Professional Documents
Culture Documents
Karta redakcyjna
Wstęp
1. Pustynia
2. To byłby wspaniały film...
3. Skrzynie szejka Zajida
4. W gabinecie al-Fahima
5. Jak Armstrong na Księżycu
6. Padre jest pielgrzymem
7. Żony Dubaju pakują walizki
8. Al-Ghurba, czyli tęsknota za domem
9. Good morning, madame, good morning, sir
10. Bubu nie lubi zakrętów
11. Doktor Wojtek nie przestaje się dziwić
12. Jak otworzyć szpital w Emiratach i nie zwariować
13. Pomiędzy
14. Wielbłąd
15. Jedno zdanie
Podziękowania
Bibliografia
Przypisy
Wydawca, redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MALWINA KOZŁOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Pustynia
CAM EL TREK
Historia wielbłądzicy Dabi jest tak dziwna jak cała pustynna przygoda
Charlotte. Po jej pierwszej wyprawie fundacja postanowiła uhonorować
odważnych Europejczyków i zapłaciła im za każdy dzień uczestnictwa
w Camel Trek. Charlotte wzięła wprawdzie bezpłatny urlop, ale w ogóle
się nie spodziewała, że ktoś będzie chciał jej tę nieobecność
zrekompensować. I tak właśnie stała się właścicielką wielbłąda.
Dorzuciła trochę ze swoich oszczędności i za sześć tysięcy dirhamów
(około sześciu tysięcy złotych) kupiła Dabi.
– Pomyślałam, że skoro nie mam w Dubaju rodziny, to będę miała
wielbłąda. Znalazłam dla Dabi miejsce na farmie będącej własnością
Centrum Dziedzictwa i byłam zachwycona. Wielbłądzica świetnie
wypadała na wyścigach. Kształt garbu, ułożenie uszu, grubość skóry na
kolanach, szerokość kopyt, dzięki którym zwierzę nie zapada się
w piasku... Wszystko było w niej doskonałe... No ale nie mogła zajść
w ciążę i dlatego ją sprzedano. Siedem dni po transakcji wrócił dawny
właściciel i chciał ją odkupić za podwójną cenę. Nie rozumiałam, co się
dzieje, bo wszyscy rozmawiali po arabsku i trwało to godzinami. Z Dabi
jest związana jakaś tajemnica, ale nikt nie chciał mi jej wyjawić, dlatego
postanowiłam, że nigdy jej nie odsprzedam.
Możliwe jednak, że Charlotte będzie musiała zmienić zdanie.
W kwietniu, gdy w Dubaju zapanował nietypowy dla tej pory roku
chłód, Charlotte została zwolniona z pracy, a kilka dni później
zadzwoniła do niej rodzina z Francji. Po tej rozmowie Charlotte już
wiedziała, że będzie musiała zostawić pustynię, być może na zawsze.
Bilet na samolot kupiła tylko w jedną stronę.
– Mój brat próbował popełnić samobójstwo. Powiesił się w pokoju.
Tam znalazły go dzieci. Sznur nie wytrzymał ciężaru. – Zawsze pogodna
twarz mojej wybawicielki zmienia się na czas tej opowieści nie do
poznania.
Już wcześniej przypuszczałam, że wydarzyło się coś złego. Charlotte
nie odbierała telefonów, napisała tylko: „Ratuję swoją rodzinę, jadę do
Francji”. Przez kilka tygodni nie wiedziała, czy zostanie w Paryżu na
stałe, czy będzie mogła wrócić. Wróciła. Na razie.
– Brat ma dwie córki. Jest w szpitalu psychiatrycznym. Ich mama jest
niezdolna do opieki, więc może to ja będę musiała przejąć rolę głowy
rodziny – mówi mi po powrocie z Paryża. – Dziewczynki są
najważniejsze. Nie mogę ich przecież zostawić w sierocińcu. Popracuję
jeszcze kilka miesięcy w Dubaju, spłacę pożyczki, które zaciągnęłam na
studia podyplomowe, i jeśli trzeba będzie, wrócę do Francji.
– Zostawisz pustynię, wszystko to, co kochasz, i swoją Dabi?
Charlotte, która w ciągu sekundy podjęła decyzję o oddaniu mi
swojego ukochanego wielbłąda, w ciągu kilku minut potrafi podjąć
decyzję o powrocie do Francji. Widzę, ile kosztowały ją ostatnie
tygodnie. Jej podkrążone oczy jeszcze przez długi czas nie odzyskają
blasku.
– Co innego mogę zrobić? Potrzebowałam tych kilku tygodni, żeby
przemyśleć sytuację, i już wiem, że jeśli moje bratanice będą mnie
potrzebowały, to po prostu wrócę do kraju. A ty na moim miejscu
zrobiłabyś to samo? – pyta trochę mnie, a trochę siebie. – Już sobie to
poukładałam i zobaczę, co zdarzy się za pół roku. Jeśli nie będzie żadnej
poprawy, to spakuję walizkę i tak jak tu przyjechałam, wyjadę.
Kilka dni później Charlotte nie musi się martwić przynajmniej
o spłatę długów. Dostała pracę w koncernie Al-Futtaim. Ogromny
biznes. Logo arabskiego przedsiębiorcy zobaczyć można na
wybudowanych niedawno apartamentowcach, na salonach
samochodowych, hotelach, hipermarketach i setkach budynków, również
za granicą. Dla Charlotte to praca marzeń – współtworzy sieć restauracji
w centrach kinowych, które powstają w Arabii Saudyjskiej. Do tej pory
w królestwie kino było surowo zakazane, ale konserwatywni
muzułmanie niedawno zmienili obowiązujące prawo. Emiracki koncern
zamontuje sześćset kinowych ekranów, a Charlotte będzie
odpowiedzialna za bary i kawiarnie, które powstają w ich sąsiedztwie.
Będzie jeździła nie tylko do Arabii Saudyjskiej. W Abu Zabi powstaje
kolejny sztuczny snowpark, jeszcze większy niż ten w Dubaju. Tym
razem w stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich,
w pięćdziesięciostopniowym upale będzie można zobaczyć bałwany,
pingwiny i pojeździć na zjeżdżalniach wykutych w lodzie i śniegu.
Charlotte zastanawia się teraz, jaki wystrój powinna mieć restauracja
i czy korzystać z dobrych alpejskich wzorów z Włoch, czy raczej
z Austrii. Wraz z grupą profesjonalistów musi zaprojektować wszystko –
od krzeseł, które staną w restauracji, po menu. Na odpowiedź, czy
znajdzie się w nim austriacki germknödel czy włoskie spaghetti, trzeba
poczekać jeszcze kilkanaście miesięcy.
– Wyobraź sobie, że mogę zrobić coś, co nigdzie na świecie nie
byłoby możliwe. Choćby dlatego, że restauracje na alpejskich stokach
stoją już od wielu lat, a w żadnym z tych krajów nie można wybudować
sześciuset sal kinowych, bo one już tam po prostu są. Myślę, że
przyjeżdżający do Emiratów czują się dzisiaj jak ci, którzy brali udział
w gorączce złota na Dzikim Zachodzie. Ten świat nieograniczonych
możliwości stał się moim domem i za nic nie chciałabym go opuszczać –
mówi Charlotte. Jest zadowolona także dlatego, że brat w Paryżu czuje
się coraz lepiej.
– Nie tęsknisz do zmieniających się pór roku, do rodziny, do
europejskiej demokracji i wolności prasy?
– No cóż... Kiedy byłam ostatnio we Francji, zauważyłam, że
wszystko się zmieniło. Dosłownie wszystko. To straszne, co powiem, ale
Paryż przestał być moim domem. Nie znoszę rosnącego poczucia
wyższości, zadufania i braku tolerancji dla innych. Coraz trudniej też
godzę się z tym, jak moi rodacy traktują ludzi przyjeżdżających z innych
krajów. Francja się zmienia i coraz bardziej zamyka. A ja zawsze będę
wolała otwarte drzwi od zamkniętych – tłumaczy Charlotte. –
Uświadomiłam to sobie już wcześniej. Odwiedziłam Dabi na farmie
wielbłądziej i obserwowałam pracujących tam Arabów. Byłam jedyną
dziewczyną, przysłuchiwałam się ich rozmowom i podpatrywałam, jak
opiekują się zwierzętami. Okazało się, że jestem niezłą obserwatorką.
Szybko zaczęłam sobie radzić w tej dotąd zupełnie obcej rzeczywistości.
W krótkim czasie to właśnie obok nich znalazłam swoje miejsce w życiu
i po raz pierwszy od pamiętnej wizyty u lekarza, od wypadku, który
złamał mi karierę, pomyślałam, że życie ma jakiś sens. Jeśli posiadasz
umiejętność zaadaptowania się, to znaczy, że odnajdziesz się wszędzie.
Jeśli szanujesz innego, to możesz szanować wszystkich i wszędzie. To
było dla mnie jak objawienie, bo przecież na początku nie potrafiłam się
z tymi ludźmi dogadać: oni znali tylko kilka słów po angielsku, ja nadal
nie mówiłam po arabsku. Umiałam tylko się przywitać i zakrzyknąć
inszallah – „jeśli Bóg zechce”. Czasami Bóg daje, a czasami nie i trzeba
to zaakceptować. Gdyby ludzie potrafili brać przykład z Beduinów, to na
świecie żyłoby się lepiej. Jeżeli będę musiała wyjechać, to mam
nadzieję, że na farmie zaopiekują się moim wielbłądem. Za żadne skarby
świata nie pozwolę sprzedać Dabi. Chciałabym, żeby była szczęśliwa,
a ja będę ją odwiedzała w czasie wakacji. Nie opowiedziałam jej jeszcze
o swoich rodzinnych kłopotach. Może nie będę musiała, a życie, tak jak
się skomplikowało, tak niespodziewanie się uporządkuje.
2
Ahmed wie, że szejk Szachbut nikomu nie ufa i nikomu nie wierzy.
Szczególnie Brytyjczykom i wszystkim tym, którzy zwęszyli, że na
powstającym państwie ze źródłami ropy naftowej można nieźle zarobić.
W Abu Zabi nie ma w tym czasie ani dróg, ani banków. Przedstawiciele
brytyjskich instytucji finansowych nie zdobyli zaufania władcy.
Podstawowa indyjska waluta, rupia, marnuje się, leżąc w skarbcu.
Wilgoć i ostre drobinki piasku dokonują zniszczenia i pieniądze po
prostu gniją. Może Brytyjczykom pasował taki obrót sprawy? Może
właśnie tak chcieli zarządzać bogacącym się emiratem? Ludzie nie mają
dostępu do słodkiej wody, która jest dostarczana z wykopywanych
wzdłuż wybrzeża prymitywnych studni. Pierwsze litry przefiltrowanej
przez piasek cieczy są najmniej słone, potem sól przedostaje się na
powierzchnię, a sprzedający wodę wykopują obok kolejną dziurę ze
słono-słodką cieczą. Nieco wytchnienia przynoszą zimowe deszcze.
Pada rzadko, ale mieszkańcy Abu Zabi nauczyli się zbierać i filtrować
deszczówkę. Solidny kawał płótna rozkładają nad dziedzińcem.
Odpowiednio wysoko, by nie dezorganizować życia przechodzącym
domownikom. Pośrodku płachty układają kamień. Z tego wklęsłego
miejsca do wiadra albo miski kapie woda. O deszcz modlą się tutaj
bardzo intensywnie. Gdy przychodzi, jest błogosławieństwem. Dzieci
wiedzą, że jeśli nad domowym dziedzińcem pojawia się duża płachta
materiału, to znaczy, że nadeszła zima.
„Obserwując mieszkańców pustyni, myślałem, że człowiek jest
naprawdę niesamowity. Potrafi się przyzwyczaić do każdych warunków,
nawet do najtrudniejszego otoczenia” – pisze Ahmed w książce Piasek,
chaty i słona woda.
Jest jedno zdarzenie, którego Ahmed żałuje do dzisiaj. Chodzi
o dzień, gdy wziął dyscyplinującą trzcinę i wymierzył karę następcy
tronu, uderzając go po niewielkich dłoniach.
– Gdy dzisiaj o tym myślę, nawet nie pamiętam, dlaczego tak się
stało. To na pewno nie było istotne przewinienie. Szejk Chalifa (który
w 2004 roku został prezydentem ZEA) zapłakał, a ja zostałem wezwany
na rozmowę do pałacu. Szachbut, władca i jednocześnie wujek szejka
Chalify, miał do mnie pretensje – wspomina Ahmed. Gdyby tylko
można było cofnąć czas, gdyby znalazł się jeszcze raz w tej oświetlonej
pustynnym słońcem klasie, zamiast wymierzać sprawiedliwość linijką,
udzieliłby najwyżej krótkiej słownej reprymendy.
Możliwe, że to właśnie był początek końca baśni z tysiąca i jednej
nocy. Zupełnie niespodziewany. Zanim jednak ten koniec nastąpił,
Ahmed wyruszył z szejkiem Szachbutem do Indii.
Wielka zmiana przyszła 6 sierpnia 1966 roku, gdy szejk Zajid bin Sultan
Al Nahajjan przejął tron. To było rok przed powrotem Ahmeda do Abu
Zabi. Ten rok wystarczył, by ludzie zrozumieli, że nic już nie będzie
takie samo. Przede wszystkim zaczęli korzystać z bogactwa, które wraz
z pieniędzmi z ropy naftowej spłynęło do Abu Zabi. Jednym
z wyznaczników tej prosperity miała być bezpłatna szkoła dla
wszystkich. Szejk Zajid wiedział, że wykształcenie ma ogromne
znaczenie. Do dzisiaj w najnowocześniejszych budynkach emirackich
szkół można przeczytać, co Zajid myślał o edukacji. Złocone litery
układają się w cytaty z przemówień szejka: „Prawdziwym skarbem
całego narodu są jego ludzie [...] dobrobyt i sukces mierzy się
w standardzie edukacji dostępnej dla wszystkich”. Albo jeszcze ładniej:
„Edukacja jest jak latarnia, która oświetla twoją drogę, gdy spacerujesz
nawet po najciemniejszych alejach”. Sam szejk z trudnością pisał
i czytał, był absolwentem kuttab[3]. Nauczyciel czytał lub recytował mu
wersy Koranu, a on pieczołowicie wszystko powtarzał. Chodziło nie
tylko o to, by zapamiętać poszczególne słowa, ale również wyrecytować
je z odpowiednią intonacją. Nauka trwała od roku do dwóch lat. Wtedy
nikt nie potrzebował klas, wystarczyło miejsce pod palmą, a nauczyciel
nie dostawał pensji, lecz jedzenie albo ubranie od rodziców swoich
uczniów. Wszystko się zmieniło, gdy do władzy doszedł Zajid, który
otworzył szkoły publiczne, osobno dla chłopców i osobno dla dziewcząt.
Zajid szanował kobiety i uważał, że one także muszą się kształcić. To nie
była powszechna postawa w tradycyjnych krajach Zatoki Perskiej.
Początkowo niełatwo było przekonać Emiratczyków do powszechnej
edukacji. Zapewne myśleli podobnie jak poprzedni władca, szejk
Szachbut: szkoła na pustyni do niczego się nie przyda. Ale Abu Zabi
przestawało być pustynią.
Ahmed uważa, że takie podejście do nauki wynikało z pragmatyzmu
mądrego szejka.
– Na początku popełniono mnóstwo błędów. Emiratczycy nie mieli
doświadczenia, więc łatwo było ich oszukać. Na dobrą sprawę nie znali
się na niczym oprócz poławiania pereł i uprawy daktyli. Ale mieli dużo
pieniędzy. Zajid powiedział: „Potrzebujemy naszych ludzi, nawet jeśli
czegoś nie wiedzą. Nauczą się. Pozwólmy im uczyć się na błędach”.
Uważam, że to było bardzo mądre.
Około trzydziestu Arabów siedziało pod akacją niedaleko fortu. Nasz przewodnik
wskazał pewną postać i powiedział do mnie: „Tam siedzi szejk”. Usadziliśmy
nasze wielbłądy w odległości około trzydziestu jardów i podeszliśmy, niosąc
strzelby i szpicruty wielbłądzie. Przywitałem się i wymieniłem najnowszymi
wieściami z Zajidem. Był mocno zbudowanym mężczyzną w wieku około
trzydziestu lat, z brązową brodą. Miał silną, inteligentną twarz i stanowcze,
spostrzegawcze oczy, a jego zachowanie było spokojne, lecz władcze. Jego
ubranie było proste – beżowa koszula z omańskiej tkaniny i kamizelka, którą
nosił rozpiętą. Odróżniał się od swoich towarzyszy czarnym sznurem na głowie
i sposobem, w jaki nosił pod nim chustę, która opadała mu na ramiona, zamiast
być okręcona, zgodnie z miejscową modą, wokół głowy. Stroju dopełniał sztylet
i pas z nabojami. Jego strzelba leżała na piasku obok. Z niecierpliwością
oczekiwałem spotkania z nim, bo cieszył się wielką estymą wśród Beduinów.
Lubili go za przystępne i nieformalne maniery oraz życzliwość i szanowali jego
siłę charakteru, spryt, a także tężyznę fizyczną. Mówili z podziwem: „Zajid jest
«bedu». Zna się na wielbłądach, umie jeździć jak jeden z nas, potrafi strzelać
i wie, jak walczyć”.
z książki Arabian Sands
W dniu 5 lipca 1962 roku tankowiec British Signal opuścił wyspę Das
z pierwszym ładunkiem ropy naftowej wydobytej w szejkanacie Abu Zabi
i popłynął w kierunku Europy. W prasie europejskiej i arabskiej ukazało się kilka
artykułów o Abu Zabi, nawet Radio Moskwa nadało wzmiankę na ten temat. Abu
Zabi, po dwóch tysiącach lat, w końcu wyłoniło się z zapomnienia i uzyskało
status państwa naftowego... Fakt, że obecnie produkuje się tu ropę naftową i że
produkcja ta prawdopodobnie znacząco wzrośnie w przyszłości, przynosząc tym
samym wielkie bogactwo, zdominował inne tegoroczne wydarzenia w Abu Zabi.
Iwona Taida Drózd widywała szejka Zajida. Był bardziej dostępny niż
dzisiejszy prezydent Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jeździł
samochodem po Abu Zabi i gospodarskim okiem doglądał zmian.
Otwierał szybę, wystawiał łokieć i rozmawiał z poddanymi. Dyskutował
też z inżynierami i robotnikami o tym, jak budować drogi. Wszystkie
miały być prostopadłe do siebie.
– Szejk Zajid był prostym człowiekiem i lubił proste rozwiązania.
Drogi musiały być prostopadłe i równoległe, ale musiały też omijać...
istniejące drzewa. Dlatego do dzisiaj można czasem jechać drogą, która
w pobliżu drzewa skręca, omija je dużym łukiem i wraca na swój tor.
Tak sobie życzył szejk i nakładał duże kary na tych przedsiębiorców,
którzy lekceważyli jego wolę. Jest takie znane zdjęcie szejka
z doradcami. Przed nimi leży mapa powstającego Abu Zabi. Na wyspie
Zajid rysuje równoległe i prostopadłe do morza ulice, by skończyć
dokładnie na tej, przy której siedzimy – opowiada Iwona wiele lat
później.
Rozmawiamy tak długo, że po wypitej kawie i soku ananasowym
przychodzi czas na naleśniki z bananami. W prowadzonej w zachodnim
stylu kawiarni The One można zjeść lunch, wypić świetnie
przygotowaną kawę, ale także kupić nowe meble do setek powstających
tu ciągle domów. Pewnie żadna z kupujących właśnie pluszowe kanapy
klientek nie ma pojęcia, że jeszcze niedawno w tym miejscu kończyło
się miasto. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się tereny, na których
organizowano wesela, był tor wyścigów konnych, a także stajnie szejka
i niedostępny pałac.
Iwona i Jacek byli świadkami rozwoju raczkującego państwa.
Przyjechali siedemnaście lat po zjednoczeniu siedmiu szejkanatów
i stworzeniu Zjednoczonych Emiratów Arabskich i dokumentowali, jak
z tygodnia na tydzień zmieniał się pejzaż Abu Zabi. Burzono chaty
z liści palmowych, by postawić murowane domy, potem burzono także
te i stawiano bloki z większą liczbą pięter. Jacek ma dużo zdjęć.
Oprawione w proste ramki były jedyną ozdobą mieszkania państwa
inżynierostwa w polskim kampusie. Po zakończeniu kontraktu Jacek
znalazł pracę w holenderskiej firmie konsultingowej, a Iwona
zrezygnowała z etatu w Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie.
Zostali w Abu Zabi.
– Jestem niesamowitą szczęściarą, że mogłam być świadkiem tego
wszystkiego. Zachłysnęliśmy się emiracką historią. Na naszych oczach
znikał stary i tworzył się nowy świat.
Centralny punkt tego dzieła stanowi odcisk kciuka szejka Zajida bin Sultana Al
Nahajjana, który niejako rozprzestrzenia się po porcelanowej ścianie.
Widzimy Kiełkowanie kreski, która przeobraża się w rozchodzące się faliste
linie. Uświadamiają one odbiorcy, że prosta czynność może dać początek
nieskończonej przestrzeni.
W gabinecie al-Fahima
MIAS TO OGRÓD
Ksiądz Ksawery, podobnie jak siostra Anna, nigdy nie chciał być
zwykłym księdzem.
– Mój proboszcz nie był złym człowiekiem, ale nigdy nie chciałem
być taki jak on. Miałem trzynaście lat, gdy ta myśl po raz pierwszy
zaświtała w mojej głowie. Marzyłem, że jeśli przyjmą mnie pallotyni,
będę jak ksiądz Józef Maślanka. Zamiast w domu zamieszkam w barce,
będę zakładał szkoły i ewangelizował Indian mieszkających
w Amazonii. Nawet zacząłem się uczyć portugalskiego. Jednak nie
wszystko potoczyło się tak, jak tego chciałem – opowiada, gdy pytam,
co zaszło, że zamiast stroju misjonarza przywdział mundur kapelana
Armii Francuskiej.
– Tuż przed końcem studiów u pallotynów odstawiono mnie na
boczny tor – tłumaczy, a ja czuję, że wcale nie chce odpowiadać na moje
pytania.
Pomogła mu historia. I Opatrzność, w którą wierzy. Wyjechał do
Paryża, gdzie zastał go stan wojenny, a rok później został wyświęcony
w Oranie, w Algierii.
– Każdy ma swoją opowieść. Należy zaakceptować to, co nas spotyka
w życiu. Nie można się załamywać po pierwszym potknięciu. Trzeba
wstać i pójść dalej. Chciałem zostać księdzem. Czy w Polsce, we
Francji, czy w Afryce, było mi wszystko jedno. To przeznaczenie. To jak
z tym pociągiem, na który człowiek się spóźnia, a potem na peronie
poznaje miłość swojego życia. Nie chciałem opuszczać Polski na stałe,
wyjechałem z dwiema walizkami i zostałem na czterdzieści lat.
Niedoszłego misjonarza z otwartymi rękoma przyjął młody biskup
Oranu. Szukał duchownego dla polskiej mniejszości. W Algierii odkryto
ropę naftową i kraj potrzebował inżynierów, lekarzy i architektów. Dwa
tysiące specjalistów przyjechało z Polski.
„Ksawery, co robisz dzisiaj po południu? Zabieraj ręcznik, spodenki
i jedziemy” – zdecydował pewnego dnia biskup Pierre Claverie.
– I pojechaliśmy na plażę. Jak zwykli ludzie. Spotkaliśmy moich
polskich znajomych. Mnie rozpoznali, ale mojego przełożonego już nie,
bo kto by się spodziewał biskupa w krótkich spodenkach na plaży? Gdy
przedstawiłem ich sobie, zapytali: „Nie przyjechałby biskup do
Krakowa, żeby udzielić nam ślubu?”. „Ksawery, będziemy musieli
pojechać na ten ślub” – relacjonuje Ksawery. – I naprawdę pojechaliśmy.
Claverie odwiedził wtedy mój dom, spotkał moją ukochaną mamę
i zaprosił ją na święcenia. To był ten jeden jedyny raz, gdy mama
wyjechała za granicę. Odwiedziła mnie w Algierii.
W Oranie Padre nauczył się gotować. Trzysta metrów od parafii był
targ z warzywami i rybami.
– Do szybkowaru wrzucałem, co popadło. Gotowałem dla trzech
osób, a przychodziło dziesięć. Ktoś przynosił sardynki na grilla, inny
warzywa z ogrodu. Wtedy w każdej większej miejscowości wszyscy żyli
we wspólnocie. Wyznanie nie miało znaczenia. Czuliśmy się na tyle
bezpiecznie, że rozdawaliśmy ludziom klucze. Tylko na parafii były
telefony, więc oni przychodzili, kiedy chcieli, rozmawiali, zostawiali
pieniądze i zawsze wychodziliśmy na swoje. Drzwi się nie zamykały,
a my nie mieliśmy pojęcia, czy przyszedł muzułmanin, czy
chrześcijanin. A potem? A potem religia została wykorzystana. Wzięto ją
za zakładnika. Zaprzęgnięto do wojny i użyto przeciwko tym, którzy
ośmielili się myśleć inaczej niż większość. Jedni mordowali drugich.
Dzieliły się rodziny. Matka była przeciwko synom. Miliony ludzi
przesiedlono. Część wyjechała do Europy. Człowiek zastanawia się, co
jest zapalnikiem takiej nienawiści.
Ale wtedy księdza Ksawerego Chojeckiego nie było już w Algierii.
Znacznie wcześniej wyjechał do Francji, gdzie został proboszczem,
a potem wystąpił o francuskie obywatelstwo i został kapelanem
wojskowym. 1 sierpnia 1996 roku był na misji w Republice
Środkowoafrykańskiej. Tamtego ranka włączył radio i usłyszał, że
biskup Pierre Claverie został zamordowany.
Biskup, który zginął za wiarę, dwanaście lat wcześniej położył ręce
w geście kapłańskiego błogosławieństwa na głowie niepokornego
rebelianta z Polski.
– To było tak, jakbym stracił kogoś z rodziny. Tego nie jest w stanie
zrozumieć nikt, kto nie został wyświęcony. Między nami była więź. On
ufał mi, a ja bezgranicznie ufałem jemu. Biskup wiedział, że do tego
dojdzie. Powtarzał, że przemoc rodzi przemoc, a gwałt rodzi gwałt.
Dostawał listy, w których ludzie pisali: „Uciekaj”. A on odpowiadał:
„Jak mogę wyjechać, kiedy jestem stąd, urodziłem się w Afryce i tutaj
umrę”. I tak się stało. Wracał z lotniska z Mahometem, swoim
przyjacielem i muzułmańskim kierowcą. Przed bramą biskupstwa
podłożono bombę.
Pierre Claverie to jedyny biskup katolicki zamordowany w Algierii.
Dla islamistów podnieść rękę na biskupa to niemal jak podnieść rękę na
zwierzchnika Kościoła katolickiego. Zabić biskupa to jak wygrać wojnę.
Ksiądz Ksawery czasami ma do siebie pretensje, że ich tam, w Oranie,
zostawił. „Ale każdy ma swoją misję” – powtarza. Muzułmanie mówią
w takich przypadkach maktub – „to było nam przeznaczone”.
Maktub to usłużne sformułowanie. Zwalnia z troski o świat doczesny
i wszystko zrzuca na Boga. Tak miało być i tak będzie. Muzułmanie
otrzymali gwarancję tego w Koranie. W surze trzynastej świętej księgi
islamu czytamy:
KSIĄ DZ KSAW ERY NIE POD ZIĘ KOWAŁ FRANC ISZK OW I
Nie wiem, jak radzą sobie tutaj taksówkarze. Jak znajdują odpowiednią
alejkę i zatrzymują się przed właściwym domem. Na popularnym wśród
obcokrajowców osiedlu Jumeirah Park w Dubaju wszystkie budynki
wydają się prawie identyczne. „Prawie” – bo deweloper w prospekcie
reklamowym pisze, że powstawały według trzech różnych projektów:
willa Legacy ma czerwony dach pokryty tradycyjnymi dachówkami,
dom Heritage nawiązuje wykończeniem do architektury francuskiej,
a ten, którego nieco na wyrost nazwano Regional, ma arabskie
obramowania okien i balkonów. Ja odnoszę wrażenie, że dwa tysiące
willi wybudowanych na trzech i pół tysiąca kilometrów pustyni jest
zdumiewająco do siebie podobnych.
– Jestem tu trzeci raz i znowu się zgubiłam – tłumaczę swoje
spóźnienie Karolinie.
Gospodyni dobrze rozumie, co czuję. Nie jestem wyjątkiem,
większość gości ma kłopot z odnalezieniem właściwego adresu.
– Normalka. Kilka dni temu wieczorem weszliśmy do domu obok. Na
szczęście zauważyłam kamyki wysypane dookoła, a przed naszym jest
sztuczna trawa. Zaprzyjaźniłam się tu z nawigacją. Przez pierwsze
tygodnie jeździłam z nią nawet po osiedlu.
Odpowiedniego domu dla swojej rodziny Karolina szukała przez dwa
miesiące. Przeszła taką samą drogę, w jaką wyrusza każdy, kto
zdecyduje się na pracę i życie w Zjednoczonych Emiratach.
Kilkadziesiąt podobnych do siebie osiedli i setki takich samych domów.
Albo za daleko do przedszkola i szkoły, albo nie mieści się w budżecie
zaproponowanym przez firmę; bez basenu, a przecież miał być basen dla
dzieci; jest w dzielnicy na środku pustyni, a miało być blisko morza.
Idealnego miejsca nie ma albo jest tak drogie, że stać na nie tylko
Emiratczyków i najlepiej zarabiających obcokrajowców. Domy mają
dokładnie takie same wykończenie. Krany w łazienkach – kupione w tej
samej hurtowni, blaty w kuchni – z tej samej sklejki albo tego samego
marmuru (wersja bardziej luksusowa), kafle w stołowym i drewniana
podłoga w sypialni – wszystkie od jednego producenta. Osiedla copy-
paste (kopiuj-wklej) do wynajęcia dla przyjeżdżających do pracy
z zagranicy.
Mimo wszystko Karolina pokochała to miasto i chciałaby zostać tutaj
na zawsze. Każdy, kto wejdzie do jej domu, przestaje się dziwić.
Urządziła go wspaniale, większość mebli przypłynęła kontenerem
z Polski. Na skraju pustyni rozłożyła się ulubiona sofa z zielonym
aksamitnym poszyciem, jest też czarny fotel, szafka ze sklepu
w Krakowie i przezroczyste plastikowe krzesła Ghost
Philippe’a Starcka – prawdziwa ikona dizajnu. Dzieci, Lila i Benio, mają
oddzielny salon do zabawy i domek dla lalek ubranych w uszyte przez
mamę sukienki. Do tego basen w ogródku („Pokaż mi kraj na świecie,
w którym nie będąc milionerką, mogłabym mieć basen w ogródku”)
i widok na wieżowce Dubai Mariny, dzielnicy, która z powodzeniem
mogłaby służyć za scenografię futurystycznych filmów Fritza Langa.
– Dla mnie to jest raj. Wstydzę się czasem tak mówić, ale tu jest
naprawdę cudownie. Jakby człowiek cały czas był na wakacjach –
wyznaje Karolina i sprawdza, czy thermomix zdążył już wyrobić ciasto
na drożdżowe bułeczki. Pięćset dwanaście metrów kwadratowych raju
plus balkony. W Dubaju taka powierzchnia nikogo nie dziwi. Tu
wszystko musi być trochę większe. Na pięciuset metrach domu Karoliny
zmieściło się pięć pokoi, w każdym z nich łazienka plus dwie dodatkowe
dla gości. W sumie siedem.
PIERWS ZA UCIECZK A
DRUG A UCIECZK A
– Pytasz mnie, czy Dubaj stał się moim domem. Ciągle śni mi się
Syria, w końcu przeżyłam tam dwadzieścia osiem lat, ale tęsknię chyba
tylko do swoich wspomnień. Gdy do czegoś tęsknisz, to nie myślisz
o konkretnym domu albo kamieniu przy drodze. Tęsknisz do uczucia,
jakie ta skała albo ten budynek ci dawały. Jeśli wracasz, to chciałabyś
poczuć to samo. W naszej sytuacji wszystko przepadło. Tego uczucia już
nigdy nie będzie. Tego kraju już nie ma. Za to tutaj jest bezpiecznie.
Celebrujemy ten czas. Uwielbiam nasze piątkowe spacery nad morzem
i wspólne śniadania. Jedyne, co nas martwi, to to, że nikt nie może tu
zostać na stałe. Ten luksus bezpiecznego życia jest nam dany tylko na
chwilę. Musimy się gdzieś przeprowadzić, bo co będzie z naszym
dzieckiem? Gdy Taim skończy osiemnaście lat, nie będzie mógł tu
zostać. Albo jeśli stracimy pracę, to zostanie nam trzydzieści dni
i będziemy musieli wyjechać.
Ale Danię martwi coś jeszcze.
TATA ZAP OM NIAŁ NIE TYLK O O DOMU W DAM ASZK U
DŻOŁ AN A
Joanna lubi różową szminkę. Maluje usta tak mocno jak Sudanka
z „sektora dla wszystkich”. Ostry kolor pasuje do jej blond włosów
i przyciąga uwagę do drobnej postaci trenerki. „Dżołana”, bo tak
żartobliwie nazywają ją koledzy ze stajni, jest jedyną Polką zatrudnioną
u następcy tronu, szejka Hamdana, i jedną z dwóch pracujących tam
kobiet. Nie wyobraża sobie, że mogłaby opuścić jakikolwiek wyścig
organizowany na torze Meydan. Przecież biegają tu konie, których
dosiada każdego dnia. Po sektorze dla VIP-ów porusza się pewnie,
pokazując specjalną przepustkę. Podobną mają tylko wybrańcy –
właściciele koni, dżokeje albo relacjonujący wyścigi operatorzy kamer
z CNN. Joanna zna tu wszystkich i wszyscy znają Joannę. Wita się czule
z brytyjskim architektem i polskim dżokejem, który od kilku sezonów
liczy się w świecie arabskich koniarzy. Zamknięte grono.
Skonsolidowane środowisko, dla którego konie to miłość, uzależnienie,
ale przede wszystkim biznes.
– Jest takie arabskie słowo maktub, można je tłumaczyć jako
„przeznaczenie”. Ja wolę bardziej poetycką wersję: „zapisane
w gwiazdach”. Gdy pierwszy raz przyjechałam do Emiratów,
pracowałam w Abu Zabi, w stajni samego prezydenta, szejka Chalify.
Wtedy poczułam, że to miejsce stanie się moim domem. – Joanna
powoli wprowadza mnie do świata wyścigów konnych, wielkich
pieniędzy, ale też szaleńczej pasji i miłości do tych zwierząt.
Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie, o którym mówi? Pierwszy koń
nastoletniej Joanny, w stajni w Białym Borze, miał na imię Szejk. Był
elegancki i nobliwy. Rzadko się zdarza, by koń był młodszy od swojego
jeźdźca. Szejk był. Na przekór wszystkiemu otrzymał przezwisko
Profesor i jako Profesor nauczył młodą wszystkiego. Teraz dorosła
Joanna wie, jak zbliżać swój policzek do policzka konia i w którym
miejscu precyzyjnie uchwycić uzdę, gdzie pogłaskać pod kłębem i co
powiedzieć do ucha, by uspokoić zwierzę. W stajni szejka Hamdana bin
Muhammada Al Maktuma ujeżdża takie konie, którym potrzebny jest
kontakt z „zaklinaczką”. Dżołana jak nikt inny potrafi patrzeć koniom
w oczy.
– Końskie oko ma większą głębię. Wystarczy mi jedno spojrzenie
i widzę wszystko. A one też widzą. Wyczuwają jeźdźca i reagują na jego
strach. Koń z wprawnym jeźdźcem jest zrelaksowany, a pod
niewprawnym będzie dziki. Uwielbiam zwierzęta, które są narowiste,
bronią się przed wysiłkiem i wcale nie chcą pędzić z prędkością
siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Gdy dosiadam takiego, on
czuje mój spokój. W normalnym życiu mam ciągłe ADHD, a na koniu
zamieniam się w mistrza zen – śmieje się Joanna i śmieją się jej oczy.
Koń wyścigowy ma szczególnie wrażliwy system nerwowy, dlatego
wszystko wyczuwa. Jest jak dziecko, które trzeba kochać, ale też od
początku narzucać mu jasne reguły. Wiadomo, że waży pięćset
kilogramów i może przygnieść, ugryźć, kopnąć, a nawet zabić.
– Ale właśnie miłością jestem w stanie dokonać cudu i codziennie
tego cudu doświadczam.
Ukochany koń Joanny ze stajni szejka ma dwa imiona. W oficjalnych
katalogach wydawanych na wyścigi nosi dumne imię High on Life;
polska trenerka nazywa go bardziej swojsko: Bubu. W ubiegłym sezonie
wyścigowym podeszła do niego przed decydującą gonitwą i wyszeptała:
„Pamiętaj, wyskocz z maszyny, ale nie próbuj być pierwszy, ustaw się na
trzeciej pozycji. Na dwieście metrów przed metą przyspiesz
maksymalnie”.
Bubu spojrzał Dżołanie w oczy i pobiegł.
– I wyobraź sobie, że zrobił dokładnie to, o co go poprosiłam –
opowiada mi kilka dni później. Jest tym zachwycona. – Ja nie
koloryzuję, mocno stąpam po ziemi i lubię skupiać się na faktach. On po
prostu wyskoczył z maszyny startowej. Ustawił się na zewnętrznym
kanacie, czyli blisko barierki, i wygrał ten wyścig o głowę. To był
najważniejszy moment w moim życiu. Zrobił to dla mnie i ja to wiem.
Po pierwszej tercji Desert Dogs mają jedną bramkę przewagi nad Dubai
Penguins.
Na ławkach w szatni siedzą Niemiec, Amerykanie, Kanadyjczycy,
Rosjanie, Szwedzi i Polak. Gdy wchodzili do hali sportowej, żaden
z nich nie zwrócił uwagi na zdziwione miny turystów. Trudno sobie
wyobrazić, że w pięćdziesięciostopniowym upale można spacerować
z monstrualną torbą hokejową i kijem. A jednak w Dubaju są dwa
lodowiska, półprofesjonalna liga hokejowa, coroczne międzynarodowe
turnieje i szkółka dla dzieci prowadzona przez Kanadyjczyków. Turyści
myślą, że regularnej wielkości lodowisko w największym hipermarkecie
świata to fanaberia. Tak jak sztuczny stok narciarski. Nic podobnego: dla
ekspatów pochodzących z Ameryki Północnej czy Skandynawii to
jeszcze jeden powód, by opuścić kraj i przyjechać do Emiratów. Kuszą
ich dobre zarobki, otwarte przez cały rok lodowisko i plaża, do której
można dojechać w kwadrans. Kilkanaście lat temu dubajski szejk
pomyślał, że aby przyciągnąć specjalistów do kraju na pustyni, musi
spełnić ich wszystkie marzenia. Zainwestował w sport. Są więc bazy
nurkowe, jachty, zadaszony wyciąg narciarski, tor wyścigowy Formuły
1, stadion do gry w krykieta, korty tenisowe, boiska do piłki nożnej,
koszykówki, siatkówki, pola golfowe i lodowiska. Wszystkie sporty
świata na Bliskim Wschodzie.
W przerwie meczu polski hokeista pyta zawodnika z Niemiec:
– A ty czym się zajmujesz?
– Jestem właścicielem szpitala w Abu Zabi. A właściwie będę nim za
kilka miesięcy – odpowiada Filip. Gdyby wiedział, jak bardzo się myli,
pewnie poszukałby bardziej ogólnego określenia, na przykład: jestem
niemieckim przedsiębiorcą albo jeszcze lepiej – młodym niemieckim
przedsiębiorcą mającym pomysł na biznes w Emiratach.
Bez odpowiedzi.
Bez odpowiedzi.
Bez odpowiedzi.
Esemes od Filipa, 15 czerwca 2019 roku:
Droga Anno, należą Ci się najszczersze przeprosiny. Tak, bardzo mi przykro, ale
naprawdę nie dałem rady wcześniej. Absurdy, z jakimi zmagaliśmy się w ciągu
ostatniego pół roku, chyba nawet nie nadają się do opisania.
Nadają się!
O CZAS ACH, KIED Y TRAB ANTA ZAM IEN ION O NA SAM OC HÓD
LEPS ZEJ MARK I
Gdy upada mur berliński, Filip ma półtora roku. Sebastian jest starszy.
Ma trzy lata i ogląda z dziadkami telewizyjną transmisję, w czasie której
ludzie z młotkami odłupują fragmenty ściany oddzielającej Wschód od
Zachodu. Pamięta to zadziwiająco dokładnie. Telewizja pokazuje
okolice Checkpoint Charlie, radość, łzy i spotkania po latach. Sebastian
mieszka na wyspie Uznam, jego rodzice jeżdżą ładą. Filip żyje w małej
wiosce pod Rostokiem, rodzice uwielbiają trabanta, którym wybierają
się na wycieczki do lasu.
Filip:
– Wschodnioniemiecki marazm wyssaliśmy z mlekiem matki.
Mieliśmy szczęście, że mur zniknął, gdy byliśmy tacy mali, ale duch
NRD unosił się nad szkołą, sklepami, zakładami pracy.
Filipa i Sebastiana postkomunistyczny upiór połączył i scementował.
– Był ponury październik 2011 roku. Na prestiżowej hamburskiej
uczelni ekonomicznej rozpoczął się rok akademicki. Na naszym
kierunku studiowały dwie dziewczyny i dwóch chłopaków ze
wschodnich Niemiec i szesnastu studentów wywodzących się
z ekonomicznej elity Hamburga. Mieliśmy kupę szczęścia. – Filip
szybciej niż Sebastian wypowiada słowa. Jest urodzonym
gawędziarzem, lubi wspominać i pamięta każdy szczegół. Sam mógłby
napisać książkę. Sebastian woli słuchać, znacznie dłużej myśli nad
każdym zdaniem. Różni ich nawet kolor włosów, Filip jest blondynem,
Basti ma czarne włosy. Może z tych przeciwieństw biorą swoją siłę.
– Tam było dużo sprzeczności – mówi Filip. – My, Ossi, których
rodzice jeździli trabantem albo ładą, i oni, szczęśliwi posiadacze
luksusowych bmw albo audi. Ile my wtedy dalibyśmy za taki samochód.
Motoryzacja to zaraz po hokeju ulubiony temat rozmów Filipa. Po
pierwszych zajęciach studenci pierwszego roku umawiają się na piwo.
Mają spotkać się w słynnym klubie China Lounge przy Nobistor Strasse
14. Ale na spotkanie przychodzą tylko Sebastian i Filip. Umawiają się
z resztą grupy na następny czwartek i znowu są sami. To znaczy nie
całkiem. Jest Basti, Filip i rum Bacardi z wodą o malinowym posmaku.
Filip:
– Trzy drinki za dziesięć euro. Super deal. I tak przestaliśmy umawiać
się z resztą ekipy i razem spędziliśmy następne weekendy. Wpojono
nam, że jeśli ktoś wyznacza godzinę i miejsce spotkania, to należy się na
tym spotkaniu pojawić. Nasza przyjaźń zaczęła się właśnie od tych
małych rzeczy. Wyjść do knajpy, wspólnych wyjazdów, dotrzymywania
obietnic.
Tyle ich łączy. W przedszkolu, szkole podstawowej i średniej uczą ich
nauczyciele wykształceni w NRD. Sposobu myślenia nie da się
wyciągnąć z głowy jak cegły z muru berlińskiego. Zamiast na Ibizę, jak
koledzy z Hamburga, na wakacje jeździli do Rostoku albo Lipska.
Wschodni Berlin był w opowieściach ich rodziców największą
metropolią na kuli ziemskiej. I nagle znaleźli się w centrum
kapitalistycznego świata, w największym porcie morskim Niemiec,
w miejscu, gdzie nic nie liczy się tak bardzo jak pieniądze.
Filip:
– Można się było tym wszystkim zachłysnąć.
Sebastian:
– Bardzo szybko znalazłem dobrą pracę. Właściciel spółki
zarządzającej portem w Hamburgu uwierzył w moje możliwości
i postanowił zapłacić za moje studia. Byłem naprawdę szczęśliwy.
I wtedy uczelnia wysłała ich do Szanghaju. Okazało się, że Hamburg
nie jest największym miastem na kuli ziemskiej.
Filip:
– Jesteś dzieckiem z małej wioski pod Rostokiem. Jedziesz do
Hamburga i wydaje ci się, że znalazłeś się w centrum świata, że złapałeś
Pana Boga za nogi. A potem wysyłają cię do Chin, a tam okazuje się, że
nie tylko Hamburg nic nie znaczy, że to Niemcy znaczą niewiele,
a centrum świata znajduje się zupełnie gdzie indziej. Szok.
Sebastian:
– W Szanghaju właśnie trwały przygotowania do Expo. Budowano
jednocześnie trzysta stacji metra. W ramach zajęć pojechaliśmy do
Yiwu, tam zobaczyliśmy największy targ na świecie. To miejsce, które
nadaje nowe znaczenie określeniu „Made in China”. Mówi się, że
dziewięćdziesiąt procent towarów z taką naszywką przeszło przez ten
targ. Niewyobrażalne siedemdziesiąt pięć tysięcy sklepów w jednym
miejscu. Patrząc z jednego końca, nie można zobaczyć drugiego. Alejkę
z kolorowymi lametami zwiedzaliśmy chyba przez dwadzieścia minut.
Tam nauczyłem się jednego: negocjacji.
Filip:
– Mieliśmy takie studenckie zadanie: kupić najtaniej jedwabne
krawaty. Do dzisiaj mam kilka zapakowanych w ozdobne pudełka,
każdy za dwa i pół euro.
Sebastian:
– Ta umiejętność z chińskiego centrum handlowego w Yiwu
procentuje. Negocjuję do upadłego. Bez negocjacji z Arabami nie
zrobisz żadnego interesu. Targuję się o ceny środków czystości,
prześcieradeł i ochraniaczy na buty.
Filip:
– Sebastian jest w stanie wynegocjować wszystko za przyzwoitą cenę.
Ale wracając do Szanghaju, ostatniego dnia pędziliśmy taksówką do
akademika po całonocnej zabawie. Wschodziło słońce. Jechaliśmy pół
godziny i przez cały czas po obu stronach drogi mijaliśmy wieżowce.
Moi rodzice chyba nigdy w życiu nie zobaczyli tylu wysokich
budynków, ile ja w czasie tego powrotu do akademika. Wtedy po raz
pierwszy pomyśleliśmy, że musimy zrobić coś, by znaleźć się w takim
miejscu. Poza wyspą Uznam, poza Hamburgiem, a nawet poza
Niemcami.
Dlaczego ostatecznie wylądowali w Dubaju, a nie w Chinach albo
Singapurze? Przez miłość.
Sebastian:
– Laura, dziewczyna Filipa, była powodem naszego przyjazdu tutaj.
Filip:
– Musiałem latać co dwa, trzy tygodnie do Europy. Nie mogłem
mieszkać w Azji, bo nasza miłość by nie przetrwała.
Sebastian:
– Do Szanghaju albo do Singapuru było za daleko. Nie potrafiłem
zrozumieć, dlaczego Filip nie chce się ruszyć do Azji. No ale dobrze,
niech będzie Dubaj. W końcu tamte miasta były szalone, ale
nieobliczalność Emiratów przekracza wszelkie granice.
Sebastiana wysłano na stypendium do Dubaju. Zwiedzał miasto
i myślał, że trafił do miejsca, w którym spełniają się marzenia. Nie miał
samochodu. Jeździł metrem albo chodził pieszo. Miasta nie znał, więc
postanowił znad morza przespacerować się do dzielnicy finansowej.
Trafił na biegnącą w poprzek autostradę. Osiem pasów w jedną stronę
i osiem w drugą. Żadnego przejścia dla pieszych, a dookoła wieżowce.
Wiele z nich znaleźć można w rankingu najwyższych budynków świata.
Sebastian:
– Mijałem te wszystkie budynki po jednej i drugiej stronie autostrady,
idąc w kierunku tego najwyższego, ośmiusetmetrowego, Burdż Chalifa.
Istne szaleństwo. Już myślałem, że po Szanghaju nic nie jest w stanie
mnie zaskoczyć, a jednak. Do tego ja, chłopak ze wschodnich Niemiec,
przeżyłem szok kulturowy. Gdy na uniwersytecie w sali wykładowej
zobaczyłem cztery rzędy kobiet w czarnych abajach, tradycyjnych
arabskich strojach, to pomyślałem, że znalazłem się w jakimś
amerykańskim horrorze. Tyle właśnie wiedziałem o tym świecie. Wstyd
się przyznać, ale takie było pojęcie chłopaka z Europy Wschodniej
o Emiratach. Te same pozakrywane kobiety nigdy nie przyszły na
zajęcia dwa razy z taką samą torebką. Przed uczelnią parkowały
lamborghini i astony martiny. Imponowało mi to. Pomyślałem wtedy, że
mieszkańcom tego miasta można sprzedać wszystko.
Filip:
– Gdy Basti wrócił, siedzieliśmy w naszym ulubionym barze
w Hamburgu. Jak zahipnotyzowany słuchałem opowieści o Dubaju.
Mieliśmy całą listę możliwych biznesów do zrobienia. Od budki
z zapiekankami po sklep internetowy. Tę listę mam zresztą do dzisiaj, bo
nie wiadomo, czy znowu kiedyś po nią nie sięgniemy. Zrozumieliśmy, że
nie chcemy pracować w dużej korporacji i piąć się po drabinie kariery.
Tylu wchodziło na nią przed nami, a my nie chcemy ani służbowej
komórki, ani laptopa, ani nawet służbowego samochodu. Chcemy
pierwsze dobre auto kupić za własne pieniądze.
I właśnie wtedy Filip pomyślał o Larsie. A może przypomniało mu się
trzysta koni mechanicznych audi Q7 VH. Filip bardzo lubi dobre
samochody, jeszcze bardziej lubi samochody szybkie. Gdy skończył
studia, jeden jedyny raz Lars pozwolił mu poprowadzić auto.
– To przyjaciel rodziny, pochodzimy z tej samej miejscowości i jest
tylko nieco starszy ode mnie – opowiada Filip. – Graliśmy razem
w piłkę nożną i on zawsze we mnie wierzył. Prowadził dom spokojnej
starości, miał dużo pieniędzy i jeździł najfajniejszym autem w całej
okolicy.
– A gdybyśmy tak w Dubaju otworzyli dom spokojnej starości? –
rzucił kiedyś Filip.
– Nonsens – odparł Sebastian. – Nawet nie wiemy, ilu tam jest
staruszków.
– To się dowiedzmy i zbudujmy im najlepszy dom spokojnej starości
na świecie. Taki rolls-royce wśród domów dla staruszków.
Od tej rozmowy wszystko się zaczęło.
Jest jedna sfera, w której Filip jak nikt inny rozumie Emiratczyków. To
zachwyt nad przyspieszeniem do setki, lśniącą karoserią i muzyka cicho
sącząca się z głośników. Podróżując trabantem po drogach wokół
Rostoku, zawsze wiedział, że gdy tylko będzie miał pieniądze, kupi
sobie dobry samochód. Mając dwadzieścia sześć lat, kupił porsche
cayenne turbo – cztery sekundy do setki, maksymalna prędkość 286
kilometrów na godzinę.
– Kiedyś rodzice zapytali, co chciałbym dostać na święta.
Odpowiedziałem, że porsche, bo miałem taki malutki czerwony model
tej marki. I tak zrealizowałem swoje dziecięce marzenie. Nadal tam,
gdzie mieszka moja rodzina, nikt, kto uczciwie zarabia, nie jeździ
porsche. Tutaj jest to prostsze i tańsze i nikt na człowieka nie zwraca
uwagi. Zainteresowanie wzbudza dopiero pomarańczowy aston martin
albo różowe bugatti.
Sebastian jeździ bmw 750 i do dzisiaj nie powiedział o tym swojej
babci. Pewne rzeczy dla dawnych Ossi są nie do pojęcia.
Samochody w Emiratach potrafią być tańsze. W czasie promocji
z okazji ramadanu, tradycyjnego miesiąca postu, dealerzy namawiają, by
kupić najnowszy model samochodu właśnie ich marki. Reklamy są
widoczne wszędzie. Najwięcej wzdłuż sześciopasmowej autostrady
szejka Zajida; przecież gdy człowiek tkwi w korku, ma czas na
przemyślenie zakupu. Są Emiratczycy, którzy wymieniają wóz co dwa,
trzy sezony. Obowiązująca do niedawna zerowa stawka VAT
i preferencyjne nieoprocentowane kredyty sprawiają, że decyzje
o zakupie nowego samochodu zapadają szybciej niż w Europie czy
Ameryce.
Niemcy bezbłędnie potrafią wyrecytować, jakimi autami jeździli od
momentu przyjazdu do Dubaju. Zadanie wywołuje emocje, jakie
towarzyszą małym chłopcom, którzy ustawiają czerwone modele
porszaków i bawią się w wyścigi. W kolejności chronologicznej, licząc
samochody, które Filip i Sebastian kupili, i takie, które wypożyczyli,
były to:
– nissan sunny,
– nissan tiida,
– toyota yaris (Filip nie chciał wsiąść do tego samochodu, więc
szybko oddali go do wypożyczalni),
– renault safrane,
– peugeot 609,
– nissan altima,
– bmw minivan,
– volkswagen passat,
– bmw 750.
OSTATN I LICZN IK
Pomiędzy
Doktor Natalie Honein też studiowała w Ameryce. Gdy miała pięć lat,
wyjechała z rodzicami z Libanu. Dzisiaj jest bardziej Amerykanką niż
Libanką, ale kraj, na którego fladze widnieje cedr, tak piękny jak ten,
który rośnie przed szkołą Noury, nadal jest jej bliski. Pracę magisterską
na temat emancypacji kobiet w krajach Lewantu pisała w Wielkiej
Brytanii. Dzisiaj na American University of Sharjah wykłada literaturę
i techniki pisania.
– Czy znam wielu Emiratczyków? Ależ skąd! Chociaż większość
moich studentów pochodzi z krajów arabskich. Nie mam znajomych ani
przyjaciół wśród lokalnych mieszkańców. Rzadko z nimi rozmawiam,
ale właśnie niedawno kolega z uniwersytetu tłumaczył mi, że oni po
prostu boją się ekspatów i ich wpływu. Opowiadał o swojej
osiemnastoletniej córce, która zażądała „poszanowania prywatności”.
Zawiesiła kartkę z takimi roszczeniami na drzwiach. „Jak można
szanować prywatność osiemnastolatki?” – pokrzykiwał zdziwiony
i jedyny wniosek, który przyszedł mu do głowy, to ten, że błędem było
wysłanie córki do międzynarodowej szkoły. „Gdyby jej tam nie zepsuto,
byłaby nadal potulna jak baranek”.
Córka emirackiego naukowca to kolejna młoda kobieta zawieszona
pomiędzy dwiema rzeczywistościami: światem zamkniętej kultury
swojego kraju a tym, co widzi codziennie w internecie i w klasie pełnej
dzieci z całego świata.
– A co ty o tym myślisz? Co myślisz o wykształconych ludziach,
którzy swoje córki najchętniej pozamykaliby w domu? – zadaję pytanie
i przypominam sobie, że Natalie też jest Arabką. Poznałam ją na
zajęciach jogi u tej samej kanadyjskiej instruktorki co Nourę.
– A ty byłaś kiedyś w domu Noury? – odpowiada pytaniem na
pytanie.
– Nie, nigdy. Wiele razy spotykałyśmy się w restauracjach,
chodziłyśmy do Luwru. Nieraz sugerowałam, że z przyjemnością
zobaczyłabym pięknie zaprojektowane przez nią mieszkanie i ogród,
zawsze jednak słyszałam wymijające odpowiedzi.
Ale opowiadam Natalie o innej swojej wizycie. To był wystawny iftar
u córki jednego z ministrów Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
W czasie ramadanu, po całym dniu postu, o zachodzie słońca Arabowie
zasiadają do stołów uginających się od ryżu z baraniną i kurczakiem.
Córka ministra zaprosiła na kolację dwie dziennikarki i jedną córkę
prezydenta Emiratów. Ta ostatnia jest jej sąsiadką. Jej dom z akwarium
wbudowanym w zewnętrzną ścianę znajduje się w pobliżu. Zanim
jednak mogłam usiąść do kolacji, sprawdzono, czy jestem osobą
zamężną. Żadna szanująca się Emiratka nie zaprosi do domu panny. Nie
mogę opowiedzieć nic więcej, bo poproszono mnie o dyskrecję, więc po
raz drugi pytam Natalie, co myśli o życiu emirackich żon i córek.
– Gdy tu przyjechałam, uważałam, że życie tutejszych kobiet jest
niesprawiedliwe i smutne. Ale dzisiaj podchodzę do tego z większym
zrozumieniem. Postrzegam to jako nie opresję, ale przywiązanie do
tradycji. To ciekawe, bo w innych arabskich krajach, na przykład
w Libanie czy Egipcie, walka o prawa kobiet została zainicjowana przez
same Arabki. Moje rodaczki już w XIX wieku zaczęły walczyć o swoje,
a tyle mają jeszcze do zrobienia. Właściwie o wiele spraw muszą
upominać się na nowo.
– A tutaj? Widzisz jakąś różnicę?
– Te zmiany mają różne źródła. Libanki i Egipcjanki same dojrzały do
decyzji. Tu źródłem liberalizmu są przyjezdne ekspatki, a także
technologia i internet. Emiratki zaczęły wyjeżdżać na wakacje albo na
studia. Będąc w Europie czy Stanach, przyglądały się życiu tamtejszych
kobiet. Ale nie wydaje mi się, że są gotowe na prawdziwą zmianę.
Większość z nich jest z tym wszystkim autentycznie szczęśliwa –
dywaguje Natalie. – W Emiratach bardzo szanuje się na przykład zdanie
matek. Każda mama ma tu mocną pozycję w rodzinie. To daje poczucie
władzy. Do tego mogą jeździć samochodami, spotykać się
z koleżankami, chodzić do sklepów i wielu z nich to wystarcza. Czasem
zdejmują abaję albo nie zapinają jej do końca. Włożą szarą zamiast
czarnej albo taką z kryształkami Swarovskiego. Akceptują ten stan
rzeczy. Oczywiście mówię o większości, nie o twojej Nourze. Może się
zdziwisz, ale nigdy nie spotkałam Emiratki, która narzekałaby na to, jak
tu wszystko jest poukładane. A wiemy, że takie osoby oczywiście
istnieją. Może to się bierze też z tego, że ludzie rzadko krytykują to, co
nazywają swoim domem. A my nie możemy oceniać wszystkiego tylko
z naszej perspektywy.
– Czego uczysz swoją córkę? – dopytuję, gdy kelner przynosi
rachunek za kawę.
– Pokazuję jej, jakiego szacunku powinna wymagać od innych. Ale
uczę też, jakiego szacunku oczekuje się od gości, którzy przyjeżdżają do
obcego kraju. To najgorsza rzecz, gdy narzucamy swoją wolność innym.
Ale byłoby najlepiej, gdyby wolność tutejszych kobiet zależała od nich
samych. Mogłyby wtedy albo nosić abaję, albo jej po prostu nie
zakładać.
Noura ma trzydzieści cztery lata i wcale nie uważa się za starą pannę.
Innego zdania są jej kuzynki, ciotki, a nawet mama. Gdyby nie poszła do
międzynarodowej szkoły i nie wyjechała do Stanów, już dawno miałaby
męża, pewnie dwójkę dzieci i święty spokój od krewnych, którzy bez
przerwy pytają o przyszłego oblubieńca. Zresztą już raz odmówiła
zamążpójścia. O jej rękę starał się kuzyn. Jest takie ładne arabskie
określenie „sprawdzać, jak bije serce”. Kuzyn sprawdzał, czy serce
Noury bije dla niego. Nie bije. Ona nawet go lubi. Zawsze lubiła.
A rodzina powtarzała: Noura pewnego dnia poślubi Ahmeda. Gdy miał
dziewięć lat, powiedział, że kuzynka go nie interesuje, bo za dobrze
mówi po angielsku. Dzisiaj Ahmed też zna angielski i pewnie dlatego
zmienił zdanie. Ale Noura też zmieniła. Uważa, że ślub wewnątrz
rodziny to coś niewłaściwego.
– Chciałabyś usłyszeć o ślubach w mojej rodzinie? Proszę bardzo:
mąż pierwszej kuzynki wypatrzył ją w czasie rodzinnego pogrzebu.
Drugiej kuzynce jej mama znalazła męża na ślubie kuzynki trzeciej.
Dlatego mamy obowiązek chodzić na śluby, pogrzeby i inne
uroczystości. Mąż pierwszej siostry zobaczył ją, a właściwie jej oczy, bo
przecież ubrana była w abaję, w okienku bankowym. Właśnie
przyjmował zlecenie, spojrzał zza okienka i zapamiętał nazwisko,
którym dziewczyna podpisała dokumenty. Kilka dni później jego mama
zadzwoniła do naszej mamy i wszystko odbyło się jak zwykle. Zwyczaj
aranżowania ślubów to nie tylko nasza tradycja. Podobnie jest przecież
w Indiach czy Pakistanie. Przekonanie, że młodzi nie powinni się
widzieć przed ślubem, nie ogranicza się tylko do muzułmanów. Ale
nawet tę tradycję można obejść. Ostatnio kolega z pracy opowiadał mi,
jak siedział w salonie swojej przyszłej żony i pękał ze śmiechu, bo
musiał udawać, że się nie znają. A znają się i spotykają od dawna, tylko
teraz mama chłopaka poszła do tamtej rodziny z propozycją zaślubin.
I dlaczego się dziwisz, że wykształcona matka, która wysłała swoje
dzieci na zagraniczne studia, miałaby postąpić inaczej? Kiedyś
wystarczyło, że muzułmanka poślubi muzułmanina. Dzisiaj to za mało.
Muzułmanka z Emiratów musi mieć męża z Emiratów. A ja poznałam
chłopaka z Jemenu. Kochamy się, a moja mama mówi „nie”. Dlaczego?
A dlaczego ma tak nie mówić? Nie przekonuje jej nawet fakt, że
znalezienie dobrze wykształconego Emiratczyka, który nie ma jeszcze
żony, to dzisiaj prawdziwy problem – podsumowuje Noura.
Ten problem dostrzega też państwo. Rozwiązanie, jakie proponuje,
jest dość radykalne. Każdy Emiratczyk, który pojmie za drugą żonę
Emiratkę... dostanie dom i pożyczkę. Dyskusja na ten temat zaczęła się
kilka lat temu. Pomysł podzielił kraj i opinię publiczną. Wiele kobiet,
łącznie z Emiratkami na eksponowanych stanowiskach, było absolutnie
temu przeciwnych. Ale koncepcja znowu odżyła i w październiku 2020
roku dyskutowano o niej w kręgach rządowych. Problem polega na tym,
że skoro wszystkie emirackie kobiety powinny mieć męża Emiratczyka,
a mąż Emiratczyk może poślubić cudzoziemkę, to, jak mówi Noura, tych
Emiratczyków zaczyna brakować. Dla kobiety poślubienie
obcokrajowca, na przykład Jemeńczyka czy Irakijczyka, oznacza, że jej
dzieci otrzymają emirackie obywatelstwo dopiero po osiągnięciu
pełnoletniości. A z kolei Emiratczyk, który chce poślubić drugą, trzecią
albo czwartą żonę, musi być bardzo bogaty. Dlatego rządzący chcą nieco
ulżyć swoim poddanym. Każda z żon, według obowiązującego prawa,
powinna być traktowana w ten sam sposób co pozostałe. Podarek dla
jednej skutkuje koniecznością kupienia prezentu dla drugiej, trzeciej
i czwartej. Do tego dochodzi mahr, czyli dar ślubny, który kobieta
otrzymuje od przyszłego męża, i sam ślub, którego koszt w Emiratach to
średnio 638 tysięcy dirhamów, czyli niemal tyle samo złotych, co
w 2017 roku precyzyjnie wyliczyli naukowcy z Zayed University.
Zgadza się, każda kolejna żona to niemała inwestycja.
– To wszystko jest bardzo skomplikowane. Trudno znaleźć złoty
środek między ochroną obyczajów sprzed wieków a zdrowym
rozsądkiem. Tradycja i nowoczesność nie chodzą ze sobą pod rękę –
skarży się Noura. – Mój kraj chwali się, że wzmacnia rolę kobiet, że
mamy pierwszą w krajach arabskich przewodniczącą parlamentu, że
ministrem kultury jest kobieta, i to wszystko prawda. Mamy też jednak
aranżowane małżeństwa tylko z Emiratczykami, a do tego połowa kobiet
nadal nie pracuje i siedzi w domu. Czy to nie są sprzeczności? – pyta.
Nikt tak jak ona nie wie, że takie zmiany wymagają czasu. Zwłaszcza
jeśli kobiety same są konserwatywne i tradycyjnego podejścia wymagają
od córek.
– Nie da się zmienić świata z dnia na dzień – kończy Noura.
Pewnie już nigdy nie zobaczę domu Noury. Nie dowiem się, czy
architektka ustawiła w rogu pokoju krzesło Franka Gehry’ego.
Instynktownie wiem, że nie powinnam go tam szukać. Noura utrzymuje
dom, więc nie wydaje pieniędzy na zbytki.
– To ja zarabiam, zmieniam żarówki, obcinam kable wystające ze
ścian i sadzę rośliny w ogrodzie. – Noura lubi powtarzać, że w swoim
domu to ona jest mężczyzną. Czasem ma pretensje, że emirackie
kobiety, także jej mama, wychowują swoich synów na
uprzywilejowanych lekkoduchów. – Musiałabyś kiedyś posłuchać, jak
się kłócimy. Co robię, żeby mój młodszy brat wynosił śmieci. Niby
najzwyklejsza czynność, a i tak tego ani wielu innych rzeczy nie robi. Za
to kuzyn, bywalec zakazanych klubów, jest usprawiedliwiany przez
mamę i nawet najbardziej konserwatywne ciotki. Ile razy słyszałam:
„Zostaw go, to dobry chłopak”. Jasne, że dobry, ale drażnią mnie
podwójne standardy. U nas tak to już jest, że jeśli ktoś zachowuje się
nieobyczajnie, można mu wybaczyć. Pod warunkiem, że spełnia jeden
jedyny warunek: musi być mężczyzną. Gdybym nie utrzymywała
rodziny i nie zarabiała, kto wie, może i mama, i ciotki siłą zamknęłyby
mnie w domu – mówi z pretensją.
Na szczęście Noura, podobnie jak mama Alkaabiego, uwielbia swoją
pracę. Ja też bym lubiła. Emiratka pracuje jako architektka w jednym
z najciekawszych miejsc w Abu Zabi. Masdar City z założenia miało być
pierwszym miasteczkiem, które produkuje więcej energii, niż zużywa.
Inwestycję planowano ukończyć w 2016 roku i za jej pomocą rozsławiać
Emiraty na całym świecie. Na pustkowiu, niedaleko lotniska, usadowiły
się instytuty badawcze, uniwersytet, laboratorium Siemensa, siedziba
Międzynarodowej Agencji Energii Odnawialnej, bezzałogowe
samochody i architektura, która wygląda, jakby przeniesiono ją z filmów
science fiction. Tyle że samo miasteczko nie działa i nadal nie osiągnęło
swoich ambitnych ekologicznych celów. Do tego po godzinie szesnastej,
gdy naukowcy opuszczą instytut, całość przypomina postapokaliptyczną
osadę porzuconą przez mieszkańców. Noura ma nadzieję, że kiedyś to
się zmieni. Wszystko bardzo się przeciąga w czasie, ale właśnie
zaczynają powstawać pierwsze najbardziej ekologiczne budynki
w mieście.
– Gdy wróciłam ze Stanów, przez kilka lat musiałam pracować
w instytucji państwowej. To część umowy z rządem Zjednoczonych
Emiratów, który zapłacił za moje studia. Teraz pracuję tutaj – opowiada,
gdy siadamy w jednej z kilku działających w Masdarze restauracji.
Wśród gości są głównie pracownicy instytutu i studenci. Po drodze
minęłyśmy basen. Jest w nim lazurowa woda, ale niestety nie można się
kąpać. Projektanci zapomnieli o zwyczajach panujących w Emiratach
i zaprojektowali wspólny basen dla kobiet i mężczyzn. Takie mogą
działać na osiedlach, na których mieszkają ekspaci, ale nie w miejscu,
które ma być wzorem dla całego świata.
– Pracuję tu w biurze projektowym, zawsze trzeba coś nowego
urządzić. To duży kompleks i wymaga ciągłych zmian. Dla mnie to
praca marzeń, ale gdy mnie przyjęli, czułam się jak piąte koło u wozu.
To kolejny paradoks i dowód na zachodzące w Emiratach zmiany.
Większość pochodzących z Ameryki czy Europy szefów zatrudnia
Emiratczyków tylko ze względu na nakaz emiratyzacji, czyli przepisy
mówiące o stopniowym zwiększaniu liczby zatrudnionych lokalnych
obywateli. W państwowym sektorze to nawet oczywiste, ale
w prywatnym już nie takie proste, dlatego firmie, która zatrudnia
Emiratczyków, oferuje się liczne ulgi i przywileje. Szefowie w głębi
duszy uważają jednak, że lokalni mieszkańcy przychodzą do pracy
trochę się ponudzić i jak najszybciej wracać do domu. To stereotyp,
z którym trudno walczyć. Pochodzący z Belgii szef Noury na początku
kompletnie pomijał ją przy podziale pracy. Czasem tylko wysyłał
gotowe projekty do przejrzenia. Nie pomagało, gdy mówiła, że chce
pracować. Równo po roku trafił na jej biurko projekt wystroju jednego
z budynków. Jak zwykle tylko do przejrzenia. Na ścianach miały być
wykorzystane elementy roślinne – liście klonu.
Kino przebyło długą drogę, zanim odkryli je dla siebie Emiratczycy. Nie
było emirackich reżyserów, nikt nie kręcił tutaj filmów. Pierwszy film
pełnometrażowy powstał piętnaście lat temu.
– Wyobrażasz sobie, że teraz możemy zgłaszać swoich kandydatów
do Oscara? – wykrzykuje entuzjastycznie Abdulla pod koniec naszej
rozmowy. – Możemy startować w najważniejszym konkursie filmowym
świata. To dla mnie nadzieja i cel, który stał się sensem pracy.
– A czy twojej niezależnej mamie podobał się twój film?
– Mama jest mało ekspresyjna. Jej miłość wyraża się w czynach. Na
premierę zaprosiła najważniejsze kobiety z Fudżajry. Chciałem jej
wysłać trzy bilety. Poprosiła o dwadzieścia pięć. Siedziały, jedna obok
drugiej, na czerwonych fotelach. To była moja publiczność. Gdy
stanąłem na scenie i zobaczyłem je wszystkie, pomyślałem, że to
najbliżsi mi ludzie. Znajome, sąsiadki, ciotki. Z ich dziećmi chodziłem
do szkoły. A mama siedziała w środku i była bardzo dumna.
– Co powiedziała po premierze?
– Nic nie mówiła. Zupełnie nic. Biła głośno brawo. O tematach tabu
nadal się u nas nie rozmawia. Mnie wystarczy, że można je zobaczyć
w tym filmie. Oglądasz, rozumiesz, akceptujesz. Najbardziej bałem się
reakcji mojego konserwatywnego taty. Ojciec jest dyplomatą. Specjalnie
przyleciał na premierę i zadzwonił do mnie po wszystkim. Była druga
w nocy. To nietypowe, bo normalnie chodzi spać długo przed północą.
„Słuchaj, synu, nie śpię i myślę o twoich bohaterach”, usłyszałem
w słuchawce. „Muszę ci powiedzieć, że podoba mi się każda z tych
postaci. Nie znam się na kinie, ale podziwiam każdego z nich. Nie ma tu
nikogo, kogo bym nie pokochał”. Tak powiedział i się rozłączył. To była
najpiękniejsza recenzja, jaką usłyszałem.
Mama i tata Abdulli zaakceptowali miłość kobiety do kobiety, osobę
transpłciową, lekomankę i kobietę z nieślubnym dzieckiem.
– Moim zdaniem to jest właśnie sposób, w jaki sztuka łączy ludzi.
Abdullah nakręcił swój film w Iranie. Wszyscy w Zatoce Perskiej
doskonale wiedzą: Iran nie lubi Emiratów, a Emiraty Iranu.
– Ale to nie znaczy, że pojedynczy Irańczyk nienawidzi Emiratczyka –
dodaje reżyser. – Do tego w moim filmie występuje też Irakijka. Różne
kultury, różni ludzie, nawet ze skonfliktowanych części świata.
W jednym filmie. To dla mnie podstawowe zadanie sztuki.
Ludziom trudno przyjąć poglądy tych, których uważają za wrogów.
Dla jednych będzie to Irańczyk, a dla innych osoba transpłciowa.
Wszystko się zmienia, gdy zobaczysz w tym wrogu drugiego człowieka.
To wystarczy. Człowiek w gruncie rzeczy nie ma problemu z innym
człowiekiem.
14
Wielbłąd
Jedno zdanie
WSTĘP
Ci ekspaci – ten ekspat, Narodowe Centrum Kultury, dostęp: 02.02.2021, bit.ly/3sigiIr
1. PUS TYN IA
Wilfred Thesiger, Arabian Sands, Ajman 2010.
STRON A INT ERN ET OWA HOT EL U BURJ KHAL IFA, DOS TĘP:
02.12.2021, BURJK HAL IFA.AE/EN/STOR IES/
Yasser Elsheshtawy, Temporary Cities: Resisting Transience in Arabia, dostęp:
03.03.2021, bit.ly/3MWJEUQ
Nick Leech, UAE Pavilion at Venice Architecture Biennale Focuses on Sheikh Zayed’s
Low Cost Sha’abi Housing, „The National News”, 4 stycznia 2016, dostęp:
22.03.2021, bit.ly/3sjj3JL
Michał Nogaś, współpraca Anna Dudzińska, Byliśmy w Luwrze Abu Zabi. Wielkie
muzeum między pustynią a zatoką kosztowało miliardy dolarów, „Gazeta
Wyborcza”, 9 grudnia 2017, dostęp: 02.02.2022, bit.ly/3sgoklf
Stephen Graham, Foucault’s Boomerang: The New Military Urbanism, „Open
Democracy”, 14 lutego 2013, dostęp: 22.02.2022, bit.ly/3MRzDYY
12. JAK OTWOR ZYĆ SZPITAL W EMIR ATACH I NIE ZWAR IOWAĆ
Jeremy Williams, Don’t They Know It’s Friday, Dubai 1989.
Kelley International, CIBER Focus: Learning to Live and Work in the Arab World with
Jeremy Williams, materiał wideo, dostęp: 12.03.2022, bit.ly/3kKM7p9
Salma Salim Al Sharhan, dostęp: 12.04.2022, bit.ly/3vNWrmx
All You Need to Know About a Local Partner in the UAE, Shuraa, 5 sierpnia 2020,
dostęp: 12.03.2022, bit.ly/3KVxycV
13. POM IĘ DZY
Rebecca Anne Proctor, Emirati Filmmaker Abdulla Al Kaabi Takes Bazaar Inside his
Jumeirah Home, „Harper’s Bazaar”, 17 kwietnia 2019, dostęp: 03.05.2022,
bit.ly/3LPA59W
Roberta Pennington, Rising Materialism a Threat to Life Satisfaction, Finds UAE
Study, „The National News”, 16 lipca 2017, dostęp: 20.03.2022, bit.ly/390VwGJ
Anna Zacharias, Haneen Dajani, Proposal of Housing Grant for Men Who Take
Second Wives has Divided Opinion, „The National News”, 8 kwietnia 2018,
dostęp: 04.02.2022, bit.ly/3sgOkgc
UAE Mulls Granting Additional Homes to Men Who Take Second Wives, „Memo.
Middle East Monitor”, 28 października 2020, dostęp: 04.04.2022, bit.ly/3FjAS0x
Muslim Women in U.A.E., dostęp: 12.04.2022, bit.ly/3yeVsh3
Gillian Duncan, Hundreds of Emirati Couples Share Marriage Grants Worth More
Than Dh60 Million, „The National News”, 5 lipca 2018, dostęp: 20.04.2022,
bit.ly/3P1bUr6
John Dennehy, The Man Who Turned the UAE’s Desert Green, „The National News”,
29 grudnia 2019, dostęp: 12.04.2022, bit.ly/3M3Hna4
Emirati Women Constitute 50.5% of Total Emirati Population of Dubai, Government
of Dubai, 28 sierpnia 2019, dostęp: 13.02.2022, bit.ly/3LQi9w7
Maan Jalal, An Arab Woman is a Powerful Woman: Abdulla Al Kaabi, „Khaleej
Times”, 15 sierpnia 2017, dostęp: 20.03.2022, bit.ly/3wc211h
Haneen Dajani, Anam Rizvi, Boys and Girls to be Educated Together in Major Shift
for UAE’s Public Schools, „The National News”, 2 lipca 2012, dostęp: 12.03.2022,
bit.ly/3MWUw5a
Bernard Lewis, Co się właściwie stało? O kontaktach zachodu ze światem islamu,
przeł. Jolanta Kozłowska, Warszawa 2010.
Przypisy
[1] Obsypany nagrodami film z 1962 roku w reżyserii Davida Leana, którego główny
bohater przemierza pustynię, by zaatakować turecki fort Akaba.
[2] Autorka prowadziła rozmowę z Ahmedem w 2020 roku.
[3] Elementarna szkoła dla muzułmanów, w której edukacja jest prowadzona na
poziomie podstawowym. Główny nacisk kładzie się na naukę recytacji Koranu.
[4] Obecnie „New York Times”.
[5] Pakt pomiędzy Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, federacją siedmiu
szejkanatów, nazwany Porozumieniem Abrahama, został zawarty 13 sierpnia 2020 roku
pod auspicjami USA. Na jego mocy Izrael i Zjednoczone Emiraty Arabskie nawiązały
stosunki dyplomatyczne.
[6] Po zmianie przepisów w 2020 roku osoba, która straciła pracę, może pozostać
w Zjednoczonych Emiratach Arabskich przez 180 dni. Jeśli nie znajdzie nowej pracy,
musi opuścić kraj. Chyba że posiada tak zwaną Golden Visa. O złotą wizę od 2020
roku występować mogą osoby określane jako te o ponadprzeciętnych umiejętnościach
(naukowcy, lekarze itp.). Złota wiza przyznawana jest również przedsiębiorcom
inwestującym w Emiratach majątek w wysokości powyżej dziesięciu milionów
dirhamów (ponad dziesięć milionów złotych) oraz osobom, które nabyły
nieruchomości o wartości powyżej dwóch milionów dirhamów (ponad dwa miliony
złotych). Złota wiza nie jest w żaden sposób tożsama z emirackim obywatelstwem.
Kolejne zmiany wprowadzono w kwietniu 2022 roku: dotyczą one między innymi
turystów, którzy od października 2022 będą mogli przebywać w Emiratach przez
sześćdziesiąt dni (dotąd tylko przez miesiąc).
[7] Urodzony w Wielkiej Brytanii podróżnik, archeolog, pisarz, tłumacz, dyplomata
i wojskowy (1888–1935). Swoje wspomnienia spisał w książce Siedem filarów
mądrości.
[8] Od stycznia 2022 roku w Zjednoczonych Emiratach Arabskich zmieniono oficjalny
tydzień pracy na czteroipółdniowy. Weekend przypada na pół piątku, sobotę i niedzielę.
Wcześniej wolne były piątki i soboty, a w niedzielę rozpoczynał się kolejny tydzień
pracy. To zasadnicza zmiana, bo teraz niedziela jest dniem wolnym. Jednak załatwianie
interesów w piątek nadal nie należy do dobrej praktyki biznesowej.
[9] W obecnej chwili (kwiecień 2022) po spełnieniu kilku warunków można założyć
firmę z udziałem własnym w wysokości 100 procent.