You are on page 1of 4

Opublikowany 2019-01-22 16:39:24

JIM HOUGAN Piszący także pod pseudonimem John Case Hougan jest współautorem tak znakomitych
thrillerów, jak Kod Genesis i Artysta zbrodni. Sławny pisarz Norman Mailer uznał Kod Genesis za
„mistrzowsko skonstruowany thriller”, jeden z najlepszych, jakie czytał. Powieść w błyskotliwy sposób
łączy śmiałe i kontrowersyjne teorie z dziedziny medycyny i religii z globalną intrygą w stylu Roberta
Ludluma. Podobną mieszankę faktów i fikcji na tematy związane z Kościołem katolickim można odnaleźć
w słynnym, powstałym kilka lat później Kodzie Leonarda da Vinci. Ofiarą wyjątkowo brutalnego
zabójstwa pada w Londynie wybitny specjalista od teorii archetypów Junga, profesor Schidlof, znajdujący
się „pod opieką” agenta CIA Jacka Dunphy'ego. Odwołany do centrali w Langley Dunphy zostaje
zdegradowany i odstawiony na boczny tor. Ma zachować milczenie, o nic nie pytać, ale sprawa nie daje
mu spokoju. Poszukuje informacji w archiwach. Kiedy zdaje sobie sprawę, że grozi mu
niebezpieczeństwo, ucieka do Londynu. Jego tropem podążają zabójcy z Agencji. Wraz z ukochaną
Clementine Jack wpada na trop niewiarygodnego spisku, najpilniej strzeżonej tajemnicy CIA. w który
zamieszane są tak potężne siły i osoby, że agencja wydaje się tylko przykrywką. Łączą się z nim nazwiska
Carla Junga, Ezry Pounda, Johna i Allena Dullesów. Czy mieli coś wspólnego z tajnym Zakonem
Magdaleny, od wieków czuwającym nad dopełnieniem się proroctw zawartych w Apokryfie Magdaleny?
JIM HOUGAN SZYFR MARII MAGDALENY Z angielskiego przełożyła ELŻBIETA PIOTROWSKA Tytuł
oryginału: THE MAGDALENE CIPHER Zdarzenia wydają się następować po sobie ze złowróżbną logiką.
Thomas Pynchon, V Nie ustają w walce do końca, i to ich uszlachetnia. Takim ludziom tą książkę
poświęcam. Jeff Bale Kevin Coogan Gary Horne Pallo Jordan Normal Mailer Ron McRea Robin Ramsay
Ben Sidran Judy Sidran Scott Spencer Joe Uehlein Carolyn, Daisy i Matt Prolog 2 maja 1945 Północne
Włochy Major Angleton płynął przez bezksiężycowe niebo nad Sant’ Ambrogio, zawieszony w
przestworzach nocy na nylonowych linkach pod baldachimem z czarnego jedwabiu. Przed sobą widział
linię ognia płonącego wzdłuż zalesionego pasma wzgórz nad miastem i zastanawiał się, czy wznieciły go
pioruny, czy bombowce. Niewiele więcej widział, jeszcze mniej słyszał, jedynie czuł wiatr. Zbudować
miasto dla Dioce o terasach koloru gwiazd [Ezra Pound. Canto LXXIV (Dioce bywa odczytywane jako
Duce).] Gdy opadał niżej, doleciały go dymne wyziewy palącego się drewna, woń hiacyntów i zapach
sosen alpejskich. Sosny jawiły się jak cienie wybrzuszające się z ciemnego wzgórza, potem nagle znalazł
się tuż nad nimi, by za chwilę zostawić je za sobą gdy spłynął niżej w poprzek stoku. A potem wstrząsnęło
nim przy zetknięciu z ziemią i zapierając się na piętach, walczył z wyrywającym do przodu spadochronem,
póki go nie zwinął. Powietrze było chłodne. Celem majora była popadająca w ruiną duża willa
usytuowana pośród zrytych terasów na stoku powyżej miejsca, w którym wylądował. Żółte światło
sączyło się z okien, rzucając złoty blask na zaniedbane winnice rozciągające się we wszystkie strony.
Major Angleton wyjął czterdziestkępiątkę i szedł pod górę, aż poczuł pod nogami chrzęst żwiru, co
znaczyło, że jest na podwórzu. Przeciął je na skos, podszedł do okna i zerknął przez szpary w okiennicy.
Człowiek, którego miał znaleźć, napiętnowany w ojczyźnie, znienawidzony w Europie, poeta o
niezmierzonych talentach i zaciekły prześladowca Żydów, siedział w bibliotece przy zniszczonym przez
komiki stole, otoczony książkami. Przy świetle lampy naftowej pisał coś w oprawnym w skórę wielkim
notesie wyglądającym jak pamiętnik. Za nim, na ścianie z popękanym tynkiem, wisiał przekrzywiony
obraz Poussina, piękny mały olej w taniej drewnianej ramie. Delikatny powiew przyniósł zapach wisterii i
major Angleton uświadomił sobie nagle, że wstrzymywał oddech, choć nie mógłby powiedzieć jak długo.
Dłoń trzymająca broń była lepka od potu. Odszedł od okna, podszedł do wejścia, wciągnął do płuc zimne
nocne powietrze, pchnął drzwi i wkroczył do środka. Poeta podniósł wzrok zaskoczony nagłym widokiem
uzbrojonego mężczyzny. Ale gdy przyjrzał się twarzy żołnierza, zaskoczenie ustąpiło miejsca
niedowierzaniu. — Jim? — zapytał. Angleton skinął głową. — Cóż... jesteś tu po to, by mnie aresztować?
Angleton potrząsnął głową. W ustach miał sucho. — Sterniku — powiedział, klękając na jedno kolano i
opuszczając wzrok. — Maestro di color che samo... . [Mistrz[u] tych, którzy wiedzą... (Dante. Boska
Komedia, Piekło. 4, 131) — o Arystotelesie.] 8 maja 1945 OD: 15. Grupa Armii 92. Dywizja OSS, X-2 DO:
Głównodowodzący śródziemnomorskiego teatru działań PODPISANO: mjr James J. Angleton.
Amerykański pisarz w cywilu EZRA LOOMIS POUND, wspomniany w depeszy FBI nr 1723, oskarżony o
zdradę stanu przez wielką ławą przysięgłych, został schwytany przez włoskich partyzantów 6 maja w
Sant’ Ambrogio. Przetrzymywany jest w Dyscyplinarnym Ośrodku Szkoleniowym MTOUSA
[Mediterranean Theatre of Operations United States Army — śródziemnomorski teatr działań podczas II
wojny światowej.] do czasu otrzymania dalszych dyspozycji. Podjęto wszelkie środki bezpieczeństwa, by
nie dopuścić do ucieczki lub samobójstwa. Żadnej prasy. Żadnych przywilejów. I żadnych przesłuchań. 1.
13 grudnia 1998 Londyn Dunphy, na wpół obudzony, odwrócony plecami do Clementine, skulił się w
ciepłej pościeli. Wyczuwał chłód pokoju, witało go szare londyńskie światło przesączające się przez okna
niczym chmura. Trudno zgadnąć, jaka to pora. Wczesny ranek. A może późny. Albo popołudnie. W
każdym razie sobota. Wymamrotał coś, że czas wstać (a może jeszcze nie), i słuchał, czy Clementine mu
odpowie. — Mmm — zamruczała, po czym wygięła plecy w łuk i odturlała się od niego. — Śni mi się...
Usiadł, wydając cichy jęk skargi i mrugając powiekami, żeby się rozbudzić. Opuścił nogi na podłogę,
przetarł oczy i wstał. Clementine kwiliła i pomrukiwała z tyłu za nim, gdy trzęsąc się, maszerował po
zimnej podłodze do łazienki, gdzie umył zęby i pospluwał. Nabrał w skulone dłonie lodowatej wody z
kranu i zanurzył w niej twarz. — Jezu! — wyrwało mu się z krtani. Powtórzył zabieg. — Chryste! —
wyszeptał i biorąc głęboki oddech, potrząsnął głową jak pies. Mężczyzna w lustrze miał trzydzieści dwa
lata i szerokie kwadratowe bary. Sześć stóp wzrostu, zielone oczy i proste czarne włosy. Oczy połyskiwały
do niego z odbicia w lustrze, gdy ociekając, ściągał z suszarki ręcznik. A potem przycisnął twarz do
puszystej wypukłości białych liter. Dolder Grand. W tym momencie przypomniał sobie: obiecał
Luksemburgowi, że wyśle faks do Credit Suisse z zapytaniem o przelew zagraniczny, z którym coś się
stało. Nie ma sensu się golić, pomyślał. Był weekend. Pobiegnie do pracy, wyśle faks, odwali trochę
papierkowej roboty i wróci metrem do domu akurat na lunch. Przeszedł z powrotem do sypialni, wyjął z
komody znoszoną bluzę i wciągnął ją przez głowę. Clementine leżała w pozycji embrionalnej, pozwijana
pościel nie okrywała jej zbyt dokładnie. Jej twarz miała zagadkowy wyraz, usta były lekko rozchylone.
Dunphy stał przez chwilę w chłodzie cichego pokoju, podziwiając jej nieskazitelną karnację — papierową
biel skóry, lekko muśniętą zaróżowieniem, w obramowaniu kaskady ciemnych loków. Przemknęło mu
przez głowę, że chętnie kochałby się z nią teraz, ale chłód zrobił swoje. Dygocząc, wciągnął dresowe
spodnie i białe skarpety, po czym wsunął stopy w buty do joggingu. Zawiązując sznurowadła, nie
spuszczał wzroku z miękkiego łuku bioder pod nakryciem. Clementine zmieniła pozycję, przewróciła się
na plecy. Dunphy wyprostował się. Może później — chyba że, co było prawdopodobne, ona pójdzie do
swojego mieszkania. Westchnął głęboko, gdy zamykał za sobą drzwi. Bieganie było dla niego ważne. Choć
dobrze mu się żyło w Londynie, towarzyszyło mu stale napięcie nerwowe i niepokój nigdy go nie
odstępował. Ciągły lekki stres i nieco podwyższony poziom adrenaliny były konsekwencją — wiedział to
— funkcjonowania dzień po dniu w tandetnym przebraniu narzuconym przez fałszywą tożsamość. Więc
biegał. Pięć razy w tygodniu, około sześciu mil dziennie, tym samym szlakiem ze swojego mieszkania w
Chelsea, obok barek mieszkalnych przy Cheyene Walk, wzdłuż Embankment i przez Albert Bridge. To był
niemiły odcinek trasy. Nawet w sobotni poranek powietrze było ciężkie od spalin, jezdnie zatarasowane
przez trucks — brytyjska nazwa ciężarówek to lorries, poprawił sam siebie — i przez taksówki. Do
pokonania miał tuzin przecznic, zanim docierał do Embankment, i biorąc to wszystko pod uwagę, wybrał
sobie dość niebezpieczny sposób dbania o kondycję. Mimo że od roku był w Anglii Dunphy instynktownie
spoglądał w lewo, by sprawdzić, czy coś nie jedzie, a auta nacierały na niego z rykiem klaksonów z prawej
strony, rzecz jasna. Za to środkowa część trasy była urocza. Wiodła przez Battersea Park, wzdłuż
południowego brzegu Tamizy, obok niezwykłej pagody. Dalej wśród drzew mieścił się naturalny wybieg
dla zwierząt, zbyt uroczy, by nazywać go zoo. Trzymano tam jelenia azjatyckiego, dzikie owce i stado
walabii wyglądających zupełnie jak prehistoryczne króliki. W ciszy i mroku wczesnego poranka walabie
przywiodły mu na myśl posągi z Wyspy Wielkanocnej, podobnie jak one nieruchome na tle stoku,
patrzące na niego z góry z kamienną obojętnością. Dunphy uśmiechał się, mijając zwierzęta, biegł lekko z
uczuciem samozadowolenia narastającym z każdą przebytą milą. To był półmetek jego biegu, gdzie
zwykle zawracał i tą samą drogą ruszał na powrót do domu. Dzisiaj jednak miał biec dalej przez park do
Chelsea Bridge, na drugą stronę Tamizy aż do Millbank i w kierunku swojego biura w Gun House.
Pokonywanie codziennie tej samej trasy było niezgodne z zasadami sztuki szpiegowskiej, ale w końcu to
Londyn, a nie Bejrut. Biegnąc przez park, był całkiem spokojny, nie tylko jako on sam, Dunphy, ale też jako
ten, w którego się wcielił. Lekka mgiełka, która wprawdzie nie przechodziła w deszcz, wystarczyła, by
nasączyć mu wilgocią bluzę. Słuchał swojego oddechu i krążył myślami wokół Clementine. Pierwszy raz
zobaczył ją trzy miesiące temu, za kasą w księgami na Sicilian Avenue. W antykwariacie o śmiesznej
nazwie — Skoob. I choć Dunphy nie należał do tych, którzy zaczepiają kasjerki w księgarniach, od
pierwszego wejrzenia wiedział, że jeśli z nią nie porozmawia (albo nie poderwie jej, jakby rzekł wprost
Merry Kerry1, [Wesoły Kerry.] czyli jego irlandzkie wcielenie), nigdy sobie tego nie wybaczy. Nie chodziło
o to, że była piękna lub miała najdłuższą szyję, jaką kiedykolwiek widział. To nie tylko to, powiedział
sobie. Było coś jeszcze, ta słodka naiwność, która wzbudziła w nim poczucie winy, bo musiał wystąpić pod
przykrywką, więc gdy wyszeptała jego imię, to nie było jego prawdziwe imię, lecz przybrane. Wynagrodzi
jej to jakoś, mówił sobie, choć nie bardzo wiedział, w jaki sposób. Już przy Grosvenor Road, z myślami w
rajskim ogrodzie między pępkiem a kolanami Clementine, Dunphy spojrzał w lewo i... wtargnął na
jezdnię, uruchamiając orkiestrę klaksonów i piszczących hamulców, co poderwało go do odruchowego
sprintu. Kolumna samochodów, taksówek, autobusów i ciężarówek nadjeżdżających z prawej gwałtownie
się zatrzymała i rozległy się przekleństwa. Dunphy pomachał kierowcom, grożąc czy przepraszając, i biegł
dalej zły na siebie za nieuwagę. Musisz być ostrożny, pomyślał. W twoim zawodzie niezwykłe łatwo o
niemiłe niespodzianki. 2. Dunphy dokładnie wiedział, co i kiedy przyprawia go o dreszcz niepokoju.
Siedział przy swoim biurku przed monitorem komputera i pisał list do Credit Suisse, gdy rozdzwonił się
telefon: krótkie, urywane, wściekłe impulsy, które przypomniały mu, że jest w Anglii, a nie w Stanach.
Podnosząc słuchawkę do ucha, Dunphy usłyszał drżący głos Tommy’ego Davisa na tle lotniskowych
komunikatów o odlotach. British Airways, lot 2102... — Ja...ack? — pytał Tommy. To wtedy, dokładnie
wtedy, Dunphy poczuł przechodzące po ciele ciarki. Początkowo delikatne. ...do Madrytu. — Ja...aa...ack?
Chryste, pomyślał Dunphy. Trzy sylaby ze wznoszącą się intonacją. No to mamy pasztet. Syrian Arab
Airlines... Nawet gdyby Tommy mówił normalnie, nie było powodu, żadnego dobrego powodu, żeby
dzwonił. Skończyli robotę i Tommy dostał zapłatę. Na tym powinien być koniec. — Jack! Na miłość boską!
Odezwij się do mnie! Jesteś tam, stary? — Jestem. Co się stało? — Mamy drobny problem — powiedział
Tommy, powściągliwie, bezbarwnie, z wyraźnym irlandzkim akcentem. — Sam dopiero o tym usłyszałem.
Przed godziną. — Rozumiem — odparł Dunphy, wstrzymując oddech. — A co to za mały problem, który
poniósł cię aż na lotnisko? — Sam możesz posłuchać. Mówią o tym w BBQ — To już nie były ciarki, bo
nagle Dunphy poczuł się tak, jakby obdzierano go ze skóry i siedział niczym zewłok na obrotowym krześle
od Harrodsa. Głęboki wdech. Dwa razy zamrugał powiekami, poprawił się na krześle i przysunął usta do
mikrofonu słuchawki. Już siedział nienagannie wyprostowany, głos miał cichy, chłodny. — Tak się składa,
że nie mam w biurze radia. O czym mówimy? O co chodzi? — O naszego profesora. — Co z nim? —
Biedny człowiek... Obawiam się, że został ranny. — Został ranny. — To znaczy. . nie żyje. — Czy to był
wypadek, Tommy? — Wypadek? Nie, raczej nie. Nie w takich okolicznościach. Nie, skoro ma odcięte
jaja... nie sądzę. — Jaja... — Muszę zdążyć na samolot. Gdybyś mnie potrzebował, będę pił w barze
Frankiego Boylana. Tam możesz mnie złapać. Potem zapadła cisza, a Dunphy nie poczuł się najlepiej.
Francis M.S. Boylan był twardym facetem, który odsiedział w Maze za serię napadów na bank
zorganizowanych z Tommym. Nie wiadomo, czy te napady miały podłoże polityczne, czy nie (policja
określiła je jako zbieranie funduszy dla IRA), ale Boylan zdołał odłożyć z tego dość na kupienie małego
biznesu. Baru z widokiem na plażę nudystów, w Playa de las Americas, na południowym wybrzeżu
Teneryfy. Tommy i jego kumple zaszywali się u niego, gdy nie byli w stanie poradzić sobie z problemami
— to znaczy, gdy nie dało się ich rozwiązać przy pomocy prawników albo za pomocą broni czy pieniędzy
(lub kombinacji tych trzech metod). Krótko mówiąc, Broken Tiller był schronieniem na Atlantyku,
dwieście mil od wybrzeża Afryki i prawie tysiąc na południe od Skały Gibraltarskiej, czarna dziura w
dwudziestym wieku. Diabli nadali, pomyślał Dunphy. Kanary. Teneryfa. Jego jaja. Ścisnęło go w żołądku,
skręciło, ścisnęło raz jeszcze. BBC o tym mówi. Bezwiednie ogarnął wzrokiem pokój. Trzecie piętro bez
windy, obskurna reduta wśród brudów Millbank. Ale ją lubił. Widok za oknem skropionym deszczem był
ponury i przygnębiający: ceglana ściana, skrawek szarego nieba, łuszczący się, wyblakły billboard. Napis:
ROTHMANS CIGARETTE. Dunphy rzucił palenie prawie rok temu, ale w górnej szufladzie biurka miał,
zapamiętał to, paczkę zwietrzałych silk cuts. Bez zastanowienia wyciągnął z niej papierosa. Zapalił i
zaciągną...

You might also like