You are on page 1of 325

Spis tre­ści

Kar­ta re­dak­cyj­na

Wstęp
1. Pu­sty­nia
2. To by­łby wspa­nia­ły film...
3. Skrzy­nie szej­ka Za­ji­da
4. W ga­bi­ne­cie al-Fa­hi­ma
5. Jak Arm­strong na Ksi­ęży­cu
6. Pa­dre jest piel­grzy­mem
7. Żony Du­ba­ju pa­ku­ją wa­liz­ki
8. Al-Ghur­ba, czy­li tęsk­no­ta za do­mem
9. Good mor­ning, ma­da­me, good mor­ning, sir
10. Bubu nie lubi za­krętów
11. Dok­tor Woj­tek nie prze­sta­je się dzi­wić
12. Jak otwo­rzyć szpi­tal w Emi­ra­tach i nie zwa­rio­wać
13. Po­mi­ędzy
14. Wiel­błąd
15. Jed­no zda­nie

Po­dzi­ęko­wa­nia
Bi­blio­gra­fia
Przy­pi­sy
Wy­daw­ca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­cja MAL­WI­NA KO­ZŁOW­SKA
Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rek­ta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK

Zdjęcie na okład­ce © own­gar­den / Mo­ment / Get­ty Ima­ges


Zdjęcia na s. 96, 144 i 345 © Anna Du­dzi­ńska
Wszyst­kie po­zo­sta­łe zdjęcia © Anna Snar­ska

Co­py­ri­ght © by Anna Du­dzi­ńska


Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67262-80-4
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o.
ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A
01-527 War­sza­wa
tel. 48 22 663 02 75
re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
Pia­sek po­tra­fi za­mie­szać w gło­wie. Gdy wzbi­ja­ny wia­trem wi­ru­je
i mio­ta się z jed­nej stro­ny uli­cy na dru­gą, bu­dyn­ki i po­je­dyn­cze pal­my
sta­ją się nie­wi­docz­ne. Jest go co­raz wi­ęcej, gdy uli­ca Umm Su­qe­im
prze­cho­dzi płyn­nie w bez­dusz­ną w swej na­zwie dro­gę E63. Na po­cząt­ku
pia­sek za­trzy­mu­ją ho­te­le, gęsto sto­jące domy, traw­ni­ki, skle­py,
re­stau­ra­cje i sa­lo­ny pi­ęk­no­ści. Po­tem mie­sza się on ze żwi­rem
bu­dow­la­nym, py­łem po­de­rwa­nym przez ko­par­ki i z pu­sty­nią.
Czte­ro­pa­smo­wa dro­ga bie­gnie w głąb lądu, pro­sto­pa­dle do li­nii
brze­go­wej, i ko­ńczy się tam, gdzie roz­po­czy­na się pu­sty­nia. Do­kład­nie
na par­kin­gu, na któ­ry przy­je­żdża­ją tu­ry­ści, by zo­ba­czyć sztucz­ne je­zio­ra
w kszta­łcie ser­ca, i tam, gdzie stoi przy­ku­rzo­ny na­pis „Last Exit”. Kie­dy
po­wie­trze si­nie­je i wi­ru­je jak wy­rwa­na z pla­cu za­baw ogrom­na
pia­skow­ni­ca, trud­no od­dy­chać i mó­wić. Gdy­by jed­nak uda­ło się zła­pać
od­dech, mu­sia­ła­bym sama sie­bie za­py­tać, co ro­bię w tej pia­sko­wej
bu­rzy. A wraz ze mną set­ki po­dob­nych kie­row­ców. Prze­je­cha­łam tę
dro­gę w Du­ba­ju dzie­si­ąt­ki razy. Po dzie­ci do szko­ły, do przy­ja­ció­łki, do
hin­du­skie­go hi­per­mar­ke­tu. Ra­zem ze mną w kor­kach na Umm Su­qe­im
utknęli: le­ka­rze z Pol­ski, nie­miec­cy biz­nes­me­ni, sy­ryj­scy in­ży­nie­ro­wie,
me­ne­dżer­ki re­stau­ra­cji z Fran­cji, jo­gin­ki z Ka­na­dy i jor­da­ńscy
na­uczy­cie­le. E k s p a c i . To za­po­ży­czo­ne z an­giel­skie­go sło­wo zna­ją
tu wszy­scy. Od­no­si się do wy­so­kiej kla­sy spe­cja­li­stów, któ­rzy opu­ści­li
oj­czy­znę, aby pra­co­wać za gra­ni­cą, oraz człon­ków ich ro­dzin.
Wspó­łcze­sna wie­ża Ba­bel mówi wszyst­ki­mi języ­ka­mi świa­ta.
Sło­wo „eks­pat” jest tak dum­ne, że nie po­mie­ści w so­bie in­nych
przy­jezd­nych. I m i g r a n t ó w z a r o b k o w y c h, któ­rzy
utknęli w tej sa­mej bu­rzy. Sie­dzą nie­wi­dzial­ni w bia­łych au­to­bu­sach.
Mu­sie­li po­za­my­kać okna, któ­re zwy­kle są otwar­te, bo za­miast
kli­ma­ty­za­cji w bu­sach, któ­re do­wo­żą ich do pra­cy, za­mon­to­wa­no tyl­ko
małe wia­tracz­ki. To Ne­pal­czy­cy wra­ca­jący z pla­cu bu­do­wy i Hin­du­si
z ho­te­li, któ­re sprząta­ją, Ery­trej­ki ze szko­ły, do któ­rej roz­wo­żą cu­dze
dzie­ci, Pa­ki­sta­ńczy­cy z pil­no­wa­nych przez sie­bie apar­ta­men­tów.
Opie­ra­ją gło­wę na dło­niach i nie zwra­ca­ją uwa­gi ani na ko­rek, ani na
ma­ja­czące w ciem­no­be­żo­wym pyle bu­dyn­ki. Nie mu­szą. Pia­sek
w po­wie­trzu i tak za­gar­nął wszyst­kie wi­do­ki, a oni są tak zmęcze­ni, że
za­nim do­ja­dą do ośmio­oso­bo­wych po­koi z łó­żka­mi pi­ętro­wy­mi, zdążą
uci­ąć so­bie drzem­kę.
Lu­dzie w dro­dze. Wspó­łcze­śni no­ma­dzi. Eks­pa­ci i imi­gran­ci. Bo­ga­ci
i bied­ni. Przy­je­cha­li po pie­ni­ądze do Du­ba­ju, mia­sta, w któ­rym za­le­d­wie
co pi­ąty miesz­ka­niec jest Emi­rat­czy­kiem. Ko­czow­ni­cy no­wej ery suną
w swych sa­mo­cho­dach, tra­są po­dob­ną do tej, któ­rą Be­du­ini po­ko­ny­wa­li
przez wie­ki. Od mo­rza do środ­ka pu­sty­ni i z po­wro­tem. Ale dzi­siaj to
oni, przy­jezd­ni, sta­no­wią tu wi­ęk­szo­ść. Za­lud­nia­ją więc to na­zna­czo­ne
tym­cza­so­wo­ścią mia­sto, w któ­rym zbu­do­wa­no set­ki po­koi na osie­dlach
dla ro­bot­ni­ków i rów­nie wie­le do­mów z ba­se­nem i fon­tan­ną.
Roz­lo­ko­wa­li się w nich w za­le­żno­ści od sta­tu­su i wy­na­gro­dze­nia, któ­re
otrzy­mu­ją za pra­cę. Ci z mit­su­bi­shi i to­yo­ty – jadą do domu z ba­se­nem.
Nie­wi­dzial­ni z bia­łych au­to­bu­sów – do­ko­ńczą swo­ją drzem­kę
w ba­ra­kach dla ro­bot­ni­ków. W lu­dziach jest wiel­ka po­trze­ba hap­py endu.
Tego, by cho­ciaż jed­na rzecz im się w ży­ciu uda­ła. Du­baj spe­łnił już
wie­le ta­kich ma­rzeń. O skle­pi­ku z ry­żem w in­dyj­skim sta­nie Ut­tar
Pra­deś albo domu z wi­do­kiem na mo­rze i eme­ry­tu­rę w Hisz­pa­nii. Du­baj
mami i obie­cu­je. Za­bie­ra, co chce, i daje też tyl­ko tyle, ile chce.
W su­mie ka­żdy zga­dza się na taki układ. Ale jed­ni i dru­dzy wie­dzą, że
w tym kra­ju wy­jście poza swo­ją gru­pę jest nie­zmier­nie trud­ne. Imi­grant
kie­row­ca ra­czej nie zo­sta­nie tu in­ży­nie­rem. Mit o pu­cy­bu­cie, któ­ry
zo­stał mi­lio­ne­rem, re­ali­zu­ją tyl­ko Emi­rat­czy­cy.
Na szczęście sło­ńce na­le­ży się wszyst­kim.
Kie­dy wiatr prze­sta­je wi­ro­wać, a ciem­no­be­żo­wy pia­sek osia­da tam,
gdzie jego miej­sce, uli­ca Umm Su­qe­im wy­gląda na znacz­nie
przy­jem­niej­szą, niż zda­wa­ło się jesz­cze przed chwi­lą. To mo­ment, gdy
Ne­pal­czy­cy mogą wy­ci­ągnąć swo­je wia­dra i sprzęt al­pi­ni­stycz­ny. Będą
myć okna w wie­żow­cach ze szkła i sta­li. Ropa naf­to­wa zmie­ni­ła Emi­ra­ty
w ar­chi­tek­to­nicz­ny rol­ler­co­aster, któ­ry w za­wrot­nym tem­pie opa­no­wał
pu­sty­nię ni­czym wiel­ka na­ro­śl pa­no­sząca się na pia­sku. Nie­da­le­ko Umm
Su­qe­im wy­ro­sły dra­pa­cze chmur z set­ka­mi po­dob­nych do sie­bie
apar­ta­men­tów i biur. Sko­ro sko­ńczy­ła się bu­rza, trze­ba to wszyst­ko
wy­po­le­ro­wać na błysk. Już za chwi­lę ci, któ­rzy czysz­czą, i ci, któ­rzy
przy­gląda­ją im się z dru­giej stro­ny szy­by, będą mo­gli da­lej uda­wać, że
sine po­wie­trze po­ja­wia się rzad­ko, a sło­ńce świe­ci tu za­wsze.
1

Pu­sty­nia

Pust­ka spra­wia, że wy­ostrza­ją się zmy­sły. Wzmac­nia ko­lo­ry, za­pa­chy


i dźwi­ęki. Tak jest na pu­sty­ni. Tu­taj ci­sza brzęczy w uszach. Od­de­chy
i śpie­wy ja­dących na wiel­błądach Be­du­inów sły­chać wy­ra­źniej.
W po­łud­nie skó­rę pa­rzą nie tyl­ko pro­mie­nie sło­necz­ne, ale też po­wie­trze,
gęste od upa­łu i pia­sku pod­ry­wa­ne­go go­rącym wia­trem. Wie­czo­rem
po­ma­ra­ńczo­we wy­dmy sta­ją się czer­wo­ne, a po­tem brązo­wie­ją.
At­mos­fe­ra nie jest już su­cha i go­rąca. Robi się rze­śko, jak w sierp­nio­wy
wie­czór na Ma­zu­rach. Zim­na noc jest ucztą dla zmy­słów. Pach­nie
ogni­skiem, her­ba­tą z kar­da­mo­nem i sza­fra­nem do­da­wa­nym do ryżu. Nad
od­po­czy­wa­jącą ka­ra­wa­ną świe­cą gwiaz­dy. Tak bli­sko i tak in­ten­syw­nie
jak ni­g­dzie na świe­cie.
Wędru­jące przez pu­sty­nię wiel­błądy są mądre – nie lu­bią pod­ró­żo­wać
po zmierz­chu. Gdy za­cho­dzi sło­ńce, mrok wy­da­je się tu ciem­niej­szy niż
w in­nych częściach świa­ta. Ko­ńczący się dzień to dla nich pora je­dze­nia.
Ka­żde­go wie­czo­ra Char­lot­te przy­no­si zwie­rzętom sia­no. Dzi­siaj jej
wiel­błądzi­ca, Dabi, wy­da­je się po­iry­to­wa­na. To dziw­ne, bo zwy­kle
za­cho­wu­je spo­kój, po­dob­nie jak jej wła­ści­ciel­ka. Wszyst­ko dla­te­go, że
jest już po dwu­dzie­stej dru­giej, a ona była na no­gach od dzie­wi­ątej rano.
W tym cza­sie prze­wędro­wa­ła sze­śćdzie­si­ąt trzy ki­lo­me­try. Char­lot­te
do­brze ją ro­zu­mie, bo sama ma­rzy o wy­god­nym śpi­wo­rze w na­mio­cie.
Trud­no uwie­rzyć, że ta de­li­kat­na sza­tyn­ka o wło­sach brązo­wych jak
pia­sek o zmierz­chu wy­je­cha­ła z Pa­ry­ża, by na pu­sty­ni od­na­le­źć swój
dru­gi dom. A po­tem, ku zdu­mie­niu wszyst­kich, ku­pi­ła wiel­błąda. Kie­dy
opo­wia­da o tym we Fran­cji, lu­dzie py­ta­ją, gdzie go trzy­ma.
– No jak to gdzie? Oczy­wi­ście na bal­ko­nie – od­po­wia­da i za­nim się
uśmiech­nie, cze­ka na re­ak­cję. W Du­ba­ju wszyst­ko jest mo­żli­we, na­wet
wiel­błąd na bal­ko­nie.
Char­lot­te po­dzie­li­ła się swo­im wiel­błądem. Od­da­ła ła­god­ną Dabi
mnie – dzien­ni­kar­ce z Pol­ski. Zwie­rzę, na któ­rym po­cząt­ko­wo mia­łam
je­chać, przy za­kła­da­niu sio­dła za­częło wierz­gać i to­czyć pia­nę z py­ska.
Fran­cuz­ka za­uwa­ży­ła mój prze­ra­żo­ny wzrok i za­pro­po­no­wa­ła, że przez
kil­ka dni mogę do­sia­dać jej wiel­błądzi­cy. Wie­dzia­ła, że de­li­kat­na Dabi
nie zro­bi mi krzyw­dy.
– Wła­sny wiel­błąd tyl­ko Eu­ro­pej­czy­kom wy­da­je się czy­mś
nie­zwy­kłym. A w rze­czy­wi­sto­ści ni­czym się to nie ró­żni od po­sia­da­nia
ko­nia. – Char­lot­te szyb­ko usu­wa małe pu­styn­ne świersz­cze, któ­re
przy­cze­pi­ły się za usza­mi Dabi w cza­sie wie­lo­go­dzin­ne­go mar­szu.
Mam wy­rzu­ty su­mie­nia, bo to ja po­win­nam za­dbać o wiel­błądzi­cę.
Usu­nąć świersz­cze, po­dać jej sia­no i szep­nąć „do­bra­noc” do ucha.
Lu­dzie w Eu­ro­pie nie zda­ją so­bie spra­wy, że kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów
od błysz­czących w sło­ńcu wież Du­ba­ju Emi­rat­czy­cy mają swo­je far­my.
Zie­mię – czy ra­czej pia­sek – do­sta­ją od szej­ka. Gdy szejk chce
wy­bu­do­wać na pia­sku coś no­we­go, po pro­stu prze­no­si far­mę swo­je­go
pod­da­ne­go w inne miej­sce, gdzie da­lej może on ho­do­wać – naj­częściej –
wiel­błądy i ko­nie. Emi­rat­czy­cy sta­wia­ją tam tym­cza­so­wą cha­łu­pę albo
na­miot, do­kła­da­ją kil­ka po­du­szek do sie­dze­nia, przy­wo­żą pla­sti­ko­wą
to­al­e­tę i to im wła­ści­wie wy­star­cza. Tak jak ich dziad­ko­wie uwiel­bia­ją
spędzać czas na pu­sty­ni. Musi zo­stać spe­łnio­ny tyl­ko je­den wa­ru­nek:
wie­czo­rem mogą wsi­ąść do to­yo­ty z na­pędem na czte­ry koła i szyb­ko
do­je­chać do trzy­stu­me­tro­wej, kli­ma­ty­zo­wa­nej wil­li w mie­ście.
Na ta­kiej wła­śnie far­mie kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej po­zna­łam
Char­lot­te. Tam, w Al-Lu­say­li Farm, miesz­ka Dabi. Do­kład­ny ad­res: 24
stop­nie dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej pó­łnoc­nej i 55 stop­ni sze­ro­ko­ści
geo­gra­ficz­nej wschod­niej (24°57"02'3 N 55°24"49'9 E), śro­dek pu­sty­ni,
na po­łud­nie od pro­wa­dzącej z Du­ba­ju dro­gi E77. Pod ta­ki­mi
wspó­łrzęd­ny­mi znaj­du­je się nie­wiel­kie go­spo­dar­stwo pro­wa­dzo­ne przez
Cen­trum Dzie­dzic­twa Kul­tu­ro­we­go imie­nia szej­ka Ham­da­na, ak­tu­al­ne­go
na­stęp­cy tro­nu Du­ba­ju. Przy­stoj­ny ksi­ążę wie, że im krót­sza hi­sto­ria
pa­ństwa, tym bar­dziej na­le­ży o nią dbać. Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie
po­wsta­ły nie­spe­łna pi­ęćdzie­si­ąt lat temu, dla­te­go war­to zro­bić wszyst­ko,
by pod­da­ni nie za­po­mnie­li o tra­dy­cji przod­ków. Szejk co roku
or­ga­ni­zu­je wy­ści­gi so­ko­łów, pu­styn­nych psów sa­lu­ki, kon­kurs
tra­dy­cyj­ne­go ta­ńca z bro­nią Youlah, za­wo­dy w nur­ko­wa­niu swo­bod­nym,
a przede wszyst­kim Ca­mel Trek, trwa­jącą dzie­si­ęć dni ka­ra­wa­nę na
wiel­błądach. Gdy przy­je­cha­łam na far­mę przy­go­to­wy­wać się do tej
wy­pra­wy, Char­lot­te była już do­świad­czo­ną je­źdźczy­nią i we­te­ran­ką
po­przed­nich wędró­wek. Do­je­żdża­ła tu co­dzien­nie przed pra­cą,
opie­ko­wa­ła się Dabi i in­ny­mi wiel­błąda­mi. Kil­ka lat wcze­śniej
prze­czy­ta­ła o Ca­mel Trek w an­glo­języcz­nej ga­ze­cie „Gulf News”.
Au­tor­ka tego ar­ty­ku­łu nie ba­wi­ła się w szcze­gó­ło­we opi­sy, po­wtó­rzy­ła
sło­wo w sło­wo re­kla­mę, któ­rą przy­sła­li jej mar­ke­tin­gow­cy z Cen­trum
Dzie­dzic­twa. Na po­cząt­ku nie było im ła­two zna­le­źć chęt­nych na
kil­ku­dnio­wą włó­częgę przez pia­ski, żeby więc spra­wę na­gło­śnić,
zwró­co­no się do ga­ze­ty.

Aby oca­lić prze­szło­ść Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich

Hi­sto­ria Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich nie prze­pa­dła w pia­sku cza­su. To


samo mo­żna po­wie­dzieć o kul­tu­rze, tra­dy­cjach i spo­so­bie ży­cia Emi­rat­czy­ków.
Ham­dan Bin Mo­ham­med He­ri­ta­ge Cen­tre (HHC) za­cho­wu­je i kul­ty­wu­je dla
przy­szłych po­ko­leń wszyst­ko, co zwi­ąza­ne z tym za­ło­żo­nym czter­dzie­ści trzy lata
temu pa­ństwem, by wzmac­niać po­czu­cie to­żsa­mo­ści na­ro­do­wej Emi­rat­czy­ków
i za­po­zna­wać miesz­ka­ńców ZEA z bo­ga­tym dzie­dzic­twem kra­ju.

Ta in­for­ma­cja ze­lek­try­zo­wa­ła Char­lot­te.


– Wy­bra­no pi­ęt­na­ście osób, któ­re na wiel­błądach mia­ły ru­szyć
śla­da­mi daw­nych Be­du­inów. Nie mia­łam po­jęcia, jak się na nich je­ździ,
nie­wie­le wie­dzia­łam o rdzen­nych miesz­ka­ńcach Ara­bii, ale ko­cha­łam
ry­wa­li­za­cję. Je­śli ktoś ma zo­stać wy­bra­ny na przy­szło­rocz­ną wy­pra­wę,
to będę to wła­śnie ja – opo­wia­da mi zde­cy­do­wa­nym to­nem.
Gdy za­dzwo­ni­ła do or­ga­ni­za­to­rów, po raz pierw­szy, od­kąd przy­je­cha­ła
do Du­ba­ju, po­czu­ła się jak na Bli­skim Wscho­dzie. Urzęd­nicz­ka mó­wi­ła
tyl­ko po arab­sku. Ob­co­kra­jow­cy do­sko­na­le wie­dzą, że arab­ski jest tu
zu­pe­łnie nie­po­trzeb­ny. Po an­giel­sku mó­wią wszy­scy – od sprząta­czy na
lot­ni­sku, przez tak­sów­ka­rzy, po kel­ne­rów i sze­fów wiel­kich firm. A tu
na­gle język arab­ski w Cen­trum Dzie­dzic­twa, tak jak­by ktoś chciał
pod­kre­ślić, że w miej­scu, w któ­rym „za­cho­wu­je się i kul­ty­wu­je hi­sto­rię
dla przy­szłych po­ko­leń”, mo­żna mó­wić tyl­ko w pier­wot­nym języ­ku tego
kra­ju. W tłu­ma­cze­niu po­mo­gła ko­le­żan­ka z Li­ba­nu. I tak Char­lot­te,
pierw­sza ko­bie­ta w hi­sto­rii wiel­błądziej far­my Al-Lu­say­li, roz­po­częła
tre­nin­gi.

Z PA­RY­Ż A NA PU­S TY­N IĘ

Dwa lata wcze­śniej wiel­błądy i pu­sty­nię zna­ła tyl­ko ze zdjęć „Na­tio­nal


Geo­gra­phic”. Char­lot­te od dziec­ka tre­no­wa­ła pi­łkę ręcz­ną. Mia­ła
am­bi­cję, umie­jęt­no­ści i za­pał. Po­słu­sze­ństwa od­mó­wi­ło jej cia­ło.
Do­sko­na­le pa­mi­ęta, jak w wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat prze­ko­ny­wa­ła
chi­rur­ga, że nie ma dla niej zna­cze­nia ani kon­tu­zja ko­la­na, ani roz­miar
bli­zny, że nie­wa­żne, ile będzie trwa­ła re­ha­bi­li­ta­cja – ona chce grać
i będzie grać, i będzie częścią fran­cu­skiej dru­ży­ny na Igrzy­skach
Olim­pij­skich w Lon­dy­nie.
– O re­zy­gna­cji z pi­łki ręcz­nej nie było mowy. – Char­lot­te przy­po­mi­na
so­bie prze­bieg tam­tej wi­zy­ty u le­ka­rza.
– Char­lot­te, my nie mó­wi­my o dys­kom­for­cie zwi­ąza­nym z bo­lącym
ko­la­nem. My mó­wi­my o tym, czy w ogó­le będziesz jesz­cze cho­dzić! –
usły­sza­ła w od­po­wie­dzi.
U le­ka­rza była w po­nie­dzia­łek, pła­ka­ła do nie­dzie­li. Za­mknęła się
w po­ko­ju i nikt nie po­tra­fił jej uspo­ko­ić. Na­wet ro­dzi­ce – tre­ne­rzy pi­łki
ręcz­nej. Sport był dla niej wszyst­kim. Pierw­szą pi­łkę do­sta­ła
w przed­szko­lu. W pierw­szej kla­sie za­częła tre­no­wać na se­rio.
– Mia­łam wte­dy sze­ść lat – wspo­mi­na. – Przez cały ty­dzień my­śla­łam
tyl­ko o tym, że w so­bo­tę zno­wu wyj­dę na bo­isko. Nie­na­wi­dzi­łam
szko­ły – wy­zna­je z lek­kim wsty­dem. – Za­wsze mi się wy­da­wa­ło, że do
niej nie pa­su­ję, nie lu­bi­łam się uczyć, nie ro­zu­mia­łam tego, co tłu­ma­czą
na­uczy­cie­le. Sło­wo „nie­na­wi­ść” nie opi­su­je w pe­łni, jak bar­dzo nie
zno­si­łam co­dzien­nych za­jęć. W szko­le była gru­pa dzie­ci z pro­ble­ma­mi
in­te­lek­tu­al­ny­mi. Za­zdro­ści­łam im ogrom­nie, bo mie­li za­jęcia
z go­to­wa­nia i pla­sty­ki. A ja chcia­łam tyl­ko grać w pi­łkę i ma­lo­wać.
Ma­rzy­łam, żeby do nich do­łączyć, za­miast roz­wi­ązy­wać za­da­nia
z ma­te­ma­ty­ki i che­mii.
Ko­niec tre­nin­gów był dla Char­lot­te ko­ńcem pew­nej epo­ki. Ro­dzi­ce
wła­śnie się roz­wo­dzi­li, zaj­mo­wa­li się sobą i na­wet u nich nie mo­gła
zna­le­źć po­mo­cy.
– By­łam to­tal­nie zbun­to­wa­na. Nie ro­zu­mia­łam, jak to mo­żli­we, że
dwo­je lu­dzi, któ­rzy mie­li ko­chać się całe ży­cie, znie­na­wi­dzi­ło się
w jed­nej chwi­li.
Char­lot­te trzy lata wcze­śniej za­częła żyć na wła­sny ra­chu­nek.
W trak­cie re­ha­bi­li­ta­cji, tuż przed osta­tecz­ną dia­gno­zą, sko­ńczy­ła kurs
in­struk­to­ra pi­łki ręcz­nej i wy­je­cha­ła do An­glii. Nie­ste­ty nie na igrzy­ska,
ale żeby tre­no­wać in­nych i uczyć się an­giel­skie­go.
– Pra­ca tre­ner­ki była tak ni­sko płat­na, że mu­sia­łam do­ra­biać jako
kel­ner­ka we fran­cu­skim bi­stro. Ka­żdy mój dzień był po­dob­ny do
po­przed­nie­go. Tre­nin­gi, bar, tre­nin­gi, bar. Pew­ne­go dnia za­dzwo­nił mój
oj­ciec. Aż go­to­wał się ze zło­ści. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie dzień,
kie­dy zde­cy­do­wa­ła się wy­je­chać z Lon­dy­nu.
„Wiesz, że na­stęp­ne mi­strzo­stwa pi­łki ręcz­nej nie od­będą się
w Eu­ro­pie? Prze­cież oni się tam upie­ką w tym Ka­ta­rze. Sły­sza­łaś?” –
tata nie ukry­wał, że nie po­do­ba mu się po­my­sł za­wo­dów
or­ga­ni­zo­wa­nych na Pó­łwy­spie Arab­skim. „Gdzie?” „W Ka­ta­rze.
Mi­strzo­stwa pi­łki ręcz­nej or­ga­ni­zu­je ja­kiś Ka­tar, w ja­kie­jś Za­to­ce
Per­skiej. Dzi­siaj za pie­ni­ądze mo­żna ku­pić wszyst­ko!” – na­rze­kał.
– Wie­dzia­łam, że ist­nie­je Za­to­ka Per­ska, że Iran pro­wa­dził woj­nę
z Ira­kiem i że była kie­dyś woj­na w Ku­wej­cie. Ale o Ka­ta­rze nie
wie­dzia­łam nic – opo­wia­da Char­lot­te. – Na­stęp­ne­go dnia do mo­jej
re­stau­ra­cji przy­szła ko­le­żan­ka ze swo­ją sio­strą, dzien­ni­kar­ką te­le­wi­zji
Al-Dża­zi­ra z Ka­ta­ru. Ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­łam o tym kra­ju, a te­raz
dzień po dniu ktoś mi o nim opo­wia­da.
Roz­cza­ro­wa­na lon­dy­ńskim ży­ciem Char­lot­te za­dzwo­ni­ła do
fran­cu­skiej fe­de­ra­cji pi­łki ręcz­nej i za­py­ta­ła, czy będą po­trze­bo­wa­li
ja­ki­chś lu­dzi do ob­słu­gi dru­ży­ny w Ka­ta­rze. Od­po­wie­dzie­li, że
oczy­wi­ście przy­da się ktoś z bie­głą zna­jo­mo­ścią języ­ka arab­skie­go.
Włączy­ła in­ter­net i od­na­la­zła Ka­tar na ma­pie. Prze­szu­ka­ła też ogło­sze­nia
z ofer­ta­mi pra­cy. W Ka­ta­rze nic nie było, ale oka­za­ło się, że pro­du­cent
naj­bar­dziej zna­ne­go fran­cu­skie­go szam­pa­na szu­ka pra­cow­ni­ka do
pro­wa­dze­nia re­stau­ra­cji na lot­ni­sku w Du­ba­ju.
– O Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich wie­dzia­łam tyle co
o Ka­ta­rze, czy­li nic. Na stro­nie Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych
zna­la­złam in­for­ma­cję chy­ba sprzed sze­śćdzie­si­ęciu lat! – śmie­je się
Char­lot­te. – We­dług tam­tej in­struk­cji po­win­nam zo­sta­wić w domu
wszyst­kie bluz­ki na ra­mi­ącz­kach i su­kien­ki i uwa­żać na Ara­bów
czy­ha­jących na nie­daw­no wy­as­fal­to­wa­nych uli­cach mia­sta. Do tego
same kli­sze: Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie to nie­bez­piecz­ny kraj na
Bli­skim Wscho­dzie, w po­bli­żu to­czą się woj­ny, no i wszy­scy się tam
kłó­cą o pra­wa ko­biet. Bo sko­ro w Ara­bii Sau­dyj­skiej ko­bie­ty nie mogą
pro­wa­dzić sa­mo­cho­dów, to w po­bli­skim Du­ba­ju musi być po­dob­nie.
Wła­ści­wie wszyst­ko, co wte­dy prze­czy­ta­łam, oka­za­ło się nie­praw­dą. Po
roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej otwo­rzy­łam mapę Du­ba­ju, by do­py­tać
o szcze­gó­ły.
„Gdzie mam za­miesz­kać, je­śli chcę na co dzień mó­wić po arab­sku?” –
za­py­ta­ła na ko­lej­nej roz­mo­wie o pra­cę. Re­kru­tu­jący byli za­szo­ko­wa­ni
tym py­ta­niem i od­po­wie­dzie­li zgod­nie z praw­dą, że wła­ści­wie ni­g­dzie.
– Nie ma tu ta­kich miejsc. U Pa­ki­sta­ńczy­ków ku­pisz chleb, mó­wi­ąc
w języ­ku urdu, albo pój­dziesz do ira­ńskie­go den­ty­sty i po­roz­ma­wiasz
z nim po per­sku. Po an­giel­sku za­mó­wisz za­sło­ny u fi­li­pi­ńskiej
eks­pe­dient­ki w Ikei. A klien­ci z Li­ba­nu, któ­rzy od­wie­dzą na­sze bi­stro,
i tak będą mó­wi­li do cie­bie po fran­cu­sku.
Do Char­lot­te do­ta­rło wte­dy, że gdzieś poza Eu­ro­pą jest miej­sce,
w któ­rym lu­dzie mó­wią wszyst­ki­mi języ­ka­mi świa­ta. Na lot­ni­sko
Char­les’a de Gaul­le’a w Pa­ry­żu po­je­cha­ła sama. Roz­cza­ro­wa­na ży­ciem,
z za­wie­dzio­ny­mi spor­to­wy­mi am­bi­cja­mi. Nikt jej nie od­pro­wa­dzał
i do­brze wie­dzia­ła, że po sze­ściu go­dzi­nach w sa­mo­lo­cie nikt nie będzie
na nią cze­kał.
– Pod­jęłam tę de­cy­zję spon­ta­nicz­nie. My­śla­łam wte­dy ser­cem, a nie
gło­wą. Sko­ro nie mogę grać w pi­łkę ręcz­ną, to już nie dbam o do­brze
płat­ną pra­cę. Nie my­ślę o eme­ry­tu­rze ani o przy­szło­ści. Mogę za­cząć
wszyst­ko od nowa w zu­pe­łnie nie­zna­nym kra­ju. Nowi lu­dzie, nowy
język, nowe miej­sce. Nowy świat. Po­czu­łam mo­ty­le w brzu­chu
i po­le­cia­łam.
Dro­ga z lot­ni­ska w Du­ba­ju to dwu­na­sto­pa­smo­wa, wiecz­nie
za­kor­ko­wa­na au­to­stra­da. Szej­ko­wie na zdjęciach po­zdra­wia­ją
pod­ró­żnych z usta­wio­nych wzdłuż niej bil­bor­dów. Jest zdjęcie szej­ka
Du­ba­ju, Al Mak­tu­ma, i bia­ło-czar­ny pla­kat z szej­kiem Za­ji­dem,
wiel­bio­nym przez wszyst­kich za­ło­ży­cie­lem Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów.
Zresz­tą au­to­stra­dę – tak jak wie­le miejsc i bu­dyn­ków urzędo­wych – też
po­śmiert­nie na­zwa­no jego imie­niem. Char­lot­te była jed­nak tak
zmęczo­na, że nie za­uwa­ży­ła ani mi­ja­jące­go ją czer­wo­ne­go fer­ra­ri, ani
po­ma­ra­ńczo­we­go lam­bor­ghi­ni, ani asto­na mar­ti­na, jak z fil­mu
z Ja­me­sem Bon­dem. Pod­nio­sła gło­wę w mo­men­cie, gdy po le­wej stro­nie
po­ja­wił się Bur­dż Cha­li­fa, naj­wy­ższy na świe­cie wie­żo­wiec, szkla­ny
po­mnik bo­gac­twa Emi­rat­czy­ków i naj­bar­dziej zna­ny bu­dy­nek w mie­ście.
Nie za­uwa­ży­ła też, że wła­śnie zna­la­zła się na Pal­mie – wy­bu­do­wa­nej
kosz­tem dwu­na­stu mi­liar­dów do­la­rów sztucz­nej wy­spie, na któ­rej
miesz­czą się apar­ta­men­tow­ce i pre­sti­żo­we ho­te­le. Bo gdzie niby lep­sze
miej­sce na słu­żbo­we miesz­ka­nia mo­gła­by zna­le­źć fir­ma Moët &
Chan­don, fran­cu­ski pro­du­cent szam­pa­na? Już za kil­ka dni Char­lot­te
będzie za­rządzać re­stau­ra­cją po­da­jącą eks­klu­zyw­ny tru­nek pa­sa­że­rom
bu­si­ness class na du­baj­skim lot­ni­sku. Jej sze­fo­wie nie wie­dzą, że nie­co
pod­ko­lo­ry­zo­wa­ła swój ży­cio­rys. Po kil­ku mie­si­ącach spędzo­nych we
fran­cu­skim bi­stro w Lon­dy­nie nie­ste­ty nie ma po­jęcia, jak ob­li­czyć, ile
ki­lo­gra­mów ma­łży, ka­wio­ru i ostryg trze­ba ku­pić, żeby wy­star­czy­ło na
za­kąski dla ama­to­rów szam­pa­na. Zmęczo­na Char­lot­te zde­cy­do­wa­ła, że
po­my­śli o tym wszyst­kim pó­źniej. We­szła do apar­ta­men­tu, ru­nęła na
łó­żko i na­tych­miast za­snęła.
– Mu­sia­łam od­re­ago­wać. Nie zje­cha­łam win­dą na ba­sen ani do
luk­su­so­wo wy­po­sa­żo­nej si­łow­ni. Nie po­je­cha­łam obej­rzeć
pi­ęcio­gwiazd­ko­we­go ho­te­lu w kszta­łcie ża­gla ani nie roz­ło­ży­łam się na
pry­wat­nej pla­ży. Wie­dzia­łam, że mu­szę od­na­le­źć się w tym no­wym
świe­cie z nową ener­gią i siłą.
Apar­ta­men­ty w be­żo­wych bu­dyn­kach po­ło­żo­nych wzdłuż pnia
sztucz­nej wy­spy mają pi­ęk­ny wi­dok na mo­rze. Wy­bie­ra­jąc miesz­ka­nie
w tych od wscho­du, co­dzien­nie mo­żna oglądać pry­wat­ną wy­spę szej­ka
Du­ba­ju. Tu­taj przy­cu­mo­wa­no jego jacht i to w tym miej­scu znaj­du­je się
je­den z pa­ła­ców, w któ­rych szejk po­dob­no naj­bar­dziej lubi spędzać czas.
Osiem­dzie­si­ęcio­sze­ścio­let­nia bab­cia Char­lot­te była za­sko­czo­na
opo­wie­ścią o kra­ju, w któ­rym lu­dzie miesz­ka­ją na pal­mach.
– Dla­cze­go Char­lot­te musi miesz­kać na pal­mie? – py­ta­ła jej ro­dzi­ców,
cho­ciaż wie­dzia­ła, że Char­lot­te robi ró­żne dziw­ne rze­czy.
Jej wnucz­ka pierw­sze sie­dem dni w Du­ba­ju spędzi­ła w miesz­ka­niu na
jed­nej z Wysp Pal­mo­wych, wy­cho­dząc tyl­ko do skle­pu spo­żyw­cze­go na
par­te­rze.

TAM, GDZIE MIESZ­K A PUST­K A I SŁY­C HAĆ OD­D E­C HY

Ży­cie na far­mie Al-Lu­say­li bie­gnie swo­im to­rem. Na kil­ka mie­si­ęcy


przed wy­pra­wą Ca­mel Trek za­gro­da zo­sta­je udo­stęp­nio­na tu­ry­stom.
Dwóch pa­ste­rzy z Ban­gla­de­szu i Oma­nu dba o to, by zwie­rzęta mia­ły co
jeść i za­wsze były go­to­we do tre­nin­gów. Po­po­łud­nia­mi przy­je­żdża­ją
sy­ryj­ski le­karz, ukra­ińska agent­ka nie­ru­cho­mo­ści, czar­no­wło­sa Arab­ka
z Ma­ro­ka, bry­tyj­ska pani domu i dzien­ni­kar­ka z Pol­ski. Wszy­scy
uczy­my się do­sia­dać wiel­błąda i od­chy­lać, gdy wiel­błąd wsta­je na
przed­nich ła­pach. Wszy­scy, tak jak Char­lot­te kil­ka lat wcze­śniej,
prze­czy­ta­li­śmy re­la­cję w ga­ze­cie i chcie­li­śmy stać się częścią wy­pra­wy
przez pu­sty­nię. W 2017 roku dzien­ni­kar­ka „Gulf News” wzbo­ga­ci­ła
re­la­cję z Ca­mel Trek wy­wia­da­mi, któ­re prze­pro­wa­dzi­ła z jej
uczest­ni­ka­mi.
– To nie ma nic wspól­ne­go z tym, co mo­że­my zo­ba­czyć w fil­mie
Law­ren­ce z Ara­bii[1]. Naj­trud­niej jest w samo po­łud­nie, gdy sło­ńce pra­ży
bez­li­to­śnie i po­ka­zu­je czło­wie­ko­wi, co tak na­praw­dę po­tra­fi. A wszyst­ko
trze­ba zro­bić sa­me­mu. Kar­misz wiel­błąda, za­kła­dasz sio­dło i uzdę
i roz­ma­wiasz z nim, gdy wsta­je sło­ńce. Mi­ędzy je­żdżącym
a zwie­rzęciem two­rzy się nie­spo­ty­ka­na więź – mó­wił je­den
z uczest­ni­ków ka­ra­wa­ny.
W tym sa­mym ar­ty­ku­le zna­la­zła się też wy­po­wie­dź Char­lot­te. Pi­ęk­na
Fran­cuz­ka z wiel­błądem i zła­ma­ną ka­rie­rą spor­to­wą była dla
dzien­ni­ka­rzy atrak­cją. W ko­lo­ro­wej arab­skiej suk­ni i brązo­wych wło­sach
do­brze kom­po­no­wa­ła się na zdjęciach z pu­sty­nią w tle.
– Z wiel­błąda­mi trze­ba bar­dzo de­li­kat­nie i uwa­żnie. Wiel­błądom
trze­ba za­ufać. Je­śli będziesz okrut­ny, to wiel­błąd nie tyl­ko to wy­czu­je,
ale będzie o tym pa­mi­ętał jesz­cze przez wie­le mie­si­ęcy. One wie­dzą, co
ro­bią, i za­wsze wy­bie­ra­ją naj­lep­szą dro­gę – tłu­ma­czy­ła.
Rok wcze­śniej, za­raz po swo­jej pierw­szej wy­pra­wie, Char­lot­te ku­pi­ła
Dabi – pi­ęk­ną wy­ści­go­wą wiel­błądzi­cę na eme­ry­tu­rze. Na­uczo­no ją
bie­gać po to­rze, ale nie na­uczo­no go­dzi­na­mi cho­dzić po pu­sty­ni
z je­źdźcem na tyl­nej części gar­bu. Z tego do­szko­li­ła ją do­pie­ro
Fran­cuz­ka. Tym­cza­sem cy­to­wa­na przez „Gulf News” wy­po­wie­dź
Char­lot­te, jej opo­wie­ść o spo­ko­ju du­cha, któ­ry mo­żna osi­ągnąć na
pu­sty­ni, przy­ci­ągnęła moją uwa­gę. Za­pa­mi­ęta­li ją też inni: Ni­co­la, Mili
i Ab­dul­lah. Oni, tak jak ja, chcie­li do­świad­czyć pu­styn­ne­go ży­cia
Be­du­inów.
Gdy­by­śmy wte­dy mo­gli dłu­żej po­słu­chać Char­lot­te, usły­sze­li­by­śmy
o tym, jak czło­wiek cu­dow­nie po­tra­fi za­tra­cić się w pu­styn­nej ru­ty­nie.
Jak co­dzien­nie wsta­je ze wscho­dem sło­ńca. Jak wi­dzi, że wiel­błądy
wol­no pod­no­szą dłu­gie szy­je z wil­got­ne­go po nocy pia­sku. Jak ubie­ra
się, zja­da śnia­da­nie, po­tem kar­mi zwie­rzę, na­kła­da na nie sio­dło
i wy­ru­sza. Raz pra­wa para ko­pyt, raz lewa. Jak w tran­sie. Cia­ło chwy­ta
rytm mo­no­ton­ne­go ko­ły­sa­nia. Je­ździec ma wra­że­nie, że za na­stęp­ną
wy­dmą będzie ko­niec. Jak­by da­lej nie było już nic. W po­łud­nie robi
prze­rwę. Kła­dzie się na pia­sku i musi coś zje­ść, cho­ciaż jego wiel­błąd
spo­koj­nie wy­trzy­mu­je do wie­czo­ra. Po go­dzi­nie od­po­czyn­ku ru­sza da­lej.
I zno­wu je­dzie. Pra­wa para ko­pyt do przo­du, lewa para ko­pyt do przo­du.
Wie­czo­rem do­cie­ra do zbu­do­wa­ne­go wcze­śniej obo­zu. Robi się sza­ro.
Od­po­czy­wa przy ogni­sku. Kła­dzie się spać i wiel­błąd też się kła­dzie.
Ka­żdy dzień po­dob­ny jest do po­przed­nie­go.
Dzie­si­ęcio­dnio­wa wy­pra­wa z Be­du­ina­mi, któ­rych przod­ko­wie
ko­ły­sa­li się po pu­sty­ni na wiel­błądach, przy­po­mi­na, że hi­sto­ria za­ta­cza
tu koło. Pu­styn­ni wędrow­cy od stu­le­ci spędza­li lato w oa­zie po­ło­żo­nej
po­środ­ku pu­sty­ni, a zimą prze­no­si­li się nad brzeg Za­to­ki Per­skiej.
Wszyst­ko to­czy­ło się w tym sa­mym ryt­mie, a dźwi­ęk kro­ków Be­du­inów
mie­szał się na pia­sku z od­gło­sem wiel­błądzich ko­pyt. W ten spo­sób
pod­ró­żo­wa­no pi­ęćset i za­le­d­wie pi­ęćdzie­si­ąt lat temu. Zu­pe­łnie jak­by na
pu­sty­ni czas nie miał ani po­cząt­ku, ani ko­ńca.

CA­M EL TREK

Na wy­pra­wie po­ja­wia­my się w kom­ple­cie: jest Char­lot­te, naj­star­sza


sta­żem, jest Ni­co­le z Wiel­kiej Bry­ta­nii, Ukra­in­ka Mili i sy­ryj­ski le­karz
Ab­dul­lah. Oszu­ku­je­my się tro­chę, my­śląc, że je­ste­śmy jak Be­du­ini.
Tym­cza­sem w od­le­gło­ści kil­ku ki­lo­me­trów mamy as­fal­to­wą dro­gę, a na
niej auta z na­szy­mi na­mio­ta­mi i śpi­wo­ra­mi. Wy­star­czy parę mi­nut
i te­re­no­wym wo­zem pod­je­dzie le­karz z ap­tecz­ką, fo­to­graf­ka albo po­lo­wa
to­al­e­ta z prysz­ni­cem, pod któ­rym raz na dwa dni mo­żna spłu­kać
pia­sek z wło­sów. Są też jaj­ka, ku­pio­ny w mie­ście chleb, kury i kozy
wie­zio­ne przez ku­cha­rza na pace sa­mo­cho­du trans­por­to­we­go.
Praw­dzi­wy Be­du­in uśmiech­nąłby się po­gar­dli­wie.
Ka­żdy ma swo­ją opo­wie­ść o pu­sty­ni. Char­lot­te mo­gła­by go­dzi­na­mi
mó­wić o ziar­nach pia­sku, któ­re wpa­da­ją w za­ka­mar­ki ubra­nia
i zo­sta­wia­ją na cie­le bo­le­sne bli­zny, o sma­ku ja­jecz­ni­cy z pa­pry­ką
przy­go­to­wy­wa­nej o świ­cie, o wie­czor­nej mo­dli­twie mu­zu­łma­nów, któ­rą
sły­chać w ca­łym obo­zie, i o stra­te­gii, jak i kie­dy pić wodę, by nie
za­trzy­my­wać co chwi­la kil­ku­dzie­si­ęcio­oso­bo­wej ka­ra­wa­ny na po­stój
w to­al­e­cie.
– Jest taka sce­na, któ­ra ci­ągle wra­ca do mnie w snach. Na środ­ku
pu­sty­ni, jak co dzień, roz­sta­wio­no na­mio­ty. Po le­wej dla ko­biet, po
pra­wej dla mężczyzn. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie prze­ra­źli­wie
chłod­ne wie­czo­ry i po­ran­ki. Zimą ró­żni­ca w tem­pe­ra­tu­rze na pu­sty­ni
mi­ędzy dniem a nocą do­cho­dzi na­wet do trzy­dzie­stu stop­ni. –
Obu­dzi­łam się, gdy wszy­scy jesz­cze spa­li, może po pro­stu obu­dzi­ła
mnie świ­dru­jąca w uszach ci­sza. Wy­szłam przed na­miot. Pia­sek był
po­ma­ra­ńczo­wy, ale też brązo­wy i brązo­wo­czer­wo­ny. Po­ja­wił się ko­lor
kawy z mle­kiem i cy­na­mo­nu. I wszyst­ko, całą pu­sty­nię, spo­wi­ja­ła bia­ła
mgła. Po­pa­trzy­łam przed sie­bie i zo­ba­czy­łam, że z tej mgły wy­ła­nia się
szczyt pierw­szej wy­dmy. Po­tem na­stęp­ny i na­stęp­ny. Jak­by ten pia­sek po
raz pierw­szy w swo­jej ty­si­ąc­let­niej hi­sto­rii przy­kry­ty zo­stał śnie­giem.
Aż po ho­ry­zont wi­dać było nie­sio­ną wia­trem gęstą mgłę
i po­ma­ra­ńczo­we szczy­ty wydm. Do dzi­siaj ten ob­raz często wra­ca do
mnie w snach.
Ze­szło­rocz­ną wy­pra­wę Char­lot­te za­pa­mi­ęta­ła nie tyl­ko z po­wo­du
mgły. Zo­ba­czy­ła wte­dy po raz pierw­szy drze­wo The­si­ge­ra. Przy­naj­mniej
tak po­wie­dział nam szef cen­trum dzie­dzic­twa, Ab­dul­lah. Nie wiem, czy
wy­my­ślił tę opo­wie­ść, czy rze­czy­wi­ście wie­dział, gdzie zo­sta­ło zro­bio­ne
naj­słyn­niej­sze zdjęcie Wil­fre­da The­si­ge­ra – bry­tyj­skie­go pod­ró­żni­ka,
któ­ry dwa razy prze­sze­dł naj­wi­ęk­szą piasz­czy­stą pu­sty­nię świa­ta. Jego
mi­strzow­skie zdjęcia, a ta­kże ksi­ążka Ara­bian Sands [Arab­skie pia­ski]
przy­ćmi­ły wy­czy­ny in­nych eu­ro­pej­skich pod­ró­żni­ków, Har­ry’ego St.
Joh­na Phil­by’ego i Ber­tra­ma Sid­neya Tho­ma­sa, któ­rzy kil­ka­na­ście lat
przed nim, w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku, po raz pierw­szy
w hi­sto­rii prze­szli przez Rub al-Cha­li. Na­zwa pu­sty­ni z arab­skie­go
ozna­cza „pu­sty kwar­tał” lub bar­dziej po­etyc­ko „miej­sce, gdzie miesz­ka
pust­ka”. To naj­wi­ęk­sza piasz­czy­sta pu­sty­nia świa­ta. Mówi się, że gdy
ktoś choć raz zo­ba­czy dwu­stu­me­tro­we wy­dmy Rub al-Cha­li, nie będzie
in­nych miejsc na­zy­wał pu­sty­nią. Tony pia­chu ci­ągną się na po­wierzch­ni
dwa razy wi­ęk­szej niż po­wierzch­nia Pol­ski. Be­du­ini rzad­ko za­pusz­cza­li
się w głąb tych te­re­nów. Cze­go zresz­tą mie­li­by tam szu­kać? Miesz­ka­li
ra­czej na obrze­żach pu­sty­ni – w Oma­nie, Je­me­nie, Kró­le­stwie Sau­dów
i na te­re­nie Tru­cial Sta­tes, jak na­zy­wa­no kie­dyś te­re­ny przed
zjed­no­cze­niem Emi­ra­tów Arab­skich. Piasz­czy­sta pust­ka była na­praw­dę
pu­sta i nie było na niej ani jed­nej oazy, tyl­ko po­je­dyn­cze drze­wa
na­zy­wa­ne przez lo­kal­nych miesz­ka­ńców ghaf, a z ła­ci­ny Pro­so­pis
ci­ne­ra­ria, sil­ny jak Be­du­in ja­dło­szyn, któ­re­go ko­rze­nie są w sta­nie
zna­le­źć wodę na­wet tam, gdzie pada tyl­ko raz w roku. Jego pie­rza­ste
list­ki, pa­lo­wa­ty ko­rzeń, któ­ry po­tra­fi wro­snąć głębo­ko pod zie­mię,
cier­pli­wo­ść i wy­trwa­ło­ść są dzi­siaj sym­bo­la­mi Zjed­no­czo­nych
Emi­ra­tów. To wła­śnie przy gha­fie sfo­to­gra­fo­wa­no Wil­fre­da The­si­ge­ra.
Przy­stoj­ny Bry­tyj­czyk z bro­dą ni­czym u jego arab­skich to­wa­rzy­szy
przy­sia­dł wy­prężo­ny pod drze­wem. Wy­glądał nie­mal jak Be­du­in,
z tra­dy­cyj­nym na­kry­ciem gło­wy i w sza­cie chro­ni­ącej go przed pia­skiem
i sło­ńcem. W ręce ka­ra­bin, a za pa­sem han­dżar – tra­dy­cyj­ny szty­let
w mi­ster­nie zdo­bio­nej po­chwie. Jak­by był jed­nym z nich.
Z po­wo­du ksi­ążki na­pi­sa­nej przez tego bry­tyj­skie­go pod­ró­żni­ka do
na­szej wy­pra­wy do­łączy­ła Ni­co­le. Tro­chę z prze­ko­ry mówi o so­bie, że
jest naj­star­szą uczest­nicz­ką. Może i naj­star­szą, ale za to naj­le­piej
przy­go­to­wa­ną. Jej wa­liz­ka jest jak przy­bor­nik Mac­Gy­ve­ra. Są tam
ręka­wicz­ki, czap­ka i szal, buty do ko­ńskiej jaz­dy, su­szar­ka do wło­sów
i ba­to­ni­ki z orze­cha­mi, su­szo­ne śliw­ki, wi­ta­mi­na C i do­kład­nie od­li­czo­ne
jed­no­ra­zo­we pa­czusz­ki sprosz­ko­wa­nej kawy lat­te z mle­kiem so­jo­wym,
z bry­tyj­skie­go skle­pu Wa­itro­se.
– Ko­cham pu­sty­nię. Mój mąż jest Tu­ne­zyj­czy­kiem, ra­zem
zo­ba­czy­li­śmy już wie­le z nich, ale Rub al-Cha­li na­praw­dę jest
naj­pi­ęk­niej­sza. Ar­ty­kuł o tym, że Emi­rat­czy­cy szu­ka­ją chęt­nych na
wy­pra­wę po pu­sty­ni, prze­czy­ta­łam, gdy moja dru­ga cór­ka pa­ko­wa­ła
wa­liz­ki i wy­je­żdża­ła do Lon­dy­nu, do szko­ły z in­ter­na­tem. To był znak –
mówi Ni­co­le i wy­ci­ąga z wa­liz­ki Mac­Gy­ve­ra ksi­ążkę Wil­fre­da
The­si­ge­ra. Ele­ganc­ka Bry­tyj­ka o po­ci­ągłej twa­rzy i nie­na­gan­nej
syl­wet­ce za­bra­ła ją ze sobą, bo o bry­tyj­skim pod­ró­żni­ku uczy­ła się
w szko­le.
– Było o Ko­lum­bie, o Ma­gel­la­nie, a wśród wspó­łcze­snych po­ja­wił się
The­si­ger. Uro­dzo­ny w Ad­dis Abe­bie, w Etio­pii, pó­źniej­szy ab­sol­went
Oks­for­du był za­fa­scy­no­wa­ny kra­ja­mi arab­ski­mi: „Ża­den czło­wiek, któ­ry
po­znał pu­sty­nię, nie po­zo­sta­nie taki sam. Będzie za­wsze no­sić w so­bie
jej ślad i ni­g­dy nie opu­ści go pra­gnie­nie po­wro­tu”, pi­sał po pi­ęciu la­tach
ży­cia spędzo­nych z Be­du­ina­mi. Wy­pra­wa przez „ob­szar, gdzie miesz­ka
pust­ka”, była naj­wa­żniej­szą w jego ży­ciu. The­si­ger lu­bił wspo­mi­nać
mo­ment, w któ­rym pu­sty­nia uwio­dła go po raz pierw­szy. Miał nie­spe­łna
rok i po­sa­dzo­no go na wiel­błądzie, a on do­świad­czył uczu­cia, któ­re
wie­le lat pó­źniej ka­za­ło mu ucie­kać z Lon­dy­nu na wszyst­kie pu­sty­nie
świa­ta. W 1945 roku wy­ru­szył w wy­ma­rzo­ną pod­róż po Rub al-Cha­li.
W cza­sie po­wol­nej wędrów­ki przy­glądał się, jak Be­du­ini bez­błęd­nie
od­naj­du­ją dro­gę. Ob­ser­wo­wał, jak ze śla­dów na pia­sku od­czy­tu­ją, kto,
kie­dy i z jak du­żym sta­dem prze­mie­rzał tę samą tra­sę. Prze­ko­nał się, że
Be­du­ini są fa­ta­li­sta­mi – ak­cep­tu­ją wszyst­ko, co przy­nie­sie na­stęp­ny
dzień. Nie ma na świe­cie lu­dzi bar­dziej sa­mo­wy­star­czal­nych niż oni, ale
je­śli coś ukła­da się nie po ich my­śli, to przyj­mu­ją ten los bez na­rze­kań,
zda­jąc się na wie­dzę i moc siły wy­ższej: „In­szal­lah – je­śli Bóg po­zwo­li”,
wszyst­ko się uda. Wie­czo­ra­mi The­si­ger sia­dy­wał z Be­du­ina­mi przy
ogni­sku i tak, dzień po dniu, sta­wał się częścią pu­styn­ne­go ple­mie­nia.
Przy­słu­chi­wał się roz­mo­wom o wiel­błądach, je­dze­niu, po­li­ty­ce
pro­wa­dzo­nej przez po­szcze­gól­ne ple­mio­na. Wszyst­ko to opi­sał
i sfo­to­gra­fo­wał.
Za­fa­scy­no­wa­na Wil­fre­dem The­si­ge­rem Ni­co­le pi­sze pa­mi­ęt­nik, chce
prze­ka­zać wszyst­ko, co się dzie­je pod­czas wy­pra­wy. Tak jak jej bry­tyj­ski
idol opi­su­je re­la­cje, ja­kie two­rzą się w gru­pie ró­żnych lu­dzi
pod­ró­żu­jących wspól­nie przez dłu­gie dni na wiel­błądach. Za­pa­łu star­cza
jej na dwa wie­czo­ry. Gdy roz­ma­wia­my po po­wro­cie, mówi, że bar­dzo
tego ża­łu­je, ale zmęcze­nie nie po­zwa­la­ło jej na pre­cy­zyj­ne za­pi­sy­wa­nie
my­śli. Za to w ksi­ążce pod­ró­żni­ka pod­kre­śli­ła jesz­cze jed­no wa­żne
zda­nie: „Pu­sty­nia daje przy­jem­no­ść ży­cia poza cy­wi­li­za­cją”.
– Je­śli za­py­tasz hi­ma­la­istów, po co zdo­by­wa­ją ko­lej­ne
ośmio­ty­si­ęcz­ni­ki, usły­szysz w od­po­wie­dzi: bo są. To samo do­ty­czy
pu­sty­ni. Wy­star­czy, że jest. Te pi­ęćset ki­lo­me­trów na wiel­błądzie, któ­re
zro­bi­li­śmy w ci­ągu je­de­na­stu dni, to było naj­trud­niej­sze do­świad­cze­nie
mo­je­go ży­cia, a jed­nak kie­dy sie­dzia­łam na jego grzbie­cie i pa­trzy­łam
po­nad jego gło­wą i gło­wa­mi in­nych ja­dących, po­ja­wiał się
nie­praw­do­po­dob­ny spo­kój. Przez kil­ka go­dzin mo­głam mil­czeć i ko­ły­sać
się w rytm wiel­błądzich kro­ków. Lu­dzie je­żdżą do aszra­mu w In­diach,
na jogę na Bali, a mnie wy­star­czy wiel­błąd na pu­sty­ni. Ty­go­dnio­wa
me­dy­ta­cja wśród pia­chów, z dala od roz­pędzo­ne­go Du­ba­ju i mo­je­go
Lon­dy­nu. Wra­casz do domu i nie wiesz, co ro­bić – mówi Ni­co­le, któ­ra
po po­wro­cie za­częła się za­sta­na­wiać, jak w ogó­le mo­żna żyć w mie­ście,
nie ko­ły­sać się z pra­wej na lewą i sia­dać do je­dze­nia przy sto­le za­miast
wo­kół ogni­ska. A wszyst­ko dzi­ęki ksi­ążce na­pi­sa­nej sze­śćdzie­si­ąt lat
temu!
Cie­ka­wa je­stem, czy szef wy­pra­wy, Ab­dul­lah Ham­dan Bin Dal­mo­ok,
rze­czy­wi­ście po­tra­fi roz­po­znać drze­wo The­si­ge­ra. Może tak, bo
na­zwi­sko tego pod­ró­żni­ka zna na­wet sze­ścio­la­tek w emi­rac­kiej szko­le.
Re­pro­duk­cje jego zdjęć znaj­du­ją się we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach,
wi­szą w urzędach, i to wła­śnie dzi­ęki jego fo­to­gra­fiom dzie­ci wie­dzą,
jak wy­gląda­ły pu­styn­ne obo­zy rdzen­nych miesz­ka­ńców Pó­łwy­spu
Arab­skie­go. Do 1946 roku, czy­li do pierw­szej z dwóch wy­praw
The­si­ge­ra, ist­nia­ły wy­łącz­nie po­je­dyn­cze fo­to­gra­fie zro­bio­ne w tej
części świa­ta. An­glik był nie tyl­ko za­ko­cha­ny w pu­sty­ni, ale też
z kro­ni­kar­ską do­kład­no­ścią do­ku­men­to­wał ży­cie miesz­ka­jących tu lu­dzi.
Ab­dul­lah, przy­stoj­ny i pew­ny sie­bie szef emi­rac­kie­go cen­trum
dzie­dzic­twa, mówi, że czar­no-bia­łe fo­to­gra­fie nie ró­żnią się od tych,
któ­re mo­żna by zro­bić dzi­siaj. Wy­star­czy tyl­ko od­jąć ko­lor. Po­zor­nie
nie­wie­le się zmie­ni­ło, wy­dmy wy­gląda­ją do­kład­nie tak samo jak
osiem­dzie­si­ąt lat temu, wiel­błądy ci­ągle mają uśmiech­ni­ęte py­ski i tyl­ko
tra­dy­cyj­ne arab­skie kan­du­ry, czy­li bia­łe ubra­nia mężczyzn, są świe­żo
wy­pra­so­wa­ne i bia­łe od prosz­ku ku­pio­ne­go w su­per­mar­ke­cie.
– Moja ro­dzi­na nie po­cho­dzi z pu­sty­ni, tyl­ko z nad­mor­skiej części
Du­ba­ju. Na far­mę po­ło­żo­ną kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów w głąb lądu
wy­je­żdża­li­śmy la­tem. Dzi­siaj lu­dzie pod­ró­żu­ją do Eu­ro­py, kie­dyś
je­ździ­ło się na pu­sty­nię. Na przy­kład do oazy w Li­wie, gdzie była woda
i ro­sły pal­my dak­ty­lo­we. W nie­wiel­kich ogro­dach upra­wia­no ba­na­ny,
a na­wet man­go. Uwiel­bia­łem opo­wie­ści dziad­ków o Be­du­inach, dla
któ­rych pu­sty­nia była sy­no­ni­mem wol­no­ści. Pod­ró­żo­wa­li, do­kąd chcie­li
i kie­dy chcie­li. Nie­któ­rzy my­ślą, że czło­wiek sze­dł na pu­sty­nię z bie­dy.
Było do­kład­nie od­wrot­nie. Ci, któ­rzy nie po­tra­fi­li so­bie po­ra­dzić, je­cha­li
do mia­sta. Praw­dzi­wy Be­du­in nie da się uko­rze­nić, bo ży­cie za­czy­na się
wte­dy kom­pli­ko­wać. A na pu­sty­ni wszyst­ko jest pro­ste: pia­sek, wy­dmy,
dużo cza­su i Bóg. Le­gen­dar­na siła Be­du­inów bie­rze się wła­śnie
z trud­nych wa­run­ków ży­cia. Po ca­łym dniu lu­dzie sia­da­li do­oko­ła
ogni­ska i mie­li czas na roz­mo­wę. Tak jak my te­raz, na wy­pra­wie – mówi
Ab­dul­lah, któ­ry na or­ga­ni­zo­wa­ny przez cen­trum Ca­mel Trek mó­głby
prze­cież wy­słać ja­kie­goś za­stęp­cę, a jed­nak co roku sam spędza dzie­si­ęć
dni na jed­nym ze swo­ich wiel­błądów. Może po to, żeby po­słu­chać
od­de­chów?
– Kie­dyś w jed­nej ka­ra­wa­nie ma­sze­ro­wa­ło ze sobą dwa­dzie­ścia
ro­dzin. Wszy­scy dzie­li­li się tym, co mają. Ra­zem je­dli dak­ty­le, jo­gurt
z wiel­błądzie­go mle­ka i pie­kli chleb. Wspól­nie cze­ka­li na upra­gnio­ny
deszcz. Byli tak bli­sko, że za­czy­na­li od­dy­chać w tym sa­mym ryt­mie.
Wszy­scy wie­dzie­li, kto jest cho­ry i kto kasz­le. Gdy w nocy ko­bie­ta
ro­dzi­ła, cała ka­ra­wa­na ro­zu­mia­ła, że trze­ba jej po­móc. Ro­bi­li jej
śnia­da­nie, mar­twi­li się o nią.
– Żyła jak ksi­ężnicz­ka na pu­sty­ni? – pyta Char­lot­te, któ­ra od kil­ku
mi­nut przy­słu­chu­je się mo­jej roz­mo­wie z Ab­dul­la­hem.
– Oczy­wi­ście, jak ksi­ężnicz­ka, ale wy ma­cie jesz­cze le­piej. –
Ab­dul­lah wy­cho­dzi po­wo­li ze swo­je­go kam­pe­ra.
Jego fur­go­net­ka co­dzien­nie je­ździ za nami. Wszy­scy śpi­my
w na­mio­tach, ale szef ma pry­wat­ną to­al­e­tę i pal­nik do za­pa­rze­nia
po­ran­nej kawy we wło­skim eks­pre­sie. Nie ma się jed­nak co łu­dzić, że
przy­go­to­wu­je ją sam. Na jed­nym z wiel­błądów je­dzie jego oso­bi­sty
hin­du­ski asy­stent, któ­ry za­wsze wie, kie­dy po­dać swo­je­mu
pryn­cy­pa­ło­wi kawę lub owo­ce. Char­lot­te wi­dzia­ła to już tyle razy, że
przy­zwy­cza­iła się do tego bra­ku rów­no­ści. W ko­ńcu Ab­dul­lah jest
do­brym zna­jo­mym szej­ka Du­ba­ju, więc wy­da­je się oczy­wi­ste, że nie
będzie spał w jed­nym na­mio­cie z po­zo­sta­ły­mi mężczy­zna­mi. Te ró­żni­ce
w sta­tu­sie są wi­docz­ne na ka­żdym kro­ku. To Char­lot­te przy­szła nas
za­wo­łać, bo nikt z pra­cow­ni­ków nie od­wa­ży­łby się na taki krok. Bez
Ab­dul­la­ha nic nie może się roz­po­cząć. Ani wie­czor­ne spo­tka­nie przy
ogni­sku, ani po­ran­ny wy­marsz ka­ra­wa­ny, ani po­si­łek, ani mo­dli­twa. On
jest jak Bóg, choć jako bo­go­boj­ny mu­zu­łma­nin za­zgrzy­ta­łby zęba­mi,
sły­sząc ta­kie po­rów­na­nie. Gdy sia­da przy ogni­sku, milk­ną roz­mo­wy; od
tego mo­men­tu ka­żdy już słu­cha tyl­ko tego, co mówi Ab­dul­lah.

Dzi­siaj my­ślę, że gest Char­lot­te, któ­ra po­dzie­li­ła się ze mną swo­ją


uko­cha­ną wiel­błądzi­cą, był wy­jąt­ko­wy. Od­da­ła mi Dabi o ła­god­nym
uspo­so­bie­niu, któ­rą przez dwa lata przy­go­to­wy­wa­ła do tego de­biu­tu. Od
pierw­sze­go dnia po za­ku­pie ma­rzy­ła, że Dabi będzie kie­dyś częścią tej
ka­ra­wa­ny. Tym­cza­sem ja – dzien­ni­kar­ka z Pol­ski – do­łączy­łam
w ostat­nim mo­men­cie i by­łam zu­pe­łnie nie­przy­go­to­wa­na do pod­ró­ży.
Przed wy­pra­wą spędzi­łam na wiel­błądzie za­le­d­wie trzy po­po­łud­nia,
czy­li zde­cy­do­wa­nie za mało, by cze­go­kol­wiek się na­uczyć. Wie­dzie­li
o tym or­ga­ni­za­to­rzy. Byli rów­nie prze­ra­że­ni jak ja, ale za­le­ża­ło im na
re­por­ter­ce z Eu­ro­py. Wiel­błądzi­ca, na któ­rą mia­łam się wdra­pać, była
wła­sno­ścią Ab­dul­la­ha i gdy tyl­ko po­de­szłam, wy­czu­ła, że ma do
czy­nie­nia z ama­tor­ką. Może dla­te­go przy za­pi­na­niu uzdy rzu­ci­ła się na
pia­sek, to­cząc pia­nę z py­ska. Ale jej za­cho­wa­nie prze­stra­szy­ło tyl­ko
mnie. Ara­bo­wie wie­dzą, że nie­któ­re wiel­błądy po pro­stu nie zno­szą tego
ce­re­mo­nia­łu.
PO­Ż E­G NA­N IE Z PU­S TY­N IĄ

Hi­sto­ria wiel­błądzi­cy Dabi jest tak dziw­na jak cała pu­styn­na przy­go­da
Char­lot­te. Po jej pierw­szej wy­pra­wie fun­da­cja po­sta­no­wi­ła uho­no­ro­wać
od­wa­żnych Eu­ro­pej­czy­ków i za­pła­ci­ła im za ka­żdy dzień uczest­nic­twa
w Ca­mel Trek. Char­lot­te wzi­ęła wpraw­dzie bez­płat­ny urlop, ale w ogó­le
się nie spo­dzie­wa­ła, że ktoś będzie chciał jej tę nie­obec­no­ść
zre­kom­pen­so­wać. I tak wła­śnie sta­ła się wła­ści­ciel­ką wiel­błąda.
Do­rzu­ci­ła tro­chę ze swo­ich oszczęd­no­ści i za sze­ść ty­si­ęcy dir­ha­mów
(oko­ło sze­ściu ty­si­ęcy zło­tych) ku­pi­ła Dabi.
– Po­my­śla­łam, że sko­ro nie mam w Du­ba­ju ro­dzi­ny, to będę mia­ła
wiel­błąda. Zna­la­złam dla Dabi miej­sce na far­mie będącej wła­sno­ścią
Cen­trum Dzie­dzic­twa i by­łam za­chwy­co­na. Wiel­błądzi­ca świet­nie
wy­pa­da­ła na wy­ści­gach. Kszta­łt gar­bu, uło­że­nie uszu, gru­bo­ść skó­ry na
ko­la­nach, sze­ro­ko­ść ko­pyt, dzi­ęki któ­rym zwie­rzę nie za­pa­da się
w pia­sku... Wszyst­ko było w niej do­sko­na­łe... No ale nie mo­gła za­jść
w ci­ążę i dla­te­go ją sprze­da­no. Sie­dem dni po trans­ak­cji wró­cił daw­ny
wła­ści­ciel i chciał ją od­ku­pić za po­dwój­ną cenę. Nie ro­zu­mia­łam, co się
dzie­je, bo wszy­scy roz­ma­wia­li po arab­sku i trwa­ło to go­dzi­na­mi. Z Dabi
jest zwi­ąza­na ja­kaś ta­jem­ni­ca, ale nikt nie chciał mi jej wy­ja­wić, dla­te­go
po­sta­no­wi­łam, że ni­g­dy jej nie od­sprze­dam.
Mo­żli­we jed­nak, że Char­lot­te będzie mu­sia­ła zmie­nić zda­nie.
W kwiet­niu, gdy w Du­ba­ju za­pa­no­wał nie­ty­po­wy dla tej pory roku
chłód, Char­lot­te zo­sta­ła zwol­nio­na z pra­cy, a kil­ka dni pó­źniej
za­dzwo­ni­ła do niej ro­dzi­na z Fran­cji. Po tej roz­mo­wie Char­lot­te już
wie­dzia­ła, że będzie mu­sia­ła zo­sta­wić pu­sty­nię, być może na za­wsze.
Bi­let na sa­mo­lot ku­pi­ła tyl­ko w jed­ną stro­nę.
– Mój brat pró­bo­wał po­pe­łnić sa­mo­bój­stwo. Po­wie­sił się w po­ko­ju.
Tam zna­la­zły go dzie­ci. Sznur nie wy­trzy­mał ci­ęża­ru. – Za­wsze po­god­na
twarz mo­jej wy­ba­wi­ciel­ki zmie­nia się na czas tej opo­wie­ści nie do
po­zna­nia.
Już wcze­śniej przy­pusz­cza­łam, że wy­da­rzy­ło się coś złe­go. Char­lot­te
nie od­bie­ra­ła te­le­fo­nów, na­pi­sa­ła tyl­ko: „Ra­tu­ję swo­ją ro­dzi­nę, jadę do
Fran­cji”. Przez kil­ka ty­go­dni nie wie­dzia­ła, czy zo­sta­nie w Pa­ry­żu na
sta­łe, czy będzie mo­gła wró­cić. Wró­ci­ła. Na ra­zie.
– Brat ma dwie cór­ki. Jest w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym. Ich mama jest
nie­zdol­na do opie­ki, więc może to ja będę mu­sia­ła prze­jąć rolę gło­wy
ro­dzi­ny – mówi mi po po­wro­cie z Pa­ry­ża. – Dziew­czyn­ki są
naj­wa­żniej­sze. Nie mogę ich prze­cież zo­sta­wić w sie­ro­ci­ńcu. Po­pra­cu­ję
jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy w Du­ba­ju, spła­cę po­życz­ki, któ­re za­ci­ągnęłam na
stu­dia po­dy­plo­mo­we, i je­śli trze­ba będzie, wró­cę do Fran­cji.
– Zo­sta­wisz pu­sty­nię, wszyst­ko to, co ko­chasz, i swo­ją Dabi?
Char­lot­te, któ­ra w ci­ągu se­kun­dy pod­jęła de­cy­zję o od­da­niu mi
swo­je­go uko­cha­ne­go wiel­błąda, w ci­ągu kil­ku mi­nut po­tra­fi pod­jąć
de­cy­zję o po­wro­cie do Fran­cji. Wi­dzę, ile kosz­to­wa­ły ją ostat­nie
ty­go­dnie. Jej pod­krążo­ne oczy jesz­cze przez dłu­gi czas nie od­zy­ska­ją
bla­sku.
– Co in­ne­go mogę zro­bić? Po­trze­bo­wa­łam tych kil­ku ty­go­dni, żeby
prze­my­śleć sy­tu­ację, i już wiem, że je­śli moje bra­ta­ni­ce będą mnie
po­trze­bo­wa­ły, to po pro­stu wró­cę do kra­ju. A ty na moim miej­scu
zro­bi­ła­byś to samo? – pyta tro­chę mnie, a tro­chę sie­bie. – Już so­bie to
po­ukła­da­łam i zo­ba­czę, co zda­rzy się za pół roku. Je­śli nie będzie żad­nej
po­pra­wy, to spa­ku­ję wa­liz­kę i tak jak tu przy­je­cha­łam, wy­ja­dę.
Kil­ka dni pó­źniej Char­lot­te nie musi się mar­twić przy­naj­mniej
o spła­tę dłu­gów. Do­sta­ła pra­cę w kon­cer­nie Al-Fut­ta­im. Ogrom­ny
biz­nes. Logo arab­skie­go przed­si­ębior­cy zo­ba­czyć mo­żna na
wy­bu­do­wa­nych nie­daw­no apar­ta­men­tow­cach, na sa­lo­nach
sa­mo­cho­do­wych, ho­te­lach, hi­per­mar­ke­tach i set­kach bu­dyn­ków, rów­nież
za gra­ni­cą. Dla Char­lot­te to pra­ca ma­rzeń – wspó­łtwo­rzy sieć re­stau­ra­cji
w cen­trach ki­no­wych, któ­re po­wsta­ją w Ara­bii Sau­dyj­skiej. Do tej pory
w kró­le­stwie kino było su­ro­wo za­ka­za­ne, ale kon­ser­wa­tyw­ni
mu­zu­łma­nie nie­daw­no zmie­ni­li obo­wi­ązu­jące pra­wo. Emi­rac­ki kon­cern
za­mon­tu­je sze­śćset ki­no­wych ekra­nów, a Char­lot­te będzie
od­po­wie­dzial­na za bary i ka­wiar­nie, któ­re po­wsta­ją w ich sąsiedz­twie.
Będzie je­ździ­ła nie tyl­ko do Ara­bii Sau­dyj­skiej. W Abu Zabi po­wsta­je
ko­lej­ny sztucz­ny snow­park, jesz­cze wi­ęk­szy niż ten w Du­ba­ju. Tym
ra­zem w sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich,
w pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­wym upa­le będzie mo­żna zo­ba­czyć ba­łwa­ny,
pin­gwi­ny i po­je­ździć na zje­żdżal­niach wy­ku­tych w lo­dzie i śnie­gu.
Char­lot­te za­sta­na­wia się te­raz, jaki wy­strój po­win­na mieć re­stau­ra­cja
i czy ko­rzy­stać z do­brych al­pej­skich wzo­rów z Włoch, czy ra­czej
z Au­strii. Wraz z gru­pą pro­fe­sjo­na­li­stów musi za­pro­jek­to­wać wszyst­ko –
od krze­seł, któ­re sta­ną w re­stau­ra­cji, po menu. Na od­po­wie­dź, czy
znaj­dzie się w nim au­striac­ki ger­mknödel czy wło­skie spa­ghet­ti, trze­ba
po­cze­kać jesz­cze kil­ka­na­ście mie­si­ęcy.
– Wy­obraź so­bie, że mogę zro­bić coś, co ni­g­dzie na świe­cie nie
by­ło­by mo­żli­we. Cho­ćby dla­te­go, że re­stau­ra­cje na al­pej­skich sto­kach
sto­ją już od wie­lu lat, a w żad­nym z tych kra­jów nie mo­żna wy­bu­do­wać
sze­ściu­set sal ki­no­wych, bo one już tam po pro­stu są. My­ślę, że
przy­je­żdża­jący do Emi­ra­tów czu­ją się dzi­siaj jak ci, któ­rzy bra­li udział
w go­rącz­ce zło­ta na Dzi­kim Za­cho­dzie. Ten świat nie­ogra­ni­czo­nych
mo­żli­wo­ści stał się moim do­mem i za nic nie chcia­ła­bym go opusz­czać –
mówi Char­lot­te. Jest za­do­wo­lo­na ta­kże dla­te­go, że brat w Pa­ry­żu czu­je
się co­raz le­piej.
– Nie tęsk­nisz do zmie­nia­jących się pór roku, do ro­dzi­ny, do
eu­ro­pej­skiej de­mo­kra­cji i wol­no­ści pra­sy?
– No cóż... Kie­dy by­łam ostat­nio we Fran­cji, za­uwa­ży­łam, że
wszyst­ko się zmie­ni­ło. Do­słow­nie wszyst­ko. To strasz­ne, co po­wiem, ale
Pa­ryż prze­stał być moim do­mem. Nie zno­szę ro­snące­go po­czu­cia
wy­ższo­ści, za­du­fa­nia i bra­ku to­le­ran­cji dla in­nych. Co­raz trud­niej też
go­dzę się z tym, jak moi ro­da­cy trak­tu­ją lu­dzi przy­je­żdża­jących z in­nych
kra­jów. Fran­cja się zmie­nia i co­raz bar­dziej za­my­ka. A ja za­wsze będę
wo­la­ła otwar­te drzwi od za­mkni­ętych – tłu­ma­czy Char­lot­te. –
Uświa­do­mi­łam to so­bie już wcze­śniej. Od­wie­dzi­łam Dabi na far­mie
wiel­błądziej i ob­ser­wo­wa­łam pra­cu­jących tam Ara­bów. By­łam je­dy­ną
dziew­czy­ną, przy­słu­chi­wa­łam się ich roz­mo­wom i pod­pa­try­wa­łam, jak
opie­ku­ją się zwie­rzęta­mi. Oka­za­ło się, że je­stem nie­złą ob­ser­wa­tor­ką.
Szyb­ko za­częłam so­bie ra­dzić w tej do­tąd zu­pe­łnie ob­cej rze­czy­wi­sto­ści.
W krót­kim cza­sie to wła­śnie obok nich zna­la­złam swo­je miej­sce w ży­ciu
i po raz pierw­szy od pa­mi­ęt­nej wi­zy­ty u le­ka­rza, od wy­pad­ku, któ­ry
zła­mał mi ka­rie­rę, po­my­śla­łam, że ży­cie ma ja­kiś sens. Je­śli po­sia­dasz
umie­jęt­no­ść za­adap­to­wa­nia się, to zna­czy, że od­naj­dziesz się wszędzie.
Je­śli sza­nu­jesz in­ne­go, to mo­żesz sza­no­wać wszyst­kich i wszędzie. To
było dla mnie jak ob­ja­wie­nie, bo prze­cież na po­cząt­ku nie po­tra­fi­łam się
z tymi lu­dźmi do­ga­dać: oni zna­li tyl­ko kil­ka słów po an­giel­sku, ja na­dal
nie mó­wi­łam po arab­sku. Umia­łam tyl­ko się przy­wi­tać i za­krzyk­nąć
in­szal­lah – „je­śli Bóg ze­chce”. Cza­sa­mi Bóg daje, a cza­sa­mi nie i trze­ba
to za­ak­cep­to­wać. Gdy­by lu­dzie po­tra­fi­li brać przy­kład z Be­du­inów, to na
świe­cie ży­ło­by się le­piej. Je­że­li będę mu­sia­ła wy­je­chać, to mam
na­dzie­ję, że na far­mie za­opie­ku­ją się moim wiel­błądem. Za żad­ne skar­by
świa­ta nie po­zwo­lę sprze­dać Dabi. Chcia­ła­bym, żeby była szczęśli­wa,
a ja będę ją od­wie­dza­ła w cza­sie wa­ka­cji. Nie opo­wie­dzia­łam jej jesz­cze
o swo­ich ro­dzin­nych kło­po­tach. Może nie będę mu­sia­ła, a ży­cie, tak jak
się skom­pli­ko­wa­ło, tak nie­spo­dzie­wa­nie się upo­rząd­ku­je.
2

To by­łby wspa­nia­ły film...

A tree be­gins with a seed.


Ka­żde drze­wo za­czy­na się od na­sio­na.
przy­sło­wie arab­skie

Ah­med jest chy­ba nie­wi­dzial­ny. Nikt go nie za­uwa­ża. Nie roz­po­zna­je go


szejk Abu Zabi ani fil­mow­cy, któ­rzy kręcą pe­łne roz­ma­chu fil­my
o Emi­ra­tach. Gdy­by Ah­me­da do­strze­żo­no, już daw­no by­łby gwiaz­dą
me­diów. Wy­wia­dy z nim pu­bli­ko­wa­ły­by naj­wi­ęk­sze ga­ze­ty świa­ta,
a Hol­ly­wo­od kręci­ło film na pod­sta­wie jego au­to­bio­gra­fii.

Pierw­szy na­jazd ka­me­ry: star­szy, siwy mężczy­zna sie­dzi na ka­na­pie/ Po­kry­cie


ka­na­py wy­tła­cza­ne w be­żo­wo-brązo­we kwia­ty/ W tle ścia­na w śmie­tan­ko­wym
ko­lo­rze, w cen­tral­nym punk­cie wisi ob­raz olej­ny, pej­zaż ro­man­tycz­ny
w po­zła­ca­nych ra­mach/ Na­ma­lo­wa­ne drze­wa i krza­ki spo­wi­ja gęst­nie­jąca mgła/
Mężczy­zna (Ah­med) ubra­ny ofi­cjal­nie i ele­ganc­ko – bia­ła ko­szu­la, sza­ry gar­ni­tur,
sza­ry kra­wat. Sła­bej ja­ko­ści ka­mer­ka kom­pu­te­ro­wa re­je­stru­je ner­wo­we ge­sty
bo­ha­te­ra/

– Good mor­ning, Ah­med.


– Good mor­ning, Ana. How are you?
Na tę roz­mo­wę cze­ka­łam do­kład­nie dwie­ście pięć dni. Bo­ha­ter dłu­go
czy­tał mój ob­szer­ny list i jesz­cze dłu­żej na nie­go od­po­wia­dał, po­tem
wy­je­żdżał na wa­ka­cje, pla­no­wał pod­róż do Abu Zabi, ska­rżył się na złe
sa­mo­po­czu­cie i za nic nie chciał pó­jść do le­ka­rza („jak pój­dę po raz
pierw­szy, to już od nich nie wyj­dę”), po­now­nie pla­no­wał pod­róż do Abu
Zabi. Po 4921 go­dzi­nach roz­ma­wia­my przez Sky­pe’a. On w swo­im
domu w Am­ma­nie w Jor­da­nii, ja w Ka­to­wi­cach, w Pol­sce.
Ah­med Kha­te­eb jest au­to­rem ksi­ążki Sand, Huts and Sal­ty Wa­ter
[Pia­sek, cha­ty i sło­na woda]. W pod­ty­tu­le do­pi­sek: „Opo­wie­ść
pierw­sze­go na­uczy­cie­la w Abu Zabi”. Nie­wie­le jest miejsc na świe­cie,
w któ­rych ci­ągle spo­tkać mo­żna pierw­sze­go – w hi­sto­rii da­ne­go
miej­sca – na­uczy­cie­la albo mi­ni­stra, biz­nes­me­na albo kie­row­cę, le­ka­rza,
ar­ty­stę. W Abu Zabi, sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich,
zda­rza­ją się jed­nak cuda. Gdy­by fil­mow­cy ze­chcie­li na­kręcić do­ku­ment
o Ah­me­dzie, z ła­two­ścią opo­wie­dzie­li­by przy tej oka­zji hi­sto­rię mia­sta,
w któ­rym wy­bu­rzo­no cha­ty z li­ści pal­mo­wych i nad brze­giem mo­rza
po­sta­wio­no szkla­ne wie­żow­ce. Wszyst­ko w cza­sie krót­szym niż pół
wie­ku. W nie­spe­łna trzy ge­ne­ra­cje. Miesz­ka­ńcy tej zie­mi w dzie­ci­ństwie
prze­mie­rza­li pu­sty­nię na wiel­błądzie. Te­raz mają wnu­ki i je­żdżą
dwu­na­sto­pa­smo­wy­mi au­to­stra­da­mi.
Wi­dzo­wie fil­mu już po pierw­szym ujęciu mu­sie­li­by za­dać so­bie
py­ta­nie: Dla­cze­go Ah­med, pierw­szy emi­rac­ki na­uczy­ciel, sie­dzi na
ka­na­pie w Am­ma­nie, a nie w jed­nym z luk­su­so­wych apar­ta­men­tow­ców
nad brze­giem Za­to­ki Per­skiej?
– Ah­med, czy mo­gli­by­śmy za­cząć od py­ta­nia o to, gdzie jest twój
dom?
– Nie mam domu. Mu­sia­łem przy­wyk­nąć do ta­kiej od­po­wie­dzi.
My­śla­łem o tym już dzie­si­ąt­ki razy. Uro­dzi­łem się w arab­skim Dża­ni­nie,
któ­ry jest oku­po­wa­ny przez Izra­el i dzi­siaj znaj­du­je się na Za­chod­nim
Brze­gu. Miesz­ka­łem tam przez dzie­wi­ęt­na­ście lat, po­tem przez po­nad
trzy­dzie­ści lat ży­łem w Abu Zabi, w mi­ędzy­cza­sie kil­ka lat spędzi­łem
w Niem­czech. Te­raz już od dwu­dzie­stu lat miesz­kam w Am­ma­nie,
w Jor­da­nii. Je­stem Pa­le­sty­ńczy­kiem, ale mo­jej oj­czy­zny nie ma na
po­li­tycz­nej ma­pie świa­ta. Przy­je­cha­łem do Jor­da­nii z Emi­ra­tów za­raz po
prze­jściu na eme­ry­tu­rę i tu­taj je­stem obcy. Miesz­kam w nie­złej dziel­ni­cy,
jest zie­lo­no, a za oknem śpie­wa­ją pta­ki, ale całe swo­je do­ro­słe ży­cie
spędzi­łem na pu­sty­ni i wci­ąż do niej tęsk­nię. Tyle że tam ani przez
mo­ment nie czu­łem się „u sie­bie”. Emi­rat­czy­cy za­wsze da­wa­li mi
od­czuć swo­ją wy­ższo­ść: „Przy­je­cha­łeś tu tyl­ko na chwi­lę. Nie je­steś
oby­wa­te­lem tego pa­ństwa. Sko­ńcz ro­bo­tę i wra­caj do sie­bie”. Do sie­bie,
czy­li gdzie? Przez całe ży­cie mia­łem kil­ka­na­ście miesz­kań, ale ni­g­dzie
nie zna­la­złem domu.

Re­tro­spek­cja wy­da­rzeń. Ko­laż zdjęć ar­chi­wal­nych: Dża­nin/ Ara­bo­wie


w tra­dy­cyj­nych bia­łych stro­jach – ga­la­bi­jach – spa­ce­ru­ją po tar­go­wych uli­cach
mia­sta/ Arab­skie tar­go­wi­sko: suk, ze sto­iska­mi pe­łny­mi ko­lo­ro­wych tka­nin,
garn­ków, dzba­nów do prze­cho­wy­wa­nia oli­wy/ Fo­to­gra­fie czar­no-bia­łe, a jed­nak
wszyst­ko in­ten­syw­nie od­dzia­łu­je na zmy­sły. Nie­mal sły­chać po­krzy­ki­wa­nia
i na­wo­ły­wa­nia kup­ców/

W stycz­niu 1948 roku po aro­ma­tycz­ny ty­mia­nek, so­czy­ste oliw­ki


i naj­słod­sze figi Ah­med je­ździ z ro­dzi­ca­mi do pa­le­sty­ńskiej wsi
nie­da­le­ko Dża­ni­nu. W czerw­cu 1948 roku, by ku­pić te same oliw­ki,
ty­mia­nek i figi, musi prze­kro­czyć gra­ni­cę pa­ństwa. Pięć mie­si­ęcy, jed­na
woj­na i prze­su­ni­ęta na ma­pie li­nia wy­star­czą, by świat dwu­na­sto­let­nie­go
Ah­me­da zmie­nił się na za­wsze. Na znak pro­te­stu chło­piec re­zy­gnu­je
z za­jęć w or­kie­strze szkol­nej, bo pro­wa­dzi je ży­dow­ska skrzy­pacz­ka
z Haj­fy.
– Po­zo­sta­ła tyl­ko na­dzie­ja. To wszyst­ko, do cze­go mo­gli od­wo­ły­wać
się Pa­le­sty­ńczy­cy. Do­kład­nie tak samo jest dzi­siaj – mówi Ah­med
Man­so­ur Kha­te­eb sie­dem­dzie­si­ąt dwa lata pó­źniej[2].
Gdy oka­za­ło się, że nie może zo­stać mu­zy­kiem, roz­po­czął pra­cę jako
na­uczy­ciel. Spędził kil­ka lat, ucząc w szko­łach w Ara­bii Sau­dyj­skiej.
Po­tem szu­kał pra­cy w Ku­wej­cie i tam po raz pierw­szy usły­szał o Abu
Zabi.
– Geo­gra­fia była moim ulu­bio­nym przed­mio­tem, dla­te­go wie­dzia­łem
tro­chę o Ma­ska­cie na oma­ńskim wy­brze­żu, orien­to­wa­łem się, że ist­nie­ją
Tru­cial Sta­tes, jak kie­dyś na­zy­wa­no Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie.
Jed­nak prze­nig­dy nie sły­sza­łem, by ktoś pod­ró­żo­wał tam
w po­szu­ki­wa­niu pra­cy. Pew­nie dla­te­go wi­zja ob­jęcia po­sa­dy pierw­sze­go
na­uczy­cie­la w tej części świa­ta była dla mnie tak nęcąca – tłu­ma­czy
Ah­med, sie­dząc na swo­jej ka­na­pie w kwie­ci­ste wzo­ry. Opo­wia­da z taką
pre­cy­zją i szcze­gó­ła­mi, jak­by wszyst­ko zda­rzy­ło się kil­ka dni wcze­śniej.
Pa­mi­ęta na­zwi­ska, funk­cje, ja­kie pe­łni­li spo­tka­ni przez nie­go lu­dzie,
i sta­no­wi­ska, ja­kie otrzy­ma­li wie­le lat pó­źniej.
Do przy­szłej sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich pod­ró­żu­je
jak wszy­scy w tam­tym cza­sie. Tro­chę sa­mo­lo­tem, częścio­wo przez
pu­sty­nię. Naj­pierw przy­la­tu­je na bry­tyj­skie lot­ni­sko woj­sko­we
w emi­ra­cie Szar­dża, po­tem sa­mo­cho­dem wzdłuż brze­gu mo­rza przez
Du­baj do Abu Zabi. Sa­mo­chód za­trzy­mu­je się co kil­ka­na­ście
ki­lo­me­trów, gdy pia­sek robi się zbyt mi­ęk­ki. Pa­sa­że­ro­wie wy­sia­da­ją
i wy­py­cha­ją za­pa­da­jące się auto. Na szczęście mają do dys­po­zy­cji
spe­cjal­ne me­ta­lo­we pły­ty, któ­re po­zwa­la­ją wy­ko­pać sa­mo­chód
ob­ci­ążo­ny to­wa­ra­mi za­ku­pio­ny­mi na tar­gu w Du­ba­ju. Cen­ty­metr po
cen­ty­me­trze.
– Do­je­cha­li­śmy, gdy za­pa­dał zmierzch. Auto za­par­ko­wa­no przed
pa­ła­cem szej­ka, wład­cy Abu Zabi. Ten przy­wi­tał się ze mną
po­wści­ągli­wie i ka­zał za­pro­wa­dzić mnie do szko­ły. W moim po­ko­ju
było me­ta­lo­we łó­żko, a z su­fi­tu zwi­sa­ła lam­pa naf­to­wa. I to wszyst­ko.
To było całe wy­po­sa­że­nie pierw­sze­go po­ko­ju pierw­sze­go na­uczy­cie­la
przy pierw­szej szko­le w Abu Zabi. Wpa­dłem w roz­pacz. Go­rącz­ko­wo
roz­my­śla­łem, że przyj­mu­jąc tę pro­po­zy­cję, zro­bi­łem coś bar­dzo
głu­pie­go.
Jest rok 1958. W Du­ba­ju, Szar­dży, Ku­wej­cie czy Ka­ta­rze szko­ły
funk­cjo­nu­ją już od kil­ku lat. Ale nie w Abu Zabi. Pa­nu­jący tam szejk
Szach­but bin Sul­tan Al Na­haj­jan nie jest mi­ło­śni­kiem edu­ka­cji.
Wy­star­cza mu ist­nie­jąca szko­ła ko­ra­nicz­na, gdzie dzie­ci uczą się czy­tać
i za­pa­mi­ętu­ją po­szcze­gól­ne fra­zy Ko­ra­nu – świ­ętej ksi­ęgi mu­zu­łma­nów.
Bry­tyj­czy­cy już daw­no pro­po­no­wa­li szej­ko­wi, że wy­bu­du­ją szko­łę, a on
będzie tyl­ko pła­cił pen­sję przy­je­żdża­jącym na­uczy­cie­lom. Zgo­dził się po
kil­ku mie­si­ącach i tak Ah­med zo­stał pierw­szym na­uczy­cie­lem w Al-
Fa­la­hiy­ah Scho­ol w roku szkol­nym 1958/1959.
– Szejk nie chciał szko­ły w Abu Zabi. Nie uwa­żał, by edu­ka­cja
w ogó­le mo­gła się do cze­goś przy­dać. Poza tym prze­ra­ża­ło go, że
na­uczy­cie­le przy­je­żdża­jący z in­nych kra­jów arab­skich będą wy­wie­ra­li
wpływ na zmie­nia­jące się mia­sto. Pew­nie dla­te­go bu­dy­nek szkol­ny był
tak skrom­ny. W Abu Zabi w tym cza­sie sta­ły trzy mu­ro­wa­ne obiek­ty:
pa­łac szej­ka, sie­dzi­ba przed­sta­wi­cie­la rządu bry­tyj­skie­go i moja szko­ła.
Wszyst­kie od­da­lo­ne nie­co od cen­trum mia­sta, skła­da­jące­go się
z nie­wiel­kie­go tar­gu i chat z drze­wa pal­mo­we­go i wy­pla­ta­nych li­ści. Nie
było żad­nych dróg, tyl­ko pia­sek. Na szczęście w świe­tle dnia wszyst­ko
wy­gląda­ło dużo le­piej. Wi­dok tar­czy sło­ńca wi­szącej nad pu­sty­nią
i to­pi­ącej się wie­czo­rem w mo­rzu dzia­łał jak za­strzyk ener­gii. Gdy
ran­kiem otwo­rzy­łem drzwi swo­je­go po­ko­ju, zna­la­złem się na raj­skiej
wy­spie. Od nie­daw­no wy­bu­do­wa­nej szko­ły do la­zu­ro­we­go mo­rza było
za­le­d­wie dwa­dzie­ścia me­trów. A wo­kół pu­styn­na pust­ka.

Na­jazd ka­me­ry z góry, re­kon­struk­cja sta­rych bu­dyn­ków szkol­nych/ Sze­ść


nie­wiel­kich obiek­tów usta­wio­nych w rzędzie, ka­żdy z wi­do­kiem na mo­rze/
Do­oko­ła pia­sek, pierw­sze urządze­nia tech­nicz­ne: al­ter­na­tor (trze­ci w mia­stecz­ku)/
Brak bie­żącej wody/ Kla­sy wy­po­sa­żo­ne w pro­ste krze­sła, ta­blicz­ki do pi­sa­nia
i dużą ta­bli­cę po­środ­ku ka­żde­go po­miesz­cze­nia/ Na­jazd ka­me­ry na mar­mu­ro­wą
ta­bli­cę z na­pi­sem: „Al-Fa­la­hiy­ah Scho­ol – dar rządu bry­tyj­skie­go dla
miesz­ka­ńców Abu Zabi”/

Ah­med po­ko­chał to miej­sce od dru­gie­go wej­rze­nia. Urządził swój


po­kój nie­licz­ny­mi me­bla­mi ku­pio­ny­mi na tar­gu w Du­ba­ju, na ścia­nie
po­wie­sił zdjęcia z Lon­dy­nu i uświa­do­mił so­bie, że ni­g­dy nie miesz­kał
tak bli­sko mo­rza. Na­stęp­ne­go dnia po­ja­wi­li się ucznio­wie z ro­dzi­ca­mi.

Pierw­sze­go dnia w szko­le usta­wio­no nas wszyst­kich w sze­re­gu – wspo­mi­na


Mo­ham­med al-Fa­him, uczeń pierw­szej szko­ły w Abu Zabi i pó­źniej­szy szef
ro­dzin­nej fir­my im­por­tu­jącej sa­mo­cho­dy. – Po­cho­dzący z Pa­le­sty­ny na­uczy­ciel
chciał usta­lić, jak się na­zy­wa­my i ile mamy lat, żeby po­dzie­lić nas na trzy gru­py,
po jed­nej na kla­sę. Sta­ra­li­śmy się jak naj­le­piej, ale nikt z nas nie znał swo­je­go
wie­ku i nie wie­dzie­li­śmy, jak brzmią na­sze pe­łne na­zwi­ska. Zna­li­śmy tyl­ko
imio­na i przy­dom­ki, któ­ry­mi zwra­ca­li się do nas przy­ja­cie­le i ro­dzi­ce. Nikt
wcze­śniej nie py­tał nas o pe­łne na­zwi­ska. By­li­śmy skon­ster­no­wa­ni i nie mie­li­śmy
po­jęcia, jak od­po­wie­dzieć na py­ta­nia na­uczy­cie­la. Pa­no­wa­ło wiel­kie za­mie­sza­nie,
a my po­da­wa­li­śmy dane, z któ­rych wi­ęk­szo­ść mu­sia­ła zo­stać zmie­nio­na
w pó­źniej­szych la­tach, by wier­nie od­zwier­cie­dlić na­sze po­cho­dze­nie. Osta­tecz­nie
sko­ńczy­ło się po­dzia­łem nie we­dług wie­ku, ale we­dług po­zio­mu na­szych
umie­jęt­no­ści czy­ta­nia i pi­sa­nia. [...] Pa­mi­ętam, że by­łem tak pod­eks­cy­to­wa­ny
na­uką w pierw­szej szko­le, że cza­sa­mi spa­łem w ubra­niu, by ran­kiem nie
mar­no­wać cza­su na przy­go­to­wa­nia.
Do wspo­mnie­nia pierw­sze­go dnia w szko­le opi­sa­ne­go przez
Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma na­uczy­ciel do­da­je trzy zda­nia:
– Przy­bie­gli ra­do­śni, ni­g­dy nie sły­sze­li o po­mo­cach na­uko­wych ani
o ksi­ążkach, ale ta­kie­go gło­du wie­dzy już pó­źniej nie spo­tka­łem.
Pa­trzy­li na mnie wiel­ki­mi oczy­ma i słu­cha­li z prze­jęciem. Do­tąd
my­śla­łem, że tyl­ko w ksi­ążkach mo­żna prze­czy­tać, jak na­uczy­ciel
kszta­łtu­je ucznia, jak na nie­go wpły­wa, jak to się dzie­je, że je­den
zo­sta­nie po la­tach przy­wód­cą, a dru­gi sze­fem fir­my.
Sze­śćdzie­si­ąt lat temu Ah­med miał dwa­dzie­ścia dwa lata. Uczest­ni­czy
w wiel­kich zmia­nach, ja­kie na­stępu­ją w Abu Zabi po od­kry­ciu źró­deł
ropy naf­to­wej. Z osiem­dzie­si­ęciu pierw­szych uczniów, któ­rzy wów­czas
roz­po­częli szko­łę, wy­ro­śli naj­bar­dziej wpły­wo­wi człon­ko­wie ro­dzi­ny
szej­ka, mi­ni­stro­wie, biz­nes­me­ni, przed­si­ębior­cy. Tam­te­go dnia jed­nak
sie­dzą w ław­kach boso, w cza­sie prze­rwy z ra­do­ścią wy­bie­ga­ją z kla­sy
i wska­ku­ją do mo­rza. Są wśród nich:
Mo­ham­med bin Dar­wish – przy­szły am­ba­sa­dor Zjed­no­czo­nych
Emi­ra­tów Arab­skich w Au­strii,
Mo­ham­med Ab­del Ja­lil al-Fa­him – szef ogrom­nej kor­po­ra­cji
ro­dzin­nej Al­fa­him Gro­up, au­tor ksi­ążki Od nędzy do pie­ni­ędzy,
Yusuf Ami­ri – dy­rek­tor w fir­mie Eti­sa­lat, jed­nym z dwóch głów­nych
ope­ra­to­rów ko­mór­ko­wych w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich,
Said Ate­eq – dy­rek­tor w de­par­ta­men­cie wody i elek­trycz­no­ści w Abu
Zabi,
Yaqut Ate­eq – wy­so­kiej ran­gi ofi­cer w si­łach po­wietrz­nych
Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich,
Ali Naqi – dy­rek­tor w jed­nym z ban­ków w Abu Zabi,
Mo­ham­med Sha­rif Fu­la­zi – wy­so­kiej ran­gi urzęd­nik w Fun­du­szu
In­we­sty­cyj­nym Abu Zabi
i wresz­cie Cha­li­fa bin Za­jid – pre­zy­dent Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów
Arab­skich.
Mi­ja­ją ko­lej­ne mie­si­ące. Ah­med zdo­by­wa co­raz wi­ęk­sze za­ufa­nie
szej­ka Szach­bu­ta.

Pa­łac szej­ka: wi­dok z góry/ Bu­dy­nek z du­żym dzie­dzi­ńcem wy­gląda jak


sce­no­gra­fia z ekra­ni­za­cji arab­skiej ba­śni/ Biel ścian kon­tra­stu­je z żó­łtym
pia­skiem, la­zu­rem wody i ci­ągle błękit­nym nie­bem/ XVIII-wiecz­na wie­ża wa­row­na
zo­sta­ła wznie­sio­na z ko­ra­low­ców i ka­mie­ni wy­rzu­ca­nych przez mo­rze/ Z da­le­ka
wi­dać wie­że wia­tro­we – bar­je­ell to­wers – cha­rak­te­ry­stycz­ne dla tej część Za­to­ki
Per­skiej wie­że wen­ty­la­cyj­ne wpusz­cza­jące świe­że po­wie­trze do wnętrza do­mostw
w upal­ne dni/ Duże, orien­tal­nie rze­źbio­ne drew­nia­ne drzwi do pa­ła­cu,
prze­zna­czo­ne tyl­ko dla spe­cjal­nych go­ści/ Ah­med wcho­dzi mniej­szy­mi
drzwicz­ka­mi, któ­re znaj­du­ją się w tych wiel­kich, prze­ci­ska się nie­zgrab­nie ma­łym
otwo­rem

Ah­med wie, że szejk Szach­but ni­ko­mu nie ufa i ni­ko­mu nie wie­rzy.
Szcze­gól­nie Bry­tyj­czy­kom i wszyst­kim tym, któ­rzy zwęszy­li, że na
po­wsta­jącym pa­ństwie ze źró­dła­mi ropy naf­to­wej mo­żna nie­źle za­ro­bić.
W Abu Zabi nie ma w tym cza­sie ani dróg, ani ban­ków. Przed­sta­wi­cie­le
bry­tyj­skich in­sty­tu­cji fi­nan­so­wych nie zdo­by­li za­ufa­nia wład­cy.
Pod­sta­wo­wa in­dyj­ska wa­lu­ta, ru­pia, mar­nu­je się, le­żąc w skarb­cu.
Wil­goć i ostre dro­bin­ki pia­sku do­ko­nu­ją znisz­cze­nia i pie­ni­ądze po
pro­stu gni­ją. Może Bry­tyj­czy­kom pa­so­wał taki ob­rót spra­wy? Może
wła­śnie tak chcie­li za­rządzać bo­ga­cącym się emi­ra­tem? Lu­dzie nie mają
do­stępu do słod­kiej wody, któ­ra jest do­star­cza­na z wy­ko­py­wa­nych
wzdłuż wy­brze­ża pry­mi­tyw­nych stud­ni. Pierw­sze li­try prze­fil­tro­wa­nej
przez pia­sek cie­czy są naj­mniej sło­ne, po­tem sól prze­do­sta­je się na
po­wierzch­nię, a sprze­da­jący wodę wy­ko­pu­ją obok ko­lej­ną dziu­rę ze
sło­no-słod­ką cie­czą. Nie­co wy­tchnie­nia przy­no­szą zi­mo­we desz­cze.
Pada rzad­ko, ale miesz­ka­ńcy Abu Zabi na­uczy­li się zbie­rać i fil­tro­wać
desz­czów­kę. So­lid­ny ka­wał płót­na roz­kła­da­ją nad dzie­dzi­ńcem.
Od­po­wied­nio wy­so­ko, by nie dez­or­ga­ni­zo­wać ży­cia prze­cho­dzącym
do­mow­ni­kom. Po­środ­ku płach­ty ukła­da­ją ka­mień. Z tego wklęsłe­go
miej­sca do wia­dra albo mi­ski ka­pie woda. O deszcz mo­dlą się tu­taj
bar­dzo in­ten­syw­nie. Gdy przy­cho­dzi, jest bło­go­sła­wie­ństwem. Dzie­ci
wie­dzą, że je­śli nad do­mo­wym dzie­dzi­ńcem po­ja­wia się duża płach­ta
ma­te­ria­łu, to zna­czy, że na­de­szła zima.
„Ob­ser­wu­jąc miesz­ka­ńców pu­sty­ni, my­śla­łem, że czło­wiek jest
na­praw­dę nie­sa­mo­wi­ty. Po­tra­fi się przy­zwy­cza­ić do ka­żdych wa­run­ków,
na­wet do naj­trud­niej­sze­go oto­cze­nia” – pi­sze Ah­med w ksi­ążce Pia­sek,
cha­ty i sło­na woda.
Jest jed­no zda­rze­nie, któ­re­go Ah­med ża­łu­je do dzi­siaj. Cho­dzi
o dzień, gdy wzi­ął dys­cy­pli­nu­jącą trzci­nę i wy­mie­rzył karę na­stęp­cy
tro­nu, ude­rza­jąc go po nie­wiel­kich dło­niach.
– Gdy dzi­siaj o tym my­ślę, na­wet nie pa­mi­ętam, dla­cze­go tak się
sta­ło. To na pew­no nie było istot­ne prze­wi­nie­nie. Szejk Cha­li­fa (któ­ry
w 2004 roku zo­stał pre­zy­den­tem ZEA) za­pła­kał, a ja zo­sta­łem we­zwa­ny
na roz­mo­wę do pa­ła­cu. Szach­but, wład­ca i jed­no­cze­śnie wu­jek szej­ka
Cha­li­fy, miał do mnie pre­ten­sje – wspo­mi­na Ah­med. Gdy­by tyl­ko
mo­żna było cof­nąć czas, gdy­by zna­la­zł się jesz­cze raz w tej oświe­tlo­nej
pu­styn­nym sło­ńcem kla­sie, za­miast wy­mie­rzać spra­wie­dli­wo­ść li­nij­ką,
udzie­li­łby naj­wy­żej krót­kiej słow­nej re­pry­men­dy.
Mo­żli­we, że to wła­śnie był po­czątek ko­ńca ba­śni z ty­si­ąca i jed­nej
nocy. Zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­ny. Za­nim jed­nak ten ko­niec na­stąpił,
Ah­med wy­ru­szył z szej­kiem Szach­bu­tem do In­dii.

Ka­me­ra po­ka­zu­je za­tło­czo­ne uli­ce Bom­ba­ju/ Na­jazd na Taj Ma­hal Pa­la­ce –


ma­je­sta­tycz­ny bu­dy­nek ho­te­lu z do­mi­nu­jącą ko­pu­łą, po­ło­żo­ny nad brze­giem
mo­rza, jak­by wi­tał przy­je­żdża­jących i obie­cy­wał do­stęp do naj­wi­ęk­szych skar­bów
In­dii/ W po­bli­żu mo­nu­men­tal­na kon­struk­cja Bra­my In­dii/ Ho­tel wy­gląda jak
po­łącze­nie ele­men­tów sty­lów gre­ko-ro­ma­ńskie­go, arab­skie­go, in­dyj­skie­go
z wik­to­ria­ńskim neo­go­ty­kiem/

Ah­med jako czło­nek de­le­ga­cji Abu Zabi przy­je­chał do In­dii. Tra­fił do


raju. Mi­ędzy­na­ro­do­we to­wa­rzy­stwo, mi­ęk­kie po­dusz­ki z pie­rza,
wy­god­ny ma­te­rac i or­kie­stra umi­la­jąca po­si­łki go­ściom ho­te­lo­wym.
Naj­wy­ra­źniej nie wszyst­kim jed­nak umi­la­ła – szejk był z niej tak
nie­za­do­wo­lo­ny, że po­pro­sił dy­rek­cję ho­te­lu o wy­ci­sze­nie mu­zy­ki.
– Taj Ma­hal Pa­la­ce z całą pew­no­ścią był naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym
miej­scem na ma­pie mia­sta. Pierw­szy ho­tel z prądem, z nie­miec­ki­mi
win­da­mi i tu­rec­ki­mi ła­źnia­mi. Naj­wspa­nial­sza por­ce­la­na, naj­lep­sze
je­dze­nie, naj­lep­sza mu­zy­ka, naj­pi­ęk­niej­sze ma­te­ria­ły, ja­kie kie­dy­kol­wiek
wi­dzia­łem. Do tego mia­sto aż trzęsło się od wi­bra­cji, ryt­mów, za­pa­chów
i ży­cia, któ­re­go ni­g­dy wcze­śniej nie do­świad­czy­łem. Fa­scy­no­wa­ło mnie
wszyst­ko, na­wet kon­trast mi­ędzy prze­py­chem ho­te­lu a bez­dom­ną
ro­dzi­ną miesz­ka­jącą na chod­ni­ku w sąsied­niej ulicz­ce – wy­li­cza Ah­med,
któ­ry bie­gał i zwie­dzał mia­sto ca­ły­mi go­dzi­na­mi. W tym sa­mym cza­sie
szejk Szach­but spędzał ko­lej­ne dni w apar­ta­men­cie, od cza­su do cza­su
przyj­mu­jąc ofi­cjal­nych go­ści. – Pew­ne­go dnia szej­ka od­wie­dził Ab­del
Mu­nim al-Nadżdżar, egip­ski dy­plo­ma­ta w Bom­ba­ju i zna­jo­my
ów­cze­sne­go pre­zy­den­ta Egip­tu, Dża­ma­la Abd an-Na­si­ra. Po­li­tyk zna­ny
ze swo­ich so­cja­li­stycz­nych sym­pa­tii i za­pędów re­for­ma­tor­skich nie mógł
być ulu­bie­ńcem szej­ka Szach­bu­ta. Z jego przed­sta­wi­cie­lem wład­ca
roz­ma­wiał w spo­sób ogól­ni­ko­wy, prze­ska­ku­jąc z te­ma­tu na te­mat. Gdy
go­dzin­na wi­zy­ta się sko­ńczy­ła, od­pro­wa­dzi­łem kon­su­la do win­dy. Szejk
bar­dzo się ze­zło­ścił i ni­g­dy mi tego nie za­po­mniał.
Ah­med pod­pa­dł już po raz dru­gi, a prze­cież jego ży­cie za­le­ża­ło od
na­stro­ju arab­skie­go wład­cy. To nie­ła­twa za­le­żno­ść.
– Ka­żdy, kto kie­dy­kol­wiek zna­la­zł się na dwo­rze arab­skie­go wład­cy,
do­brze wie, że od jego wi­dzi­mi­się za­le­ży wszyst­ko – wy­ja­śnia. – Szej­ka
może zde­ner­wo­wać naj­mniej­szy gest, sło­wo czy za­cho­wa­nie. Jed­ne­go
dnia jesz przy sto­le, na któ­rym usta­wio­no zło­te kan­de­la­bry, śpisz
w łó­żku w je­dwab­nej po­ście­li, a ko­lej­ne­go dnia lądu­jesz na bru­ku.
Ja­kiś czas po po­wro­cie z In­dii do Abu Zabi ży­cie na­pi­sa­ło
Pa­le­sty­ńczy­ko­wi wła­śnie taki sce­na­riusz.
– Było krót­ko po za­cho­dzie sło­ńca, gdy we­zwa­no mnie do pa­ła­cu.
Dłu­gi na dwie­ście me­trów spa­cer do sie­dzi­by wład­cy nie za­jął wi­ęcej niż
czte­ry mi­nu­ty. Na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że coś może się kryć
za tym nie­spo­dzie­wa­nym za­pro­sze­niem. Szach­but po­pa­trzył na mnie
nie­wi­dzący­mi oczy­ma, w taki sam spo­sób jak na la­tar­nię znaj­du­jącą się
za mo­imi ple­ca­mi. „Nie chce­my, że­byś zo­stał tu cho­ćby je­den dzień
dłu­żej”, usły­sza­łem i to był ko­niec au­dien­cji. Dzi­siaj, po pra­wie
sze­śćdzie­si­ęciu la­tach, my­ślę o tym mo­men­cie z taką samą zło­ścią,
od­ra­zą i bez­rad­no­ścią jak wów­czas. Za­da­ję so­bie py­ta­nie, co
roz­wście­czy­ło szej­ka Szach­bu­ta tak moc­no. He­ard and done your
hi­gh­ness – „Usły­sza­łem i tak się sta­nie, wa­sza wy­so­ko­ść”, tyle tyl­ko
wy­krztu­si­łem i wy­sze­dłem z uczu­ciem bez­rad­no­ści, któ­re zże­ra­ło mnie
od środ­ka. Nikt z obec­nych w pa­ła­cu się nie ode­zwał. Prze­cież ci lu­dzie
mnie zna­li, część z nich pew­nie mnie lu­bi­ła, ale nikt nie po­wie­dział nic
prze­ciw­ko sło­wu wład­cy. By­łem zdru­zgo­ta­ny. Na­zy­wa­łem to miej­sce
do­mem, a jed­ne­go dnia mu­sia­łem wy­je­chać. Po­czu­łem się tak, jak­bym
w ci­ągu jed­nej se­kun­dy stra­cił wszyst­ko. Pró­bo­wa­łem pro­sić ro­dzi­nę
szej­ka o me­dia­cję w mo­jej spra­wie, o zła­go­dze­nie spo­ru. W od­po­wie­dzi
usły­sza­łem, że „wszyst­ko za­wdzi­ęczam swo­im egip­skim przy­ja­cio­łom”.
Nie przy­ja­źni­łem się z Egip­cja­na­mi. Nie mia­łem kon­tak­tu z Ab­de­lem
Mu­ni­mem Al-Nadżdża­rem poza krót­kim spo­tka­niem przy win­dzie. Ktoś
mu­siał Szach­bu­to­wi na­opo­wia­dać o mnie strasz­nych rze­czy, któ­re były
ca­łko­wi­cie nie­praw­dzi­we. Ale sta­ło się, żad­na me­dia­cja nie po­mo­gła,
dla­te­go mu­sia­łem Abu Zabi opu­ścić.

WHA­T E­V ER WILL BE, WILL BE.


CO MA BYĆ, TO BĘDZIE

Jest gru­dzień 1960 roku. Ah­med ci­ężko sy­pia, wie, że w swo­im


ro­dzin­nym mie­ście nie ma cze­go szu­kać. W Dża­ni­nie nie znaj­dzie ani
pra­cy, ani szko­ły, w któ­rej mó­głby się za­trud­nić. Jest prze­świad­czo­ny, że
ni­g­dy nie spo­tka go nic cie­kaw­sze­go od tych kil­ku­na­stu mie­si­ęcy na
pu­sty­ni, na skra­ju mo­rza, w miej­scu, gdzie wszyst­ko do­pie­ro się
za­czy­na. Czuł się tu jak ar­chi­tekt, któ­re­mu po­zwo­lo­no od pod­staw
wy­bu­do­wać zu­pe­łnie nowe mia­sto. Te­raz wszyst­ko się sko­ńczy­ło, więc
za­miast wra­cać upo­ko­rzo­ny do ro­dzin­ne­go mia­sta, wy­bie­ra się do
Egip­tu, a po­tem z gru­pą nowo po­zna­nych ko­le­gów wy­je­żdża do
Nie­miec.

Zdjęcia w ple­ne­rze/ Grie­she­im – mia­sto w nie­miec­kim kra­ju zwi­ąz­ko­wym He­sja/


Kra­jo­braz lat sze­śćdzie­si­ątych ubie­głe­go wie­ku/ Ty­po­we mia­sto: fa­bry­ka szkła,
ko­sza­ry woj­sko­we/ Ko­stiu­my: dre­li­chy z fa­bry­ki szkła, bry­tyj­skie mun­du­ry
woj­sko­we/

W Niem­czech Ah­med znaj­du­je pra­cę w hu­cie szkła. Sta­je przy ko­ńcu


ta­śmy, na któ­rą pro­sto z pie­ca wy­je­żdża­ją go­to­we pro­duk­ty. Pa­ku­je je
ostro­żnie do pu­de­łek, na jed­nych za­uwa­ża ety­kiet­kę „ship­ped to Aden”,
czy­li „wy­pro­du­ko­wa­no dla miej­sco­wo­ści Aden”, jed­ne­go z głów­nych
miast w Je­me­nie. Tęsk­no­ta do pu­sty­ni na Pó­łwy­spie Arab­skim za­czy­na
po­ja­wiać się co­raz częściej. Po raz pierw­szy w ży­ciu pra­cu­je fi­zycz­nie,
ale to się szyb­ko zmie­nia, bo znaj­du­je cie­kaw­szą pra­cę w Düs­sel­dor­fie.
Tam jest od­po­wie­dzial­ny za kon­ser­wa­cję bu­dyn­ków w bry­tyj­skich
ko­sza­rach. Jest na­wet dość po­pu­lar­ny wśród Bry­tyj­czy­ków, bo ka­żdy
chce być w do­brej ko­mi­ty­wie z kimś, kto szyb­ko zle­ci wy­mia­nę ze­psu­tej
uszczel­ki. W Düs­sel­dor­fie spo­ty­ka też młod­szą o dwa lata In­ge­bor­gę –
kre­ślar­kę, któ­ra zo­sta­je jego żoną. Niby wszyst­ko jest wspa­nia­le, mają
nie­miec­kich przy­ja­ciół, wy­je­żdża­ją na wa­ka­cje do in­nych kra­jów
Eu­ro­py, ale Ah­med przez cały czas za­sta­na­wia się, gdzie tak na­praw­dę
jest jego dom. My­śla­mi wra­ca do Abu Zabi. To jest sil­niej­sze od nie­go.
Uczu­cie to wzma­ga się po prze­czy­ta­nej w bry­tyj­skiej ga­ze­cie in­for­ma­cji,
że w da­le­kim kra­ju nad Za­to­ką Per­ską szejk Szach­but wła­śnie stra­cił
wła­dzę na rzecz bra­ta, szej­ka Za­ji­da. Rok pó­źniej Ah­med po­sta­na­wia, że
musi wró­cić na Bli­ski Wschód. Wła­śnie uma­rł jego oj­ciec, a on, jako
naj­star­szy w ro­dzi­nie, po­wi­nien wes­przeć fi­nan­so­wo naj­bli­ższych,
tym­cza­sem z nie­miec­kiej pen­sji wy­star­cza mu tyl­ko na skrom­ne ży­cie.
Wsia­da do Orient Expres­su i po sied­miu la­tach roz­łąki spo­ty­ka się ze
swo­ją ro­dzi­ną w Dża­ni­nie. A gdy dwu­ty­go­dnio­wy urlop się ko­ńczy,
po­sta­na­wia, że za wszel­ką cenę wró­ci do Abu Zabi.

Re­kon­struk­cja wy­da­rzeń/ Czar­no-bia­łe zdjęcia po­ka­zu­ją ru­chli­wy port


w Ku­wej­cie/ Bo­ga­te pa­ństwo jest jed­nym z naj­le­piej roz­wi­ja­jących się pa­ństw na
Bli­skim Wscho­dzie, od sze­śćdzie­si­ęciu lat miesz­ka­ńcy cie­szą się elek­trycz­no­ścią,
a mo­der­ni­stycz­ne domy za­chwy­ca­ją mi­ło­śni­ków ar­chi­tek­tu­ry/ Ah­med ubra­ny
w tra­dy­cyj­ny strój szu­ka stat­ku w por­cie/ Ma na­dzie­ję szyb­ko do­stać się do
Du­ba­ju, a stam­tąd, jak kil­ka lat wcze­śniej, za­mie­rza prze­do­stać się do Abu Zabi/

W 1967 roku rząd Ku­wej­tu po­zwa­la Pa­le­sty­ńczy­kom z jor­da­ński­mi


pasz­por­ta­mi na bez­wi­zo­wy wjazd do kra­ju. Ah­med chce za­okręto­wać się
na sta­tek pły­nący do In­dii i wy­si­ąść, gdy ten po dro­dze za­wi­nie do
du­baj­skie­go por­tu. Jed­nak by wje­chać do Du­ba­ju albo Abu Zabi,
po­trzeb­ne jest za­pro­sze­nie i gwa­ran­cja pra­cy. Emi­ra­ty Oma­nu
Trak­ta­to­we­go (taka na­zwa pa­ństwa obo­wi­ązy­wa­ła przed ofi­cjal­nym
zjed­no­cze­niem) od po­cząt­ku przyj­mo­wa­ły tyl­ko tych, któ­rych
po­strze­ga­no jako po­ży­tecz­ną i po­trzeb­ną siłę ro­bo­czą, nie­chęt­nie dzie­ląc
się swo­im bo­gac­twem z oby­wa­te­la­mi bied­niej­szych kra­jów arab­skich.
Ah­med sta­rał się na­wet o wizę du­baj­ską, ale za­miast zgo­dy w jego
pasz­por­cie po­ja­wi­ła się tyl­ko czer­wo­na pie­cząt­ka i krzy­cząca in­skryp­cja:
visa de­nied – „wizy od­mó­wio­no”. Bez za­gwa­ran­to­wa­nej pra­cy ani do
Du­ba­ju, ani do Abu Zabi wje­chać nie mo­żna. Na pierw­sze­go w hi­sto­rii
mia­sta na­uczy­cie­la nikt tam nie cze­ka.
– Dzi­siaj, po pi­ęćdzie­si­ęciu la­tach, nie po­tra­fię zro­zu­mieć, skąd
wzi­ęło się we mnie prze­ko­na­nie, że po­wi­nie­nem wró­cić na tę pu­sty­nię.
Coś mnie tam ci­ągnęło. To miej­sce nie po­zwa­la­ło o so­bie za­po­mnieć –
mówi w cza­sie ko­lej­nej roz­mo­wy, znów sie­dząc na ka­na­pie w be­żo­we
kwia­ty.
Ze spo­tka­nia na spo­tka­nie ubie­ra się co­raz swo­bod­niej. Już daw­no
po­rzu­cił ofi­cjal­ny ton, kra­wat i ma­ry­nar­kę. Co­raz częściej pyta o moje
uczu­cia zwi­ąza­ne z Emi­ra­ta­mi, opo­wia­da ze swa­dą o dzie­ciach, któ­re
roz­je­cha­ły się po świe­cie – do Los An­ge­les, Ka­na­dy, Ka­ta­ru i Au­stra­lii.
Jed­na z có­rek po­ka­zu­je mi się na mo­ment, gdy mamy kło­po­ty
z po­łącze­niem. Spraw­nie przy­wra­ca wi­zję i już sły­szy­my się i wi­dzi­my
po­now­nie. Pra­cu­je w Am­ma­nie i jest dum­na, że tata opo­wia­da o swo­jej
prze­szło­ści.
– Uzgod­ni­łem wcze­śniej z moją nie­miec­ką żoną, że gdy tyl­ko się
urządzę, do­łączy do mnie z na­szym sy­nem, któ­ry uro­dził się
w Düs­sel­dor­fie kil­ka mie­si­ęcy po ślu­bie. Wszy­scy mie­li­śmy ra­zem
za­miesz­kać w Abu Zabi.
Ah­med spędza w ku­wejc­kim por­cie wie­le go­dzin. Ma wra­że­nie, że
ni­g­dy nie wi­dział tak wiel­kich tłu­mów, któ­re gna­ne wi­zją lep­sze­go ży­cia
pró­bu­ją do­stać się na sta­tek do Du­ba­ju. Ci lu­dzie mó­wią wszyst­ki­mi
języ­ka­mi świa­ta. Na­uczy­ciel ma nie­wiel­ki ba­gaż – jed­ną wa­liz­kę,
węze­łek z ksi­ążka­mi i ku­pio­ny na arab­skim tar­gu koc. Po we­jściu na
sta­tek znaj­du­je miej­sce na deku, sia­da w cie­niu, gło­wę kła­dzie na
węze­łku z ksi­ążka­mi i tak śpi przez ko­lej­nych osiem dni. Jest tak go­rąco,
że wi­dzi, jak pot ska­pu­je z czół ma­ry­na­rzy pro­sto do ich mi­sek
z je­dze­niem. Tak wil­got­no, że nikt na­wet nie za­kła­da ko­szul­ki. Gdy
sta­tek za­ko­twi­cza na re­dzie Du­ba­ju, Ah­med zo­sta­je na po­kła­dzie. Ofi­cer
nie daje się prze­ko­nać, że czło­wiek bez od­po­wied­niej pie­cząt­ki ma tylu
zna­jo­mych w Abu Zabi i bez kło­po­tu znaj­dzie tam pra­cę.
– Nie wiem, na co li­czy­łem, prze­cież moja sy­tu­acja była zu­pe­łnie
bez­na­dziej­na. Nie mia­łem in­ne­go wy­jścia, mu­sia­łem po­zo­stać na stat­ku,
któ­ry pły­nął aż do Bom­ba­ju, by po­tem tą samą dro­gą wró­cić do
Ku­wej­tu. My­śla­łem wte­dy tyl­ko o tym, że czło­wiek jest w sta­nie
wy­trzy­mać znacz­nie wi­ęcej, niż mu się wy­da­je.
O wizę in­dyj­ską po­sta­rał się już w Niem­czech, dla­te­go gdy tyl­ko
do­tar­li do por­tu w Bom­ba­ju, Ah­med scho­dzi na ląd i w cza­sie spa­ce­ru
od­naj­du­je eks­klu­zyw­ny ho­tel Taj Ma­hal Pa­la­ce – ten sam, któ­ry wraz
z szej­kiem Szach­bu­tem od­wie­dzi­li kil­ka lat wcze­śniej. O ta­kich
luk­su­sach może te­raz tyl­ko po­ma­rzyć. W dro­dze po­wrot­nej sta­tek
po­now­nie za­trzy­mu­je się na re­dzie w Du­ba­ju.
„Po­sta­no­wi­łem wte­dy zro­bić coś zu­pe­łnie sza­lo­ne­go. Po­ży­czy­łem od
wspó­łpa­sa­że­ra tra­dy­cyj­ne oma­ńskie ubra­nie z pi­ęk­nie ha­fto­wa­ną
kum­mą, czy­li na­kry­ciem gło­wy, i sta­nąłem w ko­lej­ce do ofi­ce­ra, któ­ry
prze­glądał pasz­por­ty wszyst­kich wy­sia­da­jących. To był ten sam
urzęd­nik, któ­ry po­przed­nim ra­zem do­kład­nie prze­kart­ko­wał mój
pasz­port i od­mó­wił wjaz­du. Stra­ci­łem prze­ko­na­nie, że co­kol­wiek może
się udać. Do­oko­ła kłębi­li się lu­dzie, a ja mo­dli­łem się o cud, któ­ry
po­zwo­li­łby mi zdo­być pie­cząt­kę. I cud się zda­rzył. Tłum za­fa­lo­wał,
ofi­cer od­wró­cił się na mo­ment, a ja zdo­ła­łem prze­ło­żyć swój pasz­port na
kup­kę z tymi do­ku­men­ta­mi, któ­re upraw­nia­ły do wjaz­du do mia­sta.
Ofi­cer nie wró­cił do spraw­dza­nia i gład­ko pod­stem­plo­wał rów­nież mój
do­ku­ment, kil­ka kar­tek da­lej od tej z na­pi­sem visa de­nied. Na brzeg
prze­wio­zła nas mniej­sza łódź. Do dzi­siaj, na pa­mi­ąt­kę naj­bar­dziej
sza­lo­nej i głu­piej przy­go­dy, któ­rą prze­ży­łem, mam to oma­ńskie
ubra­nie” – z ta­ki­mi de­ta­la­mi hi­sto­rię po­wro­tu do Abu Zabi Ah­med
opi­sał w swo­ich wspo­mnie­niach.

Abu Zabi, ko­niec lat sze­śćdzie­si­ątych XX wie­ku/ Wi­dok na mia­sto z góry/


Po­je­dyn­cze mu­ro­wa­ne bu­dyn­ki kon­tra­stu­ją z cha­ta­mi z li­ści i drew­na
ba­na­now­ców/ W do­mach z be­to­nu miesz­ka­ją ob­co­kra­jow­cy pra­cu­jący dla firm
zwi­ąza­nych z wy­do­by­ciem ropy naf­to­wej/ Z da­le­ka wi­dać Ma­qta Brid­ge, most,
któ­ry w 1967 roku po­łączył wy­spę Abu Zabi z lądem/ Obok mały Ma­qta Fort,
hi­sto­rycz­ny bu­dy­nek, w któ­rym po­bie­ra się cła od przy­jezd­nych/ Dro­ga wzdłuż
mo­rza na­zy­wa­na przez miesz­ka­ńców Cor­ni­che od­dzie­la mia­sto od mo­rza/
W mie­ście pe­łno dźwi­gów i ma­szyn bu­dow­la­nych/ Nie­licz­ne sa­mo­cho­dy/

Przez sze­ść lat Ah­med ro­bił wszyst­ko, by tra­gicz­ne wspo­mnie­nie


ostat­nie­go spo­tka­nia z szej­kiem Szach­bu­tem ukryć głębo­ko w pa­mi­ęci.
Je­dy­ne, co po­zo­sta­ło, to uśmiech­ni­ęte twa­rze uczniów bie­gnących boso
do szko­ły. W 1967 roku w Abu Zabi nie­wie­le osób cho­dzi bez bu­tów.
Ra­czej w san­da­łach, bo gdy prze­cho­dzi się po­mi­ędzy po­je­dyn­czy­mi
bu­dyn­ka­mi, pu­styn­ny pia­sek na­dal wła­zi mi­ędzy pal­ce. Za­mek, oto­czo­ny
kil­ku­dzie­si­ęcio­ma mu­ro­wa­ny­mi do­ma­mi, zmie­nia się w cen­trum
arab­skie­go pla­cu bu­do­wy. Do­oko­ła nie­go po­wsta­je jed­no z naj­szyb­ciej
roz­wi­ja­jących się miast świa­ta. Mia­sto, któ­re obie­cu­je i daje na­dzie­ję.
Mia­sto, gdzie mo­żna za­ro­bić: sprze­dać, ku­pić, bu­do­wać, ma­lo­wać,
za­pro­jek­to­wać, prze­wie­źć. Świat pe­łen In­dian, Pa­ki­sta­ńczy­ków,
Li­ba­ńczy­ków, Su­da­ńczy­ków, lu­dzi z Sy­rii i re­gio­nu Pa­le­sty­ny. Dzi­ki
Za­chód na Bli­skim Wscho­dzie. Ame­ry­ka z cza­sów go­rącz­ki zło­ta.
Ah­med przy­je­żdża tu bez wizy, nie­le­gal­nie, na stat­ku, jak pro­sty
ro­bot­nik, któ­rych set­ki ści­ąga­ją do Abu Zabi w po­szu­ki­wa­niu sta­bi­li­za­cji
i pra­cy.
– I ni­g­dy nie pró­bo­wa­łeś spo­tkać swo­ich daw­nych uczniów albo
szej­ka Za­ji­da, któ­re­go dzie­ci uczy­łeś? Prze­cież to on o wszyst­kim
de­cy­do­wał, on zjed­no­czył kraj, był wśród Ara­bów pó­łbo­giem – mó­wię.
– Gdy po raz pierw­szy za­miesz­ka­łem w Abu Zabi, szejk Za­jid
przy­je­żdżał cza­sa­mi, by od­wie­dzić swo­je­go bra­ta. Sam rządził
w od­da­lo­nym o sto ki­lo­me­trów Al-Ajn. Był mi­łym czło­wie­kiem, wpa­dał
do szko­ły, mó­wi­ąc: „Dzień do­bry, Ah­med”, lu­bił je­ździć sa­mo­cho­dem
i często to ro­bił. Kie­dy po­now­nie zna­la­złem się w Za­to­ce, Za­jid był już
szej­kiem ca­łe­go kra­ju. Miał wo­kół sie­bie świ­tę i nie­ła­two było prze­bić
się przez ten mur – wy­ja­śnia Ah­med. – Ale mam oczy­wi­ście wra­że­nie,
że coś po­szło nie tak. Ci, któ­rych zna­łem, nie do ko­ńca chcie­li mi
po­móc, a ja jed­no­cze­śnie tak bar­dzo brzy­dzi­łem się tego, jak za­cho­wał
się względem mnie szejk Szach­but, że by­łem zbyt dum­ny, by sta­nąć
przed kim­kol­wiek i pro­sić o pra­cę. Cza­sa­mi wi­nię sie­bie, my­ślę, że
gdy­bym wte­dy spró­bo­wał, mia­łbym wi­ęk­sze szan­se na suk­ces. Przez
dwa­dzie­ścia sie­dem lat czu­łem, że za­słu­ży­łem na coś lep­sze­go.
Nie po­mo­gli szej­ko­wie, mi­ni­stro­wie, am­ba­sa­do­ro­wie, dy­rek­to­rzy
za­rządza­jący ro­dzin­ny­mi fir­ma­mi. Po­móc na­wet nie mo­gli, bo nie mie­li
po­jęcia, że Ah­med wró­cił. W ko­ńcu za­czął pra­co­wać w urzędzie
od­po­wie­dzial­nym za roz­dzie­la­nie miesz­kań ro­bot­ni­kom
przy­je­żdża­jącym do mia­sta. Pro­sta ro­bo­ta, któ­rej naj­wi­ęk­szym atu­tem
było przy­słu­gu­jące Ah­me­do­wi miesz­ka­nie. Po­kój z elek­trycz­no­ścią,
ła­zien­ką, do­stępem do bie­żącej wody i wspól­nej kuch­ni.
– Zro­zu­mia­łem, jak wie­le zmie­ni­ło się w Abu Zabi, sze­ść lat
wcze­śniej o czy­mś ta­kim mó­głbym za­le­d­wie po­ma­rzyć. Do­ko­ny­wa­ła się
zmia­na. Ale to był do­pie­ro jej po­czątek.

EDU­K A­C JA JEST JAK LA­TAR­N IA

Wiel­ka zmia­na przy­szła 6 sierp­nia 1966 roku, gdy szejk Za­jid bin Sul­tan
Al Na­haj­jan prze­jął tron. To było rok przed po­wro­tem Ah­me­da do Abu
Zabi. Ten rok wy­star­czył, by lu­dzie zro­zu­mie­li, że nic już nie będzie
ta­kie samo. Przede wszyst­kim za­częli ko­rzy­stać z bo­gac­twa, któ­re wraz
z pie­ni­ędz­mi z ropy naf­to­wej spły­nęło do Abu Zabi. Jed­nym
z wy­znacz­ni­ków tej pro­spe­ri­ty mia­ła być bez­płat­na szko­ła dla
wszyst­kich. Szejk Za­jid wie­dział, że wy­kszta­łce­nie ma ogrom­ne
zna­cze­nie. Do dzi­siaj w naj­no­wo­cze­śniej­szych bu­dyn­kach emi­rac­kich
szkół mo­żna prze­czy­tać, co Za­jid my­ślał o edu­ka­cji. Zło­co­ne li­te­ry
ukła­da­ją się w cy­ta­ty z prze­mó­wień szej­ka: „Praw­dzi­wym skar­bem
ca­łe­go na­ro­du są jego lu­dzie [...] do­bro­byt i suk­ces mie­rzy się
w stan­dar­dzie edu­ka­cji do­stęp­nej dla wszyst­kich”. Albo jesz­cze ład­niej:
„Edu­ka­cja jest jak la­tar­nia, któ­ra oświe­tla two­ją dro­gę, gdy spa­ce­ru­jesz
na­wet po naj­ciem­niej­szych ale­jach”. Sam szejk z trud­no­ścią pi­sał
i czy­tał, był ab­sol­wen­tem kut­tab[3]. Na­uczy­ciel czy­tał lub re­cy­to­wał mu
wer­sy Ko­ra­nu, a on pie­czo­ło­wi­cie wszyst­ko po­wta­rzał. Cho­dzi­ło nie
tyl­ko o to, by za­pa­mi­ętać po­szcze­gól­ne sło­wa, ale rów­nież wy­re­cy­to­wać
je z od­po­wied­nią in­to­na­cją. Na­uka trwa­ła od roku do dwóch lat. Wte­dy
nikt nie po­trze­bo­wał klas, wy­star­czy­ło miej­sce pod pal­mą, a na­uczy­ciel
nie do­sta­wał pen­sji, lecz je­dze­nie albo ubra­nie od ro­dzi­ców swo­ich
uczniów. Wszyst­ko się zmie­ni­ło, gdy do wła­dzy do­sze­dł Za­jid, któ­ry
otwo­rzył szko­ły pu­blicz­ne, osob­no dla chłop­ców i osob­no dla dziew­cząt.
Za­jid sza­no­wał ko­bie­ty i uwa­żał, że one ta­kże mu­szą się kszta­łcić. To nie
była po­wszech­na po­sta­wa w tra­dy­cyj­nych kra­jach Za­to­ki Per­skiej.
Po­cząt­ko­wo nie­ła­two było prze­ko­nać Emi­rat­czy­ków do po­wszech­nej
edu­ka­cji. Za­pew­ne my­śle­li po­dob­nie jak po­przed­ni wład­ca, szejk
Szach­but: szko­ła na pu­sty­ni do ni­cze­go się nie przy­da. Ale Abu Zabi
prze­sta­wa­ło być pu­sty­nią.
Ah­med uwa­ża, że ta­kie po­de­jście do na­uki wy­ni­ka­ło z prag­ma­ty­zmu
mądre­go szej­ka.
– Na po­cząt­ku po­pe­łnio­no mnó­stwo błędów. Emi­rat­czy­cy nie mie­li
do­świad­cze­nia, więc ła­two było ich oszu­kać. Na do­brą spra­wę nie zna­li
się na ni­czym oprócz po­ła­wia­nia pe­reł i upra­wy dak­ty­li. Ale mie­li dużo
pie­ni­ędzy. Za­jid po­wie­dział: „Po­trze­bu­je­my na­szych lu­dzi, na­wet je­śli
cze­goś nie wie­dzą. Na­uczą się. Po­zwól­my im uczyć się na błędach”.
Uwa­żam, że to było bar­dzo mądre.

Zbli­że­nie na po­ko­je biu­ro­we/ Cha­rak­te­ry­stycz­ne biur­ka, sza­fy, fo­te­le, krze­sła


wy­pro­du­ko­wa­ne w la­tach sze­śćdzie­si­ątych, sie­dem­dzie­si­ątych i osiem­dzie­si­ątych
XX wie­ku/ Zmie­nia­ją się miej­sca i wy­strój: biu­ro Ah­me­da znaj­du­je się na
wy­bu­do­wa­nym w 1969 roku lot­ni­sku w Abu Zabi/ W po­ko­jach leżą ga­ze­ty/
Urzęd­ni­cy czy­ta­ją i spraw­dza­ją/ Cza­sem wy­co­fu­ją ja­kiś nu­mer, wte­dy wszyst­kie
ga­ze­ty lądu­ją w sto­sach na podło­dze/ Inni urzęd­ni­cy dniem i nocą słu­cha­ją ra­dia,
wy­ła­pu­ją wszyst­kie in­for­ma­cje na te­mat Emi­ra­tów, ro­bią no­tat­ki – naj­pierw
ręcz­nie, po­tem na ma­szy­nach do pi­sa­nia i wresz­cie w kom­pu­te­rach/ Na biur­kach
sto­ją szklan­ki z her­ba­tą, ulu­bio­na urzęd­ni­cza ma­sa­la tea ser­wo­wa­na jest
w szklan­kach; ma ko­lor brązo­wo­po­ma­ra­ńczo­wy od kar­da­mo­nu i du­żej ilo­ści
mle­ka/ Urzęd­ni­cy czy­ta­ją ga­ze­ty, pa­ląc pa­pie­ro­sy/ Dym, któ­rym prze­si­ąka­ją fo­te­le
i za­sło­ny, uno­si się nad gło­wa­mi obec­nych/
5 stycz­nia 1969 roku Ah­med za­czy­na pra­cę w nowo po­wsta­łym
De­par­ta­men­cie In­for­ma­cji. Będzie w nim urzędo­wał przez dwa­dzie­ścia
sie­dem lat, aż do eme­ry­tu­ry. 27 grud­nia 1996 roku, w sze­śćdzie­si­ątym
roku ży­cia, po raz ostat­ni za­mknie za sobą drzwi biu­ra.
– De­par­ta­ment In­for­ma­cji zaj­mo­wał się po pro­stu cen­zu­rą. – Ah­med
na­zy­wa rzecz po imie­niu. – Za­cząłem od czy­ta­nia in­for­ma­cji, ja­kie
uka­zy­wa­ły się o Abu Zabi w lo­kal­nych arab­skich ga­ze­tach. Ro­bi­łem
za­pi­ski, a te in­for­ma­cje tra­fia­ły na biur­ko naj­wa­żniej­szych urzęd­ni­ków
i szej­ka, tak by do­kład­nie wie­dzie­li, co o ich kra­ju mó­wią sąsie­dzi.
Z cza­sem cen­zu­ro­wa­łem wszyst­kie nie­miec­ko- i an­glo­języcz­ne
dzien­ni­ki. Sie­dzia­łem w swo­im biu­rze na lot­ni­sku, a tam, pro­sto
z sa­mo­lo­tu, przy­wo­żo­no ga­ze­ty z Ku­wej­tu i Li­ba­nu, rza­dziej z Egip­tu
i Jor­da­nii. Lot­ni­sko­wa re­stau­ra­cja do­star­cza­ła nam kawę, her­ba­tę,
a na­wet ciast­ka. To była po­ucza­jąca pra­ca, bo zmu­szo­ny by­łem czy­tać
ga­ze­ty od de­ski do de­ski. Gdy trze­ba było coś ocen­zu­ro­wać, na stro­nie
po­ja­wia­ły się wy­ci­ęte pro­sto­kąty albo czar­ne, za­zna­czo­ne ma­za­kiem
kwa­dra­ty. Po­tem wła­ści­cie­le skle­pów, któ­re roz­pro­wa­dza­ły ga­ze­ty,
zle­ca­li wy­ci­na­nie ta­kich sa­mych dziur albo ma­lo­wa­nie czar­nych
pro­sto­kątów w resz­cie na­kła­du. Prio­ry­te­ty były ja­sne: zwra­ca­my uwa­gę
na wia­do­mo­ści po­li­tycz­ne o dzia­ła­niach emi­ra­tu, a przede wszyst­kim
o szej­kach. Szcze­gól­nej kon­tro­li pod­le­ga­ły tek­sty na te­mat re­li­gii,
oby­cza­jo­wo­ści i zbyt śmia­łe in­for­ma­cje o sek­sie. Ze Sta­nów
Zjed­no­czo­nych przy­je­żdża­ła „He­rald Tri­bu­ne”[4]. Z Nie­miec
im­por­to­wa­li­śmy wie­le ma­ga­zy­nów, ale naj­wi­ęk­sze kło­po­ty mia­łem
z ga­ze­ta­mi an­giel­ski­mi. Bry­tyj­czy­cy świet­nie się orien­to­wa­li
w se­kre­tach Emi­rat­czy­ków. Wie­dzie­li też, któ­ry szejk ku­pił jaką
po­sia­dło­ść w An­glii, i chęt­nie in­for­mo­wa­li o tym opi­nię pu­blicz­ną. To
była praw­dzi­wa zmo­ra dla cen­zo­rów. Ale naj­wi­ęk­sze kło­po­ty mie­li­śmy
z „Pen­tho­use Ma­ga­zi­ne” i „Play­boy­em”.
Je­stem bar­dzo zdzi­wio­na.
– Słu­cham? To przy­cho­dzi­ły ta­kie ga­ze­ty?
– Zda­rza­ły się. Zwłasz­cza w ba­ga­żu osób przy­je­żdża­jących do Abu
Zabi.
Ah­med otrzy­mał in­struk­cje, miał do­brze roz­wi­ni­ętą au­to­cen­zu­rę
i zgod­nie z wła­snym su­mie­niem re­ago­wał na tre­ści nie­bez­piecz­ne. To, co
było kry­ty­ką bo­ga­te­go emi­ra­tu – do ko­sza, ne­ga­tyw­ne ar­ty­ku­ły
kwe­stio­nu­jące de­cy­zje wład­cy trak­to­wa­no no­życz­ka­mi i do­pie­ro tak
okro­jo­ne tra­fia­ły do skle­pów. Frag­men­ty ar­ty­ku­łów dys­ku­tu­jące
z do­gma­ta­mi re­li­gii – za­ma­zy­wa­no na czar­no. Były też zdjęcia
po­ka­zu­jące zbyt dużo na­gie­go cia­ła, na któ­rych trze­ba było coś za­sło­nić
albo za­ma­lo­wać wy­sta­jącą nogę czy ka­wa­łek pier­si. Kie­dy Ah­med sam
miał wąt­pli­wo­ści, zwra­cał się do oso­by nad­zo­ru­jącej, cza­sa­mi jego
sze­fo­wie mu­sie­li wy­słać za­py­ta­nie do sądu. A gdy ja­kaś li­ba­ńska albo
egip­ska ga­ze­ta kil­ku­krot­nie dru­ko­wa­ła ne­ga­tyw­ne ar­ty­ku­ły
o Emi­rat­czy­kach, po pro­stu wstrzy­my­wa­no za­mó­wie­nie i ga­ze­ta nie była
już w Abu Zabi do­stęp­na.
Na­uczy­ciel cen­zor prze­ry­wa roz­mo­wę i pro­si, że­bym chwi­lę
za­cze­ka­ła. Cze­kam, pa­trząc na ro­man­tycz­ny pej­zaż na ob­ra­zie na ścia­nie
w jor­da­ńskim domu Ah­me­da i be­żo­wą ka­na­pę z wy­tła­cza­ny­mi wzo­ra­mi.
Gdy kil­ka mi­nut pó­źniej mój roz­mów­ca sia­da na niej po­now­nie, trzy­ma
w ręce pi­ęk­ny sta­ro­druk.
– To ksi­ążka o ma­so­nach z 1914 roku. Eg­zem­plarz z au­to­gra­fem
au­to­ra. Ode­bra­no ją wła­ści­cie­lo­wi, któ­ry przy­je­chał do Abu Zabi do
pra­cy. Były ta­kie cza­sy, kie­dy mu­sie­li­śmy spraw­dzać cały ba­gaż
przy­je­żdża­jących. Ksi­ążki za­bie­ra­no na lot­ni­sku i wy­sy­ła­no do na­sze­go
biu­ra. Tam de­cy­do­wa­li­śmy, co trze­ba skon­fi­sko­wać, a co mo­żna zwró­cić
wła­ści­cie­lo­wi. Hi­sto­ria ma­so­ne­rii nie mia­ła szans. I wierz mi, że by­łem
naj­bar­dziej to­le­ran­cyj­nym wśród cen­zo­rów. Wie­le razy się zda­rza­ło, że
ob­ci­na­no mi pen­sję, gdy ktoś wy­ła­pał, że nie­wy­star­cza­jąco
ocen­zu­ro­wa­łem ja­kiś ar­ty­kuł. Cza­sa­mi czu­łem się jak w pu­łap­ce, mi­ędzy
tym, co czu­łem, że po­wi­nie­nem zro­bić, a tymi, któ­rzy kon­tro­lo­wa­li
mnie. Ży­łem w ci­ągłej oba­wie, że za chwi­lę ktoś mi po­wie: „Nie chcesz
re­spek­to­wać na­szych re­guł – nie mu­sisz miesz­kać w na­szym kra­ju”.
W 1972 roku wy­da­rzy­ło się coś, co mo­gło zmie­nić ka­rie­rę Ah­me­da,
któ­ry tuż przed Igrzy­ska­mi Olim­pij­ski­mi w Mo­na­chium wy­my­ślił, że
zor­ga­ni­zu­je w Niem­czech wiel­ką ak­cję pro­mo­cyj­ną. Zjed­no­czo­ne
Emi­ra­ty Arab­skie jako nowe pa­ństwo po­wsta­ło za­le­d­wie rok wcze­śniej.
W Eu­ro­pie, któ­ra eks­por­to­wa­ła z nich ropę naf­to­wą, nie­wie­le osób
wie­dzia­ło, gdzie znaj­du­ją się Abu Zabi, Du­baj, Szar­dża czy Ras al-
Chaj­ma. Ah­med przy­go­to­wał bro­szur­ki o po­wsta­jącej na Bli­skim
Wscho­dzie fe­de­ra­cji emi­ra­tów. Edy­cją za­jęła się dru­kar­nia, któ­rą znał ze
swo­je­go pierw­sze­go po­by­tu w Niem­czech. Nie­ste­ty, eu­ro­pej­skie me­dia
nie za­uwa­ży­ły ulo­tek i nie po­świ­ęci­ły ak­cji pro­mo­cyj­nej żad­nej uwa­gi.
Nie wspo­mnia­ły też ani sło­wem o czło­wie­ku, któ­ry to wszyst­ko
przy­go­to­wał. Za­miast tego pi­sa­ły o Pa­le­sty­ńczy­kach z or­ga­ni­za­cji
Czar­ny Wrze­sień i ak­cji ter­ro­ry­stycz­nej, w któ­rej zgi­nęło je­de­na­stu
izra­el­skich spor­tow­ców, je­den nie­miec­ki ofi­cer i pi­ęciu ter­ro­ry­stów.
Pa­le­sty­ńczyk z Abu Zabi po­zo­stał nie­zna­ny, jak­by nie­wi­dzial­ny.
– Nie my­śla­łeś ni­g­dy o tym, by wró­cić do szko­ły i po­now­nie zo­stać
na­uczy­cie­lem?
– Ja wca­le nie lu­bi­łem uczyć. Wy­da­je mi się, że by­łem do­brym
na­uczy­cie­lem, ale wca­le tego nie lu­bi­łem. Poza tym gdy przy­je­cha­łem
do Abu Zabi po raz dru­gi, zna­łem nie tyl­ko an­giel­ski, ale też nie­miec­ki.
Mia­łem na­dzie­ję, że dzi­ęki temu zdo­będę lep­szą pra­cę.
Ah­med ni­g­dy nie wró­cił do emi­rac­kiej szko­ły, ale przez kil­ka lat
cho­dzi­ły do niej jego dzie­ci: czte­ry cór­ki i syn, wszyst­kie z dru­gie­go
ma­łże­ństwa. Pierw­sze roz­pa­dło się po kil­ku­na­stu mie­si­ącach od
przy­jaz­du do Abu Zabi. In­ge­bor­ga z sy­nem zo­sta­li w Niem­czech. Ich
dro­gi ro­ze­szły się na do­bre, mi­ło­ść się wy­pa­li­ła, nie było pie­ni­ędzy na
spro­wa­dze­nie ro­dzi­ny nad Za­to­kę Per­ską, a In­ge­bor­ga dała Ah­me­do­wi
ul­ti­ma­tum – albo za­miesz­ka­ją ra­zem, albo się ro­zej­dą. Ah­med
po­sta­no­wił za­ło­żyć nową ro­dzi­nę. To była cena, któ­rą mu­siał za­pła­cić za
przy­jazd do Abu Zabi. Jego dzie­ci, Lara, Lin­da, Su­laf, Ja­smi­ne
i Mo­ham­med, cho­dzi­ły do bez­płat­nej szko­ły dla Emi­rat­czy­ków
i przy­jezd­nych. Za­jęcia pro­wa­dzo­no po arab­sku, a zda­niem Ah­me­da
po­ziom edu­ka­cji był nie­zwy­kle wy­so­ki. Na­uczy­cie­le z Ira­ku, Jor­da­nii
czy Li­ba­nu wręcz wal­czy­li o to, by pra­co­wać w bo­ga­tym kra­ju,
w któ­rym pen­sja była dwu­krot­nie wy­ższa niż w ich oj­czy­stych kra­jach.
Z cza­sem za­częły się po­ja­wiać pry­wat­ne szko­ły. Dzi­siaj w Abu Zabi jest
ich pra­wie trzy­sta, edu­ka­cja na­le­ży tam do naj­dro­ższych na świe­cie, a na
nie­bo­tycz­ne cze­sne nie na­rze­ka­ją tyl­ko Emi­rat­czy­cy. Wi­ęk­szo­ść
pla­có­wek re­ali­zu­je pro­gram bry­tyj­ski albo ame­ry­ka­ński, ale są też
szko­ły hin­du­skie, fi­li­pi­ńskie, ja­po­ńskie, fran­cu­skie i nie­miec­kie. Cze­sne
za ucznia w li­ce­al­nej dzie­si­ątej czy je­de­na­stej kla­sie po­tra­fi si­ęgnąć
za­wrot­nej kwo­ty 80–100 ty­si­ęcy zło­tych rocz­nie. W za­mian szko­ły są
wy­po­sa­żo­ne jak eu­ro­pej­skie uni­wer­sy­te­ty. Na dzie­ci cze­ka kil­ka sal
gim­na­stycz­nych, bie­żnie, ba­se­ny i kor­ty te­ni­so­we – to stan­dard.
Bo­gat­sze pla­ców­ki ofe­ru­ją jesz­cze pla­ne­ta­ria, pra­cow­nie mu­zycz­ne
z in­stru­men­ta­mi dla wszyst­kich uczniów, stu­dia ra­dio­we, do­stęp do
dru­ka­rek 3D, pra­cow­nię gra­ficz­ną z pra­są dru­kar­ską, wła­sne
wa­rzyw­nia­ki, ska­te­park albo ogro­dy do kon­tem­pla­cji na da­chu.
Wszyst­ko to, o czym dziad­ko­wie dzi­siej­szych uczniów nie mo­gli na­wet
po­ma­rzyć.
– Z ta­kich udo­god­nień ko­rzy­sta­ją dzie­ci naj­le­piej za­ra­bia­jących
eks­pa­tów. Dzie­ci z Eu­ro­py, Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Au­stra­lii. Jed­nak
wi­ęk­szo­ść pra­cow­ni­ków na­jem­nych zo­sta­wia swo­je dzie­ci z dziad­ka­mi
i ro­dzi­ną w oj­czy­źnie. Do Emi­ra­tów przy­je­żdża­ją sami i la­ta­mi za­ra­bia­ją
na pry­wat­ną edu­ka­cję w swo­jej oj­czy­źnie.
Ah­med opo­wia­da o swo­ich zna­jo­mych, przy­ja­cio­łach, któ­rych
zo­sta­wił w Abu Zabi. Mama z Fi­li­pin wy­sy­ła­ła pie­ni­ądze na szko­łę
w Ma­ni­li, a Hin­du­si pła­cą za cze­sne w in­dyj­skiej wio­sce. Tam jest
znacz­nie ta­niej i pra­cu­jąc w Emi­ra­tach, mo­żna so­bie na to po­zwo­lić.
Zresz­tą dla wie­lu szan­sa na sfi­nan­so­wa­nie edu­ka­cji dzie­ci to głów­na
przy­czy­na emi­gra­cji.
– Tak jest na ca­łym świe­cie – mówi Ah­med.
W Abu Zabi dłu­go nikt nie wie­dział o na­uczy­ciel­skim epi­zo­dzie
w ży­ciu Ah­me­da. Nie opo­wia­da on o nim ani ko­le­gom, ani cen­zo­rom
z De­par­ta­men­tu In­for­ma­cji, ani swo­jej no­wej ro­dzi­nie. Przez lata jego
prze­szło­ść po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą.
W 1996 roku, przez kil­ka mie­si­ęcy, Ah­med re­cen­zu­je an­giel­skie
i nie­miec­kie wy­da­nia ksi­ążek uka­zu­jące się w Emi­ra­tach. Pew­ne­go dnia
na jego biur­ko tra­fia ksi­ążka: From Rags to Ri­ches. Hi­sto­ry of Abu
Dha­bi [Od nędzy do pie­ni­ędzy. Hi­sto­ria Abu Zabi] Mo­ham­me­da al-
Fa­hi­ma. Cen­zor bez tru­du roz­po­zna­je w au­to­rze jed­ne­go ze swo­ich
pierw­szych uczniów. Na ar­chi­wal­nym zdjęciu wi­dzi garst­kę
uśmiech­ni­ętych chłop­ców wy­bie­ga­jących ze szko­ły. Jego szko­ły!
Mi­ędzy stro­na­mi zo­sta­wia bi­le­cik dla au­to­ra.
– Mo­ham­med al-Fa­him był za­szo­ko­wa­ny, że się od­na­la­złem. My­ślał,
że w 1960 roku prze­pa­dłem na za­wsze. Prze­czy­tał bi­le­cik i za­pro­sił mnie
na obiad, po­tem spo­ty­ka­li­śmy się dość re­gu­lar­nie, a kil­ka­na­ście ty­go­dni
przed ko­ńcem mo­jej pra­cy, my­ślę, że wła­śnie dzi­ęki jego sta­ra­niom,
zo­sta­łem za­pro­szo­ny do biu­ra pre­zy­den­ta kra­ju. Szejk Cha­li­fa zo­sta­wił
dla mnie gru­bą ko­per­tę z dużą sumą pie­ni­ędzy. Może nie chciał się ze
mną spo­tkać oso­bi­ście, bo wci­ąż pa­mi­ętał tam­to la­nie ode mnie.
Za­bra­łem tę ko­per­tę i dzień po osi­ągni­ęciu wie­ku eme­ry­tal­ne­go
po­je­cha­łem do Jor­da­nii. Wie­dzia­łem, że nikt nie będzie chciał mnie
za­trzy­mać. Dali mi dwa ty­go­dnie, bym za­ła­twił swo­je spra­wy.
Sprze­da­łem me­ble i wsia­dłem do sa­mo­lo­tu.
Nie mu­siał już wy­py­chać sa­mo­cho­du, któ­ry utknął gdzieś po­mi­ędzy
wy­dma­mi na tra­sie Abu Zabi–Du­baj. No­wo­cze­sne lot­ni­sko w sto­li­cy
Emi­ra­tów ma po­łącze­nie z Am­ma­nem.

Na­jazd ka­me­ry na gi­gan­tycz­ne mia­sto/ Wie­lo­pi­ętro­we wie­żow­ce nie pa­mi­ęta­ją już


wi­do­ku pu­sty­ni/ Abu Zabi w roku 2016 wy­gląda jak sce­no­gra­fia do fil­mów
fan­ta­sy/ Jed­na z ikon ar­chi­tek­tu­ry: biu­ro­wiec Al-Dar w kszta­łcie dys­ku w cza­sie
pre­mie­ry Gwiezd­nych wo­jen po­kry­wa­ją ogrom­ne kal­ko­ma­nie, któ­re
przed­sta­wia­ją stat­ki ko­smicz­ne/ Na uli­cach fer­ra­ri i ben­tleye/ W zam­ku szej­ków
Qasr al-Hosn trwa prze­bu­do­wa/ Obok od­by­wa się do­rocz­ny Fe­sti­wal
Dzie­dzic­twa/ W pi­ątek i so­bo­tę, by do­wie­dzieć się wi­ęcej o krót­kiej hi­sto­rii kra­ju,
trze­ba usta­wić się w ko­lej­ce/ Z da­le­ka ko­lej­ka wy­gląda jak bia­ło-czar­na rze­ka
lu­dzi – po le­wej mężczy­źni w bia­łych kan­du­rach, po pra­wej ko­bie­ty w czar­nych
aba­jach/ Ko­lo­ro­we plam­ki to eks­pa­ci, któ­rzy przy­szli zo­ba­czyć, jak wy­pla­ta się
li­ście przy bu­do­wie tra­dy­cyj­nych chat, i po­słu­chać o tym, jak nur­ko­wa­no po per­ły/

Po dwu­dzie­stu la­tach Ah­med Kha­te­eb po raz trze­ci przy­je­żdża do Abu


Zabi. Spa­ce­ru­je wzdłuż ośmio­ki­lo­me­tro­wej nad­mor­skiej pro­me­na­dy –
Cor­ni­che – pe­łnej pla­ców za­baw, re­stau­ra­cji, ka­wia­rń, ście­żek
ro­we­ro­wych i ła­wek, z któ­rych z po­wo­du upa­łu ko­rzy­stać mo­żna tyl­ko
zimą. Po raz pierw­szy, za­dzie­ra­jąc gło­wę, spo­gląda na kom­pleks pi­ęciu
wież Eti­had To­wers z luk­su­so­wy­mi miesz­ka­nia­mi, biu­ra­mi i skle­pa­mi.
Nie wi­dział jesz­cze ho­te­lu Emi­ra­tes Pa­la­ce z sze­śćdzie­si­ęcio­me­tro­wą
ko­pu­łą zdo­bio­ną dwu­dzie­sto­dwu­ka­ra­to­wym zło­tem. Może wcho­dzi do
środ­ka, by sku­sić się na cap­puc­ci­no, w któ­rym spie­nio­ne mle­ko
po­sy­pa­ne jest dro­bin­ka­mi dwu­dzie­stocz­te­ro­ka­ra­to­we­go zło­ta. Przy­je­żdża
tu, by pro­mo­wać swo­ją ksi­ążkę.
– Do na­pi­sa­nia wspo­mnień na­mó­wił mnie Mo­ham­med Al-Fa­him,
mądry Emi­rat­czyk i je­den z mo­ich pierw­szych uczniów. Stwier­dził, że
moje wspo­mnie­nia mogą dużo wnie­ść do po­rząd­ko­wa­nia hi­sto­rii Abu
Zabi. Jemu na tym za­le­ży, dla­te­go po­sta­no­wił sfi­nan­so­wać wy­da­nie
ksi­ążki.
– I co, po­sy­pa­ły się pro­śby o wy­wia­dy, ktoś już ku­pił pra­wa do
ze­kra­ni­zo­wa­nia two­jej opo­wie­ści? – py­tam w cza­sie ko­lej­ne­go
spo­tka­nia.
Sie­dzę w fo­te­lu w Ka­to­wi­cach, a Ah­med na ka­na­pie w be­żo­we kwia­ty
w Am­ma­nie. Ah­med nie od­po­wia­da od razu, jak­by wsty­dził się tego, co
będzie mu­siał wy­znać już za chwi­lę.
– Wy­dru­ko­wa­li­śmy dwa ty­si­ące eg­zem­pla­rzy ksi­ążki. My­ślę, że
wy­my­śli­łem na­wet cie­ka­wy ty­tuł: Pia­sek, cha­ty i sło­na woda, prze­cież
wła­śnie od tego wszyst­ko się w Abu Zabi za­częło. Ale ksi­ążkę mo­że­my
sprze­da­wać tyl­ko w cza­sie tar­gów. W żad­nej ksi­ęgar­ni ani bi­blio­te­ce
w Emi­ra­tach mo­jej ksi­ążki nie znaj­dziesz.
Na mo­ment od­bie­ra mi mowę. Przy­pad­ko­wo ku­pi­łam na­pi­sa­ną przez
Ah­me­da au­to­bio­gra­fię na tar­gach ksi­ążki w Szar­dży i na­wet przez myśl
mi nie prze­szło, że to bia­ły kruk.
– Ksi­ążka zo­sta­ła ocen­zu­ro­wa­na.
– Wiesz dla­cze­go?
– Gdy po­sze­dłem do De­par­ta­men­tu In­for­ma­cji, dali mi li­stę
frag­men­tów, któ­re mu­sia­łbym z ksi­ążki usu­nąć. Mi­ędzy in­ny­mi
opo­wie­ść o szej­ku Szach­bu­cie, jego skąp­stwie, krót­ko­wzrocz­no­ści
i nie­po­rad­no­ści. Mu­sia­łbym też wy­rzu­cić opo­wie­ść o tym, że ude­rzy­łem
przy­szłe­go pre­zy­den­ta li­nij­ką. I wie­le in­nych hi­sto­rii, bez któ­rych ca­ło­ść
nie mia­ła­by sen­su. Od­mó­wi­łem, wła­ści­wie od­mó­wi­li­śmy obaj, bo
mia­łem duże wspar­cie Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma. To nie­zwy­kle mądry
czło­wiek. Tak czy ina­czej ksi­ążka nie zo­sta­ła wpro­wa­dzo­na do
nor­mal­nej dys­try­bu­cji.
– Do­brze ro­zu­miem, że ocen­zu­ro­wa­no cen­zo­ra? Zro­bi­li to lu­dzie
z two­je­go de­par­ta­men­tu?
– Ich na­stęp­cy. Tchó­rze. Tak, są tchó­rza­mi, bo bali się utra­ty po­sa­dy.
Oni na­wet oświad­czy­li, że na­pi­sa­łem praw­dę, ale nie mogą ze­zwo­lić na
pu­bli­ka­cję. My­ślę, że to wszyst­ko z po­wo­du arab­skiej dumy. Jest ta­kie
po­wie­dze­nie: „Nie pierz­my na­szych bru­dów na ze­wnątrz”. No to nie
wy­pra­li­śmy.
– Nie zro­zum mnie źle, ale oni zro­bi­li do­kład­nie to, co ty ro­bi­łeś przez
dwa­dzie­ścia sie­dem lat.
Ah­med kiwa gło­wą.
– Tak, masz ra­cję, by­łem urzęd­ni­kiem i mu­sia­łem po­stępo­wać zgod­nie
z tymi sa­my­mi pro­ce­du­ra­mi. Ja ich na­wet ro­zu­miem. Wiem, dla­cze­go
nie wy­da­li tego po­zwo­le­nia.
– A gdy­byś na­dal był cen­zo­rem i przy­sze­dłby do cie­bie czło­wiek
z taką hi­sto­rią? Naj­praw­dziw­szą od pierw­szej li­te­ry do ostat­niej krop­ki?
– Zro­bi­łbym to samo. Co in­ne­go jako urzęd­nik mia­łbym zro­bić?
Gdy­bym po­stąpił ina­czej, na pew­no stra­ci­łbym pra­cę. Za­da­jesz mi
trud­ne py­ta­nia... Gdy­bym miał od­po­wie­dzieć, czy je­stem dum­ny z tego,
że by­łem cen­zo­rem, mu­sia­łbym po­wie­dzieć: nie, nie je­stem. Ani dum­ny,
ani za­do­wo­lo­ny. Ale bądźmy uczci­wi: cen­zu­ra, taka czy inna,
funk­cjo­nu­je na­wet w znacz­nie le­piej roz­wi­ni­ętych kra­jach. Dzi­siaj nikt
nie lubi praw­dy. Emi­rat­czy­kom też się wy­da­je, że mogą na­pi­sać swo­ją
hi­sto­rię. By­łaś w Abu Zabi, więc wiesz, że bez kło­po­tu znaj­dą lu­dzi,
któ­rzy dla pie­ni­ędzy na­pi­szą taką opo­wie­ść, na jaką będzie za­mó­wie­nie.
– Tyle że ty ro­bi­łeś to samo. Też zmie­nia­łeś hi­sto­rię.
– W jaki spo­sób?
– Jako cen­zor. Też wy­ci­na­łeś to, co nie­wy­god­ne dla wła­dzy.
– Oczy­wi­ście. Nikt nie mówi, że je­stem ide­ałem. By­łem zwy­kłym
bli­skow­schod­nim urzęd­ni­kiem. Gdy­bym nie wy­ko­ny­wał swo­ich
obo­wi­ąz­ków, stra­ci­łbym pra­cę. Ale gdy­bym po­sze­dł pra­co­wać gdzie
in­dziej, ni­cze­go by to nie zmie­ni­ło, w in­nych miej­scach też obo­wi­ązu­ją
ja­kieś re­gu­ły. A ja nie je­stem żad­nym bo­ha­te­rem, tyl­ko zwy­czaj­nym
czło­wie­kiem. Pew­nie gdy­by Mo­ham­med al-Fa­him nie prze­ko­ny­wał
mnie, że trze­ba mó­wić praw­dę, w ogó­le nie na­pi­sa­łbym tej ksi­ążki.
O ksi­ążce Ah­me­da sły­sze­li tyl­ko cen­zo­rzy i może jesz­cze nie­licz­ne
gro­no jego daw­nych ko­le­gów, któ­rych spo­tkał na tar­gach ksi­ążki.
Prze­czy­ta­li ją też pew­nie daw­ni ucznio­wie, któ­rzy do­sta­li eg­zem­plarz od
wy­daw­cy, Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma. O Ah­me­dzie nie na­kręco­no ni­g­dy
żad­ne­go fil­mu, szki­ce no­ta­tek z pla­nu są ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne. Tak samo
jak nie­po­trzeb­ny jest Ah­med – uczył w pierw­szej szko­le w Abu Zabi,
po­tem ocen­zu­ro­wał ty­si­ące stron ga­zet i ksi­ążek, wpły­wa­jąc na
świa­do­mo­ść miesz­ka­ńców tego kra­ju, a dzi­siaj nikt o nim nie pa­mi­ęta.
– Ni­g­dy nie chcia­łem opusz­czać Emi­ra­tów, tam było całe moje ży­cie.
Moje cór­ki i żona też nie chcia­ły wy­je­żdżać. Usły­sza­łem od nich
na­praw­dę wie­le gorz­kich słów. Przez dwa­dzie­ścia sie­dem lat pa­trzy­łem,
jak na mo­jej raj­skiej pla­ży ro­sną wie­żow­ce, i cały czas po­wta­rza­łem
so­bie: „To wszyst­ko nie two­je, to ich”.
W cza­sie ostat­niej roz­mo­wy wi­dzę przez nie­do­sko­na­łą ka­me­rę, że za
oknem jor­da­ńskie­go miesz­ka­nia Ah­me­da zro­bi­ło się po­chmur­no. Jest
gru­dzień, sło­ńce na nie­bie i trzy­na­ście stop­ni Cel­sju­sza, ale Ah­med
na­rze­ka, że nie pada i że za chwi­lę na jor­da­ńskich plan­ta­cjach
po­usy­cha­ją po­mi­do­ry. Wie­le z nich tra­fia na sto­ły w Zjed­no­czo­nych
Emi­ra­tach Arab­skich.
– Chcesz pew­nie wie­dzieć, co czu­łem, wy­je­żdża­jąc z Abu Zabi.
Go­rycz. Może ka­żdy, kto czu­je go­rycz, jest też wście­kły, ale we mnie nie
było gnie­wu ani wście­kło­ści. Albo bar­dzo głębo­ko je skry­wa­łem. Tak po
pro­stu po­to­czy­ło się moje ży­cie. Oczy­wi­ście mia­łem na­dzie­ję, że zo­sta­nę
po­trak­to­wa­ny le­piej. Wszy­scy eks­pa­ci są w tej sa­mej sy­tu­acji. Nie
otrzy­mu­je­my tyle, ile po­win­ni­śmy, a na­sza pra­ca i za­an­ga­żo­wa­nie są
war­te o wie­le wi­ęcej. Jed­nak gdy ko­ńczy­my pra­cę, mu­si­my wy­je­chać.
„Zro­bi­li­ście swo­je. Dzi­ęku­je­my, do wi­dze­nia”, tak wy­da­ją się my­śleć
Emi­rat­czy­cy. A prze­cież wie­lu z nas wca­le nie chce wy­je­żdżać.
Ah­med przez całe ży­cie nie zna­la­zł miej­sca, któ­re mó­głby na­zwać
do­mem. Są na świe­cie lu­dzie, któ­rzy czu­ją się bez­dom­ni, na­wet je­śli
mają gdzie miesz­kać.
3

Skrzy­nie szej­ka Za­ji­da

Wy­obra­żam so­bie, jak Iwo­na wsia­da do sa­mo­lo­tu. Jest nie­dzie­la, 6


sierp­nia 1989 roku. Cie­płe pol­skie lato. Urzęd­ni­ko­wi stra­ży gra­nicz­nej
na war­szaw­skim Okęciu po­ka­zu­je dwa pasz­por­ty – swój
i sze­ścio­let­nie­go Mi­ko­łaj­ka. Dzień wcze­śniej za­mknęła za sobą drzwi
w Mi­ni­ster­stwie Kul­tu­ry i Sztu­ki, w któ­rym zaj­mo­wa­ła się te­atra­mi
lal­ko­wy­mi. Je­dzie na mie­si­ęcz­ny urlop. W wa­liz­ce ma su­chą kra­kow­ską
i cze­ko­la­do­we wa­fel­ki dla Jac­ka. Ja­cek to mąż, in­ży­nier bu­dow­nic­twa,
któ­ry rok wcze­śniej wy­je­chał na pu­sty­nię. Chy­ba ni­g­dzie in­dziej na
świe­cie nie po­wsta­je tyle no­wych bu­dyn­ków i dróg, ile wła­śnie tam.
W ba­ga­żu pod­ręcz­nym Iwo­na ma „Ga­ze­tę Wy­bor­czą” z pi­ąt­ku;
w week­en­dy „Wy­bor­cza” jesz­cze nie wy­cho­dzi. Lot trwa sze­ść go­dzin,
więc cza­su na lek­tu­rę jest dużo. Czy­ta o wi­zy­cie Jana No­wa­ka-
Je­zio­ra­ńskie­go, le­gen­dar­ne­go ku­rie­ra z War­sza­wy, któ­ry przy­je­żdża na
za­pro­sze­nie Le­cha Wa­łęsy. Po­mi­ja ar­ty­ku­ły o tym, że cie­płow­ni­cy przed
se­zo­nem grzew­czym wal­czą o pod­wy­żki, a szwacz­ki z Ło­dzi żąda­ją
pod­nie­sie­nia pen­sji o dwie­ście pro­cent. W wia­do­mo­ściach ze świa­ta jest
re­por­taż z po­gra­ni­cza tu­rec­ko-bu­łgar­skie­go i ostrze­że­nie
ame­ry­ka­ńskie­go wy­wia­du – Ko­rea Pó­łnoc­na przy­go­to­wu­je się do
pro­duk­cji bro­ni jądro­wej. O Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich nie ma
ani sło­wa. Po­la­cy ko­ja­rzą inne kra­je znad Za­to­ki Per­skiej – Ku­wejt
i Irak. Ale o Abu Zabi, sto­li­cy Emi­ra­tów, ni­g­dy nie sły­sze­li. Po­dob­nie
jak o Du­ba­ju, któ­ry do­pie­ro kil­ka­na­ście lat pó­źniej sta­nie się jed­nym
z naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nych miast świa­ta.
Stęsk­nio­ny Ja­cek cze­ka już na lot­ni­sku; z da­le­ka wi­dzi żonę ubra­ną
w zwiew­ną su­kien­kę, wi­dzi jej blond wło­sy i jak za­wsze uśmiech­ni­ętą
twarz. Iwo­na trzy­ma za rękę Mi­ko­łaj­ka. Jest pi­ęćdzie­si­ąt stop­ni
Cel­sju­sza – do­brze, że ich uprze­dził, że będzie tak go­rąco. Upał nie­mal
za­trzy­mu­je ich w drzwiach sa­mo­lo­tu. Szo­ku­jące do­świad­cze­nie –
wil­got­ne sierp­nio­we go­rąco i pia­sek pu­sty­ni, któ­rą wi­dzie­li pod­czas
lądo­wa­nia. Gdy­by nie wąski pas za­bu­do­wań przy mo­rzu, mo­żna by
od­nie­ść wra­że­nie, że lot­ni­sko wy­ro­sło na środ­ku naj­wi­ęk­szej
piasz­czy­stej pu­sty­ni świa­ta. Iwo­na Ta­ida Drózd jest jed­ną z naj­dłu­żej
miesz­ka­jących w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich Po­lek. Pa­mi­ęta,
jak po­wsta­wa­ły tam pierw­sze wie­żow­ce i chod­ni­ki.
– Po­cząt­ko­wo było ich nie­wie­le i żeby do­trzeć do naj­bli­ższe­go skle­pu,
zdej­mo­wa­li­śmy z Mi­ko­łaj­kiem klap­ki, a po­tem szyb­ko bie­gli­śmy po
roz­grza­nym pia­sku – opo­wia­da, gdy trzy­dzie­ści lat pó­źniej spo­ty­ka­my
się w ka­wiar­ni przy uli­cy, któ­ra w 1989 roku jesz­cze nie ist­nia­ła.
W bu­do­wie wie­lu dróg bra­ła udział fir­ma Jac­ka. Tam­te­go dnia pro­sto
z lot­ni­ska przy­wió­zł ich do oto­czo­ne­go pło­tem osie­dla na
przed­mie­ściach sto­li­cy. W pre­fa­bry­ko­wa­nych do­mach, któ­re przy­pły­nęły
z Pol­ski kon­te­ne­ra­mi, miesz­ka­ło sie­dem­dzie­si­ęciu in­ży­nie­rów
i pra­cow­ni­ków z kra­ju. Nie­ma­ło. W ka­żdym z bu­dyn­ków znaj­do­wa­ły się
dwa albo trzy kli­ma­ty­zo­wa­ne po­ko­je, nie­wiel­ki sa­lon, wy­po­sa­żo­na we
wszyst­ko, co po­trzeb­ne, kuch­nia i ła­zien­ka. Dość kom­for­to­we wa­run­ki
jak na ów­cze­sne stan­dar­dy. Osie­dle, któ­re z an­giel­skie­go na­zy­wa­no
camp, na dwie części po­dzie­li­ła sto­łów­ka i nie­wiel­ki ga­bi­net le­kar­ski.
– Po jed­nej stro­nie miesz­ka­ła ka­dra in­ży­nier­ska, a po dru­giej
ro­bot­ni­cy. Może to dziw­ne, ale już mie­si­ąc po przy­je­ździe wie­dzie­li­śmy,
że chce­my zo­stać w Emi­ra­tach i po­czuć wol­no­ść, któ­rą zwró­ci­ły nam
wy­bo­ry z 1989 roku. Chcie­li­śmy żyć w mi­ędzy­na­ro­do­wej spo­łecz­no­ści,
ko­rzy­stać wresz­cie z pasz­por­tów za­bra­nych w cza­sie ko­mu­ny
i pod­ró­żo­wać po świe­cie. Jed­no­cze­śnie wie­dzie­li­śmy, że wraz ze
zmia­na­mi w Pol­sce wszyst­kie cen­tra­le, któ­re wy­sy­ła­ły Po­la­ków do pra­cy
za gra­ni­cą, prze­sta­ną ist­nieć i in­ten­syw­nie szu­ka­li­śmy spo­so­bu, by
zo­stać w Emi­ra­tach na dłu­żej.

Drze­wo było jed­nak na tyle duże, że mie­ści­ło się na nim wie­le


pta­ków, a i pod nim, w ni­kłym cie­niu, mo­gły usa­do­wić się inne.
z baj­ki Dla­cze­go kury nie po­tra­fią fru­wać

Gdy­by Emi­rat­czyk Mo­ham­med al-Fa­him sie­dział z nami przy


ka­wiar­nia­nym sto­li­ku, po­wie­dzia­łby tak:
– Mie­li­śmy przy­wi­lej ko­rzy­sta­nia z wie­dzy i naj­now­szych roz­wi­ązań
wy­my­śla­nych na ca­łym świe­cie. Po­stęp w in­nych kra­jach do­ko­ny­wał się
stop­nio­wo, a my po­bie­gli­śmy sprin­tem. Uczy­li­śmy się od naj­lep­szych.
Nie mu­sie­li­śmy la­ta­mi spraw­dzać do­stęp­nych tech­no­lo­gii, bo inni zro­bi­li
to za nas. Moi ro­da­cy, któ­rzy miesz­ka­li w cha­tach z li­ści pal­mo­wych,
na­stęp­ne­go dnia za­częli bu­do­wać kil­ku­pi­ętro­we blo­ki. – I do­da­łby
jesz­cze: – Jest ta­kie po­wie­dze­nie: je­śli mu­sisz wspi­ąć się do su­fi­tu, weź
dra­bi­nę. Je­śli nie masz dra­bi­ny, po­szu­kaj in­ne­go spo­so­bu.
Inni Emi­rat­czy­cy też zna­ją to po­rze­ka­dło. Mo­ham­med z dumą
i w szcze­gó­łach opo­wia­da o po­cząt­kach po­wsta­wa­nia Emi­ra­tów. To
dzi­ęki Iwo­nie znaj­dę się pó­źniej w ga­bi­ne­cie tego jed­ne­go
z naj­bo­gat­szych lu­dzi w Abu Zabi.
– Gdy pierw­szy raz po­je­cha­łem w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych do An­glii,
nie we wszyst­kich miesz­ka­niach były to­al­e­ty. My w pierw­szych do­mach
urządza­li­śmy od razu po kil­ka ła­zie­nek. Wi­ęk­szo­ść bry­tyj­skich do­mów
nie mia­ła kli­ma­ty­za­cji i ogrze­wa­nia, my bu­do­wa­li­śmy wszyst­ko od razu
z kli­ma­ty­za­cją. W Lon­dy­nie szwan­ko­wał często sys­tem od­pro­wa­dza­nia
nie­czy­sto­ści, my za­częli­śmy od ka­na­li­za­cji... – mówi o po­stępie, któ­ry
zmie­nił jego ży­cie.
Mo­ham­med al-Fa­him uro­dził się na pu­sty­ni, dzi­siaj miesz­ka
w jed­nym z naj­no­wo­cze­śniej­szych miast świa­ta. Sie­dem­dzie­si­ęcio­let­ni
dum­ny przed­si­ębior­ca i au­tor be­st­sel­le­ro­wej ksi­ążki o krót­kich dzie­jach
Abu Zabi uwiel­bia Iwo­nę Ta­idę Drózd. Obo­je ko­cha­ją ten kraj i obo­je są
za­fa­scy­no­wa­ni jego hi­sto­rią. Ksi­ążka From Rags to Ri­ches szyb­ko sta­ła
się dla Iwo­ny bi­blią. Iwo­na je­ździ­ła z mężem w opi­sy­wa­ne przez
Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma miej­sca i ro­bi­li tam set­ki zdjęć, by
za­re­je­stro­wać za­cho­dzące zmia­ny. Wie­le lat pó­źniej to wła­śnie ona i jej
syn prze­tłu­ma­czy­li ksi­ążkę Emi­rat­czy­ka na język pol­ski, choć ni­g­dy nie
tra­fi­ła do dys­try­bu­cji. Iwo­na zo­sta­ła też au­tor­ką dzie­ci­ęcej ksi­ążki
o Mo­ham­me­dzie al-Fa­hi­mie. Ara­bo­wie czy­ta­ją nie­wie­le albo wca­le,
pew­nie dla­te­go czyn­ne ksi­ęgar­nie w sto­li­cy Emi­ra­tów mo­żna po­li­czyć
na pal­cach obu rąk. Jed­nak we wszyst­kich zna­le­źć mo­żna ksi­ążki Iwo­ny.
Spi­sa­ne przez nią arab­skie baj­ki i hi­sto­rię pa­ństwa, któ­re po­wsta­wa­ło na
jej oczach, mo­żna ku­pić rów­nież w skle­pi­ku w Luw­rze, w ksi­ęgar­ni
w pre­sti­żo­wym Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim, a ta­kże w na­ro­do­wej
bi­blio­te­ce emi­rac­kiej w pa­ła­cu pre­zy­denc­kim. Oraz w ka­wia­ren­ce,
w któ­rej roz­ma­wia­my. Pew­nie dla­te­go, że Iwo­na au­ten­tycz­nie ko­cha ten
kraj i jego hi­sto­rię.
Po raz pierw­szy do­świad­czy­ła tego za­chwy­tu tam­te­go sierp­nio­we­go
dnia w Abu Zabi. I pó­źniej, kie­dy przyj­mo­wa­no ją w pry­wat­nych
do­mach i gdy po­pi­ja­ła her­ba­tę ze sprze­daw­ca­mi ręko­dzie­ła. Dzi­siaj
trud­no so­bie wy­obra­zić taką sy­tu­ację – w ZEA mo­żna prze­żyć
kil­ka­na­ście lat i nie po­znać bli­żej ani jed­ne­go rdzen­ne­go miesz­ka­ńca
tego kra­ju.
– To chy­ba na­tu­ral­ne, że chcia­łam się wszyst­kie­go do­wie­dzieć.
Je­ździ­li­śmy z Abu Zabi do znacz­nie le­piej roz­wi­ni­ęte­go wte­dy Du­ba­ju
i cie­szy­li­śmy się, że nie mu­si­my po­ko­ny­wać tej dro­gi na wiel­błądach.
As­fal­to­wa au­to­stra­da łącząca oba mia­sta po­wsta­ła do­pie­ro w 1980 roku.
Mi­ja­li­śmy re­stau­ra­cję Hard Rock Cafe, na miej­scu któ­rej stoi dzi­siaj
fu­tu­ry­stycz­na dziel­ni­ca Du­bai Ma­ri­na, ogląda­li­śmy sta­re gli­nia­ne domy,
wiel­błądy i ło­dzie na pla­ży w miej­scu, gdzie dzi­siaj znaj­du­ją się
luk­su­so­we ho­te­le. Dla mnie to był za­klęty świat Orien­tu.
Iwo­na zna­la­zła się w rze­czy­wi­sto­ści, o ja­kiej wcze­śniej czy­ta­ła tyl­ko
w ba­śniach. Było bied­nie, ale wszędzie pach­nia­ło ka­dzi­dłem i arab­ską
kawą. Jak­by świat gwa­łtow­nie przy­ha­mo­wał i zwol­nił.

Po co się tak spie­szyć? Mamy jesz­cze mnó­stwo cza­su.


Wszyst­ko zdąży­my zro­bić pó­źniej, a te­raz ciesz­my się go­rącym
la­tem, za­miast my­śleć o zi­mie.
z baj­ki Jak wiel­błąd dał na­ucz­kę li­so­wi

W 1967 roku ame­ry­ka­ńska Na­tio­nal Edu­ca­tio­nal Te­le­vi­sion kręci film


Fa­re­well to Ara­bia [Po­że­gna­nie z Ara­bią]. Ze świa­tem z ba­śni z ty­si­ąca
i jed­nej nocy że­gna­my się już w dwóch pierw­szych ujęciach do­ku­men­tu.
Idące przez pu­sty­nię wiel­błądy płyn­nie za­stępu­je no­wo­cze­sny chry­sler
300, któ­ry wje­żdża na kil­ku­dzie­si­ęcio­me­tro­wą wy­dmę. No­wo­cze­sno­ść
do Abu Zabi przy­szła wraz z szej­kiem Za­ji­dem. I to on wła­śnie, nu­cąc
od nie­chce­nia arab­ską me­lo­dię, sie­dzi za kie­row­ni­cą sa­mo­cho­du
i po­zwa­la się fil­mo­wać.
„Czło­wiek ro­ze­rwa­ny mi­ędzy dwo­ma świa­ta­mi. Uro­dził się w sta­rej
Ara­bii, umrze już w no­wej” – ogła­sza hie­ra­tycz­nym gło­sem
ame­ry­ka­ński lek­tor. To Da­vid Hol­den, dzien­ni­karz i au­tor ksi­ążki
Fa­re­well to Ara­bia, znaw­ca Bli­skie­go Wscho­du, za­mor­do­wa­ny w Ka­irze
w 1977 roku, do­kład­nie dzie­si­ęć lat po tym, jak na­kręcił film
o zmie­nia­jącym się Pó­łwy­spie Arab­skim. Hol­den oso­bi­ście znał Za­ji­da
bin Sul­ta­na Al Na­haj­ja­na (1918–2004) i po­dob­nie jak inni, uwa­żał go za
ar­chi­tek­ta wszyst­kich zmian. Gdy cha­ry­zma­tycz­ny szejk przy­cho­dził na
świat, o bo­gac­twie jego lu­dzi sta­no­wi­ła licz­ba wiel­błądów i palm
dak­ty­lo­wych. Gdy umie­rał, nad brze­giem mo­rza sta­ły szkla­ne wie­żow­ce,
a po as­fal­to­wych uli­cach je­ździ­ły naj­dro­ższe sa­mo­cho­dy świa­ta.
Ame­ry­ka­ński dzien­ni­karz wy­ka­zał się ogrom­nym wy­czu­ciem,
przed­sta­wia­jąc szej­ka w ten spo­sób, za­le­d­wie rok po tym, jak Za­jid
od­su­nął swo­je­go bra­ta od wła­dzy i prze­jął tron w Abu Zabi.
Ro­dzi­na Za­ji­da rządzi­ła w Abu Zabi od XVIII wie­ku. Za datę jego
uro­dzin przyj­mu­je się rok 1918, cho­ciaż na po­cząt­ku XX wie­ku na
arab­skiej pu­sty­ni nikt na­wet nie my­ślał o od­no­to­wy­wa­niu ta­kich
wy­da­rzeń. Za­jid był naj­młod­szym sy­nem za­mor­do­wa­ne­go szej­ka
Sul­ta­na bin Za­ji­da Al Na­haj­ja­na, a ma­jątek jego ro­dzi­ny jak na owe
cza­sy był nie­ma­ły. „Fi­nan­cial Ti­mes” w 1990 roku wy­li­czył, że ro­dzi­na
Za­ji­da po­sia­da­ła sto osiem­dzie­si­ąt koni i czte­ry­sta wiel­błądów.
Praw­dzi­wa for­tu­na.

Tahr sta­rał się trzy­mać w po­bli­żu sta­da, podążał jego śla­da­mi...


Zdał so­bie spra­wę, że bez sta­da nic nie zna­czy. To była praw­da:
wszy­scy za­le­że­li od sie­bie na­wza­jem i tyl­ko w gro­ma­dzie byli
bez­piecz­ni.
z baj­ki Jak ko­zio­łek Tahr na­pra­wił swój błąd

Wil­fred The­si­ger, bry­tyj­ski pod­ró­żnik, któ­ry w ksi­ążce Ara­bian Sands


opi­su­je swo­je wy­pra­wy z Be­du­ina­mi po pu­sty­ni Rub al-Cha­li, spo­tkał
szej­ka w 1947 roku. Mło­dy Arab – szejk – miał wte­dy za­le­d­wie
dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć lat i miesz­kał w Al-Ajn, oa­zie w głębi kra­ju
na­zy­wa­ne­go wte­dy Oma­nem Trak­ta­to­wym. An­glik uwiel­biał pu­sty­nię
tak samo jak szejk, szyb­ko więc zna­le­źli wspól­ny język i od tego cza­su
The­si­ger był częstym go­ściem Za­ji­da.

Oko­ło trzy­dzie­stu Ara­bów sie­dzia­ło pod aka­cją nie­da­le­ko for­tu. Nasz prze­wod­nik
wska­zał pew­ną po­stać i po­wie­dział do mnie: „Tam sie­dzi szejk”. Usa­dzi­li­śmy
na­sze wiel­błądy w od­le­gło­ści oko­ło trzy­dzie­stu jar­dów i po­de­szli­śmy, nio­sąc
strzel­by i szpi­cru­ty wiel­błądzie. Przy­wi­ta­łem się i wy­mie­ni­łem naj­now­szy­mi
wie­ścia­mi z Za­ji­dem. Był moc­no zbu­do­wa­nym mężczy­zną w wie­ku oko­ło
trzy­dzie­stu lat, z brązo­wą bro­dą. Miał sil­ną, in­te­li­gent­ną twarz i sta­now­cze,
spo­strze­gaw­cze oczy, a jego za­cho­wa­nie było spo­koj­ne, lecz wład­cze. Jego
ubra­nie było pro­ste – be­żo­wa ko­szu­la z oma­ńskiej tka­ni­ny i ka­mi­zel­ka, któ­rą
no­sił roz­pi­ętą. Od­ró­żniał się od swo­ich to­wa­rzy­szy czar­nym sznu­rem na gło­wie
i spo­so­bem, w jaki no­sił pod nim chu­s­tę, któ­ra opa­da­ła mu na ra­mio­na, za­miast
być okręco­na, zgod­nie z miej­sco­wą modą, wo­kół gło­wy. Stro­ju do­pe­łniał szty­let
i pas z na­bo­ja­mi. Jego strzel­ba le­ża­ła na pia­sku obok. Z nie­cier­pli­wo­ścią
ocze­ki­wa­łem spo­tka­nia z nim, bo cie­szył się wiel­ką es­ty­mą wśród Be­du­inów.
Lu­bi­li go za przy­stęp­ne i nie­for­mal­ne ma­nie­ry oraz życz­li­wo­ść i sza­no­wa­li jego
siłę cha­rak­te­ru, spryt, a ta­kże tęży­znę fi­zycz­ną. Mó­wi­li z po­dzi­wem: „Za­jid jest
«bedu». Zna się na wiel­błądach, umie je­ździć jak je­den z nas, po­tra­fi strze­lać
i wie, jak wal­czyć”.
z ksi­ążki Ara­bian Sands

The­si­ger pre­cy­zyj­nie opi­sał swo­je­go go­spo­da­rza, ale to, co do­strze­gło


by­stre oko Bry­tyj­czy­ka, po­wta­rza­ją wszy­scy – siła cha­rak­te­ru, cha­ry­zma
i po­słuch, ja­ki­mi cie­szył się wśród swo­ich lu­dzi szejk, po­zwo­li­ły mu
do­ko­nać nie­mo­żli­we­go – zjed­no­czyć skon­flik­to­wa­ne ze sobą ple­mio­na
arab­skie, stwo­rzyć pa­ństwo i uwol­nić się spod pro­tek­to­ra­tu
Bry­tyj­czy­ków. To nie by­ło­by oczy­wi­ście mo­żli­we, gdy­by nie ropa
naf­to­wa, któ­ra za pa­no­wa­nia jego po­przed­ni­ka za­częła pły­nąć
z od­wier­tów przy­go­to­wy­wa­nych przez Bry­tyj­czy­ków.
Pi­ąty dzień lip­ca 1962 roku zmie­nił Abu Zabi na za­wsze. Wraz
z wy­sła­niem w świat pierw­szej ba­ry­łki ropy jed­na z naj­bar­dziej
za­po­mnia­nych kra­in na zie­mi pod­da­ła się i stra­ci­ła nie­win­no­ść. Skar­bu
za­częto szu­kać w re­jo­nie wy­spy Das le­żącej sto sze­śćdzie­si­ąt
ki­lo­me­trów na pó­łnoc­ny za­chód od Abu Zabi. Nie było tam ani za­so­bów
słod­kiej wody, ani żad­ne­go osad­nic­twa, ale ba­da­nia grun­tu i skał
po­ka­za­ły, że pod dnem mo­rza może znaj­do­wać się ropa. Z dnia na dzień
na Das po­ja­wi­ły się ko­par­ki i wy­spa sta­ła się bazą naf­cia­rzy. Plat­for­mę
wiert­ni­czą wy­pro­du­ko­wa­no i zło­żo­no w Eu­ro­pie. Pły­nęła je­de­na­ście
ty­si­ęcy ki­lo­me­trów przez pó­łnoc­ny Atlan­tyk, wzdłuż skał Gi­bral­ta­ru,
po­tem mi­nęła je­me­ński port Aden i wresz­cie do­ta­rła do Za­to­ki Per­skiej.
Po trzech mie­si­ącach na mo­rzu do­pły­nęła wresz­cie do wy­spy Das.
Bry­tyj­ski agent po­li­tycz­ny, syn plan­ta­to­ra her­ba­ty ze Sri Lan­ki,
pu­łkow­nik Hugh Bo­uste­ad w swo­im co­rocz­nym ra­por­cie za­no­to­wał:

W dniu 5 lip­ca 1962 roku tan­ko­wiec Bri­tish Si­gnal opu­ścił wy­spę Das
z pierw­szym ła­dun­kiem ropy naf­to­wej wy­do­by­tej w szej­ka­na­cie Abu Zabi
i po­pły­nął w kie­run­ku Eu­ro­py. W pra­sie eu­ro­pej­skiej i arab­skiej uka­za­ło się kil­ka
ar­ty­ku­łów o Abu Zabi, na­wet Ra­dio Mo­skwa nada­ło wzmian­kę na ten te­mat. Abu
Zabi, po dwóch ty­si­ącach lat, w ko­ńcu wy­ło­ni­ło się z za­po­mnie­nia i uzy­ska­ło
sta­tus pa­ństwa naf­to­we­go... Fakt, że obec­nie pro­du­ku­je się tu ropę naf­to­wą i że
pro­duk­cja ta praw­do­po­dob­nie zna­cząco wzro­śnie w przy­szło­ści, przy­no­sząc tym
sa­mym wiel­kie bo­gac­two, zdo­mi­no­wał inne te­go­rocz­ne wy­da­rze­nia w Abu Zabi.

Wte­dy lis zro­zu­miał, że nic nie przy­cho­dzi ła­two, że wszy­scy


mu­szą wspó­łpra­co­wać, bo za­le­żą od sie­bie na­wza­jem.
z baj­ki Jak wiel­błąd dał na­ucz­kę li­so­wi

Ten wiel­ki suk­ces go­spo­dar­czy nie prze­ło­żył się jed­nak na wa­run­ki


ży­cia w Abu Zabi. Za­trud­nia­ni przez bry­tyj­skie spó­łki Ara­bo­wie
za­ra­bia­li gro­sze i no­co­wa­li pod go­łym nie­bem, tuż obok
kli­ma­ty­zo­wa­nych na­mio­tów, w któ­rych od­po­czy­wa­li ob­co­kra­jow­cy.
Na­dal je­dy­nym mu­ro­wa­nym bu­dyn­kiem w nad­mor­skiej osa­dzie był
pa­łac wład­cy. Nie było dróg, szpi­ta­li, szkół, elek­trycz­no­ści, ka­na­li­za­cji
ani od­sa­lar­ni wody. Jak­by ta mała nad­mor­ska mie­ści­na ci­ągle tkwi­ła
w mro­kach śre­dnio­wie­cza, mimo że od wie­lu mie­si­ęcy pie­ni­ądze
z wy­do­by­cia i sprze­da­ży ropy naj­pierw wpły­wa­ły do Abu Zabi, a po­tem
za­le­ga­ły w pa­ła­co­wym skarb­cu. Czte­ry lata pó­źniej wy­stra­szo­ne­mu
na­głym bo­gac­twem szej­ko­wi Szach­bu­to­wi ode­bra­no tron. Nowy wład­ca,
Za­jid bin Sul­tan Al Na­haj­jan, otwo­rzył drzwi do skarb­ca i za­pro­sił
wszyst­kich swo­ich pod­da­nych. Mo­ham­med al-Fa­him w swo­jej ksi­ążce
opi­su­je, jak do pa­ła­cu szej­ka usta­wi­ła się dłu­ga ko­lej­ka. Ka­żdy mógł
za­brać część bo­gac­twa do domu. Chwi­lę po­tem przy­je­cha­ły do Abu Zabi
ci­ężkie ma­szy­ny. Za po­mo­cą ko­pa­rek i dźwi­gów nie tyl­ko sta­wia­no
nowe bu­dyn­ki, lecz ta­kże rów­na­no z zie­mią wszyst­ko, co wi­ąza­ło się
z prze­szło­ścią. Je­dy­nie nie­licz­ni miesz­ka­ńcy zda­wa­li so­bie spra­wę
z tego, że pie­ni­ądze z ropy naf­to­wej zmie­nią za chwi­lę wszyst­ko. Nie
tyl­ko po­wsta­nie nowe, ale też znik­nie sta­re. Bo­gac­two do­tknęło ka­żdej
dzie­dzi­ny ży­cia – od pa­no­ra­my mia­sta po sto­sun­ki mi­ędzy­ludz­kie.

[Ryby,] prze­no­sząc się tak chęt­nie do akwa­rium, nie po­my­śla­ły


o tym, że ka­żdy dzień będzie po­dob­ny do ko­lej­ne­go i że stra­cą
swo­bo­dę, któ­rą tak bar­dzo so­bie ce­ni­ły.
z baj­ki Jak po­wstał oce­an

Iwo­na Ta­ida Drózd wi­dy­wa­ła szej­ka Za­ji­da. Był bar­dziej do­stęp­ny niż
dzi­siej­szy pre­zy­dent Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich. Je­ździł
sa­mo­cho­dem po Abu Zabi i go­spo­dar­skim okiem do­glądał zmian.
Otwie­rał szy­bę, wy­sta­wiał ło­kieć i roz­ma­wiał z pod­da­ny­mi. Dys­ku­to­wał
też z in­ży­nie­ra­mi i ro­bot­ni­ka­mi o tym, jak bu­do­wać dro­gi. Wszyst­kie
mia­ły być pro­sto­pa­dłe do sie­bie.
– Szejk Za­jid był pro­stym czło­wie­kiem i lu­bił pro­ste roz­wi­ąza­nia.
Dro­gi mu­sia­ły być pro­sto­pa­dłe i rów­no­le­głe, ale mu­sia­ły też omi­jać...
ist­nie­jące drze­wa. Dla­te­go do dzi­siaj mo­żna cza­sem je­chać dro­gą, któ­ra
w po­bli­żu drze­wa skręca, omi­ja je du­żym łu­kiem i wra­ca na swój tor.
Tak so­bie ży­czył szejk i na­kła­dał duże kary na tych przed­si­ębior­ców,
któ­rzy lek­ce­wa­ży­li jego wolę. Jest ta­kie zna­ne zdjęcie szej­ka
z do­rad­ca­mi. Przed nimi leży mapa po­wsta­jące­go Abu Zabi. Na wy­spie
Za­jid ry­su­je rów­no­le­głe i pro­sto­pa­dłe do mo­rza uli­ce, by sko­ńczyć
do­kład­nie na tej, przy któ­rej sie­dzi­my – opo­wia­da Iwo­na wie­le lat
pó­źniej.
Roz­ma­wia­my tak dłu­go, że po wy­pi­tej ka­wie i soku ana­na­so­wym
przy­cho­dzi czas na na­le­śni­ki z ba­na­na­mi. W pro­wa­dzo­nej w za­chod­nim
sty­lu ka­wiar­ni The One mo­żna zje­ść lunch, wy­pić świet­nie
przy­go­to­wa­ną kawę, ale ta­kże ku­pić nowe me­ble do se­tek po­wsta­jących
tu ci­ągle do­mów. Pew­nie żad­na z ku­pu­jących wła­śnie plu­szo­we ka­na­py
klien­tek nie ma po­jęcia, że jesz­cze nie­daw­no w tym miej­scu ko­ńczy­ło
się mia­sto. Po dru­giej stro­nie uli­cy znaj­do­wa­ły się te­re­ny, na któ­rych
or­ga­ni­zo­wa­no we­se­la, był tor wy­ści­gów kon­nych, a ta­kże staj­nie szej­ka
i nie­do­stęp­ny pa­łac.
Iwo­na i Ja­cek byli świad­ka­mi roz­wo­ju racz­ku­jące­go pa­ństwa.
Przy­je­cha­li sie­dem­na­ście lat po zjed­no­cze­niu sied­miu szej­ka­na­tów
i stwo­rze­niu Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich i do­ku­men­to­wa­li, jak
z ty­go­dnia na ty­dzień zmie­niał się pej­zaż Abu Zabi. Bu­rzo­no cha­ty
z li­ści pal­mo­wych, by po­sta­wić mu­ro­wa­ne domy, po­tem bu­rzo­no ta­kże
te i sta­wia­no blo­ki z wi­ęk­szą licz­bą pi­ęter. Ja­cek ma dużo zdjęć.
Opra­wio­ne w pro­ste ram­ki były je­dy­ną ozdo­bą miesz­ka­nia pa­ństwa
in­ży­nie­ro­stwa w pol­skim kam­pu­sie. Po za­ko­ńcze­niu kon­trak­tu Ja­cek
zna­la­zł pra­cę w ho­len­der­skiej fir­mie kon­sul­tin­go­wej, a Iwo­na
zre­zy­gno­wa­ła z eta­tu w Mi­ni­ster­stwie Kul­tu­ry i Sztu­ki w War­sza­wie.
Zo­sta­li w Abu Zabi.
– Je­stem nie­sa­mo­wi­tą szczęścia­rą, że mo­głam być świad­kiem tego
wszyst­kie­go. Za­chły­snęli­śmy się emi­rac­ką hi­sto­rią. Na na­szych oczach
zni­kał sta­ry i two­rzył się nowy świat.

Ro­dzi­ce mie­li swój po­kój, w któ­rym sta­ło ich łó­żko i pi­ęk­na


drew­nia­na skrzy­nia pe­łna praw­dzi­wych skar­bów. Tę skrzy­nię
mama Aishy do­sta­ła od taty przed za­war­ciem ma­łże­ństwa jako
dar ślub­ny, mahr.
z baj­ki Aisha i wąż

W sa­lo­nie Iwo­ny, w jej dru­gim i na ra­zie ostat­nim emi­rac­kim domu,


jest tro­chę jak w ba­śniach – orien­tal­nie i ta­jem­ni­czo. Na ścia­nach wi­szą
ob­ra­zy jak­by wy­jęte z ksi­ążek dla dzie­ci. Nic dziw­ne­go: ich au­tor­ka,
ho­len­der­ska ar­tyst­ka o tu­rec­kich ko­rze­niach, Ufuk Ko­bas Smink, ma­lu­je
barw­ne ob­ra­zy, na któ­rych rze­czy­wi­sto­ść prze­ni­ka się z wi­zją sen­ną.
W do­mach wi­ęk­szo­ści eks­pa­tów miesz­ka­jących w Emi­ra­tach kró­lu­ją
no­wo­cze­sne me­ble z Ikei, ku­po­wa­ne na kil­ka lat i wy­rzu­ca­ne po­tem bez
żalu. Ale nie u Iwo­ny i Jac­ka, któ­rzy ze­bra­li ko­lek­cję me­bli za­ku­pio­nych
w skle­pach z orien­tal­ny­mi an­ty­ka­mi. Są wśród nich dwie oma­ńskie
skrzy­nie z drew­na te­ko­we­go, pi­ęk­nie zdo­bio­ne oku­cia­mi z brązu,
tra­dy­cyj­nie wy­ko­ny­wa­ne przez oma­ńskich ma­ry­na­rzy w cza­sie dłu­gich
rej­sów han­dlo­wych mi­ędzy In­dia­mi, Per­sją a Oma­nem. W skrzy­niach
nie­rzad­ko prze­wo­żo­no z Per­sji dy­wa­ny, któ­re sprze­da­wa­no po­tem na
tar­gu w Ma­ska­cie, Abu Zabi czy Du­ba­ju. Skrzy­nie sta­wa­ły się często
je­dy­nym wy­po­sa­że­niem do­mów i skry­wa­ły cały do­by­tek go­spo­da­rzy.

– Lu­bię so­bie wy­obra­żać, że mo­ich skrzyń do­ty­kał kie­dyś szejk Za­jid


albo że za­glądał do nich, szu­ka­jąc wa­żnych do­ku­men­tów. Skrzy­nie
po­cho­dzą z Qasr al-Hosn, pa­ła­cu szej­ków w Abu Zabi. Gdy szejk Za­jid
ode­brał wła­dzę szej­ko­wi Szach­bu­to­wi, za­czął gro­ma­dzić wszyst­kie
do­ku­men­ty zwi­ąza­ne z hi­sto­rią emi­ra­tu Abu Zabi, a pó­źniej pa­ństwa,
któ­re ofi­cjal­nie po­wsta­ło 2 grud­nia 1971 roku. Do tej pory nikt nie dbał
o za­cho­wy­wa­nie tych pa­pie­rów, rów­nież dla­te­go, że tyl­ko je­den pro­cent
lud­no­ści umiał czy­tać i pi­sać. Za­jid za­mie­nił Qasr al-Hosn w ar­chi­wum.
Li­czy­ła się ka­żda kart­ka i po­je­dyn­czy do­ku­ment. Może w mo­ich
skrzy­niach też prze­cho­wy­wa­no ja­kieś wa­żne pa­pie­ry, a może
por­tu­gal­skie mapy albo bry­tyj­skie ra­chun­ki? – roz­ma­rza się Iwo­na.
W brzmi­ących jak baśń opo­wie­ściach o krót­kiej hi­sto­rii Emi­ra­tów,
któ­re snu­je Iwo­na, nie bra­ku­je wąt­ków ple­mien­nych nie­sna­sek, le­jącej
się stru­mie­nia­mi krwi, po­de­rżni­ętych gar­deł i bra­to­bój­czych walk.
Wspó­łcze­sne wła­dze nie po­zwa­la­ją opi­sy­wać wszyst­kie­go ze
szcze­gó­ła­mi. Cen­zu­ru­ją i wy­kre­śla­ją, w za­le­żno­ści od po­li­tycz­nej
ko­niunk­tu­ry. Przez całe lata nie mo­żna było pi­sać zbyt wie­le o szej­ku
Szach­bu­cie, któ­re­mu Za­jid ode­brał wła­dzę, ale Iwo­na miesz­ka w Abu
Zabi tak dłu­go, że zna na­wet naj­bar­dziej po­nu­re hi­sto­rie zwi­ąza­ne
z mia­stem.
– Oczy­wi­ście w Abu Zabi trud­no zna­le­źć praw­dzi­we an­ty­ki.
Prze­miesz­cza­jący się po pu­sty­ni Be­du­ini mo­gli cały swój dom zwi­nąć
w ru­lon i za­ła­do­wać na wiel­błąda. W pa­ła­cu szej­ków było nie­wie­le
me­bli i przed­mio­tów: po­je­dyn­cze łó­żka, drew­nia­ne skrzy­nie,
cha­rak­te­ry­stycz­ne dzban­ki dal­la i fi­li­żan­ki do kawy, so­lid­ne klu­cze do
bram i drzwi. Gdy za­mkni­ęto fort, przy­go­to­wu­jąc go do re­mon­tu,
wszyst­kie te rze­czy tra­fi­ły do Cul­tu­ral Fo­un­da­tion [Fun­da­cji Kul­tu­ry].
To było to­wa­rzy­skie ser­ce Abu Zabi, to tam zbie­ra­ła się cała
mi­ędzy­na­ro­do­wa spo­łecz­no­ść, tam wy­świe­tla­no fil­my, or­ga­ni­zo­wa­no
kon­cer­ty i przed­sta­wie­nia te­atral­ne. Je­dy­ny taki punkt na ma­pie sto­li­cy.
I wła­śnie tam po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam te skrzy­nie. Za­chwy­ca­łam się
nimi, ro­bi­łam im zdjęcia, ale na­wet w snach nie ma­rzy­łam, że zo­sta­nę
kie­dyś ich wła­ści­ciel­ką. Po wie­lu la­tach, gdy za­mkni­ęto już Cul­tu­ral
Fo­un­da­tion, we­szłam do ga­le­rii sztu­ki pro­wa­dzo­nej przez zna­jo­me­go
Emi­rat­czy­ka. I onie­mia­łam.
„Co to za skrzy­nie? Czy one są na sprze­daż?”, spy­ta­ła Iwo­na
zde­cy­do­wa­nie zbyt en­tu­zja­stycz­nie. Na szczęście wła­ści­ciel był jej
zna­jo­mym, bo po­zy­cja ne­go­cja­cyj­na Iwo­ny zma­la­ła w tym mo­men­cie do
zera. „Wła­śnie je od­ku­pi­łem. To za­byt­ko­we skrzy­nie, no­ble – naj­bar­dziej
szla­chet­ne ze szla­chet­nych” – po­twier­dził jej przy­pusz­cze­nia.
– Wró­ci­łam do domu, od­na­la­złam zdjęcia i tak, to były one. Skrzy­nie
z pa­ła­cu Qasr al-Hosn. Od razu pod­jęłam de­cy­zję, że je od­ku­pię.
Prze­cież je­stem pra­wie „pół-Emi­rat­ką”, dla mnie jako oso­by, któ­ra
spędzi­ła tu wi­ęk­szo­ść do­ro­słe­go ży­cia, te skrzy­nie były jak mo­sty
łączące mnie z szej­kiem Za­ji­dem.
Co ta­kie­go zro­bił szejk, że wzbu­dza za­chwyt na­wet Eu­ro­pej­czy­ków?
Oto czło­wiek, któ­ry ni­g­dy nie cho­dził do szko­ły, w mło­do­ści po­lo­wał
z so­ko­ła­mi i pro­wa­dził ko­czow­ni­czy tryb ży­cia – czło­wiek, któ­ry mu­siał
z dnia na dzień stwo­rzyć mi­ni­ster­stwo elek­trycz­no­ści i wody, po­wo­łać
mi­ni­strów fi­nan­sów, ko­mu­ni­ka­cji, zdro­wia i sądow­nic­twa. Za­de­cy­do­wać
o utwo­rze­niu po­li­cji i ar­mii i o tym, jak zo­sta­ną po­pro­wa­dzo­ne dro­gi
w Abu Zabi. Obie­cał też pod­da­nym, że już za­wsze będą mie­li bez­płat­ne
szko­ły i dar­mo­wą słu­żbę zdro­wia. Gdy za­bie­rał im domy pod
in­we­sty­cje, pła­cił od­szko­do­wa­nia, trzy­krot­nie wy­ższe, niż im się
na­le­ża­ły. Po­trze­bu­jącym roz­dał zie­mię i ofe­ro­wał nie­opro­cen­to­wa­ny
kre­dyt na bu­do­wę domu, a po­tem dar­mo­wy prąd i wodę. Wresz­cie
obie­cał, że kto­kol­wiek będzie in­we­sto­wał w ich kra­ju, Emi­rat­czy­cy będą
czer­pać z tego ko­rzy­ści. Do dzi­siaj fir­my bez ka­pi­ta­łu emi­rac­kie­go
dzia­ła­ją tyl­ko w tak zwa­nych stre­fach wol­ne­go han­dlu; wszyst­kie inne
mu­szą mieć lo­kal­ne­go udzia­łow­ca, z któ­rym dzie­lą się zy­ska­mi lub
któ­re­mu wy­pła­ca­ją rocz­ny ha­racz.

Bogu niech będą dzi­ęki! Da­rzy on da­ra­mi, kogo ze­chce,


i py­ta­nie go o po­wód jest zbęd­ne. Trze­ba tyl­ko za dary umieć
po­dzi­ęko­wać.
z baj­ki Pi­ęk­na Afra i brzyd­ka Ma­itha

Po­stać szej­ka Za­ji­da, na­zy­wa­ne­go tu oj­cem na­ro­du, w Zjed­no­czo­nych


Emi­ra­tach Arab­skich oto­czo­na jest kul­tem. Jego po­do­bi­zny mo­żna
spo­tkać wła­ści­wie wszędzie. Na ko­szul­kach, kub­kach, w pa­mi­ąt­ko­wych
al­bu­mach, na­wet na dy­wa­nach. Tuż przed przy­pa­da­jącym na gru­dzień
świ­ętem na­ro­do­wym jego twarz po­ja­wia się rów­nież na au­tach
Emi­rat­czy­ków w for­mie wiel­kich kal­ko­ma­nii – wy­obra­żam so­bie, że
warsz­ta­ty sa­mo­cho­do­we zy­ski z gru­dnio­we­go sza­le­ństwa wli­cza­ją so­bie
wcze­śniej do co­rocz­ne­go pla­nu biz­ne­so­we­go. Por­tre­ty Za­ji­da wi­szą na
bil­bor­dach i w pa­ństwo­wych urzędach, a ta­kże tra­dy­cyj­nie
w ho­te­lo­wych re­cep­cjach.
Szejk Za­jid in­spi­ru­je ta­kże ar­ty­stów. W emi­rac­kim Luw­rze,
w cen­tral­nym miej­scu ze­wnętrz­ne­go we­sty­bu­lu, za­wie­szo­no pra­cę
zna­ne­go wło­skie­go ar­ty­sty, Giu­sep­pe Pe­no­ne­go. Z da­le­ka wi­dać rów­ną
płasz­czy­znę wiel­kiej por­ce­la­no­wej ta­fli z wklęsłym punk­tem po­środ­ku.
Od nie­go, jak od cen­trum wszech­świa­ta, roz­cho­dzą się fale. Obok
eks­po­na­tu trud­no prze­jść obo­jęt­nie, bo za­chwy­ca pro­sto­tą.
Wy­ra­fi­no­wa­ny jest za to opis, któ­ry Pe­no­ne z pew­no­ścią za­ak­cep­to­wał.
W pod­nio­słych sło­wach opi­sa­no ideę, jaka przy­świe­ca­ła ar­ty­ście, któ­ry
swe dzie­ło na por­ce­la­no­wej ta­fli na­zwał Kie­łko­wa­niem.

Cen­tral­ny punkt tego dzie­ła sta­no­wi od­cisk kciu­ka szej­ka Za­ji­da bin Sul­ta­na Al
Na­haj­ja­na, któ­ry nie­ja­ko roz­prze­strze­nia się po por­ce­la­no­wej ścia­nie.
Wi­dzi­my Kie­łko­wa­nie kre­ski, któ­ra prze­obra­ża się w roz­cho­dzące się fa­li­ste
li­nie. Uświa­da­mia­ją one od­bior­cy, że pro­sta czyn­no­ść może dać po­czątek
nie­sko­ńczo­nej prze­strze­ni.

Zda­rza­ją się też mniej be­łko­tli­we opi­sy, jed­nak prze­sła­nie dzie­ła


po­zo­sta­je ta­kie samo. W środ­ku pra­cy wi­dzi­my po pro­stu od­cisk kciu­ka
szej­ka. Li­nie pa­pi­lar­ne po­wta­rza­ne są w roz­cho­dzących się od nie­go
okręgach. Po­mi­ędzy li­nia­mi ma­lo­wa­ny­mi ręcz­nie spe­cjal­nym
przy­rządem są mi­li­me­tro­we od­stępy. Giu­sep­pe Pe­no­ne, ar­ty­sta pra­cu­jący
w nur­cie tak zwa­nej wło­skiej sztu­ki ubo­giej, spędził nad tym dzie­łem
sze­śćset go­dzin. Por­ce­la­no­we ta­bli­ce wy­ko­na­no na za­mó­wie­nie we
fran­cu­skiej ma­nu­fak­tu­rze w Sèvres pod Pa­ry­żem.
– Wiesz, ni­g­dy nie prze­szka­dzał mi ten ba­łwo­chwal­czy sto­su­nek do
szej­ka – tłu­ma­czy Iwo­na, gdy py­tam, czy razi ją to prze­sad­ne od­da­wa­nie
czci i sta­wia­nie wład­cy na pie­de­sta­le. – Nie prze­szka­dza mi przede
wszyst­kim dla­te­go, że cały czas pa­mi­ętam o kon­te­kście kul­tu­ro­wym.
Ara­bo­wie wła­śnie w taki spo­sób wy­ra­ża­ją sza­cu­nek do wszyst­kich
wy­ższych ran­gą – od­po­wia­da bez za­sta­no­wie­nia.
Nie drgnęła jej na­wet po­wie­ka, bo ta­kie py­ta­nie za­da­wa­no jej już
dzie­si­ąt­ki razy. Iwo­na pra­cu­je też jako prze­wod­nicz­ka tu­ry­stycz­na,
a Po­la­cy, któ­rych opro­wa­dza, po­tra­fią za­py­tać o spra­wy, któ­rych nie
po­ru­szy­łby ża­den Emi­rat­czyk.
– Poza tym szejk Za­jid był mo­nar­chą, tak jak bry­tyj­ska kró­lo­wa
Elżbie­ta albo jak kró­lo­wa ho­len­der­ska. Por­tre­ty kró­lo­wej Elżbie­ty i jej
wnu­ków też są dru­ko­wa­ne na kub­kach i ko­szul­kach. Wszy­scy
Emi­rat­czy­cy au­ten­tycz­nie ko­cha­ją Za­ji­da, a ja to nie­zwy­kle sza­nu­ję.
– A szejk był zu­pe­łnie bez ska­zy? – py­tam do­cie­kli­wie.
– Jak ka­żdy czło­wiek miał pew­nie ja­kieś wady, ale ja ich nie znam.
Z opo­wie­ści o szej­ku wy­ła­nia się po­stać ob­da­rzo­na ogrom­ną in­tu­icją
i cha­ry­zmą. Szczo­dra dla swo­ich pod­da­nych. Po pro­stu po­dzie­lił się
z nimi bo­gac­twem, a oni go po­ko­cha­li. To chy­ba nie ta­kie częste
w wy­pad­ku wład­ców ab­so­lut­nych. Za­jid trak­to­wał miesz­ka­ńców Abu
Zabi jak swo­ją ro­dzi­nę. Oso­bi­ście spo­tka­łam go pod­czas ofi­cjal­nej
wi­zy­ty przed­sta­wi­cie­la pol­skie­go rządu i na tar­gach ksi­ążki, któ­re
po­wsta­ły wła­śnie z jego ini­cja­ty­wy. Za­jid, któ­ry sam le­d­wo po­tra­fił pi­sać
i czy­tać, miał świa­do­mo­ść, że tyl­ko dzi­ęki edu­ka­cji jego wspó­ło­by­wa­te­le
nie będą uzna­wa­ni za nie­okrze­sa­nych nu­wo­ry­szy.
Od stu­le­ci na Pó­łwy­spie Arab­skim wła­dza na­le­ży do pa­nu­jących tu­taj
kla­nów. Spra­wu­ją ją ab­so­lut­nie, a ich de­cy­zje mają moc de­kre­tów
praw­nych. Wład­cy (po­dob­nie jak re­li­gii is­la­mu) nie wol­no kry­ty­ko­wać.
Za opu­bli­ko­wa­nie po­le­mi­ki z de­cy­zją szej­ka, na­wet w me­diach
spo­łecz­no­ścio­wych, mo­żna za­pła­cić grzyw­nę, tra­fić na wie­le lat do
wi­ęzie­nia albo zo­stać wy­da­lo­nym z kra­ju. W Emi­ra­tach nie ma ani
opo­zy­cji, ani wol­nej pra­sy i ni­ko­mu na­wet do gło­wy nie przyj­dzie, by
się prze­ciw­ko temu bun­to­wać. Nor­man Da­vis w swo­jej ksi­ążce Na
kra­ńce świa­ta przy­po­mi­na hi­sto­rię dzien­ni­ka­rza „New York Ti­me­sa”,
któ­ry za­py­tał kie­dyś szej­ka Za­ji­da o de­mo­kra­cję. Wład­ca miał
od­po­wie­dzieć: „A po co wpro­wa­dzać sys­tem, któ­ry pro­wa­dzi do
opo­zy­cji i kon­fron­ta­cji?”.
W 1993 roku Iwo­na za­częła pra­co­wać w do­pie­ro co otwar­tej pol­skiej
am­ba­sa­dzie w Abu Zabi. Jej szef, pro­fe­sor An­drzej Ka­pi­szew­ski, też
miał świa­do­mo­ść szan­sy, jaką spre­zen­to­wał mu los – stał się
mi­mo­wol­nym świad­kiem po­wsta­wa­nia pa­ństwa, któ­re­go przed 1971
ro­kiem nie było jesz­cze na ma­pach świa­ta. Drzwi am­ba­sa­dy sta­ły
otwo­rem dla wszyst­kich, a ka­żdy ra­nek za­czy­nał się od kawy i prze­glądu
pra­sy. Często do pra­cow­ni­ków am­ba­sa­dy do­łączał po­cho­dzący z Pol­ski
ko­wal, któ­ry pra­co­wał w staj­ni szej­ka Za­ji­da i pod­ku­wał jego ko­nie.
Wpa­dał, opo­wia­dał dyk­te­ryj­ki z pra­cy i za­pra­szał na wy­ści­gi.
Am­ba­sa­dor Ka­pi­szew­ski uwiel­biał też ota­czać się Emi­rat­czy­ka­mi;
jed­nym z nich był Khal­fan Ali Mu­sab­beh al-Me­ha­iri, szef Cul­tu­ral
Fo­un­da­tion – tej sa­mej, któ­ra po­ka­za­ła na wy­sta­wie wspa­nia­łe oma­ńskie
skrzy­nie i była miej­scem in­te­gra­cji ob­co­kra­jow­ców. To wła­śnie do jego
drzwi za­pu­ka­ła Iwo­na, gdy pol­skie wy­daw­nic­two aka­de­mic­kie Dia­log
zle­ci­ło jej na­pi­sa­nie ksi­ążki o hi­sto­rii mło­dej sto­li­cy Emi­ra­tów.
– Abu Zabi to twój dom, a wszyst­kie, na­wet naj­star­sze do­ku­men­ty są
do two­jej dys­po­zy­cji – usły­sza­ła od sze­fa Fun­da­cji.
Jed­no­cze­śnie jako tłu­macz i prze­wod­nik za­czął jej po­ma­gać
Mo­ham­med al-Shih­hi, pó­źniej wy­so­ki ran­gą urzęd­nik w Mi­ni­ster­stwie
Kul­tu­ry i Tu­ry­sty­ki ZEA i je­dy­ny Emi­rat­czyk, któ­re­go Iwo­na na­zy­wa
swo­im przy­ja­cie­lem. Khal­fan i Mo­ham­med otwo­rzy­li przed Po­lką
za­mkni­ęte drzwi arab­skich do­mów. To wła­śnie wte­dy po raz pierw­szy
przy­szło jej do gło­wy, że spi­sze opo­wia­da­ne z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie
arab­skie ba­śnie. Tra­dy­cja ust­ne­go prze­ka­zu jest w Emi­ra­tach na­dal
żywa. Znad ogni­ska za­pa­lo­ne­go przed pu­styn­ny­mi be­du­iński­mi
na­mio­ta­mi sta­re ko­bie­ty prze­nio­sły tę tra­dy­cję do pierw­szych
mu­ro­wa­nych do­mów. Opo­wia­da­nie ba­śni spe­łnia­ło bar­dzo pro­ste
funk­cje – pod­po­wia­da­ło, jak żyć, jak od­ró­żniać do­bro od zła, dla­cze­go
war­to dzie­lić się z in­ny­mi, pi­ęt­no­wa­ło prze­stęp­stwo i wia­ro­łom­stwo,
tłu­ma­czy­ło, że trze­ba być pra­co­wi­tym i po­ma­gać słab­szym. Po
za­cho­dzie sło­ńca sta­re ko­bie­ty sia­dy­wa­ły z dzie­ćmi w ich po­ko­jach.
Za­czy­na­ły od mo­dli­twy, a po­tem otwie­ra­ły dla nich cały nie­zmien­ny od
wie­ków wszech­świat wy­obra­źni. Ści­sza­ły głos, gdy zbli­ża­ło się
nie­bez­pie­cze­ństwo, po­krzy­ki­wa­ły, gdy trze­ba było prze­pędzić stra­chy.
Opo­wia­da­ły o spo­tka­niu Fa­ti­my z tęczo­wą rybą, któ­ra spe­łnia ży­cze­nia,
i o cór­ce ry­ba­ka, Sa­la­mie, któ­rej losy przy­po­mi­na­ją hi­sto­rię do­brze nam
zna­ne­go Kop­ciusz­ka. Na­wet zgu­bio­ny pan­to­fe­lek pa­su­je na jej sto­pę,
zu­pe­łnie jak w eu­ro­pej­skiej wer­sji tej ba­śni.

Wszyst­ko to trwa­ło dość dłu­go, ale lis cze­kał cier­pli­wie,


jed­no­cze­śnie roz­my­śla­jąc nad tym, że ka­żda pra­ca wy­ma­ga
wy­si­łku i cza­su, aby ją wy­ko­nać.
z baj­ki Jak wiel­błąd dał na­ucz­kę li­so­wi

To nie była pro­sta mi­sja. Nie­ła­two było za­skar­bić so­bie za­ufa­nie


sta­rych ko­biet. Arab­ki nie­chęt­nie dzie­li­ły się prze­cho­wy­wa­ny­mi
w pa­mi­ęci opo­wie­ścia­mi.
– Wszędzie je­ździ­łam z Jac­kiem, nie mia­łam po­jęcia, jak zna­le­źć
emi­rac­kie domy w oa­zach Al-Ajn i Liwa na pu­sty­ni. Nie było ad­re­sów,
nikt nie sły­szał jesz­cze o na­wi­ga­cji. Od­wie­dza­li­śmy bar­dzo tra­dy­cyj­ne
go­spo­dar­stwa, pew­nie do wi­ęk­szo­ści z nich ni­g­dy nie za­glądał ża­den
ob­co­kra­jo­wiec. To było pew­ne utrud­nie­nie, bo cza­sa­mi Ja­cek mu­siał
cze­kać w sa­mo­cho­dzie, a cza­sem sa­dza­no nas w osob­nych po­ko­jach.
Ko­bie­ty osob­no, mężczy­źni osob­no. – Gdy Iwo­na wra­ca opo­wie­ścią do
tych spo­tkań, od­no­szę wra­że­nie, że to naj­wa­żniej­sze, co spo­tka­ło ją
w ży­ciu. Nie­wie­lu ob­cych mia­ło do­tąd wstęp do tego za­mkni­ęte­go
świa­ta. Iwo­na do­świad­czy­ła cze­goś, co sama na­zy­wa od­kry­wa­niem
nie­zna­nych lądów.
– Pew­ne­go dnia tra­fi­łam do domu w oa­zie Al-Ajn, od­da­lo­nej o sto
czter­dzie­ści ki­lo­me­trów od sto­li­cy. Dużą wil­lę ota­cza­ły kwit­nące
fio­le­to­wo bu­gen­wil­le i pal­mo­wy gaj z dak­ty­la­mi, któ­rych ki­ście
spły­wa­ły mi­ędzy cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi li­śćmi. Cze­ka­ła na nas arab­ska
kawa gah­wa, pach­nąca kar­da­mo­nem i sza­fra­nem, i emi­rac­kie mi­ni­pącz­ki
po­la­ne sy­ro­pem dak­ty­lo­wym. Ni­g­dy wcze­śniej nie pró­bo­wa­łam tych
spe­cja­łów, a ich smak mnie za­chwy­cił. Dzi­siaj sy­rop dak­ty­lo­wy mo­żna
ku­pić w ka­żdym skle­pie, ale pi­ęt­na­ście czy dwa­dzie­ścia lat temu był
zu­pe­łnie nie­do­stęp­ny. Pa­mi­ętam swo­je zdzi­wie­nie, że wszyst­kie pa­nie
mia­ły na so­bie ko­lo­ro­we ba­we­łnia­ne suk­nie. Emi­rat­ki, któ­re do­tych­czas
wi­dy­wa­łam, no­si­ły tra­dy­cyj­ne czar­ne aba­je. W Al-Ajn było ko­lo­ro­wo
i pi­ęk­nie. Nie­cier­pli­wie cze­ka­łam na spo­tka­nie z se­nior­ką rodu.
Za­wie­zio­no mnie tam, gdzie naj­bar­dziej lu­bi­ła prze­by­wać, czy­li do azby,
miej­sca, gdzie ho­du­je się wiel­błądy. Wresz­cie ją zo­ba­czy­łam: do­stoj­na
bab­cia w ma­sce spra­wia­jącej wra­że­nie po­zła­ca­nej – opo­wia­da Iwo­na.
Bur­ghu, tra­dy­cyj­na emi­rac­ka ma­ska, jest cha­rak­te­ry­stycz­na tyl­ko dla
tego re­gio­nu świa­ta. Za­sła­nia brwi, nos i usta i w ni­czym nie przy­po­mi­na
kry­ty­ko­wa­nej przez eu­ro­pej­skie ko­bie­ty czar­nej za­sło­ny na twarz.
– Pod bur­ghu wi­docz­ne były zmarszcz­ki, głębo­ko wy­ry­te pu­styn­nym
sło­ńcem. Sta­rusz­ka mia­ła oczy ob­ry­so­wa­ne koh­lem, sprosz­ko­wa­nym
węglem drzew­nym, któ­rym tra­dy­cyj­nie ro­bio­no ma­ki­jaż. Ten czar­ny
ob­rys miał też prak­tycz­ne zna­cze­nie: chro­nił przed pu­styn­nym sło­ńcem
i mu­cha­mi. Po­cząt­ko­wo ne­stor­ka była dość nie­uf­na, ale gdy po­wo­ła­łam
się na Cul­tu­ral Fo­un­da­tion i szej­ka Za­ji­da, któ­re­go mi­sją było
za­pi­sy­wa­nie prze­szło­ści, zdo­by­łam jej ser­ce. Gdy za­częła swo­ją
opo­wie­ść, nie nadąża­łam z pi­sa­niem. – Iwo­na na­wet te­raz, po wie­lu
la­tach, uśmie­cha się, opo­wia­da­jąc sce­na po sce­nie to nie­zwy­kłe
spo­tka­nie. Do­tkni­ęcie au­ten­tycz­nej emi­rac­kiej kul­tu­ry nie jest dane
ka­żde­mu.

Ka­żdy po­wi­nien cie­szyć się z tego, co ma – po­wie­dział so­kół


do pta­ków. – Kto za­zdro­ści in­nym tego, co prze­zna­czył im
Al­lah, po­nie­sie karę i za­miast ocze­ki­wa­nych zy­sków będzie
miał stra­ty.
z baj­ki Skąd się wzi­ęły owce

Iwo­na słu­cha­ła ba­jek po arab­sku. Nie zna­ła tego języ­ka, więc


z no­tat­ka­mi cze­ka­ła na an­giel­skie tłu­ma­cze­nia wnu­czek sta­rusz­ki.
Na­stęp­nie spi­sa­ła baj­ki od nowa, po pol­sku, a po­tem do­pie­ro wy­da­ła je
w an­giel­skiej wer­sji, prze­tłu­ma­czo­ne przez pro­fe­sjo­nal­ne­go tłu­ma­cza.
To chy­ba je­dy­ne arab­skie baj­ki na świe­cie, któ­re bez­po­śred­nio
prze­tłu­ma­czo­no na pol­ski.
Emi­rac­ka Bi­blio­te­ka Na­ro­do­wa wy­da­ła pierw­szy zbiór ba­jek Iwo­ny,
a po­tem ko­lej­ną ksi­ążkę wy­dru­ko­wa­ło też pol­skie wy­daw­nic­two Me­dia
Ro­dzi­na. Jej przy­ja­ciel Mo­ham­med za­chęcił ją do udzia­łu
w Mi­ędzy­na­ro­do­wych Tar­gach Ksi­ążki w Abu Zabi. Po raz pierw­szy
w nie­dłu­giej hi­sto­rii tar­gów Pol­ska mia­ła tam swo­je sto­isko, po­dob­nie
jak kil­ka mie­si­ęcy pó­źniej w emi­ra­cie Szar­dża. Pi­ęk­nie wy­da­ne baj­ki
Iwo­ny ogląda­ły wte­dy tłu­my. Wszyst­ko dzi­ęki wład­cy tego emi­ra­tu.
– Wy­kszta­łco­ny w Eu­ro­pie szejk, dok­tor Sul­tan bin Mu­ham­mad al-
Ka­si­mi, sfo­to­gra­fo­wał się przy moim sto­isku. To wy­star­czy­ło, by chwi­lę
pó­źniej usta­wia­ły się ko­lej­ki. Wszy­scy chcie­li zo­ba­czyć to, co
za­in­te­re­so­wa­ło szej­ka, ale nikt nie ku­po­wał ksi­ążek. Sprze­da­ży nie było.
„Słu­chaj, tu się czy­ta nie­wie­le ksi­ążek, zwłasz­cza je­śli są gru­be, a dzie­ci
emi­rac­kie nie czy­ta­ją wca­le”, po­wie­dzia­no mi wte­dy w Szar­dży.
„Mu­sisz wy­da­wać ko­lej­ne baj­ki po­je­dyn­czo, jako cien­kie ksi­ążecz­ki,
wte­dy ła­twiej znaj­dą swo­ich od­bior­ców”.
Dzie­wi­ęć no­wych ba­jek w języ­ku an­giel­skim z pi­ęk­ny­mi ilu­stra­cja­mi
Ufuk Ko­bas Smink wy­da­ło pol­skie wy­daw­nic­two Me­dia Ro­dzi­na.
To wła­śnie na tar­gach w Szar­dży pod­sze­dł do Iwo­ny pra­cow­nik biu­ra
Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma, bo­ga­te­go przed­si­ębior­cy opi­su­jące­go hi­sto­rię
Emi­ra­tów.
– Masz pi­ęk­ne ksi­ążki. Kto je na­pi­sał?
– Ja.
– Skąd je­steś?
– Z Abu Zabi.
– A dłu­go tam miesz­kasz?
– Od pra­wie trzy­dzie­stu lat.
– A znasz ksi­ążkę From Rags to Ri­ches Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma?
– Czy znam? Oczy­wi­ście! To moja bi­blia – po­wie­dzia­ła wte­dy Iwo­na
i przy­po­mnia­ła so­bie, jak je­ździ­ła z mężem, by fo­to­gra­fo­wać wszyst­kie
opi­sy­wa­ne przez Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma hi­sto­rycz­ne części Abu Zabi.
– Czy chcia­ła­byś ją prze­tłu­ma­czyć na pol­ski?
I tyle. Oto po­czątek hi­sto­rii. W ten spo­sób zna­la­zła się w ga­bi­ne­cie
Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma. Kil­ka mie­si­ęcy pó­źniej jej syn Mi­ko­łaj
prze­tłu­ma­czył ksi­ążkę, a Iwo­na pi­ęk­nie ją zre­da­go­wa­ła.

Ju­tro cze­ka na nas nowy dzień. Oby nie przy­nió­sł nam


nie­szczęścia.
z baj­ki Ab­bas

Iwo­na Ta­ida Drózd na­zy­wa Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma mędr­cem.


Czło­wie­kiem, któ­ry wie wi­ęcej, bo dużo prze­żył i wie­le się na­uczył. Jest
na to pi­ęk­ne arab­skie okre­śle­nie: ha­dżdżi. Ha­dżdżi to czło­wiek, któ­ry
od­był piel­grzym­kę do Mek­ki. Du­cho­wa pod­róż do najświ­ęt­sze­go
miej­sca mu­zu­łma­nów, czy­li świ­ąty­ni Al-Kaba w Ara­bii Sau­dyj­skiej, to
je­den z fi­la­rów is­la­mu. Ka­żdy do­ro­sły mu­zu­łma­nin, któ­re­go stać na taki
wy­jazd, musi cho­ciaż raz w ży­ciu się tam wy­brać.
Mo­ham­med al-Fa­him jest dla Iwo­ny au­to­ry­te­tem; uczy­ła się od nie­go
i py­ta­ła go nie­jed­no­krot­nie o radę, ale na­wet on nie mógł prze­wi­dzieć,
jaki będzie ko­niec arab­skiej hi­sto­rii jego ulu­bio­nej Po­lki. Mąż Iwo­ny
zo­stał zwol­nio­ny. Rządo­wa fir­ma bu­du­jąca elek­trow­nię jądro­wą
za­de­cy­do­wa­ła o zmniej­sze­niu za­trud­nie­nia ob­co­kra­jow­ców. Wszyst­ko
przez emi­ra­ty­za­cję – ko­niecz­no­ść za­pew­nie­nia pra­cy oby­wa­te­lom
Emi­ra­tów. Wraz z Jac­kiem po­sa­dy stra­ci­li Ame­ry­ka­nie i An­gli­cy.
W rządo­wych fir­mach od emi­ra­ty­za­cji nie ma uciecz­ki, to pla­no­wa
po­li­ty­ka.

I pa­mi­ętaj, pro­szę, że naj­gor­sze tro­ski mi­ja­ją, a czas, któ­ry


nisz­czy ra­do­ść, prze­pędza ta­kże zmar­twie­nia.
z baj­ki Łzy Sham­my

– Jesz­cze nie je­stem go­to­wa na po­wrót. Spędzi­łam tu całe do­ro­słe


ży­cie. Przy­je­cha­li­śmy na rok, a zo­sta­li­śmy na po­nad trzy­dzie­ści lat. Nie
chcia­ła­bym, żeby wszyst­ko urwa­ło się tak na­gle – mówi o tym
nie­ocze­ki­wa­nym zwro­cie Iwo­na.
Wy­da­wa­ło jej się, że wszyst­ko ukła­da się ide­al­nie. Wy­da­ła wła­śnie
swo­ją ko­lej­ną ksi­ążkę. Z dumą po­ka­zy­wa­ła mi ją na pó­łce w skle­pie
fir­mo­wym emi­rac­kie­go Luw­ru. Ocza­mi dziec­ka to wspo­mnie­nia
Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma w edy­cji spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nej dla dzie­ci.
Na okład­ce wid­nie­je na­ma­lo­wa­ny kil­ku­let­ni Mo­ham­med, w po­zie, któ­rą
już raz wi­dzia­łam. Tak pre­zen­to­wał się na zdjęciu z 1968 roku. Nad
brze­giem mo­rza, tuż przed bu­dyn­kiem otwar­tej wła­śnie szko­ły, po­zu­ją
uśmiech­ni­ęci ło­bu­zer­sko ucznio­wie, jak­by za­trzy­ma­ni w bie­gu ku
wo­dzie, któ­ra szu­mia­ła za­le­d­wie dwa­dzie­ścia me­trów od nich. To
wła­śnie w tam­tej szko­le pierw­szym na­uczy­cie­lem był Pa­le­sty­ńczyk
Ah­med. On też wie­le lat pó­źniej, za na­mo­wą Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma,
na­pi­sał ksi­ążkę o swo­im po­by­cie w Abu Zabi.
– Hi­sto­ria Emi­ra­tów i spi­sy­wa­nie arab­skich ba­śni to tyl­ko część mo­jej
pu­styn­nej przy­go­dy. Nie wy­ssa­łam tego miej­sca z mle­kiem mat­ki. Głód
po­zna­wa­nia jego hi­sto­rii był po­cząt­kiem naj­wi­ęk­szej przy­go­dy mo­je­go
ży­cia. Wie­dzia­łam, że kie­dyś trze­ba będzie wró­cić, ale jesz­cze nie te­raz.
Wszy­scy sta­rzy zna­jo­mi, któ­rzy wy­je­cha­li w ostat­nich la­tach, ci­ągle
przy­je­żdża­ją na wa­ka­cje. Po­sta­no­wi­łam tę sy­tu­ację od­mie­nić i wła­śnie
wy­my­śli­łam, że zimę i je­sień będę spędza­ła w Abu Zabi, pra­cu­jąc jako
prze­wod­nicz­ka, a na dru­gą po­ło­wę roku, tę pi­ęk­niej­szą, będę wy­je­żdża­ła
do Pol­ski.
W ka­wiar­ni, w któ­rej sie­dzi­my, przy wszyst­kich sto­li­kach zdąży­li się
już zmie­nić klien­ci. Po ma­mach z dzie­ćmi i nie­pra­cu­jących żo­nach
eks­pa­tów z Abu Zabi spo­ty­ka­jących się na po­ran­nej lat­te z mle­kiem
so­jo­wym przy­sze­dł czas na za­pra­co­wa­nych ob­co­kra­jow­ców
z oko­licz­nych biur. Uczyn­ny kel­ner z Fi­li­pin zer­ka w na­szą stro­nę
z co­raz wi­ęk­szym za­in­te­re­so­wa­niem. Ele­ganc­ka Iwo­na
w ciem­no­zie­lo­nej bluz­ce jak z okład­ki ma­ga­zy­nu mody wy­da­je mu się
pew­nie kimś bar­dzo wa­żnym. To naj­dłu­żej trwa­jący wy­wiad, któ­re­go
był świad­kiem.
– Do cze­go będziesz tęsk­nić? – py­tam.
– Do tego, że ży­jąc tu, je­stem jed­no­cze­śnie miesz­kan­ką ca­łe­go świa­ta.
Małe In­die, małe Fi­li­pi­ny, mały Pa­ki­stan... Wszyst­ko za­le­d­wie kil­ka ulic
od mo­je­go domu. Do tego, że ka­żdy tu jest uśmiech­ni­ęty i za­wsze sta­ra
się po­móc. No i może cię zdzi­wię: będę tęsk­ni­ła do otwar­to­ści
i to­le­ran­cji, o któ­rą już co­raz trud­niej w Eu­ro­pie. I do sło­ńca będę
tęsk­ni­ła, to oczy­wi­ste. Ka­żdy z nas przy­je­chał tu, bo chciał so­bie
po­pra­wić wa­run­ki ży­cia: ame­ry­ka­ński le­karz, in­ży­nier z Pol­ski czy
spe­cja­li­sta IT z Da­nii, ale to samo do­ty­czy fi­li­pi­ńskie­go kel­ne­ra czy
ro­bot­ni­ków z Ban­gla­de­szu, któ­rych często uwa­ża­my za wspó­łcze­snych
nie­wol­ni­ków. To bar­dzo smut­ne, ale na­wet przy swo­ich naj­ni­ższych
staw­kach za­ra­bia­ją pie­ni­ądze, o któ­rych w domu mo­gli­by tyl­ko
po­ma­rzyć. Taki jest nasz świat.
Iwo­na i Ja­cek ku­pi­li miesz­ka­nie w War­sza­wie. Po­sta­wią w nim
skrzy­nie szej­ka Za­ji­da. Są prze­ko­na­ni, że będzie to sym­bo­licz­ny most,
któ­ry po­łączy ich nowy świat z baj­ko­wym ży­ciem na pu­sty­ni.
Arab­skie ba­śnie nie za­czy­na­ją się od fra­zy „daw­no, daw­no temu”.
Ka­żdą baj­kę za­czy­na zwrot: Kana ya, ma kana, co zna­czy: „Tak było
albo nie było”. Iwo­na za­bie­ra ze sobą skrzy­nie. Chcia­ła­by mieć fi­zycz­ny
do­wód na to, że jej emi­rac­ki sen wy­da­rzył się na­praw­dę.
4

W ga­bi­ne­cie al-Fa­hi­ma

Nie wiem, ile ga­bi­ne­tów ma Mo­ham­med al-Fa­him, za­rządza­jący


ro­dzin­ną fir­mą Al­fa­him Gro­up. Ale my­ślę, że zna­la­złam się do­kład­nie
w tym sa­mym biu­rze co kil­ka lat wcze­śniej Iwo­na Ta­ida Drózd, pol­ska
au­tor­ka zbio­ru arab­skich ba­jek. Do­stępu do jed­ne­go z naj­star­szych
emi­rac­kich przed­si­ębior­ców bro­ni jego asy­stent­ka, Mary Bo­uery. Ka­żdy,
kogo pani Mary umó­wi, może we­jść; dla kogo nie znaj­dzie cza­su
w ka­len­da­rzu, ten zo­sta­nie za drzwia­mi. Li­ban­ka o brązo­wych wło­sach,
z cza­ru­jącym uśmie­chem, znad biur­ka wita przy­cho­dzących i roz­da­je
ła­ski. Ma do dys­po­zy­cji je­den nie­wiel­ki po­ko­ik z se­gre­ga­to­ra­mi,
Mo­ham­med al-Fa­him pra­cu­je w biu­rze obok. Na ścia­nie wisi zdjęcie
sta­rych chat w Abu Zabi, zro­bio­ne z sa­mo­lo­tu i za­pew­ne jed­no z wie­lu
do­stęp­nych, bo wi­dzia­łam je już na set­kach re­pro­duk­cji. Małe cha­tyn­ki –
ba­ra­sti – zbu­do­wa­ne z li­ści pal­my sto­ją na pia­chach w po­bli­żu mo­rza.
Gdy­bym za­częła je li­czyć, może wy­szło­by ich ze sto, może sto
pi­ęćdzie­si­ąt. To wi­dok z 1958 roku. Za­raz obok zdjęcie ojca rodu
Ab­du­la Ja­li­la al-Fa­hi­ma. Za­pa­dam się w bia­łym skó­rza­nym fo­te­lu
i my­ślę, że te znaj­du­jące się nad sa­lo­nem sa­mo­cho­do­wym skrom­ne biu­ra
nie mogą być cen­tra­lą ogrom­ne­go kon­sor­cjum, któ­re­go hi­sto­ria
roz­po­częła się w 1958 roku w nie­wiel­kim skle­pie z je­dze­niem
i ubra­nia­mi, w oa­zie Al-Ajn, tej sa­mej, w któ­rej uro­dził się szejk Za­jid.
Mo­ham­med al-Fa­him z dumą mówi, że jego oj­ciec jako je­den
z nie­licz­nych umie­jących pi­sać i czy­tać był do­rad­cą i przy­ja­cie­lem
le­gen­dar­ne­go szej­ka.
– Nasz suk­ces za­czął się od mer­ce­de­sów – wy­ja­śnia Mo­ham­med al-
Fa­him i prze­su­wa w ręce arab­ski ró­ża­niec.
Stu­kot ko­ra­li­ków sły­szę w cza­sie od­słu­chi­wa­nia na­gra­nej roz­mo­wy.
Mo­ham­med al-Fa­him z ró­ża­ńcem po­ja­wia się też zresz­tą na wie­lu
zdjęciach i fil­mach. Mój roz­mów­ca sko­ńczył szko­łę, w któ­rej pierw­szym
na­uczy­cie­lem był Pa­le­sty­ńczyk Ah­med, po­tem zo­stał wy­sła­ny przez
szej­ka Za­ji­da na na­ukę an­giel­skie­go do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ma­rzył
o pod­jęciu tam stu­diów, ale mu­siał wró­cić do two­rzące­go się kra­ju, by
za­stąpić ojca. Miał za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, kie­dy sta­nął na cze­le
bły­ska­wicz­nie roz­wi­ja­jącej się fir­my. Szej­ko­wi Za­ji­do­wi na­wet przez
myśl nie prze­szło, że mó­głby zre­zy­gno­wać z po­mo­cy swo­je­go głów­ne­go
do­rad­cy.
– To ja mu­sia­łem zre­zy­gno­wać z ma­rzeń o lep­szym wy­kszta­łce­niu, ale
wie­rzy­łem, że ro­bi­my coś nie­zwy­kłe­go. Stat­ki trans­por­tu­jące z Eu­ro­py
sa­mo­cho­dy mar­ki Mer­ce­des cu­mo­wa­ły nie­da­le­ko pla­ży Abu Zabi, auta
spy­cha­no na drew­nia­ne tra­twy i tak pod­pły­wa­no z nimi do brze­gu.
Za­nim do­tknęły su­che­go pia­sku, już były sprze­da­ne. Na­wet nie trze­ba
było ich myć. Go­tów­ka wędro­wa­ła do mo­jej kie­sze­ni, nie­po­trzeb­ne były
żad­ne umo­wy, nikt na­wet nie wspo­mi­nał o ra­chun­kach – tłu­ma­czy
Mo­ham­med al-Fa­him.
Ma prze­szło sie­dem­dzie­si­ąt lat, w lek­ko chra­pli­wym
cha­rak­te­ry­stycz­nym gło­sie sły­chać nie­usta­jący za­chwyt nad roz­ma­chem
i ska­lą zmian, ja­kie za­szły w jego kra­ju. Nie ma się cze­mu dzi­wić,
prze­cież do­brze pa­mi­ęta ra­do­ść z pierw­sze­go kli­ma­ty­za­to­ra usta­wio­ne­go
w po­ko­ju, uczu­cie, gdy po raz pierw­szy sta­nął pod prysz­ni­cem,
z któ­re­go lała się bie­żąca woda, a wresz­cie dumę, gdy z okien sa­mo­lo­tu
oglądał dzi­siej­sze Abu Zabi. Na­praw­dę trud­no zna­le­źć lep­szy ty­tuł
ksi­ążki – Od nędzy do pie­ni­ędzy. W roku 2019 fir­ma Emi­rat­czy­ka
sprze­da­wa­ła pi­ęćdzie­si­ąt pro­cent sa­mo­cho­dów mar­ki Mer­ce­des w kra­ju.
Kon­sor­cjum kie­ro­wa­ne przez ośmiu bra­ci zaj­mu­je się bu­do­wą ho­te­li,
osie­dli wil­lo­wych i wie­żow­ców. In­we­stu­je też w prze­my­sł naf­to­wy i jest
głów­nym spon­so­rem dru­ży­ny pi­łki no­żnej z Al-Ajn. Mo­ham­med był
jed­nym z pierw­szych przed­si­ębior­ców w Emi­ra­tach, któ­rzy ro­dzin­ną
fir­mę prze­kszta­łci­li w no­wo­cze­sną spó­łkę ak­cyj­ną.
– Przy­je­cha­ła pani z Du­ba­ju czy miesz­ka w Abu Zabi?
– Z Du­ba­ju, sa­mo­cho­dem, to bli­sko – roz­po­czy­nam nie­śmia­ło.
– Dzi­siaj nam się wy­da­je, że bli­sko. Do­sko­na­le pa­mi­ętam, gdy
po­ko­na­nie tej dro­gi zaj­mo­wa­ło od czte­rech do sze­ściu go­dzin.
Sa­mo­chód, na­wet naj­lep­szy mer­ce­des, je­chał brze­giem mo­rza po
mo­krym pia­sku. Od cza­su do cza­su grzązł i trze­ba go było wy­py­chać,
więc lu­dzie chęt­niej pod­ró­żo­wa­li ło­dzia­mi. Wsia­da­ło się po po­łud­niu
i rano do­pły­wa­ło do Du­ba­ju.
– Jesz­cze trud­niej było się do­stać do Al-Ajn, po­ło­żo­ne­go pra­wie przy
gra­ni­cy z Oma­nem.

– To była prze­klęta dro­ga przez pu­sty­nię. Po­ko­na­nie tra­sy zaj­mo­wa­ło


sze­ść dni na wiel­błądach, a ja mam praw­dzi­we szczęście, że mogę tu
dzi­siaj z pa­nią roz­ma­wiać. Gdy by­łem mały, je­ździ­li­śmy tam na let­nie
wa­ka­cje. Taki od­po­czy­nek w cie­niu sto­jących w oa­zie palm, z da­le­ka od
pa­lące­go nad mo­rzem sło­ńca. Pod­ró­żo­wa­li­śmy po­po­łud­nia­mi
i wie­czo­ra­mi, bo w cza­sie dnia było po pro­stu za go­rąco. Zmęczo­ne
ko­bie­ty cza­sa­mi za­sy­pia­ły i w ten spo­sób pew­ne­go dnia mama
wy­pu­ści­ła mnie z ra­mion. Za­pląta­łem się w jej suk­nię i zwi­sa­łem
z wiel­błąda. Na szczęście za­uwa­ży­ła to cio­cia i za­alar­mo­wa­ła całą
ka­ra­wa­nę. Bóg wie, co mo­gło­by się stać, gdy­by tego nie zo­ba­czy­ła.
Mo­ham­med al-Fa­him wy­cho­wy­wał się w pa­ła­cu szej­ka Za­ji­da.
– Na dłu­go przed zjed­no­cze­niem kra­ju Za­jid był dla nas wszyst­kich
jak oj­ciec. To on roz­sądzał wszel­kie spo­ry, a ka­żdy, kto chciał
pod­ró­żo­wać, mu­siał pro­sić go o zgo­dę. Z szej­kiem kon­sul­to­wa­no ka­żde
ma­łże­ństwo. Gdy ko­muś ukra­dzio­no wiel­błąda, trze­ba było iść do
Za­ji­da. – Mo­ham­med prze­kła­da ko­ra­li­ki ró­ża­ńca. Stuk, stuk. – Pa­łac
wład­cy był na­szym punk­tem od­nie­sie­nia. Gdy przy­wie­zio­no pierw­szy
ge­ne­ra­tor prądu, szejk urządził dla dzie­ci kino. Do dzi­siaj pa­mi­ętam
ty­tuł tego egip­skie­go fil­mu. To był Czar­ny ry­cerz.
Mo­ham­med al-Fa­him miesz­kał w pa­ła­cu przez dwa lata. To tam
za­przy­ja­źnił się z sy­nem szej­ka Za­ji­da, mło­dym Cha­li­fą, czy­li wład­cą
Abu Zabi i pre­zy­den­tem ZEA do maja 2022 roku. W swo­ich
wspo­mnie­niach uwiel­bia wra­cać do tam­tych cza­sów, gdy sia­dy­wał przy
ogni­sku i słu­chał be­du­ińskich opo­wie­ści i ba­śni. Pu­sty­nia jest dla nie­go
sta­łym punk­tem od­nie­sie­nia.
– Jako Be­du­ini tęsk­ni­my do pu­sty­ni i nie­ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni.
Cie­szy­my się na­szy­mi do­ma­mi z kli­ma­ty­za­cją, ale w głębi du­szy
je­ste­śmy no­ma­da­mi. Za­wsze będzie­my tam wra­cać. Na pu­sty­ni lu­dzie
sta­ją się inni, bar­dziej otwar­ci. W week­en­dy wy­je­żdżam poza mia­sto,
sia­dam na wy­dmie, wsłu­chu­ję się w ci­szę, pa­trzę na zmie­nia­jące się
ko­lo­ry pu­sty­ni i piję kawę przy­go­to­wa­ną na ogni­sku. Otwar­ci lu­dzie,
otwar­ta prze­strzeń. To moim zda­niem ni­g­dy się nie zmie­ni.
Chcia­ła­bym wie­dzieć, co Mo­ham­med al-Fa­him my­śli o przy­szło­ści.
Czy tak jak mnie fra­pu­je go zda­nie, któ­re wy­po­wie­dział kie­dyś szejk
i wład­ca sąsied­nie­go Du­ba­ju? Mo­ham­med do­sko­na­le zna sło­wa Ra­szi­da
bin Sa’ida Al Mak­tu­ma: „Mój dzia­dek je­ździł na wiel­błądzie, mój oj­ciec
też tak pod­ró­żo­wał, ja po­ru­szam się mer­ce­de­sem, mój syn land ro­ve­rem,
ale jego syn po­now­nie wsi­ądzie na wiel­błąda”.
Co się sta­nie, gdy z dnia na dzień sko­ńczy się bo­gac­two
Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich? Gdy z dnia na dzień ropa naf­to­wa
prze­sta­nie pły­nąć, a wraz z nią prze­sta­ną pły­nąć pe­tro­do­la­ry?
– A je­śli na­wet nasz kraj zno­wu zmie­ni się w pu­sty­nię... to co z tego?
Ży­li­śmy jak no­ma­dzi, a te­raz do­świad­cza­my wspó­łcze­sno­ści. Wca­le się
tym nie mar­twię. Gdy­by tak się zda­rzy­ło, nie będzie­my na tej pu­sty­ni
sami, będą nasi sąsie­dzi, ale też i inne kra­je... – od­po­wia­da prze­kor­nie
Mo­ham­med, gdy do­py­tu­ję, co to dla nie­go zna­czy. – Osiem­dzie­si­ąt lat
temu by­li­śmy zmu­sze­ni do ży­cia na pu­sty­ni i wy­ko­rzy­sty­wa­ni przez
Bry­tyj­czy­ków. Te­raz je­ste­śmy wol­ny­mi lu­dźmi, mamy wy­bór. Je­śli Abu
Zabi po­now­nie sta­nie się pu­sty­nią, prze­nie­sie­my się w inne miej­sce.
– To może nie być ta­kie pro­ste. Tam nie będzie ropy naf­to­wej.
– To nie na­stąpi ju­tro, ale za sto lat. Za sto lat nie będzie­my żyli,
na­wet cie­bie już nie będzie – mówi co­raz bar­dziej znie­cier­pli­wio­ny.
Mo­ham­med nie jest za­in­te­re­so­wa­ny py­ta­nia­mi o to, co może się stać.
Wspa­nia­le roz­ma­wia się z nim o hi­sto­rii, ale za­czy­na się de­ner­wo­wać,
gdy wy­bie­gam w przy­szło­ść. Sły­szę, jak ko­ra­li­ki ró­ża­ńca co­raz gło­śniej
i szyb­ciej ude­rza­ją o sie­bie. Star­szy pan jest zi­ry­to­wa­ny.
– Nie mu­sisz tak się mar­twić na­szą przy­szło­ścią. Przy­szło­ść zna tyl­ko
Bóg, a my­ślisz, że jak nam się sko­ńczy ropa, to wy w Eu­ro­pie będzie­cie
szczęśliw­si? Będzie­cie cier­pieć tak samo jak my. Nie będzie ben­zy­ny
i zo­sta­nie­cie zmu­sze­ni do my­śle­nia o al­ter­na­tyw­nych źró­dłach ener­gii.
Na­szą al­ter­na­ty­wą jest sło­ńce. A co jest wa­szą? – pyta pro­wo­ku­jąco. –
Ma­cie rze­ki, wiatr, mu­si­cie coś zna­le­źć. My mamy sło­ńce. Wiesz, jaka
jest al­ter­na­ty­wa? Je­śli nie, to da­ruj­my so­bie tę roz­mo­wę.
I z tym mnie zo­sta­wił. O prze­szło­ści mo­żna, o przy­szło­ści już nie. To
cie­ka­we, bo Abu Zabi, uko­cha­ne mia­sto Mo­ham­me­da al-Fa­hi­ma,
bar­dziej in­te­re­su­je się przy­szło­ścią niż tym, co było.
5

Jak Arm­strong na Ksi­ęży­cu

Nic nie two­rzy przy­szło­ści tak jak ma­rze­nia.


Vic­tor Hugo

– Usta­wię naj­wy­ższy bu­dy­nek, ty zbu­duj naj­dłu­ższy – pi­ęcio­let­ni


Szy­mon wy­da­je po­le­ce­nia star­sze­mu bra­tu.
Ma­ciek po­słusz­nie usta­wia bia­łe sze­ścia­ny je­den na dru­gim. W mało
zna­nym mu­zeum Ho­use of Ar­ti­sans w Abu Zabi pod­pa­tru­ję, jak dzie­ci
pol­skich tu­ry­stów bu­du­ją mia­sto z kloc­ków. Sze­ścia­ny są spo­rych
roz­mia­rów. Ga­le­ria po­sta­no­wi­ła od­dać dzie­ciom do za­ba­wy dużą część
eks­po­zy­cji po­świ­ęco­nej hi­sto­rii mia­sta, któ­re zo­sta­ło sto­li­cą Emi­ra­tów.
Mło­dych bu­dow­ni­czych nie ogra­ni­cza ani prze­strzeń, ani roz­mia­ry
kloc­ków, ani wy­obra­źnia. Lu­bię my­śleć, że szej­ko­wie rów­nież nie mie­li
ta­kich ogra­ni­czeń.
W Abu Zabi nad mo­rzem usta­wi­li Luwr. Nie mie­li swo­ich ob­ra­zów,
więc wy­po­ży­czy­li dzie­ła z Fran­cji. W Du­ba­ju usy­pa­li wy­spę, kszta­łtem
przy­po­mi­na­jącą pal­mę, i po­sta­wi­li Bur­dż Cha­li­fa, naj­wy­ższy bu­dy­nek
świa­ta. Do Za­be­el Pa­la­ce, pa­ła­cu wład­cy, za­mó­wi­li bra­mę wjaz­do­wą,
wy­pisz wy­ma­luj przy­po­mi­na­jącą Bra­mę Bran­den­bur­ską z Ber­li­na,
z kwa­dry­gą usta­wio­ną na gó­rze. Wy­bu­do­wa­li hi­per­mar­ket Wafi Mall
w kszta­łcie pi­ra­mi­dy egip­skiej. Po­sta­wi­li też wie­żo­wiec przy­po­mi­na­jący
lon­dy­ńskie­go Big Bena i dwa bu­dyn­ki o zwie­ńcze­niu po­dob­nym do tego
z Chry­sler Bu­il­ding z No­we­go Jor­ku.
Wy­ma­rzy­li so­bie swój świat i po­sta­no­wi­li tę fan­ta­zję zre­ali­zo­wać.
Lu­bię też my­śleć, że mit za­ło­ży­ciel­ski Du­ba­ju ma swo­je źró­dło
w czar­no-bia­łej fo­to­gra­fii z lat sze­śćdzie­si­ątych. Fo­to­graf usta­wił na niej
w pó­ło­kręgu szej­ków wi­zy­tu­jących Nowy Jork. Sto­ją cia­sno przy­tu­le­ni
do sie­bie, bo na naj­wy­ższym pi­ętrze Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding jest nie­wie­le
miej­sca. Win­da przy­wio­zła ich na ta­ras wi­do­ko­wy, do­kład­nie na 443
me­try nad po­zio­mem uli­cy, po któ­rej pędzą sa­mo­cho­dy i no­wo­jor­skie
tak­sów­ki. Szejk Ra­szid bin Sa’id Al Mak­tum, ów­cze­sny wład­ca Du­ba­ju,
roz­gląda się nie­pew­nie, wi­dzi na ho­ry­zon­cie dzie­si­ąt­ki wy­so­kich
bu­dyn­ków i w tym sa­mym mo­men­cie za­czy­na ma­rzyć. Jest od­wa­żny, bo
wie­lu jego pod­da­nych na­dal miesz­ka w cha­tach z li­ści pal­mo­wych, do
któ­rych w naj­lep­szym ra­zie do­je­żdża­ją na wiel­błądzie. Do­pie­ro kil­ka lat
po tej za­gra­nicz­nej wi­zy­cie po­dob­ne ma­rze­nia za­czy­na dzie­lić szejk
Za­jid z sąsied­nie­go emi­ra­tu. To dzi­ęki nie­mu osta­tecz­nie po­wsta­je
zjed­no­czo­ne pa­ństwo, Emi­ra­ty Arab­skie. Kraj, któ­ry w ci­ągu
pi­ęćdzie­si­ęciu lat ist­nie­nia za­wład­nął wy­obra­źnią i dla wi­ęk­szo­ści lu­dzi
na świe­cie jest sy­no­ni­mem bo­gac­twa i luk­su­su. Na tyle sil­nym, że na­wet
naj­zwy­czaj­niej­sze skle­py w In­diach dum­nie wy­sta­wia­ją szyld „Du­bai
Shop”, w War­sza­wie na dwor­cu zje­my ba­ra­ni­nę w Ke­bab Du­bai,
a w Bel­gra­dzie mo­żna wy­na­jąć apar­ta­men­ty Lit­tle Du­bai. Jest dro­go,
noc kosz­tu­je sto osiem­dzie­si­ąt euro. To ukra­dzio­ne pu­sty­ni miej­sce ma
w so­bie wszyst­ko, co w zdo­by­ciu wła­dzy nad po­wszech­ną wy­obra­źnią
może się przy­dać: bo­gac­two, mit pa­ństwa, któ­re po­wsta­ło z ni­cze­go,
iko­nicz­ne bu­dyn­ki, a na­wet nowe, stwo­rzo­ne ręką pro­jek­tan­tów lądy.

CAŁE MIA­S TO W JED­N YM BU­D YN­K U

– W żad­nym in­nym miej­scu na świe­cie nie mó­głbym zre­ali­zo­wać


swo­ich ma­rzeń – oznaj­mia To­masz Wie­czo­rek, pol­ski ar­chi­tekt, któ­ry od
dwu­dzie­stu pi­ęciu lat pra­cu­je na Bli­skim Wscho­dzie.
Nie ka­żdy ma tyle szczęścia co To­mek, któ­ry zbu­do­wał naj­wy­ższy
bu­dy­nek świa­ta, a po­tem arab­ski Luwr. W mi­ędzy­cza­sie za­trud­nio­no go
w Ku­wej­cie przy pro­jek­to­wa­niu naj­dłu­ższe­go hi­per­mar­ke­tu,
roz­pla­no­wał tam też Mi­ni­ster­stwo Elek­trycz­no­ści i Wody, Mu­zeum
Cy­wi­li­za­cji, a w Abu Zabi po­sta­wił ame­ry­ka­ński szpi­tal z olśnie­wa­jącą
szkla­ną ścia­ną.
– To od cze­go mam za­cząć? Od tego, jak stu­den­ci ar­chi­tek­tu­ry
wie­sza­li fla­gę So­li­dar­no­ści i zo­sta­li za­wie­sze­ni? Czy wo­lisz opo­wie­ść
o śmi­głow­cach ame­ry­ka­ńskich, któ­re la­ta­ły nad moim ogro­dem
w Ku­wej­cie? – pyta To­mek.
Obie hi­sto­rie wy­da­ją mi się rów­nie cie­ka­we, ale na ra­zie roz­glądam
się po eli­tar­nym sa­lo­nie dla mężczyzn na polu gol­fo­wym w Du­ba­ju. To
tu umó­wił się ze mną pol­ski ar­chi­tekt; ni­g­dy wcze­śniej nie by­łam
w miej­scu, w któ­rym gol­fi­ści palą ha­wa­ńskie cy­ga­ra i piją ko­niak la­ta­mi
le­ża­ku­jący na pó­łkach. Jest śro­dek dnia i kel­ne­rzy uwi­ja­ją się, by
przy­go­to­wać to po­miesz­cze­nie na wie­czór. Wte­dy zja­wią się ci, któ­rzy
bez cy­gar, gol­fa i ko­nia­ku nie po­tra­fi­li­by prze­żyć w Du­ba­ju na­wet
jed­ne­go dnia. To­masz Wie­czo­rek lubi za­glądać tu po pra­cy. Ba­sen dla
miesz­ka­ńców osie­dla Ara­bian Ran­ches znaj­du­je się dwa kro­ki od jego
domu, więc po par­tyj­ce gol­fa może po­pły­wać, a po­tem usi­ąść w swo­im
ogro­dzie. Ogro­dy uwiel­bia. Tak jak dy­wa­ny, któ­rych ma w domu całą
ko­lek­cję. Per­skie, afga­ńskie, irac­kie. Z we­łny i je­dwa­biu. To za­cznij­my
od dy­wa­nów.
– Wy­obraź so­bie, że je­steś w ma­le­ńkiej ira­ńskiej wio­sce – za­czy­na
To­mek. – Pa­trzysz, jak sta­ry rze­mie­śl­nik wy­pla­ta dy­wan, jak prze­kła­da
ręcz­nie przędzo­ną we­łnę, ja­kich barw­ni­ków uży­wa, jak per­fek­cyj­nie zna
swo­je rze­mio­sło. I my­ślisz so­bie wte­dy, że zbu­do­wa­łeś naj­wy­ższy
bu­dy­nek świa­ta, a ten czło­wiek ni­g­dy nie opu­ścił swo­je­go warsz­ta­tu.
I już wiesz, że to on jest mi­strzem. Za­czy­nasz ro­zu­mieć, że w ży­ciu
po­trzeb­na jest po­ko­ra.
To­masz Wie­czo­rek w dzie­ci­ństwie ko­lek­cjo­no­wał znacz­ki. Kie­dyś
do­stał całą se­rię z Bah­raj­nu, wpa­try­wał się w małe kwa­dra­ci­ki
i za­sta­na­wiał, gdzie leży to orien­tal­ne pa­ństwo. Sen­ty­ment do zbie­rac­twa
ma po ma­mie. Była mo­dyst­ką i ro­bi­ła pi­ęk­ne ka­pe­lu­sze.
– Mia­ła ich tyle, że mo­gła­by opa­sać rów­nik – mówi To­mek, któ­ry
do­brze wie, że to po ma­mie odzie­dzi­czył umi­ło­wa­nie do pi­ęk­na
i de­ta­li. – Ka­pe­lu­sze po­tra­fią cza­ro­wać, tak jak do­brze za­pro­jek­to­wa­na
prze­strzeń. Na ar­chi­tek­tu­rze w Gda­ńsku było dużo ry­sun­ku od­ręcz­ne­go,
uwiel­bia­łem te za­jęcia. Już wte­dy za­cząłem za­zdro­ścić ar­chi­tek­tom
z za­gra­ni­cy. Mie­li­śmy do­stęp do ob­co­języcz­nych cza­so­pism. Wło­skie­go
„Do­mu­su” i ame­ry­ka­ńskie­go „Ar­chi­tec­tu­ral Re­cord”. Sze­śćdzie­si­ąt
pro­cent mo­ich ko­le­gów wy­je­cha­ło. Aku­rat otwo­rzy­ły się gra­ni­ce. Lu­dzie
wy­je­żdża­li na wa­ka­cje i zo­sta­wa­li na sta­łe. Zo­ba­czy­li­śmy inną
ar­chi­tek­tu­rę, inne prze­strze­nie, inne ma­te­ria­ły, inne de­ta­le i zmie­ni­ły się
na­sze umy­sły – wy­li­cza To­mek, któ­ry po­pra­co­wał kil­ka lat w Ka­na­dzie,
a po­tem prze­nió­sł się do Ku­wej­tu.
Ku­wejt bar­dzo przy­po­mi­nał mu te miej­sca, któ­re zo­ba­czył na
znacz­kach z Bah­raj­nu. To tam nad jego ogro­dem la­ta­ły ame­ry­ka­ńskie
śmi­głow­ce, a nad do­mo­wym ba­se­nem sie­dzie­li dzien­ni­ka­rze z re­dak­cji
z ca­łe­go świa­ta. Ści­ągał ich Gu­sta­vo Fer­ra­ri, Ar­gen­ty­ńczyk, fo­to­graf
i wy­bit­ny znaw­ca mi­ęsa z gril­la, któ­re przy­go­to­wy­wał dla wszyst­kich.
To w Ku­wej­cie To­mek prze­ko­nał się, że pen­sji ar­chi­tek­ta w kra­jach
han­dlu­jących ba­ry­łka­mi ropy naf­to­wej nie da się po­rów­nać do tego, co
mo­żna za­ro­bić w Pol­sce. I po­sta­no­wił zo­stać.
– Mia­łem trzy­dzie­ści trzy lata, moja pierw­sza pen­sja w Ku­wej­cie
wy­nio­sła trzy i pół ty­si­ąca do­la­rów, przy czym za świa­tło i te­le­fon po
trzech la­tach za­pła­ci­łem... sto do­la­rów. To było inne ży­cie. Z Ku­wej­tu do
Du­ba­ju było już bar­dzo bli­sko.
Z ja­kim mia­stem ar­chi­tek­ci z Po­li­tech­ni­ki Gda­ńskiej, na któ­rej
stu­dio­wał To­mek, mo­gli­by po­rów­nać Du­baj? Może z Los An­ge­les,
zna­nym z umi­ło­wa­nia ki­czu i świa­teł, któ­re w nocy po­tra­fią nadać blask
temu, co w dzień wy­da­je się kar­to­no­we i sztucz­ne? A może z San
Fran­ci­sco z cza­sów, gdy zło­to przy­ci­ąga­ło tam lu­dzi tak jak sto lat
pó­źniej ropa naf­to­wa do Du­ba­ju? Albo z chi­ńskim Shen­zhen, któ­re
jesz­cze na po­cząt­ku 1979 roku było trzy­dzie­sto­ty­si­ęcz­nym mia­stecz­kiem
nad rze­ką. W nie­dłu­gim cza­sie zmie­ni­ło się w stu­mi­lio­no­wą me­tro­po­lię,
z pra­wie trzy­sto­ma wie­żow­ca­mi wy­ra­sta­jący­mi na wy­so­ko­ść stu
pi­ęćdzie­si­ęciu me­trów i wy­żej. To wła­śnie z Shen­zhen do Du­ba­ju
ści­ągni­ęto no­wo­ze­landz­kie­go in­ży­nie­ra, któ­ry miał zre­ali­zo­wać
ma­rze­nie szej­ka. Greg Sang za­rządzał pro­jek­tem, gdy bu­do­wa­no tam
trzy­stu­osiem­dzie­si­ęcio­me­tro­wą wie­żę Shun Hing Squ­are. Te­raz miał
spe­łnić ma­rze­nia Emi­rat­czy­ków.
– Szej­ko­wie mó­wią, że nikt nie pa­mi­ęta, kto wy­lądo­wał na Ksi­ęży­cu
po Arm­stron­gu. Je­śli jest się dru­gim albo trze­cim w wy­ści­gu, to szyb­ko
o to­bie za­po­mi­na­ją – tak To­mek tłu­ma­czy za­mi­ło­wa­nie arab­skich
wład­ców do bi­cia ko­lej­nych ar­chi­tek­to­nicz­nych re­kor­dów. Szejk chciał
mieć naj­wy­ższy bu­dy­nek na świe­cie. I do­pi­ął swe­go.
Może wca­le nie przez przy­pa­dek Bur­dż Cha­li­fa jest do­kład­nie dwa
razy wy­ższy od Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding, na któ­rym w la­tach
sze­śćdzie­si­ątych sta­nęli Mo­ham­med ze swo­im oj­cem. Szej­ko­wie
wy­my­śli­li na­zwę: Wie­ża Du­ba­ju, w ostat­niej chwi­li zmie­ni­li ją na Bur­dż
Cha­li­fa, na cze­ść pre­zy­den­ta Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich. Gdy
przy­sze­dł kry­zys, sąsie­dzi ze sto­li­cy Emi­ra­tów mu­sie­li wy­ło­żyć
pie­ni­ądze na do­ko­ńcze­nie du­baj­skie­go gi­gan­ta. Ale uda­ło się!
Emi­rat­czy­cy są jak Arm­strong na Ksi­ęży­cu i mają naj­wy­ższy bu­dy­nek,
któ­re­go na­dal żad­na inna bu­dow­la nie po­tra­fi prze­ści­gnąć.

Na dzia­łce zwol­nio­nej przez woj­sko, w sa­mym środ­ku po­wsta­jące­go


biz­ne­so­we­go cen­trum, sta­nął bu­dy­nek, któ­ry przy­ci­ągnie uwa­gę ca­łe­go
świa­ta. Im­po­nu­jąca srebr­na igli­ca za­spo­ko­iła pra­gnie­nia szej­ka.
Za­pro­jek­to­wał ją ze­spół kie­ro­wa­ny przez ar­chi­tek­ta Ad­ria­na Smi­tha
z chi­ca­gow­skie­go Skid­mo­re, Owings and Mer­rill. Dzi­siaj świet­nie
wy­gląda na In­sta­gra­mie. Wi­dać ją z sa­mo­lo­tu, na­wet z wy­so­ko­ści
dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu pi­ęciu ki­lo­me­trów. Wy­ra­sta po­nad chmu­ry. Od­bi­ja
za­cho­dzące sło­ńce, a bu­dy­nek robi się wte­dy zło­to­brązo­wy i mie­ni się
fe­erią ko­lo­rów, jak fa­jer­wer­ki w syl­we­stro­wą noc. Noc też jest wa­żna dla
Bur­dż Cha­li­fa. Wte­dy wie­żo­wiec sta­je się naj­wy­ższym ekra­nem
pro­jek­cyj­nym na świe­cie. Szejk ze swo­je­go po­ło­żo­ne­go nie­da­le­ko
pa­ła­cu może z dumą spo­glądać w kie­run­ku wy­świe­tla­nej fla­gi emi­rac­kiej
albo zie­lo­no-bia­łej sau­dyj­skiej, albo pol­skiej, któ­rą od kil­ku lat zo­ba­czyć
mo­żna w Świ­ęto Nie­pod­le­gło­ści, 11 li­sto­pa­da. Bur­dż Cha­li­fa jest jak
pa­pie­rek lak­mu­so­wy ak­tu­al­nych wy­da­rzeń i na­stro­jów – po za­ma­chach
na me­cze­ty w No­wej Ze­lan­dii i po za­ma­chach w Pa­ry­żu w wy­ra­zie
so­li­dar­no­ści z miesz­ka­ńca­mi wy­świe­tla­no fla­gi tych kra­jów.
To­mek Wie­czo­rek tra­fił na gi­gan­tycz­ny plac bu­do­wy wraz
z ka­na­dyj­ską fir­mą Noor. I przez czte­ry i pół roku pro­wa­dził tam nad­zór
bu­dow­la­ny.
– Bu­dyn­ki o wy­so­ko­ści do stu me­trów rządzą się re­gu­ła­mi, któ­re
po­wi­nien świet­nie znać ka­żdy ab­sol­went stu­diów ar­chi­tek­to­nicz­nych.
Kło­pot za­czy­na się wte­dy, gdy ma­gicz­na gra­ni­ca stu me­trów zo­sta­nie
prze­kro­czo­na. Ko­lej­ne me­try to wy­zwa­nie – mówi To­mek i mó­głby
dłu­go wy­mie­niać, ja­kie in­ży­nie­ryj­ne re­bu­sy roz­wi­ązać mu­sie­li
pro­jek­tan­ci.
Już przy pierw­szych ry­sun­kach trze­ba było się za­sta­no­wić, co zro­bić,
by wie­żo­wiec nie osia­dał w pia­skach pu­sty­ni. Da­lej – by po­ko­nał
na­pie­ra­jący na nie­go wiatr. Tu­ry­sta tego nie zo­ba­czy, ale wie­ża
prze­chy­la się de­li­kat­nie to w pra­wo, to w lewo, jak trzci­na na wie­trze.
Bur­dż Cha­li­fa jest też na­tu­ral­nym pio­ru­no­chro­nem i jako naj­wy­ższy
bu­dy­nek ści­ąga bły­ska­wi­ce z ca­łej oko­li­cy. Bu­do­wa­no go, po­da­jąc be­ton
na wy­so­ko­ść sze­ściu­set me­trów. Nikt nie pró­bo­wał jesz­cze wy­le­wać
płyn­ne­go be­to­nu na ta­kiej wy­so­ko­ści i przy ta­kiej tem­pe­ra­tu­rze.
Jed­no­ra­zo­wo pom­po­wa­no w nie­bo dwa­dzie­ścia pięć ton mo­kre­go
bu­dul­ca. La­tem za­miast wody sto­so­wa­no kru­szo­ny lód. Pol­ski ar­chi­tekt
po­wta­rza fra­zę, któ­rą uwiel­bia­ją Emi­rat­czy­cy: We are chal­len­ging the
world. Na­praw­dę, cały świat na nich wte­dy pa­trzył.
Gdy du­baj­ska duma, Bur­dż Cha­li­fa, ma trzy­dzie­ści sze­ść pi­ęter,
roz­po­czy­na­ją się pro­te­sty ro­bot­ni­ków. Lu­dzie wy­cho­dzą na uli­cę, a ich
nie­bie­skie uni­for­my kon­tra­stu­ją z ce­men­tem i py­łem, któ­ry uno­si się nad
pla­cem bu­do­wy. 23 maja 2006 roku te­le­wi­zja NBC re­la­cjo­nu­je straj­ki
w Du­ba­ju. Bu­dow­ni­czo­wie pro­te­stu­ją prze­ciw­ko gło­do­wym staw­kom,
do­ma­ga­ją się za­pew­nie­nia wła­ści­wej opie­ki me­dycz­nej i wy­pła­ty
za­le­głych pie­ni­ędzy za nad­go­dzi­ny, a przede wszyst­kim hu­ma­ni­tar­ne­go
trak­to­wa­nia przez maj­strów. Te­le­wi­zja po­ka­zu­je też, jak zde­spe­ro­wa­ni
Hin­du­si, Ben­gal­czy­cy i Pa­ki­sta­ńczy­cy wdzie­ra­ją się do biur de­we­lo­pe­ra,
nisz­czą kom­pu­te­ry, biją ochro­nę i de­wa­stu­ją sa­mo­cho­dy. Al-Na­bo­odah,
fir­ma, któ­ra ich za­trud­nia­ła, mia­ła nie­ma­ły kło­pot. Na znak so­li­dar­no­ści
z ro­bot­ni­ka­mi za­trud­nie­ni przy bu­do­wa­nym wów­czas no­wo­cze­snym
lot­ni­sku Du­baj DXB rów­nież wstrzy­ma­li pra­ce. Agen­cja The As­so­cia­ted
Press po­da­je, że wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny cie­śla za­ra­biał sie­dem do­la­rów
i sze­śćdzie­si­ąt cen­tów, a nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny ro­bot­nik czte­ry do­la­ry. Na
dzień! Or­ga­ni­za­cje praw czło­wie­ka ten sto­pień wy­zy­sku na­zy­wa­ją
wprost wspó­łcze­snym nie­wol­nic­twem. Po­wsta­nie wie­żow­ca, któ­ry
kosz­to­wał pó­łto­ra mi­liar­da do­la­rów, było mo­żli­we tyl­ko dzi­ęki
nie­do­sza­co­wa­nej pra­cy tak wy­zy­ski­wa­nych bu­dow­la­ńców.
– Czło­wiek w de­spe­ra­cji jest zdol­ny do wszyst­kie­go. Tak sta­ło się
i tu­taj – tłu­ma­czy To­masz. – Ci bie­da­cy po­sta­wie­ni zo­sta­li pod ścia­ną.
Głów­ny wy­ko­naw­ca nie za­pła­cił pod­wy­ko­naw­cy, pod­wy­ko­naw­ca nie
pła­cił ro­bot­ni­kom. Wy­ko­naw­ca zwol­nił pod­wy­ko­naw­cę, a ro­bot­ni­cy
zo­sta­li z ni­czym. Brzmi dziw­nie, ale do­kład­nie tak to wy­gląda, nie tyl­ko
w przy­pad­ku Bur­dż Cha­li­fa.
– Ob­ser­wo­wa­li­ście to z okien wa­szych kli­ma­ty­zo­wa­nych biur?
Mo­gli­ście coś zro­bić?
– Nie mie­li­śmy kli­ma­ty­zo­wa­nych biur. Oczy­wi­ście, że wi­dzie­li­śmy,
ale nic nie mo­gli­śmy zro­bić. Ta in­we­sty­cja mu­sia­ła się udać.
Ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak z dnia na dzień zwal­nia­ją dy­rek­to­rów. Też nie
zro­bi­li­śmy nic. Przy pro­jek­cie Bur­dż Cha­li­fa była ogrom­na ro­ta­cja
i lu­dzi wy­rzu­ca­no na bruk. Jak coś mia­ło być zro­bio­ne na ju­tro, to mia­ło
być zro­bio­ne na ju­tro. Nie pa­mi­ętam, ilu nocy w tym cza­sie nie
prze­spa­łem. Te­raz do­brze mi się o tym opo­wia­da: bu­do­wa­łem naj­wy­ższy
bu­dy­nek świa­ta, ale to był kosz­mar. Za­wa­ły ser­ca były u nas na
po­rząd­ku dzien­nym.
Ani szejk, ani głów­ny in­we­stor nie prze­jęli się lo­sem pro­te­stu­jących
ro­bot­ni­ków. Wszy­scy wstrzy­ma­li od­dech, do­pie­ro gdy wie­żo­wiec po
osi­ągni­ęciu dwu­stu me­trów za­czął się prze­chy­lać.
– Cały świat pa­trzy na ten bu­dy­nek, a on prze­stał trzy­mać pion –
do­da­je To­mek. – Za­częło się ob­li­cza­nie na­prężeń, bu­do­wa­nie sta­lo­wych
pod­ci­ągów i zno­wu pre­sja, ja­kiej nor­mal­ny czło­wiek nie jest w sta­nie
znie­ść.
– Czy taki ar­chi­tekt jak ty za­sta­na­wia się w ogó­le, po co bu­do­wać
ol­brzy­mie wer­ty­kal­ne mia­sto? Prze­cież to ja­kiś ab­surd, pom­po­wać wodę
na taką wy­so­ko­ść. We­dług ofi­cjal­nych da­nych 946 ty­si­ęcy li­trów
ka­żde­go dnia.
– Ależ od­po­wie­dź jest ba­nal­nie pro­sta i cały czas taka sama: to jest
wy­ścig o pre­stiż. Naj­wy­ższy ko­los na świe­cie może stać się do­mem dla
dzie­si­ęciu ty­si­ęcy lu­dzi. To biu­ra, apar­ta­men­ty, re­stau­ra­cje, no i ho­tel
Ar­ma­ni na sto sze­śćdzie­si­ąt po­koi. Do tego ba­sen i ta­ras wi­do­ko­wy
po­ło­żo­ny naj­wy­żej na świe­cie. Gdy otwie­ra­li­śmy Ar­ma­nie­go, sie­dzia­łem
z sa­mym mi­strzem i jego mo­del­ka­mi przy sto­le. To był pierw­szy ho­tel
jego imie­nia na świe­cie. Nie po­wie­dzia­łem mu, że nie po­do­ba­ją mi się
ko­lo­ry, ja­kie do­brał w po­ko­jach. Same ciem­ne brązy i beże.
W lip­cu 2007 roku osi­ągni­ęto wy­so­ko­ść naj­wy­ższe­go bu­dyn­ku świa­ta,
Ta­ipei 101. Dwa mie­si­ące pó­źniej bu­du­jący mi­nęli szczyt To­ron­to
CNTower, naj­wy­ższej wol­no sto­jącej bu­dow­li. W kwiet­niu 2008 roku
du­baj­ski wie­żo­wiec był wy­ższy niż an­te­na te­le­wi­zyj­na KVLY w Da­ko­cie
Pó­łnoc­nej, a w stycz­niu 2009 za­mon­to­wa­no an­te­nę wie­ńczącą czu­bek
Bur­dż Cha­li­fa i za­częto wy­ka­ńczać wnętrza.
4 stycz­nia 2010 roku w nie­bo wy­pusz­czo­no ko­lo­ro­we ba­lo­ny,
a w po­wie­trze wy­strze­li­ły sztucz­ne ognie. Szejk spe­łnił ma­rze­nie –
swo­je i swo­je­go ojca.
– To była wiel­ka uro­czy­sto­ść i wy­gląda­ła jak w Pol­sce za ko­mu­ny.
Tra­wę ma­lo­wa­no na zie­lo­no. Z przo­du sie­dzie­li szej­ko­wie, a z tyłu
jesz­cze lano be­ton. Ja tu się nie ta­kich dzi­wów na­ogląda­łem. Od­pa­da
tynk, to kwiat­ki przy­nio­są i usta­wią, żeby ład­nie wy­gląda­ło, albo
dy­wa­nik uło­żą. Nie o wszyst­kim zresz­tą mogę mó­wić, bo pod­pi­sy­wa­łem
kon­trakt ze spe­cjal­ną klau­zu­lą taj­no­ści – wy­zna­je To­mek.
Pol­ski ar­chi­tekt wspi­ął się na szczyt. Do­słow­nie. Sta­nął na sa­mej
igli­cy Bur­dż Cha­li­fa. Ostat­nie osiem­dzie­si­ąt me­trów mu­siał po­ko­nać po
dra­bi­nie. Pot za­le­wał mu oczy, bo tem­pe­ra­tu­ra w wąskim po­miesz­cze­niu
prze­kra­cza­ła sze­śćdzie­si­ąt stop­ni Cel­sju­sza. Na 828 me­trach pod­pi­sał się
na ścia­nie. Za­twier­dził umo­co­wa­nie sys­te­mu wy­ła­do­wań
at­mos­fe­rycz­nych. Dzi­ęki temu sys­te­mo­wi ści­ąga­ne przez naj­wy­ższą
wie­żę świa­ta pio­ru­ny nie po­wo­du­ją znisz­czeń. To­mek tłu­ma­czy mi, że
bu­dy­nek za­cho­wu­je się jak klat­ka Fa­ra­daya, ja wolę my­śleć o tym, co
zo­ba­czył z ta­kiej per­spek­ty­wy.
Czy ina­czej za­czął my­śleć o mie­ście, któ­re bez ogląda­nia się na
prze­szło­ść wy­szar­pa­ło pu­sty­ni ki­lo­me­try pia­sku i za­la­ło je be­to­nem,
sta­lą i szkłem?
– Żad­ne mia­sto nie po­wsta­wa­ło tak szyb­ko, żad­ne nie roz­wi­ja­ło się
w ta­kim tem­pie. Tu nie ma żad­nych gra­nic: ani tech­no­lo­gicz­nych, ani
ogra­ni­czeń bu­dże­to­wych – od­po­wia­da To­mek.

MIA­S TO OGRÓD

Pro­fe­sor ar­chi­tek­tu­ry Yas­ser El­she­sh­ta­wy za­pew­ne ni­g­dy nie był tak


wy­so­ko jak To­masz Wie­czo­rek. Nie zło­żył pod­pi­su na we­wnętrz­nej
ścia­nie igli­cy Bur­dż Cha­li­fa. Pew­nie wca­le by tego nie chciał. Za to
pod­pi­sał mnó­stwo do­ku­men­tów, ar­ty­ku­łów i prac ba­daw­czych
po­świ­ęco­nych Zjed­no­czo­nym Emi­ra­tom Arab­skim. Spędził dwa­dzie­ścia
lat na uni­wer­sy­te­cie w Al-Ajn, a te­raz wy­kła­da w Wa­szyng­to­nie
i w No­wym Jor­ku, i bez­piecz­nie może kry­ty­ko­wać mo­del roz­wo­ju
Du­ba­ju. Z tego od­da­le­nia po­wta­rza, że to ni­g­dy nie był jego dom, że
ni­g­dy nie po­czuł się tu jak w domu, a na­wet ni­g­dy nie chciał Emi­ra­tów
do­mem na­zy­wać.
Przy­tłu­mio­nym gło­sem kry­ty­ko­wał je już wte­dy, gdy od­wie­dzi­łam go
w kam­pu­sie uni­wer­sy­tec­kim w Al-Ajn. Po­ko­cha­łam tę tra­dy­cyj­ną
emi­rac­ką miej­sco­wo­ść, gdy zgu­bi­łam się na pierw­szym ron­dzie.
Emi­rat­czy­cy znad mo­rza śmie­ją się, że Al-Ajn to mia­sto rond i ogro­dów,
i za­zdrosz­czą jego miesz­ka­ńcom zie­le­ni. Oaza po­ło­żo­na sto sze­śćdzie­si­ąt
ki­lo­me­trów od Du­ba­ju, przy gra­ni­cy z Oma­nem, ma dłu­gą hi­sto­rię. Cień
dak­ty­lo­wych palm i zna­ne od neo­li­tu sys­te­my na­wad­nia­jące afla­dż
da­wa­ły Ara­bom chwi­lę od­de­chu w na­wet naj­bar­dziej go­rące lato.
Re­stryk­cyj­ne pra­wo nie po­zwa­la bu­do­wać tu wie­żow­ców, więc Al-Ajn
w ni­czym nie przy­po­mi­na Du­ba­ju. To tu­taj uro­dził się Za­jid, szejk –
za­ło­ży­ciel Emi­ra­tów.
Kam­pus UAE Uni­ver­si­ty w Al-Ajn wy­da­je się pu­sty. Jak­by wszy­scy
stu­den­ci wy­je­cha­li wła­śnie na wa­ka­cje. A stu­diu­je tu po­nad trzy­na­ście
ty­si­ęcy mło­dych lu­dzi z sie­dem­dzie­si­ęciu pi­ęciu kra­jów świa­ta – tak
przy­naj­mniej in­for­mu­je re­kla­ma, na któ­rą na­tknęłam się w emi­rac­kiej
ga­ze­cie. Dro­gę na wy­dział ar­chi­tek­tu­ry po­ma­ga mi od­na­le­źć Arqa,
Je­men­ka, któ­rej ro­dzi­ce prze­pro­wa­dzi­li się do Emi­ra­tów
w po­szu­ki­wa­niu pra­cy. Ma­sze­ru­je­my ra­zem tak dłu­go, że zdąży mi
opo­wie­dzieć o woj­nie, gło­dzie i epi­de­mii cho­le­ry w miej­sco­wo­ści,
z któ­rej po­cho­dzą jej dziad­ko­wie. Mówi też, że pew­ne­go dnia wró­ci do
znisz­czo­ne­go woj­ną kra­ju, by wy­ko­rzy­stać wszyst­ko, cze­go się na­uczy
tu­taj. Mówi, a ra­czej szep­cze, bo to Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie
w ko­ali­cji z Ara­bią Sau­dyj­ską pro­wa­dzą od 2015 roku woj­nę
z Je­me­nem. Mi­ja­my ba­se­ny bez wody, pal­my wy­ra­sta­jące
z za­be­to­no­wa­nych ale­jek i nie­czyn­ne fon­tan­ny. Po­cho­dzące­go z Egip­tu
pro­fe­so­ra Yas­se­ra El­she­sh­ta­wy’ego spo­ty­kam w biu­rze pe­łnym ksi­ążek
i al­bu­mów ze zdjęcia­mi naj­pi­ęk­niej­szych bu­dyn­ków świa­ta.
Przy­je­cha­łam tu nie tyl­ko po to, żeby się do­wie­dzieć, na co spo­gląda­łby,
sto­jąc na wy­so­ko­ści ośmiu­set me­trów, na szczy­cie naj­wy­ższe­go bu­dyn­ku
na Zie­mi. Przede wszyst­kim chcia­ła­bym po­roz­ma­wiać o wy­sta­wie, któ­rą
przy­go­to­wy­wał na Bien­na­le Ar­chi­tek­tu­ry w We­ne­cji. Opi­sał bo­wiem
i ska­ta­lo­go­wał pierw­sze emi­rac­kie do­mo­stwa. Domy sha’bi –
świa­dec­two trwa­nia lu­dzi z pu­sty­ni i tego, jak urba­ni­sty­ka lat
sie­dem­dzie­si­ątych pró­bo­wa­ła od­zwier­cie­dlać for­mę tra­dy­cyj­ną.
Za­czy­na­my jed­nak roz­mo­wę od „du­ba­iza­cji”, wy­my­ślo­ne­go przez
pro­fe­so­ra po­jęcia, któ­re wy­ra­ża wpływ ar­chi­tek­tu­ry znad Za­to­ki Per­skiej
na świat. Kie­dyś to ona na­śla­do­wa­ła, dzi­siaj sama jest na­śla­do­wa­na.
– Przy­kła­dy du­ba­iza­cji mo­żna dzi­siaj od­na­le­źć wszędzie – tłu­ma­czy
pro­fe­sor. – Wi­docz­na jest w kra­jach Bli­skie­go Wscho­du, gdzie jak
grzy­by po desz­czu po­wsta­ją po­dob­ne do Du­ba­ju mia­sta. Ze szkłem, sta­lą
i nie­ró­żni­ący­mi się od sie­bie wie­żow­ca­mi. W 2007 roku za­cząłem
ana­li­zo­wać, jak ar­chi­tek­tu­ra Du­ba­ju wpły­wa na nowe in­we­sty­cje
w Ka­irze. Wte­dy nikt nie do­strze­gał ta­kich in­spi­ra­cji. Były oczy­wi­ście
in­we­sty­cje emi­rac­kich szej­ków w Egip­cie, ale jed­no­cze­śnie wła­dze
na­śla­do­wa­ły to, co się dzia­ło w kra­ju nad Za­to­ką. W Emi­ra­tach mamy
Du­bai In­ter­net City, a w Egip­cie Ca­iro Smart Vil­la­ge, mo­del ko­piuj-
wklej wy­dzie­lo­nej dziel­ni­cy, gdzie na du­żej po­wierzch­ni po­wsta­ją
bu­dyn­ki biu­ro­we dla firm z bra­nży kom­pu­te­ro­wej. I tu, i tam są ta­kie
same okna, ta­kie same win­dy, na­wet prze­strze­nie dla pra­cow­ni­ków
biu­ro­wych były za­pro­jek­to­wa­ne po­dob­nie. To samo dzie­je się
w Ma­ro­ku, Sy­rii, Jor­da­nii, Li­ba­nie czy Su­da­nie.
Gdy pro­fe­sor mówi o du­ba­iza­cji, przy­po­mi­nam so­bie swo­ją
wy­ciecz­kę do Baku. Za mia­stem mi­nęli­śmy bra­mę wjaz­do­wą
pro­wa­dzącą do po­wsta­jącej na Mo­rzu Ka­spij­skim sztucz­nej wy­spy.
Na­pis na bra­mie in­for­mo­wał, że w cen­trum Kau­ka­zu two­rzo­na jest
wy­spa przy­po­mi­na­jąca du­baj­ską Pal­ma Dża­mi­ra. To, co kie­dyś było
lu­strza­nym od­bi­ciem świa­ta, jest te­raz przez ten świat od­bi­ja­ne.
– Czy okre­śle­nie „du­ba­iza­cja” jest tyl­ko ne­ga­tyw­ne? – py­tam
El­she­sh­ta­wy’ego.
– I tak, i nie. Ale je­śli bie­rzesz taki pro­jekt jak Du­baj i sta­rasz się go
prze­szcze­pić do Egip­tu, to po­wsta­je prze­strzeń ka­ry­ka­tu­ral­na. Dla
roz­wo­ju Du­ba­ju mo­men­tem naj­wa­żniej­szym była bu­do­wa wy­spy Pal­ma
Dża­mi­ra. Ca­łko­wi­ta prze­sa­da. To był ten etap, gdy lu­dzie prze­sta­li brać
tu­tej­sze in­we­sty­cje na po­wa­żnie. Pro­jekt dla bo­ga­tych tu­ry­stów, któ­rzy
przy­je­żdża­ją tu prać pie­ni­ądze – mówi od­wa­żnie El­she­sh­ta­wy.
Rze­czy­wi­ście, co mo­żna po­my­śleć o mie­ście, któ­re bu­du­je wy­spę
w kszta­łcie naj­praw­dziw­szej pal­my? Jej pień to au­to­stra­da, któ­ra
roz­pro­wa­dza auta na li­ście wy­ra­sta­jące po jej pra­wej i le­wej stro­nie. Na
nich rząd­ka­mi usta­wio­no domy z ze­jściem pro­sto do za­to­ki. Jako
bu­dul­ca uży­to sied­miu mi­lio­nów ton skał gór­skich i stu dwu­dzie­stu
mi­lio­nów sze­ścien­nych pia­sku wy­do­by­te­go z dna mo­rza. Z pia­skiem to
zresz­tą wy­jąt­ko­wo cie­ka­wa spra­wa, bo cho­ciaż Du­baj znaj­du­je się na
pu­sty­ni, to by zre­ali­zo­wać swo­je am­bit­ne po­my­sły urba­ni­stycz­ne, pia­sek
musi im­por­to­wać. Na przy­kład z Au­stra­lii. Ten pu­styn­ny ma zbyt gład­kie
zia­ren­ka i nie na­da­je się na po­trze­by bu­dow­nic­twa. By utrzy­mać
przej­rzy­stą wodę mi­ędzy li­śćmi pal­my, za­ło­żo­no dzie­si­ąt­ki fil­trów
i urządzeń na­tle­nia­jących. Je­śli ja­kieś prze­sta­ją dzia­łać, zbie­ra­jąca się
w za­tocz­kach li­ści woda męt­nie­je i za­czy­na nie­przy­jem­nie cuch­nąć.
A smro­du nie lu­bił ani Ma­ra­do­na, ani nie lu­bią Da­vid i Vic­to­ria
Bec­kha­mo­wie, któ­rzy ku­pi­li tu swo­je domy. Emi­rat­czy­cy na wy­spie
pal­mie nie po­prze­sta­li. Na­tu­ral­na li­nia brze­go­wa Du­ba­ju to sze­śćdzie­si­ąt
sie­dem ki­lo­me­trów, ko­lej­ny wy­spo­wy pro­jekt: The World, czy­li świat,
do­da­je do tego 232 ki­lo­me­try. Czy mo­żna so­bie wy­obra­zić wi­ęk­sze
szczęście dla de­we­lo­pe­ra?
– Ob­ser­wu­jąc od tylu lat roz­wój Du­ba­ju, wi­dzę też, że w tym mie­ście,
któ­re ko­ja­rzy się ze sztucz­no­ścią, spek­ta­ku­lar­ny­mi in­we­sty­cja­mi
i eks­klu­zyw­ny­mi ho­te­la­mi, two­rzą się zja­wi­ska rów­no­le­głe – mówi
pro­fe­sor El­she­sh­ta­wy, a ja od razu wi­dzę, że ten te­mat zaj­mu­je go
znacz­nie bar­dziej niż spek­ta­ku­lar­ne pro­jek­ty ze szkła i be­to­nu
za­pro­jek­to­wa­ne przez czo­łów­kę świa­to­wych ar­chi­tek­tów.
– Dla mnie mia­sta nie bu­du­je się na ta­kich atrak­cjach jak Bur­dż
Cha­li­fa, a rola kry­ty­ka ar­chi­tek­tu­ry nie spro­wa­dza się do za­chwy­tów nad
nim. Mi­sją kry­ty­ka jest mó­wić o tym, cze­go bra­ku­je. Opo­wia­dać o tym,
co okre­śla­my wspó­łcze­snym zrów­no­wa­żo­nym roz­wo­jem. Ar­chi­tek­tu­ra
wiel­kich atrak­cji prze­sta­ła się li­czyć – do­po­wia­da egip­ski pro­fe­sor.
Jed­nak pro­fe­so­ra El­she­sh­ta­wy’ego za­in­te­re­so­wa­ła­by zu­pe­łnie inna
prze­strzeń. Mó­głby jej zro­bić zdjęcie i wy­ko­rzy­stać je w któ­re­jś ze
swo­ich ksi­ążek. Obok za­ku­po­wej mek­ki zna­la­zło się miej­sce na sztucz­ne
je­zio­ro i ka­wa­łek traw­ni­ka. Ta prze­strzeń na­tych­miast zo­sta­ła oswo­jo­na.
Nikt tego nie pla­no­wał, ale nad je­zior­kiem w cie­niu po­sa­dzo­nych tam
drzew, co pi­ątek, w dzień dla wie­lu wol­ny od pra­cy, spo­ty­ka­ją się lu­dzie.
Traw­nik sta­je się dla nich na­miast­ką wspól­nej prze­strze­ni miej­skiej.
Ra­zem je­dzą ku­pio­ne w McDo­nal­dzie ka­nap­ki, gra­ją w sza­chy
i roz­ma­wia­ją przez te­le­fon z ro­dzi­na­mi zo­sta­wio­ny­mi w In­diach czy na
Fi­li­pi­nach. Spon­ta­nicz­ne miej­sce spo­tkań. Tak jak­by lu­dzie nic so­bie nie
ro­bi­li z sąsied­nie­go ho­te­lu Kem­pin­ski, któ­re­go drzwi otwie­ra pan
w be­żo­wej li­be­rii. Zresz­tą może ten odźwier­ny rów­nież sia­da na
traw­ni­ku po sko­ńczo­nej dniów­ce. Lu­dzie sami po­tra­fią od­na­le­źć
i stwo­rzyć swoj­ską prze­strzeń.
Jest mar­twa i nie­osi­ągal­na dla wi­ęk­szo­ści miesz­ka­jących tu lu­dzi. Ta
nie­przy­stęp­no­ść wy­ra­ża się roz­dźwi­ękiem mi­ędzy tym, jak wy­gląda­ją
osie­dla dla bo­ga­tych i bied­nych. Do wysp dla bo­ga­czy trud­no do­je­chać
bez sa­mo­cho­du. Pra­cow­nik bu­du­jący wie­żow­ce nie kupi bi­le­tu za 141
dir­ha­mów i nie wje­dzie na 124 pi­ętro Bur­dż Cha­li­fa, nie wy­pi­je też
drin­ka za 320 dir­ha­mów, na­wet z wi­do­kiem na za­cho­dzące nad Du­ba­jem
sło­ńce. Pro­fe­sor znacz­nie uwa­żniej przy­gląda się du­baj­skim świa­tom
rów­no­le­głym, miej­scom, gdzie na sta­rym mie­ście spo­ty­ka­ją się lu­dzie,
piją her­ba­tę ka­rak za jed­ne­go dir­ha­ma, roz­ma­wia­ją po pra­cy przed
za­mkni­ęty­mi już skle­pa­mi albo gra­ją w kry­kie­ta. Ży­ciu wy­star­czy nie
prze­szka­dzać. Po­trze­ba jed­ne­go drze­wa, jed­nej pal­my, tro­chę cie­nia
i traw­ni­ka. Ob­ser­wo­wa­łam to często. W cen­trum han­dlo­wym The Mall
of the Emi­ra­tes spo­tkać mo­żna tłu­my. W środ­ku pach­nie do­bry­mi
per­fu­ma­mi i aro­ma­tem naj­lep­szej kawy w mie­ście. Są skle­py, re­stau­ra­cje
i stok nar­ciar­ski, zna­ny z tego, że mo­żna przy nim zro­bić zdjęcie
z pin­gwi­na­mi na śnie­gu.
– W tej spon­ta­nicz­no­ści jest coś głębo­ko po­zy­tyw­ne­go, coś, co
zu­pe­łnie nie wspó­łgra z dzia­ła­nia­mi de­we­lo­pe­rów i urba­ni­stów, któ­rzy to
mia­sto za­pro­jek­to­wa­li. To tłu­my spo­ty­ka­jące się na ulicz­kach
znaj­du­jącej się w cen­trum mia­sta Ka­ra­my, to miej­sca, gdzie nie
usły­szysz na­wet arab­skie­go. Do­oko­ła roz­brzmie­wa­ją urdu, hin­di
i syn­ga­le­ski. Cie­ka­we są ta­kże małe ka­wiar­nie w sta­rej części mia­sta,
w któ­rych prze­sia­du­ją Emi­rat­czy­cy. Oni z przy­jem­no­ścią opusz­cza­ją
swo­je trzy­stu­me­tro­we wil­le po­ło­żo­ne w dro­gich dziel­ni­cach mia­sta
i po­wra­ca­ją w miej­sca, w któ­rych spędzi­li całą mło­do­ść.
W tych re­jo­nach, gdzie rzad­ko mo­żna spo­tkać tu­ry­stów, cie­ka­wa jest
ta­kże struk­tu­ra spo­łecz­na. Mo­żna ją do­kład­nie prze­stu­dio­wać, czy­ta­jąc
ogło­sze­nia. Sub­lo­ka­tor­ski po­kój kosz­tu­je dzie­wi­ęćset dir­ha­mów,
a po­szu­ki­wa­ny lo­ka­tor po­wi­nien być na przy­kład „czy­stym” In­du­sem,
mu­zu­łma­ni­nem i nie­pa­lącym ka­wa­le­rem. Ta­kie nie­oczy­wi­ste w swej
tre­ści ogło­sze­nia nie­rzad­ko zna­le­źć mo­żna na uli­cach sta­rej Ka­ra­my.
Du­baj­skie sta­re mia­sto wca­le nie jest ta­kie sta­re. Wi­ęk­szo­ść
bu­dyn­ków nie ma wi­ęcej niż pi­ęćdzie­si­ąt, sze­śćdzie­si­ąt lat, ale to
wła­śnie tu­taj roz­po­częła się hi­sto­ria Du­ba­ju. Dziel­ni­cę prze­ci­na Cre­ek,
wcho­dząca w głąb za­to­ka, nad któ­rą sta­wia­no pierw­sze bu­dyn­ki z palm,
po­tem z ko­ra­low­ców, a jesz­cze pó­źniej be­to­nu i ce­gieł. To tu miesz­ka­li
kup­cy z In­dii i Ira­nu. Po­wta­rza­li so­bie: „Je­śli nie mo­żesz cze­goś zna­le­źć
w De­irze, nie znaj­dziesz tego już ni­g­dzie”. W del­tę do dzi­siaj wpły­wa­ją
stat­ki han­dlo­we zwa­ne dhow. Ta­kie same jak sze­śćdzie­si­ąt lat temu, tak
samo za­ła­do­wa­ne do gra­nic mo­żli­wo­ści, tyle tyl­ko, że nie­gdyś
prze­wo­zi­ły przy­pra­wy i żyw­no­ść z In­dii, a dziś lo­dów­ki, pral­ki,
te­le­wi­zo­ry i ro­we­ry. To wła­śnie w to miej­sce przy­pły­nął na­uczy­ciel
z Jor­da­nii, któ­ry pra­co­wał w pierw­szej szko­le w Abu Zabi. Przy za­to­ce
wy­bu­do­wa­no wie­lo­pi­ętro­wy par­king, któ­re­go ostat­nie pi­ętro do­sko­na­le
na­da­je się do se­sji zdjęcio­wych. W dole wi­dać krząta­jących się
ma­ry­na­rzy, a na ho­ry­zon­cie ma­ja­czą wie­żow­ce, z kró­lu­jącym nad
wszyst­kim Bur­dż Cha­li­fa. To wła­śnie na da­chu par­kin­gu pod­sze­dł do
mnie Emi­rat­czyk.
– A wie pani, ja tu­taj przy­cho­dzę co­dzien­nie od trzy­dzie­stu lat.
Co­dzien­nie pa­trzę, jak mój kraj się zmie­nia. Jak bu­du­ją wie­żo­wiec za
wie­żow­cem, a prze­cież nie­daw­no była tu pu­sty­nia.
– Jest pan dum­ny? – py­tam tego uśmiech­ni­ęte­go mężczy­znę, któ­ry
pro­wa­dzi sklep na par­te­rze, przy par­kin­gu. Mu­szę wy­ko­rzy­stać tę
oka­zję, bo rzad­ko zda­rza się, że lo­kal­ni miesz­ka­ńcy za­cze­pia­ją tu­ry­stów.
A ja wy­glądam na tu­ryst­kę, z apa­ra­tem wy­mie­rzo­nym w za­rys Bur­dż
Cha­li­fa.
– Je­stem dum­ny z tego, co tu osi­ągnęli­śmy, ale z roz­rzew­nie­niem
wspo­mi­nam mło­do­ść i tęsk­nię do świa­ta, któ­re­go już nie ma. To było
cu­dow­ne miej­sce. Z roz­dzia­wio­ną bu­zią ogląda­łem, co przy­wo­żą kup­cy
z In­dii albo Ira­nu. Żad­ne z mo­ich dzie­ci nie ma już w so­bie tego
za­chwy­tu i ni­g­dy mieć nie będzie.
Spek­ta­ku­lar­na ar­chi­tek­tu­ra, krzy­kli­we wie­żow­ce, cha­os
su­per­no­wo­cze­snych hi­per­mar­ke­tów, per­fek­cyj­nie czy­ste uli­ce
za­be­to­no­wa­ły coś, co być może jest naj­wa­żniej­sze. Au­ten­tycz­no­ść
i za­chwyt. Za­chwyt nad za­pa­chem cy­na­mo­nu z In­dii i per­skie­go
sza­fra­nu.
Pol­ski ar­chi­tekt i egip­ski pro­fe­sor ar­chi­tek­tu­ry wi­dzą Zjed­no­czo­ne
Emi­ra­ty Arab­skie zu­pe­łnie ina­czej. Gdy­by obaj wy­chy­la­li gło­wy z igli­cy
naj­wy­ższe­go bu­dyn­ku świa­ta, To­mek Wie­czo­rek zo­ba­czy­łby skrzące się
w sło­ńcu wie­żow­ce, a Yas­ser El­she­sh­ta­wy spo­gląda­łby w kie­run­ku
za­cie­nio­nych uli­czek, na któ­rych to­czy się zwy­czaj­ne ży­cie.

DO STO­L I­C Y EMI­R A­T ÓW SKRĘĆ W LEWO

Przy wy­je­ździe z Al-Ajn zo­ba­czyć mo­żna nie­oczy­wi­ste zna­ki dro­go­we.


„Do Abu Zabi – sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich – sto
sie­dem­dzie­si­ąt dwa ki­lo­me­try w lewo”. Nie wi­dzia­łam ni­g­dy zna­ku
„Lon­dyn – sto­li­ca Wiel­kiej Bry­ta­nii – w lewo” albo „War­sza­wa – sto­li­ca
Pol­ski – w pra­wo”. Sto­li­ca żad­ne­go pa­ństwa na świe­cie nie opi­su­je się
w ten spo­sób. Jest Lon­dyn albo Ber­lin, albo War­sza­wa, i już. Ina­czej jest
w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich, gdzie Abu Zabi bez prze­rwy
musi wal­czyć o swo­ją po­zy­cję, cho­ciaż i tak wia­do­mo, że to Du­baj jest
mia­stem iko­ną.
Do Abu Zabi za­pro­sił mnie To­mek. Pol­ski ar­chi­tekt i jego ka­na­dyj­ska
fir­ma po zre­ali­zo­wa­niu kil­ku pre­sti­żo­wych in­we­sty­cji w Emi­ra­tach
zo­sta­li od­de­le­go­wa­ni do bu­do­wy emi­rac­kie­go Luw­ru. To ten sam Luwr
co w Pa­ry­żu, tyl­ko na wy­brze­żu Za­to­ki Per­skiej. Kie­dy przy­je­żdżam na
plac bu­do­wy, bez tru­du od­czy­tu­ję za­my­sł, któ­ry mie­li szej­ko­wie ze
sto­li­cy. Nie­za­miesz­ka­ną wy­spę, sły­nącą z pi­ęk­nych plaż i tur­ku­so­we­go
mo­rza, ob­sa­dzi­li luk­su­so­wy­mi do­ma­mi, do­da­li też pole gol­fo­we. Nad
mo­rzem usta­wi­li ho­te­le, a te­raz za­im­por­tu­ją do tych ho­te­li tu­ry­stów, a do
wil­li pra­cu­jących tu­taj bo­ga­tych eks­pa­tów. Żeby chcie­li oni za­miesz­kać
z da­le­ka od cen­trum, wy­bu­do­wa­no au­to­stra­dę, przy niej usta­wio­no park
roz­ryw­ki Fer­ra­ri i tor For­mu­ły 1. Za­raz po­tem przy­sze­dł czas na kul­tu­rę.
Pod­ziem­ny hi­per­mar­ket po­łączyć ma trzy mu­zea za­pro­jek­to­wa­ne
ręko­ma mi­strzów, na któ­rych w dzi­siej­szych cza­sach stać tyl­ko arab­skich
mi­lio­ne­rów. Luwr zo­stał za­pro­jek­to­wa­ny przez fran­cu­ską gwiaz­dę, Je­ana
No­uve­la. Sir Nor­man Fo­ster, bry­tyj­ski mistrz ar­chi­tek­tu­ry, po­sta­wi
hi­sto­rycz­ne The Zay­ed Na­tio­nal Mu­seum. Pod­ziem­ny sklep po­łączy te
dwa przy­byt­ki sztu­ki z jesz­cze jed­nym – bu­dyn­kiem Fran­ka Geh­ry’ego.
Zna­ny z pro­jek­tu Mu­zeum Gug­gen­he­ima w Bil­bao wi­zjo­ner
od­po­wie­dzial­ny będzie za Gug­gen­he­im Abu Dha­bi, czy­li mu­zeum sztu­ki
wspó­łcze­snej. W pla­nach była jesz­cze ope­ra, któ­rej mo­del wy­sze­dł spod
ręki zna­nej Ira­kij­ki Zahy Ha­did i mu­zeum ma­ry­ni­stycz­ne Ja­po­ńczy­ka
Ta­dao Ando. Ze względu na kosz­ty co­raz częściej mówi się jed­nak
o re­zy­gna­cji z tych ostat­nich in­we­sty­cji.
– Za­chwy­cił mnie sta­lo­wy pa­ra­sol uno­szący się nad brze­giem Za­to­ki
Per­skiej. Przez otwo­ry w ko­pu­le do środ­ka wpa­da sło­ńce, któ­re Jean
No­uvel na­zy­wa „desz­czem świa­tła” – opo­wia­da To­mek i po­ka­zu­je na
sre­brzący się w sło­ńcu dach Luw­ru, wo­kół któ­re­go uwi­ja­ją się jak
mrów­ki ro­bot­ni­cy. Jest ich tak dużo, że na­praw­dę żad­ne bar­dziej
ory­gi­nal­ne po­rów­na­nie nie od­da­je ade­kwat­nie tej krząta­ni­ny. Ubra­ni
w flu­ore­scen­cyj­ne ka­ski i ka­mi­zel­ki po­ru­sza­ją się tak szyb­ko, że
w efek­cie slow mo­tion zo­sta­wia­li­by za sobą cha­rak­te­ry­stycz­ne smu­gi.
Pa­ra­sol o śred­ni­cy stu osiem­dzie­si­ęciu me­trów opie­ra się na czte­rech
fi­la­rach. Ni­czym be­du­iński na­miot, tyle że z XXI wie­ku. To­mek z dumą
opo­wia­da, jak kil­ka dni wcze­śniej za­ko­ńczo­no klu­czo­wy dla pro­jek­tu
etap. Sto dwa­dzie­ścia pod­pór pod­trzy­mu­jących ko­pu­łę zo­sta­ło
usu­ni­ętych, a kon­struk­cja osia­dła na­tu­ral­nie w grun­cie. Te­raz
pod­trzy­mu­ją ją tyl­ko czte­ry fi­la­ry i wy­gląda, jak­by uno­si­ła się
w po­wie­trzu.
– Już te­raz wi­dać, że to uni­ka­to­wa ar­chi­tek­tu­ra. Pod pa­ra­so­lem
znaj­dzie się dzie­dzi­niec i za­mkni­ęte sale wy­sta­wo­we, w któ­rych
pre­zen­to­wa­ne będą eks­po­na­ty, a wszyst­ko usta­wio­no nad brze­giem
mo­rza. Do mu­zeum będzie mo­żna wpły­nąć małą łód­ką – wy­ja­śnia
To­mek, gdy od­da­ję wy­po­ży­czo­ny kask i ka­mi­zel­kę.
Wie­le mie­si­ęcy pó­źniej, w cza­sie otwar­cia Luw­ru, ar­chi­tekt Jean
No­uvel będzie mi tłu­ma­czył, że wy­ko­na­nie tego pro­jek­tu nie by­ło­by
mo­żli­we ani pięć, ani dzie­si­ęć lat wcze­śniej. Jesz­cze nie­daw­no moce
ob­li­cze­nio­we na­wet naj­lep­szych kom­pu­te­rów nie po­zwo­li­ły­by
osza­co­wać dzia­ła­jących tu na­prężeń. Pro­jek­tan­to­wi i ku­ra­to­rom uda­ło
się stwo­rzyć miej­sce, któ­re za­chwy­ca ar­chi­tek­tu­rą i spo­so­bem
pre­zen­ta­cji eks­po­na­tów. Ma okre­ślo­ne za­da­nie: po­ka­zy­wać
uni­wer­sal­no­ść sztu­ki i sza­cu­nek do od­mien­nych kul­tur. Jean-Luc
Mar­ti­nez, były dy­rek­tor pa­ry­skie­go Luw­ru, w cza­sie otwar­cia
wspo­mniał na­wet, że jest to naj­bar­dziej am­bit­ny pro­jekt mu­ze­al­ny XXI
wie­ku. Roz­ło­ży­sty sta­lo­wy na­miot skry­wa pi­ęćdzie­si­ąt pięć po­łączo­nych
ze sobą pa­wi­lo­nów, w któ­rych mo­żna zo­ba­czyć ró­żne sty­le, na­ro­do­wo­ści
i hi­sto­rie. Od­wie­dzi­łam Luwr wie­lo­krot­nie i nie spo­tka­łam ni­ko­go, na
kim spły­wa­jący na wszyst­ko „deszcz świa­tła” nie zro­bi­łby ogrom­ne­go
wra­że­nia.
A wszyst­ko to dzi­ęki umo­wie, jaką Abu Zabi pod­pi­sa­ło z rządem
Fran­cji. Za mi­liard dwie­ście ty­si­ęcy do­la­rów fran­cu­skie in­sty­tu­cje
kul­tu­ry wy­po­ży­czy­ły Emi­rat­czy­kom na­zwę „Luwr”. Wraz z nią do
Emi­ra­tów przy­je­cha­li ku­ra­to­rzy, oso­by za­rządza­jące, a przede
wszyst­kim – dzie­ła sztu­ki.
Po­wsta­nie mu­zeum przez lata bu­dzi­ło kon­tro­wer­sje. Or­ga­ni­za­cje praw
czło­wie­ka obu­rza­ły się na wa­run­ki, w ja­kich pra­cu­ją ro­bot­ni­cy
za­trud­nie­ni na pla­cu bu­do­wy. Ar­ty­ści pro­te­sto­wa­li prze­ciw­ko
wy­po­ży­cze­niom, na ja­kie przy­sta­ło trzy­na­ście fran­cu­skich mu­ze­ów.
Py­ta­li, czy te pla­ców­ki nie po­sta­no­wi­ły przy­pad­kiem „sprze­dać swo­jej
du­szy”. Wresz­cie za­in­te­re­so­wa­nie po­ka­zy­wa­ny­mi w Abu Zabi pra­ca­mi
wy­ra­ził rząd Ira­ku. Jak po­da­ła uka­zu­jąca się w Lon­dy­nie ga­ze­ta „Al-
Quds Al-Ara­bi”, w Bag­da­dzie po­wo­ła­no rządo­wą ko­mi­sję, któ­ra mia­ła
zba­dać, czy nie­któ­re dzie­ła kul­tu­ry ba­bi­lo­ńskiej i asy­ryj­skiej, któ­re
tra­fi­ły pod dach emi­rac­kie­go Luw­ru, nie są dzie­ła­mi sztu­ki skra­dzio­ny­mi
w cza­sie in­wa­zji wojsk ame­ry­ka­ńskich na Irak. Ja­kiś czas po otwar­ciu
mu­zeum w kło­po­ty fi­nan­so­we wpa­dła ta­kże stu­let­nia eu­ro­pej­ska fir­ma
Wa­gner Bio pro­du­ku­jąca alu­mi­nio­we pa­ne­le, z któ­rych skon­stru­owa­no
olśnie­wa­jącą ko­pu­łę. Wi­dać Au­stria­cy nie mie­li prak­ty­ki w ne­go­cja­cjach
z arab­ski­mi in­we­sto­ra­mi, bo nie wzi­ęli pod uwa­gę opó­źnień
w płat­no­ściach.
Pol­ski ar­chi­tekt aku­rat temu wca­le się nie dzi­wi, po­nie­waż pa­mi­ęta,
jak przez wie­le mie­si­ęcy od­zy­ski­wał dla swo­jej fir­my za­le­głe mi­lio­ny za
bu­do­wę Bur­dż Cha­li­fa.
– Od­zy­ska­nie tych pie­ni­ędzy nie było ła­twe. Roz­bi­li­śmy na­sze
dwa­dzie­ścia czte­ry mi­lio­ny na raty. De­we­lo­per od­da­wał pie­ni­ądze
mie­si­ąc po mie­si­ącu, ka­wa­łek po ka­wa­łku. Nie ka­żdy wie, jak
roz­ma­wiać z Ara­ba­mi, oni mają zu­pe­łnie inną men­tal­no­ść biz­ne­so­wą.
Na­uczy­łem się tego w Ku­wej­cie. To są lata do­świad­czeń – śmie­je się
To­mek.
Do li­sty na­rze­kań na to wy­jąt­ko­we mu­zeum pro­fe­sor Yas­ser
El­she­sh­ta­wy do­da­łby jesz­cze jed­no. Luwr jest od­da­lo­ny od mia­sta. Nie
ma żad­nej ście­żki łączącej go z Abu Zabi, a mi­ędzy cen­trum a wy­spą
sztu­ki kur­su­je je­den au­to­bus. Gdy­by pro­fe­sor miał opro­wa­dzać po
sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich, z pew­no­ścią nie za­cząłby
od Luw­ru, a od tra­dy­cyj­nych do­mów sha’bi.

AR­C HI­T EK­T U­R A BEZ AR­C HI­T EK­T ÓW

Na prze­ło­mie lat sze­śćdzie­si­ątych i sie­dem­dzie­si­ątych szejk Za­jid zdał


so­bie spra­wę, że nie stwo­rzy jed­ne­go na­ro­du z lu­dzi, któ­rzy co pół roku
prze­no­szą się z miej­sca na miej­sce. La­tem jadą w głąb pu­sty­ni, zimą nad
mo­rze. „Jak udo­mo­wić Be­du­inów?” – za­py­tał i do­stał go­to­we
od­po­wie­dzi. Po­ja­wił się po­my­sł na dom ty­po­wy, jak z pod­ręcz­ni­ków dla
mo­der­ni­stów. Domy so­cjal­ne, przy któ­rych pro­jek­to­wa­niu po­ma­ga­li
Bry­tyj­czy­cy i Niem­cy. Go­to­we, po­wta­rzal­ne roz­wi­ąza­nie dla tych
pod­da­nych, któ­rzy nie miesz­ka­li w do­mach z li­ści pal­mo­wych nad
brze­giem mo­rza, tyl­ko pro­wa­dzi­li no­ma­dycz­ny tryb ży­cia. W XX wie­ku
w Emi­ra­tach byli i tacy, i tacy.
– Za­pro­jek­to­wa­no ogro­dzo­ny dzie­dzi­niec na pla­nie kwa­dra­tu.
Pod­sta­wo­wy mo­duł miał osiem­na­ście me­trów kwa­dra­to­wych. We­wnątrz
dzie­dzi­ńca znaj­do­wa­ły się po­ko­je prze­zna­czo­ne do ró­żno­ra­kich
czyn­no­ści. Bu­do­wa­no z be­to­nu, często z pre­fa­bry­ka­tów, żeby było
szyb­ko i ta­nio. Lu­dzie za­częli na­zy­wać te domy sha’bi (lu­do­wy) –
opo­wia­da z de­ta­la­mi pro­fe­sor Yas­ser El­she­sh­ta­wy.
W 2016 roku za­pro­po­no­wa­no mu, by sta­nął na cze­le eki­py
przy­go­to­wu­jącej emi­rac­ki pa­wi­lon na Bien­na­le Ar­chi­tek­tu­ry w We­ne­cji.
Ku­ra­to­rem tam­tej edy­cji naj­wa­żniej­szej ar­chi­tek­to­nicz­nej wy­sta­wy
świa­ta był chi­lij­ski ar­chi­tekt Ale­jan­dro Ara­ve­na, któ­re­mu za­le­ża­ło na
tym, by po­ka­zać, że ar­chi­tek­tu­ra od­po­wia­da na wy­zwa­nia XXI wie­ku,
a nie tyl­ko błysz­czy i za­chwy­ca. „Po­stępy w dzie­dzi­nie ar­chi­tek­tu­ry nie
są ce­lem sa­mym w so­bie, ale spo­so­bem na pod­nie­sie­nie ja­ko­ści
ludz­kie­go ży­cia” – mówi Ara­ve­na. Wy­da­je się, że naj­bar­dziej na świe­cie
nie zga­dza­ją się z nim szej­ko­wie z Za­to­ki.
Ale pro­fe­sor od kil­ku lat in­te­re­so­wał się emi­rac­ki­mi do­ma­mi, na któ­re
nikt nie zwra­cał uwa­gi. Pew­nie były zbyt zwy­czaj­ne. Wła­ści­wie
zu­pe­łnie nie­wi­dzial­ne, bo wi­ęk­szo­ść po­ob­sa­dza­nych pal­ma­mi
i drze­wa­mi bu­dyn­ków zu­pe­łnie zni­ka­ła w ogro­dach. Tę ci­ągłą ad­ap­ta­cję
i po­wol­ne oswa­ja­nie so­bie be­to­no­wych do­mów pro­fe­sor uwa­ża za ich
naj­wi­ęk­szą za­le­tę i to wła­śnie po­sta­no­wił po­ka­zać na wy­sta­wie
w Eu­ro­pie.
– Be­du­ini do­sta­wa­li też ka­wa­łek grun­tu, na któ­rym mo­gli upra­wiać
wa­rzy­wa. Ale nie za­po­mi­naj­my, że mó­wi­my o pu­sty­ni, więc osad­ni­cy
zmu­sze­ni byli do wal­ki z pia­chem. Wdzie­rał się na te­re­ny przy­go­to­wa­ne
pod upra­wę, ale ta­kże do do­mów.
– I lu­dzie na­praw­dę chcie­li się w tym pia­chu za­ko­rze­nić?
– Lu­dzie byli tu­taj ubo­dzy, bar­dzo bied­ni. Kie­dy od­kry­to ropę
naf­to­wą, zwy­kli Be­du­ini w ogó­le nie wi­dzie­li zwi­ąz­ku mi­ędzy tym
zna­le­zi­skiem a zmia­ną, jaka na nich po­ten­cjal­nie cze­ka. A jed­nak kie­dy
kraj się zjed­no­czył, byli tak zmęcze­ni wiecz­ną tu­łacz­ką, że chcie­li osi­ąść
w jed­nym miej­scu. Oczy­wi­ście po­ja­wi­ły się obiek­tyw­ne pro­ble­my,
domy bu­do­wa­no tak szyb­ko, że na­gmin­ne były kło­po­ty
z elek­trycz­no­ścią, a z rur cie­kła woda.
– Kto to wszyst­ko za­pro­jek­to­wał?
– Nie zna­my na­zwisk ar­chi­tek­tów. Po­wiem wi­ęcej, oni są wła­ści­wie
nie­po­trzeb­ni. To była taka ar­chi­tek­tu­ra bez ar­chi­tek­tów, i naj­bar­dziej
fa­scy­nu­jące jest to, że lu­dzie sami za­częli te domy ozda­biać i zmie­niać.
Drew­nia­ne pro­ste drzwi zmie­nia­no na de­ko­ra­cyj­ne, a me­ta­lo­we bra­my
za­częto rze­źbić. Ka­żda wy­gląda­ła ina­czej. Lu­dzie za­wsze chcą po­ka­zać
coś, co ich wy­ró­żnia. Do­bu­do­wy­wa­no klat­ki scho­do­we, ko­lej­ne po­ko­je,
a przede wszyst­kim ogro­dy. Sa­dzo­no drze­wa i pal­my, któ­re prze­cież
za­pew­nia­ły cień. To fa­scy­nu­jące, że dzi­siaj, po tylu la­tach, te domy
zu­pe­łnie giną w zie­le­ni.
Ar­chi­tek­tu­ra do­mów sha’bi jest nie­wi­dzial­na. Trud­no ją doj­rzeć zza
gęstej zie­le­ni, nie opi­sze jej też ża­den prze­wod­nik tu­ry­stycz­ny, ale
w od­ró­żnie­niu od szkla­nych wie­żow­ców to tam to­czy się praw­dzi­we
ży­cie.

PAW ROZ­K ŁA­D A OGON POD EMI­R A­T ES TO­W ERS


To­mek Wie­czo­rek od sta­rych do­mów woli osi­ągni­ęcia wspó­łcze­snych
ar­chi­tek­tów. Do­ce­nia świat sta­li, szkła i in­ży­nie­rów, dzi­ęki któ­rym
wie­żow­ce pną się w górę. Gdy Emi­rat­czy­cy za­częli bu­do­wać dziel­ni­cę
biz­ne­so­wą, przy­go­to­wa­no pre­cy­zyj­ny plan urba­ni­stycz­ny. Wy­ty­czo­no
ale­je, przy któ­rych sta­nęły biu­row­ce, a ich na­ziem­ne części od­da­no
re­stau­ra­to­rom kuch­ni ja­po­ńskiej, fran­cu­skiej, hisz­pa­ńskiej, by
przy­ci­ągnąć lu­dzi. Stwo­rzo­no też miej­sca spo­tkań i za­cie­nio­ne skwe­ry,
na któ­rych zimą prze­sia­du­ją ksi­ęgo­wi i in­for­ma­ty­cy. W tym jed­nym
miej­scu uda­ło się stwo­rzyć mia­sto z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Tę
dziel­ni­cę po­łączo­no na­wet me­trem ze sta­rym mia­stem i od­da­lo­nym
kwar­ta­łem miesz­kal­nym Du­bai Ma­ri­ny. Cha­rak­te­ry­stycz­ne zło­ta­we
ujed­no­li­co­ne sta­cje me­tra wy­gląda­ją jak sce­no­gra­fia fu­tu­ry­stycz­nych
fil­mów kręco­nych wzdłuż za­tło­czo­nej za­zwy­czaj au­to­stra­dy szej­ka
Za­ji­da. Tra­wa pod pod­nie­sio­ną li­nią me­tra jest zie­lo­na jak wio­sną
w Ka­to­wi­cach. Wy­pie­lęgno­wa­ne ra­ba­ty z kwia­ta­mi, pod­le­wa­ne
hek­to­li­tra­mi wody, i li­lio­we pe­lar­go­nie są do­wo­dem na to, że dys­po­nu­jąc
od­po­wied­ni­mi za­so­ba­mi fi­nan­so­wy­mi, mo­żna wy­grać na­wet z pu­sty­nią.
Po­cząt­kiem dziel­ni­cy biz­ne­so­wej były dwie wie­że Emi­ra­tes To­wers.
Te same, do któ­rych pierw­sze kro­ki w Du­ba­ju skie­ro­wał pol­ski ar­chi­tekt.
W jed­nej z nich sie­dzi­bę mia­ło jego biu­ro. Co­dzien­nie rano w dro­dze do
pra­cy To­mek przy­glądał się po­wsta­jącym w po­bli­żu bu­dyn­kom
i pa­wiom, któ­re spa­ce­ro­wa­ły po zie­lo­nym skwe­rze, jak­by zu­pe­łnie
uod­por­nio­ne na pa­nu­jący tu upał.
– Co tu ro­bią pa­wie? – py­tam zdzi­wio­na, bo przez czte­ry lata
w Du­ba­ju ni­g­dy ich nie za­uwa­ży­łam.
Do­tych­czas naj­bar­dziej za­dzi­wi­ła mnie spa­ce­ru­jąca po pia­sku sar­na,
ale to było w po­bli­żu ogro­dów szej­ka, więc mu­sia­ła uciec ze swo­jej
za­gro­dy.
– Pa­wie są tu od sa­me­go po­cząt­ku i sym­bo­li­zu­ją wi­zję szej­ka. On
uwa­ża, że Du­baj jest jak raj­ski ogród, więc pa­wie są wła­ści­wie
nie­zbęd­ne – śmie­je się To­mek.
– Ale cie­bie to wszyst­ko nie razi? Te ró­żni­ce, pa­wie i bied­ne osie­dla
dla ro­bot­ni­ków. Je­dy­na do­brze za­pro­jek­to­wa­na dziel­ni­ca i miej­sca, do
któ­rych bez sa­mo­cho­du nie mo­żna do­je­chać?
– Oczy­wi­ście, że to wszyst­ko wi­dzę, ale wie­rzę, że z cza­sem dużo się
zmie­ni. Poza tym gdzie na świe­cie znaj­dziesz ta­kie mo­żli­wo­ści jak tu­taj?
Gdzie mo­żna pra­co­wać z ta­ki­mi ogrom­ny­mi bu­dże­ta­mi? Spe­łniać
ma­rze­nia nie tyl­ko szej­ków, ale też swo­je. Gdzie dzi­siaj w jed­nym
miej­scu spo­ty­kasz Nor­ma­na Fo­ste­ra, Fran­ka Geh­ry’ego i Je­ana
No­uve­la?
– Ale w ar­chi­tek­tu­rze nie cho­dzi o to, żeby pro­jek­to­wać naj­wy­ższe
i naj­dłu­ższe bu­dyn­ki. Ty wy­ła­pu­jesz te dwa naj­lep­sze obiek­ty, a nie
wi­dzisz słab­szych do­oko­ła.
– Nie­praw­da. Ja pa­trzę na to mia­sto jak na pro­ces. Oni to do­piesz­czą.
Po­ci­ągną li­nie au­to­bu­so­we i po­sie­ją tra­wę, będą prze­strze­nie dla lu­dzi.
Ty so­bie nie wy­obra­żasz, ile tu­taj się zmie­ni­ło. Prze­cież jak
przy­je­cha­łem, je­ździ­li­śmy na pla­żę do Je­bel Ali. Ogni­sko, bry­za mor­ska.
Dzi­siaj trud­no to so­bie wy­obra­zić. Te­raz za­miast pla­ży jest tam stre­fa
wol­ne­go han­dlu, mi­ędzy­na­ro­do­we kor­po­ra­cje i ogrom­ny port. Jak
w Sta­nach: naj­pierw coś zbu­duj­my, wy­naj­mij­my po­wierzch­nię, a po­tem
po­my­śli­my o dro­gach i in­fra­struk­tu­rze. Wszyst­ko na­sta­wio­ne na kasę.
Jest ta­kie po­wie­dze­nie: „Nie od razu Rzym zbu­do­wa­no”. Ty
po­rów­nu­jesz to miej­sce do Eu­ro­py, a to błąd. Tam prze­strzeń jest ina­czej
za­pro­jek­to­wa­na i wy­ko­rzy­sty­wa­na. Ale praw­da jest taka, że tu wszy­scy
my­śle­li, że el­do­ra­do ni­g­dy się nie sko­ńczy.
– A ko­ńczy się?
– Bra­nża ar­chi­tek­to­nicz­na pierw­sza od­czu­wa kry­zys. My nie je­ste­śmy
biu­rem, któ­re pro­jek­tu­je hi­per­mar­ke­ty. Bo te aku­rat ci­ągle po­wsta­ją.
Mamy kło­po­ty zwi­ąza­ne z geo­po­li­ty­ką. Moje biu­ro było od­po­wie­dzial­ne
za in­we­sty­cje przy mi­strzo­stwach pi­łki no­żnej w Ka­ta­rze. Ale
Emi­rat­czy­cy ze­rwa­li sto­sun­ki dy­plo­ma­tycz­ne z Ka­ta­rem i pew­ne­go dnia
przy­szli urzęd­ni­cy i po­wie­dzie­li: albo kon­trak­ty u nas, albo w Ka­ta­rze.
Po­dob­nie jest z Ira­nem, gdzie też stra­ci­li­śmy klien­tów. To trud­ny czas
dla du­żych biur, a ja mu­sia­łem już zwol­nić swo­ich lu­dzi.
– Jak ty się z tym wszyst­kim czu­jesz? Dwa­dzie­ścia pięć lat poza
Pol­ską...
– Do­świad­czy­łem wie­le za­wi­ści. Ta­kie pro­jek­ty jak Bur­dż Cha­li­fa
albo Luwr wy­ma­ga­ją ogrom­ne­go wy­si­łku. Moi ko­le­dzy sie­dzie­li na
pla­ży, a ja pra­co­wa­łem ca­ły­mi no­ca­mi. Jak się jest wy­so­ko, to chcą cię
ści­ągnąć w dół. Za wszyst­ko za­pła­ci­łem wy­so­ką cenę. Po­tra­ci­łem
przy­ja­ciół, je­stem jak­by za­wie­szo­ny w pró­żni, ćwie­rć wie­ku poza
Pol­ską, ale ni­g­dy swo­ich wy­bo­rów nie ża­ło­wa­łem. Wspó­łpra­co­wa­łem
z naj­lep­szy­mi świa­to­wy­mi biu­ra­mi, przy bu­dyn­kach, któ­re były
ogrom­nym wy­zwa­niem, mia­łem do­stęp do naj­lep­szych tech­no­lo­gii
i ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych.

IM­P OR­T O­WAĆ DU­B AJ


Kto ma ra­cję? Tęsk­ni­ący za prze­szło­ścią sta­ru­szek spo­tka­ny na da­chu
par­kin­gu i pro­fe­sor, któ­ry z dy­stan­sem bada tę pędzącą w przy­szło­ść
ar­chi­tek­tu­rę, czy To­mek, po­wta­rza­jący zda­nia o spe­łnio­nych ma­rze­niach
ar­chi­tek­ta?
A może słusz­nie mło­dzi Emi­rat­czy­cy mó­wią o du­mie ze swo­je­go
kra­ju, o tym, że ży­cie w Du­ba­ju jest jak jaz­da na rol­ler­co­aste­rze? Mało
jest miejsc na świe­cie, w któ­rych z taką bez­czel­no­ścią mo­żna pa­trzeć
w przy­szło­ść. Ich mia­sto jest zmia­ną samą w so­bie. Tak jak pia­sek, któ­ry
prze­sy­pu­je się z wy­dmy na wy­dmę i tyl­ko to prze­sy­py­wa­nie jest tu
trwa­łe.
Może ra­cję ma też Sul­tan So­oud Al-Ka­si­mi, znaw­ca sztu­ki,
ko­men­ta­tor spraw arab­skich i czło­nek ro­dzi­ny szej­ków z Szar­dży.
Prze­strze­ga on przed po­gar­dli­wym za­chod­nim spo­gląda­niem na
ar­chi­tek­tu­rę Du­ba­ju. „Nie je­stem szcze­gól­nym fa­nem dra­pa­czy chmur.
Naj­bar­dziej nie lu­bię tych szkla­nych, ale za­uwa­ży­łem, że je­śli
wie­żo­wiec po­wsta­je na Za­cho­dzie, to jest do­wo­dem po­stępu
i eko­no­micz­ne­go roz­wo­ju. Je­śli bu­du­je się go na Wscho­dzie, to jest
sym­bo­lem au­to­kra­tycz­ne­go wład­cy i trwo­nie­nia pie­ni­ędzy” – mówi Al-
Ka­si­mi.
A może ra­cję ma też „CEO of Du­bai”, „szef kor­po­ra­cji Du­baj”, jak
lubi mó­wić o so­bie szejk Mu­ham­mad bin Ra­szid Al Mak­tum, bo swo­im
kró­le­stwem za­rządza jak dużą fir­mą. Za­py­ta­ny kie­dyś przez bry­tyj­skie­go
dzien­ni­ka­rza, dla­cze­go wszyst­ko w Du­ba­ju musi być naj­wi­ęk­sze,
naj­szer­sze, naj­szyb­sze, naj­wy­ższe, od­po­wie­dział bez za­sta­no­wie­nia:
– A dla­cze­go nie?
I może nic nam do tego.
A może pew­ne­go dnia zu­chwa­ło­ść szej­ka zwe­ry­fi­ku­je pla­ne­ta.
W ko­ńcu ja­kie­go ro­dza­ju osad­nic­two ma sens w miej­scu, w któ­rym
go­rące lata sta­ją się co­raz do­tkliw­sze i gdy pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­we
upa­ły mo­żna prze­trwać tyl­ko w ci­ągnących się ki­lo­me­tra­mi
kli­ma­ty­zo­wa­nych ko­ry­ta­rzach? Wte­dy chęć spe­łnia­nia na­wet naj­bar­dziej
nie­do­rzecz­nych ma­rzeń i całą za­chłan­no­ść tego świa­ta pod­su­mu­je
nie­ży­jący oj­ciec obec­ne­go szej­ka. Sło­wa szej­ka Ra­szi­da bin Sa’ida Al
Mak­tu­ma mogą być ro­zu­mia­ne dwo­ja­ko – jako prze­stro­ga i jako
pro­roc­two: „Mój dzia­dek je­ździł na wiel­błądzie, mój oj­ciec też tak
pod­ró­żo­wał, ja po­ru­szam się mer­ce­de­sem, mój syn land ro­ve­rem, ale
jego syn po­now­nie wsi­ądzie na wiel­błąda”.
Po co się zresz­tą za­sta­na­wiać się nad tym wszyst­kim? Co będzie, to
będzie. Może to wła­śnie w Du­ba­ju po­wsta­nie kon­cept mia­sta
przy­szło­ści, któ­re uod­por­ni się na zmia­ny kli­ma­tu, go­rące po­po­łud­nia,
lo­do­wa­te wie­czo­ry, po­wo­dzie, a na­wet po­ża­ry?
Dla szej­ka Mu­ham­ma­da mam wa­żniej­szą wia­do­mo­ść. Wy­gląda na to,
że rze­czy­wi­sto­ść prze­ści­gnęła wszyst­kie ma­rze­nia. Po­nad pół wie­ku
temu, sto­jąc z tatą na da­chu Em­pi­re Sta­te Bu­li­ding, na­sto­let­ni chło­piec
nie mógł przy­pusz­czać, że w la­tach dwu­dzie­stych XXI wie­ku to nie
Du­baj będzie in­spi­ro­wać się No­wym Jor­kiem, ale Nowy Jork Du­ba­jem.
Po­mi­ędzy Lin­coln Tun­nel a Dwu­dzie­stą Ósmą Ale­ją w za­chod­niej
części Man­hat­ta­nu po­wsta­je nowa dziel­ni­ca. Hud­son Yards będzie pe­łna
wie­żow­ców, apar­ta­men­tow­ców i re­stau­ra­cji. Koszt in­we­sty­cji to
dwa­dzie­ścia pięć mi­liar­dów do­la­rów. De­we­lo­per re­kla­mu­je ją jako
„triumf kul­tu­ry, han­dlu i do­brej kuch­ni”. Do dziel­ni­cy Hud­son Yards
przy­kle­iła się po­tocz­na na­zwa Lit­tle Du­bai. Pra­ce bu­dow­la­ne
w no­wo­jor­skim Ma­łym Du­ba­ju sko­ńczą się w 2024 roku. Może na
ofi­cjal­ne otwar­cie Ame­ry­ka­nie za­pro­szą szej­ka z kra­ju nad Za­to­ką
Per­ską.
6

Pa­dre jest piel­grzy­mem

Je­den jest tyl­ko Pan, Al­lah. Nie ma in­ne­go. Przyj­dźcie na mo­dli­twę.


Je­den jest tyl­ko Pan, Al­lah. Nie ma in­ne­go. Przyj­dźcie na mo­dli­twę.
Je­den jest tyl­ko Pan, Al­lah. Nie ma in­ne­go. Przyj­dźcie na mo­dli­twę.

Mu­ezin po­wta­rza swo­ją kwe­stię trzy­krot­nie.


– Dzi­siaj śpie­wa wy­jąt­ko­wo czy­sto i nie myli żad­ne­go dźwi­ęku –
oce­nia ksi­ądz Ksa­we­ry Cho­jec­ki, tłu­ma­cząc z arab­skie­go aza­ny, czy­li
mu­zu­łma­ńskie we­zwa­nia na mo­dli­twę.
Me­czet pod we­zwa­niem Ma­rii, Mat­ki Je­zu­sa, dzie­li od ka­to­lic­kiej
ka­te­dry Świ­ęte­go Jó­ze­fa w Abu Zabi za­le­d­wie pi­ęćdzie­si­ąt me­trów.
Dźwi­ęk, któ­ry wy­śpie­wa mu­ezin, po­trze­bu­je tyl­ko 0,14 se­kun­dy, by
do­trzeć do pla­cu ko­ściel­ne­go. W cza­sie mszy wtrąca się w czy­ta­ną
gło­śno ewan­ge­lię albo prze­szka­dza w mo­dli­twie Oj­cze nasz.
– Na­wo­ły­wań mu­ezi­na nie spo­sób przy­ci­szyć. Trze­ba dać mu
prze­strzeń i czas. Po­cze­kać, aż sko­ńczy. Tak robi nasz bi­skup. Cza­sa­mi
prze­ry­wa na­bo­że­ństwo i do­pie­ro po chwi­li mo­dli się da­lej – do­po­wia­da
ksi­ądz. – Oni nas sza­nu­ją, to i my mu­si­my. Nie je­ste­śmy tu u sie­bie,
je­ste­śmy tyl­ko piel­grzy­ma­mi. Praw­dę mó­wi­ąc, ten po­ten­cjo­metr
dźwi­ęku mo­żna by tro­chę przy­kręcić, no ale nie mo­żna mieć
wszyst­kie­go – mówi prze­kor­nie.
Bi­skup Paul Hin­der, wi­ka­riusz apo­stol­ski Ara­bii Po­łu­dnio­wej, bar­dzo
lubi, gdy mu­zu­łma­ński za­śpiew prze­ga­du­je się z ka­to­lic­ki­mi
mo­dli­twa­mi. Cza­sem so­bie prze­ry­wa­ją i prze­szka­dza­ją, ale do­brze się
tu­taj do­ga­du­ją. W sąsia­du­jących kra­jach te mo­dły nie brzmią już tak
zgod­nie. Nie tyl­ko w Ara­bii Sau­dyj­skiej i Je­me­nie, ale też w Ira­ku,
Afga­ni­sta­nie czy Ira­nie chrze­ści­ja­nie nie mogą wy­zna­wać swo­jej re­li­gii.
W wi­ęk­szo­ści tych pa­ństw nie­mu­zu­łma­nie są prze­śla­do­wa­ni,
w nie­któ­rych wia­rę w Je­zu­sa mo­żna przy­pła­cić ży­ciem.
W Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich jest ina­czej. Po­nad mi­lion
prak­ty­ku­jących ka­to­li­ków ma do dys­po­zy­cji dzie­wi­ęć świ­ątyń, od
Du­ba­ju po emi­rat Fu­dżaj­ra. Pierw­szy ka­to­lic­ki ko­ściół sta­nął przy
naj­bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nej uli­cy Abu Zabi w 1965 roku, jesz­cze przed
po­wsta­niem zjed­no­czo­ne­go pa­ństwa. Ka­te­dra Świ­ęte­go Jó­ze­fa, przy
któ­rej spo­ty­kam ksi­ędza Ksa­we­re­go Cho­jec­kie­go, po­wsta­ła na jego
miej­scu. Sta­ra świ­ąty­nia za­pro­jek­to­wa­na przez Li­ba­ńczy­ka Vic­to­ra
Ha­she­ma sta­ła się po pro­stu za mała i za cia­sna dla dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu
ty­si­ęcy wier­nych, któ­rzy od­wie­dza­ją dzi­siaj to miej­sce. W pi­ąt­ki, so­bo­ty
i nie­dzie­le we wszyst­kich ko­ścio­łach w Emi­ra­tach mo­żna spo­tkać tłu­my.
Naj­wi­ęcej jest ich oczy­wi­ście w cza­sie świ­ąt. Nie wszy­scy wy­je­żdża­ją,
by spo­tkać się z ro­dzi­na­mi, więc w cza­sie wa­żnych re­li­gij­nych
uro­czy­sto­ści ko­ściół sta­je się ich dru­gim do­mem. Mo­dli się żona
w Ma­ni­li albo w Ko­lom­bo, a w tym sa­mym cza­sie jej mąż jest na mszy
w Abu Zabi. Pra­wie jak­by świ­ęto­wa­li ra­zem.
– W Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną mie­li­śmy tu dwa­dzie­ścia pięć mszy.
Mo­żesz so­bie wy­obra­zić taki ko­ściół w Eu­ro­pie? My­ślisz, że to
nie­mo­żli­we, bo msza mu­sia­ła­by trwać pół go­dzi­ny? – pyta Ksa­we­ry
i za­nim zo­ba­czy, że po­ta­ku­ję, wy­ja­śnia: – Mamy trzy miej­sca kul­tu: jest
ko­ściół głów­ny, ka­pli­ca i plac mi­ędzy ko­ścio­łem a szko­łą. Tu na ścia­nie
wisi jesz­cze roz­kład świ­ątecz­nych na­bo­że­ństw. O sie­dem­na­stej dla
wier­nych języ­ka fran­cu­skie­go, o dzie­wi­ęt­na­stej po an­giel­sku,
a o dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści u Świ­ętej Te­re­ski, po arab­sku. – Po­ka­zu­je
po­żó­łkłe od sło­ńca ogło­sze­nie.
Msze świ­ęte po fran­cu­sku i arab­sku to nie wszyst­ko. Jest też
na­bo­że­ństwo dla Po­la­ków, Hin­du­sów z Ke­ra­li w języ­ku ma­la­ja­lam,
Ta­mi­lów ze Sri Lan­ki w ta­mil­skim i dla Syn­ga­le­zów ze Sri Lan­ki
w syn­ga­le­skim. Pa­ki­sta­ńczy­cy mają swo­ją mszę w urdu, a Por­tu­gal­czy­cy
po por­tu­gal­sku. Wier­nych ze stu ró­żnych kra­jów świa­ta łączy an­giel­ski.
– Przed ko­ścio­ła­mi two­rzą się kor­ki, dla­te­go w week­en­dy po­li­cja musi
pil­no­wać ru­chu. Trzy­dzie­ści pięć ty­si­ęcy dzie­ci uczy się w ka­to­lic­kich
szko­łach. Dwa i pół ty­si­ąca po­szło w ze­szłym roku do bierz­mo­wa­nia,
trzy ty­si­ące ochrzci­li­śmy – ksi­ądz re­cy­tu­je po pol­sku, z le­d­wo
sły­szal­nym fran­cu­skim ak­cen­tem. – W Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną za
ołta­rzem sta­nął mój ko­le­ga Eli i od­pra­wił mszę po arab­sku. Na pla­cu
usia­dło dwa ty­si­ące wier­nych. Pa­trzy­łem na lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzi­li.
Dla tych ze Wscho­du dzie­si­ęcio- albo pi­ęt­na­sto­mi­nu­to­we spó­źnie­nie nie
ma żad­ne­go zna­cze­nia. Dla nich czas nie pły­nie tak samo. A ja
sie­dzia­łem i ob­ser­wo­wa­łem. Pi­ęk­ne Li­ban­ki wpa­dły na chwi­lę przed
Ewan­ge­lią, ubra­ne w tak krót­kie mini, że gdy­by ktoś zo­ba­czył je we
Fran­cji albo w Pol­sce, by­łby obu­rzo­ny. Gdy­by to była jed­na ko­bie­ta,
po­pa­trzy­łbym i nie zwró­cił uwa­gi, ale to był cały tłum w krót­kich
spód­nicz­kach. Po mszy mó­wię do Elie­go: „Ty na tych arab­skich mszach
masz nie­złą re­wię mody”. Od­po­wie­dział: „Wiesz, one przy­cho­dzą na
mszę, a po­tem wy­bie­ra­ją się na przy­jęcia. Tu mogą znacz­nie wi­ęcej niż
u sie­bie w kra­ju”. Po­my­śla­łem, że Eli ma ra­cję. To ich ma­ni­fe­sta­cja
i pro­test. One uwiel­bia­ją tak się po­ka­zy­wać. Bez żad­nych ogra­ni­czeń
wy­zna­ją swo­ją wia­rę i w opo­zy­cji do mu­zu­łma­nek na uli­cach mogą
po­ka­zy­wać łyd­ki. Coś wspa­nia­łe­go. Li­ban­ki, Sy­ryj­ki, Ni­ge­ryj­ki
i Egip­cjan­ki w ty­go­dniu przy­cho­dzą w stro­jach pie­lęgnia­rek, uni­for­mach
re­cep­cjo­ni­stek albo słu­żbo­wych far­tu­chach z fir­my sprząta­jącej, któ­rą
bez tru­du mo­żna roz­po­znać po ko­lo­ro­wych na­szyw­kach. Ale w dni
wol­ne od pra­cy mogą wszyst­ko.
Ksi­ądz Ksa­we­ry Cho­jec­ki przez całe ży­cie pra­co­wał w miej­scach,
gdzie za­śpiew mu­ezi­na mó­głby wspó­łbrz­mieć z mo­dli­twą Oj­cze nasz,
tam gdzie mo­dlą się chrze­ści­ja­nie i mu­zu­łma­nie. Nie wspó­łbrz­mi.
Ksi­ądz Cho­jec­ki jest ka­pe­la­nem w ar­mii fran­cu­skiej. Mapa woj­sko­wa
nie wy­star­czy, by wy­ty­czyć tra­sę jego wszyst­kich mi­sji. Jest zbyt
pre­cy­zyj­na. A po­trze­bu­je­my roz­ma­chu i ska­li glo­bu­sa. Była Al­gie­ria,
Fran­cja, gdzie przez sze­ść lat pe­łnił funk­cję pro­bosz­cza w du­żej pa­ra­fii
pod Wer­sa­lem, po­tem Niem­cy, w któ­rych sta­cjo­no­wa­ło sze­śćdzie­si­ąt
fran­cu­skich pu­łków i da­lej z woj­sko­wym ple­ca­kiem: Gu­ja­na Fran­cu­ska,
Ju­go­sła­wia, a w niej Za­grzeb i Sa­ra­je­wo, trzy mi­sje w Afga­ni­sta­nie
i osiem w Afry­ce, i Li­ban.
– Mój woj­sko­wy bi­skup mówi: „Sło­ńce ni­g­dy nie za­cho­dzi tam, gdzie
są fran­cu­scy żo­łnie­rze. Gdy w No­wej Ka­le­do­nii jed­ni kła­dą się spać, to
inni wsta­ją na Mar­ty­ni­ce albo na Gwa­de­lu­pie”. Woj­ska są na ca­łym
świe­cie, więc i ja od pra­wie ćwie­rć wie­ku je­stem z nimi. Zmia­na
na­stępu­je co trzy, czte­ry lata i w tym cza­sie sta­łem się jed­nym
z naj­star­szych żo­łnie­rzy. Sze­śćdzie­si­ęcio­let­ni fran­cu­ski wo­jak już daw­no
od­po­czy­wa na eme­ry­tu­rze, a ja wy­lądo­wa­łem na ostat­niej mi­sji
w Emi­ra­tach. Tu wszyst­ko się do­pe­łnia: mój fran­cu­ski, bo je­stem do
dys­po­zy­cji żo­łnie­rzy, pol­ski, bo opie­ku­ję się na­szą wspól­no­tą, i arab­ski,
któ­re­go na­uczy­łem się na sa­mym po­cząt­ku swo­jej ka­pła­ńskiej dro­gi.
– A co da­lej?
– Ara­bo­wie mają ta­kie po­wie­dze­nie: In­szal­lah. To zna­czy „jak Bóg
po­zwo­li”.
Od dwu­dzie­stu pi­ęciu lat do Ksa­we­re­go nikt nie mówi „pro­szę
ksi­ędza”. Wszy­scy zwra­ca­ją się do nie­go „Pa­dre” i swo­je­go Pa­dre
uwiel­bia­ją. To wło­skie albo hisz­pa­ńskie okre­śle­nie jest skro­jo­ne na
mia­rę ka­pła­na z Pol­ski. Pa­su­je do jego si­wej bro­dy, żar­tów rzu­ca­nych
z pręd­ko­ścią ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go, mó­wie­nia po imie­niu, skra­ca­nia
dy­stan­su i po­kle­py­wa­nia po ple­cach. To praw­dzi­wy Pa­dre, któ­ry
w cza­sie mszy nie za­po­mi­na po­zdro­wić z am­bo­ny kil­ku zna­czących
pa­ra­fian i po­gła­skać dzie­ci sto­jące przed ołta­rzem. Te­raz Pa­dre chce
przed­sta­wić pol­ską dzien­ni­kar­kę swo­im zna­jo­mym. Fran­cu­zi po
na­bo­że­ństwie nie wy­bie­ga­ją w po­śpie­chu. Sto­ją na pla­cu ko­ściel­nym,
spo­ty­ka­ją ze zna­jo­my­mi i dłu­go roz­ma­wia­ją.
– Dzi­siaj było świet­ne czy­ta­nie – mówi Pa­dre, gdy wy­cho­dzi­my
z ko­ścio­ła. – To była Apo­ka­lip­sa świ­ęte­go Jana, a w niej zda­nie: „Tłu­my
nie­zli­czo­ne wszyst­kich ras i języ­ków”. To zda­nie naj­traf­niej opi­su­je
ko­ściół w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich. Po­patrz, oto pro­fe­sor
oku­li­sty­ki z Li­ba­nu, a tam Egip­cja­nin, wy­kła­dow­ca na tu­tej­szym
uni­wer­sy­te­cie.
– To jest bło­go­sła­wie­ństwo, że mo­że­my się tu­taj spo­ty­kać – mówi
Li­ba­ńczyk. – Trze­ci rok miesz­kam w Emi­ra­tach, ale to nie jest mój
pierw­szy kraj na Pó­łwy­spie Arab­skim. Po­je­cha­li­śmy na krót­ki kon­trakt
do Ara­bii Sau­dyj­skiej i spędzi­li­śmy w Ri­ja­dzie dwa­dzie­ścia trzy lata.
Tam ukry­wa­li­śmy na­szą wia­rę. Ale praw­dzi­wa po­bo­żno­ść nie po­trze­bu­je
ofi­cjal­ne­go po­zwo­le­nia. Przyj­mo­wa­li­śmy sa­kra­men­ty w ukry­ciu, bez
afi­szo­wa­nia się. Nie my­ślę, żeby na­sza wia­ra na tym ucier­pia­ła, ale i tak
się cie­szę, że tu jest zu­pe­łnie ina­czej.
– A w ja­kim języ­ku pan pro­fe­sor się mo­dli?
– O dzi­wo, mo­dlę się po arab­sku. To język, w któ­rym mo­dli­ła się
moja mama...

Pa­dre od­ci­ąga mnie na dru­gi ko­niec pla­cu, bo do­strze­ga pu­łkow­ni­ka.


Przy­stoj­ny zwierzch­nik fran­cu­skich żo­łnie­rzy poza bazą nie nosi
mun­du­ru. Przy­je­chał do ko­ścio­ła z żoną i pi­ąt­ką dzie­ci. Ksa­we­ry chce,
że­bym za­py­ta­ła do­wód­cę, dla­cze­go jego pułk żo­łnie­rzy z Fran­cji nosi
na­zwę „Kró­lew­ski Pol­ski”. Moje py­ta­nie za­wi­śnie w ci­szy, gdy
pu­łkow­nik usły­szy, że je­stem dzien­ni­kar­ką.
– Pod żad­nym po­zo­rem nie mogę roz­ma­wiać z me­dia­mi. Ale na
szczęście Pa­dre może ro­bić, co tyl­ko chce – mówi, że­gna się i zwo­łu­je
dzie­ci do sa­mo­cho­du.
– Fak­tycz­nie nie­po­trzeb­nie cię przed­sta­wia­łem – mówi chwi­lę pó­źniej
ksi­ądz. – Na­sza mi­sja jest taj­na. Na­wet w emi­rac­kim do­wo­dzie
oso­bi­stym mam na­pi­sa­ne „tech­nik”. Na po­cząt­ku my­śla­łem, że nie
po­tra­fią prze­tłu­ma­czyć sfor­mu­ło­wa­nia „ka­pe­lan woj­sko­wy”. Ale
pu­łkow­nik ofi­cjal­nie też jest „tech­ni­kiem”, więc pew­nie o na­szej
obec­no­ści tu­taj wie­dzą tyl­ko nie­licz­ni.

SŁO­Ń CE NI­G ­D Y NIE ZA­C HO­D ZI TAM, GDZIE SĄ FRAN­C U­S CY


ŻO­Ł NIE­R ZE

Mu­szę być dys­kret­na i dla­te­go nie na­pi­szę, na któ­rym osie­dlu w Abu


Zabi sły­chać tyl­ko język fran­cu­ski. Po fran­cu­sku mamy ostrze­ga­ją dzie­ci
bie­ga­jące do­oko­ła ba­se­nu, wła­ści­cie­le psów przy­wo­łu­ją pro­wa­dzo­ne na
smy­czy czwo­ro­no­gi, a przy­spo­so­bio­ne Fi­li­pin­ki w osie­dlo­wych skle­pach
bez kło­po­tu roz­po­zna­ją, że pain to chleb, a to­ma­tes to po­mi­do­ry. Cza­sem
tyl­ko wszech­obec­ny fran­cu­ski za­kłó­ca za­śpiew pły­nący z me­cze­tu.
– Ja aku­rat tego nie sły­szę, bo moje okna wy­cho­dzą na pole gol­fo­we.
Wy­stra­szy­ła mnie kil­ka razy pi­łecz­ka, któ­ra za­miast do do­łka tra­fi­ła
w moje okno, ale na­wo­ły­wań mu­ezi­na na mo­dli­twę o pi­ątej rano nie
sły­szę.
Ksi­ądz Ksa­we­ry tłu­ma­czy, że kom­fort miesz­ka­jących tu woj­sko­wych
jest ega­li­tar­ny. Nie­za­le­żnie od tego, czy się jest sie­rżan­tem, ka­pi­ta­nem
czy pu­łkow­ni­kiem, wiel­ko­ść miesz­ka­nia za­le­ży tyl­ko od wiel­ko­ści
ro­dzi­ny. Je­śli masz ich pi­ęcio­ro, to masz pięć po­koi i ka­żde z dzie­ci ma
swo­ją ła­zien­kę. Do fran­cu­skiej szko­ły uczniów do­wo­zi au­to­bus.
Zgod­nie z tą re­gu­łą miesz­ka­nie Ksa­we­re­go skła­da się z sa­lo­nu
i sy­pial­ni. Na drzwiach pro­wa­dzących do ła­zien­ki wisi mun­dur Ar­mii
Fran­cu­skiej z na­szyw­ką Père Xa­vier, fran­cu­ską i pol­ską fla­gą oraz
ozna­cze­nia­mi wska­zu­jący­mi na to, że wła­ści­cie­lem be­żo­we­go uni­for­mu
jest ka­pe­lan w ran­dze ofi­ce­ra.
– Nie ma dru­gie­go czło­wie­ka z ta­ki­mi pa­go­na­mi w ca­łej Ar­mii
Fran­cu­skiej – mówi z dumą i ob­ja­śnia da­lej: – Czte­ry rzędy me­da­li po
trzy. Nie­któ­re za za­słu­gi, inne ope­ra­cyj­ne. Jest me­dal za Li­ban, za
Re­pu­bli­kę Środ­ko­wo­afry­ka­ńską, Wy­brze­że Ko­ści Sło­nio­wej, za
Afga­ni­stan trzy, bo by­łem tam na trzech mi­sjach. I pol­ski me­dal Mi­li­to
pro Chri­sto. A najład­niej­sze mam czap­ki.
Rze­czy­wi­ście – cha­rak­te­ry­stycz­nych fran­cu­skich kepi nie mo­żna
po­my­lić z żad­ną ar­mią na świe­cie. Miesz­ka­nie też jest je­dy­ne w swo­im
ro­dza­ju. Na pó­łkach: bia­ło-czer­wo­ny orzeł, świ­ąt­ki z Za­ko­pa­ne­go,
drew­nia­na Ma­ryj­ka z Afry­ki, ko­mu­nij­ne zdjęcia pol­skich dzie­ci
z po­dzi­ęko­wa­niem za przy­go­to­wa­nie do sa­kra­men­tu z Abu Zabi. Na
swo­ich mi­sjach nie­rzad­ko spo­ty­kał pol­skich żo­łnie­rzy. Wła­śnie dla­te­go
w Sa­ra­je­wie w ko­ńcu prze­stał od­pra­wiać msze po fran­cu­sku i za­czął po
pol­sku. Oka­za­ło się, że w ka­pli­cy wi­ęcej żo­łnie­rzy ma nie trzy­ko­lo­ro­we,
ale bia­ło-czer­wo­ne na­szyw­ki. Ksa­we­ry ma że­la­zną za­sa­dę: mówi
w języ­ku, któ­ry jest naj­bar­dziej po­trzeb­ny żo­łnie­rzom.
– Po tych na­szyw­kach i na­zwi­skach roz­po­zna­ję też, ja­kie­go wy­zna­nia
są żo­łnie­rze. Do mu­zu­łma­nów za­ga­du­ję po arab­sku, a oni są
wnie­bo­wzi­ęci. Po­tem przy­cho­dzi ka­pe­lan mu­zu­łma­ński od­wie­dzić
swo­ich w obo­zie i mówi: „Oni cię tu wszy­scy zna­ją”. No ja­sne, że zna­ją,
bo z nimi roz­ma­wiam, na­wet wi­ęcej niż z fran­cu­ski­mi ka­to­li­ka­mi.
W Afga­ni­sta­nie zda­rza­ło się, że nie było z nami ima­ma, więc po­ści­łem
z mu­zu­łma­na­mi w cza­sie ra­ma­da­nu, opo­wia­da­łem o tra­dy­cji i o tym, co
na­pi­sa­no w Ko­ra­nie. Nie­któ­rzy z nich prze­cież ni­g­dy na­wet nie
miesz­ka­li w kra­ju arab­skim. Opo­wia­da­łem też o Al­gie­rii, w któ­rej
zo­sta­łem wy­świ­ęco­ny, i mó­wię: Je­ste­ście w jed­nej ar­mii albo pra­cu­je­cie
w jed­nym biu­rze, ma­cie ten sam cel i po­dob­ne za­da­nia. Ja­kie ma
zna­cze­nie, że dzie­li was re­li­gia i kraj po­cho­dze­nia? Je­ste­śmy inni i to
jest na­sze bo­gac­two. Trze­ba być otwar­tym na In­ne­go. Wszyst­kie „-
izmy”, bez wy­jąt­ku, mogą być nie­bez­piecz­ne: „ka­to­li­cyzm”,
„mu­zu­łma­nizm”, cza­sa­mi do­da­ję dla wi­ęk­sze­go efek­tu jesz­cze
„ko­mu­nizm” i „na­cjo­na­lizm”. Gdy ktoś mówi: „Ja jako je­dy­ny znam
praw­dę, a inni się mylą”, po pro­stu kła­mie. A tak po­tra­fią po­wie­dzieć
i chrze­ści­ja­nie, i mu­zu­łma­nie.
Ksa­we­ry mówi z co­raz wi­ęk­szą ka­zno­dziej­ską ma­nie­rą. Ina­czej
mo­du­lu­je głos, ak­cen­tu­je sło­wa, sta­wia pau­zy, gdy chce po­wie­dzieć coś
wa­żne­go. Słu­cham z przy­jem­no­ścią, jak fra­zy ukła­da­ją się w zna­ną
z ko­ściel­nych ka­zań me­lo­dię. Za­sko­czyć, za­ak­cen­to­wać, wy­wo­łać
uśmiech. Wszyst­ko w tym jest. Ra­so­wy ksi­ądz. W ko­ńcu uczył się tego
i po pol­sku, i po fran­cu­sku. Zresz­tą te­raz ten fran­cu­ski ak­cent jest
wy­ra­źniej sły­szal­ny.
– Nas, chrze­ści­jan, i wy­znaw­ców re­li­gii ju­da­istycz­nej mu­zu­łma­nie
za­li­cza­ją do Lu­dzi Ksi­ęgi. Bi­blia, Ko­ran, Tal­mud. Gdy dwa­dzie­ścia lat
temu za­czy­na­łem swo­ją pra­cę, mimo ró­żnych kon­flik­tów i mu­zu­łma­nie,
i chrze­ści­ja­nie żyli ra­zem. Wie­le razy by­łem w Li­ba­nie. Są tam wio­ski
tyl­ko mu­zu­łma­ńskie, są ta­kie, gdzie miesz­ka­ją sami chrze­ści­ja­nie, ale
i ta­kie, gdzie obie te gru­py miesz­ka­ją ra­zem. Gdy się z nimi roz­ma­wia,
wi­dać, że oni po­tra­fią żyć w zgo­dzie. Często mó­wię to w ka­za­niach
żo­łnie­rzom. „Je­śli chce się pro­wa­dzić dia­log, to z jed­nej i dru­giej stro­ny
musi na­stąpić otwar­cie” – ko­ńczy swo­je wy­stąpie­nie. – Dla­te­go po­wiem
to jesz­cze raz: cie­szę się, że swo­ją ka­rie­rę woj­sko­wą za­mknę w kra­ju
mu­zu­łma­ńskim. Za­wsze ży­łem na po­gra­ni­czu ró­żnych re­li­gii. Tak się
uło­ży­ła moja dro­ga, że z is­la­mem je­stem zwi­ąza­ny.
Ksi­ądz ide­ali­sta od­pro­wa­dza mnie do sa­mo­cho­du, po dro­dze
spo­ty­ka­my jego sąsia­dów. Wszy­scy woj­sko­wi, z nie­któ­ry­mi był na
in­nych mi­sjach. Roz­wi­ązu­je się też za­gad­ka pol­skiej na­zwy fran­cu­skich
żo­łnie­rzy – pułk Kró­lew­ski Pol­ski po­wstał za cza­sów kró­la Sta­ni­sła­wa
Lesz­czy­ńskie­go. „Na­zwa zo­sta­ła na pa­mi­ąt­kę, ale wi­ęcej szcze­gó­łów nie
będzie, bo to ta­jem­ni­ce woj­sko­we” – mówi kwa­ter­mistrz. Do­brze, że nie
po­da­łam na­zwy osie­dla, na któ­rym miesz­ka­ją fran­cu­scy żo­łnie­rze.
NAJ­W I­Ę K­S ZA PA­R A­F IA ŚWIA­TA

Naj­wi­ęk­sza pa­ra­fia świa­ta znaj­du­je się w Du­ba­ju. Emi­rat­czy­cy lu­bią być


re­kor­dzi­sta­mi, więc chęt­nie po­twier­dza­ją te dane. Taką in­for­ma­cję
znaj­du­ję też w sta­ty­sty­kach do­ty­czących wy­znaw­ców ró­żnych re­li­gii
w Emi­ra­tach, ale rów­nie chęt­nie po­wta­rza­ją ją ksi­ęża z ko­ścio­ła St. Mary
w Du­ba­ju. Po­da­ją, że na wa­żne uro­czy­sto­ści re­li­gij­ne przy­cho­dzi stu-,
a na­wet dwu­stu­ty­si­ęcz­ny tłum, a w ka­żdy pi­ątek i so­bo­tę we mszy
uczest­ni­czy osiem­dzie­si­ąt ty­si­ęcy lu­dzi. Ka­len­darz dni wol­nych od pra­cy
do­sto­so­wa­ny jest do ka­len­da­rza mu­zu­łma­ńskie­go, stąd na nie­dziel­ną
mszę świ­ętą mo­żna pó­jść w pi­ątek, so­bo­tę i nie­dzie­lę. Pa­trzę na czar­no-
bia­łe zdjęcie z 1968 roku. Na wiel­kiej ła­sze pia­chu stoi nie­ogro­dzo­ny
ko­ściół, wo­kół roz­ci­ąga się pu­styn­na pust­ka. Dzi­siaj trud­no jest prze­jść
przez ru­chli­wą uli­cę pro­wa­dzącą do świ­ąty­ni. Czło­wiek obok czło­wie­ka,
a część chod­ni­ka ob­sia­dły Fi­li­pin­ki sprze­da­jące lum­pie (na­le­śni­ki),
bi­bing­ke (cia­sto ry­żo­we) czy ba­lut (jaj­ko z za­rod­kiem) pro­sto
z kar­to­no­wych pu­de­łe­czek. Do ko­ścio­ła ła­twiej do­je­chać me­trem. Sta­cja
Oud Me­tha jest za­tło­czo­na jak hi­per­mar­ket w trak­cie wy­prze­da­ży. Ci,
któ­rzy przy­ja­dą na czas, mogą we­jść do kli­ma­ty­zo­wa­ne­go ko­ścio­ła
i sta­nąć obok szaf­ki na Pi­sma Świ­ęte. Jest w niej coś ma­gne­ty­zu­jące­go,
bo wcho­dzący za­trzy­mu­ją się przy niej wy­jąt­ko­wo często. Jak­by
spraw­dza­li, czy znaj­dą Bi­blię w swo­im języ­ku. Od góry dwie prze­gród­ki
w języ­ku ma­la­ja­lam, da­lej an­giel­ski, też dwie prze­gród­ki, ta­mil­ski,
fi­li­pi­ński, arab­ski, kon­ka­ni, syn­ga­le­ski, urdu, na naj­ni­ższej pó­łce
fran­cu­ski, por­tu­gal­ski i no­wen­na po an­giel­sku. Spó­źnie­ni zo­sta­ną na
wiel­kim pla­cu przy­ko­ściel­nym, gdzie upał prze­szka­dza i mo­dlić się,
i my­śleć. Tu­taj na­kła­da­ją się trzy war­stwy dźwi­ęków – mszy świ­ętej
od­pra­wia­nej po an­giel­sku, arab­skich na­wo­ły­wań do mo­dli­twy
z ko­lej­ne­go me­cze­tu i jed­no­staj­nie mru­czących wen­ty­la­to­rów. Te
ostat­nie pra­cu­ją non stop i dają odro­bi­nę wy­tchnie­nia od go­rąca.
W ko­ście­le pod we­zwa­niem Ma­ryi w Du­ba­ju pra­co­wa­ła sio­stra Anna
z Dąbro­wy Gór­ni­czej.
– Uwiel­biam ten wie­lo­języcz­ny tłum sku­pio­ny na mo­dli­twie do
jed­ne­go Boga – mówi, a ja się dzi­wię, że po tylu la­tach wzru­sza ją to
po­jed­na­nie dźwi­ęków, języ­ków i na­ro­do­wo­ści lu­dzi z ca­łe­go świa­ta.
Ksi­ądz Ksa­we­ry ni­g­dy jej nie spo­tkał, ale na pew­no świet­nie
do­ga­da­łby się z wiecz­nie ra­do­sną pol­ską za­kon­ni­cą. Zgro­ma­dze­nie
Sióstr Mi­sjo­na­rek Kom­bo­nia­nek wy­sła­ło Po­lkę naj­pierw na dzie­si­ęć lat
do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich, a po­tem na Sri Lan­kę.
Po­wo­ła­nie spa­dło na nią nie­spo­dzie­wa­nie. Gło­śno prze­mó­wi­ło przy sto­le
ping­pon­go­wym. Sko­ńczy­ła stu­dia pe­da­go­gicz­ne, roz­po­częła pra­cę
w szko­le, a w wol­nym cza­sie gry­wa­ła z jed­nym z za­przy­ja­źnio­nych
kar­me­li­tów. Była wie­rząca, ale na sio­stry za­kon­ne pa­trzy­ła ra­czej
z nie­uf­no­ścią. Te, któ­re spo­ty­ka­ła, były naj­częściej nie­szczęśli­we
i znu­dzo­ne. Aż na­gle od­kry­ła, że czy­mś, co naj­bar­dziej chcia­ła­by ro­bić
w ży­ciu, jest mi­sja ad gen­tes – pierw­sza ewan­ge­li­za­cja.
– Żeby wszyst­ko było ja­sne, o ko­ście­le w Emi­ra­tach mó­wi­my jako
o si­lent church, ci­chym ko­ście­le, bo nie wol­no się ob­no­sić ze swo­ją
wia­rą poza mu­ra­mi świ­ąty­ni. Nie mo­żna or­ga­ni­zo­wać pro­ce­sji ani dro­gi
krzy­żo­wej, ale przede wszyst­kim nie wol­no na­ma­wiać do zmia­ny
wy­zna­nia ani ewan­ge­li­zo­wać. To pod­sta­wa na­sze­go wspó­łist­nie­nia tu­taj.
Przyj­mu­jący nas Emi­rat­czy­cy do­brze wie­dzą, że mają w swo­im kra­ju
osiem­dzie­si­ąt pięć pro­cent ob­co­kra­jow­ców. Nie tyl­ko le­ka­rzy
i in­ży­nie­rów, ale i bied­nych lu­dzi z Fi­li­pin czy In­dii. Co mają ro­bić ci
ode­rwa­ni od ro­dzin lu­dzie? Cho­dzą do ko­ścio­ła.
Anna naj­pierw uczy­ła w szko­łach pro­wa­dzo­nych przez sio­stry
za­kon­ne. W Du­ba­ju i emi­ra­cie Fu­dżaj­ra do ta­kich szkół uczęsz­cza­ją nie
tyl­ko chrze­ści­ja­nie. Są ucznio­wie wy­zna­nia hin­du­istycz­ne­go, są
si­kho­wie i bud­dy­ści. Może nie­wiel­ki pro­cent, ale są. Dla wszyst­kich
sio­stra Anna pro­wa­dzi­ła za­jęcia z re­li­gii. Bi­ble stu­dy – tak do­kład­nie
na­zy­wa się przed­miot, któ­ry wy­kła­da­ła i któ­ry nie ogra­ni­cza się do
ka­to­lic­kie­go punk­tu wi­dze­nia, ale eku­me­nicz­nie od­czy­tu­je Sta­ry i Nowy
Te­sta­ment. W kra­ju arab­skim ka­to­li­cy z In­dii sie­dzą w ław­ce ze swo­imi
ko­le­ga­mi si­kha­mi czy mu­zu­łma­na­mi i słu­cha­ją wy­kła­dów o arce No­ego.
Si­kho­wie, czy­li Hin­du­si w tur­ba­nach, nie mają do ka­to­lic­kiej szko­ły
da­le­ko. Wi­ęk­szo­ść ko­ścio­łów funk­cjo­nu­je w ra­mach tak zwa­nych
cen­trów kul­tu. Jed­na przy dru­giej, usta­wio­nych jest kil­ka świ­ątyń.
Pra­wo­sław­na, pro­te­stanc­ka, gre­ko­ka­to­li­ków, ko­ściół Świ­ętej Trój­cy,
ko­ściół bap­ty­stów czy świ­ąty­nia Mar­tho­na. Kie­dyś po wiel­ka­noc­nej
mszy świ­ętej od­pra­wia­nej w języ­ku pol­skim i cze­skim u gre­ko­ka­to­li­ków
zo­ba­czy­łam tra­dy­cyj­ny ślub hin­du­ski. Ko­lo­ro­wa pan­na mło­da
i tra­dy­cyj­nie ubra­ny sikh po­sta­no­wi­li po­brać się w Du­ba­ju. Na­rze­czo­ny
mu­siał na­gi­ąć nie­co tra­dy­cję. Pan­na mło­da do­cie­ra w ta­kim wy­pad­ku do
świ­ąty­ni, ja­dąc na sło­niu; tym ra­zem za śro­dek lo­ko­mo­cji po­słu­żył jej
koń z po­bli­skiej staj­ni. Go­ście kla­ska­li i śpie­wa­li, sce­na wy­gląda­ła tak,
jak­by ktoś na pia­skach pu­sty­ni kręcił bol­ly­wo­odz­ki film.
W 2017 roku ka­żdy pa­ra­fia­nin w Du­ba­ju otrzy­mał list dusz­pa­ster­ski
od bi­sku­pa Pau­la Hin­de­ra. „Idźcie więc i na­uczaj­cie wszyst­kie na­ro­dy.
A oto Ja je­stem z Wami (Mt 28,19–20). O nie­któ­rych aspek­tach ko­ścio­ła
mi­gran­tów”. Bi­skup pi­sze do tych, któ­rzy miesz­ka­ją set­ki ki­lo­me­trów od
domu: Bi­blia pe­łna jest opo­wie­ści o mi­gran­tach, by­cie mi­gran­tem
wpi­sa­ne jest w ży­cie pierw­szych chrze­ści­jan. Tak robi Abra­ham i inni
pa­triar­cho­wie. Ja­kub ucie­ka ze swo­imi sy­na­mi do Egip­tu, Mo­jżesz
wy­pro­wa­dza z nie­go lud w kie­run­ku Zie­mi Obie­ca­nej. Pierw­si
chrze­ści­ja­nie cały czas spo­ty­ka­ją Egip­cjan, Ka­na­nej­czy­ków,
Ba­bi­lo­ńczy­ków. „Być mi­gran­tem to zna­czy do­tknąć in­nych wiar,
tra­dy­cji i kul­tur. Być mi­gran­tem to być sta­le w dro­dze”. Paul Hin­der
do­sko­na­le wie, że jego pa­ra­fian co­dzien­nie bu­dzi tęsk­no­ta za do­mem.

KSI­Ą DZ KSA­W E­RY UCZY SIĘ GO­T O­WAĆ

Ksi­ądz Ksa­we­ry, po­dob­nie jak sio­stra Anna, ni­g­dy nie chciał być
zwy­kłym ksi­ędzem.
– Mój pro­boszcz nie był złym czło­wie­kiem, ale ni­g­dy nie chcia­łem
być taki jak on. Mia­łem trzy­na­ście lat, gdy ta myśl po raz pierw­szy
za­świ­ta­ła w mo­jej gło­wie. Ma­rzy­łem, że je­śli przyj­mą mnie pal­lo­ty­ni,
będę jak ksi­ądz Jó­zef Ma­ślan­ka. Za­miast w domu za­miesz­kam w bar­ce,
będę za­kła­dał szko­ły i ewan­ge­li­zo­wał In­dian miesz­ka­jących
w Ama­zo­nii. Na­wet za­cząłem się uczyć por­tu­gal­skie­go. Jed­nak nie
wszyst­ko po­to­czy­ło się tak, jak tego chcia­łem – opo­wia­da, gdy py­tam,
co za­szło, że za­miast stro­ju mi­sjo­na­rza przy­wdział mun­dur ka­pe­la­na
Ar­mii Fran­cu­skiej.
– Tuż przed ko­ńcem stu­diów u pal­lo­ty­nów od­sta­wio­no mnie na
bocz­ny tor – tłu­ma­czy, a ja czu­ję, że wca­le nie chce od­po­wia­dać na moje
py­ta­nia.
Po­mo­gła mu hi­sto­ria. I Opatrz­no­ść, w któ­rą wie­rzy. Wy­je­chał do
Pa­ry­ża, gdzie za­stał go stan wo­jen­ny, a rok pó­źniej zo­stał wy­świ­ęco­ny
w Ora­nie, w Al­gie­rii.
– Ka­żdy ma swo­ją opo­wie­ść. Na­le­ży za­ak­cep­to­wać to, co nas spo­ty­ka
w ży­ciu. Nie mo­żna się za­ła­my­wać po pierw­szym po­tkni­ęciu. Trze­ba
wstać i pó­jść da­lej. Chcia­łem zo­stać ksi­ędzem. Czy w Pol­sce, we
Fran­cji, czy w Afry­ce, było mi wszyst­ko jed­no. To prze­zna­cze­nie. To jak
z tym po­ci­ągiem, na któ­ry czło­wiek się spó­źnia, a po­tem na pe­ro­nie
po­zna­je mi­ło­ść swo­je­go ży­cia. Nie chcia­łem opusz­czać Pol­ski na sta­łe,
wy­je­cha­łem z dwie­ma wa­liz­ka­mi i zo­sta­łem na czter­dzie­ści lat.
Nie­do­szłe­go mi­sjo­na­rza z otwar­ty­mi ręko­ma przy­jął mło­dy bi­skup
Ora­nu. Szu­kał du­chow­ne­go dla pol­skiej mniej­szo­ści. W Al­gie­rii od­kry­to
ropę naf­to­wą i kraj po­trze­bo­wał in­ży­nie­rów, le­ka­rzy i ar­chi­tek­tów. Dwa
ty­si­ące spe­cja­li­stów przy­je­cha­ło z Pol­ski.
„Ksa­we­ry, co ro­bisz dzi­siaj po po­łud­niu? Za­bie­raj ręcz­nik, spoden­ki
i je­dzie­my” – zde­cy­do­wał pew­ne­go dnia bi­skup Pier­re Cla­ve­rie.
– I po­je­cha­li­śmy na pla­żę. Jak zwy­kli lu­dzie. Spo­tka­li­śmy mo­ich
pol­skich zna­jo­mych. Mnie roz­po­zna­li, ale mo­je­go prze­ło­żo­ne­go już nie,
bo kto by się spo­dzie­wał bi­sku­pa w krót­kich spoden­kach na pla­ży? Gdy
przed­sta­wi­łem ich so­bie, za­py­ta­li: „Nie przy­je­cha­łby bi­skup do
Kra­ko­wa, żeby udzie­lić nam ślu­bu?”. „Ksa­we­ry, będzie­my mu­sie­li
po­je­chać na ten ślub” – re­la­cjo­nu­je Ksa­we­ry. – I na­praw­dę po­je­cha­li­śmy.
Cla­ve­rie od­wie­dził wte­dy mój dom, spo­tkał moją uko­cha­ną mamę
i za­pro­sił ją na świ­ęce­nia. To był ten je­den je­dy­ny raz, gdy mama
wy­je­cha­ła za gra­ni­cę. Od­wie­dzi­ła mnie w Al­gie­rii.
W Ora­nie Pa­dre na­uczył się go­to­wać. Trzy­sta me­trów od pa­ra­fii był
targ z wa­rzy­wa­mi i ry­ba­mi.
– Do szyb­ko­wa­ru wrzu­ca­łem, co po­pa­dło. Go­to­wa­łem dla trzech
osób, a przy­cho­dzi­ło dzie­si­ęć. Ktoś przy­no­sił sar­dyn­ki na gril­la, inny
wa­rzy­wa z ogro­du. Wte­dy w ka­żdej wi­ęk­szej miej­sco­wo­ści wszy­scy żyli
we wspól­no­cie. Wy­zna­nie nie mia­ło zna­cze­nia. Czu­li­śmy się na tyle
bez­piecz­nie, że roz­da­wa­li­śmy lu­dziom klu­cze. Tyl­ko na pa­ra­fii były
te­le­fo­ny, więc oni przy­cho­dzi­li, kie­dy chcie­li, roz­ma­wia­li, zo­sta­wia­li
pie­ni­ądze i za­wsze wy­cho­dzi­li­śmy na swo­je. Drzwi się nie za­my­ka­ły,
a my nie mie­li­śmy po­jęcia, czy przy­sze­dł mu­zu­łma­nin, czy
chrze­ści­ja­nin. A po­tem? A po­tem re­li­gia zo­sta­ła wy­ko­rzy­sta­na. Wzi­ęto ją
za za­kład­ni­ka. Za­przęgni­ęto do woj­ny i uży­to prze­ciw­ko tym, któ­rzy
ośmie­li­li się my­śleć ina­czej niż wi­ęk­szo­ść. Jed­ni mor­do­wa­li dru­gich.
Dzie­li­ły się ro­dzi­ny. Mat­ka była prze­ciw­ko sy­nom. Mi­lio­ny lu­dzi
prze­sie­dlo­no. Część wy­je­cha­ła do Eu­ro­py. Czło­wiek za­sta­na­wia się, co
jest za­pal­ni­kiem ta­kiej nie­na­wi­ści.
Ale wte­dy ksi­ędza Ksa­we­re­go Cho­jec­kie­go nie było już w Al­gie­rii.
Znacz­nie wcze­śniej wy­je­chał do Fran­cji, gdzie zo­stał pro­bosz­czem,
a po­tem wy­stąpił o fran­cu­skie oby­wa­tel­stwo i zo­stał ka­pe­la­nem
woj­sko­wym. 1 sierp­nia 1996 roku był na mi­sji w Re­pu­bli­ce
Środ­ko­wo­afry­ka­ńskiej. Tam­te­go ran­ka włączył ra­dio i usły­szał, że
bi­skup Pier­re Cla­ve­rie zo­stał za­mor­do­wa­ny.
Bi­skup, któ­ry zgi­nął za wia­rę, dwa­na­ście lat wcze­śniej po­ło­żył ręce
w ge­ście ka­pła­ńskie­go bło­go­sła­wie­ństwa na gło­wie nie­po­kor­ne­go
re­be­lian­ta z Pol­ski.
– To było tak, jak­bym stra­cił ko­goś z ro­dzi­ny. Tego nie jest w sta­nie
zro­zu­mieć nikt, kto nie zo­stał wy­świ­ęco­ny. Mi­ędzy nami była więź. On
ufał mi, a ja bez­gra­nicz­nie ufa­łem jemu. Bi­skup wie­dział, że do tego
doj­dzie. Po­wta­rzał, że prze­moc ro­dzi prze­moc, a gwa­łt ro­dzi gwa­łt.
Do­sta­wał li­sty, w któ­rych lu­dzie pi­sa­li: „Ucie­kaj”. A on od­po­wia­dał:
„Jak mogę wy­je­chać, kie­dy je­stem stąd, uro­dzi­łem się w Afry­ce i tu­taj
umrę”. I tak się sta­ło. Wra­cał z lot­ni­ska z Ma­ho­me­tem, swo­im
przy­ja­cie­lem i mu­zu­łma­ńskim kie­row­cą. Przed bra­mą bi­skup­stwa
podło­żo­no bom­bę.
Pier­re Cla­ve­rie to je­dy­ny bi­skup ka­to­lic­ki za­mor­do­wa­ny w Al­gie­rii.
Dla is­la­mi­stów pod­nie­ść rękę na bi­sku­pa to nie­mal jak pod­nie­ść rękę na
zwierzch­ni­ka Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go. Za­bić bi­sku­pa to jak wy­grać woj­nę.
Ksi­ądz Ksa­we­ry cza­sa­mi ma do sie­bie pre­ten­sje, że ich tam, w Ora­nie,
zo­sta­wił. „Ale ka­żdy ma swo­ją mi­sję” – po­wta­rza. Mu­zu­łma­nie mó­wią
w ta­kich przy­pad­kach mak­tub – „to było nam prze­zna­czo­ne”.
Mak­tub to usłu­żne sfor­mu­ło­wa­nie. Zwal­nia z tro­ski o świat do­cze­sny
i wszyst­ko zrzu­ca na Boga. Tak mia­ło być i tak będzie. Mu­zu­łma­nie
otrzy­ma­li gwa­ran­cję tego w Ko­ra­nie. W su­rze trzy­na­stej świ­ętej ksi­ęgi
is­la­mu czy­ta­my:

Ka­żdy ma swych anio­łów po­stępu­jących przed nim i za nim, któ­rzy ochra­nia­ją go


z roz­ka­zu Boga. Za­praw­dę, Bóg nie zmie­ni tego, co jest w lu­dziach, do­pó­ki oni
sami tego nie zmie­nią. Kie­dy Bóg ze­chce do­świad­czyć lu­dzi złem, to nie mo­żna
już tego od­wró­cić!

DESZCZ PADA W ABU ZABI

Gdy sa­mo­lot z pa­pie­żem Fran­cisz­kiem na po­kła­dzie wy­lądo­wał w Abu


Zabi, lało tak, że uli­ce za­mie­ni­ły się w rze­ki. Lu­dzie mó­wi­li, że oto
zda­rzy­ły się dwa cudy: zwierzch­nik Ko­ścio­ła rzym­sko­ka­to­lic­kie­go
od­pra­wił mszę na Pó­łwy­spie Arab­skim, a sza­le­jąca przez kil­ka go­dzin
bu­rza zmy­ła pu­styn­ny pył i wy­szo­ro­wa­ła uli­ce na wi­zy­tę ho­no­ro­we­go
go­ścia. Oczysz­czo­ne w ten spo­sób au­to­stra­dy i pod­le­wa­ne kil­ka­krot­nie
w ci­ągu dnia tra­wa i kwia­ty pre­zen­to­wa­ły się do­sko­na­le. W miej­scach,
gdzie za­zwy­czaj wie­sza­no fla­gi na­ro­do­we albo uśmiech­ni­ęte wi­ze­run­ki
szej­ków, za­wi­sły bia­ło-żó­łte fla­gi pa­pie­skie. Na mszę świ­ętą od­pra­wio­ną
na sta­dio­nie po­ło­żo­nym za­le­d­wie ty­si­ąc osiem­set ki­lo­me­trów od ser­ca
is­la­mu, czy­li Mek­ki, przy­szło sto pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy wier­nych.
Praw­dzi­wy cud.
Sto­li­ca Emi­ra­tów przez kil­ka ty­go­dni przy­go­to­wy­wa­ła się do
przy­jęcia wa­żne­go go­ścia. Zi­chan Ne­zir wy­da­wał we­jściów­ki na sta­dion
szej­ka Za­ji­da. Po­cho­dzi z Pa­ki­sta­nu, z wio­ski, w któ­rej pięć ty­si­ęcy lu­dzi
cho­dzi do ko­ścio­ła. Pięć ty­si­ęcy sąsia­dów za­zdro­ści­ło Zi­cha­no­wi, że
pra­cu­je w Du­ba­ju.
– To jest bar­dzo wa­żna wi­zy­ta, tak wa­żna, że nie mogę o niej
opo­wia­dać. Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz, ilu za­sad bez­pie­cze­ństwa
mu­si­my tu­taj do­pil­no­wać. To wszyst­ko jest ob­jęte ta­jem­ni­cą – tłu­ma­czy.
– Ale ja cię nie py­tam o bez­pie­cze­ństwo. Chcę się do­wie­dzieć, co
czu­jesz.
– Pew­nie mi nie uwie­rzysz. Nie, na pew­no mi nie uwie­rzysz, ale ja na
trzy ty­go­dnie przed ogło­sze­niem in­for­ma­cji, że pa­pież przy­je­żdża,
mia­łem sen. Śni­łem, że spo­ty­kam Fran­cisz­ka. Wi­dzę to na­wet dzi­siaj
bar­dzo wy­ra­źnie i Bóg mi świad­kiem, a sto­imy przy ko­ście­le, że nie
kła­mię. Moja żona nie po­tra­fi­ła się na­dzi­wić, kie­dy wy­zna­czo­no datę
wi­zy­ty: „Twój sen się spe­łnia”.
Za­chwyt nad przy­jaz­dem pa­pie­ża mo­żna by roz­pi­sać na wie­le
języ­ków. An­giel­ski po­ma­ga zro­zu­mieć wszyst­kich.
– Świat cze­goś ta­kie­go nie wi­dział – mó­wią Fi­li­pin­ka Lo­ra­ine
z Ma­ni­li (w Du­ba­ju miesz­ka od pi­ęciu lat, za ka­żdym ra­zem po po­wro­cie
z wa­ka­cji ca­ły­mi no­ca­mi pła­cze) i jej mąż Le­ster (w Du­ba­ju pra­cu­je od
sied­miu lat). Dla Fi­li­pi­ńczy­ków zo­ba­czyć pa­pie­ża to jak zo­ba­czyć
Chry­stu­sa. Cud i bło­go­sła­wie­ństwo. – Szcze­rze mó­wi­ąc, nie cho­dzi­my
za często do ko­ścio­ła, ale to jest nie­sa­mo­wi­ta oka­zja. Nie­zwy­kłe, że
w Emi­ra­tach zda­rzy­ło się coś ta­kie­go.
Sa­mu­el z Ni­ge­rii (od kil­ku­na­stu mie­si­ęcy pra­cu­je w Szar­dży; jako
ro­bot­nik na bu­do­wie za­ra­bia – w prze­li­cze­niu – 1200 zło­tych):
– U nas, w Afry­ce, wie­rzy­my, że pa­pież re­pre­zen­tu­je Chry­stu­sa na
zie­mi. Kto by nie chciał zo­ba­czyć Chry­stu­sa?
Fran­cuz­ka Vir­gi­ny (w Du­ba­ju od dwu­na­stu lat):
– To nie­sa­mo­wi­te, że pa­pież przy­je­żdża w miej­sce, w któ­rym tyle
kon­flik­tów wy­bu­chło wła­śnie z po­wo­du re­li­gii. W sam śro­dek
krwa­wi­ące­go Bli­skie­go Wscho­du. Mam na­dzie­ję, że będzie to ja­sny
i wy­ra­źny prze­kaz dla ca­łe­go świa­ta. Lu­dzie mu­szą wresz­cie to wszyst­ko
prze­my­śleć – mówi.
Aadhya z Ke­ra­li (pra­cu­je jako na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go w szko­le
in­dyj­skiej w emi­ra­cie Fu­dżaj­ra. Na sta­dion w Abu Zabi je­cha­ła całą noc
z sied­mio­let­nią cór­ką):
– Pa­pież jest wi­ęk­szy, niż mo­żna to so­bie wy­obra­zić. Jest jak pa­sterz,
on nas na­uczy to­le­ran­cji.
– A ja nie wiem, co to jest to­le­ran­cja – mówi cór­ka Aadhyi.
Dziew­czyn­ka nie musi znać de­fi­ni­cji. Mama po­sła­ła ją do
mi­ędzy­na­ro­do­wej szko­ły. W kla­sie ra­zem z nią uczy się dwa­dzie­ścio­ro
pi­ęcio­ro uczniów po­cho­dzących z dwu­dzie­stu ró­żnych kra­jów. Lek­cję
to­le­ran­cji za­czy­na co­dzien­nie o wpół do ósmej rano.

JAR­M U­Ł KI, KO­L O­R AT­K I, MI­T RY I TUR­B A­N Y

Po­zła­ca­ne skle­pie­nia Emi­ra­tes Pa­la­ce wi­dzia­ły już wie­lu czci­god­nych


go­ści. Zwie­ńczo­ny zdo­bio­ną ko­pu­łą ho­tel spo­gląda w kie­run­ku Za­to­ki
Per­skiej i jest od­po­wie­dzią Abu Zabi na zbu­do­wa­ny w Du­ba­ju ho­tel
ża­giel, czy­li Bur­dż al-Arab. Woj­na na prze­pych w ar­chi­tek­tu­rze ni­g­dy
się w tym kra­ju nie sko­ńczy. W stycz­niu 2019 roku cap­puc­ci­no
ob­sy­pa­ne­go zło­tym prosz­kiem, pra­li­nek ze zło­ty­mi płat­ka­mi i cy­gar
z sa­lo­nu ku­ba­ńskie­go spró­bo­wać mo­gli du­chow­ni z ca­łe­go świa­ta,
wszy­scy za­pro­sze­ni na kon­gres to­wa­rzy­szący wi­zy­cie pa­pie­ża
Fran­cisz­ka. Si­kho­wie, bud­dy­ści, pro­te­stan­ci, kop­to­wie, chrze­ści­ja­nie –
w su­mie sied­miu­set przed­sta­wi­cie­li wszyst­kich ko­ścio­łów.
W cza­sie se­sji nu­mer 11 na mi­ędzy­wy­zna­nio­wej kon­fe­ren­cji, któ­rej
nada­no dum­nie brzmi­ący ty­tuł „Mi­ędzy­ludz­kie bra­ter­stwo”, na te­mat
od­po­wie­dzial­no­ści dys­ku­to­wa­li: dok­tor Wa­jih Mah­mo­ud Kan­so,
dy­rek­tor ge­ne­ral­ny The Roy­al In­sti­tu­te for In­ter Fa­ith Stu­dy, Mu­sta­fa
Osman Isma­il, re­pre­zen­tant Na­tio­nal Con­gress Par­ty z Su­da­nu i były
mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych, Ja­mes Jim Win­kler, pre­zes i se­kre­tarz
ge­ne­ral­ny Na­ro­do­wej Rady Ko­ścio­łów, oraz Mi­cha­el Schu­drich –
na­czel­ny ra­bin Pol­ski.
Jesz­cze kil­ka lat wcze­śniej w emi­rac­kich pod­ręcz­ni­kach geo­gra­fii nie
było Izra­ela. Na ma­pie obok te­ry­to­riów pa­le­sty­ńskich dru­ko­wa­no czar­ną
pla­mę. Na uni­wer­sy­te­tach nie mo­żna było cy­to­wać ży­dow­skich
uczo­nych. Pol­ski ra­bin bar­dzo wy­ra­źnie wi­dzi tę zmia­nę.
– Po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do Emi­ra­tów dwa i pół mie­si­ąca
temu. Jesz­cze czte­ry mie­si­ące temu w ogó­le nie po­my­śla­łbym, że to
mo­żli­we. Dzie­je się tu­taj coś do­bre­go, przy­czyn jest co naj­mniej kil­ka.
Są jed­nak rze­czy wa­żniej­sze od ta­kie­go roz­trząsa­nia. Ten mały kraj
po­my­ślał, że nie­na­wi­ść do in­nych re­li­gii nie jest obo­wi­ąz­kiem
czło­wie­ka. W so­bo­tę by­łem w ma­łej spo­łecz­no­ści ży­dow­skiej, na
uro­czy­sto­ściach sza­ba­so­wych w Du­ba­ju. Ja, któ­ry na sta­łe miesz­kam
w Pol­sce, w miej­scu, w któ­rym Ży­dzi miesz­ka­li przez dwa ty­si­ące lat,
na­gle zna­la­złem się na arab­skiej zie­mi, gdzie Ży­dów nie było ni­g­dy
w hi­sto­rii. W Bah­raj­nie i Je­me­nie ow­szem. W Egip­cie i w pó­łnoc­nej
Afry­ce też. Ale tu ni­g­dy. A dzi­siaj uczest­ni­czy­łem w pro­mo­cji ksi­ążki,
w któ­rej opi­su­je się ro­dzącą się tu spo­łecz­no­ść ży­dow­ską. Jest na
świe­cie tyle du­żych kra­jów, któ­re czy­nią zło. Może ten mały kraj robi
coś wiel­kie­go?
– Czy to nie jest tyl­ko pro­mo­cja, mar­ke­ting? – Mam po­ku­sę, by
wsa­dzić kij w mro­wi­sko. – To­le­ran­cja te­raz świet­nie się sprze­da­je,
a Emi­rat­czy­cy są mi­strza­mi mar­ke­tin­gu.
– Na pew­no. To oczy­wi­ste, ale czy to jest złe? Mo­gli­by się
re­kla­mo­wać skraj­nym kon­ser­wa­ty­zmem. A w dzi­siej­szych cza­sach to
rów­nież do­bra pro­mo­cja. A oni re­kla­mu­ją to­le­ran­cję i otwar­to­ść. To jest
mar­ke­ting po bar­dzo do­brej stro­nie. A mó­głby być po złej...[5]

KSI­Ą DZ KSA­W E­RY NIE PO­D ZI­Ę KO­WAŁ FRAN­C ISZ­K O­W I

– Pa­pież Fran­ci­szek jest mi nie­zwy­kle bli­ski. To on be­aty­fi­ko­wał


bi­sku­pa Pier­re’a Cla­ve­rie. – Ze wzru­sze­nia ksi­ądz Ksa­we­ry mówi
bar­dzo po­wo­li.
Chciał oso­bi­ście po­dzi­ęko­wać pa­pie­żo­wi za be­aty­fi­ka­cję przy­ja­cie­la.
Przy­go­to­wał kil­ka zdań po wło­sku, jed­nak ani w cza­sie mszy w Abu
Zabi, ani pod­czas kon­fe­ren­cji o bra­ter­stwie nie było cza­su. Nie zdążył
też opo­wie­dzieć Fran­cisz­ko­wi swo­jej hi­sto­rii.
– A tak lu­bię od­po­wia­dać na py­ta­nie, kto mnie wy­świ­ęcił – re­cy­tu­je na
jed­nym od­de­chu. – Bło­go­sła­wio­ny Pier­re Cla­ve­rie, męczen­nik za wia­rę.
Kil­ka razy ogląda­łem na YouTu­bie mszę be­aty­fi­ka­cyj­ną. To było 8
grud­nia 2018 roku.
Ce­re­mo­nia od­by­ła się w ora­ńskiej ba­zy­li­ce San­ta Cruz. Po­ło­wę miejsc
w ko­ście­le za­jęli mu­zu­łma­nie. Wcze­śniej w me­cze­cie od­by­ło się
na­bo­że­ństwo. Mo­dlo­no się na prze­mian po fran­cu­sku i po arab­sku.
Wy­cho­dzący z uro­czy­sto­ści mo­gli spoj­rzeć na Mo­rze Śró­dziem­ne i port
w Ora­nie. Wraz z bi­sku­pem be­aty­fi­ko­wa­no wów­czas osiem­na­stu in­nych
męczen­ni­ków. Wśród nich tra­pi­stów z Ti­bhi­ri­ne, bo­ha­te­rów gło­śne­go
fil­mu Lu­dzie Boga. Wszy­scy stra­ci­li ży­cie w cza­sie woj­ny do­mo­wej.
Ob­li­cza się, że w Al­gie­rii w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych zgi­nęło dwie­ście
ty­si­ęcy lu­dzi i stu czter­na­stu ima­mów.
– Gdy ogląda­łem mszę be­aty­fi­ka­cyj­ną, przy­szła taka myśl, że znam
wie­lu, któ­rzy w niej uczest­ni­czy­li. Roz­po­zna­wa­łem nie­któ­re twa­rze. Mój
ko­le­ga miał czy­ta­nia. Tam byli wspa­nia­li lu­dzie i ja mo­głem być wśród
nich... Ten ob­raz wra­ca w snach. Nie wiem dla­cze­go, ale wra­ca. Ja
spra­wy is­la­mu prze­ży­wam w spo­sób szcze­gól­ny.
– Czy po­tra­fi ksi­ądz wy­ba­czyć tym, któ­rzy to zro­bi­li?
Pa­dre od­po­wia­da jesz­cze wol­niej, jak­by ce­dził ka­żde sło­wo. To dość
nie­zwy­kłe dla nie­go, bo zwy­kle wy­rzu­ca z sie­bie sło­wa znacz­nie
szyb­ciej. Po woj­sko­we­mu.
– Wy­ba­czyć, no cóż... Nie znam jesz­cze od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.
Wy­ba­cze­nie to nie jest ła­twa spra­wa, cho­ciaż sta­no­wi isto­tę
chrze­ści­ja­ństwa. Żad­na re­li­gia nie na­ka­zu­je mor­do­wać. W Ko­ra­nie też
nie ma ta­kie­go na­ka­zu i nikt mi tego nie wmó­wi. Dla mnie
sym­bo­licz­nym do­mkni­ęciem tej sy­tu­acji jest wi­zy­ta pa­pie­ża Fran­cisz­ka
w mu­zu­łma­ńskich Emi­ra­tach. Ten, w imie­niu któ­re­go bi­skup Cla­ve­rie
zo­stał bło­go­sła­wio­ny, od­pra­wia mszę świ­ętą, w któ­rej uczest­ni­czą
mu­zu­łma­nie. To do­wód na to, że dla nas, chrze­ści­jan, jest miej­sce na tej
arab­skiej zie­mi. Zło ist­nie­je w czło­wie­ku nie­za­le­żnie od tego, czy jest on
mu­zu­łma­ni­nem, czy chrze­ści­ja­ni­nem.
Pa­pież Fran­ci­szek po­wie­dział w Abu Zabi: „Nie ma al­ter­na­ty­wy: albo
wspól­nie zbu­du­je­my przy­szło­ść, albo tej przy­szło­ści nie będzie”.
7

Żony Du­ba­ju pa­ku­ją wa­liz­ki

Nie wiem, jak ra­dzą so­bie tu­taj tak­sów­ka­rze. Jak znaj­du­ją od­po­wied­nią
alej­kę i za­trzy­mu­ją się przed wła­ści­wym do­mem. Na po­pu­lar­nym wśród
ob­co­kra­jow­ców osie­dlu Ju­me­irah Park w Du­ba­ju wszyst­kie bu­dyn­ki
wy­da­ją się pra­wie iden­tycz­ne. „Pra­wie” – bo de­we­lo­per w pro­spek­cie
re­kla­mo­wym pi­sze, że po­wsta­wa­ły we­dług trzech ró­żnych pro­jek­tów:
wil­la Le­ga­cy ma czer­wo­ny dach po­kry­ty tra­dy­cyj­ny­mi da­chów­ka­mi,
dom He­ri­ta­ge na­wi­ązu­je wy­ko­ńcze­niem do ar­chi­tek­tu­ry fran­cu­skiej,
a ten, któ­re­go nie­co na wy­rost na­zwa­no Re­gio­nal, ma arab­skie
ob­ra­mo­wa­nia okien i bal­ko­nów. Ja od­no­szę wra­że­nie, że dwa ty­si­ące
wil­li wy­bu­do­wa­nych na trzech i pół ty­si­ąca ki­lo­me­trów pu­sty­ni jest
zdu­mie­wa­jąco do sie­bie po­dob­nych.
– Je­stem tu trze­ci raz i zno­wu się zgu­bi­łam – tłu­ma­czę swo­je
spó­źnie­nie Ka­ro­li­nie.
Go­spo­dy­ni do­brze ro­zu­mie, co czu­ję. Nie je­stem wy­jąt­kiem,
wi­ęk­szo­ść go­ści ma kło­pot z od­na­le­zie­niem wła­ści­we­go ad­re­su.
– Nor­mal­ka. Kil­ka dni temu wie­czo­rem we­szli­śmy do domu obok. Na
szczęście za­uwa­ży­łam ka­my­ki wy­sy­pa­ne do­oko­ła, a przed na­szym jest
sztucz­na tra­wa. Za­przy­ja­źni­łam się tu z na­wi­ga­cją. Przez pierw­sze
ty­go­dnie je­ździ­łam z nią na­wet po osie­dlu.
Od­po­wied­nie­go domu dla swo­jej ro­dzi­ny Ka­ro­li­na szu­ka­ła przez dwa
mie­si­ące. Prze­szła taką samą dro­gę, w jaką wy­ru­sza ka­żdy, kto
zde­cy­du­je się na pra­cę i ży­cie w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach.
Kil­ka­dzie­si­ąt po­dob­nych do sie­bie osie­dli i set­ki ta­kich sa­mych do­mów.
Albo za da­le­ko do przed­szko­la i szko­ły, albo nie mie­ści się w bu­dże­cie
za­pro­po­no­wa­nym przez fir­mę; bez ba­se­nu, a prze­cież miał być ba­sen dla
dzie­ci; jest w dziel­ni­cy na środ­ku pu­sty­ni, a mia­ło być bli­sko mo­rza.
Ide­al­ne­go miej­sca nie ma albo jest tak dro­gie, że stać na nie tyl­ko
Emi­rat­czy­ków i naj­le­piej za­ra­bia­jących ob­co­kra­jow­ców. Domy mają
do­kład­nie ta­kie same wy­ko­ńcze­nie. Kra­ny w ła­zien­kach – ku­pio­ne w tej
sa­mej hur­tow­ni, bla­ty w kuch­ni – z tej sa­mej sklej­ki albo tego sa­me­go
mar­mu­ru (wer­sja bar­dziej luk­su­so­wa), ka­fle w sto­ło­wym i drew­nia­na
podło­ga w sy­pial­ni – wszyst­kie od jed­ne­go pro­du­cen­ta. Osie­dla copy-
pa­ste (ko­piuj-wklej) do wy­na­jęcia dla przy­je­żdża­jących do pra­cy
z za­gra­ni­cy.
Mimo wszyst­ko Ka­ro­li­na po­ko­cha­ła to mia­sto i chcia­ła­by zo­stać tu­taj
na za­wsze. Ka­żdy, kto wej­dzie do jej domu, prze­sta­je się dzi­wić.
Urządzi­ła go wspa­nia­le, wi­ęk­szo­ść me­bli przy­pły­nęła kon­te­ne­rem
z Pol­ski. Na skra­ju pu­sty­ni roz­ło­ży­ła się ulu­bio­na sofa z zie­lo­nym
ak­sa­mit­nym po­szy­ciem, jest też czar­ny fo­tel, szaf­ka ze skle­pu
w Kra­ko­wie i prze­zro­czy­ste pla­sti­ko­we krze­sła Ghost
Phi­lip­pe’a Starc­ka – praw­dzi­wa iko­na di­zaj­nu. Dzie­ci, Lila i Be­nio, mają
od­dziel­ny sa­lon do za­ba­wy i do­mek dla la­lek ubra­nych w uszy­te przez
mamę su­kien­ki. Do tego ba­sen w ogród­ku („Po­każ mi kraj na świe­cie,
w któ­rym nie będąc mi­lio­ner­ką, mo­gła­bym mieć ba­sen w ogród­ku”)
i wi­dok na wie­żow­ce Du­bai Ma­ri­ny, dziel­ni­cy, któ­ra z po­wo­dze­niem
mo­gła­by słu­żyć za sce­no­gra­fię fu­tu­ry­stycz­nych fil­mów Frit­za Lan­ga.
– Dla mnie to jest raj. Wsty­dzę się cza­sem tak mó­wić, ale tu jest
na­praw­dę cu­dow­nie. Jak­by czło­wiek cały czas był na wa­ka­cjach –
wy­zna­je Ka­ro­li­na i spraw­dza, czy ther­mo­mix zdążył już wy­ro­bić cia­sto
na dro­żdżo­we bu­łecz­ki. Pi­ęćset dwa­na­ście me­trów kwa­dra­to­wych raju
plus bal­ko­ny. W Du­ba­ju taka po­wierzch­nia ni­ko­go nie dzi­wi. Tu
wszyst­ko musi być tro­chę wi­ęk­sze. Na pi­ęciu­set me­trach domu Ka­ro­li­ny
zmie­ści­ło się pięć po­koi, w ka­żdym z nich ła­zien­ka plus dwie do­dat­ko­we
dla go­ści. W su­mie sie­dem.

KA­R O­L I­N A W EKS­PA­T RII


Ka­ro­li­na jest eks­pa­triant­ką – od ła­ci­ńskie­go expa­tria­re, czy­li „być poza
oj­czy­zną” – i tak jak wszy­scy w Du­ba­ju uży­wa po­tocz­ne­go an­giel­skie­go
sło­wa expat. Przy­je­cha­ła tu­taj, bo jej mąż, pra­cow­nik mi­ędzy­na­ro­do­wej
kor­po­ra­cji, awan­so­wał. Pro­mo­cja wi­ąza­ła się z prze­pro­wadz­ką na
Pó­łwy­sep Arab­ski. Fir­my przy­sy­ła­jące tu swo­ich pra­cow­ni­ków
uwiel­bia­ją okre­śle­nie „eks­pat”. Pew­nie dla­te­go w co­dzien­nym żar­go­nie
funk­cjo­nu­ją: „eks­pac­kie kon­trak­ty”, „eks­pac­kie przy­wi­le­je”, „szko­ły dla
eks­pa­tów” i „eks­pac­kie osie­dla”. W za­le­żno­ści od kon­trak­tu i sta­no­wi­ska
kor­po­ra­cja za­pew­nia swo­im pra­cow­ni­kom miesz­ka­nie lub dom, pła­ci
ko­lo­sal­nie wy­so­kie cze­sne w szko­łach albo przed­szko­lach ich dzie­ci,
po­kry­wa kosz­ty ubez­pie­cze­nia me­dycz­ne­go, wy­po­sa­ża w te­le­fon,
sa­mo­chód i bi­le­ty na co­rocz­ne wa­ka­cje w oj­czy­źnie. Po­zna­ne na
„eks­pac­kich” fo­rach dys­ku­syj­nych ko­le­żan­ki opo­wia­da­ją Ka­ro­li­nie
o tym, jak wy­gląda­ło ich ży­cie, za­nim przy­je­cha­ły do Emi­ra­tów. Wraz
z męża­mi prze­nio­sły się do Du­ba­ju ze Szwaj­ca­rii, Sin­ga­pu­ru czy
Dża­kar­ty. Wszędzie ży­cie eks­pa­tów jest dość po­dob­ne –
w mi­ędzy­na­ro­do­wym to­wa­rzy­stwie, w ode­rwa­niu od praw­dzi­we­go
ży­cia. Zresz­tą niby dla­cze­go ktoś, kto go­dzi się na ci­ągłe prze­pro­wadz­ki,
mia­łby ta­kże zga­dzać się na brak kom­for­tu? Po­lka jest do­pie­ro na
po­cząt­ku swo­jej dro­gi. Za­częła ją od tego, że na „eks­pac­kim fo­rum”
po­szu­ka­ła ko­le­ża­nek i umó­wi­ła się z nimi na wino.
– Żoną eks­pa­ta zo­sta­łam kil­ka lat temu. Tho­ma­sa po­zna­łam w pra­cy.
Nie zno­si­łam go. Ska­ka­li­śmy so­bie do oczu od pierw­sze­go dnia, gdy
po­ja­wił się w biu­rze – opo­wia­da.
Jest luty, więc mo­że­my wy­pić kawę w przy­do­mo­wym ogród­ku. Przez
pięć, no, może sze­ść mie­si­ęcy w roku Du­baj rze­czy­wi­ście jest ra­jem.
Eks­pa­ci cie­szą się chłod­ną porą roku – mogą wte­dy gril­lo­wać
i prze­sia­dy­wać wie­czo­ra­mi w ogro­dach. Za kil­ka ty­go­dni uciek­ną na
wy­śmie­wa­ne, ta­kże przez nich, alej­ki mi­ędzy skle­pa­mi w cen­trach
han­dlo­wych na­zy­wa­nych tu­taj mal­la­mi. Ten naj­wi­ęk­szy na świe­cie,
po­łączo­ny z naj­wy­ższym bu­dyn­kiem świa­ta, nosi dum­ną na­zwę The
Du­bai Mall. W czerw­cu, w lip­cu i we wrze­śniu kawa w Du­bai Mal­lu jest
obo­wi­ąz­ko­wym punk­tem dnia wie­lu miesz­ka­jących tu eks­pa­tów.
Na­wia­sem mó­wi­ąc, z po­wo­du ostre­go sło­ńca i pu­styn­nych upa­łów
wy­jście do kli­ma­ty­zo­wa­nych hi­per­mar­ke­tów i knaj­pek nie jest żad­ną
za­chcian­ką, tyl­ko ko­niecz­no­ścią. Ale zimą nikt nie pa­mi­ęta udręki
zwi­ąza­nej z let­nim sło­ńcem. Ka­ro­li­na sie­dzi w wy­god­nym fo­te­lu
i za­ci­ąga się pa­pie­ro­sem. Jest szczęśli­wa.
– Gdy Tho­mas przy­je­chał z Nie­miec do Pol­ski, był pew­nym sie­bie
me­ne­dże­rem. Wszędzie wpro­wa­dzał swo­je po­rząd­ki, bo uwa­żał, że to
wła­śnie jego za­sa­dy są naj­lep­sze. A ja by­łam mło­da, am­bit­na i wy­da­wa­ło
mi się, że wszyst­kim rządzę – mówi, od­pa­la­jąc dru­gie­go pa­pie­ro­sa.
Z gład­ko za­cze­sa­ny­mi ciem­ny­mi wło­sa­mi, w mar­ko­wych
pro­sto­kąt­nych oku­la­rach wy­gląda jak sze­fo­wa kor­po­ra­cji, któ­ra w po­rze
lun­chu wy­sko­czy­ła z ko­le­żan­ką na kawę.
– Przez dwa lata spo­ty­ka­li­śmy się w pra­cy, a po­tem na­gle się oka­za­ło,
że to coś wi­ęcej. I sta­ło się: mąż, dziec­ko, a wła­ści­wie naj­pierw dziec­ko,
po­tem mąż. Wy­cho­dząc za nie­go, po­ślu­bia­łam eks­pa­ta – do­po­wia­da
Ka­ro­li­na i wi­dzę, jak bawi ją myśl o tym, że nie­lu­bia­ny szef stał się jej
ży­cio­wym part­ne­rem. – Tho­mas już wte­dy był na eks­pac­kim kontr­ak­cie
w Pol­sce. To wi­ąza­ło się z wie­lo­ma przy­wi­le­ja­mi i wy­god­nym ży­ciem.
By­łam szczęśli­wa, pra­co­wa­łam, uma­wia­łam się z ko­le­żan­ka­mi na kaw­ki
w Ka­to­wi­cach i od­wie­dza­łam ro­dzi­ców. Ale Tho­mas od­naj­dy­wał się
w pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści tyl­ko do cza­su. Uczył się pil­nie języ­ka, do­stał
na­wet spe­cjal­ny cer­ty­fi­kat, ale świa­dec­twa nie cho­dzą do skle­pów i nie
roz­ma­wia­ją z hy­drau­li­ka­mi. Mój mąż uwa­ża, że pol­ski to naj­trud­niej­szy
język świa­ta. Roz­ma­wia­li­śmy ze sobą po an­giel­sku, a on od sa­me­go
po­cząt­ku mó­wił do dzie­ci po nie­miec­ku. Tyle że wszyst­ko wo­kół to­czy­ło
się po pol­sku. Pol­skie przed­szko­le, pol­skie skle­py, pol­ska przy­chod­nia
i wa­rzyw­niak. Cza­sa­mi Tho­mas nie po­tra­fił się do­ga­dać z Be­niem;
wte­dy tłu­ma­czy­łam mężo­wi po an­giel­sku, o co cho­dzi na­sze­mu dziec­ku,
któ­re ze mną roz­ma­wia­ło po pol­sku. To było bar­dzo za­gma­twa­ne.
Za­wsze to ja mu­sia­łam za­ła­twiać wszyst­kie spra­wy w urzędach i cho­dzić
z dzie­ćmi do le­ka­rza. Do skle­pu mąż za­bie­rał ze sobą te­le­fon i w ra­zie
po­trze­by dzwo­nił do mnie, że­bym wy­tłu­ma­czy­ła eks­pe­dient­ce, cze­go
po­trze­bu­ję. Ta ba­rie­ra języ­ko­wa bar­dzo nam wszyst­kim do­skwie­ra­ła.
Zde­cy­do­wa­li­śmy się wy­je­chać. Zro­zu­mia­łam, że mu­si­my zna­le­źć kraj,
w któ­rym wszy­scy będzie­my mó­wić tym sa­mym języ­kiem. Fir­ma po­da­ła
trzy mo­żli­wo­ści. Oprócz Pol­ski były to Niem­cy, któ­re od­rzu­ci­łam od
razu, i Du­baj. Ten wy­da­wał się ide­al­ny.
Dzie­ci za­częły cho­dzić do przed­szko­la za­raz po przy­je­ździe do
Emi­ra­tów. Gdy Ka­ro­li­na szu­ka­ła domu, Lila i Be­nio uczy­li
się pierw­szych słów po an­giel­sku. Z uli­cy, przy któ­rej znaj­du­je się
przed­szko­le, wi­dać „ho­tel ża­giel” – tak mówi się o cha­rak­te­ry­stycz­nym
Bur­dż al-Arab, jed­nym z naj­chęt­niej fo­to­gra­fo­wa­nych sym­bo­li mia­sta.
Wiel­ki bu­dy­nek w kszta­łcie wy­dęte­go spi­na­ke­ra, któ­ry sta­nął na
na­brze­żu, roz­sła­wił całą dziel­ni­cę. Ju­me­irah zna­czy pi­ęk­na i w tej
„pi­ęk­nej” swo­je wil­le za­częli bu­do­wać Emi­rat­czy­cy. Dzi­siaj to jed­na
z naj­przy­jem­niej­szych części mia­sta. Tu­taj jest tro­chę jak w Eu­ro­pie:
drze­wa, chod­ni­ki, przy­do­mo­we ogród­ki, małe skle­py i re­stau­ra­cje.
Wszyst­ko w ludz­kiej ska­li, da­le­kie od osie­dli copy-pa­ste, na któ­rych tak
ła­two po­my­lić domy. W jed­nym z ta­kich ogro­dów przy­cup­nęło
bry­tyj­skie przed­szko­le. Rano pod jego drzwia­mi spo­ty­ka się cały świat:
są eks­pat­ki Po­lka, Bry­tyj­ka, Fran­cuz­ka, Dun­ka, Szwed­ka, ale dzie­ci
od­pro­wa­dza­ją też Emi­rat­ki w tra­dy­cyj­nych czar­nych suk­niach – aba­jach.
Przed­szko­le na­zy­wa się Blos­som, czy­li z an­giel­skie­go „kwiat” albo
„za­kwit­nij”. W gru­pie Sto­kro­tek jest pi­ęt­na­ścio­ro dzie­ci, któ­rych ro­dzi­ce
po­cho­dzą z osiem­na­stu ró­żnych kra­jów.
Gdy tuż po dwu­na­stej w po­łud­nie wcho­dzę z Ka­ro­li­ną do przed­szko­la,
dzie­ci przy­go­to­wu­ją się do wy­jścia. Ro­bią dużo ha­ła­su i gło­śno ude­rza­ją
w afry­ka­ński bęben, któ­re­go dud­nie­nie in­for­mu­je o ko­ńcu za­jęć. To taka
przed­szkol­na tra­dy­cja. Be­nio opo­wia­da ma­mie, że czy­ta­li baj­kę o wężu,
i roz­kosz­nie prze­pla­ta pol­skie sło­wa an­giel­ski­mi. Po dwóch i pół
mie­si­ąca po­by­tu w przed­szko­lu ma ład­ny bry­tyj­ski ak­cent! Za chwi­lę
cała pol­sko-nie­miec­ka ro­dzi­na będzie mó­wi­ła już tyl­ko po an­giel­sku.
– Du­baj jest nie­zwy­kle spe­cy­ficz­ny. Ja­sne, że w No­wym Jor­ku,
Lon­dy­nie, Ber­li­nie czy War­sza­wie ta­kże miesz­ka­ją eks­pa­ci. Jed­nak tu­taj
ta mi­ędzy­na­ro­do­wa mo­zai­ka jest czy­mś oczy­wi­stym, a ta­kich ro­dzin jak
moja żyje bar­dzo dużo. Ja po­cho­dzę z Często­cho­wy, a Tho­mas
z Ham­bur­ga, z dwóch ró­żnych kręgów kul­tu­ro­wych. Gra­li­śmy w inne
gry w przed­szko­lu i cho­dzi­li­śmy na inne fil­my do kina. Tu­taj po raz
pierw­szy po­czu­łam się tak, jak­by ktoś stwo­rzył świat spe­cjal­nie dla nas.
Praw­dzi­wa wie­ża Ba­bel, w któ­rej miesz­ka­ją lu­dzie ze wszyst­kich kra­jów
świa­ta. Je­śli wszy­scy są „obcy”, to tak na­praw­dę nikt obcy nie jest.
Obo­wi­ązu­jącym języ­kiem jest an­giel­ski i wła­śnie nim mo­żesz
po­ro­zu­mieć się w skle­pie, przed­szko­lu, u le­ka­rza czy fi­zy­ko­te­ra­peu­ty.
Mam zna­jo­mych, któ­rzy sie­dem­na­ście razy zmie­nia­li miej­sce
za­miesz­ka­nia i uwiel­bia­ją ta­kie ży­cie. Gdy za­py­ta­łam, jak dzie­ci dają
so­bie radę w szko­le, usły­sza­łam, że dla nich to ci­ągła mo­żli­wo­ść
roz­wo­ju. Cór­ka ko­le­żan­ki co ja­kiś czas wcho­dzi do no­wej kla­sy i mówi:
„Cze­ść, na­zy­wam się tak i tak i cie­szę się, że mogę was po­znać”.
Ta­kie­go eks­tre­mum nie chcia­ła­bym za­fun­do­wać swo­im dzie­ciom,
wo­la­ła­bym do­zo­wać im no­wo­ści. Mimo wszyst­ko za­zdrosz­czę lu­dziom,
któ­rzy mają swo­je uko­cha­ne cio­cie, swo­ich przy­ja­ciół ze szko­ły i mogą
oglądać zdjęcia ci­ągle z tymi sa­my­mi lu­dźmi – mówi Ka­ro­li­na.

GDZIE W EMI­R A­TACH SPO­T KAĆ EMI­R AT­K Ę?

Przy­je­żdża­jący do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów ob­co­kra­jow­cy to część


281-mi­lio­no­wej spo­łecz­no­ści (dane na rok 2022) wszyst­kich
za­rob­ko­wych mi­gran­tów na świe­cie. Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów
Zjed­no­czo­nych sza­cu­je, że już po­nad trzy i pół pro­cent ca­łej ludz­ko­ści
po­sta­no­wi­ło po­szu­kać szczęścia poza gra­ni­ca­mi swo­je­go kra­ju. Ra­zem
two­rzą pi­ąty co do wiel­ko­ści na­ród świa­ta. Ci, któ­rzy wy­ru­sza­ją do
Du­ba­ju, boją się nie tyl­ko roz­sta­nia z bli­ski­mi, ale przede wszyst­kim
spo­tka­nia z od­mien­ną kul­tu­rą. Jak się od­na­le­źć w arab­skim kra­ju na
pu­sty­ni? Ka­ro­li­na, po­dob­nie jak wie­lu eks­pa­tów, szu­ka­ła in­for­ma­cji na
fo­rach in­ter­ne­to­wych. Prze­ra­ża­ła ją na po­cząt­ku ta od­mien­no­ść. Py­ta­ła
o to, czy może no­sić ko­szul­kę na ra­mi­ącz­kach i krót­kie spoden­ki,
mar­twi­ła się, czy znaj­dzie gdzieś ka­to­lic­ki ko­ściół i czy w ja­ki­mś skle­pie
kupi ulu­bio­ne chi­lij­skie wino.
W 2018 roku Ro­udha al-Mar­ri i jej wło­ska sąsiad­ka Ila­ria Ca­iel­li
na­pi­sa­ły ksi­ążkę UAE 101. Sto­ries & Cul­tu­ral Le­ar­nings [Emi­ra­ty 101.
Prze­wod­nik po kul­tu­rze]. Taką bro­szu­rę po­wi­nien do­stać na lot­ni­sku
ka­żdy, kto przy­je­żdża tu za­miesz­kać.
– Któ­re­goś dnia miesz­ka­jąca obok Włosz­ka sta­nęła w drzwiach
mo­je­go domu i od­wa­żnie za­częła py­tać o Emi­ra­ty. Mia­ła w ręce
no­tat­nik, a w nim sto py­tań, ja­kie za­zwy­czaj za­da­ją ob­co­kra­jow­cy –
mówi Ro­udha, ubra­na w ele­ganc­ką aba­ję.
Czar­ne suk­nie, któ­ry­mi Emi­rat­ki otu­la­ją się od stóp do głów, tyl­ko na
po­zór wy­gląda­ją jed­na­ko­wo. Wpraw­ne oko bły­ska­wicz­nie za­uwa­ży
ró­żni­ce: nie­któ­re aba­je wy­ko­ńczo­ne są zło­tą nit­ką, jed­ne mają pi­ęk­ne
wzo­ry na ple­cach, gu­zi­ki z krysz­ta­łka­mi Swa­ro­vskie­go albo bo­ga­to
zdo­bio­ne man­kie­ty. Od wie­lu lat świa­to­we domy mody przy­go­to­wu­ją
spe­cjal­ne ko­lek­cje sprze­da­wa­ne pó­źniej w skle­pach na Bli­skim
Wscho­dzie. Pi­ęk­nie ubra­na Ro­udha ma ogrom­ne brązo­we oczy,
a nie­dba­le za­rzu­co­na ele­ganc­ka aba­ja tyl­ko pod­kre­śla jej zgrab­ną
syl­wet­kę. Wła­śnie sko­ńczy­ła za­jęcia jogi i w ka­wiar­ni New York
Uni­ver­si­ty w Abu Zabi ma czas, by wy­pić ze mną lat­te z zie­lo­nej her­ba­ty
na mle­ku so­jo­wym.
Py­ta­nie o aba­ję i męskie okry­cie, czy­li kan­du­rę, oczy­wi­ście zna­la­zło
się w ze­sta­wie przy­go­to­wa­nym przez cie­kaw­ską Włosz­kę. Obie pa­nie
pi­szą, że to nie tyl­ko kwe­stia re­li­gij­ne­go na­ka­zu, ale przede wszyst­kim
arab­ska tra­dy­cja. Do od­po­wie­dzi spi­sy­wa­nych przez Włosz­kę Ro­udha
do­da­ła oso­bi­sty ko­men­tarz:
Z chwi­lą wło­że­nia abai czu­jesz się jak po­stać z baj­ki. Spo­wi­ta w jej mrok,
za­sta­na­wiasz się, ja­kie se­kre­ty skry­wa. [...] Aba­ja jest sym­bo­lem ko­bie­co­ści
i pierw­szym kro­kiem wcho­dze­nia w do­ro­sło­ść.

W bro­szur­ce nie ma nie­ste­ty wy­ja­śnie­nia, co dzie­je się z krnąbr­ny­mi


dziew­czyn­ka­mi, któ­re za­miast tra­dy­cyj­ne­go okry­cia wolą dżin­sy, ani
dla­cze­go Emi­rat­ki, któ­re nie chcą za­kła­dać tra­dy­cyj­ne­go stro­ju, spo­ty­ka
ostra­cyzm.
Ksi­ążka Ro­udhy al-Mar­ri i Ila­rii Ca­iel­li od­po­wia­da na wie­le py­tań
zwi­ąza­nych z tra­dy­cją i oby­cza­ja­mi na Bli­skim Wscho­dzie, ale brak
w niej wzmia­nek o spra­wach, któ­re nie­rzad­ko za­prząta­ją gło­wę
ob­co­kra­jow­com. Ci, któ­rzy mie­li oka­zję po­roz­ma­wiać szcze­rze
z Emi­rat­ka­mi, do­brze wie­dzą, że po­dej­mo­wa­nie kło­po­tli­wych te­ma­tów
naj­częściej ska­za­ne jest na nie­po­wo­dze­nie. One skry­wa­ją, kręcą,
zwo­dzą, uda­ją, że to ich nie do­ty­czy albo że to w ogó­le nie jest istot­ne.
To te­ma­ty, o któ­rych roz­ma­wia się tyl­ko ści­szo­nym gło­sem w gro­nie
naj­bli­ższych ko­biet. W emi­rac­kim mi­cie kra­ju po­wszech­nej
szczęśli­wo­ści nie ma miej­sca na py­ta­nia o los ko­bie­ty będącej dru­gą,
trze­cią albo czwar­tą żoną, o nie­po­słusz­ne cór­ki wi­ęzio­ne przez oj­ców,
o tra­dy­cyj­ne ara­nżo­wa­nie ma­łże­ństw ani o prak­ty­ko­wa­nym do nie­daw­na
okrut­nym zwy­cza­ju wy­ci­na­nia ko­bie­tom łech­ta­czek.
Eks­pa­ci wie­dzą, że o ta­kie spra­wy na­wet nie war­to py­tać, zresz­tą
naj­częściej nie mają kogo. Mo­żna prze­żyć w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach
Arab­skich kil­ka­na­ście lat i ni­g­dy nie po­znać rdzen­ne­go miesz­ka­ńca
Du­ba­ju czy Abu Zabi. Świa­ty Emi­rat­czy­ków i ob­co­kra­jow­ców rzad­ko
się prze­ni­ka­ją, cho­ciaż obie stro­ny do­sko­na­le wie­dzą, że bez
cu­dzo­ziem­ców ten kraj nie prze­trwa­łby na­wet jed­ne­go dnia. Ro­udha
pa­trzy na to jesz­cze ina­czej.
– Ob­co­kra­jow­cy mó­wią, że trud­no się z nami za­przy­ja­źnić, że
za­dzie­ra­my nosa i trak­tu­je­my wszyst­kich jak słu­żących, że mo­żna tu
miesz­kać i Emi­rat­czy­ków nie spo­tkać. Ta­kie opi­nie sły­szę często. Z tym
że to dzia­ła w dwie stro­ny. Może nie­któ­rzy za­dzie­ra­ją nosa, ale inni nie.
Cza­sa­mi wy­star­czy we­jść, za­ga­dać i zni­ka­ją wszyst­kie ba­rie­ry. Tak jak
pew­ne­go dni zro­bi­ła to Ila­ria Ca­iel­li. To tyl­ko dzi­ęki jej od­wa­dze
po­wsta­ła ksi­ążka, któ­ra ob­cym pró­bu­je przy­bli­żyć kul­tu­rę miej­sca
będące­go do­mem dla lu­dzi z dwu­stu kra­jów świa­ta.

KA­R O­L I­N A PA­K U­J E SIĘ W EKS­PA­T RII

Po dwóch mie­si­ącach w du­baj­skim raju, za­le­d­wie trzy ty­go­dnie po tym,


jak ten raj uda­ło się wy­ta­pe­to­wać i usta­wić w nim me­ble, Tho­mas wró­cił
z pra­cy z nie­spo­dzie­wa­ną wia­do­mo­ścią.
– Zre­struk­tu­ry­zo­wa­no moje sta­no­wi­sko. Mu­si­my się wy­pro­wa­dzić –
ogło­sił.
Zno­wu je­stem u Ka­ro­li­ny. Mi­nęło już kil­ka­na­ście dni od tej
wia­do­mo­ści, a ona na­dal ma za­ci­śni­ęte usta i sły­szę wście­kło­ść w jej
gło­sie.
– Wła­śnie za­częli­śmy po­zna­wać no­wych lu­dzi, Lila i Be­nio mają już
swo­ich przy­ja­ciół w przed­szko­lu, a te­raz zno­wu mu­si­my się
prze­pro­wa­dzić? W ci­ągu ostat­nich dwóch mie­si­ęcy po­czu­łam, że to
miej­sce stwo­rzo­no dla nas. A te­raz co? Dzie­ciom po­cząt­ko­wo nic nie
po­wie­dzie­li­śmy, a ja prze­sta­łam roz­ma­wiać z mężem. No prze­cież nie
mogę mu po­wie­dzieć: „Bar­dzo się cie­szę, ko­cha­nie, że mia­łam dom
z ba­se­nem, a te­raz chęt­nie za­pa­ku­ję wszyst­kie me­ble i po­ja­dę da­lej”.
Ka­ro­li­na chcia­ła, by Tho­mas rzu­cił kor­po­ra­cję i zna­la­zł nową pra­cę
w Du­ba­ju. Nie mo­gła uwie­rzyć w to, co się sta­ło: fir­ma pła­ci za
prze­pro­wadz­kę, przed­szko­le, wy­naj­mu­je dom na rok, po­no­si wszyst­kie
kosz­ty wiz i po dwóch mie­si­ącach li­kwi­du­je sta­no­wi­sko? Cze­ka­ła, aż
ktoś za­dzwo­ni i po­wie: „To tyl­ko taki żart, tak na­praw­dę zo­sta­je­cie
w Du­ba­ju”. Nie­ste­ty nikt nie za­dzwo­nił, dla­te­go spa­ko­wa­ła wa­liz­ki
i po­je­cha­ła z dzie­ćmi na kil­ka dni do Pol­ski, żeby wszyst­ko prze­my­śleć.
Nie­świa­do­my ni­cze­go czte­ro­let­ni Be­nio za­py­tał: „Czy u bab­ci je­ste­śmy
tyl­ko na wa­ka­cjach, czy będzie­my te­raz tu­taj miesz­kać?”. Nie wie­dział,
dla­cze­go mama za­miast od­po­wie­dzieć, za­częła pła­kać. Emi­rac­kie pra­wo
jest bez­li­to­sne: masz za­trud­nie­nie, fir­ma pła­ci za two­ją wizę – mo­żesz
bez­piecz­nie miesz­kać w Du­ba­ju. Lecz w mo­men­cie, gdy fir­ma anu­lu­je
wizę, masz do­kład­nie trzy­dzie­ści dni, by z tego kra­ju wy­je­chać[6]. Ale
Ka­ro­li­na i jej ro­dzi­na nie mie­li do­kąd się prze­nie­ść. Pew­nie dla­te­go
Tho­mas ucie­szył się, że fir­ma roz­wi­ąza­ła ten pro­blem za nie­go. Zo­stał
we­zwa­ny przez sze­fa, a ten za­pro­po­no­wał mu od­po­wie­dzial­ne
sta­no­wi­sko w New Jer­sey. Ty­si­ące żon by­ło­by wdzi­ęcz­nych lo­so­wi za
taką nie­spo­dzian­kę, ale nie Ka­ro­li­na. Ona Sta­nów nie­na­wi­dzi.
Je­stem u Ka­ro­li­ny po raz trze­ci i bez­błęd­nie roz­po­zna­ję, że mi­ędzy nią
a jej mężem prze­sta­ło się ukła­dać. Byli tacy szczęśli­wi, a te­raz nie
za­uwa­ża­ją się w dro­dze mi­ędzy kuch­nią a sa­lo­nem. Na­wet pol­skie
„ko­cha­nie” wy­po­wia­da­ne prze­ci­ągle i z nie­miec­kim ak­cen­tem brzmi
tro­chę fa­łszy­wie. Ra­czej ze sobą nie roz­ma­wia­ją, ale gdy przy­cho­dzę,
pa­rzą kawę i sia­da­ją przy jed­nym sto­le.
– Wy­cho­dząc za cie­bie za mąż, wie­dzia­łam, że będę z kimś, kto
pra­cu­je dla kor­po­ra­cji. Ta­kie fir­my prze­no­szą lu­dzi z miej­sca na miej­sce,
a sami za­in­te­re­so­wa­ni mają nie­wie­le do po­wie­dze­nia. Go­dzi­li­śmy się na
to, ale li­czę, że na­dej­dzie kie­dyś taki dzień, gdy po­wie­my tym zmia­nom
„nie”. Zna­czy ty będziesz mu­siał im po­wie­dzieć „nie” – mówi
zde­cy­do­wa­nie Ka­ro­li­na.
Tho­mas jest przy­gnębio­ny. Ro­zu­mie do­sko­na­le, że pe­cho­wa sy­tu­acja
z re­duk­cją sta­no­wisk wpro­wa­dza za­męt w ży­cie ro­dzi­ny, któ­ra wresz­cie
od­na­la­zła swo­je miej­sce we wszech­świe­cie.
– W mi­ędzy­na­ro­do­wych fir­mach pra­cu­ją trzy typy lu­dzi – tłu­ma­czy
tro­chę mnie, a tro­chę Ka­ro­li­nie. – Pierw­szy to taki, któ­ry co kil­ka lat
prze­no­si się z kra­ju do kra­ju i pnie po szcze­bel­kach ka­rie­ry. To lu­dzie
przy­zwy­cza­je­ni do „ży­cia na wa­liz­kach”, szu­ka­jący no­wych wy­zwań
wszędzie tam, gdzie wy­śle ich kor­po­ra­cja. Inni w okre­ślo­nym mo­men­cie
mają dość i zo­sta­ją w jed­nym z tych miejsc na sta­łe. Ale jest i ostat­nia
gru­pa: tych, któ­rzy są nie­szczęśli­wi w miej­scu, do któ­re­go ich wy­sła­no,
i po pro­stu od­cho­dzą z kor­po­ra­cji. Z nami może być po­dob­nie. Albo
znaj­dzie­my miej­sce, w któ­rym po­czu­je­my się jak w domu, albo będę
mu­siał się zwol­nić. Nie chcę się prze­pro­wa­dzać co trzy, czte­ry lata
z dzie­ćmi, któ­re cho­dzą do szko­ły. Nie je­stem ta­kim igno­ran­tem, żeby
fun­do­wać coś po­dob­ne­go swo­im naj­bli­ższym. Ale te­raz pod­jęli­śmy już
de­cy­zję i mam na­dzie­ję, że za pół roku wszy­scy będzie­my szczęśli­wi.
Taki przy­naj­mniej jest plan.
Ka­ro­li­na zgo­dzi­ła się na wy­jazd do Sta­nów. Tam roz­pocz­nie ko­lej­ny
etap ży­cia eks­pat­ki. Jak­by nie sły­sza­ła wy­ja­śnień męża, pyta, czy mogą
tę roz­mo­wę za­pi­sać.
– A czy mo­że­my za­pro­to­ko­ło­wać, że pew­ne­go dnia się zwol­nisz
i prze­sta­nie­my je­ździć? Wy­my­śli­my so­bie datę, za­pi­sze­my
i prze­sta­nie­my tak żyć?
– Ale dla­cze­go mamy to za­pi­sy­wać? – opo­nu­je Tho­mas. – Rów­nie
do­brze ty mo­żesz pó­jść do pra­cy i za­cznie­my je­ździć z two­je­go po­wo­du.
Jak wte­dy będzie­my roz­ma­wiać?
– Ale ja na ra­zie nie mam pra­cy, a cie­bie prze­no­szą po raz ko­lej­ny.
– Ni­cze­go nie będę spi­sy­wał. Ża­łu­ję, że fir­ma nie może
za­gwa­ran­to­wać pra­cy obu ma­łżon­kom, ale taki jest świat. Jesz­cze
trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści lat temu nor­mal­ne było, że za­trud­niasz się
w mie­ście, w któ­rym się uro­dzi­łeś, i pra­cu­jesz w tej sa­mej fir­mie do
ko­ńca ży­cia. Dzi­siaj świat nie jest taki pro­sty. To są glo­bal­ne
mi­ędzy­na­ro­do­we kor­po­ra­cje i chcą, żeby ich pra­cow­ni­cy też tacy byli.
Mi­ędzy­na­ro­do­wi i glo­bal­ni. Tym­cza­so­wo­ść jest je­dy­ną sta­łą ce­chą ży­cia
eks­pa­ta.
Ka­ro­li­na przy­je­cha­ła do Du­ba­ju z my­ślą, że po kil­ku mie­si­ącach
pój­dzie do pra­cy. De­cy­zja o prze­nie­sie­niu Tho­ma­sa po­krzy­żo­wa­ła
wszyst­kie pla­ny, bo jaki sens mia­ło prze­szu­ki­wa­nie te­raz ofert, gdy za
kil­ka­na­ście dni pa­no­wie od prze­pro­wa­dzek za­czną wkła­dać sta­ran­nie
opa­ko­wa­ne kie­lisz­ki i ta­le­rze do kar­to­nów. Po­tem kar­to­ny znaj­dą się
w kon­te­ne­rze, a kon­te­ner wy­ru­szy do Sta­nów Zjed­no­czo­nych.
Ci­ęża­rów­ki z na­pi­sem re­kla­mo­wym „Z pa­sją prze­pro­wa­dza­my
naj­szyb­ciej” spo­tkać mo­żna na dro­gach w Du­ba­ju bar­dzo często. Tak
jak­by „pa­sja” pa­ku­jących mo­gła po­móc we wrzu­ce­niu do­tych­cza­so­we­go
ży­cia do brązo­wych pu­deł.

ŻONY DU­B A­J U SIE­D ZĄ NAD BA­S E­N EM

„Gdy­bym do­sta­wa­ła jed­ne­go dir­ha­ma od ka­żde­go, kto przy­je­żdża tu­taj,


mó­wi­ąc, że wy­je­dzie po roku, by­ła­bym dzi­siaj mi­lio­ner­ką” – ta­kie
zda­nie usły­sza­łam kil­ka dni po tym, jak po raz pierw­szy wy­lądo­wa­łam
w Emi­ra­tach. „Klątwa Du­ba­ju” do­ty­ka wie­lu eks­pa­tów. Ka­żdy, kto
zo­sta­nie na trzy lata – prze­pa­da na dłu­żej. Wie­lu obie­cu­je so­bie, że
wy­je­dzie po roku, naj­wy­żej dwóch, a po­tem cze­ka­ją, aż dzie­ci sko­ńczą
mi­ędzy­na­ro­do­we szko­ły albo stu­dia. Po­wo­dem tego cza­so­we­go
za­ko­twi­cze­nia na Pó­łwy­spie Arab­skim są naj­częściej pie­ni­ądze
i atrak­cyj­ne kon­trak­ty dla eks­pa­tów. Zo­sta­ją na­wet ci, któ­rzy
po­cząt­ko­wo z nie­sma­kiem przy­pa­tru­ją się pla­sti­ko­wym atrak­cjom
„Di­sney­lan­du” na pu­sty­ni. A może po pro­stu lu­dziom żyje się tu­taj
wy­god­nie?
Lu­bią, gdy uśmiech­ni­ęta Fi­li­pin­ka po­da­je im śnia­da­nie w nad­mor­skim
bi­stro, z przy­jem­no­ścią zo­sta­ną w kli­ma­ty­zo­wa­nym sa­mo­cho­dzie, gdy
Hin­dus tan­ku­je za nich pa­li­wo na sta­cji ben­zy­no­wej, spo­koj­nie
po­cze­ka­ją, aż pra­cow­nik skle­pu ze Sri Lan­ki do­wie­zie dwie bu­tel­ki
wody mi­ne­ral­nej na pi­ęćdzie­si­ąte pi­ętro wie­żow­ca. Za­do­wo­lo­ne
ma­łże­ństwa ko­rzy­sta­ją ze wspar­cia ta­nich jak chy­ba ni­g­dzie na świe­cie
po­mo­cy do­mo­wych. W cza­sie, gdy „słu­żąca” z Fi­li­pin sprząta twój dom,
mo­żesz po­sie­dzieć nad ba­se­nem, wy­pić lat­te z ko­le­żan­ką albo po­je­chać
z dzie­ćmi na za­jęcia ba­le­tu, ta­ńca, jaz­dy kon­nej, sur­fin­gu, pi­łki no­żnej,
ja­po­ńskie­go, jogi dla dzie­ci albo ho­ke­ja. Do tego nie trze­ba za­my­kać
drzwi domu na klucz, bo prze­cież Emi­ra­ty są jed­nym
z naj­bez­piecz­niej­szych kra­jów świa­ta. Pal­my, czy­ste pla­że, za­dba­ne
nad­mor­skie pro­me­na­dy, ta­nie sa­mo­cho­dy, re­stau­ra­cje ser­wu­jące
ró­żno­rod­ne da­nia. Przy­jem­ny świat uśmiech­ni­ętych lu­dzi, kwin­te­sen­cja
he­do­ni­zmu.
A może nie­któ­rych na­praw­dę uwo­dzi wi­zja lep­sze­go świa­ta? Szu­ka­ją
miej­sca, gdzie eks­plo­du­ją naj­bar­dziej nie­rze­czy­wi­ste za­wo­do­we
ma­rze­nia? Jak pol­ski ar­chi­tekt, To­masz, któ­ry pra­co­wał przy bu­do­wie
naj­wy­ższe­go bu­dyn­ku na kuli ziem­skiej. Albo Iwo­na, au­tor­ka prze­kła­du
arab­skich ba­jek, dla któ­rej tro­pie­nie pu­styn­nej hi­sto­rii sta­ło się ży­cio­wą
mi­sją. Albo na­uczy­ciel z Jor­da­nii, któ­ry po­rzu­cił upo­rząd­ko­wa­ne ży­cie
w Eu­ro­pie, by re­ali­zo­wać ma­rze­nia na pia­skach Abu Zabi. Ta­kich jak
oni są set­ki. Tyle że co­raz częściej sły­szy się hi­sto­rie o za­wie­dzio­nych
ma­rze­niach, ogra­ni­cza­nych bu­dże­tach kor­po­ra­cji i zwol­nie­niach.
Hi­sto­ria Ka­ro­li­ny i jej męża Tho­ma­sa nie jest tu­taj wy­jąt­kiem.

DO BY­C IA EKS­PA­T EM TRZE­B A MIEĆ TA­L ENT

Przez wie­le mie­si­ęcy Ka­ro­li­na nie od­po­wia­da­ła na wia­do­mo­ści. Nie


pod­no­si­ła te­le­fo­nu, jak­by prze­pa­dła bez wie­ści na ame­ry­ka­ńskiej
pro­win­cji. Zdąży­ła tyl­ko prze­słać zdjęcia domu jak z hol­ly­wo­odz­kie­go
fil­mu. Ame­ry­ka­ńskie przed­mie­ścia, ogrom­ny i ide­al­nie przy­ci­ęty
traw­nik, bia­ły si­ding i okna z re­gu­lar­ny­mi szpro­sa­mi. Wnętrze też jak
z ko­me­dii ro­man­tycz­nej, w któ­rej ro­dzi­na eks­pa­tów od­naj­du­je szczęście
na Dzi­kim Za­cho­dzie. Pla­sti­ko­we krze­sła Phi­lip­pe’a Starc­ka znik­nęły
w ogrom­nej ja­dal­ni, z tru­dem do­strze­gam też zie­lo­ną plu­szo­wą ka­na­pę,
któ­ra w Du­ba­ju zaj­mo­wa­ła cen­tral­ne miej­sce w sa­lo­nie. Jak­by wszyst­ko
było tam jesz­cze wi­ęk­sze i bar­dziej prze­stron­ne. Są za­sło­ny z ak­sa­mi­tu
przy­wie­zio­ne z po­przed­nie­go domu i ko­mi­nek z gzym­sem pro­szącym się
o zdjęcia szczęśli­wych ro­dzi­ców z dwój­ką dzie­ci na tle Ti­mes Squ­are
w No­wym Jor­ku. Wszyst­ko jest ide­al­ne i tyl­ko Ka­ro­li­na jest
nie­szczęśli­wa.
Od­zy­wa się w cza­sie wa­ka­cji. Obie je­ste­śmy w Pol­sce i uma­wia­my
się w ka­to­wic­kiej ga­le­rii han­dlo­wej. Tam znaj­dzie­my su­shi, lat­te na
so­jo­wym mle­ku i skle­py, do­kład­nie ta­kie same jak w Du­ba­ju. Ka­ro­li­na
jest w de­pre­sji. Nie­na­wi­dzi ame­ry­ka­ńskie­go sty­lu ży­cia i wiecz­nie
uśmiech­ni­ętych no­wo­jor­skich mam, któ­re pie­ką ide­al­ne tor­ty z oka­zji
uro­dzin swo­ich uro­czych po­ciech. Nie po­ko­cha­li się: Ka­ro­li­na
i ame­ry­ka­ński sen.
Z da­le­ka wi­dzę, jak wcho­dzi w ob­ro­to­we drzwi pro­wa­dzące do
ga­le­rii. Przez te­le­fon wy­ja­śni­ła, że Ame­ry­ka bar­dzo ją zmie­ni­ła, więc
spo­dzie­wam się, że przyj­dzie chu­da, wy­nisz­czo­na, bez bla­sku, któ­ry
wi­dzia­łam w jej oczach, gdy w du­baj­skim ogród­ku za­ci­ąga­ła się
pa­pie­ro­sem. Wte­dy chcia­ła wal­czyć, zmie­niać pla­ny Tho­ma­sa, chro­nić
swo­ją mi­ędzy­na­ro­do­wą ro­dzi­nę, któ­ra wresz­cie od­na­la­zła wspól­ny
język. Te­raz jest zre­zy­gno­wa­na i bez­rad­na w cie­le wa­żącym dwa­dzie­ścia
ki­lo­gra­mów wi­ęcej. Przy­czy­ną cho­ro­bli­wej oty­ło­ści nie jest jed­nak
nie­zdro­wa ame­ry­ka­ńska die­ta. Prze­ciw­nie, Ka­ro­li­na na­dal sama
przy­go­to­wu­je cia­sto na ulu­bio­ne bu­łecz­ki dla dzie­ci i jak wszyst­kie
przy­kład­ne mat­ki w New Jer­sey ku­pu­je eko­wa­rzy­wa w eko­skle­pach. Jej
cia­ło za­re­ago­wa­ło w ten spo­sób na stres i de­pre­sję. Pa­mi­ętam, jak ze
wszyst­kich sił pró­bo­wa­łam ukryć swo­je za­sko­cze­nie. Nie uda­ło się.
– To już ko­niec, mu­szę wy­je­chać z New Jer­sey. Ku­pię miesz­ka­nie
w War­sza­wie i będę cze­ka­ła, aż pew­ne­go dnia Tho­mas do nas wró­ci. Nie
znio­sę tego dłu­żej.
Sły­szę, jak mówi od­rętwia­ła, ale do­brze wiem, że ani nie wy­je­dzie
z dzie­ćmi ze Sta­nów, ani nie zo­sta­wi tam męża. Do­py­tu­ję, bo prze­cież na
pierw­szych zdjęciach wrzu­ca­nych na Fa­ce­bo­oka wy­gląda­ła na
szczęśli­wą w oto­cze­niu wie­lu no­wych przy­ja­ciół i zna­jo­mych.
– I tak wła­śnie było, po­zna­li­śmy tam wspa­nia­łych lu­dzi. Nasz
ame­ry­ka­ński dom jest pi­ęk­ny. Jesz­cze pi­ęk­niej­szy niż w Du­ba­ju, cho­ciaż
nie ma ba­se­nu. Za­wsze o ta­kim ma­rzy­łam. Spo­ty­ka­my się, wspól­nie
go­tu­je­my, a po­tem go­dzi­na­mi sie­dzi­my na we­ran­dzie i ga­da­my. Do tego
je­ste­śmy bar­dzo bli­sko jako ro­dzi­na: ja, Tho­mas, Lila i Be­nio.
I oczy­wi­ście mamy ta­kie cu­dow­ne zdjęcia, któ­re opra­wio­ne w zło­te
ram­ki mo­żna po­sta­wić na gzym­sie ko­min­ka. A jed­nak mi­ędzy mną
a Sta­na­mi nie ma che­mii, ni­g­dy się tam nie od­naj­dę i za­wsze będę obca.
W Du­ba­ju nie czu­łam się tak na­wet przez se­kun­dę. Nie za­częłam tam
na­wet szu­kać pra­cy, bo mam wra­że­nie, że Ame­ry­ka­nom wszyst­ko
prze­szka­dza, na­wet mój pol­ski ak­cent. Więc je­stem kurą do­mo­wą
w de­pre­sji i dłu­żej już tego nie znio­sę.
Jesz­cze tro­chę znio­sła. Po ko­lej­nych dwu­na­stu mie­si­ącach
eks­pac­kie­go ży­cia za­pa­ko­wa­li ksi­ążki do kar­to­no­wych pu­deł. Po krze­sła
i zie­lo­ną ka­na­pę przy­je­cha­li pa­no­wie z fir­my or­ga­ni­zu­jącej
prze­pro­wadz­ki. Wszy­scy – Ka­ro­li­na, Tho­mas, Lil­ka i Be­nio – wró­ci­li do
Pol­ski.
Po­wrót do Eu­ro­py za­czął się od kar­czem­nej awan­tu­ry. Szef Tho­ma­sa
po raz ko­lej­ny za­pro­sił go na roz­mo­wę i za­pro­po­no­wał mu prze­nie­sie­nie.
Tym ra­zem do Szwaj­ca­rii. Tego było już dla Ka­ro­li­ny za wie­le.
– To był dla mnie punkt gra­nicz­ny – tłu­ma­czy­ła po­wo­dy osta­tecz­nej
de­cy­zji o po­wro­cie do Pol­ski. – Spędzi­li­śmy w Sta­nach dwa lata
i pew­ne­go dnia to mu­sia­ło na­stąpić. Gdy Tho­mas przy­nió­sł in­for­ma­cję
o opcji szwaj­car­skiej, usia­dłam z nim na we­ran­dzie i cały czas
po­wta­rza­łam, że to my mu­si­my de­cy­do­wać o na­szym lo­sie, a nie jego
kor­po­ra­cja. Na prze­mian krzy­cza­łam i pła­ka­łam. Nie mogą nas
prze­rzu­cać, gdzie im się tyl­ko spodo­ba. Nie po­tra­fi­li­śmy roz­wi­ązać tego
pro­ble­mu, za­czął się strasz­ny czas nie­po­ro­zu­mień i ci­chych dni, jed­nak
pew­ne­go razu mój mąż przy­sze­dł i po­wie­dział: „Roz­ma­wia­łem z moją
na­uczy­ciel­ką w Ka­to­wi­cach, po­le­ci­ła mi świet­ną po­lo­nist­kę dla
ob­co­kra­jow­ców w War­sza­wie”. Za­częłam pa­ko­wać rze­czy. Im wi­ęcej
lądo­wa­ło w pu­dłach, tym szyb­ciej chu­dłam. Jak­by sama de­cy­zja
o po­wro­cie do Pol­ski mnie wy­le­czy­ła.
An­giel­ski spo­ił raz na za­wsze za­wie­szo­ną mi­ędzy dwo­ma języ­ka­mi
ro­dzi­nę. Mie­si­ąc po po­wro­cie do kra­ju Ka­ro­li­na za­częła pra­co­wać,
dzie­ci uwiel­bia­ją swo­ją mi­ędzy­na­ro­do­wą szko­łę, a Tho­mas dzia­ła na
ra­zie w pol­skiej cen­tra­li fir­my. Zna­le­źli nowy dom w war­szaw­skim
Wi­la­no­wie. Tam na­wet traw­ni­ki są przy­ci­ęte tak rów­niut­ko jak
w Du­ba­ju.
Może Ka­ro­li­na po pro­stu nie ma ta­len­tu do by­cia eks­pat­ką?
8

Al-Ghur­ba, czy­li tęsk­no­ta za do­mem

– Na­zy­wam się Da­nia. Je­stem Pa­le­styn­ką. Bez oj­czy­zny, bez domu,


z ka­wa­łkiem pa­pie­ru za­miast pasz­por­tu. Sia­daj tu­taj, chcesz her­ba­tę czy
kawę? Może ciast­ko? W tej cu­kier­ni po­da­ją moje ulu­bio­ne. Tyl­ko
po­dwój­ne espres­so i nic wi­ęcej? Nie szko­dzi, że nie chcesz. Już
za­mó­wi­łam. Za­nim za­cznie­my roz­ma­wiać, weź tę pa­pie­ro­wą ser­wet­kę
i przy­kryj nią mi­kro­fon. Lu­dzie już za­częli się nam przy­glądać. W tej
du­baj­skiej ka­wiar­ni pew­nie nikt jesz­cze nie prze­pro­wa­dzał wy­wia­du.
Do­bra kawa? Lu­bię taką, moc­ną, ale nie mogę jej pić, bo na­dal kar­mię.
Da­nia jest prze­ra­ża­jąco chu­da. Wiem, że nie brzmi to naj­le­piej, ale to
praw­da. Do tego jest ślicz­na, ma dłu­gie kręco­ne wło­sy, jak­by
roz­ja­śnio­ne pu­styn­nym sło­ńcem. Za­ło­ży­ła blu­zę Adi­da­sa. Li­mi­to­wa­na
ko­lek­cja w kwia­ty. Da­nia uwiel­bia tę mar­kę. Dłu­gie ręka­wy z na­dru­kiem
ciem­no­zie­lo­nych li­ści skry­wa­ją chu­de nad­garst­ki. No cóż, za nic nie da
się ukryć, że jest prze­ra­ża­jąco chu­da.
– Je­steś go­to­wa? To od cze­go za­cznie­my? Może chcesz zo­ba­czyć
dom, w któ­rym miesz­ka­łam przez całe swo­je ży­cie? Tyl­ko znaj­dę fil­mik,
któ­ry prze­słał mi wu­jek. Wiesz, jak tyl­ko go do­sta­li­śmy, mój tata przez
kil­ka go­dzin wpa­try­wał się w ekran ko­mór­ki. Po­tem ją wy­łączył i już
ni­g­dy do tego nie wró­cił. Nie chce wra­cać do Da­masz­ku. O, zo­bacz, za
tą ścia­ną jest mój po­kój. Mi­ędzy nim a kuch­nią wiel­ka dziu­ra. Cała bym
się w niej zmie­ści­ła. Wszędzie pe­łno gru­zu. Na bal­ko­nie leży ostat­nia
do­nicz­ka i fo­tel w ko­lo­rze rdzy. Na osmo­lo­nych ścia­nach wi­dać śla­dy po
lu­strach i ob­ra­zach. Są jak du­chy z prze­szło­ści. Wo­kół tego, co było
kie­dyś drzwia­mi, zo­sta­ły jesz­cze arab­skie wzo­ry. A tu, na podło­dze,
wi­dać reszt­ki zie­lo­nej far­by. To była bu­tel­ko­wa zie­leń. Ten otwór to
okno, po­wi­ęk­szo­ne po wy­bu­chu po­ci­sku. Daw­niej lu­bi­li­śmy z nie­go
zer­kać na uli­cę i po­dwór­ko, bo tam bie­ga­ły moje ku­zyn­ki i ku­zy­ni. O,
wi­dać, jak wu­jek ostro­żnie cho­dzi po ru­mo­wi­sku. Mó­głby się po­tknąć,
na przy­kład o to, co zo­sta­ło z na­sze­go sej­fu. Gdy­byś zo­ba­czy­ła, że dom,
któ­ry bu­do­wa­łaś przez całe ży­cie, prak­tycz­nie nie ist­nie­je, też nie
chcia­ła­byś tego oglądać, praw­da?

PIERW­S ZA UCIECZ­K A

– Na trzy lata przed uro­dze­niem mo­je­go taty dzia­dek prze­pro­wa­dził


się z Pa­le­sty­ny do Sy­rii. To był bar­dzo wy­kszta­łco­ny czło­wiek, mó­wił
po arab­sku, he­braj­sku, an­giel­sku i nie­miec­ku. Był rok 1948 i wszy­scy
moi krew­ni miesz­ka­li w miej­sco­wo­ści Sa­fed, nie­da­le­ko Je­zio­ra
Ga­li­lej­skie­go. Tę hi­sto­rię na pew­no znasz. Jest ty­po­wa. Na po­cząt­ku
ka­za­li wy­nie­ść się Pa­le­sty­ńczy­kom tyl­ko na kil­ka­na­ście dni. Kon­flikt
pa­le­sty­ńsko-izra­el­ski miał się szyb­ko sko­ńczyć i wszy­scy mie­li wró­cić
do swo­ich do­mów. Wy­szli z nich tak, jak sta­li, w ubra­niach i bez
wa­li­zek. Ni­cze­go nie za­bra­li i po nic już ni­g­dy nie wró­ci­li.
W ro­dzi­nie Da­nii opo­wia­da­no hi­sto­rię bo­ga­tej bab­ki. Bar­dzo bo­ga­tej.
W tej hi­sto­rii na­wet gu­zi­ki przy su­kien­kach były zło­te. Wszyst­ko zo­sta­ło
w Sa­fed. Ta­kże zdjęcia. Je­dy­ne, ja­kie oca­la­ły, to te, któ­re bab­cia
trzy­ma­ła w port­fe­lu. Na jed­nym z nich sie­dzi na ko­niu.
– No i mie­li­śmy jesz­cze klu­cze. Sta­ro­win­ka przez sze­śćdzie­si­ąt lat po
przy­je­ździe do Sy­rii trzy­ma­ła klu­cze do swo­je­go, nie wia­do­mo czy
ist­nie­jące­go, pa­le­sty­ńskie­go domu. Prze­cho­wy­wa­ła je w sza­fie i ni­ko­mu
nie chcia­ła od­dać.
Pa­le­sty­ńczy­cy nie za­po­mi­na­ją.
W miesz­ka­niu ka­żde­go z nas wisi mapa Pa­le­sty­ny, są pocz­tów­ki
i ksi­ążki. Przez całe ży­cie po­wta­rza­no nam, że Sa­fed to na­sze mia­sto,
na­sza oj­czy­zna i że pew­ne­go dnia tam wró­ci­my. My na­wet za­miast
nor­mal­ne­go pasz­por­tu mamy kart­ki. Gdy kie­dyś za­py­ta­łam o to ojca,
od­po­wie­dział: to dla­te­go, żeby nie za­po­mnieć. Ale to nie­praw­da, Sy­ria
po pro­stu nie da­wa­ła nam pasz­por­tów. Mo­gli­śmy tam pra­co­wać,
mo­gli­śmy miesz­kać, ale pa­le­sty­ńskie­go pasz­por­tu nie do­sta­li­śmy.
Dla­te­go pod­ró­żu­ję z tymi kart­ka­mi i je­stem bez­pa­ństwow­cem.

DRU­G A UCIECZ­K A

– Dzi­siaj znacz­nie le­piej ro­zu­miem to, co czu­ła ro­dzi­na ucie­ka­jąca


z Pa­le­sty­ny. Ja też pięć lat temu wy­bie­głam z na­sze­go domu
w Da­masz­ku tyl­ko na kil­ka go­dzin. Wiesz, w ta­kiej sy­tu­acji czło­wiek
ina­czej się za­cho­wu­je. Nie za­bie­ra zdjęć dziad­ka ani ła­ńcusz­ka po bab­ci,
ani swo­jej ulu­bio­nej ksi­ążki. Tyl­ko ubra­nia na kil­ka dni. I cały czas
my­śli o tym, że będzie mógł wró­cić do domu i za­brać to, co zo­sta­ło.
A nie może.
Film na­gra­ny przez wuj­ka w Da­masz­ku trwa mi­nu­tę i czte­ry se­kun­dy.
Sze­śćdzie­si­ąt czte­ry se­kun­dy wy­star­czą, by obe­jść całe miesz­ka­nie,
zo­ba­czyć, że nie ma su­fi­tów, podło­gi, ka­fli w ła­zien­ce ani ob­ra­zów na
ścia­nach.
– Wiesz, ja nie dbam o to, gdzie te­raz miesz­kam. Mogę miesz­kać
w Du­ba­ju albo w Eu­ro­pie, albo w Ka­na­dzie. Nie tęsk­nię też do
Pa­le­sty­ny, to się mo­je­mu ta­cie nie uda­ło. Je­dy­na rzecz na świe­cie, któ­rej
pra­gnę, to bez­pie­cze­ństwo. Zdro­wie i bez­pie­cze­ństwo mo­jej ro­dzi­ny. Nie
wra­cam w snach do Da­masz­ku, do szko­ły, do któ­rej cho­dzi­łam, do
par­ku, po któ­rym spa­ce­ro­wa­łam, tyl­ko cały czas mam przed oczy­ma
ru­iny. Zde­mo­lo­wa­ny dom z odła­żącą zie­lo­ną far­bą. Opo­wiem ci, jak to
było po ko­lei. No więc gdy moja ro­dzi­na wy­lądo­wa­ła w Sy­rii, dzia­dek,
ten od bab­ci, któ­ra przez całe ży­cie trzy­ma­ła klu­cze, za­czął sprze­da­wać
ma­te­ria­ły na su­kien­ki i spodnie. Czło­wiek zna­jący czte­ry języ­ki zo­stał
kup­cem, by utrzy­mać swo­ją ro­dzi­nę. Ja­kiś czas pó­źniej ku­pił ka­wał
zie­mi i po­sta­wił na niej dom. W su­mie było tam osiem­na­ście miesz­kań,
w któ­rych zmie­ści­ła się cała fa­mi­lia. Na­wet nie wy­sła­li mnie do
przed­szko­la, ca­ły­mi dnia­mi ba­wi­łam się z ku­zy­na­mi na uli­cy. Było nas
dużo, bo mój uro­dzo­ny w 1951 roku oj­ciec miał ośmio­ro ro­dze­ństwa.
Da­nia po­spiesz­nie ry­su­je na kart­ce plan swo­je­go domu. To po­zwa­la
zro­zu­mieć, jak wy­glądał, za­nim bom­bar­do­wa­nia za­mie­ni­ły go w ru­inę.
Miesz­ka­ła tam przez dwa­dzie­ścia osiem lat, całe do­ro­słe ży­cie. Gdy
ko­ńczy­ła szko­łę, stu­dia i po­tem, gdy za­czy­na­ła pra­cę.
– Mój tata zo­stał chi­rur­giem. Nie­da­le­ko domu zbu­do­wa­ne­go przez
dziad­ka wy­na­jął po­miesz­cze­nia i prze­ro­bił je na nie­wiel­ką kli­ni­kę.
Cho­dził do niej pie­szo przez trzy­dzie­ści na­stęp­nych lat. Pra­co­wał tam
albo spędzał czas w ogro­dzie. Ko­ja­rzysz na­zwę Duma? Ogląda­łaś kie­dyś
zdjęcia wo­jen­ne z Sy­rii? Więc mu­sia­łaś wi­dzieć to miej­sce. To dziel­ni­ca
Da­masz­ku, w któ­rej roz­po­częła się woj­na. Cmen­ta­rzy­sko mia­sta.
Ci­ągnące się rzęda­mi szkie­le­ty do­mów. Blo­ki ły­pi­ące pu­sty­mi
oczo­do­ła­mi. Zie­jąca gro­zą dziel­ni­ca, obok któ­rej miesz­ka­li­śmy. Przed
woj­ną ogród taty był wła­śnie w Du­mie. Tata miał tam pole z wi­no­ro­ślą
i piw­nicz­kę, w któ­rej było z ty­si­ąc bu­te­lek. Pew­ne­go dnia prze­stał tam
je­ździć. Za na­szym pło­tem wy­bu­chła woj­na. Cza­sa­mi wy­cho­dzi­łam rano
do pra­cy, a w moim au­cie były dziu­ry o śred­ni­cy kil­ku­dzie­si­ęciu
mi­li­me­trów. Do­my­ślasz się dla­cze­go, praw­da? Znaj­do­wa­łam łu­ski po
na­bo­jach, cza­sem roz­bi­ja­ły szy­bę, a cza­sem ro­bi­ły dziu­rę w ka­ro­se­rii.
Wy­ci­ąga­łam te na­bo­je, u szkla­rza na­pra­wia­łam szy­bę, a po­tem
wsia­da­łam i je­cha­łam da­lej.
Da­nia wy­je­cha­ła z Da­masz­ku dwa lata po roz­po­częciu woj­ny, do­pie­ro
w 2013 roku. Od po­cząt­ku było wia­do­mo, że woj­ny nie uda się
za­trzy­mać, ale nikt nie chciał w to wie­rzyć.
– Rok wcze­śniej zdia­gno­zo­wa­no u mnie raka pier­si. Za­raz po stu­diach
pra­co­wa­łam w la­bo­ra­to­rium me­dycz­nym, no i po roz­mo­wach
z pa­cjen­ta­mi by­łam prze­wra­żli­wio­na na punk­cie ba­dań. Pew­ne­go dnia
w cza­sie kąpie­li wy­czu­łam u sie­bie gu­zek. Po­je­cha­łam do le­ka­rza,
zna­jo­me­go taty.
„To nie jest ani nic wa­żne­go ani gro­źne­go. Zrób mam­mo­gra­fię i nie
będzie­my się mar­twić” – usły­sza­ła w cza­sie pierw­szej wi­zy­ty.
– Zro­bi­łam, a ba­da­nie ni­cze­go nie wy­ka­za­ło, więc le­karz po­wtó­rzył,
że nie ma się czym przej­mo­wać. Że dziew­czy­nom w moim wie­ku zbie­ra
się cza­sa­mi lim­fa i jak będę chcia­ła to kie­dyś usu­nąć, to so­bie usu­nę.
„Do­brze, to zrób­my to w przy­szłym ty­go­dniu” – po­wie­dzia­ła.
W od­po­wie­dzi usły­sza­ła: „Nie ma po­trze­by tak się spie­szyć. Cze­mu
je­steś taka upar­ta?”.
– Na­wet mama my­śla­ła, że nie po­win­nam tak sza­leć i mogę to
odło­żyć na pó­źniej. Mia­ła wte­dy ja­kieś wa­żne spra­wy ro­dzin­ne, ale
ka­za­łam jej wszyst­ko od­wo­łać, tak bar­dzo chcia­łam po­zbyć się tego
guz­ka. W nie­dzie­lę po­szłam do szpi­ta­la, wzi­ęli prób­kę, a ja po dwóch
dniach wró­ci­łam do pra­cy. By­łam wła­śnie na na­ra­dzie u sze­fa, gdy
za­dzwo­nił te­le­fon.
„Po­słu­chaj, roz­ma­wia­łem z two­im le­ka­rzem” – usły­sza­ła głos taty.
„Zna­la­zł coś po­dej­rza­ne­go w two­im wy­cin­ku”.
– Po­wie­dzia­łam: „Okej, trze­ba się tym za­jąć”, odło­ży­łam słu­chaw­kę
i da­lej roz­ma­wia­łam z sze­fem. By­łam prze­ko­na­na, że nic złe­go się nie
sta­nie i że będę zdro­wa. To było pierw­sze sta­dium raka, wy­ci­ęli mi dużą
część pier­si. Po­tem che­mia. Po­wie­dzia­łam na­wet le­ka­rzo­wi, że nie lu­bię
du­żych cyc­ków i może mi wy­ci­ąć tyle, ile chce. Po­pa­trzył na mnie
i stwier­dził, że je­stem sar­ka­stycz­na. Za­przy­ja­źni­li­śmy się. Po­wta­rzał, że
ni­g­dy nie spo­tkał ni­ko­go w moim wie­ku, kto za­cho­wy­wa­łby się tak
dziel­nie. Po wy­ci­ęciu oka­za­ło się, że to był bar­dzo agre­syw­ny ro­dzaj
raka. Gdy­by­śmy po­cze­ka­li dwa ty­go­dnie, pew­nie nie roz­ma­wia­ła­bym
dzi­siaj z tobą.
Che­mia to były naj­gor­sze dni w ży­ciu Da­nii. I naj­gor­sze dni woj­ny
w Da­masz­ku. Żeby do­trzeć do szpi­ta­la, mu­sia­ła prze­je­chać przez stre­fę
gra­ni­czącą z miej­scem, gdzie to­czy­ły się wal­ki.
– Wszyst­ko wy­gląda­ło jak apo­ka­lip­sa: wy­cho­dzi­łam z domu,
wsia­da­łam do auta i wszędzie wi­dzia­łam ogień. Na po­bo­czach le­ża­ły
ludz­kie cia­ła. Ja­dąc, mu­sia­łam wy­mi­jać zwło­ki i umie­ra­jących. Trze­ba
było uwa­żać, żeby nie prze­je­chać czy­je­jś wy­sta­jącej ręki. Pro­wa­dzi­łam,
więc wia­do­mo, że nie mo­głam się za­trzy­mać. Pła­ka­łam przez całą dro­gę.
Nie przez to, że ba­łam się che­mii, ale dla­te­go, że tak wy­gląda mój świat.
Nad gło­wą, nad uli­cą, nad moim do­mem la­ta­ją po­ci­ski.
Ale ta­kże wte­dy, ni­g­dy, na­wet przez mi­nu­tę nie po­my­śla­ła, że umrze.
– Mój brat jest pra­wie łysy. Ta­kie mamy geny i mężczy­źni w na­szej
ro­dzi­nie szyb­ko ły­sie­ją. By­li­śmy bar­dzo po­dob­ni, więc jak stra­ci­łam
wszyst­kie wło­sy, to wy­gląda­li­śmy jak bli­źnia­cy. I cho­dzi­łam z tą łysą
gło­wą. Na­wet nie za­kła­da­łam chu­st­y. Pew­nie mo­gła­bym się ukryć pod
hi­dża­bem, ale po­sta­no­wi­łam go nie za­kła­dać. Lu­dzie ga­pi­li się na mnie,
po pierw­sze dla­te­go, że by­łam łysa, a po dru­gie dla­te­go, że nie no­si­łam
na­kry­cia. Sama nie wiem, co bar­dziej przy­ku­wa­ło ich uwa­gę. Przez
pierw­szy ty­dzień ka­żde­go cy­klu che­mio­te­ra­pii cho­wa­łam się w po­ko­ju.
Tak bo­la­ło. Nie wy­obra­żasz so­bie, jaki to był ból. Nie chcia­łam, żeby
mama była tego świad­kiem. Po raz pierw­szy za­pła­ka­łam w cza­sie
trze­cie­go cy­klu che­mii. No nie wiem, cze­mu tak się dzi­wisz, prze­cież ci
mó­wi­łam, że na­wet przez mo­ment nie do­pusz­cza­łam do sie­bie my­śli, że
rak może mnie po­ko­nać. Ale w trze­cim ty­go­dniu ku­ra­cji ból był nie do
znie­sie­nia. Trwał przez czter­dzie­ści osiem go­dzin. Nie od­pu­ścił na­wet na
mi­nu­tę, nie po­zwa­lał spać ani o so­bie za­po­mnieć. Nie uda­ło się go
stłu­mić ta­kże ta­cie, któ­ry prze­pi­sy­wał mi spe­cjal­ne ta­blet­ki
prze­ciw­bó­lo­we. By­łam tyl­ko ja i moja cho­ro­ba, i wte­dy po­ja­wi­ły się łzy.
Roz­ma­wia­ła z tym bó­lem, bła­ga­ła go: „Od­pu­ść cho­ciaż na dzie­si­ęć
mi­nut, wte­dy prze­sta­nę pła­kać”. Nie po­ma­ga­ło.
– Ale wiesz co, gdy w ko­ńcu tro­chę prze­sta­ło i gdy wsłu­cha­łam się
w swo­je cia­ło, to po­czu­łam, że ta che­mia mi po­ma­ga. Za­bi­ja­ła
no­wo­twór, fi­zycz­nie czu­łam, że umie­ra­ją ko­mór­ki raka: naj­pierw
w pier­si, po­tem w ko­ściach i w no­gach. Mó­wi­łam so­bie: te­raz ta, a te­raz
ta. Po ty­go­dniu było le­piej.
Dzwo­ni te­le­fon. Da­nia ma go za­wsze przy so­bie, bo mąż, któ­ry zo­stał
w domu z dziec­kiem, może po­trze­bo­wać po­mo­cy. Roz­ma­wia po arab­sku
i z uśmie­chem zni­ża głos, po­wta­rza­jąc imię: Taim, Ta­aaaim. To syn
Da­nii i Ale­go. Chłop­czyk nie ma jesz­cze rocz­ku i nie lubi, kie­dy mama
wy­cho­dzi z domu. Da­nia uśmie­cha się czu­le, na chwi­lę za­po­mi­na­jąc
i o raku, i o la­ta­jących bom­bach. Na mo­ment.
– Był taki dzień, że przy­je­cha­łam na che­mio­te­ra­pię, a szpi­tal był pe­łen
ran­nych. Le­że­li wszędzie: na łó­żkach, na ko­ry­ta­rzu, na podło­dze.
Przy­go­to­wa­no mnie do po­da­nia che­mii, ale dok­tor nie do­je­chał. Dro­gi
zo­sta­ły za­mkni­ęte i nikt nie mógł się prze­do­stać. Gdy z kro­plów­ki
za­częła ka­pać che­mia, zo­stał przy mnie tyl­ko oj­ciec. Zo­ba­czył, że ro­bię
się cała czer­wo­na, i za­mknął do­pływ le­kar­stwa. Bie­gał i wrzesz­czał:
daj­cie kor­ty­zon, daj­cie kor­ty­zon. I li­czył nad moją gło­wą. Wy­star­czy
po­dob­no trzy­dzie­ści se­kund, by czło­wiek po­grążył się w śpi­ącz­ce.
Do­sze­dł do dwu­dzie­stu i mój or­ga­nizm za­re­ago­wał. Nie było w tym nic
nie­zwy­kłe­go, sie­dem­dzie­si­ąt pro­cent pa­cjen­tów re­agu­je w ten spo­sób na
che­mię. Gdy­by wszyst­ko było nor­mal­nie, gdy­by nie było woj­ny, to ktoś
z per­so­ne­lu cze­ka­łby przy mnie z hy­dro­kor­ty­zo­nem i do­sko­na­le
wie­dzia­łby, co zro­bić. Ale nie było ni­ko­go, bo wszy­scy zaj­mo­wa­li się
ran­ny­mi. Na szczęście był tata. I tak w Sy­rii do­trwa­li­śmy do mo­jej
trze­ciej che­mii. A po­tem obu­dzi­ły nas bom­by i trzęsący się od
wy­bu­chów dom. Tata otwo­rzył okno i zo­ba­czył, że je­den ze sto­jących na
uli­cy sa­mo­cho­dów pło­nie. Od­wró­cił się do mnie i zu­pe­łnie spo­koj­nym
gło­sem po­wie­dział: „Wła­śnie się za­sta­na­wiam, gdzie za­par­ko­wa­łem”.
Pło­nęło jego auto. Eks­plo­do­wa­ła obok nie­go bom­ba, ogień si­ęgał na
wy­so­ko­ść pierw­sze­go pi­ętra.
– Tym­cza­sem mój sa­mo­chód stał tuż przy wy­je­ździe, więc
po­sta­no­wi­li­śmy wsi­ąść do nie­go i ucie­kać. Z okna wi­dać było już obie
stro­ny kon­flik­tu: woj­sko rządo­we i Wol­ną Ar­mię Sy­rii (Free Sy­rian
Army). Po jed­nej woj­ska pre­zy­den­ta Ba­sza­ra al-Asa­da, po dru­giej
ka­ra­bi­ny opo­zy­cji. Jak­by­śmy się zna­le­źli na try­bu­nach me­czu
te­ni­so­we­go, tyle że nad na­szy­mi gło­wa­mi la­ta­ły nie pi­łki, tyl­ko po­ci­ski.
„Je­den błąd i będzie­my ich ofia­ra­mi” – po­wie­dział jej oj­ciec i dla­te­go
po­sta­no­wi­li ucie­kać.
Na nie­wiel­kim ry­sun­ku Da­nia prze­kre­śli­ła li­nie pro­ste, któ­re jesz­cze
chwi­lę wcze­śniej sym­bo­li­zo­wa­ły ścia­ny jej ro­dzin­ne­go domu. Te­raz
mam tę kar­tecz­kę przed sobą. Wiem, z któ­re­go okna wy­chy­lił się jej tata
i gdzie stał jego pło­nący sa­mo­chód. Wi­dzę, jak do środ­ka wpa­da­ją
szy­by, a bar­dzo po­wo­li pęka­jące ścia­ny po­zwa­la­ją do­biec do­mow­ni­kom
do za­par­ko­wa­ne­go w rogu po­dwór­ka auta Da­nii. Ry­su­nek przy­po­mi­na
plan sy­tu­acyj­ny na­ma­lo­wa­ny przez jed­ne­go z ofi­ce­rów woj­sko­wych.
– Za­bra­li­śmy ze sobą jed­ną tor­bę. I tyle. Wsy­pa­łam do niej wszyst­kie
do­ku­men­ty z sej­fu, tro­chę zło­ta i pie­ni­ądze. I zbie­głam na dół. Dzi­wi cię
mój śmiech? Wy­obraź so­bie to jak w zwol­nio­nym fil­mie: szy­by wy­la­tu­ją
z okien, z po­spiesz­nie za­my­ka­nej tor­by wy­fru­wa­ją do­ku­men­ty, a ja,
kom­plet­nie łysa, zbie­gam na par­ter. Wszędzie pach­nia­ło szak­szu­ką,
ro­bi­łam śnia­da­nie, więc mia­łam na so­bie far­tu­szek w czer­wo­ną krat­kę.
Ru­iny, łysa ja i ten far­tu­szek. Przy­si­ęgam, wszy­scy ucie­ka­jący sąsie­dzi
za­trzy­ma­li się za­sko­cze­ni. Prze­bie­gli­śmy uli­cę, kie­dy za­częły spa­dać
bom­by, jed­na, trzask, dru­ga, trzask, ko­lej­na. By­łam pew­na, że umrze­my.
Nie da­li­śmy rady do­biec do auta. Wbie­gli­śmy do naj­bli­ższe­go bu­dyn­ku
i zo­sta­li­śmy tam z resz­tą ro­dzi­ny. „Umrze­my ra­zem – po­wie­dzie­li­śmy
so­bie – i już”. Wiem, że spo­koj­nie to opo­wia­dam, ale wte­dy na­praw­dę
nie było pa­ni­ki. Ja­kiś czas pó­źniej spró­bo­wa­li­śmy z tatą wy­jść i do­biec
do sa­mo­cho­du, i wte­dy zo­ba­czy­li­śmy sto­jące­go z bro­nią snaj­pe­ra. Na­wet
nie wiem, po czy­jej był stro­nie, do kogo strze­lał. Za­wró­ci­li­śmy.
Wy­gląda­ło na to, że to ko­niec. Za­dzwo­ni­li­śmy do mamy, któ­ra tego dnia
zo­sta­ła na noc u mo­jej cho­rej na al­zhe­ime­ra bab­ci. „Tęsk­ni­my. Co
sły­chać? U nas do­brze, tak. Ko­cha­my cię bar­dzo”. No bo co mie­li­śmy
po­wie­dzieć? Że dzwo­ni­my się po­że­gnać?
Po ośmiu go­dzi­nach tro­chę się uspo­ko­iło.
– Na­stęp­ne­go dnia rano wsie­dli­śmy do tego mo­je­go auta i wte­dy
wi­dzia­łam dom po raz ostat­ni. Ostat­ni do cza­su, kie­dy wu­jek przy­słał
film z gru­zo­wi­skiem za­miast sa­lo­nu i ła­zien­ką z od­pa­da­jący­mi od ścian
bia­ły­mi ka­fla­mi.

W NIE SWO­I M DOMU

Przez pra­wie rok miesz­ka­li­śmy w domu przy­ja­cie­la taty. Sta­ra­łam się


nor­mal­nie pra­co­wać. Mi­ędzy­na­ro­do­wy kon­cern Ne­stlé za­cho­wał się na
tyle w po­rząd­ku, że pła­cił nam mimo tego, że dzia­ła­nia wo­jen­ne nie
po­zwa­la­ły przy­cho­dzić do fa­bry­ki. Nie da się opo­wie­dzieć, jak wy­gląda
taka sta­bi­li­za­cja. Mia­łam auto i przy­ja­ciół. Może tro­chę do­ku­cza­ło mi
to­wa­rzy­stwo kon­ser­wa­tyw­nych mu­zu­łma­nów. No bo wy­ty­ka­no mnie
pal­ca­mi wła­ści­wie za wszyst­ko: że nie za­sła­niam wło­sów albo że cho­dzę
w spodniach i w adi­da­sach. Na­wet kie­dy pro­wa­dzi­łam sa­mo­chód,
wy­ła­py­wa­łam obu­rzo­ne spoj­rze­nia sąsia­dek. W cen­trum Da­masz­ku
ko­bie­ty mo­gły pro­wa­dzić auta bez ogra­ni­czeń, ale my miesz­ka­li­śmy
te­raz na przed­mie­ściach i tam nie było to mile wi­dzia­ne... Jesz­cze nie
opo­wia­da­łam ci o Alim. Znasz mo­je­go męża, on wca­le nie chce, żeby
o nim dużo mó­wić, ale tro­chę opo­wiem. Do fa­bry­ki Ne­stlé w Da­masz­ku
je­ździ­łam bia­łym au­to­bu­sem. Ta­kie bia­łe prze­wo­zy, po­dob­ne do tych,
któ­re je­żdżą w Du­ba­ju, zja­wia­ły się o okre­ślo­nej po­rze i za­bie­ra­ły
pra­cow­ni­ków fa­bry­ki. Co­dzien­nie go­dzi­nę w jed­ną stro­nę i go­dzi­nę
z po­wro­tem. Dłu­ga dro­ga, praw­da? Ale mnie się nie dłu­ży­ła, bo
kie­row­ca za­wsze pusz­czał moją ulu­bio­ną Fa­iruz.
W świe­cie arab­skim nie ma ni­ko­go, kto nie sły­sza­łby o Fa­iruz.
Le­gen­dar­na li­ba­ńska pio­sen­kar­ka sprze­da­ła sto pi­ęćdzie­si­ąt mi­lio­nów
płyt. W in­ter­ne­cie są na­wet skła­dan­ki „Naj­lep­sze po­ran­ne pio­sen­ki
Fa­iruz”. Nie ma na po­po­łud­nie ani wie­czór, za­pew­ne to nie­zgod­ne
z tem­pe­ra­men­tem ar­tyst­ki, któ­ra sku­tecz­nie bu­dzi­ła stło­czo­nych
w au­to­bu­sie pra­cow­ni­ków. Dzi­siaj Da­nia pusz­cza jej pio­sen­ki ma­łe­mu
Ta­imo­wi.
– Po roku, gdzieś mniej wi­ęcej w po­ło­wie dro­gi, za­czął się do­sia­dać
ja­kiś dziw­ny mężczy­zna. Za­wsze był oży­wio­ny. O wpół do siód­mej
wy­da­wał się po­bu­dzo­ny i we­so­ły, a wie­czo­rem, gdy wra­ca­li­śmy, zno­wu
się uśmie­chał. Po dwóch ty­go­dniach ode­zwał się do mnie po raz
pierw­szy. Znasz ten ro­dzaj tek­stów, coś w sty­lu: „Za­uwa­ży­łem cię już
pierw­sze­go dnia”. I że już ni­g­dy nie za­po­mni mo­ich pi­ęk­nych wło­sów.
No, zwy­czaj­ny pod­ry­wacz, tak o nim po­my­śla­łam. Pew­ne­go dnia
po­je­cha­li­śmy z lu­dźmi z pra­cy do re­stau­ra­cji. Na­pi­łam się wina i on się
na­pił. To nie jest oczy­wi­ste w na­szej kul­tu­rze. Zo­bacz, ja­kie szcze­gó­ły
pa­mi­ętam. A po­tem roz­ma­wia­li­śmy już ka­żde­go dnia. Zo­sta­li­śmy
przy­ja­ció­łmi. Często ra­zem wy­cho­dzi­li­śmy, ob­ga­dy­wa­li­śmy jego
dziew­czy­ny. Roz­ma­wia­li­śmy na­wet o tym, że ro­dzi­ce zna­le­źli mi
na­rze­czo­ne­go i ro­bi­li wszyst­ko, że­bym zgo­dzi­ła się za nie­go wy­jść. To
była na­praw­dę do­bra par­tia, bo­ga­ty, przy­stoj­ny Pa­le­sty­ńczyk
miesz­ka­jący w Hisz­pa­nii. Oczy­wi­ście, że by­ło­by to ara­nżo­wa­ne
ma­łże­ństwo, w su­mie nic dziw­ne­go w mo­jej kul­tu­rze.
Ali i Da­nia to zde­cy­do­wa­nie nie była mi­ło­ść od pierw­sze­go wej­rze­nia.
– Po ja­ki­mś cza­sie za­uwa­ży­łam, że on nie lubi, gdy ktoś sia­da obok
mnie w au­to­bu­sie, de­ner­wo­wał się, że jego miej­sce jest za­jęte. Wzi­ął się
na spo­sób i gdy się do­sia­dał, po­sy­łał mo­je­go sąsia­da do kie­row­cy i pro­sił
o zmia­nę pio­sen­ki na Fa­iruz. Osiem mie­si­ęcy tak je­ździ­li­śmy tym
au­to­bu­sem. Cza­sem spo­ty­ka­li­śmy się po pra­cy, żeby oglądać ra­zem
me­cze. Ki­bi­co­wa­łam Bar­ce­lo­nie, a on Ma­dry­to­wi. Krzy­cze­li­śmy jed­no
na dru­gie do tego stop­nia, że po­wie­dzia­łam Ale­mu: „Je­śli ten mój
nie­do­szły na­rze­czo­ny będzie ki­bi­cem Bar­ce­lo­ny, to wyj­dę za nie­go za
mąż”. Mu­sia­ła­byś zo­ba­czyć wte­dy minę Ale­go, on był pe­wien, że to są
tyl­ko opo­wie­ści, że ja na­wet nie zgo­dzę się zo­ba­czyć z tym fa­ce­tem.
Na­stęp­ne­go dnia wra­ca­li z fa­bry­ki. Ali za­trzy­mał au­to­bus na środ­ku
dro­gi i ka­zał Da­nii na chwi­lę wy­si­ąść.
– A ja się za­częłam mo­dlić: pro­szę, nie mów mi tego, nie po­wiedz, nie
mów, że mnie ko­chasz, bo nie będę wie­dzia­ła, co ci od­po­wie­dzieć. No
ale było już za pó­źno. Miał bar­dzo po­wa­żną minę. „Lu­bię cię”,
po­wie­dział, „może mo­gli­by­śmy coś z tym zro­bić?” I tyle. Za­częłam się
śmiać. Wsie­dli­śmy do au­to­bu­su i po­je­cha­li­śmy da­lej, i nic nie zo­sta­ło
wy­ja­śnio­ne. Nie chcia­łam go stra­cić jako przy­ja­cie­la i na­praw­dę nie
mia­łam po­jęcia, jak się za­cho­wać. Ale pod ko­niec roku by­li­śmy już
ra­zem, za­częli­śmy się spo­ty­kać jako para. Spędza­li­śmy ra­zem week­en­dy,
po­ma­gał mi ku­po­wać sa­mo­chód, więc ro­dzi­na się zo­rien­to­wa­ła, że to
mi­ło­ść. Mu­szę ci po­wie­dzieć, że moja mama jest bar­dzo spryt­na, za­nim
co­kol­wiek się wy­da­rzy­ło, ona już wie­dzia­ła. Nie mo­gli­śmy pra­co­wać
w jed­nej fir­mie, Ali zre­zy­gno­wał z pra­cy w Ne­stlé i zna­la­zł po­sa­dę
w ce­men­tow­ni. I za­czął się kosz­mar. To było gdzieś na ko­ńcu świa­ta.
Pó­łto­rej go­dzi­ny dro­gi od Da­masz­ku. Je­ździ­li tam, zo­sta­wa­li trzy dni
i wra­ca­li. Ce­men­tow­nia była od­ci­ęta od świa­ta. Ali je­chał kil­ka­dzie­si­ąt
mi­nut na pu­sty­nię, żeby zna­le­źć miej­sce, z któ­re­go mo­żna za­dzwo­nić.
I te­le­fo­no­wał. Mu­sia­ła­byś sły­szeć, jak na nie­go wrzesz­cza­łam: „Czyś ty
po­stra­dał zmy­sły? Je­steś głu­pi, prze­cież jak zo­ba­czą, że je­steś poza
fa­bry­ką, to ktoś cię za­bi­je”.
Ali od­po­wia­dał: „Cze­mu na mnie krzy­czysz, chcia­łem cię tyl­ko
usły­szeć, po­roz­ma­wiać z tobą”. „Ale ja nie chcę z tobą roz­ma­wiać,
kie­dy ster­czysz na środ­ku pu­sty­ni i ka­żdy może do cie­bie strze­lić. Jak do
mnie tęsk­nisz, to wróć tu za dwa dni” – wrzesz­cza­ła da­lej.
– Jesz­cze jed­nej rze­czy nie wiesz. Ali jest ala­wi­tą. Moja ro­dzi­na to
sun­ni­ci. Sun­ni­ci i ala­wi­ci w Sy­rii to wro­go­wie.
Ala­wi­ci to je­den z odła­mów is­la­mu. Ala­wi­tą jest obec­ny pre­zy­dent
Sy­rii, Ba­szar al-Asad. Ala­wi­tą był też jego oj­ciec. To ala­wi­ci ob­sa­dza­ją
naj­wa­żniej­sze sta­no­wi­ska w rządzącej par­tii Baas i to oni spra­wu­ją
wła­dzę w ar­mii i spec­słu­żbach.
– Sun­ni­ci chcie­li za­bić Ale­go. Skąd wie­dzie­li, że jest ala­wi­tą? To wie
ka­żdy, bo mo­żna roz­po­znać to po na­zwi­sku. Dla mnie to nie ma żad­ne­go
zna­cze­nia. Czy moi ro­dzi­ce mie­li z tym pro­blem? Ab­so­lut­nie nie, ale
oczy­wi­ście tłu­ma­czy­li, że to jest inna re­li­gia i w cza­sie woj­ny sun­ni­ci
i ala­wi­ci są po prze­ciw­nych stro­nach. I będzie nam bar­dzo trud­no.
Pew­ne­go dnia do ce­men­tow­ni przy­je­cha­ło woj­sko. Py­ta­li o Ale­go,
wy­mie­ni­li go z imie­nia i na­zwi­ska. Na szczęście jego do­bry ko­le­ga,
sun­ni­ta, za­mknął go w to­al­e­cie. Woj­sko­wi od­je­cha­li z kwit­kiem.
– Wiesz, Ali ni­g­dy mi o tym nie opo­wie­dział. Na­wet się nie za­jąk­nął.
Do­wie­dzia­łam się wła­śnie od tego ko­le­gi. No i wy­obraź so­bie, że on
w ta­kich wa­run­kach, po tym wszyst­kim, je­chał na pu­sty­nię, żeby do
mnie dzwo­nić. Wi­dać mia­łam ra­cję, że się wście­ka­łam, praw­da? Ali był
taki do­bry, dbał o mnie, gdy za­cho­ro­wa­łam. Wi­dział mnie bez wło­sów
i mó­wił: „Prze­cież wca­le nie dbam o two­je wło­sy”. A pa­mi­ętasz, jak
wcze­śniej w au­to­bu­sie mó­wił, że wło­sy są naj­wa­żniej­sze? Mój tata
w ko­ńcu po­sta­no­wił, że mu­si­my ucie­kać z Sy­rii. Ucie­szy­łam się.
Pew­ne­go dnia, gdy Ali je­chał do ce­men­tow­ni, a ja pa­ko­wa­łam wa­liz­kę
przed wy­lo­tem do Du­ba­ju, po­sta­wi­łam spra­wę na ostrzu noża.
Po­wie­dzia­ła mu wte­dy: „Ja nie dam rady. Mu­si­my się roz­stać. To się
nie uda. Nie mogę znie­ść już tych ner­wów. Po pro­stu osza­le­ję. Albo
prze­sta­niesz pra­co­wać w ce­men­tow­ni i przy­je­dziesz do Du­ba­ju, albo
mu­si­my to za­ko­ńczyć”.
– Fuck this mo­ney, po­wta­rza­łam w kó­łko, bo nie mia­łam już sił
wal­czyć z tym wszyst­kim: z cho­ro­bą, woj­ną, ro­dzi­ca­mi, wal­czyć o na­szą
mi­ło­ść. O pie­ni­ądze, o wszyst­ko. De­cy­zja o wy­je­ździe była kosz­ma­rem.
Ani tata, ani mama nie chcie­li zo­sta­wiać tego, co zo­sta­ło z ich
sy­ryj­skie­go domu. Zde­cy­do­wa­li się z po­wo­du mo­jej cho­ro­by i dla­te­go,
że o bra­ta za­częło upo­mi­nać się woj­sko. Do tego kli­ni­ka taty spło­nęła po
bom­bar­do­wa­niach, a moją fa­bry­kę za­mkni­ęto.
W 2013 roku fa­bry­ka Ne­stlé w Da­masz­ku zo­sta­ła ostrze­la­na
z mo­ździe­rzy. W ogniu sta­nęła cała li­nia pro­duk­cyj­na zu­pek w prosz­ku
i bu­lio­nów. Wy­star­czy­ło kil­ka go­dzin, by z za­kła­du zo­sta­ły gołe
fun­da­men­ty. Por­tal „Sy­rian News” na­pi­sał, że przy­czy­ną
zbom­bar­do­wa­nia fa­bry­ki było po­cho­dze­nie wła­ści­cie­la. Sa­mir Al-
Has­san był ala­wi­tą.
– To wszyst­ko dzia­ło się obok nas, a Ali cały czas prze­ko­ny­wał, że nie
może wy­je­chać, bo w Emi­ra­tach nie znaj­dzie pra­cy. Oczy­wi­ście miał
tro­chę ra­cji, ale ja nie chcia­łam tego słu­chać. „By­cie bez­ro­bot­nym jest
znacz­nie lep­sze od by­cia mar­twym”, tak mu po­wie­dzia­łam. Wiem, że
by­łam dla nie­go strasz­na. Okrop­na. I na­wet kie­dy zde­cy­do­wał się
przy­je­chać do Du­ba­ju, da­lej by­łam taka okrop­na. A prze­cież mie­li­śmy
tyle szczęścia.
Do Emi­ra­tów kil­ka lat przed woj­ną wy­je­cha­ła sio­stra Da­nii. Była
bar­dzo zdol­na i w cza­sie stu­diów raz w roku wy­sy­ła­no ją na mie­si­ęcz­ne
sty­pen­dium. Któ­re­goś roku wró­ci­ła do Da­masz­ku i po­wie­dzia­ła, że
kie­dyś zo­sta­wi Sy­rię na za­wsze. Szu­ka­ła pra­cy wszędzie, w Eu­ro­pie też,
ale nikt nie chciał jej przy­jąć. W ko­ńcu, dzie­si­ęć lat temu, do­sta­ła pra­cę
w Du­ba­ju. Bar­dzo źle płat­ną, miesz­ka­ła da­le­ko, go­dzi­na­mi do­je­żdża­ła
do pra­cy i nie było jej ła­two. Wte­dy po­mó­gł tata. Ku­pił miesz­ka­nie.
Mama my­śla­ła, że osza­le­je ze stra­chu, cały czas po­wta­rza­ła, że to zła
de­cy­zja.
– Te­raz roz­ma­wiam z mamą i mó­wię: wy­obraź so­bie, co by było,
gdy­by ona tu nie przy­je­cha­ła. Wte­dy nie do­sta­li­by­śmy wizy, nikt nie
wzi­ąłby na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ści i nie za­pła­cił za na­sze
ubez­pie­cze­nie.
Ale tuż po przy­je­ździe było bar­dzo ci­ężko.
Po raz pierw­szy od po­cząt­ku na­szych roz­mów Da­nia tra­ci ener­gię
w mó­wie­niu. Opo­wia­da­ła o cho­ro­bie, po­ci­skach wbi­tych w ka­ro­se­rię
i gru­zo­wi­sku, któ­re zo­sta­ło z jej domu w Da­masz­ku, ale do­pie­ro hi­sto­ria
przy­jaz­du do Du­ba­ju bu­rzy jej spo­kój.
– Za ka­żdym ra­zem, gdy my­ślę o na­szych po­cząt­kach, chce mi się
pła­kać. By­łam okrop­na dla Ale­go. Za­miesz­ka­łam z ro­dzi­ca­mi u sio­stry,
tyl­ko ona pra­co­wa­ła. Bez prze­rwy my­śle­li­śmy, że w Da­masz­ku zo­stał
cały nasz świat, a do tego ja roz­po­częłam te­ra­pię hor­mo­nal­ną. Nie
wie­dzia­łam, co się ze mną dzie­je. By­łam kom­plet­nie in­nym czło­wie­kiem
i mi­nęło sie­dem mie­si­ęcy, za­nim moje cia­ło przy­zwy­cza­iło się do da­wek
le­ków. Ali od­wie­dzał nas co­dzien­nie i ci­ągle się kłó­ci­li­śmy. Mó­wił, że
spro­wa­dzi­łam go do Du­ba­ju, a te­raz już go nie chcę. To był kosz­mar, a ja
nie mia­łam siły, by ukry­wać emo­cje.
„Wszyst­ko dla cie­bie zo­sta­wi­łem, ro­dzi­ców, pra­cę, a ty prze­sta­łaś
mnie ko­chać” – po­wta­rzał jej Ali.
– Pew­nie po­win­nam mó­wić mu praw­dę o tym, jak się źle czu­ję, jak
jest mi ci­ężko, że na­wet nie mam prze­strze­ni na żad­ne uczu­cie.
Za­cho­wy­wa­łam się, jak­bym była opęta­na, dzi­siaj to wiem. A Ali cho­dził
wszędzie i szu­kał pra­cy. Da­łby się po­kro­ić za ka­żde za­jęcie. I zna­la­zł je
już po mie­si­ącu. Tu­taj Sy­ryj­czy­kom jest szcze­gól­nie ci­ężko, wła­dze się
boją, że gdy przy­je­dzie je­den, to za chwi­lę ści­ągnie całą ro­dzi­nę. No ale
Ali roz­po­czął pra­cę w ce­men­tow­ni w Du­ba­ju. Zno­wu ce­men­tow­nia.
Wró­ci­ły złe wspo­mnie­nia. Ni­g­dy jed­nak nie py­taj Ale­go o ten czas.
Ni­g­dy. Na­wet my o tym nie roz­ma­wia­my. Tam­te uczu­cia cza­sa­mi
wra­ca­ją, na­wet te­raz, gdy je­ste­śmy już ma­łże­ństwem, cały czas się
ob­wi­niam. Ali bu­dzi się nie­kie­dy w nocy, ma kosz­ma­ry, że wcho­dzi
sy­ryj­skie woj­sko i znaj­du­je go ukry­te­go w to­al­e­cie. On mnie wspie­rał,
gdy bra­łam che­mię, wte­dy, kie­dy by­łam łysa, a ja nie po­tra­fi­łam być dla
nie­go opar­ciem. Ni­g­dy so­bie tego nie wy­ba­czę.
Ten kosz­mar­ny czas na szczęście mi­nął. Rok pó­źniej Da­nia i Ali byli
za­ręcze­ni, a po­tem wzi­ęli ślub.
CZY MO­Ż NA UCIE­K AĆ DO DU­B A­J U?

– Py­tasz mnie, czy Du­baj stał się moim do­mem. Ci­ągle śni mi się
Sy­ria, w ko­ńcu prze­ży­łam tam dwa­dzie­ścia osiem lat, ale tęsk­nię chy­ba
tyl­ko do swo­ich wspo­mnień. Gdy do cze­goś tęsk­nisz, to nie my­ślisz
o kon­kret­nym domu albo ka­mie­niu przy dro­dze. Tęsk­nisz do uczu­cia,
ja­kie ta ska­ła albo ten bu­dy­nek ci da­wa­ły. Je­śli wra­casz, to chcia­ła­byś
po­czuć to samo. W na­szej sy­tu­acji wszyst­ko prze­pa­dło. Tego uczu­cia już
ni­g­dy nie będzie. Tego kra­ju już nie ma. Za to tu­taj jest bez­piecz­nie.
Ce­le­bru­je­my ten czas. Uwiel­biam na­sze pi­ąt­ko­we spa­ce­ry nad mo­rzem
i wspól­ne śnia­da­nia. Je­dy­ne, co nas mar­twi, to to, że nikt nie może tu
zo­stać na sta­łe. Ten luk­sus bez­piecz­ne­go ży­cia jest nam dany tyl­ko na
chwi­lę. Mu­si­my się gdzieś prze­pro­wa­dzić, bo co będzie z na­szym
dziec­kiem? Gdy Taim sko­ńczy osiem­na­ście lat, nie będzie mógł tu
zo­stać. Albo je­śli stra­ci­my pra­cę, to zo­sta­nie nam trzy­dzie­ści dni
i będzie­my mu­sie­li wy­je­chać.
Ale Da­nię mar­twi coś jesz­cze.
TATA ZA­P O­M NIAŁ NIE TYL­K O O DOMU W DA­M ASZ­K U

– Tata za­cho­ro­wał. Z dnia na dzień za­czął za­po­mi­nać. Naj­pierw, gdzie


leży jego ksi­ążka, po­tem, co miał ku­pić w skle­pie. Nie do­pusz­cza­li­śmy
my­śli, że to może być cho­ro­ba. Łu­dzi­li­śmy się, że do­sta­nie ja­kąś
ta­blet­kę na pa­mi­ęć i wszyst­ko mi­nie. Nie mija, jest go­rzej. Al­zhe­imer,
de­men­cja... Le­ka­rze nie po­tra­fią pre­cy­zyj­nie tego na­zwać. Mama tego
nie ak­cep­tu­je i nie po­tra­fi zro­zu­mieć. Tata po­trze­bu­je go­dzi­ny, żeby
za­pi­ąć gu­zi­ki płasz­cza, a ona od razu się zło­ści. Nie może zo­sta­wić go
na­wet na chwi­lę. Do­tąd to oj­ciec był gło­wą ro­dzi­ny. Był le­ka­rzem i znał
od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia, do­ra­dzał, gdy przy­cho­dzi­ły kło­po­ty.
Od­kąd przy­je­cha­li­śmy do Du­ba­ju, gasł w oczach. Tęsk­nił do swo­ich
przy­ja­ciół, do Da­masz­ku, do kli­ni­ki, w któ­rej spło­nęły wszyst­kie jego
do­ku­men­ty. Ale o tym też za­po­mniał. Ostat­nio żyje my­ślą, że chce
za­cząć tu le­czyć. Gdy wra­cam z pra­cy, cały czas pyta, kie­dy po­je­dzie­my
po jego do­ku­men­ty do Sy­rii. Chy­ba będzie mu­siał po­le­cieć z mamą, bo
nie da nam spo­ko­ju. Py­tasz, czy może pra­co­wać jako le­karz, no nie,
oczy­wi­ście, że nie może, prze­cież on nic nie pa­mi­ęta. Gdy
przy­je­cha­li­śmy i wszyst­ko było do­brze, zna­la­zł się na­wet ktoś, kto był
skłon­ny sfa­łszo­wać dla nie­go do­ku­men­ty. Tata nie chciał się na to
zgo­dzić. Ale chy­ba od tego sie­dze­nia w domu za­cho­ro­wał. Może je­śli
po­je­dzie na chwi­lę do Da­masz­ku, to coś się zmie­ni.
Pod­róż ni­cze­go nie zmie­ni­ła. Tata Da­nii za­po­mniał, że chciał od­na­le­źć
do­ku­men­ty, po któ­re po­je­chał. Zo­ba­czył się z krew­ny­mi i przy­ja­ció­łmi.
Nie­pa­mi­ęć ma jed­nak swo­je do­bre stro­ny – może za­ma­zać wspo­mnie­nie
zie­lo­nej far­by od­cho­dzącej ze ścian bu­dyn­ku, któ­ry był kie­dyś do­mem.
– Ro­dzi­ce nie mogą zo­stać w Du­ba­ju bez nas, a więc i my tu­taj
zo­sta­nie­my. Jak dłu­go to będzie mo­żli­we. Tyle że gdy ta­cie się po­gor­szy,
to i tak będzie mu­siał wró­cić do Sy­rii. Wiesz, ile kosz­tu­je dom opie­ki
w Du­ba­ju? Trzy­dzie­ści pięć ty­si­ęcy mie­si­ęcz­nie. Mo­żesz so­bie
wy­obra­zić taką kwo­tę? Nie­praw­do­po­dob­ne pie­ni­ądze. Kil­ka dni temu
z Nie­miec przy­je­chał mój brat i je­ździ­li­śmy po ró­żnych ośrod­kach.
Le­ka­rze ostrze­ga­ją, że tata z cza­sem za­po­mni, jak po­ły­ka się ziem­nia­ki
albo jak pić wodę ze szklan­ki. Czło­wiek po­wo­li sta­je się dziec­kiem,
a po­tem umie­ra. Ta śmie­rć na­wet mnie nie prze­ra­ża, ka­żdy musi umrzeć,
ale nie mogę pa­trzeć na tatę w ta­kim sta­nie. Po pro­stu nie mogę. Woj­na
mi go nie za­bra­ła, a te­raz za­bie­ra go cho­ro­ba. Gdy la­ta­ją po­ci­ski, masz
jesz­cze na­dzie­ję, my­ślisz, że to się kie­dyś sko­ńczy, że coś mo­żesz
zro­bić. Te­raz nie mogę zro­bić nic.
Idzie­my brze­giem mo­rza. Jest pi­ąt­ko­wy ra­nek. Do­pie­ro siód­ma, ale na
pla­ży jest pe­łno lu­dzi. Spa­ce­ru­ją, piją pierw­szą kawę. Ali nie­sie Ta­ima
na rękach.
„Mam­mamm­mamm­ma­mammm” – po­wta­rza chłop­czyk pod no­sem
i pod­ska­ku­je ryt­micz­nie do gło­śnej mu­zy­ki.
– Co? Czy wie­rzę w Boga? Nie, nie wie­rzę. W Sy­rii zgi­nęły dzie­ci
mo­ich ku­zy­nów. Ro­dzi­na naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la do­sta­ła wo­rek z jego
po­kro­jo­ny­mi szcząt­ka­mi. A my je­ste­śmy w Du­ba­ju. I mamy Ta­ima. To
praw­dzi­we szczęście. Nie dzi­ęku­ję Bogu, ale też za nic go nie ob­wi­niam.
Za cho­ro­bę taty też nie. I wiesz co? Nic mnie już ta woj­na nie ob­cho­dzi.
Czu­ję się na­wet tro­chę win­na, bo prze­cież słu­cham o tym, co się dzie­je
na pó­łno­cy Sy­rii, i wte­dy po­ja­wia się smu­tek. Ale wiem, że to mnie nie
do­ty­czy. Nie­wia­ry­god­ne. Mam świa­do­mo­ść, że lu­dzie ci­ągle giną,
jed­nak dla mnie li­czy się tyl­ko ro­dzi­na. To jest mój po­czątek i ko­niec
wszyst­kie­go. Gdzie­kol­wiek jest two­ja ro­dzi­na, tam jest twój dom.
Do­brze wiem, że to brzmi jak utar­ty fra­zes. Ko­cham Sy­rię, bo tam się
uro­dzi­łam, ko­cham Pa­le­sty­nę, cho­ciaż ni­g­dy tam nie by­łam, ale to dla
mnie nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Te­raz ko­cham Du­baj, bo on jest moim
do­mem. Je­śli moi naj­bli­żsi prze­trwa­ją, to wszyst­ko prze­trwa. Gdy ju­tro
będzie­my mu­sie­li się gdzieś prze­nie­ść, gdzieś, gdzie wszy­scy będzie­my
bez­piecz­ni, to wła­śnie tam będzie mój na­stęp­ny dom.
Dom może być wszędzie.
9

Good mor­ning, ma­da­me, good mor­ning, sir

– Good mor­ning, ma­da­me, good mor­ning, sir, na­zy­wam się Pe­ti­te


i po­cho­dzę z Ugan­dy. Sprzątam to­al­e­ty na lot­ni­sku w Du­ba­ju.
– Good mor­ning, sir, przy­je­cha­łem tu z Pe­sza­wa­ru i mam na imię
Al­kham­du­lil­lah. Od czter­na­stu lat je­stem kie­row­cą.
– Good mor­ning, ma­da­me, na­zy­wam się Ge­ral­di­ne, roz­wio­dłam się
kil­ka lat temu. Na Fi­li­pi­nach mam dwie cór­ki i syna. Mu­sia­łam
wy­je­chać z kra­ju, kie­dy stra­ci­łam pra­cę w dru­kar­ni. Za­bra­kło pie­ni­ędzy
na szko­łę dla dzie­ci.
– Hi, how are you, Ana? Na­zy­wam się Ste­pha­nie Su­ther­land
i po­cho­dzę z Ka­li­for­nii. Mój mąż jest lot­ni­kiem, przy­je­cha­li­śmy tu, by
mógł za­ro­bić jesz­cze wi­ęcej niż w Sta­nach. Wiesz, czym się ró­żni­my?
My i oni? My mamy ma­rze­nia, oni na­wet nie na­uczy­li się ma­rzyć –
do­po­wia­da.
My, cu­dzo­ziem­cy z Eu­ro­py, Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Au­stra­lii. Oni,
przy­by­sze z bied­nych kra­jów Azji i Afry­ki. Wszy­scy przy­je­cha­li­śmy do
Du­ba­ju po pie­ni­ądze. My je­ste­śmy bo­ga­ci i miesz­ka­my
w dwu­stu­me­tro­wych apar­ta­men­tach albo wil­lach z ba­se­nem w ogro­dzie,
a po dru­giej stro­nie oni – gnie­żdżący się po sze­ściu lub ośmiu w jed­nym
po­ko­ju, śpi­ący na łó­żkach pi­ętro­wych i ży­jący na gra­ni­cy nędzy. My
szczęśliw­cy, oni pe­chow­cy. Szczęśliw­cy uśmie­cha­ją się i mó­wią: Hi,
how are you? – „Cze­ść, co sły­chać?”, i od razu otrzy­mu­ją au­to­ma­tycz­ną
od­po­wie­dź, że „wszyst­ko jest okej”. Pe­chow­cy wi­ta­ją się ule­głym:
„Good mor­ning, ma­da­me, good mor­ning, sir”, czy­li: „Dzień do­bry pani,
dzień do­bry panu”. Od ci­ągłe­go po­wta­rza­nia tej fra­zy ma­da­me i sir
zle­wa się w jed­no „ma­dam­sir”, na­wet gdy mó­wią tyl­ko do jed­nej oso­by.
To, co nas dzie­li, znaj­du­je od­zwier­cie­dle­nie w języ­ku.
O Ste­pha­nie Su­ther­land prze­czy­ta­łam w ga­ze­cie. Ko­bie­ta na zdjęciu
przy­ci­ąga­ła wzrok – blond wło­sy, ra­do­sne oczy i uśmiech jak z re­kla­my
ame­ry­ka­ńskiej kli­ni­ki den­ty­stycz­nej. Zo­sta­ła no­mi­no­wa­na do
pre­sti­żo­wej emi­rac­kiej na­gro­dy dla ko­biet pro­wa­dzących dzia­łal­no­ść
cha­ry­ta­tyw­ną. Na zdjęciu po­zu­je ubra­na w czar­ny top i spód­ni­cę
w błękit­ne kwia­ty; wy­gląda, jak­by bra­ła udział w kon­kur­sie na miss
Ka­li­for­nii, a nie w wy­ści­gu po na­gro­dę dla za­an­ga­żo­wa­nych spo­łecz­nie.
Pro­wa­dzo­na przez nią or­ga­ni­za­cja Du­bai Mums Hel­ping Hands co roku
or­ga­ni­zu­je kil­ka im­prez cha­ry­ta­tyw­nych, wszyst­kie z my­ślą
o przy­je­żdża­jących do Du­ba­ju pra­cow­ni­kach fi­zycz­nych. Kil­ka­na­ście
ko­biet wy­naj­mu­je au­to­bus i je­dzie na osie­dle, gdzie miesz­ka­ją ro­bot­ni­cy.
Za­wo­żą tam owo­ce i wa­rzy­wa, ubra­nia, buty albo środ­ki czy­sto­ści.
Naj­częściej wy­bie­ra­ją po­ło­żo­ną w cen­trum dziel­ni­cę Al Quoz albo
So­na­pur w pó­łnoc­no-wschod­niej części Du­ba­ju. Miesz­ka­jący tam
Hin­du­si pre­cy­zyj­nie po­tra­fią prze­tłu­ma­czyć zna­cze­nie sło­wa so­na­pur.
W języ­ku urdu i hin­di okre­śle­nie to brzmi bar­dzo po­dob­nie i ozna­cza
„kra­inę zło­ta”. Na te­re­nie po sta­rym du­baj­skim cmen­ta­rzu od­da­lo­nym od
luk­su­so­wych nad­mor­skich dziel­nic po­wsta­ły domy dla po­nad stu
pi­ęćdzie­si­ęciu ty­si­ęcy przy­jezd­nych ro­bot­ni­ków. Nie ma pre­cy­zyj­nych
in­for­ma­cji, ilu ich tu­taj miesz­ka, ale na pew­no So­na­pur ni­ko­mu nie
ko­ja­rzy się ani z bo­gac­twem, ani ze zło­tem.
Obóz pra­cy do wy­na­jęcia! Naj­ta­ńszy, za 690 ty­si­ęcy zło­tych
mie­si­ęcz­nie. Praw­dzi­wy hot deal – jak re­kla­mu­je du­baj­ska stro­na
in­ter­ne­to­wa Pro­per­ty Fin­der. 27 600 zło­tych rocz­nie za po­kój, w któ­rym
zmie­ści się sze­ściu pra­cow­ni­ków (zgod­nie z pra­wem na jed­ne­go
czło­wie­ka po­win­ny przy­pa­dać 4 m2). Obok ogło­sze­nia do­pi­sek all
in­cl­u­si­ve, co w wy­pad­ku obo­zu pra­cy ozna­cza dużą wspól­ną kuch­nię,
po­kój mo­dlitw, cen­tral­ną kli­ma­ty­za­cję, ła­zien­ki i to­al­e­ty na ka­żdym
pi­ętrze (luk­sus!). Do tego in­ter­net i pral­ki au­to­ma­tycz­ne na mo­ne­ty.
Trzy­sta po­koi o po­wierzch­ni dwu­dzie­stu czte­rech me­trów
kwa­dra­to­wych, któ­re mają się stać do­mem tym­cza­so­wym dla ty­si­ąca
ośmiu­set pra­cow­ni­ków. W stycz­niu 2020 roku w sa­mym tyl­ko Du­ba­ju
mo­żna było wy­na­jąć 269 ta­kich obo­zów. „Obóz pra­cy” to dość
nie­for­tun­ne tłu­ma­cze­nie an­giel­skie­go okre­śle­nia la­bo­ur camps, czy­li
osie­dli dla naj­mniej za­ra­bia­jących ro­bot­ni­ków. We­dług emi­rac­kie­go
pra­wa fir­ma, któ­ra pła­ci pra­cow­ni­ko­wi mniej niż dwa ty­si­ące zło­tych,
zo­bo­wi­ąza­na jest za­pew­nić mu miesz­ka­nie. I za­pew­nia. Jed­no łó­żko
w sze­ścio- lub ośmio­oso­bo­wym po­ko­ju. Naj­mniej miej­sca zaj­mu­ją
me­ta­lo­we pi­ętru­sy z pian­ko­wy­mi ma­te­ra­ca­mi. Nie­wiel­ka szaf­ka, pó­łki
na ta­le­rze, kub­ki i wy­dzie­lo­na na ko­ry­ta­rzu prze­strzeń na buty. Ga­ze­ta
„Gulf News” w stycz­niu 2019 roku po­in­for­mo­wa­ła, że w Emi­ra­tach jest
trzy ty­si­ące dwie­ście ta­kich osie­dli.
O świ­cie w ka­żdym po­ko­ju sły­chać dźwi­ęk bu­dzi­ka. Nie­któ­rzy
wy­bie­ra­ją in­dyj­ską albo ne­pal­ską me­lo­dię, inni ty­po­we dzwon­ki
z te­le­fo­nu. Wsta­ją i wy­je­żdża­ją do pra­cy – bu­du­ją su­per­mar­ke­ty, ma­lu­ją
domy albo sta­wia­ją wie­żow­ce, wie­lu sprząta po­ko­je ho­te­lo­we, chod­ni­ki,
pla­żę, pra­cu­ją też jako kie­row­cy, po­my­wa­cze i ma­sa­ży­ści, inni
za­trud­nie­ni są do ochro­ny. Gdy wy­ru­sza­ją z po­ło­żo­nej w cen­trum
dziel­ni­cy Al Quoz, bez kło­po­tu zo­ba­czą naj­wy­ższy bu­dy­nek świa­ta, przy
lep­szej po­go­dzie do­strze­gą też pi­ęcio­gwiazd­ko­wy ho­tel w kszta­łcie
ża­gla. Za noc w ta­kim miej­scu za­pła­ci­li­by rów­no­war­to­ść
ośmio­mie­si­ęcz­nej pen­sji. Pra­cu­ją po osiem, dzie­si­ęć, dwa­na­ście go­dzin,
a po­tem wsia­da­ją do au­to­bu­sów i przy­je­żdża­ją z po­wro­tem. Mają
do­kład­nie tyle cza­su, by ugo­to­wać coś na ko­la­cję, po­roz­ma­wiać przez
te­le­fon z ro­dzi­ną i spraw­dzić w in­ter­ne­cie, co się dzie­je w ich wio­sce.
Wie­lu z nich zna tyl­ko język kra­ju, z któ­re­go po­cho­dzą, a zna­jo­mo­ść
an­giel­skie­go ko­ńczy na przy­wi­ta­niu: Good mor­ning, ma­da­me, good
mor­ning, sir.
W pi­ątek w dziel­ni­cy Al Quoz bu­dzi­ki dzwo­nią tyl­ko w nie­któ­rych
po­ko­jach. Nie sły­chać też gło­śne­go ryku sa­mo­cho­dów. To dzień wol­ny
od pra­cy, cho­ciaż nie wszy­scy mają tyle szczęścia i cza­sa­mi pra­cu­ją
przez sie­dem dni w ty­go­dniu. Na uli­cach prze­ci­na­jących ro­bot­ni­czą
dziel­ni­cę od­po­czy­wa­ją set­ki au­to­bu­sów. Żó­łte, czy­li te, któ­ry­mi dzie­ci
do­wo­żo­ne są do szkół, wy­gląda­ją jak z fil­mów o ame­ry­ka­ńskiej
pro­win­cji. Obok nich za­par­ko­wa­no też dzie­si­ąt­ki bia­łych bu­sów,
z nie­wiel­ki­mi wia­tracz­ka­mi za­miast kli­ma­ty­za­cji. To wła­śnie nimi w dni
ro­bo­cze pra­cow­ni­cy do­je­żdża­ją do pra­cy. Za­nie­czysz­czo­ne po­wie­trze
drży od pia­sku i sło­ńca. La­tem na­wet o ósmej rano trud­no jest wy­jść na
ze­wnątrz. Trze­ba jak naj­szyb­ciej prze­jść z jed­ne­go cie­nia rzu­ca­ne­go
przez trzy­pi­ętro­wy blok do dru­gie­go. Nikt na­wet nie po­my­ślał, by
chod­ni­ki obok ro­bot­ni­czych blo­ko­wisk po­ob­sa­dzać pal­ma­mi. Te
za­re­zer­wo­wa­no dla luk­su­so­wych ale­jek w bo­ga­tych eks­pac­kich
dziel­ni­cach. Jest jesz­cze jed­na rzecz, któ­ra wy­ró­żnia ta­kie osie­dla –
wi­docz­ne z da­le­ka sznu­ry z pra­niem. W pi­ąt­ko­wy po­ra­nek na su­szar­kach
po­wie­wa­ją ko­szul­ki, spodnie, ko­szu­le w kra­tę albo nie­bie­skie pasy.
Wi­szą dre­li­chy bu­dow­la­ńców i chust­ki za­wi­ązy­wa­ne na gło­wie,
chro­ni­ące przed ża­rem z nie­ba i wpe­łza­jącym wszędzie pia­skiem.
W czwar­tek wie­czo­rem i pi­ątek rano au­to­ma­ty na mo­ne­ty pra­cu­ją bez
chwi­li prze­rwy. To czas wiel­kie­go pra­nia, mo­ment, gdy prze­po­co­ne
przez cały ty­dzień ciu­chy od­zy­sku­ją za­pach inny niż kil­ku­dnio­we­go
potu. Wi­ęk­szo­ść miesz­ka­ńców zdąży też pó­jść do fry­zje­ra, cho­ciaż i tak
nie mają dla kogo się stro­ić – prze­cież ich żony miesz­ka­ją ty­si­ące
ki­lo­me­trów stąd. W pi­ątek ro­bot­ni­cy mają też czas na za­ku­py i roz­mo­wy
w kil­ku­na­stu języ­kach świa­ta. Przy­je­cha­li z In­dii, Ne­pa­lu, Ban­gla­de­szu,
Pa­ki­sta­nu, Ugan­dy czy Ery­trei. O tym, że jest kraj, w któ­rym pu­sty­ni
wy­dar­to pia­sek i po­sta­wio­no bu­dyn­ki ze szkła, wie­dzie­li chy­ba od
za­wsze. Mają prze­cież sąsia­dów, któ­rzy pra­cu­ją w Du­ba­ju, będą
pra­co­wać w Du­ba­ju albo przy­naj­mniej szu­ka­ją pra­cy w Du­ba­ju. Są
i tacy, któ­rzy po kil­ku la­tach wró­ci­li do sie­bie. Za za­ro­bio­ne pie­ni­ądze
za­ło­ży­li nie­wiel­ką re­stau­ra­cję albo skle­pik i po­wie­si­li szyld z na­pi­sem
„Du­bai Shop”. Pe­łno ta­kich w in­dyj­skich albo pa­ki­sta­ńskich wio­skach.
– Gdy za­czy­na­ły­śmy pra­cę z Du­bai Mums Hel­ping Hands,
chcia­ły­śmy po­znać ży­cie tu­tej­szych ro­bot­ni­ków i do­wie­dzieć się, ja­kie
mają po­trze­by.
Pi­ęk­na jak na zdjęciu w ga­ze­cie Ste­pha­nie Su­ther­land za­mó­wi­ła
po­dwój­ne espres­so. Sie­dzi­my w lu­bia­nej przez eks­pa­tów au­stra­lij­skiej
re­stau­ra­cji Tom and Serg w Al Quoz. Po­prze­my­sło­wa dziel­ni­ca,
z osie­dla­mi dla ro­bot­ni­ków, ma­ły­mi warsz­ta­ta­mi i wiel­ką ce­men­tow­nią,
sta­ła się po­pu­lar­nym miej­scem dla szu­ka­jących di­zaj­ner­skich ka­fe­jek
i al­ter­na­tyw­nych ga­le­rii sztu­ki. Ste­pha­nie pre­cy­zyj­nie za­pla­no­wa­ła
dzi­siej­szy po­ra­nek. Ma trzy spo­tka­nia i go­dzi­nę dla dzien­ni­kar­ki
z Pol­ski. Jest bar­dzo za­jęta, oprócz za­an­ga­żo­wa­nia w ak­cje cha­ry­ta­tyw­ne
dzia­ła jako mama na pe­łen etat. Za­nim jej pro­jekt zjed­no­czył kil­ka­set
ko­biet, pró­bo­wa­ła do­wie­dzieć się, jak sen­sow­nie po­ma­gać naj­ubo­ższym.
– Cho­dzi­łam po Al Quoz z fo­to­graf­ką, za­cze­pia­ły­śmy prze­chod­niów
i py­ta­ły­śmy: „Jaka jest two­ja wy­ma­rzo­na pra­ca? Gdy­byś mógł
zre­ali­zo­wać tyl­ko jed­no ży­cze­nie, to co by to było? Ja­kie jest two­je
ma­rze­nie?”, pró­bo­wa­ły­śmy do­wie­dzieć się od ro­bot­ni­ków.
– I co?
– I ci­sza. Od­kry­ły­śmy, że oni nie po­tra­fią od­po­wie­dzieć na te py­ta­nia.
Nie cho­dzi­ło wca­le o nie­zna­jo­mo­ść języ­ka. Usia­dły­śmy po­tem, żeby
za­sta­no­wić się, gdzie po­pe­łnia­my błąd, i do­szły­śmy do wnio­sku, że są to
lu­dzie, któ­rzy nie na­uczy­li się ma­rzyć. Nie wie­dzą, jak okre­ślić swo­je
cele, jak do nich dążyć i jak roz­wi­ązy­wać pro­ble­my. Nie zda­wa­łam so­bie
spra­wy, że „ma­rze­nia” są czy­mś, co przy­na­le­ży do nas, bo­ga­tych lu­dzi
z bo­ga­te­go świa­ta. Wie­lu ro­bot­ni­ków z Al Quoz czy So­na­pur nie po­tra­fi
pi­sać, nie­któ­rzy ni­g­dy nie cho­dzi­li do szko­ły, inni całe ży­cie pra­co­wa­li
tyl­ko w go­spo­dar­stwie. Jak­kol­wiek dziw­nie to brzmi, ży­cie w Du­ba­ju
wy­da­je się dla nich lep­sze. W In­diach, Afga­ni­sta­nie czy Ban­gla­de­szu za
taką samą pra­cę do­sta­li­by pięć razy mniej­szą pen­sję, a prze­cież pra­cy nie
ma, więc wszy­scy wy­sy­ła­ją ci­ężko za­ro­bio­ne pie­ni­ądze do domu.
Nie­wie­lu z nich chcia­ło­by na­tych­miast tam wró­cić – wy­ja­śnia Ste­pha­nie.

BUTY DLA MĘŻCZYZN

W li­sto­pa­do­wy pi­ątek z Ame­ry­kan­ka­mi z Du­bai Mums Hel­ping Hands


za­wio­złam ro­bot­ni­kom buty. Kam­pa­nia „Sho­es for So­na­pur”
przy­ci­ągnęła na Fa­ce­bo­oku tych, któ­rzy ze­chcie­li się po­dzie­lić lek­ko
zno­szo­ny­mi nike’ami albo new ba­lan­ce’ami. Po pol­sku na­zwa kam­pa­nii
brzmi jesz­cze le­piej: „Buty dla kra­iny ze zło­ta”. Wi­dać nie dla
wszyst­kich zło­to ozna­cza to samo. Ty­si­ąc ze­bra­nych par adi­da­sów
i męskich pó­łbu­tów przy­wie­źli­śmy au­to­bu­sem, któ­ry za­par­ko­wał przy
bra­mie pro­wa­dzącej do jed­ne­go z osie­dli. Słu­żby po­rząd­ko­we po­mo­gły
usta­wić po­trze­bu­jących pa­nów w rząd­ku. Sta­li gęsie­go w swo­ich
afga­ńskich sza­ra­wa­rach, hin­du­skich kur­tach i no­szo­nym na bio­drach
pa­sie ma­te­ria­łu – dho­ti. Jak w sce­no­gra­fii ogrom­nej pral­ni. Su­szące się
ubra­nia wi­sia­ły wła­ści­wie wszędzie. Rzad­ko się zda­rza, żeby
Eu­ro­pej­czy­cy albo Ame­ry­ka­nie od­wie­dza­li tę dziel­ni­cę mia­sta. Co
in­ne­go w cen­trum, w Al Quoz mo­żna na­wet spo­tkać tu­ry­stów, ale
w So­na­pur ni­g­dy.
– Czy do­sta­łeś kie­dyś tu­taj coś za dar­mo?
– Ni­g­dy – mówi ci­cho Ne­pal­czyk, któ­ry ode­brał już swo­ją parę lek­ko
zu­ży­tych adi­da­sów.

– Good mor­ning, ma­da­me. Pra­cu­ję w Du­ba­ju już od dwu­dzie­stu lat,


a przy­je­cha­łem z Pa­ki­sta­nu. Co mie­si­ąc do Pe­sza­wa­ru wy­sy­łam
pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy pa­ki­sta­ńskich ru­pii (w prze­li­cze­niu 1200 zło­tych).
Tam ku­pu­ją le­kar­stwa, żona pła­ci za nasz dom. To nie­wie­le, ale bez tych
pie­ni­ędzy nie da­ło­by się prze­żyć.
– Good mor­ning, ma­da­me. Mam na imię Ash­raf i je­stem z Egip­tu,
kie­dyś przez sze­ść lat w Du­ba­ju pra­co­wał mój oj­ciec. Przy­je­żdża­łem
tu­taj w od­wie­dzi­ny i pew­ne­go dnia mu­sia­łem zo­stać. Miesz­kam tu od
trzech lat. Co mie­si­ąc wy­sy­łam ro­dzi­nie 1200 dir­ha­mów, wszyst­ko na
cze­sne dla mo­jej stu­diu­jącej sio­stry. Zo­sta­je mi 800 dir­ha­mów na ży­cie.
Dwa razy w mie­si­ącu wy­cho­dzę w pi­ąt­ki, żeby tro­chę się ro­ze­rwać. Jadę
nad mo­rze i my­ślę, że je­stem szczęścia­rzem, bo prze­cież nie ka­żdy
może so­bie na to po­zwo­lić.
– Good mor­ning, ma­da­me. Po­cho­dzę z In­dii i tęsk­nię do desz­czu. Tu
nie ma desz­czu. Mam bar­dzo do­brą pra­cę, nad­zo­ru­ję mon­taż
kli­ma­ty­za­cji. Za­ra­biam trzy ty­si­ące i jed­ną trze­cią z tego wy­sy­łam do
domu, resz­tę od­kła­dam. Tam, gdzie miesz­kam, to bar­dzo dużo.
Tra­fi­ły­ście na do­bre osie­dle w So­na­pur. Mamy dużą kuch­nię, tyl­ko sze­ść
osób w po­ko­ju i wodę do­stęp­ną przez dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na
dobę. Dla wie­lu miesz­ka­jących tu ro­bot­ni­ków to praw­dzi­wy luk­sus.
– Pła­czesz cza­sem?
– Zda­rzy­ło mi się przed­wczo­raj. Dzwo­ni­łem do domu i oka­za­ło się, że
mama jest bar­dzo cho­ra, a ja nie mogę jej na­wet przy­tu­lić.
W wi­ęk­szo­ści blo­ków w So­na­pur miesz­ka­ją tyl­ko mężczy­źni. Brak
ko­biet rzu­ca się w oczy. So­na­pur to świat mężczyzn.

AL­K HAM­D U­L IL­L AH

Al­kham­du­lil­la­ha lu­dzie z jego wio­ski na­zy­wa­li Bad­shah, co w ich


języ­ku ozna­cza „król”. Pa­ki­sta­ński „Król” jest do­brym mu­zu­łma­ni­nem
i uwa­ża, że nie­źle tra­fił. Jest kie­row­cą. Upal­ne dni spędza
w kli­ma­ty­zo­wa­nym sa­mo­cho­dzie. Pra­cu­je dla mi­ędzy­na­ro­do­wej
kor­po­ra­cji i ma bar­dzo do­bre­go sze­fa. Do domu wy­sy­ła 1800 dir­ha­mów
(oko­ło 490 do­la­rów) i z dumą mówi, że to ca­łkiem do­brze i że nie­dłu­go
po­sta­wi swój pierw­szy dom. Będzie z gli­ny i w cza­sie desz­czu może
prze­cie­kać, na szczęście po­wsta­jące dziu­ry ła­two da się za­ła­tać.
– Przy­je­cha­łem z wio­ski obok Pe­sza­wa­ru. Jest tak mała, że
z trud­no­ścią mo­żna ją zna­le­źć na ma­pie. Sto do­mów i ze wszyst­kich
wy­je­chał ktoś do pra­cy w Du­ba­ju. Mam trzy sio­stry i je­stem je­dy­nym
mężczy­zną w ro­dzi­nie. Na­sza tra­dy­cja mówi, że to wła­śnie mężczy­zna
po­wi­nien dbać o dom. Gdy mia­łem pięć lat, uma­rła mama, a gdy
sko­ńczy­łem osiem­na­ście lat, na ser­ce zma­rł tata. Nie mo­głem się uczyć
i po­sze­dłem do pra­cy, by za­ro­bić na ro­dzi­nę. Bu­do­wa­łem domy, ale
prze­cież nie bu­du­je się u nas aż tylu do­mów. Za­cząłem zbie­rać drew­no
na opał, któ­re po­tem sprze­da­wa­łem. W mo­jej wio­sce jest mały skle­pik,
często było tak, że pie­ni­ądze ko­ńczy­ły się już w po­ło­wie mie­si­ąca.
My­śla­łem wte­dy: „Dla­cze­go to nie ja uma­rłem?”, no i trze­ba było ze­brać
pie­ni­ądze i po­je­chać do Du­ba­ju.
Bad­shah opo­wia­da dro­bia­zgo­wo i po­wo­li. Jego smut­na twarz zmie­nia
się, gdy my­śli o le­sie w oko­li­cach ro­dzin­nej wio­ski. Zie­lo­ne li­ście,
praw­dzi­we zimy i nie­go­rące lato. W wol­ne pi­ąt­ki ubie­ra się pew­nie
w tra­dy­cyj­ny pa­ki­sta­ński strój, ale dzi­siaj wło­żył błękit­ną wy­pra­ną
ko­szu­lę z du­żym logo za­trud­nia­jącej go kor­po­ra­cji. Gdy przy­je­chał do
Du­ba­ju, miał pi­ęt­na­ście ty­si­ęcy pa­ki­sta­ńskich ru­pii ze­bra­nych od ca­łej
ro­dzi­ny i nie umiał ani sło­wa po an­giel­sku. Nie mó­wił ta­kże w języ­ku,
któ­ry jest zro­zu­mia­ły dla wi­ęk­szo­ści Hin­du­sów, bo miesz­ka w re­gio­nie,
gdzie mówi się po pasz­tu­ńsku. Po przy­je­ździe do Emi­ra­tów na­uczył się
an­giel­skie­go, a po­tem hin­di, urdu i zro­bił pra­wo jaz­dy. Gdy spła­cił już
swo­je dłu­gi, po­szu­kał w Pa­ki­sta­nie żony.
– Sta­ra­łem się naj­pierw o swo­ją da­le­ką ku­zyn­kę. Nie­ste­ty wu­jek nie
chciał od­dać mi cór­ki, bo by­łem bied­ny jak mysz ko­ściel­na. W ko­ńcu
zna­la­złem żonę w ro­dzi­nie wiej­skie­go na­uczy­cie­la, ta­kie­go jak mój
oj­ciec. Ma na imię Tab­ba­sum, to zna­czy szczęście. I te­raz raz w roku
je­żdżę do niej na mie­si­ęcz­ne wa­ka­cje. By­łem już czte­ry razy. Uro­dził
nam się syn i było co­raz le­piej, ale dwa lata temu wró­ci­łem z wa­ka­cji,
a mój ko­le­ga pła­cze: „Bad­shah, jest nas za dużo, nie po­trze­bu­ją dwóch
kie­row­ców, oni nas chcą zre­du­ko­wać i je­den z nas będzie mu­siał
ode­jść”. „Nic się nie martw. Ja mam małą ro­dzi­nę, a ty dużą i jesz­cze
utrzy­mu­jesz in­nych krew­nych. Pój­dę do sze­fa i po­pro­szę, żeby to mnie
zwol­nił”, po­wie­dzia­łem, cho­ciaż to nie była ła­twa de­cy­zja. Mu­sia­łem
o tym po­roz­ma­wiać z żoną, było jej ci­ężko, ale zro­zu­mia­ła, że tak
trze­ba. Je­stem młod­szy od ko­le­gi, mam tyl­ko trzy­dzie­ści czte­ry lata,
zna­la­złbym so­bie ja­kąś pra­cę. Ko­le­ga był mi bar­dzo wdzi­ęcz­ny. Jed­nak
wszyst­ko do­brze się sko­ńczy­ło, fa­bry­ka zde­cy­do­wa­ła, że zo­sta­wi nas
obu. Wi­dać tak mia­ło być. Al­lah mówi, że je­śli za­my­ka­ją się jed­ne
drzwi, to otwie­ra się sto in­nych.

SER­C A DLA KO­B IET

– Ko­cha­my was – mówi Ne­pal­ka do fi­li­pi­ńskie­go fry­zje­ra, któ­ry


wła­śnie pod­ci­ął jej grzyw­kę.
Naj­wi­ęk­sza im­pre­za przy­go­to­wa­na przez Ste­pha­nie i jej Du­bai Mums
Hel­ping Hands od­by­ła się w Al Qouz. Tuż przed 14 lu­te­go, w pi­ąt­ko­wy
po­ra­nek, w jed­nym z ko­bie­cych osie­dli zor­ga­ni­zo­wa­no wa­len­tyn­ki.
Za­rządza­jący osie­dlem na pla­cu przed blo­ka­mi wy­sta­wi­li sto­ły i krze­sła.
Wszyst­kie du­baj­skie dziel­ni­ce ro­bot­ni­cze wy­gląda­ją dość po­dob­nie.
We­wnętrz­ne atrium oto­czo­ne jest bu­dyn­kiem w kszta­łcie li­te­ry
U i wy­gląda jak przy­ciem­nio­na stud­nia z wi­do­kiem na błękit­ne nie­bo.
To, co jest kło­po­tli­we w cza­sie zimy, sta­je się nie­zwy­kle prak­tycz­ne
w trak­cie męczące­go lata. Z ba­lu­strad – jak wszędzie – zwi­sa su­szące się
pra­nie. Do po­szcze­gól­nych po­koi wcho­dzi się z ze­wnętrz­nych bal­ko­nów.
W ka­żdym z nich miesz­ka sze­ść albo osiem ko­biet.
– Na po­cząt­ku, gdy uło­ży­ły­śmy na roz­sta­wio­nych sto­łach kar­to­no­we
ser­dusz­ka, pa­trzy­ły na nas nie­uf­nie.
„Dla­te­go że je­steś wspa­nia­ła” – wy­ka­li­gra­fo­wa­ła Ste­pha­nie na kil­ku
z nich. Au­stra­lij­ki wy­jęły z ko­szy spodnie, spód­ni­ce i bluz­ki. Wy­gła­dzi­ły
je i wy­wie­si­ły na przy­wie­zio­nych wie­sza­kach tak, by wszyst­ko było
go­to­we na wa­len­tyn­ko­wą gie­łdę ubrań. Fi­li­pi­ński sty­li­sta przy­wió­zł
swo­je ko­le­żan­ki i ko­le­gów, by miesz­kan­ki osie­dla mo­gły się po­czuć jak
u fry­zje­ra. Mo­żna pod­ci­ąć grzyw­kę albo ko­ńców­ki, do dar­mo­wej usłu­gi
do­ło­żo­no jesz­cze ma­saż. Eu­ro­pej­ki pod kie­row­nic­twem Ame­ry­kan­ki
ja­po­ńskie­go po­cho­dze­nia uczy­ły się, jak ro­bić ser­ca z ma­te­ria­łu. Dwa
wcze­śniej przy­go­to­wa­ne ka­wa­łki płót­na trze­ba zszyć rów­niut­ko przy
brze­gu, a po­tem przez ma­le­ńki otwór wło­żyć do środ­ka wy­pe­łnie­nie, tak
by po­wsta­ła ele­ganc­ka po­du­szecz­ka. Ka­na­dyj­ki przy­nio­sły upie­czo­ne
wcze­śniej cia­sto. Był pi­ątek, wi­ęk­szo­ść miesz­ka­jących na że­ńskim
osie­dlu ro­bot­nic mia­ło dzień wol­ny.
– Good mor­ning, ma­da­me. A mnie zro­bi­cie fry­zu­rę? Je­stem tu­taj
pra­wie nowa, ale kie­dyś miesz­ka­łam przez pięć lat w Du­ba­ju.
Po­je­cha­łam do Ne­pa­lu, bo za­cho­ro­wał mój mąż, no i mie­si­ąc temu
wró­ci­łam. Pra­cu­ję w ochro­nie, nie­raz się zda­rza, że dziew­czy­ny się
po­kłó­cą albo na­wet po­bi­ją. Gdy wal­czą Ugan­dyj­ki z Hin­du­ska­mi, bywa
tu­taj na­praw­dę go­rąco, dla­te­go po­trzeb­na jest ochro­na w obo­zie. Nie
wy­obra­żasz so­bie, jaka je­stem dzi­siaj szczęśli­wa. Wresz­cie przy­da­rzy­ło
nam się coś cie­ka­we­go – mówi i pra­wie za­po­mi­na, że jej dom w 2015
roku w ci­ągu kil­ku mi­nut znik­nął z po­wierzch­ni zie­mi.
Trzęsie­nie zie­mi w Ne­pa­lu spra­wi­ło, że mu­sia­ła za­czy­nać od nowa.
W pierw­szym mie­si­ącu pra­cy w Du­ba­ju wy­sła­ła do domu dwa­dzie­ścia
czte­ry ty­si­ące ru­pii, czy­li 1200 zło­tych.
– Mąż jest cho­ry, syn nie może jesz­cze za­ra­biać, więc przy­je­cha­łam tu
z po­wro­tem. Ale je­stem szczęśli­wa, bo mogę pra­co­wać. Cza­sem
za­ta­ńczę, za­śpie­wam, opie­ku­ję się in­ny­mi, bo gdy­bym my­śla­ła
o wszyst­kich nie­szczęściach, któ­re mnie spo­tka­ły, to na pew­no bym
zwa­rio­wa­ła – opo­wia­da.
Tym­cza­sem obok, na roz­po­czy­na­jącej się gie­łdzie ubrań dziew­czy­ny
mogą wy­brać po trzy bluz­ki, swe­try, spodnie albo su­kien­ki. Po­tem od
nowa usta­wia­ją się w rów­niut­kiej ko­lej­ce i tak aż do wy­czer­pa­nia
za­pa­sów.
– Good mor­ning, ma­da­me. To oczy­wi­ste, że je­ste­śmy tu tyl­ko dla
pie­ni­ędzy – mówi pi­ęk­na Ugan­dyj­ka z uszy­tym przed chwi­lą
ser­dusz­kiem z ga­łgan­ków przy­pi­ętym do bluz­ki. – Ale nie mo­że­my cały
czas na­rze­kać. W Ugan­dzie nie ma pra­cy, a ja utrzy­mu­ję dwój­kę dzie­ci.
Często z nimi roz­ma­wiam i one py­ta­ją: „Mamo, kie­dy wró­cisz?”. To
naj­trud­niej­szy mo­ment na­szej roz­mo­wy. Za­wsze od­po­wia­dam, że
chcia­ła­bym jak naj­szyb­ciej, ale do­brze wiem, że tak szyb­ko nie wró­cę.
Dzi­siaj wy­ślę im wa­sze zdjęcia i ser­dusz­ko, któ­re zro­bi­łam, i na­pi­szę:
„Zo­bacz­cie, one przy­je­cha­ły spe­cjal­nie do nas, do na­sze­go obo­zu, są
z ró­żnych stron świa­ta i dba­ją, żeby było nam tu do­brze”. My­ślę, że
dzie­ci się ucie­szą, praw­da?
– A co chcia­ła­byś ro­bić, gdy­byś nie mu­sia­ła pra­co­wać w Du­ba­ju?
– Chcia­łam być dzien­ni­kar­ką albo praw­nicz­ką, ale moja mama
wy­cho­wy­wa­ła nas sa­mot­nie i o wy­kszta­łce­niu mo­głam tyl­ko po­ma­rzyć.
Wszyst­ko, co ro­bię, ro­bię z my­ślą o przy­szło­ści mo­ich dzie­ci.
– Good mor­ning, ma­da­me – wita mnie jesz­cze ład­niej­sza Ugan­dyj­ka.
Obie pra­cu­ją w Van Cle­ef and Ar­pels jako pa­nie od­po­wie­dzial­ne za
ochro­nę luk­su­so­we­go bu­ti­ku. Co­dzien­nie rano wsia­da­ją do bia­łe­go
au­to­bu­su i jadą do Du­bai Mall – naj­wi­ęk­sze­go cen­trum han­dlo­we­go na
świe­cie. Mają szczęście, nie mu­szą stać na ze­wnątrz w tem­pe­ra­tu­rze
pi­ęćdzie­si­ęciu stop­ni Cel­sju­sza. Pra­cu­ją przed skle­pem, na
kli­ma­ty­zo­wa­nych ko­ry­ta­rzach i z za­zdro­ścią spo­gląda­ją na tych, któ­rzy
ku­pu­ją dia­men­ty i na­szyj­ni­ki z pe­reł. Może na­wet nie wie­dzą, ile
kosz­tu­je chro­nio­na przez nie bi­żu­te­ria, bo Van Cle­ef and Ar­pels nie
dru­ku­je me­tek z ce­na­mi.
– Nie lu­bię tego osie­dla, nie zno­szę miej­sca, gdzie miesz­ka­my. Sła­be
sa­ni­ta­ria­ty, brud­ne ła­zien­ki, a do tego wszędzie do­oko­ła blo­ki, w któ­rych
miesz­ka­ją tyl­ko mężczy­źni. Nie czu­ję się bez­piecz­nie. Jak wy­cho­dzi­my,
to ci­ągle nas ob­ser­wu­ją, a na­wet pró­bu­ją do­ty­kać po pu­pie.
We wspól­nej kuch­ni Fi­li­pin­ki dzie­lą się ze mną je­dze­niem. Pró­bu­ję
cia­ste­czek z płat­ków owsia­nych skle­jo­nych słod­kim sy­ro­pem. Pa­trzę na
ścia­ny i podło­gę w bru­nat­nym ko­lo­rze. Do­oko­ła kli­ma­ty­za­to­rów skra­pla
się woda. Pla­my wil­go­ci przy­po­mi­na­ją, że nikt nie od­na­wiał tego
po­miesz­cze­nia od lat. Czar­no jest też do­oko­ła dwu­pal­ni­ko­wych
ku­che­nek. Mam wra­że­nie, że w ich ro­gach, w miej­scach, do któ­rych nie
do­cho­dzi alu­mi­nio­wa fo­lia ochron­na, wi­dzę pla­my ple­śni. Zresz­tą trud­no
się dzi­wić – przez tę kuch­nię prze­cho­dzi co­dzien­nie czte­ry­sta
pi­ęćdzie­si­ąt go­tu­jących ko­biet. Na­wet je­śli część przy­go­to­wu­je po­si­łki
wspól­nie, to i tak jest ich tu zde­cy­do­wa­nie za dużo.
Za to w po­ko­ju sze­ściu Fi­li­pi­nek pa­nu­je ide­al­ny po­rządek. Nad
ka­żdym łó­żkiem wi­szą w rów­nych rząd­kach zdjęcia ro­dzi­ny: sio­stry,
bra­cia, mężo­wie i dzie­ci. W ró­żo­wej pla­sti­ko­wej ram­ce są też uko­cha­ni
dziad­ko­wie.
– Za­wsze mamy tu czy­sto. Zu­pe­łnie ina­czej niż u Ne­pa­lek
i dziew­czyn z Ugan­dy. Po­ma­ga­my so­bie na­wza­jem. Jed­ne przy­cho­dzą
wcze­śniej i mu­szą ugo­to­wać dla ca­łe­go po­ko­ju. Te, któ­re ko­ńczą pra­cę
pó­źniej, zmy­wa­ją na­czy­nia i sprząta­ją. Dys­cy­pli­na pra­wie jak
w woj­sku – tłu­ma­czą.
Na pó­łce przy drzwiach sto­ją rów­no usta­wio­ne czte­ry kub­ki ze
szczo­tecz­ka­mi do zębów.
– U nas Fi­li­pin­ki miesz­ka­ją z Fi­li­pin­ka­mi, a Ne­pal­ki z Ne­pal­ka­mi.
Gdy­by było ina­czej, od razu wy­bu­chły­by kłót­nie. Awan­tu­ra może się
za­cząć od byle cze­go, na­wet z po­wo­du kli­ma­ty­za­cji. Ne­pal­ki jej nie
po­trze­bu­ją, a my wręcz od­wrot­nie. Ró­żni­my się tym, co go­tu­je­my, jak
jemy i ja­kiej mu­zy­ki słu­cha­my. W jed­nej kuch­ni spo­ty­ka­ją się ci, któ­rzy
pie­ką kur­cza­ka, i we­ge­ta­rian­ki z In­dii. Jed­ne są po­ukła­da­ne i prak­tycz­ne,
inne w ogó­le nie dba­ją o po­rządek. To nie jest do­bre, gdy w jed­nym
miej­scu miesz­ka tylu lu­dzi.
Fi­li­pin­ki nie mó­wią tego z ża­lem. Nie na­rze­ka­ją i nie zło­rze­czą.
Ak­cep­tu­ją.

GE­R AL­D I­N E

Ge­ral­di­ne za żad­ne skar­by nie za­miesz­ka­ła­by w obo­zie ro­bot­ni­ków.


Mówi, że wszyst­ko jest lep­sze od czte­ry­stu pi­ęćdzie­si­ęciu ko­biet
ró­żnych na­ro­do­wo­ści w jed­nym miej­scu.
– Przy­je­cha­łam z Ma­ni­li sze­ść lat temu i gdy cho­dzę po uli­cach
Du­ba­ju, to cza­sa­mi wy­da­je mi się, jak­bym była na Fi­li­pi­nach. Tyle nas
tu pra­cu­je.
Ge­ral­di­ne nie do ko­ńca ma ra­cję. Naj­wi­ęcej ro­bot­ni­ków
w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach po­cho­dzi z In­dii. Jest ich dwa mi­lio­ny
sze­śćset ty­si­ęcy. Fi­li­pi­ńczy­ków miesz­ka tu po­nad pół mi­lio­na, czy­li
nie­spe­łna pięć pro­cent wszyst­kich miesz­ka­ńców. O wie­le wi­ęcej jest
oby­wa­te­li Pa­ki­sta­nu (mi­lion dwie­ście ty­si­ęcy) i Ban­gla­de­szu (sie­dem­set
ty­si­ęcy). Cie­ka­we, jak się czu­je w tym to­wa­rzy­stwie nie­wie­le
po­nadmi­lio­no­wa mniej­szo­ść Emi­rat­czy­ków.
Ge­ral­di­ne sama wy­cho­wu­je tro­je dzie­ci, wszyst­kie cho­dzą do
pry­wat­nej szko­ły. Kie­dy zo­sta­ła zwol­nio­na z dru­kar­ni, zda­ła so­bie
spra­wę, że tam nie znaj­dzie pra­cy, któ­ra po­zwo­li­ła­by jej wy­kszta­łcić
ro­dzi­nę. O tym, ile mo­żna za­ro­bić w Du­ba­ju, sły­sza­ła dzie­si­ąt­ki razy.
Zna­la­zła w Ma­ni­li od­po­wied­nią agen­cję, za­pła­ci­ła rów­no­war­to­ść pi­ęciu
ty­si­ęcy zło­tych i wkrót­ce do­sta­ła pro­po­zy­cję pra­cy. Jej dzie­ci mia­ły
wte­dy od­po­wied­nio sze­ść, osiem i dzie­wi­ęć lat.
– Za­trud­ni­ła mnie agen­cja sprząta­jąca. W kontr­ak­cie było na­pi­sa­ne, że
będę sprząta­ła biu­ra, po­ko­je ho­te­lo­we, szko­ły albo szpi­ta­le. Przy­je­żdżam
i szok. Oka­za­ło się, że moja fir­ma wy­naj­mu­je sprzątacz­ki do pry­wat­nych
miesz­kań. Na­wet czte­ry domy w ci­ągu jed­ne­go dnia. Za go­dzi­nę
sprząta­nia fir­ma do­sta­je 30 dir­ha­mów (w prze­li­cze­niu 8 do­la­rów), ale
moja pierw­sza pen­sja wy­no­si­ła 1100 dir­ha­mów (300 do­la­rów). Nie
umia­łam sprzątać tak, jak ży­czy­ły so­bie te arab­skie pa­nie z wil­li na
wy­spie pal­mie. Pierw­sza, Li­ban­ka, od razu na­ska­rży­ła, że nie po­tra­fię
ogar­nąć kuch­ni, bo tam wszyst­ko mu­sia­ło być zgod­nie z za­sa­da­mi
ha­lal/ha­ram. Ko­le­żan­ki mu­sia­ły mnie prze­szko­lić. Po mie­si­ącu moje
ręce za­ata­ko­wał reu­ma­tyzm i nie mo­głam ru­szać dło­ńmi. Po­tem my­łam
okna na czter­dzie­stym pi­ętrze. Trze­ba było otwo­rzyć jed­no z nich
i moc­no się wy­chy­lić. Nie by­łam w sta­nie się do tego zmu­sić, więc
zro­bi­łam to po swo­je­mu. Wszyst­ko za­re­je­stro­wa­ła ka­me­ra, więc
na­ska­rży­li na mnie pra­co­daw­cy.
Ge­ral­di­ne, jak wi­ęk­szo­ść Fi­li­pi­ńczy­ków, jest nie­wy­so­ka. Ma tyl­ko 149
cen­ty­me­trów wzro­stu, ale to wul­kan ener­gii. Dzi­siaj brud­ne po bu­rzy
pia­sko­wej okna, kurz i za­piasz­czo­ny bal­kon nie są dla niej pro­ble­mem,
ale wy­obra­żam so­bie, że po­cząt­ki mu­sia­ły być trud­ne. Za­miesz­ka­ła
w pry­wat­nej wil­li z sie­dem­dzie­si­ęcio­ma ko­bie­ta­mi. Dzie­si­ęć osób
w jed­nym po­ko­ju. O szó­stej rano wsta­wa­ły, a bia­ły mi­kro­bus pod­wo­ził
je do miesz­kań, któ­re mia­ły tego dnia po­sprzątać. We­dług pra­wa
wszy­scy ro­bot­ni­cy po­win­ni miesz­kać na osie­dlach ro­bot­ni­czych albo
in­dy­wi­du­al­nie wy­naj­mo­wać miesz­ka­nie. Na­jem­ca, któ­ry je udo­stęp­nia,
musi zgło­sić się do spe­cjal­ne­go urzędu i uzy­skać na to zgo­dę.
Za­kwa­te­ro­wa­nie sie­dem­dzie­si­ęciu osób w jed­nej wil­li jest nie­zgod­ne
z pra­wem, ale zda­rza się wca­le nie tak rzad­ko.
– Spraw­dza­no nam wszyst­ko: czy wie­sza­my ubra­nia na wie­sza­kach,
czy nie przy­bi­ja­my ni­cze­go do ścian, na­wet zdjęć naj­bli­ższych. W nocy
nie mo­gły­śmy roz­ma­wiać, bo pil­nu­jącym za­wsze było za gło­śno. Bra­mę
wil­li za­my­ka­no o dwu­dzie­stej dru­giej, a je­śli ktoś się spó­źniał, mu­siał
za­pła­cić karę w wy­so­ko­ści 200 dir­ha­mów (50 do­la­rów). Do tego
pra­co­daw­ca za­trzy­mał wszyst­kim pasz­por­ty. Wiem, że prze­pi­sy się
zmie­ni­ły i nie wol­no tego ro­bić, ale moim zda­niem on na­dal trzy­ma
w sej­fie do­ku­men­ty ko­biet, któ­re przy­je­żdża­ją do pra­cy. Kie­dy po
za­ko­ńcze­niu kon­trak­tu po­wie­dzia­łam, że od­cho­dzę, po pro­stu się
wście­kł. Po­szłam na­wet do fi­li­pi­ńskiej am­ba­sa­dy na­ska­rżyć na nie­go.
W ko­ńcu sama ku­pi­łam wizę z ubez­pie­cze­niem, za­pła­ci­łam ha­racz, ale
te­raz mogę pra­co­wać na wła­sną rękę. Oczy­wi­ście do­pó­ki nie sko­ńczy mi
się wiza.
To częsty sce­na­riusz. Je­śli zna się an­giel­ski, mo­żna szu­kać pra­cy
sa­mo­dziel­nie. Wy­star­czy tyl­ko zna­le­źć nie­za­le­żne­go spon­so­ra, któ­re­mu
pła­ci się okre­ślo­ną mie­si­ęcz­ną staw­kę. Ge­ral­di­ne od razu zna­la­zła so­bie
też mniej­sze miesz­ka­nie i dzi­siaj dzie­li po­kój tyl­ko z czte­re­ma oso­ba­mi.
A wła­ści­wie z trze­ma, bo w pi­ąt­ko­we wie­czo­ry jed­no z łó­żek zaj­mu­je jej
sio­stra.
Mary Ann pra­cu­je jako maid, czy­li po­moc do­mo­wa, i przez cały
ty­dzień miesz­ka u swo­ich pa­ństwa. Na za­trud­nie­nie dziew­czy­ny
z Fi­li­pin, Ugan­dy czy In­dii po­zwo­lić może so­bie wła­ści­wie ka­żda le­piej
za­ra­bia­jąca ro­dzi­na, bez względu na to, czy po­cho­dzi z Eu­ro­py, Ame­ry­ki
czy ze Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów. Ma­ids to­wa­rzy­szą swo­jej fa­mi­lii
dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę, opie­ku­ją się dzie­ćmi, go­tu­ją,
pra­su­ją, sprząta­ją. 2700 dir­ha­mów (oko­ło 735 do­la­rów) mie­si­ęcz­nie
wy­star­czy, by za­miast pra­so­wać, sprzątać, go­to­wać i opie­ko­wać się
dzie­ćmi, mo­żna było le­żeć przy ba­se­nie albo spo­ty­kać się z ko­le­żan­ką na
ka­wie. Oczy­wi­ście to duże uprosz­cze­nie, bo dzi­ęki po­mo­cy maid
przy­je­żdża­jące do Emi­ra­tów ko­bie­ty mogą roz­po­cząć pra­cę za­wo­do­wą
i nie mar­twić się wy­cho­wa­niem dzie­ci. Mary Ann bar­dzo lubi swo­ją
po­cho­dzącą z Jor­da­nii ro­dzi­nę i często wy­je­żdża z nimi na wa­ka­cje.
Jed­nak hi­sto­rie za­trud­nia­nych w ten spo­sób ko­biet by­wa­ją dra­ma­tycz­ne:
od zło­śli­wych uwag po­czy­na­jąc, przez prze­śla­do­wa­nia przez znu­dzo­ną
wła­ści­ciel­kę domu, na gwa­łtach i prze­mo­cy do­mo­wej ko­ńcząc. Ba­da­nia
po­ka­zu­ją, że po­ło­wa go­spo­darstw do­mo­wych w Emi­ra­tach za­trud­nia
maid bądź na sta­łe, bądź do sprząta­nia kil­ka razy w ty­go­dniu. We
wszyst­kich bu­do­wa­nych tam do­mach i wi­ęk­szo­ści apar­ta­men­tów są
wy­dzie­lo­ne po­ko­je dla słu­żby. Ma­lut­kie klit­ki, często bez okna,
z do­stępem do wła­snej, choć znacz­nie go­rzej wy­po­sa­żo­nej niż po­zo­sta­łe
ła­zien­ki. W jed­nym z miesz­kań wi­dzia­łam ma­ids room, w któ­rym
dziew­czy­na mia­ła do­kład­nie tyle miej­sca, by po­ło­żyć się na ma­te­ra­cu.
I naj­le­piej nie pod­no­sić gło­wy. Resz­tę zaj­mo­wa­ły pu­dła z rze­cza­mi
pa­ństwa, su­szar­ka i pral­ka, a nad łó­żkiem wi­siał nie­ma­łych roz­mia­rów
paw­lacz.
Ani Mary Ann, ani Ge­ral­di­ne za żad­ne skar­by świa­ta nie
za­miesz­ka­ły­by w obo­zie dla pra­cow­ni­ków, któ­ry od­wie­dzi­ły­śmy
z dziew­czy­na­mi ze sto­wa­rzy­sze­nia Du­bai Mums Hel­ping Hands.
Ge­ral­di­ne ni­g­dy nie była w So­na­pur, a Al Quoz omi­ja, bo nie ma tam
wil­li, któ­rych wła­ści­cie­le po­szu­ki­wa­li­by ko­goś do sprząta­nia. Od swo­ich
pra­co­daw­ców często do­sta­je na­piw­ki i le­d­wo no­szo­ne ubra­nia, któ­re
pa­ku­je do pa­czek i wy­sy­ła do kra­ju. Są eks­pa­ci, dla któ­rych kon­trast
mi­ędzy ob­słu­gu­jący­mi ich Fi­li­pi­ńczy­ka­mi, Ne­pal­ka­mi czy Hin­du­sa­mi
a tak wszech­obec­nym w Du­ba­ju bo­gac­twem jest trud­ny do znie­sie­nia.
O tym wła­śnie po­my­śla­ła Ste­pha­nie Su­ther­land, któ­ra pew­ne­go dnia
zde­cy­do­wa­ła, że za­miast przy­glądać się temu wszyst­kie­mu, musi tym
lu­dziom po­móc.
– To naj­wa­żniej­sza rzecz, jaką zro­bi­łam w ży­ciu. Oczy­wi­ście za­raz po
uro­dze­niu dzie­ci. – Ste­pha­nie pew­nie wie­le razy już tłu­ma­czy­ła, jak
do­szło do za­ło­że­nia Du­bai Mums Hel­ping Hands. – Ci­ągle my­śla­łam
o tym, że my, bo­ga­ci eks­pa­ci, mu­si­my zro­bić coś dla tych, któ­rzy
przy­je­żdża­ją do Emi­ra­tów i bu­du­ją ten kraj. Pew­ne­go dnia wie­sza­łam
pra­nie na bal­ko­nie. Miesz­ka­li­śmy w naj­bar­dziej eks­pac­kiej dziel­ni­cy
Du­ba­ju, w luk­su­so­wym wie­żow­cu z ba­se­nem i kor­ta­mi te­ni­so­wy­mi,
i co­dzien­nie pa­trzy­łam z okna, jak bu­du­ją nową li­nię tram­wa­jo­wą. Ja
wie­sza­łam pra­nie, a ro­bot­ni­cy bu­do­wa­li. Sia­da­łam wie­czo­rem w swo­im
wi­kli­no­wym fo­te­lu, a oni bu­do­wa­li. Naj­go­rzej było la­tem przy
pi­ęćdzie­si­ęciu stop­niach Cel­sju­sza na ze­wnątrz. Oni cały czas pra­co­wa­li.
Do­pie­ro kil­ka lat temu emi­rac­ki rząd wpro­wa­dził w cza­sie
naj­cie­plej­szych mie­si­ęcy obo­wi­ąz­ko­wą trzy­go­dzin­ną prze­rwę.
Wcze­śniej tego nie było i pew­ne­go dnia moja czte­ro­let­nia cór­ka
za­py­ta­ła, czy mo­gli­by­śmy po­słać ro­bot­ni­kom schło­dzo­ne­go ar­bu­za.
Uwa­ża­ła, że zim­ny ar­buz uga­si na­wet naj­wi­ęk­sze pra­gnie­nie.
W Du­ba­ju jest tyl­ko jed­na li­nia tram­wa­jo­wa, no­wo­cze­sne wa­go­ny
je­żdżą dzi­siaj wzdłuż mo­rza do Du­bai Ma­ri­ny, dziel­ni­cy wie­żow­ców.
„Chcia­ła­bym przy­go­to­wać pacz­ki dla stu osób, ilu was tu pra­cu­je?” –
za­py­ta­ła Ste­pha­nie kie­row­ni­ka bu­do­wy. „Trzy ty­si­ące sze­ściu­set” –
usły­sza­ła w od­po­wie­dzi.
– Nie mo­głam uwie­rzyć, że ten nie­dłu­gi od­ci­nek tram­wa­ju bu­du­je aż
tyle osób. Wie­dzia­łam, że po­trze­bu­ję po­mo­cy. I tak za­ło­ży­łam pro­fil
Du­bai Mums Hel­ping Hands na Fa­ce­bo­oku. W ja­kiś do dzi­siaj
nie­zro­zu­mia­ły dla mnie spo­sób uda­ło się przy­go­to­wać trzy ty­si­ące
sze­śćset pa­czek. Ni­g­dy już nie za­pom­nę wy­ra­zu wdzi­ęcz­no­ści, któ­ry
po­ja­wił się na twa­rzy tych ro­bot­ni­ków.
Tram­waj w Du­bai Ma­ri­nie wozi pa­sa­że­rów od kil­ku lat.
W nad­mor­skiej dziel­ni­cy po­wsta­ją jed­nak nowe re­stau­ra­cje, ho­te­le
i ko­lej­ne wie­żow­ce. Gru­py ro­bot­ni­ków w żó­łtych ka­skach i nie­bie­skich
albo zie­lo­nych dre­li­chach wi­dać wła­ści­wie na ka­żdym kro­ku. Tak jak­by
pro­ces bu­do­wy miał się ni­g­dy nie sko­ńczyć.
W upal­ne po­po­łud­nia pra­cow­ni­cy chro­nią się przed pra­żącym sło­ńcem
w naj­mniej­szym na­wet cie­niu. Sia­da­ją pod przy­wie­zio­ną pro­sto ze
szkó­łki drzew kil­ku­me­tro­wą pal­mą albo za pło­tem z na­pi­sem:
„Pra­cu­je­my na to, byś miał wi­ęcej przy­jem­no­ści”. Ol­brzy­mie pla­ka­ty
re­kla­mo­we z taką in­for­ma­cją sku­tecz­nie skry­wa­ją nie­uko­ńczo­ne jesz­cze
części dziel­ni­cy bo­ga­czy. Ci, któ­rzy je bu­du­ją, sia­da­ją na zie­mi,
wy­ci­ąga­ją pla­sti­ko­we po­jem­ni­ki z ugo­to­wa­nym wcze­śniej ry­żem
i za­czy­na­ją lunch. Po­tem zo­ba­czyć ich mo­żna, jak śpią, za­kry­wa­jąc
twa­rze i opie­ra­jąc się o zdjęty dre­lich. Jesz­cze dłu­go po­trze­bo­wać będą
wspar­cia or­ga­ni­za­cji Du­bai Mums Hel­ping Hands.
– Zda­rza się, że lu­dzie, któ­rzy chcie­li­by po­móc, za­sta­na­wia­ją się nad
tym, że swo­im ge­stem ra­nią czy­jeś uczu­cia, dep­czą dumę. Pró­bu­je­my
być po­mo­stem, po­zwa­la­my, by prze­sta­li się wsty­dzić. Za­wo­zi­my na
miej­sce, mó­wi­my, co mają przy­nie­ść, cze­go naj­bied­niej­si po­trze­bu­ją.
Gdy pró­bo­wa­ły­śmy zi­den­ty­fi­ko­wać te po­trze­by, cho­dząc po uli­cach Al
Quoz, zda­rza­ło się, że pod­cho­dzi­li do nas po­li­cjan­ci. Nie oby­ło się bez
gró­źb: „O co py­ta­cie tych lu­dzi? Nie chce­my was tu­taj, je­śli zo­ba­czy­my
was jesz­cze raz, to będzie­cie mia­ły kło­po­ty”, sły­sza­ły­śmy. Ja mia­łam do
tego ame­ry­ka­ńskie po­de­jście: „Mogę roz­ma­wiać, z kim chcę, i ro­bić
zdjęcia, je­śli ten ktoś tyl­ko po­zwa­la”. Był taki je­den szcze­gól­nie ci­ęty na
mnie po­li­cjant. Spo­tkał mnie dwa razy w ci­ągu mie­si­ąca. „My­ślisz, że
jak je­steś Ame­ry­kan­ką, to so­bie mo­żesz ro­bić tu­taj, co chcesz”, tak mi
po­wie­dział. „A prze­cież nie mo­żesz”, do­dał i zro­bi­ło się mniej
przy­jem­nie. Za­bra­kło mi ar­gu­men­tów. „Ame­ry­ka jest wol­nym kra­jem,
a wy tu ma­cie pa­ństwo po­li­cyj­ne”, po­my­śla­łam.

Ro­dzi­na Ste­pha­nie przy­je­cha­ła do Du­ba­ju do­kład­nie z tych sa­mych


po­wo­dów co bu­du­jący li­nię tram­wa­jo­wą ro­bot­nik z In­dii. Po pie­ni­ądze.
Mąż Ame­ry­kan­ki jest pi­lo­tem, a pra­ca w Emi­ra­tes Air­li­nes jest
nie­zwy­kle opła­cal­na. Bu­dow­la­niec z In­dii może od­mie­nić ży­cie swo­jej
ro­dzi­ny, ma­łże­ństwo z Flo­ry­dy będzie mia­ło kil­ka zer wi­ęcej na kon­cie.
– My mó­wi­my o wy­ższych lub ni­ższych pen­sjach, ale dla tych lu­dzi to
kwe­stia ży­cia. Oni nie mają żad­ne­go wy­bo­ru. Na­wet na­sza nia­nia
z In­dii, któ­rą uwiel­bia­my, do­brze wie, że gdy­by chcia­ła wró­cić do
swo­je­go kra­ju, to o lep­szym wy­kszta­łce­niu dla cór­ki mu­sia­ła­by
za­po­mnieć. Gdy my wró­ci­my do Sta­nów, będzie­my żyli skrom­niej, ale
to nie wpły­nie ja­koś za­sad­ni­czo na na­sze ży­cie.
– Jak się z tym czu­jesz?
– Wia­do­mo, że nie ma ani pro­ste­go roz­wi­ąza­nia, ani pro­ste­go
wy­ja­śnie­nia. – Ste­pha­nie o nie­spra­wie­dli­wo­ści świa­ta prze­ga­da­ła
go­dzi­ny ze swo­imi ko­le­żan­ka­mi. Dla nie­któ­rych ży­cie wśród ta­kich
kon­tra­stów jak w Du­ba­ju jest na­praw­dę trud­ne do znie­sie­nia. In­nym
„du­baj­skim ma­mom” wy­star­czy, że za­wio­zą owo­ce albo buty
ro­bot­ni­kom z Al Quoz. – Wie­le z nas uwa­ża, że świat jest po pro­stu tak
skon­stru­owa­ny. Nad bied­nym, nie­wy­kszta­łco­nym spo­łe­cze­ństwem
ła­twiej za­pa­no­wać. Tak jest w Afry­ce i Azji, i to wła­dzom pa­su­je. Ci
bie­da­cy żyją z dnia na dzień ze świa­do­mo­ścią, że ich sy­tu­acja ni­g­dy się
nie zmie­ni.
Or­ga­ni­za­cje wal­czące o pra­wa czło­wie­ka ob­wi­nia­ją kra­je znad Za­to­ki
Per­skiej o to, że zor­ga­ni­zo­wa­ły so­bie sys­tem wspó­łcze­sne­go
nie­wol­nic­twa. Tak samo jest w Ka­ta­rze, Ara­bii Sau­dyj­skiej, Ku­wej­cie
czy Bah­raj­nie. Dzien­ni­ka­rze wie­lo­krot­nie opi­sy­wa­li mi­ędzy in­ny­mi
nie­ludz­kie trak­to­wa­nie bu­du­jących Luwr w Abu Zabi czy ka­tar­skie
sta­dio­ny przy­go­to­wy­wa­ne na mi­strzo­stwa świa­ta w pi­łce no­żnej.
Kry­ty­ko­wa­ny sys­tem ma na­wet swo­ją na­zwę: „ka­fa­la” – i po­le­ga na
„spon­so­rin­gu” będącym w rze­czy­wi­sto­ści spo­so­bem wy­zy­ski­wa­nia
nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej siły ro­bo­czej. Ka­żdy ro­bot­nik ma swo­je­go
lo­kal­ne­go spon­so­ra (zwy­kle pra­co­daw­cę), od­po­wie­dzial­ne­go za jego
wizę i sta­tus praw­ny. Nie­wy­kszta­łco­ny ro­bot­nik, sam, bez spon­so­ra, nie
jest w sta­nie zdo­być do­ku­men­tów, któ­re po­zwa­la­ją na sa­mo­dziel­ne
po­szu­ki­wa­nie pra­cy. Tym sa­mym zda­ny jest na jego ła­skę i nie­ła­skę.
– Ze wszyst­kich tych kra­jów Emi­ra­ty są na pew­no li­de­rem zmian –
mówi Ste­pha­nie Su­ther­land i pew­nie ma ra­cję.
Od wrze­śnia 2017 roku emi­rac­ki rząd wpro­wa­dza ko­lej­ne re­gu­la­cje,
któ­re – przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie – mają po­pra­wić sy­tu­ację ro­bot­ni­ków
przy­je­żdża­jących z Azji i Afry­ki. Na dzien­ni­kar­skie za­rzu­ty Emi­rat­czy­cy
od­po­wia­da­ją rzad­ko, tłu­ma­cząc, że w bo­ga­tych kra­jach Za­to­ki Per­skiej
nikt ni­ko­go nie zmu­sza do pra­cy. A jed­nak zmu­sza: głód i bie­da.
Ste­pha­nie od­wie­dza­jąca ro­bot­ni­cze osie­dla wi­dzia­ła już pra­wie
wszyst­ko. Od za­tka­nych to­al­et i ple­śni na ścia­nach po po­ka­zo­we
miesz­ka­nia z si­łow­nią i ba­se­nem otwie­ra­ne w obec­no­ści dzien­ni­ka­rzy
i fo­to­gra­fów. W ostat­nich la­tach rząd pro­wa­dzi kon­tro­le osie­dli dla
pra­cow­ni­ków. W 2018 roku zor­ga­ni­zo­wa­no 6038 in­spek­cji. Pro­wa­dzo­ne
są ta­kże ak­cje edu­ka­cyj­ne. Od 2015 roku ro­bot­ni­cy do­sta­ją ulot­ki,
z któ­rych mogą się do­wie­dzieć, że pra­co­daw­ca nie może prze­trzy­my­wać
ich pasz­por­tu, że mają pra­wo do jed­ne­go dnia wol­ne­go w ty­go­dniu,
ubez­pie­cze­nia me­dycz­ne­go i bi­le­tu lot­ni­cze­go do domu raz na dwa lata.
In­for­ma­cje w sze­ściu języ­kach – mi­ędzy in­ny­mi po an­giel­sku,
w języ­kach hin­di i ta­ga­log – za­wie­ra­ją też nu­mer li­nii alar­mo­wej
i ad­re­sy biur, w któ­rych mo­żna skła­dać skar­gi na pra­co­daw­ców. Co
z tego, je­śli ro­bot­nik, któ­ry nie chce stra­cić pra­cy, sam pod­pi­su­je
cy­ro­graf i bez zbęd­ne­go ga­da­nia de­po­nu­je pasz­port w sej­fie spon­so­ra.
W ta­kiej sy­tu­acji nie po­mo­gą żad­ne kon­tro­le. Jesz­cze inny spo­sób na
oszu­ki­wa­nie sys­te­mu zna­le­źli nie­uczci­wi pra­co­daw­cy, któ­rzy chcą
za­pła­cić mniej, niż po­win­ni. Na­uczy­li się na­ci­ągać wpro­wa­dzo­ny
w 2017 roku przez emi­rac­ki Bank Cen­tral­ny Wage Pro­tec­tion Sys­tem,
któ­ry miał kon­tro­lo­wać ter­mi­no­wo­ść wy­pła­ca­nych pen­sji oraz ich
wy­so­ko­ść. Nad­uży­wa­nie me­cha­ni­zmu wy­da­je się ba­nal­nie pro­ste:
sys­tem re­je­stru­je, że ro­bot­nik otrzy­mał wy­pła­tę w wy­so­ko­ści na
przy­kład 1450 dir­ha­mów (oko­ło 400 do­la­rów), po czym wy­zna­czo­ny
pra­cow­nik idzie wraz z ro­bot­ni­kiem do ban­ko­ma­tu i ra­zem wy­pła­ca­ją
500 dir­ha­mów, któ­re wędru­ją z po­wro­tem do kie­sze­ni pra­co­daw­cy.
Mo­żna jesz­cze pro­ściej – za­trzy­mu­jąc kar­tę kre­dy­to­wą ro­bot­ni­ka.
Spryt­ny me­cha­nizm opi­sał w 2018 roku dzien­nik „Gulf News”,
pod­kre­śla­jąc, że Mi­ni­ster­stwo Za­so­bów Ludz­kich i Emi­ra­ty­za­cji robi
wszyst­ko, by ów pro­ce­der ukró­cić. Jed­nak z in­for­ma­cji prze­ka­zy­wa­nych
przez dzien­ni­ka­rzy wy­ni­ka, że w ten spo­sób dzia­łać może na­wet po­ło­wa
wszyst­kich pry­wat­nych pra­co­daw­ców, a to ozna­cza, że co dru­gi ro­bot­nik
za­trud­nio­ny w Du­ba­ju otrzy­mu­je mniej pie­ni­ędzy, niż ma za­pi­sa­ne
w swo­im kontr­ak­cie. W naj­wi­ęk­sze kło­po­ty wpa­da­ją ci ro­bot­ni­cy,
któ­rych fir­ma splaj­to­wa­ła. Nie­któ­rzy z nich bez gro­sza przy du­szy lądu­ją
na bru­ku. Nie mają gdzie miesz­kać ani za co ku­pić je­dze­nia, a że­brac­two
w Emi­ra­tach jest nie­le­gal­ne.
– Pa­ństwo pró­bu­je coś ro­bić, ale te zmia­ny na­stępu­ją zbyt wol­no –
kon­ty­nu­uje Ste­pha­nie. – Gdy za­częły­śmy od­wie­dzać ro­bot­ni­ków,
zna­la­zły­śmy się w miej­scach, w któ­rych nie było na­wet ka­na­li­za­cji.
Nie­wia­ry­god­ne, że dzie­je się to w kra­ju od­wie­dza­nym rocz­nie przez
po­nad osiem mi­lio­nów za­gra­nicz­nych tu­ry­stów. Jesz­cze jed­na rzecz
unie­mo­żli­wia szyb­ką zmia­nę. Częścią arab­skiej kul­tu­ry jest
za­ko­rze­nio­na tra­dy­cja „słu­żących”. Prze­ko­na­nie, że ist­nie­ją lu­dzie
uprzy­wi­le­jo­wa­ni i cała gru­pa usłu­gu­jących im przy­jezd­nych. Wszyst­ko
dzia­ła jak sys­tem ka­sto­wy w In­diach. Ga­ze­ty z en­tu­zja­zmem wy­pi­su­ją,
że wszy­scy lu­dzie trak­to­wa­ni są jed­na­ko­wo, ale nie znaj­du­je to żad­ne­go
po­kry­cia w tym, co wi­dzi się na co dzień. Mar­ke­tin­go­we fra­ze­sy tego nie
zmie­nią.
A może przy­czy­na leży jesz­cze gdzie in­dziej? Trud­no zna­le­źć tę
in­for­ma­cję w prze­wod­ni­kach po Du­ba­ju, ale nie­wol­nic­two sen­su stric­to
ist­nia­ło w Emi­ra­tach Arab­skich jesz­cze w po­ło­wie XX wie­ku. Ofi­cjal­nie
zo­sta­ło znie­sio­ne do­pie­ro w la­tach sze­śćdzie­si­ątych, a Emi­rat­czy­cy
nie­chęt­nie wra­ca­ją do tej hi­sto­rii. „Ka­żdy abd (czy­li po arab­sku
nie­wol­nik) może być wol­ny” – po­wie­dzie­li pew­ne­go dnia szej­ko­wie
Du­ba­ju i Abu Zabi. Ci, któ­rzy chcie­li, mo­gli zo­stać, ale od tego
mo­men­tu za­częto pła­cić za ich pra­cę. Po zjed­no­cze­niu kra­ju w 1971
roku naj­star­si nie­wol­ni­cy otrzy­ma­li te same przy­wi­le­je co inni
Emi­rat­czy­cy. Wie­lu miesz­ka­ńców Du­ba­ju po­cho­dze­nia afry­ka­ńskie­go to
wła­śnie po­tom­ko­wie nie­wol­ni­ków.
PE­T I­T E
Pe­ti­te za­śpie­wa­ła dla nas pod ko­niec im­pre­zy wa­len­tyn­ko­wej w Al
Quoz. Pi­ęk­na Ugan­dyj­ka wy­bra­ła pio­sen­kę Bey­on­cé i chro­po­wa­tym
gło­sem za­nu­ci­ła frag­ment za­czy­na­jący się od słów: Re­mem­ber tho­se
walls I bu­ilt? z pio­sen­ki Halo. Za­trzy­ma­ła tymi dźwi­ęka­mi Au­stra­lij­ki
pa­ku­jące pu­ste pu­dła po ubra­niach i Ame­ry­kan­kę, któ­ra cho­wa­ła skraw­ki
ma­te­ria­łu po wa­len­tyn­ko­wych ser­dusz­kach. Pe­ti­te wy­gląda­ła na
przy­bi­tą.
– Mam w so­bie i smu­tek, i tęsk­no­tę – od­po­wia­da nie­na­gan­nym
an­giel­skim, bo do na­uki języ­ka zmu­sza­no ją nie tyl­ko w szko­le, ale też
w domu. – Gdy tęsk­nię, to tak jak­by moje cia­ło przy­po­mi­na­ło so­bie
do­tyk mamy. Im wi­ęcej o niej my­ślę, tym bar­dziej ono się zmie­nia
i chud­nie. Jak­by jęcza­ło z tęsk­no­ty. Dla­te­go cza­sa­mi ro­bię wszyst­ko,
żeby nie my­śleć. Mó­wię so­bie: „Mu­sisz prze­stać my­śleć o domu”.
– To mo­żli­we?
– Co?
– Prze­stać my­śleć.
– Nie, my­śleć to nie. Ale mu­szę pró­bo­wać. Wy­cho­dzę ze zna­jo­my­mi,
spa­ce­ru­ję. Tyl­ko wte­dy się boję, że jak mnie nie będzie, za­dzwo­ni
te­le­fon i nie do­wiem się, co się dzie­je w domu.
Pe­ti­te ma dwa­dzie­ścia dwa lata. Przy­je­cha­ła do Du­ba­ju, gdy mia­ła
dwa­dzie­ścia. W Ugan­dzie też ob­cho­dzi­ła wa­len­tyn­ki, ale ni­g­dy nie
do­sta­ła z tej oka­zji żad­ne­go pre­zen­tu. Nie było pie­ni­ędzy. Zresz­tą z tego
sa­me­go po­wo­du mu­sia­ła prze­rwać na­ukę i za­cząć pra­co­wać. Trze­ba było
za­pła­cić cze­sne za edu­ka­cję młod­sze­go bra­ta.
– Po­cho­dzę z po­łud­nia Ugan­dy. Miesz­ka­li­śmy nad pi­ęk­nym je­zio­rem.
Pró­bu­ję zna­le­źć na ma­pie je­zio­ro naj­bli­ższe gra­ni­cy z Rwan­dą. To
stam­tąd po­cho­dzi tata Pe­ti­te.
– To miej­sce pe­łne sza­lo­nych lu­dzi. Na­praw­dę nie­do­brze się tam
żyje. – Sło­wa Pe­ti­te na­tych­miast znie­kszta­łca­ją mój wy­ide­ali­zo­wa­ny
ob­raz afry­ka­ńskie­go kra­jo­bra­zu. – Ni­g­dzie nie ma pra­cy, dla­te­go
wszy­scy je­żdżą do du­że­go mia­sta i ro­bią, co tyl­ko mo­żna, by utrzy­mać
się przy ży­ciu. Nie zno­szę tego miej­sca, ale ko­cham nasz dom.
Miesz­kam tam z mamą i trze­ma bra­ćmi. Mam uko­cha­ną ciot­kę i bab­cię.
Tata pra­cu­je w woj­sku i miesz­ka w ko­sza­rach. Wi­du­je­my go raz w roku,
w cza­sie świ­ąt przez trzy, czte­ry dni. Po­tem wy­je­żdża. Nie je­ste­śmy
bo­ga­ci, ale nie mogę też po­wie­dzieć, że­by­śmy byli bied­ni, bo prze­cież
mamy gdzie miesz­kać, a tylu lu­dzi w Ugan­dzie nie ma wła­sne­go kąta.
Bar­dzo tęsk­nię do domu, ale mu­szę pra­co­wać. Na­wet nie dzwo­nię zbyt
często, bo wte­dy mu­sia­ła­bym uda­wać, że wszyst­ko u mnie w po­rząd­ku.
Pe­ti­te za­ra­bia mie­si­ęcz­nie 1100 dir­ha­mów, z tego wy­sy­ła do domu
900 (245 do­la­rów); wi­ęk­szo­ść po­chła­nia opła­ta za szko­łę bra­ta, a 100 jej
mama prze­zna­cza na co­dzien­ne wy­dat­ki. Je­śli pie­ni­ędzy nie star­cza, to
za­ci­ąga po­życz­kę i cze­ka na na­stęp­ną prze­sy­łkę od Pe­ti­te. To nie­wiel­ka
suma, ale sąsie­dzi z jej wsi za­ra­bia­ją nie­rzad­ko w rok tyle, ile Pe­ti­te
w Du­ba­ju w mie­si­ąc. Gdy miesz­ka­li z oj­cem, było ła­twiej, ale ro­dzi­ce
nie po­tra­fi­li się do­ga­dać.
– Mama jest ślicz­na i po­cho­dzi z Ugan­dy, oj­ciec jest
Rwan­dyj­czy­kiem. My je­ste­śmy bar­dzo ró­żni. Rwan­dyj­czy­cy są wy­so­cy
i bar­dzo chu­dzi, a lu­dzie z Ugan­dy mniej­si i tężsi. Dla nas te ró­żni­ce są
oczy­wi­ste. Ugan­dyj­czy­cy mają okrągłe twa­rze, a lu­dzie z Rwan­dy
po­ci­ągłe bu­zie i smu­kłe cia­ła. To tata na­uczył mnie ko­chać mu­zy­kę.
Wo­łał mnie, gdy w te­le­wi­zji nada­wa­li pro­gram mu­zycz­ny, i pro­sił:
„Za­ta­ńcz, za­ta­ńcz dla mnie”. Po­tem śpie­wa­łam w ko­ście­le „Je­stem
dziec­kiem Boga” i by­łam naj­szczęśliw­sza w świe­cie.
– A tu­taj pro­szą, że­byś śpie­wa­ła?
– Nie wiem, czy ktoś zwra­ca uwa­gę na mój głos.
To nie­praw­da. Dziew­czy­ny w obo­zie do­brze wie­dzą, że tyl­ko ona
śpie­wa tak czy­sto. Może za­zdrosz­czą Pe­ti­te i ta­len­tu, i ma­rzeń? One nie
mają żad­nych pla­nów, a Pe­ti­te chcia­ła­by ku­pić gi­ta­rę i kon­cer­to­wać. Raz
już za­osz­czędzi­ła na gi­ta­rę, ale mama po­trze­bo­wa­ła pie­ni­ędzy i Pe­ti­te
wy­sła­ła wszyst­ko do domu.
– Kie­dyś na­gram pierw­szą pio­sen­kę i za­de­dy­ku­ję ją ma­mie.
Opo­wiem, jak z nią do­ra­sta­łam, przez co ra­zem prze­szły­śmy, że mu­sia­ła
po­świ­ęcić sie­bie, by nas do­brze wy­cho­wać. Jak bar­dzo sa­mot­na była, jak
opie­ko­wa­ła się mną, kie­dy by­łam cho­ra, i ro­bi­ła wszyst­ko, że­bym spa­ła
spo­koj­nie. Ni­g­dy nam nie mó­wi­ła, dla­cze­go mąż ją opu­ścił. Nie
tłu­ma­czy­ła, skąd bra­ła je­dze­nie i jak pła­ci­ła za na­szą szko­łę, mimo że
nie mia­ła pie­ni­ędzy. A dy­rek­tor szko­ły nie chciał słu­chać żad­nych
uspra­wie­dli­wień, krzy­czał, że jak nie będzie pie­ni­ędzy, to nas wy­rzu­ci
i żeby nas so­bie za­bie­ra­ła do domu. Cza­sa­mi mu­sie­li­śmy znik­nąć na
kil­ka dni. Po­tem od­pi­sy­wa­li­śmy pil­nie wszyst­kie lek­cje. My­ślę, że taka
pio­sen­ka by ją uszczęśli­wi­ła. A ona nie wie, że ja śpie­wam. Może
pew­ne­go dnia na uro­dzi­ny wy­ślę jej tę pio­sen­kę na­gra­ną na te­le­fon.
Pe­ti­te sprząta to­al­e­ty na lot­ni­sku. Do pra­cy wy­je­żdża za pięć szó­sta
rano i wra­ca po czter­na­stej. Jest szczęśli­wa, bo gdy przy­je­cha­ła, jej
bry­ga­da pra­co­wa­ła w sys­te­mie dwu­zmia­no­wym. Dwu­na­sto­go­dzin­ny
dzień pra­cy był nie do znie­sie­nia. Zwłasz­cza gdy pra­cu­je się w hali
od­lo­tów, tam, gdzie wszy­scy się spie­szą, są nie­cier­pli­wi i po­krzy­ku­ją we
wszyst­kich języ­kach świa­ta.
– Mu­szę się kon­cen­tro­wać na tym, po co tu przy­je­cha­łam. Wie­rzę, że
Bóg wie­dział, co robi, kie­dy mnie wy­sy­łał w to miej­sce. Dzwo­nię do
domu dwa razy w mie­si­ącu i ni­g­dy się nie ska­rżę. W Ugan­dzie mo­głam
tyl­ko sie­dzieć w cha­cie i siać zbo­że. Nie było dla mnie in­nej pra­cy. Je­śli
będę mia­ła szczęście, za osiem mie­si­ęcy sko­ńczę pierw­szy kon­trakt
i znaj­dę lep­szą ro­bo­tę. Chcia­ła­bym zo­stać kel­ner­ką. Wi­ęk­szo­ść z nas
o tym ma­rzy. Prze­cież nikt nie chcia­łby sprzątać to­al­et do ko­ńca ży­cia.
Pi­ęk­na Ugan­dyj­ka o chro­po­wa­tym gło­sie nie na­rze­ka. Nie ska­rży się
na los ani na sprząta­nie po pa­niach, któ­re nie­za­do­wo­lo­ne od­kła­da­ją
to­reb­ki Cha­nel na po­rząd­nie wy­czysz­czo­nym sto­li­ku. Pe­ti­te musi się
uśmie­chać i grzecz­nie od­po­wia­dać, bo gdy ktoś się po­ska­rży, to
pra­co­daw­ca po­trąci jej z pen­sji.
– Wiesz, gdy roz­ma­wiam z ko­le­żan­ka­mi o lu­dziach, któ­rzy mi­ja­ją
mnie na lot­ni­sku, to mó­wię, że w ogó­le ich nie do­strze­gam. Bo­ga­cze
z wa­liz­ka­mi od YSL, w dro­gich bu­tach. W Ugan­dzie nie wi­dzi się ta­kich
lu­dzi na uli­cy. W Afry­ce wy­star­czy, że ktoś ma buty i już jest bo­ga­ty.
Tu­taj prze­pych trze­ba igno­ro­wać. Od za­zdro­ści mo­żna zwa­rio­wać,
dla­te­go ja cały czas pa­mi­ętam, skąd przy­je­cha­łam. Zresz­tą ni­g­dy nie
wia­do­mo, jaką dro­gę mu­sia­ła prze­jść pani w płasz­czu za dwa ty­si­ące
do­la­rów. Pew­ne­go dnia do me­cze­tu prze­zna­czo­ne­go dla ko­biet
w ter­mi­na­lu od­lo­tów we­szła ko­bie­ta w czar­nej aba­ji. Była pi­ęk­na
i bar­dzo bo­ga­ta, ale gdy sta­nęła w drzwiach, za­częła pła­kać. By­ły­śmy
z ko­le­żan­ką we dwie i śmia­ły­śmy się z ja­kie­jś opo­wia­da­nej hi­sto­rii.
Arab­ka za­py­ta­ła: „Je­ste­ście szczęśli­we?”. „Tak, je­ste­śmy”,
od­po­wie­dzia­łam. „Mu­si­my być, mamy pra­cę”, do­po­wie­dzia­ła
ko­le­żan­ka. „Tyl­ko sprząta­cie?” „Tak, naj­pierw tu­taj, a po­tem będzie­my
sprzątać to­al­e­ty”. „Na­wet nie wy­obra­ża­cie so­bie, jak bar­dzo je­ste­ście
szczęśli­we”, od­pa­rła. Nie po­wie­dzia­ła nic wi­ęcej, a my wy­szły­śmy,
zo­sta­wia­jąc ją pła­czącą. Pó­źniej wie­le razy o niej my­śla­łam. Co ta­kie­go
zda­rzy­ło się w jej ży­ciu, że jest aż tak nie­szczęśli­wa? Przez co mu­sia­ła
prze­jść? Tak pi­ęk­nie wy­gląda, a też cier­pi. I tak jak ka­żdy z nas, cza­sem
za­da­je py­ta­nie: „Boże, dla­cze­go ja?”.

BEZ NA­D ZIEI

Ste­pha­nie Su­ther­land pew­nie nie zgo­dzi­ła­by się z Pe­ti­te. Świa­do­mo­ść


ży­cia w „luk­su­so­wej ba­ńce”, w któ­rej na co dzień do­ra­sta­ły jej cór­ki,
po­pchnęła ją do tego, by prze­nie­ść się z ro­dzi­ną do Włoch, a po­tem
wró­cić do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Po­ko­cha­ła Du­baj, bo po­cho­dzi
z Ka­li­for­nii; wśród palm i wy­izo­lo­wa­nych osie­dli czu­ła się jak w domu,
a jed­nak co­raz trud­niej było jej wy­cho­wy­wać dzie­ci, wi­dząc ró­żni­ce
dzie­lące tych, któ­rzy miesz­ka­ją w trzy­stu­me­tro­wych wil­lach, od
nie­szczęśni­ków z Al Quoz. Tu­taj ame­ry­ka­ński mit „od pu­cy­bu­ta do
mi­lio­ne­ra” sta­je się rze­czy­wi­sto­ścią nie­zwy­kle rzad­ko.
– Wiesz, co jest naj­gor­sze, gdy się roz­ma­wia z ro­bot­ni­ka­mi z Al
Quoz? Tam nie ma ani szczęścia, ani du­że­go nie­szczęścia. Wszy­scy
mil­cząco ak­cep­tu­ją to, by ży­cie pły­nęło z dnia na dzień. By wsta­wać
rano do pra­cy, po­tem wra­cać do swo­je­go łó­żka. Za­ra­biać i to, co się
tyl­ko da, wy­sy­łać do domu. Roz­po­cząć ko­lej­ny mie­si­ąc. Wsta­wać, kła­ść
się spać, cze­kać na pie­ni­ądze, wy­sy­łać. Z dnia na dzień. I kie­dy ich
słu­chasz, oni cię prze­ko­nu­ją, że są wdzi­ęcz­ni, bo mogą wspie­rać
krew­nych albo wy­słać dzie­ci do lep­szej szko­ły. Po­roz­ma­wiaj kie­dyś
z Afga­ńczy­kiem, któ­ry utrzy­mu­je dzie­si­ęcio­oso­bo­wą ro­dzi­nę.
Ca­łko­wi­cie po­świ­ęca­ją swo­je ży­cie. Za­py­ta­łam kie­dyś: „Czy był ja­kiś
szczęśli­wy dzień w Du­ba­ju?”.
Cie­ka­wa je­stem, któ­ry raz Ste­pha­nie opo­wia­da tę hi­sto­rię. Prze­cież
dzie­si­ąt­ki razy roz­ma­wia­ła z dzien­ni­ka­rza­mi, zna­jo­my­mi, spon­so­ra­mi,
a po raz ko­lej­ny trud­no jej ukryć wzru­sze­nie.
– Od­po­wie­dź tam­te­go czło­wie­ka zo­sta­nie ze mną na za­wsze: „My nie
je­ste­śmy nie­szczęśli­wi. My wal­czy­my o prze­trwa­nie. Po­świ­ęca­my swo­je
ży­cie dla ro­dzi­ny”
Pa­ki­sta­ńczyk Al­kham­du­lil­lah, Bad­shah, czy­li „Król”, po­wta­rza za
Ste­pha­nie jak echo:
– Za nic nie chcę, by mój syn miał ta­kie ży­cie jak ja. Pra­cu­ję tyl­ko dla
nie­go. Gdy roz­ma­wiam z żoną, mó­wię: „Mam dwie dro­gi: albo
szczęście z tobą w Pa­ki­sta­nie, albo pra­ca tu­taj, by­śmy mo­gli prze­żyć”.
Gdy­bym tam zo­stał kie­row­cą, za­ro­bi­łbym w prze­li­cze­niu trzy­sta
pi­ęćdzie­si­ąt, no, może pi­ęćset zło­tych. Nie wy­star­czy­ło­by na na­ukę dla
syna, a żona wła­śnie prze­pro­wa­dzi­ła się do mia­sta, by mały mógł
cho­dzić do po­rząd­nej szko­ły. Je­stem bie­da­kiem, ale mam otwar­te oczy
i ser­ce i wi­dzę, jak żyją tu lu­dzie, jacy mogą być szczęśli­wi. Ja
prze­gra­łem ży­cie. Nic mnie już nie cze­ka. Moje ży­cie się sko­ńczy­ło –
mówi ci­chym gło­sem Bad­shah.
Jest pra­wie pó­łnoc, za chwi­lę wró­ci do swo­je­go miesz­ka­nia. Za­śnie,
uda­jąc, że nie sły­szy gło­śnych od­de­chów śpi­ących obok
wspó­łlo­ka­to­rów. Na­stęp­ne­go dnia wsta­nie przed wscho­dem sło­ńca, bo
o szó­stej rano musi być w fa­bry­ce. My­śli, że może jesz­cze dzie­si­ęć albo
pi­ęt­na­ście lat i za­ro­bi tyle, że będzie mógł wró­cić do domu. Zo­sta­ło mu
czter­dzie­ści trzy ty­si­ące dwie­ście go­dzin do prze­pra­co­wa­nia w Du­ba­ju.
10

Bubu nie lubi za­krętów

Su­dan­ka w ró­żo­wej su­kien­ce ma moc­no po­ma­lo­wa­ne usta. Chęt­nie


po­zu­je, gdy ro­bię jej zdjęcia. Pew­nie dla­te­go, że bia­łe ko­bie­ty to tu­taj
rzad­ki wi­dok. W czwart­ki na to­rze Mey­dan w Du­ba­ju or­ga­ni­zo­wa­ne są
wy­ści­gi kon­ne. Jed­nym we­jściem wcho­dzą wszy­scy – Su­da­ńczy­cy,
Pa­ki­sta­ńczy­cy, Afga­ńczy­cy albo in­dyj­scy mi­ło­śni­cy tej roz­ryw­ki. To
jed­na z nie­licz­nych dar­mo­wych atrak­cji w Du­ba­ju.
Stre­fa „dla ka­pe­lu­szy” jest nie­co da­lej. Spe­cjal­nym we­jściem dla VIP-
ów wcho­dzą Eu­ro­pej­ki i Au­stra­lij­ki w wy­my­śl­nych na­kry­ciach gło­wy,
wła­ści­cie­le koni, biz­nes­me­ni i tre­ne­rzy. Pi­ęcio­gwiazd­ko­wy ho­tel
po­łączo­ny z to­rem wy­ści­go­wym chwa­li się try­bu­ną o dłu­go­ści po­nad
pó­łto­ra ki­lo­me­tra. Je­śli ktoś nie lubi tłu­mów, może za­mó­wić szam­pa­na
i z ho­te­lo­we­go bal­ko­nu pod­pa­try­wać, jak ko­nie wy­ła­nia­ją się zza
pierw­sze­go za­krętu. Przez lor­net­kę zo­ba­czy ich wcze­śniej sta­ran­nie
ucze­sa­ne grzy­wy, te­raz zmierz­wio­ne wia­trem i pędem.
Ści­sły po­dział – we­jście dla wszyst­kich i we­jście dla wy­bra­nych.
Tyl­ko ogląda­nie jest de­mo­kra­tycz­ne. Ko­niom nie robi ró­żni­cy, dla kogo
bie­gną. Mam wra­że­nie, że Su­dan­ka wca­le nie za­mie­ni­ła­by swo­je­go
miej­sca wśród zna­jo­mych na kie­li­szek szam­pa­na na bal­ko­nie. Woli
me­ta­lo­we sie­dzi­sko albo koc, któ­ry mo­żna roz­ło­żyć na pły­cie,
kil­ka­dzie­si­ąt cen­ty­me­trów od toru wy­ści­go­we­go. Tu są sąsie­dzi
i przy­ja­cie­le, roz­mo­wy, śpie­wy, ha­ła­śli­wy do­ping i praw­dzi­we ży­cie.
Pi­ęk­ny spek­takl roz­pi­sa­ny na wi­dzów, ko­nie i emo­cje.
W se­zo­nie Afry­kan­ka przy­je­żdża z Szar­dży w ka­żdy czwar­tek. Za­raz
po pra­cy wsia­da do sa­mo­cho­du, po­pra­wia czar­nym ołów­kiem ma­ki­jaż,
za­kła­da zło­te bran­so­let­ki (może tom­ba­ko­we, ale tego na pierw­szy rzut
oka nie wi­dać) i je­dzie ob­sta­wiać ko­nie. Przy we­jściu do­sta­je dwie
kart­ki: zie­lo­ną i czer­wo­ną. O tym, że są war­to­ścio­we, prze­ko­nu­ję się,
gdy tyl­ko sama wcho­dzę na te­ren wy­ści­gów. Na­tych­miast wita mnie
dwóch Pa­ki­sta­ńczy­ków z na­dzie­ją, że nie za­mie­rzam dzi­siaj ob­sta­wiać
go­ni­twy. I mają ra­cję. Swo­je kar­ty do ob­sta­wia­nia od­da­ję im zu­pe­łnie
bez żalu. Su­dan­ka w ró­żo­wej suk­ni też pyta. Wy­da­je się roz­cza­ro­wa­na
moją od­po­wie­dzią. No play – no fun – mówi i tłu­ma­czy, że mo­żna
ob­sta­wić albo zwy­ci­ęz­cę, albo wy­ty­po­wać sze­ść koni, któ­re w ko­lej­nych
wy­ści­gach do­bie­gną do mety jako pierw­sze. Nie wiem, czy w ogó­le
po­win­nam uży­wać okre­śle­nia „ob­sta­wić”, prze­cież ha­zard jest
w Emi­ra­tach ha­ram – su­ro­wo za­bro­nio­ny. Du­baj­skie „ob­sta­wia­nie”
or­ga­ni­za­to­rzy na­zy­wa­ją lo­te­rią. Bie­rze w niej udział pu­blicz­no­ść
z „sek­to­ra dla wszyst­kich”, gdzie je­den szczęściarz wy­gry­wa sa­mo­chód.
Wi­dzo­wie z „sek­to­ra dla ka­pe­lu­szy” mają inną roz­ryw­kę. Ści­sły po­dział
obo­wi­ązu­je rów­nież w tej dzie­dzi­nie. Na smart­fo­nach i ta­ble­tach
ob­sta­wia­ją za­kła­dy na Bet­ting UK, w in­ter­ne­cie. Mogą wy­grać for­tu­nę
albo wszyst­ko stra­cić.

DŻO­Ł A­N A

Jo­an­na lubi ró­żo­wą szmin­kę. Ma­lu­je usta tak moc­no jak Su­dan­ka
z „sek­to­ra dla wszyst­kich”. Ostry ko­lor pa­su­je do jej blond wło­sów
i przy­ci­ąga uwa­gę do drob­nej po­sta­ci tre­ner­ki. „Dżo­ła­na”, bo tak
żar­to­bli­wie na­zy­wa­ją ją ko­le­dzy ze staj­ni, jest je­dy­ną Po­lką za­trud­nio­ną
u na­stęp­cy tro­nu, szej­ka Ham­da­na, i jed­ną z dwóch pra­cu­jących tam
ko­biet. Nie wy­obra­ża so­bie, że mo­gła­by opu­ścić ja­ki­kol­wiek wy­ścig
or­ga­ni­zo­wa­ny na to­rze Mey­dan. Prze­cież bie­ga­ją tu ko­nie, któ­rych
do­sia­da ka­żde­go dnia. Po sek­to­rze dla VIP-ów po­ru­sza się pew­nie,
po­ka­zu­jąc spe­cjal­ną prze­pust­kę. Po­dob­ną mają tyl­ko wy­bra­ńcy –
wła­ści­cie­le koni, dżo­ke­je albo re­la­cjo­nu­jący wy­ści­gi ope­ra­to­rzy ka­mer
z CNN. Jo­an­na zna tu wszyst­kich i wszy­scy zna­ją Jo­an­nę. Wita się czu­le
z bry­tyj­skim ar­chi­tek­tem i pol­skim dżo­ke­jem, któ­ry od kil­ku se­zo­nów
li­czy się w świe­cie arab­skich ko­nia­rzy. Za­mkni­ęte gro­no.
Skon­so­li­do­wa­ne śro­do­wi­sko, dla któ­re­go ko­nie to mi­ło­ść, uza­le­żnie­nie,
ale przede wszyst­kim biz­nes.
– Jest ta­kie arab­skie sło­wo mak­tub, mo­żna je tłu­ma­czyć jako
„prze­zna­cze­nie”. Ja wolę bar­dziej po­etyc­ką wer­sję: „za­pi­sa­ne
w gwiaz­dach”. Gdy pierw­szy raz przy­je­cha­łam do Emi­ra­tów,
pra­co­wa­łam w Abu Zabi, w staj­ni sa­me­go pre­zy­den­ta, szej­ka Cha­li­fy.
Wte­dy po­czu­łam, że to miej­sce sta­nie się moim do­mem. – Jo­an­na
po­wo­li wpro­wa­dza mnie do świa­ta wy­ści­gów kon­nych, wiel­kich
pie­ni­ędzy, ale też sza­le­ńczej pa­sji i mi­ło­ści do tych zwie­rząt.
Jak tu nie wie­rzyć w prze­zna­cze­nie, o któ­rym mówi? Pierw­szy koń
na­sto­let­niej Jo­an­ny, w staj­ni w Bia­łym Bo­rze, miał na imię Szejk. Był
ele­ganc­ki i no­bli­wy. Rzad­ko się zda­rza, by koń był młod­szy od swo­je­go
je­źdźca. Szejk był. Na prze­kór wszyst­kie­mu otrzy­mał prze­zwi­sko
Pro­fe­sor i jako Pro­fe­sor na­uczył mło­dą wszyst­kie­go. Te­raz do­ro­sła
Jo­an­na wie, jak zbli­żać swój po­li­czek do po­licz­ka ko­nia i w któ­rym
miej­scu pre­cy­zyj­nie uchwy­cić uzdę, gdzie po­gła­skać pod kłębem i co
po­wie­dzieć do ucha, by uspo­ko­ić zwie­rzę. W staj­ni szej­ka Ham­da­na bin
Mu­ham­ma­da Al Mak­tu­ma uje­żdża ta­kie ko­nie, któ­rym po­trzeb­ny jest
kon­takt z „za­kli­nacz­ką”. Dżo­ła­na jak nikt inny po­tra­fi pa­trzeć ko­niom
w oczy.
– Ko­ńskie oko ma wi­ęk­szą głębię. Wy­star­czy mi jed­no spoj­rze­nie
i wi­dzę wszyst­ko. A one też wi­dzą. Wy­czu­wa­ją je­źdźca i re­agu­ją na jego
strach. Koń z wpraw­nym je­źdźcem jest zre­lak­so­wa­ny, a pod
nie­wpraw­nym będzie dzi­ki. Uwiel­biam zwie­rzęta, któ­re są na­ro­wi­ste,
bro­nią się przed wy­si­łkiem i wca­le nie chcą pędzić z pręd­ko­ścią
sie­dem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Gdy do­sia­dam ta­kie­go, on
czu­je mój spo­kój. W nor­mal­nym ży­ciu mam ci­ągłe ADHD, a na ko­niu
za­mie­niam się w mi­strza zen – śmie­je się Jo­an­na i śmie­ją się jej oczy.
Koń wy­ści­go­wy ma szcze­gól­nie wra­żli­wy sys­tem ner­wo­wy, dla­te­go
wszyst­ko wy­czu­wa. Jest jak dziec­ko, któ­re trze­ba ko­chać, ale też od
po­cząt­ku na­rzu­cać mu ja­sne re­gu­ły. Wia­do­mo, że waży pi­ęćset
ki­lo­gra­mów i może przy­gnie­ść, ugry­źć, kop­nąć, a na­wet za­bić.
– Ale wła­śnie mi­ło­ścią je­stem w sta­nie do­ko­nać cudu i co­dzien­nie
tego cudu do­świad­czam.
Uko­cha­ny koń Jo­an­ny ze staj­ni szej­ka ma dwa imio­na. W ofi­cjal­nych
ka­ta­lo­gach wy­da­wa­nych na wy­ści­gi nosi dum­ne imię High on Life;
pol­ska tre­ner­ka na­zy­wa go bar­dziej swoj­sko: Bubu. W ubie­głym se­zo­nie
wy­ści­go­wym po­de­szła do nie­go przed de­cy­du­jącą go­ni­twą i wy­szep­ta­ła:
„Pa­mi­ętaj, wy­skocz z ma­szy­ny, ale nie pró­buj być pierw­szy, ustaw się na
trze­ciej po­zy­cji. Na dwie­ście me­trów przed metą przy­spiesz
mak­sy­mal­nie”.
Bubu spoj­rzał Dżo­ła­nie w oczy i po­bie­gł.
– I wy­obraź so­bie, że zro­bił do­kład­nie to, o co go po­pro­si­łam –
opo­wia­da mi kil­ka dni pó­źniej. Jest tym za­chwy­co­na. – Ja nie
ko­lo­ry­zu­ję, moc­no stąpam po zie­mi i lu­bię sku­piać się na fak­tach. On po
pro­stu wy­sko­czył z ma­szy­ny star­to­wej. Usta­wił się na ze­wnętrz­nym
ka­na­cie, czy­li bli­sko ba­rier­ki, i wy­grał ten wy­ścig o gło­wę. To był
naj­wa­żniej­szy mo­ment w moim ży­ciu. Zro­bił to dla mnie i ja to wiem.

KOŃ JEST DZIE­Ł EM SZTU­K I

Z ko­ńmi jest jak z ogląda­niem ob­ra­zów w Luw­rze. Wszyst­kie są


wspa­nia­łe, ale nie­któ­re mają szcze­gól­ną war­to­ść. Fa­cho­wiec wie, jak je
od­ró­żnić. Agen­ci szej­ka, któ­rzy ku­pu­ją ko­nie na świa­to­wych au­kcjach,
zwra­ca­ją uwa­gę na cha­rak­te­ry­stycz­ne ce­chy:
– eks­te­rior, czy­li wy­gląd ze­wnętrz­ny,
– pro­por­cje,
– spo­sób osa­dze­nia szyi (im ni­żej, tym szyb­szy koń),
– li­nię ło­pa­tek,
– skro­je­nie zadu,
– so­lid­ne ko­py­ta,
– zbie­żne lub pro­ste nogi przed­nie,
– zbie­żne lub pro­ste nogi tyl­ne.
Z oce­nia­niem koni jest jak z ogląda­niem sztu­ki. Je­śli je­steś
mar­szan­dem i wi­dzia­łeś ty­si­ąc ob­ra­zów, to bez tru­du po­tra­fisz
roz­po­znać, któ­ry ob­raz jest dzie­łem ge­niu­sza i spe­łnia wszyst­kie ka­no­ny
pi­ęk­na. Je­żdżący po ca­łym świe­cie agen­ci szej­ka zwra­ca­ją też uwa­gę na:
– ro­dzi­ców i po­cho­dze­nie ko­nia,
– wa­lo­ry bio­me­cha­nicz­ne ru­chu,
– wy­dol­no­ść zwie­rzęcia,
– wiel­ko­ść ser­ca,
– brak wad w ukła­dzie od­de­cho­wym,
– cha­rak­ter ko­nia,
– kszta­łt ucha (ko­nie o wąsko roz­sta­wio­nych uszach mogą być
na­ro­wi­ste, te o uszach roz­sta­wio­nych sze­ro­ko są nie­skom­pli­ko­wa­ne).
– Za­kup ko­nia to tyl­ko po­czątek, po­tem na­stępu­je ob­rób­ka, jak
w fa­bry­ce dia­men­tów. Naj­istot­niej­szy jest tre­ning. Mo­żna mieć
świet­ne­go atle­tę, ale przy nie­od­po­wied­niej me­to­do­lo­gii Usa­ina Bol­ta
z nie­go nie zro­bi­my – żar­tu­je pol­ska dżo­kej­ka, na­wi­ązu­jąc do
naj­szyb­sze­go czło­wie­ka na zie­mi. Dla niej ko­nie są jak Bolt, to
praw­dzi­we gwiaz­dy ma­je­sta­tycz­nie bie­gnące po zwy­ci­ęstwo. Wszyst­ko
roz­gry­wa się nie w no­gach ko­nia, ale w jego gło­wie.
Szyb­ki koń może kosz­to­wać tyle co ob­raz zna­ne­go ar­ty­sty, a wy­ści­gi
kon­ne w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich i in­nych kra­jach
Pó­łwy­spu Arab­skie­go to nie tyl­ko po­pu­lar­na roz­ryw­ka, ale rów­nież
przy­no­szący ko­lo­sal­ne zy­ski in­te­res. Mówi się, że wład­ca Du­ba­ju ma
w swo­ich staj­niach po­nad dzie­si­ęć ty­si­ęcy koni. Jo­an­na jest jed­nak
zda­nia, że w tym biz­ne­sie po­zo­sta­je tro­chę miej­sca na mi­ło­ść. Ara­bo­wie
ko­cha­li ko­nie od za­wsze. Za­nim na­pi­sał o tym zna­ny z kina Tho­mas
E. Law­ren­ce[7], czy­li Law­ren­ce z Ara­bii, sto lat wcze­śniej na Bli­ski
Wschód wy­pra­wił się Wa­cław Se­we­ryn Rze­wu­ski. Pol­ski szlach­cic,
pod­ró­żnik, po­eta, pi­sarz i pa­mi­ęt­ni­karz za­ko­cha­ny w Orien­cie. Miał
du­szę re­por­te­ra i w swo­im ma­nu­skryp­cie O ko­niach wschod­nich
i wy­wo­dzących się z ras orien­tal­nych opi­sał pod­ró­że po kra­jach
Bli­skie­go Wscho­du i wy­pra­wę do Mek­ki, któ­ra dzi­siaj jest do­stęp­na
tyl­ko dla wy­znaw­ców is­la­mu. Dzi­ęki jego pe­łnym de­ta­li ilu­stra­cjom
i opi­som wie­my, jak wy­gląda­ły stro­je Be­du­inów na po­cząt­ku XIX wie­ku,
po­zna­je­my ich zwy­cza­je, cho­ro­by, mia­sta i obo­zy, w któ­rych miesz­ka­li,
po­dzi­wia­my przy­wi­ąza­nie do tra­dy­cji, in­tu­icję i umie­jęt­no­ść ra­dze­nia
so­bie w trud­nych wa­run­kach. Ale przede wszyst­kim Rze­wu­ski
spro­wa­dził do Eu­ro­py ko­nie arab­skie. Naj­pierw dla kró­lo­wej
Wir­tem­ber­gii, Ka­ta­rzy­ny, cara Alek­san­dra I, a po­tem ta­kże do swo­jej
stad­ni­ny w ro­dzin­nym Saw­ra­niu na Po­do­lu. Od­ma­lo­wał też ich por­tre­ty.
Z do­cie­kli­wo­ścią przy­glądał się kszta­łtom ko­ńskich głów, ana­li­zo­wał
hi­sto­rię rasy, pi­sał na­wet o wpły­wie kli­ma­tu na ich tem­pe­ra­ment. Jo­an­na
też ma­lu­je ko­nie.

ZA­K O­C HA­N A W SZEJ­K U

W nie­wiel­kim miesz­ka­niu Jo­an­ny z wi­do­kiem na tor wy­ści­go­wy


Mey­dan pa­nu­je taki po­rządek, jak­by wszyst­ko zo­sta­ło od­ku­rzo­ne, umy­te
i prze­wie­trzo­ne wła­śnie z oka­zji mo­je­go przy­jścia. Ob­ra­zy sto­ją rów­no
na pó­łkach. Na rze­źbie gło­wy ko­nia nie wi­dać na­wet dro­bin­ki pia­sku,
a w anek­sie ku­chen­nym nie stoi ani je­den ku­bek.
– To, że je­stem pe­dant­ką, za­wdzi­ęczam ma­mie – tłu­ma­czy Jo­an­na. –
Jako na­sto­lat­ka by­łam kla­sycz­ną ba­ła­ga­nia­rą, a te­raz je­stem po­rząd­ni­sią.
Mam tak za­gma­twa­ne i sza­lo­ne ży­cie, że w domu po­trze­bu­ję ładu,
po­rząd­ku i har­mo­nii.
To trud­ne do zre­ali­zo­wa­nia, bo Jo­an­na miesz­ka z ko­le­żan­ką. W staj­ni
szej­ka zo­sta­ła za­trud­nio­na przez Du­bai Ra­cing Club, któ­ry oprócz
wy­na­gro­dze­nia za­pew­nia sa­mo­chód i dwu­oso­bo­we stu­dio do po­dzia­łu
z lo­ka­tor­ką. Na po­dob­nej za­sa­dzie za­trud­nie­ni są wszy­scy pra­cow­ni­cy –
le­ka­rze, je­źdźcy czy fi­zy­ko­te­ra­peu­ci. Chłop­cy sta­jen­ni miesz­ka­ją we
wspól­nych kwa­te­rach w po­bli­żu staj­ni.
Na pa­ra­pe­cie i sto­li­ku noc­nym Jo­an­na uło­ży­ła zdjęcia. Na wszyst­kich
ko­nie. To dla nich pod­ró­żu­je po świe­cie. Była tre­ner­ką we Wło­szech,
przez pięć lat pra­co­wa­ła w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a te­raz jest
w Emi­ra­tach.
Ale wszyst­ko za­częło się od dziad­ka Dy­mi­tra.
Bia­ło-czar­na fo­to­gra­fia usta­wio­na obok łó­żka od razu przy­ku­ła moją
uwa­gę. Na pierw­szym pla­nie wi­dać krzep­kie­go Dy­mi­tra i Ba­śkę.
Po­ci­ągo­wa klacz to pierw­szy koń, któ­re­go do­sia­da­ła Jo­an­na. Na dru­gim
pla­nie za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie. Dzia­dek Dy­mitr, ży­la­sty mężczy­zna
nie­du­że­go wzro­stu, był tak sil­ny, że pi­ęćdzie­si­ęcio­ki­lo­gra­mo­we wor­ki
z owsem bez kło­po­tu wno­sił na strych. Pra­co­wał przy wy­rębie drzew,
a w wol­nych chwi­lach ob­ra­biał pola sąsia­dom ze wsi. Czuł się
po­trzeb­ny. W miej­sco­wo­ści Bia­ły Bór w Za­chod­nio­po­mor­skiem
miesz­ka­li jego zna­jo­mi z Ukra­iny.
– To smut­na i skom­pli­ko­wa­na hi­sto­ria, ja­kich pe­łno na Kre­sach
Wschod­nich. Po ak­cji „Wi­sła” moi dziad­ko­wie zo­sta­li po­sądze­ni
o wspó­łpra­cę z UPA. Po woj­nie spo­tka­ła ich za to kara. Ro­dzi­nę
prze­nie­sio­no na zie­mie za­chod­nie. W Bia­łym Bo­rze do dzi­siaj miesz­ka
mniej­szo­ść ukra­ińska, a dzie­ci w szko­le pod­sta­wo­wej uczą się
i pol­skie­go, i ukra­ińskie­go. To tam znaj­du­je się per­ła ar­chi­tek­tu­ry
cer­kiew­nej za­pro­jek­to­wa­na przez pro­fe­so­ra Je­rze­go No­wo­siel­skie­go,
któ­ry za­glądał cza­sa­mi do na­szej kuch­ni. Był moim ab­so­lut­nym
ar­ty­stycz­nym ido­lem – opo­wia­da Jo­an­na, a ja wy­obra­żam so­bie, jak
No­wo­siel­ski ze sma­kiem za­ja­da pie­ro­gi przy­go­to­wa­ne przez mamę
Jo­an­ny.
Ani mama, ani tata nie ki­bi­co­wa­li spor­to­wej ka­rie­rze cór­ki. Bi­lans
trzy­dzie­stu dwóch lat w sio­dle to pięć wstrząśnień mó­zgu, dwa zła­ma­nia
że­ber, zła­ma­nie nogi i oboj­czy­ka, o ko­niecz­nych po upad­kach
re­ha­bi­li­ta­cjach nie wspo­mi­na­jąc. Ale ro­dzi­ce nic nie mo­gli zro­bić, bo ich
dziec­ko już bar­dzo wcze­śnie wie­dzia­ło, że spędzi ży­cie na ko­ńskim
grzbie­cie. Gdy Jo­an­na mia­ła sie­dem lat, w ra­mach pre­zen­tu na uro­dzi­ny
po­pro­si­ła, by za­pi­sa­no ją do klu­bu je­ździec­kie­go w Bia­łym Bo­rze.
Mu­sia­ła po­cze­kać trzy lata, bo przyj­mo­wa­no tam dzie­ci od dzie­si­ąte­go
roku ży­cia. Na­wet uko­cha­ny dzia­dek Dy­mitr był prze­ra­żo­ny, gdy
wi­dział, jak nie­wiel­ka blon­dy­necz­ka z kręco­ny­mi wło­sa­mi wdra­pu­je się
na ko­nia. Ale to on pierw­szy miał świa­do­mo­ść, że jego wnucz­ki nic nie
po­wstrzy­ma. Gdy pew­ne­go dnia po­sa­dził ją na grzbie­cie po­ci­ągo­wej
Ba­śki, nie chcia­ła ze­jść przez trzy go­dzi­ny. O ta­kiej de­spe­ra­cji trud­no
za­po­mnieć.
– Bia­ły Bór był jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych ośrod­ków
tre­nin­go­wych w Pol­sce. Tre­no­wa­no tam spor­tow­ców WKKW,
Wszech­stron­ne­go Kon­kur­su Ko­nia Wierz­cho­we­go. To tam zdo­by­wa­łam
me­da­le na Szej­ku. Za mo­ich cza­sów w ośrod­ku było dzie­wi­ęćdzie­si­ąt
koni, trzy prze­pi­ęk­ne staj­nie i sto sie­dem­dzie­si­ąt hek­ta­rów za­le­sio­nej
po­wierzch­ni z je­zio­ra­mi, w któ­rych się z nimi kąpa­łam. Na zdjęciu
z dziad­kiem Dy­mi­trem i Ba­śką jest wszyst­ko, co mnie ukszta­łto­wa­ło. Są
bia­ło­bor­skie lasy i pola. Wi­dać mi­ło­ść dziad­ka do koni i jego ukra­ińską
ko­szu­lę. Ja też czu­ję, że mam dwie oj­czy­zny: Pol­skę i Ukra­inę. To jest
moje bo­gac­two i pew­nie ta wie­lo­kul­tu­ro­wo­ść spo­wo­do­wa­ła, że
w Du­ba­ju po­czu­łam się jak w domu.
Koń Szejk był cze­ko­la­do­wy. Pro­fe­sjo­nal­nie ta­kie umasz­cze­nie na­zy­wa
się brud­nym kasz­ta­nem. Miał arab­ską, szla­chet­nie skro­jo­ną gło­wę
i zwar­tą syl­wet­kę. To­le­ro­wał tyl­ko do­brych je­źdźców, dla­te­go Jo­an­ny
ni­g­dy nie zrzu­cał. Na za­wo­dach pre­cy­zyj­nie po­ko­ny­wał prze­szko­dy.
Czwo­ro­bok na pa­do­ku to skom­pli­ko­wa­na fi­gu­ra. Uje­żdża­jący musi
li­czyć: je­den, dwa, trzy, koń pod­no­si z gra­cją ko­py­ta, wy­rów­nu­je pęci­ny,
rów­no usta­wia sta­wy nad­garst­ko­we. Płyn­no­ść ru­chów, ele­gan­cja,
har­mo­nia. Kie­dy Jo­an­na mia­ła pi­ęt­na­ście lat, wy­ko­ny­wa­ła czwo­ro­bo­ki
z taką pre­cy­zją, że w jed­nym z kon­kur­sów wy­wal­czy­ła ro­wer. To był
pierw­szy ro­wer z prze­rzut­ka­mi w Bia­łym Bo­rze. Nikt ta­kie­go nie miał
i wszy­scy chcie­li na nim je­ździć. Gdy Jo­an­na zda­ła ma­tu­rę, prze­nio­sła
się do Gda­ńska, bo tyl­ko na tam­tej­szym AWF-ie mo­żna było ro­bić
spe­cja­li­za­cję z je­ździec­twa. Na To­rze Wy­ści­go­wym „So­pot” po raz
pierw­szy do­sia­dła ko­nia, któ­ry w ga­lo­pie po­tra­fi biec z pręd­ko­ścią
sze­śćdzie­si­ęciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Gdy usły­sza­ła świst wia­tru
w uszach, po­my­śla­ła, że to jej prze­zna­cze­nie. W So­po­cie po­zna­ła też
swo­je­go pierw­sze­go part­ne­ra, pol­skie­go tre­ne­ra koni wy­ści­go­wych
Grze­go­rza Wró­blew­skie­go, czy­li Gre­ga. Po­łączy­ły ich pa­sja i mi­ło­ść.
– Ale ko­nie za­wsze były na pierw­szym miej­scu. Ci­ągle o nich
traj­ko­czę, więc je­śli ktoś tego nie ro­zu­mie, to chy­ba nie może ze mną
być. Je­ździec­two to nie jest mój za­wód, ale styl ży­cia. Grze­gorz, któ­re­go
po­zna­łam na to­rze w So­po­cie, był wspa­nia­łym part­ne­rem
i na­uczy­cie­lem. Po­tem po­ja­wił się mój eks­ma­łżo­nek. Obaj pa­no­wie
ro­zu­mie­li tę sza­lo­ną mi­ło­ść do koni – mówi Jo­an­na i na­wet nie chce
my­śleć, co mo­gła­by ro­bić, gdy­by pew­ne­go dnia dzia­dek Dy­mitr nie
po­sa­dził jej na grzbie­cie Ba­śki.

NIE TYL­K O KO­N IE, ALE TEŻ SO­K O­Ł Y

Są Emi­rat­czy­cy, któ­rzy do­sko­na­le wie­dzą, co czu­je Jo­an­na. Po­tra­fią


ko­chać tak jak ona. Ko­nie to jed­na z ich mi­ło­ści, ale nie je­dy­na.
Praw­dzi­wi Be­du­ini mogą jed­no­cze­śnie uwiel­biać ko­nie, so­ko­ły
i wiel­błądy. Wszyst­kie przy­po­mi­na­ją im o pu­styn­nym ży­ciu dziad­ków
i oj­ców. Na or­ga­ni­zo­wa­ne przez Ham­dan Bin Mo­ham­med He­ri­ta­ge
Cen­ter za­wo­dy so­kol­ni­ków i wy­ści­gi wiel­błądów ści­ąga­ją tłu­my.
Za­chęca ich jesz­cze inna mo­ty­wa­cja – mi­lio­ny do­la­rów i luk­su­so­we
sa­mo­cho­dy za zdo­by­cie pierw­sze­go miej­sca. Być może gdy­by nie ta­kie
za­chęty, wie­lu z nich emo­cjo­no­wa­ło­by się tyl­ko hisz­pa­ńską albo
bry­tyj­ską ligą pi­łki no­żnej. Jed­nak duże pie­ni­ądze mo­ty­wu­ją i spra­wia­ją,
że wy­da­rze­nia zwi­ąza­ne z za­wo­da­mi so­ko­łów albo wy­ści­ga­mi
wiel­błądów z roku na rok sta­ją się co­raz bar­dziej po­pu­lar­ne.
Jo­an­na nie mia­ła tyle szczęścia co ja. Miesz­ka w Du­ba­ju od ośmiu lat,
ale ni­g­dy nie była w so­ko­lar­ni szej­ka. Wjazd na te­ren strze­żo­nej po­se­sji
wy­ma­ga spe­cjal­nej prze­pust­ki. Nie jest ona po­trzeb­na, gdy ma się
za­pro­sze­nie od sze­fa cen­trum tre­nin­go­we­go. Gdy przy­je­żdża­my, miły
Hin­dus po­da­je mi tra­dy­cyj­nie her­ba­tę i dak­ty­le – mam na­dzie­ję, że
wca­le nie gor­sze od tych, któ­ry­mi są często­wa­ni naj­wa­żniej­si go­ście
szej­ka. Za­przy­ja­źnie­ni szej­ko­wie, gło­wy pa­ństwa, ho­dow­cy, tre­ne­rzy.
Wy­obra­żam so­bie, ja­kie wra­że­nie robi to miej­sce na mi­ło­śni­kach
so­ko­łów z Ara­bii Sau­dyj­skiej czy Ku­wej­tu. Naj­wa­żniej­si go­ście, tak jak
i ja, za­czy­na­ją zwie­dza­nie od cen­trum do­wo­dze­nia. Trud­no zna­le­źć
lep­sze okre­śle­nie dla po­miesz­cze­nia, któ­re­go ścia­ny ob­wie­szo­no
ekra­na­mi, a na sa­mym środ­ku usta­wio­no stół i pul­pi­ty z dzie­si­ąt­ka­mi
przy­ci­sków. Wszyst­ko wy­gląda jak na ame­ry­ka­ńskich fil­mach, tuż przed
de­cy­zją pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych o tym, czy wy­strze­lić po­cisk
nu­kle­ar­ny, czy unik­nąć kon­fron­ta­cji. Na ekra­nach za­czy­na­ją po­ja­wiać się
so­ko­ły. Dzie­si­ąt­ki ka­mer pro­wa­dzą bez­po­śred­nią trans­mi­sję z dłu­gie­go
na pół ki­lo­me­tra han­ga­ru, któ­re­go podło­ga jest wy­sy­pa­na pia­skiem.
Mło­de so­ko­ły mają tu na­miast­kę wol­no­ści. Na ze­wnątrz pi­ęćdzie­si­ąt
stop­ni, a one w kli­ma­ty­zo­wa­nej gi­gan­tycz­nej hali uczą się, jak
gwa­łtow­nie skręcać w pra­wo albo lewo, szy­bu­jąc za swo­ją ofia­rą.
Spe­cjal­ne pro­jek­to­ry wy­świe­tla­ją cie­nie in­nych dra­pie­żni­ków, któ­re
wi­dać na pia­sku. Jesz­cze pi­ęćdzie­si­ąt lat temu w tym sa­mym miej­scu na
Pó­łwy­spie Arab­skim z so­ko­ła­mi po­lo­wa­li Be­du­ini. Bez nich nie
schwy­ta­li­by ani pu­styn­ne­go kró­li­ka, ani hu­ba­ry, ani go­łębia. Nie
po­trze­bo­wa­li do tego kli­ma­ty­zo­wa­ne­go han­ga­ru czy sztucz­nych cie­ni.
– To nie jest żad­na ma­gia, to jest bar­dzo pro­ste, ale za dużo nie mogę
po­wie­dzieć – mówi mi szef so­kol­ni­ków.
Od razu też za­strze­ga, że nie wol­no ro­bić zdjęć, nie na­le­ży wy­mie­niać
jego na­zwi­ska ani zdra­dzać żad­nych ta­jem­nic zwi­ąza­nych z ho­dow­lą
trzy­stu kró­lew­skich so­ko­łów. Wła­ści­wie ni­cze­go nie wol­no. Na
szczęście mogę za­no­to­wać kil­ka fak­tów z jego ży­cia. Jesz­cze w la­tach
osiem­dzie­si­ątych mój prze­wod­nik sia­dy­wał na pla­ży, gdzie so­ko­ła­mi
han­dlo­wa­li Pa­ki­sta­ńczy­cy i Afga­ńczy­cy. Wte­dy dra­pie­żni­ki ści­ga­ły się
dla za­ba­wy. Zwy­ci­ęz­ca nie do­sta­wał naj­now­sze­go mo­de­lu te­re­no­we­go
mer­ce­de­sa. Nie było też pro­wa­dzo­nej na żywo trans­mi­sji, ma­szyn
zli­cza­jących czas, fo­to­ko­mó­rek, zdal­nych mo­de­li he­li­kop­te­rów
tre­nin­go­wych ani kli­ma­ty­zo­wa­nych na­mio­tów, któ­re usta­wia się
w miej­scu, gdzie od­by­wa­ją się za­wo­dy. Ani na­wet wy­god­nych sof
i lun­chu za­mó­wio­ne­go w Hil­to­nie, tak by so­kol­ni­cy mo­gli od­po­cząć
i na­je­ść się do syta w prze­rwie mi­ędzy kon­ku­ren­cja­mi.
– Ja spędzam z tymi pta­ka­mi wi­ęcej cza­su niż ze swo­ją żoną – snu­je
opo­wie­ść prze­wod­nik. – Wy­cho­wy­wa­łem się z nimi. Ka­żdy so­kół ma
wła­sną hi­sto­rię. Mia­łem swo­je­go uko­cha­ne­go. Pi­ęk­ne upie­rze­nie i ko­lor
hin­du­skiej her­ba­ty z mle­kiem. Tre­no­wa­łem go dwa razy dzien­nie,
o świ­cie, gdy był głod­ny, i wie­czo­rem, tuż przed za­cho­dem sło­ńca, gdy
roz­glądał się za swo­ją ko­la­cją. Za­wsze spał ze mną w po­ko­ju, aż
pew­ne­go dnia w cza­sie za­wo­dów znik­nął. Szu­ka­łem go na pu­sty­ni przez
czte­ry dni, lecz nie­ste­ty ni­g­dy się nie od­na­la­zł – mówi, a ja wi­dzę na
jego twa­rzy taką samą pa­sję jak u Jo­an­ny opo­wia­da­jącej o ko­niach.
So­kol­nic­two to męski sport. Mo­je­go prze­wod­ni­ka nie in­te­re­su­je fakt,
że przez ko­mer­cja­li­za­cję so­kol­nic­two w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach
Arab­skich zwi­ąza­ne jest często z prze­my­tem i han­dlem zwie­rzęta­mi
schwy­ta­ny­mi nie­le­gal­nie w Azer­bej­dża­nie, Ro­sji albo Pa­ki­sta­nie. Ta­kie
prak­ty­ki są nie­zgod­ne z pra­wem, a so­ko­ły, któ­re bio­rą udział
w ofi­cjal­nych za­wo­dach, mu­szą mieć do­ku­men­ty po­twier­dza­jące
po­cho­dze­nie.

BUBU MIESZ­K A W BOK­S IE NU­M ER 24


Jesz­cze dłu­żej niż do so­ko­lar­ni szej­ka cze­kam na wi­zy­tę w staj­ni, któ­ra
na­le­ży do jego syna. Jo­an­na nie chce na­wet sły­szeć, że mo­gła­bym
przy­je­chać tu bez zgo­dy sze­fa i głów­ne­go tre­ne­ra sie­dem­dzie­si­ęciu koni
na­le­żących do na­stęp­cy tro­nu Du­ba­ju. W ko­ńcu to on za­trud­nił ją jako
je­dy­ną ko­bie­tę je­źdźca.
– Je­ździec­two to wy­jąt­ko­wo męski za­wód. Tak jest wszędzie na
świe­cie, a co do­pie­ro w kra­jach arab­skich – opo­wia­da. – Sek­sizm jest na
po­rząd­ku dzien­nym, a jego kon­se­kwen­cją jest to, że mło­dy chło­piec ma
znacz­nie wi­ęk­sze szan­se niż dziew­czy­na. Na szczęście te­raz to się
zmie­nia. Głów­nie ze względu na wagę i wzrost. Śmie­je­my się, że
wszy­scy je­ste­śmy tu jak z fil­mu Ju­liu­sza Ma­chul­skie­go King­sajz.
Szcze­gól­nie trud­ne jest to dla fa­ce­tów, któ­rzy żeby utrzy­mać wagę
po­ni­żej sze­śćdzie­si­ęciu ki­lo­gra­mów, mu­szą prze­cho­dzić przez
praw­dzi­we tor­tu­ry. Piją diu­re­ty­ki, nad­uży­wa­ją sau­ny. Na pew­nym eta­pie
nie mają już tkan­ki tłusz­czo­wej, któ­rą mo­żna by zrzu­cić – mówi Jo­an­na,
któ­ra na po­cząt­ku se­zo­nu wa­ży­ła pi­ęćdzie­si­ąt dwa ki­lo­gra­my. Te­raz
schu­dła do czter­dzie­stu sze­ściu. W staj­ni szej­ka chcia­ła je­ździć od
za­wsze, więc kie­dy usły­sza­ła od przy­ja­ció­łki, że jest po­szu­ki­wa­ny nowy
je­ździec, po­sta­no­wi­ła spró­bo­wać szczęścia i zlek­ce­wa­żyć opi­nię, że
w tym miej­scu ni­g­dy nie za­trud­nia­ją ko­biet. Pew­ne­go dnia na wy­ści­gach
zo­ba­czy­ła tre­ne­ra Sa­le­ma bin Gha­day­era i po­de­szła do nie­go.
– Zda­ję so­bie spra­wę, że nie za­trud­niasz Eu­ro­pej­czy­ków ani tym
bar­dziej ko­biet – po­wie­dzia­ła pro­sto z mo­stu.
– To nie­praw­da, kto ci tak po­wie­dział? Wła­śnie cię za­trud­niam –
od­po­wie­dział Sa­lem.
– Thank you very much, boss – Jo­an­na po­dzi­ęko­wa­ła sze­fo­wi i Bogu.
Za cha­rak­ter, któ­ry spra­wił, że nie boi się ni­cze­go i nie re­zy­gnu­je
z szans, ja­kie daje jej ży­cie. Cała roz­mo­wa trwa­ła nie dłu­żej niż pięć
mi­nut.
Ko­nie tre­nu­ją dwa razy dzien­nie. Żeby zdążyć na po­ran­ne bie­gi,
Jo­an­na na­sta­wia bu­dzik na czwar­tą rano. Pierw­sze­go ko­nia sio­dła,
po­pi­ja­jąc kawę z ter­mo­su. Sen­no­ść mija, gdy przy­cho­dzi świa­do­mo­ść,
że jest w jed­nej z naj­wa­żniej­szych staj­ni na świe­cie. Cze­ka­łam dłu­go,
żeby zna­le­źć się obok niej w bok­sie Bubu. W ko­ńcu na­de­szło
za­pro­sze­nie dla dzien­ni­kar­ki z Eu­ro­py.
Po­ran­na zim­na mgła nie ma sza­cun­ku dla wład­ców. Nie omi­ja
stad­ni­ny szej­ka. Ale za go­dzi­nę się pod­nie­sie i będzie tak go­rąco, że
za­cznę ma­rzyć, by ko­nie przy­gar­nęły mnie do swo­je­go ba­se­nu.
W luk­su­so­wej staj­ni zwie­rzęta mają do dys­po­zy­cji:
– pi­ęćdzie­si­ęcio­me­tro­wy ba­sen,
– bie­żnię wod­ną,
– kap­su­łę spa z bąbel­ka­mi,
– la­bo­ra­to­rium,
– kli­ni­kę,
– ru­cho­mą bie­żnię,
– sia­no eks­por­to­wa­ne z Ka­na­dy i tro­ci­ny ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych.
Pierw­szy koń, któ­re­go do­sia­da Jo­an­na, to jej uko­cha­ny High on Life –
„Upo­jo­ny Ży­ciem”. Ko­nie mają ta­kie ro­man­tycz­ne imio­na. W bok­sie
obok stoi Glo­rio­us Poet, kil­ka bok­sów da­lej miesz­ka Rich and Fa­mo­us,
po­tem War­rior Wo­man, He­avy Me­tal i Expres­sion. Trze­ba uwa­żać, ja­kie
mia­no na­da­je się zwie­rzęciu, bo ma ono wpływ na oso­bo­wo­ść ko­nia.
Swo­je­go Jo­an­na od razu prze­chrzci­ła; nie­wiel­kich roz­mia­rów High on
Life o wa­lecz­nym ser­cu świet­nie re­agu­je na imię Bubu. Na­zwa bu­dzi
szcze­gól­ne za­in­te­re­so­wa­nie Hin­du­sów sprząta­jących staj­nie. Okre­śle­nie
„bubu” ozna­cza w ich języ­ku „biust”. Znacz­nie mniej ro­man­tycz­nie niż
„Upo­jo­ny Ży­ciem”, ale w ko­ńcu wszy­scy się przy­zwy­cza­ja­ją. Dżo­ła­na
i Bubu mają swo­je ry­tu­ały. Sio­dła­nie za­czy­na­ją od ca­łu­sów i mo­no­lo­gu
tre­ner­ki:
– Bubu, my love, jak ja cię ko­cham. How are you? Jak ci się spa­ło?
(ca­łus)
Naj­wy­ższy czas na dwie pierw­sze mi­ętów­ki. Bubu uwiel­bia mi­ętów­ki.
Bez nich Jo­an­na nie ma wstępu do bok­su.
– Ale cię roz­pu­ści­łam. (ca­łus)
Koń jest już wy­czysz­czo­ny, ma za­ło­żo­ne ban­da­że. Sta­jen­ny, któ­ry dba
o Bubu, po­cho­dzi z Pa­ki­sta­nu i ko­cha ko­nia tak samo jak Dżo­ła­na.
– Je­steś taki błysz­czący i mądry. A dzi­siaj ja­kiś taki prze­jęty. (ca­łus)
Dżo­ła­na wy­ci­ąga ja­błko. Po­ran­ny ry­tu­ał obej­mu­je wła­śnie dwie
mi­ętów­ki i jed­no ja­błko. Te­raz stret­ching, bo żeby uela­stycz­nić mi­ęśnie,
trze­ba je naj­pierw roz­ci­ągnąć. Przed­nie nogi i tyl­ne i Bubu jest pra­wie
go­to­wy.
– Jesz­cze sio­dło, tran­zel, prze­bie­ram się w strój dziel­ne­go je­źdźca
wy­ści­go­we­go i za­raz ga­lo­pu­je­my. (ca­łus)
Dżo­ła­na roz­ma­wia z Bubu po pol­sku, po an­giel­sku, a cza­sem do­da­je
arab­skie sło­wa.
– Kie­dy za­czy­nasz ob­ser­wo­wać ko­nia, to wiesz o nim wszyst­ko –
zwra­ca się do mnie. – Wi­dzisz, jak się ru­sza i jak po­ły­sku­je jego sie­rść.
Od razu roz­po­zna­jesz, w ja­kim jest hu­mo­rze. – Jo­an­na tłu­ma­czy, że
w re­la­cji koń–je­ździec cho­dzi przede wszyst­kim o wspól­no­tę.
Umie­jęt­no­ści tech­nicz­ne są tyl­ko po to, by zwie­rzętom nie prze­szka­dzać.
Naj­lep­si je­źdźcy two­rzą z ko­niem jed­no cia­ło i jed­ną du­szę.
Bubu przy­je­chał do Du­ba­ju, gdy miał czte­ry lata. Uro­dził się
w Ir­lan­dii i na tra­wia­stej bie­żni wy­grał tam czte­ry wy­ści­gi. Gdy tu tra­fił,
nie mógł się przy­zwy­cza­ić do pia­sku. I do za­krętów.
– Bubu nie lubi za­krętów. Naj­le­piej bie­ga po pro­stej. Pierw­szy
wy­ska­ku­je z ma­szy­ny i pędzi jak sza­lo­ny. Te­sto­wa­no na nim je­źdźców.
Jak ktoś so­bie po­ra­dził, to zo­sta­wał w staj­ni. Za­ko­cha­łam się w nim od
pierw­sze­go wej­rze­nia.
Dżo­ła­na wi­ęcej już nie opo­wie, bo zbli­ża się tre­ning. Je­źdźcy
usta­wia­ją się na to­rze w po­ran­nej mgle; za­czy­na­ją po­wo­li, a po­tem się
roz­pędza­ją. Aku­rat dzi­siaj ko­nie są utrzy­my­wa­ne w tem­pie trzy­dzie­ści
albo czter­dzie­ści na go­dzi­nę. W cza­sie ga­lo­pów wszyst­ko dzie­je się tak
szyb­ko, że nie ma na­wet cza­su, by za­mie­nić z kimś sło­wo. Za­kli­nacz­kę
koni, Dżo­ła­nę, uwiel­bia­ją tu wszy­scy. Szef też.
Sa­lem w bia­łej tra­dy­cyj­nej kan­du­rze wy­sia­da z be­żo­we­go mer­ce­de­sa
kla­sy G63. Wy­star­czy rzut oka na re­je­stra­cję i już wiem, z kim mam do
czy­nie­nia. To bar­dzo wa­żny szef. 111 – trzy cy­fry, któ­re świad­czą
o sta­tu­sie i de­fi­niu­ją czło­wie­ka. Ta­bli­ca re­je­stra­cyj­na w Emi­ra­tach może
kosz­to­wać wi­ęcej niż do­bry sa­mo­chód. Kie­dyś naj­dro­ższa osi­ągnęła na
au­kcji kwo­tę czter­na­stu mi­lio­nów do­la­rów. Szef obie­cu­je, że chęt­nie
udzie­li wy­wia­du eu­ro­pej­skiej dzien­ni­kar­ce. W głów­nym sa­lo­nie, gdzie
wła­śnie po­da­wa­ne jest śnia­da­nie, stoi drew­nia­na klat­ka z pta­ka­mi. Jest
ich chy­ba trzy­dzie­ści. Nie wiem, jak się na­zy­wa­ją, ale ro­bią swo­im
ćwier­ka­niem tyle ha­ła­su, że w ogó­le nie da się roz­ma­wiać. Prze­no­si­my
się do pry­wat­ne­go biu­ra.
– Staj­nia wy­ści­go­wa dzia­ła do­pie­ro od czte­rech se­zo­nów, ale mo­że­my
się po­chwa­lić spek­ta­ku­lar­ny­mi suk­ce­sa­mi – za­czy­na opo­wie­ść tre­ner,
a ja wiem, że za­raz usły­szę o szej­ku, któ­ry ko­cha ko­nie jak nikt na
świe­cie.
Tre­ner jest z nim bar­dzo zwi­ąza­ny, ob­je­cha­li ra­zem Eu­ro­pę, Sta­ny
Zjed­no­czo­ne, Afry­kę i Au­stra­lię Po­łu­dnio­wą. Wszędzie za­gląda­li do
naj­lep­szych staj­ni i spraw­dza­li, jak tre­nu­je się ko­nie. Przy­stoj­ny szejk
Ham­dan o pseu­do­ni­mie Faz­za jest naj­bar­dziej po­pu­lar­nym człon­kiem
ro­dzi­ny pa­nu­jącej w Du­ba­ju. Na­masz­czo­ny na na­stęp­cę tro­nu pu­bli­ku­je
swo­je po­sty na In­sta­gra­mie, a dzie­si­ęć mi­lio­nów fa­nek i fa­nów prze­sy­ła
ser­dusz­ka. Są zdjęcia z pod­ró­ży, zdjęcia z wiel­błąda­mi, so­ko­ła­mi
i oczy­wi­ście ulu­bio­ny­mi ko­ńmi.
– Nie spo­tka­łem ni­ko­go, kto ko­cha­ła­by ko­nie tak jak on. Mój tata
i dzia­dek też zaj­mo­wa­li się tymi zwie­rzęta­mi. Na zdjęciach ro­dzin­nych
jest mnó­stwo koni – kon­ty­nu­uje opo­wie­ść tre­ner. – I ja sam je­stem
bar­dzo z nimi zwi­ąza­ny, ale dla mnie to tyl­ko pra­ca. Szejk Ham­dan
ko­nie au­ten­tycz­nie ko­cha. Tak jak wszy­scy Ara­bo­wie, ale on jesz­cze
bar­dziej. To ja­sne, że mamy dużo pie­ni­ędzy na to, by za­pew­nić im
wspa­nia­łe wa­run­ki, ale są bo­gat­sze kra­je, gdzie lu­dzie tak się dla koni
nie po­świ­ęca­ją – prze­ko­nu­je mnie Sa­lem.
Py­tam jed­ne­go z naj­bar­dziej wpły­wo­wych lu­dzi w świe­cie ko­nia­rzy
o Dżo­ła­nę z Pol­ski.
– Good ri­der is a good ri­der. Do­bry je­ździec jest do­brym je­źdźcem –
pada od­po­wie­dź. – Je­ździ na na­szych naj­lep­szych ko­niach. Do­ty­ka ich,
a jak­by z nimi roz­ma­wia­ła. Do tego jest je­dy­ną ko­bie­tą, któ­ra od­wa­ży­ła
się przy­nie­ść mi swo­je CV i za­py­tać o pra­cę w tej staj­ni. Poza tym
Dżo­ła­na ko­cha ko­nie na­wet bar­dziej niż ja i szejk. Jest po pro­stu częścią
na­szej dru­ży­ny.
Po tre­nin­gu ko­nie re­lak­su­ją się w spa. Niby uro­dzi­ły się, by bie­gać,
ale Bubu wy­jąt­ko­wo do­brze czu­je się w ba­se­nie. Do dłu­giej na
pi­ęćdzie­si­ąt me­trów niec­ki wod­nej wpro­wa­dza­ją ko­nia dwaj chłop­cy
sta­jen­ni. Sto­ją po pra­wej i le­wej stro­nie na przy­strzy­żo­nym traw­ni­ku
i pro­wa­dzą ogie­ra na lo­nżach. Przej­rzy­sta woda od­bi­ja co­raz ostrzej­sze
pro­mie­nie sło­ńca. Jest schła­dza­na i fil­tro­wa­na jak w praw­dzi­wym
ba­se­nie. Dżo­ła­na uwa­ża, że gdy­by or­ga­ni­zo­wa­no za­wo­dy, to Bubu by­łby
naj­szyb­szym pły­wa­kiem na świe­cie. Gdy wi­dzi ba­sen, z ra­do­ści po
pro­stu wska­ku­je do wody.
Roz­grzew­ka, bieg, re­laks. Staj­nia jest jak do­brze na­oli­wio­ny ze­gar,
któ­ry co rano o czwar­tej sta­wia Jo­an­nę na nogi, by obu­dzi­ła się na
tre­ning. Wy­ści­gi, któ­re wy­wo­łu­ją tyle emo­cji, są tyl­ko uko­ro­no­wa­niem
wy­si­łku sze­śćdzie­si­ęcio­pi­ęcio­oso­bo­wej eki­py szej­ka.

NIE TYL­K O KO­N IE, RÓW­N IEŻ WIEL­B ŁĄDY

Je­że­li wy­ści­gi kon­ne uwa­ża­ne są za sport kró­lów, to spor­tem szej­ków


na­le­ża­ło­by na­zwać wy­ści­gi wiel­błądów. Dla Be­du­inów pod­ró­żu­jących
po pu­sty­ni zwie­rzęta były wszyst­kim. Wska­zy­wa­ły kie­ru­nek i dro­gę,
po­tra­fi­ły dłu­go prze­trwać bez wody, da­wa­ły mle­ko, prze­no­si­ły na­mio­ty
i je­dze­nie pu­styn­nych wędrow­ców. Wy­ści­gi wiel­błądów or­ga­ni­zo­wa­no
z oka­zji wi­zyt wa­żnych go­ści, uro­czy­sto­ści re­li­gij­nych czy za­ślu­bin.
Wła­ści­ciel wy­gry­wa­jące­go zwie­rzęcia zy­ski­wał po­klask i sza­cu­nek
sąsia­dów. Im bo­gat­si byli wła­ści­cie­le, tym bar­dziej sport zmie­niał się
w biz­nes. Dzi­siaj wy­ści­gi wiel­błądów ści­ąga­ją ty­si­ące fa­nów, rzad­ko
wśród nich mo­żna wy­pa­trzyć tu­ry­stów. To ty­po­wy emi­rac­ki sport
i ty­po­we emi­rac­kie emo­cje.
W du­baj­skiej po­sia­dło­ści szej­ka za­raz obok staj­ni jest bie­żnia dla
wiel­błądów. Jo­an­na nie ukry­wa, że to nie­for­tun­ne sąsiedz­two.
– Ko­nie po pro­stu się pło­szą. Wy­ści­gi wiel­błądów wy­gląda­ją zu­pe­łnie
ina­czej niż na­sze. Mo­żna po­wie­dzieć „ko­smicz­nie”, bo za­miast je­źdźca
na grzbie­cie wiel­błąda za­sia­da ste­ro­wa­ny pi­lo­tem ro­bo­cik z ba­ci­kiem.
Obok bie­żni jadą ki­bi­cu­jący swo­im zwie­rzętom wła­ści­cie­le. Krzy­czą,
po­ga­nia­ją i na­ci­ska­ją klak­son, by ich zwie­rzę było naj­szyb­sze. Ten ha­łas
ła­two pło­szy na­sze ko­nie – opo­wia­da Jo­an­na.
Od­ma­lo­wa­ny przez Jo­an­nę ob­raz wier­tar­ki z ba­ci­kiem wy­ma­ga
wy­ja­śnie­nia. Pierw­sze znaj­du­ję w opo­wie­ści pol­skiej pi­sar­ki Iwo­ny
Ta­idy Drózd. Iwo­na, któ­ra miesz­ka w Emi­ra­tach od trzy­dzie­stu lat
i spi­su­je arab­skie baj­ki, już daw­no ze­tknęła się z pro­ble­mem dzie­ci
za­trud­nia­nych przy uje­żdża­niu wiel­błądów. Ma­jących pięć czy osiem lat
chłop­ców ści­ąga­no z Su­da­nu, Pa­ki­sta­nu czy Je­me­nu i wsa­dza­no na
ma­syw­ne zwie­rzęta. Iwo­na do dzi­siaj ma wy­cin­ki ar­ty­ku­łów
z an­glo­języcz­nej ga­ze­ty „Gulf News”, któ­ra opi­sy­wa­ła kło­po­ty
nie­let­nich dżo­ke­jów. Chłop­cy często spa­da­li, ła­ma­li so­bie ręce i nogi.
Tak jak ma­luch z Ban­gla­de­szu, któ­ry ule­gł wy­pad­ko­wi i na kil­ka dni
stra­cił przy­tom­no­ść w stad­ni­nie le­gen­dar­ne­go szej­ka Za­ji­da, tego
sa­me­go, któ­ry zjed­no­czył emi­rac­kie ple­mio­na. Hi­sto­rią Ban­glij­czy­ka
żyło całe Abu Zabi. Ktoś do­ra­dził mat­ce, by śpie­wa­ła chłop­cu i cały czas
z nim roz­ma­wia­ła. Ga­ze­ta dzień po dniu opi­sy­wa­ła tę tra­ge­dię.
Oczy­wi­ście rów­nież w kon­te­kście szej­ka, któ­ry za­jął się chłop­cem po
wy­pad­ku i pła­cił za jego le­cze­nie. W kil­ka dni pó­źniej nie­let­ni dżo­kej
od­zy­skał przy­tom­no­ść i czy­tel­ni­cy ode­tchnęli z ulgą. Iwo­na, jak wie­le
in­nych osób, jest prze­ko­na­na, że wła­śnie ta hi­sto­ria oraz na­ci­ski
or­ga­ni­za­cji wal­czących o pra­wa czło­wie­ka zmu­si­ły szej­ków, by w 1980
roku za­bro­ni­li za­trud­nia­nia ma­ło­let­nich przy wy­ści­gach. Emi­ra­ty
ra­ty­fi­ko­wa­ły też mi­ędzy­na­ro­do­we kon­wen­cje do­ty­czące nie­wol­nic­twa
wśród dzie­ci. W 1992 roku po­wsta­ła Ca­mel Ra­cing As­so­cia­tion, któ­rej
za­da­niem była re­gu­la­cja za­sad, na ja­kich mają się od­by­wać wy­ści­gi.
Zda­niem Iwo­ny to w kon­se­kwen­cji tych wszyst­kich dzia­łań za­miast
lu­dzi na wiel­błądach za­częto sa­dzać spe­cjal­nie skon­stru­owa­ne ro­bo­ty,
któ­re rze­czy­wi­ście wy­gląda­ją jak wier­tar­ka z przy­tro­czo­nym do wier­tła
ba­ci­kiem po­ga­nia­jącym zwie­rzęta.

Nie­ste­ty w rze­czy­wi­sto­ści zmia­na nie na­stąpi­ła tak szyb­ko. Jesz­cze


przez wie­le lat wszyst­ko bie­gło swo­im to­rem, ina­czej, niż re­gu­lo­wa­ły to
kon­wen­cje. Biz­nes zwi­ąza­ny z wy­ści­ga­mi roz­ró­sł się do ta­kich
roz­mia­rów, że wła­ści­cie­le wiel­błądów nie re­spek­to­wa­li ofi­cjal­nie
obo­wi­ązu­jące­go pra­wa. Fun­do­wa­ne przez szej­ków na­gro­dy były co­raz
wi­ęk­sze, te­le­wi­zja trans­mi­to­wa­ła za­wo­dy, a ga­ze­ty dru­ko­wa­ły na­zwi­ska
zwy­ci­ęz­ców. Ty­si­ące chłop­ców z Pa­ki­sta­nu czy Ban­gla­de­szu tra­fia­ło do
Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich jesz­cze na po­cząt­ku XXI wie­ku.
Część z nich ku­po­wa­no i za zgo­dą ży­jących w nędzy ro­dzi­ców
przy­wo­żo­no do kra­ju. Inni byli po pro­stu po­ry­wa­ni. Jed­ni mie­li czte­ry
lata, inni osiem. Do­sia­da­li wiel­błądów, któ­re wa­ży­ły czte­ry­sta
ki­lo­gra­mów i bie­ga­ły z pręd­ko­ścią pi­ęćdzie­si­ęciu ki­lo­me­trów na
go­dzi­nę. Po paru mie­si­ącach ży­cia w od­osob­nio­nych obo­zach
za­po­mi­na­li, jak się na­zy­wa­ją ich ro­dzi­ce i z ja­kie­go kra­ju po­cho­dzą.
Do­sta­wa­li tak nie­wiel­kie ra­cje ży­wie­nio­we, że prze­sta­wa­li ro­snąć, ale
byli też i tacy, na któ­rych te­sto­wa­no hor­mo­ny ha­mu­jące wzrost.
Uwa­ża­no, że naj­lep­szy dżo­kej to pi­ęcio-, sze­ścio­let­ni lek­ki chło­piec
nie­wiel­kie­go wzro­stu. Wie­rzo­no też, że wiel­błądy bie­ga­ją szyb­ciej
w re­ak­cji na dzie­ci­ęcy tembr gło­su. Dzi­siaj nikt w Emi­ra­tach nie mówi
o hi­sto­rii sprzed za­le­d­wie pi­ęt­na­stu lat, któ­ra ruj­nu­je wi­ze­ru­nek
ide­al­ne­go roz­wi­ja­jące­go się pa­ństwa. Być może wszyst­ko trwa­ło­by do
dzi­siaj, gdy­by nie pa­ki­sta­ński dzia­łacz na rzecz praw czło­wie­ka An­sar
Bur­ney i do­ku­ment HBO, któ­ry zo­ba­czył cały świat. Sce­ny z fil­mu Vica
Sa­ri­na De­sert Ri­ders [Je­źdźcy pu­sty­ni] za­re­je­stro­wa­ne ukry­tą ka­me­rą
po­ka­za­no ta­kże am­ba­sa­do­ro­wi Joh­no­wi Mil­le­ro­wi z ame­ry­ka­ńskie­go
Biu­ra do Spraw Mo­ni­to­ro­wa­nia i Zwal­cza­nia Han­dlu Lu­dźmi. Ten sam
po­li­tyk kil­ka ty­go­dni wcze­śniej ogło­sił, że Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty
Arab­skie sta­ły się wzo­rem dla ca­łe­go re­gio­nu, je­śli cho­dzi o kwe­stię
roz­wi­ąza­nia pro­ble­mu nie­wol­nic­twa. Do­ku­men­tal­ne sce­ny z kil­ku­let­ni­mi
dzie­ćmi, któ­re gło­dzo­no, bito i któ­rym ka­za­no spać na pia­sku, były
jed­nak po­ra­ża­jące. USA za­gro­zi­ły Emi­ra­tom sank­cja­mi go­spo­dar­czy­mi,
je­śli na­tych­miast nie sko­ńczą z tym pro­ce­de­rem. An­sar Bur­ney, któ­re­mu
w mi­ędzy­cza­sie uda­ło się wy­kra­ść kil­ka­dzie­si­ęcio­ro dzie­ci, był
prze­ko­na­ny, że już ni­g­dy nie będzie mógł wje­chać do żad­ne­go kra­ju
w Za­to­ce Per­skiej. Tym­cza­sem pew­ne­go dnia za­dzwo­nił do nie­go szejk,
na­stęp­ca tro­nu Abu Zabi, któ­ry wła­śnie obej­rzał film.
„Nie będzie wi­ęcej dzie­ci na far­mach wiel­błądów. Od ju­tra” –
oświad­czył je­den z naj­bo­gat­szych lu­dzi świa­ta. Ura­to­wa­no pra­wie czte­ry
ty­si­ące dzie­ci. Po­ma­gał w tym wła­śnie An­sar Bur­ney. Ak­cję
po­twier­dza­ją na­wet nie­daw­no opu­bli­ko­wa­ne ra­por­ty Wi­ki­Le­aks. Część
nie­let­nich je­źdźców wró­ci­ła do ro­dzi­ców, wie­lu otrzy­ma­ło
od­szko­do­wa­nie za lata spędzo­ne w nie­wo­li. Ame­ry­ka­ński urzęd­nik
Mil­ler w fil­mie do­ku­men­tal­nym opo­wia­da­jącym tę hi­sto­rię mówi:
„Chcia­łbym, żeby zmia­ny na­de­szły trzy, pięć, a na­wet dzie­si­ęć lat
wcze­śniej i bar­dzo mi przy­kro, że tak się nie sta­ło. Ale mu­si­my te­raz
po­my­śleć o tych wszyst­kich dzie­ciach, któ­re uda­ło się ura­to­wać, gdy ten
prze­wrót wresz­cie na­stąpił”. W nie­dłu­gim cza­sie ko­lej­ne pa­ństwa
Pó­łwy­spu Arab­skie­go – Ku­wejt, Oman, Ka­tar i Ara­bia Sau­dyj­ska –
rów­nież wpro­wa­dzi­ły pra­wo za­ka­zu­jące nie­let­nim udzia­łu w wy­ści­gach
wiel­błądów.
Po­dob­ne do wier­ta­rek ro­bo­ty, o któ­rych opo­wia­da­ła Jo­an­na, na­da­ją się
do tego celu rów­nie do­brze.
– Wi­dok tych urządzeń przy­mo­co­wa­nych do ści­ga­jących się
wiel­błądów jest jed­nak na­praw­dę sur­re­ali­stycz­ny. Tak jak cały Du­baj –
uprze­dza moje py­ta­nie pol­ska tre­ner­ka.

NIE TYL­K O KO­N IE, ALE TEŻ OB­R A­Z Y

Sur­re­ali­stycz­na jest na­tu­ral­nych roz­mia­rów rze­źba ko­nia z brązu przy


wje­ździe do staj­ni szej­ka i sto­jąca obok fon­tan­na pod­pie­ra­na przez
czte­ry wy­ku­te ko­ńskie gło­wy. Nie­do­wie­rza­nie bu­dzi trzy­dzie­ści
ćwier­ka­jących pta­ków w drew­nia­nej klat­ce, a po­ma­lo­wa­na na nie­bie­sko
niec­ka ba­se­nu w kon­tra­ście z zie­lo­ną tra­wą też śmia­ło mo­gła­by się
zna­le­źć na ob­ra­zach Sa­lva­do­ra Da­le­go. Gdy ko­nie ko­ńczą po­ran­ną
kąpiel, a Jo­an­na tre­ning, sło­ńce jest już na tyle wy­so­ko, że po­wie­trze
za­czy­na pa­rzyć. Ter­mo­metr w au­cie po­ka­zu­je po­nad czter­dzie­ści stop­ni,
więc ma­rzy­my je­dy­nie o tym, by zna­le­źć się w kli­ma­ty­zo­wa­nym sa­lo­nie.
– Wy­ści­gi to bar­dzo wy­ma­ga­jąca dys­cy­pli­na. Mam na my­śli nie tyl­ko
je­źdźców, ale też ko­nie. One uro­dzi­ły się, by bie­gać, ale nie wiem, czy
z aż taką szyb­ko­ścią – opo­wia­da Jo­an­na w cza­sie dro­gi z po­ran­ne­go
tre­nin­gu. – Je­stem to­tal­nie prze­ciw­na bi­ciu ko­nia ba­tem. Ale jest coś, co
wku­rza mnie jesz­cze bar­dziej. Je­śli koń wy­gry­wa wy­ścig, jest
glo­ry­fi­ko­wa­ny, ten, któ­ry prze­gry­wa, ma się znacz­nie go­rzej. Tak było
od za­wsze.
– A co dzie­je się z tymi, któ­re ko­ńczą ka­rie­rę?
– Często są sprze­da­wa­ne na inne ryn­ki, do Bah­raj­nu czy in­ne­go kra­ju
Za­to­ki. Ale nie wia­do­mo, co się z nimi dzie­je. Ten mo­ment roz­sta­nia jest
naj­gor­szy. Prze­cież nie mo­żna ko­nia trzy­mać przy domu, żeby jadł
traw­kę. Tyle że gdy­by nie ist­nia­ły klu­by je­ździec­kie, to w na­szym ży­ciu
w ogó­le nie by­ło­by miej­sca dla koni. Na świe­cie jest wiel­ka
nad­pro­duk­cja ho­dow­la­na i wie­le wspa­nia­łych zwie­rząt po ka­rie­rze po
pro­stu gi­nie. Są usy­pia­ne albo idą na rzeź. Na szczęście są też ośrod­ki,
w któ­rych ko­nie mogą od­po­cząć na za­słu­żo­nej eme­ry­tu­rze. Cza­sem są
ad­ap­to­wa­ne do spor­tu albo do re­kre­acji. Ta­kich oca­le­ńców jest jed­nak
nie­wie­lu.
Z po­wo­du nie­zgo­dy na złe trak­to­wa­nie koni Jo­an­na nie­raz chcia­ła
rzu­cić ba­tem i dżo­kej­skim ka­sa­kiem. Zo­sta­ła w staj­ni, bo jej ode­jście
ni­cze­go nie zmie­ni.
– Je­śli zo­sta­nę, to przez kil­ka se­zo­nów będę mo­gła dbać o te ko­nie
naj­le­piej, jak tyl­ko po­tra­fię. I taki mam plan: kie­dy Bubu sko­ńczy
ka­rie­rę, ubła­gam mo­je­go sze­fa, by mi go po­da­ro­wał. Je­śli będzie trze­ba,
pój­dę na­wet do szej­ka. Obie­ca­łam kie­dyś Bubu, że za­pew­nię mu dom.
Jo­an­na ma jesz­cze jed­no ma­rze­nie. Chcia­ła­by za­ko­ńczyć w Du­ba­ju
swo­ją dżo­kej­ską ka­rie­rę wy­stępem na za­wo­dach. Je­ździ­ła już na
wy­ści­gach w Pol­sce, Szwe­cji, Fran­cji i we Wło­szech. Zwy­ci­ęstwo na
wy­ści­gu w Emi­ra­tach mo­gło­by być uko­ro­no­wa­niem jej ka­rie­ry. Ale
od­no­wie­nie li­cen­cji nie jest ta­kie pro­ste, a pro­ce­du­ry ci­ągną się
mie­si­ąca­mi.
Nie mu­szę py­tać Jo­an­ny, czy jest coś, co ko­cha tak bar­dzo jak ko­nie.
Znam od­po­wie­dź: to ma­lar­stwo. Za­in­te­re­so­wa­ła się nim wła­śnie dzi­ęki
je­ździec­twu, a do­kład­niej nie­zwy­kłe­mu ame­ry­ka­ńskie­mu do­mo­wi,
w któ­rym zna­la­zła się za spra­wą swo­je­go ame­ry­ka­ńskie­go męża i koni.
W jego domu wszędzie wi­sia­ły ob­ra­zy, a ca­ło­ścią za­rządzał teść
Jo­an­ny – ma­larz i ar­chi­tekt. Do to­rów wy­ści­go­wych Sa­ra­to­ga
w Sa­ra­to­ga Springs w sta­nie Nowy Jork mia­ła pół ki­lo­me­tra.
– Uwiel­bia­łam mo­je­go te­ścia, po­dej­rze­wam, że to on na­mó­wił
swo­je­go syna, by w ko­ńcu mi się oświad­czył. I od­był się ślub. Z moim
Ame­ry­ka­ni­nem by­li­śmy ra­zem przez sze­ść lat i po­ło­wę tego cza­su
spędzi­li­śmy jako mąż i żona. Sko­ńczy­ło się, bo wszyst­ko kie­dyś się
ko­ńczy – mówi Jo­an­na, a ja wiem, że za tym jed­nym zda­niem sto­ją
zdra­da i za­ufa­nie, któ­re­go z dnia na dzień za­bra­kło. Jo­an­na nie­chęt­nie
wra­ca pa­mi­ęcią do tam­tych uczuć.
To wte­dy za­częła in­ten­syw­nie ma­lo­wać. Jej ży­cie wy­wró­ci­ło się do
góry no­ga­mi. Za­wsze wsta­wa­ła wcze­śnie rano, by tre­no­wać, te­raz spa­ła
do je­de­na­stej, a no­ca­mi ma­lo­wa­ła. Z ryt­mu wy­ści­go­we­go wpa­dła w rytm
ma­lar­ski. To sztu­ka po­zwo­li­ła jej wy­rzu­cić z sie­bie emo­cje. Wy­rzu­ci­ła
ich tyle, że gdy przy­je­cha­ła do Du­ba­ju i spo­tka­ła na swo­jej dro­dze Bubu,
mo­gła mu całą swo­ją hi­sto­rię wy­szep­tać do ucha. A koń jak zwy­kle
po­mó­gł.
– Tak dzia­ło się za­wsze w moim ży­ciu. Gdy tyl­ko coś było nie tak, od
razu bie­głam do staj­ni. Jak by­łam mała, nie wy­pła­ki­wa­łam się w rękaw
ko­le­żan­kom, tyl­ko sia­da­łam w bok­sie obok Szej­ka. Trzy­ma­łam go za
grzy­wę, a z oczu ka­pa­ły mi łzy. Koń to dla mnie naj­lep­szy te­ra­peu­ta.
Cho­ciaż w Sta­nach po­mó­gł mi jesz­cze Papa Jo­nes, czy­li teść. John
Ben­zel był dla mnie naj­bli­ższym czło­wie­kiem, na­wet gdy się
roz­wio­dłam. Ko­chał ko­nie, sam je ho­do­wał, pił piwo i ob­sta­wiał jak
sza­lo­ny. W prze­rwach uczył mnie ma­lar­stwa. Uwiel­biał też Chi­le, gdzie
jako mło­dy ar­chi­tekt pra­co­wał przy pro­jek­to­wa­niu dróg i mo­stów. Przez
całe ży­cie ma­lo­wał bie­da­ków i bez­dom­nych, a dla mnie był
wy­ma­ga­jącym na­uczy­cie­lem.
Jo­an­na roz­ko­cha­ła się w ma­lar­stwie na tyle, że za­nim zna­la­zła pra­cę
w staj­ni szej­ka Du­ba­ju, przez chwi­lę pro­wa­dzi­ła w Emi­ra­tach au­tor­ską
ga­le­rię. To mło­dy roz­wi­ja­jący się ry­nek, na któ­rym na­dal naj­le­piej
sprze­da­ją się ob­ra­zy z ko­ńmi, pej­za­że pu­styn­ne, wiel­błądy i so­ko­ły.
Emi­rat­czy­cy chęt­nie ku­pu­ją ta­kie wi­docz­ki i wie­sza­ją je w swo­ich
wil­lach. Jo­an­nie uda­ło się też zor­ga­ni­zo­wać wy­sta­wę pierw­sze­go
emi­rac­kie­go ma­la­rza w Mu­zeum Na­ro­do­wym w Gda­ńsku. Wraz ze
swo­ją pol­ską wspó­łpra­cow­nicz­ką za­ła­twi­ły wszyst­ko, od ubez­pie­cze­nia
ob­ra­zów aż po przy­go­to­wa­nie ka­ta­lo­gu wy­sta­wy.
– Pierw­szy emi­rac­ki ma­larz ozna­cza tu do­słow­nie: pierw­szy. Ab­dul
Qa­der Al Rais jest pierw­szym miesz­ka­ńcem Du­ba­ju, któ­ry kie­dy­kol­wiek
si­ęgnął po pędz­le, mie­szał far­by i ma­lo­wał na płót­nie. Trud­no nam to
so­bie wy­obra­zić, a jed­nak wła­śnie tak było. Ab­dul Qa­der w la­tach
sze­śćdzie­si­ątych wy­je­chał do szko­ły w Ku­wej­cie. To tam ści­ąga­li ar­ty­ści
z Egip­tu czy Ira­ku i tam po raz pierw­szy zo­ba­czył al­bum
z re­pro­duk­cja­mi mi­strzów ma­lar­stwa eu­ro­pej­skie­go, Rem­brand­ta
i Ca­ra­vag­gia. Dzi­siaj jego pra­ce sprze­da­je bry­tyj­ski dom au­kcyj­ny
So­the­by’s.
Na­praw­dę nie wiem, jak jej się to uda­ło. Za­cza­ro­wa­ła Ab­du­la Qa­de­ra
tak, jak cza­ru­je ko­nie. Wi­dzia­łam to, gdy pierw­szy raz za­pro­wa­dzi­ła
mnie do re­zy­den­cji naj­bar­dziej zna­ne­go emi­rac­kie­go ma­la­rza. Ten kraj
nie ma zbyt wie­lu ce­nio­nych ar­ty­stów. W ko­ńcu do­pie­ro od dwóch
po­ko­leń stać ich na kup­no far­by ma­lar­skiej i masy do za­grun­to­wa­nia
płót­na. Za spra­wą upar­tej Jo­an­ny z Pol­ski ob­ra­zy Ab­du­la mo­gli oglądać
rów­nież mi­ło­śni­cy sztu­ki w Gda­ńsku. Nie­daw­no za­ło­ży­ła ta­kże klub
dżo­ke­jów. Uma­wia ich w Du­ba­ju na naj­bar­dziej pre­sti­żo­we go­ni­twy.
Wśród człon­ków jest sze­ścio­krot­ny mistrz pol­ski Szcze­pan Ma­zur.
Zmie­ni­ła też staj­nię. Już nie pra­cu­je u na­stęp­cy tro­nu Du­ba­ju, tyl­ko
w Oasis 1 Sta­ble. Zmie­ni­ła bar­wy z błękit­nych na żó­łto-zie­lo­ne. Po
trzech se­zo­nach na High on Life do­sia­da te­raz gnia­de­go ko­nia
o bu­ńczucz­nym imie­niu Ma­king Hi­sto­ry, „Two­rząc Hi­sto­rię”. Jo­an­na
za­wsze po­wta­rza, że imio­na mają ma­gicz­ną moc.
– Gdy by­łam małą dziew­czyn­ką, oj­ciec często do mnie mó­wił:
„Wol­niej, Jo­asiu, wol­niej”. Ni­g­dy nie chcia­łam go słu­chać.
11

Dok­tor Woj­tek nie prze­sta­je się dzi­wić

To nie może być pu­sty­nia. To nie może być kon­ser­wa­tyw­ne arab­skie


mia­sto. Gdy­by nie ko­bie­ty w czar­nych sza­tach, z za­sło­ni­ęty­mi wło­sa­mi,
i mężczy­źni w bia­łych kan­du­rach, mo­gła­bym przy­si­ąc, że to je­den
z bul­wa­rów luk­su­so­wej dziel­ni­cy w Los An­ge­les. Sze­ro­kie uli­ce,
ra­do­śnie strze­la­jące w nie­bo fon­tan­ny, zie­leń ogro­dów kry­jących
kil­ku­set­me­tro­we wil­le. A do tego pal­my, wszędzie pal­my, któ­rych
buj­no­ść za­le­ży od hek­to­li­trów wody pły­nącej z gu­mo­wych węży
opla­ta­jących uli­ce z jed­nej i dru­giej stro­ny. W upal­ne przed­po­łud­nie
wi­dać tyl­ko przy­ci­na­jących tra­wę ogrod­ni­ków. Do tego sły­szę
cha­rak­te­ry­stycz­ny klang naj­dro­ższych sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych.
O emi­ra­cie Szar­dża, któ­rym rządzi do­brze wy­kszta­łco­ny i bar­dzo
przy­wi­ąza­ny do tra­dy­cji szejk, mówi się, że jest kon­ser­wa­tyw­ny do bólu.
Prze­wod­ni­ki przy­po­mi­na­ją, że wy­bie­ra­jąc się do mia­sta, trze­ba za­ło­żyć
dłu­gie spodnie i spód­ni­ce za ko­la­no, a w pi­ęcio­gwiazd­ko­wych
ho­te­lach – w od­ró­żnie­niu od in­nych emi­ra­tów – nie spo­sób zna­le­źć
ba­rów z al­ko­ho­lem. Do tak ro­zu­mia­ne­go kon­ser­wa­ty­zmu zo­bo­wi­ązu­je
szej­ka po­cho­dze­nie – dy­na­stia al-Ka­si­mi (z ang. Al-Qas­si­mi) uwa­ża­na
jest za bez­po­śred­nio spo­krew­nio­ną z pro­ro­kiem Ma­ho­me­tem. Od jej
na­zwi­ska na­zwa­no fun­da­cję wspie­ra­jącą kul­tu­rę, mu­zeum w Kal­bie na
wschod­nim wy­brze­żu emi­ra­tu i kon­cern, do któ­re­go na­le­żą ho­te­le, biu­ra
pod­ró­ży i re­stau­ra­cje. Al-Qas­si­mi Ho­spi­tal to ta­kże na­zwa naj­wi­ęk­sze­go
szpi­ta­la w emi­ra­cie.
Pol­ski ane­ste­zjo­log Woj­ciech Kru­czak pra­cu­je w nim od pi­ęciu lat.
Przy­je­chał tu tyl­ko na mo­ment. Po dwóch la­tach obie­cy­wał, że wy­je­dzie,
a i tak zo­stał na dłu­żej. Je­dy­nie cza­sa­mi tęsk­ni do zo­sta­wio­ne­go
w Ka­to­wi­cach ogro­du i ulu­bio­nej ście­żki na Ba­bią Górę. Za­trzy­ma­ła go
pu­sty­nia i dzi­siaj do­brze wie, dla­cze­go tak się sta­ło.
– Przy­jazd do Emi­ra­tów upo­rząd­ko­wał moje ży­cie i zli­kwi­do­wał szum
wo­kół mnie. Zna­la­złem czas, by po­słu­chać sa­me­go sie­bie. Zro­zu­mieć,
jak wa­żna jest ro­dzi­na. Spoj­rza­łem na pra­cę z in­nej per­spek­ty­wy.
– Ale dla­cze­go Emi­ra­ty? To samo po­czu­łbyś, sto­jąc na szczy­cie
ulu­bio­nej Ba­biej albo w Hi­ma­la­jach.
– Otóż nie. Ten kraj jest spe­cy­ficz­ny. Wy­cho­dzisz na uli­cę i wła­ści­wie
nie wiesz, gdzie je­steś. Mam ta­kie ulu­bio­ne miej­sce: to prze­wi­ąz­ka,
któ­ra łączy sta­cję me­tra z Du­bai Mall, naj­wi­ęk­szym cen­trum han­dlo­wym
na świe­cie. Po­wód do drwin, uszczy­pli­wo­ści i szy­dze­nia z wy­go­dy
Emi­rat­czy­ków, ale ja uwa­żam, że zo­sta­ła spryt­nie wy­my­ślo­na, bo nikt
nie prze­sze­dłby ta­kiej od­le­gło­ści w pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­wym upa­le.
Pó­łto­ra ki­lo­me­tra za­da­szo­nej i kli­ma­ty­zo­wa­nej ście­żki spa­ce­ro­wej
z dwo­ma ru­cho­my­mi chod­ni­ka­mi po pra­wej i le­wej stro­nie. Cho­dzę tam
i za ka­żdym ra­zem za­da­ję so­bie py­ta­nie: W ja­kim kra­ju te­raz je­stem?
I nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć. Twa­rze we wszyst­kich od­cie­niach skó­ry,
przed­sta­wi­cie­le wszyst­kich na­cji, lu­dzie z ca­łe­go świa­ta. Dla­te­go to
miej­sce jest nie­by­wa­le neu­tral­ne. Oczy­wi­ście, to na­dal kraj arab­ski, ale
jego wie­lo­kul­tu­ro­wo­ść spra­wia, że czło­wiek wy­zby­wa się uprze­dzeń, nie
musi się do­sto­so­wać, bo niby do cze­go? I tak nie da się po­znać tych
wszyst­kich kul­tur, tylu na­cji, tylu re­li­gii. Emi­ra­ty są dla mnie ide­al­ne.
Do szpi­ta­la w Szar­dży pro­wa­dzi kil­ka we­jść. Trzy­pi­ętro­wy bu­dy­nek
ma jed­no­li­tą fa­sa­dę, ka­żde z okien w za­głębie­niu osła­nia pó­ło­krągły
da­szek, tak by do środ­ka wpa­da­ło jak naj­mniej sło­ńca. Uprzy­wi­le­jo­wa­ni
pa­cjen­ci wcho­dzą we­jściem dla VIP-ów. W szpi­ta­lu le­czy się ro­dzi­na
szej­ka. To dla nich przy­go­to­wa­no od­dziel­ne, luk­su­so­wo wy­po­sa­żo­ne
po­ko­je. Nie za­wsze z nich ko­rzy­sta­ją, bo po­dob­nie jak inni Emi­rat­czy­cy
wolą się le­czyć za gra­ni­cą. Kosz­ty po­by­tu w ame­ry­ka­ńskich czy
szwaj­car­skich szpi­ta­lach, a ta­kże prze­lo­tu pa­cjen­ta z ro­dzi­ną po­kry­wa
pa­ństwo. Być może cho­rzy Emi­rat­czy­cy po­dej­mu­ją de­cy­zje, kie­ru­jąc się
sta­ty­sty­ka­mi – w 2017 roku aż sie­dem­dzie­si­ąt pro­cent pa­ństwo­wych
szpi­ta­li nie po­sia­da­ło mi­ędzy­na­ro­do­wych cer­ty­fi­ka­tów. Ale te
nie­chlub­ne dane nie do­ty­czą Al-Qas­si­mi Ho­spi­tal: ten szpi­tal jest
klej­no­tem w ko­ro­nie szej­ka – ma naj­now­szy, wart set­ki ty­si­ęcy do­la­rów
spe­cja­li­stycz­ny sprzęt i ro­bo­ta kar­dio­chi­rur­gicz­ne­go Da Vin­ci za mi­lio­ny
euro.
– Dzi­ęki nie­mu mo­żna wy­ko­nać ope­ra­cję na ser­cu bez otwie­ra­nia
klat­ki pier­sio­wej – tłu­ma­czy dy­rek­tor szpi­ta­la.
Bez jego zgo­dy wi­zy­ta w Al-Qas­si­mi Ho­spi­tal nie by­ła­by mo­żli­wa.
Szef dok­to­ra Wojt­ka z dumą opo­wia­da, że rządzi naj­wi­ęk­szym
pa­ństwo­wym szpi­ta­lem w kra­ju. Jed­no­cze­śnie może tu le­żeć 365
pa­cjen­tów. We are very hap­py with all tho­se Po­lish pe­ople – mówi.
Po­la­ków jest w szpi­ta­lu czwo­ro: Ma­łgo­sia, Ma­rek, Woj­ciech i Ra­fik.
Ostat­nie imię brzmi nie­po­lsko, bo Ra­fik jest Pa­le­sty­ńczy­kiem.
W Ka­to­wi­cach stu­dio­wał me­dy­cy­nę i to wła­śnie on, pro­sto
z Gór­no­śląskie­go Cen­trum Me­dycz­ne­go w Ka­to­wi­cach, ści­ągnął do
Szar­dży Wojt­ka, swo­je­go ko­le­gę ane­ste­zjo­lo­ga.
– Do­sko­na­le pa­mi­ętam dzień, kie­dy po raz pierw­szy przy­je­cha­łem
zo­ba­czyć to miej­sce. – Woj­tek jest pew­ny sie­bie, opa­lo­ny, uśmiech­ni­ęty
i w ogó­le nie wy­gląda na za­gu­bio­ne­go le­ka­rza, któ­rym był za­raz po
przy­je­ździe. – Mó­wisz mi dzi­siaj, że oko­li­ca szo­ku­je. Spró­buj so­bie
wy­obra­zić, jak ja by­łem wy­stra­szo­ny. Czu­łem się obco, ale już od
pierw­szej chwi­li chcia­łem do­tknąć tego nie­do­stęp­ne­go świa­ta.
Woj­tek już raz był w Du­ba­ju. W 1986 roku, w cza­sie stu­diów, wy­brał
się do Sin­ga­pu­ru. Do­brze pa­mi­ęta tę pod­róż, przede wszyst­kim dla­te­go,
że była pierw­sza. Le­ciał naj­nie­bez­piecz­niej­szym sa­mo­lo­tem świa­ta,
iłem-62, któ­ry na mo­ment wy­lądo­wał w Du­ba­ju. Mia­sto wy­gląda­ło
wte­dy jak oaza na środ­ku pu­sty­ni i w ni­czym nie przy­po­mi­na­ło
roz­pędzo­ne­go dzi­siaj miej­skie­go mo­lo­cha.
– Pa­mi­ętam, jak wy­sia­dłem z sa­mo­lo­tu i ude­rzy­ła mnie fala go­rące­go
po­wie­trza. Wzi­ąłem z lot­ni­ska ga­ze­tę, w któ­rej prze­czy­ta­łem, że pe­wien
bo­ga­ty Du­baj­czyk za­pła­cił za jacht mo­to­ro­wy dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt
ty­si­ęcy do­la­rów. To był dla mnie szok. Miesz­ka­nie w Pol­sce kosz­to­wa­ło
wte­dy trzy ty­si­ące do­la­rów. To wszyst­ko wy­da­wa­ło mi się ir­ra­cjo­nal­ne.
Po pierw­sze, że ta­kie pie­ni­ądze w ogó­le ist­nie­ją, a po dru­gie, że mo­żna
je wy­dać na taką za­chcian­kę jak jacht. Gdy­by ktoś mi wte­dy po­wie­dział,
że za trzy­dzie­ści lat przy­ja­dę tu­taj do pra­cy, ni­g­dy bym mu nie uwie­rzył.
Woj­tek jest jed­nym z po­nad dwu­dzie­stu ty­si­ęcy le­ka­rzy
w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich. Wi­ęk­szo­ść z nich, po­dob­nie jak
pi­ęćdzie­si­ąt czte­ry ty­si­ące pie­lęgnia­rek, przy­je­cha­ła z za­gra­ni­cy. Wie­lu
zwa­bi­ły pie­ni­ądze. Może za pierw­szą wy­pła­tę nie ku­pią jach­tu szej­ka,
ale ich pen­sja wy­star­czy, by za­pew­nić so­bie na­praw­dę kom­for­to­we
wa­run­ki.
– Przez całe ży­cie wy­da­wa­ło mi się, że moje miej­sce pra­cy to Kli­ni­ka
Kar­dio­chi­rur­gii w Ka­to­wi­cach. To jest mój „pępek świa­ta” i nic
cie­kaw­sze­go ro­bić już nie będę. Mia­łem dużo pro­po­zy­cji z za­gra­ni­cy,
za­wsze je od­rzu­ca­łem. Ba­łem się ta­kiej de­cy­zji. Je­śli wy­ko­nu­jesz za­wód
ane­ste­zjo­lo­ga, szcze­gól­nie w kar­dio­chi­rur­gii, mu­sisz być bar­dzo
ostro­żny i prze­wi­du­jący. Ale pew­ne­go dnia wró­ci­łem do domu
i po­wie­dzia­łem żo­nie, że po­ja­dę do pra­cy w Emi­ra­tach.
„Jak to?”, za­py­ta­ła. „Ka­żdą de­cy­zję ana­li­zu­jesz dzie­si­ęć ty­si­ęcy razy,
a tę pod­jąłeś tak z mar­szu?”
– Wi­dać doj­rza­łem do tego – tłu­ma­czy mi. Kil­ka ty­go­dni wcze­śniej
z pra­cy w ka­to­wic­kiej kli­ni­ce zre­zy­gno­wał jej dłu­go­let­ni szef, pro­fe­sor
An­drzej Bo­che­nek. – Pra­co­wa­łem z pro­fe­so­rem Bo­chen­kiem wie­le lat
i to on spro­wa­dził do Pol­ski pierw­sze­go ro­bo­ta kar­dio­chi­rur­gicz­ne­go,
dzi­ęki nie­mu na­uczy­łem się znie­czu­lać cho­re­go przy bar­dzo
skom­pli­ko­wa­nych ope­ra­cjach. Pro­po­zy­cja z Emi­ra­tów była wy­zwa­niem
i nie po­tra­fię wy­ja­śnić, dla­cze­go je pod­jąłem.
Przez głów­ne we­jście szpi­ta­la Al-Qas­si­mi prze­cho­dzą pa­cjen­ci
z ró­żnych kra­jów świa­ta, ale wy­jąt­ko­wo dużo jest tu­taj Emi­rat­czy­ków.
Lewe drzwi prze­zna­czo­ne są dla ko­biet, pra­we dla mężczyzn. Osob­ne są
też po­cze­kal­nie i miej­sca mo­dli­twy. To jed­no z nie­licz­nych miejsc
w Emi­ra­tach, w któ­rych mo­żna jesz­cze spo­tkać star­sze ko­bie­ty
w zło­tych ma­skach. To naj­star­sza emi­rac­ka tra­dy­cja i w Du­ba­ju albo
Abu Zabi ko­bie­ty w bur­kach zo­ba­czyć mo­żna tyl­ko na zdjęciach
w mu­zeum.
– Za­sko­czy­ła mnie ta inna rze­czy­wi­sto­ść. Mia­łem wra­że­nie, że
Ara­bo­wie to je­den na­ród i do­pie­ro tu­taj za­cząłem od­kry­wać, jak bar­dzo
się mylę. My­śla­łem ste­reo­ty­pa­mi. Na­szą pie­lęgniar­kę Binę z In­dii
spo­tka­łem pew­ne­go dnia, gdy od­ma­wia­ła ró­ża­niec przy łó­żku cho­re­go.
Wi­ęk­szo­ść pra­cu­jących w szpi­ta­lu Hin­du­sów po­cho­dzi z re­gio­nu Ke­ra­la,
a tam jest dużo ka­to­li­ków. Tu ni­ko­go nie szo­ku­je, że ktoś się mo­dli, bo
tu nikt nie wsty­dzi się Boga. Żad­ne­go Boga. W ró­żnych częściach
szpi­ta­la zna­le­źć mo­żna po­roz­kła­da­ne dy­wa­ni­ki mo­dli­tew­ne.
Mu­zu­łma­nin ukła­da dy­wa­nik w kie­run­ku Mek­ki. Od­ma­wia­nie mo­dli­twy
w cza­sie dnia pra­cy też ni­ko­go nie dzi­wi. Tak ro­bią le­ka­rze, pie­lęgniar­ki
i pa­cjen­ci. Pa­mi­ętam pa­cjen­ta z in­ten­syw­nej te­ra­pii: jed­ne­go dnia le­d­wo
że­śmy go od­ra­to­wa­li. Ko­lej­ne­go ran­ka pa­trzę na łó­żko, stoi pu­ste,
a pa­cjent klęczy obok sku­lo­ny w mo­dli­twie. To się na­zy­wa po­trze­ba:
nie­wa­żne, czy je­steś cho­ry czy umie­ra­jący, trze­ba się mo­dlić.
Przed przy­jaz­dem Woj­tek za­sta­na­wiał się, jak lu­dzie w Du­ba­ju
i Szar­dży za­re­agu­ją na krzy­żyk wi­szący na jego szyi. Oka­za­ło się, że
nikt nie zwra­ca na nie­go uwa­gi. Pew­nie dla­te­go z sa­tys­fak­cją po­ka­zu­je
mi fi­gur­ki świ­ętych i ró­ża­ńce wi­szące za szy­bą sa­mo­cho­dów sto­jących
na szpi­tal­nym par­kin­gu. Tuż obok nich za­par­ko­wa­no auto, a w nim
sym­bo­le zwi­ąza­ne z is­la­mem. Gdy po czter­na­stej z po­bli­skie­go me­cze­tu
roz­le­ga­ją się na­wo­ły­wa­nia mo­dli­tew­ne mu­ezi­na, już wiem, że wła­śnie
taka du­cho­wo­ść im­po­nu­je pol­skie­mu le­ka­rzo­wi naj­bar­dziej – pe­łna
ak­cep­ta­cji dla in­nych wy­znań. A wszyst­ko to za­le­d­wie kil­ka­set
ki­lo­me­trów od gra­ni­cy z Ara­bią Sau­dyj­ską, w któ­rej do nie­daw­na
wy­znaw­cy in­nych re­li­gii byli prze­śla­do­wa­ni.
– Sto­su­nek do re­li­gii też wpły­wa na na­szą pra­cę. Wie­lu lu­dzi żyje tu­taj
wia­rą i tra­dy­cją, więc do­ty­ka­ją ich rze­czy dla nas zu­pe­łnie nor­mal­ne.
Po­cząt­ko­wo było mi ci­ężko, bo nie­wie­le ro­zu­mia­łem. Nie­któ­rych dzi­wi,
że ko­bie­ta może być ro­ze­bra­na. Nas, że za­kry­wa na­wet twarz. Ale
w tych za­kry­tych twa­rzach jest dużo otwar­to­ści i cie­pła. Nie do­strze­głem
tego od razu. Mu­sia­łem się z tym zmie­rzyć i te­raz ro­zu­miem wszyst­ko
dużo le­piej. Jed­no wzru­sza mnie nie­zmien­nie: to, jak cho­re­go wspie­ra­ją
bli­scy. Czy śro­dek nocy, czy po­łud­nie, gdy ktoś cho­ru­je, to do szpi­ta­la
przy­je­żdża cała ro­dzi­na. Zda­rza się i kil­ka­dzie­si­ąt osób. To wspar­cie
po­ka­zu­je, jaka jest war­to­ść czło­wie­ka. My w tym za­chod­nim sty­lu
upra­wia­nia me­dy­cy­ny za­po­mi­na­my o sa­mym pa­cjen­cie, sku­pia­my się na
wy­ni­kach ba­dań la­bo­ra­to­ryj­nych. Spro­wa­dza­my wszyst­ko do liczb,
mie­rzy­my, po­pra­wia­my, a za­po­mi­na­my, że pod tym wszyst­kim kry­je się
żywy czło­wiek, któ­ry cza­sem się boi, cza­sem pła­cze. Nie my­śli­my
o tym, że nie­kie­dy mo­żna wy­łączyć ra­żące świa­tło albo zwi­lżyć
po­pęka­ne od go­rącz­ki usta i tym sa­mym od razu mu ulżyć. Tu­taj
wró­ci­łem do ko­rze­ni.

MA­Ł GO­S IA UWA­Ż A, ŻE WAR­T O PRÓ­B O­WAĆ

Na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu z da­le­ka sły­chać jej kro­ki. To imię zna ka­żdy,


ale nie ka­żdy do­brze je wy­ma­wia: M-au-go-sia.
– Mam mó­wić praw­dę czy tyl­ko wer­sję ofi­cjal­ną? – pyta lek­ko
prze­stra­szo­na.
To jed­nak Emi­ra­ty i tu­taj obo­wi­ązu­ją okre­ślo­ne re­gu­ły. Ostat­nio, po
trzy­dzie­stu la­tach, mu­sia­ła we­ry­fi­ko­wać swo­je dy­plo­my le­kar­skie
nada­ne przez Aka­de­mię Wy­cho­wa­nia Fi­zycz­ne­go we Wro­cła­wiu.
Urzęd­ni­cy emi­rac­cy dzwo­ni­li na­wet do Pol­ski i spraw­dza­li, czy ona to
na pew­no ona. Ni­g­dy nie wia­do­mo, ja­kie ko­lej­ne za­rządze­nia przyj­dą
za­rządza­jącym do gło­wy. Jak na przy­kład to, by funk­cje kie­row­ni­cze
w in­sty­tu­cjach pa­ństwo­wych pe­łni­li Emi­rat­czy­cy. Dla­te­go Ma­łgo­rza­ta,
któ­ra od pod­staw two­rzy­ła od­dział szpi­tal­nej re­ha­bi­li­ta­cji i wy­szko­li­ła
cały ze­spół, mu­sia­ła od­dać swo­je sta­no­wi­sko znacz­nie młod­szej i mniej
do­świad­czo­nej ko­le­żan­ce. Tyl­ko dla­te­go, że tam­ta jest Emi­rat­ką. Ale
Ma­łgo­sia nie na­rze­ka, uzna­ła, że nie jest „u sie­bie” i musi się
pod­po­rząd­ko­wać pa­nu­jącym re­gu­łom.
– Trzy­dzie­ści lat temu przy­je­cha­łam tu na wa­ka­cje. I zo­sta­łam. Ni­g­dy
wcze­śniej nie sły­sza­łam o Du­ba­ju, ale miesz­ka­li tu moi zna­jo­mi –
opo­wia­da Ma­łgo­sia i w prze­rwie od­bie­ra te­le­fon, by po arab­sku za­le­cić
pa­cjen­to­wi ko­lej­ne ćwi­cze­nia. Przez dłu­gi czas była je­dy­ną Po­lką
w Emi­ra­tach, któ­ra spra­wo­wa­ła w szpi­ta­lach funk­cje kie­row­ni­cze.
– Na po­cząt­ku nie mia­łam lek­ko, bo lu­dzie byli bar­dziej
kon­ser­wa­tyw­ni. Dzi­siaj to otwar­ty kraj. Miesz­ka­ńcy wie­dzą, że mogą
czuć się bez­piecz­nie, cho­ciaż w in­nych pa­ństwach Bli­skie­go Wscho­du
ci­ągle coś się dzie­je. Nie­da­le­ko są Irak i Iran, Sy­ria i Ku­wejt. Prze­ży­łam
tu dwie woj­ny: jed­ną w Ku­wej­cie, dru­gą w Ira­ku. Mie­li­śmy szko­le­nia,
jak ucie­kać przed ata­kiem bom­bo­wym, wie­dzie­li­śmy, co ro­bić w ra­zie
uży­cia bro­ni bio­lo­gicz­nej. Pra­co­wa­łam wte­dy w pry­wat­nym szpi­ta­lu
i mo­bi­li­za­cja była pe­łna. Tak jak w Pol­sce w cza­sie sta­nu wo­jen­ne­go
wpro­wa­dzo­no go­dzi­nę po­li­cyj­ną i o dwu­dzie­stej pierw­szej nie mo­żna
było wy­jść z domu. Żeby do­je­chać na dy­żur słu­żbo­wym sa­mo­cho­dem,
mu­sia­łam mieć spe­cjal­ną prze­pust­kę.
Pol­ska re­ha­bi­li­tant­ka zna­na jest też na dwo­rze szej­ka. Ćwi­czy­ła z jego
żoną.
– Pa­mi­ętam ka­żdą mi­nu­tę spędzo­ną w tym pa­ła­cu. To jest inny świat.
Pierw­szy raz zo­ba­czy­łam coś ta­kie­go. Nie tyle prze­pych, ile całą
or­ga­ni­za­cję do­mo­wą i obo­wi­ązu­jącą tam ety­kie­tę. Szejk jest zwy­kłym
czło­wie­kiem, spo­tka­łam go kie­dyś przy­pad­kiem w kuch­ni. Nie
sko­ja­rzy­łam, bo ci lu­dzie ina­czej wy­gląda­ją na ze­wnątrz, ina­czej, kie­dy
zdej­mu­ją te lo­kal­ne stro­je, ale to ab­so­lut­nie nie był wład­ca sie­dzący na
zło­tym tro­nie. Zwy­kły czło­wiek ze zwy­kły­mi pro­ble­ma­mi. Może nie
mają kło­po­tów fi­nan­so­wych, ale do­bra re­ha­bi­li­ta­cja jest im po­trzeb­na
jak ka­żde­mu in­ne­mu.
Ma­łgo­sia uwa­ża, że i oni, i my ule­ga­my ste­reo­ty­pom.
– Czło­wie­ko­wi mo­żna wszyst­ko tłu­ma­czyć, ale i tak sam musi tego
do­świad­czyć.
– Dżeń do­bry, Woj­tek – ćwi­czy sio­stra od­dzia­ło­wa na wi­dok
zbli­ża­jące­go się dok­to­ra. – Dże-ń do­bry.
– Bar­dzo do­brze – mówi po an­giel­sku Woj­tek i od­po­wia­da:
Su­pra­bhātaṁ, czy­li „dzień do­bry” w języ­ku ma­la­ja­lam.
Pie­lęgniar­ka z Ke­ra­li uśmie­cha się ra­do­śnie. Ara­bo­wie ra­czej nie
in­te­re­su­ją się in­ny­mi kul­tu­ra­mi, dla­te­go rzad­ko py­ta­ją Hin­du­skę o to, jak
brzmią sło­wa w jej języ­ku. Dok­tor Woj­tek jest więc wy­jąt­kiem.
W szpi­ta­lu pra­cu­je per­so­nel po­cho­dzący z po­nad pi­ęćdzie­si­ęciu kra­jów
świa­ta. Naj­wi­ęcej, bo pra­wie osiem­dzie­si­ąt pro­cent pie­lęgnia­rek,
przy­je­cha­ło z In­dii. Pew­nie dla­te­go Po­lak tak chęt­nie mówi
o wie­lo­kul­tu­ro­wo­ści i spe­cy­fi­ce tego miej­sca. Są w szpi­ta­lu i tacy, dla
któ­rych po­byt w Emi­ra­tach to za­mkni­ęcie w zło­tej klat­ce, z któ­rej nie
mo­żna się wy­do­stać. Jest na przy­kład le­karz z Da­masz­ku, któ­ry ucie­kł
przed woj­ną. Zna­la­zł w Szar­dży schro­nie­nie, ale stał się za­kład­ni­kiem
tego miej­sca. Jego syn stu­diu­je w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i nie może
wy­je­chać na­wet do sąsied­niej Ka­na­dy. Boi się o swo­ją wizę po­wrot­ną.
Dzi­siaj Sy­ria nie po­trze­bu­je Sy­ryj­czy­ków. Nie mają do­kąd wró­cić, ale
po­dob­nie jak Woj­tek nie chcą na­zy­wać Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów
do­mem.
– Je­śli do jed­ne­go szpi­ta­la przy­je­żdża­ją spe­cja­li­ści po pi­ęćdzie­si­ęciu
ró­żnych szko­łach me­dycz­nych, to ka­żdy z nich ma swo­je zda­nie. Tak
jak­by spa­ko­wa­li do wa­liz­ki swój spo­sób my­śle­nia o pro­ce­du­rach,
ope­ra­cjach i za­bie­gach – Woj­tek ob­ja­śnia, jak dzia­ła szpi­tal w Szar­dży. –
Wspó­łcze­sna me­dy­cy­na niby sta­ra się wy­pra­co­wać stan­dar­dy. Te,
z któ­rych ko­rzy­sta­my, pod­le­ga­ją wy­tycz­nym to­wa­rzystw ame­ry­ka­ńskich
i eu­ro­pej­skich; nie­mniej ka­żdy robi tu­taj swo­je. Po­tem za­bie­ra wa­liz­kę
i wy­je­żdża, a ten, kto po nim przy­cho­dzi, bu­rzy to, co za­stał, i za­czy­na
bu­do­wać nowe. Co­raz trud­niej co­kol­wiek prze­wi­dzieć.
Sy­tu­ację kom­pli­ku­ją do­dat­ko­wo re­gu­la­cje, któ­re w ka­żdym
z emi­ra­tów są ró­żne. Poza jed­nym rządo­wym sys­te­mem ist­nie­ją lo­kal­ne
de­par­ta­men­ty od­po­wie­dzial­ne za zdro­wie. W Du­ba­ju dzia­ła­ją na­wet
dwa – Du­bai He­alth Au­tho­ri­ty i Mi­ni­stry of He­alth and Pre­ven­tion
(Mo­HaP). Inne pro­to­ko­ły i stan­dar­dy me­dycz­ne obo­wi­ązu­ją w Abu Zabi,
jesz­cze inne w Szar­dży. Do­pie­ro nie­daw­no za­częto my­śleć
o ujed­no­li­ce­niu na­ro­do­wych stan­dar­dów.

WOJ­T EK SPO­K OR­N IAŁ

– Mnie to miej­sce na­uczy­ło jed­nej wa­żnej rze­czy. Nie mo­żna uwa­żać,


że to, co jest „two­je”, jest naj­lep­sze. Wie­le razy spo­tka­łem się w tym
szpi­ta­lu z pa­cjen­ta­mi, któ­rzy nie ro­ko­wa­li zbyt do­brze. My­śla­łem: w tym
sys­te­mie, z tym po­de­jściem lu­dzi, przy ta­kich stan­dar­dach ten pa­cjent
nie ma szans na prze­ży­cie. W Pol­sce by­śmy coś z tym zro­bi­li, prze­cież
tam by­li­śmy „mi­strza­mi świa­ta”. Ale oni tu dają so­bie z tym wszyst­kim
radę. Śmier­tel­no­ść wca­le nie jest wi­ęk­sza niż gdzie in­dziej. Po­my­śla­łem
kie­dyś: coś z nami wszyst­ki­mi jest nie tak. I zro­zu­mia­łem, że często
bro­ni­my tego, co swo­je, nie do­pusz­cza­jąc do sie­bie my­śli, że może być
ina­czej. A istot­ne jest to, co na ko­ńcu. Jak z drze­wem, któ­re po­win­no
da­wać do­bre owo­ce, a nie pi­ęk­nie kwit­nąć albo tyl­ko ład­nie wy­glądać.
My tu osi­ąga­my bar­dzo do­bre re­zul­ta­ty, zbie­ra­my bar­dzo do­bre owo­ce,
choć wy­da­wa­ło mi się, że to nie­mo­żli­we. Dużo się na­uczy­łem. Wi­dać
nie wol­no wy­ra­żać ka­te­go­rycz­nych sądów tyl­ko dla­te­go, że nam się tak
wy­da­je. Z ka­żdym war­to po­roz­ma­wiać i ka­żde­go war­to po­słu­chać. Poza
tym uwa­żam, że my, le­ka­rze, prze­szka­dza­my cza­sa­mi lu­dziom
w pro­ce­sie sa­mo­le­cze­nia.

DOK­T OR MA­R EK PA­K U­J E WA­L IZ­K I

Chi­rurg szczęko­wy Ma­rek dłu­go każe na sie­bie cze­kać.


– Ma­rek, ta ko­bie­ta cze­ka na cie­bie cały dzień – mówi dok­tor Woj­tek,
po­ka­zu­jąc na mnie.
Wi­dać, że obaj le­ka­rze do­sko­na­le się zna­ją. Chi­rurg szczęko­wy
z Pol­ski przy­je­chał do Emi­ra­tów trzy­dzie­ści lat temu i chciał szyb­ko
wra­cać. Nie uda­ło się. Do­cze­kał przy­jaz­du Wojt­ka, któ­ry po­trze­bo­wał
prze­wod­ni­ka po szpi­ta­lu, po Szar­dży, po arab­skim świe­cie. Ma­rek na
uspra­wie­dli­wie­nie swo­je­go spó­źnie­nia po­ka­zu­je nam zdjęcia
z prze­pro­wa­dzo­nej przed chwi­lą ope­ra­cji.
– Zo­bacz­cie, „wy­ci­ągnąłem” temu chłop­czy­ko­wi śro­dek twa­rzy do
przo­du. Pew­nie chce­cie wie­dzieć, co mu się sta­ło. Nic, taki się uro­dził.
To nie jest cho­ro­ba. To jest szkie­le­to­wo-zębo­wa wada zgry­zu, czy­li po
pro­stu za krót­ka szczęka – wy­ja­śnia mniej zro­zu­mia­ły ter­min me­dycz­ny.

W ró­żnych częściach świa­ta wy­stępu­ją ró­żne scho­rze­nia, aku­rat to jest


bar­dzo ty­po­we dla tu­tej­szej rdzen­nej lud­no­ści. To kwe­stia ge­ne­ty­ki.
Emi­rat­czy­cy za­wie­ra­ją ma­łże­ństwa tyl­ko we­wnątrz swo­jej gru­py
na­ro­do­wej. Tej miej­sco­wej lud­no­ści jest za mało, więc że­nią się
z ku­zyn­ka­mi albo wy­cho­dzą za mąż za ku­zy­nów. Do­pusz­cza­nie do
zwi­ąz­ków osób tak bli­sko spo­krew­nio­nych skut­ku­je wiel­ką licz­bą dzie­ci
z nie­do­ro­zwo­jem i in­ny­mi wa­da­mi ge­ne­tycz­ny­mi. Dla­te­go w 2017 roku
Mi­ni­ster­stwo Zdro­wia i Pro­fi­lak­ty­ki uru­cho­mi­ło UAE Hu­man Ge­no­me
Pro­ject, któ­re­go za­da­niem będzie skon­stru­owa­nie mapy ge­nów ka­żde­go
miesz­ka­ńca kra­ju. De­cy­zję utwo­rze­nia tego na­wet jak na Emi­ra­ty
kosz­tow­ne­go pro­jek­tu mi­ni­ster­stwo tłu­ma­czy ko­niecz­no­ścią
za­po­bie­ga­nia cho­ro­bom ge­ne­tycz­nym. Urzęd­ni­cy mają też na­dzie­ję, że
po­zna­ją od­po­wie­dź na py­ta­nie, dla­cze­go wśród miesz­ka­ńców tego kra­ju
tak dużo jest przy­pad­ków cu­krzy­cy i cho­rób ser­co­wo-na­czy­nio­wych.
– Wie­lu Emi­rat­czy­ków cier­pi też na dzie­dzicz­ną cho­ro­bę krwi zwa­ną
ta­la­se­mią – tłu­ma­czy dok­tor Ma­rek. – Ale ta dys­mor­fia, któ­rą
wi­dzie­li­ście na zdjęciu, to nie jest cho­ro­ba, lecz za­bu­rze­nie pro­por­cji
twa­rzy.
– I pan ją na­pra­wił? – py­tam.
– Tak, uda­ło się.
Dok­tor Ma­rek i jego żona przy­je­cha­li do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów
trzy­dzie­ści lat temu i wpa­dli w pu­łap­kę, jaka za­trzy­ma­ła w tym kra­ju
wie­lu spe­cja­li­stów z Eu­ro­py. Do­bra pen­sja, nowe wy­zwa­nia zwi­ąza­ne
z pra­cą w miej­scu, gdzie wszyst­ko po­wsta­je od nowa. Dla pol­skie­go
ma­łże­ństwa nęcąca oka­za­ła się ta­kże mi­ędzy­na­ro­do­wa szko­ła dla
dziec­ka, któ­rej za nic nie chcie­li za­mie­nić na zwy­kłą pol­ską
pod­sta­wów­kę.
– No cóż, mie­li­śmy już spa­ko­wa­ne wa­liz­ki, ale za­częli­śmy roz­ma­wiać
o edu­ka­cji syna. Nasz trzy­la­tek po­sze­dł do an­giel­skie­go przed­szko­la
i szko­ły. To było oczy­wi­ste, chcie­li­śmy, żeby na­uczył się tego języ­ka. Po
pod­sta­wów­ce już pa­ko­wa­li­śmy wa­liz­ki, bo szko­ły śred­nie były poza
na­szy­mi mo­żli­wo­ścia­mi fi­nan­so­wy­mi, ale pew­ne­go dnia oka­za­ło się, że
do­stał się do szko­ły pa­ła­co­wej. To jest spe­cy­fi­ka tego kra­ju. Wszędzie na
świe­cie dzie­ci cho­dzą do bar­dzo dro­gich, eks­klu­zyw­nych szkół. Są one
jed­nak do­stęp­ne tyl­ko dla bo­ga­czy. Tu­taj było ina­czej. Po­przed­ni szejk
zbu­do­wał szko­łę dla jed­ne­go ucznia, swo­je­go syna. Pie­ni­ądze nie
sta­no­wi­ły pro­ble­mu, dla­te­go za­trud­nio­no na­uczy­cie­li z Oks­for­du
i Cam­brid­ge. Przy otwar­ciu, dla rów­no­wa­gi, za­ło­żo­no, że oprócz
arab­skich dzie­ci przy­jęci zo­sta­ną ucznio­wie z ro­dzin ob­co­kra­jow­ców
miesz­ka­jących w Emi­ra­tach. Szejk chciał, by jego dzie­ci uczy­ły się
wspól­nie z tymi, któ­re nie miesz­ka­ją w pa­ła­cach. I sta­nęli­śmy na
roz­dro­żu: mie­li­śmy naj­lep­szą na świe­cie szko­łę za dar­mo albo szko­łę
w Pol­sce. Roz­pa­ko­wa­łem wa­liz­kę i zo­sta­łem tu­taj na dłu­żej. Wie­lu
uczniów tej szko­ły pe­łni dziś wy­so­kie funk­cje w rządzie, wi­ęk­szo­ść to
emi­rac­ka śmie­tan­ka po­li­tycz­na. Zdzi­wi­li­by­ście się, jak za­ska­ku­jąco
skrom­nie wy­gląda­ła ta szko­ła. Jej war­to­ścią byli na­uczy­cie­le.
Ma­rek nie ko­ńczy jesz­cze pra­cy, zo­sta­ły mu do wy­pe­łnie­nia
kwe­stio­na­riu­sze pa­cjen­tów. Gdy wra­ca­my z Wojt­kiem do dy­żur­ki
kar­dio­chi­rur­gów, mi­ja­my sto­jące na ko­ry­ta­rzu kar­to­no­we pu­dła.
Mniej­sze i wi­ęk­sze pi­ętrzą się pod jed­ną ścia­ną, a przez okno wi­dać
po­dob­ne sto­jące na ze­wnątrz. W pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­wym upa­le
nie­osło­ni­ęty od wia­tru z pia­skiem stoi nie­uży­wa­ny sprzęt me­dycz­ny.
– To jest kraj, któ­ry za­chły­snął się pie­ni­ędz­mi. Już to kie­dyś
wi­dzia­łem. Wie­le lat temu pro­fe­sor An­drzej Bo­che­nek z ka­to­wic­kiej
kli­ni­ki wy­słał mnie do Ka­zach­sta­nu, by po­móc tam ko­le­gom
kar­dio­chi­rur­gom. Za­ła­ma­łem się, gdy tyl­ko sta­nąłem w sali ope­ra­cyj­nej.
By­łem tyl­ko ja i pra­cu­jąca be­to­niar­ka, a dy­rek­tor szpi­ta­la prze­ko­ny­wał,
że za ty­dzień wy­ko­na­my pierw­szą ope­ra­cję. Było po­dob­nie jak tu­taj, bo
pa­ństwo mia­ło pie­ni­ądze z gazu i ropy naf­to­wej i do­słow­nie
roz­mi­ło­wa­ło się w bły­skot­kach. A tym­cza­sem bra­ko­wa­ło rze­czy
pod­sta­wo­wych. Pa­mi­ętam, że trwa­ła ope­ra­cja, a mia­sto wy­łączy­ło
ener­gię elek­trycz­ną. Była zima, trzy­dzie­ści stop­ni mro­zu, na sto­le
ope­ra­cyj­nym żona ja­kie­goś dy­gni­ta­rza. I na­gle ga­śnie świa­tło. „Włącz­cie
na­tych­miast agre­ga­ty”, mó­wię spo­koj­nie. „Ale my nie mamy
agre­ga­tów”, sły­szę od­po­wie­dź. „Wy chy­ba nie ro­zu­mie­cie, o czym ja
mó­wię. Je­śli nie będzie prądu, ta cho­ra za­raz umrze”, po­wie­dzia­łem
i kil­ka mi­nut pó­źniej usły­sza­łem, jak sprzed szpi­ta­la ru­szy­ło kil­ka
sa­mo­cho­dów. Pew­nie wy­łączy­li prąd na paru osie­dlach, no ale już po
kil­ku­na­stu mi­nu­tach na sali ope­ra­cyj­nej przy­wró­co­no za­si­la­nie.
W Emi­ra­tach jest cza­sa­mi po­dob­nie. Zmie­nia się tyl­ko ska­la. Są
agre­ga­ty i wart kil­ka mi­lio­nów euro kar­dio­chi­rur­gicz­ny ro­bot Da Vin­ci.
Za to bra­ku­je strzy­ka­wek albo igieł o od­po­wied­niej dłu­go­ści.
– Wy­da­je mi się, że klątwą tego re­gio­nu jest ropa naf­to­wa – mówi
Woj­tek. – Lu­dzie jak­by nie ro­zu­mie­li, że pie­ni­ądze to nie jest wszyst­ko.
To może być ci­ężar i mu­sisz na­uczyć się z nim żyć. Emi­rat­czy­kom
z jed­nej stro­ny wszy­scy chcą po­ma­gać, a z dru­giej za­ro­bić na nich jak
naj­wi­ęcej i te­sto­wać dro­gie pro­ce­du­ry me­dycz­ne. Wia­do­mo, że
pie­ni­ądze znaj­dą się na wszyst­ko, do cze­go uda się prze­ko­nać tych,
któ­rzy je mają. Po­patrz tyl­ko do­oko­ła – fi­lo­zo­fu­je. – Jesz­cze nie­daw­no ci
lu­dzie je­dli dak­ty­le, ło­wi­li ryby i wie­dli spo­koj­ne ży­cie mi­ędzy mo­rzem
a pu­sty­nią. I na­gle do­sta­li ropę, któ­ra wy­da­wa­ła się czy­mś wspa­nia­łym.
Od razu prze­sta­wi­li się na za­chod­nie je­dze­nie, któ­re im szko­dzi. Za­częli
od tego, że zmie­ni­li die­tę na taką, któ­ra za­czy­na ich za­bi­jać. Je­dzą
w McDo­nal­dzie albo KFC (Ken­tuc­ky Fried Chic­ken) i dzi­siaj to jest kraj
ze sta­ty­stycz­nie naj­wy­ższą licz­bą cu­krzy­ków na świe­cie. Do­ty­czy to
pa­cjen­tów w ka­żdym wie­ku, i mło­dych, i sta­rych. Ja już na­wet nie
py­tam, czy ktoś ma cu­krzy­cę, bo ka­żdy ją ma. Po­dob­nie jest z oty­ło­ścią.
Po­nad­to oni prze­sie­dli się z wiel­błądów do tych bar­dzo dro­gich
sa­mo­cho­dów. To jak­bym ku­pił so­bie lam­bor­ghi­ni, a bra­ma wjaz­do­wa na
mo­jej po­se­sji by­ła­by zbyt wąska, by przez nią nim prze­je­chać. Trud­no
po­wie­dzieć, że to ich wina, ale tu tak jest z wie­lo­ma rze­cza­mi. Istot­ne są
bły­skot­ki i po­ka­zy sztucz­nych ogni, a za­po­mi­na się o rze­czach
pod­sta­wo­wych. W szpi­ta­lu jest pe­łno per­so­ne­lu po­moc­ni­cze­go: lu­dzie,
któ­rzy otwie­ra­ją drzwi, ochro­na, eki­py sprząta­jące ko­ry­ta­rze i sale
ope­ra­cyj­ne, a jak trze­ba coś prze­nie­ść, to nie wia­do­mo, do kogo się
zwró­cić. Albo ro­bisz za­mó­wie­nie na strzy­kaw­ki i mu­sisz cze­kać, bo
twój urzęd­nik ma wi­ęcej cza­su niż ty. Tu trze­ba za­cząć od fun­da­men­tów,
przy­go­to­wać plan, a nie rzu­cać się na wszyst­ko od razu. Ży­cia trze­ba się
na­uczyć. Nie mo­żna prze­sko­czyć z po­zio­mu pierw­sze­go na dzie­si­ąty,
omi­jać eta­py, któ­re są po dro­dze.
Woj­tek wca­le nie chce de­wa­lu­ować świa­ta, któ­ry jest na po­cząt­ku
swo­jej dro­gi. Do­brze pa­mi­ęta po­cząt­ki pol­skiej kar­dio­chi­rur­gii i wie, że
Po­la­kom też wy­da­wa­ło się wte­dy, że wszyst­ko, co mają inne kra­je, jest
naj­lep­sze i że gdy­by mo­gli, też ku­pi­li­by wszyst­ko, na­tych­miast.

DOK­T OR RA­F IK SZU­K A ARAB­S KIE­G O DOMU

Z dok­to­rem Ra­fi­kiem łączy Wojt­ka wie­lo­let­nia zna­jo­mo­ść i go­dzi­ny


spędzo­ne na roz­mo­wach w kli­ni­ce w Ka­to­wi­cach. Pa­le­sty­ńczyk
przy­je­chał do Pol­ski, gdy miał dzie­wi­ęt­na­ście lat; na­uczył się pol­skie­go,
po­tem sko­ńczył stu­dia, do­stał oby­wa­tel­stwo i pra­co­wał w Kli­ni­ce
Kar­dio­chi­rur­gii. Jego dwo­je dzie­ci uro­dzi­ło się w Pol­sce i po­ko­cha­ło ten
kraj, któ­ry stał się ich do­mem. Na­dal mają tam swo­je miesz­ka­nie. On
jed­nak zde­cy­do­wał, że wy­ja­dą spró­bo­wać szczęścia w Du­ba­ju.
– Wiesz co, nie ma ide­al­ne­go miej­sca na świe­cie. Wszyst­ko ma swo­je
do­bre i złe stro­ny. Przy­jazd tu­taj to dla mnie i awans, i wi­ęk­sze
pie­ni­ądze. Poza tym zmia­ny są do­bre.
– Czy Szar­dża cho­ciaż tro­chę przy­po­mi­na twój arab­ski dom?
– To za­le­ży, w ja­kiej dziel­ni­cy się znaj­dziesz. W miej­scu, gdzie
zbu­do­wa­no szpi­tal, wła­ści­wie mo­żna za­po­mnieć, że czło­wiek jest na
pu­sty­ni. Tra­wa, pal­my, kwia­ty w ka­żdym ogro­dzie. A ja wiem, że to coś
zu­pe­łnie in­ne­go wy­ho­do­wać drze­wo w Pol­sce i wy­ho­do­wać je tu­taj. Ale
cen­trum sta­rej Szar­dży wy­gląda jak praw­dzi­we arab­skie mia­sto: dużo
lu­dzi, wąskie uli­ce, wie­czo­rem utkniesz w kor­kach, to pew­ne.
Dok­tor Ra­fik, po­dob­nie jak Woj­tek, też nie za­mie­rza ob­wi­niać
emi­rac­kie­go szpi­ta­la za bra­ku­jące strzy­kaw­ki, nie­wy­star­cza­jącą licz­bę
pie­lęgnia­rek i inne nie­do­ci­ągni­ęcia.
– Tu nie cho­dzi na­wet o kwe­stie kul­tu­ro­we – mówi i na­wi­ązu­je do
te­ma­tu ko­niecz­no­ści wpro­wa­dze­nia jed­no­li­te­go sys­te­mu. – Emi­rat­czy­cy
po­trze­bu­ją cza­su. Ich kraj ma pi­ęćdzie­si­ąt lat, a nie kil­ka­set, wszyst­kie­go
mu­szą się na­uczyć. Dzi­siaj znam czte­rech emi­rac­kich kar­dio­chi­rur­gów,
cała resz­ta przy­je­cha­ła tu z za­gra­ni­cy. Pro­ble­mem jest też sto­sun­ko­wo
nie­wiel­ka licz­ba pa­cjen­tów. Ten kraj jest mały. W Pol­sce
prze­pro­wa­dza­łem trzy­dzie­ści za­bie­gów w mie­si­ącu, tu­taj czte­ry, no,
może pięć. Część cho­rych wy­je­żdża le­czyć się za gra­ni­cą, ale po­wiem
szcze­rze: gdy­bym to ja był oby­wa­te­lem tego kra­ju i miał kło­po­ty
z ser­cem, a ktoś sfi­nan­so­wa­łby prze­lot i ope­ra­cję w naj­lep­szym
ame­ry­ka­ńskim szpi­ta­lu, to­bym się nie za­sta­na­wiał i od razu wy­je­chał.
Poza tym jesz­cze ca­łkiem nie­daw­no ob­co­kra­jow­cy nie mie­li
obo­wi­ąz­ko­we­go ubez­pie­cze­nia zdro­wot­ne­go i za wszyst­ko pła­ci­li ze
swo­ich kie­sze­ni.
W ostat­nich la­tach w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich
wpro­wa­dzo­no obo­wi­ąz­ko­we ubez­pie­cze­nie dla osób pra­cu­jących na
kon­trak­tach. Za naj­bied­niej­szych ro­bot­ni­ków mu­szą pła­cić za­trud­nia­jące
ich fir­my. Wcze­śniej i tego nie było. Tyle że to pod­sta­wo­we
ubez­pie­cze­nie nie po­kry­wa wszyst­kich kosz­tów. W szpi­ta­lu w Szar­dży
nie­raz się zda­rza­ło, że za za­bieg bied­ne­go Pa­ki­sta­ńczy­ka czy Hin­du­sa
pła­ci­li spon­so­rzy lub or­ga­ni­za­cja cha­ry­ta­tyw­na. Cza­sa­mi na­wet sam
szejk.

DOK­T OR WOJ­T EK PO­W O­L I WRA­C A DO KRA­J U

Woj­tek cza­sem czu­je się zmęczo­ny i tęsk­ni do zie­lo­ne­go ogro­du


w Ka­to­wi­cach i wy­praw na Ba­bią Górę. Choć tu też ma swo­ją Ba­bią. Jej
kszta­łt uda­ło mu się od­kryć w gó­rach, któ­re zo­ba­czył w Oma­nie
i w Jor­da­nii. Cza­sa­mi je­ździ też na pu­sty­nię, bo uwa­ża, że ona jest
naj­praw­dziw­sza.
– W pro­sto­cie pia­sku, nie­ba i wia­tru na­praw­dę mo­żna się za­ko­chać –
mówi, cho­ciaż chwi­la­mi ma dość Emi­ra­tów.
Wie­le może tu czło­wie­ka wku­rzać: upał, sztucz­no­ść, blichtr
i wszech­obec­ny kult szej­ków. Iry­tu­ją chod­ni­ki, któ­re ko­ńczą się
po­środ­ku ni­cze­go, i par­king z miej­sca­mi na sto aut, na któ­rych nie wol­no
par­ko­wać. Do sza­łu do­pro­wa­dza­ją kie­row­cy, któ­rzy z pręd­ko­ścią stu
dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę ze skraj­ne­go le­we­go pasa skręca­ją
w pra­wo, prze­ci­na­jąc sze­ścio­pa­smo­wą au­to­stra­dę.
– Ale wiesz co, ten świat ist­nie­je i ma się co­raz le­piej. Mo­żna mieć
wąt­pli­wo­ści co do men­tal­no­ści i tego, że mamy Bur­dż Cha­li­fę, a nie
mamy chod­ni­ków. Ale tu­taj sło­ńce świe­ci cały czas. Lu­dzie, na­wet ci
naj­bied­niej­si, po pro­stu się uśmie­cha­ją. Cza­sem my­ślę, że w Pol­sce
mie­li­śmy wła­ści­wie wszyst­ko, a nie po­tra­fi­li­śmy się z tego cie­szyć.
A oni tu­taj po­tra­fią cie­szyć się ży­ciem.
De­cy­zję o po­wro­cie do kra­ju Woj­tek od­kła­dał kil­ka razy.
– Na­uczy­łem się kie­dyś, że w ży­ciu naj­wa­żniej­sza jest kon­se­kwen­cja
w dzia­ła­niu. Po­dej­mu­jesz się ja­kie­jś dro­gi, to z niej nie za­wra­caj. Ja na
przy­kład uwiel­biam cho­dzić po gó­rach. Idę na moją Ba­bią, jest go­rąco
i ob­sia­da­ją mnie mu­chy. Pot za­le­wa mi oczy, więc nic nie wi­dzę. Jak
je­steś sła­by, to w po­ło­wie dro­gi mó­wisz: wra­cam. Ale je­śli wy­trzy­masz,
to wy­cho­dzisz na szczyt, a stam­tąd masz nie­by­wa­ły wi­dok. Albo jak
w sa­mo­lo­cie. Kie­dyś mia­łem ta­kie ma­rze­nie, by na­uczyć się la­tać. Tata,
gdy się do­wie­dział, że chcę iść do szko­ły woj­sko­wej i zo­stać lot­ni­kiem,
wszyst­kie­go mi za­bro­nił. Pła­ka­łem przez kil­ka mie­si­ęcy. Po stu­diach
wró­ci­łem do ma­rzeń o la­ta­niu. Za­pi­sa­łem się na kurs i lot­nic­two też
mnie na­uczy­ło, że jak wy­star­tu­jesz w ja­kąś dro­gę, to mu­sisz wy­lądo­wać.
Nie mo­żna po­wie­dzieć: za­trzy­mu­ję się i wy­sia­dam. Kie­dyś też wy­lądu­ję
i wte­dy będę miał czas, by wró­cić do Pol­ski.
12

Jak otwo­rzyć szpi­tal w Emi­ra­tach i nie zwa­rio­wać

Po pierw­szej ter­cji De­sert Dogs mają jed­ną bram­kę prze­wa­gi nad Du­bai
Pen­gu­ins.
Na ław­kach w szat­ni sie­dzą Nie­miec, Ame­ry­ka­nie, Ka­na­dyj­czy­cy,
Ro­sja­nie, Szwe­dzi i Po­lak. Gdy wcho­dzi­li do hali spor­to­wej, ża­den
z nich nie zwró­cił uwa­gi na zdzi­wio­ne miny tu­ry­stów. Trud­no so­bie
wy­obra­zić, że w pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­wym upa­le mo­żna spa­ce­ro­wać
z mon­stru­al­ną tor­bą ho­ke­jo­wą i ki­jem. A jed­nak w Du­ba­ju są dwa
lo­do­wi­ska, pó­łpro­fe­sjo­nal­na liga ho­ke­jo­wa, co­rocz­ne mi­ędzy­na­ro­do­we
tur­nie­je i szkó­łka dla dzie­ci pro­wa­dzo­na przez Ka­na­dyj­czy­ków. Tu­ry­ści
my­ślą, że re­gu­lar­nej wiel­ko­ści lo­do­wi­sko w naj­wi­ęk­szym hi­per­mar­ke­cie
świa­ta to fa­na­be­ria. Tak jak sztucz­ny stok nar­ciar­ski. Nic po­dob­ne­go: dla
eks­pa­tów po­cho­dzących z Ame­ry­ki Pó­łnoc­nej czy Skan­dy­na­wii to
jesz­cze je­den po­wód, by opu­ścić kraj i przy­je­chać do Emi­ra­tów. Ku­szą
ich do­bre za­rob­ki, otwar­te przez cały rok lo­do­wi­sko i pla­ża, do któ­rej
mo­żna do­je­chać w kwa­drans. Kil­ka­na­ście lat temu du­baj­ski szejk
po­my­ślał, że aby przy­ci­ągnąć spe­cja­li­stów do kra­ju na pu­sty­ni, musi
spe­łnić ich wszyst­kie ma­rze­nia. Za­in­we­sto­wał w sport. Są więc bazy
nur­ko­we, jach­ty, za­da­szo­ny wy­ci­ąg nar­ciar­ski, tor wy­ści­go­wy For­mu­ły
1, sta­dion do gry w kry­kie­ta, kor­ty te­ni­so­we, bo­iska do pi­łki no­żnej,
ko­szy­ków­ki, siat­ków­ki, pola gol­fo­we i lo­do­wi­ska. Wszyst­kie spor­ty
świa­ta na Bli­skim Wscho­dzie.
W prze­rwie me­czu pol­ski ho­ke­ista pyta za­wod­ni­ka z Nie­miec:
– A ty czym się zaj­mu­jesz?
– Je­stem wła­ści­cie­lem szpi­ta­la w Abu Zabi. A wła­ści­wie będę nim za
kil­ka mie­si­ęcy – od­po­wia­da Fi­lip. Gdy­by wie­dział, jak bar­dzo się myli,
pew­nie po­szu­ka­łby bar­dziej ogól­ne­go okre­śle­nia, na przy­kład: je­stem
nie­miec­kim przed­si­ębior­cą albo jesz­cze le­piej – mło­dym nie­miec­kim
przed­si­ębior­cą ma­jącym po­my­sł na biz­nes w Emi­ra­tach.

CZY NIE WIESZ, ŻE DZI­S IAJ JEST PI­Ą TEK?

Tak brzmi ty­tuł ksi­ążki by­łe­go dy­plo­ma­ty Je­re­my’ego Wil­liam­sa. Au­tor


szko­lił emi­rac­kich żo­łnie­rzy, był też do­rad­cą do spraw obro­ny
w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej w Abu Zabi i Bah­raj­nie. W cza­sie
trzy­dzie­sto­let­niej ka­rie­ry spędził w su­mie dwa­na­ście lat na Bli­skim
Wscho­dzie. Na tyle dłu­go, by te­raz uczyć in­nych, jak się tu­taj robi
in­te­re­sy. Za­gra­nicz­ni przed­si­ębior­cy, któ­rzy przy­je­żdża­ją do Emi­ra­tów,
mu­szą wie­dzieć, że pro­wa­dze­nie biz­ne­su z kimś, kogo stać na
wy­bu­do­wa­nie lo­do­wi­ska na pu­sty­ni, nie­ko­niecz­nie na­le­ży do ła­twych.
Klient musi wy­ka­zać się nad­na­tu­ral­ną cier­pli­wo­ścią i wy­ro­zu­mia­ło­ścią.
Gdy­by Je­re­my Wil­liams pi­sał ten roz­dział ksi­ążki, mó­głby za­cząć od
zna­nej wszyst­kim aneg­dot­ki:

Mło­de­mu arab­skie­mu chłop­cu za­da­no py­ta­nie:


– Mo­ha­med, ile to jest dwa plus dwa?
– Mu­sisz do­pre­cy­zo­wać – od­po­wia­da Mo­ha­med – czy je­stem sprze­da­jącym czy
ku­pu­jącym.

Dow­ci­pów na te­mat ro­bie­nia biz­ne­sów z Ara­ba­mi jest wie­le. Jed­nak


klu­czem do zro­zu­mie­nia Bli­skie­go Wscho­du nie oka­zu­je się hu­mor,
tyl­ko zro­zu­mie­nie tej kul­tu­ry. Pew­nie dla­te­go Wil­liams umie­ścił w ty­tu­le
swo­jej ksi­ążki sło­wo „pi­ątek”. Dla mu­zu­łma­nów to dzień wol­ny i nikt
nie uma­wia się wte­dy na lunch, tyl­ko spędza czas z ro­dzi­ną[8]. Ktoś, dla
kogo nie jest to oczy­wi­sto­ścią, ten po­wi­nien szu­kać szczęścia w in­nej
części świa­ta. Dla stu­diu­jące­go ko­mu­ni­ka­cję mi­ędzy­kul­tu­ro­wą to będzie
ła­twi­zna, inni mu­szą po pro­stu na­uczyć się tych re­guł od­po­wied­nio
wcze­śnie. Ina­czej biz­ne­su nie będzie. Za­sad są dzie­si­ąt­ki: je­śli je­steś
mężczy­zną, ni­g­dy nie po­da­waj ko­bie­cie ręki na po­wi­ta­nie; ni­g­dy nie
pod­noś gło­su na Ara­ba ani nie wska­zuj na nie­go pal­cem; oni mogą się
spó­źniać, ty ni­g­dy; nie dziw się, kie­dy zo­ba­czysz, że dwóch Ara­bów
spa­ce­ru­je po uli­cy, trzy­ma­jąc się za ręce; je­śli jesz tra­dy­cyj­ny po­si­łek
i za­miast sztu­ćca­mi mu­sisz po­słu­żyć się ręką, za­wsze uży­waj pra­wej; nie
spiesz się, nie oka­zuj znie­cier­pli­wie­nia, miej czas dla swo­je­go
go­spo­da­rza. Za­sa­dy, za­sa­dy, za­sa­dy.
Jed­nak na­wet gdy­by Fi­lip i jego nie­miec­ki przy­ja­ciel Se­ba­stian
prze­czy­ta­li ksi­ążkę Je­re­my’ego Wil­liam­sa, na­wet gdy­by na­uczy­li się jej
na pa­mi­ęć i re­cy­to­wa­li ją na wy­ryw­ki, to i tak pew­nie nie unik­nęli­by
wszyst­kich prze­ciw­no­ści, któ­re sta­nęły na ich dro­dze do wła­sne­go
biz­ne­su w Emi­ra­tach.

Ese­mes do Fi­li­pa, 29 mar­ca 2019 roku:

Cze­ść, Fi­li­pie, tu Ania, dzien­ni­kar­ka. Obie­ca­łeś mi kie­dyś, że opo­wiesz o swo­jej


ka­rie­rze w Emi­ra­tach. My­ślisz, że mo­gli­by­śmy się już spo­tkać? Obie­ca­łeś dwa
lata temu. :) Wiem, że je­steś bar­dzo za­jęty, ale w czerw­cu wy­je­żdża­my z Du­ba­ju
i chcia­ła­bym, że­byś zna­la­zł czas, by opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię.

Bez od­po­wie­dzi.

Ese­mes do Fi­li­pa, 1 kwiet­nia 2019:

Dzień do­bry, Fi­li­pie, je­steś tu?

Bez od­po­wie­dzi.

Ese­mes do Fi­li­pa, 8 czerw­ca 2019 roku:

Dro­gi Fi­li­pie, je­stem na­praw­dę zde­spe­ro­wa­na. Gdzie znik­nąłeś? Czy to na­dal


Twój nu­mer te­le­fo­nu?

Bez od­po­wie­dzi.
Ese­mes od Fi­li­pa, 15 czerw­ca 2019 roku:

Dro­ga Anno, na­le­żą Ci się naj­szczer­sze prze­pro­si­ny. Tak, bar­dzo mi przy­kro, ale
na­praw­dę nie da­łem rady wcze­śniej. Ab­sur­dy, z ja­ki­mi zma­ga­li­śmy się w ci­ągu
ostat­nie­go pół roku, chy­ba na­wet nie na­da­ją się do opi­sa­nia.

Na­da­ją się!

O CZA­S ACH, KIE­D Y TRA­B AN­TA ZA­M IE­N IO­N O NA SA­M O­C HÓD
LEP­S ZEJ MAR­K I

Gdy upa­da mur ber­li­ński, Fi­lip ma pó­łto­ra roku. Se­ba­stian jest star­szy.
Ma trzy lata i ogląda z dziad­ka­mi te­le­wi­zyj­ną trans­mi­sję, w cza­sie któ­rej
lu­dzie z młot­ka­mi odłu­pu­ją frag­men­ty ścia­ny od­dzie­la­jącej Wschód od
Za­cho­du. Pa­mi­ęta to za­dzi­wia­jąco do­kład­nie. Te­le­wi­zja po­ka­zu­je
oko­li­ce Check­po­int Char­lie, ra­do­ść, łzy i spo­tka­nia po la­tach. Se­ba­stian
miesz­ka na wy­spie Uznam, jego ro­dzi­ce je­żdżą ładą. Fi­lip żyje w ma­łej
wio­sce pod Ro­sto­kiem, ro­dzi­ce uwiel­bia­ją tra­ban­ta, któ­rym wy­bie­ra­ją
się na wy­ciecz­ki do lasu.
Fi­lip:
– Wschod­nio­nie­miec­ki ma­razm wy­ssa­li­śmy z mle­kiem mat­ki.
Mie­li­śmy szczęście, że mur znik­nął, gdy by­li­śmy tacy mali, ale duch
NRD uno­sił się nad szko­łą, skle­pa­mi, za­kła­da­mi pra­cy.
Fi­li­pa i Se­ba­stia­na post­ko­mu­ni­stycz­ny upiór po­łączył i sce­men­to­wał.
– Był po­nu­ry pa­ździer­nik 2011 roku. Na pre­sti­żo­wej ham­bur­skiej
uczel­ni eko­no­micz­nej roz­po­czął się rok aka­de­mic­ki. Na na­szym
kie­run­ku stu­dio­wa­ły dwie dziew­czy­ny i dwóch chło­pa­ków ze
wschod­nich Nie­miec i szes­na­stu stu­den­tów wy­wo­dzących się
z eko­no­micz­nej eli­ty Ham­bur­ga. Mie­li­śmy kupę szczęścia. – Fi­lip
szyb­ciej niż Se­ba­stian wy­po­wia­da sło­wa. Jest uro­dzo­nym
ga­wędzia­rzem, lubi wspo­mi­nać i pa­mi­ęta ka­żdy szcze­gół. Sam mó­głby
na­pi­sać ksi­ążkę. Se­ba­stian woli słu­chać, znacz­nie dłu­żej my­śli nad
ka­żdym zda­niem. Ró­żni ich na­wet ko­lor wło­sów, Fi­lip jest blon­dy­nem,
Ba­sti ma czar­ne wło­sy. Może z tych prze­ci­wie­ństw bio­rą swo­ją siłę.
– Tam było dużo sprzecz­no­ści – mówi Fi­lip. – My, Ossi, któ­rych
ro­dzi­ce je­ździ­li tra­ban­tem albo ładą, i oni, szczęśli­wi po­sia­da­cze
luk­su­so­wych bmw albo audi. Ile my wte­dy da­li­by­śmy za taki sa­mo­chód.
Mo­to­ry­za­cja to za­raz po ho­ke­ju ulu­bio­ny te­mat roz­mów Fi­li­pa. Po
pierw­szych za­jęciach stu­den­ci pierw­sze­go roku uma­wia­ją się na piwo.
Mają spo­tkać się w słyn­nym klu­bie Chi­na Lo­un­ge przy No­bi­stor Stras­se
14. Ale na spo­tka­nie przy­cho­dzą tyl­ko Se­ba­stian i Fi­lip. Uma­wia­ją się
z resz­tą gru­py na na­stęp­ny czwar­tek i zno­wu są sami. To zna­czy nie
ca­łkiem. Jest Ba­sti, Fi­lip i rum Ba­car­di z wodą o ma­li­no­wym po­sma­ku.
Fi­lip:
– Trzy drin­ki za dzie­si­ęć euro. Su­per deal. I tak prze­sta­li­śmy uma­wiać
się z resz­tą eki­py i ra­zem spędzi­li­śmy na­stęp­ne week­en­dy. Wpo­jo­no
nam, że je­śli ktoś wy­zna­cza go­dzi­nę i miej­sce spo­tka­nia, to na­le­ży się na
tym spo­tka­niu po­ja­wić. Na­sza przy­ja­źń za­częła się wła­śnie od tych
ma­łych rze­czy. Wy­jść do knaj­py, wspól­nych wy­jaz­dów, do­trzy­my­wa­nia
obiet­nic.
Tyle ich łączy. W przed­szko­lu, szko­le pod­sta­wo­wej i śred­niej uczą ich
na­uczy­cie­le wy­kszta­łce­ni w NRD. Spo­so­bu my­śle­nia nie da się
wy­ci­ągnąć z gło­wy jak ce­gły z muru ber­li­ńskie­go. Za­miast na Ibi­zę, jak
ko­le­dzy z Ham­bur­ga, na wa­ka­cje je­ździ­li do Ro­sto­ku albo Lip­ska.
Wschod­ni Ber­lin był w opo­wie­ściach ich ro­dzi­ców naj­wi­ęk­szą
me­tro­po­lią na kuli ziem­skiej. I na­gle zna­le­źli się w cen­trum
ka­pi­ta­li­stycz­ne­go świa­ta, w naj­wi­ęk­szym por­cie mor­skim Nie­miec,
w miej­scu, gdzie nic nie li­czy się tak bar­dzo jak pie­ni­ądze.
Fi­lip:
– Mo­żna się było tym wszyst­kim za­chły­snąć.
Se­ba­stian:
– Bar­dzo szyb­ko zna­la­złem do­brą pra­cę. Wła­ści­ciel spó­łki
za­rządza­jącej por­tem w Ham­bur­gu uwie­rzył w moje mo­żli­wo­ści
i po­sta­no­wił za­pła­cić za moje stu­dia. By­łem na­praw­dę szczęśli­wy.
I wte­dy uczel­nia wy­sła­ła ich do Szan­gha­ju. Oka­za­ło się, że Ham­burg
nie jest naj­wi­ęk­szym mia­stem na kuli ziem­skiej.
Fi­lip:
– Je­steś dziec­kiem z ma­łej wio­ski pod Ro­sto­kiem. Je­dziesz do
Ham­bur­ga i wy­da­je ci się, że zna­la­złeś się w cen­trum świa­ta, że zła­pa­łeś
Pana Boga za nogi. A po­tem wy­sy­ła­ją cię do Chin, a tam oka­zu­je się, że
nie tyl­ko Ham­burg nic nie zna­czy, że to Niem­cy zna­czą nie­wie­le,
a cen­trum świa­ta znaj­du­je się zu­pe­łnie gdzie in­dziej. Szok.
Se­ba­stian:
– W Szan­gha­ju wła­śnie trwa­ły przy­go­to­wa­nia do Expo. Bu­do­wa­no
jed­no­cze­śnie trzy­sta sta­cji me­tra. W ra­mach za­jęć po­je­cha­li­śmy do
Yiwu, tam zo­ba­czy­li­śmy naj­wi­ęk­szy targ na świe­cie. To miej­sce, któ­re
na­da­je nowe zna­cze­nie okre­śle­niu „Made in Chi­na”. Mówi się, że
dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pro­cent to­wa­rów z taką na­szyw­ką prze­szło przez ten
targ. Nie­wy­obra­żal­ne sie­dem­dzie­si­ąt pięć ty­si­ęcy skle­pów w jed­nym
miej­scu. Pa­trząc z jed­ne­go ko­ńca, nie mo­żna zo­ba­czyć dru­gie­go. Alej­kę
z ko­lo­ro­wy­mi la­me­ta­mi zwie­dza­li­śmy chy­ba przez dwa­dzie­ścia mi­nut.
Tam na­uczy­łem się jed­ne­go: ne­go­cja­cji.
Fi­lip:
– Mie­li­śmy ta­kie stu­denc­kie za­da­nie: ku­pić naj­ta­niej je­dwab­ne
kra­wa­ty. Do dzi­siaj mam kil­ka za­pa­ko­wa­nych w ozdob­ne pu­de­łka,
ka­żdy za dwa i pół euro.
Se­ba­stian:
– Ta umie­jęt­no­ść z chi­ńskie­go cen­trum han­dlo­we­go w Yiwu
pro­cen­tu­je. Ne­go­cju­ję do upa­dłe­go. Bez ne­go­cja­cji z Ara­ba­mi nie
zro­bisz żad­ne­go in­te­re­su. Tar­gu­ję się o ceny środ­ków czy­sto­ści,
prze­ście­ra­deł i ochra­nia­czy na buty.
Fi­lip:
– Se­ba­stian jest w sta­nie wy­ne­go­cjo­wać wszyst­ko za przy­zwo­itą cenę.
Ale wra­ca­jąc do Szan­gha­ju, ostat­nie­go dnia pędzi­li­śmy tak­sów­ką do
aka­de­mi­ka po ca­ło­noc­nej za­ba­wie. Wscho­dzi­ło sło­ńce. Je­cha­li­śmy pół
go­dzi­ny i przez cały czas po obu stro­nach dro­gi mi­ja­li­śmy wie­żow­ce.
Moi ro­dzi­ce chy­ba ni­g­dy w ży­ciu nie zo­ba­czy­li tylu wy­so­kich
bu­dyn­ków, ile ja w cza­sie tego po­wro­tu do aka­de­mi­ka. Wte­dy po raz
pierw­szy po­my­śle­li­śmy, że mu­si­my zro­bić coś, by zna­le­źć się w ta­kim
miej­scu. Poza wy­spą Uznam, poza Ham­bur­giem, a na­wet poza
Niem­ca­mi.
Dla­cze­go osta­tecz­nie wy­lądo­wa­li w Du­ba­ju, a nie w Chi­nach albo
Sin­ga­pu­rze? Przez mi­ło­ść.
Se­ba­stian:
– Lau­ra, dziew­czy­na Fi­li­pa, była po­wo­dem na­sze­go przy­jaz­du tu­taj.
Fi­lip:
– Mu­sia­łem la­tać co dwa, trzy ty­go­dnie do Eu­ro­py. Nie mo­głem
miesz­kać w Azji, bo na­sza mi­ło­ść by nie prze­trwa­ła.
Se­ba­stian:
– Do Szan­gha­ju albo do Sin­ga­pu­ru było za da­le­ko. Nie po­tra­fi­łem
zro­zu­mieć, dla­cze­go Fi­lip nie chce się ru­szyć do Azji. No ale do­brze,
niech będzie Du­baj. W ko­ńcu tam­te mia­sta były sza­lo­ne, ale
nie­obli­czal­no­ść Emi­ra­tów prze­kra­cza wszel­kie gra­ni­ce.
Se­ba­stia­na wy­sła­no na sty­pen­dium do Du­ba­ju. Zwie­dzał mia­sto
i my­ślał, że tra­fił do miej­sca, w któ­rym spe­łnia­ją się ma­rze­nia. Nie miał
sa­mo­cho­du. Je­ździł me­trem albo cho­dził pie­szo. Mia­sta nie znał, więc
po­sta­no­wił znad mo­rza prze­spa­ce­ro­wać się do dziel­ni­cy fi­nan­so­wej.
Tra­fił na bie­gnącą w po­przek au­to­stra­dę. Osiem pa­sów w jed­ną stro­nę
i osiem w dru­gą. Żad­ne­go prze­jścia dla pie­szych, a do­oko­ła wie­żow­ce.
Wie­le z nich zna­le­źć mo­żna w ran­kin­gu naj­wy­ższych bu­dyn­ków świa­ta.
Se­ba­stian:
– Mi­ja­łem te wszyst­kie bu­dyn­ki po jed­nej i dru­giej stro­nie au­to­stra­dy,
idąc w kie­run­ku tego naj­wy­ższe­go, ośmiu­set­me­tro­we­go, Bur­dż Cha­li­fa.
Ist­ne sza­le­ństwo. Już my­śla­łem, że po Szan­gha­ju nic nie jest w sta­nie
mnie za­sko­czyć, a jed­nak. Do tego ja, chło­pak ze wschod­nich Nie­miec,
prze­ży­łem szok kul­tu­ro­wy. Gdy na uni­wer­sy­te­cie w sali wy­kła­do­wej
zo­ba­czy­łem czte­ry rzędy ko­biet w czar­nych aba­jach, tra­dy­cyj­nych
arab­skich stro­jach, to po­my­śla­łem, że zna­la­złem się w ja­ki­mś
ame­ry­ka­ńskim hor­ro­rze. Tyle wła­śnie wie­dzia­łem o tym świe­cie. Wstyd
się przy­znać, ale ta­kie było po­jęcie chło­pa­ka z Eu­ro­py Wschod­niej
o Emi­ra­tach. Te same po­za­kry­wa­ne ko­bie­ty ni­g­dy nie przy­szły na
za­jęcia dwa razy z taką samą to­reb­ką. Przed uczel­nią par­ko­wa­ły
lam­bor­ghi­ni i asto­ny mar­ti­ny. Im­po­no­wa­ło mi to. Po­my­śla­łem wte­dy, że
miesz­ka­ńcom tego mia­sta mo­żna sprze­dać wszyst­ko.
Fi­lip:
– Gdy Ba­sti wró­cił, sie­dzie­li­śmy w na­szym ulu­bio­nym ba­rze
w Ham­bur­gu. Jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny słu­cha­łem opo­wie­ści o Du­ba­ju.
Mie­li­śmy całą li­stę mo­żli­wych biz­ne­sów do zro­bie­nia. Od bud­ki
z za­pie­kan­ka­mi po sklep in­ter­ne­to­wy. Tę li­stę mam zresz­tą do dzi­siaj, bo
nie wia­do­mo, czy zno­wu kie­dyś po nią nie si­ęgnie­my. Zro­zu­mie­li­śmy, że
nie chce­my pra­co­wać w du­żej kor­po­ra­cji i piąć się po dra­bi­nie ka­rie­ry.
Tylu wcho­dzi­ło na nią przed nami, a my nie chce­my ani słu­żbo­wej
ko­mór­ki, ani lap­to­pa, ani na­wet słu­żbo­we­go sa­mo­cho­du. Chce­my
pierw­sze do­bre auto ku­pić za wła­sne pie­ni­ądze.
I wła­śnie wte­dy Fi­lip po­my­ślał o Lar­sie. A może przy­po­mnia­ło mu się
trzy­sta koni me­cha­nicz­nych audi Q7 VH. Fi­lip bar­dzo lubi do­bre
sa­mo­cho­dy, jesz­cze bar­dziej lubi sa­mo­cho­dy szyb­kie. Gdy sko­ńczył
stu­dia, je­den je­dy­ny raz Lars po­zwo­lił mu po­pro­wa­dzić auto.
– To przy­ja­ciel ro­dzi­ny, po­cho­dzi­my z tej sa­mej miej­sco­wo­ści i jest
tyl­ko nie­co star­szy ode mnie – opo­wia­da Fi­lip. – Gra­li­śmy ra­zem
w pi­łkę no­żną i on za­wsze we mnie wie­rzył. Pro­wa­dził dom spo­koj­nej
sta­ro­ści, miał dużo pie­ni­ędzy i je­ździł naj­faj­niej­szym au­tem w ca­łej
oko­li­cy.
– A gdy­by­śmy tak w Du­ba­ju otwo­rzy­li dom spo­koj­nej sta­ro­ści? –
rzu­cił kie­dyś Fi­lip.
– Non­sens – od­pa­rł Se­ba­stian. – Na­wet nie wie­my, ilu tam jest
sta­rusz­ków.
– To się do­wiedz­my i zbu­duj­my im naj­lep­szy dom spo­koj­nej sta­ro­ści
na świe­cie. Taki rolls-roy­ce wśród do­mów dla sta­rusz­ków.
Od tej roz­mo­wy wszyst­ko się za­częło.

KTO NIE RY­Z Y­K U­J E, TEN NIE PIJE SZAM­PA­N A

Ro­dzi­ce nie po­tra­fi­li zro­zu­mieć, zna­jo­mi z ham­bur­skiej eli­ty fi­nan­so­wej


prze­cie­ra­li z nie­do­wie­rza­niem oczy, do­tych­cza­so­wi pra­co­daw­cy
po­obra­ża­li się na za­wsze. Jak to mo­żli­we, że dwaj do­brze za­po­wia­da­jący
się ab­sol­wen­ci pre­sti­żo­wej uczel­ni nie chcą zo­stać w Niem­czech?
Roz­ta­cza­ły się przed nimi wspa­nia­łe per­spek­ty­wy. Se­ba­stian miał szan­sę
za­rządzać jed­nym z naj­wi­ęk­szych por­tów prze­ła­dun­ko­wych na świe­cie.
Ob­ro­ty kil­ka­set mi­lio­nów rocz­nie. Jego szef, któ­re­mu mu­siał spła­cić
dług za opła­ca­nie cze­sne­go, za­py­tał re­to­rycz­nie: „Jak mo­głeś tak
wszyst­ko spier­do­lić?”, i wpa­dł w szał.
– Jak to się wła­ści­wie sko­ńczy­ło? – pyta Fi­lip.
– Spła­ci­łem co do eu­ro­cen­ta. Czter­na­ście ty­si­ęcy euro za stu­dia,
a sze­fa nie zo­ba­czy­łem ni­g­dy wi­ęcej – wy­ja­śnia Se­ba­stian. – On chciał,
że­bym pew­ne­go dnia prze­jął fir­mę, swo­ją de­cy­zją po pro­stu go
roz­cza­ro­wa­łem. In­nych też. Mia­łem re­ali­zo­wać post­so­cja­li­stycz­ny
sce­na­riusz ma­rzeń: wy­je­chać ze swo­je­go mia­stecz­ka, do­stać do­brą
pra­cę, ku­pić sa­mo­chód, za­ło­żyć ro­dzi­nę i żyć jak król. Zła­ma­li­śmy
wte­dy wszyst­kie re­gu­ły i lu­dzie po­my­śle­li, że nam kom­plet­nie od­bi­ło.
Naj­wi­ęk­szym kry­ty­kiem wy­jaz­du do Du­ba­ju była moja mama, któ­ra
do­pie­ro czte­ry mie­si­ące temu przy­zna­ła, że po­win­na była mnie wspie­rać
od po­cząt­ku.
Po­cząt­ku­jący przed­si­ębior­cy utrzy­mu­ją jed­nak, że wszyst­ko było
prze­my­śla­ne, że dali so­bie kil­ka mie­si­ęcy i gdy­by się nie uda­ło, to
wró­ci­li­by do swo­jej nie­miec­kiej ma­łej sta­bi­li­za­cji.
Fi­lip:
– Nie by­li­śmy idio­ta­mi. Gdy­by­śmy po­nie­śli klęskę w Du­ba­ju,
gdy­by­śmy w ci­ągu sze­ściu mie­si­ęcy ni­cze­go nie osi­ągnęli, spa­ko­wa­nie
wa­liz­ki po­trwa­ło­by za­le­d­wie kil­ka mi­nut. Jed­nak praw­do­po­do­bie­ństwo,
że zban­kru­tu­je­my, było na­praw­dę nie­wiel­kie. Do tego na na­sze kon­ta
wpły­wa­ło do­kład­nie 421 euro za­si­łku z fun­du­szu dla bez­ro­bot­nych. Bo
prze­cież by­li­śmy bez­ro­bot­ni, praw­da?
Se­ba­stian:
– Bez­sprzecz­nie.
Ła­two mogę so­bie wy­obra­zić tę sce­nę. Dwóch Ossich wy­sia­da
z sa­mo­lo­tu. Wy­da­je się, że słu­pek rtęci w ter­mo­me­trze daw­no już roz­bił
szkla­ną rur­kę. Są tak za­przy­ja­źnie­ni, że na­wet my­ślą po­dob­nie: „Du­ba­ju,
strzeż się, przy­by­wa­my!”.
Przy­la­tu­ją z Ham­bur­ga lo­tem EK 61. Fi­lip do­kład­nie pa­mi­ęta nu­mer,
bo przez na­stęp­ne dwa lata co kil­ka ty­go­dni wsia­da wie­czo­rem do tego
sa­mo­lo­tu, gdy wra­ca od Lau­ry. Ma na kon­cie po­nad czter­dzie­ści lo­tów
na tra­sie Du­baj–Ham­burg i do­kład­nie tyle samo w dru­gą stro­nę.

Przed pierw­szym przy­jaz­dem przy­ja­cie­le re­zer­wu­ją ho­tel w Du­ba­ju.


Na ka­na­pie w Ham­bur­gu trud­no zro­zu­mieć mia­sto, ła­two się po­my­lić.
Na ma­pie wszyst­ko wy­gląda, jak­by było w po­bli­żu cen­trum,
w rze­czy­wi­sto­ści wca­le nie jest. Tak zwa­ne du­baj­skie sta­re mia­sto to
dziel­ni­ca, w któ­rej miesz­ka­ją głów­nie Pa­ki­sta­ńczy­cy, Fi­li­pi­ńczy­cy
i Hin­du­si. Gor­szej kla­sy ho­te­le i za­tło­czo­ne dro­gi mogą roz­cza­ro­wać. Do
tego trwa mu­zu­łma­ńskie świ­ęto Id al-Adha, uro­czy­sto­ści ogra­ni­cza­ją się
do trzech dni, ale wi­ęk­szo­ść kra­jów Za­to­ki Per­skiej ma wte­dy cały
ty­dzień wol­ne­go. Do Du­ba­ju, tego lu­na­par­ku Bli­skie­go Wscho­du,
przy­je­żdża­ją Ara­bo­wie z Ku­wej­tu, Oma­nu, Ka­ta­ru i Ara­bii Sau­dyj­skiej.
To tu mogą bez skrępo­wa­nia na­pić się al­ko­ho­lu. Nie­cie­ka­wy ho­tel, któ­ry
za­re­zer­wo­wa­li, jest prze­pe­łnio­ny. Po­my­lo­no re­zer­wa­cję i Niem­cy mogą
się za­trzy­mać tyl­ko na jed­ną noc. To nie ko­niec atrak­cji, bo gdy tyl­ko
od­cho­dzą z re­cep­cji po za­mel­do­wa­niu, pod­cho­dzi do nich ciem­no­skó­ra
pi­ęk­no­ść i pro­po­nu­je swo­je usłu­gi. Nie ko­rzy­sta­ją, ale sie­dząc nad
pi­wem za trzy­dzie­ści pięć zło­tych, nie prze­sta­ją się dzi­wić. Rano
za­ma­wia­ją tak­sów­kę i jadą na umó­wio­ne spo­tka­nie o pra­cę. Po­da­wa­nie
hin­du­skie­mu kie­row­cy ad­re­su mija się z ce­lem. Du­baj­scy tak­sów­ka­rze
nie zna­ją nazw ulic. Chłop­cy ze zdzi­wie­niem pa­trzą, jak
znie­cier­pli­wio­ny szo­fer pro­si ich o nu­mer do fir­my, te­le­fo­nu­je i kie­ru­jąc
się wska­zów­ka­mi fi­li­pi­ńskiej re­cep­cjo­nist­ki, spo­koj­nie do­wo­zi ich na
miej­sce.
Fi­lip:
– Plan był pro­sty. Chcie­li­śmy zna­le­źć ro­bo­tę, prze­sie­dzieć w niej
sze­ść go­dzin i re­ali­zo­wać wła­sne pla­ny. Już na pierw­szym spo­tka­niu się
uda­ło. Do­sta­li­śmy pra­cę za czte­ry ty­si­ące i nie­wiel­ki bu­dżet na
miesz­ka­nie. Wie­czo­rem mo­gli­śmy spo­koj­nie wy­ru­szyć na im­pre­zę ze
zna­jo­my­mi Se­ba­stia­na.
Se­ba­stian:
– Wie­dzia­łem, że Fi­lip osza­le­je, gdy zo­ba­czy ten prze­pych.
Pierw­sze­go dnia miesz­ka­li­śmy w ho­te­lu na­ga­by­wa­ni przez pro­sty­tut­ki,
a dru­gie­go wcho­dzi­li­śmy do Na­shi­mi Club na pla­ży, w po­bli­żu jed­ne­go
z naj­bar­dziej zna­nych ho­te­li świa­ta, przed któ­ry pod­je­żdża­ją sa­mo­cho­dy
za mi­lion euro.
– Tego wie­czo­ra zmie­ni­li­śmy też pla­ny zwi­ąza­ne z na­szą pra­cą.
Po­zna­li­śmy dziew­czy­nę, dzi­ęki któ­rej za­miast spędzać sze­ść go­dzin
w biu­rze przy wkle­py­wa­niu cy­fe­rek, za­częli­śmy pra­co­wać przy
or­ga­ni­za­cji przy­jęć na to­rze wy­ści­go­wym For­mu­ły 1 w Abu Zabi –
opo­wia­da Fi­lip. – Nie mie­li­śmy do­świad­cze­nia, ale w ko­ńcu by­wa­li­śmy
w ró­żnych knaj­pach, więc po­my­śle­li­śmy, że na­le­wa­nie szam­pa­na nie
może być ta­kie trud­ne.
I tak sta­li się częścią im­pre­zy ści­ąga­jącej do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów
Arab­skich naj­bo­gat­szych szej­ków i lu­dzi show-biz­ne­su. Na je­dy­nym
to­rze świa­ta, gdzie wy­ści­gi ob­ser­wo­wać mo­żna z za­par­ko­wa­ne­go
w sa­mym środ­ku por­tu wła­sne­go jach­tu. Hip­no­ty­zu­jący dźwi­ęk bo­li­dów,
hek­to­li­try szam­pa­na, za­ba­wa do bia­łe­go rana, do tego Ky­lie Mi­no­gue,
Ste­ven Se­agal i szef Deut­sche Ban­ku na jed­nej im­pre­zie dla VIP-ów. I to
wszyst­ko za­le­d­wie ty­dzień po tym, jak zna­le­źli się w mu­zu­łma­ńskim
kra­ju na pu­sty­ni. W miej­scu, gdzie wszyst­ko, co nie­mo­żli­we, wy­da­je się
praw­do­po­dob­ne. Ani Se­ba­stian, ani Fi­lip nie za­po­mi­na­ją jed­nak, po co
tak na­praw­dę tu przy­je­cha­li; zbie­ra­ją in­for­ma­cje, ogląda­ją szpi­ta­le,
przy­gląda­ją się temu, jak dzia­ła opie­ka zdro­wot­na, sys­tem ubez­pie­czeń,
a przede wszyst­kim po­zna­ją tych, dla któ­rych chcie­li­by pra­co­wać.
Po­zna­ją Emi­rat­czy­ków. To wca­le nie jest ani pro­ste, ani oczy­wi­ste, bo
miesz­ka­ńcy Abu Zabi czy Du­ba­ju są bar­dzo za­mkni­ęci. Nie­często
spo­ty­ka­ją się z Eu­ro­pej­czy­ka­mi i trud­no zdo­być ich za­ufa­nie. Pew­nie
wy­ni­ka to z do­świad­czeń, o któ­rych star­si opo­wia­da­ją młod­szym. Gdy
w la­tach sze­śćdzie­si­ątych XX wie­ku oka­za­ło się, że naj­bied­niej­szy kraj
na Pó­łwy­spie Arab­skim na­gle sta­nie się naj­bo­gat­szym, nie za­bra­kło
lu­dzi, któ­rzy po­sta­no­wi­li kosz­tem Emi­rat­czy­ków szyb­ko się wzbo­ga­cić.
Wci­śni­ęto im rze­czy po­trzeb­ne i zu­pe­łnie nie­po­trzeb­ne.
– Od sa­me­go po­cząt­ku pró­bo­wa­li­śmy zro­zu­mieć ten kraj – mówi
Fi­lip. – Szu­ka­li­śmy też fi­nan­so­wa­nia wśród lo­kal­nych in­we­sto­rów.
Ka­żdy, kto kie­dy­kol­wiek ro­bił in­te­re­sy w Emi­ra­tach, ten wie, że żad­na
fir­ma nie funk­cjo­nu­je tu bez emi­rac­kie­go spon­so­ra.
Rze­czy­wi­ście pra­wo jest w tej kwe­stii re­stryk­cyj­ne i pro­mu­je
rdzen­nych miesz­ka­ńców kra­ju. Albo za­kła­dasz fir­mę w tak zwa­nych
stre­fach wol­ne­go han­dlu, z cze­go ko­rzy­sta­ją duże mi­ędzy­na­ro­do­we
kon­cer­ny, albo je­steś ska­za­ny na ła­skę i nie­ła­skę emi­rac­kie­go in­we­sto­ra.
Bez lo­kal­ne­go part­ne­ra, któ­ry po­sia­da 51 pro­cent udzia­łów, nie da się
za­ło­żyć tu biz­ne­su[9]. W prak­ty­ce in­we­sto­rzy znaj­du­ją so­bie
Emi­rat­czy­ków, z któ­ry­mi uma­wia­ją się na okre­ślo­ną kwo­tę. Spon­sor nie
wtrąca się do pro­wa­dze­nia fir­my, a co mie­si­ąc na jego ra­chu­nek
ban­ko­wy wpa­da do­dat­ko­we kil­ka ty­si­ęcy dir­ha­mów. Są tacy, któ­rzy
po­sia­da­ją kil­ka lub kil­ka­na­ście ta­kich firm i w ogó­le nie in­te­re­su­ją się
ich pro­wa­dze­niem.
Fi­lip:
– By­li­śmy szczęśli­wi, gdy uda­ło nam się po­znać ro­dzi­nę jed­ne­go
z szej­ków. Na­sze­go zna­jo­me­go na­zwij­my Sze­śćdzie­si­ęcio­lat­kiem.
Se­ba­stian:
– Nasz Sze­śćdzie­si­ęcio­la­tek za­brał nas na swo­ją far­mę na pu­sty­ni.
Zo­ba­czy­li­śmy praw­dzi­wy cud. Czer­wo­ny piach, któ­ry jak­by cze­kał, by
kręcić na nim re­kla­my i fil­my. Do tego ol­brzy­mie wy­dmy, wiel­błądy,
arab­ska her­ba­ta i arab­ska go­ścin­no­ść. Za­częli­śmy roz­ma­wiać
o in­we­sty­cji w bra­nży me­dycz­nej.
Fi­lip:
– Po­pi­ja­my mle­ko z wy­do­jo­nych wła­śnie wiel­błądów i wte­dy ten
po­ten­cjal­ny in­we­stor, Sze­śćdzie­si­ęcio­la­tek, za­czy­na nam tłu­ma­czyć, jak
le­czyć cu­krzy­cę i że ona od­pusz­cza, gdy cho­dzi się bo­sy­mi sto­pa­mi po
pia­sku.
Do­py­ty­wa­li kil­ka razy, co ma na my­śli, ale prze­kaz się nie zmie­niał:
cho­ro­ba zni­ka, gdy cho­ry spa­ce­ru­je po czer­wo­nych wy­dmach bez bu­tów.
Tak mó­wią jego mama i bab­ka, a one wie­dzą to jesz­cze od mamy swo­jej
mamy. Fi­lip i Se­ba­stian my­śle­li, że to żart, ja­kaś ro­dzin­na aneg­dot­ka,
któ­ra ma roz­ba­wić go­ści, ale wca­le tak nie było.
– Bab­ka na­sze­go go­spo­da­rza cza­sy bez cu­krzy­cy ko­ja­rzy­ła
z Be­du­ina­mi, któ­rzy szli przez pu­sty­nię, oczy­wi­ście bez bu­tów. Bo skąd
niby mie­li wzi­ąć buty? Ży­wi­li się mle­kiem wiel­błąda, z rzad­ka
upo­lo­wa­ny­mi zwie­rzęta­mi i dak­ty­la­mi. Nie było wte­dy przy­pad­ków
cu­krzy­cy. To wy­star­czy, by w gło­wie po­wsta­ło ta­kie sko­ja­rze­nie. I to nic,
że dzi­siaj ka­żdy Arab cho­dzi do McDo­nal­da, po­że­ra dwie por­cje fry­tek,
po­dwój­ne­go bur­ge­ra i wy­pi­ja hek­to­li­try coca-coli. Wy­star­czy po­bie­gać
boso po pu­sty­ni, a cu­krzy­ca prze­mi­nie jak zły sen. Z ta­ki­mi za­bo­bo­na­mi
mu­sie­li­śmy wal­czyć od sa­me­go po­cząt­ku.
Jaz­da au­to­stra­dą z pu­styn­nej oazy Liwa do Du­ba­ju trwa do­kład­nie
trzy go­dzi­ny i dwa­dzie­ścia mi­nut. Dro­ga, jaką prze­by­li Emi­rat­czy­cy
z na­mio­tów na pu­sty­ni do pe­łne­go wie­żow­ców Du­ba­ju, za­jęła im nie
wi­ęcej niż dwa po­ko­le­nia. Se­ba­stian i Fi­lip sie­dzą w nis­sa­nie pa­tro­lu
(pla­ti­num edi­tion) swo­je­go go­spo­da­rza i mają wy­star­cza­jąco dużo cza­su,
by zmie­rzyć się z tym, co usły­sze­li. Pi­ęćdzie­si­ąt lat. Taki szyb­ki po­stęp
trud­no so­bie na­wet wy­obra­zić, a co do­pie­ro zro­zu­mieć. Od ży­cia
w be­du­ińskiej wspól­no­cie, gdzie do szczęścia wy­star­czą dak­ty­le i spa­cer
po pia­sku, do mia­sta dra­pa­czy chmur, wśród któ­rych znaj­du­je się
naj­wy­ższy bu­dy­nek świa­ta.
– Po pro­stu wow! To jest osza­ła­mia­jące – za­chwy­ca się Fi­lip. –
Trud­no po­jąć wszyst­ko, co mu­sia­ło wy­da­rzyć się w tym kra­ju w tak
krót­kim cza­sie. Sie­dząc w tam­tym luk­su­so­wym te­re­no­wym au­cie,
uświa­do­mi­łem so­bie, że mam klucz do zro­zu­mie­nia tego świa­ta.
Bły­ska­wicz­ny po­stęp sta­wia Emi­rat­czy­ków pod ścia­ną: już nie są tacy
jak ich dzia­do­wie po­wta­rza­jący przez stu­le­cia ry­tu­ał prze­jścia przez
pu­sty­nię, ale nie są jesz­cze tacy jak ży­jący w nie­ustan­nie zmie­nia­jącym
się świe­cie Ame­ry­ka­nie i Eu­ro­pej­czy­cy. My­ślę, że nie­wie­lu eks­pa­tów
i jesz­cze mniej tu­ry­stów ro­zu­mie to, o czym mó­wię.
Emi­rat­czy­kom wszyst­ko przy­cho­dzi zbyt ła­two. Pierw­sze fer­ra­ri,
naj­now­szy iPho­ne, pierw­sza pra­ca. Wi­ęk­szo­ść oby­wa­te­li łączy
po­nad­prze­ci­ęt­na duma z kra­ju, w któ­rym miesz­ka­ją.
O nie­praw­do­po­dob­nych osi­ągni­ęciach na „dro­dze do bu­do­wy pa­ństwa
wsze­la­kiej szczęśli­wo­ści i to­le­ran­cji” sły­szą w te­le­wi­zji, ra­diu, czy­ta­ją
w ga­ze­tach, uczą się w szko­le. Na dro­dze do tego szczęścia sta­ją
cza­sa­mi... oni sami. Po­tra­fią zru­gać eks­pa­ta, któ­ry źle za­par­ko­wał
sa­mo­chód, pro­tek­cjo­nal­nie zwra­ca­ją się do usłu­gu­jących im w skle­pach
Fi­li­pi­nek, a swo­ich kie­row­ców, opie­kun­ki do dzie­ci i ku­char­ki lo­ku­ją
w ma­łych przy­do­mo­wych po­miesz­cze­niach bez okien.
– Suk­ces czło­wie­ka roz­le­ni­wia – stwier­dza Fi­lip. – Oni o nic nie
mu­szą wal­czyć. Jak całe ży­cie sie­dzisz w ba­ńce i wszy­scy do­oko­ła mają
tak samo do­brze, to obo­jęt­nie­jesz. Nie ma zna­cze­nia, czy stu­diu­jesz czy
nie, i tak na­le­ży ci się kasa. Oni wy­cho­dzą z za­ło­że­nia, że ni­cze­go nie
mu­szą, bo wszyst­ko już mają. Mó­wi­ąc to, mam świa­do­mo­ść, że
uprasz­czam. Bo prze­cież nie wszy­scy Emi­rat­czy­cy tacy są. Ale
wi­docz­na wi­ęk­szo­ść ow­szem. Ta igno­ran­cja wy­pły­wa z prze­ko­na­nia, że
są lep­si od in­nych.
Emi­rat­czy­cy od dziec­ka sły­szą, że są na­tion of born le­aders, na­ro­dem
uro­dzo­nych li­de­rów. Hi­sto­ria uczy, że ta­kie prze­ko­na­nie po­tra­fi
do­pro­wa­dzić czło­wie­ka do zgu­by. Niem­cy wie­dzą o tym jak nikt na
świe­cie. Trud­no zresz­tą wi­nić Emi­rat­czy­ków za to, że mają pie­ni­ądze
z ropy naf­to­wej. W Emi­ra­tach są lu­dzie, któ­rzy pa­mi­ęta­ją zu­pe­łnie inne
cza­sy. Dziad­ko­wie dzi­siej­szych wła­ści­cie­li fer­ra­ri wal­czy­li z pu­sty­nią.
Pu­styn­na bu­rza po­tra­fi­ła w jed­nej chwi­li zdmuch­nąć dom i po­wa­lić
wiel­błąda. To było bar­dzo po­ucza­jące.

SA­M O­C HÓD

Jest jed­na sfe­ra, w któ­rej Fi­lip jak nikt inny ro­zu­mie Emi­rat­czy­ków. To
za­chwyt nad przy­spie­sze­niem do set­ki, lśni­ącą ka­ro­se­rią i mu­zy­ka ci­cho
sącząca się z gło­śni­ków. Pod­ró­żu­jąc tra­ban­tem po dro­gach wo­kół
Ro­sto­ku, za­wsze wie­dział, że gdy tyl­ko będzie miał pie­ni­ądze, kupi
so­bie do­bry sa­mo­chód. Ma­jąc dwa­dzie­ścia sze­ść lat, ku­pił po­rsche
cay­en­ne tur­bo – czte­ry se­kun­dy do set­ki, mak­sy­mal­na pręd­ko­ść 286
ki­lo­me­trów na go­dzi­nę.
– Kie­dyś ro­dzi­ce za­py­ta­li, co chcia­łbym do­stać na świ­ęta.
Od­po­wie­dzia­łem, że po­rsche, bo mia­łem taki ma­lut­ki czer­wo­ny mo­del
tej mar­ki. I tak zre­ali­zo­wa­łem swo­je dzie­ci­ęce ma­rze­nie. Na­dal tam,
gdzie miesz­ka moja ro­dzi­na, nikt, kto uczci­wie za­ra­bia, nie je­ździ
po­rsche. Tu­taj jest to prost­sze i ta­ńsze i nikt na czło­wie­ka nie zwra­ca
uwa­gi. Za­in­te­re­so­wa­nie wzbu­dza do­pie­ro po­ma­ra­ńczo­wy aston mar­tin
albo ró­żo­we bu­gat­ti.
Se­ba­stian je­ździ bmw 750 i do dzi­siaj nie po­wie­dział o tym swo­jej
bab­ci. Pew­ne rze­czy dla daw­nych Ossi są nie do po­jęcia.
Sa­mo­cho­dy w Emi­ra­tach po­tra­fią być ta­ńsze. W cza­sie pro­mo­cji
z oka­zji ra­ma­da­nu, tra­dy­cyj­ne­go mie­si­ąca po­stu, de­ale­rzy na­ma­wia­ją, by
ku­pić naj­now­szy mo­del sa­mo­cho­du wła­śnie ich mar­ki. Re­kla­my są
wi­docz­ne wszędzie. Naj­wi­ęcej wzdłuż sze­ścio­pa­smo­wej au­to­stra­dy
szej­ka Za­ji­da; prze­cież gdy czło­wiek tkwi w kor­ku, ma czas na
prze­my­śle­nie za­ku­pu. Są Emi­rat­czy­cy, któ­rzy wy­mie­nia­ją wóz co dwa,
trzy se­zo­ny. Obo­wi­ązu­jąca do nie­daw­na ze­ro­wa staw­ka VAT
i pre­fe­ren­cyj­ne nie­opro­cen­to­wa­ne kre­dy­ty spra­wia­ją, że de­cy­zje
o za­ku­pie no­we­go sa­mo­cho­du za­pa­da­ją szyb­ciej niż w Eu­ro­pie czy
Ame­ry­ce.
Niem­cy bez­błęd­nie po­tra­fią wy­re­cy­to­wać, ja­ki­mi au­ta­mi je­ździ­li od
mo­men­tu przy­jaz­du do Du­ba­ju. Za­da­nie wy­wo­łu­je emo­cje, ja­kie
to­wa­rzy­szą ma­łym chłop­com, któ­rzy usta­wia­ją czer­wo­ne mo­de­le
po­rsza­ków i ba­wią się w wy­ści­gi. W ko­lej­no­ści chro­no­lo­gicz­nej, li­cząc
sa­mo­cho­dy, któ­re Fi­lip i Se­ba­stian ku­pi­li, i ta­kie, któ­re wy­po­ży­czy­li,
były to:
– nis­san sun­ny,
– nis­san tii­da,
– to­yo­ta yaris (Fi­lip nie chciał wsi­ąść do tego sa­mo­cho­du, więc
szyb­ko od­da­li go do wy­po­ży­czal­ni),
– re­nault sa­fra­ne,
– peu­ge­ot 609,
– nis­san al­ti­ma,
– bmw mi­ni­van,
– volks­wa­gen pas­sat,
– bmw 750.

Za­nim ku­pi­li po­rsche (Fi­lip) i bmw (Se­ba­stian), mu­sie­li po­ko­nać set­ki


ki­lo­me­trów wy­po­ży­czo­ny­mi au­ta­mi, do­dzwo­nić się do dzie­si­ąt­ków
urzęd­ni­ków, biz­nes­me­nów, znaw­ców ubez­pie­czeń, fi­nan­si­stów,
po­śred­ni­ków nie­ru­cho­mo­ści i bu­dow­la­ńców. Wresz­cie zbu­do­wa­li
szpi­tal. Gdy sie­dzą te­raz w swo­im pach­nącym ga­bi­ne­cie, sami się
za­sta­na­wia­ją, jak to wszyst­ko prze­trwa­li. Czu­ją się jak pierw­si
Eu­ro­pej­czy­cy przy­je­żdża­jący do Abu Zabi w mo­men­cie, gdy w mie­ście
od­kry­to ropę naf­to­wą. Po­dob­ne od­czu­cia to­wa­rzy­szy­ły pio­nie­rom,
któ­rych na her­ba­tę za­pra­szał szejk i ka­żde­mu po­da­wał rękę. I jed­ni,
i dru­dzy prze­cie­ra­li szla­ki i prze­szli dro­gę, któ­rej do­tąd nie prze­sze­dł
nikt.
Na ścia­nie za biur­kiem wisi zdjęcie zro­bio­ne przez Fi­li­pa.
Z naj­wy­ższe­go pi­ętra nad­mor­skie­go wie­żo­wa, w któ­rym przez ja­kiś czas
miesz­kał, uda­ło mu się uchwy­cić per­spek­ty­wę gór Al-Ha­dżar,
po­ło­żo­nych sto trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów od mo­rza. Przej­rzy­sto­ść
po­wie­trza, ró­żo­wa po­świa­ta, Bur­dż Cha­li­fa i góry, o któ­rych obec­no­ść
Emi­ra­ty po­dej­rze­wa tyl­ko nie­wie­lu. Fi­lip zro­bił zdjęcie, ja­kie śni się
ka­żde­mu fo­to­gra­fo­wi na świe­cie, i po­wie­sił je z dumą w swo­im
dy­rek­tor­skim ga­bi­ne­cie. Na ko­ry­ta­rzach sły­chać ci­cho sączącą się
mu­zy­kę i tyl­ko ko­lo­ry ścian mogą dzi­wić. Za­miast sto­no­wa­nych od­cie­ni
i ele­ganc­kich ob­ra­zów, któ­re ko­jąco wpły­wa­ły­by na sta­rusz­ków, na
ścia­nach fru­wa­ją mo­ty­le, bie­ga­ją kró­li­ki, ro­sną kwiat­ki i la­ta­ją psz­czo­ły.
Sal­ma Chil­dren’s Long-Term Care and Re­ha­bi­li­ta­tion Ho­spi­tal to nie jest
dom opie­ki dla osób star­szych, ale szpi­tal dla nie­pe­łno­spraw­nych dzie­ci.
Tra­fia­ją tu przede wszyst­kim pa­cjen­ci z pro­ble­ma­mi od­de­cho­wy­mi,
w po­ko­jach mają bu­tle z tle­nem i re­spi­ra­to­ry. Emi­rat­czy­cy rzad­ko bio­rą
ślub z kimś spo­za swo­je­go kla­nu, stąd ro­dzi się tu dużo dzie­ci z wa­da­mi
ge­ne­tycz­ny­mi. Wie­le z nich mu­sia­ło­by le­żeć na sta­łe w szpi­ta­lu, a tego
ża­den ro­dzic nie chce.
– Dzi­siaj nie pa­mi­ętam, kie­dy do­kład­nie zde­cy­do­wa­li­śmy, by zmie­nić
pro­fil pla­ców­ki – mówi Fi­lip. – Zro­zu­mie­li­śmy jed­no: na tym ryn­ku
dzia­ła pe­łno pry­wat­nych firm, bu­du­ją szpi­ta­le i ośrod­ki zdro­wia, ale my
chcie­li­śmy roz­po­cząć zu­pe­łnie nową dzia­łal­no­ść. Mu­sie­li­śmy od
pod­staw stwo­rzyć wszyst­kie re­gu­la­cje praw­ne. Za­częli­śmy od ob­li­czeń,
ty­go­dnia­mi sie­dzie­li­śmy nad ta­bel­ka­mi w Exce­lu i na­wet nam trud­no
było uwie­rzyć w te wy­li­cze­nia. Bio­rąc pod uwa­gę staw­ki, ja­kie
ubez­pie­czal­nie pła­ci­ły za opie­kę nad cho­ry­mi, wy­li­czy­li­śmy
czter­dzie­sto­pi­ęcio­pro­cen­to­wą sto­pę zwro­tu. Po­li­czy­li­śmy, że wy­star­czy
nam sie­dem­na­stu pa­cjen­tów i już biz­nes za­cznie się kręcić. Star­szych
Emi­rat­czy­ków wy­ma­ga­jących pa­lia­tyw­nej opie­ki wy­wo­żo­no do­tąd do
Eu­ro­py, do Nie­miec, do szpi­ta­li w Ba­wa­rii albo w Szwar­cwal­dzie.
Ge­ne­ral­nie je­żdżo­no do Nie­miec, mie­li­śmy więc za sobą po­tężną mar­kę
kra­ju, z któ­re­go po­cho­dzi­my, i to był nasz atut. Nie­miec­ka opie­ka
zdro­wot­na, nie­miec­ka do­kład­no­ść, nie­miec­ki po­rządek. W nie­miec­kich
szpi­ta­lach pa­cjen­ci le­że­li mie­si­ąca­mi i w mo­men­cie, gdy za­czy­na­li­śmy
nasz pro­jekt, na­praw­dę nie było w Emi­ra­tach pla­ców­ki, któ­ra
ofe­ro­wa­ła­by po­dob­ne stan­dar­dy. Jed­nak wszyst­ko trwa­ło tak dłu­go, że
w ko­ńcu kon­ku­ren­cja nas prze­go­ni­ła. Ale nie za­ła­ma­li­śmy się, tyl­ko
zmie­ni­li­śmy pro­fil szpi­ta­la.
Li­cen­cję do­sta­li w 2012 roku, szpi­tal otwar­to w 2019. Dwa dni po
przy­wie­zie­niu pierw­szej pa­cjent­ki sie­dzi­my w ga­bi­ne­cie na ko­ńcu
ko­ry­ta­rza. Cze­ka­łam na to spo­tka­nie kil­ka­na­ście mie­si­ęcy. Oni w tym
cza­sie co chwi­lę rzu­ca­li cały ten pro­jekt w dia­bły, re­zy­gno­wa­li,
wza­jem­nie się wspie­ra­li, prze­ko­ny­wa­li, że war­to, wal­czy­li i ko­lej­ne­go
dnia zno­wu roz­po­czy­na­li wszyst­ko od nowa. Py­tam Se­ba­stia­na i Fi­li­pa,
co ta­kie­go się sta­ło, że na bu­do­wie i uzy­ski­wa­niu po­zwo­leń stra­ci­li sze­ść
i pół roku. Od­po­wie­dzia­mi mo­żna by za­pi­sać stro­ny pod­ręcz­ni­ka dla
biz­nes­me­nów in­we­stu­jących w kra­jach Za­to­ki Per­skiej. Przede
wszyst­kim za­sko­czy­ła ich de­zyn­wol­tu­ra w po­de­jściu do prze­pi­sów.
– Już na po­zio­mie naj­prost­szej roz­mo­wy w urzędzie po­ja­wia się
pod­sta­wo­wy pro­blem. Za­da­jesz py­ta­nie trzem oso­bom, uzy­sku­jesz pięć
od­po­wie­dzi. Emi­ra­ty to nie jest miej­sce, gdzie mo­żna do ko­goś
za­dzwo­nić i po­pro­sić o ja­sną in­ter­pre­ta­cję pra­wa. A jed­no­cze­śnie
prze­pi­sy re­gu­lu­ją wszyst­ko – tłu­ma­czy Fi­lip. – Je­stem prze­ko­na­ny, że to
się bie­rze z języ­ka. Arab­ski jest pe­łen nie­ści­sło­ści, a wszy­scy w kó­łko
po­wta­rza­ją: in­szal­lah, „je­śli Bóg da”, „je­śli Bóg po­zwo­li”. Ara­bo­wie nie
po­tra­fią być pre­cy­zyj­ni. I ten język to od­bi­cie ich my­śle­nia. Mnie
na­uczo­no w dzie­ci­ństwie, że sło­wo ma ro­dzaj­ni­ki: der, die, das. Je­śli
ktoś uży­je złe­go ro­dzaj­ni­ka, po­pe­łnia błąd. Tu­taj jest ina­czej. Może być
tak albo tak, wszyst­ko in­szal­lah, „jak Bóg da”.

CO MOŻE PÓ­J ŚĆ ŹLE, NA PEW­N O PÓJ­D ZIE ŹLE

Naj­trud­niej­szy jest po­czątek. Nie mają na­wet wi­zy­tó­wek, bo nie mają


pie­ni­ędzy. Pierw­szy in­we­stu­je w fir­mę Lars, ten sam, któ­ry pro­wa­dzi
dom spo­koj­nej sta­ro­ści w Niem­czech i któ­ry dał Fi­li­po­wi się prze­je­chać
swo­im audi. Żeby ofi­cjal­nie roz­po­cząć dzia­łal­no­ść w Emi­ra­tach,
po­trze­bu­ją jesz­cze do kom­ple­tu ka­pi­ta­łu emi­rac­kie­go.
Pró­bu­ją jed­no­cze­śnie zna­le­źć dzia­łkę, naj­le­piej za­bu­do­wa­ną, tak żeby
nie trze­ba było się sta­rać o po­zwo­le­nie na bu­do­wę.
Fi­lip:
– Był sier­pień, nie­ziem­ski upał. Mia­łem wra­że­nie, że się
roz­pusz­czam, a ze mną moja ko­szu­la. To było sie­dem lat temu. Ulic
i dziel­nic Abu Zabi nie dało się zna­le­źć na Go­ogle Maps, ta apli­ka­cja
jesz­cze tu nie dzia­ła­ła. Na­wet nie ma­rzy­łem o zdjęciach w in­ter­ne­cie, na
któ­rych do­kład­nie mo­żna zo­ba­czyć dzia­łkę i sto­jące na niej
nie­ru­cho­mo­ści. Błąka­li­śmy się po uli­cach, by spo­tkać się z agen­tem.
Se­ba­stian:
– To był obłęd. A prze­cież sami nie mo­gli­śmy na­wet ku­pić tego
ka­wa­łka zie­mi.
Resz­tę skom­pli­ko­wa­nej hi­sto­rii opo­wia­da­ją na prze­mian. Do­da­jąc
dzie­si­ąt­ki de­ta­li. Sie­dzi­my w ga­bi­ne­cie, pi­je­my her­ba­tę, a po­tem jesz­cze
jed­ną her­ba­tę i za­gry­za­my wszyst­ko dak­ty­la­mi. W sza­nu­jącym się
emi­rac­kim biu­rze dak­ty­li nie może za­brak­nąć. Fi­lip i Se­ba­stian z cza­sem
dzie­lą się obo­wi­ąz­ka­mi. Gdy ten pierw­szy za­kła­da mar­ko­wą bia­łą
ko­szu­lę i ob­ska­ku­je biu­ra i urzędy, to dru­gi wbi­ja się w ro­bo­czy
kom­bi­ne­zon. Przez ostat­nie trzy lata co­dzien­nie pil­nu­je pla­cu bu­do­wy.
Przej­mu­je obo­wi­ąz­ki kie­row­ni­ka i spraw­dza, jak kła­dzio­ne są rury
ka­na­li­za­cyj­ne, jak roz­pla­no­wa­no kon­tak­ty, gdzie po­win­na być
kli­ma­ty­za­cja, a gdzie punk­ty świetl­ne. Oka­zu­je się, że w emi­rac­kich
wa­run­kach nad­zór ar­chi­tek­ta czy kie­row­ni­ka bu­do­wy nie­ste­ty nie
wy­star­cza. Po­trzeb­ne jest jesz­cze oko wła­ści­cie­la.
Gdy­by mie­li stwo­rzyć ran­king swo­ich naj­wi­ęk­szych po­ra­żek, na
pew­no za­częli­by od głów­ne­go wy­ko­naw­cy, egip­skiej fir­my, któ­rej
wła­ści­ciel pew­ne­go dnia spa­ko­wał wa­liz­ki i wy­je­chał do domu. To nie
był od­osob­nio­ny przy­pa­dek, w Emi­ra­tach ta­kie pro­ble­my są na po­rząd­ku
dzien­nym. Żeby za­trud­nić ko­lej­ną fir­mę, mu­sie­li jej na­zwę wpi­sać
w do­ku­men­ty bu­do­wy. To za­jęło im do­kład­nie pół roku. Na bu­do­wie nie
wkręco­no w tym cza­sie na­wet jed­nej śrub­ki.
– Tyle razy my­śla­łem so­bie: rzuć to wszyst­ko, jedź do Taj­lan­dii, tam
na ma­łej wy­spie ja­koś prze­ży­jesz – opo­wia­da Fi­lip. – Wi­ęk­szo­ść lu­dzi
w Niem­czech albo w Pol­sce nie ma po­jęcia, jak wy­bu­do­wać dom. Ale
pró­bu­ją. A my rzu­ci­li­śmy się na szpi­tal. Żeby osi­ągnąć suk­ces, trze­ba
nie­wie­le: wstać o je­den raz wi­ęcej niż upa­ść.
Se­ba­stian:
– Ży­li­śmy, ma­jąc w gło­wie jed­nost­kę cza­su, któ­rą okre­śli­li­śmy jako
„pół roku”: do­sta­nie­my po­zwo­le­nie za pół roku, sko­ńczy­my bu­do­wę za
pół roku, po pół roku będzie­my mie­li pierw­sze­go pa­cjen­ta i tak da­lej.
Mi­ja­ło pół roku, a my na­dal by­li­śmy na bu­do­wie. Jak to prze­ży­li­śmy?
Chy­ba tyl­ko dzi­ęki pi­ąt­kom. W pi­ątek wie­czo­rem je­cha­li­śmy na im­pre­zę
i włącza­li­śmy re­set.
Bu­do­wa bie­gnie swo­im śla­ma­zar­nym tem­pem, a oni my­ślą
o spe­cja­li­stach. Po­cząt­ko­wo, zgod­nie z pier­wot­ną ideą, chcą za­trud­niać
w szpi­ta­lu tyl­ko Niem­ców. Roz­ma­wia­ją z le­ka­rza­mi, re­ha­bi­li­tan­ta­mi,
pie­lęgniar­ka­mi. Tym­cza­sem w tej ostat­niej roli w in­nych emi­rac­kich
szpi­ta­lach pra­cu­ją Fi­li­pin­ki albo Hin­du­ski. Wy­da­wa­ło­by się, że są
ta­ńsze, ale nic bar­dziej myl­ne­go. Pie­lęgniar­ki znad Renu mają kło­pot
z no­stry­fi­ka­cją dy­plo­mów. Cały sys­tem zdro­wot­ny w Abu Zabi jest
opar­ty na mo­de­lu an­glo­sa­skim, któ­ry nie we wszyst­kim od­po­wia­da
temu, co znaj­du­je się w nie­miec­kim pra­wie. Dzi­siaj Se­ba­stian i Fi­lip są
w swo­im szpi­ta­lu je­dy­ny­mi Niem­ca­mi. Resz­ta za­ło­gi to ty­po­wa dla
Emi­ra­tów mi­ędzy­na­ro­do­wa mie­szan­ka. Sze­fem le­ka­rzy jest Fin, za
pie­lęgniar­ki od­po­wia­da Gre­czyn­ka, za te­ra­pie Ir­land­ka, dy­rek­tor ja­ko­ści
to Szwed, far­ma­ceu­tą jest Hin­dus, za dział per­so­nal­ny też od­po­wia­da
Hin­du­ska. Pie­lęgniar­ki i re­ha­bi­li­tant­ki po­cho­dzą z Fi­li­pin i kra­jów
arab­sko­języcz­nych. Pra­cu­ją prze­cież z lo­kal­ny­mi ro­dzi­na­mi.

OSTAT­N I LICZ­N IK

Gdy już część per­so­ne­lu jest za­trud­nio­na, sprzęt do re­ha­bi­li­ta­cji


za­mó­wio­ny, a pom­py tle­nu i łó­żka sto­ją nie­roz­pa­ko­wa­ne na ko­ry­ta­rzu,
trze­ba prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję pod kryp­to­ni­mem „ostat­ni licz­nik”.
Mi­li­tar­ne słow­nic­two ko­ja­rzy się z woj­ną. Traf­nie, bo to ostat­nia bi­twa
o szpi­tal. Se­ba­stian i Fi­lip przez ko­lej­ne ty­go­dnie uczą się, co do­kład­nie
ozna­cza arab­skie in­szal­lah i że może jed­no­cze­śnie zna­czyć: „Bóg da
albo nie da”.
Fi­lip:
– Ka­żdy kraj rządzi się swo­imi wa­run­ka­mi za­bu­do­wy. Wia­do­mo, że
nowe kom­plek­sy, a już na pew­no pla­ców­ki pod­le­ga­jące re­żi­mo­wi
sa­ni­tar­ne­mu, kon­tro­lu­je się bar­dzo su­ro­wo. Jed­nak mie­li­śmy nie­od­par­te
wra­że­nie, że emi­rac­ki in­spek­tor po pro­stu musi zna­le­źć uster­kę, by
uza­sad­nić swo­je ist­nie­nie. Nie może we­jść i po­wie­dzieć: świet­nie, tu się
wszyst­ko zga­dza, a gniazd­ka są na od­po­wied­niej wy­so­ko­ści. W cza­sie
tej bu­do­wy na­uczy­li­śmy się, że mu­si­my być spryt­niej­si. Mu­si­my
po­zo­sta­wić kil­ka błędów, o któ­rych do­sko­na­le wie­my i któ­re bar­dzo
ła­two jest na­pra­wić. In­spek­tor może je na czer­wo­no za­zna­czyć w swo­im
ka­je­ci­ku, a po­tem przy­jść za ja­kiś czas i od­ha­czyć, że wszyst­ko zro­bio­no
zgod­nie z jego za­le­ce­nia­mi.
Se­ba­stian:
– I tak do­cho­dzi­my do hi­sto­rii, któ­ra mo­gła­by się stać sym­bo­lem
na­szej dłu­giej dro­gi do za­ło­że­nia biz­ne­su w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach.
Opo­wie­ść Se­ba­stia­na jest tak dłu­ga i za­wi­ła, że wy­ma­ga ra­dy­kal­ne­go
skró­tu.
Aby przy­łączyć prąd do bu­dyn­ku lub miesz­ka­nia, na­le­ży udać się do
spe­cjal­ne­go urzędu. W po­szcze­gól­nych emi­ra­tach spra­wą zaj­mu­ją się
ró­żne in­sty­tu­cje, w Abu Zabi jest to ADDC. Na stro­nie in­ter­ne­to­wej Abu
Dha­bi Di­stri­bu­tion Co. mo­że­my prze­czy­tać, że fir­ma spe­cja­li­zu­je się
w przy­łącze­niach. „Woda, ener­gia elek­trycz­na – dzi­ęki nam wszyst­ko
pły­nie”. Kwe­stia prze­pły­wu – jak się oka­zu­je – za­le­ży jed­nak od
nie­prze­wi­dy­wal­nych czyn­ni­ków. Se­ba­stian i Fi­lip wy­stępu­ją do urzędu
z pro­śbą o przy­łącze­nie prądu. Urząd od­po­wia­da:
– Przy­łączy­my, ale nie mamy licz­ni­ków elek­trycz­nych w ma­ga­zy­nach.
– Jak to nie ma­cie licz­ni­ków, to kie­dy będą?
– In­szal­lah.
– Czy to nie wy je­ste­ście in­sty­tu­cją, któ­ra zaj­mu­je się przy­łącza­niem
licz­ni­ków? W ta­kim ra­zie za­mów­cie licz­nik, a my za­pła­ci­my.
– Nie­ste­ty. Na ra­zie nie mamy jak spro­wa­dzić licz­ni­ków.
– Więc kie­dy będą?
– In­szal­lah.
Mija kil­ka dni.
– Nie ma licz­ni­ków w Abu Zabi? W mie­ście, w któ­rym co­dzien­nie
po­wsta­ją nowe bu­dyn­ki? Okej, więc zna­le­źli­śmy ta­kie urządze­nia
w Szar­dży. Ku­pi­li­śmy, za­mon­to­wa­li­śmy.
– No ale nie mo­że­cie tak so­bie za­mon­to­wać, naj­pierw ka­żdy licz­nik
musi zo­stać ska­li­bro­wa­ny.
– Ale to jest nowy licz­nik, do­kład­nie taki, ja­kie­go so­bie ży­czy­cie, to
po co go jesz­cze ka­li­bro­wać?
– Nie szko­dzi, że nowy. Trze­ba ka­li­bro­wać i po­twier­dzić cer­ty­fi­ka­tem,
i to kon­kret­nie z wy­zna­czo­ne­go la­bo­ra­to­rium.
– Ile po­trwa ka­li­bra­cja?
– In­szal­lah.
Mi­ja­ją ko­lej­ne ty­go­dnie.
La­bo­ra­to­rium in­for­mu­je, że to jed­nak zły licz­nik. Po­trzeb­ny jest taki
z kar­tą SIM, in­te­li­gent­ny, któ­re­go nie trze­ba od­czy­ty­wać, bo sam wy­sy­ła
dane. Ku­pu­ją nowy licz­nik.
– Na kie­dy go ska­li­bru­ją?
– In­szal­lah.
Mi­ja­ją trzy mie­si­ące.
Mon­tu­ją.
– To może ktoś przyj­dzie, spraw­dzi i włączy? Bo prze­cież był już
in­spek­tor, czer­wo­nym ołów­kiem za­pi­sał tyl­ko drob­ne po­praw­ki.
Fi­lip i Se­ba­stian cze­ka­ją na ma­gicz­ny mo­ment, ja­kąś cu­dow­ną chwi­lę,
gdy ktoś prze­kręci licz­nik i za­czną dzia­łać.
– Kie­dy to będzie?
– In­szal­lah.
Ktoś ma przy­jść w wy­zna­czo­nym ter­mi­nie. Ter­min albo się znaj­dzie,
albo nie, jak Bóg da. Mi­ja­ją trzy ty­go­dnie.
Fi­lip opo­wia­da:
– W ko­ńcu je­den z na­szych pra­cow­ni­ków przy­po­mi­na so­bie, że zna
ko­goś wa­żne­go. Ktoś wa­żny jest sze­fem pa­ła­cu jed­ne­go z szej­ków.
Ro­zu­mie nasz pro­blem, ro­zu­mie, że dzie­ci cze­ka­ją na przy­jęcie,
i dzwo­ni do biu­ra ADDC. Jest czwar­tek po po­łud­niu, tuż przed
week­en­dem. Tego sa­me­go dnia biu­ro wy­sy­ła do nas ode­rwa­nych od
in­nych zle­ceń in­spek­to­rów. Wcho­dzą do na­szej roz­dziel­ni i na­ci­ska­ją
przy­cisk. Pstryk. „Ope­ra­cja licz­nik” zo­sta­ła za­ko­ńczo­na w cza­sie jed­nej
se­kun­dy.
Ham­dul­lah! Dzi­ęki Bogu!
– I oto kwin­te­sen­cja spo­so­bu, w jaki po­wsta­ją tu biz­ne­sy – tłu­ma­czy
Fi­lip. – W tym kra­ju trze­ba znać ko­goś, kto zna ko­goś, kto może po­móc.
To wca­le nie musi być ktoś bar­dzo wa­żny. To musi być ktoś na
od­po­wied­nim miej­scu. Tyl­ko tyle.
Jest nie­dzie­la, czwar­ty dzień sierp­nia 2019 roku. Do kli­ni­ki
przy­je­żdża pierw­szy pa­cjent. Dzień pó­źniej sie­dzę w biu­rze, z wi­szącym
na ścia­nie zdjęciem gór na pu­sty­ni. Po raz trze­ci za­da­ję Fi­li­po­wi
i Se­ba­stia­no­wi py­ta­nie, jak to się sta­ło, że nie zwa­rio­wa­li.
Fi­lip:
– To wszyst­ko brzmia­ło wspa­nia­le: otwie­ram szpi­tal w Abu Zabi.
Mi­ędzy je­żdże­niem po­rsche a wal­ką o ka­żde gniazd­ko w ścia­nie jest
jesz­cze sza­ra co­dzien­no­ść. Ka­żde­go dnia chcesz uciec. Ka­żde­go dnia
mó­wisz so­bie: Fuck it. Ale my mie­li­śmy in­we­sto­rów, któ­rzy nam
za­ufa­li, to dla nich ka­żde­go dnia po­trze­bo­wa­li­śmy cier­pli­wo­ści i siły.
Nie mo­gli­śmy po­je­chać do Nie­miec po czte­rech la­tach i po­wie­dzieć:
„Nie, to wszyst­ko nie dzia­ła, nie uda­ło się”. Je­śli wsłu­chasz się
w przed­si­ębior­ców, któ­rzy od­nie­śli suk­ces, usły­szysz, że po­wta­rza­ją
jed­no: re­zy­gna­cja nie może wcho­dzić w grę.
I do­da­je:
– Ja mam jesz­cze swój ho­kej. Gdy kła­dę kij na lo­dzie, to pa­trzę tyl­ko
na krążek i nie ob­cho­dzi mnie cały świat.
Pó­łto­ra­go­dzin­na gra wy­star­czy, by oczy­ścić mózg. W ka­żdy
po­nie­dzia­łek i so­bo­tę. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że to ho­kej po­mó­gł Fi­li­po­wi
prze­trwać wszel­kie prze­ciw­no­ści.
Se­ba­stian:
– Moja mama mówi, że wszyst­ko, co mo­gło nam pó­jść źle, tak
wła­śnie po­szło. Ten pro­jekt był wy­jąt­ko­wo pe­cho­wy. Ale prze­cież
sko­ńczy­li­śmy stu­dia i po sze­ściu la­tach mamy już swój biz­nes.
Zbu­do­wa­li­śmy szpi­tal! Nie znam w Emi­ra­tach ta­kiej hi­sto­rii jak na­sza.
Na­zwa szpi­ta­la w Abu Zabi od­da­je hołd Sal­mie Al Shar­han,
uzna­wa­nej za pierw­szą emi­rac­ką pie­lęgniar­kę. Jej hi­sto­ria jest
in­spi­ru­jąca. Uro­dzi­ła się w 1939 roku w gó­rach Al-Ha­dżar na Pó­łwy­spie
Arab­skim. Oj­ciec był po­ła­wia­czem pe­reł, a ona pierw­szą ko­bie­tą, któ­ra
na prze­kór oby­cza­jom i tra­dy­cji za­częła pra­co­wać w szpi­ta­lu
z bry­tyj­ski­mi le­ka­rza­mi. Po­tem przez pi­ęćdzie­si­ąt lat do­je­żdża­ła do
pa­cjen­tów i ko­biet ro­dzących w emi­ra­cie Ras al-Chaj­ma. Po
ka­mie­ni­stych i pu­styn­nych dro­gach często cho­dzi­ła pie­szo, bo pierw­sze
as­fal­to­we dro­gi do­pie­ro po­wsta­wa­ły. Ni­g­dy się nie pod­da­wa­ła.
Przyj­mo­wa­ła po­ro­dy sied­mio­mie­si­ęcz­nych wcze­śnia­ków i bu­do­wa­ła dla
nich in­ku­ba­to­ry z kar­to­nu. Wy­ci­na­ła dziu­ry, wy­kła­da­ła ko­cem i kar­mi­ła
mle­kiem z dak­ty­li. Ni­g­dy nie wy­szła za mąż, całe swo­je ży­cie
po­świ­ęci­ła po­mo­cy ko­bie­tom w mało roz­wi­ni­ętej wte­dy części
Pó­łwy­spu Arab­skie­go. Fi­lip i Se­ba­stian uzna­li, że to wła­śnie ona
naj­le­piej się na­da­je na pa­tron­kę mi­sji, któ­rą po­sta­no­wi­li zre­ali­zo­wać.
Co da­lej? Niech szpi­tal się roz­kręci, a Se­ba­stian i Fi­lip wró­cą do
dłu­giej li­sty po­my­słów na biz­nes. La­tem Fi­lip zo­sta­wi w ga­ra­żu swo­je
po­rsche cay­en­ne tur­bo i po­je­dzie do Nie­miec. Wsi­ądzie do sto­jące­go
przy domu tra­ban­ta. Kla­syk, 601 z szy­ber­da­chem. Po upad­ku muru
ber­li­ńskie­go oj­ciec Fi­li­pa otwo­rzył fir­mę, któ­rej za­da­niem było
wy­mie­ce­nie śmie­ci z po­ra­dziec­kich ko­szar. Tra­bant w do­sko­na­łym sta­nie
był jed­nym z nich. I tak roz­pocz­ną się wa­ka­cje. Otwar­ty szy­ber­dach
i prze­ja­żdżka Tra­bim do lasu. Bo w Emi­ra­tach jest wszyst­ko:
no­wo­cze­sny szpi­tal dla cho­rych dzie­ci, lo­do­wi­sko i naj­dro­ższe
sa­mo­cho­dy, ale lasu nie ma. Jesz­cze.
13

Po­mi­ędzy

Jest rok 1988. Wła­śnie ko­ńczy się woj­na ira­ńsko-irac­ka. W stu­diu


ra­dio­wym dzwo­ni te­le­fon. Głos słu­chacz­ki nie jest przy­pad­ko­wy. To
Ari­fa, ciot­ka dzien­ni­kar­ki. Sły­szy­my przej­mu­jący dia­log dwóch ko­biet,
któ­re od daw­na się nie wi­dzia­ły. Dzien­ni­kar­ka musi na­tych­miast
przy­je­chać do domu ro­dzin­ne­go. Umie­ra­jąca mama Fah­ma chce
wy­ja­wić skry­wa­ne przez lata ta­jem­ni­ce.
Gha­ni­ma za­ży­wa por­cję ta­ble­tek i dzwo­ni po męża, Ja­be­ra. Ani my,
wi­dzo­wie, ani bo­ha­te­ro­wie nie usły­szą jed­nak tej hi­sto­rii. Sta­rusz­ka
spa­da z da­chu pro­sto pod koła nad­je­żdża­jące­go sa­mo­cho­du.
W re­tro­spek­cji po­zna­je­my nie­szczęśli­wą ro­dzi­nę Gha­ni­my. Jej oj­ciec
za­cho­ro­wał na raka. Mama tak dłu­go roz­pa­cza­ła po jego śmier­ci, że
stra­ci­ła wzrok. A przy­naj­mniej wszy­scy my­śle­li, że ośle­pła. Tak
na­praw­dę wi­dzia­ła do­sko­na­le, a uda­wa­na nie­pe­łno­spraw­no­ść po­zwo­li­ła
jej nie re­ago­wać na to, co dzie­je się w ro­dzi­nie. Cór­ka Gha­ni­ma jest
le­ko­man­ką. Ja­ber, mąż Gha­ni­my – oso­bą trans­płcio­wą, któ­ra nie po­tra­fi
się od­na­le­źć w swo­im cie­le. Dru­ga cór­ka, Aisha, ucie­kła z domu, gdy
ro­dzi­ce nie zgo­dzi­li się na jej ślub z uko­cha­nym. Do tego ma­łże­ństwa
nie mo­żna było do­pu­ścić: ona była szy­it­ką, on sun­ni­tą. Aisha wra­ca
po­ta­jem­nie do domu, gdy za­cho­dzi w ci­ążę. Za dziec­ko
z po­za­ma­łże­ńskie­go zwi­ąz­ku mo­gła­by stra­cić ży­cie. Nie­wi­dząca mat­ka
uda­je, że jej nie roz­po­zna­je, w za­mian ofe­ru­jąc cór­ce bez­pie­cze­ństwo
i schro­nie­nie. Fah­ma nosi w so­bie jesz­cze inne ta­jem­ni­ce. Ko­bie­ta pi­sze
wier­sze, co jest za­bro­nio­ne, i jest za­ko­cha­na w ko­bie­cie.

NIE­W Y­P O­W IE­D ZIA­N E


Wszy­scy mamy swo­je małe se­kre­ty,
nie tyl­ko two­ja mama.
Ja­ber, oso­ba trans­płcio­wa, bo­ha­ter fil­mu

W fil­mie emi­rac­kie­go re­ży­se­ra Ab­dul­li Al­ka­abie­go jest wszyst­ko, cze­go


być nie po­win­no. Wszyst­ko to, co za­bro­nio­ne, czy­li ha­ram – są les­bij­ki,
nie­ślub­ne dziec­ko, ko­bie­ta, któ­rej mąż za­bra­nia pi­sać po­ezję,
le­ko­man­ka, sa­mot­na mat­ka bez opie­ki mężczy­zny i oso­ba trans­płcio­wa,
któ­ry naj­le­piej czu­je się w ko­lo­ro­wych suk­niach swo­jej żony i te­ścio­wej.
Ob­raz Only Men Go to the Gra­ve [Tyl­ko mężczy­źni mogą czu­wać przy
gro­bie] kil­ka lat temu zdo­był na­gro­dę dla naj­lep­sze­go emi­rac­kie­go fil­mu
na Mi­ędzy­na­ro­do­wym Fe­sti­wa­lu Fil­mów w Du­ba­ju. W po­je­dyn­czych
re­cen­zjach nie po­ja­wi­ły się zda­nia ani o tym, że jest ob­ra­zo­bur­czy, ani że
pod­wa­ża mo­ral­ny po­rządek uzna­wa­ny bez żad­ne­go sprze­ci­wu w kra­jach
mu­zu­łma­ńskich. Przez ja­kiś czas był do­stęp­ny w sek­cji fil­mów
arab­skich w sa­mo­lo­tach na­ro­do­we­go prze­wo­źni­ka Emi­ra­tes Air­li­nes.
Po­tem znik­nął, tak samo szyb­ko, jak się po­ja­wił.
Opo­wie­ść jest na wskroś fe­mi­ni­stycz­na. Ab­dul­la uwa­ża, że ko­bie­ty są
sil­ne, i ani my­śli opo­wia­dać o Arab­kach jako o ofia­rach opre­syj­ne­go
mu­zu­łma­ńskie­go wy­cho­wa­nia.
– Nie lu­bię, kie­dy ko­bie­ty z mo­je­go re­gio­nu ubie­ra się w ko­stium
wiecz­nie po­szko­do­wa­nej ofia­ry. Nie będę za­prze­czał, że ta­kie przy­pad­ki
się zda­rza­ją, ale ta kli­sza „ko­bie­ta w czar­nej suk­ni to ko­bie­ta
skrzyw­dzo­na” może być na­praw­dę my­ląca. Moja mama jest jed­ną
z naj­sil­niej­szych ko­biet, ja­kie znam – mówi, gdy sia­da­my w jego
ga­bi­ne­cie, z ra­do­ścią ukry­wa­jąc się przed po­po­łu­dnio­wym sło­ńcem.
Po­do­ba mi się to miej­sce. Jest do­brze za­pro­jek­to­wa­ne, bez prze­py­chu
i nad­mia­ru. Na ścia­nie wi­szą trzy czar­no-bia­łe fo­to­gra­fie. Zbli­że­nia
ko­bie­cych twa­rzy scho­wa­nych pod czar­nym ni­ka­bem, chu­st­ą. Do­pie­ro
po chwi­li wi­dzę, że mo­del­ka­mi wca­le nie są ko­bie­ty, tyl­ko mężczy­źni.
Ar­ty­stycz­na pro­wo­ka­cja, ja­kich wie­le u Ab­dul­li.
W swo­im fil­mie Al­ka­abi opo­wia­da o ko­bie­tach sil­nych i sła­bych,
sta­now­czych i zła­ma­nych, oszust­kach, ofia­rach, wi­dzących i śle­pych.
– Uwa­żam, że sil­niej­sza po­zy­cja ko­biet w re­al­nym świe­cie
i rów­no­upraw­nie­nie płci są wa­run­ka­mi uwol­nie­nia się świa­ta arab­skie­go
od wszyst­kich klisz i ste­reo­ty­pów. Wte­dy znik­nie wie­le
bli­skow­schod­nich kon­flik­tów. Je­śli swo­imi fil­ma­mi prze­ko­nam do tego
cho­ciaż jed­ne­go Ara­ba, to będzie wiel­ki suk­ces.
Na fe­sti­wa­lu fil­mo­wym Shar­jah Film Plat­form Ab­dul­la udzie­lił
wy­wia­du ame­ry­ka­ńskie­mu dzien­ni­ka­rzo­wi Jay­owi We­iss­ber­go­wi
z ma­ga­zy­nu „Va­rie­ty”. Nie opo­wia­dał o sta­ran­nym fran­cu­skim
wy­kszta­łce­niu ani o swo­im pierw­szym fil­mie, w któ­rym wy­stąpił
gwiaz­dor Jean Reno. Punk­tem wy­jścia do tej roz­mo­wy był ob­raz Only
Men Go to the Gra­ve. Po omó­wie­niu naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych
wąt­ków Jay za­dał py­ta­nie o brak ty­po­we­go emi­rac­kie­go punk­tu
wi­dze­nia w fil­mie. Ab­dul­la aż się żach­nął, choć sły­szał ta­kie py­ta­nia już
dzie­si­ąt­ki razy. Re­ży­ser pra­gnie być po­strze­ga­ny jako ar­ty­sta. Nie jako
am­ba­sa­dor ca­łe­go na­ro­du, tego, co ten na­ród my­śli, jaką ma kul­tu­rę
i ja­kie­go jest wy­zna­nia. Re­ży­se­ra z Za­cho­du nikt ni­g­dy nie pyta, czy
wąt­ki, ja­kie po­ka­zu­je w swo­im fil­mie, są re­pre­zen­ta­tyw­ne dla jego kra­ju.
Czy są cha­rak­te­ry­stycz­ne dla fran­cu­skie­go albo ame­ry­ka­ńskie­go punk­tu
wi­dze­nia. Al­ka­abi musi tłu­ma­czyć się cały czas. Uro­dził się
Emi­rat­czy­kiem.
Opi­su­jąc Only Men Go to the Gra­ve, ro­bię to samo co Jay We­iss­berg.
Nie po­tra­fię ukryć zdzi­wie­nia, że arab­ski re­ży­ser opo­wia­da
o za­ko­cha­nych les­bij­kach, oso­bach trans i zwi­ąz­kach po­za­ma­łże­ńskich.

SĄ SPRA­W Y, O KTÓ­RYCH W EMI­R A­TACH MÓWI SIĘ TYL­K O


SZEP­T EM

O tym, co za­ka­za­ne, ni­g­dy nie roz­ma­wia ta­kże No­ura.


– Chy­ba żar­tu­jesz! Jak mo­gła­bym z ko­le­żan­ka­mi mó­wić o les­bij­kach
i o oso­bach trans­płcio­wych – pry­cha, kie­dy sły­szy moje py­ta­nie. –
Na­wet o pi­sa­niu po­ezji z nimi nie dys­ku­tu­ję. Cho­ciaż wia­do­mo, że to
zwy­cza­jo­wy za­kaz, a w hi­sto­rii jest i było wie­le arab­skich po­etek. Ja
wła­ści­wie nie mam ko­le­ża­nek Emi­ra­tek. Mam sio­stry i ku­zyn­ki. Nie
za­mie­rzam bu­rzyć ich spo­ko­ju, więc po pro­stu o pew­nych rze­czach nie
roz­ma­wia­my. Po­ga­dać to ja mogę z tobą albo z mo­imi ame­ry­ka­ński­mi
ko­le­żan­ka­mi.
No­ura jest sil­ną Emi­rat­ką. Sama utrzy­mu­je dom, mamę, sio­stry
i bra­ta. Może to sche­da po bab­ci, z któ­rą się uwiel­bia­ły.
– Gdy za­cho­dzi­ło sło­ńce, nad pu­sty­nią ro­bi­ło się ciem­no. Moja bab­cia
sia­da­ła da­le­ko od ogni­ska. Tam, gdzie nie było lu­dzi. Bra­ła ry­bie gło­wy
i rzu­ca­ła nimi w na­miot dru­giej żony swo­je­go męża. Nikt jej nie wi­dział.
Nikt nie po­dej­rze­wał, że może się mścić. Po kil­ku dniach na­miot dru­giej
żony za­czy­nał śmier­dzieć jak far­tuch han­dla­rza z tar­gu ryb­ne­go.
Hi­sto­rię bab­ci zna­ją wszy­scy krew­ni No­ury. Arab­ka uwa­ża, że ta
opo­wie­ść jest do­wo­dem na siłę ko­biet w jej ro­dzi­nie.
Po­dob­ne prze­ko­na­nie o swo­ich naj­bli­ższych ma re­ży­ser Ab­dul­la
Al­ka­abi. Z żad­ną opi­nią, żad­ną re­cen­zją fil­mo­wą nie li­czy się tak bar­dzo
jak ze zda­niem mamy.
– Moja mama była pierw­szą ko­bie­tą, któ­ra w Fu­dżaj­rze usia­dła za
kie­row­ni­cą. W ca­łym emi­ra­cie nie od­wa­ży­ła się na to żad­na inna.
Wszyst­kie się bały i mó­wi­ły, że nie wy­pa­da. Mama zro­bi­ła pra­wo jaz­dy,
prze­sta­ła my­śleć o obo­wi­ązu­jących za­sa­dach, po pro­stu wsia­dła do auta
i po­je­cha­ła.
No­ura i Ab­dul­la ni­g­dy się nie spo­tka­li. Ni­g­dy ze sobą nie roz­ma­wia­li.
Do­pie­ro tu, po raz pierw­szy, wy­stąpią obok sie­bie. Pod ko­niec opo­wie­ści
o ich kra­ju, do któ­re­go przy­je­żdża cały świat. Eks­pa­tria­ci, imi­gran­ci.
Lu­dzie w dro­dze. Lu­dzie po­mi­ędzy. Do­świad­cza­jący tym­cza­so­wo­ści,
sta­le w tran­zy­cie. Dla mnie No­ura i Ab­dul­la, Emi­rat­czy­cy, też są
w dro­dze. Już nie na­le­żą do świa­ta arab­skich tra­dy­cji, a na Za­cho­dzie
ni­g­dy nie po­czu­ją się do ko­ńca u sie­bie. Za­wie­sze­ni mi­ędzy tym, co
pa­mi­ęta­ją z dzie­ci­ństwa, a la­ta­mi spędzo­ny­mi na za­chod­nich
uni­wer­sy­te­tach. Roz­dar­ci i inni.
No­ura wie, że tak o niej my­ślę. Ab­dul­la nie ma o tym po­jęcia. Może
wca­le nie by­łby za­do­wo­lo­ny.

PI­K LE Z CY­T RY­N Y SMA­K U­J Ą NAJ­L E­P IEJ

Per­fek­cyj­ny ame­ry­ka­ński ak­cent No­ury od razu zwró­cił moją uwa­gę.


Mó­wi­ła z taką lek­ko­ścią, że ka­na­dyj­ska in­struk­tor­ka jogi do­pie­ro po
na­zwi­sku roz­po­zna­ła, że na za­jęcia przy­cho­dzi Emi­rat­ka. Nie cho­wa się
pod aba­ją. Ma pi­ęk­ne kręco­ne rude wło­sy, któ­re na ćwi­cze­niach upi­na
w ku­cyk. Jest jed­ną z za­le­d­wie kil­ku Emi­ra­tek, któ­re uda­ło mi się
po­znać w cza­sie czte­rech lat spędzo­nych w Du­ba­ju. Je­dy­ną, któ­ra
chęt­nie od­po­wia­da na py­ta­nia wścib­skich ob­co­kra­jow­ców.
– Sama za­częłam kie­dyś pi­sać na fo­rum dla eks­pa­tów. Wszy­scy są nas
cie­ka­wi. Py­ta­ją, jak Emi­rat­czy­cy trak­tu­ją swo­je żony, czy wszy­scy
je­ste­śmy ba­jecz­nie bo­ga­ci albo ja­kie przy­wi­le­je dał nam szejk.
Wy­my­śli­łam so­bie pseu­do­nim i przez wie­le ty­go­dni od­po­wia­da­łam na
py­ta­nia.
Te­raz cier­pli­wie od­po­wia­da na moje. Pro­si­ła, żeby jej nie na­gry­wać,
mam więc ze­szyt i no­tu­ję ręcz­nie. Sa­mo­chód pły­nie po rów­nej dro­dze,
któ­rej czter­dzie­ści lat temu nie było na­wet w pla­nach. Je­dzie­my do Al-
Ajn. Ro­dzin­ne mia­sto No­ury jest moją ulu­bio­ną oazą na pu­sty­ni.
Z ron­da­mi, kwia­ta­mi przy dro­dze i ogro­da­mi. Nie mo­głam mieć
lep­sze­go prze­wod­ni­ka. Emi­rat­ka jest ar­chi­tekt­ką, a po dro­dze do mia­sta,
w któ­rym się uro­dzi­ła, stoi naj­wi­ęcej „do­mów lu­do­wych sha’bi”,
o któ­rych opo­wia­dał mi kie­dyś egip­ski ar­chi­tekt Yas­ser El­she­sh­ta­wy.
Przy­po­mi­nam so­bie, że domy bu­do­wa­no dla Be­du­inów, by za­chęcić ich
do osie­dla­nia się na sta­łe. W ta­kim domu miesz­ka­ła też No­ura.
– Nie zo­sta­ło nic, tyl­ko skraw­ki be­to­nu – mówi, gdy pod­je­żdża­my
wresz­cie pod wła­ści­wy ad­res.
Nie­ła­two było zna­le­źć dom, a ra­czej to, co kie­dyś nim było.
W oko­li­cy jest wie­le po­dob­nych, a No­ura nie od­wie­dza­ła tego miej­sca
od lat. Jej mama po­sta­no­wi­ła za­mie­nić zie­mię w Al-Ajn na dom w Abu
Zabi i wszy­scy wy­je­cha­li do sto­li­cy. O dar­mo­wy bu­dy­nek miesz­kal­ny
mogą ubie­gać się Emi­rat­czy­cy, któ­rzy nie prze­kra­cza­ją okre­ślo­ne­go
pro­gu za­rob­ków. Dzi­siaj cała ro­dzi­na utrzy­mu­je się z jed­nej pen­sji
No­ury, więc kry­te­rium było ła­twe do spe­łnie­nia. Te­raz mają swój
wy­ma­rzo­ny dom z ogro­dem na osie­dlu. Wszy­scy sąsie­dzi są w po­dob­nej
sy­tu­acji. Mają pra­wo tam miesz­kać, ale sprze­dać po­sia­dło­ści nie mogą.
Pierw­szy dom, a wła­ści­wie pierw­sze domy, bo było ich kil­ka, ko­ja­rzą
się No­urze z bab­cią, któ­ra była sil­na. To ona ob­rzu­ca­ła na­miot dru­giej
żony swo­je­go męża gło­wa­mi sta­rych ryb. Cha­rak­ter­na ko­bie­ta.
– Nad ży­cie ko­cha­łam bab­cię i uwiel­bia­łam jej ręce za­wsze ozdo­bio­ne
hen­ną. Nie by­li­śmy bo­ga­ci, ale by­li­śmy szczęśli­wi. Pa­mi­ętam, jak
wy­ja­da­łam cy­try­no­we pi­kle z im­bi­rem i solą, uwiel­bia­łam ten kwa­śny
smak. Bab­cia za­wsze mia­ła dla nas sło­dy­cze. Nie było kli­ma­ty­za­cji,
więc la­tem, w go­rące noce wy­cho­dzi­li­śmy na dach. Spa­li­śmy pod
gwiaz­da­mi, cze­ka­jąc na chłod­niej­szą bry­zę. Wszy­scy ra­zem. Drzwi
do­mów za­wsze były otwar­te i na ze­wnątrz spo­ty­ka­ła się cała uli­ca.
Wte­dy mi nie prze­szka­dza­ło, że bab­cia jest taka kon­ser­wa­tyw­na.
Do­pie­ro te­raz to za­uwa­żam, gdy z roku na rok moja mama sta­je się do
niej po­dob­na. – No­ura nie­dba­le po­pra­wia czar­ną aba­ję. Nie zno­si tego
tra­dy­cyj­ne­go stro­ju, za któ­rym skry­wa­ją się Emi­rat­ki.
Zwy­cza­jo­wej suk­ni nie no­si­ła do osiem­na­ste­go roku ży­cia. Po­tem,
gdy za­częła cho­dzić do ban­ku i urzędów, spo­ty­ka­ła się z kąśli­wy­mi
uwa­ga­mi i ostra­cy­zmem. „Emi­rat­ce nie wy­pa­da przy­cho­dzić
w adi­da­sach i dżin­sach” – tak mó­wi­ły urzęd­nicz­ki, a ona za­częła się
wsty­dzić, że nie wy­gląda jak inne. Tak jak wszyst­kie. Jej sio­stry no­szą
aba­ję, jej mama bez wierzch­nie­go okry­cia nie wy­cho­dzi na­wet do
ogro­du. To dla niej dru­ga skó­ra i czu­je się w niej bez­piecz­nie. I do­brze.
No­urze to wca­le nie prze­szka­dza, bo ka­żdy po­wi­nien mieć wy­bór. Ale
ona wy­bo­ru nie ma.
W Al-Ajn miesz­ka nie­wie­lu eks­pa­tów. To nie Abu Zabi czy Du­baj.
Czar­ne aba­je i bia­łe kan­du­ry to częsty wi­dok na uli­cach mia­sta. Tak
cho­dzi­li ubra­ni dziad­ko­wie i bab­ki. Ta oaza na pu­sty­ni to miej­sce,
w któ­rym emi­rac­ki pęd ku no­we­mu jak­by zwal­nia. Sły­chać to na­wet
w aza­nach wy­śpie­wy­wa­nych z nie­wy­so­kich mi­na­re­tów. Co­dzien­ne
mo­dli­twy brzmią mniej per­fek­cyj­nie. W ele­ganc­kim Abu Zabi me­cze­ty
na­da­ją wspól­ny sy­gnał, emi­to­wa­ny z naj­wi­ęk­szej świ­ąty­ni szej­ka Za­ji­da.
Tu­taj ka­żdy imam wzy­wa wier­nych po swo­je­mu i nie za­wsze tra­fia we
wła­ści­wą nutę.
W domu No­ury były dwie sil­ne ko­bie­ty: bab­cia i mama. Gdy­by nie
one, moja ko­le­żan­ka ni­g­dy nie zdo­by­ła­by wy­kszta­łce­nia. Obie się
roz­wio­dły. Ich wnucz­ka i cór­ka nie zna­ła prak­tycz­nie swo­je­go ojca. Do
dziś kon­tak­tu­je się z nim tyl­ko, gdy to ko­niecz­ne. Oj­ciec na­dal jest jej
opie­ku­nem praw­nym. Gdy ro­bi­ła pra­wo jaz­dy, mu­sia­ła pro­sić go
o zgo­dę. Jesz­cze kil­ka lat temu pra­wo w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach było
bez­względ­ne. Opie­kun praw­ny mu­siał po­zwo­lić na to, aby ko­bie­ta
usia­dła za kie­row­ni­cą, wy­szła za mąż, wy­je­cha­ła na stu­dia. Oj­ciec No­ury
uwa­ża, że mat­ka źle wy­cho­wa­ła dzie­ci, bo dała im za dużo wol­no­ści.
Ale No­ura jest wdzi­ęcz­na ma­mie, któ­ra całe ży­cie ci­ężko pra­co­wa­ła, by
ich wy­kszta­łcić.
– Było nas pi­ęcio­ro. Pie­ni­ędzy star­cza­ło na mle­ko i chleb, ale
bra­ko­wa­ło na bi­le­ty do kina. Mama za­wsze po­wta­rza­ła: „Nie
wy­cho­dźcie za mąż, za­nim nie zdo­będzie­cie wy­kszta­łce­nia”. Do­brze
pa­mi­ęta, jak ma­rzy­ła o stu­diach we Fran­cji. Dziad­ko­wie za nic nie
chcie­li się na to zgo­dzić. To zna­czy po­zwo­li­li na stu­dia, ale nie
w ze­psu­tej, li­be­ral­nej Eu­ro­pie. Mniej ze­psu­ta była Li­bia, gdzie mama
na­uczy­ła się ksi­ęgo­wo­ści i za­częła mó­wić po an­giel­sku. Dzi­ęki tym
umie­jęt­no­ściom przez całe ży­cie mo­gła pra­co­wać na lot­ni­sku w Al-Ajn.
Fran­cja na za­wsze po­zo­sta­ła tyl­ko ma­rze­niem – tłu­ma­czy mamę No­ura.
Pew­nie dla­te­go mama nie sprze­ci­wi­ła się, gdy jej cór­ka wy­bra­ła
fran­cu­ski jako dru­gi język w szko­le. An­giel­ski i fran­cu­ski. Zero lek­cji
arab­skie­go. Dzi­siaj to wła­ści­wie nie­mo­żli­we, bo zo­rien­to­wa­no się, że
arab­skie dzie­ci, któ­re tak jak No­ura cho­dzą do mi­ędzy­na­ro­do­wych szkół,
nie po­tra­fią czy­tać ani pi­sać w oj­czy­stym języ­ku. No­ura do dziś uni­ka
pi­sa­nia po arab­sku i czy­ta tyl­ko ame­ry­ka­ńskie ksi­ążki.
Na­wet jej język nie jest po­dob­ny do języ­ka in­nych Emi­ra­tek.
– To wła­śnie tu­taj. Moja szko­ła. – Po­ka­zu­je z dumą, a ja wi­dzę w niej
małą dziew­czyn­kę, któ­ra z tor­ni­strem wcho­dzi co­dzien­nie do First
Le­ba­non Scho­ol w Al-Ajn. – By­ły­śmy z sio­strą je­dy­ny­mi Emi­rat­ka­mi
w rocz­ni­ku. Od tam­tej pory nic się tu nie zmie­ni­ło poza pal­mą, któ­ra
sta­ła na środ­ku szkol­ne­go dzie­dzi­ńca. Dzi­siaj w tym sa­mym miej­scu
wy­ra­sta duży cedr. Drze­wo, któ­re jest sym­bo­lem Li­ba­nu. Ta szko­ła
zmie­ni­ła moje ży­cie. To dzi­ęki per­fek­cyj­nej zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go
mo­głam apli­ko­wać na stu­dia w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Za na­ukę pła­cił
szejk, ale to był ro­dzaj umo­wy, któ­ra obo­wi­ązy­wa­ła obie stro­ny.
Pod­pi­sa­ły­śmy z mamą zo­bo­wi­ąza­nie, że uzy­skam od­po­wied­nią śred­nią.
Na szczęście się uda­ło, ina­czej mu­sia­ła­bym zwra­cać pie­ni­ądze, a tak za
cze­sne, mój sze­ścio­let­ni po­byt w Sta­nach i bi­le­ty lot­ni­cze pła­ci­ło
emi­rac­kie mi­ni­ster­stwo.
No­ura ma po­czu­cie, że wła­śnie ten wy­jazd za­de­cy­do­wał o tym, że
prze­sta­ła tu pa­so­wać. Nie jest ani wy­zwo­lo­ną Ame­ry­kan­ką, ani Emi­rat­ką
o tra­dy­cyj­nych po­glądach.

ŻEBY SIĘ OTWO­R ZYĆ, TRZE­B A SIĘ ZA­M KNĄĆ

Dok­tor Na­ta­lie Ho­ne­in też stu­dio­wa­ła w Ame­ry­ce. Gdy mia­ła pięć lat,
wy­je­cha­ła z ro­dzi­ca­mi z Li­ba­nu. Dzi­siaj jest bar­dziej Ame­ry­kan­ką niż
Li­ban­ką, ale kraj, na któ­re­go fla­dze wid­nie­je cedr, tak pi­ęk­ny jak ten,
któ­ry ro­śnie przed szko­łą No­ury, na­dal jest jej bli­ski. Pra­cę ma­gi­ster­ską
na te­mat eman­cy­pa­cji ko­biet w kra­jach Le­wan­tu pi­sa­ła w Wiel­kiej
Bry­ta­nii. Dzi­siaj na Ame­ri­can Uni­ver­si­ty of Shar­jah wy­kła­da li­te­ra­tu­rę
i tech­ni­ki pi­sa­nia.
– Czy znam wie­lu Emi­rat­czy­ków? Ależ skąd! Cho­ciaż wi­ęk­szo­ść
mo­ich stu­den­tów po­cho­dzi z kra­jów arab­skich. Nie mam zna­jo­mych ani
przy­ja­ciół wśród lo­kal­nych miesz­ka­ńców. Rzad­ko z nimi roz­ma­wiam,
ale wła­śnie nie­daw­no ko­le­ga z uni­wer­sy­te­tu tłu­ma­czył mi, że oni po
pro­stu boją się eks­pa­tów i ich wpły­wu. Opo­wia­dał o swo­jej
osiem­na­sto­let­niej cór­ce, któ­ra za­żąda­ła „po­sza­no­wa­nia pry­wat­no­ści”.
Za­wie­si­ła kart­kę z ta­ki­mi rosz­cze­nia­mi na drzwiach. „Jak mo­żna
sza­no­wać pry­wat­no­ść osiem­na­sto­lat­ki?” – po­krzy­ki­wał zdzi­wio­ny
i je­dy­ny wnio­sek, któ­ry przy­sze­dł mu do gło­wy, to ten, że błędem było
wy­sła­nie cór­ki do mi­ędzy­na­ro­do­wej szko­ły. „Gdy­by jej tam nie ze­psu­to,
by­ła­by na­dal po­tul­na jak ba­ra­nek”.
Cór­ka emi­rac­kie­go na­ukow­ca to ko­lej­na mło­da ko­bie­ta za­wie­szo­na
po­mi­ędzy dwie­ma rze­czy­wi­sto­ścia­mi: świa­tem za­mkni­ętej kul­tu­ry
swo­je­go kra­ju a tym, co wi­dzi co­dzien­nie w in­ter­ne­cie i w kla­sie pe­łnej
dzie­ci z ca­łe­go świa­ta.
– A co ty o tym my­ślisz? Co my­ślisz o wy­kszta­łco­nych lu­dziach,
któ­rzy swo­je cór­ki naj­chęt­niej po­za­my­ka­li­by w domu? – za­da­ję py­ta­nie
i przy­po­mi­nam so­bie, że Na­ta­lie też jest Arab­ką. Po­zna­łam ją na
za­jęciach jogi u tej sa­mej ka­na­dyj­skiej in­struk­tor­ki co No­urę.
– A ty by­łaś kie­dyś w domu No­ury? – od­po­wia­da py­ta­niem na
py­ta­nie.
– Nie, ni­g­dy. Wie­le razy spo­ty­ka­ły­śmy się w re­stau­ra­cjach,
cho­dzi­ły­śmy do Luw­ru. Nie­raz su­ge­ro­wa­łam, że z przy­jem­no­ścią
zo­ba­czy­ła­bym pi­ęk­nie za­pro­jek­to­wa­ne przez nią miesz­ka­nie i ogród,
za­wsze jed­nak sły­sza­łam wy­mi­ja­jące od­po­wie­dzi.
Ale opo­wia­dam Na­ta­lie o in­nej swo­jej wi­zy­cie. To był wy­staw­ny iftar
u cór­ki jed­ne­go z mi­ni­strów Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich.
W cza­sie ra­ma­da­nu, po ca­łym dniu po­stu, o za­cho­dzie sło­ńca Ara­bo­wie
za­sia­da­ją do sto­łów ugi­na­jących się od ryżu z ba­ra­ni­ną i kur­cza­kiem.
Cór­ka mi­ni­stra za­pro­si­ła na ko­la­cję dwie dzien­ni­kar­ki i jed­ną cór­kę
pre­zy­den­ta Emi­ra­tów. Ta ostat­nia jest jej sąsiad­ką. Jej dom z akwa­rium
wbu­do­wa­nym w ze­wnętrz­ną ścia­nę znaj­du­je się w po­bli­żu. Za­nim
jed­nak mo­głam usi­ąść do ko­la­cji, spraw­dzo­no, czy je­stem oso­bą
za­mężną. Żad­na sza­nu­jąca się Emi­rat­ka nie za­pro­si do domu pan­ny. Nie
mogę opo­wie­dzieć nic wi­ęcej, bo po­pro­szo­no mnie o dys­kre­cję, więc po
raz dru­gi py­tam Na­ta­lie, co my­śli o ży­ciu emi­rac­kich żon i có­rek.
– Gdy tu przy­je­cha­łam, uwa­ża­łam, że ży­cie tu­tej­szych ko­biet jest
nie­spra­wie­dli­we i smut­ne. Ale dzi­siaj pod­cho­dzę do tego z wi­ęk­szym
zro­zu­mie­niem. Po­strze­gam to jako nie opre­sję, ale przy­wi­ąza­nie do
tra­dy­cji. To cie­ka­we, bo w in­nych arab­skich kra­jach, na przy­kład
w Li­ba­nie czy Egip­cie, wal­ka o pra­wa ko­biet zo­sta­ła za­ini­cjo­wa­na przez
same Arab­ki. Moje ro­dacz­ki już w XIX wie­ku za­częły wal­czyć o swo­je,
a tyle mają jesz­cze do zro­bie­nia. Wła­ści­wie o wie­le spraw mu­szą
upo­mi­nać się na nowo.
– A tu­taj? Wi­dzisz ja­kąś ró­żni­cę?
– Te zmia­ny mają ró­żne źró­dła. Li­ban­ki i Egip­cjan­ki same doj­rza­ły do
de­cy­zji. Tu źró­dłem li­be­ra­li­zmu są przy­jezd­ne eks­pat­ki, a ta­kże
tech­no­lo­gia i in­ter­net. Emi­rat­ki za­częły wy­je­żdżać na wa­ka­cje albo na
stu­dia. Będąc w Eu­ro­pie czy Sta­nach, przy­gląda­ły się ży­ciu tam­tej­szych
ko­biet. Ale nie wy­da­je mi się, że są go­to­we na praw­dzi­wą zmia­nę.
Wi­ęk­szo­ść z nich jest z tym wszyst­kim au­ten­tycz­nie szczęśli­wa –
dy­wa­gu­je Na­ta­lie. – W Emi­ra­tach bar­dzo sza­nu­je się na przy­kład zda­nie
ma­tek. Ka­żda mama ma tu moc­ną po­zy­cję w ro­dzi­nie. To daje po­czu­cie
wła­dzy. Do tego mogą je­ździć sa­mo­cho­da­mi, spo­ty­kać się
z ko­le­żan­ka­mi, cho­dzić do skle­pów i wie­lu z nich to wy­star­cza. Cza­sem
zdej­mu­ją aba­ję albo nie za­pi­na­ją jej do ko­ńca. Wło­żą sza­rą za­miast
czar­nej albo taką z krysz­ta­łka­mi Swa­ro­vskie­go. Ak­cep­tu­ją ten stan
rze­czy. Oczy­wi­ście mó­wię o wi­ęk­szo­ści, nie o two­jej No­urze. Może się
zdzi­wisz, ale ni­g­dy nie spo­tka­łam Emi­rat­ki, któ­ra na­rze­ka­ła­by na to, jak
tu wszyst­ko jest po­ukła­da­ne. A wie­my, że ta­kie oso­by oczy­wi­ście
ist­nie­ją. Może to się bie­rze też z tego, że lu­dzie rzad­ko kry­ty­ku­ją to, co
na­zy­wa­ją swo­im do­mem. A my nie mo­że­my oce­niać wszyst­kie­go tyl­ko
z na­szej per­spek­ty­wy.
– Cze­go uczysz swo­ją cór­kę? – do­py­tu­ję, gdy kel­ner przy­no­si
ra­chu­nek za kawę.
– Po­ka­zu­ję jej, ja­kie­go sza­cun­ku po­win­na wy­ma­gać od in­nych. Ale
uczę też, ja­kie­go sza­cun­ku ocze­ku­je się od go­ści, któ­rzy przy­je­żdża­ją do
ob­ce­go kra­ju. To naj­gor­sza rzecz, gdy na­rzu­ca­my swo­ją wol­no­ść in­nym.
Ale by­ło­by naj­le­piej, gdy­by wol­no­ść tu­tej­szych ko­biet za­le­ża­ła od nich
sa­mych. Mo­gły­by wte­dy albo no­sić aba­ję, albo jej po pro­stu nie
za­kła­dać.

KA­Ż DY ROBI TO, CO CHCE

Umó­wi­łam się z No­urą w tej sa­mej re­stau­ra­cji co z Na­ta­lie. Jo­nes the


Gro­cer to au­stra­lij­skie bi­stro na naj­star­szym polu gol­fo­wym
w Emi­ra­tach. Wśród zie­le­ni i sta­rych drzew mo­żna na chwi­lę
za­po­mnieć, że jest się na pu­sty­ni. Od po­cząt­ku spo­tka­nia jed­nak coś mi
nie pa­su­je. W obec­no­ści Na­ta­lie tego nie czu­łam. Wte­dy re­stau­ra­cja była
pe­łna. Dzi­siaj zresz­tą też nie ma wol­ne­go sto­li­ka, ale orien­tu­ję się, że
No­ura jest je­dy­ną ko­bie­tą w abai. W du­baj­skiej re­stau­ra­cji nie ma ani
jed­nej Emi­rat­ki.
– Nie prze­szka­dza ci to, że we wła­snym kra­ju na­wet tu­taj je­steś
w mniej­szo­ści? – py­tam ko­le­żan­kę, któ­ra z za­do­wo­le­niem za­ja­da rybę.
– W ogó­le mi to nie prze­szka­dza. Ja od za­wsze by­łam inna. Ale
za­sta­na­wiam się, czy lu­dzie nie pa­trzą na mnie ja­koś dziw­nie.
Może nie­któ­rzy pa­trzą. W get­cie dla eks­pa­tów rzad­ko spo­ty­ka się
Emi­rat­czy­ków.

No­ura ma trzy­dzie­ści czte­ry lata i wca­le nie uwa­ża się za sta­rą pan­nę.
In­ne­go zda­nia są jej ku­zyn­ki, ciot­ki, a na­wet mama. Gdy­by nie po­szła do
mi­ędzy­na­ro­do­wej szko­ły i nie wy­je­cha­ła do Sta­nów, już daw­no mia­ła­by
męża, pew­nie dwój­kę dzie­ci i świ­ęty spo­kój od krew­nych, któ­rzy bez
prze­rwy py­ta­ją o przy­szłe­go ob­lu­bie­ńca. Zresz­tą już raz od­mó­wi­ła
za­mążpó­jścia. O jej rękę sta­rał się ku­zyn. Jest ta­kie ład­ne arab­skie
okre­śle­nie „spraw­dzać, jak bije ser­ce”. Ku­zyn spraw­dzał, czy ser­ce
No­ury bije dla nie­go. Nie bije. Ona na­wet go lubi. Za­wsze lu­bi­ła.
A ro­dzi­na po­wta­rza­ła: No­ura pew­ne­go dnia po­ślu­bi Ah­me­da. Gdy miał
dzie­wi­ęć lat, po­wie­dział, że ku­zyn­ka go nie in­te­re­su­je, bo za do­brze
mówi po an­giel­sku. Dzi­siaj Ah­med też zna an­giel­ski i pew­nie dla­te­go
zmie­nił zda­nie. Ale No­ura też zmie­ni­ła. Uwa­ża, że ślub we­wnątrz
ro­dzi­ny to coś nie­wła­ści­we­go.
– Chcia­ła­byś usły­szeć o ślu­bach w mo­jej ro­dzi­nie? Pro­szę bar­dzo:
mąż pierw­szej ku­zyn­ki wy­pa­trzył ją w cza­sie ro­dzin­ne­go po­grze­bu.
Dru­giej ku­zyn­ce jej mama zna­la­zła męża na ślu­bie ku­zyn­ki trze­ciej.
Dla­te­go mamy obo­wi­ązek cho­dzić na ślu­by, po­grze­by i inne
uro­czy­sto­ści. Mąż pierw­szej sio­stry zo­ba­czył ją, a wła­ści­wie jej oczy, bo
prze­cież ubra­na była w aba­ję, w okien­ku ban­ko­wym. Wła­śnie
przyj­mo­wał zle­ce­nie, spoj­rzał zza okien­ka i za­pa­mi­ętał na­zwi­sko,
któ­rym dziew­czy­na pod­pi­sa­ła do­ku­men­ty. Kil­ka dni pó­źniej jego mama
za­dzwo­ni­ła do na­szej mamy i wszyst­ko od­by­ło się jak zwy­kle. Zwy­czaj
ara­nżo­wa­nia ślu­bów to nie tyl­ko na­sza tra­dy­cja. Po­dob­nie jest prze­cież
w In­diach czy Pa­ki­sta­nie. Prze­ko­na­nie, że mło­dzi nie po­win­ni się
wi­dzieć przed ślu­bem, nie ogra­ni­cza się tyl­ko do mu­zu­łma­nów. Ale
na­wet tę tra­dy­cję mo­żna obe­jść. Ostat­nio ko­le­ga z pra­cy opo­wia­dał mi,
jak sie­dział w sa­lo­nie swo­jej przy­szłej żony i pękał ze śmie­chu, bo
mu­siał uda­wać, że się nie zna­ją. A zna­ją się i spo­ty­ka­ją od daw­na, tyl­ko
te­raz mama chło­pa­ka po­szła do tam­tej ro­dzi­ny z pro­po­zy­cją za­ślu­bin.
I dla­cze­go się dzi­wisz, że wy­kszta­łco­na mat­ka, któ­ra wy­sła­ła swo­je
dzie­ci na za­gra­nicz­ne stu­dia, mia­ła­by po­stąpić ina­czej? Kie­dyś
wy­star­czy­ło, że mu­zu­łman­ka po­ślu­bi mu­zu­łma­ni­na. Dzi­siaj to za mało.
Mu­zu­łman­ka z Emi­ra­tów musi mieć męża z Emi­ra­tów. A ja po­zna­łam
chło­pa­ka z Je­me­nu. Ko­cha­my się, a moja mama mówi „nie”. Dla­cze­go?
A dla­cze­go ma tak nie mó­wić? Nie prze­ko­nu­je jej na­wet fakt, że
zna­le­zie­nie do­brze wy­kszta­łco­ne­go Emi­rat­czy­ka, któ­ry nie ma jesz­cze
żony, to dzi­siaj praw­dzi­wy pro­blem – pod­su­mo­wu­je No­ura.
Ten pro­blem do­strze­ga też pa­ństwo. Roz­wi­ąza­nie, ja­kie pro­po­nu­je,
jest dość ra­dy­kal­ne. Ka­żdy Emi­rat­czyk, któ­ry poj­mie za dru­gą żonę
Emi­rat­kę... do­sta­nie dom i po­życz­kę. Dys­ku­sja na ten te­mat za­częła się
kil­ka lat temu. Po­my­sł po­dzie­lił kraj i opi­nię pu­blicz­ną. Wie­le ko­biet,
łącz­nie z Emi­rat­ka­mi na eks­po­no­wa­nych sta­no­wi­skach, było ab­so­lut­nie
temu prze­ciw­nych. Ale kon­cep­cja zno­wu odży­ła i w pa­ździer­ni­ku 2020
roku dys­ku­to­wa­no o niej w kręgach rządo­wych. Pro­blem po­le­ga na tym,
że sko­ro wszyst­kie emi­rac­kie ko­bie­ty po­win­ny mieć męża Emi­rat­czy­ka,
a mąż Emi­rat­czyk może po­ślu­bić cu­dzo­ziem­kę, to, jak mówi No­ura, tych
Emi­rat­czy­ków za­czy­na bra­ko­wać. Dla ko­bie­ty po­ślu­bie­nie
ob­co­kra­jow­ca, na przy­kład Je­me­ńczy­ka czy Ira­kij­czy­ka, ozna­cza, że jej
dzie­ci otrzy­ma­ją emi­rac­kie oby­wa­tel­stwo do­pie­ro po osi­ągni­ęciu
pe­łno­let­nio­ści. A z ko­lei Emi­rat­czyk, któ­ry chce po­ślu­bić dru­gą, trze­cią
albo czwar­tą żonę, musi być bar­dzo bo­ga­ty. Dla­te­go rządzący chcą nie­co
ulżyć swo­im pod­da­nym. Ka­żda z żon, we­dług obo­wi­ązu­jące­go pra­wa,
po­win­na być trak­to­wa­na w ten sam spo­sób co po­zo­sta­łe. Po­da­rek dla
jed­nej skut­ku­je ko­niecz­no­ścią ku­pie­nia pre­zen­tu dla dru­giej, trze­ciej
i czwar­tej. Do tego do­cho­dzi mahr, czy­li dar ślub­ny, któ­ry ko­bie­ta
otrzy­mu­je od przy­szłe­go męża, i sam ślub, któ­re­go koszt w Emi­ra­tach to
śred­nio 638 ty­si­ęcy dir­ha­mów, czy­li nie­mal tyle samo zło­tych, co
w 2017 roku pre­cy­zyj­nie wy­li­czy­li na­ukow­cy z Zay­ed Uni­ver­si­ty.
Zga­dza się, ka­żda ko­lej­na żona to nie­ma­ła in­we­sty­cja.
– To wszyst­ko jest bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne. Trud­no zna­le­źć zło­ty
śro­dek mi­ędzy ochro­ną oby­cza­jów sprzed wie­ków a zdro­wym
roz­sąd­kiem. Tra­dy­cja i no­wo­cze­sno­ść nie cho­dzą ze sobą pod rękę –
ska­rży się No­ura. – Mój kraj chwa­li się, że wzmac­nia rolę ko­biet, że
mamy pierw­szą w kra­jach arab­skich prze­wod­ni­czącą par­la­men­tu, że
mi­ni­strem kul­tu­ry jest ko­bie­ta, i to wszyst­ko praw­da. Mamy też jed­nak
ara­nżo­wa­ne ma­łże­ństwa tyl­ko z Emi­rat­czy­ka­mi, a do tego po­ło­wa ko­biet
na­dal nie pra­cu­je i sie­dzi w domu. Czy to nie są sprzecz­no­ści? – pyta.
Nikt tak jak ona nie wie, że ta­kie zmia­ny wy­ma­ga­ją cza­su. Zwłasz­cza
je­śli ko­bie­ty same są kon­ser­wa­tyw­ne i tra­dy­cyj­ne­go po­de­jścia wy­ma­ga­ją
od có­rek.
– Nie da się zmie­nić świa­ta z dnia na dzień – ko­ńczy No­ura.

RYBA Z MO­R ZA IN­D YJ­S KIE­G O

Zda­rza­ją się szczęśli­we emi­rac­kie ma­łże­ństwa. Na­wet te, któ­re zo­sta­ły


za­ara­nżo­wa­ne. Tata re­ży­se­ra Ab­dul­li Al­ka­abie­go ni­g­dy przed ślu­bem nie
spo­tkał swo­jej żony. Ale za to wie­dział, jak ona go­tu­je. Go­ścił kie­dyś
w domu szkol­ne­go ko­le­gi. Na obiad po­da­no rybę i to była naj­lep­sza
ryba, jaką zja­dł w ży­ciu. Przy­go­to­wa­ła ją naj­młod­sza sio­stra przy­ja­cie­la.
To wła­śnie o jej rękę po­pro­sił ty­dzień pó­źniej. „Na­karm usta, a oko
będzie ła­god­ne” – to taka arab­ska wer­sja „przez żo­łądek do ser­ca”,
ka­żdy na­ród ma po­dob­ne przy­sło­wie. Wi­dać wszędzie się spraw­dza.
– Uro­dzi­łem się na wsi. Fu­dżaj­ra to je­den z naj­mniej zna­nych
emi­ra­tów. U nas nikt się nie spie­szy, tak jak lu­dzie w Du­ba­ju. To je­dy­ny
emi­rat po­ło­żo­ny nad Mo­rzem In­dyj­skim, a nie nad Za­to­ką Arab­ską
(Emi­rat­czy­cy nie uży­wa­ją okre­śle­nia „Za­to­ka Per­ska”, tyl­ko „Za­to­ka
Arab­ska”).
Ab­dul­la jest wy­jąt­ko­wo otwar­ty i lubi ob­co­kra­jow­ców. Nie ma
pro­ble­mu z mó­wie­niem ani o so­bie, ani o swo­jej ro­dzi­nie. Może
przy­zwy­cza­ił się do udzie­la­nia wy­wia­dów, gdy był gwiaz­dą
te­le­wi­zyj­ne­go show. Za­wsze chciał pra­co­wać w bra­nży fil­mo­wej. Jako
na­sto­la­tek wy­ku­pił sta­ły abo­na­ment w wy­po­ży­czal­ni ka­set wi­deo.
W ci­ągu kil­ku lat zo­ba­czył tyle fil­mów, ile inni nie obej­rzą w cza­sie
ca­łe­go ży­cia. Pew­ne­go dnia za­py­tał mamę, kto robi te wszyst­kie
ma­gicz­ne rze­czy. Do­pie­ro wte­dy do­wie­dział się, że ist­nie­je ktoś taki jak
re­ży­ser. I wy­my­ślił, że pew­ne­go dnia sta­nie za ka­me­rą. Od po­cząt­ku
wspie­ra­ła go ro­dzi­na. Ro­dzi­ce też spe­łnia­li swo­je ma­rze­nia.
– Moja mama za­wsze chcia­ła się uczyć, ma­rzy­ła o zdo­by­ciu
wy­kszta­łce­nia. To nie jest oczy­wi­ste dla ko­biet z tej części świa­ta.
Zwłasz­cza ta­kich, któ­re uro­dzi­ły się sze­śćdzie­si­ąt czy sie­dem­dzie­si­ąt lat
temu. Na­wet szko­ły dla dziew­cząt wte­dy jesz­cze nie było. Mama uczy­ła
się od swo­je­go bra­ta. Rano sze­dł do szko­ły, a wie­czo­rem opo­wia­dał
swo­im trzem sio­strom, cze­go się na­uczył. Po­tem mama, już jako
na­sto­lat­ka, zda­ła eg­za­min i wy­je­cha­ła się kszta­łcić. Wszyst­kich to
dzi­wi­ło, bo prze­cież ko­bie­ty w tam­tym cza­sie my­śla­ły tyl­ko
o za­mążpó­jściu. A moja mama po­zna­ła ojca i to ją jesz­cze bar­dziej
zmo­ty­wo­wa­ło. Ra­zem wy­je­cha­li do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Na­uczy­li się
an­giel­skie­go, a mama zo­sta­ła pierw­szą ko­bie­tą na­uczy­ciel­ką. To był
szok dla sąsia­dów. Pra­cu­jąca ko­bie­ta w tam­tych cza­sach sta­no­wi­ła
rzad­ko­ść. Wła­ści­wie ro­bi­ły to tyl­ko te, któ­re na­praw­dę po­trze­bo­wa­ły
pie­ni­ędzy. Do pra­cy mama do­je­żdża­ła sa­mo­cho­dem. To też
bul­wer­so­wa­ło. Mia­łem sze­ściu bra­ci i dla­te­go mama była je­dy­ną
ko­bie­tą, któ­rą zna­łem, bar­dzo sil­ną i nie­za­le­żną. Gdy­byś w Pol­sce
usły­sza­ła taką hi­sto­rię, to pew­nie uzna­ła­byś, że to zu­pe­łnie nor­mal­ne.
Ale wierz mi, tu­taj ta opo­wie­ść jest po pro­stu nie z tej zie­mi. I ja wiem,
że być może ko­muś w Eu­ro­pie trud­no będzie w to uwie­rzyć, ale oni od
tej ryby wy­ło­wio­nej z Mo­rza In­dyj­skie­go są szczęśli­wym ma­łże­ństwem.
Pra­wie od pi­ęćdzie­si­ęciu lat.
Opo­wie­ści re­ży­se­ra są szcze­re. Nie skąpi mi de­ta­li i bez wa­ha­nia
od­po­wia­da na moje py­ta­nia. Ale nie po­tra­fi po­wie­dzieć, jak pach­nia­ła
mama, gdy się do niej przy­tu­lał, jak brzmiał jej głos, gdy bu­dzi­ła go rano
do szko­ły, jak śpie­wa­ła, a na­wet jak wy­gląda­ła jej twarz i ja­kiej była
po­stu­ry, gdy zdej­mo­wa­ła aba­ję. Może na ta­kie szcze­gó­ły zwra­ca uwa­gę
tyl­ko w swo­ich es­te­tycz­nie wy­sma­ko­wa­nych fil­mach.
Zmy­słu sma­ku nie mo­żna mu zresz­tą od­mó­wić. Wy­star­czy we­jść do
domu Al­ka­abie­go. Jest pra­wie nie­wi­docz­ny przy pi­ęciu­set­me­tro­wych
wil­lach z ko­lum­na­mi, re­lie­fa­mi i ko­pu­łka­mi, któ­re sta­wia­no w po­bli­żu
mo­rza na du­baj­skiej Kite Be­ach. Nie­wiel­ki bia­ły bu­dy­nek i znaj­du­jące
się obok biu­ro po­wsta­ły w wy­ni­ku prze­bu­do­wy domu lu­do­we­go sha’bi,
po­dob­ne­go do tego, w któ­rym miesz­ka­ła No­ura z ro­dzi­ną. Aż dziw, że
uda­ło się go ura­to­wać. Ta skrom­no­ść i tra­dy­cyj­ne mury to tyl­ko fa­sa­da.
Wnętrze le­piej pa­su­je do ma­ga­zy­nu „Har­per’s Ba­za­ar”, a kon­kret­nie do
jego arab­skiej wer­sji. Zresz­tą opu­bli­ko­wa­no w niej kie­dyś zdjęcia z wil­li
re­ży­se­ra. Nie ma chy­ba żad­ne­go zna­czące­go ar­ty­sty z Bli­skie­go
Wscho­du, któ­re­go pra­ca nie po­ja­wi­ła­by się w ko­lek­cji Ab­dul­li. Jest
Ira­ńczyk Bah­man Mo­has­sess, na­zy­wa­ny per­skim Pi­cas­sem, są rze­źby
uro­dzo­ne­go w Te­he­ra­nie awan­gar­dzi­sty Ja­ze­ha Ta­ba­ta­be­ie­go. W po­ko­ju
sto­ło­wym pra­ce Ra­mi­na i Rok­nie­go Ha­eri­za­de­hów, któ­rych dzie­ła
znaj­du­ję też w ko­lek­cji Bri­tish Mu­seum; do tego iko­ny świa­to­we­go
di­zaj­nu, jak na przy­kład krze­sła z kar­bo­wa­nej tek­tu­ry Fran­ka Geh­ry’ego
i sto­jąca lam­pa Ser­ge’a Mo­uil­le­go. Skar­by. Ale ten dom nie jest
przy­kła­dem arab­skiej pró­żno­ści – to sta­ran­nie wy­bra­ne i pi­ęk­nie
ze­sta­wio­ne dzie­ła sztu­ki. Twór­cą tej ko­lek­cji jest sam re­ży­ser.

KLO­N Y NIE RO­S NĄ NA PU­S TY­N I

Pew­nie już ni­g­dy nie zo­ba­czę domu No­ury. Nie do­wiem się, czy
ar­chi­tekt­ka usta­wi­ła w rogu po­ko­ju krze­sło Fran­ka Geh­ry’ego.
In­stynk­tow­nie wiem, że nie po­win­nam go tam szu­kać. No­ura utrzy­mu­je
dom, więc nie wy­da­je pie­ni­ędzy na zbyt­ki.
– To ja za­ra­biam, zmie­niam ża­rów­ki, ob­ci­nam ka­ble wy­sta­jące ze
ścian i sa­dzę ro­śli­ny w ogro­dzie. – No­ura lubi po­wta­rzać, że w swo­im
domu to ona jest mężczy­zną. Cza­sem ma pre­ten­sje, że emi­rac­kie
ko­bie­ty, ta­kże jej mama, wy­cho­wu­ją swo­ich sy­nów na
uprzy­wi­le­jo­wa­nych lek­ko­du­chów. – Mu­sia­ła­byś kie­dyś po­słu­chać, jak
się kłó­ci­my. Co ro­bię, żeby mój młod­szy brat wy­no­sił śmie­ci. Niby
naj­zwy­klej­sza czyn­no­ść, a i tak tego ani wie­lu in­nych rze­czy nie robi. Za
to ku­zyn, by­wa­lec za­ka­za­nych klu­bów, jest uspra­wie­dli­wia­ny przez
mamę i na­wet naj­bar­dziej kon­ser­wa­tyw­ne ciot­ki. Ile razy sły­sza­łam:
„Zo­staw go, to do­bry chło­pak”. Ja­sne, że do­bry, ale dra­żnią mnie
po­dwój­ne stan­dar­dy. U nas tak to już jest, że je­śli ktoś za­cho­wu­je się
nie­oby­czaj­nie, mo­żna mu wy­ba­czyć. Pod wa­run­kiem, że spe­łnia je­den
je­dy­ny wa­ru­nek: musi być mężczy­zną. Gdy­bym nie utrzy­my­wa­ła
ro­dzi­ny i nie za­ra­bia­ła, kto wie, może i mama, i ciot­ki siłą za­mknęły­by
mnie w domu – mówi z pre­ten­sją.
Na szczęście No­ura, po­dob­nie jak mama Al­ka­abie­go, uwiel­bia swo­ją
pra­cę. Ja też bym lu­bi­ła. Emi­rat­ka pra­cu­je jako ar­chi­tekt­ka w jed­nym
z naj­cie­kaw­szych miejsc w Abu Zabi. Mas­dar City z za­ło­że­nia mia­ło być
pierw­szym mia­stecz­kiem, któ­re pro­du­ku­je wi­ęcej ener­gii, niż zu­ży­wa.
In­we­sty­cję pla­no­wa­no uko­ńczyć w 2016 roku i za jej po­mo­cą roz­sła­wiać
Emi­ra­ty na ca­łym świe­cie. Na pust­ko­wiu, nie­da­le­ko lot­ni­ska, usa­do­wi­ły
się in­sty­tu­ty ba­daw­cze, uni­wer­sy­tet, la­bo­ra­to­rium Sie­men­sa, sie­dzi­ba
Mi­ędzy­na­ro­do­wej Agen­cji Ener­gii Od­na­wial­nej, bez­za­ło­go­we
sa­mo­cho­dy i ar­chi­tek­tu­ra, któ­ra wy­gląda, jak­by prze­nie­sio­no ją z fil­mów
scien­ce fic­tion. Tyle że samo mia­stecz­ko nie dzia­ła i na­dal nie osi­ągnęło
swo­ich am­bit­nych eko­lo­gicz­nych ce­lów. Do tego po go­dzi­nie szes­na­stej,
gdy na­ukow­cy opusz­czą in­sty­tut, ca­ło­ść przy­po­mi­na po­sta­po­ka­lip­tycz­ną
osa­dę po­rzu­co­ną przez miesz­ka­ńców. No­ura ma na­dzie­ję, że kie­dyś to
się zmie­ni. Wszyst­ko bar­dzo się prze­ci­ąga w cza­sie, ale wła­śnie
za­czy­na­ją po­wsta­wać pierw­sze naj­bar­dziej eko­lo­gicz­ne bu­dyn­ki
w mie­ście.
– Gdy wró­ci­łam ze Sta­nów, przez kil­ka lat mu­sia­łam pra­co­wać
w in­sty­tu­cji pa­ństwo­wej. To część umo­wy z rządem Zjed­no­czo­nych
Emi­ra­tów, któ­ry za­pła­cił za moje stu­dia. Te­raz pra­cu­ję tu­taj – opo­wia­da,
gdy sia­da­my w jed­nej z kil­ku dzia­ła­jących w Mas­da­rze re­stau­ra­cji.
Wśród go­ści są głów­nie pra­cow­ni­cy in­sty­tu­tu i stu­den­ci. Po dro­dze
mi­nęły­śmy ba­sen. Jest w nim la­zu­ro­wa woda, ale nie­ste­ty nie mo­żna się
kąpać. Pro­jek­tan­ci za­po­mnie­li o zwy­cza­jach pa­nu­jących w Emi­ra­tach
i za­pro­jek­to­wa­li wspól­ny ba­sen dla ko­biet i mężczyzn. Ta­kie mogą
dzia­łać na osie­dlach, na któ­rych miesz­ka­ją eks­pa­ci, ale nie w miej­scu,
któ­re ma być wzo­rem dla ca­łe­go świa­ta.
– Pra­cu­ję tu w biu­rze pro­jek­to­wym, za­wsze trze­ba coś no­we­go
urządzić. To duży kom­pleks i wy­ma­ga ci­ągłych zmian. Dla mnie to
pra­ca ma­rzeń, ale gdy mnie przy­jęli, czu­łam się jak pi­ąte koło u wozu.
To ko­lej­ny pa­ra­doks i do­wód na za­cho­dzące w Emi­ra­tach zmia­ny.
Wi­ęk­szo­ść po­cho­dzących z Ame­ry­ki czy Eu­ro­py sze­fów za­trud­nia
Emi­rat­czy­ków tyl­ko ze względu na na­kaz emi­ra­ty­za­cji, czy­li prze­pi­sy
mó­wi­ące o stop­nio­wym zwi­ęk­sza­niu licz­by za­trud­nio­nych lo­kal­nych
oby­wa­te­li. W pa­ństwo­wym sek­to­rze to na­wet oczy­wi­ste, ale
w pry­wat­nym już nie ta­kie pro­ste, dla­te­go fir­mie, któ­ra za­trud­nia
Emi­rat­czy­ków, ofe­ru­je się licz­ne ulgi i przy­wi­le­je. Sze­fo­wie w głębi
du­szy uwa­ża­ją jed­nak, że lo­kal­ni miesz­ka­ńcy przy­cho­dzą do pra­cy
tro­chę się po­nu­dzić i jak naj­szyb­ciej wra­cać do domu. To ste­reo­typ,
z któ­rym trud­no wal­czyć. Po­cho­dzący z Bel­gii szef No­ury na po­cząt­ku
kom­plet­nie po­mi­jał ją przy po­dzia­le pra­cy. Cza­sem tyl­ko wy­sy­łał
go­to­we pro­jek­ty do przej­rze­nia. Nie po­ma­ga­ło, gdy mó­wi­ła, że chce
pra­co­wać. Rów­no po roku tra­fił na jej biur­ko pro­jekt wy­stro­ju jed­ne­go
z bu­dyn­ków. Jak zwy­kle tyl­ko do przej­rze­nia. Na ścia­nach mia­ły być
wy­ko­rzy­sta­ne ele­men­ty ro­ślin­ne – li­ście klo­nu.

– Ale dla­cze­go klo­nu? Nie po­tra­fi­łam wy­jść ze zdu­mie­nia.


Od­wa­ży­łam się i na­pi­sa­łam do sze­fa, za­łączy­łam zmie­nio­ny pro­jekt
z kwia­ta­mi pu­sty­ni i wy­ja­śni­łam, że po co wy­ko­rzy­sty­wać mo­tyw
drze­wa, któ­re ro­śnie pięć ty­si­ęcy ki­lo­me­trów od pu­sty­ni. Po­pa­trzył
zdzi­wio­ny. Za­ak­cep­to­wał mój pro­jekt i od tego mo­men­tu ca­łko­wi­cie
zmie­nił do mnie sto­su­nek. Ten mało istot­ny szcze­gół wpły­nął na moje
ży­cie. My­ślę o tym za ka­żdym ra­zem, gdy prze­cho­dzę obok ścia­ny, na
któ­rej wi­dzę kwia­ty pu­sty­ni wy­ma­lo­wa­ne we­dług mo­je­go pro­jek­tu.

NO­U RA JEST ZMIA­N Ą. AB­D UL­L A JEST ZMIA­N Ą

No­ura i Al­ka­abi wy­kłó­ca­ją się o swo­je. Ste­reo­ty­py są po jed­nej i po


dru­giej stro­nie. I wśród swo­ich, i wśród ob­cych. Cza­sa­mi tyl­ko trud­no
okre­ślić, gdzie są „swoi” i któ­rzy to „obcy”.
– Wiesz, gdy­bym miesz­ka­ła w Ame­ry­ce albo Eu­ro­pie, to pew­nie
ni­g­dy nie wy­szła­bym za mąż.
Po raz ostat­ni spo­ty­kam No­urę w Luw­rze, nad Za­to­ką Per­ską. Ma na
so­bie nie­dba­le za­rzu­co­ną aba­ję, ale to nie z po­wo­du stro­ju in­te­re­su­je się
nami kel­ner ze Sri Lan­ki. Nie mógł usły­szeć ca­łej roz­mo­wy, ale może
do­ta­rły do nie­go jej strzęp­ki: ma­łże­ństwo, roz­wód, sta­ra pan­na, pra­wa
ko­biet i re­wo­lu­cja. Te ha­sła już wy­star­czą, żeby zwra­cał na na­szą
her­ba­tę (też ze Sri Lan­ki) nie­co wi­ęcej uwa­gi. No­ura wca­le nie ści­sza
gło­su. Ona się po pro­stu nie boi.
– Nie chcia­ła­bym mieć męża, bo zu­pe­łnie nie przy­wi­ązu­ję wagi do
tego świst­ka pa­pie­ru. On nie po­mó­gł ani mo­jej ma­mie, ani bab­ci. Part­ner
i dziec­ko to jed­no, ale ślub mi do ni­cze­go nie­po­trzeb­ny. Zresz­tą do
sza­le­ństwa do­pro­wa­dza mnie myśl, że mo­gła­bym stra­cić swo­je
na­zwi­sko. Nie wiem, cze­mu tak mnie to prze­ra­ża. To nie ma nic
wspól­ne­go z fe­mi­ni­zmem. Po pro­stu boję się utra­ty to­żsa­mo­ści.
– No­ura, a uciek­niesz kie­dyś ze swo­im Je­me­ńczy­kiem? – py­tam,
ośmie­lo­na jej zde­cy­do­wa­niem.
Ale ona nie do­pusz­cza do sie­bie na­wet my­śli, że mo­gła­by ot tak
spa­ko­wać się i wy­je­chać.
– To są sy­tu­acje tra­gicz­ne. Po­rzu­cić kraj, dom, ro­dzi­nę. To ta­kie
dra­stycz­ne i nie­od­wra­cal­ne. Nie li­tuj się nade mną. Je­stem szczęśli­wa,
nie­za­le­żna, utrzy­mu­ję dom, pi­ęcio­oso­bo­wą ro­dzi­nę i mam pra­cę, któ­rą
ko­cham. Nie zmie­nię tego. Ale wszyst­ko do­oko­ła i tak po­wo­li się
zmie­nia.
O MI­Ł O­Ś CI

Kino prze­by­ło dłu­gą dro­gę, za­nim od­kry­li je dla sie­bie Emi­rat­czy­cy. Nie
było emi­rac­kich re­ży­se­rów, nikt nie kręcił tu­taj fil­mów. Pierw­szy film
pe­łno­me­tra­żo­wy po­wstał pi­ęt­na­ście lat temu.
– Wy­obra­żasz so­bie, że te­raz mo­że­my zgła­szać swo­ich kan­dy­da­tów
do Osca­ra? – wy­krzy­ku­je en­tu­zja­stycz­nie Ab­dul­la pod ko­niec na­szej
roz­mo­wy. – Mo­że­my star­to­wać w naj­wa­żniej­szym kon­kur­sie fil­mo­wym
świa­ta. To dla mnie na­dzie­ja i cel, któ­ry stał się sen­sem pra­cy.
– A czy two­jej nie­za­le­żnej ma­mie po­do­bał się twój film?
– Mama jest mało eks­pre­syj­na. Jej mi­ło­ść wy­ra­ża się w czy­nach. Na
pre­mie­rę za­pro­si­ła naj­wa­żniej­sze ko­bie­ty z Fu­dżaj­ry. Chcia­łem jej
wy­słać trzy bi­le­ty. Po­pro­si­ła o dwa­dzie­ścia pięć. Sie­dzia­ły, jed­na obok
dru­giej, na czer­wo­nych fo­te­lach. To była moja pu­blicz­no­ść. Gdy
sta­nąłem na sce­nie i zo­ba­czy­łem je wszyst­kie, po­my­śla­łem, że to
naj­bli­żsi mi lu­dzie. Zna­jo­me, sąsiad­ki, ciot­ki. Z ich dzie­ćmi cho­dzi­łem
do szko­ły. A mama sie­dzia­ła w środ­ku i była bar­dzo dum­na.
– Co po­wie­dzia­ła po pre­mie­rze?
– Nic nie mó­wi­ła. Zu­pe­łnie nic. Biła gło­śno bra­wo. O te­ma­tach tabu
na­dal się u nas nie roz­ma­wia. Mnie wy­star­czy, że mo­żna je zo­ba­czyć
w tym fil­mie. Oglądasz, ro­zu­miesz, ak­cep­tu­jesz. Naj­bar­dziej ba­łem się
re­ak­cji mo­je­go kon­ser­wa­tyw­ne­go taty. Oj­ciec jest dy­plo­ma­tą. Spe­cjal­nie
przy­le­ciał na pre­mie­rę i za­dzwo­nił do mnie po wszyst­kim. Była dru­ga
w nocy. To nie­ty­po­we, bo nor­mal­nie cho­dzi spać dłu­go przed pó­łno­cą.
„Słu­chaj, synu, nie śpię i my­ślę o two­ich bo­ha­te­rach”, usły­sza­łem
w słu­chaw­ce. „Mu­szę ci po­wie­dzieć, że po­do­ba mi się ka­żda z tych
po­sta­ci. Nie znam się na ki­nie, ale po­dzi­wiam ka­żde­go z nich. Nie ma tu
ni­ko­go, kogo bym nie po­ko­chał”. Tak po­wie­dział i się roz­łączył. To była
naj­pi­ęk­niej­sza re­cen­zja, jaką usły­sza­łem.
Mama i tata Ab­dul­li za­ak­cep­to­wa­li mi­ło­ść ko­bie­ty do ko­bie­ty, oso­bę
trans­płcio­wą, le­ko­man­kę i ko­bie­tę z nie­ślub­nym dziec­kiem.
– Moim zda­niem to jest wła­śnie spo­sób, w jaki sztu­ka łączy lu­dzi.
Ab­dul­lah na­kręcił swój film w Ira­nie. Wszy­scy w Za­to­ce Per­skiej
do­sko­na­le wie­dzą: Iran nie lubi Emi­ra­tów, a Emi­ra­ty Ira­nu.
– Ale to nie zna­czy, że po­je­dyn­czy Ira­ńczyk nie­na­wi­dzi Emi­rat­czy­ka –
do­da­je re­ży­ser. – Do tego w moim fil­mie wy­stępu­je też Ira­kij­ka. Ró­żne
kul­tu­ry, ró­żni lu­dzie, na­wet ze skon­flik­to­wa­nych części świa­ta.
W jed­nym fil­mie. To dla mnie pod­sta­wo­we za­da­nie sztu­ki.
Lu­dziom trud­no przy­jąć po­glądy tych, któ­rych uwa­ża­ją za wro­gów.
Dla jed­nych będzie to Ira­ńczyk, a dla in­nych oso­ba trans­płcio­wa.
Wszyst­ko się zmie­nia, gdy zo­ba­czysz w tym wro­gu dru­gie­go czło­wie­ka.
To wy­star­czy. Czło­wiek w grun­cie rze­czy nie ma pro­ble­mu z in­nym
czło­wie­kiem.
14

Wiel­błąd

– O czym będzie twój na­stęp­ny film?


Gdy trze­ba za­ko­ńczyć wy­wiad z re­ży­se­rem, za­wsze pada ta­kie
py­ta­nie.
– To będzie opo­wie­ść o wiel­błądzie – mówi Ab­dul­la. – A wła­ści­wie
o re­la­cji mi­ędzy wiel­błądem a czło­wie­kiem. W su­mie to będzie film
o mi­ło­ści. Wiel­błąd ka­żde­mu ko­ja­rzy się z Emi­ra­ta­mi, ale nie cho­dzi
o pro­ste sko­ja­rze­nie, a o nie­zwy­kłą trwa­łą re­la­cję, któ­ra bu­du­je się
mi­ędzy czło­wie­kiem a zwie­rzęciem na pu­sty­ni. Wiel­błąd na pu­sty­ni to
gwa­ran­cja bez­pie­cze­ństwa. Je­śli coś pój­dzie nie tak, on zna dro­gę. Jest
oczy­ma i sto­pa­mi czło­wie­ka. Nic dziw­ne­go, że mi­ło­ść praw­dzi­we­go
Be­du­ina do wiel­błąda jest mi­ło­ścią nie z tego świa­ta. Tak wła­śnie jest.
Na­praw­dę.
Tę hi­sto­rię Ab­dul­la opo­wia­dał już i so­bie, i in­nym wie­le razy.
– Kie­dyś spo­tka­łem na pu­sty­ni sta­re­go czło­wie­ka ze swo­im
wiel­błądem. Opie­ko­wał się nim w spo­sób szcze­gól­ny. W nocy na­kła­dał
na nie­go der­kę, by nie było mu zim­no. Za­py­ta­łem wte­dy, dla­cze­go to
robi. Od­po­wie­dział: „Być może ni­g­dy tego nie zro­zu­miesz, ale
wiel­błądy to moja ro­dzi­na. Kil­ka po­ko­leń wstecz, gdy mój pra­dzia­dek
pod­ró­żo­wał po pu­sty­ni, wiel­błąd był wszyst­kim, na co mógł li­czyć.
I zda­rzy­ło się, że mój przo­dek zgu­bił dro­gę. Mu­siał za­bić wiel­błąda. Ten
zda­wał się ro­zu­mieć sy­tu­ację i przy­pro­wa­dził pra­dziad­ko­wi pod opie­kę
swo­je dzie­ci. I tak mój przo­dek stał się dla tych wiel­błądów oj­cem. Na
pa­mi­ąt­kę tam­te­go zda­rze­nia zwie­rzęta otrzy­ma­ły na­sze na­zwi­sko. Mój
pra­dzia­dek zo­ba­czył w nich swo­je od­bi­cie. Wła­śnie dla­te­go my­ślę, że
czło­wiek i wiel­błąd na pu­sty­ni to jed­no. Nie ma po­dzia­łu na rasy ani
ga­tun­ki. Ró­żni­ca mi­ędzy nami zu­pe­łnie znik­nęła”. To jest hi­sto­ria, któ­rą
chcę sfil­mo­wać.
15

Jed­no zda­nie

Ja też by­łam eks­pat­ką.


Fran­cuz­ka, wła­ści­ciel­ka wiel­błąda, miesz­ka na po­łud­niu Fran­cji.
Au­tor­ka arab­skich ba­jek dla dzie­ci spro­wa­dzi­ła skrzy­nie szej­ka do
Pol­ski. Wpro­wa­dzi­ła się do miesz­ka­nia w sta­rej ka­mie­ni­cy
w War­sza­wie. Woj­tek, le­karz, po­now­nie znie­czu­la pa­cjen­tów
w ka­to­wic­kim szpi­ta­lu. Ar­chi­tekt To­masz pod­ró­żu­je
mi­ędzy Wro­cła­wiem, So­po­tem a Szwaj­ca­rią. W Du­ba­ju cały czas
wy­naj­mu­je swój dom. Dzie­ci Ame­ry­kan­ki, któ­ra za­ło­ży­ła or­ga­ni­za­cję
cha­ry­ta­tyw­ną, do szko­ły na­dal za­kła­da­ją krót­kie spoden­ki – miesz­ka­ją
na Flo­ry­dzie. Fi­li­pin­ka wy­je­cha­ła do Ma­ni­li, ostat­nio zna­la­zła agen­cję,
któ­ra ofe­ru­je pra­cę w Pol­sce. Pa­le­styn­ka Da­nia prze­pro­wa­dzi­ła się
z mężem do Rot­ter­da­mu. Ho­len­der­skie wła­dze mają kło­pot
z za­ak­cep­to­wa­niem jej sta­tu­su bez­pa­ństwow­ca, od wie­lu ty­go­dni cze­ka
na do­ku­men­ty. Oj­ciec Ksa­we­ry jest na eme­ry­tu­rze, tęsk­ni za sło­ńcem
i szu­ka domu w Ma­ro­ku.
Po­dzi­ęko­wa­nia

Dzi­ęku­ję moim Bo­ha­te­rom, to­wa­rzy­szom czte­ro­let­niej pu­styn­nej


pod­ró­ży, za to, że po­zwo­li­li zro­zu­mieć wie­lo­barw­ny i zu­pe­łnie
nie­oczy­wi­sty świat. To dzi­ęki nim nie po­tępia­łam zbyt szyb­ko ani nie
za­chwy­ca­łam się zbyt ła­two. Ka­żdy z nich za­słu­żył na osob­ną ksi­ążkę,
a nie tyl­ko roz­dział tych re­por­ter­skich opo­wie­ści.
Dzi­ęku­ję wszyst­kim, któ­rzy od sa­me­go po­cząt­ku wspie­ra­li mnie
w po­czu­ciu, że war­to nie tyl­ko na­gry­wać, ale też no­to­wać: Ewe­li­nie
Ko­sa­łce-Pas­sii, Ani Gu­mu­łce, Dar­ko­wi Kort­ce i szcze­gól­nie Mi­cha­ło­wi
No­ga­sio­wi. An­nie Snar­skiej za to, że była naj­wspa­nial­szą to­wa­rzysz­ką
pod­ró­ży, i za fo­to­gra­fie, o któ­rych mo­gła­bym tyl­ko po­ma­rzyć. Da­rii
i Bart­ko­wi Fo­ron­ce­wi­czom dzi­ęku­ję za ab­so­lut­nie wszyst­ko, a ta­kże za
miej­sce, w któ­rym je­zio­ro po­zwa­la pi­sać. Za drze­wa, któ­re po­zwa­la­ją
sku­pić się nad kla­wia­tu­rą, wy­ra­zy wdzi­ęcz­no­ści na­le­żą się Be­acie
Gat­nar­czyk i Wojt­ko­wi Wa­licz­ko­wi.
Ta ksi­ążka na pew­no by nie po­wsta­ła, gdy­by nie życz­li­we uwa­gi
Jo­an­ny Na­łęcz, Pa­try­cji Do­ło­wy i pew­nej wspa­nia­łej gru­py pi­szących
ko­biet, któ­rą mia­łam szczęście po­znać dzi­ęki Ka­ro­li­nie Ja­ko­we­ńko
z Fun­da­cji Bra­ma Cu­ker­ma­na w Będzi­nie. Za od­po­wie­dzi na
nie­sko­ńczo­ną licz­bę py­tań za­da­wa­nych o ró­żnych po­rach dnia i nocy
dzi­ęku­ję kon­su­lo­wi Ja­ku­bo­wi Sław­ko­wi, o któ­re­go arab­skiej wy­mo­wie
roz­pi­su­je się z za­chwy­tem emi­rac­ka pra­sa.
Dzi­ęku­ję też cu­dow­nej gru­pie przy­ja­ciół, z któ­rych wi­ęk­szo­ść
od­wie­dzi­ła Du­baj i dzi­ęki któ­rym mo­głam wci­ąż i wci­ąż wra­cać w te
same miej­sca. (Osiem man­da­tów za­pła­co­nych za zdjęcia w ukry­tej
ka­me­rze przy wje­ździe do Luw­ru w Abu Zabi za­pa­mi­ętam na dłu­go. Na
szczęście Emi­rat­czy­cy oci­ąga­li się z bu­do­wą i mu­zeum po­wsta­ło do­pie­ro
w trze­cim roku mo­je­go po­by­tu w tym kra­ju).
Ale przede wszyst­kim dzi­ęku­ję ma­mie, ta­cie, mężo­wi i naj­faj­niej­szym
sy­nom na świe­cie, Mi­cha­ło­wi i Mi­ko­ła­jo­wi – za cier­pli­wo­ść i mi­ło­ść.
Bi­blio­gra­fia
(wg ko­lej­no­ści wy­stępo­wa­nia)

WSTĘP
Ci eks­pa­ci – ten eks­pat, Na­ro­do­we Cen­trum Kul­tu­ry, do­stęp: 02.02.2021, bit.ly/3si­giIr

1. PU­S TY­N IA
Wil­fred The­si­ger, Ara­bian Sands, Aj­man 2010.

2. TO BY­Ł BY WSPA­N IA­Ł Y FILM...


Ah­med Man­so­ur M Kha­te­eb, Sands, Huts and Sal­ty Wa­ter. The Sto­ry of Abu Dha­bi’s
First Scho­ol­te­acher, Du­bai 2016.
Mo­ham­med al-Fa­him, From Rags to Ri­ches. A Sto­ry of Abu Dha­bi, Du­bai 2013.

3. SKRZY­N IE SZEJ­K A ZA­J I­D A


Iwo­na Ta­ida Drózd, Ufuk Ko­bas Smink, Aisha i wąż. Ba­śnie arab­skie, Po­znań 2012.
Iwo­na Ta­ida Drózd, Ży­cie co­dzien­ne w Abu Dha­bi 1984–2004, War­sza­wa 2015.
Wil­fred The­si­ger, Ara­bian Sands, Aj­man 2010.
Nick Le­ech, From Hand­sha­kes to a New Sta­te: How She­ikh Zay­ed Bu­ilt a Na­tion,
„The Na­tio­nal News”, 24 pa­ździer­ni­ka 2016, do­stęp: 12.06.2021, bit.ly/38R­H2J3
Al­fa­him Gro­up, Al Fa­him Gro­up Do­cu­men­ta­ry, ma­te­riał wi­deo, do­stęp: 12.03.2022,
bit.ly/38e­zLTw
Nor­man Da­vis, Na kra­ńce świa­ta. Pod­róż hi­sto­ry­ka przez hi­sto­rię, przeł. Elżbie­ta
Ta­ba­kow­ska, Kra­ków 2017.
Co­uste­au Di­ving for Our Black Tre­asu­re, „The Na­tio­nal News”, 15 maja 2010, do­stęp:
22.02.2022, bit.ly/3LVt0Vq
Meet One of the UAE’s First Fa­mi­ly Bu­si­nesses, „Eu­ro­news”, 7 grud­nia 2018, do­stęp:
22.03.2022, bit.ly/3s­go­5GR

4. W GA­B I­N E­C IE AL-FA­H I­M A


Mo­ham­med al-Fa­him, From Rags to Ri­ches. A Sto­ry of Abu Dha­bi, Du­bai 2013.

5. JAK ARM­S TRONG NA KSI­Ę ŻY­C U


Me­lis­sa Gron­lund, A New Pro­ject Tra­ces the Hi­sto­ry of the UAE’s Urban De­sign, „Arts
& Cul­tu­re”, 22 kwiet­nia 2018, do­stęp: 11.02.2022, bit.ly/3sgB­per
Za­in­ab Fat­tah, A Ha­ven for Mo­ney in the Mid­dle East, Du­bai Is Lo­sing Its Shi­ne,
„Blo­om­berg”, 18 li­sto­pa­da 2018, do­stęp: 11.02.2022, blo­om.bg/3y­dy­EhI
Be­hind the Gla­mo­ro­us Fa­ça­de of the Burj Kha­li­fa, „Mi­grant-Ri­ghts”, 4 stycz­nia 2010,
do­stęp: 11.02.2022, bit.ly/3w3YGBg
La­bo­rers Riot over Low Du­bai Wa­ges, „The As­so­cia­ted Press”, 23 mar­ca 2006, do­stęp:
11.02.2022, nbc­news.to/3K­P8Gns
La­bo­ur Unrest Ham­pers Burj Du­bai Work, „Kha­le­ej Ti­mes”, 4 kwiet­nia 2015, do­stęp:
11.02.2022, bit.ly/3Fj­siil
Matt Shaw, We­lco­me to Lit­tle Du­bai, New York City’s Ne­west Ne­igh­bor­ho­od, „The
Ar­chi­tect’s News”, 14 mar­ca 2019, do­stęp: 22.01.2022, bit.ly/3Fk­TjBX
Tom Wri­ght, Cre­ating the Burj Al Arab Du­bai, do­stęp: 22.01.2022, bit.ly/3FqrIzs

STRO­N A IN­T ER­N E­T O­WA HO­T E­L U BURJ KHA­L I­FA, DO­S TĘP:
02.12.2021, BURJ­K HA­L I­FA.AE/EN/STO­R IES/
Yas­ser El­she­sh­ta­wy, Tem­po­ra­ry Ci­ties: Re­si­sting Tran­sien­ce in Ara­bia, do­stęp:
03.03.2021, bit.ly/3MW­JEUQ
Nick Le­ech, UAE Pa­vi­lion at Ve­ni­ce Ar­chi­tec­tu­re Bien­na­le Fo­cu­ses on She­ikh Zay­ed’s
Low Cost Sha’abi Ho­using, „The Na­tio­nal News”, 4 stycz­nia 2016, do­stęp:
22.03.2021, bit.ly/3sj­j3JL
Mi­chał No­gaś, wspó­łpra­ca Anna Du­dzi­ńska, By­li­śmy w Luw­rze Abu Zabi. Wiel­kie
mu­zeum mi­ędzy pu­sty­nią a za­to­ką kosz­to­wa­ło mi­liar­dy do­la­rów, „Ga­ze­ta
Wy­bor­cza”, 9 grud­nia 2017, do­stęp: 02.02.2022, bit.ly/3s­go­klf
Ste­phen Gra­ham, Fo­ucault’s Bo­ome­rang: The New Mi­li­ta­ry Urba­nism, „Open
De­mo­cra­cy”, 14 lu­te­go 2013, do­stęp: 22.02.2022, bit.ly/3MRz­DYY

6. PA­D RE JEST PIEL­G RZY­M EM


Ce­le­bra­ting To­le­ran­ce. Re­li­gio­us Di­ver­si­ty in the Uni­ted Arab Emi­ra­tes, red. An­drew
Thomp­son, Du­bai 2019.
Paul Hin­der O.F.M., „Go Forth! I’m With You Al­ways”. Pa­sto­ral Let­ter 2017, do­stęp:
22.02.2022, bit.ly/3MY­Y­XfN
Liz Co­ok­man, Pope Fran­cis to Pay Pri­va­te Vi­sit to St Jo­seph’s Ca­the­dral in Abu Dabi,
„The Na­tio­nal News”, 3 lu­te­go 2019, do­stęp: 03.02.2022, bit.ly/3FqfVkr
Bles­sed Pier­re Cla­ve­rie (1938–1996), do­stęp: 22.02.2022, bit.ly/37rl­Nxu
Ten bi­skup zgi­nął wraz z mu­zu­łma­na­mi z rąk eks­tre­mi­stów. Te­raz zo­sta­nie
be­aty­fi­ko­wa­ny, do­stęp: 03.02.2022, bit.ly/3P1QKZZ
Alex Abra­ham, What Pope Fran­cis’ Vi­sit Me­ans to the World and the UAE, „Gulf
News”, 2 lu­te­go 2019, do­stęp: 03.03.2022, bit.ly/3KRH­tQV
An­gel Te­so­re­ro, Church in Du­bai Ce­le­bra­tes its Gol­den Ju­bi­lee, „Gulf News”, 11
lu­te­go 2020, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3L­TA­TL9
Liz­zie Cro­ok, Da­vid Ad­jaye De­si­gns Trio of Mul­ti­fa­ith Tem­ples in Abu Dha­bi, 26
wrze­śnia 2019, do­stęp: 22.03.2022, bit.ly/3vPn­Gxc
Jean-Ja­cqu­es Pe­ren­nes, The Le­ga­cy of Pier­re Cla­vie­re, „In­ter­na­tio­nal Bul­le­tin of
Mis­sio­na­ry Re­se­arch” (t. 31, nr 3), li­piec 2007, do­stęp: 20.03.2022,
bit.ly/3s­dyLFZ
Ko­ran, przeł. Musa Cza­cho­row­ski, wer­sja on­li­ne, do­stęp: 19.02.2022, bit.ly/3L­S2ZGB

7. ŻONY DU­B A­J U PA­K U­J Ą WA­L IZ­K I


Sham­sa Al Awar i in., Pre­va­len­ce, Know­led­ge, At­ti­tu­de and Prac­ti­ces of Fe­ma­le
Ge­ni­tal Mu­ti­la­tion and Cut­ting (FGM/C) Among Uni­ted Arab Emi­ra­tes
Po­pu­la­tion, „BMC Wo­men’s He­alth” 20, 79 (2020), do­stęp: 20.04.2022,
bit.ly/3M­SJs­G3
Pau­li­na Wilk, Ży­cie eks­pa­ta, czy­li do­kąd wy­je­żdża­ją Eu­ro­pej­czy­cy za pra­cą,
„Po­li­ty­ka”, 12 stycz­nia 2016, do­stęp: 12.03.2022, bit.ly/3P2n7I8
Mary Ach­kha­nian, Emi­ra­ti, Expat Launch New Gu­ide­bo­ok on UAE Cul­tu­re, „Gulf
News”, 1 pa­ździer­ni­ka 2018, do­stęp: 20.04.2022, bit.ly/3w­d2g­t3
Nada El Sawy, Hi­ring of UAE Na­tio­nals is on the Rise, „The Na­tio­nal News”, 3
sierp­nia 2019, do­stęp: 23.02.2022, bit.ly/3yj­JT­Fa
Kaye Hol­land, What’s it Re­al­ly Like to Live in Du­bai as an Expat We­ster­ner?, „The
Te­le­graph”, 12 wrze­śnia 2019, do­stęp: 17.03.2022, bit.ly/3k­PwcGh
Dh80.96 Bil­lion Sent Home by Expats in the First Half of 2019, „Gulf News”, 23
wrze­śnia 2019, do­stęp: 18.02.2022, bit.ly/3k­Sm6El
The In­ter­na­tio­nal Mi­gra­tion Re­port 2017, Uni­ted Na­tions, 18 grud­nia 2017, do­stęp:
14.02.2022, bit.ly/3vL­KHBc
Expat Mo­ney Gu­ide, HSB Expat, do­stęp: 14.03.2022, bit.ly/3kJ­CjMb
Reem Cap­ta­in, Ro­udha Al Ma­jid, Emi­ra­tes 101, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3w­sU­V8T
Lo­uise Re­dvers, Is the UAE Still a High-Paid Expat Ha­ven?, BBC Wor­kli­fe, 18 grud­nia
2018, do­stęp: 19.02.2022, bbc.in/3LT­ByMD
Ri­chard D. Le­wis, When Cul­tu­res Col­li­de: Le­ading Across Cul­tu­res, Lon­don 2018.
Za­in­ab Fat­tah, Du­bai Is Flo­uting Big­gest Ta­boo of an Eco­no­my Wi­tho­ut Bra­kes,
„Blo­om­berg”, 4 li­sto­pa­da 2019, do­stęp: 18.02.2022, blo­om.bg/3kR­rZSc
8. AL-GHUR­B A, CZY­L I TĘSK­N O­TA ZA DO­M EM
Va­len­ti­ne Ouaki, Kit­ty Bar­tlett (trans.), Sy­rian Re­fu­ge­es: Why Won’t the Oil-Rich Gulf
Sta­tes Take Them in?, „Le Jo­ur­nal In­ter­na­tio­nal”, 30 stycz­nia 2016, do­stęp:
12.03.2022, bit.ly/3w­c72Xp
Da­ma­scus on Edge as War Se­eps into Sy­rian Ca­pi­tal, „The New York Ti­mes”, 11
lu­te­go 2013, do­stęp: 14.03.2022, nyti.ms/3shxy­O6
Kha­led Yaco­ub Owe­is, Sy­rian For­ces Kill Do­zens in Bom­bard­ments – Op­po­si­tion,
„Reu­ters”, 13 stycz­nia 2012, do­stęp: 20.03.2022, reut.rs/3vO­6a­cE
Sy­rian Army, Re­bels Bat­tle for Key Da­ma­scus Hi­gh­way, „The Ti­mes of Isra­el”, 10
lu­te­go 2013, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3Pd­D­n9g
Sy­ria To­day, „Lo­cal Co­or­di­na­tion Com­mit­te­es”, 2 mar­ca 2013, do­stęp: 12.02.2022,
bit.ly/37k­NqrO
Sa­rah Town­send, ‘One Day We’ll Be Back in Sy­ria,’ says Ne­stlé chief, „Ara­bian
Bu­si­ness”, 17 maja 207, do­stęp: 20.02.2022, bit.ly/3y­fGabX
Emma Day, The UAE Pled­ges to Open its Do­ors to 15,000 Sy­rian Re­fu­ge­es, „Emi­ra­tes
Wo­man”, 22 wrze­śnia 2016, do­stęp: 08.03.2022, bit.ly/39LR­N09
Ara­bi So­uri, Ne­stlé Bur­ned by FSA Be­cau­se Owner is an Ala­wi­te, „Sy­ria News”, 1
mar­ca 2013, do­stęp: 20.02.2022, bit.ly/3y­l5PQA

9. GOOD MOR­N ING, MA­D A­M E, GOOD MOR­N ING, SIR


UAE Po­pu­la­tion Sta­ti­stics 2019 (In­fo­gra­phics), do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3MVt­N8Z
Je­rzy Zda­now­ski, Sla­ve­ry in the Per­sian Gulf in the First Half of the 20th Cen­tu­ry,
War­sza­wa 2008.
An­na­bel Kan­ta­ria, Do We­al­thy Expats in Du­bai Even No­ti­ce the Pli­ght of Mi­grant
Wor­kers, „The Te­le­graph”, 18 maja 2016, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3K­KO­8w5
Fe­eding The Mi­ra­ge: Wor­kers in Du­bai – Pho­to­gra­phs and Some Words, do­stęp:
20.03.2022, bit.ly/3yd­D­kUO
Jo­hann Hari, The Dark Side of Du­bai, „In­de­pen­dent”, 7 kwiet­nia 2009, do­stęp:
13.03.2022, bit.ly/3k­K­tqSr
More Than 500 000 La­bo­urers Wor­king in Du­bai, „Gulf News”, 19 stycz­nia 2016,
do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3yjL­bQw
Uni­ted Arab Emi­ra­tes. Events of 2018, Hu­man Ri­ghts Watch, do­stęp: 04.03.2022,
bit.ly/3MUD­Mv7
Ali­ce Ha­ine, Your Mo­ney Blog: The Cost of Hi­ring a Maid in the UAE, 25 wrze­śnia
2016, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3kN­wA­VO

10. BUBU NIE LUBI ZA­K RĘTÓW


Da­niel San­der­son, First Glimp­se In­si­de She­ikh Ham­dan’s ‘Mind-Blo­wing’ Pri­va­te
Fal­con­ry Cen­tre in Du­bai, „The Na­tio­nal News”, 13 lu­te­go 2020, do­stęp:
20.03.2022, bit.ly/3sEc­p0X
Rym Gha­zal, Du­bai’s Fal­con Mu­seum em­bo­dies an Age-Old Re­la­tion­ship, „The
Na­tio­nal News”, 1 grud­nia 2014, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3vO­PyBH
Har­ri­son Ja­cobs, I Woke up at Dawn to Fol­low a Top Fal­co­ner Tra­ining the Fa­stest
Cre­atu­res on Earth to Com­pe­te for $7 Mil­lion in Pri­zes, and Fo­und the Mid­dle
East’s Ol­dest Pa­sti­me Gri­sly and Thril­ling, „Bu­si­ness In­si­der”, 16 stycz­nia 2019,
do­stęp: 03.04.2022, bit.ly/3kJ­SngW
De­sert Ri­ders, reż. Vic Sa­rin, Film Blanc, 2011, do­stęp: 12.03.2022, bit.ly/38d­pHu1
Real Sports: Sla­ve No More, ma­te­riał wi­deo, do­stęp: 13.04.2022, bit.ly/3vN­J31N
Ab­dul Ka­re­em, UAE En­for­ces Ban on Child Ca­mel Joc­keys, „Gulf News”, 1 wrze­śnia
2002, do­stęp: 03.02.2022, bit.ly/3sefNPS
Lucy Wil­liam­son, Child Ca­mel­joc­keys Find Hope, BBC News, 4 lu­te­go 2005, do­stęp:
02.03.2022, bit.ly/3s­gu­IJo
Ra­ces in Uni­ted Arab Emi­ra­tes ‘Bre­aking Ban on Child Ca­mel Joc­keys’, „The
Te­le­graph”, 3 mar­ca 2010, do­stęp: 02.02.2022, bit.ly/3l4z­SEl
Jan Bo­ńcza-Sza­błow­ski, Wa­cław Se­we­ryn Rze­wu­ski. Nie­zwy­kłe dzie­je pol­skie­go
ma­gna­ta, Bi­blio­te­ka Na­ro­do­wa, 27 li­sto­pa­da 2018, do­stęp: 20.04.2022,
bit.ly/3shVReS

11. DOK­T OR WOJ­T EK NIE PRZE­S TA­J E SIĘ DZI­W IĆ


Sa­mir Sa­la­ma, Lack of Spe­cia­li­ty Ho­spi­tals For­cing Emi­ra­tis to Tra­vel Abro­ad, „Gulf
News”, 25 kwiet­nia 2018, do­stęp: 22.03.2022, bit.ly/37m­bafj
Ave­ra­ge Phy­si­cian / Do­ctor, In­ter­nal Me­di­ci­ne Sa­la­ry in Uni­ted Arab Emi­ra­tes,
Pay­Sca­le, do­stęp: 04.03.2022, bit.ly/3si­tYTM
The U.A.E. He­al­th­ca­re Sec­tor, sty­czeń 2018, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3ynk­DxU
He­al­th­ca­re Pro­vi­ders, 7 mar­ca 2022, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3M­SLxBR

12. JAK OTWO­R ZYĆ SZPI­TAL W EMI­R A­TACH I NIE ZWA­R IO­WAĆ
Je­re­my Wil­liams, Don’t They Know It’s Fri­day, Du­bai 1989.
Kel­ley In­ter­na­tio­nal, CI­BER Fo­cus: Le­ar­ning to Live and Work in the Arab World with
Je­re­my Wil­liams, ma­te­riał wi­deo, do­stęp: 12.03.2022, bit.ly/3k­K­M7p9
Sal­ma Sa­lim Al Shar­han, do­stęp: 12.04.2022, bit.ly/3vNWrmx
All You Need to Know Abo­ut a Lo­cal Part­ner in the UAE, Shu­raa, 5 sierp­nia 2020,
do­stęp: 12.03.2022, bit.ly/3KVxycV
13. PO­M I­Ę DZY
Re­bec­ca Anne Proc­tor, Emi­ra­ti Film­ma­ker Ab­dul­la Al Ka­abi Ta­kes Ba­za­ar In­si­de his
Ju­me­irah Home, „Har­per’s Ba­za­ar”, 17 kwiet­nia 2019, do­stęp: 03.05.2022,
bit.ly/3L­PA­59W
Ro­ber­ta Pen­ning­ton, Ri­sing Ma­te­ria­lism a Thre­at to Life Sa­tis­fac­tion, Finds UAE
Stu­dy, „The Na­tio­nal News”, 16 lip­ca 2017, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/390VwGJ
Anna Za­cha­rias, Ha­ne­en Da­ja­ni, Pro­po­sal of Ho­using Grant for Men Who Take
Se­cond Wi­ves has Di­vi­ded Opi­nion, „The Na­tio­nal News”, 8 kwiet­nia 2018,
do­stęp: 04.02.2022, bit.ly/3s­gOkgc
UAE Mulls Gran­ting Ad­di­tio­nal Ho­mes to Men Who Take Se­cond Wi­ves, „Memo.
Mid­dle East Mo­ni­tor”, 28 pa­ździer­ni­ka 2020, do­stęp: 04.04.2022, bit.ly/3FjA­S0x
Mu­slim Wo­men in U.A.E., do­stęp: 12.04.2022, bit.ly/3y­eVsh3
Gil­lian Dun­can, Hun­dreds of Emi­ra­ti Co­uples Sha­re Mar­ria­ge Grants Worth More
Than Dh60 Mil­lion, „The Na­tio­nal News”, 5 lip­ca 2018, do­stęp: 20.04.2022,
bit.ly/3P1bU­r6
John Den­ne­hy, The Man Who Tur­ned the UAE’s De­sert Gre­en, „The Na­tio­nal News”,
29 grud­nia 2019, do­stęp: 12.04.2022, bit.ly/3M3H­na4
Emi­ra­ti Wo­men Con­sti­tu­te 50.5% of To­tal Emi­ra­ti Po­pu­la­tion of Du­bai, Go­vern­ment
of Du­bai, 28 sierp­nia 2019, do­stęp: 13.02.2022, bit.ly/3LQi­9w7
Maan Ja­lal, An Arab Wo­man is a Po­wer­ful Wo­man: Ab­dul­la Al Ka­abi, „Kha­le­ej
Ti­mes”, 15 sierp­nia 2017, do­stęp: 20.03.2022, bit.ly/3w­c211h
Ha­ne­en Da­ja­ni, Anam Ri­zvi, Boys and Girls to be Edu­ca­ted To­ge­ther in Ma­jor Shift
for UAE’s Pu­blic Scho­ols, „The Na­tio­nal News”, 2 lip­ca 2012, do­stęp: 12.03.2022,
bit.ly/3M­WU­w5a
Ber­nard Le­wis, Co się wła­ści­wie sta­ło? O kon­tak­tach za­cho­du ze świa­tem is­la­mu,
przeł. Jo­lan­ta Ko­złow­ska, War­sza­wa 2010.
Przy­pi­sy

[1] Ob­sy­pa­ny na­gro­da­mi film z 1962 roku w re­ży­se­rii Da­vi­da Le­ana, któ­re­go głów­ny
bo­ha­ter prze­mie­rza pu­sty­nię, by za­ata­ko­wać tu­rec­ki fort Aka­ba.
[2] Au­tor­ka pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę z Ah­me­dem w 2020 roku.
[3] Ele­men­tar­na szko­ła dla mu­zu­łma­nów, w któ­rej edu­ka­cja jest pro­wa­dzo­na na
po­zio­mie pod­sta­wo­wym. Głów­ny na­cisk kła­dzie się na na­ukę re­cy­ta­cji Ko­ra­nu.
[4] Obec­nie „New York Ti­mes”.
[5] Pakt po­mi­ędzy Izra­elem a Zjed­no­czo­ny­mi Emi­ra­ta­mi Arab­ski­mi, fe­de­ra­cją sied­miu
szej­ka­na­tów, na­zwa­ny Po­ro­zu­mie­niem Abra­ha­ma, zo­stał za­war­ty 13 sierp­nia 2020 roku
pod au­spi­cja­mi USA. Na jego mocy Izra­el i Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie na­wi­ąza­ły
sto­sun­ki dy­plo­ma­tycz­ne.
[6] Po zmia­nie prze­pi­sów w 2020 roku oso­ba, któ­ra stra­ci­ła pra­cę, może po­zo­stać
w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich przez 180 dni. Je­śli nie znaj­dzie no­wej pra­cy,
musi opu­ścić kraj. Chy­ba że po­sia­da tak zwa­ną Gol­den Visa. O zło­tą wizę od 2020
roku wy­stępo­wać mogą oso­by okre­śla­ne jako te o po­nad­prze­ci­ęt­nych umie­jęt­no­ściach
(na­ukow­cy, le­ka­rze itp.). Zło­ta wiza przy­zna­wa­na jest rów­nież przed­si­ębior­com
in­we­stu­jącym w Emi­ra­tach ma­jątek w wy­so­ko­ści po­wy­żej dzie­si­ęciu mi­lio­nów
dir­ha­mów (po­nad dzie­si­ęć mi­lio­nów zło­tych) oraz oso­bom, któ­re na­by­ły
nie­ru­cho­mo­ści o war­to­ści po­wy­żej dwóch mi­lio­nów dir­ha­mów (po­nad dwa mi­lio­ny
zło­tych). Zło­ta wiza nie jest w ża­den spo­sób to­żsa­ma z emi­rac­kim oby­wa­tel­stwem.
Ko­lej­ne zmia­ny wpro­wa­dzo­no w kwiet­niu 2022 roku: do­ty­czą one mi­ędzy in­ny­mi
tu­ry­stów, któ­rzy od pa­ździer­ni­ka 2022 będą mo­gli prze­by­wać w Emi­ra­tach przez
sze­śćdzie­si­ąt dni (do­tąd tyl­ko przez mie­si­ąc).
[7] Uro­dzo­ny w Wiel­kiej Bry­ta­nii pod­ró­żnik, ar­che­olog, pi­sarz, tłu­macz, dy­plo­ma­ta
i woj­sko­wy (1888–1935). Swo­je wspo­mnie­nia spi­sał w ksi­ążce Sie­dem fi­la­rów
mądro­ści.
[8] Od stycz­nia 2022 roku w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich zmie­nio­no ofi­cjal­ny
ty­dzień pra­cy na czte­ro­ipó­ł­dnio­wy. Week­end przy­pa­da na pół pi­ąt­ku, so­bo­tę i nie­dzie­lę.
Wcze­śniej wol­ne były pi­ąt­ki i so­bo­ty, a w nie­dzie­lę roz­po­czy­nał się ko­lej­ny ty­dzień
pra­cy. To za­sad­ni­cza zmia­na, bo te­raz nie­dzie­la jest dniem wol­nym. Jed­nak za­ła­twia­nie
in­te­re­sów w pi­ątek na­dal nie na­le­ży do do­brej prak­ty­ki biz­ne­so­wej.
[9] W obec­nej chwi­li (kwie­cień 2022) po spe­łnie­niu kil­ku wa­run­ków mo­żna za­ło­żyć
fir­mę z udzia­łem wła­snym w wy­so­ko­ści 100 pro­cent.

You might also like