You are on page 1of 293

Szanowni Czytelnicy

Co tu dużo mówić - to nielegalna kopia. Książka została zeskanowana


po to, aby dotarła do jak największej liczby osób bo - jak mówi jeden z jej
autorów - "Polacy mają prawo wiedzieć".

Udostępniaj, kopiuj, przekazuj dalej.


Mamy prawo wiedzieć!
Jeśli po przeczytaniu będziesz uważał, że książka jest warta zapłaty -
przelej środki na konto podane na stronie Wojciecha Sumlińskiego
jako darowizna.

Chcę, aby Polacy dowiedzieli o innej (prawdziwej?) twarzy Donalda


Tuska (zdaje się, że ten człowiek ma ich kilka). Warto przeczytać tą
książkę szczególnie w kontekście dość popularnych ostatnio pogłosek,
że Donald Tusk będzie kandydował w następnych wyborach
prezydenckich. Dowiedzmy się więc więcej o historii tego człowieka.

Najlepszą weryfikacją prawdziwości informacji zawartych w tej książce


będzie fakt, że Donald Tusk nigdy nie pozwie Sumlińskiego lub
Budzyńskiego do sądu o zniesławienie. Czyżby wiedział, że tak pierwszy
jak i drugi mają dowody, które lepiej, żeby nigdy nie ujrzały światła
dziennego, a które proces mógłby nagłośnić opinii publicznej? Na
miejscu Tuska chyba rzeczywiście lepiej siedzieć cicho i liczyć, że
wszyscy o tej książce zapomną. Albo, że w tzw. międzyczasie Autorzy po
prostu „umrą” (seryjny samobójca działa przecież dość aktywnie). Ale
pewnie nawet i sam Tusk zdaje sobie sprawę, że gdyby Autorzy zginęli
w jakichkolwiek okolicznościach - to raczej wszyscy o tej książce nie
zapomną, a każda kopia tej książki zwiększa liczbę potencjalnie
niewygodnych osób.

Książka będzie wyciszana, bagatelizowana, ośmieszana. Tym bardziej


trzeba ją nagłaśniać.

Udostępniaj, kopiuj, przekazuj dalej. Mamy prawo wiedzieć!

Z pozdrowieniami dla Donka


PhD.
Wojciech Sumliński, urodzony w 1969 w Warszawie,
psycholog i dziennikarz śledczy, absolwent Wydziału
Psychologii Uniwersytetu Kardynała Stefana
Wyszyńskiego w Warszawie. Pracował w pierwszym
polskim zespole dziennikarzy śledczych w dzienniku
„Życie", a następnie m.in. w tygodniku „Wprost" i w Telewi-
zji Polskiej. Jako freelancer był autorem i współautorem
licznych publikacji oraz magazynów śledczych
emitowanych w TVP: „Oblicza prawdy" i „30 minut" -
ukazujących tajne operacje służb specjalnych w PRL-u i w
III RP. Po publikacjach systematycznie podejmowano
próby dyskredytowania autora, podważania wiarygodności
i utrudniania prowadzonych przez dziennikarza śledztw
procesami sądowymi, z których na łączną liczbę
dwudziestu czterech dwadzieścia trzy zakończyły się jego
wygraną. Najgłośniejszy z procesów dotyczył działalności
założonej przez oficerów WSI spółki Megagaz, która
doprowadziła do defraudacji siedmiuset milionów złotych
przeznaczonych na budowę trzeciej nitki rurociągu
naftowego „Przyjaźń". W korzystnych dla autora
werdyktach Sąd Okręgowy oraz Sąd Apelacyjny w
Warszawie określiły działalność autora jako „wzorcową
pracę dziennikarza śledczego". Był laureatem licznych
nagród dziennikarskich oraz Nagrody Ministra Spraw
Wewnętrznych za cykl reportaży o nadgranicznej
przestępczości zorganizowanej. Współautor publikacji
ujawniających agentów rosyjskiego wywiadu wojskowego
(GRU) pracujących w ambasadzie rosyjskiej w Warszawie
pod „przykryciem dyplomatycznym", po której siedemna-
stu rosyjskich szpiegów wyrzucono z Polski. Jako pierwszy
ujawnił ściśle tajne akta świadka koronnego Jarosława
Sokołowskiego, pseudonim Masa, oraz fakty całkowicie
podważające obowiązującą wcześniej wersję
najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni
PRL-u - morderstwa księdza Jerzego Popiełuszki.

Swoje wnioski na temat tajnej rzeczywistości III RP zawarł w


licznych publikacjach, reportażach telewizyjnych i
scenariuszu filmowym napisanym na zlecenie Agencji
Filmowej Telewizji Polskiej oraz w czternastu książkach - na
kanwie dwunastu z nich powstały audiobooki czytane przez
Jerzego Zelnika, nagrane w dwóch pakietach pt. „To tylko
układ" i „To tylko układ 2" - z których każda uzyskała sta-
tus bestsellera sieci Empik. Większość książek została
napisana już po próbie aresztowania i próbie samobójczej
autora, będącej konsekwencją kombinacji operacyjnej
służb specjalnych i spisku zawiązanego na szczytach
władzy - mającego na celu zatrzymanie dziennikarskich
śledztw Wojciecha Sumlińskiego - co potwierdziły wszystkie
uniewinniające autora, prawomocne wyroki sądowe, w tym
wydany w grudniu 2015 oraz we wrześniu 2016 roku wyrok
Sądu Okręgowego w Warszawie. Ostatni z wyroków
potwierdził, że autor padł ofiarą prowokacji i kombinacji
operacyjnej służb specjalnych oraz najważniejszych osób w
państwie, z urzędującym prezydentem Bronisławem
Komorowskim, urzędującym szefem ABW Krzysztofem
Bondarykiem, przewodniczącym Sejmowej Komisji ds.
Służb Specjalnych - Pawłem Grasiem oraz pułkownikiem
WSI Leszkiem Tobiaszem na czele.

W lutym 2016 ujawnione zostały informacje, wcześniej


obwarowane klauzulą tajności, potwierdzające, że Wojciech
Sumliński był najbardziej inwigilowanym przez służby
specjalne dziennikarzem śledczym w Polsce. Począwszy od
2016 autor wydaje książki we współpracy z majorem
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego - Tomaszem
Budzyńskim, byłym szefem delegatury ABW w Lublinie,
któremu podlegało kilkuset oficerów i funkcjonariuszy
służb specjalnych - dotąd napisali wspólnie sześć książek.
Dotychczas, łącznie, książki Wojciecha Sumlińskiego
zostały sprzedane w liczbie ponad siedmiuset tysięcy
egzemplarzy, co czyni go jednym z najbardziej poczytnych
współczesnych polskich autorów. Po traumatycznych
doświadczeniach założył własne wydawnictwo WSR i
poświęcił się nieomal wyłącznie działalności pisarskiej.
Mieszka w Białej Podlaskiej, jest żonaty, ma czworo dzieci.
Major Tomasz Budzyński - Szef Delegatury Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Lublinie, któremu
podlegało kilkuset oficerów i funkcjonariuszy służb
specjalnych. Rocznik 1968, pochodzi z Lubartowa. Po
ukończeniu tamtejszego LO rozpoczął studia historyczne na
Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, gdzie
uzyskał tytuł magistra, a następnie rozpoczął przewód
doktorski we Francji. Po tym, jak w 1992 został przyjęty do
służb specjalnych w „odrodzonej Polsce", zaniechał kariery
naukowej i rozpoczął służbę w lubelskiej Delegaturze
Urzędu Ochrony Państwa w wydziale obserwacji. W 1999
został powołany na stanowisko Naczelnika Wydziału
Zabezpieczenia Technicznego DUOP w Lublinie. W 2004
mianowany Dyrektorem Delegatury Agencji Bezpieczeństwa
Wewnętrznego w tym mieście - jednej z większych delegatur
w Polsce, zajmującej się działalnością kontrwywiad owczą i
tzw. „płytkim wywiadem" na styku granic Polski z Ukrainą i
Białorusią. W tamtym czasie podlegało mu kilkuset ofi-
cerów i funkcjonariuszy ABW. W 2007 przeszedł na
emeryturę w stopniu majora. Od 2015 Tomasz Budzyński
wspiera Wojciecha Sumlińskiego w pisaniu książek o
mrocznych stronach III RP, odkrywających tajemnice,
patologie oraz przestępczą działalność służb specjalnych,
polityków i gangsterów, czyli tego wszystkiego, co nazywane
jest - mafią. Dotychczas napisali łącznie sześć książek:
„Pogorzelisko", „Oficer", „Niebezpieczne związki Andrzeja
Leppera", „ABW", „Niebezpieczne związki Sławomira
Petelickiego", „To tylko mafia".
Naród nasz jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi Plwajmy na tę skorupę
i zstąpmy do głębi.

Adam Mickiewicz „Dziady", cz. III


Wojciech Sumliński
Tomasz Budzyński

NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI
DONALDA TUSKA

WSR
Warszawa 2018
Copyright © Wojciech Sumliński 2018
Projekt okładki: Wojciech Sumliński

DTP: Maria Pinkowska


Redakcja i korekta: Weronika Pawlik-Ankudowieź
Ilustracja na okładce: Archiwum Wydawnictwa

Wydanie l
ISBN 978-83-945829-9-9

Wydawca: Wojciech Sumliński Reporter ul. Wrzeciono 59c/13 01-95 Warszawa


e-mail: wojciech®suinlinski.pl www.sumlinski.pl

Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o. o. ul. Sławęcińska


16, Macierzysz 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (22] 329
50 00 www.platon.com.pl www.platon24.pl

Druk i oprawa: Drukarnia README


Wszystkim, którzy byli przy mnie, gdy szedłem ciemną
doliną...
Spis treści

ROZDZIAŁ I: FUNDACJA ....................................................... 20

ROZDZIAŁ II: TECZKI, KTÓRE ZNIKNĘŁY ............................. 41

ROZDZIAŁ III: SPONSOR ...................................................... 99

ROZDZIAŁ IV: POCZĄTKI .................................................... 141

ROZDZIAŁ V: EKSTRADYCJA.............................................. 188

ROZDZIAŁ VI: NIEMCY ....................................................... 227

ROZDZIAŁ VII: WYKREOWANY............................................ 262

DOKUMENTY ..................................................................... 295


ROZDZIAŁ I: FUNDACJA
Od niepamiętnych czasów kontrwywiadowcze
przedsięwzięcia specjalne przeprowadzane są bez
większych zmian, a nieznaczne modyfikacje
i udoskonalenia wynikały jedynie z możliwości, jakie niósł
ze sobą postęp techniki operacyjnej - z jednego powodu: po
prostu od ery Edgara Hoovera aż dotąd niczego lepszego niż
obserwacja, podsłuchy i tajne przeszukania nie wymyślono.
Jednym słowem, jeśli jesteś figurantem i chcesz wejść do
swojego mieszkania, biura czy hotelowego pokoju, w którym
akurat trwa tajne przeszukanie, masz taką szansę, jaką
miał bokser Andrzej Gołota w pojedynku z Mikiem
Tysonem. Pierwszy pierścień to wywiadowcy prowadzący
obserwację towarzyszącą, którzy nie odstępują cię na krok.
Druga zapora to funkcjonariusz zabezpieczający hotelowy
hol i wejście do budynku. Gdyby jednak figurant w sobie
tylko znany sposób wyszedł spod obserwacji, „baza"
natychmiast otrzymuje informację. Funkcjonariusz
zabezpieczający hol współpracuje z osobowymi źródłami
informacji - OZI - ulokowanymi w większości hotelowych
recepcji, których zadaniem jest zatrzymać figuranta pod
dowolnym pretekstem, na przykład w celu uzupełnienia
danych do zameldowania, zyskując czas dla ewakuacji
operatorów. Ostatnia linia obrony to funkcjonariusz na
piętrze, na którym odbywa się przedsięwzięcie specjalne.
Jego zadanie jest najtrudniejsze, bo, choćby nie wiadomo
co, odpowiada głową, by figurant nie wszedł do środka. Tu
wszystkie chwyty są dozwolone, zaimprowizowana rozmowa
czy bójka - bez znaczenia, liczy się jedno: figurant nie ma
prawa dotrzeć do drzwi swojego pokoju. Tak więc stałem
zupełnie bez ruchu, zastanawiając się, jak to możliwe, że
niemożliwe stało się możliwe. Co do cholery się stało?
Jednocześnie zepsuły się wszystkie radiotelefony? Taka
zbiorowa awaria w tym samym momencie to sytuacja jedna
na milion. A może czynnik ludzki w połączeniu z jakimś
nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności? To
teoretycznie było możliwe, ale mniej więcej w tym samym
stopniu, w jakim słoń mógłby zawisnąć nad przepaścią
przywiązany do polnego kwiatka. Zdążyłem już oskarżyć w
myślach przodków moich kolegów z zespołu realizacyjnego -
zapewne niesłusznie - i przez jedną maleńką chwilę
zacząłem się zastanawiać, w jaki niepojęty sposób nasz
„obiekt" mógł wywieść ich w pole i ominąć wszystkie
zabezpieczenia. Szybko jednak dałem sobie spokój, bo nie
miałem żadnej racjonalnej koncepcji rozwiązania tej
zagadki, przede wszystkim jednak dlatego, że czas na
myślenie dawno minął.
Zajęliśmy pozycje przy drzwiach i popatrzyliśmy sobie w
oczy. Teraz pozostało już tylko czekać. Jak długo? Może
dwie minuty, może pięć? A więc czekaliśmy. Teoretycznie
byliśmy przygotowani na takie sytuacje, szkolono nas
przecież na podobną ewentualność, a jednak w pierwszym
momencie przeżyłem chwile paraliżującej paniki. Błysnęła
mi myśl, że to zupełnie co innego dywagować przy
papierosie i kawie, a zupełnie co innego znaleźć się w takich
realiach. W tym momencie zrozumiałem słuszność
porzekadła, według którego nawet najdłuższa i najlepsza
passa zawsze ma kiedyś swój koniec, i wiedziałem, że
koniec mojej dobrej passy nastąpi już za chwilę. Oczywiście
zawsze dopuszczałem taką myśl, że gdzieś, kiedyś, w końcu
wpadniemy, ale nie sądziłem, że to „gdzieś, kiedyś" może
nastąpić właśnie tu i teraz...

W ułamku sekundy, niczym w kalejdoskopie, przemknęły


mi przed oczami realizacje z ostatnich tygodni i miesięcy.
Było tego mnóstwo, bo kraj przypominał przeciekający
okręt, na którym wywiady „zaprzyjaźnionych" państw
grasowały jak po ziemi niczyjej, zupełnie swobodnie,
praktycznie bezkarnie wykradając wszelkie tajemnice i
realizując wytyczone cele.
„Przyjaciele" wykorzystywali zakładane przez siebie
fundacje do realizacji zadań wywiadowczych na terenie
Polski, szczególnie w zakresie wywiadu gospodarczego.
Najwięcej takich organizacji powołali Brytyjczycy, w tym
dwie na terenie województw lubelskiego i białostockiego,
finansowane z tak zwanego Funduszu Know-How. For-
malnie był to program pomocowy rządu Jej Królewskiej
Mości realizujący wsparcie doradcze dla krajów Europy
Środkowej, Wschodniej i Azji Środkowej, wspomagający
między innymi przemiany w Polsce w zakresie demokracji i
gospodarki rynkowej. Fundusz był zarządzany przez
brytyjskie Ministerstwo Rozwoju Międzynarodowego -
Departament for International Development - oraz sekcję
KHF w Ambasadzie Brytyjskiej w Warszawie i dysponował
gigantyczną kwotą ponad stu milionów funtów.
Teoretycznie była to więc pomoc niebagatelna, ale - jak
wiadomo - darmowych obiadów nie ma, bo za każdy ktoś
kiedyś zawsze musi zapłacić. Tak było i w tym przypadku,
bo fundacje zarządzane i finansowane przez Fundusz
Know-How powstawały nie tyle z myślą o filantropii czy
realizacji przyjacielskiej pomocy - co w dużej mierze z myślą
o realizacji zadań wywiadowczych związanych z
pozyskiwaniem przez naszych „przyjaciół" informacji
gospodarczych. Oczywiście nie wszyscy zajmowali się
działalnością szpiegowską, to byłoby nader czytelne. Jak z
kłamstwami - najskuteczniejsze są te, które przeplatane są
prawdą. Dobry kłamca potrafi tak operować
półkłamstwami, wypaczonymi prawdami i domyślnikami,
że bardzo trudno rozeznać prawdę, choćby się ją miało
przed oczami. Mocodawcy „konsultantów" zadbali o pozory,
ale nie ulegało wątpliwości, że ta „przyjacielska pomoc"
kosztowała nas krocie - dużo więcej niż ktokolwiek
nieznający faktów mógłby przypuszczać. „Konsultanci",
którzy tabunami przyjeżdżali z Wysp Brytyjskich do Polski,
brali udział w restrukturyzacji polskich banków i to tutaj
pozyskiwali kluczową wiedzę o przedsiębiorstwach
związanych z newralgicznymi dla każdego państwa
sektorami - wiedzę, która jeszcze kilka lat wcześniej była
dla państw zachodnich trudno dostępną, pilnie strzeżoną
przez cywilne i wojskowe służby kontrwywiadowcze,
tajemnicą. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak wielką
wiedzę można uzyskać z bankowych źródeł. Brytyjscy
„konsultanci" poznawali nie tylko sekrety klientów banków,
dane dotyczące struktury sprzedaży produktów czy ogólnej
kondycji przedsiębiorstw z sektora energetycznego bądź
zajmujących się handlem zagranicznym, ale także pokłady
informacji przydatne do sporządzania charakterystyki osób
„decyzyjnych", w tym ludzi na wysokich stołkach ze świata
polityki. Przede wszystkim jednak dzięki realizowanym w
bankach zadaniom brytyjscy „konsultanci" mieli właściwie
nieograniczony dostęp do informacji o strukturze polskiej
zbrojeniówki, produkcji, kontrahentach oraz innych
składowych, jakie w każdym państwie niebędącym
„państwem na niby" obwarowane są klauzulą tajemnicy i
najwyższej tajności, stanowiąc zarazem przedmiot dociekań
i pragnień każdej służby wywiadowczej świata. Na jak
wielką skalę prowadzona była wywiadowcza penetracja
pokazują liczby: „konsultacje" brytyjskiego Funduszu
realizującego „program doradczy dla Ministerstwa Skarbu"
w ramach Programu Powszechnej Prywatyzacji dotyczyły
pięciuset przedsiębiorstw i banków, w tym Wielkopolskiego
Banku Kredytowego, Banku Gdańskiego, Banku
Handlowego i wielu innych. Najciekawsze w tym wszystkim
było to, że wszystkie te tajemnice pozyskiwano w zasadzie
bez najmniejszego ryzyka, zupełnie jawnie i naturalnie, pod
przykryciem „przyjacielskiej pomocy", za którą, rzecz jasna,
polskie władze okazywały jeszcze wdzięczność i uznanie.
Nam w tym spektaklu przydzielono rolę obserwatorów, a i
to z poważnymi obiekcjami ze strony szefów obawiających
się reakcji ludzi na wysokich stołkach. Brudne łapska
polityków trzymały nas z daleka od najważniejszych spraw,
utrudniając nam robienie naszej roboty, na przykład takiej,
jak łapanie „szpiegów-filantropów" na gorącym uczynku.
„Firma" - niechętnie - pozwalała nam jedynie na
monitorowanie ich działalności i prowadzenie
podstawowych działań operacyjnych, słuchania,
obserwowania i dokonywania tajnych przeszukań w
hotelach oraz mieszkaniach. I to było wszystko, na co w
Urzędzie Ochrony Państwa mogliśmy sobie pozwolić. Ale
już nawet tak wąski zakres działań operacyjnych pozwolił
nam orientować się, że większość z przybywających z
Europy Zachodniej do Polski tak zwanych „doradców" to
kadrowi pracownicy wywiadów, których poczynania
koordynowane były przez oficerów uplasowanych w
ambasadach państw zachodnich. Kopiowane w trakcie
tajnych przeszukań, dokumenty oraz inne materiały nie
pozostawiały cienia wątpliwości, jakie wrażliwe dane
naprawdę zajmowały „konsultantów" i, w połączeniu z
informacjami, które pozyskiwaliśmy w czasie innych
działań operacyjnych, potwierdzały, że „doradcy"
interesowali się głównie polskim przemysłem
zbrojeniowym, jego strukturą, produkcją, szczegółami
technicznymi i kontrahentami. Groteskowość sytuacji
podkreślało nawet nie to, że my o nich wiedzieliśmy, a
mimo to nic z tym nie robiliśmy, ale przede wszystkim to, że
oni wiedzieli, że my wiemy, i nic sobie z tego robili.
Zapamiętałem zwłaszcza jedną historię. To było wiosną
1995. Miałem sprawdzić jednego doradcę, który brał udział
w restrukturyzacji Banku Depozytowo-Kredytowego w
Lublinie. Kim Johnson, Irlandczyk z północy. Jedno
spojrzenie i już wiedziałem, że to pozór, bo swój pozna
swego. Od początku domyślaliśmy się, kim jest, ale dowody
zdobyliśmy dopiero podczas tajnego przeszukania w hotelu
„Unia", gdzie Kim Johnson się zatrzymał. Kopiowaliśmy
ostatnie dokumenty, które zgromadził „konsultant", a które
świadczyły o jego rzeczywistych zainteresowaniach, gdy
zadzwonili z obserwacji. Informacja była krótka: „robi
sprawdzeniówkę". Oznaczało to, że Irlandczyk „wszedł" na
„trasę sprawdzeniową", zaplanowaną, wcześniej
rozpoznaną i zbudowaną pod wiarygodną legendą ścieżkę
oficera wywiadu, który przed wykonaniem czynności
operacyjnej, na przykład przed obsługą schowka,
sprawdza, czy nie jest obserwowany. Ale Kim Johnson
podczas pokonywania trasy nie realizował żadnych
czynności wywiadowczych, a tylko „bawił się" z naszą
obserwacją. Stosował samokontrolę na przejściach dla
pieszych, długo przeglądał się w witrynach sklepowych,
wchodził do klatek schodowych na lubelskim Starym
Mieście, do których w owym czasie, w obawie o zdrowie, nie
wszedłby nikt o zdrowych zmysłach i „gasił" naszych
wywiadowców, starając się nawiązać z nimi kontakt
wzrokowy. Jaki konsultant realizuje trasę sprawdzeniową?
Przesłanie było jasne: wy wiecie o mnie, ale ja wiem o was -
więc walcie się. Nie musieliśmy długo myśleć, dlaczego
oddelegowano go do restrukturyzacji Banku Depozytowo
Kredytowego w Lublinie, małej lokalnej placówki powstałej
w 1989 po wydzieleniu z NBP. Ponieważ był to jeden z tych
banków, które finansowały Hutę Stalowa Wola, w owym
czasie znaczącego producenta sprzętu wojskowo -
artyleryjskiego oraz opancerzonych transporterów
gąsienicowych, a także stali jakościowych dla potrzeb
prawie całego krajowego przemysłu obronnego. A że huta
kooperowała z kilkoma innymi zakładami z branży, poprzez
„pracę" dla BDK „konsultant" pozyskiwał informacje
dotyczące produkcji większości polskiego sektora
zbrojeniowego. Najbardziej znamienne w tej historii było to,
że chociaż „irlandzki przyjaciel" wiedział, że my wiemy, nic
sobie z tego nie robił i nawet nie próbował ukryć
dokumentów świadczących o jego szpiegowskiej
działalności. Zupełnie jakby chciał nam pokazać, do jakiego
stopnia jesteśmy „państwem na niby"?
Gdyby ktoś z nas miał w tej sprawie jeszcze jakieś wąt-
pliwości, musiałby je stracić po zapoznaniu się z zakresem
działalności szpiegowskiej prowadzonej przez Niemców. Ci
nie mnożyli fundacji jak Wyspiarze. Zainstalowali raptem
kilka, za to konkretnych, w tym jedną szczególną, z
budżetem rzędu dwustu milionów euro rocznie zasilanym
bezpośrednio z Bundestagu i rozmachem, który
przyćmiewał wszystkie działające w Polsce „fundacje"
brytyjskie i izraelskie razem wzięte. Fundacja imienia
Konrada Adenauera, bo o niej mowa, powstała w latach
pięćdziesiątych i zajmowała się wzmacnianiem demokracji,
zacieśnianiem stosunków transatlantyckich oraz edukacją
polityczną na rzecz pokoju i wolności, dopracowując się
sześćdziesięciu przedstawicielstw poza granicami Niemiec i
realizując projekty w stu dwudziestu krajach, na
wszystkich kontynentach. Na czym polegała mniej znana
strona jej działalności, pokazały wydarzenia w Wenezueli
i Egipcie, gdzie niemieccy „konsultanci", w rzeczywistości
zwyczajni szpiedzy, zostali zdekonspirowani i — w
przypadku Egiptu - trafili w miejsce odosobnienia.
W Polsce Fundacja Adenauera pojawiła się w listopadzie
1989. Wtedy otwarto biuro w Warszawie i deklarowano
wsparcie dla chrześcijańskich środowisk naukowych.
Organizacjami partnerskimi Niemcy nie uczynili jednak
żadnej z instytucji chrześcijańskich, lecz Fundację imienia
Roberta Schumana oraz Instytut Badań nad Gospodarką
Rynkową powstały z inicjatywy Jana Szomburga, Janusza
Lewandowskiego i Jacka Merkla, gdańskich działaczy
Kongresu Liberalno-Demokratycznego, najbliższych
współpracowników Donalda Tuska. Oczywiście, podobnie
jak w przypadku fundacji brytyjskich, opinię publiczną
mamiono frazesami o szczytnych celach Niemców w Polsce,
ale w Urzędzie Ochrony Państwa rozumieliśmy dobrze, że to
mistyfikacja i na jak wielką skalę fundacja jest
wykorzystywana do przykrywania działań Federalnej
Służby Wywiadowczej (BND), czyli niemieckiego wywiadu
cywilnego. Po serii tajnych przeszukań u „konsultantów"
przyjeżdżających do Polski z ramienia Fundacji
wiedzieliśmy nich tyle, że nie musieliśmy wiedzieć już
więcej, by mieć pewność, kim są i co interesuje ich
naprawdę. Doszło do tego, że prawie każdy niemiecki
„konsultant" przyjeżdżający do Polski z ramienia Fundacji
Adenauera z założenia miał zakładaną obserwację i
obligatoryjnie przeprowadzane tajne przeszukanie.
Sytuacje, w których nie znajdowaliśmy, czego szukaliśmy,
stanowiły wyjątki od reguły, liczone na palcach jednej ręki.
To właśnie przeszukanie, które teraz realizowaliśmy, u ko-
lejnego „konsultanta" Fundacji Adenauera, było takim
wyjątkiem od reguły, bo nie znaleźliśmy tego, czego spo-
dziewaliśmy się znaleźć: zwyczajowej kolekcji dokumentów
obwarowanych klauzulami tajności, strategicznych z
punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, które w
dziewięciu na dziesięć przypadków interesowały „kon-
sultantów" organizacji pomocowych. Cała historia zaczęła
się kilka dni wcześniej, gdy do lubelskiego hotelu „Unia"
wpłynęła rezerwacja z Niemiec dla przedstawiciela
niemieckiej ambasady w Warszawie, dyplomaty -
konsultanta z Fundacji Adenauera, obligatoryjnego
figuranta Zarządu Kontrwywiadu. Innymi słowy -
rezerwacja dotyczyła oficera niemieckiego wywiadu. Była
enigmatyczna i nie zawierała informacji o powodzie pobytu
„dyplomaty" w Lublinie. Po jej przekazaniu do wydziału
kontrwywiadu jednostka zdecydowała się na realizację w
stosunku do „konsultanta" przedsięwzięcia specjalnego. Po
wystawieniu i zatwierdzeniu wniosku rozpoczęliśmy
przygotowania do realizacji tego arcytrudnego zadania -
arcytrudnego, bo za przeciwnika mieliśmy wyszkolonego
pracownika jednego z najlepszych wywiadów na świecie. Po
przyjeździe dyplomata otrzymał pokój przydzielony przez
nas, znajdujący się w środkowej części piętra. Zgodnie ze
sztuką powinniśmy przydzielić pokój na końcu korytarza,
tak, by w razie wyjścia spod obserwacji wydłużyć czas
przejścia do pokoju, umożliwiając tym samym interwencję
funkcjonariusza zabezpieczającego piętra - w tym fachu
bywało, że nawet kilkanaście sekund było granicą oddzie-
lającą sukces od klęski. Niestety, rezerwacja na końcu
korytarza okazała się niewykonalna, ponieważ w hotelu
odbywał się kongres lekarzy i siedemdziesiąt procent pokoi
zostało zajętych na potrzeby sympozjum. Nazajutrz po
przyjeździe „dyplomaty" do Lublina, po wstępnym
rozpoznaniu jego kontaktów, zachowań i posiadanego
bagażu, postanowiliśmy rozpocząć realizację przedsię-
wzięcia specjalnego. Kiedy sporządzałem plan, ustalając
obsadę kadrową poszczególnych punktów, przyszedł do
mnie podpułkownik Ryszard Krawczyk i poinformował, że
ze względu na wagę przedsięwzięcia bardzo chciałby brać
udział w jego realizacji i to nie w charakterze obserwatora,
lecz uczestnika, na jednym z posterunków. Rysiek był
doświadczonym funkcjonariuszem, do 1989 roku
kierownikiem sekcji operacyjnej Wydziału „B", a następnie,
do 1999 roku, naczelnikiem naszego wydziału. Zjadł zęby
na realizowaniu przedsięwzięć specjalnych, ale mimo to
miałem z nim kłopot, bo wszystkie role były już rozdzielone.
Wraz z Jackiem, innym oficerem z wydziału, tworzyłem
zgraną grupę operatorów, wymiennie, jako że byłem
najbardziej doświadczonym funkcjonariuszem w naszym
młodym zespole i z każdym rozumiałem się bez słów. Było to
szczególnie ważne podczas wykonywania czynności w
pokoju figuranta, przeszukania, sporządzania
dokumentacji fotograficznej czy innych. Zgranie i
zrozumienie pozwala zaoszczędzić czas, a w sytuacji, gdy
liczy się każda sekunda, ma to olbrzymie znaczenie. Z
drugiej strony nie chciałem urazić Ryśka - zastanawiałem
się więc, co zrobić. Myślałem, myślałem i wymyśliłem:
obsada posterunku na piętrze. Gdy jednak
zaproponowałem mu to salomonowe rozwiązanie, tylko się
żachnął.
- Dąłeś mi „fuchę" jak gówniarzowi. Będę siedział godzi-
nami jak jakiś głupek i czytał gazetę na piętrze. Odgrywasz
się za te wszystkie lata, gdy słusznie cię opieprzałem?
Przecież wiesz, że byłeś dupkiem i nic nie robiłeś jak trzeba
- powiedział dotknięty do żywego. Przez wzgląd na jego wiek
pominąłem milczeniem złośliwą uwagę i wytłumaczyłem, że
z kolei przez wzgląd na jego wagę, a wagę miał słuszną,
dobre 130 kilogramów przy niespełna 175 cm wzrostu - to
najlepsze rozwiązanie: nie - wymagające zaangażowania
fizycznego, za to wymagające doświadczenia, no i kluczowe,
tak jak kluczowa jest zawsze ostatnia linia obrony. Mówiąc
szczerze przydzieliłem mu to zadanie „na odwal". Niezwykle
rzadko zdarzało się, by figurant pokonał dwa pierścienie
ochronne, i choć nie zakładałem, że tym razem będzie
inaczej - było inaczej.

Tego dnia, po kilku godzinach oczekiwania, figurant udał


się do restauracji na Starym Mieście. Szybka decyzja:
wchodzimy. Wyszliśmy z „bazy" i udaliśmy się do pokoju
figuranta. Po standardowym sporządzeniu dokumentacji
fotograficznej polaroidem rozpoczęliśmy przeszukanie
pomieszczenia. W grupie realizacyjnej było nas dwóch, nie
potrzeba więcej, bo tylko byśmy sobie wzajemnie
przeszkadzali. Przeszukanie szafy, szafek, bagażu - na
szczęście nie zabezpieczył walizki zamkiem szyfrowym -
wszystko przebiegało gładko. Kolega rozłożył „kombajn" -
aparat fotograficzny wykonujący chmarę zdjęć na minutę,
w doskonałej jakości - a ja w tym czasie przygotowywałem
dokumentację. „Kombajn" był doskonałym sprzętem, ale
miał jedną wadę - szybko nagrzewał się od dwóch lamp
błyskowych, co powodowało, że obsługujący operatorzy
pocili się niemiłosiernie. A że dochodził stres, więc pocili się
w dwójnasób. W tej sytuacji należało uważać, by na podłogę
czy zwłaszcza na kartki papieru nie spadła choćby kropla
potu, która mogłaby zdradzić fakt kopiowania dokumentu
przez osoby postronne. Szło nam jednak dobrze. I gdy
wydawało się, że bez przeszkód dobrniemy do końca i
zaczęliśmy już układać dokumenty oraz pakować sprzęt,
odezwał się Rysiek. Skończyliśmy naszą robotę i w oparciu
o precyzyjną dokumentację fotograficzną wykonaną na
wstępie przeszukania cichutko sprawdzaliśmy, czy
wszystkie przedmioty z powrotem znalazły się na swoich
miejscach, gdy odezwał się radiotelefon, w tej ciszy
głośniejszy niż dźwięk kościelnego dzwonu.
- Jedynka, jedynka, tu dwójka. Pali się! - mimo mo-
notonnego tonu w głosie Ryśka wyczuwalne było zde-
nerwowanie. Znajdował się w odległości zaledwie kilku-
dziesięciu metrów od pokoju, w którym robiliśmy tajne
przeszukanie. Rysiek był ostatnią zaporą - i była to dobra
zapora. Był urodzonym aktorem. Ani przez chwilę nie
wątpiłem, że powinien nim zostać. Zawsze mu to po-
wtarzałem, podkreślając, że przez fakt, iż wybrał inny fach,
Hollywood poniosło niepowetowaną stratę i tylko szkoda, że
nigdy się o tym nie dowie. Gdy ostatni raz widziałem go na
korytarzu kilkadziesiąt metrów od drzwi prowadzących do
naszego pokoju, oddychał ciężko, udając śpiącego snem
człowieka sprawiedliwego, który po prostu trochę za dużo
wypił i zasnął w fotelu, nim dotarł do swojego pokoju. O
tym, że bynajmniej nie śpi, mówiło ledwie dostrzegalne
uniesienie brwi, spod których spoglądały mocno zmrużone,
ale czujne oczy. Nawet bardzo uważny obserwator miałby
poważną trudność z dostrzeżeniem, że sen to tylko blef.
- Jedynka, jedynka, co mam zrobić? Powtarzam - co robić?
- ponownie usłyszałem w słuchawce. Pomyślałem, że
oddałbym rok ze swojego życia, by znaleźć, właściwą
odpowiedź. Ale niestety, nie znalazłem właściwej odpowiedzi
a ta, którą znalazłem, zupełnie mi się nie podobała z
jednego prostego powodu: pachniała poważnym skandalem
dyplomatycznym. Nie zwlekając dłużej, odpowiedziałem
krótko:
- Wiesz co robić. Bez odbioru.
Na wypadek, gdyby Rysiek nie dał rady zatrzymać „do-
radcy" i tym samym padłaby ostatnia linia obrony, za-
jęliśmy pozycje przy drzwiach. Kolega wyciągnął z kieszeni
pojemnik z gazem pieprzowym i teraz już tylko czekaliśmy,
nasłuchując odgłosu bijatyki lub przekręcanego w zamku
klucza - ale nic takiego się nie działo. Po sąsiedzku słychać
było za to odgłos otwieranych drzwi i rozmowę dwojga ludzi,
natomiast u nas nic - zupełna cisza. Żadnej szamotaniny,
podniesionych głosów dosłownie nic. Cała ta sytuacja
trwała tylko pół minuty, ale dla nas była to nieskończoność.
Oddychałem ciężko, jakbym przebiegł maraton, pozostając
w gotowości do wykonania decydującego ruchu. W tym
momencie usłyszałem w radiotelefonie cichy, ale
zdecydowany głos:
- Jedynka, macie zielone, macie zielone!
Sygnał ten oznaczał, że sytuacja jest pod kontrolą, możemy
opuszczać pokój figuranta i przemieścić się do „bazy".
„Kurwa mać, co oni tam wyprawiają?!", pomyślałem
całkowicie zdezorientowany. Chwyciłem klamkę drzwi i
bardzo delikatnie zacząłem je otwierać. Dobre pół minuty
zajęło mi uchylenie drzwi na tyle, że mogłem ogarnąć
wzrokiem korytarz. Nie dowierzałem już kolegom, którzy
zafundowali nam dawkę emocji, jakiej dawno nie
zafundował mi nikt. Na korytarzu było pusto, Otworzyliśmy
szybko drzwi na oścież i wyszliśmy na zewnątrz. Do „bazy"
mieliśmy dosłownie dwa kroki - znajdowała się naprzeciw
pokoju figuranta.
-Czy was popierdoliło? - wydarłem się wniebogłosy po
wejściu do „pokoju-bazy". W ataku furii nie zważałem na
nic, dając upust nagromadzonym emocjom i rzucając na
podłogę torbę ze sprzętem. - Co wy wyprawiacie do cholery?
Gdzie jest Rysiek? Odpowiedziała mi głucha cisza.
Postąpiłem dwa kroki i już wiedziałem, gdzie jest Rysiek.
Siedział w fotelu i ciężko oddychał. Widząc go, pomyślałem,
że biel jego twarzy mogłaby stanowić wzorzec dla tego
koloru przechowywanego w Sevreś we Francji, gdzie mieści
się Międzynarodowe Biuro Miar i Wag. Krawczyk wyglądał
tak, jakby chwilę wcześniej przeszedł jednocześnie wylew
krwi do mózgu i zawał serca. Wzrok miał utkwiony w
ścianę, a jedyną oznaką życia był rytmicznie poruszający
się pod wpływem oddechu pokaźny brzuch.
-„Młody", idź na dół i powiedz, że kropkujemy - zwrócił się w
pewnym momencie do jednego z funkcjonariuszy:
-Niech podadzą dalej.
- Aha, i przekaż na dole, żeby do pokoju wpuścili pokojową -
wydałem polecenie. „Kropka" oznaczała w naszym slangu
koniec działań obserwacyjnych, a w tym przypadku koniec
przedsięwzięcia specjalnego i możliwość odsunięcia się od
figuranta na bezpieczną dla wywiadowców odległość.
Pokojówka z kolei miała wejść do pokoju figuranta i
posprzątać. Chodziło rzecz jasna o stworzenie legendy na
wypadek sytuacji, w której dyplomata zorientowałby się, że
w pokoju byli nieproszeni goście. - Co się stało? - zapytałem
po chwili spokojniejszym tonem, bo już trochę ochłonąłem.
- Dlaczego przekazałeś przez „grajkę" - tak w naszym slangu
określaliśmy radiotelefon - sygnał alarmowy? O mały włos
nie zeszliśmy z Jackiem z tego świata.
- Odchodzę na emeryturę - jękliwym głosem odpowiedział
Rysiek. Wyglądał jak człowiek złamany przez życie, dla
którego nie ma już nadziei.
- Zanim odejdziesz na emeryturę, zdążysz nas jeszcze
pochować. Funduj nam więcej takich atrakcji - wtrącił
zdenerwowany Jacek, wciąż jeszcze pozostający pod
wpływem wrażeń sprzed kilku minut.
- Nie wkurwiaj mnie - odburknął Rysiek. Po specyficznym
akcencie, z jakim zostało wypowiedziane to zdanie,
zorientowałem się, że powoli wraca do formy. Rysiek wziął
głębszy oddech i rozpoczął swoją opowieść.
- W ciągu kilku sekund postarzałem się dziś o kilkanaście
lat. Ale po kolei. Było tak: Siedziałem na kanapie, na
piętrze, przy windach, czytałem gazetę i nasłuchiwałem
komunikatów z działań obserwacji. W pewnym momencie,
trochę z nudów, a trochę dla niepoznaki, zmrużyłem oczy,
udając, że drzemię. Z letargu obudził mnie dzwonek windy
zatrzymującej się na piętrze i otwierające się drzwi. Z windy
wysiadł gość kropka w kropkę nasz dyplomata, w
towarzystwie jakiejś babki. Rozmawiali po niemiecku.
Byłem w stu procentach pewny, że to nasz figurant, bo
wyglądał jak on, mówił jak on, a w ręku trzymał klucz do
pokoju z numerami początkowymi „31" - ostatniej cyfry nie
widziałem, bo zasłaniał ją dłonią. Dlatego wszcząłem alarm
- tłumaczył nieomal na jednym wdechu. - Niemiec skierował
się w stronę naszego korytarza, idąc parzystą stroną. To
tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to nasz figurant.
Poderwałem się z, kanapy i szybko ich dogoniłem. Na
początek chciałem dać w mordę facetowi, ale nie bardzo
wiedziałem, co zrobić z babką, dlatego zamierzałem
improwizować. I już się zamachnąłem, gdy nagle... - tu
Rysiek zawiesił głos, ale nie dlatego, że chciał wprowadzić
atmosferę niepewności i hitchcockowskiego suspensu, lecz
z powodu traumy, jaką po raz kolejny wywołało w nim
wspomnienie sprzed kilku minut - ...szwab wyjął klucz i
wszedł do pokoju obok. Oczywiście wierzę w przypadki, ale
każda wiara ma swoje granice. Nie muszę stawiać kropki
nad „i", prawda?
To nie było pytanie i Rysiek nie musiał stawiać kropki nad
„i". Nie było sensu tłumaczyć rzeczy banalnych i
oczywistych dla każdego ze słuchaczy - tak oczywistych jak
to, że woda jest mokra. Po prostu w dwóch sąsiednich
pokojach zamieszkało dwóch bliźniaczo podobnych do
siebie Niemców, z których jeden był naszym „konsul-
tantem", ale drugi został wystawiony jedynie na wabia.
Jednym zdaniem - Niemcy rozegrali nas jak dzieci, bo cały
czas obserwowaliśmy niewłaściwego człowieka.
- Przegraliśmy tę grę i kropka - skończył Rysiek już
spokojnym tonem, co oznaczało, że zaczyna odzyskiwać
zimną krew. Ostatecznym potwierdzeniem było wydane
„Młodemu" polecenie dotyczące zakupu wódki jako środka
odstresowującego - i tak spędziliśmy resztę tego smutnego
wieczoru, dochodząc do siebie po lekcji, jakiej udzielił nam
BND. Nie wiem, o czym tego wieczora myśleli koledzy, ja
myślałem tylko o zasłyszanych niegdyś słowach, które
zapamiętałem dobrze - jeśli coś tracisz, nie trać
przynajmniej tej lekcji. Pocieszałem się, że noc jest jeszcze
młoda i że może nie przegraliśmy całej gry tylko tę jedną
partię, a to jednak dwie całkiem różne rzeczy. Czy mogłem
wtedy przypuszczać, że ta historia będzie pierwszym
ogniwem w łańcuchu zdarzeń, którego i ja stanę się
częścią?
ROZDZIAŁ II: TECZKI, KTÓRE ZNIKNĘŁY

Restauracja w hotelu „Alte Feurwache" we


wschodnioberlińskiej dzielnicy Lichtenberg nie była może
szczytem komfortu i nie wyróżniała się zapewne niczym
szczególnym na tle dziesiątek innych berlińskich
restauracji, w jakich zdarzało mi się bywać, ale miała swoje
zalety: była chłodna, co przy trzydziestostopniowym upale
na zewnątrz stanowiło atut niebagatelny, i przede
wszystkim o tej porze dnia prawie pusta. Jeśli dodać do tego
gustowny wystrój wnętrz, miękkie fotele, dobre jedzenie i
przyjemną obsługę, która miała zwyczaj napełniania
kieliszków po same brzegi, trudno było narzekać na taki
drobiazg, jak wygórowane ceny menu. Znałem i te zwyczaje,
i te ceny bez zaglądania do karty, bo w ciągu ostatnich kilku
miesięcy przyjeżdżałem do Berlina pięć razy, w tym
trzykrotnie do tego hotelu i tej restauracji. Tym razem
przyjechałem na długo przed umówioną godziną spotkania,
bo zamierzałem w spokoju przemyśleć to i owo. Pamiętając
jednak, że minęły już czasy służby w ABW, gdy koszty w tego
typu przybytkach mogłem wrzucać w reprezentację,
zamówiłem jedynie podwójne espresso, a następnie zająłem
się myśleniem - a miałem o czym rozmyślać. Odkrywając
kawałek po kawałku i opisując z Wojtkiem Sumlińskim
obwarowaną klauzulą tajemnicy i najwyższej tajności
rzeczywistość III RP, poznaliśmy już dość, by rozumieć, że
dalsze zagłębianie się w to bagno to drabina do piekła. W
oparciu o to, co już wiedzieliśmy o klasie politycznej III RP -
i o całej najnowszej historii kraju rządzonego przez
dziesiątki lat przez szubrawców z gębami pełnymi frazesów,
w rzeczywistości powiązanymi niewidzialnymi smyczami z
decydentami z wywiadu czy kontrwywiadu wojskowego, z
regularnymi gangsterami i Bóg jeden wie, kim jeszcze - to
właśnie tam widzieliśmy miejsce potworów w ludzkiej
postaci. Innymi słowy wiedzieliśmy już dość, by rozumieć to
i owo. A jednak wciąż brakowało elementu, który pozwoliłby
nam domknąć koło i poznać całą prawdę o hołocie, zwanej
dla niepoznaki elitą, która przez większość ostatniego
ćwierćwiecza rządziła lub współrządziła krajem, popychając
go ku przepaści, rujnując, wyprzedając wszystko za bezcen,
kradnąc, co tylko dało się ukraść, w konsekwencji
doprowadzając do oceanu ludzkich tragedii,
wielomilionowej emigracji, jakiej nigdy jeszcze nie było w
naszej historii. I gdy wydawało się już, że dotarliśmy do
ściany, że każdy ma granicę swoich możliwości i my swoją
właśnie odkryliśmy, nagle pojawiła się okoliczność, która
otworzyła kolejne drzwi do nieznanej nam rzeczywistości i
mogła stanowić następne ogniwo w łańcuchu zdarzeń,
odsłaniając uzależnienie polityków rządzących krajem już
nie tylko od wszelkiej maści służb specjalnych - bo to akurat
nie ulegało najmniejszej wątpliwości - ale także, a może
przede wszystkim, od agentur wywiadowczych obcych
państw.
Kiedy wyjeżdżałem kilka dni temu do Niemiec, wiedziałem
już, że droga do odkrycia tajemnicy biegnie przez poznanie
prawdy o jednym zwłaszcza człowieku; byłym polskim
premierze. Wiedziałem też, że klucz do zagadki znajduje się
w Berlinie, ale najważniejszego o pierwszym elemencie tej
układanki - tego, jak pokazał czas - paradoksalnie jeszcze
nie wiedziałem. A pierwszym jej elementem był Detlef Ruser.
Wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie, na początku lat
siedemdziesiątych, od werbunku przez Urząd Bez-
pieczeństwa Publicznego Stasi asystenta na Wydziale
Elektroniki Uniwersytetu Wilhelma Piecka w Rostocku. Do
pozyskania tajnego współpracownika - Inoffizieller
Mitarbeiter - doszło 27 września 1971. Celem werbunku
było zwiększenie zasobu informacji o naukowcach z Sekcji
Elektrotechniki, którzy w ramach wymiany naukowej
wyjeżdżali na Zachód. Nie wiedziałem, w oparciu o jakie
argumenty przekonano młodego obiecującego naukowca, by
donosił na kolegów, ale widziałem w życiu dość, by
rozumieć, że bywają pytania, na które nie ma odpowiedzi -
są tylko wybory. Po prostu czasem trzeba tańczyć, jak nam
zagrają - i tak narodził się „Henryk". Bóg jeden wie, ilu
wydał ludzi, ilu przez niego cierpiało. Dość, by po bez mała
dziesięciu latach kooperacji ze Stasi, we wrześniu 1980,
„Henryk" został skierowany na nowy odcinek. By jednak od
tego momentu wydarzenia mogły nabrać tempa - z małą
pomocą „przyjaciół" rzecz jasna - niezbędne było
rozwiązanie problemu, jaki stanowił brak odpowiedniej
„legendy". Była to kluczowa sprawa, od której zależało
wszystko, a którą Stasi rozegrała po mistrzowsku. Metodą
okazała się po prostu cierpliwość.
Pracując już pod nowym pseudonimem operacyjnym,
wykorzystując częste wyjazdy do Polski pod pozorem
wymiany naukowej pomiędzy Uniwersytetem w Rostocku a
Politechniką Gdańską, Detlef Ruser bardzo powoli i
niezauważalnie, metodą znaną akwizytorom na zasadzie „od
rzemyczka do koniczka" albo „stopy w drzwiach", wnikał w
struktury Wolnych Związków Zawodowych i
Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. W międzyczasie
zadomawiał się nad Wisłą, najpierw, w maju 1981,
uzyskując stypendium na Politechnice Gdańskiej, a w dwa
lata później znajdując zatrudnienie w gdańskim Zakładzie
Hydroakustyki jako adiunkt. W ten sposób Stasi znalazła
naturalny, niebudzący najmniejszych podejrzeń powód, by
Ruser na stałe osiadł w Polsce. Było to ważne o tyle, że w
owym czasie zapotrzebowanie „przyjaciół" ze Wschodnich
Niemiec na „kierunku polskim" było olbrzymie, mówiąc języ-
kiem giełdowym popyt stukrotnie przewyższał emisję. Po
wyborze papieża Jana Pawła II Niemcy Wschodnie zmieniły
optykę wschodniego sąsiada, nie traktując już PRL-u jako
państwa przyjaznego, co znalazło odzwierciedlenie między
innymi w sporze o wody terytorialne w okolicach wejścia do
portu w Świnoujściu i w całościowym nasileniu działań
agentury wschodnioniemieckiej w Polsce. W tle tych
wydarzeń, po zamieszkaniu w Gdańsku „Henryk" "rozwijał
działalność szpiegowską, wchodząc coraz głębiej w
struktury „Solidarności". Bóg jeden wie, jak to się stało, że
doświadczeni opozycjoniści niczego nie spostrzegli i
dopuścili tak blisko nieznanego nikomu wcześniej Niemca.
Co znamienne, najcichszy dźwięk dzwonka alarmowego nie
zadziałał nawet wówczas, gdy doszło do wydarzenia
niemającego precedensu, u związanego z jedynym w
opozycyjnej karierze Donalda Tuska zatrzymaniem.
Było to 22 lipca 1983, gdy kilku działaczy trójmiejskiej
opozycji umówiło się na spotkanie konspiracyjne w
Łączyńskiej Hucie na Kaszubach. Przypadek nie przypadek,
dość, że dokładnie w tym samym miejscu Służba Bez-
pieczeństwa zorganizowała „kocioł". Przy zatrzymanych
znaleziono mnóstwo dowodów działalności antypaństwowej,
co w ówczesnych realiach, wciąż jeszcze w ramach
obowiązującego stanu wojennego, obligatoryjnie wiązało się
z długą odsiadką. Tymczasem od ukrywającego się od roku
Krzysztofa Wyszkowskiego i Wojciecha Dudę poprzez Piotra
Kapczyńskiego i Wojciecha Fułka, aż po Jacka Kozłowskiego
i Donalda Tuska - wszyscy zatrzymani konspiratorzy już
nazajutrz po wpadce zostali wypuszczeni. Było w tym coś
niepojętego, co wymykało się logice i co w tamtym momencie
pozostawało niewyjaśnioną tajemnicą - zawieszonym w
próżni pytaniem bez odpowiedzi... W tamtym czasie coraz
więcej informacji trafiało z Gdańska do Berlina
Wschodniego. Prawdziwy jednak przełom nastąpił w 1984,
gdy „Henryk" pozyskał zaufanie Józefa Borusewicza, brata
ukrywającego się Bogdana Borusewicza. Od tego momentu
kontakty agenta Stasi z niczego niepodejrzewającym
gdańskim środowiskiem opozycyjnym trwały już w sposób
ciągły i systematyczny - i właśnie w tym okresie „Henryk"
zaprzyjaźnił się Donaldem Tuskiem. Oczywiście- był to
pewien proces, ich ścieżki przecinały się przecież już
wcześniej, ale przez długi czas relacje nie były głębokie.
Wybór dokonany przez agenta Stasi - bo to on zdecydował o
zainicjowaniu tej „przyjaźni" - był oczywisty. Pochodzący z
rodziny, w której mówiło się po niemiecku, a babka ze
strony ojca była rodowitą Niemką, Donald Tusk w
zaufanych kręgach nie ukrywał proniemieckich sympatii.
Gdyby Detlef Ruser miał w tej sprawie jeszcze jakieś
wątpliwości, musiałby je stracić w czerwcu 1983, gdy na
zaproszenie opozycji solidarnościowej przyjechał do
Trójmiasta znany niemiecki pisarz, późniejszy laureat
Nagrody Nobla, Gunter Grass. Rolę tłumacza ze strony
polskiej pełnił inny pisarz, Bolesław Fac, ale z raportów
„Henryka" wynikało, że rozmowę zdominował znający język
niemiecki i niekryjący się ze swoimi sympatiami Tusk, który
nie odstępował Grassa na krok. Z tych spotkań Stasi
otrzymała od Rusera pełny materiał do analizy, zgrany
zresztą wcześniej od Tuska, który stał się głównym celem
niemieckiego agenta Stasi. Początkowo łączące ich relacje
były ambiwalentne. „Henryk" uskarżał się nawet
przełożonym, że Tusk odnosił się do niego jak do przyjaciela,
by chwilę później traktować jak trędowatego. Ale w 1984
sytuacja uległa radykalnej zmianie. W owym czasie Tusk i
„Henryk" spotykali się już systematycznie, rozmawiali coraz
bardziej zażyle, o śmiertelnym pobiciu przez milicjantów
Grzegorza Przemyka, o zabójstwie księdza Jerzego
Popiełuszki, o aresztowaniu ukrywającego się od początku
stanu wojennego Bogdana Lisa, ale też o sprawach
osobistych. „Przyjaźń" została przypieczętowana, gdy Tusk
przeżywał trudne chwile i gdy niemiecki znajomy zaoferował
mu nie tylko nocleg u siebie, ale też „finansową i moralną
pomoc", cokolwiek by to miało znaczyć. Do Wschodniego
Berlina zaczął płynąć potok informacji. W raportach z tego
okresu „Henryk" dekonspirował nielegalne drukarnie,
przekazywał nazwiska działaczy „Solidarności" zajmujących
się drukowaniem „bibuły" i mnóstwo innych mniej lub
bardziej istotnych z punktu widzenia wschodnio -
niemieckiego wywiadu „zdobyczy", w tym sporą garść
ciekawostek o Donaldzie Tusku. Było tego tyle, że
pułkownik Hans Gottschling, szef Grupy Operacyjnej
„Warszawa", rezydentury Stasi w PRL, zdecydował się na
konsultacje z przełożonymi, z sugestią, by może bardziej niż
dotąd dzielić się wiedzą ze Służbą Bezpieczeństwa
„bratniego państwa" - w granicach rozsądku, rzecz jasna.
Na wagę tych informacji wskazywał fakt, że jej głównym
odbiorcą ze strony polskiej był pułkownik Adam Malik,
dyrektor Biura Studiów SB, tajnej jednostki stworzonej
przez generała Czesława Kiszczaka w ramach Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych. Latem 1985 Ruser odwiedził Tusków
i dowiedział się o aresztowaniu zaprzyjaźnionego z nimi
Piotra Kapczyńskiego. Do aresztowania doszło w
mieszkaniu, w którym została dokonana dokumentacja
fotograficzna „bibuły"- w tym piątego numeru wydawanego
przez środowisko Donalda Tuska „Przeglądu Politycznego".
Opublikowany w nim artykuł „Henryka" miał wskazywać na
jego stałą aktywność w relacjach z Tuskiem - tak przynaj-
mniej twierdził kapitan Stasi Eberhard Winter, który
podkreślił ten fakt w piśmie skierowanym do pułkownika
Adama Malika. Potwierdzenie eskalacji „przyjaźni" nie-
mieckiego naukowca i polskiego opozycjonisty stanowiło
pismo z 2 września 1986 autorstwa pułkownika Stanisława
Stępnia do podpułkownika Gottschlinga, zawierające
wysoką ocenę przekazanych Służbie Bezpieczeństwa
informacji pochodzących od „Henryka". W konkluzji Stępień
wskazał na konieczność dalszej kontroli działalności Tuska,
„szczególnie pod kątem rozpracowania jego ewentualnych
kanałów łączności z wrogimi ośrodkami na Zachodzie oraz
roli w »nielegalnych punktach poligraficznych". Wszystko
rokowało doskonale i wtedy, nagle, coś się wydarzyło: Ruser
urwał kontakt z Tuskiem. Przez długi czas nie rozumiałem,
co mogło się stać, bo w znanych mi aktach Stasi, z analizy
których wiedziałem o tym wszystkim, nie było dla tej
sytuacji żadnego wyjaśnienia. Według niemieckich akt
ostatni ślad kontaktu Rusera i Tuska miał miejsce w
grudniu 1986, gdy, obchodząc kontrolę korespondencji,
Tusk przekazał wyjeżdżającemu do Danii „Henrykowi" list
adresowany do Metz - i to wszystko. A potem już tylko cisza.
Żadnego wyjaśnienia, meldunków, raportów - po prostu nic.
Było coś niepojętego w tej nagłej separacji „Henryka" od
Tuska - i vice versa - sprzecznego nie tylko z pragmatyką
działania Stasi, ale także ze zdrowym rozsądkiem.
Powiedzieć, że było to zaskakujące, to tyle, co nic nie
powiedzieć. Tym bardziej, że Ruser nie zaniechał
systematycznych przyjazdów do Gdańska i równie
systematycznych spotkań z gdańskimi opozycjonistami,
między innymi z Bogdanem Borusewiczem, który jeszcze w
1988 proponował „przyjacielowi" wydanie w języku
niemieckim biuletynu dla środowisk opozycyjnych w NRD,
Długo zachodziłem w głowę, co takiego mogło się stać, że
wszystko potoczyło się, jak się potoczyło i miałem
nieodparte wrażenie, że nie ja jeden...
Ostatecznie, formalnie, Ruser zakończył karierę w wy-
wiadzie w listopadzie 1989, a jego ostatnim zadaniem,
całkowicie pozbawionym znaczenia, była analiza artykułów
dotyczących informacji o NRD ukazujących się w
„Tygodniku Gdańskim".
W całej tej historii agenta wschodnioniemieckiego wywiadu,
tak pozornie zwyczajnej i podobnej do historii setek innych
agentów wywiadu, było jednak coś niezwykłego. Jakaś
tajemnica. Przez długi czas nurtowało mnie, jak to możliwe,
że nikomu nieznany wcześniej Niemiec wszedł jak w masło
w struktury podziemnej „Solidarności" i nie wpadł przez
tyle lat? Zadawałem sobie pytanie, jak to możliwe, że
kontrolowani przez niego opozycjoniści uniknęli więzienia -
nie miałem najmniejszych wątpliwości że była to jego
zasługa, z małą pomocą „przyjaciół", rzecz jasna - po
wpadce w „kocioł" SB? I dlaczego tak nagle zerwał kontakt z
Donaldem Tuskiem, mimo że był to kontakt
perspektywiczny?
Przez długi czas sądziłem, że najciekawsze może być
ostatnie pytanie - dlaczego? - i dopiero dużo później, już w
Niemczech, zrozumiałem, że naprawdę istotne, wręcz
kluczowe; były trzy inne: po co stworzono mit o
zakończeniu służby Rusera w 1989? Kto mógł zbudować tę
mistyfikację? I kto miał możliwość utrzymania tego w
tajemnicy?
Od kilku godzin miałem już tu swoją koncepcję - sama się
narzucała. A narzucała się, bo po spotkaniu, jakie odbyłem
dzisiejszego ranka, czas domysłów minął. Było to niezwykle
ciekawe w formie i treści spotkanie, oczywiście jeśli kogoś
ciekawi świat ludzi, których prawica nie wie, co czyni
lewica, i w którym zawsze może zdarzyć się wszystko. W tym
świecie jedyną kartę przetargową stanowiły przysługi.

Jaką przysługę mógł wyświadczyć były oficer Agencji


Bezpieczeństwa Wewnętrznego byłemu oficerowi Bun-
desnachrichtendienst, Federalnej Służby Wywiadowczej, by
ten odpłacił mu podobną monetą, i jakie były kulisy,
szczegóły organizacyjne tego kontaktu? Są pytania, które
muszą pozostać bez odpowiedzi. To były jedne z takich
pytań. Dość, że po spotkaniu zakończonym zaledwie kilka
godzin temu znałem już odpowiedzi na moje pytania dotąd
bez odpowiedzi i nareszcie zrozumiałem to, co powinienem
był zrozumieć już dawno: dlaczego po zjednoczeniu Niemiec
„zalegendowano", odejście Rusera ze służby...
Spojrzałem na zegarek. Dochodziło pięć po pierwszej, a więc
do spotkania miałem jeszcze prawie godzinę. Zapłaciłem za
znakomitą kawę - musiałem w duchu przyznać, że lepszą
piłem tylko w Wiedniu i Ferrarze - i wyszedłem na zewnątrz.
Z miejsca uderzyła mnie fala gorącego powietrza. Było
upalnie jak na Saharze. Przez moment rozważałem dotarcie
na miejsce pieszo, ale po chwili wahania zrezygnowałem z
tego pomysłu. Na spotkanie podsumowujące moje
wszystkie dotychczasowe wizyty w Niemczech nie mogłem
ryzykować spóźnienia - nie tym razem - a poza tym było
zbyt gorąco. Nawet prowadząc klimatyzowane auto, miałem
ochotę zdjąć marynarkę. Po niespełna kwadransie dotarłem
do Alexanderplatz - dotarłem z planowym wyprzedzeniem,
bo Karl-Liebknecht-Strasse stanowi przedłużenie głównego
placu Berlina i moje dotychczasowe doświadczenia
wskazywały, że niełatwo tu o parking. A jednak tym razem
przeżyłem miłe zaskoczenie. Ku mojemu zdziwieniu miejsce
parkingowe znalazłem bez problemu, w dodatku tuż obok
głównego wejścia do kilkupiętrowego biurowca.
Zaparkowałem toyotę i, siedząc jeszcze w samochodzie,
przyjrzałem się temu budynkowi, jakbym widział go po raz
pierwszy w życiu. Biurowiec i jego okolica wyglądały
zupełnie jak miesiąc temu, bo niby dlaczego miałoby być
inaczej, prawda? Jedyną różnicę stanowi fakt, że teraz było
tu prawie zupełnie pusto.
Wysiadłem, przeszedłem przez ulicę i, mając jeszcze ponad
pół godziny do zaplanowanego spotkania, usiadłem na
ławce vis-a-vis wejścia do Urzędu Pełnomocnika Rządu
Federalnego do spraw Materiałów Służb Bezpieczeństwa
Państwa byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej - bo
tak brzmiała pełna nazwa instytutu zlokalizowanego w
biurowcu i zwanego potocznie Urzędem Gaucka. Był to
budynek niedbale wkomponowany w stylową dziewięt-
nastowieczną zabudowę stolicy Niemiec, „copyright" tak
charakterystyczny dla stolic krajów postsocjalistycznych,
między innymi Warszawy, gdzie budynek Sądu Najwyższego
wpasowano w otoczenie zabytkowych pałaców i kościołów
Starego Miasta. Berliński instytut zawdzięczał swą nazwę
Joachimowi Gauckowi, urodzonemu w 1940 pastorowi
kościoła ewangelickiego i byłemu prezydentowi Niemiec.
Urząd powstał w 1990, zaraz po obaleniu muru
berlińskiego, i w początkowym okresie zatrudniał blisko
trzy tysiące pracowników. Dysponując budżetem w
wysokości dwustu milionów marek rocznie, jako jedyny w
krajach postkomunistycznych przeprowadził pełne
ujawnienie akt byłych funkcjonariuszy służby
bezpieczeństwa - Stasi - urzędników administracji
państwowej i polityków partii komunistycznej. Rozpatrywał
na przestrzeni dziesięciu lat ponad dwa miliony wniosków o
wgląd do teczek, właściwie bez specjalnych ograniczeń, tak
charakterystycznych na przykład dla polskiego Instytutu
Pamięci Narodowej. Na jedną maleńką chwilę zastanowiło
mnie, dlaczego to, co sprawnie udało się przeprowadzić
Niemcom, zupełnie nic wyszło w Polsce. Ale tak naprawdę
nie musiałem nad tym rozmyślać, bo przecież znałem
odpowiedź: w Niemczech i właściwie we wszystkich innych
państwach postsocjalistycznych w Europie komunistów od
władzy odsuwano, a tymczasem u nas się z nimi dogadano.
W tym kontekście Okrągły Stół, wybory 4 czerwca i cały ten
cyrk postrzegałem jako jedną wielką dekorację dla ukrycia
gigantycznego oszustwa i „wspaniałej" mistyfikacji, a może
nawet zbiorowej lobotomii, którą przeprowadzono na całym
narodzie, a której fatalne skutki zaciążyły na
dziesięciolecia. Przez następne ćwierć wieku z okładem co
najmniej setki osób zginęły w tajemniczych i nigdy nie-
wyjaśnionych okolicznościach, nie wykryto ani jednego
sprawcy żadnego z licznych spektakularnych morderstw,
nie wyjaśniono ani jednego przypadku z wielu głośnych tak
zwanych „samobójstw", nie odzyskano ani jednej złotówki
ze zdefraudowanych i wytransferowanych za granicę
miliardów złotych. A gdy ktoś miał odwagę zapytać, na
jakim etapie są śledztwa we wszystkich tych sprawach,
odpowiedź zawsze była taka sama: „tajemnica państwowa".
Kto jak kto, ale akurat my w Urzędzie Ochrony Państwa i
później w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego
wiedzieliśmy dobrze, że nie o żadną tajemnicę państwową
tu chodziło. Stawką były jedynie dyskredytujące tajemnice
dotyczące przeszłości i brudne interesy ludzi na wysokich
stołkach, chronionych przez niewidzialne dla
społeczeństwa moce, którym tacy jak ja, ludzie w służbach
specjalnych, mogli się jedynie bezsilnie przyglądać, bo na
jakiekolwiek działania nie pozwoliłby nikt. Czy właśnie to
mamy świętować 4 czerwca? Zapaliłem papierosa i,
próbując uciec od gorzkich myśli, rozejrzałem się dookoła.
Moją uwagę przykuła niewielka grupka uśmiechniętych
ludzi przemieszczających się w kierunku Alexanderplatz i
centrum Berlina - najprawdopodobniej turystów.
Świadczyła o tym nie tylko różnorodność języków,
przypominająca biblijną wieżę Babel, i wszechobecne
aparaty fotograficzne, ale przede wszystkim leniwy sposób
poruszania się, tak charakterystyczny dla szczęściarzy,
którzy nigdzie nie muszą się spieszyć. W świecie, w którym
prawie wszyscy przypominają sprinterów utrzymujących
równowagę wyłącznie wtedy, gdy biegną, ludzie ci rzucali
się w oczy bardziej niż grzechotnik na urodzinowym torcie.
Złapałem się na tym, że szczerze im zazdroszczę, i zacząłem
się zastanawiać, kiedy ostatni raz ja tak miałem.
Poszperałem trochę w pamięci, ale niczego się nie
doszperałem - najwyraźniej to musiało być dawno temu.
Uświadomiłem sobie, że w ostatnim czasie moje życie znów
przyspieszyło, choć przecież obiecałem sobie, że nie ma już
dla mnie powrotu do tego, co było: codziennej pracy nie do
przepracowania, bez początku i bez końca, i generalnie
powrotu do tego wszystkiego, co było treścią
kilkunastoletniej służby w ABW. Po traumatycznych
przejściach przed dziesięciu laty, gdy przy okazji niszczenia
Wojtka moi koledzy ze służb specjalnych i ludzie na
wysokich stołkach zniszczyli także i mnie, poznałem, jak to
jest znaleźć się na dnie.
Ale później poznałem też, jak to jest wstać z kolan. Upa-
dałem i powstawałem, popełniałem błędy i naprawiałem je,
ludzie, którzy mnie znali, nie mogli przyzwyczaić się do tych
„zmartwychwstań" - ale większość odeszła i poznałem, co to
samotność. Jednym słowem - nie było łatwo, ale gdy
znalazłem się w tunelu, na końcu którego nie widziałem już
światła, nagle odkryłem, że nie ma takiego pogorzeliska, w
którym coś by się nie tliło, a jeśli tak, to zawsze można
rozdmuchać ten płomień i zacząć wszystko od nowa.
Uwierzyłem i przeszedłem długi marsz, by coś naprawdę
zrozumieć: że już samo pokonywanie drogi jest wartością,
bo to droga zmienia człowieka, nie cel. I może jeszcze to, że
w ludzki los wpisane jest stałe dochodzenie do rozdroża, na
którym każdego dnia trzeba dokonywać wyborów: czy
wolimy zawisnąć na krzyżu, czy chcemy wbijać gwoździe. A
teraz, w pogoni za odkrywaniem niełatwej prawdy, znów
biegłem, Pomyślałem, że być może tak już musi być, że
żyjemy i umieramy szybciej, niż byśmy tego chcieli. Cóż,
każdy, ma swoje pudełeczko z tylko sobie znanym
cierpieniem...
Spojrzałem na fosforyzującą tarczę zegarka, która właśnie
„przeskoczyła" na godzinę czternastą. Nie zwlekając
wstałem z ławki i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku
biurowca, do biura przepustek. Za kontuarem siedział
strażnik w granatowej bluzie, niemłody już ciemnowłosy
facet o najprawdopodobniej tureckich korzeniach. Ob-
mierzły typ o potężnych barach i przenikliwym spojrzeniu
dokładnie przeszukał moją torbę, potrząsnął laptopem i na
dobre pół minuty wlepił wzrok w mój paszport, jakby nie
dowierzał, że widnieje tam moja facjata. Oddał torbę i
paszport, po czym płynnym niemieckim - z pewnością
lepszym, niż mój - poprosił, bym usiadł w poczekalni.
Sięgnął po słuchawkę telefonu i coś powiedział, ale nie
zrozumiałem ani słowa. Po chwili do poczekalni weszła
około czterdziestoletnia elegancka brunetka, która po
zwyczajowym „guten tag" wskazała gestem dłoni, by udać
się za nią. Nie była nadto rozmowna, ale nie martwiło mnie
to specjalnie, bo nie na towarzyskie konwersacje tu
przyjechałem. Po wypisaniu przepustki, wciąż bez słowa, za
to siląc się wzajemnie na puste uśmiechy, udaliśmy się do
windy i wjechaliśmy na trzecie piętro. Skierowaliśmy się do
gabinetu usytuowanego po prawej stronie korytarza, jak
zawsze. Wciąż milcząca brunetka, pożegnała mnie
kolejnym sztucznym uśmiechem, po czym zamknęła za
sobą drzwi - i zostałem sam. Rozejrzałem się, jakbym
znalazł się tu po raz pierwszy. Był to gabinet ani mały, ani
duży, zabudowany szafkami i w sumie dość mało oficjalny.
Jednym spojrzeniem ogarnąłem artystyczny nieład,
książki, czasopisma i publikacje, które wypełniały każdą
wolną przestrzeń. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że całości
dopełnia stolik, przy którym ustawiono dwa fotele, oszklona
szafka na książki, biurko i niewielka szafa, gdy naraz
otworzyły się drzwi i weszła około sześćdziesięcioletnia
kobieta. Była wysoka, szczupła, z włosami spiętymi w kok,
a jej figurę opinała czarna stylowa sukienka. Poruszała się
bezszelestnie jak cienie na trawie, ale tym, co w sposób
szczególny zwracało uwagę, była jej twarz - twarz kobiety
niewątpliwie przystojnej, choć niekoniecznie pięknej, jeśli
mierzyć to kanonami współczesnych trendów urody
lansujących panie o pustych, proszących się o rozum
oczach, za to pełnej charakteru i tego nieokreślonego
czegoś, co jest tak bardzo ważne, a co niektórzy nazywają
po prostu klasą. Była to twarz z subtelnym makijażem i
wyraźnie zarysowanymi ustami, przede wszystkim jednak
twarz znamionująca inteligencję i siłę, w sumie - bardzo
miła twarz. Nieczęsto spotyka się tak sympatyczne oblicze,
lecz jeśli się je już spotka, niełatwo je zapomnieć - bez
dwóch zdań, kobieta, która właśnie weszła do gabinetu,
miała klasę. Było jednak jeszcze coś, czym owa pani w
czerni ujmowała swoich rozmówców, ale co można było
ocenić dopiero przy nieco bliższym poznaniu - to uprzej-
mość, spontaniczność i naturalność, w otaczającej nas
rzeczywistości rzecz bardziej rzadka niż biały hipopotam.
Wiedziałem dobrze o tych jej przymiotach, bo znałem tę
kobietę. Przez ostatnie trzy miesiące spotykaliśmy się
trzykrotnie na wielogodzinnych rozmowach i wiedziałem o
niej tyle, że nie musiałem już wiedzieć więcej. Nazywała się
Hanna Labrenz-Weiss, miała habilitację i była jedną z
założycielek Urzędu Gaucka. Nie była rodowitą Niemką -
urodziła się w Polsce i tu mieszkała do dwudziestego
trzeciego roku życia, ukończyła studia na Wydziale
Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego i rozpoczęła
karierę naukową. W 1981 roku uzyskała trzyletnie
stypendium od jednej z niemieckich fundacji i tuż przed
wprowadzeniem stanu wojennego wyjechała do Berlina
Zachodniego. Go jednak było dla mnie najbardziej istotne,
Hanna Labrenz-Weiss, jako analityk w Urzędzie Gaucka,
odkryła agenta „Henryka" - choć oczywiście natychmiast
pojawili się inni „protoplaści", którzy całkowicie wbrew
faktom próbowali przypisać sobie to „odkrycie" - i wiedziała,
o nim wszystko. No, może prawie wszystko, ale właśnie o
tym mieliśmy się dziś przekonać. Bo tak naprawdę właśnie
po to i tylko po to przyjechałem na to spotkanie.
- Dzień dobry, panie Tomaszu — wyciągnęła na powitanie
miękką dłoń, której uścisk był zdecydowany i mocny. Po raz
już nie wiem który przyłapałem się na zdumieniu
wywołanym widokiem jej dłoni, pięknych i zadbanych,
Jakich mogłaby pozazdrościć niejedna czterdziestolatka.
Kawy? Takiej, jak zawsze? - spytała.
Poproszę. I tak, jak zawsze, espresso bez cukru i mleka.
Odeszła na bok i po chwili na stole pojawiły się dwie fili-
ślinki napełnione kawą.
-Mam dla pana materiały, o których ostatnio mówiliśmy -
powiedziała, przysiadając się do stolika.
-Hę? - wymamrotałem zaskoczony, bo nie pamiętałem, o co
chodzi.
-Te z wystawy.
-Ach, te. Pięknie dziękuję - odparłem, bo nareszcie sobie
przypomniałem. W 1996 Hanna Labrenz-Weiss zor-
ganizowała w Rostocku wystawę poświęconą działalności
Rusera, na otwarcie której przyjechało z Polski wielu
dziennikarzy i opozycjonistów, między innymi Bogdan
Borusewicz, jego brat Józef z żoną Aliną i Jacek Taylor,
wszyscy, którzy utrzymywali z „Henrykiem" systematyczne
kontakty - naturalnie wszyscy oprócz Donalda Tuska...

Podczas ostatniego naszego spotkania doktor Labrenz-


-Weiss obiecała mi udostępnienie materiałów z tej wystawy.
Szukałem „po okruszkach", więc miałem nadzieję, że i tu
mogę trafić na jakiś interesujący ślad. Szkopuł w tym, że w
kontekście newsa sprzed kilku godzin szukanie „po
okruszkach" przestało być dla mnie wystarczające - a
przestało być wystarczające, bo wreszcie „złapałem"
poważny trop, pierwszy od dłuższego czasu. Przez moment
zastanawiałem się nawet, czy nie powiedzieć mojej
gospodyni wprost, jak niewiele w tym momencie obchodzą
mnie te materiały i co może z nimi zrobić, ale uznałem, że
byłoby to z mojej strony nie tyle nawet niegrzeczne, co
zwyczajnie niedorzeczne. I przede wszystkim
przeciwskuteczne w kontekście zamiarów, z jakimi tu
przyjechałem. Udałem więc, ze jestem szalenie
zainteresowany historią wystawy sprzed ponad dwudziestu
lat.
- A mówiłam panu, że po tej wystawie Ruser odwiedził mnie
w Urzędzie Gaucka w Berlinie?
- Nie. Nie mówiła pani - odparłem zgodnie z prawdą.-
- Po co panią odwiedził?
- Proszę sobie wyobrazić, że przyjechał na rozmowę, by się
usprawiedliwić. Mówił, że nikogo nie zdradził, że pokochał
Polaków, że dowodem na to jest fakt, że ma żonę Polkę i
takie tam komunały. Spytałam wówczas, dlaczego umawiał
się na spotkanie z OIBE - oficerem prowadzącym pełniącym
formalnie funkcję wicekonsula NRD w Gdańsku, jak pan
dobrze wie, jeszcze 15 grudnia 1989, gdy mur berliński był
już w gruzach i gdy było już jasne, że to koniec świata,
którego i on był częścią. I wie pan, co mi odpowiedział?
Przecząco pokręciłem głową.
- Że szukał OIBE nie 15 grudnia 1989, tylko miesiąc
później. To bzdury. Na przełomie listopada i grudnia 1989 w
okręgowych siedzibach Stasi zaczęto palić akta dotyczące
agentury i spraw operacyjnych. Zaalarmowani tym
mieszkańcy NRD od początku grudnia organizowali
demonstracje i oblegali siedziby Stasi, żądając jej
rozwiązania i zabezpieczenia archiwów z aktywami
operacyjnymi. W Rostocku, rodzinnym mieście pastora
Gaucka, 4 grudnia 1989, pod kierownictwem Nowego
Forum - jednej z opozycyjnych organizacji - ludzie zebrali
się pod kwaterą Stasi, domagając się zatrzymania
niszczenia akt i żądając opieczętowania oraz przekazania
budynku policji kryminalnej. Stasi wpuściła demonstran-
tów. Po kontroli dokonanej przez policję kryminalną i
działaczy Nowego Forum funkcjonariuszy Stasi puszczono
do domów, a pokoje wraz zawartością opieczętowano.
Podobnie działo się w innych landach. Być może pana
zastanawia, dlaczego Stasi tak łatwo ustąpiła, dlaczego
wpuszczano demonstrantów do budynków. Funkcjona-
riusze byli przecież uzbrojeni. Odpowiedzi na to pytanie
może dostarczyć przebieg wydarzeń z 15 stycznia 1990.
Nowe Forum i inne organizacje opozycyjne zorganizowały
wówczas zajęcie głównej kwatery Stasi w Berlinie.
Demonstrantów bez oporu wpuszczono do budynków, po
czym doszło do ich splądrowania. Wyniesiono jednak tylko
archiwa działu ochrony przed szpiegostwem, którym ruch
obywatelski w ogóle nie był zainteresowany. To, co
najbardziej istotne, dotyczyło aktywów policji politycznej.
- W Polsce było podobnie - wtrąciłem nieśmiało. - Nikt nie
szturmował siedzib SB i pozwolono na pełny kamuflaż
agentury, dopuszczając do palenia trzeciorzędnych akt i
dbając dobrze, by to mocno nagłośniono - rozumie pani taki
reality show - gdy tymczasem naprawdę istotne materiały
zachowano, by stanowiły element nacisku i szantażu przez
następne dziesięciolecia, a tak naprawdę do dziś. Bo nawet
teraz, po tylu latach, nie znamy skali ubytków w tym
zakresie.
- Ma pan słuszność, to była mistyfikacja, nie pierwsza i nie
ostatnia tego typu. Wróćmy jednak do Berlina, jeśli nie ma
pan nic przeciwko - odezwała się doktor Labrenz-Weiss.
Nie miałem nic przeciwko.
Teoretycznie wszystko wyglądało wtedy tak, jakby
państwo było w ostatnim stadium rozpadu: nie istniało już
Ministerstwo Bezpieczeństwa, demonstranci przejęli
gmachy użyteczności publicznej i nawet mieszkania
konspiracyjne Stasi ulegały dekonspiracji, a sama służba
zdawała się dogorywać. Ale to była „śmierć" czysto teo-
retyczna, a wie pan, z teorią jest jak w starym niemieckim
dowcipie, który pana nie zainteresuje.
Zobaczymy.
A zatem - teoria jest wtedy, gdy nic nie działa, choć
wszyscy wiedzą, jak powinno działać. Z praktyką mamy do
czynienia, gdy wszystko działa, choć nikt nie wie dlaczego.
U Gaucka mówiliśmy, że mamy połączenie teorii z praktyką:
nic nie działa i nikt nie wie dlaczego. Mimowolnie
uśmiechnąłem się, bo znałem parę miejsc, do których
anegdota pasowałaby pewnie znacznie bardziej niż do
Urzędu Gaucka. Swoje przemyślenia w tym zakresie
zostawiłem jednak dla siebie.
A więc jednak nie jest pan jak mur z cegieł, całkowicie
pozbawiony emocji - doktor Labrenz-Weiss najwyraźniej
zauważyła, że się uśmiechnąłem. - Kiepski z pana
towarzysz. Ma pan jakieś rozrywki?
Sporo palę. Kolega dziennikarz twierdzi, że nie zabiją
mnie obce służby czy mafia tylko rak. Powtarzam mu
zawsze, że i tak go przeżyję.
- A więc pali pan... I to wszystko, co pana kręci.
- Kiedyś sporo piłem, ale w moim fachu to norma. Zawód,
który uprawiam, sprawia, że człowiek często ociera się o
szaleństwo. Ludziom szalonym, którzy w dodatku zdają
sobie, sprawę z szaleństwa innych, trudno przyjąć to
wszystko na trzeźwo. Trochę jak w „Paragrafie 22" Hellera.
Zna pani tę powieść?
- Słyszałam o niej co nieco, ale nie czytałam.
- Jest tam jeden zawodnik, też zresztą major, który miał
pewną zasadę: przyjmował interesantów zawsze wtedy, gdy
go nie było, a nie przyjmował nigdy, gdy był. To był jego
sposób na szaleństwo wojny.
- Niezły gość. Opowiem kolegom. Może razem pomyślimy
nad sposobem wdrożenia tego pomysłu u nas - uśmiechnęła
się.
- Podobnie pozornych absurdów jest tam więcej. Jeden z
pilotów na przykład udawał wariata, bo wymyślił sobie, że,
będąc szalonym, nie będzie musiał latać na akcje bom-
bardowania. Z drugiej strony nie chcąc latać dowiódł, że nie
jesteś szalony, bo przecież tylko wariat chciałby brać udział
w tak śmiertelnie niebezpiecznych akcjach. Ta krótka
wykładnia „Paragrafu 22" pokazuje, że kiedy niemal
wszystkie zachowania wokół nas są patologiczne, kluczem
do zrozumienia rzeczywistości może być właśnie absurd.
- Innymi słowy w tym szaleństwie jest metoda - powiedziała
już wyraźnie rozbawiona.
- Dokładnie. I sam już nie potrafię ocenić, czego w mojej
branży więcej: absurdu w normie czy normy w absurdzie.
By to wyjaśnić, opowiem jedną historyjkę, oczywiście jeśli
pani pozwoli.
- Proszę bardzo.
- Onegdaj pewien pułkownik, szef jednej z delegatur ABW,
„wizytował" agencję towarzyską. Traf chciał, że tę samą
agencję „wizytowały" dwie funkcjonariuszki delegatury,
które ni mniej, ni więcej, dorabiały sobie po godzinach. Pan
rozpoznał panie, panie rozpoznały pana i wszyscy, jak na
komendę, w pośpiechu opuścili przybytek. Następnego dnia
do warszawskiej Centrali ABW wpłynęły dwa raporty.
Pierwszy od szefa pułkownika, który informował, że w
trakcie realizacji czynności służbowych w agencji
towarzyskiej zauważył dwie swoje podwładne. Drugi od
funkcjonariuszek, które raportowały, że w trakcie realizacji
czynności służbowych w agencji towarzyskiej zauważyły
tam swojego szefa.
-I jaki z tego morał?
-Że jeśli idzie o obowiązek, my w ABW jesteśmy zdolni do
największych poświęceń.
- Dobrze wiedzieć, że ma pan poczucie humoru. I że nie jest
pan tak całkiem z grubsza ciosany, jak wcześniej sądziłam.
-Z grubsza ciosany? - wolałem się upewnić, że dobrze
usłyszałem. Bo dotąd różnie o mnie mówiono, ale tak
jeszcze nigdy.
- Dobrze pan usłyszał.
- Cóż, myślę, że tak całkiem pewnie nie jestem z grubsza
ciosany, a przynajmniej nigdy tak o sobie nie myślałem.
Jednak gwoli prawdy - tyle u mnie poczucia humoru, ile
trucizny w zapałce. Trzeba by szukać pod mikroskopem.
- Dlaczego pan tak ma?
- Wie pani, jak to jest, gdy człowiek miał trudne dzieciństwo
i do szkoły pod górkę.
- Nie wiem. Ale niektórym ludziom wierzę na słowo, innym
- nie. Panu wierzę.
Wyszczerzyliśmy do siebie zęby. Zauważyłem, że uzębienie
miała równie ładne, jak ręce. Dyskretnie spojrzała na
zegarek.
- Miło się gawędzi, panie majorze, ale wracając do clou -
dziś wiemy, że w tamtym czasie w Stasi wiedzieli, co będzie
robione i jak to będzie robione. I to na długo wcześniej, nim
doszło do zburzenia muru. Byli profesjonalistami i niczego
nie zostawili przypadkowi. Nie ci ludzie. Stasi wiedziała o
przygotowywanych akcjach z podsłuchu telefonicznego,
informowała o nich również agentura. Znamienne, że
agenci brali udział w zajmowaniu siedzib Stasi. W Lipsku w
pierwszym szeregu organizatorów akcji zajmowania
obiektów administracji państwowej i policji politycznej był
na przykład Wolfgang Schnur, który później okazał się
tajnym współpracownikiem Stasi. Gauck przyznał w
rozmowie ze mną, że sama Stasi organizowała podobne
operacje dla swoich celów. Nasuwa się logiczny wniosek, że
akcja tak zwanego „zabezpieczania archiwów" była w pełni
kontrolowana i wykorzystana przez policję polityczną do
zakamuflowania agentury. Tymczasem siedem lat po tych
wydarzeniach Ruser przychodzi do mnie i mówi, że w
styczniu 1990 był niczym dziecko we mgle i szukał swojego
prowadzącego, by wiedzieć, co ma robić. To nie miało
sensu. Bo jeśli to prawda, to był najbardziej zagubionym i
najsłabiej poinformowanym agentem Stasi. A przecież
wiemy doskonale, że było odwrotnie. Po co naprawdę
przyszedł w 1996 i mówił mi coś takiego - coś tak
niedorzecznego? Długo się zastanawiałam, ale nic nie
przychodzi mi do głowy. A może pan ma jakąś koncepcję,
panie majorze? Nie zareagowałem od razu, bo coś zaczynało
mi świtać I na moment się zamyśliłem. Zacząłem rozumieć
to, co powinienem pojąć już dawno temu, ale póki co
starałem się nie dać po sobie niczego poznać. Zbyt wiele
błędów popełniłem w tej i nie tylko tej rozgrywce, by nie
zapamiętać tego, co o milczeniu mówił Churchill: „sądy,
które połknąłem zamiast je wypowiedzieć, nigdy nie
przyprawiły mnie o niestrawność". I dlatego postanowiłem
powiedzieć półprawdę, a więc jednocześnie półkłamstwo.
-Muszę panią rozczarować, pani doktor, ale są rzeczy,
których nie wiem. To właśnie jest jedna z takich rzeczy-
zełgałem jak z nut, choć miałem już sensowną koncepcje,
która sama się narzucała. - A jak on to wytłumaczył?
-To, że tak się wtedy zachował i że po latach wyznał pani to
wszystko? - za jednym zamachem odbiłem piłeczkę na jej
stronę kortu i uściśliłem pytanie, na które odpowiedź tym
razem autentycznie mnie intrygowała.
- W ogóle nie wytłumaczył. Rozmawialiśmy krótko. Miał się
jeszcze odezwać, ale już się nie odezwał. Nie spotkaliśmy się
nigdy więcej - zacisnęła wargi, a jej usta na jeden moment
przybrały ponury wyraz, jakby przywołana z przeszłości
historia była przykrym wspomnieniem i może naprawdę tak
było, ale najwyraźniej nie na tyle przykrym, by nie mogła
szybko wrócić do równowagi. Po chwili milczenia nawiązała
do wcześniejszego wątku. -
- To ze spotkania z Grassem.
- Proszę? - spytałem, bo wciąż jeszcze byłem myślami przy
zagadkowym zachowaniu Rusera.
- To zdjęcie, które trzyma pan w ręku, jest ze spotkania z
Grassem.
Przyjrzałem się fotografii, na której Detlef Ruser stał obok
niemieckiego pisarza.
- Początkowo nic nie wskazywało, że Ruser stanie się dla
Stasi tak cennym nabytkiem - nawiązała do postaci
widniejącej na zdjęciu. - To, że tak się stało, jest po części
dziełem przypadku, a po części wynikiem wydarzeń
historycznych. Trzeba pamiętać, że, choć formalnie PRL i
NRD były państwami sojuszniczymi należącymi do jednego
bloku politycznego i wojskowego, już od jesieni 1978 -
odkąd Polak został papieżem - polskie terytorium zostało
uznane za teren operacyjny wschodnioniemieckiego
wywiadu, czyli w nomenklaturze Stasi za teren wroga.
Wcześniej kwalifikowano w ten sposób wyłącznie państwa
kapitalistyczne. Po 1980 zamknięto granicę, którą w latach
siedemdziesiątych można było przekraczać za okazaniem
dowodu osobistego. Stasi miała obsesję na punkcie Polski
jako kraju wrogiego i na punkcie „Solidarności", która we-
dług analityków wschodnioniemieckiej policji politycznej
mogła rozsadzić blok wschodni. Wschodnioniemiecki
wywiad werbował agenturę wśród Polaków pracujących na
budowach w NRD i wśród stypendystów, powiązanych
najczęściej z socjalistycznymi organizacjami mło-
dzieżowymi, co wcale nie przeszkadzało „sojusznikom", by
ich werbować. Pamiętajmy, że służby specjalne NRD były
potęgą w skali bloku: jeszcze w 1988 dysponowały stu
siedemdziesięcioma tysiącami „nieoficjalnych współ-
pracowników", z czego sto dziesięć tysięcy to informatorzy,
a cała reszta zajmowała się „obsługą": wynajmowała
mieszkania na tajne spotkania lub świadczyła inne usługi.
Enerdowskie MSW w 1988 liczyło dziewięćdziesiąt tysięcy
pracowników na pełnych etatach, co w
szesnastomilionowym państwie pozwalało inwigilować
społeczeństwo w sposób absolutnie kompletny. „Henryk"
doskonale odnalazł się w takiej rzeczywistości. Nigdy
ostatecznie nie dowiedzieliśmy się, dlaczego rozpoczął
współpracę ze Stasi, ale gdy już ją podjął, zaangażował się
bez reszty.
- Wróćmy na moment jeszcze do wystawy. Tej, którą
zorganizowała pani w 1996 - poprosiłem. - Po naszym
ostatnim spotkaniu myślałem o tym trochę, o tym, o czym
pani mówiła i zastanowił mnie nie tylko brak obecności
Tuska, ale też reakcja Borusewicza. Tak nonszalanckie
podejście do faktu, że w najbliższym otoczeniu działał agent
Stasi, jest zaskakujące. Nie uważa pani?
- I tak, i nie. Pytałam o to zresztą Borusewicza.
- I co odpowiedział?
- Starał się zbagatelizować sprawę. Twierdził, że wszystko
było pod kontrolą, że mieli agentów w SB i panowali nad
sytuacją. Zapytałam wtedy, czy jego agenci przekazali mu
informację gdzie i kiedy zatrzymają go w „kotle".
- I?
- Nie skomentował tego. Tylko się zaczerwienił i już nic
więcej na ten temat nie mówił. Służba Bezpieczeństwa, a
tym bardziej Stasi, to nie była ich liga. Byli harcerzami przy
zawodowcach, tańczyli, jak im zagrano, ale oczywiście
odgrywali rolę wielkich opozycjonistów.
- Zatrzymajmy się jeszcze na moment przy Ruserze, jeśli
łaska. Jakie były jego relacje z innymi działaczami
„Solidarności"?
- Równie dobre co z Tuskiem i Borusewiczem - równie
aktywne. „Henryk" był naprawdę bardzo zaangażowany w
to, co robił, i wyrósł na ważne źródło. Pisał raporty na temat
całego mnóstwa osób i zdarzeń, choć oczywiście najbardziej
skupił się na Bogdanie Borusewiczu i Donaldzie Tusku.
- Dlaczego?
- Kiedyś myślałam, że tylko dlatego, iż Stasi doskonale
typowało osoby, których rozpracowanie przynosiło naj-
lepsze efekty operacyjne. Ale to nie tłumaczy wszystkiego,
bo zwłaszcza Tusk był w opozycji zwyczajnym szarakiem,
nikim ważnym. I dopiero dużo później zrozumiałam, co
kierowało „Henrykiem". Miał intuicję, to nieokreślone coś,
co jest tak trudno definiowalne, a co odróżnia agenta
dobrego od słabego. Nieważne, jakich miałeś nauczycieli ani
jak długo cię szkolili, pewne rzeczy masz dane albo nie - to
nieokreślone coś. On to miał. Komu jak komu, ale panu
akurat nie muszę tłumaczyć, o czym mówię.
Nie musi pani - zamyśliła się na moment, jakby coś w
sobie ważyła, i dopiero po dłuższej chwili podjęła przerwany
watek.
Ale był jeszcze drugi powód, moim zdaniem nawet
ważniejszy. To „niemieckość" Tuska. Nie chodzi o to, że
świetnie władał tym językiem, bo przecież miał niemieckie
korzenie, a jego matka dopiero jako jedenastoletnia
dziewczynka zaczęła uczyć się polskiego. Nie chodzi też o
żadnego dziadka w Wehrmachcie i tym podobne. To było coś
innego, coś głębszego. Tusk w naturalny dla niego sposób
miał słabość do Niemców. Jakby ich podziwiał i chyba
naprawdę tak było. Jakby jedna jego część wstydziła się, że
jest Polakiem, ale druga wytwarzała poczucie dumy, że w
jego żyłach płynie jednak niemiecka krew. Ruser w
naturalny sposób wykorzystał tę dwoistość. Nadarzyła się
po prostu okazja, więc dlaczego miał nie skorzystać,
prawda? Właściwe odpowiedzi mamy najczęściej przed
oczami, tylko w danej chwili ich nie dostrzegamy. Jak u
Marka Aureliusza: „idź zawsze drogą najkrótszą" - dodała,
jakby mówiąc do siebie doktor Labrenz-Weiss. Tak cicho, że
ledwie dosłyszałem, co powiedziała.
Milczałem. A milczałem nie tylko dlatego, że nie miałem nic
do powiedzenia. Bywają takie sytuacje, w których trudno
powiedzieć coś mądrego, co wzbogaciłoby dyskusję, i to
właśnie była jedna z takich sytuacji - ale tak naprawdę
powód mojego milczenia był zupełnie inny. Westchnąłem
ciężko, jak człowiek, który dźwiga na sobie duże brzemię i
który ma trudne do wykonania zadanie-
- i tak było w istocie. Doktor Labrenz-Weiss była uczciwym
człowiekiem, babką naprawdę z klasą i generalnie pełną
zalet, o których można by rozprawiać godzinami, a jednak
miała jedną wadę, która w tym momencie, z mojej
perspektywy, przysłaniała wszystkie te zalety: nie mówiła
wszystkiego co wiedziała. Szkopuł w tym, że ona nie
wiedziała, że ja wiem,
- Ciężki dzień, panie Tomaszu? zagadnęła, przyglądając mi
się uważnie i przykładając filiżankę z kawą do ust.
- Czemu pani tak myśli? - spytałem.
- Mam niesprecyzowane, trudne do określenia przeczucie -
odparła krótko, wciąż przypatrując mi się uważnie.
- Ja też mam niesprecyzowane, trudne do określenia
przeczucie, że coś pominęliśmy w naszych rozmowach.
- Mówiąc szczerze ja mam takie przeczucie już od jakiegoś
czasu. Sporo się pan najeździł, żeby usłyszeć w zamian tak
niewiele. Prawdę powiedziawszy większość z tego
wszystkiego mogliśmy omówić za jednym zamachem, a
ewentualną resztę - przez telefon.
- W moim fachu istnieje pewna prawidłowość: im więcej
wiem, tym pewniej się poruszam. Ale istnieje też jej
odwrotność: im więcej się poruszam, tym więcej wiem
- zażartowałem.
- No tak - odparła, co mogło znaczyć dokładnie wszystko. I
nic. Ponownie spojrzała na zegarek. - Czy ma pan jeszcze
jakąś kwestię, panie majorze, bo mówiąc szczerze mój czas
jest dziś mocno ograniczony.
- Poproszę jeszcze tylko o poł godzinki, pani doktor.
- Proszę bardzo, tyle mogę panu poświęcić.
Jest pewien człowiek, gdzieś w tym mieście. Rozmawiałem z
tym człowiekiem. Twierdzi, że Detlef Ruser. Wcale nie
zerwał kontaktu z Donaldem Tuskiem w 1986. I nic odszedł
z wywiadu w 1990, tylko, jak wielu kolegów ze Stasi, zmienił
stronę. Podjął pracę dla BND, po prostu. Człowiek, z którym
rozmawiałem, jest właśnie z, BND i znał oficera
prowadzącego Rusera.
- Panie Tomaszu, pan wie lepiej ode mnie, że ludzie
mówią różne rzeczy. Ten człowiek, kimkolwiek jest, mógł
panu nakłamać ile wlezie - najwyraźniej moje rewelacje
zdawały się nie robić najmniejszego wrażenia na doktor
Hannie Labrenz-Weiss. Mimo wszystko, niezrażony, po-
stanowiłem kontynuować.
- Owszem, mógł. Ale mówił prawdę - odparłem z prze-
konaniem.
- Dlaczego pan tak sądzi?
- Jak to pani ładnie ujęła: „po prostu niektórym ludziom
wierzę". Tak więc jemu wierzę. Poza wszystkim jego
teoria jest diabelnie dobrze pasująca do faktów.
- Jakich faktów?
- Dobrze pani wie, że to, czym dysponujecie w Urzędzie
Gaucka, to w niemałej części popłuczyny.
- Powiedziałabym raczej - bezcenne materiały.
- Trochę ciekawostek w komunałach - odparłem,
uznając, zarazem, że to dobry moment, by poruszyć
pewien szczegół związany z moją ostatnią tu wizytą i w
ten sposób „wyprowadzić" - jak mówiliśmy w slangu
ABW - panią doktor na temat naprawdę mnie
interesujący. Zacząłem jednak od tego, który
interesował mnie jakby mniej.

Gdy przebywałem tu poprzednio, trafiłem między innymi


na szóste piętro, gdzie mieści się czytelnia akt.
Pozwolono mi na zabranie ze sobą tylko notesu i ołówka.
Teczki z dokumentami ulokowane w segregatorach
miały jednolitą sygnaturę BstU czyli Urzędu Gaucka o
nr 12837/91. Z wykształcenia jestem historykiem
archiwistą, więc szybko zwróciłem uwagę, że teczki nie
są kompletne - po prostu nie zgadzały się numery
podteczek. A może nawet nie tyle nie zgadzały się, co
niektórych brakowało. Teczki z numerami rzymskimi II
zaczynały się od podteczek numerach 5,6 i 7, co
oznaczałoby, że nie ma podteczek z numerami 1,2,3,4.
Z kolei daty sporządzenia poszczególnych dokumentów
nie zgadzały się z datami założenia teczki i zakończenia.
Jednym słowem: kompletny bałagan. Po chwili
zastanowienia przyszło mi na myśl proste
wytłumaczenie, dlaczego tak się dzieje. Najwyraźniej
komuś zależało, by korzystający nie zapoznał się ze
wszystkimi dokumentami, a tylko poznał wycinek
działalności takiego czy innego tajnego
współpracownika. Zapewne taki wycinek, na którym
oglądającym te materiały przede mną niemieckim
kolegom po fachu specjalnie nie zależało. Mimo
wszystko postanowiłem dokonać analizy udostępnionej
dokumentacji, zaczynając od pierwszej teczki. Miałem
wszak przed sobą akta dotyczące jednego z najlepiej
ulokowanych agentów Stasi w Polsce, realizującego
zadanie inwigilacji i rozpracowania operacyjnego
środowiska opozycji w Trójmieście. Kwestionariusz
kandydata na Inoffizieller Mitarbeiter - w polskiej
nomenklaturze tajnego współpracownika - jest jednym z
najciekawszych dokumentów w teczkach personalnych
OZI, ponieważ zawiera analizy cech osobowościowych i
psychofizycznych niezbędnych podczas współpracy w
charakterze osobowego źródła informacji.
Kwestionariusz zaczynał się od życiorysu Rusera, ale
akurat tam nie było nic, czego bym wcześniej nie
wiedział. Oficer Stasi opracowujący Rusera jako
kandydata dokonał także jego rozpoznania w miejscu
pracy, przeprowadzając rozmowy operacyjne ze
współpracownikami i zwierzchnikami. Wyniki rozmów
operacyjnych zawarł w podpunkcie kwestionariusza
zatytułowanego: Ocena przez współpracowników:
„Z kandydatem przeprowadzono dotychczas dwie rozmowy
kontaktowe.
W rozmowach tych był otwarty i nadzwyczaj miły. Wy-
powiadał się otwarcie i szczerze, zaznaczając, że to jego
zdanie. W rozmowach tych był on też pytany o zapatrywania
innych asystentów. DIP – inż. Ruser zawahał się
początkowo i wyraził obawę, że osoby te mogłyby się o tym
dowiedzieć. Dopiero po wyjaśnieniu kandydatowi poufnego
charakteru tych rozmów zaczął on otwarcie rozmawiać o
problemach. Kandydat jest nadzwyczaj elokwentny. Po
przerwaniu mu wypowiedzi potrafi wrócić do problemu
zasadniczego. Przy odpowiedzi na jedno z pytań próbował za
każdym razem wniknąć w szczegóły problemu, przy czym
często gubił się w szczegółach. Posiada on ugruntowaną
podstawową wiedzę polityczną i reprezentował
konsekwentnie uchwały partii i rządu. Ruser nie jest
członkiem SED (Socjalistyczna Partia Jedności Niemiec, ale
mówi, że jako nie członek również może być aktywny
politycznie i dać naszemu państwu równie dużo co członek.
W rozmowach widać było, że jego żona jest zdecydowaną
katoliczką. Ruser został dotychczas wtajemniczony w
konspirację tylko powierzchownie. Wykonywał ściśle
dyspozycje MA. Dekonspiracja nie miała miejsca". Dalsza
część kwestionariusza oporządzana przez porucznika
Jurgena Thomsa – pierwszego oficera prowadzącego Rusera
- zawiera już uzasadnienie celowości werbunku, a także
okoliczności pozyskania naukowca do współpracy ze Stasi:
Celowość werbunku
Kandydat działa na wydziale elektrotechniki jako asystent
ds. badań i zamierza po doktoryzacji pracować jako lektor
uniwersytecki. Wydział elektrotechniki stanowi w pracy
derpol-op ważny punkt. Na podstawie działań profilujących
wydział ten utrzymuje rozległe stosunki współpracy z
gałęziami przemysłu gospodarki narodowej i prowadzi na
zlecenie przemysłu badania posiadające dużą potrzebę
bezpieczeństwa.
I tak na wydziale elektrotechniki realizowane są między
innymi takie projekty badawcze, jak badanie i próby hy-
droakustyczne. Kandydat został następnie 17 września
1971 o godz. 16:30 podczas trzeciej rozmowy kontaktowej
na podstawie przekonania ideologicznego zwerbowany jako
IMV i zobowiązany pisemnie. Rozmowa werbunkowa
przeprowadzona zostanie w pokoju urzędowym
Rostock-Południe. W nawiązaniu do poprzednich rozmów
rozmawia się z kandydatem o wrogich celach i planach
krajów imperialistycznych i ich tajnych służbach,
organizacjach i instytucjach działających przeciwko NRD,
Kandydatowi uzmysławia się na przykładzie ucieczki mgr
inż. R., jak również przykładzie skonstruowanym,
szpiegowską działalność osób z aparatu państwowego lub
partyjnego, lub osób z życia publicznego (sportowców,
artystów, naukowców), których nie obejmowało ogólne
ograniczenie wyjazdów za granicę, że ataki imperia-
listycznych tajnych służb i ich organizacji i instytucji
skierowane były w pierwszej linii przeciwko osiągnięciom
gospodarczym i politycznym NRD. W przypadku gdy
kandydat okaże gotowość do wspierania Ministerstwa
Bezpieczeństwa Państwa (MFS), odebrane zostanie od niego
na piśmie oświadczenie o gotowości, Następnie omawiane
są z kandydatem dalsze szczegóły współpracy
konspiracyjnej.
Otrzymuje on zadanie sporządzenia pisemnej oceny na-
strojów wśród studentów wydziału elektrotechniki w od-
niesieniu do aktualnej oceny VIII Zjazdu Partyjnego na
Wydziale.
I tak rozpoczęła się kariera agenta Rusera, pseudonim
„Henryk". W maju 1981 „Henryk" dostał zgodę protektorów i
uczelni - w takiej właśnie kolejności - na wyjazd na
stypendium na Politechnikę Gdańską i tu przyglądał się
trójmiejskiej opozycji. W czasie rozmów z oficerem „Henryk"
sporządzał szkic rzekomego miejsca spotkań Donalda
Tuska z grupą młodzieżową „Solidarności", przekazywał
egzemplarze prasy podziemnej, które dostał od niego,
podawał numery telefonów Tuska, jego pseudonim używany
w podziemnej prasie itp. W sumie - dla mnie nic nowego.
8 czerwca 1984 roku podpułkownik Hans Gottschling, szef
Grupy Operacyjnej „Warszawa", czyli rezydentury Stasi w
PRL-u spytał przełożonych w Berlinie Wschodnim, "czy
może przekazać polskiemu MSW materiały o Donaldzie
Tusku. Uznano, ze może, w granicach rozsądku, rzecz jasna
- i takie też informacje przekazywano.
Pismo przewodnie >
Grupa Operacyjna Warszawa
Potwierdzono:
Prosimy o potwierdzenie, że możemy udostępnić znajdujące
się; w załączeniu materiały polskiemu MSW. Stanowią one
nieoficjalnie sporządzone wskazówki, pozwalające
wyciągnąć wniosek co do nielegalnej działalności
„Solidarności". Podjęto odpowiednie działania dla ochrony
źródła, tak aby nie nastąpiło jego zagrożenie wskutek
przekazania łych materiałów.
Podpułkownik Gottschling
Załącznik
Dzięki ukierunkowanym nieoficjalnym działaniom można
było ustalić, że obywatel polski Donald Tusk działa w
nielegalnej strukturze podziemnej „Solidarności” kierując
ponadto na miejscu grupą młodzieżową „Solidarności".
Donald Tusk jest żonaty i ma 1 dziecko. Studiował historię i
pracuje obecnie w Stowarzyszeniu Kaszubów w Gdańsku.
Biuro znajduje się w kościele Najświętszej Maryi Panny.
Można się z nim tam skontaktować pod numerem 31-32-35.
Mieszka zaś w internacie Uniwersytetu Gdańskiego
(Gdańsk-Oliwa). Jego numery telefonów tam to 41-40-73
(lub 41-73-40) wewn. 24. Matka Tuska mieszka w Gdańsku
przy ul. 3 Maja. Mieszka tam też jego siostra, również
działająca w podziemiu. Mieszkania swojej matki Tusk
używał też już jako kryjówki. Wobec źródła Tusk
opowiadał, że uczestniczy jako główna osoba w druku
nielegalnych gazetek na obszarze Gdańska. Druk odbywa
się zawsze w nocy, najwcześniej od godz. 22:00. Drukarnia
znajduje się albo w Gdańsku-Przymorze („Zaspa"), albo w
Gdyni. Urządzenia do produkcji matryc znajdują się
podobno w Rumii. Ale ich miejsce stale się zmienia.
W drukarni drukuje się między innymi „Przegląd
Polityczny". Dowiedziano się ponadto, że osoba Wojtka Foki
przebywa z Tuskiem w nocy w drukarni. Foka ma
przyjaciółkę, która jest bardzo młoda, a która jest już
wdową, i która poinformowała o nocnej pracy znajomych i
jego matkę. Jej ojciec podobno żył wiele lat z rodziną w SB.
Jest członkiem Partii i podobno był współpracownikiem SB.
Mieszka w Sopocie przy ul. 23 Marca 23 m. 104. Obie te
osoby, tj. Tusk i Foka, poruszają się konspiracyjnie i
kontrolują się nawzajem. Tusk wybrał sobie dla swoich
publikacji w prasie podziemnej pseudonim Anna Majacz. Ma
on też zapasowe mieszkanie na wypadek gdyby musiał
zniknąć. Znajduje się ono na Kaszubach, w lub koło
miejscowości Wiele, gdzie znajduje się katolicka placówka
młodzieżowa. W placówce tej odbywały się już lekcje tajnej
szkoły podziemnej, gdzie Tusk prowadził wykłady. Droga
do tej placówki jest zabezpieczona następująco: Kto chce lub
musi tam wejść indywidualnie, jedzie autobusem do
miejscowości Wiele. Tam wysiada i czeka, aż wszystkie
osoby odejdą z rejonu przystanka. Potem jedna osoba z
plecakiem zaczyna iść w kierunku lasu, i do tej właśnie
osoby trzeba się przyłączyć.
Jak trafiają tam całe grupy, jeszcze nie wiadomo. Jako
trzecia osoba do grupy należy niejaki Wojciech Duda. Duda
jest pracownikiem Muzeum Morza w Gdańsku. (U niego, w
jego mieszkaniu, ukrywał się w zeszłym roku (w grudniu)
przez 4 tygodnie Tusk, który bał się wówczas aresztowania.
Jednakże Duda jest uzależniony od alkoholu, co Tuskowi się
nie podoba. Mimo to w mieszkaniu Dudy przechowywana
jest gotowa bibuła. (...) Według informacji własnych źródła
Tusk zna pewnego towarzysza z Gdańska, który podobno
pełnił kierowniczą funkcję przy wyborach z 17 czerwca.
Towarzysz ten, był na początku w Warszawie, i tam został
zaznajomiony z wewnętrznymi materiałami rządowymi o
stanie przygotowań do wyborów i spodziewaną przez rząd
frekwencją wyborczą, Te liczby Tusk miał podobno
otrzymać od tegoż towarzysza. Bliższych danych na temat
jego osoby do tej pory nie udało się ustalić.
Ponadto Tusk powiedział, że zna miejsca ukrywania się
poszukiwanego Aleksandra Halla i może też nawiązać
kontakt z również poszukiwanym Bogdanem Borusewi-
czem.
Kapitan Winter

Jednym słowem - bełkot, jakiego nie słyszał świat. Niemcy


potrafili tak wybrakować dokumenty, aby w tym, co zostało,
było nawet sporo słów, za to treści tyle, co trucizny w
zapałce. I o ten dysonans poznawczy chciałem właśnie
zapytać moją gospodynię, choć Bogiem a prawdą, nie tylko
o to, a może nawet - wcale nie przede wszystkim o to...
- Jestem w trakcie przeglądu akt „Henryka", ale zupełnie
nie rozumiem, w jaki sposób, a właściwie dlaczego
dokumenty są udostępniane w tak nieusystematyzowany
sposób. Domyślam się, że w Stasi w dokumentach
operacyjnych szczególnie w dokumentach osobowych
źródeł informacji, istniały, tak jak w Służbie Bezpieczeń-
stwa, teczki personalne i teczki pracy, a dokumentacja była
prowadzona tematycznie i chronologicznie. Często
korzystam ze zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej i nie
spotkałem się dotychczas z sytuacją, by dokumenty były
udostępniane w tak niechlujnej formie - przeszedłem do
ataku.
- Co pan ma na myśli? - spytała rzeczowo doktor, jak
zresztą zawsze.
- Dokumentacja, którą mi udostępniono, mieści się w
trzech segregatorach, które zawierają trzy teczki. Na
teczkach są zapisy o znajdujących się w nich dokumen-
tach, na przykład teczka druga zawiera zapis, że pierwszy
dokument pochodzi z 1988, natomiast faktycznie pierwszy
dokument pochodzi z 1983, a następne przykładowo z lat
1984, 1985,1986. Po prostu ktoś bez ładu i składu
ingerował w zawartość teczek, przekładając dokumenty w
sposób dowolny.
-Wyjaśnię panu pewną kwestię. Część dokumentów, juk
pan wie, została z teczek usunięta. Proszę nie pytać
dlaczego, bo nie ma sensu mówić o rzeczach oczywistych, a
jednocześnie takich, których możemy się tylko domyślać i
wcale nie ma tu sprzeczności. Niektóre materiały znajdują
się u pełnomocnika do spraw bezpieczeństwa Urzędu
Gaucka.
- Czyli nic sensownego tu nie ma?
-Domyślam się, do czego pan zmierza. Ma pan słuszność o
tyle, że nie dysponujemy pełną wiedzą o działaniach Stasi.
Więcej mogą wiedzieć Amerykanie, bo pod koniec 1989
kupili od Markusa Wolfa mikrofilmy z rejestrami agentury i
materiałami operacyjnymi. I oczywiście Rosjanie, bo to, co
znajdowało się u nas, miało swoje odpowiedniki u nich, w
Moskwie. W tym sensie moja i nasza wiedza nie jest
kompletna. Jest oparta na wszystkich dostępnych
materiałach znajdujących się w Urzędzie Gaucka - ale
jednak niekompletna.
- Pani doktor, czy aby na pewno chodzi tylko o Ame-
rykanów i Rosjan? - zapytałem wprost, bo zaczynałem mieć
dość tej zabawy w kotka i myszkę.
- O czym pan mówi?
- Mówię o tym, że zanim to wszystko trafiło do Urzędu
Gaucka, zostało bardzo starannie przejrzane, przesiane i
odpowiednio „wybrakowane" przez BND. Do was trafiło
tylko to, co miało trafić.
- A więc wie pan o tym? - doktor Labrenz-Weiss poddała
się. Widziałem to w jej oczach, ale nie czułem nawet cienia
satysfakcji ani niczego podobnego. Szczerze ją polubiłem i
rozumiałem przecież, że powiedziała mi tyle, ile mogła
powiedzieć - ale nie więcej. Mimo wszystko nie mogłem
sobie pozwolić na współczucie - stawka tej rozmowy była
zbyt wysoka. Dlatego kontynuowałem, nawet na moment
nie spuszczając z niej oczu.
- Wiem o tym, pani doktor. I nawet powiedziałem, skąd o
tym wiem. I wiem jeszcze coś: że dokumenty dotyczące
Rusera były jednymi z pierwszych, z którymi się zapoznano.
Uznano je za niezwykle ważne i taki nadano im status -
najwyższej tajności. Oczywiście tym, które uznano za
właściwe, bo, jako się rzekło, popłuczyny trafiły tutaj. Niech
mi pani powie: dlaczego? Dlaczego dokumenty dotyczące
podrzędnego agenta Stasi i zadań, którymi się zajmował w
Polsce, BND potraktowała tak poważnie?
Doktor Hanna Labrenz-Weiss milczała. Było mi jej żal, ale
mimo wszystko postanowiłem jej nie oszczędzać - po prostu
nie mogłem sobie na to pozwolić. - Ułatwię to pani i
opowiem pewną historię. Najpierw jednak pytanie: czy
Detlef Ruser odszedł ze służby i tym razem naprawdę zajął
się wyłącznie pracą naukową, zapominając o wszystkim, co
robił dla wschodnioniemieckiego wywiadu? Czy naprawdę
tak się to skończyło? Jeśli tak, byłby bombą, zegarową i
jedynym znanym mi przypadkiem, by agenta wywiadu na
tym poziomie BND zostawiła ot tak, samego sobie, nie
wykorzystując jego wiedzy, kontaktów i możliwości. Ktoś
zadał sobie wiele trudu, by spreparować taką wersję, ale
fakty wskazują, że było inaczej. W 1990 Ruser wcale nie
odchodzi od stolika. Pozostaje w grze, bo w grze pozostają
ludzie, z którymi się kontaktował i z którymi w
rzeczywistości nigdy nie zerwał kontaktu. Nie zostaje
wyłącznie naukowcem pochłoniętym pracą na
Uniwersytecie Gdańskim, choć bardzo się stara, by wszyscy
w to uwierzyli. W rzeczywistości to tylko element dekoracji.
Mistyfikacja trwa w najlepsze do 1996, ale wtedy organizuje
pani wystawę, ujawniając publicznie, kim naprawdę był co
robił, Bóg jeden wie, jak to się pani udało. Być może ktoś
coś przeoczył, ktoś czegoś nie dopilnował czy zlekceważył.
Nie będę udawał, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania
bo tak nie jest. Ale od tego momentu wiele się zmienia.
Detlef Ruser traci pracę na uczelni i wyjeżdża z Polski. Nie
to jest jednak najważniejsze - zatrzymałem się na chwilę,
chcąc sprawdzić, czy moja opowieść wywołała na niej jakieś
wrażenie. Patrzyła na mnie bez słowa z szeroko otwartymi
ustami, ale trzymała się - Nie chodzi o to, że w 1990 BND
zostawiła wam plewy, zagarniając Rusera i wszystko, co
naprawdę ciekawe.
-Tak? - spytała i rozpostarła dłonie w geście oczekiwania.
Naprawdę podobało mi się jej opanowanie.
- Rzecz w tym, że z sześciu teczek pracy „Henryka", które
ostały się w Urzędzie Gaucka już po selekcji z 1990, po
zorganizowanej przez panią wystawie pozostały tylko
cztery teczki.
- A więc to też pan wie - wydusiła z siebie ledwo do-
słyszalnym szeptem. - Interesujące, prawda? - dodała. I
już nie myślała, że to tylko teoria.
- Pani doktor, czy pani wie, co stało się z dwoma zagi-
nionymi teczkami pracy Detlefa Rusera?
- Nie wiem, ale wiem, że to tajna informacja. Więc nawet
gdybym wiedziała i tak nie mogłabym panu powiedzieć.
- Pani doktor, to ma służyć rządzonym - nie rządzącym.
Niech pani wyjawi, co wie. Albo niech mnie pani wyrzuci za
drzwi. Jedno z dwojga.
- Utrata pracy to najmniejsza sankcja, jaka mogłaby mnie
spotkać. Pan wie, że nie wolno mi o tym rozmawiać - doktor
Hanna Labrenz-Weiss wciąż była spokojna i chłodna
niczym arktyczna noc.
- W porządku - odparłem. - Nie będę pani dociskał ani
zabierał więcej czasu. Jeszcze tylko jedno: czy pani wie, co
takiego przeoczyła BND podczas selekcji z 1990, że
zdecydowano się na ryzyko grabieży dwóch teczek z Urzędu
Gaucka w 1996? Czy może mi pani odpowiedzieć na to
ostatnie pytanie? Wie pani dobrze, że tylko w jeden sposób
można bronić prawa do ujawniania prawdy: ujawniając.
- Przykro mi - odrzekła, wstając od stolika i wyciągając
prawicę na pożegnanie.
- Przepraszam, musiałem spróbować. Miałem nadzieję, że
pani o niczym nie wiedziała. Teraz pani wie. Zrobi pani z
tym coś?
Odpowiedziało mi milczenie. Najwyraźniej dla niej sprawa
była skończona.
Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Uścisk miała zdecydowany i
silny, jak zawsze. Ale gdy na odchodne spojrzałem jej w
oczy, dostrzegłem coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej -
pomyślałem, że tak wygląda lęk, ale może tylko tak mi się
zdawało.
- Życzę szczęścia, panie Tomaszu - powiedziała, gdy stałem
już w progu i na jedną maleńka chwilę odwróciłem się przez
ramię.
- Dziękuję, pani doktor. Wiem, że będzie mi potrzebne -
odparłem, zamykając za sobą drzwi.
Wyszedłem z budynku, przeszedłem na parking i wsiadłem
do toyoty. Nie wiedzieć czemu wzdrygnąłem się i
wstrząsnęły mną dreszcze, bynajmniej nie z powodu
delirium. Minęło dobrych kilkadziesiąt sekund, nim udało
mi się nad tym zapanować. Włączyłem silnik i ruszyłem z
miejsca, wtapiając się w uliczny traffic. Ostatni raz
spojrzałem na Urząd Gaucka, wiedząc, że nie wrócę tu
prędko, być może nigdy. Chciałem jak najszybciej zostawić
to miejsce jak najdalej za sobą, Bynajmniej nie dlatego, bym
zachował niewdzięczne wspomnienia o goszczącej mnie
doktor Hannie Labrenz-Weiss - było dokładnie odwrotnie.
Chodziło jedynie o kontrast: wyjeżdżając z Berlina myślałem
o uczciwej, odważnej kobiecie, która miała klasę, ale nie
miała dość sił, by przeciwstawić się wszechwładzy
rządzących. I nie były to wesołe myśli.

Zmierzchało już, kiedy wydostałem się poza Berlin.


Minąłem łuk mostu, za którym autostrada zanurzała się w
długi tunel, przejechałem jeszcze około dziesięciu
kilometrów, po czym zjechałem na przydrożny parking.
Wyjąłem miniaturowy dyktafon i włożyłem słuchawki do
uszu.
Z głośniczków popłynął szum, na który nałożyły się głosy
rozmówców:
„- Jest pan po mojej stronie?
- Trudno powiedzieć. Zastanawiam się, po której jestem
stronie.
- Polecono mi pana jako człowieka, któremu można zaufać.
- Pytał pan, czy jestem po pańskiej stronie, a nie o to, czy
można mi zaufać - a to, przyzna pan, dwie zupełnie inne
rzeczy. Wiem jedno: to, co pan robi, to loteria.
- Mam fakty i relacje, spójne i wzajemnie się potwierdzające
- to więcej niż loteria.
- Ale brakuje panu dowodów. Moi koledzy to nie amatorzy i
w 1990 pierwsi dobrali się do teczek pracy Rusera. Do
wszystkiego innego, co dotyczy interesującego pana
człowieka, zresztą też. Jedno pytanie: co jeśli pańscy roz-
mówcy zwiodą pana na manowce?
- Wtedy zacznie się loteria. Ale, podobnie jak pan, we-
ryfikuję źródła. Po to tu zresztą jestem - by weryfikować
źródła w innych źródłach.
- Tak czy inaczej, nie pozwolą panu na to. Niektóre historie
są zbyt prawdziwe, by pozwolić je opowiadać. Ta historia nie
po to została tak zagmatwana, by teraz pozwolono ją
skompromitować. Ludzie będą wiedzieć, że do czegoś
doszło, ale prawdy nie udowodni nikt. Będą o niej mówili,
ale nigdy z sensem.
- Skąd pan to wie?
- Bo byłem jednym z tych, którzy zajmowali się jej gma-
twaniem.
- Mogę panu zadać hipotetyczne pytanie?
- Nie lubię takich pytań.
- Realne też się panu nie spodoba.
- Zobaczymy.
- Gdybym przeczytał teczki pracy Rusera, które wynie-
śliście w 1990 - co bym tam odnalazł?
- Odpowiedzi na pytania bez odpowiedzi. Na przykład o
zaskakujące kariery niektórych polityków, z małą pomocą
przyjaciół, rzecz jasna.
- To możliwe?
- Zabawmy się w „sprawdzam", jak w pokerze: czy przez
osiem lat premierowania Donald Tusk albo ludzie na wy-
sokich stołkach z jego środowiska podjęli choć jedną de-
cyzję, która by nie leżała w interesie Niemiec? To nie jest
pytanie podchwytliwe. Polityka krajowa, zagraniczna,
prywatyzacje, grunt pod niemieckie media - można tak bez
końca. Weźmy na przykład stocznie. Polskie zlikwidowane
co do jednej. Niemieckie, stanowiące spuściznę po NRD, nie
nadążały z przerobem zamówień. Wszystko w tym samym
czasie, nad tym samym Bałtykiem. Albo inna historia.
Wszyscy sądzili, że w 1992 chodzi o lustrację, a to był
element dekoracji. Rząd Bieleckiego prywatyzował wszystko
jak leci, a kto był jej głównym beneficjentem? I to też nie jest
pytanie podchwytliwe.
- Niemcy...
- Tak jest, moi rodacy. Ale potem przyszedł Olszewski i
wszystko się skończyło.
Przewrót z 1992 - to cały powrót do wielkiej prywatyzacji.
Polityka to pieniądze i władza, reszta to nieistotne
szczegóły. Zawsze tak było.
- A Ruser? Co może mi pan o nim powiedzieć?
- Nic... Wszystko!
- Co robił po 1989?
- To samo, co wielu innych w tamtym czasie. Kto zre-
zygnuje z perspektywicznych aktywów? Wie pan równie
dobrze jak ja, że na takie marnotrawstwo nie pozwoli sobie
żadna służba wywiadowcza na świecie. Moi szefowie
zachwali się po prostu profesjonalnie. A Ruser? Przetrwał,;
bo umiał się dostosować, służyć nowym panom.
- To wszystko wiem. Pytałem o coś innego, ale może się nie
zrozumieliśmy. Spytam jeszcze raz: o co tak naprawdę w
tym wszystkim chodzi?
-O to, komu służył potem - po zjednoczeniu Niemiec. Jeśli
szuka pan prawdy o tamtych czasach, niech pan wróci do
źródeł, choć, moim skromnym zdaniem, to mniej niż
daremny wysiłek. Mówiłem już: moi koledzy to nie
amatorzy.
-Może coś jednak przeoczyli. W końcu „i Niemcy są ludźmi".
-Nie bardzo rozumiem.
- Tak sobie żartuję. Jest taka szkolna lektura - „Niemcy",
ale to trochę w innym kontekście...Mniejsza z tym, chodzi
mi o to, że nie ma ludzi nieomylnych, po prostu.
- Wszyscy popełniamy błędy... To było w 1996, Wydawało
się, że wszystko mamy pod kontrolą. I wtedy, nagle, okazało
się, że ktoś nie odrobił lekcji. W Urzędzie Gaucka wypłynęło
sześć teczek pracy Rusera.
- Są tylko cztery teczki!
- Dojdziemy do tego. Dostaliśmy informację: wypłynęło
sześć teczek. Przesłanie było jasne: zagrożone jest bez-
pieczeństwo narodowe.
Nie wiedzieliście o tych teczkach?
- Oczywiście wiedzieliśmy. Ale ktoś nie zrobił wszystkiego,
co było do zrobienia, przegapił to i owo. Pieprzony idiota...
- Co było dalej?
-Dalej był przeciek.
- Przeciek?
- Przeciek. Sytuacja, w której tajne informacje przestają
być tajne.
- Wiem, co to przeciek. Nie wiem tylko, na czym przeciek
polegał w tej sytuacji.
- W teczkach, które wypłynęły, były szczegóły dotyczące
kontaktów Rusera z polskimi kontaktami. Ściśle tajne
szczegóły. A byli to ludzie, którzy już wtedy znaczyli w
Polsce sporo....
- Donald Tusk?
- Czy muszę stawiać kropkę nad „i"?
- Proszę dalej...
Gdy zorientowaliśmy się w tym wszystkim, poleciało kilka
głów. A potem było „włamanie", chociaż nie wiem, czy to
właściwe określenie. Dość stwierdzić, że dobraliśmy się do
tych teczek. I przyjrzeliśmy się sprawie jeszcze raz, tylko
tym razem już uważnie. Nadano jej znaczenie priorytetowe.
W efekcie do Gaucka „wróciły" już tylko cztery teczki.
I nikt się nie zorientował, że dwie zniknęły?
Kilka osób. Ale do Urzędu poszło polecenie, że sprawę
trzeba wyciszyć. Za wszelką cenę. To poszło z najwyższej
półki. Interweniowano z samej góry i nie mówię tutaj o
BND.
Rozumiem. Kto o tym wie?
Ja, kilka osób ode mnie, nasi przełożeni, ich przełożeni.
Do tego kilka u Gaucka i to wszystko - to tajna informacja.
No i teraz pan. Wcześniej pan nie wiedział - teraz wie. Co
pan z tym zrobi?
Upublicznię, jeśli łaska.
To pan decyduje - teraz to już pańska informacja.
Co pana zdaniem może wydarzyć się potem?
Wszystko - może nawet pandemonium. Albo nic. To zależy
od tego, komu będzie zależało, by się coś wydarzyło. Wie
pan równie dobrze jak ja, że nieważne, jaka jest prawda, bo
fakty nikogo nie interesują. Liczy się jedynie umiejętne
przedstawienie faktów. I skuteczność w gmatwaniu.
-Przyznaję - jestem w szoku!
- Dlatego, że prawda ma służyć rządzącym - nie rzą-
dzonym? Przecież tak było zawsze. Niech pan nie udaje
dziewicy, panie majorze. Słyszałem, że w swoim czasie też
pan nieźle gmatwał.
- Nie o to chodzi. Mam przed sobą nową okoliczność, która
wszystko zmienia. Bo jeśli z Urzędu Gaucka zniknęły dwie
teczki pracy agenta Stasi, a później agenta BND, który
przylgnął do polskiego premiera i ludzi z jego otoczenia, to,
jak pan to ujął, nie trzeba już stawiać kropki nad „i", by
pokusić się o hipotezy.
- Fakt. Trudno udawać, że woda nie jest mokra.
- Ma pan dla mnie coś jeszcze?
- Wiem, kto pana interesuje. I wiem dlaczego. Przecież nie
przyszedłbym na takie spotkanie nieprzygotowany. Ale nic
więcej dla pana nie mogę zrobić. I tak powiedziałem więcej,
niż zamierzałem... A jeśli chodzi o pański „obiekt", to dobrze
pan wie, że nie spadnie mu włos z głowy. W najgorszym
razie osiądzie w Berlinie z unijną emeryturą i powie wam,
żebyście spadali na drzewo.
- To możliwe. Ale kiedyś słyszałem powiedzenie: nie
poddawaj się nigdy, bo zawsze może zdarzyć się wszystko.
Spodobało mi się.
- Ładne, ale ok - ma pan do mnie coś jeszcze?
- Nie mam..
- Niech pan pamięta, o czym mówiłem: najważniejsze są
początki. Tak było zawsze. I tak jest w tym przypadku."
Wyłączyłem dyktafon, zdjąłem słuchawki i zająłem się
myśleniem. Musiałem to wszystko przetrawić i przyswoić.
Myślałem o ostatnim zdaniu rozmowy z oficerem BND i o
tym, że już gdzieś, kiedyś je słyszałem. Nie potrafiłem tylko
przypomnieć sobie kiedy i gdzie. W mojej głowie kipiał
wulkan informacji. I wtedy, nagle, coś przyszło mi do głowy.
Wiedziałem już, co mam robić i jak mam to robić.
Są chwile, gdy przechodzisz przez most i już nic nie będzie
takie, jak przedtem. Teraz wiedziałem już, że tym mostem
może być dla mnie rozmowa z człowiekiem z dawnej „firmy".
Pracował na odcinku niemieckim i znał każdy fragment
łańcucha DNA każdej istotnej historii. Niechętnie dzielił się
swoją wiedzą, ale był mi winien przysługę, a w moim fachu
to zawsze była najlepsza moneta przetargowa. Tak czy
inaczej warto było spróbować - ale to musiało chwilę
poczekać. Na teraz czekały na mnie trzy inne ważne
wydarzenia, od których także sporo zależało, a które mogły
wyjaśnić, dlaczego aż tak ważne były początki...
Włączyłem silnik i ruszyłem z miejsca. Miałem przed sobą
długą drogę - tak naprawdę znacznie dłuższą niż z Berlina
do Warszawy. I jak niebawem miałem się przekonać -
znacznie mniej bezpieczną.
ROZDZIAŁ III: SPONSOR
Wszystko tu było ładne i nowe. Centralną część pokoju
zajmował stół, przy którym usytuowano wygodne krzesła
dla interesantów, a całości dopełniał rząd nowiuteńkich
szafek i równie nowych, bardzo gustownych, wypełnionych
książkami regałów. Bez dwóch zdań, siedziba Stronnictwa
Demokratycznego przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie
- onegdaj koalicjanta Polskiej Zjednoczonej Partii
Robotniczej, a dziś ledwie kanapowej partyjki utrzymującej
się przy życiu dzięki kroplówce w postaci sprzedaży i
wynajmu nieruchomości pozostałych po czasach świetności
- prezentowała się imponująco. Podobnie zresztą jak prezes
partii - człowiek o słusznych gabarytach i dość
sympatycznej powierzchowności. Człowiek ów, podobnie
jak jego partia, czasy politycznej prosperity miał już dawno
za sobą, ale wyglądał na takiego, co to - w przeciwieństwie
do onej partii - ma się całkiem nieźle. I tak chyba było w
istocie. Pamiętałem, że w swoim czasie był przecież
prezydentem Warszawy. I stałym bywalcem warszawskiego
Casinos Poland w hotelu „Marriott", w którym pasjami
wygrywał wszystko, co tylko było do wygrania. Skalą
wygranych musiał doprowadzać do rozpaczy właścicieli
tego przybytku, którzy w tej sytuacji byli zmuszeni
wypłacać mu krocie. Tak przynajmniej tłumaczył
pochodzenie swojego pokaźnego majątku, którego źródeł
inaczej nie był w stanie wykazać. Oczywiście nie można było
udowodnić, że jego wersja to nieprawda, ale mimo to
niewielu dawało mu wiarę. Może dlatego, że zawiść ludzka
nie zna granic, a może z całkiem innych powodów. Dość, że
złośliwi łączyli ów wysoki status finansowy z jego
prezydenturą i niejasnymi, a mającymi niekiedy niewiele
wspólnego z logiką decyzjami, ale wiadomo, jak to jest -
ludzie gadają różne rzeczy. Najbardziej wypominano mu
wybudowany wzdłuż Wisły tunel potocznie określany przez
warszawiaków po prostu „przekrętem", ale były prezydent
stolicy zdawał sobie niewiele z tego robić i z konsekwencją
godną lepszej sprawy trzymał się swojej wersji. Bez
wątpienia - był twardym człowiekiem, którego niełatwo było
zagiąć. Szybko też znalazł naśladowców, z których
najbardziej znanym był Stanisław Marzec, gdański
biznesmen, a przy okazji przyjaciel mafiosów i ministrów.
Policja podejrzewała Marca, że koncesję na kasyno w
Gdańsku załatwił w Ministerstwie Finansów za sto tysięcy
dolarów, a podejrzenia wzmacniała wiedza operacyjna
potwierdzająca, że w gdańskim kasynie politycy i
gangsterzy piorą brudne pieniądze. I tak gdy spytano
Andrzeja Kolikowskiego, pseudonim „Pershing", jednego z
bossów „Pruszkowa", skąd mechanik samochodowy
zarabiający oficjalnie tysiąc złotych miesięcznie ma chałupę
wartą siedemset takich pensji - musiałby na to pracować
sześćdziesiąt lat, nic nie wydając - ten odpowiedział z
uśmiechem, że wygrał „w kasynie u Staśka Marca". I może
była to już przesada - z pewnością była - ale niektórzy
twierdzili, że obaj ci polscy prekursorzy wygranych w
kasynach wywodzili się z jednego środowiska i mieli
całkiem pokaźne wspólne grono znajomych, które
kształtowało się na początku lat dziewięćdziesiątych w
warszawskim hotelu „Marriott". Wszystkie te barwne
historie były oczywiście barwne właśnie i naprawdę
interesujące, ale w tym momencie moje zainteresowania
ograniczały się właściwie tylko do tego ostatniego wątku.
Paweł Piskorski, bo tak nazywał się gospodarz spotkania,
był dla mnie interesujący o tyle, o ile jego pamięć i dobra
wola pozwalały na ujawnienie wiedzy dotyczącej
interesujących mnie faktów i zdarzeń właśnie z początku lat
dziewięćdziesiątych. W oparciu o wieloźródłowe informacje
nie miałem wątpliwości, że jest to wiedza prawie kompletna.
Przygotowując się do spotkania z człowiekiem mającym w
życiu tyle szczęścia i generalnie tak arcyciekawym, nie
ograniczyłem się rzecz jasna do powierzchownego
researchu, ale, mając możliwości takie, jakie miałem, się-
gnąłem do tego, do czego przygotowując się do spotkań z
arcyciekawymi ludźmi od czasu do czasu zdarzało mi się
sięgać - do dawnych przyjaciół z mojej dawnej „firmy". I, jak
prawie zawsze, nie zawiodłem się. Jednym słowem
wiedziałem o moim rozmówcy tyle, że nie musiałem już
wiedzieć więcej. Wiedziałem, że ukończył studia historyczne
na Uniwersytecie Warszawskim i aktywnie działał w
Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Wiedziałem, że po
utworzeniu Kongresu Liberalno-Demokratycznego
wykorzystał NZS do rozbudowy ogólnopolskich struktur
KLD, dzięki czemu został sekretarzem generalnym partii, a
potem jej wiceszefem, najmłodszym posłem i doradcą
premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego. Wiedziałem wreszcie,
że był szczwanym lisem, od którego starsi koledzy mogliby
się niejednego nauczyć, na tyle szczwanym, że gdy w 1994
Kongres Liberalno-Demokratyczny połączył siły z Unią
Demokratyczną, tworząc Unię Wolności, Paweł Piskorski
mógł sobie pozwolić na utrącenie w wyborach do
mazowieckich władz nowej partii ludzi rekomendowanych
przez samego Bronisława Geremka, wielkiego guru tamtej
rzeczywistości. Taka „niesubordynacja" w tamtym czasie
większość polityków UW (Unii Wolności) zmiotłaby z
politycznej sceny szybciej niż Mikę Tyson zmiótł z ringu
Andrzeja Gołotę - większość polityków, ale nie Pawła
Piskorskiego. Ten bowiem rok później został szefem
warszawskich struktur Unii Wolności i odgrywał w partii
ważną rolę przez szereg następnych lat, a potem równie
ważną w strukturach „kontynuator Platformy
Obywatelskiej. I tak do 2007.

I gdy nic nie zapowiadało nadciągającej katastrofy, wtedy,


nagle, doszło do wewnątrzpartyjnych przetasowań. Ktoś
przypomniał sobie o wygranej w kasynie i o całej tej
dwuznacznej otoczce, ktoś inny powiadomił prokuraturę o
podejrzeniu korupcji i tak na zasadzie „nosił wilk razy kilka,
ponieśli i wilka" zatopiono polityka, który wcześniej
wydawał się niezatapialny. Od tamtej pory pozostało
Piskorskiemu już tylko odcinanie kuponów od dawnej
sławy. Trudno powiedzieć, by cierpiał specjalną biedę, czy
coś takiego, ale fakt był faktem: tym razem pociąg do świata
blichtru i władzy odjechał i nic nie można było na to
poradzić.

Tak więc o tym wszystkim wiedziałem, gdy szedłem na


spotkanie z Pawłem Piskorskim, ale wiedziałem jeszcze coś,
o czym wiedzieliśmy tylko ja, on i jeszcze może kilka osób.
Zastanawiałem się tylko, czy on, zgadzając się na spotkanie
ze mną, wiedział, że ja wiem...

Sekretarz prezesa, który wprowadził mnie do jego pokoju,


zniknął za drzwiami i zostaliśmy sami:, on, ja i ewentualnie
nasze sprzęty nagrywające, dobrze zamaskowano, ale nie
na tyle dobrze, by sprawy oczywiste przestały być oczywiste.
Bez dwóch zdań - Paweł Piskorski wydawał się
sympatycznym człowiekiem, ale też szczwanym lisem...
Wyciągnął do mnie przez stół miękką dłoń. Uścisk miał
mocny i zdecydowany.
- Witam, panie majorze. Napije się pan kawy? - głos miał
taki jak powierzchowność: miły. Przyglądał się teraz mojej
reakcji, uśmiechnięty od ucha do ucha, najwyraźniej
bardzo zadowolony z siebie i z efektu, jaki spodziewał się
osiągnąć. Wiedziałem, skąd ten uśmiech, bo w wysłanym
e-mailu przedstawiłem się jako dziennikarz. Tytułując mnie
stopniem, z jakim kończyłem służbę w Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego, od początku ustawiał mnie
w narożniku, dając do zrozumienia, że do spotkania
przygotował się dobrze i niełatwo będzie go zagiąć. I teraz
tryumfował. Przez jeden maleńki moment zastanawiałem
się, jak to rozegrać, i rozważałem danie mu satysfakcji, po
chwili jednak zmieniłem zamiar.
- Dzień dobry, panie Pawle - z miejsca skróciłem dystans. -
Dobrej kawy napiję się z przyjemnością. O cygaro pana nie
poproszę, bo preferuję chesterfieldy, ale o kawę - zawsze -
mówiąc to odciąłem się za „pana majora", bo wiedziałem,
jak wielkim smakoszem cygar jest mój rozmówca.
„Zagrywkę" zrozumiał w lot - widziałem to w jego oczach.
Jak na komendę wyszczerzyliśmy do siebie zęby - miał
dobrego dentystę.
- Bez cukru i mleczka, proszę, jeśli łaska.
Zaszumiał ekspres i w minutę później dwie kawy „wjechały"
na stół.
- Co pana do mnie sprowadza? - zaczął bez ogródek.
- Wie pan o mnie to i owo, ja wiem o panu, więc może od
razu zaproponuję, byśmy nie bawili się w kotka i myszkę,
tylko pomówili otwarcie. W granicach rozsądku, rzecz jasna.
- W granicach rozsądku, mówi pan - powtórzył na poły do
mnie, na poły do siebie, po czym zamilkł na dłuższą chwilę,
jakby coś w sobie ważył. Trwało to może pól minuty, dobre
trzydzieści sekund, podczas których ani na moment nie
przestawał się uśmiechać jak głupi do sera.
- Zgoda - odrzekł wreszcie. - Ale ustalmy zasady. Wie pan:
„jasny układ - dłuższa przyjaźń". Ok? Pomyślałem, że
jesteśmy bardzo daleko od ok - równie daleko jak od
przyjaźni. Ale i tym razem swoje przemyślenia zachowałem
dla siebie. Jednak nawet gdybym chciał postąpić inaczej,
nie miałbym na to szans, bo, nie czekając na moją
odpowiedź, zaintonował:
- Ustalmy zasady: mówię panu prawdę, ale tylko tyle i aż
tyle, ile chcę i mogę, a pan nie naciska. Tu, gdzie nie chcę
albo nie mogę, nie dowie się pan ode mnie niczego. I nie
będzie pan wywierał presji. Nawet nie będzie pan próbował,
panie majorze - dodał z naciskiem na „panie majorze".
Facet wciąż ustawiał mnie w narożniku i podobało mi się to
coraz mniej, a mówiąc szczerze nie podobało mi się to wcale.
Ponieważ jednak chciałem zobaczyć, co wyniknie Z tego
wszystkiego, zdecydowałem się zagrać w jego grę.
- To bardzo jasny układ, panie Pawle. Lubię takie układy -
zełgałem i dla odmiany położyłem nacisk na słowo „układy".
Znów wyszczerzył do mnie garnitur białych zębów. Ten facet
był szalenie domyślny. Najwyraźniej rozszyfrowywał w lot
każdą moją „zagrywkę" - miałem w zapasie jeszcze kilka - i w
dodatku nieźle się przy tym bawił. Zazwyczaj obawiałem się
ludzi aż tak domyślnych, a jednak tym razem musiałem
swoje obawy odłożyć na bok. Stawka tej gry była zbyt
wysoka.
- Jesteśmy umówieni, panie majorze - to nie było pytanie,
ale czułem się zobligowany, by potwierdzić choćby
skinieniem głowy. Przynajmniej to nie mogło się nagrać.
Chyba że byliśmy w trybie audio-video, czego przy takim
cwaniaku też nie mogłem definitywnie wykluczyć.
- Jesteśmy umówieni, panie Pawle.
- Co chce pan wiedzieć?
- Przecież pan wie, po co przyszedłem. Inaczej nie zgodziłby
się pan na spotkanie. - A jednak chciałbym, żeby pan mi to
powiedział. Mieliśmy nie bawić się w ciuciubabkę.
Pomyślałem, że może miał słabszy sprzęt niż zazwyczaj
miewałem ja, a może rzeczywiście nie domyślał się powodów
mojej wizyty. Nie wiedzieć czemu, albo może właśnie
wiedzieć czemu, tę drugą ewentualność szybko odrzuciłem.
Tak czy inaczej prawdopodobnie miał chłop swoje powody,
by nagrało się jak trzeba, a że nie dbałem o to, więc
wyjaśniłem mu, o co mi chodzi.
- Przez wiele lat był pan sekretarzem generalnym Kongresu
Liberalno-Demokratycznego i jednym z najbliższych
współpracowników Donalda Tuska. Mnie ta postać
z pewnych względów szalenie intryguje. Pomyślałem, że zna
pan garść faktów i może zechce się nimi podzielić. I to cała
historia. Facet wciąż się uśmiechał.
- Ach - powiedział z udanym zaskoczeniem, co mogło
oznaczać absolutnie wszystko. Na tyle dobrze udanym, że w
innych okolicznościach przyrody być może prawie bym mu
uwierzył.
- Intryguje pana Donald? Nie pana jednego, niech pan
sobie wyobrazi. Bo to zaiste człowiek wielce intrygujący.
- Niektórym ludziom wierzę na słowo, innym - nie. Panu
wierzę - brnąłem coraz głębiej, myśląc o tym, jak łatwo
jedno kłamstwo wywołuje lawinę kolejnych kłamstw.
- Proszę pytać. Postaram się odpowiedzieć na pana pytania,
panie majorze. Oczywiście o ile uznam, że nie dotyczą
spraw, o których nie chcę panu mówić.
- Oczywiście... Zacznijmy od początku. Czy może pan mi
powiedzieć, jak wyglądał ten początek? To znaczy jak to się
stało, że pan poznał tego intrygującego człowieka? - Moje
pierwsze kontakty ze środowiskiem gdańskich liberałów to
stare dzieje, nieomal tak stare, jak wyprawy krzyżowe -
pomyślałem, że wciąż dobrze się bawi, ale w duchu
obiecałem sobie, że nie będę mu więcej przerywał. -
Wszystko zaczęło się w 1988, kiedy przemycałem ulotki do
Stoczni Gdańskiej i kiedy poznałem działaczy gdańskiej
„Solidarności" z Lechem Wałęsą na czole. Donalda Tuska
wtedy jeszcze nie znałem, bo, mówiąc szczerze, nie był
nikim znaczącym. Rozmawialiśmy z Wałęsą, który prosił
nas o uspokojenie radykalnych nastrojów przed obradami
Okrągłego Stołu i o wyciszenie protestów na uczelniach.
Pierwszy kontakt z Tuskiem miałem kilkanaście miesięcy
później, gdy został członkiem komisji likwidacyjnej RSW, a
ta miała za zadanie rozdysponować gazety pomiędzy
środowiska opozycyjne. Komisja, której członkiem był
Tusk, była w pewnym sensie przedłużeniem wyrosłych z
opozycji środowisk politycznych, które dzieliły między siebie
rynek medialny jak tort. Chodziło, rzecz jasna, o gazety i
tygodniki, bo do tego się to sprowadzało. W nas, czyli w
środowisku NZS-u Donald Tusk upatrywał szansę na
wzmocnienie polityczne liberałów, zwłaszcza gdańskich
liberałów, którzy byli stanowili polityczny margines –
z aspiracjami, ale jednak margines. Tusk został
oddelegowany do budowania terenowych struktur partii,
której liderami byli Jan Krzysztof Bielecki i Jacek Merkel,
usadowieni najbliżej Lecha Wałęsy Formalnie Kongresowi
przewodniczył Janusz Lewandowski, guru i naczelny
ideolog liberałów w sprawach gospodarczych, który jednak
nigdy nie był prawdziwym przywódcą. Po prostu nie miał
tego czegoś, co trudno precyzyjnie określić, a co czyni lidera
liderem. Niektórzy nazywają to charyzmą, inni zdolnościami
przywódczymi - to coś, czego nie można się nauczyć, bo albo
to masz, albo nie. Janusz Lewandowski tego nie miał i już.
Tymczasem Tusk, jak oceniam z perspektywy czasu, już
wtedy wykazywał talent do manipulowania ludźmi i
oszukiwania ich, a potem jeszcze wykształcił w sobie inne
cechy z zakresu PR-u, niekoniecznie pozytywne, ale jakże
przydatne w polityce. Budując struktury terenowe KLD,
szybko zrozumiał, że bez NZS-u cała jego robota na nic.
Miotały nim sprzeczne oczekiwania. Z jednej strony dążył
do zmarginalizowania środowiska warszawskich liberałów
skupionych wokół Andrzeja Arendarskiego i Andrzeja
Machalskiego, bo odzywało się w nim to „gdańskie"
niedowierzanie „grupie warszawskiej", z drugiej jednak
strony był od Warszawy uzależniony, bo Arendarski miał
przełożenie na przedsiębiorców i biznes, a więc także na
finansowanie partii. A jak pan wie, bez pieniędzy polityki
robić się nie da. Może nam się to nie podobać, możemy być
idealistami, ale żyjemy w tym świecie, a ten świat taki
właśnie jest. I tak dochodzimy do Wiktora Kubiaka.
Skądinąd wiem, że postaci panu znanej, panie majorze.
- Skąd pan to wie?
- Nie wiem skąd, ale wiem. Mylę się?
- Nie. Nie myli się pan.
Zamyśliłem się nad słowami mojego rozmówcy, które
przywołały postać Wiktora Kubiaka i to, co o nim wie-
działem. A wiedziałem tyle, że nie potrzebowałem wiedzieć
już więcej.
Wiktor Kubiak - trefny biznesmen i sponsor między innymi
musicalu „Metro" Janusza Józefowicza - wiódł pełne
przygód, fascynujące życie. Oczywiście jeśli kogoś fascynuje
mroczny świat wywiadu, wielomilionowych defraudacji,
niewyjaśnionych śmierci, podłości, kłamstw i tego całego
bagna, którym była i jest III RP. Urodził się w Brześciu
wiosną 1945 w rodzinie polskich żydów. Jego rodzicami byli
Jakub Alberg - vel Karol Kubiak - i Hanna Wajs. Po wojnie
rodzice Kubiaka przeprowadzili się do Warszawy, gdzie
zamieszkali przy Elektoralnej. Po ukończeniu
ekskluzywnego warszawskiego LO im. Tadeusza Rejtana w
1963 młody Kubiak zdał egzamin wstępny na Wydział
Ekonomii Politycznej Uniwersytetu Warszawskiego, z oceną
dostateczną, ale na studia dostał się dzięki protekcji ojca,
który w owym czasie był zastępcą dyrektora jednego z
Departamentów w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
Wykorzystując te same kontakty, Kubiak po pierwszym
roku studiów starał się wyemigrować do Izraela, gdzie
mieszkały jego ciotki, Grundberg Brandyl i Sultanik
Miriaud. W tym jednak wypadku protekcją okazała się
niewystarczająca. Odmowa wydania paszportu nie
zniechęciła go w najmniejszym stopniu, bo niedługo później
postarał się o zaproszenie od mieszkającego we Francji
kuzyna Lwu Bramanda - i tym razem się udało. Zawiesił
studia i rozpoczął naukę na Sorbonie, formalnie
przedłużając pobyt o pół roku pod pozorem opieki nad
chorym kuzynem, a jednocześnie starając się o paszport
konsularny. Po powrocie do Polski Kubiak kontynuował
studia na Uniwersytecie Warszawskim, ale długo miejsca w
kraju nie zagrzał. W 1967 roku ponownie uzyskał zgodę na
wyjazd do Francji, gdzie tym razem przebywał przez kilka
miesięcy. W marcu 1968 na Uniwersytecie wybuchły
protesty kierowane m.in. przez Adama Michnika i Henryka
Szlajfera, a jednym z aktywniejszych działaczy ruchu
studenckiego był wówczas właśnie Wiktor Kubiak, który
należał do ścisłego kierownictwa strajku. W 1968, jak duża
część działaczy opozycyjnych pochodzenia żydowskiego,
uzyskał zgodę na wyjazd do Izraela, do którego jednak nie
dotarł. Osiadł na stałe w Austrii, w 1992 uzyskał
obywatelstwo tego kraju, a następnie wyjechał do Lund w
Szwecji, gdzie przez szereg następnych lat prowadził
różnorakie interesy, wchodząc w orbitę zainteresowania
wywiadu wojskowego PRL-u - Zarządu II Sztabu
Generalnego. Od tego momentu wydarzenia w jego życiu
ulegają przyspieszeniu. Działająca w Szwecji firma Kubiaka
- Batax Ltd. - którą rejestruje w raju podatkowym w Nassau
na Bahamach, nie ma ani adresu ani siedziby, a jedynie
adres pocztowy. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta dla
każdego, kto orientuje się w realiach funkcjonowania tego
typu spółek, zakładanych w rajach podatkowych i innych
podobnych miejscach - ponieważ służy do pośredniczenia w
nielegalnych operacjach mających na celu finansowanie
działalności wywiadu wojskowego. Mózgiem tych operacji
jest nie kto limy, jak agent wojskowego wywiadu Grzegorz
Żemek, ten sam, który później „zasłynie" z afery FOZZ, a
który w owym czasie jest dyrektorem Departamentu
Kredytowego Banku Handlowego International w innym
raju podatkowym, w Luksemburgu oddziału Banku Han-
dlowego w Warszawie. Żemek, nawiasem mówiąc zdolny
bankowiec, potrafi w tamtym czasie tak kierować finansami
powierzonych firm, że te osiągają zysk rzędu czterdziestu
procent rocznie. Agent Zarządu II Sztabu Generalnego
kooperujący z firmą Wiktora Kubiaka zapewnia jej bieżące
kredytowanie, czyli faktyczne kredytowanie tajnych operacji
Zarządu II SG, Największą tego typu operacją jest w owym
czasie przyznanie Bataxowi - firmie nieposiadającej nawet
siedziby, a jedynie skrzynkę pocztową na Bahamach -
kredytu trzydziestu dwóch milionów dolarów, kwotę na owe
czasy horrendalną i, co ciekawe, wbrew przepisom
bankowym Luksemburga, które limitowały jednorazowe
kredyty dla firm do wysokości siedmiu milionów dolarów.
Za sprawą tej operacji Żemek popada w poważne tarapaty,
ponieważ naraża BHI na śledztwo organów nadzoru
finansowego Luksemburga, przez co kierownictwo
macierzystego banku w Polsce nie chce zgodzić się na
przedłużenie jego pobytu w BHI w Luksemburgi; i to
pomimo interwencji szefów Zarządu II Sztabu Generalnego
u prezesa NBP. Jak przydatnym źródłem jest Żemek
najlepiej świadczy to, iż wywiad wojskowy decyduje się
zdekonspirować swojego agenta poprzez interwencję u jego
zwierzchnika. Wiktor Kubiak i jego Batax, pełniący
kluczową rolę w strategii finansowania wielu tajnych
operacji, jest ważny nie mniej. Zysk jest obopólny.
Dysponując w zasadzie nieograniczonymi środkami, Batax
uczestniczy w operacji przemytu z Zachodu części
komputerowych chronionych przez COCOM zakazem
eksportu do państw socjalistycznych, a niezbędnych ZSRR
oraz innym państwom komunistycznym do kontynuowania
wyścigu zbrojeń. Grzegorz Żemek organizuje siatkę
pośredników składającą się z kilkuset osób odbierających
nadchodzące z krajów zachodnich paczki zawierające części
komputerowe, które następnie są odsprzedawane - z
wielkim zyskiem - prowadzonej przez innego agenta
wywiadu sieci firm. Te z kolei odsprzedają towar firmom
wojskowym oraz należącym do Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych. Tego typu operacja, zorganizowana na tak
wielką skalę, jest możliwa tylko dzięki współdziałaniu
wywiadu wojskowego PRL-u z powiązanymi na Zachodzie
firmami. Kluczowa rola w całej tej gigantycznej operacji
przypada dwóm firmom: szwajcarskiej spółce Akerman
Electronics oraz Bataxowi Wiktora Kubiaka. Jakby tego
było mało, dzięki doskonałym kontaktom szefa Bataxu z
wywiadem wojskowym, spółka Kubiaka pełni funkcję
pośrednika w szeregu innych operacji wywiadu
wojskowego, wyrastając na jedną z najważniejszych z
punktu widzenia finansowania tajnych operacji i
rozmaitych gier wywiadu PRL-u. Jedna z operacji polega na
założeniu przez American Business Investment oraz LOT
kasyna gry w hotelu „Marriott" w Warszawie, na którym to
pośrednictwie Batax inkasuje na czysto milion dolarów. To
jednak tylko drobny wycinek działalności spółki Kubiaka.
Kolejne prowadzone dla wywiadu interesy wiodą
„polonijnego biznesmena" do kraju przodków. W 1988
Batax uzyskuje zezwolenie na działalność gospodarczą na
terenie Polski, deklarując jako jej przedmiot bankowość
produkcyjną i handlową. Kubiak, który dopiero sprawdza
grunt pod nogami, woli nie ryzykować i nie wchodzi do
organów statutowych kontrolowanej przez siebie spółki,
zostając jej prokurentem - członkami zarządu i rady
nadzorczej są obywatele polscy mieszkający za granicą.
W nowej-starej rzeczywistości odnajduje się jednak szybko.
I nie ma w tym niczego dziwnego, bo przecież przynoszące
krociowe zyski interesy cały czas prowadzi pod nadzorem
mocodawców z Zarządu II SG. Niedługo później jego firma
przenosi się do najbardziej prestiżowej lokalizacji w
Warszawie: hotelu „Marriott" w Alejach Jerozolimskich,
gdzie Kubiak wynajmuje całe osiemnaste piętro na potrzeby
reprezentowanej przez siebie spółki. „Finansista z Zachodu"
błyskawicznie staje się postacią popularną i wpływową w
świecie nie tylko biznesu, ale także show-biznesu i przede
wszystkim polityki. Tak naprawdę tej ostatniej
podporządkowane zostaje wszystko inne, także
finansowanie spektaklu „Metro" Janusza Józefowicza.
Inwestycja w popularny musical to część dekoracji, która
jest PR-owym zabiegiem obliczonym na potrzeby
budowania wizerunku. Dla Kubiaka i jego mocodawców w
rzeczywistości liczą się bowiem tylko pieniądze i władza -
reszta to nieistotne dodatki. Na początku lat
dziewięćdziesiątych blichtr, jakim otacza się Kubiak,
budując mit nowoczesnego zachodniego przedsiębiorcy,
przyciąga wielu, zwłaszcza w raczkującym w III RP
siermiężnym kapitalizmie, który rodzi się na bazarach i w
składanych „szczękach". W tamtym czasie wywodzący się z
ruchu solidarnościowego politycy, którzy oprócz frazesów
serwowanych opinii publicznej, a w które po Okrągłym
Stole wierzą już tylko nieliczni, wchodzą na polityczne
salony bez pieniędzy. W przeciwieństwie do
postkomunistów, z którymi zawiązali nowy podział władzy,
mają ich bardzo niewiele - albo nic. Tymczasem zaczynają
rozumieć, że prawdziwej polityki bez finansów robić się nie
da. Zasadniczym dylematem tamtej rzeczywistości jest
znalezienie odpowiedzi na pytanie: skąd wziąć pieniądze?
Wie o tym dobrze Leszek Miller - który leci do Moskwy, gdzie
od towarzyszy z KP ZSRR . „pożycza" kilka milionów
dolarów, teoretycznie na cele statutowe, w rzeczywistości na
utrzymanie bieżącego aparatu znajdującej się w defensywie
nieboszczki partii - wiedzą o tym politycy zaczynający swoją
karierę w tak zwanej „wolnej Polsce". To wszystko to tylko
tło, które mocodawcy Wiktora Kubiaka z wywiadu woj-
skowego, kontrolujący rodzącą się nową rzeczywistość,
starannie wypełniają szczegółami - element po elemencie.
Dla Wiktora Kubiaka przewidzieli rolę szczególną:
otrzymuje zadanie zawiązania mariażu z rodzącą się siłą
polityczną, która ma ambitne plany, ale do ich realizacji nie
wystarczy wsparcie z Niemiec - potrzeba więcej pieniędzy...
- Panie majorze. Mówię do pana. Gdzie pan odpłynął?
- były prezydent Warszawy przyglądał mi się z niepokojem.
- Nad czym pan tak rozmyśla?
- Zamyśliłem się. Nic ważnego. Opowie mi pan, jak to się
stało, że Kubiak został waszym sponsorem?
- Tyle mogę dla pana zrobić - gospodarz pociągnął łyk kawy
i po chwili kontynuował swoją opowieść. - Nasze biuro w
„Marriotcie" powstało na jesieni 1990, z inicjatywy Kubiaka
właśnie. Płacił za czynsz i wszystkie koszty funkcjonowania
biura, z opłacaniem sekretariatu włącznie. Naszego
dobroczyńcę przedstawił mi Donald Tusk, który znał go
dobrze. Ale kiedy się poznali, w jakich okolicznościach, co
Tusk oferował w zamian za sponsoring, na jakich w ogóle
warunkach odbywało się to wszystko i w oparciu o jakie
uzgodnienia, tego nie dowiedziałem się nigdy. Oczywiście
nie jesteśmy dziećmi i wiedzieliśmy dobrze, że Świętych
Mikołajów nie ma, podobnie jak nie ma darmowych
obiadów, bo za każdy ktoś zawsze musi zapłacić. Ale widzi
pan, wtedy standardy uprawiania polityki były nieco inne
niż obecnie, gdy partie polityczne muszą rozliczać się z
wydanych pieniędzy. Trudno sobie to dziś wyobrazić, ale w
tamtych realiach działało to tak, że Kubiak przynosił
pieniądze w reklamówkach i „kupował" „cegiełki", które
drukowaliśmy. Taka była formuła sponsorowania KLD.
Pewnie tymi „cegiełkami" palił później w kominku, ale to nie
było dla nas istotne. Ważne, że mieliśmy pieniądze...
- Panie Pawle - przerwałem, bo, choć obiecałem sobie, że
dam mu się wygadać do woli, to jednak nie zdzierżyłem w
obliczu takiej błazenady. - Zapytam Wprost, bo nie daje mi
to spokoju: czy jako funkcjonariuszom, było nie było, partii
politycznej, która miała wielkie ambicje i w chwilę później
desygnowanego premiera oraz pełnię władzy w
czterdziestomilionowym europejskim kraju, nie przyszło
wam do głowy dowiedzieć się, od kogo bierzecie pieniądze?
Przecież mieliście pełną paletę możliwości sprawdzenia, kim
naprawdę jest Wiktor Kubiak. Od grudnia 1990 mieliście u
steru rządów swojego człowieka, premiera Jana Krzysztofa
Bieleckiego, swojego ministra spraw wewnętrznych, szefów
służb specjalnych, dostęp do wszelkich archiwów, tajnych
dokumentów - i kiedy dysponowaliście tym wszystkim nie
zaświtało wam, by dociec, kto daje wam pieniądze i dlaczego
je daje? Naprawdę nie kusiło was, by zweryfikować, kto stoi
za Kubiakiem, czy aby nie ma związków z półświatkiem, z
wojskowym lub cywilnym wywiadem, z FOZZ-em, z
rozmaitymi Żemkami tego świata? Jego teczki dla was, ludzi
mających pełnię władzy, stały otworem.
- Bez dwóch zdań, trudno odmówić panu słuszności -
- odparł. - Jednak wtedy Donald przedstawiał Kubiaka
jako weterana protestów studenckich z 1968, jako
człowieka, który nienawidzi komunistów i chce z nimi
walczyć. Może się to panu wydać śmieszne, ale kupiliśmy
ten kit. Tusk za niego w pewnym sensie zaręczył.
Powtarzam: nie mam zielonego pojęcia jak i gdzie się
poznali, ale znali się dobrze. Donald, pytany o to, unikał
jasnych odpowiedzi, trzymał to zawsze w tajemnicy.
Podkreślał dokonania biznesowe Kubiaka i korzyści, jakie
możemy z tego wszystkiego wynieść, panie majorze.
- Uparcie tytułuje mnie pan majorem, choć od lat jestem
poza służbą, ale ok. Istotnie, nie jestem dziennikarzem
amatorem, który bezkrytycznie, tylko na wiarę, przyjmuje
wszystko to, co rozmówcom ślina na język przyniesie. Mój
fach polegał na łączeniu kropeczek, dlatego próbuję
zrozumieć i muszę powiedzieć, że nie kupuje tych bzdur,
które pan tu mówi. Proszę się nie gniewać, panie Pawle, ale
nikt o zdrowych zmysłach by ich nie kupił. Ma pan rację,
mówiąc, że czasy się zmieniły, ale ja zaczynałem służbę
właśnie wtedy, na samiutkim początku lat dzie-
więćdziesiątych. Pamiętam jeszcze co nieco i wiem, jak to
wtedy było. Na miejscu premiera Bieleckiego wezwałbym
ministra spraw wewnętrznych, Henryka Majewskiego, i
wydał mu krótkie polecenie: sprawdzić Wiktora Kubiaka we
wszystkich dostępnych materiałach. Kropka. I wyszłoby
szydło z worka. Ale wy tego z jakichś powodów nie
zrobiliście - dlaczego? Jak to możliwe, że daliście Tuskowi
tak całkowitą, całkowicie bezkrytyczną wiarę, a Kubiakowi -
tak olbrzymi kredyt zaufania?
- Ma pan rację - ale nie do końca. Rzeczywiście, były
możliwości sprawdzenia Kubiaka i sam do dziś nie rozu-
miem, dlaczego tak się nie stało. Może dlatego, że Donald
był bardzo przekonujący, a może z innych powodów - fakt
pozostaje faktem i nic tego już nie zmieni. Pewnie pan nie
uwierzy, ale wtedy, w okresie transformacji, nikt o tym nie
myślał. Wiktor Kubiak to był dla nas zupełnie Inny świat,
przenoszący nas w inną rzeczywistość. Zachłysnęliśmy się
tym światem. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych, a do
tego miał gigantyczne, niewyobrażalne wprost pieniądze,
które dawał Donaldowi w poszarpanych reklamówkach.
Tak po prostu wyglądały początki polskiej demokracji.
Postkomuniści mieli wszystko: pieniądze, media, banki -
my byliśmy szarakami z dziurawymi kieszeniami i w takich
realiach Kubiak stał się naszym głównym finansowym
zapleczem. To dzięki niemu mogliśmy rozbudować
struktury, wyposażyć terenowe biura, na przykład w
Lublinie czy w Krakowie. Pieniądze od Kubiaka pozwoliły
nam na zmianę stylu bycia i życia, staliśmy się bogatą
partią. Kto mógł przypuszczać, że tak naprawdę finansują
nas ludzie z drugiej strony?
- Może ktoś, kto za nich ręczył? Ktoś, kto ręczył za Kubiaka
- czekałem na jakiś komentarz - nie było żadnego.
Teraz to ja miałem go w narożniku. I postanowiłem to
wykorzystać. - Opowie mi pan, jak to było z mieszkaniem
Tuska w Sopocie? Z tym, które sfinansował mu Kubiak?
- O mieszkaniu i pieniądzach na ten cel od Kubiaka do-
wiedziałem się dopiero w 2008 czy 2009, podczas spotkania
z Kubiakiem. Wiktor funkcjonował wtedy w Londynie, gdzie
po wyjeździe z Polski prowadził interesy. W połowie lat
dziewięćdziesiątych groziło mu aresztowanie w związku z
jedną z prywatyzacji i w trybie pilnym musiał się
ewakuować.
Było tak. Janusz Lewandowski, który był ministrem do
spraw przekształceń własnościowych, szedł na całość i w
ramach wdzięczności powołał Kubiaka na swojego doradcę i
pełnomocnika do sprawy prywatyzacji Polkoloru Piaseczno.
Prywatyzacja tej spółki - i zresztą nie tylko tej — budziła
spore wątpliwości natury prawnej. Zakłady Kineskopowe
„Unitra-Polkolor" nie tylko produkowały lampy
oscyloskopowe i kineskopy, ale też miały rozbudowany
sektor badawczo-rozwojowy. Opracowano tam rewelacyjne
systemy noktowizyjne, prężnie rozwijał się przyszłościowy
dział ekranów LCD. Fabryka była nowoczesna, ale z
różnych względów zadłużona po uszy. Przy
kilkusetprocentowej inflacji nikt nie był w stanie spłacać
długów. Czasami, by ratować organizm, trzeba poświęcić
kończynę. W tym przypadku zastosowano metodę „wy-
dmuszki". Podzielono firmę na dwie części - tę zdrową
przeniesiono do nowej, niezadłużonej spółki, długi zaś
pozostawiono w starej, skazanej na upadek. Plany
Ministerstwa Przekształceń Własnościowych i zarazem
plany Wiktora Kubiaka zakładały powołanie spółki joint
venture, w skład której miały wejść francuski koncern
Thomson, Bank Rozwoju Eksportu i Bank Handlowy. Banki
miały objąć udziały w zamian za zobowiązania fabryki z
Piaseczna. Po dokładnej analizie bankowcy odmówili
jednak zaangażowania się w spółkę, stwierdzając, że w
procesie prywatyzacji popełniono wiele rażących błędów. Na
tyle rażących, że może to podważyć legalność procesu
prywatyzacji. Kubiak i Lewandowski na tyle osłabili pozycję
Polski w negocjacjach, że w konsekwencji francuski
koncern uzyskał lepsze nawet warunki, niż proponował. Z
punktu widzenia Francuzów było to zachowanie wręcz
kuriozalne - tyleż groteskowe, co przekraczające
oczekiwania. Co by pan myślał o sprzedawcy samochodu,
któremu pan, jako kupujący, proponuje sto tysięcy, a on
mówi, że nie, że wystarczy pięćdziesiąt? To właśnie zrobiono
Thomsonowi. Mówiąc wprost: podarowano ponad połowę
wartości Polkoloru. Polskę w tej transakcji reprezentowała
spółka pod nazwą Adextra, która oddała powstałej spółce
Thomson Polkolor osiemdziesiąt pięć procent majątku
Polkoloru, wynoszącego łącznie 1,2 biliona starych złotych.
Jakby tego było mało, wszystkimi długami Polkoloru
obciążono Adextrę. Szkopuł w tym, że ta nie miała
pieniędzy, więc straty poniósł Skarb Państwa -
poręczycielowi Polkoloru za dług zapłacił Kombinat
Górniczo-Hutniczy Polska Miedź. Cała ta sprawa nawet w
naszym środowisku wywoływała mnóstwo kontrowersji, bo
Kubiak był doradcą ministra Lewandowskiego, a
jednocześnie reprezentował drugą strony transakcji, czyli
Thomsona. Śmierdziało to na kilometr, ale nie mieliśmy
wtedy nic do powiedzenia, bo decyzję podejmowali Tusk i
Lewandowski. Podobnie „dziwnych" prywatyzacji, w
rzeczywistości grabieżczych operacji, które polegały na
wyprzedaży zakładów, często poniżej wartości gruntów, na
których stały, było wtedy mnóstwo. Ale ani o
mechanizmach, ani tym bardziej o skali tego wszystkiego
nie mieliśmy zielonego pojęcia - ja o tym nie miałem pojęcia
- ta wiedza przyszła później. Wracając jednak do zakupu
przez Donalda mieszkania w Sopocie - musi pan wiedzieć,
że podczas spotkania z Wiktorem, gdy rozmowa zeszła na
Tuska, Kubiak nazwał go „ryżym ch..." - przepraszam za
określenie, ale to dosłowny cytat, chciałem wiernie oddać
atmosferę rozmowy - „który pożyczył pieniądze na
mieszkanie i nie dość, że nigdy ich nie oddał, to jeszcze nie
pomógł w kłopotach". Kubiak miał żal do Tuska, że nie
pomógł mu, gdy pojawiły się problemy z prawem. Gdy
wyszło z tym mieszkaniem, wszyscy się zastanawialiśmy,
skąd Donald miał pieniądze, bo musi pan wiedzieć, że do
tego czasu mieszkał z żoną i dwójką dzieci w pokoju w
akademiku w Gdańsku i nie miał pieniędzy, a tu raptem
taka transakcja.
- Z tego, co wiem, a wiem to z dobrych źródeł, KLD - także
sam Tusk - miał finansowanie także ze strony innych osób,
również za pośrednictwem Fundacji Liberałów z Gdańska...
- Fundacja Liberałów to była wielka tajemnica „środowiska
gdańskiego". My w Warszawie nic o niej nie wiedzieliśmy.
Skąd biorą pieniądze? Kto faktycznie finansuje Fundację?
Nic. Donald Tusk i Jan Krzysztof Bielecki utrzymywali to w
wielkiej tajemnicy.
- A o innych „dobroczyńcach" Tuska czy KLD też nic nie
wiedzieliście?
- Donald dostawał do użytku samochody od biznesmenów;,
od Andrzeja Rzeźniczaka, od Gocmana czy Kuśnierza z
Krakowa. Powinien pan wiedzieć, że osiemdziesiąt procent
klubu KLD stanowili biznesmeni, którzy liczyli na profity z
prywatyzacji - i takie profity dostawali, Gocman i Kuśnierz
na ten przykład „dostali" od Lewandowskiego Krakchemię i
Techmę, prawie za darmo, przez co mieli potem kłopoty z
prokuraturą. Tusk dysponował też samochodem od braci
Stajszczaków, to akurat dla nikogo w centrali w KLD nie
było tajemnicą. To chyba była Alfa Romeo...

Po raz kolejny na dłuższą chwilę zanurzyłem się w prze-


szłość. A zanurzyłem się, bo o wszystkich wymienionych
wiedziałem dużo - tak dużo, że nie musiałem już wiedzieć
nic więcej.
Zarówno Andrzej Rzeźniczak, senator KLD, jak i bracia
Stajszczakowie z Bydgoszczy niejednokrotnie przewijali się
w materiałach operacyjnych mojej dawnej firmy. Ten
pierwszy rozbłysnął jasnym, lecz krótkotrwałym światłem
już w 1989, gdy założył Prywatną Agencję Lokacyjną, w
rzeczywistości piramidę finansową ochranianą przez służby
specjalne PRL-u. Skazany w 2004 na karę więzienia,
ukrywał się przez sześć lat - ostatecznie został zatrzymany
w 2010. Przewieziony do aresztu śledczego w Chojnicach
zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Kierownictwo
aresztu jako oficjalną przyczynę zgonu podało zatrzymanie
akcji serca. Już tylko jako „ciekawostkę" traktowałem w
tym kontekście fakt, że Andrzej Rzeźniczak był bardzo
dobrym znajomym Mariusa Olecha, gdańskiego gangstera i
biznesmena znanego z afery Amber Gold...
Jeżeli jednak Andrzeja Rzeźniczaka można by nazwać
„postacią barwną" - bez dwóch zdań taką był - to zasta-
nawiałem się, jak określić Janusza Stajszczaka. Rozmy-
ślałem nad tym przez jeden malutki moment, ale nic nie
przyszło mi do głowy. Wiedziałem jednak, że powiedzieć o
nim, iż był postacią równie barwną, co Rzeźniczak, to tyle,
co nic nie powiedzieć.
Jak wielu polskich miliarderów, Janusz Stajszczak zaczął
karierę od działalności paraprzestępczej, jako zwykły
cinkciarz handlujący walutą pod bydgoskimi Pewexami. To
z tamtego okresu datują się „ciekawe" znajomości, które
zawarł. By nie wchodzić w szczegóły - środowisko
cinkciarskie było powiązane z marginesem społecznym, a
ponadto penetrowane i wykorzystywane przez służby
specjalne PRL-u. Przy ich pomocy w „wolnej Polsce"
cinkciarz-biznesmen uruchomił sieć kantorów, a następnie
działalność import-eksport nastawioną między innymi na
sprowadzenie z zagranicy alkoholu i sprzętu
elektronicznego na ogromną skalę. Wtedy właśnie Janusz
Stajszczak zajął się „działalnością dobroczynną" na rzecz
KLD i właśnie wtedy - przypadek nie przypadek - na
przełomie lutego i marca 1991 rząd premiera Bieleckiego
wpadł na szatański pomysł wprowadzenia nowej taryfy
celnej, na importowany sprzęt elektroniczny. A na tę
decyzję czekały już setki stojących na granicy TIR-ów, które
wiozły do kraju ogromne ilości elektroniki - jeden z wielu
bandyckich „numerów" tamtych czasów, realizowanych
przy otwartej kurtynie i z błogosławieństwem najwyższych
władz, którym w UOP, mając związane ręce, przyglądaliśmy
się całkowicie bezradnie. Pointę dla tej historii stanowił
obecny status Janusza Stajszczaka - ściganego za
zdefraudowanie trzydziestu pięciu milionów złotych i za
pranie brudnych pieniędzy, poszukiwanego
Międzynarodowym Listem Gończym wystawionym przez
prokuraturę Regionalną w Gdańsku.
Najbardziej „dobre dzieciaki" - jak mówiliśmy w UOP i ABW
o swoich „klientach" - z grona „dobroczyńców" KLD i
samego Donalda Tuska, to ostatni z wymienionych przez
Pawła Piskorskiego, krakowscy biznesmeni Henryk
Kuśnierz i Andrzej Gocman. Ci nie bawili się już w żadne
subtelności, tylko poszli po całości, zgodnie z zasadą starą
jak świat: „im większe pieniądze - tym większy wystawiony
rachunek", czyli jak to mówią - prostą drogą do celu.
Według tej zasady niedługo po tym, jak podjęli się
finansowania KLD, umożliwiono im nabycie w drodze
prywatyzacji krakowskich przedsiębiorstw Skarbu
Państwa. Gocman i Kuśnierz nabyli pakiety własnościowe
w, delikatnie mówiąc, dwuznacznych okolicznościach, a
było tak. Janusz Lewandowski zdecydował o prywatyzacji
dwóch krakowskich spółek: Krakchemii i Techmy. Szkopuł
w tym, że jednym z kupujących miał być kolega ministra z
Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Andrzej Gocman.
Po drugie - w toku postępowania prywatyzacyjnego
odrzucono lepszą - droższą - ofertę. Po trzecie - wątpliwości
wzbudzała dokumentacja prywatyzacji, bo jeden z ważnych
dokumentów był antydatowany. I wreszcie po czwarte -
kupujący przejmował cały zysk prywatyzowanych firm,
czyli tak naprawdę Krakchemia i Techma zostały spry-
watyzowane za pieniądze Krakchemi i Techmy. Wszystko to
razem wzięte było szyte tak grubymi nićmi, że i ślepy nie
mógłby tego nie dostrzec. Być może o takim załatwieniu
sprawy przesądziła pycha, a być może liczono, że gdy
pieniądze mówią - prawda milczy. Tak czy inaczej realizacja
całej tej historii w sposób absolutnie ewidentny, po utracie
przez liberałów władzy zaprowadziła Janusza
Lewandowskiego na ławę oskarżonych, ale raz jeszcze
okazało się, że sprawiedliwość w III RP jest martwa jak
dinozaury. Prokuratura zarzuciła Lewandowskiemu
działanie na szkodę interesu publicznego, przekroczenie
uprawnień i niedopełnienie obowiązków, ale najpierw Sejm
nie zgodził się na uchylenie Januszowi Lewandowskiemu -
wtenczas już posłowi - immunitetu, a po latach, gdy
immunitet został wreszcie uchylony, okazało się, że część
zarzutów uległa przedawnieniu. Na koniec, gdy do władzy
znów doszli liberałowie, tylko tym razem już pod szyldem
Platformy Obywatelskiej, sąd uniewinnił Lewandowskiego z
uzasadnieniem, które powinno przejść do historii
sądownictwa, nie tylko zresztą polskiego: „Oskarżony i inne
osoby uczestniczące w prywatyzacji przyznali, że nie mieli
doświadczenia, a wiedza ekspertów z Zachodu nie
przystawała do polskiej rzeczywistości. Podjęli ryzyko.
Oczywiste jest, że mogło dojść doszło do zaniedbań i
nieprawidłowości, ale zdaniem sądu nie doszło do złamania
prawa".
I w takich to okolicznościach przyrody, w oparciu o takich
„dobroczyńców" i o taką „dobroczynność" Donald Tusk i
jego koledzy z KLD budowali nową partię i nową Polskę...
- To jakaś choroba?
- Słucham?
Głos Pawła Piskorskiego, niczym z czeluści, wyrwał mnie z
zamyślenia, w którym tkwiłem od pewnego czasu.
- Pytam, czy często pan tak ma, panie majorze?
- „Tak", to znaczy jak?
- Jest pan tu czy pana nie ma? - w jego oczach odbiło się
zamyślenie.
- Jestem, oczywiście. Najmocniej pana przepraszam. Czy
może mógłby mi pan co nieco opowiedzieć o Tadeuszu
Koniecznym? Wiem skądinąd, że to dobry przykład
pokazujący większą całość - przykład jednego z
„transferów" członków nieboszczki PZPR w szeregi
Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Czy wiedzieliście,
kim był Konieczny - czy wiedział to Donald Tusk?
- Doskonale wiedzieliśmy. Kiedy Tusk przyprowadził go do
nas i przedstawił, to stwierdził, że to taki „nasz oswojony
pezetperowiec". Ja traktowałem go jako oko i ucho Donalda,
miał pilnować jego interesów i robił to przez wiele lat. To
Donald „wsadził" Koniecznego do kolegialnego zarządu
Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.
- Po co?
- To proste. Miał nadzorować wydawanie pieniędzy i pil-
nować interesów gdańskich liberałów. Dysponowaliśmy
wielka kwotą - było tego około pięciuset milionów marek
niemieckich, a ja, jako jeden z prezesów, nie należałem do
środowiska „gdańskiego", czyli nie byłem człowiekiem, do
którego „gdańszczanie" mieli pełne zaufanie. Tadeusz
Konieczny kimś takim był, pomimo swoich związków ze
służbami specjalnymi PRL-u.
- Jeśli powiem, że nie tylko PRL-u, to się pan zdziwi?
Zapytam wprost - wam to nie przeszkadzało?
- Ja do niego miałem ambiwalentny stosunek, ale to Tusk
go przyprowadził - to był jego człowiek. Jeszcze raz to
powiem: Konieczny nadzorował interesy „gdańskich
liberałów" w tej dysponującej ogromnymi środkami
organizacji. Kropka.
- Chciałbym o to zapytać. Ustaliłem, że z dużych dofinan-
sowań korzystał Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową
Jana Szomburga, który otrzymywał dofinansowania do
swoich projektów - wcale niemałe dofinansowania.
- Instytut właściwie powstał w dużej części za pieniądze
fundacji, pomimo że został założony prawie rok wcześniej.
Potem kilkakrotnie były dofinansowane projekty
realizowane przez IBnGR, ale nie pamiętam już kwot.
- Jak potoczyły się losy Koniecznego? Czy w dalszym ciągu
orbitował wokół KLD, a właściwie po połączeniu się KLD z
Unią Demokratyczną wokół środowiska liberałów?
- Założył spółkę Quest, a potem z moim kolegą jeszcze z
czasów NZS-u, pochodzącym z Krakowa Andrzejem
Długoszem - spółkę Cross Media. Miała siedzibę opodal
Sejmu. Za rządów Platformy Obywatelskiej było to miejsce,
gdzie zapadały decyzje dotyczące praktycznie wszystkich
dziedzin polityki, od infrastruktury po sprawy związane ze
Skarbem Państwa. Właściwie siedziba Cross Media nie ma
tu żadnego znaczenia, bo mówię w tym momencie o klubie
„Demeter" na ulicy Górnośląskiej w Warszawie, który był
najważniejszym miejscem w Polsce. To tam zapadały
wszystkie kluczowe decyzje. Nie Sejm czy Senat, a już na
pewno nie Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, tylko
właśnie klub „Demeter". Kluborestauracja mieściła się w
skromnej niepozornej kamienicy z żaluzjami w oknach i
była niedostępna dla zwykłych ludzi, bo wchodziło się do
niej tylko za pomocą domofonu, którym dzwoniono do
obsługi i dopiero po przedstawieniu się otwierano drzwi
wejściowe. Wpuszczani do środka byli tylko ci, którzy mieli
tam wejść, czyli posiadacze kart klubowych lub zaproszeni
przez nich politycy, biznesmeni, rzadziej dziennikarze czy
PR-owcy. Klub „Demeter" zdobył taką pozycję dzięki temu,
że jego właścicielem był właśnie Andrzej Długosz, były
działacz Kongresu Liberalno-Demokratycznego, ale przede
wszystkim jeden z bardziej wpływowych spin doktorów z
agencji PR Cross Media. I dlatego w Platformie na tę
miejscówkę mówiło się „U Długosza". Okres rozkwitu
nastąpił w czasach, gdy Grzegorz Schetyna był w Platformie
Obywatelskiej numerem dwa, po Tusku, i bywał tam ze
swoimi ludźmi.
To w „Demeter" Andrzej Długosz przygotowywał Sobie-
siaka, Drzewieckiego i Chlebowskiego do zeznań przed
Komisją do spraw afery hazardowej. Wiem, że po aferze
hazardowej w „Demeter" Marcin Rosół, najbliższy
współpracownik Mirosława Drzewieckiego w resorcie
sportu, świętował udany występ przed komisją śledczą. Ja
tam bywałem nawet po odejściu z Platformy Obywatelskiej.
Przez wzgląd na znajomość z Andrzejem wpadałem, by
kupić do domu coś do jedzenia, bo kuchnię mieli dobrą - ale
to dygresja. Zapamiętałem raz taki widok: w jednym boksie
siedzi Tadeusz Jarmuziewicz, sekretarz stanu w
Ministerstwie Infrastruktury, załatwiający interesy z
biznesmenami, których bliżej nie znam, w drugim boksie
Jan Kulczyk z kimś z ministerstwa, nawet nie wiem jakiego,
w następnym boksie Alek Grad, Minister Skarbu Państwa,
załatwiający kolejny interes. Z każdym się przywitałem i
poszedłem załatwiać swoje sprawy.
- I naprawdę nikt postronny nie mógł wejść do „Demeter"?
- Absolutnie. Tam wchodzili tylko zaufani i osoby towa-
rzyszące. Klub był miejscem zapewniającym całkowitą
dyskrecję. Osoba Długosza to gwarantowała. Powiedział-
bym tak: w „Demeter" zapadały kluczowe dla polskiej
gospodarki decyzje w praktycznie wszystkich sferach i
proszę mi wierzyć: naprawdę tak było. Cross Media była
największą firmą „lobbingową" w czasach rządów PO, tam
naprawdę płynęły duże pieniądze, liczone nie w setkach
tysięcy złotych, lecz milionach.
- Przypuszczam. Chciałbym jednak zapytać, dlaczego
Cross Media, a właściwie właściciele, Długosz i Konieczny,
przewijali się w sprawie prywatyzacji Ciechu, największego i
ostatniego skoku na kasę Jana Kulczyka, w wyniku którego
państwo straciło setki milionów złotych.
- Ja zadałbym inne pytanie: w jakiej prywatyzacji za
czasów Platformy Cross Media nie brały udziału?
- Ok, to z innej beczki. Wspominał pan, że Donald Tusk w
pewnym momencie starał się „ukryć" Koniecznego i
znajomość z nim...
- Bo tak było - po zatrzymaniu Długosza i Koniecznego
spowodowanym zamieszaniem obu w aferę „Stella Maris".
To było w 2005, gorący czas, podwójne wybory
parlamentarne i prezydenckie. Sztabowcy PiS-u wzięli na
tapet wszystkie kontakty Tuska i postać Koniecznego mogła
bardzo Tuskowi zaszkodzić. Postanowiono „wycofać"
Koniecznego, co nie przeszkadzało mu w dalszym ciągu
pozostawać w drużynie Donalda.
- Czy Długosz i Konieczny w dalszym ciągu są związani z
Platformą Obywatelską?
- Długosz tak, to związek do końca życia ze względów
finansowych, natomiast z tego, co słyszałem, panowie nie
prowadzą już wspólnego biznesu, rozstali się. Jaki był
powód, nie wiem, słyszałem tylko, że, jak zawsze, poszło o
pieniądze. Duże pieniądze.
- A o fenomenie przyjaźni pomiędzy Tuskiem i Pawłem
Grasiem powie mi pan coś? Ciekawi mnie to z pewnych
względów.
- Ciekawski pan jest.
- Taką mam pracę.
- No tak. Generalnie w politycznym życiu Tusk wyznawał
zasadę, by nie przywiązywać się do współpracowników.
Przeciwnie - gdy ich wykorzystał, z reguły szybko się z nimi
rozstawał. I chyba tylko z Grasiem jest zupełnie inaczej.
Oświeci mnie pan - dlaczego?
- By wyjaśnić ten fenomen, odpowiem tak: Donald Tusk w
politycznym życiu potrzebuje, kolokwialnie mówiąc,
„kapciowego".
- Tak jak Wałęsa potrzebował Wachowskiego, którego
szybko się pozbył?
- Pozbył się, ale potem przygarnął z powrotem, z wiadomym
skutkiem. Sporo go to kosztowało.
- Tak, ale Tusk pomimo ujawnienia kompromitujących
faktów o Grasiu, fałszowania dokumentów, nie zdecydował
się zrzucić tego balastu, tylko go chronić. Skąd w tym
jednym przypadku taka nietypowa dla Tuska lojalność?
- Wie pan, Donald Tusk miał dziwny sposób funkcjono-
wania. Ja zdecydowanie preferuję pracę zespołową, każ-
demu daję zadania do wykonania i oczekuję realizacji.
Donald natomiast preferuje w pracy totalne
bałaganiarstwo, nie lubi systematyki, czas najchętniej
spędzałby na paleniu cygar i oglądaniu meczów piłki
nożnej. Pamiętam, jak Tusk był wicemarszałkiem Senatu i
miał taki pokoik służbowy, gdzie spotykaliśmy się
systematycznie i uzgadnialiśmy sprawy partyjne w ścisłym
kierownictwie: Tusk, Drzewiecki, Schetyna i ja.
Oglądaliśmy mocze, piliśmy wino i rozmawialiśmy o
sprawach partyjnych. Donald, który nie znosił
podejmowania decyzji w sprawach partyjnych, z reguły
mnie do nich delegował. Kiedy naprawdę potrzebna była
jego decyzja, czekał do przerwy meczu i wtedy szybko
uzgadnialiśmy kwestie służbowe. Podobnie było na
posiedzeniach rządu: Tusk nudził się długimi
posiedzeniami i zawsze starał się szybko je kończyć. Przez
pewien czas takim „kapciowym" był dla niego Grzegorz
Schetyna, który towarzyszył Tuskowi w kadencji
1997-2001 i potem po powstaniu Platformy w kadencji
2001-2005, kiedy Donald mieszkał w hotelu sejmowym i
razem ze Schetyną spędzali dużo czasu. Ja wtedy
wypadłem z towarzystwa z prostego powodu - zostałem
prezydentem Warszawy i miałem mnóstwo obowiązków
służbowych, siłą więc rzeczy nie mogłem często bywać u
Donalda w Sejmie. Podobna sytuacja zdarzyła się z
Grzegorzem Schetyną, który po wygranych wyborach
parlamentarnych w 2007 został Ministrem Spraw
Wewnętrznych. Miał dużo obowiązków, nie mógł bywać i
towarzyszyć Donaldowi. I w tę lukę wszedł Paweł Graś. A że
nie miał za sobą żadnego zaplecza politycznego i nie
stanowił dla Tuska żadnego zagrożenia, z powodzeniem
pełnił i do dziś pełni funkcję „kapciowego". Tusk potrafił
robić z nim wszystko, zdymisjonować z zajmowanego
stanowiska w ciągu dziesięciu minut i potem przywrócić na
stanowisko, jakby chciał przetestować wytrzymałość
Grasia. To właściwie wszystko, co mogę powiedzieć na
temat tej dziwnej „przyjaźni" pomiędzy Tuskiem a Grasiem.
- Ależ niech pan mówi dalej - poprosiłem. - To wszystko jest
naprawdę bardzo ciekawe.
- Od początku zadaje pan trudne pytania, na które nie
potrafię odpowiadać z sensem. Zależy mi jednak, by pan
zrozumiał. Nam wszystkim przyświecała wtedy zasada -
umocnić się na scenie politycznej za wszelką cenę. 0
sprawach finansowych w KLD decydował Gdańsk. My w
Warszawie o pewnych sprawach nigdy niczego nie
wiedzieliśmy. Mimo że byłem jedną z ważniejszych osób w
KLD, nie zostałem dopuszczony do tajemnic dotyczących
finansowania partii. Nigdy. Dostawałem pieniądze na
realizację naszych celów i zadań, ale nie wiedziałem, skąd
są te środki. Nie wiedziałem też, skąd biorą się pieniądze
dla Fundacji Liberałów w Gdańsku. Nikt spoza środowiska
gdańskiego nie został nigdy dopuszczony do tych tajemnic.
O tym wiedzieli tylko Donald Tusk i Janusz Lewandowski.
- A jednak jest w tej sprawie, panie Pawle, coś jeszcze.
Wiktor Kubiak był nie tylko tajnym współpracownikiem
WSW, który finansował was pieniędzmi z afery FOZZ, nie
dodatkowo trzymał się blisko z gangsterami z „Pruszkowa",
czyli z tak zwaną „mafią pruszkowską". Jego partnerem
biznesowym był Wojciech Paradowski, kasjer „Pruszkowa",
i kilku ludzi z zarządu tej największej grupy przestępczej w
Polsce. Czy mając taką, a nie inną paletę możliwości,
swojego premiera, szefa MSW, Urząd Ochrony Państwa i
wszystkie możliwe służby specjalne, naprawdę niczego nie
wiedzieliście? Mój zawód sprawia, że widziałem i słyszałem
w życiu tyle, że starczyłoby tego na kilka żyć. A jednak to
tutaj - to coś niebywałego. Czy to możliwe, by partia, która
tworzyła rząd, nie miała zielonego pojęcia, kto jest jej
sponsorem?
- Nasz ówczesny etos, jak to zapamiętałem, mieścił się w
formule: dobrze, jak biznesmen angażuje się w politykę, bo
nie jest uzależniony od sprawowanej funkcji czy posady.
Jest bogaty - to nie będzie chciał kasy.
- Spotkał pan kiedyś kogoś takiego? Milionera, który nie
chciałby więcej milionów? Nie musi pan odpowiadać, bo
obaj znamy odpowiedź. Obaj wiemy, że to bzdura.
- To trudne do wytłumaczenia, ale naprawdę tak myśle-
liśmy.
- To teraz chce mi pan wmówić, że jednak uwierzyliście w
Świętego Mikołaja. Uwierzyliście także w to, że Wiktor
Kubiak jest jego nowym wcieleniem?
- Byliśmy naiwni, to prawda.
- Jak się pan z tym czuje?
- Jak się czuję?
- Z tym, że byliście finansowani przez mafię?
- Co do współpracy Kubiaka z „Pruszkowem", to przy-
najmniej ja o tym fakcie nie miałem zielonego pojęcia,
proszę mi wierzyć, majorze.
- Być może pan i być może niektórzy pańscy koledzy nie
wiedzieliście o niczym. Ale teraz niech pan mi uwierzy - byli
między wami tacy, którzy wiedzieli. Poza wszystkim wiedział
zarząd „Pruszkowa": o was, o waszych interesach z
Kubiakiem, o wszystkich kulisach spotkań w „Marriotcie", o
tym, co tam się wtedy działo, absolutnie wszystko. Wiedzieli
nawet o waszych interesach z Niemcami.
- Panie majorze, ale o tym mówić nie będziemy - podniósł
głos o ton wyżej, ale może tylko tak mi się zdawało.
- Dlaczego? - spytałem krótko.
- Bo tak się umówiliśmy. Powiedziałem panu na wstępie, że
o pewnych sprawach rozmawiać nie będę. To właśnie jest
jedna z takich spraw. Zdziwiłby się pan, ile może być z tego
kłopotu - wyszeptał tonem wyjaśnienia.
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że faktycznie, dostawaliśmy.
od Niemców pieniądze. Dostawaliśmy je w „reklamówkach".
Nie mam pojęcia, jak Niemcy zapisywali to w swoich
dokumentach księgowych, ani nie wiem, jak my
zapisywaliśmy to w naszych papierach. Nie mogę też panu
opowiedzieć o kulisach tych transakcji, choć o tym akurat
wiem sporo - ale nie mogę, bo każde ryzyko ma swoje
granice. Musi mnie pan zrozumieć. I naprawdę nie wiem, od
kogo konkretnie były te niemieckie pieniądze, od CDU czy
Fundacji Adenauera.
- Ale ja wiem, od kogo - odparłem krótko.
Patrzył teraz w moje oczy z nieokreślonym wyrazem twarzy,
a ja patrzyłem w jego oczy, usiłując zrozumieć - na tym
polegała moja praca: łączyć kropeczki i spróbować
zrozumieć.
- I wiem coś jeszcze - dodałem po chwili zastanowienia.
- Tak?
- Wiem coś, o czym wie także pan. Wiem, dlaczego nie może
pan o tym mówić...
Dwie minuty później pożegnaliśmy się i wyszedłem z
budynku na zewnątrz. Nie spieszyłem się. Chciałem to
wszystko przemyśleć i przetrawić. Idąc Marszałkowską,
myślałem o zakończonej chwilę wcześniej rozmowie. My-
ślałem o tym, jak dobra była to rozmowa. Paradoks polegał
na tym, że Paweł Piskorski właściwie nie powiedział mi nic,
czego bym wcześniej nie wiedział. A jednak miałem dziwne
niesprecyzowane wrażenie, że powiedział mi wszystko. No
może prawie wszystko. Całej reszty miałem dowiedzieć się w
Gdańsku.
ROZDZIAŁ IV: POCZĄTKI
Był porządnym chłopem i ten fakt nie podlegał dyskusji. Nie
tylko dla tych, którzy mieli możliwość poznania go bliżej, ale
także dla tych, którzy takiej możliwości nigdy nie mieli, ale
którzy widzieli dokonywane przez niego wybory i działalność
publiczną. Był bowiem jednym z tych nie tak znów licznych
bohaterów opozycji z lat osiemdziesiątych, którzy nie byli
bohaterami na niby, nie zdradzili ideałów „S" i nigdy nie dali
się złamać czy dokooptować. Czas pokazał, że nie był też
typem karierowicza, bo gdy wahadło historii odchyliło się w
drugą stronę, nie chciał wykorzystywać swoich kontaktów
do robienia politycznej kariery czy znalezienia intratnej
posady. Są ludzie, którzy dla kariery zrobią wszystko,
zdepczą przyjaźń, złamią zasady, zniszczą lub nawet
pogrzebią innych ludzi. Ale na szczęście są też tacy, którzy
idą przez życie prostą drogą, bo tak nakazują im
przekonania i przyzwoitość - on właśnie takim był
człowiekiem. Obserwując drogę, jaką obrał, z pewnością nie
na skróty, za to mocno pod prąd, od lat żywiłem do niego
sympatię i szacunek. Pamiętam, że, oglądając w telewizji
pełne frazesów gęby niektórych polityków, a jednocześnie
wiedząc z racji służby w ABW to i owo, czyli kto jest
naprawdę kim, kto z kim sypia, kto z kim pije wódkę i jakie
robi interesy, niejednokrotnie gorzko się uśmiechałem do
swoich myśli, bo powiedzieć o tej menażerii „bagno", to tyle,
co nic nie powiedzieć. Na tle takich „elit" człowiek ów
wydawał mi się wielki jak góra i bielszy niż biel.
A jednak to nie wszystkie jego przymioty i nie jego biografia
były powodem, dla którego teraz z nim rozmawiałem w jego
gdańskim mieszkaniu. I nie chodziło też bynajmniej o to, że
z racji swoich gdańskich kontaktów był doskonale
zorientowany w kulisach bieżącej polityki i niuansach
zakulisowych politycznych gier. Tym, co naprawdę
przygnało mnie nad morze, była przeszłość, która dla
interesującej mnie historii miała być prologiem. Nasze
ścieżki z Krzysztofem Wyszkowskim - bo tak nazywał się
mój rozmówca, żywa legenda „Solidarności" - nie przecięły
się nigdy dotąd, więc teraz przyglądałem mu się z
zaciekawieniem. Na oko mógł mieć około stu
osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i trzymał się prosto
jak trzcina. Zachował sportową sylwetkę, a jego pogodna i
szczera, choć autorytatywna twarz, ruchliwość i energia
bijąca od całej tej postaci, żadną miarą nie przywodziły na
myśl człowieka z siódmym krzyżykiem na karku, którym w
istocie był. Bez dwóch zdań - mój rozmówca wyglądał na
porządnego gościa, takiego, co to wzbudza sympatię, nim
wypowie jedno słowo. Tymczasem my rozmawialiśmy już od
dobrych trzydziestu minut, zaopatrzeni w kawę i
usadowieni na wysokich, solidnych krzesłach, siłą więc
rzeczy zdołałem utwierdzić się w przekonaniu, że moja
wcześniejsza ocena tej postaci, otwartej i szczerej -
potrafiłem to ocenić - była oceną właściwą.
Mieliśmy za sobą powitanie, uprzejmości i cały ten savoir-
-vivre, gdy naraz rozmowa potoczyła się w oczekiwanym
przeze mnie kierunku, potwierdzającym słuszność tezy, w
którą osobiście zawsze wierzyłem, a której ugruntowania
spodziewałem się podczas tego spotkania - że naj-
ważniejsze są początki...

- To było 22 lipca 1983, w Łączyńskiej Hucie. Mieliśmy z


Dudą, Fułkiem, Kozłowskim i Tuskiem omówić kilka
spraw...
- To wtedy, kiedy was aresztowali?
- Tak. Słyszał pan o tym?
- Obiło mi się o uszy. Ale proszę kontynuować.
- Przyszedłem przed czasem, ale tam był kocioł. Już na
mnie czekali. Działali ostro. Pistolet do skroni i ani kroku. I
tak wyłapali wszystkich pięciu, jednego po drugim. To
miało być typowe spotkanie konspiracyjne, mieliśmy ze
sobą „bibułę", w dodatku ja byłem poszukiwany, od ponad
roku ukrywałem się przed esbecją. Byłem pewien, że to
będzie długi wyrok. W tamtych realiach po prostu nie
mogło być inaczej...
A potem, nagle, po dwudziestu czterech godzinach,
wszystkich nas wypuścili! Nie wierzyłem, że to się dzieje
naprawdę. 23 lipca wieczorem wracam do domu, wciąż w
szoku, a tam żona mówi, że właśnie podali w „Dzienniku
Telewizyjnym", że ja się ujawniałem. To nie miało sensu.
- Dlaczego?
- W tamtym czasie opozycjoniści zatrzymywani w po-
dobnych okolicznościach, na gorącym uczynku można by
rzec, dostawali po kilka lat, a najmarniej rok, odsiadki.
Wcześniej obligatoryjnie przechodzili przez „ścieżkę
zdrowia", która nie raz, nie dwa, była sto razy gorsza niż
wyrok i kończyła się kalectwem na całe życie. Jak kilka
miesięcy później zatrzymali Kozłowskiego, to najpierw
straszliwie go skatowali, a dopiero potem poszedł siedzieć
na dziesięć miesięcy. I tylko dlatego na dziesięć, bo ogłosili
amnestię. A tu z nami obchodzą się tak łagodnie. Dlaczego?
Nikt nikogo palcem nawet nie ruszył, a nazajutrz
wszystkich wypuścili i naprawdę niewiele brakowało, by
jeszcze przeprosili. To było tak nienormalne, że prawie
śmieszne. I chyba wtedy pierwszy raz pomyślałem o „czapce
niewidce".
- Że mieliście w swoim gronie kreta?
- Tak. Były tylko dwa wytłumaczenia tej sytuacji: albo był
to cud, albo mogło wydarzyć się tylko jedno - ktoś z naszej
piątki został zatrzymany niechcący, a że nie mogli wypuścić
jednego, wypuścili wszystkich. Dla mnie to było oczywiste.
Zrozumiałem to szybko, nieomal natychmiast, bo w tamtym
czasie takie zwolnienie po dwudziestu czterech godzinach,
takiego grona, aresztowanego w takich okolicznościach,
zwyczajnie nie miało prawa się zdarzyć. Nie chciałem
wierzyć, wmawiałem sobie, że to jakieś szaleństwo, ale fakty
były, jakie były i myśl, że mamy kreta wracała jak
bumerang. Koniec końców musiałem się z tym pogodzić,
zaufać doświadczeniu, logice i instynktowi. Oczywiście
wierzę w cuda, ale każda wiara ma swoje granice. Dlatego
pierwszą okoliczność - że to cud - odrzuciłem a priori. W
tym momencie „przesłanie" płynące z tej historii stało się
już jasne: mamy zgniłe jabłko. Wiedziałem, że to jeden z
trzech. Samego siebie, wiadomo, wykluczyłem od razu.
Podobnie z pewnych względów Dudę, a po tym, jak
potraktowali Kozłowskiego, wykluczyłem także i jego.
Pozostawał Fułek i Tusk, ale to jeszcze nie była pewność, a
na razie tylko -aż - wątpliwość.
- Co stało się potem?
- A potem Tusk zaczął tłumaczyć wszystkim wokół, że
wypuścili nas, bo nie wiedzieli, kogo mają.
- Nie wiedzieli, kogo mają? Przecież powiedzieli o panu w
„Dzienniku Telewizyjnym".
- To samo pomyślałem - odparł. - Dlaczego Tusk tłumaczy
esbeków? I dlaczego tak idiotycznie, można by powiedzieć -
„na chama"? Od ponad roku jestem poszukiwany w całej
Polsce, w „Dzienniku Telewizyjnym" obwieszczają
tryumfalnie o moim rzekomym samoujawnieniu, a ten
wyjeżdża ze śpiewką, że wypuścili, bo nie wiedzieli, kogo
mają. Uruchomiło to we mnie wszystkie możliwe dzwonki
alarmowe, ale wciąż jeszcze nie była to pewność.
- I był jakiś efekt tego „dzwonienia"?
- Nie od razu. To był pewien proces. Przyglądałem się,
czekałem na rozwój wypadków. Miesiącami, latami. To był
długi marsz, nim wątpliwość przerodziła się w pewność.
Zadecydowały detale, pojedyncze wydarzenia. Na przykład
to, że wszyscy uczestnicy tamtej „wpadki" byli później
zatrzymywani, przesłuchiwani, aresztowani, poddawani
rewizjom, rozmaitym szykanom na dziesiątki sposobów -
wszyscy za wyjątkiem jednego, Niech pan zgadnie kogo? To
nie jest trudny quiz.
- Donalda Tuska.
- Od tamtej pory musiałem teoretycznie zakładać, że
obserwują nas od środka Dlaczego poza tym jednym
jedynym razem, kiedy zatrzymano nas na dwadzieścia
cztery godziny i szybko wypuszczono. Donald Tusk nie był
już nigdy więcej aresztowany, prześladowany, jak inni?
Przecież podobno był wielkim opozycjonistą. Taki
przynajmniej wytworzono mu wizerunek - ktoś musiał się
naprawdę solidnie nagłówkować. Jak pan sięgnie do
Wikipedii czy podobnych opracowań, nie uwierzy pan, ile
ten człowiek dokonał. Twórca wolnych związków zawo-
dowych, twórca SKS-ów, no bohater po prostu. Ale tego
bohatera SB dziwnym trafem omijała szerokim łukiem.
Dlaczego?
- To ważne pytanie: dlaczego? Ale są ważniejsze: kto zadbał
o to, by po materiałach dotyczących tego walecznego
opozycjonisty nie pozostał najmniejszy nawet ślad?
- Ciekawe rzeczy pan mówi.
- To fakty. Przed przyjazdem tutaj chciałem sprawdzić to i
owo, dla porównania. Sięgnąłem więc do Instytutu Pamięci
Narodowej po pańską teczkę. Opasłe tomiszcze, do czytania
na tydzień z okładem. Tymczasem materiały IPN o Tusku to
czysta abstrakcja. Nie ma tam nic - po prostu zero.
- Interesujące, prawda?
- Jeszcze bardziej interesujące jest to, że ten ktoś, kto
zadbał o staranne wyczyszczenie materiałów odnoszących
się do Donalda Tuska, nie zadbał o wyczyszczenie ze zbioru
zastrzeżonego raportów na jego temat. Słyszał pan zapewne
o agencie „Oskarze". W kilku swoich raportach wskazuje na
Tuska jako na aktywnego opozycjonistę.
Przez pełne dwadzieścia sekund wytrzymywaliśmy wza-
jemnie swój wzrok - bez słowa. I gdy zacząłem już myśleć, że
najwyraźniej go zatkało, przerwał milczenie.
- To samo pomyślałem - rzucił krótko, wciąż patrząc mi w
oczy. - Ze to mistyfikacja i próba wpuszczenia w ślepą
uliczkę. To teoretycznie bardzo prosty kamuflaż. Niejed-
nokrotnie spotkałem doniesienia, w których agent podaje
swoje nazwisko jako rzekomo innego człowieka. Nie dalej
jak wczoraj przeglądałem takie właśnie materiały, w
których wystąpiła dokładnie taka właśnie sytuacja. Agent
po latach przyznał się, że składał raporty, pisząc o sobie w
trzeciej osobie: „on". Dla historii, o której mówimy, to
oczywiście żaden twardy dowód, żadne takie, ale daje do
myślenia, prawda?
- Trudno przeczyć, że woda jest mokra.
- Wracając do naszej historii - tych detali, które dla mnie
stały się pomostem prowadzącym od wątpliwości do
pewności, z czasem pojawiało się coraz więcej. Pojedyncze
elementy, puzzle, które dopiero po ułożeniu w całość dają
obraz.
Było tego wiele, dużo by opowiadać, wspomnę o dwóch
zdarzeniach z końca mojej bytności w tym środowisku. W
sejmie, w piwnicy, gdzie dziś jest kaplica, zrobili naradę
kierownictwa KLD. Przy stoliku prezydialnym siedzą
premier Bielecki i Donald Tusk Ten pierwszy mówi, że
chyba już nie będzie się starał o reelekcję, z naciskiem na
„chyba". Na sali wrzenie, bo taka decyzja musiałaby odbić
się czkawką wszystkim obecnym. Na to wstaje Tusk i
dodaje, że szansą na zmianę tej decyzji i dalsze
sprawowanie władzy jest koalicja z tymi, do których pro-
gramowo nam najbliżej, a najbliżej nam do SdRP, czyli
postkomunistów. Na sali wrze jeszcze bardziej. Mnie też
jasna krew już zalała, więc wstałem i powiedziałem tak:
„jeśli ktoś na tej sali jeszcze raz zaproponuje koalicję z
komunistami, to ja tutaj zaraz dam mu naukę". Zarządzono
przerwę, a ja, nie mogąc znieść atmosfery, która nagle
zaczęła mi ciążyć, wyszedłem na zewnątrz. Chciałem wrócić
do domu, bo nagle zacząłem mieć tego wszystkiego dość -
świata załganych dwulicowych cyników, dla których nie
liczy się przyszłość kraju, ludzie, idee, a tylko to, co
praktyczne. Coś we mnie pękało na dobre, ale mimo
wszystko jeszcze z nimi ostatecznie nie zrywałem. To był
bowiem czas, gdy Wałęsa desygnował Geremka na premiera
i gdy właśnie toczyły się negocjacje w tej sprawie.
Ewentualne premierostwo Geremka postrzegałem jako
największe nieszczęście, więc prowadziłem rozmowy z
Bieleckim i Tuskiem, by storpedować te plany - i to się
udało. Gdy wróciłem na Wybrzeże, napisałem nawet w
„Gazecie Gdańskiej" krótką notkę - że Tusk przejdzie do
historii, bo zablokował premierostwo agenta Geremka.
Dowiedziałem się później, że Tusk się wściekł, jak to
przeczytał. Chciałem mu po prostu podziękować i go
uhonorować, a tymczasem jemu zależało, by odpo-
wiedzialność za blokadę Geremka spadła na Bieleckiego. To
było bardzo w stylu Tuska, który przez długi czas z sobie
znanych powodów wolał pozostawać w cieniu. Coś na
zasadzie Puzo od „Ojca chrzestnego", który przecież nie
pisał o mafii, a tylko o „skromnych plantatorach winnicy".
Pamiętam, jak kiedyś w mojej obecności Bielecki powiedział
do Tuska: „co ty tutaj tak ciągle latasz? Może jak już tu
jesteś, weź sobie jakąś rządową funkcję". Wie pan,
zaufanych ludzi przecież im brakowało. Ale Tusk
konsekwentnie odmawiał i nawet udzielił na ten temat
wywiadu „Dziennikowi Bałtyckiemu". Powiedział, że nie
chce rządowych stanowisk, bo woli funkcję „machera z
zaplecza". I dokładnie nim był - takim „macherem z
zaplecza", w finansowym, ale też politycznym tego
określenia znaczeniu...
Wracając jednak do clou - jest druga historia, o której
chciałem opowiedzieć. To też było bodajże w 1991. Na
przyjęciu, jakich było wtedy sporo, moi koledzy, ludzie,
których znałem, mówią otwarcie, jak przeprowadzić pe-
wien interes, by jak najwięcej „ukraść". Nie bawią sio w
subtelności, tylko kawa na ławę — „ukraść". Zmroziło mnie
i wyszedłem do kuchni, gdzie Donald przygotowywał tacę z
napojami. Nie pamiętam dokładnie daty tego wydarzenia,
ale to w tym miejscu mniej istotne, bo bardziej chodzi o
pokazanie pewnego mechanizmu. I o scenę, którą
zapamiętam do końca życia. Podchodzę do Tuska i sadząc,
że on o niczym nie wie, mówię: słuchaj, oni tani mówią:
„ukraść". Co tu się dzieje? A wtedy on spojrzał na mnie
zimnym wzrokiem, tak, jak to tylko on potrafił, podniósł tę
tacę z napojami, ominął mnie, wszedł do pokoju i starannie
zamknął za sobą drzwi. Zrozumiałem - że on jednak wie i
zrobiło mi się niedobrze. Wyszedłem na zewnątrz i już tam
nie wróciłem. A to był ten czas, gdy wszystko, co tylko się
dało, „prywatyzowano", czyli mówiąc wprost zawłaszczano
albo wyprzedawano za grosze. I to już był początek końca
mojej bytności w tym towarzystwie.
Zanim jednak pan odszedł, panie Krzysztofie, zdążył pan
jeszcze poznać Wiktora Kubiaka.
Zdążyłem. Przyprowadził go Donald Tusk. Jak się poznali i
jaki mieli deal, tego nie wiem, ale jedno wiem na pewno:
wprowadzającym Kubiaka w nasze środowisko był Donald
Tusk. Jak blisko byli z Tuskiem?
-Blisko. Odnosili się do siebie jak przyjaciele. Kubiak został
jednym z głównych sponsorów Kongresu
Liberalno-Demokratycznego. Pieniądze w „Marriotcie" i na
zamkniętych spotkaniach w kraju przekazywał w rekla-
mówkach. W naszym środowisku nie było też tajemnicą, że
Kubiak dał Tuskowi pieniądze na mieszkanie.
- Dał czy pożyczył?
- Jeśli to pożyczka, to bezzwrotna. Kubiak mówił, że Tusk
mu pieniędzy nie oddał, więc czy nie wychodzi na Jedno?
- Racja. Pamięta pan, jak poznał Kubiaka?
- Pamiętam dobrze. Któregoś dnia Donald rzucił do mnie
krótko: „wpadnij do »Marriotta«". Wskazał piętro i nazwę
firmy. Wchodzę, a tu od progu wita mnie Wiktor Kubiak.
Przeuroczy człowiek.
-Wiedział pan, kim jest i czym się zajmował ten przeuroczy
człowiek?
-Donald Tusk wstawił mi zwykłą śpiewkę: to patriota, który
zrobił karierę biznesową na Zachodzie. Wrócił do ojczyzny,
by ratować kraj i definitywnie pogonić komunistów. Dlatego
finansuje antykomunistyczną partię, czyli nas. I tym
podobne komunały. Podeszli mnie jak szczeniaka.
- A pan kupił tę ich bajeczkę?
- Byli przekonujący - Tusk był przekonujący...
- Panie Krzysztofie, proszę wybaczyć, ale czegoś tu nie
rozumiem. Jak po tym wszystkim, po „czapce niewidce" i
wszystkich tych dwuznacznościach, mógł pan jeszcze ufać
Tuskowi i do tego stopnia bezkrytycznie wierzyć, by tak na
słowo „kupić" te bzdury o Wiktorze Kubiaku?
- Może niezupełnie bezkrytycznie. Nie do końca mi to
wszystko pasowało i na przykład nigdy nie jeździłem na
żadne spotkania, gdzie były przekazywane pieniądze, co
zresztą wiązało się z chlaniem do białego rana. Pamiętam,
jak raz, w 1991, Tusk mocno naciskał, bym przyjechał na
takie spotkanie do Władysławowa, bo pewnie potrzebowali
do czegoś takiej „kukiełki", jaką dla nich byłem.
Ostatecznie, po wielkich bojach, wymigałem się, ale w
swoim imieniu posłałem kolegę, który później pracował u
Macierewicza. Kolega mi zrelacjonował, jak to się odbywało.
Picie do nieprzytomności i w pewnym momencie przychodzi
informacja: Wiktor Kubiak przylatuje. Wszyscy wychodzą
na zewnątrz i czekają na swojego bossa: helikopter ląduje,
Kubiak wysiada i wynosi reklamówki wypchane forsą. To
się wydaje wręcz nieprawdopodobne, ale tak się właśnie
odbywało. Dokładnie jak w filmach o mafii. Ja od takich
rzeczy byłem jak najdalej, bo wie pan, to absolutnie, ale to
absolutnie nie był mój świat.
- Ale był pan jego częścią. Jak pan, legenda „Solidarno-
ści", czuł się w tym szemranym towarzystwie i w ogóle
odbierał to wszystko? Nie uwierało to pana?
- Uwierało. Jak cholera. I dlatego jak już połączyłem
kropeczki i zobaczyłem, dokąd to wszystko zmierza, ze-
rwałem z nimi. Ostatecznie i nieodwołalnie.
- Ale nie od razu.
- Nie od razu. Wie pan, ja nie przeszedłem szkolenia
kontrwywiadowczego ani niczego takiego. A to byli
naprawdę cwani goście. I potrafili tak się zaprezentować,
taką wstawić bajeczkę, że człowiek nie od razu mógł się w
tym wszystkim zorientować. Jak dziś myślę o tym
wszystkim, to nie mam wątpliwości, że byłem im potrzebny
do jednego - czekał na jakiś komentarz z mojej strony. Ale
nie miałem żadnego komentarza. - Nie ciekawi pana do
czego?
- Liczę, że sam mi pan to powie.
- Jako założyciel wolnych związków zawodowych, zagorzały
przeciwnik Okrągłego Stołu i tego całego oszustwa
związanego ze straszliwą w skutkach mistyfikacją, byłem
dla nich cennym uwiarygodnieniem. Taką „przykrywką" czy
elementem „dekoracji" ich działalności. Dzięki mnie i takim
naiwniakom jak ja mogli przybierać maski antykomunistów
i szczerych patriotów zatroskanych o dobro kraju.
Sprzedawali mi różne bajeczki, a ja je łykałem jak pelikan.
Gorzka lekcja. Człowiek całe życie się uczy, a i tak głupi
umiera...
Zrobiło mi się żal tego uczciwego, szczerego człowieka, który
nie wiedział, bo niby skąd miał wiedzieć, że mechanizm
budowania specyficznej „zażyłości" pomiędzy ludźmi służb
specjalnych a ich ofiarami nie jest ani prosty, ani
jednoznaczny. Szantaż szantażem, ale poza wszystkim w
świecie służb specjalnych, którego i ja byłem częścią,
szkolono do tego, by pozyskiwać zaufanie innych ludzi i
planować na wiele miesięcy naprzód. A takie przymioty, w
połączeniu z nieograniczonym dostępem do informacji,
nieograniczonymi wpływami i pieniędzmi, otwierały w
gruncie rzeczy nieograniczone możliwości. Reszta była już
tylko kwestią czasu, konsekwencji i cierpliwości, które, jak
wiadomo, są podstawą sukcesu w każdej dziedzinie. Potem
pozostawało już tylko wyczekać okazji. Pozornie niegroźna
prośba czy pozornie niezobowiązująca przysługa stawały się
podstawą do dalszych kontaktów, a te - do kolejnych
kontaktów. I zanim ten czy ów zdążył się zorientować, już
był pogrążony. Przypominało to makabryczne
doświadczenie: jeśli wrzucić żabę do wrzątku, wyskoczy zeń
od razu i, choć poparzona, to jednak przeżyje. Jeśli jednak
wrzucić żabę do zimnej wody podgrzewanej na gazie, nie
zorientuje się, w którym momencie minął punkt krytyczny i
najzwyczajniej w świecie się ugotuje. Doświadczenie to
ukazuje mechanizm prania mózgu, w efekcie którego ofiara
nie jest w stanie zorientować się, kiedy staje się ofiarą.
Metodę tę skutecznie stosują specjaliści z branży medialnej
i PR-u, ale tak naprawdę z dużo większym znawstwem
radzą sobie z nią ich protoplaści ze służb specjalnych. Efekt
ich starań na dziesiątkach i setkach przypadków mogłem
obserwować w trakcie służby w Urzędzie Ochrony Państwa i
w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W tym
bezwzględnym świecie służb specjalnych nie liczyła się
prawda czy moralność, a tylko to, co praktyczne. Tacy
poczciwcy jak Krzysztof Wyszkowski nie mieli szans.
- Ma pan do mnie jeszcze jakieś pytania, panie majorze?
- wyrwał mnie z zamyślenia.
- Wiele. Więc może o nic już nie spytam — odparłem. Za-
stanowiłem się. - Chociaż nie, może jeszcze sedno, jeśli pan
pozwoli.
- Proszę pytać.
- Czy podczas tych spotkań w „Marriotcie" czy innych,
słyszał pan o przekazywaniu KLD albo wprost Donaldowi
Tuskowi pieniędzy przez Niemców?
- Tam wtedy kręciło się wielu rożnych ludzi, Niemcy z CDU
i z Fundacji Adenauera oraz Naumanna też. Przyjeżdżali w
sprawach sponsoringu i, podobnie jak Kubiak,
przekazywali gotówkę.
- Wie pan może, jak to się odbywało? Przecież ktoś musiał
coś kwitować, powinna powstać z tego jakaś dokumentacja
po stronie polskiej i niemieckiej Nie wierzę, że to wszystko
odbywało się tylko na piękne oczy, Z drugiej strony
poszperałem tu i ówdzie, naprawdę szczegółowo i
dokładnie, w oparciu o kontakty z „firmy", i po jakiejkolwiek
dokumentacji nie ma nigdzie śladu,
- Bo takiej dokumentacji nie ma.
- Jak to nie ma? - zauważyłem, że mój rozmówca wzruszył
ramionami.
- No, doprawdy, panie majorze - zrobił zdziwioną minę i
uśmiechnął się. Pierwszy raz podczas naszego spotkania. -
Teraz mnie pan rozczarowuje.
- To mi się czasem zdarza - przyznałem. - Ale niech pan
mówi dalej - poprosiłem.
- Jeżeli Leszek Miller przywoził „rosyjską pożyczkę" dla
stojącej nad trumną Polskiej Zjednoczonej Partii Robot-
niczej, to kto stał za tak przekazywaną forsą? Przyjaciele
Rosjanie czy KGB? Na to pytanie zna pan odpowiedź lepiej
ode mnie. Dokładnie w tej samej formule odbywało się to
tutaj, z Niemcami, a był to ten sam czas. Zabawmy się w
quiz: czy taki transfer środków z Niemiec, państwa NATO,
do kraju, który nie wystąpił jeszcze z Układu
Warszawskiego, mógłby się odbyć poza kontrolą nie-
mieckiego wywiadu? Drugie pytanie, równie retoryczne:
jeżeli Niemcy dawali pieniądze Kongresowi Liberalno-
-Demokratycznemu - a dawali to dlatego, że pokochali
Polaków czy może dlatego, że widzieli w tym swój interes? I
jeszcze jedno: jaki to mógł być interes? Jeżeli odpowiemy
sobie na te trzy pytania, panie majorze, a jak pan widzi nie
są to pytania podchwytliwe, to jakie znaczenie będzie miało,
kogo Niemcy wystawili jako „dekorację", CDU czy Fundację
Adenauera? Ważniejsze, kto stał w cieniu. Zapewniam
pana, że odbiorcy tych pieniędzy doskonale zdawali sobie
sprawę - kto. I jeszcze - czego ten ktoś oczekuje w zamian.
Bo, jak ustaliliśmy, w tym świecie, a już na pewno nie w
świecie służb specjalnych - o czym pan wie lepiej ode mnie -
darmowych obiadów nie ma i za każdy ktoś zawsze musi
zapłacić.
W jego oczach "odbiło się zamyślenie - a ja uświadomiłem
sobie, że już to gdzieś kiedyś słyszałem. Nie pamiętałem
tylko, gdzie i kiedy.
- Ułatwię panu zrozumienie i opowiem pewną historię -
przestał się uśmiechać, a jego głos stał się nagle twardy i
smagający niczym bicz. - Powiedziałem kiedyś w telewizji, że
podczas pobytu w Paryżu Lech Wałęsa dostał pieniądze -
całą furę pieniędzy - od Francuskich Związków
Zawodowych. Dla „Solidarności". Szkopuł w tym, że
pieniądze te nigdy do „Solidarności" nie dotarły. Wiedziało o
tym kilka osób, między innymi Bronisław Geremek.
Wyszedł z tego proces, podczas którego Geremek nie śmiał
jednak powiedzieć, że było, jak było. Powiedział tylko, że nie
pamięta, czy tak było, a zatem niczemu nie zaprzeczył, ale
też niczego nie potwierdził. Niepamięć to często spotykany i
najprostszy wybieg kłamców. Czasami z takich czy innych
powodów nie chcą bądź nie mogą powiedzieć prawdy, ale
nie chcą też skłamać w obawie, że kłamstwo może wyjść na
jaw i stanąć niespodziewanie wobec niezaprzeczalnej
prawdy - więc „nie pamiętają". No, ale ok: Geremek nie
pamięta, to nie pamięta. I co robi pani sędzia z tą jego
niepamięcią? Pyta głośno: kim jest pan Bronisław
Geremek? „Jest europosłem", odpowiada sama na zadane
przez siebie chwilę wcześniej pytanie. „A europoseł to już
nie byle kto" - dodaje - „to ktoś, kto »musi mieć dobrą
pamięć«". Więc skoro ktoś obdarzony dobrą pamięcią nie
pamięta o jakimś zdarzeniu, to oznaczać może tylko jedno:
że takiego zdarzenia nie było. Czyż nie piękne, panie
majorze?
- Powiedziałbym raczej: przygnębiające. W myśl takiego
rozumowania można by udowodnić, że Słońce i wszystkie
inne planety kręcą się wokół Ziemi.
- To jest autentyk, niestety. Ale to nie koniec tej historii.
Wobec takiej argumentacji wysokiego sądu jadę do Paryża,
do archiwum Francuskich Związków Zawodowych,
największego, które tam się znajduje, zawierającego do-
kumentację „Solidarności". Piętnaście tomów akt. Przy-
noszą mi to wszystko na biurko, oglądam strona po stronie
i okazuje się, że o wizycie Lecha Wałęsy w Paryżu nie ma ani
słowa, choćby jednego wspomnienia. Po prostu nic.
Archiwista, który mi to przyniósł i który kiedyś sam
wykonał i zarchiwizował dokumentację z pobytu Wałęsy w
Paryżu, nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Był święcie
przekonany, że wszystko tam jest, bo własnoręcznie to
dokumentował. A tam nie było nic, kompletne zero, bo -
wszystko zostało wyjęte. Z ich własnego archiwum
Francuskich Związków Zawodowych,
- Widziałem już takie archiwa-widma. I w Warszawie, i
także w Berlinie. Niech pan zgadnie, kogo dotyczyły? I to też
nie jest pytanie podchwytliwe.
- W kontekście naszej rozmowy to oczywiste. Może jestem
naiwny, ale nie głupi. O wielu rzeczach nic nie wiem, ale
wiem, że są ludzie, którzy w takich przypadkach pilnują
spraw. I są finansowe operacje, które zawsze odbywają się
pod kontrolą służb specjalnych. Pan wie to równie dobrze
jak ja, panie majorze. A pewnie i lepiej niż ja.
Teraz to ja się uśmiechnąłem - pierwszy raz tego dnia.
- Po prostu chciałem wiedzieć - co pan wie.
Tym razem, jak na komendę, uśmiechnęliśmy się obaj.
- Jeśli chce pan drążyć wątek niemieckich pieniędzy, niech
pan popyta o Bienia. 0 Tadeusza Bienia. Był przy tym, jak
Niemcy dawali Tuskowi torby wypchane pieniędzmi i w
Polsce, i w Niemczech, jeździli tam razem. Bień to mimo
wszystko porządny gość. Trochę naiwny, ale szczery. Powie,
jak było...
Krzysztof Wyszkowski był porządnym chłopem i fakt ten
nie, podlegał dla mnie dyskusji. A teraz, gdy wreszcie go
poznałem, wiedziałem o tym jeszcze lepiej niż kiedykolwiek
wcześniej, Gdy uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie i
zrobiłem już pół kroku, by ruszyć w kierunku drzwi,
przytrzymał moją rękę, jakby nad czymś jeszcze się
zastanawiał. I może naprawdę tak było, bo po chwili
milczenia odezwał się.
- Jest człowiek, gdzieś w tym mieście, z którym powinien
pan pomówić.
- Tak...
- Cholera jasna, tylko jak on się nazywa? Przypomnę
sobie... To ktoś, o kim pomyślałem dopiero teraz. Nie do
końca z mojej bajki, ale zna wszystkie te sprawy, a do tego
wystarczająco odważny i uczciwy, by móc o tym
opowiedzieć. W granicach rozsądku, rzecz jasna.
- W granicach rozsądku - powtórzyłem mimowolnie, jak
echo, zastanawiając się, jak daleko i jak dawno temu zo-
stawiłem za sobą tę granicę. Zamykając starannie drzwi,
próbowałem sobie to przypomnieć, ale nie potrafiłem. Po-
myślałem, że to rzeczywiście musiało być dawno temu.

Do restauracji w Galerii Bałtyckiej przyszedłem w samo


południe, na umówioną godzinę ale tylko ja, bo mój gość
zadzwonił chwilę wcześniej z informacją, że się spóźni.
Zamówiłem espresso, sięgnąłem po pierwszy z brzegu
tygodnik - i czekałem.
Czekałem na Marka Formelę, wieloletniego redaktora
naczelnego „Głosu Wybrzeża", gazety dziś już nieistniejącej.
Idąc na dzisiejsze spotkanie wiedziałem o Formeli całkiem
sporo. Wiedziałem na przykład, że W przeciwieństwie do
mnie miał odchylenia lewicowe i ambicje polityczne. Nie
przeszkadzało mi to jednak w najmniejszym stopniu - nie po
tym, co widziałem jako oficer ABW i nie po tym, co słyszałem
o tak zwanych „gdańskich elitach". Fakty były bezsporne:
bynajmniej nie marginalna grupa polityków, o których
wiedziałem to i owo, przynależność do takiego czy innego
ugrupowania traktowała wyłącznie jako trampolinę do
osiągnięcia władzy i zysku. Cała reszta to tylko nieistotne
szczegóły. W tym znaczeniu przynależność do partii
politycznej, takiej czy innej, dla części polityków była tylko
biletem do kariery i wygodnego życia, zwyczajną etykietką,
za którą nie kryło się nic, ale to absolutnie nic poza pychą,
kłamstwem i tym wszystkim, co dziś określane jest jako PR.
Jeżeli jednak powiedzieć, że tak przedstawiał się obraz
wszechwładzy rządzących ponad partyjnymi podziałami w
wielu rejonach kraju, to zastanawiałem się, jak określić to,
co działo się w Trójmieście? Im bowiem więcej wiedziałem o
panujących tu koteriach i układach, tym większego
szacunku nabierałem do ludzi, którzy z wyboru trafili do
politycznego niebytu, bo nikomu nie dali się dokooptować -
i tym większego dystansu nabierałem do tak zwanych elit.
Powiedzieć, że barwy polityczne oraz Idee nie miały dla nich
znaczenia - w przeciwieństwie do rachunku, który musiał
się zgadzać - i że obłuda rywalizowała tu o palmę
pierwszeństwa z cynizmem, to tyle, co nic nie powiedzieć.
Przedstawiciele różnych opcji razem stworzyli tu świat, w
którym jeden szwindel lokalnych koterii zacierał poprzedni,
aż wreszcie wszystkie te popełnione szwindle połączyły się w
jeden wielki system brudnych interesów, w którym
wszystko ze sobą się łączył wzajemnie uzależnia.
Oczywiście grubą przesadą a nawet nieuczciwością byłoby
wrzucanie wszystkich polityków, wszystkich politycznych
opcji do jednego worka. Fakty jednak były, jakie były, a to,
co widziałem przez kilkanaście lat służby, nauczyło mnie
dystansu do etykietek i trudno było coś na to poradzić.
Najlepszy dowód, jak bardzo to wszystko było
skomplikowane i ze sobą splątane, miałem za chwilę mieć
przed sobą, wyłożony jak karty w pasjansie. Człowiek
bowiem, na którego czekałem dziennikarz, ale też lewicowy
działacz polityczny, były kandydat - SLD na stanowisko
prezydenta Gdańska, który nawiasem mówiąc osiągnął
bardzo dobry wynik, wyprzedzając legendę „Solidarności"
Bogdana Borusewicza i póki co był jedynym, który zmierzył
się z Pawłem Adamowiczem w drugiej turze wyborów -
został mi polecony przez inną legendę opozycji: Krzysztofa
Wyszkowskiego. Formela i Wyszkowski znali się z dawnych
lat, gdy obaj związali się ze środowiskiem gdańskich
liberałów, a potem z politykami Kongresu
Liberalno-Demokratycznego. Przyczyną mariażu było
wydawanie przez środowisko Tuska i Borusewicza „Gazety
Gdańskiej", nawiązującej do polskojęzycznego dziennika
ukazującego się do 1939 w Wolnym Mieście Gdańsk.
Formela w powszechnej opinii uchodził za człowieka do-
skonale poinformowanego, mającego wiedzę o trójmiejskich
elitach nieomal kompletną - tych dawnych elitach i tych
obecnych zresztą też. Może dlatego, że od kilkudziesięciu lat
zajmował się dziennikarstwem z przerwami na politykę, a
może dlatego, że parał się polityką przy okazji uprawiając
dziennikarstwo - tak czy inaczej, obracając się w obu tych
środowiskach przez dziesiątki lat, poznał wszystkie
miejscowe grube ryby i wiedział o nich więcej niż ktokolwiek
inny - i tak też zaawizował mi go Krzysztof Wyszkowski.
Wiedziałem więc, że Formela wie, nie wiedziałem natomiast,
czy z tego faktu wyniknie, że będę wiedział także i ja.

Odłożyłem na bok tygodnik, którego i tak nie czytałem, i


zająłem się myśleniem. Myślałem o rozmowie, którą
skończyłem zaledwie kilka godzin wcześniej, bardzo
krótkiej. I równie treściwej.
Tadeusz Bień, zasłużony działacz gdańskiej „S", jeden z
założycieli Porozumienia Centrum i poseł na Sejm z ra-
mienia KLD - bo on to właśnie był moim rozmówcą -
najwyraźniej nie należał do ludzi, którzy lubią trwonić czas i
owijać w bawełnę.
- Zostawiłem daleko za sobą cały ten brudny, pokrętny
świat i nie chcę już wracać do tego syfu. Szkoda życia, panie
Tomaszu. Dużo teraz podróżuję, rozmawiam z rodziną o
tym, co naprawdę ważne, spotykam się z przyjaciółmi,
jednym słowem nadrabiam stracony czas i odkrywam, że
świat jest i zawsze będzie piękny. A tamto, ten cały KLD i to
towarzystwo miernot, to bagno, o którym nie chce mi się
nawet mówić - zaczął ostro, jak u Hitchcocka, a potem akcja
już tylko nabierała tempa.
- Mocno pan mówi o środowisku, z którego wyszedł.
- Gdyby pan wiedział, jakie to szambo... Ale zaraz, zaraz.
Zapomniałem - pan to przecież wie. Pan jest z ABW.
- Nie wiem tyle, co pan.
- A skąd pan wie, że ja wiem?
- A wie pan?
- No to już jakiś bełkot. Tego was uczyli w Agencji?
- Panie Tadeuszu..,
- A jednak ciągnie mnie pan do tego bagna. Nie odpuści
pan, prawda?
- Jeśli tylko będę mógł.
- Dobrze, odpowiem panu, dlaczego tak określam swoje
dawne środowisko. Historia jedna z wielu. To było bodajże
w 1991. Jest kongres czy jak to się mówi dziś - konwencja.
Przychodzą wszyscy ci ważniacy Jest Bielecki, Tusk,
Lewandowski, kilku innych. Mówię o tym, że sytuacja
społeczna jest nabrzmiała, że gospodarka rynkowa
gospodarką rynkową, ale powinniśmy też uwzględnić
sytuację biednych czy po prostu mniej zaradnych ludzi,
którzy w tej nowej rzeczywistości sobie zwyczajnie nie
radzą: A na to jeden ze stojących w tym gronie promi-
nentnych polityków KLD: „przestań przejmować się tą
hołotą". To wierny cytat, bo zapamiętałem tę sytuację na
całe życie. Nie pamiętam, kto był autorem tych słów, ale
pamiętam dobrze, że wokół rozległy się wyłącznie głosy
aprobaty: „to tylko motłoch", „tak, tak" i tym podobne. Nie
zaprotestował nikt, nie rozległ się choćby jeden głos
oburzenia. W tej sytuacji powiedziałem, że bardzo prze-
praszam, ale ja w tym towarzystwie dłużej polityki uprawiać
nie będę - i wyszedłem. Opuściłem klub, wystąpiłem z KLD i
zostałem tak zwanym posłem niezrzeszonym. I żeby było
jasne - takie zachowanie, tych ludzi, to nie był jakiś
jednorazowy przypadek, raczej norma potwierdzająca kim
ci ludzie są, co naprawdę sobą reprezentują i z jaką pogardą
odnoszą się do innych. Nie było mi z nimi po drodze - więc
odszedłem.
- Krzysztof Wyszkowski mówił mi, że zanim pan odszedł,
zdążył zobaczyć to i owo.
- Pyta pan o Fundację Naumanna?
- To też. Ale generalnie o Niemców i całokształt finan-
sowania. ..
- Widziałem pewnie więcej, niżbym chciał. Dużo tego było,
ale nie chcę do tego wracać, mówiłem już przecież. Proszę to
uszanować.
- Może jakaś historyjka, choćby jedna, która utkwiła panu
w głowie,,.
- Jedna i na tym kończymy - mówiłem: szkoda życia. To
było w 1989, jesienią. Był wyjazd, na zaproszenie Fundacji
Naumanna - fundacji FDP, niemieckich liberałów, w ponad
dziewięćdziesięciu pięciu procentach finansowanej przez
niemiecki rząd. Na przestrzeni lat Fundacja Naumanna
finansowała np. Fundację Klub Obywatelski, założoną
przez Janusza Lewandowskiego Leszka Balcerowicza,
Hannę Suchocką, Mirosława Czecha : Tadeusza Syryjczyka,
sponsorowała wydawane przez „Klub Obywatelski"
publikacje polityków związanych z Donaldem Tuskiem czy
Januszem Lewandowskim i wiele innych projektów
polskich parlamentarzystów. Wracając jednak do naszego
wyjazdu była to oficjalna delegacja sejmowa, a ja byłem jej
przewodniczącym. Tymczasem poza moimi plecami
odbywały się tam jakieś tajne narady, nocne rozmowy w
zamkniętym polsko-niemieckim gronie. Omawiano
finansowanie ze strony Niemców. Dowiedziałem się o tym
dużo później i to tylko przypadkiem, bo formalnie nikt nigdy
mnie o tym nie poinformował. Wszystko to było bardzo
dziwne, wręcz tajemnicze, ale najciekawsze pytanie
zadałem sobie dopiero dużo później - było to już po tym, gdy
na posiedzeniu Rady Krajowej KLD niechcący wyszło na
jaw, że całe wyposażenie biura Kongresu w Gdańsku w
sprzęt, między innymi w komputery, drukarki i tym
podobne — to od Niemców. Chce pan wiedzieć, jakie to
pytanie?
- Bardzo chcę.
- Jeżeli ten wyjazd do Niemiec to była oficjalna delegacja
sejmowa - a była - to jakim cudem znaleźli się w niej Donald
Tusk i Janusz Lewandowski, którzy w 1989 nie byli
parlamentarzystami i w ogóle nie mieli nic wspólnego ani z
Senatem, ani z Sejmem? Po tylu latach nie daje mi to
spokoju. Może pan ma jakąś sugestię.
- Nie, ale to bardzo dobre pytanie...

- Dzień dobry, panie Tomaszu - rzucił krótko na powitanie.


Pochłonięty własnymi myślami, nie zauważyłem, jak
podszedł do stolika. Przede mną stał wysoki, szczupły
mężczyzna, z gęstą grzywą ciemnych, gdzieniegdzie
siwiejących włosów. Mógł mieć około sześćdziesiątki, ale
równie dobrze mógł mieć też dziesięć lat więcej. Są ludzie,
których wiek pozostaje tajemnicą, dopóki sami jej nie
wyjawią, i to był właśnie jeden z takich ludzi.
- Dzień dobry, panie Marku - odparłem w tym samym
stylu, odkładając na bok trzymany w ręku tygodnik i ści-
skając wyciągniętą ku mnie prawicę.
- Proszę wybaczyć, że ominę konwenanse. Rozumie pan,
ciężki dzień.
- Oczywiście.
- A więc powiedział panu o mnie Krzysiek - to nie było
pytanie. Głos miał równie przyjemny jak całą aparycję.
- Tak jest. Powiedział, bym się na niego powołał
- No więc powołał się pan i co dalej? To znaczy co mogę dla
pana zrobić, panie majorze? - przez chwilę pomyślałem, że
chyba wszyscy moi rozmówcy wiedzą o mnie więcej, niż bym
sobie tego życzył, ale już po chwili sam dziwiłem się
swojemu zdziwieniu. Na miejscu mojego rozmówcy
zrobiłbym przecież to samo: wygooglował człowieka, który
chce się ze mną spotkać, a prawdę powiedziawszy
zrobiłbym znacznie więcej.
- Proszę się nie dziwić - Pan sprawdził sobie mnie, ja- pana,
tak więc savoir-vivre możemy sobie darować koleiny, który
najwyraźniej czytał w myślach. - Ponawiam pytanie: co
pana do mnie sprowadza?
- Zanim odpowiem, chciałbym podziękować.
- -Za co?
- Niech pan mi to powie.
- Za to, że zgodziłem się na to spotkanie? wzruszył
ramionami w geście zdziwienia. - Szanuję Krzysztofa i cenię
pańską pracę, o której, jak mówiłem, to i owo słyszałem.
Rozumiem też, że sporo nas dzieli, ale proszę mi wierzyć, w
tej akurat sprawie jesteśmy po tej samej stronie. Ludzie
powinni wiedzieć, jak było... A zatem, panie majorze, co
konkretnie pana do mnie sprowadza?
W krótkich słowach powiedziałem mu, po co przyszedłem.
- Z moich informacji wynika, że był pan świadkiem
powstania Kongresu Liberalno-Demokratycznego i w
jakimś sensie współtworzył tę partię. Więc jak będzie:
pomoże mi pan? - spytałem na zakończenie mowy do
chińskiego ludu.
Uśmiechnął się tym uśmiechem, który przy złej woli
można by poczytać za chłodno drwiący, ale że nie miałem
złej woli, udałem, że tego nie dostrzegam.
- Daleko pan już zaszedł, panie majorze. I sporo pan już
wie - ocenił moje dokonania na podstawie tego, co przed
chwilą usłyszał. A przecież nie usłyszał najlepszego. Po-
myślałem, że ten też ustawia mnie w narożniku.
- Może i sporo - gładko przełknąłem szczerą-nieszczerą
pochwałę. - Ale nie do końca.
- To akurat prawda - znów uśmiechał się tak, jak tego nie
lubiłem. Nic jednak nie mogłem na to poradzić. Facet
najwyraźniej tak miał i już. - Powiedziałbym, że nie jest
pan nie tylko na początku końca, ale nawet nie na końcu
początku. I może jeszcze to, że trochę pan błądzi w
ciemnościach.
A więc jednak pierwsza pochwała była na podpuchę.
Ustawiał mnie do narożnika, jak nic.
- To może mnie pan nieco oświeci - poprosiłem naj-
grzeczniej, jak potrafiłem.
Jego policzki znów zadrgały w czymś, co przy dużej dozie
dobrej woli można by uznać za uśmiech, ale tym razem
bynajmniej nie drwiący. Miałem sporo dobrej woli.
- Oświecę pana, o ile tylko pan mi na to pozwoli i nie będzie
co chwila przerywał - odezwał się tonem, w którym nie
pobrzmiewały żadne ironiczne nuty. Przynajmniej ja ich nie
dostrzegłem.
- Ma pan moje słowo.
- W porządku. Zacznijmy od tego, że owszem, byłem
świadkiem powstania KLD, ale Kongresu nie współtwo-
rzyłem i nigdy do niego nie należałem. Żeby to jednak
wyjaśnić, opowiedzmy tę historię od samego początku.
Zastanawiam się tylko, gdzie jest ten początek - Marek
Formela zamyślił się na moment. Spojrzał jeszcze na mnie
raz i drugi, po czym zanurzył się w przeszłość i rozpoczął
swoją opowieść... - Jana Krzysztofa Bieleckiego, pseudonim
„Nabiał", Janusza Lewandowskiego, Szomburga, Fortunę i
Tuska poznałem jeszcze w latach osiemdziesiątych. Były to
czasy, kiedy to całe niby-liberalne środowisko skupione
było wokół „Przeglądu Politycznego" zajmującego się
krzewieniem idei liberalnych oraz samointegracją,
cokolwiek by to miało oznaczać. Ale to był pozór.
W rzeczywistości bowiem bardziej niż idee gospodarcze
środowisko łączyła gra w piłkę nożną. Chociaż, trzeba
przyznać, niektórzy naprawdę mieli smykałkę do interesów.
Szczególny talent w tym zakresie wykazywał Jan Krzysztof
Bielecki, późniejszy premier, który handlował asygnatami
na samochody. Jest pan z pokolenia, które musi wiedzieć, o
co chodzi. By nabyć nowy samochód, musiał pan mieć
talon. A na giełdzie jego cena rosła razy dwa. W tamtych
czasach to był naprawdę niezły biznes. Nie mam pojęcia,
skąd Bielecki brał tę asygnaty. Nikt tego nie wiedział, to
była jego tajemnica. Dziś niektórzy „wielcy opozycjoniści"
dorabiają do swojej działalności piękną ideologię, ale
prawda była bardzo prozaiczna. I zupełnie inna niż w
śpiewce, którą wstawiają...
Gdy w 1990 „liberałowie" postanowili wejść na rynek
medialny i reaktywować przedwojenną „Gazetę Gdańską",
pieniądze na ten cel wyłożył Bogdan Barczyk, główny
udziałowiec polsko-szwedzkiej spółki „Semecco". W latach
osiemdziesiątych wspomagał opozycję, finansowo i
materialnie, przekazując sprzęt do poligrafii. Znał ludzi
„Solidarności" i łatwo wszedł w środowisko. Sama idea
reaktywowania przedwojennego dziennika nie była zła, ale
„Gazetę Gdańską" zakładali opozycyjni publicyści, którzy
nie mieli pojęcia o marketingu, promocji i tym wszystkim,
co nagle pojawiło się wraz z transformacją ustrojową.
Pierwszym naczelnym został Henryk Gallus, a jego
zastępcami - Adam Kinaszewski i Donald Tusk. Potem
skład redakcji ulegał zmianom. Kiedy Gallus odszedł,
naczelnym został Kinaszewski; a zastępcą Grzegorz
Fortuna, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Donalda
Tuska. Także i ja kilkakrotnie bywałem naczelnym, ale to
było już później, przed likwidacją. W skład kolegium
redakcyjnego wchodzili Piotr Kapczyński, Jacek Kozłowski,
Janusz Lewandowski, Tadeusz Woźniak, Andrzej Zarębski i
Edmund Pietrzak - sama czołówka KLD. Koniec końców
reaktywowana „Gazeta Gdańska" przegrała rywalizację ze
starymi tytułami: „Dziennikiem Bałtyckim" i „Głosem
Wybrzeża". Przegraliśmy, bo kiedy powstał rząd Jana
Krzysztofa Bieleckiego, większość zespołu redakcyjnego
przeniosła się do Warszawy. Jacek Kozłowski został
dyrektorem Urzędu Rady Ministrów, Andrzej Zarębski -
rzecznikiem rządu, Janusz Lewandowski - ministrem do
spraw przekształceń własnościowych, Donald Tusk -
posłem w Sejmie I kadencji. Także inni zostali
zagospodarowani przez Bieleckiego. Rozpad zespołu był
zapewne jedną z przyczyn naszej porażki - ale nie jedyną.
Dziś myślę, że gdyby oni wszyscy nie wyjechali, to i tak nic
by z tego nie było. Ludzie opozycji radzili sobie od biedy w
podziemiu, ale w zderzeniu z rzeczywistością rynkową byli
bezradni jak małe dzieci. Szkopuł w tym, że ci sami ludzie,
którzy nie potrafili poradzić sobie z jedną gazetą, za chwilę
dostali do rządzenia cały kraj. To nie mogło się udać. Koniec
końców, wyjeżdżając do Warszawy, zostawili Barczyka na
lodzie, z długami, i nawet nie próbowali mu pomóc. Bogdan
był strasznie zawiedziony ich postawą. Tak naprawdę do tej
pory mu nie przeszło, choć mięło już tyle lat. Wiem tym, bo
spotykamy się czasem i rozmawiamy o tym i owym.
Strasznie go wtedy potraktowali, jak przysłowiowego
murzyna, który zrobił swoje i ma nie odejść, tylko s...
Pozostała po tym niezagojona rana. Byłem ostatnim
redaktorem naczelnym gazety, więc gdy już nie było
pieniędzy na wypłaty, Barczyk zaproponował, bym przejął
tytuł za zaległe należności. Zgodziłem się. Kiedy w 1993
KLD nie załapał się do Sejmu, niektórzy z „panów
ministrów", którzy jeszcze nie zdążyli się na dobre ustawić,
sondowali możliwość reaktywacji, ale nie chciałem już mieć
z nimi nic wspólnego. Zachowali się jak gnojki - i wystarczy.
Tak jednak czy inaczej przez czas wydawania gazety
wszystkich tych ludzi poznałem tak dobrze, że nie
musiałem już lepiej. Bo zanim wszystko się rozpadło,
spotykaliśmy się w pracy każdego dnia, niekiedy po
kilkanaście godzin na dobę. No i poza wszystkim oczywiście
systematycznie „rżnęliśmy w gałę".
- Nim pójdziemy dalej, jedno pytanie, jeśli łaska.
- Proszę.
- Finansowanie KLD i Fundacja Liberałów - mógłby pan
rzucić nieco światła na te sprawy?
- Konia z rzędem temu, kto dokopie się tutaj do całej
prawdy. Tak o jednym, jak i o drugim pełną wiedzę ma
bardzo wąskie grono ludzi. Tusk, Merkel, Lewandowski,
może jeszcze trzy, cztery osoby. Dlaczego tak niewiele? Bo
Fundacja nie publikowała sprawozdań finansowych, a
teraz jest w stanie likwidacji. Wszystkie ślady dawno
zatarte, tropy po wielokroć zmylone. Założono ją w 1990,
nie pamiętam dokładnie miesiąca, ale gdzieś na początku
roku. Fundatorami byli arcybiskup Gocłowski, Donald
Tusk, Jacek Merkel i któryś z rektorów, albo Głębocki, albo
Angielski, nie przypominam sobie, ale to akurat można
sprawdzić. Żeby choć musnąć problem i niechby tylko
fragmentarycznie naszkicować komplikację „fundacyjnej
rzeczywistości", wspomnę, że w 1995 Donald Tusk założył
Fundację Pomocy Dzieciom Skrzywdzonym „Dar Gdańska"
- był wtedy poza Parlamentem. Zgodnie ze statutem
fundator sprawował pełną kontrolę. Udziałowcem fundacji
była również Fundacja Liberałów, której z kolei fundatorem
i członkiem rady fundacji był nie kto inny, jak także Donald
Tusk. Obie to fundacje plus jeszcze „Millenium Media"
dzieliły wspólne biuro pod jednym adresem przy ulicy
Szerokiej 121/122 w Gdańsku. Żeby było ciekawiej, nawet
numer telefonu był ten sam. A to dopiero początek opisu
chaszczy, jakie stworzono, by nikt się w tym nie połapał.
Już tylko o tym można by napisać tomiszcze. Wie pan,
opisywałem kiedyś sprawę fundacji i sprawę wydawania
albumu „Był sobie Gdańsk", który opracował Donald Tusk i
którego był współautorem. Niezły numer z tego wykręcili,
który dobrze ilustruje sposób działania Tuska i pokazuje,
jak daleki jest jego prawdziwy wizerunek od wykreowanego.
To było w 1996. Donald Tusk zwrócił się pisemnie do
potencjalnych sponsorów: do Rafinerii Gdańsk, Radia
Gdańsk, Gdańskiego Klubu Biznesu, PHZ Navimor, Tele-
komunikacji Polskiej i wielu innych - o finansowe wsparcie
na wydanie albumu promującego historię Gdańska. Byłem
wtedy doradcą Dyrektora Okręgu Telekomunikacji Polskiej
w Gdańsku. Patrzymy, a tu pismo od Tuska. Z prośbą o
pięćdziesiąt tysięcy złotych. Podobno w mafii mają takie
powiedzenie: dobrym słowem i przystawionym do głowy
pistoletem uzyskasz więcej niż tylko dobrym słowem. To
była „prośba" tego właśnie rodzaju. Gdy dyrektor otrzymał
pismo, przestraszył się nie na żarty. Dać - to potencjalny
problem, bo a nuż ktoś kiedyś zapyta: „z jakiej racji?". Nie
dać - to znaleźć się na liście wrogów Donalda Tuska, a
proszę mi uwierzyć, nikt w Trójmieście nie chciał znaleźć
się na tej liście. Dyrektor bał się podjąć jakąkolwiek
decyzję. Przestraszył się finansową skalą „prośby"
wystosowanej przesz Fundację „Dar Gdańska", więc wzywa
mnie i mówi, żeby radzić. Analizujemy dokument,
wszystko, za i przeciw, i dalej nie wiemy, więc sprawdzamy,
co robią inni i czy w ogóle są jacyś inni, czy może tylko my
tak zostaliśmy wyróżnieni i zaszczyceni. Byli inni. Wielu. I
wszyscy, z którymi rozmawialiśmy, mieli podobny dylemat.
Koniec końców uznaliśmy, że mniejszym ryzykiem będzie
dać. Zmniejszyliśmy tylko kwotę „wsparcia" o dziesięć
tysięcy złotych, dla własnego bezpieczeństwa. Chodziło o to,
że jeśli ktoś kiedyś zapyta, dlaczego tak bezkrytycznie
spełniliśmy tak nietypową „prośbę", mogliśmy
odpowiedzieć, że wcale nie bezkrytycznie, bo przecież
daliśmy mniej, niż proszono. W całej tej historii clou
stanowi jednak co innego: ta „prośba" z naszego punktu
widzenia była niczym haracz. Wiem o tym, bo byłem
wówczas w oku „cyklonu" i widziałem, jak to zostało
zrozumiane. Nie tylko zresztą przez nas, w
Telekomunikacji. Podobnie odebrali to inni - to mały świat,
więc informacje poszły jak po sznurku. Bali się, ale dla
świętego spokoju zapłacili Wszyscy. Już tylko jako
ciekawostkę dodam, że ten album o Gdańsku finansowo
wsparli też Niemcy, a konkretnie Fundacja Współpracy
Polsko-Niemieckiej, ze środków Republiki Federalnej
Niemiec. Taka przynajmniej adnotacja widnieje na
obwolucie. Interesujące, prawda? Zwłaszcza jak się poczyta
o argumentach krytyków albumu, którzy zwracali uwagę,
że strasznie niemieckie miasto z tego Gdańska wyszło..
Koniec końców - albumu sprzedano pięć tysięcy
egzemplarzy po pięćdziesiąt złotych za sztukę, zarabiając
dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych, nie licząc „wsparcia"
rzecz jasna. Jeden z wielu numerów tamtych czasów..,
- Nie składają mi się te puzzle - zaprotestowałem nie-
śmiało. Nie to, żebym pchał się do roli adwokata diabła,
żadne takie, ale, panie Marku, w 1995 czy 1996 Tusk nie
był nikim ważnym. Czego baliście się w Telekomunikacji -
czego bali się inni - że tak ochoczo płaciliście to, co określił
pan jako „haracz"?
- Nie zna pan specyfiki Trójmiasta, miejscowych układów,
zależności. Musiałby pan tu trochę pobyć, żeby to
zrozumieć. No i najwidoczniej zapomniał pan o paru dro-
biazgach
- Drobiazgach?
- Na przykład o powiązaniach Tuska z różnymi wielkimi
tego świata, Olechowskim, Czempińskim i całym tym
waszym trzyliterowym światem - i chyba nie tylko waszym,
prawda? - zastanowił się na moment, jakby coś w sobie
ważył. - Czy mówi coś panu nazwisko Konieczny? Tadeusz
Konieczny?
- Gdzieś dzwoni, ale nie jestem jeszcze pewien gdzie.
- I dobrze, że dzwoni, bo to „wasz".
- Nasz?
- Niech pan nie udaje, bardzo proszę. Przez wiele lat był
nieodłącznym cieniem Tuska, powiedzieć, że dobrym
znajomym, to jak powiedzieć, że w piekle jest ciepło. Ja
również go poznałem, jeszcze w latach siedemdziesiątych,
kiedy jako młody człowiek, tak w okolicach trzydziestki,
został dyrektorem jednego z wydziałów Urzędu
Wojewódzkiego w Gdańsku. Powiedzieć, że było to za-
skoczenie, to nic nie powiedzieć, bo w realiach PRL-u rzadko
komu udawało się zostać dyrektorem przed pięćdziesiątką.
Wie pan, jak nominację Koniecznego komentowali starzy
„towarzysze"?
- Że SB albo „wojskówka". Jedno z dwojga.
- Dokładnie. I niewiele się pomylili. Wiem - proszę nie pytać
skąd - że istotnie współpracował z SB, jeszcze w latach
osiemdziesiątych. Pseudonim „Józef". I wiem coś jeszcze: że
to miało swoje dalsze konsekwencje.
- Ciekawe rzeczy pan mówi.
- Ciekawe dopiero powiem. Konieczny został dyrektorem
przedsiębiorstwa Handlomor zajmującego się za-
opatrzeniem rybołówstwa w różnego rodzaju materiały
eksploatacyjne, a potem założył firmę Quest i przystał do
liberałów. Firma błyskawicznie zmonopolizowała rynek
słupów ogłoszeniowych, billboardów na Pomorzu i w
Gdańsku, z czego chętnie korzystali nie tylko politycy KLD,
ale także biznesmeni wspierający tę partię. Pod koniec lat
dziewięćdziesiątych Tadeusz Konieczny założył z Andrzejem
Długoszem, kolegą z KLD, a potem z Unii Wolności, spółkę
Cross Media. Czy teraz dzwoni już głośniej?

Dzwoniło. I to jak cholera. Ale odpowiedź na pytanie za-


chowałem dla siebie. Formela tymczasem kontynuował.
- Długosz został członkiem Rady Nadzorczej TVP oraz
przewodniczącym Rady Nadzorczej Polskiego Radia, a ta
jego i Koniecznego spółka, Cross Media, to dziś najbardziej
znana polska firma zajmująca się lobbingiem, z siedzibę
przy Wiejskiej vis-a-vis Sejmu. Obaj panowie zostali
zatrzymani w sprawie „Stella Maris", ale po wygranej
Platformy Obywatelskiej w 2007 prokuratura szybko
straciła zainteresowanie drążeniem sprawy.
- Po co mi pan mówi to wszystko? - spytałem. Teraz to on
nie odpowiadał, a tylko przyglądał mi się z zaciekawieniem,
a może nawet - z rozbawieniem? - Żeby pokazać, jak
wyglądają tutejsze powiązania i skąd się bierze władza tych
ludzi, nawet jeśli chwilowo nie sprawują władzy -
odpowiedziałem głośno na własne pytanie, a
odpowiedziałem, bo wreszcie mnie olśniło.
- Jedno z bardzo wielu tutejszych powiązań - doprecyzo-
wał. - Podobnych historyjek związanych z KLD i tak czy
inaczej z Donaldem Tuskiem jest w tym mieście ocean.
Zaczyna pan już rozumieć, jak to wyglądało? Żeby jeszcze
bardziej to panu ułatwić, opowiastka na dobry sen.
Zbigniew Markowski, biznesmen, przyjaciel ze studiów
premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, w 1980 obiera inną
drogę niż jego kolega i stawia na działalność zawodową
związaną z PZPR. Zostaje doradcą wojewody gdańskiego
Jerzego Kołodziejskiego. Czasy się jednak zmieniają, mijają
lata i nasz bohater jest już w KLD, u boku dawnego kolegi,
premiera Bieleckiego, współtworząc Giełdę Papierów
Wartościowych. W 1992 ze Zbigniewem Okońskim, później
ministrem obrony narodowej, zakłada spółkę
konsultingową O.M. Investement parającą się doradztwem
przy procesach prywatyzacyjnych, a wszystko dzieje się w
czasie, gdy ministrem przekształceń własnościowych jest
Janusz Lewandowski, partyjny kolega Markowskiego i
podwładny jego przyjaciela z młodości. Jaki morał
wyciągnął pan z tej opowiastki?
- Jaki wyciągnął Franz Maurer w „Psach" Pasikowskiego:
„czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach" -
widziałem, że stara się, jak może, ale nie mógł powstrzymać
uśmiechu.
- Nieźle pan to wykombinował i jest pan na dobrym tropie,
majorze - rzucił jakby od niechcenia. - Ale chyba jeszcze
trafniej ujął to Temple: „Anglia nie ma wiecznych przyjaciół
ani wiecznych wrogów. Anglia ma tylko wieczne interesy".
Teraz ja się uśmiechnąłem, ale wiedziałem, że moje oczy
pozostały smutne, bo wcale nie było mi do śmiechu. - Jeśli
naprawdę chce pan to ogarnąć - kontynuował tymczasem -
musi pan myśleć tak jak oni, znaleźć się po drugiej stronie
lustra, gdzie białe jest czarne, a czarne jest białe. A jakby
było panu mało, proszę popytać Cotton Club. Zrozumie
pan, dlaczego przez tyle lat Tusk oraz jego koledzy z KLD
trzęśli miastem i regionem, a potem także i krajem.
Nie musiałem pytać, bo to akurat wiedziałem bez pytania.
Cotton Club, zwany też „jaskinią liberałów" - słynny lokal
przy ulicy Złotników w Gdańsku, został założony przez
byłych pracowników „Gazety Gdańskiej" Iwonę i Janusza
Pawłowskich, z miejsca stając się elitarnym klubem. Jak
jednak mogło być inaczej, skoro uroczystego otwarcia
dokonał 23 listopada 1991 urzędujący jeszcze premier Jan
Krzysztof Bielecki? W latach dziewięćdziesiątych bywali tu
wszyscy ważniacy z Trójmiasta i nie tylko. To tu powstał
nieformalny salon polityczny, w którym zapadały
najważniejsze decyzje polityczne i finansowe, to tu spotykali
się Hanna Suchocka, Leszek Balcerowicz, Tadeusz
Mazowiecki, Adam Michnik i wielu, wielu innych. To także
tu w 1994 odbyła się uroczystość fetująca połączenie KLD i
Unii Demokratycznej w Unię Wolności. W mojej „firmie" o
tym miejscu słyszał każdy, bo nie sposób było nie słyszeć,
ale zapędzać operacyjnie nie ważył się tu nikt, choć z
pewnością byłoby czego słuchać...
- Czy teraz pan rozumie, skąd brała się ich siła? Siła
Tuska? I dlaczego wszyscy tak „ochoczo" wspierali fi-
nansowo jego inicjatywy? Mając zaplecze, jakie miał, mógł
sobie pozwolić na dużo - i pozwalał sobie na dużo. Na
przykład na wynajmowanie swojego senatorskiego i
poselskiego biura od Fundacji Liberałów, której przecież był
fundatorem. A było co podnajmować, bo siedziba fundacji
mieściła się w prawie trzystumetrowym lokalu przy ulicy
Szerokiej, przydzielonym przez prezydenta Gdańska na cele
statutowe. W pewnym sensie Tusk wynajmował biura od
samego siebie, za pieniądze Kancelarii Senatu, a potem
Sejmu, i jeszcze przy okazji finansował swoją fundację. Czyż
nie sprytne? A że było to niezgodne z warunkami najmu
lokalu komunalnego? Drobiazg, nie takie numery w
Gdańsku widziano. Wszystko to razem wzięte pokazuje
jednak cwaniactwo tego człowieka, którego wykreowano na
krynicę prawdy objawionej, a który był nie tyle
nieskazitelny, co po prostu przebiegły i zręczny, a do tego
także bezwzględny. Dobrze to widać na przykładzie historii
pozyskania przez Tuska mieszkania przy ulicy Syrokomli.
Słyszał pan o tym?
- Sfinansowanego przez Wiktora Kubiaka? Co nieco sły-
szałem, ale chętnie posłucham raz jeszcze.
Jest czego, choć to w sumie smutna historia. Znam ją
dobrze z kilku źródeł, w tym bezpośrednio od szefa
gdańskiej policji Jerzego Rusika, który powiedział mi, że w
tej sprawie gdańska policja prowadziła oficjalne do-
chodzenie. Jego ślady można odnaleźć w archiwum policji,
a przynajmniej do niedawna jeszcze tam były... Podstawą,
na bazie której wszczęto dochodzenie w sprawie mieszkania
przy Syrokomli, było tak zwane „doniesienie obywatelskie
prezesa GKS Wybrzeże" Nazywał się Czoska i mieszkał tuż
obok w lokalu komunalnym, należącym do miasta, które
przejął Donald Tusk, mieszkała kolejarska rodzina, ludzie
niezamożni. Mieli pewne zaległości wobec miasta. Traf
chciał, że w tym czasie prezydent Sopotu Jan Kozłowski
dostał polecenie „znalezienia" mieszkania dla Donalda
Tuska i jego rodziny. Kozłowski tłumaczył się Rusikowi,
mówił, że po prostu nie miał wyjścia musiał wyeksmitować
robotniczą rodzinę i przenieść ją do lokalu socjalnego, bo to
mieszkanie pasowało Tuskowi. Jakby tego było mało, w
krótkim czasie udzielił nowemu najemcy pokaźnej
finansowej ulgi, by ten mógł szybko wykupić mieszkanie na
własność.
- Za pieniądze Wiktora Kubiaka, jak rozumiem - dodałem,
bo nagle wszystko zaczęło do siebie pasować.
- Tak, to oczywiście cyniczne i podłe. Co jednak miała do
tego policja? Gdzie tu złamanie prawa? spytałem wciąż
jeszcze zaskoczony taką pointą historii o „tuskowym"
mieszkaniu.
- Jeszcze pan nie rozumie? Czego was w tych służbach
uczą? Co pan miał z logiki?
- Na kursach szkoleniowych UOP i ABW nie miałem logiki -
odparłem zgodnie z prawdą.
- To niestety widać, panie majorze. Wyjaśniam: Donald
Tusk był zameldowany w Gdańsku, a jego żona - w Gdyni.
Tymczasem dostali mieszkanie komunalne w Sopocie.
Prezydent Sopotu Jan Kozłowski, przyznając Tuskom
mieszkanie w swoim mieście, złamał prawo. Bo nie było
takiego prawa, by gdańszczanin mógł otrzymać lokal
komunalny w Sopocie. I dlatego Kozłowski tak gęsto
tłumaczył się Rusikowi. Policjant opowiadał mi później, że
Kozłowski zeznawał przez siedem godzin. Miał łzy w oczach,
gdy mówił, że takie dostał polecenie z góry i nie miał
wyjścia. No bo jak to wyglądało - Donald Tusk, wielki szef
wielkiej partii, a nie miał nawet swojego mieszkania, tylko
gnieździł się z żoną i dziećmi w akademiku? Oczywiście
domyśla się pan, jak zakończyła się ta sprawa?
- Oczywiście nijak.
- Domyślny pan jest.
- Nie. Po prostu żyję w tym świecie, a ten świat taki właśnie
jest - bezwzględny i cyniczny. Sprawiedliwość bywa niestety
niekiedy martwa jak dinozaury.
- My w Gdańsku mawiamy, że u nas sprawiedliwość się
kupuje.
- Niestety nie tylko u was, w Gdańsku...
- Z punktu widzenia dowodów i faktów sprawa wydawała
się banalna i prosta jak drut, I taka była: złamanie prawa w
najbardziej czytelnej formie, oczywista oczywistość, jak
mawiają klasycy. Kozłowski nawet nie próbował tego faktu
ukryć. Tłumaczył tylko, że po prostu musiał postąpić, jak
postąpił, i już Rusik był wkurwiony i załamany, bo
draństwo miał wyłożone na tacy, od „a" do „z", jak karty w
pasjansie. Szkopuł w tym, że służbę zaczynał jeszcze w
Milicji Obywatelskiej i można go było zdmuchać jak świecę,
na przykład pod hasłem: „esbek niszczy nieskazitelnego
opozycjonistę". Bał się zaryzykować, zwłaszcza że był
potężnie, ale to potężnie naciskany z góry.
I tak sprawa została zamknięta. Materiały spoczywają w
zapomnianym archiwum, w anonimowym rejestrze, który,
jak tyle innych, prędzej czy później też gdzieś się zagubi.
A jak zakończyła się historia tej rodziny? zmieniłem
temat, bo czułem, że robi mi się niedobrze.
- A kogo to obchodzi? Grunt, że od tego momentu Donald
Tusk mógł opuścić akademik, bo miał już swoje
mieszkanie. Cała reszta to tylko nieistotne szczegóły - mój
rozmówca spojrzał na zegarek. - Muszę już iść.
- Spotkamy się jeszcze?
- Kto to może wiedzieć. Proszę najpierw zadzwonić.
Będziemy w kontakcie.
ROZDZIAŁ V: EKSTRADYCJA
Pierwsi byli policjanci z Centralnego Biura Śledczego.
Wyglądali na bystrych i twardych gliniarzy, takich co to nie
łatwo ich przestraszyć. Młodzi wiekiem - najstarszy nie miał
czterdziestki - ale już doświadczeni i kuci na cztery nogi.
Jeśli mielibyśmy w tej sprawie jakieś wątpliwości,
musielibyśmy je stracić już po kilkudziesięciu minutach
rozmowy, w trakcie której wykazali się kompetencją,
unikalną wiedzą i umiejętnością łączenia faktów.
Zrozumiałem to w lot, bo wiadomo: swój pozna swego. Bez
dwóch zdań - to byli ludzie, jakich szukaliśmy. Nie
wiedzieliśmy tylko, czy oni to samo mogliby powiedzieć o
nas. Nie pojawili się na naszej drodze przypadkiem. Od
kilku miesięcy rozmawialiśmy z Jackiem Wroną, byłym
komisarzem Centralnego Biura Śledczego, uczciwym gliną i
dobrym człowiekiem, którego cudowne uzdrowienie córki
Glorii Marii uznawane jest za jeden z dowodów po-
twierdzających świętość Jana Pawła II - to jednak opowieść
na zupełnie inną okazję. Tak czy inaczej, słowo do słowa,
rozmowa do rozmowy i Jacek przetarł nam kilka ważnych
ścieżek wiodących do hermetycznego świata przestępczych
machinacji, intryg i brudnych interesów, czyli tego
wszystkiego, czym tak bardzo lubi się parać tak zwana
„elita", nie tylko zresztą trójmiejska. Tak więc wraz z
Wojtkiem Sumlińskim rozmawialiśmy z trzema twardymi
policjantami CBS, którzy mogli być dla nas kolejnym
ważnym mostem, po przekroczeniu którego nic już nie
będzie takie samo jak wcześniej. Mogli być - ale rozmowa się
nie kleiła. Początkowo sądziłem, że być może przeszkadzał
kontrast. Rozmawialiśmy 1 sierpnia w warszawskim hotelu
„Victoria", vis-a-vis oddalonej o niespełna dwieście metrów
sceny, na której trwał w najlepsze wspaniały koncert ku
czci Powstańców Warszawskich. Brudny, odarty z
wszelkich ideałów świat, o którym teraz mówiliśmy w
hotelowym lobby i ten, który opiewali artyści przy
akompaniamencie tysięcy mieszkańców Warszawy,
tragiczny, ale jakże czysty i wzniosły, były od siebie bardziej
odległe niż najdalsze galaktyki w bezkresnym kosmosie. Nie
ulegało wątpliwości, że miejsce spotkania, bynajmniej nie
ciche i nie ustronne, zostało wybrane mało fortunnie.
Im jednak dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej nabierałem
przekonania, że chyba nie o miejsce ani nie o głośny
koncert tu chodzi. Moje wątpliwości budził pozornie drobny
niuans, ten specyficzny klimat, który od pierwszej chwili
towarzyszył naszej rozmowie. Rozpoznałem go dobrze, bo
miał ten sam zapach i smak, jaki czułem, gdy przed laty
stałem ze śmiercią twarzą w twarz i zanim zrozumiałem, że
jest taka granica strachu, po której się spokój zaczyna.
Zacząłem myśleć, że ci twardzi, dzielni i uczciwi ludzie,
policjanci z krwi i kości, w tym jednak wypadku po prostu
czegoś się obawiają. A zacząłem tak myśleć, bo sami nam to
powiedzieli. Może nie wprost, ale jednak:
- To, co próbujecie zrobić, nie jest ani rozsądne, ani mądre,
ani bezpieczne. Ten układ nie ma barw politycznych. I nie o
Tuska tu idzie, a już na pewno nie tylko o niego. Poruszycie
kamień, a on uruchomi lawinę i nie wiadomo, kto w
końcowym rozrachunku zostanie przygnieciony. Zwłaszcza
w kontekście tego, co niedługo może się wydarzyć - choć nie
musi. Tu trzeba się zastanowić i spokojnie wszystko
rozważyć - spointował jeden z oficerów, przystojniak w typie
George'a Clooneya, z tym, że o wiele przystojniejszy.
Po godzinie rozmowy podaliśmy sobie dłonie na „do wi-
dzenia".
- Odezwiemy się - rzucił na odchodne „George Clooney".
Mimo protekcji Jacka Wrony nie odezwali się nigdy więcej.

Sytuacja powtórzyła się kilka tygodni później, gdy ode-


brałem telefon i gdy w słuchawce odezwał się głos, którego
nie słyszałem od miesięcy — głos dawno niewidzianego
kumpla z mojej dawnej „firmy". Wywołał mnie na spotkanie,
podczas którego niczego nie owijał w bawełnę: „Gdzieś w
tym mieście jest kilka osób, zespół, który przygląda się tobie
i twojemu koledze. Być może rozwiązaliby to inaczej, ale
jesteście na świeczniku, a to przykułoby uwagę. Poruszą
jednak niebo i ziemię, by ośmieszyć i podważyć waszą
wiarygodność, wyciągną co możliwe i co niemożliwe, rzeczy
prawdziwe i spreparowane i musicie być na to gotowi.
Nieważne, czy coś jest prawdą. Ważne, w co uwierzą ludzie.
Przesłanie było jasne jak słońce - mówiąc szczerze nawet w
czasach świetności, które miałem dawno za sobą, nie
przedstawiłbym tego jaśniej: doszedłeś do rozstaju dróg i
jesteś na rozdrożu. Teraz albo wbijasz z nami gwoździe, albo
zostaniesz ukrzyżowany.
Wszystko to działo się w czasie, gdy wydarzenie' w moim i
Wojtka śledztwie uległy gwałtownemu przyspieszeniu.
Informacji przybywało w szalonym tempie, papiery piętrzyły
się każdego dnia i praca szła naprzód pełną parą.
Niedokończone śledztwa z przeszłości, historie, które nie
znalazły wyjaśnienia, pytania, na które dotąd nie było
odpowiedzi teraz wszystko zaczęło się łączyć w logiczną
całość. Informacje z różnych, niezależnych źródeł
potwierdzały się wzajemnie i uzupełniały. I wszystkie
zwracały uwagę na niezwykłą, a tajemniczą rolę Donalda
Tuska w najważniejszych dla kraju wydarzeniach,
zwłaszcza w tym pierwszym, kluczowym okresie tak zwanej
„wolnej Polski" ale też generalnie na przestrzeni całych
ostatnich trzydziestu lat. Prawie wszystkie też
przedstawiały zupełnie inny obraz byłego premiera niż ten,
który był sztucznie wykreowany przez specjalistów z branży
PR-u na potrzeby mydlenia oczu opinii publicznej. Im więcej
dowiadywaliśmy się o Donaldzie Tusku i o Kongresie
Liberalno-Demokratycznym, tym bardziej byliśmy
poruszeni stopniem uwikłania byłego premiera i jego
kolegów z KLD w rozmaite relacje z szemranymi typami.

Mimo panujących ciemności, przez które rozróżniałem je-


dynie kontury postaci, poznałem go bez trudu. Nie było w
tym nic dziwnego. Każdy, kto choć raz napotkał go na swej
drodze, z pewnością musiał zapamiętać jego cha-
rakterystyczną sylwetkę. Nie wiedzieć czemu właśnie w tym
momencie przypomniałem sobie uczucie zaskoczenia, które
towarzyszyło mi, gdy spotkałem go po raz pierwszy. Kiedy
czytałem tajne akta, z których wynikało, że bez większego
trudu pacyfikował kilkuosobowe grupy osiłków, sądziłem,
że musi być dwumetrowym gigantem. Tymczasem miałem
przed sobą potężnie zbudowanego, napakowanego faceta
pod pięćdziesiątkę, który jednak nie miał nawet stu
osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Było to oczywiście
bez znaczenia, bo przecież pamiętałem, jak niższy od niego
Mike Tyson w niecałą minutę zmiótł z ringu
przewyższającego go o prawie dwie głowy boksera Andrzeja
Gołotę i nawet się przy tym nie zmęczył. A jednak to nie
postura mojego rozmówcy i jego niższy od zakładanego
wzrost utkwiły mi z tego naszego pierwszego spotkania
najmocniej w pamięci. Tym, co zaskoczyło mnie jeszcze
bardziej i co zapamiętałem jeszcze dobitniej, był jego image,
a zwłaszcza twarz. Spodziewałem się, że najbardziej znany
świadek koronny w Polsce, słynny gangster z „Pruszkowa",
największej organizacji przestępczej w kraju, musi mieć
wygląd zbira, gwarantujący angaż w horrorach i to bez
charakteryzacji. Tymczasem naprzeciw siebie miałem
człowieka o sympatycznej powierzchowności i miłym dla
ucha głosie, który nie przywodził na myśl najgorszych
przestępczych środowisk i mordowni, co to wychodzi się z
nich z widelcem w plecach. A przecież nie było tajemnicą, że
właśnie w tego typu przybytkach siłą rzeczy przez wiele lat
się obracał. Gdyby rok wcześniej ktokolwiek powiedział, że
będziemy tak teraz rozmawiać z Jarosławem Sokołowskim,
pseudonim „Masa", bo tak się nazywał ów człowiek,
pomyślałbym, że oszalał. O tym, że tak się jednak stało,
przesądziła pozytywna weryfikacja dostarczanych nam
przez niego informacji. Nie traktowaliśmy go bynajmniej jak
krynicę prawdy objawionej, a i nie wszystko byliśmy w
stanie sprawdzić - ale to, co byliśmy w stanie, znajdowało
odzwierciedlenie w innych źródłach: tajnych aktach
wywiadu i kontrwywiadu, materiałach operacyjnych moich
kolegów z ABW, w zeznaniach świadków koronnych, którzy
powiedzieli zbyt dużo, by móc utrzymać status, w śledz-
twach, którym ukręcono łeb, bo sięgały do ludzi na wyso-
kich stołkach. Mój i Wojtka Sumlińskiego rozmówca nie
mógł dotrzeć do wszystkich tych materiałów - a jednak miał
dane. Znał każdy fragment łańcucha DNA każdej osoby czy
firmy, o której opowiadał, a gdy czegoś nie był pewien,
uczciwie się do tego przyznawał i tym przekonał nas
ostatecznie. Wiedząc już o jego wiarygodności to, co
chcieliśmy wiedzieć, namówiliśmy go, by po latach opo-
wiadania bzdur, jaką to wielką mafią był „Pruszków",
zgodził się wyznać prawdę - że mafią był nie tyle „Prusz-
ków", co ludzie na wysokich stołkach, dla których gan-
gsterzy byli chłopcami na posyłki. I tak się stało.
Z opowieści „Masy" - potwierdzonej później przez
współpracownika wywiadu, z którym rozmawialiśmy w
Wiedniu - wynikało, że na początku lat dziewięćdziesiątych
blichtr, jakim otaczał się Wiktor Kubiak, budując mit
nowoczesnego zachodniego przedsiębiorcy, przyciągnął
wielu złaknionych władzy. W raczkującym w III RP
siermiężnym kapitalizmie, który rodził się na bazarach i w
składanych „szczękach", Kubiak wydawał się postacią z
innej bajki, naprawdę „kimś". W tamtym czasie dzięki
kasjerowi „Pruszkowa", Wojciechowi Paradowskiemu, który
był ustosunkowany w świecie polityki, poznał między
innymi Bronisława Geremka, Leszka Balcerowicza i
Mieczysława Wachowskiego, kapciowego prezydenta Lecha
Wałęsy, a jednocześnie prowadził interesy z Wiktorem
Kubiakiem, pruszkowscy gangsterzy mieli pełny ogląd
najważniejszych w kraju wydarzeń. Jako gwardia
przyboczna Paradowskiego i Kubiaka, przesiadując stale w
warszawskim hotelu „Marriott", „Masa" i spółka znajdowali
się w miejscu i czasie, dzięki którym z bliska mogli
obserwować, na jakim fundamencie budowano to, co
później nazwano III RP.
0 To było na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy razem
z Wojtkiem Kiełbińskim, „Kiełbasą", ochranialiśmy
Wojciecha Paradowskiego. Kubiak i Paradowski znali się
dobrze, zresztą to były czasy, gdy wszyscy w Warszawie
mający pieniądze znali się dobrze. Balowali w „Marriotcie" i
popisywali się pieniędzmi, jak szczeniaki, grając w kasynie.
Ci ludzie w białych skarpetkach i czerwonych garniturach
stanowili widok, który trudno zapomnieć. Interesy z
Kubiakiem robił Paradowski i to on głównie się z nim
kontaktował. Ale nie odstępowaliśmy Paradowskiego i
byliśmy przy dużej części rozmów - relacjonował nam
Jarosław Sokołowski. - Później, gdy zorganizowaliśmy w
Katowicach „Zielone Bingo", Wiktor dołączył do nas na
stałe. Bezpośrednie kontakty stały się systematyczne i przez
pewien czas widywaliśmy się prawie codziennie. W biurze
Bataxu na osiemnastym piętrze spotykaliśmy się
sporadycznie, częściej w lobby i hotelowej restauracji.
Niekiedy imprezowaliśmy do nocy. Dla nas nie było
tajemnicą, kim jest ten człowiek. Wiedzieliśmy, że chodził w
wywiadzie i że jest pod ochroną „zielonych". Wiedzieliśmy
też, że inkasuje prowizje z różnych przedsięwzięć, na
przykład od Amerykanów i LOT-u za uruchomienie w
„Marriotcie" pierwszego legalnego kasyna w Polsce. Koło
Wiktora zawsze kręcili się „dziwni" ludzie. Wiktor niechętnie
o tym mówił, Paradowski zresztą też, a my nie
dopytywaliśmy. Ale, przebywając z nimi stale, siłą rzeczy
wiedzieliśmy to i owo. Na przykład, że to ludzie z wywiadu
wojskowego, którzy wszystkich znali i wszystko mogli.
Przychodzili do Kubiaka i oglądaliśmy ich sobie dokładnie w
sekretariacie, a oni oglądali nas. Potem zaczęliśmy
rozmawiać o tym i owym. Początkowo taka gadka szmatka,
o wszystkim i o niczym. Parę razy pojawiły się też konkrety i
to bez pośrednictwa „starych", którzy zazwyczaj pewne
„ustalenia" brali na siebie, na przykład w kwestii
przemówienia komuś do rozsądku. Z pewnych względów nie
chcę tego rozwijać. Kubiak nie krył się ze znajomością z
Żemkiem. Widywałem go z Wiktorem dziesiątki razy, w
biurze, na lunchach w „Marriotcie". Żemek również chodził
w wojskowym wywiadzie i to też nie było dla nas tajemnicą.
Razem ukręcali naprawdę duże pieniądze, przy których to,
co nam wpadało z haraczy, „tirów", prostytutek czy
narkotyków, to drobne. Imponowało nam, że trzymamy z
takimi ludźmi. Było poczucie przynależności do kasty
rządzącej, najwyższe kręgi. Mieli haki na wszystkich i trzęśli
tym wszystkim. „Starzy" pracowali pod ich dyktando, a oni
wyświadczali przysługi. Gdy trzeba było uzyskać dotację,
wyprać pieniądze, zrobić w mediach trochę propagandy, coś
lub kogoś wykreować albo napiętnować, wyciągnąć z
aresztu, załatwić świadectwo lekarskie, immunitet albo
korzystny wyrok. Robili takie rzeczy setki razy. W tamtym
czasie Kubiak wspominał, że „pułkownicy", czyli ludzie z
wywiadu wojskowego, szykują zmiany polityczne. Planowali
uruchomić finansowanie kilku partii i przedsięwzięcia
medialne. Mówili o telewizji i gazecie, ale szczegółów nie
znam. Pamiętam za to dokładnie, że jeden z tych
gigantycznych kredytów pozyskany przez Batax z Banku
Handlowego miał być niespłacony. Planowano, że kilka
miesięcy po jego pozyskaniu firma Kubiaka zbankrutuje, a
bank wpisze zobowiązanie w straty. Chodziło o kilkanaście
milionów dolarów. Koło Żemka kręciło się wiele osób, nie
tylko Kubiak i Paradowski. Biznesmeni, politycy, wojskowi.
Kubiak miał głowę do interesów, ale musiał dzielić się z
wojskowymi, utrzymywać całą tę zgraję polityków, Bielecki,
Tusk i reszta. Mieli ambitne plany. I całkiem realne. Kubiak
z Paradowskim mówili, że mają finansowanie z Niemiec, ale
to nie wystarczało do przejęcia władzy, a do tego
sprowadzały się ich zamiary. To z jednej strony pieniądze od
Niemców, ale też pieniądze Kubiaka i wywiadu wojskowego
pozwoliły na wykreowanie całego ugrupowania, sztucznego
politycznego establishmentu, który wywierał decydujący
wpływ na polską politykę przez następnych kilkadziesiąt
lat. „Pułkownicy" i Wiktor Kubiak wyciągnęli ich z
politycznego niebytu czy co najmniej z marginesu, dali
impuls do błyskawicznego rozwoju Kongresu
Liberalno-Demokratycznego, który potem stał się jednym z
fundamentów dla Unii Wolności i także Platformy
Obywatelskiej. Wiktor Kubiak bardzo szybko wystawił
rachunek swoim podopiecznym. Kiedy ministrem do spraw
przekształceń własnościowych został Janusz Lewandowski,
musiał powołać swojego niedawnego promotora na
stanowisko doradcy do spraw prywatyzacji. Kubiak i
„pułkownicy" zdyskontowali tę nominację na wszelkie
możliwe sposoby. Słyszałem od Paradowskiego, że zrobili na
tym wiele świetnych interesów. Z wyprzedzeniem poznawali
plany prywatyzacyjne i szereg innych tajemnic, a taka
wiedza miała konkretny wymiar finansowy.
Scenariusz opowiedziany przez „Masę" idealnie pasował do
układanki, która powstała z naszych wcześniejszych
ustaleń, nieważne więc było, kto napisał ten scenariusz -
ważne, czy był prawdziwy. A w tej sprawie fakty nie
pozostawiały wątpliwości. Zasadniczym dylematem ów-
czesnych realiów było znalezienie prostej odpowiedzi na
trudne pytanie: skąd wziąć pieniądze? Znalazł ją Leszek
Miller, który poleciał do Moskwy, gdzie od rosyjskich
towarzyszy „pożyczył" kilka milionów dolarów, teoretycznie
na cele statutowe, w rzeczywistości na utrzymanie
bieżącego aparatu znajdującej się w defensywie nieboszczki
partii. Znaleźli ją także politycy zaczynający swoją karierę w
tak zwanej „wolnej Polsce", którzy uzyskali finansowanie z
zagranicy oraz w wojskowych służbach specjalnych
kooperujących z najgorszym sortem przestępców i
gangsterów. To wszystko było wodą na młyn dla sponsorów
politycznych zamierzeń i działań Donalda Tuska oraz spółki
- tłem, które mocodawcy Wiktora Kubiaka z wywiadu
wojskowego kontrolujący rodzącą się nową rzeczywistość,
starannie wypełnili szczegółami, szczegół po szczególe. Dla
Kubiaka przewidzieli specjalną rolę: zawiązania mariażu z
rodzącą się nową siłą polityczną, która miała bardzo
ambitne plany, ale nie miała pieniędzy. Czołowi
przedstawiciele gdańskich liberałów w osobach Jana
Krzysztofa Bieleckiego, Donalda Tuska, Janusza
Lewandowskiego i Jacka Merkla mieli świadomość, że bez
fortuny mogą co najwyżej rozbłysnąć jasnym, lecz
krótkotrwałym płomieniem. Do realizacji zamierzeń nie
wystarczyło im wsparcie z Niemiec — potrzeba było więcej
pieniędzy. Kluczową rolę w dalszej części tej układanki
odegrał Donald Tusk, który znał wcześniej Wiktora Kubiaka
- skąd?! - i który zapoznał z nim pozostałych, kolegów z
Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Dalej poszło już
gładko. Dzięki wsparciu Wiktora Kubiaka wydawany przez
środowiska liberalne „Przegląd Polityczny" zyskał na
atrakcyjności, a pozyskane środki pozwoliły na
zorganizowanie założycielskiej konferencji krajowej. Do
liberałów dołączyli działacze NZS-u z Pawłem Piskorskim
na czele, który szybko awansował w strukturach. Apar-
tament Kubiaka w hotelu „Marriott" stał się centrum
decyzyjnym i nieformalną siedzibą nowej partii. Paweł
Piskorski, Donald Tusk, Jan Krzysztof Bielecki, który kilka
miesięcy później stanął na czele nowego rządu oraz Janusz
Lewandowski, przyszły Minister Przekształceń
Własnościowych, korzystali z gościny możnego sponsora,
debatując w jego siedzibie od świtu do nocy. Pojawienie się
w „Marriotcie" młodych liberałów z Gdańska, którzy mieli
polityczną wizję, ale nie mieli nic ponadto - siedziby w
Warszawie, infrastruktury w terenie czy nawet
samochodów — i nie byli przygotowani do walki o swoją
wizję, było na rękę ludziom z „wojskówki". Łącznikiem
pomiędzy Kubiakiem i stojącym za nim wojskowym
wywiadem a środowiskiem KLD był nie kto inny jak Donald
Tusk. To on zapoznawał kolegów liberałów z Kubiakiem, to
on grał w tych relacjach pierwsze skrzypce. Najwyraźniej
ani jemu, ani innym nie przeszkadzała przeszłość Wiktora
Kubiaka, ani przeszłość jego mocodawców. Mówiąc krótko:
każdy w tym gronie wiedział lub co najmniej domyślał się,
kto jest kto i od kogo, a także z jakich źródeł pochodzą
pieniądze, o których mówili. Przy akceptacji „pułkowników"
Kubiak zapewnił Tuskowi i jego kolegom wszystko, co
trzeba. Na początek biuro ogólnokrajowe w siedzibie Bataxu
w „Marriotcie", do tego samochody i nieformalną „linię
kredytową", najlepsze trunki, cygara. To był dla nich nowy,
nieznany świat, bo przecież niedługo wcześniej ludzie ci
malowali kominy w stoczniach.
W Bataxie najczęściej przesiadywali wprowadzający
Wiktora Kubiaka w środowisko KLD Donald Tusk, a także
Janusz Lewandowski i Jan Krzysztof Bielecki, Do tego
„dokooptował się" Paweł Piskorski i cała późniejsza
polityczna „elita". Było to w 1990, a już w styczniu 1991
prezydent Wałęsa desygnował Jana Krzysztofa Bieleckiego
na stanowisko premiera. Bez pieniędzy Kubiaka i
„pułkowników" nie byłoby ani tego rządu, ani późniejszych
spektakularnych karier większości z tych polityków. Dzięki
pieniądzom dostarczanym z Niemiec, dzięki Kubiakowi i
kontrolowanemu przez służby specjalne prezydentowi RP
Lechowi Wałęsie, nowa partia szybko zyskała na znaczeniu.
W efekcie już w 1991 Jan Krzysztof Bielecki, mając w
Sejmie zaledwie kilku posłów z własnego ugrupowania,
stworzy rząd. Mocodawcy Wiktora Kubiaka mogli otwierać
szampana: mieli realne wpływy na rządy w „wolnej Polsce",
które z drobnymi tylko „zawirowaniami" i kłopotami
utrzymywali przez wiele następnych lat - a może i dłużej.

Kto jak kto, ale akurat ja wiedziałem to dobrze, że układy ze


służbami specjalnymi, wszystko jedno polskimi,
niemieckimi czy jakimikolwiek - to dożywocie. I nic nie
można na to poradzić.
„Masa" był ciekawym rozmówcą i cennym dla nas źródłem
informacji, którego wiarygodność na tym odcinku
zweryfikowaliśmy na wiele sposobów. Nie mieliśmy podstaw
sądzić, że wodzi nas na manowce. Gdybyśmy jednak mieli
w tej kwestii jeszcze jakieś wątpliwości, musielibyśmy je
stracić po rozmowie z informatorem z wywiadu, który znał i
gangsterów z „Pruszkowa", i tamte „klimaty" hotelu
„Marriott", a z którym rozmawialiśmy w Wiedniu.
- Byłem jednym z wielu na usługach wywiadu, cieniem
Wiktora Kubiaka. Poznałem go wiele lat wcześniej, to
historia na oddzielną opowieść. Nie miałem za wiele do
roboty, bo Kubiak prawie nie wychodził z biura, rzadko
ruszał się z osiemnastego piętra czy w ogóle z „Marriot- tu".
Na górze kręciło się wtedy mnóstwo ludzi, istny dom
wariatów: Niemcy, Amerykanie, izraelscy Żydzi, trochę
Rosjan. Do tego wojskowi i gangsterzy. Przychodzili,
wychodzili, telefony dzwoniły non stop, drzwi się nie za-
mykały. Żeby to zrozumieć, trzeba sobie przypomnieć, jak
wyglądała Polska w okresie transformacji. Wszyscy chcieli
władzy, ale nikt nie miał pieniędzy, bo te mieli tylko
komuniści. Oni jednak z kolei nie mieli szans na powrót do
władzy, nie wtedy - tuż po upadku PRL-u. Musiało minąć
trochę czasu, by ludzie zapomnieli. Dla każdego było
oczywiste, że trzeba postawić na innego konia, i tak się
stało.
Wtedy po raz pierwszy spotkałem Donalda Tuska. Wiktor
przedstawił go jako przyjaciela. Dla mnie ważne jest tak
zwane pierwsze wrażenie - nie było dobre... Batax stanowił
część ogólnokrajowej siatki, w której byli wszyscy: politycy,
gangsterzy, wojskowi. Przygotowywali się do przejęcia
władzy. Gromadzili haki, informacje, tajne dokumenty,
materiały z nielegalnych podsłuchów i tajnych przeszukań -
wszystko zbierane skrupulatnie, setki wspaniałych haków
wszystkich na wszystkich, a całość podlana sosem
nacisków i szantaży. Biuro Kubiaka w „Marriotcie" idealnie
nadawało się na centrum decyzyjne. Bielecki i Tusk
rozmawiali z Wiktorem za zamkniętymi drzwiami, tylko w
niektórych spotkaniach brałem udział. Gadali całymi
dniami - w każdym razie byli tam stale i ciągle się naradzali.
Wszystko zostało podporządkowane ich wyborczej wygranej
- bo od tego wszystko zależało. Ale przychodzili też inni ze
świecznika i wszyscy czegoś chcieli.
Tego dnia, gdy Bielecki został premierem, odkorkowy-
waliśmy w Bataxie szampana. To była świetna inwestycja, z
perspektywami na przyszłość. Od tego momentu Bielecki,
Tusk i inni zaczęli robić wielkie polityczne kariery, z małą
pomocą przyjaciół, rzecz jasna. Jeszcze długo po tym, jak
Bielecki został premierem, wszystkie najważniejsze
polityczne decyzje zapadały w „Marriotcie" - ale potem to się
zmieniło. Pojawiły się inne miejsca: powojskowy ośrodek w
Ryni nad Zalewem Zegrzyńskim, Colloseum, Agencja
Mienia Wojskowego w Warszawie. Zdziwiłby się pan, jacy
ludzie tam przychodzili, na zaplecze Colloseum też: biskup
Sławoj Leszek Głódź, generałowie, aktorzy, dziennikarze, a
z polityków Mieczysław Wachowski, kiedy był jeszcze
kapciowym prezydenta Lecha Wałęsy, Bronisław Geremek,
Sławomir Petelicki, szef GROM-u, admirał Czesław
Wawrzyniak, Jacek Dębski, członek zarządu Kongresu
Liberalno-Demokratycznego, wielu innych. I wszystkim
chodziło o jedno: pieniądze i władzę, cała reszta to
nieistotne dodatki. Relacje, które zbieraliśmy, były
bezcennym uzupełnieniem, a niekiedy cennym
potwierdzeniem tego, co wiedzieliśmy już wcześniej. Klimaty
hotelu „Marriott" potwierdzały też to, co obserwowałem jako
młody funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa w
pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych - kraj
przypominający przeciekający okręt, na którym wywiady
obcych państw pod płaszczykiem konsultantów, doradców
czy innych „dobroczyńców" grasowały jak po ziemi niczyjej,
zupełnie swobodnie, praktycznie bezkarnie wykradając
wszelkie tajemnice, realizując rozmaite operacje i
kombinacje oraz inne wytyczone cele...
Jarosław Sokołowski, pseudonim „Masa", otworzył się ze
swoją wiedzą i po latach bajdurzenia o „kobietach mafii" i
tym podobnych bzdurach po raz pierwszy opowiedział o
sprawach naprawdę ważnych i poważnych. Napisaliśmy we
trójkę, z Wojtkiem Sumlińskim, książkę pokazującą „who is
who" pt. „To tylko mafia" - a potem nagle „Masę" zamknęli.
Ani ja ani Wojtek nie znaliśmy go na tyle dobrze, by za niego
ręczyć. Żyliśmy jednak zbyt długo na tym świecie, by
wierzyć, że taka zbieżność - książka, w której jak nigdy
wcześniej odkrył się ze swoją wiedzą i w dwa tygodnie
później areszt - to tylko przypadek. Osobiście wierzę w
przypadki, ale każda wiara ma swoje granice. Nasze, od
początku niemałe, wątpliwości w tej sprawie jeszcze urosły,
gdy poznaliśmy wagę zarzutów: niezapłacona faktura za
kostkę brukową, w normalnych warunkach sprawa dla
sądu cywilnego, powoływanie się na znajomość z
policjantem, wprowadzenie na siłownię niedopuszczonych
do obrotu w Polsce anabolików o wartości dwóch tysięcy
złotych - wszystko to razem wzięte wyglądało słabo, a może
nawet groteskowo. W tej sytuacji wniosek narzucał się sam:
w kraju sporo się zmieniało, ale przysłowiowy „sierżant w
okopie" - ważniejszy niż generał - wciąż pozostawał ten sam
i cały czas trzymał rękę na pulsie. Ktoś, najwyraźniej ktoś,
kto wiele może, chciał, by „Masa" zamknął dziób i co
najwyżej wrócił do opowiastek o „kobietach mafii". Więc
„Masa" zamknął dziób, bo trudno kłapać dziobem,
pozostając pod kluczem. Innymi słowy - kiedy najważ-
niejszy w Polsce świadek koronny przerwał milczenie - ktoś
przerwał jego mówienie. Dla nas przesłanie płynące z tej
historii było jasne i trudno było nam patrzeć na tę sprawę
inaczej niż w kategoriach ostrzeżenia. To jednak mogło
oznaczać, że byliśmy na dobrym tropie, a w takim razie -
konkludowaliśmy - powinniśmy na nim pozostać.
Przynajmniej tak długo, jak długo nam na to pozwolą.
Wszystko to było tak zaskakujące, iż nie sądziłem, że cokol-
wiek będzie mnie jeszcze w stanie zaskoczyć. A jednak po
raz kolejny pomyliłem się, bo kolejne wydarzenie okraszone
niespodziewaną informacją wprost wbiło mnie w fotel.
Miałem nad czym pogłówkować - zapowiadała się długa
noc...
Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego powołano do
życia ustawą z lutego 1989, powierzając gromadzenie
pieniędzy na obsługę zagranicznego długu. Ważniejszy był
jednak cel ukryty: wykup polskich zobowiązań na rynku
wtórnym. W sytuacji kryzysu z początku lat
dziewięćdziesiątych papiery dłużne PRL-u osiągały ceny
mniej niż niskie. Wykupowanie ich przez Polskę i
zmniejszanie w ten sposób zadłużenia naruszało umowy z
wierzycielami. Nasz kraj, tłumacząc się autentycznie
katastrofalnym stanem finansów publicznych, odmawiał
spłaty zobowiązań, ale jednocześnie przeznaczał spore
środki na ich wykup. Rynkowa cena długu wynosiła
dwadzieścia dwa centy za jednego dolara, a wierzyciele
woleli odzyskać część należności niż nic. Taka operacja,
rzecz jasna, nie miała za wiele wspólnego z prawem
międzynarodowym. Wymagała dyskrecji i dlatego
powierzono ją wojskowym służbom specjalnym. W skład
zarządu FOZZ wchodzili Grzegorz Żemek - dyrektor
generalny - oraz Janina Chim - zastępca dyrektora a przy
okazji także partnerka życiowa Dariusza Przywieczerskiego,
założyciela obecnego Banku Millenium - oraz rada
nadzorcza w składzie; przewodniczący Janusz Sawicki,
Dariusz Rosati, Jan Boniuk, Grzegorz Wojtowicz, Zdzisław
Sadowski, Jan Wołoszyn, Sławomir Marczuk i Wojciech
Misiąg. Ten ostatni był Wiceministrem Finansów w kilku
następnych rządach. Istotną rolę w całej tej historii odegrał
Bank Handlowy, czyli obecnie Citi Bank Handlowy, który
prowadził transakcje dewizowe FOZZ, Podczas kontroli
przeprowadzonej przez NIK w okresie 1991-1992 wykazano,
że już w trakcie trwania kontroli bank prowadził działalność
dewizową na szkodę polskiej gospodarki, a szacowane
straty strony polskiej liczone były w miliardach. Mimo tak
dramatycznych danych nikogo z zarządu nie pociągnięto do
odpowiedzialności, nie odzyskano też pieniędzy jedna z
wielu historii pokazujących dlaczego przez następne
dziesięciolecia tak wielu określało Polskę „krajem na niby".
Kadrę zarządzającą FOZZ, któremu Ministrowie Finansów
Andrzej Wróblewski i Leszek Balcerowicz przekazywali
środki budżetowe, stanowili oficerowie i współpracownicy
komunistycznych służb specjalnych, cywilnych i
wojskowych. Grzegorz Żemek był tajnym współpracow-
nikiem Zarządu II Sztabu Generalnego ps. „Dik" - wywiadu
- a Janusz Sawicki tajnym współpracownikiem SB, potem,
w latach dziewięćdziesiątych, kadrowym pracownikiem
Urzędu Ochrony Państwa, którego szefem był nie kto inny,
jak Krzysztof Kozłowski. Wróblewski, Minister Finansów na
początku 1989, nie dość, że powierzył Żemkowi funkcję
dyrektora generalnego funduszu, to jeszcze powołał radę
nadzorczą z tego samego klucza, składającą się w
większości z tajnych współpracowników SB. Na przykład
takich jak Dariusz Rosati, dziś europoseł Platformy
Obywatelskiej, który przed wyjazdem na stypendium do
Stanów Zjednoczonych, w lutym 1978 został pozyskany do
współpracy.
Na trop gigantycznych nadużyć w funduszu i wokół niego
jako pierwszy wpadł urzędnik Izby Skarbowej Michał
Falzmann, który szczegółowo opisał swoje odkrycia. Wszedł
w skład zespołu kontrolerów NIK, którzy przez pół roku
prześwietlali FOZZ. W maju 1991 śledztwo w tej sprawie
wszczęła prokuratura i wtedy wyszło na jaw, że FOZZ wiele
transakcji załatwiał „na gębę", bez dokumentacji pisemnej.
Przekazywał bez żadnej kontroli ogromne kwoty firmom
krajowym i zagranicznym. Powierzył na przykład
sześćdziesiąt miliardów starych złotych Bankowi Inicjatyw
Gospodarczych, wystawił na rzecz Banku Handlowego
weksle na trzy i pół biliona starych złotych i zawarł
szesnaście umów legalizujących kredytowanie wielu firm.
Większość z tych pieniędzy „zniknęła" i nigdy już nie została
odzyskana. Podobny, delikatnie mówiąc, „bałagan" panował
w sferze operacji zagranicznych. Za pośrednictwem Banku
Handlowego i Banku Rozwoju Eksportu wyprowadzano za
granicę kolejne wielkie kwoty, między innymi blisko sto
milionów dolarów trafiło na konta spółek w rajach
podatkowych w dziewięciu krajach europejskich oraz w
Stanach Zjednoczonych. Zasilane środkami z FOZZ firmy
wkrótce potem ogłaszały niewypłacalność i upadały, a
pieniądze, dokładnie jak w Polsce, tylko jeszcze bardziej
skutecznie, bardziej bezpowrotnie - „znikały". W ustawie o
FOZZ dopuszczono przekazywanie dowolnych środków i
aktywów publicznych od wytypowanych przez kierownictwo
funduszu przedsiębiorstw państwowych. W ten sposób
Leszek Balcerowicz faktycznie zrezygnował z kontroli części
finansów publicznych, innymi słowy - nie sprawował
żadnego nadzoru nad przekazywanymi do FOZZ środkami
publicznymi. Mając tak przetartą ścieżkę, powołując się na
decyzję Balcerowicza, szef FOZZ Grzegorz Żemek przejął
należności Central Handlu Zagranicznego. Zestawienie
możliwych do odtworzenia przepływów finansowych
dokonane post factum wykazało jasno, że na wykup
polskiego długu przeznaczono tylko drobny ułamek z dwóch
bilionów starych złotych, jakimi dysponował FOZZ, a sumy
te nie uwzględniają jeszcze dwóch innych źródeł, do których
fundusz sięgał: należności oraz tak zwanej „czarnej kasy"
Central Handlu Zagranicznego, bagatela, „drobne" sto
pięćdziesiąt milionów dolarów. Oznaczało to, że decyzją
Balcerowicza pieniądze z „czarnej kasy" przekazane do
dyspozycji Żemkowi zostały całkowicie przejęte przez służby
specjalne. W czerwcu 1991 w gabinecie premiera Jana
Krzysztofa Bieleckiego odbyła się w tej sprawie narada,
generalnie poświęcona FOZZ, podczas której wszystkie te
szalbierstwa zostały pokazane przez Michała Falzmanna z
NIK-u i jego szefa Waleriana Pańkę - wyłożone na stół jak
karty w pasjansie. I wkrótce potem obaj ci nieszczęśnicy
zeszli z tego świata - i Falzmann, i jego szef. Michał
Falzmann w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat zmarł na
zawał serca, prezes NIK-u Walerian Pańko zaś zginął w
wypadku samochodowym. Kierowca jego służbowej lancii
Jan Budziński zmarł po kilku miesiącach - oczywiście na
zawał serca. Z kolei dwaj policjanci „drogówki", którzy
badali „wypadek" Pańki i podnosili wątpliwości, czy aby na
pewno był to wypadek, wybrali się na ryby i utonęli... Gdy
zakładano Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego,
długi PRL-u w zagranicznych bankach wynosiły ponad
czterdzieści jeden miliardów dolarów. Aby operacja
potajemnego skupu polskiego zadłużenia na rynkach
międzynarodowych mogła się powieść, konieczna była
dyskrecja i zaufani powiernicy, zarządzający spółkami
zarejestrowanymi w Europie Zachodniej, Stanach Zjed-
noczonych oraz w rajach podatkowych. Sprawdzonych
powierników i odpowiednie firmy był w stanie wskazać
jedynie wywiad, maskujący swoje działania operacyjne
szyldem biznesu. Umowy, które FOZZ podpisywał ze swoimi
agentami, bardziej przypominały instrukcje dla tajnych
współpracowników wywiadu niż rutynową dokumentację
biznesową. Agenci funduszu zobowiązywali się przestrzegać
szczegółowych instrukcji przekazywanych przez FOZZ
odnośnie do stopnia poufności operacji, sposobu ich
wykonania, komunikowania partnerów, referencji, znaków,
firm itp. W umowie podpisanej wiosną 1989 przez dyrektora
generalnego FOZZ Grzegorza Żemka z Krzysztofem
Pochrzęstem, pełnomocnikiem spółki Altex International
Ltd z Brytyjskich Wysp Dziewiczych, napisano wręcz, że
zlecenie dokonania operacji finansowej, handlowej,
kapitałowej może być udzielone w innej niż pisemna formie.
Zupełnie jak w mafii, gdzie słowo ma większą moc niż
podpisany dokument. Przyjęcie takiej zasady wręcz
zachęcało do zagarniania państwowych pieniędzy. Grzegorz
Żemek z kasy funduszu przekazał ponad czterdzieści
milionów dolarów na zatuszowanie swoich „wpadek" z
czasów, gdy pracował w Luksemburgu - podpisał wtedy
wiele „dziwnych" akredytyw na „dziwne" dostawy dla
różnych firm. Jedną z takich akredytyw była ta dla spółki
Batax Wiktora Kubiaka, także współpracownika Zarządu II
Sztabu Generalnego - w y wiadu wojskowego.
Czy to tylko przypadek, że niemal wszystkie firmy
wykorzystane do działań FOZZ, w różnych państwach
świata, miały fatalną reputację i majątków dorobiły się w
zasadzie tylko dzięki lokatom Żemka? Czy to tylko
przypadek, że podobnie było również w przypadku Bataxu
Wiktora Kubiaka? Tak naprawdę nie musiałem się nad tym
zastanawiać, bo znałem odpowiedzi - same się narzucały.
Śledztwo w sprawie FOZZ rozpoczęło się 7 maja 1991.
Ustalono, że w latach 1989-1990 fundusz otrzymał do
dyspozycji prawie dziesięć bilionów starych złotych - około
miliarda siedmiuset milionów dolarów - za które mógł
wykupić dług o wartości ponad siedmiu i pół miliarda
dolarów, przy rynkowej cenie polskiego zadłużenia
wynoszącej dwadzieścia dwa centy za jednego dolara
wartości nominalnej długu. Miało to doprowadzić do
zmniejszenia w 1990 zagranicznego długu Polski o taką
właśnie kwotę - siedem i pół miliarda dolarów. Tymczasem
w rzeczywistości na cel, dla którego powstał FOZZ,
przeznaczono zaledwie kilka procent z tej kwoty, dokładnie
sześćdziesiąt dziewięć milionów dolarów - to zmniejszyło
polski dług o nominalnej wartości zaledwie dwustu
siedemdziesięciu dwóch milionów dolarów. Cała ta
gigantyczna różnica pomiędzy środkami przekazanymi dla
FOZZ a wydanymi na cel, dla którego powstał fundusz,
„zniknęła" w tajemniczych okolicznościach. Smaczku tej
historii dodawał fakt, że, jak się okazało, już od 18
października do 10 grudnia 1989 roku w funduszu
przeprowadzono pierwszą kontrolę Ministerstwa Finansów,
która wykazała „niekompletność materiału dowodowego
dotyczącego realizowanych transakcji i niekonwencjonalny,
tak zwany cichy charakter tych transakcji, bez
uzewnętrzniania ich w formie pisanych dokumentów".
Szkopuł w tym, że fundusz nie zastosował się do zaleceń
pokontrolnych, a protokół z kontroli zaginął. Zupełnie tak,
jakby go nigdy nie było...
Ostatecznie NIK zakończyła badanie sprawy 25 czerwca
1991 podpisaniem protokołu kontrolnego przez zarząd
FOZZ. Protokół wskazywał na szokujące nadużycia oraz
„utajniony" sposób prowadzenia działalności - polegający
na wydawaniu poleceń ustnych i unikaniu dokumentacji
zlecanych transakcji - oraz opisywał liczne niepra-
widłowości w obracaniu przez fundusz kwotą stanowiącą
równowartość co najmniej miliarda obecnych polskich
złotych, przekazanych przez Ministerstwo Finansów na
wykup długów... Jako odpowiedzialnych za tak nie-
wyobrażalne absolutnie bandyckie nadużycia wskazano w
raporcie dyrekcję oraz Radę Nadzorczą FOZZ, wice-
ministrów finansów, Janusza Sawickiego, Ministra Fi-
nansów Leszka Balcerowicza i Wojciecha Misiąga. Rzecz
jasna, na słowach się skończyło i nikomu ze wskazanych
nie spadł w tej sprawie włos z głowy... Okoliczność, która
skłoniła mnie do wszystkich tych ponurych refleksji o
„matce wszystkich afer", jak skąd inąd słusznie nazywano
aferę FOZZ, a która wbiła mnie w fotel, dotyczyła Dariusza
Przywieczerskiego. Konkretnie - jego ekstradycji.
Przywieczerski, prywatnie partner Janiny Chim, zastępcy
Grzegorza Żemka w FOZZ, określany był jako „główny mózg
afery FOZZ". Wiedziałem o nim tyle, że nie musiałem
wiedzieć więcej, by rozumieć, kto zacz.
Zaraz po maturze wstąpił do PZPR i trwał w partii aż do
„ostatniego jej boju" w 1989. Nim jednak „bój" ten nastąpił,
Przywieczerski zdążył ukończyć studia na SGPiS w
Warszawie, zrobić karierę w Centrali Handlu Zagranicznego
„Paged", dochrapując się stanowiska zastępcy dyrektora,
pracować w Komitecie Centralnym PZPR, wyjechać na
placówkę dyplomatyczną do Nairobi w charakterze radcy
handlowego, dorobić się sporych pieniędzy na dostawach
kawy i herbaty do sąsiedniej Ugandy i zostać dyrektorem
firmy Universal, eksportera AGD. Po 1989 nadal kierował
Universalem, wprowadzając firmę w lipcu 1992 na
warszawską Giełdę Papierów Wartościowych, a niedługo
potem przeprowadził jej prywatyzację, oczywiście na swoją
rzecz - klasyczny przykład uwłaszczenia się na
państwowym majątku, jeden z wielu w „wolnej Polsce". W
tak zwanym międzyczasie usunięci z kierownictwa
funduszu Grzegorz Żemek i Janina Chim założyli z
Dariuszem Przywieczerskim firmę Trading Assets Company
z kapitałem założycielskim pięć miliardów starych złotych, a
niedługo potem wyszło na jaw, że w gronie wielu
kredytowanych przez FOZZ firm był między innymi
Universal którego dyrektorem był Dariusz Przywieczerski.
Jakby tego było mało, okazało się, że FOZZ finansował też
kampanię wyborczą Przywieczerskiego, gdy ten kandydował
do Senatu. Oczywiście wszystko to było szalenie
interesujące - o ile oczywiście kogoś interesuje draństwo,
cwaniactwo i zwyczajna podłość - ale moją uwagę w tej
historii zwracał inny, równie ciekawy, a może nawet
ciekawszy, wątek. Dotyczył on pewnego „szczegółu" w
dorobku życiowym Dariusza Przywieczerskiego, a ów
szczegół odnosił się wprost do gdańskiej Fundacji
Liberałów. Mówiąc krótko - Dariusz Przywieczerski, zwany
„mózgiem afery FOZZ", był jednym z ważniejszych
sponsorów tej fundacji, której dobro tak bardzo leżało na
sercu Donaldowi Tuskowi. Podczas procesu sądowego w
sprawie FOZZ księgowa Universalu Lucyna Czajkowska
zeznała przed Sądem Okręgowym w Warszawie, że na
polecenie Dariusza Przywieczerskiego przelewała pieniądze
ze spółki zależnej Universalu Dukat dla gdańskiej Fundacji
Liberałów. Dodała też, że w 1990 i w 1991 spółka Dukat nie
prowadziła już żadnej działalności gospodarczej i służyła
wyłącznie do jednego celu: do finansowania Kongresu
Liberalno-Demokratycznego. Tym samym potwierdziło się
wszystko to, co mówił Anatol Lawina, szef zespołu NIK
kontrolującego FOZZ. W 1991 zeznał, że to właśnie poprzez
spółkę Dukat Dariusza Przywieczorskiego rozprowadzano
pieniądze zagrabione z FOZZ, w tym także te, które trafiały
do liberałów. Do procesowej pointy tej historii było jeszcze
bardzo daleko, ale koło zaczęło powoli się domykać.
Prawdziwy początek końca imperium Przywieczerskiego
nastąpił w 1998, gdy Universal został wyrzucony z giełdy za
notoryczne łamanie obowiązku informacyjnego, a potem
upadł, on zaś sam znalazł się w poważnych tarapatach,
właśnie w związku; z aferą FOZZ. Do winy się nie przyznał,
w skrytości ducha liczył zapewne, że wybroni go układ i
ludzie na wysokich stołkach. Musiał jednak mieć
świadomość, że pozostawił liczne tropy i że dowody
szalbierstw są nadto widoczne, by mógł wyjść z tej historii
suchą stopą. Wiedziałem, jak to działa, bo przez kilkanaście
lat służby w UOP, a potem w ABW nauczyłem się tego i
owego o układach. Bandyci w białych kołnierzykach,
podobnie jak wszyscy inni bandyci, kryli się wzajemnie tak
długo, jak długo było to bezpieczne dla nich samych. Gdy
sprawy zaczynały przybierać zły obrót i wymykać się spod
kontroli, odcinano kończynę, jak zeschłą gałąź, by ratować
cały organizm. „Odcinanie" rzadko kiedy skutkowało
trafieniem „grubych ryb" za kratki, bo pobyt w tego typu
przybytkach mógłby co poniektórym rozwiązać języki, więc
nikt nie chciał ryzykować. Dlatego zazwyczaj wszystko
kończyło się ostatecznym wyciszeniem sprawy: „zawałem
serca", „wypadkiem samochodowym", poślizgnięciem na
mydle ze skutkiem śmiertelnym lub tak zwanym
„samobójstwem", przypadłość w III RP nad wyraz częsta.
Zastanawiałem się kiedyś, ile jeszcze musi wydarzyć się
podobnych „wypadków" i „samobójstw", by opinii publicznej
otworzyły się oczy i by wszyscy zrozumieli, z czym naprawdę
mamy do czynienia. To jednak pytanie, jak wiele innych,
pozostało bez odpowiedzi. Był jeszcze drugi sposób
zamykania ust ludziom układu wypadłym poza jego nawias,
nie tak drastyczny jak pierwszy, za to prawie równie
skuteczny. W skrócie polegał on na umożliwieniu
osobnikom zagrożonym więzieniem ucieczki za granicę, z
biletem w jedną stronę. Podczas służby w ABW wielokrotnie
przekonałem się, jak skuteczny to sposób. Z wielu tego typu
historii szczególnie dobrze zapamiętałem zwłaszcza jedną.
Był późny wieczór 13 kwietnia 2005 roku, gdy w Central-
nym Ośrodku Szkoleniowym ABW w Emowie zadzwonił
telefon. Rozmówca przedstawił się oficerowi dyżurnemu i
choć powiedział, że dzwoni w ważnej sprawie państwowej,
musiał poczekać dobrych kilka minut, zanim oficer znalazł,
kogo szukał, czyli moją skromną osobę. Telefonował
zaprzyjaźniony ze mną generał Marek Dominiak,
komendant Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej w
Chełmie, z krótką informacją: po linii prywatnej dzwonił do
niego kolega, komendant straży granicznej na warszawskim
lotnisku Okęcie, z przekazem, że na liściu pasażerów do
Genewy jest Peter Vogel. Ten z Okęcia pytał tego z Chełma,
czy ABW chce, żeby go zatrzymać, a jeśli nie, to czy może
chociaż zrobić rewizję i skopiować to, co ma. A pyta, bo ktoś
z ABW zrobił zastrzeżenie na granicy. Pamiętam, co wtedy
myślałem. Z prędkością światła analizowałem wagę
informacji, którą usłyszałem, i wszystko to, co wiedziałem o
Voglu. Peter Vogel vel Piotr Filipczyński, morderca, znany
jako „kasjer lewicy". Syn zawodowego dyplomaty i
współpracownika Służby Bezpieczeństwa w jednej osobie.
Już jako siedemnastoletni chłopak brutalnie zamordował
kobietę w celach rabunkowych. Skazano go na dwadzieścia
pięć lat więzienia. W 1979 roku miał przerwę w odbywaniu
kary, ale do więzienia już nie wrócił. Cztery lata później, w
niewyjaśnionych okolicznościach, dostał paszport i
wyjechał do Szwajcarii. Morderca otrzymał tamtejsze
obywatelstwo i zaczął robić karierę bankiera, a z czasem -
administratora aktywów w prestiżowym, królewskim Coutts
Banku. Został ułaskawiony przez prezydenta Aleksandra
Kwaśniewskiego, a uzasadnienia aktu łaski nie podano
nigdy. Natomiast na konto banku, który reprezentował
Vogel, miały zostać przekazane trzy miliony dolarów dla
polityków, którzy „pomagali" w prywatyzacji Polskich Hut
Stali. Niezależnie od tego szwajcarscy prokuratorzy
potwierdzili istnienie trzydziestu rachunków w Coutts
Banku i Banku EFG w Zurychu, przez które miały być
transferowane łapówki dla niektórych polityków lewicy,
tycznie ponad pięćdziesiąt milionów franków szwajcarskich.
Pozycja Vogla była w tym biznesie kluczowa - właśnie
niczym „klucznika" dysponującego odpowiednim kluczem
do sejfu. Nazwisko Vogla przewijało się w wielu sprawach.
Ot, choćby w sprawie fundacji „Pro Civili" - odpowiedzialnej
za zbrodnie i defraudacje na co najmniej kilka miliardów
złotych wytransferowanych następnie na Cypr, najbardziej
niebezpiecznej organizacji przestępczej w Polsce, z którą
więzi łączyły późniejszego prezydenta Polski Bronisława
Komorowskiego - czy też w sprawie Narodowego Systemu
Kryptograficznego, w którym z kolei interesie brudne łapska
maczali moi szefowie ze służb specjalnych. Degradacja sieci
narodowych doprowadziła do degradacji kryptografii
narodowej połączonej z wysoce prawdopodobną penetracją
systemu łączności najważniejszych osób i instytucji w
państwie przez obce służby. Kluczem do odkrycia tych i
wielu innych tajemnic z nieodległej przeszłości był nie kto
inny, tylko właśnie Peter Vogel, wirtuoz szwindlu, który
jakiś czas temu zapadł się pod ziemię i właśnie wypłynął na
powierzchnię. Najwyraźniej ktoś czegoś nie dopatrzył i stąd
zapewne pojawiło się „zastrzeżenie na granicy", czyli
czynność operacyjna w stosunku do osoby znajdującej się w
zainteresowaniu danej służby. To z kolei stanowiło
podstawę, by rozpocząć działania. Vogel mógł zostać
zatrzymany i wyjaśnić to i owo. Mógł - ale żyłem na tyle
długo na tym świecie, by wiedzieć, że do tego nie dojdzie - że
wpływowi ludzie nie dopuszczą do żadnego zatrzymania, a
tym bardziej do złożenia wyjaśnień, bo obawiają się, że to
mogłoby złamać ustaloną zmowę milczenia i spowodować
lawinę. Przez długą chwilę milczałem, trzymając w ręku
telefoniczną słuchawkę i nie wiedząc, co mam zrobić. A nie
wiedziałem, bo wiedziałem jedno: że czegokolwiek bym nie
zrobił, mam przechlapane. Rozumiałem, że skoro ja wiem
tyle o Voglu, to wszystko to - no, może prawie wszystko - co
wiedziałem ja, wiedział także i dzwoniący do mnie kolega.
Nie wierzyłem, że jego telefon wykonany na centralę COS w
Emowie to przypadek. Być może dla niepoznaki wykonał też
telefon na moją komórkę, tak, by pozostał ślad po próbie
łączenia. Z pewnością jednak chciał, byśmy rozmawiali
przez telefon, przez który właśnie rozmawialiśmy. Innymi
słowy - prowadził swoją grę, ale nie winiłem go za to, bo na
jego miejscu zrobiłbym dokładnie to samo. Rozumiałem też,
że tak, jak on grał ze mną, tak jego kolega zagrał z nim. Na
wypadek, gdyby szukano kozła ofiarnego, który pozwolił na
wjazd i wyjazd Vogla z Polski, komendant straży granicznej
z Okęcia zadzwonił do swojego kolegi, czyli właśnie Marka, i
już był kryty. Chciał mieć alibi, bo prawdopodobnie jego też
wcześniej „wrobił" ktoś, kto chciał mieć alibi. Marek
wiedział, że wszystkie rozmowy w COS są rejestrowane i
wiedział, że ja też o tym wiem, nie miałem więc wątpliwości,
dlaczego tą drogą mówił to, co mówił. Po prostu przekazał
zgniłe jabłko mnie i tyle. Miałem więc problem jak cholera.
A wiedziałem, że go mam, bo przecież nie wyklułem się
wczoraj z jajka, rozumiałem więc dobrze, że skoro ja wiem,
to co wiem, to wiedzą to także moi przełożeni, którzy z kolei
mają swoich przełożonych - ci zaś mają swój deal z Peterem
Voglem. Jak zatem mogą zareagować szefowie, gdy zapytam
ich o decyzję? Liczba potencjalnych wariantów osiągała
rozmiary astronomiczne, ale wszystkie sprowadzały się do
jednego - do sprowadzenia mnie na granice przepaści. Nie
miałem żadnych szans. Nie mówiąc nic mogłem zakładać z
przekonaniem graniczącym z pewnością, że na wypadek
przecieku o przyjeździe i wyjeździe Vogla z Polski to ja
zostanę rzucony na pożarcie. Gdybym jednak poszedł z tym
„do góry", będzie jeszcze gorzej. Zostałbym ukamienowany
tym bardziej, bo moi szefowie, którzy - jak zakładałem - z
pewnością nie ruszą palcem, by Vogla zatrzymać, od tego
momentu będą już wiedzieli, że ja wiem. I nie ma na świecie
takiej siły, która mogłaby mnie ocalić przed ich strachem, a
w konsekwencji zniszczeniem. Przedłużająca się w
słuchawce cisza trwała dobrą minutę. Zrozumiałem, że
znalazłem się w sytuacji bez wyjścia i nagle, miast poddać
się rozpaczy, poczułem szalony gniew. Zupełnie tak, jakby
cały nagromadzony żal, wzbierająca przez latu gorycz,
wszystkie rozczarowania i cały ból eksplodowały w jednej
chwili. I nagle pod wpływem impulsu, podjąłem decyzję i -
przestałem się bać. W jednej chwili przestałem troszczyć się
o całą tę wspinaczkę po szczeblach zawodowego awansu, o
swoją karierę - śmieszne słowo - i o to, co będę robił za rok i
jakie będę miał życie. Wszystko to stało mi się nagle obce,
nieważne i całkowicie obojętne, zupełnie tak, jakby
dotyczyło kogoś innego, kogoś dalekiego. Wiedziałem już co
mam robić i jak mam to zrobić. I poczułem coś, czego nie
czułem już od bardzo dawna, w zasadzie od tak dawna, że
już prawie zapomniałem, że coś takiego w ogóle istnieje -
uczucie spokoju. Są takie sytuacje, w których po prostu
trzeba zrobić to, co jest do zrobienia. To była jedna z takich
sytuacji. Rozłączyliśmy się, a ja z pytaniem o dalszy tryb
postępowania udałem się do pułkownika Jacka Mąki, za-
stępcy Andrzeja Barcikowskiego, który także przebywał w
Emowie. Gdy powiedziałem, o co chodzi, momentalnie twarz
mu tężała i wyczułem ogromne zakłopotanie - tak już
nazwisko Vogla działało na ludzi, przynajmniej na tych,
którzy wiedzieli, kto zacz. Mąka postanowił grać na zwłokę i
przerzucić gorący kartofel na szefa ABW, Andrzeja
Barcikowskiego, którego nie było jeszcze na sali. Po chwili
oczekiwania Barcikowski wszedł do budynku i Mąka, w
mojej obecności, zreferował mu sprawę.
- Słucham? - powiedział szef, po czym teraz on z kolei
zamilkł na dobre pół minuty. Po chwili jednak najwyraźniej
wrócił do świata żywych i z całych sił starał się zachować
zimną krew. - A więc Peter Vogel jest w Polsce, czy tak?
- Tak jest - potwierdziłem.
- Pan dostał taką informację i jest pewien jej wiarygodności.
- Jestem - odparłem krótko.
- Poczekajcie chwilkę - powiedział i oddalił się o krok, po
czym odwrócił się do nas plecami, z poły marynarki wyjął
telefon i wybrał numer. Wiedziałem, z kim rozmawia, a
wiedziałem, bo usłyszałem głos człowieka, który odezwał się
z drugiej strony łączy. Znałem ten charakterystyczny głos
należał do Marka Ungiera. Były szef gabinetu prezydenta
RP Aleksandra Kwaśniewskiego najwyraźniej wciąż
pozostawał w łaskach. Andrzej Barcikowski krótko
zreferował sprawę. W odpowiedzi dosłyszałem słowo
nienadające się do druku i jeszcze kilku innych, ale już
niewyraźnie. Głosi z drugiej strony nabierał coraz wyższych
tonów, a szef ABW w zasadzie tylko słuchał. Na koniec
powiedział jedno tylko słowo.
- Rozumiem - rzucił krótko i zakończył rozmowę, po czym
odwrócił się w naszą stronę. - Co pan powiedział przed
chwilą? patrzył na mnie, więc najwyraźniej pytanie było
skierowane do mnie. Skonstatowałem, że nic było to
spojrzenie wyrażające sympatię.
- Że Peter Vogel może zostać zatrzymany na Okęciu -
odparłem. - Potrzebna jest tylko pańska zgoda.
- Proszę zatem dobrze posłuchać i wbić to sobie do głowy:
nie ma zgody ani na zatrzymanie Petra Vogla, ani na rewizję
osobistą, ani na kopiowanie jego dokumentacji. I najlepiej,
jakby pan przyjął, że w ogóle nie było tej rozmowy. Czy to
jasno?
- Ale panie...
- Czy to jasne? - powtórzył pytanie z naciskiem.
- Jasne - odparłem, bo co innego mi pozostało.
- Do widzenia - powiedział „do widzenia", choć przecież
dopiero przyszedł, a i wieczór był jeszcze młody. Ponieważ
jednak tak powiedział, więc i ja odpowiedziałem:
- Do widzenia.
Rozmowa była skończona. Rozumiałem, że moja kariera w
ABW również...
I tak mniej więcej wyglądało zatrzymywanie bandytów z
układu, których tak naprawdę nikt nie chciał zatrzymywać.
Wiedziałem dobrze, że podobnie wyglądała historia
Dariusza Przywieczerskiego. Orzeczeniem sądu pozbawiono
go paszportu i zakazano opuszczania terytorium RP. Po
odwołaniu Sąd Apelacyjny cofnął jednak środki
zabezpieczające, uznając, że żadnego zagrożenia ucieczką
nie ma i nigdy nie było. Gdy zatem udział prezesa
Universalu w przekrętach dotyczących FOZZ uznano za
bezsporny, zamiast trafić do więzienia - jak chciał sąd -
Przywieczerski spokojnie wyjechał na Białoruś, a stamtąd
do Stanów Zjednoczonych. Tu przez następnych
dwadzieścia lat żył jak król, prowadząc udane interesy i
pławiąc się w luksusie. I nic nie wskazywało, by
Amerykanie mieli odesłać go z powrotem. Rozumiałem, że
jeśli nawet nie z innych powodów, to choćby dlatego, że
„zamieszany" w historię z funduszem Citi Bank jest
bankiem amerykańskim, zaś Amerykanie to ludzie
praktyczni. Takie połączenie przyczyniło się do faktu, że
przez dziesięciolecia Stany Zjednoczone nie zgadzały się na
ekstradycje do Polski osób zamieszanych w aferę FOZZ.
I osobiście nie wierzyłem, by Przywieczerski kiedykolwiek
miał wrócić do Polski. A teraz właśnie wracał...
Zastanawiałem się, czy to właśnie o tym mówili chłopcy z
CBŚ, gdy przekonywali, że w sprawie funduszu i powiązań z
liberałami niebawem coś się wydarzy. Jeśli tak, to
oznaczałoby, że byli ludźmi naprawdę świetnie
poinformowanymi i kolejny raz pożałowałem, że obawy
wzięły górę i nie zdecydowali się powiedzieć nic więcej -
pocieszałem się w duchu, że może nie zdecydowali się tylko
na ten moment, a to jednak pewna różnica. A zaraz potem
uruchomiłem wyobraźnię i zadałem sobie pytanie, na ile
ostrzeżenie skierowane pod moim adresem przez dawnego
kolegę z „firmy" mogło mieć coś wspólnego z wydarzeniami,
które tak mocno przykuwały ostatnio moją uwagę, a które
wyraźnie nabierały tempa. I na to pytanie nie znalazłem
odpowiedzi. Jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości coś się
wykluwało. Nie wiedziałem tylko - co?
ROZDZIAŁ VI: NIEMCY
- Opowiem panu historyjkę. Zgadza się pan? - nie czekając
na odpowiedź, wyjąłem pudełko chesterfieldów i w
powietrzu zgrzytnęło kółko zapalniczki.. Zaciągnąłem się
papierosem i wypuściłem dym w powietrze. Pół minuty
minęło w absolutnej ciszy. Gospodarz przesunął ręce do
góry po framudze furtki, jakby rozważał, czy nie zatrzasnąć
jej na mojej twarzy, ale zamiast tego postąpił krok naprzód,
wyszedł na zewnątrz, po czym bezszelestnie zamknął
bramkę za sobą. - Nie mogę pana wpuścić, nie jestem sam -
powiedział cicho.
- Nie szkodzi. Powiem, co mam do powiedzenia tutaj, przy
ogrodzeniu, ok? To długa historia, ale skrócę ją do
minimum. Zaczyna się latem 1984. W ciekawym z punktu
widzenia wywiadu każdego zachodnioeuropejskiego
państwa miejscu, w bliskiej odległości od Dęblina, gdzie
znajduje się WSO Wojsk Lotniczych i duży garnizon
wojskowy, w którym służą świetni specjaliści wojsk
powietrznych. Nieopodal Dęblina w Stawach i Stężycy
rozlokowane są Rejonowe Bazy Materiałowe, w których
składowano sprzęt i wyposażenie wojskowe. W Rykach koło
Dęblina mieszka niepozorny nauczyciel - pan.
Gospodarz wlepił we mnie wzrok, usiłując zmusić mnie do
spuszczenia oczu, a gdy to się nie powiodło, powoli, w geście
protestu, pokręcił głową.
- Niech pan nie przerywa i słucha dalej. Nie będę udawał,
że wiem, w jaki sposób dotarli do pana ludzie z BND, po-
dobnie jak nie wiem, w jaki sposób Niemcy skłonili pana do
współpracy. Nie mam też pojęcia, co poza pieniędzmi, bo
zawsze chodzi o pieniądze, zaoferowali pańscy nowi
mocodawcy, podobnie jak nie wiem, ile panu zapłacili za
zmianę strony. Dość, by wynikłe z uzależnienia od hazardu
problemy finansowe skończyły się raz na zawsze - to jedyny
pewnik. Dalej poszło już łatwo. Pańskim zadaniem było
zbieranie i przekazywanie informacji dotyczących
wyposażenia jakościowego i ilościowego, liczby lotów
przeprowadzanych na lotnisku w Dęblinie, typów
samolotów, jakie tam stacjonowały, ilości transportów
zaopatrzeniowych dostarczanych do Stawów i Stężycy,
Podróżował pan dużo po kraju, gdzie dystrybuował artykuły
produkowane w warsztatach szkolnych w Rykach,
Odbiorcami wyposażenia były wielokrotnie jednostki
wojskowe z całego kraju. Przebywając na terenie jed-
nostek, zbierał pan i następnie przekazywał informacje
dotyczące szczegółowego rozlokowania jednostek, w y -
posażenia wojskowego znajdującego się na terenie baz
wojskowych, a także najistotniejsze informacje o kadrze
dowódczej średniego i wyższego szczebla. Pozwalało to
Niemcom na określenie hipotetycznej bazy werbunkowej
wśród polskich wojskowych. Nauczyli pana, że praca
wywiadu i kontrwywiadu polega między innymi na
uzyskiwaniu informacji szczegółowych i wycinkowych,
które następnie przez lata układane są jak puzzle w całość i
wtedy stanowią pełny obraz danego zagadnienia. Był pan
obrazowo mówiąc takim właśnie doręczycielem puzzli
informacyjnych, z których oficerowie BND składali całą
układankę - obraz polskiej armii. Miał pan jeszcze jeden
poważny atut - dwóch pańskich krewnych służyło w
Wojsku Polskim. Od nich, zupełnie nieświadomych faktu
pańskiej współpracy z BND, uzyskiwał pan interesujące
dane na temat jednostek, w których służyli, rodzaju i ilości
sprzętu wojskowego, jakim te jednostki dysponowały, a
także na temat służącej w nich kadry dowódczej. Niemców
interesowały cechy psychofizyczne polskich oficerów, ich
zainteresowania, sytuacja majątkowa i rodzinna,
predyspozycje intelektualne, sprawy obyczajowe mogące
być podstawą werbunku, przebieg kariery zawodowej i
możliwości awansu. I pan przekazywał im takie informacje,
ale nie tylko takie. Informował pan również swoich
mocodawców o nastrojach panujących wśród kadry
oficerskiej w tym przełomowym dla Polski czasie. Tak więc
spektrum informacyjne całkiem spore. Informacje
wyciekały, ktoś wynosił teczki i przekazywał Niemcom, ale
pana nikt nie podejrzewał. Był pan uważny, aktywny i
odważny. I miał jeszcze to nieokreślone coś, co stanowi
czynnik nieodzowny w pracy każdego szpiega. Niektórzy
nazywają to szczęściem, ale akurat my dwaj wiemy dobrze,
że to nazywa się zupełnie inaczej. Nie chodziło o szczęście. A
przynajmniej nie tylko. Nauczono pana, by zaufać
przeczuciom, i to była dobra nauka. Przekazywał pan
Niemcom dane o rozlokowaniu jednostek wojskowych i o
ich uzbrojeniu, o kadrze dowódczej i o planach taktycznych,
przekazywał wszystko, co wiedział, a że wiedział pan coraz
więcej, zyskanie uznania niemieckich zwierzchników było
tylko kwestią czasu. Doceniono pana tak bardzo, że
powierzono panu budowę ważnego ogniwa w łańcuchu
stanowiącym newralgiczny element siatki. Bóg jeden wie,
jak udało się panu nie wpaść przez te wszystkie lata, ale
każda passa ma kiedyś swój koniec, prawda? Kłopoty
zaczęły się jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy
Służba Bezpieczeństwa zaczęła wietrzyć pismo nosem -
ciągnąłem. - Sprawę kryptonim „Duchowny", czyli
operacyjne rozpracowanie niemieckiego szpiega,
przydzielono pułkownikom Tadeuszowi Żywcowi i
Marianowi Rapie z Lublina. Wywąchali wiele, ale i tym
razem miał pan szczęście. Po 1989 oficerowie
kontrwywiadu prowadzący pańską sprawę odłożyli ją ad
acta. Powód był prozaiczny: nie wiedzieli, czy po
transformacji ustrojowej pozostaną w strukturze
kontrwywiadu i zwyczajnie mieli wszystko w dupie. I tak
zyskał pan kolejne dwa lata na budowanie swojej siatki.
Gdy ostatecznie sobie o panu przypomniano, był już pan
niczym mafijny capo di tutti capi kierujący prężną
organizacją działającą na dużą skalę, wykonujący dobrą
pracę dla zjednoczonych Niemiec. Trochę szkoda, że ze
stratą dla własnego kraju, ale w końcu jakie to ma
znaczenie, prawda? - zatrzymałem się na moment, jakbym
teraz to ja czekał na jakiś komentarz. Ale i tym razem nie
było żadnego. Po chwili podjąłem wątek. - Tym razem
jednak wzięli się za pana nie na żarty. Sprawę
potraktowano prestiżowo, w końcu chodziło o szpiegowską
siatkę ościennego państwa, z którym są rachunki
przeszłości. Rozpracowanie prowadzono dużymi siłami
Wydziałów Kontrwywiadu. Wpadł pan, jak zaczął pan
nadawać tajnopisy z Lublina na adresy kontaktowe w
Niemczech. Rzucono wszystko, czym dysponowano, a pracę
lubelskiej obserwacji wspomagały wydziały warszawskie i
kilku innych delegatur. Ostatecznie wpadł pan przez
drobiazg, bo tak dzieje się zawsze - większość szpiegów
wpada na pozornie nieznaczących drobiazgach. Podczas
kontroli korespondencji wydział techniki ustalił skrzynki
pocztowe, z których nadawał pan korespondencję
zawierającą tajnopisy do punktów kontaktowych na terenie
Niemiec, a wydział obserwacji objął je całodobową kontrolą.
Wnyki zostały zastawione szeroko, pozostało tylko czekać.
I wtedy, gdy pana namierzyliśmy, nagle przyszło polecenie z
Warszawy, aby nie prowadzić dalej kontroli operacyjnej,
tylko pana zatrzymać. To było niepojęte. Wydawało się, że
jest kwestią dni, najwyżej tygodni, zdekonspirowanie całej
siatki. Rozkaz Warszawy o zatrzymaniu pana i zakończeniu
operacji nie miał najmniejszego sensu. Zwłaszcza że był
niewykonalny. Nie było możliwości, by na tym etapie tak
rozpędzoną maszynę zatrzymać w sposób niezauważalny.
Zanosiło się na gigantyczny skandal. Ktoś na górze, kto
pilnował, by ta historia wzorem tylu innych zakończyła się
niczym, skonstatował, że przespano moment, w którym
można było jeszcze przerwać całą operację. Jednym słowem
pojęli wreszcie, że zatrzymać tego nie sposób, bo zbyt wielu
ludzi już o tym wiedziało. Zrozumieli, że teraz, aby uratować
organizm, trzeba poświęcić kończynę. I wtedy zareagowali.
Ludzie na wysokich stołkach podjęli decyzję o aresztowaniu
niemieckiego szpiega - ciebie. I tylko ciebie. Było coś
niepojętego w tej decyzji, obracającej wniwecz kilkuletnią
pracę kilkuset funkcjonariuszy i współpracowników Urzędu
Ochrony Państwa, w sytuacji, w której na wyciągnięcie ręki
znajdowała się rozbudowana siatka kilku agentów
niemieckiego wywiadu. To wymykało się logice i zdrowemu
rozsądkowi. Dlaczego mając do dyspozycji cały arsenał
możliwości gwarantujących zagarnięcie ławicy,
zdecydowano się na rozwiązanie pozwalające złowić
pojedynczą sztukę? Jak wytłumaczyć fakt, że w sytuacji, w
której można ujawnić grupę agentów obcego państwa i
odnieść, kto wie, czy niejeden z największych sukcesów w
historii polskiego kontrwywiadu, ograniczono operację do
zaledwie jednego szpiega? Jak wyjaśnić taką decyzję
inaczej, jeśli nie pasmem błędów i całkowitym brakiem
profesjonalizmu? A jednak za tą decyzją kryła się logiczna i
przebiegła gra. Gra, która została rozpoczęta ponad
dwadzieścia lat temu i która nie została zakończona aż do
tego momentu...

Nie przerywał ani jednym słowem, a w jego oczach odbijało


się przerażenie. Wyjąłem kolejnego papierosa i spokojnie
przytknąłem go do ust. Widziałem, że potrzebuje chwili do
namysłu. Dałem mu ją...

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, gdy ode-


brałem telefon i w słuchawce odezwał się głos, którego nie
słyszałem od tygodni. Dzwonił Jarek, kolega ze szkoły
oficerskiej, w randze podpułkownika, z którym co do
zasady starałem się utrzymywać kontakt, z jednego
prostego powodu: bo jako jeden z nielicznych w „firmie"
szczerze go lubiłem. Postrzegałem go zawsze jako dobrego
kolegę, uczciwego człowieka i świetnego oficera ABW, a
opinii tej nie zmieniał fakt, że nigdzie miejsca długo nie
zagrzał i w trakcie ponad dwudziestoletniej kariery pełnił
służbę w tylu jednostkach, że aż trudno było je zliczyć: w
Biurze Techniki, w Zarządzie Ochrony Ekonomicznych
Interesów Państwa, w Gabinecie Szefa, w Departamencie
Współpracy z NATO i Ochrony Tajemnicy Państwowej
Zarządu Kontrwywiadu i jeszcze kilku innych. Jednym
słowem pełnił służbę we wszystkich ważniejszych
jednostkach operacyjnych UOP i ABW. Dodatkowo miar
trzyletni epizod w Zarządzie Wywiadu, skończył OKKW w
Kiejkutach i pracował przez jakiś czas w Ministerstwie
Spraw Zagranicznych jako instytucji przykrycia, w
Wydziale Poczty Dyplomatycznej, ale i tam się nie ostał, bo
podpadł Markowi Zawadzkiemu, który w czasach
szefowania UOP przez Zbigniewa Nówka został - na
nieszczęście Jarka - zastępcą Bogdana Libery na
stanowisku szefa Zarządu Wywiadu. Wędrówka Jarka po
jednostkach spowodowana była jego nieakceptowalnym
przez większość przełożonych cechami charakteru. Był
cholerykiem i zawsze walił prawdę między oczy. Bez
względu na szarże mówił wszystkim prosto z mostu, co o
nich myśli, nie znosząc tak powszechnych na Rakowieckiej
lizusostwa i konformizmu. Przełożeni tolerowali go, bo choć
powiedzieć, że wzbudzał ich irytację, to nic nie powiedzieć,
tym niemniej - szanowali go. A szanowali go, ponieważ był
perfekcjonistą do szpiku kości, profesjonalistą i wybitnym
prawnikiem, do tego znającym biegle dwa języki obce,
angielski i rosyjski, co czyniło go pożądanym nabytkiem
dla wielu przełożonych, bo takie połączenie, wbrew
obowiązującemu stereotypowi, w Centrali na Rakowieckiej
nie było wcale częste. W tym kontekście Jarek był nie do
ruszenia i mógł sobie pozwolić na to, na co inni pozwolić
sobie nie mogli, w najgorszym razie zmieniając jednostki co
kilkanaście miesięcy. Bo kiedy nie mógł już znieść
atmosfery fałszu i obłudy, swoim zwyczajem wybuchał,
wygarniając szefom prawdę, po czym bez problemu
przenosił się do innej jednostki. Ponieważ jednak
szczęściem dla niego również kierownicy na Rakowieckiej
zmieniali się częściej niż często - zgodnie z systematyką i
cyklem wyborów parlamentarnych - więc oponenci nie
mogli szkodzić mu trwale, on zaś sam mógł zaliczać kolejne
„kółka" w poszczególnych departamentach ABW. Jarek był
nazbyt uczciwy, nazbyt prostolinijny i nazbyt niepokorny,
by zrobić karierę w służbach specjalnych, i jedynie raz
otarł się o stanowisko kierownicze, pełniąc przez kilka mie-
sięcy funkcję zastępcy naczelnika w Zarządzie Ochrony
Ekonomicznych Interesów Państwa. Ale że i tu szybko
skonfliktował się z przełożonym pułkownikiem Włodzi-
mierzem Walczakiem, który w czasach Andrzeja Barci-
kowskiego był jego prawą ręką - dyrektorem Inspektoratu
Nadzoru, Kontroli i Bezpieczeństwa Wewnętrznego - więc w
krótkim czasie po obiecująco rozkręcającej się karierze
pozostało tylko wspomnienie. Ta nieustająca zmiana
wydziałów i stanowisk, z pewnością niekorzystna z punktu
widzenia budowania własnej pozycji w firmie, z mojej
perspektywy miała jednakże duży plus: dzięki
niebanalnemu przebiegowi kariery zawodowej mój kolega
poznał prawie wszystkich funkcjonariuszy zajmujących
stanowiska funkcyjne w UOP i ABW, był żywą
encyklopedią wiedzy o Urzędzie Ochrony Państwa oraz
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i, co jeszcze
bardziej istotne, miał na bieżąco dostęp do wszystkich
newsów na „Rakowieckiej". Spotykaliśmy się od czasu do
czasu, przy okazji moich odwiedzin Warszawy, by pogadać
o tym, co w trawie piszczy. I podczas jednego z takich
spotkań, wywołanego przez wyraźnie podekscytowanego
kolegę, z miejsca przeszedł do sedna.
- Interesuje cię jeszcze sprawa Tomaszka?
- Tomaszka?
- Tak, Ryszarda Tomaszka, tego niemieckiego szpiega.
Pamiętam, że zawsze uważałeś, że było w tej sprawie drugie
dno. I moim zdaniem nie myliłeś się - z zakamarków
pamięci szybko przywołałem wydarzenia sprzed lat. Tak
było istotnie - w sprawie niemieckiego szpiega Ryszarda
Tomaszka kryptonim „Duchowny" od początku nic do siebie
nie pasowało. I choć pozornie zakończyła się sukcesem,
czyli zatrzymaniem szpiega, ani ja, ani koledzy nie
traktowaliśmy tego w takich kategoriach. Zbyt wiele faktów
wskazywało, że w tej historii było drugie dno... -
Rozmawiałem o tym z naszymi chłopcami i zgodnie
twierdzili, że sprawa ta została dokumentnie spieprzona.
Twierdzili, że to nie był przypadek. Wszystko tutaj robiono
wbrew kanonom sztuki, zupełnie tak, jakby komuś na tym
zależało. Wykorzystano ją tylko dla PR-u, ale i to
spieprzono. W tej historii coś śmierdziało od początku.
Szkopuł w tym, że po opuszczeniu więzienia Tomaszek
wyjechał do Niemiec i wszelki słuch po nim zaginął. Ale
wrócił.
- Jak to wrócił? - prawie krzyknąłem z wrażenia.
- Normalnie. Widziałem go niedawno w ambasadzie nie-
mieckiej na ulicy Jazdów.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu. Pomyślałem, że powinienem ci o tym
powiedzieć, bo pamiętam, że w swoim czasie mocno się tym
interesowałeś. Ale może ciebie to już nie obchodzi...
- Oczywiście, że obchodzi. I to bardziej niż przypuszczasz.
Bardzo ci dziękuję za tego newsa.
- Tak sądziłem. I dlatego poprosiłem cię o spotkanie. Pa-
miętasz jeszcze szczegóły tej historii?
- Jak mógłbym zapomnieć?! Przecież swoją służbę roz-
poczynałem w Wydziale Obserwacji, a w tamtym czasie to
była najważniejsza sprawa. Po jaką cholerę Tomaszek
polazł do niemieckiej ambasady? - zastanawiałem się na
głos. - Po tym, jak Niemcy go wykupili i zabrali do siebie,
straciłem go z oczu. A miałem tak wiele pytań. Więcej niż
odpowiedzi.
- Z tym zabraniem to nie do kończ prawda - odparł Jarek. -
Owszem, wzięli go do siebie, ale on wrócił już jakiś czas
temu. Mieszka sobie spokojnie w Piotrowicach, od dawna,
przez nikogo nie niepokojony. To niewielka wieś na
Lubelszczyźnie. Twoje strony, zdaje się.
To możliwe. Tomaszka zatrzymano w Rykach. Tam mieszkał
i pracował, więc może na powrót osiedlił się gdzieś w
pobliżu. Ludzi ciągnie na stare ś m i e c i - z a m y śliłem się na
moment. Powiedz mi, dlaczego nikt nie poinformował
delegatury o powrocie Tomaszka do Polski?
- No, rzeczywiście nie informowaliśmy Uznano, że nie ma
sensu zajmować się zdekonspirowanym agentem. Poza tym
Niemcy są naszymi sojusznikami w NATO. BND to dziś
służby partnerskie, więc w razie ewentualnej dekonspiracji
naszych prewencyjnych działali obawiano się skandalu -
wyjaśnił Jarek, jak zawsze pierwszorzędnie poinformowany.
- Poza tym pytałem tu i ówdzie i nasi chłopcy twierdzili, że to
zamknięta historia. Ale nie do końca...

Kolejny raz tego wieczora przyjrzałem się człowiekowi, który


był bohaterem tej historii, wysokiemu, starzejącemu się
mężczyźnie z chłodnymi oczyma i twarzą, która w innych
okolicznościach mogła nawet wydać się sympatyczną, ale
teraz wydawała się tylko zmęczoną. Mimo to nie
zamierzałem go oszczędzać zwyczajnie nie mogłem sobie na
to pozwolić. Dopaliłem trzeciego z rzędu chesterfielda i
wróciłem do swojej opowieści. - Mogę się domyślać, jak się
czułeś: wróg publiczny n u mer jeden. Nie zostawiono ci
specjalnego wyboru, prawda? Sądziłeś, że jesteś kimś
ważnym, kto się zasłużył i kto dużo znaczy, a okazałeś się
chłopcem na posyłki. To musiało budzić frustrację.
I budziło. Ale, siedząc w tej branży tyle lat, nauczyłeś się nie
ulegać emocjom. Poza wszystkim miałeś świadomość, że
wiedząc tak wiele nie możesz ryzykować. Kto opłakiwałby
niemieckiego szpiega, gdyby w areszcie poślizgnął się na
mydle? Dodatkowo Niemcy przekonali cię, że posiedzisz
trochę, a potem zajmą się tobą i do końca życia o nic nie
będziesz musiał się martwić. Postawili jeden warunek:
milczenie. Poszedłeś na ten układ, bo Bogiem a prawdą,
jakie miałeś wyjście? Czas pokazał, że Niemcy dotrzymali
słowa. Utrzymywali cię przez te wszystkie lata, prawda?
Wiem, że płacą ci do dziś, ale to teraz nieistotne - wróćmy do
naszej historii. Mistyfikacja kończy się powodzeniem. W
efekcie prowadzona na ogromną skalę działalność
szpiegowska kilkudziesięciu osób staje się nieznaczącym
aktem jednego człowieka. Wystarczyło trochę propagandy i
opinia publiczna wierzy w twoją wyłączną winę, zresztą
szybko zapomina o całej historii, bo sprawa zostaje totalnie
zmarginalizowana. Ostatecznie historia zostaje uznana za
sukces służb specjalnych - zarazem ważny dowód, że
niepodległość w odrodzonej Polsce jest faktem - i odłożona
ad acta.
Spojrzałem na Ryszarda Tomaszka, który wciąż milczał jak
sfinks. Przypaliłem kolejnego papierosa, zaciągnąłem się
raz i drugi, po czym podjąłem na nowo przerwany wątek.
- Wie pan, kiedyś zastanawiało mnie, dlaczego rosyjskie
służby specjalne tak usilnie penetrują operacyjnie ten
teren, a niemieckie od lat dziewięćdziesiątych w zasadzie
zaprzestały w tym zakresie działań. Całe lata mi zeszły, nim
znalazłem odpowiedź na to pytanie, choć tak naprawdę od
początku miałem ją przed oczami, Interesuje pana, co
odkryłem?
- A mogę mówić szczerze?
- Jeśli pan potrafi.
- Spójrzmy na to tak: mam na karku siedemdziesiątkę.
Swoje odsiedziałem i nic mi nie możecie już zrobić. Więc
kończ pan tę swoją opowiastkę, bo mówiąc szczerze mam to
wszystko w dupie - uśmiechnąłem się. Pierwszy raz tego
wieczora.
- Ruszyło to pana, a więc jednak nie jest pan z drewna. I
wcale nie ma pan tego w dupie...
- O co panu chodzi? - Tomaszek przerwał cierpko.
- Zbliżam się już do pointy. Otóż Niemcy nie musieli w
ogóle się starać, bo to, co my uważaliśmy za najbardziej
skryte tajemnice, od dawna mieli na tacy.
- Zdaje pan sobie sprawę, że o naszej rozmowie muszę
powiadomić ambasadę niemiecką w Warszawie. Muszę
zapytać, czy w ogóle wolno mi z panem mówić...
- Powtarza się pan. I niech pan zapyta, a potem ze mną
pomówi. Bo gwoli ścisłości na razie mówię głównie ja -
zatrzymałem się na jedną maleńką chwilkę. - Właściwie
jeszcze tylko jedna kwestia. I to już będzie naprawdę ostatni
akt tej historii. To było pod koniec lat osiemdziesiątych.
Czas, kiedy w odnowionym państwie rodziły się służby
specjalne i kiedy - jak widać dziś - powstawały podwaliny
pod gigantyczne fortuny. Starzy ludzie służb, ci, którzy
przeszli tak zwaną weryfikację, ale także ci z drugiej strony
barykady, którzy zasilili kadry Urzędu Ochrony Państwa,
robili gigantyczne interesy. Tak wtedy, jak i teraz
najbardziej intratnym towarem była informacja. Kupują,
sprzedają, z naciskiem na to drugie, rzecz jasna. Jak w
każdym kraju przechodzącym transformację ustrojową,
najbardziej bezkompromisowi grają ryzykownie, ale o dużą
stawkę. Kto pierwszy wyczuje wielkie okazje i kto pierwszy
je wykorzysta, ma szansę zdobyć całą pulę. Ryzyko
zwiększa to, że transakcje zawierane są często z dnia na
dzień, a o niektórych kontrahentach wie się niewiele. Albo
nic. Jednym z takich kontrahentów jest Paul Rogler,
niemiecki biznesmen, z którym znajomość, obok kilku
grubych ryb z Urzędu Ochrony Państwa, zawiera także
pewien młody człowiek, działacz krakowskiego NZS-u.
Słowo do słowa i wychodzi na jaw, że miły niemiecki
biznesmen to człowiek, który może być powiązany z
niemieckim wywiadem BND. Tym samym wywiadem, który
w tamtym czasie za pośrednictwem CDU finansuje rozwój
kilku polskich partii politycznych, przede wszystkim
Kongresu Liberalno-Demokratyczne- go. KLD znika równie
szybko, jak się pojawia, szkopuł w tyra, że wchodząc w
skład Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności, zanim
znika, przyczynia się do wyprzedaży po absurdalnie niskich
cenach większości polskich przedsiębiorstw. Głównie tych
najbardziej dochodowych, z sektora energetycznego,
paliwowego i telekomunikacyjnego, Zabawmy się w
zgadywankę: jaki kraj jest głównym beneficjentem
większości tych operacji? Jaki zyskuje najwięcej nie tylko
na przejmowaniu za bezcen najbardziej dochodowych
sektorów polskiej gospodarki, ale też na zamykaniu
polskich kopalń, hut, stoczni? No jaki, panie Ryszardzie? -
czekałem na jakiś komentarz, ale nie było żadnego
komentarza. - Milczy pan? A przecież obaj jesteśmy zgodni
co do tego, że najbardziej zyskują na tym Niemcy, prawda? -
to było pytanie retoryczne, ale przez chwilę czekałem na
jakieś potwierdzenie lub zaprzeczenie. Nie doczekałem się,
więc zająłem się ciągiem dalszym. - Wyprzedaż za bezcen i
sabotaż przemysłowy trwa w najlepsze do momentu po-
wołania nowego rządu, Jana Olszewskiego, który blokuje
tak zwaną prywatyzację. Ale ten rząd ma krótki żywot.
Ekipa Olszewskiego musiała odejść wyłącznie przez lu-
strację? Bajki na użytek publiczny. Co od wieków napędza
politykę? Władza i pieniądze - olbrzymie, krajowe i
międzynarodowe interesy. Zawsze tak było. Proszę sięgnąć
do historii, jeśli pan nie dowierza. Zamydlono ludziom oczy,
kierując uwagę wyłącznie na przeszłość, dodajmy bardzo
ważną przeszłość - ale nie zauważono, że w tle ważyły się już
losy przyszłości. Po obaleniu rządu Jana Olszewskiego
błyskawicznie wszystko wróciło do „normy" i dzieło
zniszczenia w postaci paraprzestępczej prywatyzacji zostało
dopełnione. Parę lat później zapłacili za to milionami
zwłaszcza młodzi ludzie, dla których nie było perspektyw na
tej wyjałowionej z wszelkiego przemysłu i wszelkich
perspektyw ziemi. Polska miała stać się już tylko
rezerwuarem taniej siły roboczej dla starej Europy i tak się
stało. Ale wróćmy do naszej historii, w której wydarzenia
nabierają tempa. Na oczach Pawła Grasia, bo tak nazywa
się ów młody człowiek z krakowskiego NZS-u, niemiecki
kolega niczym w kreskówkach przemienia się w człowieka
powiązanego z obcym wywiadem. Z czasem działacz NZS-u
włącza się w tę grę, a przy okazji błyskawicznie pokonuje
kolejne szczeble politycznej kariery, stając się w krótkim
czasie jedną z bardziej wpływowych postaci w kraju,
najbliższym współpracownikiem samego premiera Donalda
Tuska. A wszystko przy specyficznym „nadzorze" dawnych
uniwersyteckich kolegów Grasia, których grupa na
początku lat dziewięćdziesiątych trafia do krakowskiej
delegatury UOP-u - jednostki stworzonej ze zbieraniny
dawnych wrogów, byłych esbeków i działaczy „Solidar-
ności", gdzie biurko w biurko służą oficerowie SB i kwiat
działaczy NZS-u, znajdujący po ukończeniu studiów na
krakowskich uczelniach bezpieczną przystań w Urzędzie
Ochrony Państwa...
- Proszę podać mi jeden powód, dla którego miałbym teraz
zagrać w pańską grę. Choć jeden malutki pieprzony powód
- przerwał mi nagle szorstko i prawie przy tym krzyknął,
Przez dobre pół minuty wytrzymywaliśmy nawzajem swój
wzrok. Był stary i zmęczony, ale wciąż był twardy.
- Bo mówiąc prawdę mógłby pan naprawić krzywdę wy-
rządzoną krajowi, który pan zdradził? To dobry powód?
- Niech mnie pan posłucha - powiedział, ściszając teraz głos
niemal do szeptu. Znów był spokojny i opanowany.
- Uważnie posłucha. Prokurator zażądał dla mnie ośmiu lat
więzienia, choć byłem cywilem. Odsiedziałem więcej niż
połowę, a pewnie odsiedziałbym pełną pulę, gdyby Niemcy
nie zdecydowali się na wymianę. To im i tylko im
zawdzięczam, że wyszedłem z pudła po sześciu latach...
- Panie Ryszardzie, po co pan wracał? Mógł pan wieść
wygodne życie w Niemczech.
- Tęskniłem. Nawet nie wyobraża pan sobie, jak bardzo
można tęsknić za własnym krajem. To może zrozumieć tylko
ktoś, kto został wyrzucony z ojczyzny i zmuszony do
emigracji.
- Ale pan tę ojczyznę sprzedał! - starzec popatrzył na mnie
spojrzeniem, którego nie potrafiłem ocenić. Wiedziałem
jedno: nie było to przyjacielskie spojrzenie. Prawdopodobnie
zamierzał powiedzieć coś, co niekoniecznie musiało mi się
spodobać, ale chyba zmienił zamiar, bo po chwili odezwał
się głosem, w którym pobrzmiewało już tylko zmęczenie.
- Ja to widzę inaczej, ale to teraz nieistotne. Zostawmy to -
wziął głęboki oddech. - Proszę pana, nawet gdybym chciał
panu pomóc, to nie pomogę z jednego, najważniejszego
powodu. Chce pan wiedzieć, jaki to powód?
- Owszem - odparłem.
- Po prostu bardzo kocham życie. Paradoksalnie im jestem
starszy, tym bardziej je kocham. A obawiam się, że,
prowadząc takie rozmowy, mogę sobie skrócić życie. I nie
chodzi mi o nadciśnienie tętnicze, dla jasności. Rozumie
pan, o czym mówię, prawda? - tym razem to ja nie
skomentowałem wypowiedzi mojego rozmówcy. - Wie pan
przecież, co stało się z pana kolegą? Tym z waszej Centrali,
oficerem prowadzącym moją sprawę - milczałem, choć
znałem odpowiedź. - Wie pan. Ten wypadek, w którym
zginął, to nie był wypadek.
- Niech pan nie przesadza, panie Ryszardzie - przerwałem,
bo rozmowa zaczęła skręcać w niepożądanym kierunku.
Przerwałem, choć wiedziałem dobrze - a może właśnie
dlatego - że Ryszard Tomaszek miał rację.
- Służby niemieckie to nie Rosjanie - przekonywałem
Tomaszka, zastanawiając się, czy ten uwierzy w podobne
brednie.
- Nie przesadzam i pan dobrze o tym wie. To, co się stało, to
było ostrzeżenie. Dlatego powiem im o każdym zdaniu, które
tu padło. Chcę być transparentny, rozumie pan? -
Tomaszek starał się sprawiać wrażenie opanowanego, ale
sztuka ta przychodziła mu coraz trudniej.
- Myślę, panie majorze, że już zbyt długo z panem gadam -
Tomaszek najwyraźniej zmierzał do zakończenia rozmowy-
Wyciągnąłem rękę nad furtką na pożegnanie, bo nie
wiedzieć czemu, poczułem nagle zmęczenie i zniechęcenie.
I miałem już dość tej rozmowy. Ale zawahanie na twarzy
Tomaszka zdradzało, że tak naprawdę ten wcale nie chciał
kończyć spotkania. Sprawiał wrażenie człowieka
namyślającego się nad doborem słów, które chciał
powiedzieć.
- Panie majorze - wydusił wreszcie z siebie były agent
niemieckiego wywiadu. - Powiem panu coś, czego być może
nie powinienem mówić, ale chcę, żeby pan to wiedział.
Popełniliście ogromny błąd. Wtedy, kiedy zatrzymaliście
mnie i zdekonspirowaliście jako agenta BND.
- Nie bardzo rozumiem - podchwyciłem z miejsca, za-
pominając o zmęczeniu, bo dobrze wiedziałem, do czego
nawiązuje mój rozmówca. Mówiąc szczerze czekałem na to.
- Mieliśmy pozwolić panu na dalsze działania na szkodę
kraju? - pomyślałem nieskromnie, że może jednak drzemie
we mnie ukryty talent aktorski i że dawno temu, wstępując
do kontrwywiadu, być może dokonałem jednak
niewłaściwego wyboru...
- Widzi pan, Kaufmann, pamięta pan, mój oficer pro-
wadzący z centrali BND, szkolił mnie wtedy do łącz-
nikowania niemieckiej agentury w Polsce. Kto wie, może
gdybyście „pochodzili" wtedy za mną jeszcze trochę,
odkrylibyście to i owo. Ale teraz to już nieistotne.
- Dlaczego teraz pan mi to mówi? - zapytałem podeks-
cytowany, bo miałem wreszcie to, po co przyszedłem: ko-
niec nitki. Starzec milczał, najwyraźniej zastanawiając się,
czy powiedzieć to, czego nie chciał powiedzieć, ale wreszcie
się przełamał.
- Chciałbym, aby pan wiedział, że wtedy przegrałem. Ale
nie do końca - odwrócił się na pięcie tym razem już
naprawdę z zamiarem zakończenia konwersacji.
- Panie Ryszardzie, niech pan nie odchodzi - krzyknąłem za
nim. - Zagrajmy w otwarte karty - Tomaszek odwrócił się i
popatrzył na mnie jeszcze raz. -Pogawędziliśmy sobie
sympatycznie, ale teraz przejdźmy do prawdziwej rozmowy -
rzuciłem, czując intuicyjnie, że to ostatnia szansa. - Wie
pan, kim jestem i domyśla się pan, czego naprawdę chcę.
- W ogóle się nie domyślam - Tomaszek uśmiechnął się, ale
jego oczy pozostały zimne niczym oczy rekina.
- Naprawdę nie rozumiem, o co panu chodzi - głos, który
wydobywał się teraz z jego krtani, drżał z niepewności,
dziwnie kontrastując z chłodnym wyrazem nieruchomych
oczu. - Jeżeli wie pan tyle, powinien pan także wiedzieć, że
są sprawy, których lepiej nie ruszać. Niektórzy ludzie
mogliby się zdenerwować. A pan będzie miał furę szczęścia,
jeśli tylko pana ośmieszą. To na nic - zastanowiłem się nad
jego słowami, nim odparłem:
- Jest taka scena w filmie „Władza", w której zwykły
policjant zakłada kajdanki skorumpowanemu burmi-
strzowi Nowego Jorku. Oglądał pan?
- Nie oglądałem.
- No więc aresztowany burmistrz z drwiącym uśmiechem
mówi do tego uczciwego policjanta: nie ma w tym kraju
sądu, który by mnie skazał. Na co policjant: to nie moja
rzecz, ja tylko zakładam kajdanki.
- I jaki z tego morał?
- Może taki, że choćby wyło piekło i szatani, warto robić to,
co jest do zrobienia. Próbuję być jak ten policjant: ja tylko
pokazuję, jak było. Ludzie mają prawo do prawdy - wzruszył
ramionami w geście znudzenia.
- To nic niewarte komunały.
- A może nic niewarci są „niektórzy ludzie", o których pan
mówi: zbyt wiele władzy, zbyt wiele pieniędzy - tym razem ja
przerwałem szorstko. - Wiem o nich dość, by mieć
wyrobione zdanie.. Wiem na przykład o pańskim
protektorze i wiem coś, czego pan nie wie. Wiem, kto jest
jego protektorem.
- O czym pan mówi?
- Mówię o grze, która zaczęła się dwadzieścia lat temu i
która nie została zakończona Mówię o ludziach władzy,
łotrach, których pan dobrze zna i wie, że pracowali prze-
ciwko własnemu krajowi,
- Panie majorze, o co tak naprawdę tu chodzi?
- O to, dla kogo pracują teraz...

*
Siedzieliśmy z Jarkiem w małej przydrożnej knajpce przy
drodze z Warszawy na Lublin, układając sobie wszystko
kawałek po kawałku i po kilku godzinach mieliśmy już całą
układankę. Wciąż była to tylko teoria, ale jeżeli kie-
dykolwiek czuliśmy w naszej pracy pewność, to właśnie
teraz - że była to teoria cholernie pasująca do faktów. Chyba
nawet bardziej, niż się tego spodziewaliśmy. Na przełomie
lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wywiad niemiecki
za pośrednictwem CDU finansował rozwój kilku partii na
polskiej scenie politycznej. O niektórych z nich pamiętają
już nieliczni, bo dawno temu zniknęły ze sceny. W polityce
pozostali jednak wywodzący się z nich ludzie, zwłaszcza
przedstawiciele jednego, sprzyjającego niemieckim
interesom ugrupowania: Kongresu Liberalno-
Demokratycznego, utworzonego siłami działaczy gdańskiej
opozycji Jana Krzysztofa Bieleckiego, Donalda Tuska,
Janusza Lewandowskiego, Jacka Merkla, a także kilku
znaczących TW Służby Bezpieczeństwa z Michałem Bonim
na czele, którzy „godnie" reprezentują dziś Polskę w
strukturach Unii Europejskiej. KLD zniknął tak szybko, jak
się pojawił, wchodząc w międzyczasie w skład Unii
Wolności, za to jego czołowi przedstawiciele zdążyli
doprowadzić do zapaści polską gospodarkę i sprywatyzować
dużą część państwowych zakładów. Mechanizm był prosty:
doprowadzić przedsiębiorstwo do upadłości decyzjami
administracyjnymi i oddać za bezcen. W tamtych czasach w
KLD nie było jednej ważnej postaci - jej czas dopiero miał
nadejść. Przyszły rzecznik rządu PO i PSL, minister
koordynator do spraw służb specjalnych Paweł Graś
działalność opozycyjną rozpoczął podczas studiów na
Uniwersytecie Jagiellońskim. Studiował prawo i
dziennikarstwo. Jeszcze w czasie studiów został
dyrektorem w polsko-niemieckiej spółce informatycznej
Pro-Holding GmbH, należącej do Paula Roglera, którego
poznał w Republice Federalnej Niemiec w 1989. Do 1987
Rogler prowadził skromny punkt ksero w bawarskiej
mieścinie Selb, położonej na pograniczu Czechosłowacji,
NRD i RFN, by nagle pojawić się w Polsce, już jako właściciel
prężnej informatycznej firmy Rotronik EDV-Entwicklungen
i założyć jej filię: Pro-Holding. Rogler i Graś prowadzili
wspólnie szereg interesów, ale bez szczęścia. Firmy Roglera
notorycznie notowały straty i wydawało się, że zgodnie ze
zdrowym rozsądkiem niemiecki biznesmen powinien
wycofać się z tak nierokującego dla niego rynku. Najwy-
raźniej jednak za nic miał zdrowy rozsądek i po sprzedaży
jednej firmy notującej straty, lokował pieniądze w kolejne
przedsiębiorstwo notujące straty. I tak nieomal bez końca.
W 1998 Paweł Graś zniechęcił się do biznesu, co jednak nie
zraziło go do pogłębiania znajomości z niemieckim
biznesmenem. Szybko znalazł też nowy pomysł na życie.
Znał elitę polityczną Krakowa z czasów w NZS-ie i
postanowił to wykorzystać. Należał do Unii Polityki Realnej,
Ruchu Stu i Akcji Wyborczej Solidarność, z której dostał się
do Sejmu. Karierę polityczną kontynuował w Stronnictwie
Konserwatywno-Ludowym, a następnie w powstałej z
inspiracji generała Gromosława Czempińskiego Platformie
Obywatelskiej. Jego działalność polityczną wyróżniała
pewna ciekawa cecha: interesowały go przede wszystkim
służby specjalne i zagadnienia szeroko rozumianego
bezpieczeństwa narodowego. Był uczestnikiem szkoleń z
dziedziny bezpieczeństwa i obronności w Stanach
Zjednoczonych, Kanadzie i w Niemczech doradzał w
sprawach bezpieczeństwa premierowi Jerzemu Buzkowi,
zasiadał w Komisji Obrony Narodowej oraz Komisji
Nadzwyczajnej do spraw Rządowego Projektu Ustawy o
ABW i AW. Przewodniczył stałej Podkomisji do spraw
Współpracy z Zagranicą i NATO, Komisji do spraw Służb
Specjalnych, a od listopada 2007 do stycznia 2008 pełnił
funkcję pełnomocnika rządu do spraw bezpieczeństwa i był
nieformalnym koordynatorem do spraw służb specjalnych
w randze sekretarza stanu. Z ostatniej funkcji został
odwołany w 2008 i został rzecznikiem rządu. Niektórzy z
obserwatorów sceny politycznej domniemywali, że za tą
zmianą stała utrata zaufania ze strony premiera Tuska. Ja
uważałem przeciwnie: że to, co zrobił Tusk, było ochroną
Grasia przed nagłośnieniem jego, koordynatora do spraw
służb specjalnych, kontaktów z niemieckim biznesmenem,
co mogło zaszkodzić także rządowi. Myliłem się jednak i ja, i
inni obserwatorzy, bo prawda była inna. Zupełnie inna, ale
tego dowiedziałem się dopiero przed chwilą, podczas
rozmowy z Jarkiem... Wtedy, w 2008, nie było już dla mnie
tajemnicą, kim może być Paul Rogler. „Wychodził" w
czynnościach operacyjnych, którym przez wzgląd na Grasia
ukręcano łeb. Krakowski kontrwywiad „monitorował"
działalność Roglera, jedynie od czasu do czasu zlecając
źródłom mało zresztą aktywne działania operacyjne i
realizując jedynie obserwację. Niewiele z tego wynikało, bo
w tamtych uwarunkowaniach politycznych wiele wyniknąć
nie mogło. Przy okazji jednak wyszło na jaw, że tak napraw-
dę Roglerem kontrwywiad interesował się aktywnie już w
łatach dziewięćdziesiątych, a nawet wcześniej. Punktem
wyjścia były jego kontakty z personelem konsulatu
niemieckiego w Krakowie - kontrwywiad szybko wyłapuje
takie osoby poprzez obserwację prowadzoną ze Stałych
Punktów Zakrytych oraz przez Osobowe Źródła Informacji,
werbowane pod kątem operacyjnego zabezpieczenia
personelu placówek dyplomatycznych. I w tym miejscu
okazało się, że jednostki kontrwywiadu weszły w posiadanie
więcej niż ciekawej informacji: że Paul Rogler, wspólnik w
interesach Pawła Grasia, kontaktował się w Polsce
wielokrotnie z jednym z obywateli Niemiec przechodzących
w sprawie Ryszarda Tomaszka. To z kolei w kontekście
potwierdzonych informacji o szpiegostwie Tomaszka i
budowaniu przez niego szpiegowskiej siatki było co
najmniej zastanawiające. Wagę tej informacji zwiększał
fakt, że wiele danych zdawało się potwierdzać związki
Roglera z BND. Wszystkie te wątki układały się w logiczną
całość, wystarczyło tylko połączyć kropeczki. Kto miał to
jednak zrobić, skoro najwyższe kręgi w służbach
specjalnych roztoczyły nad Grasiem parasol ochronny?
W latach 2005-2007, gdy układ na chwilę osłabł, parasol
został zwinięty i sprawa z miejsca nabrała tempa.
Funkcjonariusze kontrwywiadu uzyskali sporo danych
dotyczących związków Grasia z niemieckim biznesmenem
podejrzewanym o współpracę z BND. Najbardziej
interesująco wyglądały wątki dotyczące wątpliwości w
sprawie bezinteresowności działalności Paula Roglera w
Polsce w kontekście Grasia. Potwierdzały je niepokojące
informacje odnoszące się zwłaszcza do początków tej
znajomości, sięgającej lat osiemdziesiątych. Sprawa
rozwijała się dynamicznie, ale ostatecznie nie znalazła
operacyjnego epilogu z jednej prostej przyczyny: po kryzysie
rządowym w 2007 wybory wygrała Platforma Obywatelska i
pełniącym obowiązki szefa ABW został Krzysztof Bondaryk,
zaufany doradca premiera Donalda Tuska. Ostatecznie
sprawa kontaktów Pawła Grasia z obywatelem Niemiec
podejrzewanym o związki z BND została zamieciona pod
dywan, co było o tyle łatwe, że była to sprawa operacyjna.
Wydawało się, że ostatnią nadzieję na powrót do tej historii
stanowił Ryszard Tomaszek, ale on milczał jak grób.
Rozumiałem go dobrze - a przy okazji rozumiałem coś
jeszcze: że jest pozamiatane.
Byłem o tym święcie przekonany nie tylko jadąc na dzi-
siejsze spotkanie z Jarkiem, ale jeszcze nawet kilkanaście
minut temu. Zaledwie przed kwadransem sądziłem też na
przykład, że, chroniąc Grasia, zręczny PR-owiec Tusk
wytrącił argumenty z rąk przeciwników i że zrobił to, by
ocalić swojego najbliższego współpracownika. Podobnie
zakładałem, że Tomaszka aresztowano tylko po to, by
przeciąć nici łączące go z Roglerem, a tym samym z
Grasiem. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że mogło się za
tym kryć coś znacznie większego. Coś jeszcze bardziej
poważnego niż potencjalne zarzuty, że mający „pod sobą"
wszystkie możliwe służby specjalne Paweł Graś ma
jednocześnie niejasne związki biznesowo-towarzyskie
z przedstawicielem Bundesnachrichtendienst. To
niespodziewane „coś" - zupełnie nowa okoliczność -
zmieniało absolutnie wszystko to, co dotąd o tych i o wielu
innych sprawach myślałem. Była to okoliczność tak nagła i
zaskakująca, a do tego szokująca, że w pierwszym
momencie nie dowierzałem, iż to dzieje się naprawdę. Ale to
działo się naprawdę... Wszystko rozegrało się
błyskawicznie. Zaledwie przed kilkoma minutami
kończyliśmy już naszą układankę, gdy nagle rozmowa
skręciła w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.
- Myślisz, że Tomaszek naprawdę aż tak bardzo przestraszył
się Niemców? - zapytał Jarek. Zastanowiłem się na moment,
po czym odparłem krótko:
- Tak. Ale jestem pewien, że nie tylko Niemców. Nie
wiedzieć czemu, w tym właśnie momencie odniosłem
wrażenie, jakby od pewnego czasu Jarek zupełnie mnie nie
słuchał, a ostatnie pytanie zadał tylko machinalnie.
Wyraźnie nad czymś rozmyślał, coś w sobie ważył.
W pewnym momencie, gdy wydawało się już, że zachowa
dla siebie przedmiot swojej troski, przełamał się. Widziałem
to w jego oczach, ale o nic nie pytałem. Intuicyjnie czułem,
że za chwilę sam powie, co go trapi, że jest to coś naprawdę
ważnego. I nie pomyliłem się.
- Jest jeszcze coś...
- Tak?
- W tej historii wcale nie najważniejsze jest to, że Toma-
szek miał kontakty z Roglerem, a ten z kolei z Grasiem.
- Tak? - powtórzyłem z narastającym zaskoczeniem.
- Rzecz w tym, że od końca 1990 Paul Rogler utrzymywał
kontakty z Detlefem Ruserem.

Niekiedy spotyka nas coś, co trudno określić słowami, a co


jest jak uderzenie obuchem między oczy. Coś, co szokuje i
zatyka, utrudniając nabranie oddechu i co powoduje, że
dopiero po dłuższej chwili dochodzimy do jako takiej
równowagi. Niektórzy nazywają to szokiem, ale w moim
przypadku to chyba było jednak cos więcej. Znacznie
więcej. Minęło dobrych kilkadziesiąt sekund, nim w pełni
uświadomiłem sobie wagę usłyszanego przed chwilą newsa.
Tajemnica zaginionych teczek Rusera, absurdalne
aresztowanie Tomaszka, parasol ochronny nad Roglerem -
w jednej sekundzie, niczym w kalejdoskopie, przez moją
głowę przeleciały setki oderwanych od siebie informacji,
które w jednej chwili złączyły się w jedną całość. Nagle
zrozumiałem słuszność powiedzenia, według którego by
niekiedy coś zrozumieć, wystarczy błysk chwili. Tak
właśnie było ze mną: byłem ślepy teraz widzę. Przez dłuższą
chwilę milczałem, nie potrafiąc powiedzieć niczego
sensownego, bo waga usłyszanej informacji wprost zbiła
mnie z nóg.
- Od kiedy o tym wiesz? - wydusiłem z siebie wreszcie, gdy
wróciło mi mowę.
- Nieważne. Teraz wiem.
- To pewna informacja? - zapytałem, choć wiedziałem
dobrze, że w przypadku Jarka takie pytanie było czystą
abstrakcją. Są ludzie, którzy nigdy nie mówią, jeśli nie
wiedzą na pewno. Znałem Jarka dość długo, by wiedzieć, że
jest właśnie jednym z takich ludzi.
- Z meldunków operacyjnych wynika, że od 1990 do 1993
spotykali się co najmniej kilka razy, nie mniej jak siedem.
Potem ślad się urywa, bo sprawę operacyjną wstrzymano.
Poza tym doszło do wybrakowania kart, ktoś zacierał ślady.
- Może te spotkania to tylko przypadek? wciąż nie do-
wierzałem.
- Siedem razy? I do tego przypadkowo za każdym razem
robili trasy sprawdzeniowe? Obaj! Wierzę w przypadki, ale
nie tym razem. To wykluczone. Popatrzyliśmy na siebie,
myśląc o tym samym. Nie musiałem czytać w myślach, by
wiedzieć, o czym myśli kolega z dawnej „firmy".
Zastanawiałem się, czy to nie sen i czy jest możliwe, że
jednak możemy się mylić. Liczba potencjalnie możliwych
rozwiązań, wariantów wyjaśniających spotkania
mieszkającego w Gdańsku niemieckiego naukowca,
dawniej agenta Stasi, i operującego w Krakowie
niemieckiego biznesmena, według naszych" agenta BND,
nie zmierzała bynajmniej ku nieskończoności. Przeciwnie -
była bardzo ograniczona. Co mogło łączyć tych dwóch
Niemców pochodzących z tak odległych od siebie światów?
Czy niemiecki przedsiębiorca, nieudacznik trwoniący w
Polsce fortunę za fortuną zamierzał przebranżowić się i
stworzyć naukową perełkę? Czy może niespełniony
niemiecki agent-naukowiec zechciał nagle porzucić świat
nauki i zająć się biznesem? Nie musiałem długo się
zastanawiać, by ze szczętem odrzucić obie teorie, obie
równie absurdalne. Zwłaszcza że Ruser zdawał się być
równie „sprawnym" naukowcem, jak Rogler biznesmenem.
Przez chwilę zatrzymałem się jeszcze na rozważeniu
możliwości, że to tylko przypadek, ale wiedziałem, że w tej
historii to ślepa uliczka. Świadczyła o tym częstotliwość
spotkań i fakt, że obaj zachowywali się jak czynni agenci
wywiadu, realizujący przed spotkaniem trasy
sprawdzeniowe, profesjonalnie „ogrywający" potencjalną
obserwację. Pozostawała jeszcze tylko trzecia możliwość.
I tej możliwości chwyciłem się oburącz, bo tak naprawdę
była to jedyna możliwość wyjaśniająca i fakt spotkań dwóch
panów „R", i wszystko inne - że nic, ale to absolutnie nic w
tej historii nie było dziełem przypadku. To zaś mogło
oznaczać tylko jedno: że i Detlef Ruser, i Paul Rogler po
1990 pracowali dla niemieckiego wywiadu. Nareszcie
zaczynałem rozumieć: dlaczego z archiwum Gaucka
zniknęły teczki Rusera i dlaczego wbrew pragmatyce służb
specjalnych aresztowano Tomaszka - bo mógł doprowadzić i
do Roglera, i do Rusera, oni zaś do agentury, którą dwaj
panowie „R" tak misternie próbowali budować wśród
polskich polityków, i co tych właśnie, którzy w tamtym
czasie stawali się kastą rządzących. I kto wie, co było dalej.
Zrozumiałem też nareszcie, czego naprawdę bał się Ryszard
Tomaszek, i, Bóg mi świadkiem, wierzyłem, że miał powody,
by się bać. Dotarło do mnie, że nie ma takiej siły , która
zmusiłaby tego człowieka do mówienia i że wcale nie o te
dziesięć tysięcy miesięcznie wypłacanych dożywotnio przez
Niemców mu chodzi. Spojrzałem na kolegę, a kolega
spojrzał na mnie.
- Boże, czy wiesz, jak ważna to informacja spytałem.
Dopiero teraz zauważyłem, że trzęsę się na całym ciele.
- Rozumiem, że niewiele jest ważniejszych - odparł krótko.
Koło zaczynało się domykać.
Nie wiem, o czym w tym momencie myślał mój kolega, ale ja
przypomniałem sobie słowa premiera Wielkiej Brytanii
Winstona Churchilla o Polakach - „wspaniałym narodzie,
najdzielniejszym pośród dzielnych, prowadzonym przez
najpodlejszych wśród podłych". Mimo wszystko noc była
jeszcze młoda. I jeszcze wszystko było możliwe.
ROZDZIAŁ VII: WYKREOWANY
To było pod koniec września. Był to czas, gdy nie mieliśmy
już z Wojtkiem Sumlińskim wątpliwości, że zrobiliśmy
wszystko, co było do zrobienia, i gdy byliśmy gotowi, by
zamknąć tę wspólnie odkrytą historię. Choć tak naprawdę
nie wiedzieliśmy, czy, parafrazując klasyka, jest to
naprawdę jej koniec, tylko początek końca czy może
zaledwie koniec początku. Tak jednak czy inaczej
przystępowaliśmy do finału naszego wspólnego śledztwa,
przeszło rocznej, wieloźródłowej pracy wykonanej dzięki
wsparciu wielu osób, których nazwiska są i muszą pozostać
naszą tajemnicą. Spotykając się teraz, przed ostatnim
akordem tej historii, mieliśmy czyste sumienia i spokojne
serca. Sprawdziliśmy każde ogniwo w łańcuchu zdarzeń z
przekonaniem graniczącym z pewnością, że, zaczynając od
szukania przysłowiowego wiatru w polu, idąc po
okruszkach, dotarliśmy do rzeczy niezwykłych, naprawdę
ciekawych i nieprawdopodobnie prawdziwych. Reszta
należała już do opinii publicznej, jedynej siły, z którą muszą
liczyć się absolutnie wszyscy. I tak mniej więcej wyglądała
sytuacja, gdy po raz kolejny w ciągu ostatniego roku
znaleźliśmy się w domu, w którym było spokojnie, pusto i
cicho. W oddali słychać było coś, co mogło być wiatrem w
lesie, szumem granicznej rzeki uderzającej o brzeg albo
odgłosem siąpiącego deszczu - ale poza tym nic nie mąciło
absolutnej nieomal ciszy. By porozmawiać o tym, o czym
musieliśmy porozmawiać, potrzebowaliśmy spokoju i ciszy.
A Serpelice nad Bugiem takie właśnie były - spokojne i
ciche. Zapaliłem czwartego już chyba papierosa, odkąd się
spotkaliśmy, a spotkaliśmy się zaledwie kwadrans temu.
Widząc, że palę jak komin, Wojtek tylko się wstrząsnął, ale
tym razem darował sobie komentarz. Pomyślałem, że
najwyraźniej pojął, że palenie jak komin, choć niezdrowe - i
tak jest zdrowsze niż picie jak smok czy inne przypadłości
nieobce zwyczajnym śmiertelnikom. Tak czy inaczej
szanowałem Wojtka, że on uszanował tę moją przypadłość i
zrozumiał wreszcie to, co powinien zrozumieć dawno temu -
że gadanie mi o tym na okrągło jest więcej niż daremne. W
przedłużającej się ciszy patrzył teraz na mnie pytającym
wzrokiem - a ja patrzyłem na niego. Zastanawiałem się, czy
myśli o tym samym, o czym myślałem ja sam: jaki będzie
los tej historii i czy w ogóle kogoś ona obejdzie? Czy może,
jak tyle innych, skończy jako bezimienny numer w
zapomnianym rejestrze książek, który potem gdzieś się
zagubi? - Być może powinniśmy zacząć tę historię od
samego początku. Od zamierzchłych czasów, nim jeszcze
powstał mit i nim wykreowano legendę Donalda Tuska -
zaproponował kolega, przerywając milczenie.
- Podsumować wszystko, co ustaliliśmy? - doprecyzo-
wałem, bo wolałem się upewnić.
- Wszystko o wszystkim. Mamy dużo czasu.
- Od początku?
- Tak, od początku.
Spojrzałem za okno na opadającą nad las kurtynę mroku i
zanurzyłem się w przeszłość. Zastanawiałem się nad tym,
czy świat musi być, jaki jest, czy może stać się takim, jakim
może być, jeśli tylko ma się dość odwagi, wiary i nadziei, by
go zmieniać?
I może jeszcze nad jednym - gdzie tak naprawdę jest ten
cholerny początek?
Odwróciłem się od okna i rozpocząłem swoją opowieść.

Donald Tusk urodził się w Gdańsku w kwietniu 1957 w


rodzinie robotniczej. Ojciec, też Donald, z zawodu stolarz,
imał się rozmaitych zajęć, od magazyniera po konwojenta, a
matka była sekretarką na gdańskiej Akademii Medycznej.
W domu dziadków Donalda Tuska mówiło się po niemiecku,
co zważywszy na fakt, że przyszły premier miał w rodzinie
rodowitych Niemców - Niemką była na przykład babka ze
strony matki, Anna Liebke, która wyszła za mąż za Polaka
Franciszka Dawidowskiego - nie było niczym dziwnym. Po
wybuchu drugiej wojny światowej Franciszek Dawidowski
został wywieziony na roboty do Niemiec, przy budowie
Wilczego Szańca. Brat dziadka służył w Wehrmachcie, a
siostra zginęła podczas zatonięcia „Gustolfa", statku
wywożącego Niemców uciekających z Gdańska w 1945,
zatopionego przez rosyjską łódź podwodną. Rodzina
Donalda Tuska ze strony ojca pochodziła z Gdańska. Jego
dziadek Józef Tusk ten osławiony służbą w Wehrmachcie,
co wyciągnięto Tuskowi przed laty - uczęszczał do
niemieckiej szkoły powszechnej w Gdańsku, a potem do
polskiej szkoły wieczorowej. Pracował na Poczcie Polskiej i
w Polskich Kolejach Państwowych. Po wybuchu wojny
został wyrzucony z pracy, aresztowany i jako działacz
Gminy Polskiego Związku Polaków osadzony w więzieniu
Schiesstage, a następnie w obozie w Nowym Porcie. Latem
1944 Józef Tusk został przymusowo wcielony do
Wehrmachtu, do Kompanii Kadrowej 328 Zapasowego
Batalionu Szkoleniowego Grenadierów, który stacjonował w
Akwizgranie. Nie znamy dokładnie historii ani wojennych
dokonań Józefa Tuska, ale wiadomo, że w listopadzie 1944
zgłosił się do aliantów celem podjęcia służby w Polskich
Siłach Zbrojnych na Zachodzie.
Wróćmy jednak do samego Donalda Tuska, który po
ukończeniu LO rozpoczyna studia historyczne na Uni-
wersytecie Gdańskim i jako adept drugiego roku historii
żeni się z koleżanką ze studiów. Przez następne lata
małżonkowie tułają się od mieszkania do mieszkania,
począwszy od matki Tuska, poprzez wynajmowane lokale,
aż po szesnastometrowy pokój w hotelu asystenta przy ulicy
Polanki w Gdańsku, który żona Tuska - Małgorzata -
otrzymuje do użytkowania dzięki angażowi w bibliotece
Uniwersytetu Gdańskiego. Podczas przeszło
dziesięcioletniego pobytu w tym hotelowym pokoju na świat
przychodzą dzieci Tusków - syn Michał i córka Katarzyna.
Na pierwsze samodzielne mieszkanie rodzinie przyjdzie
poczekać do 1993 - otrzymają je, a następnie wykupią
dzięki niewiele mającej wspólnego z przestrzeganiem prawa
przychylności władz Sopotu i wsparciu finansowym
Wiktora Kubiaka - to jednak nastąpi dopiero później. Co
dzieje się dalej?
W trakcie studiów Tusk próbuje założyć filię Studenckich
Klubów Solidarności - z marnym skutkiem - angażuje się
też w działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów
zakładanego między innymi przez Macieja Płażyńskiego.
Jednocześnie rozpoczyna pracę w Wydawnictwie Morskim,
w dziale redakcji książek. Tu wchodzi w struktury
„Solidarności" i poznaje ludzi, którzy wpłyną na bieg jego
losów. To Ewa Górska - działaczka związana ze
sprzyjającym komunistom i najeżonego agenturą SB PAX, a
potem z „Solidarnością" - która skontaktuje Tuska z
Detlefem Ruserem oraz Lech Bądkowski, współtwórca
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, który z kolei wciągnie
Tuska w działalność ruchu kaszubskiego. Od poznania tej
dwójki życie Tuska mocno się zmienia. Zaczyna interesować
się swoimi niepolskimi korzeniami i w krótkim czasie tak
dalece zatraca się w „kaszubskości", że latem 1992, na
drugim Kongresie Kaszubów, pisze tekst, który wbija w
fotel; pierwszym etapem wybijania się Pomorza na
samorządność (podobnie jak innych aspirujących do tego
regionów) będzie nie bunt prowincji przeciw centrum, ale
aktywne uczestnictwo w reformowaniu centrum. Trzeba
zrobić wszystko, aby wpływ ruchów regionalnych i
samorządowych oraz partii politycznych, dla których
regionalizm jest istotnym fragmentem ich programu, na
zmiany ustrojowe i gospodarcze był jak największy.
Konieczne jest uczestnictwo regionalistów w debacie
konstytucyjnej i w pracy nad innymi aktami legislacyjnymi.
Tak długo bowiem, jak trwać będzie w Polsce
centralistyczny model władzy, jak długo większość decyzji
zapadać będzie w Warszawie - marzenie o państwie
regionalnym pozostanie utopią.
Ten tekst - to cały manifest nowego państwa na terytorium
RP, ale równie ciekawa jest jego kontynuacja:
[Konieczne jest - przyp. aut.] podjęcie ściślejszej współpracy
z innymi związkami regionalnymi i pomaganie
nowopowstającym (np. Liga Warmińsko-Mazurska).
Ogólnopolski charakter naszych przedsięwzięć, obok innych
walorów, oddali zarzut etnicznej irredenty. Doświadczenia
wielu z nas dowodzą, że w polskim społeczeństwie wciąż
silne są nacjonalistyczne resentymenty i ksenofobie, a
regionalizm często obarczany jest publicznie
najprzeróżniejszymi grzechami, wśród których anty-
polskość i filogermanizm pojawiają się najczęściej.
Zastanawiałem się, skąd nagle u Tuska wzięła się deter-
minacja do „rozmontowywania" kraju, którego jest oby-
watelem. Okazało się jednak, że nie było to wcale nagłe,
jednorazowe działanie pod wpływem jakiegoś impulsu, co
raczej pewien proces zmieniający się w stały trend. Inna
publikacja jego autorstwa, opublikowana w „Znaku" w
1987, wyjaśniała więcej niż wiele:
Polskość to nienormalność - takie skojarzenie narzuca mi się
z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego
niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie
odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co
jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam
specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę
mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą. Więc
staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i
tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni
mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę Bóg, Honor
i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni
budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i
giniemy. Polskość w rzeczy samej jest nieadekwatną do
ponurej rzeczywistości projekcją naszych zbiorowych
kompleksów. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski tej
na ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego
tak często nas ogłupia, zaślepia i prowadzi w krainę mitu.
Sama jest mitem.
Coś się wykluwało. Czas pokazał - co. Nim to jednak na-
stąpi, powstaje pierwsza poważna rysa na opozycyjnym
wizerunku Donalda Tuska. To tajemniczy kocioł z 22 lipca
1983. Każdy opozycjonista z tamtych lat powie, że w całej
historii opozycji nie było takiego drugiego kotła. SB wie, z
kim ma do czynienia, a jednak mimo to wszyscy zostają
błyskawicznie wypuszczeni. Po tym zatrzymaniu Tusk jest
gnębiony przesłuchaniami, szykowany, aresztowany? Nie.
W przeciwieństwie zresztą do wszystkich innych
uczestników kotła. To krótkie zatrzymanie i błyskawiczne
zwolnienie jest jedynym przejawem jakichkolwiek
„restrykcji" SB względem niego. Co robi dalej? Ma jakieś
trudności, kłopoty ze strony reżimowych władz? Nie.
Wprost przeciwnie. Bez problemu dostaje paszport i - jak
gdyby nigdy nic, wyjeżdża za granicę, między innymi do
Paryża. W tamtych czasach taka sekwencja zdarzeń to
absolutny unikat, coś jak biały hipopotam. Równie
niezwykła jest historia jego relacji z Ruserem. Znajomość
przeradza się w zażyłość, a potem nagle, w 1986, zostaje
definitywnie przerwana. Ruser w dalszym ciągu jest w
Polsce, spotyka się z Borusewiczem, z innymi, ale już nie z
Tuskiem. Dlaczego? Nikt nie wie, bo nikt tego nie wyjaśnia.
Także Ruser i Tusk nie tłumaczą powodów tej rejterady. Czy
jednak aby na pewno ich relacja zostaje zakończona?
Poruszyłem niebo i ziemię, by przeczytać wszystkie teczki
pracy Rusera w Urzędzie Gaucka w Berlinie. I kiedy
wreszcie przy pomocy armii ludzi i kilku podstępów
uzyskałem zgodę, a następnie zapoznałem się z nimi,
okazało się, że dwie z sześciu teczek zniknęły. Akurat te
dwie, które dotyczyły okresu po 1986. Wraz z nimi zniknęła
szansa sprawdzenia w dokumentach, jak było naprawdę.
Wielu ludzi decydowało, co może wiedzieć opinia publiczna.
Kiedy w IPN-ie chciałem się zmierzyć z mitem
Tuska-opozycjonisty, okazało się, że nie ma tam nic.
Kompletnie nic. Ktoś zacierał ślady. Ktoś trzymał rękę na
pulsie.
- To spekulacje - przerwał mi Wojtek, po raz pierwszy tego
wieczora. I jak pokazał czas - po raz ostatni.
- To fakty. Chyba że wierzysz, że te znikające w Warszawie i
Berlinie dokumenty to tylko przypadek. Moje źródła
twierdzą, że znajomość Tuska i Rusera bynajmniej nie
zostaje zakończona w 1986. Podobnie jak działalność tego
drugiego w roli agenta niemieckiego wywiadu. Zmienił
strony, bo nie było już podzielonych Niemiec, ale jego
historia - historia agenta niemieckiego wywiadu, wciąż
trwała - wrócimy do tego wątku.
Pod koniec lat osiemdziesiątych środowisko gdańskich
liberałów krystalizuje się wokół redakcji „Przeglądu
Politycznego" i Gdańskiego Klubu Politycznego, który
nawiązuje do Klubu Politycznego imienia Konstytucji 3
Maja, powołanego przez Lecha Bądkowskiego. W jego skład
wchodzą także „liberałowie" skupieni wokół Jana Krzysztofa
Bieleckiego, Janusza Lewandowskiego i Donalda Tuska. Na
opozycyjnej mapie Polski są wtedy absolutnym
marginesem, niezauważalnym do tego stopnia, że część
działaczy „Solidarności" nie wie nawet o ich istnieniu. Przy
Okrągłym Stole nie ma ich nie dlatego, że nie było im po
drodze czy coś podobnego. Dzieje się tak wyłącznie z innego
prostego powodu: wtedy jeszcze nie mają żadnego
znaczenia i nikt ich tam nie zaprasza. Także podczas
czerwcowych wyborów do Sejmu w l989 liberałowie nie są
poważnie brani pod uwagę. W efekcie tylko Merkel i Bielecki
dostają się do Sejmu. Donald Tusk nie znajduje się nawet
na listach wyborczych. To najlepszy dowód na jego
ówczesną słabość i mizerną pozycję polityczną, ale ten stan
rzeczy wkrótce się zmienia. Błyskawicznie, jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W roli „wróżki"
występuje Wiktor Kubiak, współpracownik wywiadu
wojskowego PRL-u i niemieckie fundacje, za plecami
których stoją dzielni chłopcy z BND, wywiadu niemieckiego.
Wiem o tym dobrze i twierdzę, że niewielu mogłoby to
wiedzieć lepiej - nie po tym, co w ramach służby w UOP
znajdowaliśmy podczas tajnych przeszukań w materiałach
„konsultantów" i „darczyńców" fundacji w pierwszej połowie
lat dziewięćdziesiątych.
We wrześniu 1989 Tusk, Lewandowski, Bielecki i inni
rejestrują partię polityczną, a potem jest już tyko cieka-
wiej. Donald Tusk wyciąga na światło dzienne, niczym
królika z kapelusza, Wiktora Kubiaka. Nie wiadomo kiedy i
w jakich okolicznościach poznało się tych dwoje ludzi -
Tusk, gdański opozycjonista, i Kubiak, współpracownik
wywiadu wojskowego, do tego bliski kompan Grzegorza
Żemka od przestępczych interesów, między innymi od
gigantycznych defraudacji związanych z aferą FOZZ.
Wiadomo za to, że, przedstawiając Kubiaka kolegom - bo to
Tusk był wprowadzającym sponsora ze służb specjalnych
PRL-u w swoje środowisko - przyszły premier daje za niego
rękojmię. Od tego momentu pieniądze przestają być
jakimkolwiek problemem. Tego, czym dysponują w KLD,
mogą pozazdrościć nawet postkomuniści - na to
przynajmniej wskazuje szyk i fason Kongresu, nowego
ugrupowania, które chwilę wcześniej nie miało nic: samo-
chodów, biur, wyposażenia, środków na promocję - teraz
ma wszystko. Dysponując dostarczanym w reklamówkach
lewym finansowaniem od Kubiaka, w rzeczywistości od
wywiadu wojskowego PRL-u i od Niemców, którzy za
pośrednictwem rozmaitych fundacji najeżonych agenturą
niemieckiego wywiadu realizują swoje cele, Kongres
Liberalno-Demokratyczny staje się partią władzy. Relacje
świadków i inne dowody nie zostawiają wątpliwości, że bez
tych pieniędzy nie byłoby ani tej partii, ani tamtego rządu.
Na jego czele staje Jan Krzysztof Bielecki, ale głównym
„macherem z zaplecza" - jak sam mówił o sobie - jest już
wtedy nie kto inny, jak właśnie Tusk.
Tak zaczyna rodzić się wersja o wielkim opozycjoniście,
sprawnym polityku i „mężu stanu". W tle tego wszystkiego
swoje interesy realizują wszystkie znaczące wywiady
ówczesnego świata. Przede wszystkim Niemcy, ale nie
brakuje też Mossad, KGB i GRU, Do tego wojskowi i
gangsterzy z „Pruszkowa". Wszyscy w jednym czasie, w
jednym miejscu, w warszawskim hotelu „Marriott", które
staje się centrum operacyjnym knowań, intryg i niejasnych
interesów Dlaczego Paweł Piskorski odważnie mówi o
pieniądzach od wywiadu wojskowego PRL-u, ale już
dyskretnie przemilcza, kto stał za finansowaniem
„przykrywanym" przez CDU i niemieckie fundacje? Bo
oficjalne przyznanie, że partia polityczna, która w chwilę
później przejęła władzę w czterdziestomilionowym kraju w
sercu Europy, mogła być finansowana przez wywiad
ościennego państwa, w dodatku Niemców, z którymi jest
tak potężny bilans historycznych rachunków - to nie byle
co. To coś więcej niż tylko totalny skandal. Znacznie
więcej... Niemcy, wywiad wojskowy i różne typy spod
ciemnej gwiazdy dają pieniądze i oferują wsparcie w inny
sposób ale wiadomo, że tym świecie nie ma darmowych
obiadów. Nie wiadomo dokładnie, co Tusk i koledzy
obiecują w zamian za wsparcie Przywieczerskiemu,
Rzeźniczakowi, Stajszczakowi i innym. Wiadomo, że jakiś
czas później wszyscy wymienieni okazują się przestępcami.
I to nie byle jakimi przestępcami. Za wszystkimi zostają
rozesłane międzynarodowe listy gończe. Ostatecznie Rzeź-
niczak umiera w niejasnych okolicznościach w areszcie,
Przywieczerski dopiero niedawno, po dwudziestu latach od
ucieczki, zostaje poddany ekstradycji i odesłany ze Stanów
Zjednoczonych do Polski, Stajszczak ukrywa się, do dziś...
Po przejęciu władzy Kubiak i stojący za nim ludzie z
wywiadu czerpią niewyobrażalne profity z prywatyzacji,
która w rzeczywistości jest niczym innym, jak tylko
gigantyczną grabieżą i wyprzedażą za bezcen majątku
narodowego. „Swoje" odbierają także Niemcy, na wiele
sposobów. Grabież przerywa na krótki czas rząd Jana
Olszewskiego; ale po jego upadku wszystko wraca do
smutnej normy i tak zwana prywatyzacja jest konty-
nuowana kosztem przemysłu stoczniowego, hutnictwa,
górnictwa i wielu innych sektorów polskiej gospodarki.
Za tą grabież, która nie ma równej sobie w historii, za którą
jeszcze długo będą płaciły następne pokolenia Polaków, nie
odpowiedział nigdy nikt. Jak to robiono, niczym w soczewce
widać na przykładzie całkowitej zagłady przemysłu
stoczniowego. Polskie stocznie zniknęły, te po NRD, nad tym
samym Bałtykiem, dopiero po ich zniknięciu zaczęły
naprawdę prosperować: Ktoś poniósł odpowiedzialność za
taki obrót sprawy za likwidację polskiego przemysłu
stoczniowego i dobrze zakamuflowaną pomoc dla
niemieckich zakładów, które mogły zwiększyć produkcję, a
właściwie przejąć część produkcji polskich stoczni? Czy
Minister Skarbu Państwa poniósł choćby odpowiedzialność
polityczną za ignorancję, bezmyślność - i zapewne nie tylko?
To historia na oddzielną opowieść, ale fakty nie
pozostawiają wątpliwości, że wszystko tu było świetnie
przemyślane, zakamuflowane i zaplanowane. Co spotkało
Aleksandra Grada, który to firmował? Nie wszedł do nowego
rządu Tuska, to prawda, ale w czerwcu 2012 dostał świetną
posadę w PGE EJ, spółce Skarbu Państwa, która miała
wybudować pierwszą polską elektrownię jądrową, z pensją
kilkuset tysięcy złotych miesięcznie, a potem dodatkowo
zasiadł jeszcze w radach nadzorczych kilku spółek Skarbu
Państwa. A czy coś złego stało się Donaldowi Tuskowi? Za
numer ze stoczniami, za gazowy przekręt stulecia, który
wykręcili razem z Waldemarem Pawlakiem, w efekcie czego
przepłacamy za gaz prawie miliard dolarów rocznie czy za
wszystko inne? Obaj znamy odpowiedź na to pytanie.
Możemy zabawić się w jeszcze inny quiz: czy w trakcie całej
swojej politycznej kariery Donald Tusk podjął choćby jedną
decyzję, która byłaby ewidentnie sprzeczna z niemieckimi
interesami? Choćby jedną, która mogłaby podnieść
ciśnienie „przyjaciołom" z zachodu i narazić go na gniew
niemieckich „partnerów"? To nie jest trudne pytanie - także
i w tym przypadku obaj znamy odpowiedź. Zresztą nie tylko
my. Pozna ją każdy, kto przyjrzy się i sprawdzi, kto był
głównym beneficjentem tak rozumianej prywatyzacji. To nie
przypadek, że osiemdziesiąt procent rynku prasy w Polsce
należy dziś do wielkich wydawnictw niemieckich, które
mogą kształtować opinię społeczną w Polsce. Donald Tusk,
który był likwidatorem RSW „Ruch", największego
koncernu prasowego w Europie Środkowo-Wschodniej,
mógłby powiedzieć wiele o tym, od czego to wszystko się
zaczęło i jak przebiegało. Mógłby, gdyby tylko zechciał, ale
jestem dziwnie pewny, że nie zechce. Do wątków niemiec-
kich wrócimy jeszcze. Jakim Donald Tusk naprawdę był
politykiem i jak naprawdę realizował swoją polityczną misję,
najlepiej pokazuje pewna sytuacja. Po wybraniu do Senatu
z ramienia Unii Wolności w 1997 Tusk zostaje
wicemarszałkiem tej Izby, bo taki jest partyjny klucz i takie
stanowisko należy się przedstawicielowi tej partii. Jako
wiceprzewodniczący Senatu Donald Tusk zupełnie nie
udziela się podczas prac Izby, po raz pierwszy zabierając
głos na pół roku przed zakończeniem kadencji parlamentu.
W tym czasie więcej czasu poświęca na redagowanie
kolejnych edycji albumu o Gdańsku - „dziwnie niemieckim",
jak twierdzą niektórzy - i oddaje się życiowej namiętności:
grze w piłkę nożną. Jako wicemarszałek Senatu ma bardzo
dużo czasu „wolnego" i stara się, jak może, by nie opuszczać
spotkań piłkarskich - tych, w których gra, i także tych, w
których jest tylko kibicem. Wypomina mu to podczas scysji
kolega z Senatu - którego Tusk upomniał za częste
korzystanie z samochodu służbowego - mówiąc krótko:
„Donald, żebym ja nie wyciągnął z kancelarii Senatu
ewidencji przebiegu twojego samochodu służbowego i nie
zapytał twojego kierowcy, Mirosława Kowalskiego, jak czę-
sto jeździłeś na mecze z cyklu »Politycy i przyjaciele«".
Cofnijmy się jednak na moment w czasie. Wydarzenia z
października 1991 przynoszą w życiu politycznym Donalda
Tuska poważne zmiany: po raz pierwszy zostaje posłem na
Sejm. Pozycja polityczna Tuska nabiera podczas trwania
rządu Olszewskiego na znaczeniu. Faktycznie staje się
drugą osobą w partii, biorąc udział w negocjacjach
politycznych w kwestii rozszerzenia zaplecza rządu o Unię
Demokratyczną, KLD i koło poselskie Polskiego Programu
Gospodarczego. Rząd Olszewskiego szybko jednak upada.
Czy naprawdę chodziło tylko - aż - o lustrację? By
odpowiedzieć na to pytanie, warto zadać inne: co od zawsze,
w całej historii nie tylko naszego kraju, było kołem
zamachowym polityki i polityków? Pieniądze i władza -
reszta to tylko szczegóły. Rząd Jana Olszewskiego nie upadł
dlatego, a już na pewno nie tylko dlatego, że chciał wyjaśnić
przeszłość. To oczywiście bardzo ważne, wręcz
fundamentalne, ale ludzie, którzy dużo mogli i którzy mieli
mocodawców poza granicami kraju, patrzyli także w
przyszłość. Rząd Jana Olszewskiego upadł, bo zablokował
grabieżczą prywatyzację. Jego koniec był zarazem
początkiem nowego i, kto wie, czy nie największego
rozdziału w tej grabieży. Przełom starego i nowego wieku to
czas, gdy Donald Tusk wychodzi z cienia. Dotąd pozostawał
wierny zasadzie znanej „macherom z zaplecza" - jak określa
sam siebie: obserwować i nie wychylać się, a swoje plany re-
alizować po trochu. Teraz jednak wychodzi wreszcie na
światło dzienne.
11 stycznia 2001 w hotelu „Sheraton" w Warszawie zostaje
ogłoszona przez Macieja Płażyńskiego, Janusza
Olechowskiego i Donalda Tuska decyzja o powołaniu nowej
partii politycznej: Platformy Obywatelskiej. Kulisy jej
powstania do dziś owiane są mgłą tajemnicy, na którą
trochę światła rzucił Gromosław Czempiński, mój były szef
w Urzędzie Ochrony Państwa. Czempiński objawił
publicznie, że to on był pomysłodawcą i całym kołem
zamachowym powołującym Platformę do życia. Bóg jeden
wie, jak było naprawdę, ale fakt pozostaje faktem, że
Czempiński i Olechowski to starzy znajomi jeszcze z lat
osiemdziesiątych. W okresie 1982-1987 Czempiński, jako
oficer wywiadu pracujący pod przykryciem, został
kierowany do pracy w rezydenturze w Szwajcarii, skąd
donosił na Światową Radę Kościołów. Oficjalnie pracował
jako I sekretarz Stałego Przedstawicielstwa PRL w Biurze
ONZ w Genewie. Nieoficjalnie - był oficerem prowadzącym
Andrzeja Olechowskiego, ps. „Must", tajnego
współpracownika wywiadu PRL-u, pracującego wówczas w
sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych do
spraw Handlu i Rozwoju. Czy Gromosław Czempiński,
człowiek służb specjalnych, naprawdę był twórcą partii,
która niedługo później przejęła na wiele lat ster rządów w
kraju? To ważne pytanie, ale jest ważniejsze: dlaczego
Czempiński powiedział to, co powiedział? Człowiek o takim
autorytecie nie plecie przecież publicznie bzdur na takie
tematy. Pospekulujmy trochę, odpowiedź nie jest
skomplikowana: to było ostrzeżenie skierowane wprost do
Donalda Tuska. By to wyjaśnić, trzeba zanurzyć się w
przeszłość, nie tak znów odległą. Od 2006 w sprawie
generała Czempińskiego i kilku innych wpływowych
postaci toczyło się wielowątkowe śledztwo. Chodziło o
nieprawidłowości i korupcję przy prywatyzacji polskich
przedsiębiorstw, między innymi STOEN, PLL LOT i
Telekomunikacji Polskiej. Generał Gromosław Czempiński
brał udział w prywatyzacji przedsiębiorstwa energetycznego
STOEN. Spółka byłego szefa UOP za doradztwo przy
procesie prywatyzacyjnym zarobiła 1,2 miliona euro.
Pieniądze pochodziły z niemieckiego koncernu RWE, który
nabył STOEN oraz od doradcy niemieckiego koncernu -
firmy BRE Corporation. Generał podejrzany był o
przestępstwo z artykułu 229 paragraf 1 kodeksu karnego
odnoszącego się do udzielania lub obietnicy udzielania
korzyści majątkowej osobie pełniącej funkcję publiczną.
Czempiński zdawał sobie sprawę, jako stary praktyk, że
sprawiedliwość w Polsce się kupuje, a śledztwo można
poprowadzić w dowolnym kierunku niezależna pro-
kuratura w Polsce to banialuki dla małych dzieci, bo o
wszystkim decyduje wszechwładza rządzących. I kto jak
kto, ale były szef UOP wiedział o tym najlepiej. Czempiński
wysłał w stronę Tuska ostrzeżenie, którego przesłanie było
jasne: „dajcie spokój, bo jak ujawnię kulisy powstania
Platformy Obywatelskiej i może jeszcze parę innych
pikantnych historii, które mam na podorędziu, to się nie
pozbieracie". Było to zgodne z pragmatyką decydentów
służb specjalnych, którzy zawsze - tak na wszelki wypadek
- mają pod ręką podręczną porcję spisków i garść haków.
Rzecz w tym, że w tym przypadku Czempiński trafił na
osobnika bardzo mściwego, który nigdy nie zapominał.
I nigdy nie wybaczał. Nie inaczej było tym razem. Tusk nie
podarował Czempińskiemu tej wypowiedzi, wytaczając
przeciwko generałowi najcięższe działa. 22 listopada 2011
Centralne Biuro Antykorupcyjne, „usytuowane" wówczas
pod ABW i kierowane przez wiernego Tuskowi szefa tej
służby, Pawła Wojtunika, zatrzymało Czempińskiego w jego
własnym domu. Czempiński został przewieziony do
Prokuratury Okręgowej w Katowicach, gdzie postawiono
mu zarzuty płatnej protekcji, korupcji i prania brudnych
pieniędzy. W takich razach normą jest, że prokurator z
„klucza" wnioskuje o areszt i niezwykle rzadko bez walki w
sądzie wypuszcza delikwenta na wolność. Zwłaszcza gdy
mowa jest o defraudacjach liczonych w setkach milionów, a
tak jest w tym przypadku.
A jednak tym razem dzieje się inaczej. Dlaczego? To proste:
Czempiński w więzieniu to Czempiński nieobliczalny,
desperat gotowy na wszystko, który w taki czy inny sposób
może uruchomić swoje haki. Przeczołgany, ale wolny,
mający wciąż wiele do stracenia, musi zrozumieć, kto
rozdaje karty w tej grze - i tak się dzieje. Ale najpierw jest
jeszcze prokurator, dobry aktor w kiepskiej roli. Oskarżyciel
tłumaczy zatrzymanemu generałowi - bo to trzeba było
wytłumaczyć! - że nie będzie aresztu, a tylko środek
zapobiegawczy w postaci poręczenia majątkowego, „bo nie
zachodzi obawa matactwa". Pytanie na logikę: czy jest ktoś,
ktokolwiek, kto lepiej od szefa służb specjalnych, generała z
kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, wiedziałby, jak z
czarnego zrobić białe i odwrotnie, czyli mataczyć po prostu?
Ale prokuratora to nie martwi - obawy matactwa nie ma,
więc Czempiński wraca do domu - przeorany i
skompromitowany, ale jednak wychodzi z budynku
prokuratury jako wolny człowiek. I tym razem przesłanie
było jasne: „jest źle, a może być gorzej - albo lepiej: zamknij
dziób, a wszystko jest możliwe". Czempiński zrozumiał to w
lot i z miejsca udzielił odpowiedzi. Rzecz jasna nie twarzą w
twarz, co to, to nie - ale w taki sposób, by informacja dotarła
do adresata, za pośrednictwem mediów. Były szef UOP
udzielił kilku wywiadów, w których wytłumaczył, że zaszło
wielkie, ale to naprawdę wielkie nieporozumienie. Dodał, że
w ogóle, ale to w ogóle nie interesuje się już życiem
publicznym, marzy tylko o spokoju i najchętniej wyjechałby
z Polski na zawsze, najlepiej do Stanów Zjednoczonych,
gdzie ma przyjaciół, których wywiózł kiedyś z Iraku. Na
koniec nie omieszkał dodać, że do nikogo nie ma żalu, że
prokurator zdaje się być bardzo porządnym,, otwartym na
argumenty człowiekiem, że bardzo szanuje polskie władze z
panem premierem na czele i w ogóle bardzo ceni sobie
polski wymiar sprawiedliwości, który z pewnością zrozumie,
że on - generał Gromosław Czempiński - jest bielszy niż biel.
Popatrzmy teraz na daty. Wybory parlamentarne odbyły się
na początku października 2011. Na zatrzymanie
Czempińskiego, czyli mówiąc wprost - na zemstę, Tusk
zdecydował się dopiero po wyborach parlamentarnych, bo
wtedy już nic wygranej Platformie Obywatelskiej nie groziło.
Gdyby generała zatrzymano przed wyborami, a ten w
ramach rewanżu opowiedziałby rewelacje o kulisach
powstania PO, dodając do tego garść ciekawostek o tym i
owym - wynik wyborów parlamentarnych mógł być zupełnie
inny i kto wie, co byłoby potem. Donald Tusk, a także
dyspozycyjni panowie i panie z prokuratury zrozumieli
wymowę białej flagi. I tak sprawa, o której w 2011
prokuratorzy mówili z całą mocą jako tej o absolutnie
przestępczej, z niepodważalnymi, twardymi dowodami
przestępstw w tle, gwarantującymi wygraną w każdym
sądzie świata - a było to siedem lat temu! Utknęła w
martwym punkcie.
Tak czy inaczej od momentu powołania Platformy Oby-
watelskiej, a może nawet jeszcze wcześniej, Donald Tusk
jest już cały czas nad powierzchnią. Oczywiście, jak to w
życiu, raz na wozie, raz pod wozem, ale nigdy już nie
schodzi na tyle głęboko pod wodę, by nie było go widać. A
jeśli nawet, pod ręką są życzliwi przyjaciele z Niemiec, ich
fundacje, „konsultanci" i „doradcy", którym bliżej jest do
szpiegostwa niż dobroczynności, ale zawsze gotowi
pospieszyć z bezinteresowną pomocą. Jednym z ostatnich
obszarów, który pozostał po sprywatyzowaniu wszystkiego,
co tylko było do sprywatyzowania, jest wojsko. Tu nie za
bardzo można już „prywatyzować", ale można -
restrukturyzować. Wzięto się więc za „restrukturyzowanie"
z gorliwością godną „prywatyzowania". I tak na pierwszy
ogień poszedł system satelitarnej łączności, z którego
korzystali polscy żołnierze w Afganistanie, oparty na
urządzeniach wyprodukowanych przez Wojskowe Zakłady
Łączności w Zegrzu i firmę TT Comm z Mińska
Mazowieckiego. Urządzenia były skonfigurowane z dwoma
satelitami. Pierwszy to EUTELSAT W6, który należy do
mającej siedzibę we Francji spółki Eutelsat, drugi -
Yamal-202, stanowi własność rosyjskiego koncernu
gazowego Gazprom. I właśnie przez tego satelitę przesyłano
strategiczne informacje o działaniach polskich żołnierzy w
Afganistanie, w tym o funkcjonowaniu tamtejszych
komórek wywiadu i kontrwywiadu wojskowego.
Innym przykładem, za który można by już stawiać zarzuty
karne, jest przetarg dla „Gromu". MON na swojej stronie
internetowej umieściło dane o uzbrojeniu GROM, środkach
łączności, miejscach organizowania szkoleń i nowych
siedzibach. Dane te znalazły się w ogłoszeniu o przetargach,
bo w tym przypadku nie skorzystano z możliwości, które
daje ustawa o zamówieniach publicznych. Z informacji
przetargowej można było łatwo wywnioskować, że rozwija
się oddział wodny GROM, bo zamówiono typowy dla takich
jednostek sprzęt, a na podstawie ogłoszenia o przetargu na
kupno karabinów maszynowych można oszacować
liczebność formacji. W sieci, dzięki ogłoszeniom
przetargowym, informowano również, jakiego
oprogramowania antywirusowego używa jednostka i gdzie
tankuje samochody. Czy można się dziwić, że przy takich
rządach za kadencji premiera Donalda Tuska w 2011
odeszło z wojska na własną prośbę blisko sześć tysięcy
żołnierzy? Liczebność wojska spadła do 96 tysięcy, co
stanowi najgorszy wynik w historii. W polskim wojsku
niezmienna pozostała jedynie liczba generałów i
pułkowników, których służyło niemal tysiąc sześciuset, w
przeliczeniu - jeden generał mógłby dowodzić batalionem, a
jeden pułkownik przypadał na jedną trzecią kompanii. I tak
po raz pierwszy w historii Policja była bardziej liczna niż
Wojsko Polskie. A przecież nie były to jedyne „kwiatki", bo
na przykład gdy jeden z branych pod uwagę w planowanym
przetargu okrętów podwodnych, niemiecki typ 212A, okazał
się niezgodny ze sformułowanymi przez marynarkę wojenną
wymaganiami operacyjnymi - zmieniono wymagania
operacyjne, zamiast wybrać okręt, który by je spełniał.
Podobnych absurdów za kadencji premiera Tuska było zbyt
wiele, by ktokolwiek potrafił je zliczyć. Jedno je łączyło:
traciła Polska - zyskiwali inni, przeważnie sąsiedzi z
zachodu. Dopiero w takim kontekście warto przypomnieć
słowa niemieckiego ministra finansów Theo Waigla które
odnosiły się do Leszka Balcerowicza, nie Donalda Tuska,
ale które dobrze pokazują sposób myślenia niemieckich
„przyjaciół" - że stypendium przyznane kiedyś Balcero-
wiczowi było najlepszą inwestycją Fundacji im. Friedricha
Eberta i Niemiec w Polsce.
W podobnym zapewne duchu Donald Tusk dwukrotnie
zostaje nagrodzony wysokimi odznaczeniami niemieckimi.
Po raz pierwszy w 2010, najbardziej prestiżową nagrodą
niemiecką Karola Wielkiego. Laudację na cześć Tuska
wygłasza sama Angela Merkel, wyrażając podziękowania.
Ma za co dziękować. W czasie, gdy Tusk odbiera nagrodę,
stoczniowcy ze Szczecina i Gdyni, których zakłady pracy
doprowadzono do upadłości, rozpoczynają wzbogacanie
niemieckiego rynku pracy, zbierając szparagi w
Brandenburgii. Nie tylko zresztą stoczniowcy, bo także
górnicy, hutnicy i cukrownicy. W roku 1997 w Polsce
funkcjonowało 76 państwowych cukrowni, a już w 2003 w
rękach „zagranicznych inwestorów", głównie niemieckich,
znalazło się prawie pięćdziesiąt z nich. Od 2001 rozpoczęło
się masowe zamykanie zakładów. Tak masowe, że w
kampanii cukrowniczej 2006/07 z dwunastu zakładów
Pfeifer & Langen pracowały już tylko cztery. Cukrownie były
zamykane, nie były jednak likwidowane. Jak koncernom
niemieckim opłacało się przez lata utrzymywać zamknięte
zakłady, skoro budynki i maszyny ulegały zniszczeniu?
Opłacało się, bo Niemcy mający i od lat decydujący głos w
Unii Europejskiej przeforsowali przepis dotyczący
restrukturyzacji przemysłu cukrowniczego. Zakładał, że w
przypadku całkowitego demontażu urządzeń
produkcyjnych za każdą wycofaną tonę kwoty wypłacono
rekompensatę z funduszu restrukturyzacyjnego w
wysokości 730 euro za tonę. Tymczasem w okresie
2009/2010 było to już tylko 520 euro za tonę. Wielokrotnie
maszyn i pozostałego sprzętu wcale więc nie demontowano
albo demontowano tylko na papierze przewożąc co bardziej
wartościowy sprzęt do pozostałych zakładów znajdujących
się w rękach niemieckich koncernów. Jaka była reakcja
polskich władz na takie kolonialne wręcz zachowanie?
Żadna.
Drugą wyróżnienie - kontrowersyjne, to mało powiedziane -
Donald Tusk otrzymuje dwa lata po pierwszym: Nagrodę
imienia Walthera Rathenaua, przyznawaną za wyjątkowe
zasługi na rzecz pogłębienia integracji europejskiej.
Szkopuł w tym, że Walther Rathenau, to minister spraw
zagranicznych Republiki Weimarskiej, który własnoręcznie
podpisał układ w Rapallo, z niepokojem przyjęty przez
polską opinię publiczną jako zapowiedź współpracy
radziecko-niemieckiej, zakończonej w 1939 czwartym
rozbiorem Polski.
Dopiero w takim kontekście łatwo zrozumieć „życzliwość"
Donalda Tuska dla niemieckich interesów - równie łatwo
jak „żółwiki" z Putinem, spotkanie na sopockim molo,
korzystny dla Rosjan kontrakt gazowy i wiele innych. Bo
prawda była znacznie gorsza niż w starym dowcipie, w
którym Angela Merkel po wygranych przez Bronisława
Komorowskiego wyborach prezydenckich miała powiedzieć
do Władimira Putina: „wasz prezydent - nasz premier".
Jeżeli było coś w aktach Stasi, wiedziano o tym w Moskwie.
I kto, jak kto, ale Putin, przebywający przez kilka lat w
Niemieckiej Republice Demokratycznej w ramach służby w
KGB, wiedział to lepiej niż inni. Jeżeli było - ale o tym się już
nie przekonamy, bo dwie najważniejsze teczki agenta
Rusera zniknęły i nikt nie wie, co się z nimi stało. W tym
sensie tajemnica tych teczek może być wyzwaniem dla
przyszłych pokoleń, przechodzącym z ojca na syna, aż
wreszcie ktoś dokopie się do prawdy. Bo tak jest zawsze i
jedyne pytanie brzmi nie „czy", tylko - „kiedy"?
- Czyli wszystko to na nic? - odezwał się wreszcie Wojtek,
który przez cały ten czas nie przerwał mi, ale ani na
moment nie spuszczał oczu z mojej twarzy.
- Tego nie powiedziałem - odparłem. - Jeśli zgodzimy się, że
wykreowany przez specjalistów z branży PR-u i usłużne
media obraz Donalda Tuska był mitem, to musimy zgodzić
się też z tym, że istnieje inna, bardziej zbliżona do prawdy
wersja jego życia. Jak to wersja? Zbierzmy fakty. Detlef
Ruser nie kończy służby w niemieckim wywiadzie w 1989.
Zawierzmy logice i zdrowemu rozsądkowi. BND to
profesjonalna służba wywiadowcza, jedna z najlepszych na
świecie. Jak każda służba tego typu korzysta z okazji, która
się nadarza, i przejmuje aktywa Stasi. Podobnie zrobili na
przykład Amerykanie z Niemcami po drugiej wojnie
światowej i tak robi się zawsze - jakiekolwiek inne działanie
byłoby po prostu wbrew pragmatyce służb specjalnych.
Dodatkowo fakt służby Rusera w BND potwierdzają inne
źródła, te w Niemczech i te w Polsce. Jeżeli Detlef Ruser jest
poza służbą, to po co spotyka się z Roglerem, który, według
naszej wiedzy operacyjnej, w tamtym czasie pracuje już dla
niemieckiego wywiadu? I dlaczego idąc na spotkania z
niemieckim biznesmenem robi trasę sprawdzeniową?
Dlaczego teczki Rusera są aż tak ważne, że ktoś wykrada je
z Urzędu Gaucka? Kto mógł tego dokonać w sposób
całkowicie niezauważony? I co najważniejsze - kto mógł
utrzymać ten fakt w tajemnicy? To nie są to pytania
podchwytliwe. Znamy na nie odpowiedzi: mogła to zrobić
jedynie BND. Tylko niemieckie służby specjalne miały
możliwości, by wszystko to zorganizować i przeprowadzić: w
taki właśnie sposób. I tylko one miały motyw.
Teraz Rogler. Ten także w drodze na spotkania robi trasę
sprawdzeniową. Po co? Przecież podobno jest tylko
przedsiębiorcą, biznesmenem-nieudacznikiem, który za co
się nie weźmie, to zepsuje. To idiotyczne - ale przecież
niekaralne. Tymczasem, gubiąc ogon za ogonem, zdaje się
być fachowym agentem wywiadu, do tego perfekcjonistą.
Kto nauczył go tych wszystkich profesjonalnych zachowań:
gubienia ogona, przekazywania informacji? Jeżeli
naprawdę Rogler jest tylko niemieckim biznesmenem, po co
w ogóle spotyka się z Ruserem, który przecież nie prowadzi
żadnych interesów - jest naukowcem, dla niego człowiekiem
z obcego świata? I dlaczego Rogler utajnia fakt tych
spotkań? Dużo pytań - mało odpowiedzi. I na koniec
Ryszard Tomaszek, niemiecki szpieg, który zbudował w
Polsce szpiegowską siatkę. Wiedzą o tym ci, którzy go
namierzyli - moi koledzy, a wiem także i ja sam. Początkowo
Warszawa traktuje sprawę jak gorący kartofel,
marginalizuje, stwarza sztuczne przeszkody. Na gruncie
logiki i pragmatyki kontrwywiadu wydaje się to całkowicie
bez sensu. Pojawia się realna szansa rozbicia dużej - jak
wszystko na to wskazuje - siatki obcego wywiadu, a
tymczasem nikt nie jest tym zainteresowany. A potem,
nagle, zareagowali. Zbyt nagle. W tym sensie decyzja o
zatrzymaniu i aresztowaniu Tomaszka nie jest
zakończeniem operacji kryptonim „Duchowny", tylko jej
przerwaniem. W lubelskim UOP nikt nie wierzył, że to dzieje
się naprawdę - ale to dzieje się naprawdę. Koniec końców
Tomaszek dostaje osiem lat do odsiadki. Sporo. Zwłaszcza
jeśli zważy się fakt, że Piotr Hoffman, pułkownik Wojska
Polskiego aresztowany niedługo wcześniej przez sąd
wojskowy w Bydgoszczy, zostaje skazany za szpiegostwo na
rzecz wywiadu Republiki Federalnej Niemiec tylko na cztery
lata więzienia. Pułkownik Hoffman, jako wykładowca w
Wyższej Szkole Oficerskiej w Koszalinie, współpracował z
niemieckim wywiadem ponad siedem lat. Do współpracy
zwerbowali go w 1985 oficerowie Bundesnachrichtendienst
- Federalnej Służby Wywiadowczej, czyli BND.
Wykorzystując rzekomo niemieckie pochodzenie Hoffmana,
Niemcy zjawili się w jego mieszkaniu w Koszalinie. Wstawili
mu zwykłą śpiewkę: nie zdradzasz ojczyzny, będziesz
pracował przeciwko Rosjanom, pamiętaj o Katyniu,
pomożesz polskiej opozycji i tym podobne komunały.
W trakcie siedmioletniej współpracy Hoffman
wykorzystywał „gotowce", listy adresowane na fikcyjne
adresy kontaktowe w Niemczech. Korespondencję
przygotowywał wykorzystując kalkę do sporządzania
tajnopisów, tabel kodowych. Do odbierania informacji
używał odbiornika radiowego ze specjalnym zakresem fal
radiowych. W 1986 roku otrzymał od BND komputer
Epson, kalki do tajnopisów, kasety szyfrujące służące do
sporządzania informacji przekazywanych BND. Za pomocą
komputera szyfrował informacje i zapisywał je na taśmie
magnetofonowej, którą ukrywał w specjalnie
przygotowanych schowkach, skąd podejmowali je
prowadzący go oficerowie BND. Był dla Niemców bardzo
cennym źródłem, ale najwyraźniej mniej cennym niż
figurant operacji „Duchowny". Gdy Ryszard Tomaszek
orientuje się, jak to zostało rozegrane, rozumie, że w
pewnym sensie został kozłem ofiarnym i zapewne
przestraszył się nie na żarty. Są pytania, na które nie znamy
odpowiedzi. Jednym z takich pytań jest - dlaczego
Tomaszek nie skończył jak inni osadzeni, którzy wiedzieli
zbyt wiele o zbyt wielu: Jeremiasz Barański, Andrzej
Rzeźniczak, Artur Zirajewski, dziesiątki innych. Połączył
ich jednaki los, jednakowo tragiczny. Ryszard Tomaszek nie
dołączył do tych nieszczęśników.
Możliwe, że dał do zrozumienia, że jeśli poślizgnie się na
mydle w więziennej łazience, to coś się stanie? Może pomogli
mu lojalni Niemcy? A może wydarzyło się jeszcze coś
innego? To jedna z tajemnic tej historii. Tak czy inaczej,
wyjęcie kluczowego ogniwa - jakim był Tomaszek- - z tego
łańcucha zdarzeń, zmienia wszystko. Zdekonspirowany
agent BND, który utrzymywał kontakty z Roglerem, a ten z
Grasiem i pozostającym w służbie BND Ruserem, mógł
stanowić śmiertelne zagrożenie dla tego układu. Czy jednak
tylko tego układu? Czy może Donald Tusk po 1990
utrzymywał kontakty z Detlefem Ruserem? Tak twierdzą
niektóre z naszych źródeł, ale tego nie wiemy na pewno.
Pozostają dwie rzeczy: zaginięcie teczek Rusera z Urzędu
Gaucka, fakt, który mówi więcej niż słowa. I finansowanie
KLD przez BND za pośrednictwem fundacji, a w tamtej
rzeczywistości faktycznie instytucji przykrycia. W UOP
wiedzieliśmy o tym tak dużo, że nie trzeba już więcej.
Zapadła cisza. W oddali słychać było coś, co mogło być
wiatrem w lesie, szumem granicznej rzeki uderzającej o
brzeg albo odgłosem siąpiącego deszczu - ale poza tym nic
nie mąciło absolutnej nieomal ciszy. Bo Serpelice takie
właśnie były - ciche.
- J a k twoim zdaniem wszystko to się skończy? - spytał
Wojtek.
- Nie wiem. Niektórych rzeczy nie wiem i to właśnie jest
jedna z tych rzeczy. Poza wszystkim - kto wie, co zdarzy się
jutro?
- Słyszałem kiedyś historię, którą opowiadał mądry ksiądz
- Wojtek odezwał się tak cicho, że nawet w tej
wszechobecnej ciszy dosłyszałem go z ledwością.
- Chcesz posłuchać?
- Chcę.
- Żołnierz na linii frontu, wbrew rozkazowi dowódcy,
ryzykując życie, idzie po rannego przyjaciela, który leży na
„ziemi niczyjej". Taszczy przyjaciela do swoich, ale ten
okazuje się już martwy. Dowódca w furii, bo podwładny
złamał rozkaz, do tego bez sensu narażał życie. Ale żołnierz
mówi krótko: „było warto. Bo kiedy do niego dotarłem, żył
jeszcze. I powiedział: »wiedziałem, że przyjdziesz«". v

Spojrzałem na przyjaciela, który teraz trząsł się na całym


ciele.
- Dlaczego ta historia tak bardzo cię poruszyła? - spytałem.
- Bo jest o tym, że warto coś zrobić po prostu dlatego, że
warto - powiedział tak cicho, jakby jego słowa wessała ta
wszechobecna cisza. - To bardzo ładna historia i może
prawdziwa.
Podszedłem do okna i spojrzałem na wznoszącą się nad
lasem kurtynę światła budzącego się dnia.
- To bardzo ładna historia - powtórzyłem jak echo.
I chciałem wierzyć - że prawdziwa.

KONIEC
DOKUMENTY

You might also like