Professional Documents
Culture Documents
MATEI BRUNUL
Przełożyła
Radosława Janowska-Lascar
Wrocław 2014
Tytuł oryginału
Lucian Dan Teodorovici Matei Brunul
Redaktor prowadzący
Ludmiła Koza
Redakcja
Aleksandra Ziemlańska
Korekta
Urszula Włodarska
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Bartosz Harlender
ISBN 978-83-934672-2-8
ISBN 978-83-7977-055-7
Wydawnictwo AMALTEA
51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998
e-mail: wydawnictwo@amaltea.az.pl, www.amaltea.az.pl
Budynki widoczne stąd, z mostu Trancu, błyszczały. Gdy patrzyło się w kierunku
nowych bloków, to miało się wrażenie, że nawet zamarznięte grudy marcowego
śniegu, przykrywające błoto na ulicach i alejach, zachowały pierwotną biel
i puszystość. Wydawało się nawet, że śnieg opatulał miasto, którego budowle –
przynajmniej tutaj – bardzo różniły się od tamtego szarego gmaszyska –
budynku, gdzie przez kilka miesięcy – prawie przez rok, Brunul zbierał swoje
wspomnienia. Wygląd tamtej budowli odkrył zdumiony dopiero po wyjściu na
zewnątrz. Stanął wtedy oniemiały, a Bazylek długo zwisał mu bezwładnie
z prawego ramienia.
Teraz jednak Bazylek kołysał się lekko pod sklepieniem mostu.
Teraz, tak samo jak wtedy odrętwiały widokiem, Brunul stał z rozbieganymi
myślami, nie mogąc zebrać ich w jakąkolwiek frazę, jakąkolwiek ideę. A potem
czyjaś ręka na jego ramieniu. Odwrócił się. Bazylek zaczął poruszać się
chaotycznie pod mostem, a następnie podniósł się kilkadziesiąt centymetrów,
może nawet jakieś pół metra. Milicjant przechylił się przez balustradę, popatrzył
na trzęsącą się marionetkę, a następnie znów na Brunula.
– Pytałem, co tu robisz.
Wiedział, że musi odpowiedzieć. Drżał nie z zimna, lecz ze strachu. Wiedział,
że musi się odezwać, bo przydługie milczenie zdenerwuje milicjanta. Żadna myśl
nie chciała jednak w tym momencie zamienić się w słowa.
Odwrócił się do balustrady i pokazał na Bazylka, jakby coś wyjaśniając. Cisza.
Milicjant również popatrzył w dół, a potem znów na Brunula. Ten zaś, po kilku
następnych krępujących chwilach ciszy, otworzył w końcu usta. Otworzył je, ale
powiedział coś, czego nie powinien był mówić.
– Wyszedłem z nim na spacer.
– Na spacer – prychnął milicjant. – Jesteś nienormalny czy jak…? Z lalką na
spacer?!
– Dziś jest niedziela – dodał natychmiast Brunul, jakby to wszystko
wyjaśniało.
Każdej niedzieli wychodził z Bazylkiem – to chciał powiedzieć.
Nikt mu wtedy nie przeszkadzał, ludzie na ulicy, którzy wcześniej myśleli, że
jest wariatem, zdążyli się już przyzwyczaić. Raj nie był doskonały, ale jeżeli
wiedziało się, jak w nim żyć, nie był problematyczny.
Brunul nauczył się nie zwracać uwagi na dorosłych chichoczących czy wręcz
otwarcie śmiejących się na jego widok, ani nawet na dzieci, które czasami go
przezywały lub rzucały w niego różnymi przedmiotami. Z milicjantami jednak
było trudniej.
Kilka miesięcy temu dwóch zatrzymało go dokładnie naprzeciwko
Państwowego Teatru Lalek, gdzie pokazywał Bazylka dzieciom wychodzącym
z przedstawienia.
W niedzielę Brunul miał wolne, pracowali wtedy jedynie aktorzy. Działo się
to w czasie, kiedy jeszcze bał się zapuszczać w miasto, więc w swój wolny dzień
przychodził przed bramę budynku teatru, na dziedzińcu kościoła katolickiego
czekał na wyjście dzieci i pokazywał im wtedy Bazylka. Później jednak
zrezygnował z tego zwyczaju, gdy coraz więcej dzieci zaczęło zarzucać mu, że
jego lalka nie porusza się i nie mówi, na przykład tak jak lalki widziane chwilę
temu na scenie.
Tamtej jednak niedzieli nie zdążył jeszcze poczuć się urażony i bezużyteczny
ani nie zdążył rozpłakać się w kawalerce, rozmawiając o swoim rozgoryczeniu
z Bazylkiem, który oparty o poduszkę na łóżku słuchał go milcząco i bez wyrazu.
Wtedy Brunul miał jeszcze nadzieję, że oczaruje dzieci. Kiedy pojawiały się
pierwsze oznaki niezadowolenia, kiedy mali widzowie zaczynali komentować, że
prawdziwa lalka porusza się sama i nie potrzebuje, żeby jakiś człowiek trzymał ją
za nogi i nimi machał, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dlatego znieruchomiał
pochylony, podniósł lekko Bazylka, którego nogi zawisły w próżni, ścisnął go
w pasie prawą ręką i wlepił wzrok w zdziwione lub nawet rozczarowane twarze
trojga lub czworga dzieci i ich rodziców. A potem, gdy jedno z dzieci złapało
mamę za rękę i zażądało, aby poszli, bo ta lalka nie umie mówić, poruszać rękami
i nogami, i jest tylko kawałkiem drewna i niczym więcej, Brunul, ogarnięty
paniką, nagle zaczął wydobywać z siebie głos i przekazywać ustom myśli, które
zdawały się przychodzić znikąd, tak jakby je recytował – myśli bez życia, bez
intonacji, niepasujące zupełnie do rozmowy z dziećmi. Myśli o duszy marionetki.
Mechanicznie, prawie na jednym oddechu, jak gdyby się bał, że ktoś mu przerwie
albo wyrazi sprzeciw. Mówił, jakby za coś przepraszał albo coś wyjaśniał. Lub po
prostu mówił do nich, ponieważ odczuwał potrzebę powiedzenia czegoś,
zapełnienia dziury spowodowanej bezładnymi ruchami marionetki.
„Każda marionetka ma duszę”, tak rozpoczął wtedy wystąpienie przed
Państwowym Teatrem Lalek. „Tylko trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje się
wewnątrz, prawdopodobnie tak samo jak u ludzi. Z pewnością jednak są i tacy,
którzy będą chcieli nadać duszy inną nazwę, a zatem nazwijmy ją może środkiem
ciężkości. Każdy ruch marionetki opiera się na środku ciężkości. Jeśli się nim
odpowiednio porusza, wyczuwa aż do utożsamienia się z nim, to pozostałe części
lalki, będące jedynie dźwigniami i wahadłami, poruszają się po linii wyznaczonej
przez jej środek ciężkości. Siła przyciągania ziemskiego spełnia swój obowiązek.
U człowieka dusza jest niewiadomą. Ale duszę marionetki łatwo odnaleźć, to jest
właśnie ów środek ciężkości. On dyktuje ruch, działanie, praktycznie rzecz biorąc
– dyktuje życie marionetki. Życie marionetki jest w rękach marionetkarza. Nigdy
nie będziesz mógł poruszać lalką i sprawić, aby żyła tak, jak chcesz, jeżeli nie
nauczysz się kontrolować dogłębnie jej duszy, niezależnie od miejsca, w którym
się ona znajduje. Dusza albo środek ciężkości…”
Przerwał wtedy nie dlatego, że zobaczył dwóch milicjantów zbliżających się
do grupy, ani nie dlatego, że zbyt pretensjonalne i sztuczne słowa w końcu i jemu
wydały się nieodpowiednie dla takiej publiczności. Przerwał, gdyż po prostu nie
wiedział, co ma dalej mówić. Gwałtowna cisza – i dopiero wtedy mężczyźni
w mundurach podeszli do niego. Jeden z nich, prawdopodobnie zwierzchnik,
wziął Bazylka do ręki, przyjrzał mu się, potem przekazał go drugiemu i zażądał
okazania dokumentów. Brunul nie miał ich przy sobie. Powiedział, że pracuje
w Państwowym Teatrze Lalek jako opiekun. „Opiekun czego?” „Lalek”. Nie
uwierzyli mu albo nie zrozumieli, co to może być za zawód. „Więc nie jesteś
aktorem”, milicjant, który wydawał się szefem, zmarszczył czoło. „I urządzasz tu
jakieś pokątne przedstawienia? Bierzesz od dzieci pieniądze poza obrębem
instytucji?”
Jeszcze tego samego dnia członkowie zespołu aktorów lalkarzy podpisali nie
tylko osobne deklaracje, ale również zbiorową petycję, w której gwarantowali, że
Brunul nie urządzał przedstawień we własnym interesie i na pewno nie z chęci
zarobku. Dyrektor teatru zaprosił milicjantów do swojego biura, najpierw dał im
przepis na kawę z rumem, którą ich poczęstował – dwie filiżanki ciemnego płynu
na trzy filiżanki kawy, a do tego nie więcej niż cztery łyżki cukru – a następnie
wyjaśniał przez pół godziny albo nawet dłużej całą sytuację Brunula.
Sprawa jednak została załatwiona tylko częściowo – milicjanci dali się
przekonać, by na posterunek zabrać jedynie Bazylka, aż do wyjaśnienia sytuacji.
Wyjaśnienie nastąpiło po dwóch dniach, kiedy to Brunul, po stracie lalki
niewychodzący w ogóle z domu, został wezwany do podpisania jakichś papierów
bez możliwości ich przeczytania i w końcu otrzymał marionetkę bez
dodatkowych słów. A nawet bez żadnego ostrzeżenia na przyszłość. Chociaż
sprawa została załatwiona i nie pociągnęła za sobą innych konsekwencji,
wydarzenie to napełniło Brunula strachem.
I gdy teraz, stojąc przed obliczem przysadzistego, grubego, czerwonego na
twarzy milicjanta oczekującego odpowiedzi, przypominał sobie poprzednie
zdarzenia, wystraszył się ponownie.
– Dokumenty do kontroli – zamruczał przedstawiciel władzy, a zmarszczki
na jego czole nie zniknęły wraz z pojawieniem się krótkiego, wzgardliwego
uśmiechu towarzyszącego pomrukowi. – Co ty nie powiesz, wyszedłeś z lalką na
spacer – parsknął. – Jakby to był twój pies, co tu dużo gadać…
Brunul spojrzał przed siebie, a potem za siebie. Byli tylko oni. Oni dwaj
i Bazylek. Powoli zaczął nawijać sznurki na krzyżak, a kiedy głowa marionetki
pojawiła się przy balustradzie, przyciągnął ją do piersi opiekuńczym gestem
dyktowanym nie rozumem, ale instynktem. Następnie zaczął mówić, tak samo
nieodpowiednio jak wtedy przed dziećmi, tym samym głosem bez intonacji, jak
gdyby recytował coś z pochyloną głową, patrząc na Bazylka, a nie na milicjanta:
– Każda marionetka ma duszę. Tylko trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje
się wewnątrz, prawdopodobnie tak samo jak u ludzi. Z pewnością jednak są
i tacy…
– Powiedziałem, że chcę zobaczyć twoje dokumenty – człowiek w mundurze
przerwał mu podniesionym głosem. – A może masz ochotę, żebym poszukał u
ciebie jakiejś duszy, co? – Milicjant pokazał pięść.
Brunul podniósł prawą rękę w geście pojednania. Drugą ręką jeszcze mocniej
przycisnął Bazylka do piersi.
– Chciałbym tylko, żeby się pan nie gniewał.
Głęboko wciągnął powietrze, popatrzył wzdłuż mostu, a potem jego nogi
zrobiły to, co rozum podszeptywał od samego początku w jedynej spójnej myśli,
duszącej wszelkie inne myśli od momentu, kiedy milicjant pojawił się obok
niego. Nogi wyrwały go ze strachu, który spowodował, że drżał mocniej niż
wcześniej przez cały dzień z zimna. I ściskając Bazylka na piersi, pozwolił, aby
nogi przeniosły go w pędzie najpierw przez całą długość mostu, potem
zamarzniętą ulicą przy rzece Bahlui i dalej po alejkach między blokami… Biegł
bezwiednie, bez oglądania się za siebie, poprawiając jedynie od czasu do czasu
płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy poczuł ból gardła, zwolnił galop, zamknął usta
i zaczął głęboko łapać powietrze przez nozdrza.
Obejrzał się za siebie dopiero, gdy schronił się w klatce schodowej jakiegoś
bloku. Milicjanta nie było widać. Być może nawet za nim nie gonił. Albo w tym
galopie Brunul pozostawił w pewnym momencie gdzieś z tyłu, bardzo daleko
z tyłu, grubego milicjanta, który z pewnością miał tylko jeden zamiar:
skonfiskować mu Bazylka.
Spojrzał na marionetkę przytuloną do piersi. Otrząsnął szron z resztek pakuł
sterczących jej z czubka głowy. Uśmiechnął się. A potem otworzył usta i wciągnął
w płuca duży haust powietrza.
Było już późne popołudnie, prawie wieczór, a on wciąż musiał czekać. Wiedział,
że Eliza szybciej nie wróci z pracy, lecz nie podobało mu się czekanie na nią u
siebie w domu. Cóż mógłby robić w tym czasie? Bazylek znał zajście
z milicjantem, przecież uczestniczył w całej tej scenie, ba, był wręcz za nią
w dużym stopniu odpowiedzialny, a zatem Brunul nie miał jak zapełnić czasu,
opowiadając mu o wszystkim. Spędziłby pewnie te dwie godziny w pokoju
z łóżkiem, stołem, dwoma krzesłami i szafą, może zasnąłby, tak jak mu się to
często zdarzało, kiedy próbował wydobyć z niebytu choćby okruchy wspomnień
i podążać ich tropem, jak zwykle bez efektu, opuszczając potem te zręby dla
wspomnień nowszych, całkiem bezużytecznych i pozbawionych wdzięku. Być
może zasnąłby. I przegapił spotkanie.
By rozgrzać nogi obute w śniegowce niezbyt chroniące przed zimnem, zaczął
spacerować po prawie bezludnym o tej porze placu Zjednoczenia. Najpierw
chodził po betonowym wzorze, na którym pozostały jedynie resztki śniegu. Po
godzinie, kiedy to zatrzymywał się kilkakrotnie, jakby próbując przyspieszyć czas,
postawił na ziemi torbę z Bazylkiem i wszedł w obszar zielonego kiedyś, a teraz
pokrytego białym puchem skwerku ukrytego na tyłach placu.
Przemierzał śniegowy prostokąt w kierunku ceglanego domu, uważnie licząc
kroki. Po dojściu do niego zawrócił i popatrzył. Jedynie siedemdziesiąt cztery
ślady kroków znaczyły biel śniegu, niezmąconą żadną inną plamą. Siedemdziesiąt
cztery kroki, dokładnie tyle potrzebował, aby przejść mały park do końca.
A teraz, w drodze powrotnej, nie powinno ich być ani więcej, ani mniej.
Kiedy dotarł, jak to ocenił wzrokiem, do połowy drogi, naliczył już
czterdzieści śladów. Spojrzał zdziwiony do tyłu. Czyżby pomylił coś w pierwszym
przejściu? Szedł dalej z większą uwagą. Prawa noga lekko przed ślad z przodu.
Lewa noga tak samo, trochę dłuższy krok. Nieznacznie dłuższy. Niezauważalnie
dłuższy dla innych, w sposób oczywisty dłuższy dla niego. Tylko tyle, aby
pozostały do przejścia odcinek zapełnić zaledwie trzydziestoma czterema
krokami. Zbliżył się do chodnika. Według śladów policzonych z pierwszego
przejścia powinno mu teraz zostać do zrobienia dziesięć kroków. Coś się jednak
nie zgadzało. Miejsca pozostało na zaledwie pięć. Może na sześć, gdyby trochę
oszukał i skrócił ich długość. Musiał się gdzieś pomylić. Po kilku chwilach
zrezygnował. Wykonał sześć kroków po nieubitym śniegu, nie zważając już na
przerwy. Siedemdziesiąt.
W sumie nie ma to znaczenia, pomyślał. Nie jest ważna liczba kroków. Tak
czy tak, przy trzecim przejściu nie za bardzo było już możliwe kierowanie się po
wcześniejszych śladach. Siedemdziesiąt cztery za pierwszym razem,
siedemdziesiąt za drugim. W sumie… W sumie nie ma to znaczenia, pomyślał po
raz drugi. Jego celem była ścieżka, a nie kroki. Ile razy trzeba przejść po śniegu,
aby powstała wydeptana, równa, może nawet szklista ścieżka, po której można
swobodnie chodzić? Trzeci raz ruszył po śladach, już bez liczenia. Skoncentrował
uwagę jedynie na śniegu, na porcjach sypkiego puchu między śladami kroków.
Za czwartym razem nie bardzo już mógł namierzyć odcinki sypkiego śniegu.
Przeistoczyły się w ścieżkę pełną zbitych grudek. W ciągu kolejnej godziny
przeszedł jeszcze czternaście razy tam i z powrotem. W sumie osiemnaście
przejść. Osiemnaście. Podniósł wzrok. Ścieżka nie wyglądała dużo wyraźniej niż
po czwartym przejściu. Zbyt dużo rozsypanego w nieporządku śniegu.
Ile razy trzeba przejść, aby powstała wydeptana, równa, może nawet szklista
ścieżka, po której można swobodnie chodzić? Ponad dwadzieścia. Z pewnością
ponad dwadzieścia razy. Lekko zdenerwowany ruszył po swojej ścieżce w drogę
powrotną. Nie dowie się dokładnie, o jaką liczbę chodzi. „W sumie nie ma to
znaczenia”, wysyczał do siebie przez zaciśnięte zęby.
Musiała upłynąć kolejna godzina lub nieco dłużej, by wreszcie mógł
z satysfakcją pokiwać głową na widok ubitej ścieżki. Zmęczony i zziębnięty, choć
w dużej mierze zadowolony, popatrzył na swoje dzieło. Droga nie była jeszcze
całkiem wydeptana i równa. Na pewno też niezupełnie szklista. Ale za to zrobił ją
sam. Można było po niej przejść. Nawet Bazylek będzie mógł chodzić po niej na
swoich malutkich, drewnianych nóżkach, nie zapadając się po pas w śniegu. Nie
mocząc spodni po pas.
Wyjął go z torby pozostawionej na chodniku jeszcze przed pierwszym
przejściem przez park. Zawiesił na szyi krzyżak ze zwisającymi sznurkami, złapał
Bazylka prawą ręką za prawą nogę, a lewą ręką za lewą nogę, pochylił się i zaczął
poruszać nim po ścieżce. Jeden krok, dwa, trzy…
Bazylek z trudem stawiał stopy, droga wydawała się o wiele za długa.
W połowie dystansu Brunul był już bliski rezygnacji. Wyprostował się, sięgnął
ręką do miejsca na kręgosłupie, gdzie między kręgami umościł się ostry sopel
bólu. Po chwili zacisnął zęby, pochylił się i podjął marsz na nowo. Nieco dalej,
zawstydzony, że w pewnym momencie podrzucił Bazylka w powietrzu i pomógł
mu zrobić wielki krok, wrócił do miejsca, skąd wykonał ów niefortunny skok.
Wzdychając od czasu do czasu, skruszony ruszył od nowa malutkimi kroczkami
krasnoludka.
Do końca parku Bazylek zrobił dwieście dziewięćdziesiąt cztery kroki. Tam,
prostując plecy i znów wzdychając, Brunul podniósł go na wysokość oczu,
popatrzył nań uważnie i uśmiechnął się zadowolony, bo zamoczyły mu się
jedynie drewniane stópki. Wrócił ścieżką przez park, tym razem lekko stąpając.
Podniósł z ziemi torbę i włożył Bazylka. Dopiero potem popatrzył na zegarek,
który dostał w prezencie prawie rok temu od towarzysza Bojina. Ze zdziwienia
wytrzeszczył oczy i szybko ruszył w prawo, próbując w półmroku panującym już
na placu Zjednoczenia rozpoznać jeden z cieni stojących przed drzwiami hotelu
Victoria.
Spotykali się raz na dwa tygodnie, kiedy miała robocze niedziele. Działo się
tak, ponieważ nigdy nie ośmielił się przyjść do niej do domu, a ona też nigdy nie
dała mu do zrozumienia, że mógłby to zrobić. Czekał na nią zawsze przy wyjściu
z hotelu, choć przecież wiedział, gdzie mieszka, bo odprowadzał ją do bloku.
W ciągu tygodnia widywali się rzadko, jej rozkład dnia był dość nieregularny, ale
Brunul i tak nauczyłby się go na pamięć, gdyby tylko go o to poprosiła. Nawet
jeśli widywali się jedynie co dwa tygodnie, wyobrażał sobie niekiedy, zwłaszcza
ostatnio, że jest jego najbliższą osobą, bo ani aktorzy z Państwowego Teatru
Lalek, ani malarka, ani mistrzyni krawiecka, ani elektryk montujący dekoracje,
ani tym bardziej dyrektor teatru, z którym skądinąd odbył od początku może
dwie lub trzy rozmowy, nie mogli być nazywani przyjaciółmi, mimo że wszyscy
go lubili i ze wszystkimi mógłby z pewnością spędzić całe godziny, a nawet całe
dnie bez popadnięcia w nudę. Z każdą z tych osób spotykał się jedynie
w oficjalnych sytuacjach. Poza Elizą być może również towarzysz Bojin był jego
przyjacielem. Po tym, jak bardzo pomógł mu w ciągu ostatnich kilkunastu
miesięcy, nie mógłby uważać go za kogoś innego. Jednak nawet towarzysz Bojin,
jedyny człowiek przekraczający raz na kilka dni, lub czasem wręcz tygodni, próg
jego kawalerki i przynoszący zawsze butelkę wina, którą opróżniali wspólnie
podczas opowiadania sobie przez dwie lub trzy godziny rozmaitych
niestworzonych historii, więc nawet towarzysz Bojin przychodził do niego
z pewnego rodzaju obowiązku służbowego. Brunul wyczuł to sam, chociaż nikt
nigdy nie powiedział mu tego wprost. W intuicyjny sposób wiedział, że chodzi
o spotkania służbowe. Służbowe, rzecz jasna, nie dla niego, lecz dla towarzysza
Bojina.
Kobieta ścisnęła go lekko za ramię. Brunul podniósł nieznacznie rękę do
piersi. Na powitanie odezwał się niecierpliwie:
– Wiesz, dziś uciekłem jednemu milicjantowi.
Zatrzymała się, wystraszonym wzrokiem przygwoździła go w miejscu i wyjęła
rękę spod jego ramienia.
– Nic takiego – uspokoił ją. – Chciał tylko zobaczyć moje dokumenty.
– I nie miałeś ich przy sobie?
– Miałem. Ale zabrałby mi Bazylka.
– Dlaczego miałby ci go zabrać?
– Próbowałem…
Uśmiechnął się, opuścił wzrok i wzruszył ramionami. Niepokój nie opuszczał
twarzy kobiety, ale pokiwała głową ze zrozumieniem, znów chwyciła go pod
ramię, a dreszcz, który ją przeszył, spowodował, że złapała go nawet mocniej
i zbliżyła głowę do jego barku. Zaczęła iść, lekko pociągając Brunula za sobą.
– Jak to się stało?
– Uciekłem – znów wzruszył ramionami. – Jeśli znów mi się to przytrafi, to
też ucieknę. Tak jest najlepiej. Biegam bardzo szybko – powiedział tonem,
w którym pobrzmiewała nuta dumy. – Był gruby, nie dałby rady mnie dogonić.
– Pokazałeś mu dokumenty?
Brunul zaprzeczył ruchem głowy.
Szli dalej, zanim dotarli do ulicy Żółte Urwisko, zdążył jej opowiedzieć całe
zdarzenie. Słuchała w milczeniu. Przed dojściem do końca Urwiska nie zadała
mu ani jednego pytania, nie przerwała choćby jednym dźwiękiem. Tam
zatrzymała się jednak, po raz trzeci w ciągu tej przechadzki. Zatrzymała się,
wyczuwając, że skończył opowieść, podniosła rękę do ust, jak gdyby
zastanawiając się nad czymś, a potem zmarszczyła czoło.
– Słuchaj – powiedziała, opuszczając rękę. – Tak bardzo chcesz się nauczyć
poruszać tą marionetką. Nie rozumiem, dlaczego nikt z teatru cię nie nauczy?
Dlaczego ich o to nie poprosisz, tylko łazisz gdzieś po mostach, męczysz się sam,
żeby rozplątać sznurki i… proszę, uciekasz przed milicjantami?
– Bo ci z teatru nie umieją. Mają pacynki na rękę, nie pracują
z marionetkami.
– Jak mogą nie umieć? To co to za teatr lalkowy? Myślę, że chyba ty nie wiesz,
jak zapytać. Albo kogo zapytać – dodała. Prawy kącik jej ust uniósł się jakby
pieszczotliwie w kierunku policzka, a potem znów przylgnęła do jego barku, co
równie dobrze mogło oznaczać, że nie chce kontynuować dyskusji,
a przynajmniej nie tu, u stóp Żółtego Urwiska, gdzie stoją w miejscu,
przytłamszeni zimnem.
Zachmurzył się, przeczesał ręką włosy. Nie umiałby zaprzeczyć. Nie mógł
sformułować żadnego wyjaśnienia, lecz nie dlatego, że nie chciał. Jeszcze od
momentu, kiedy w maju zeszłego roku towarzysz Bojin przyprowadził go do
Państwowego Teatru Lalek, by go tam zatrudnić, wydało się dziwne Brunulowi,
że lalki z afiszów rozwieszonych na szerokim dziedzińcu kościoła katolickiego
sąsiadującego z siedzibą teatru, wcale nie przypominały Bazylka, nie miały
sznurków ani krzyżaka. Po prawdzie one również były żywymi lalkami, później
zaobserwował ich ruchy i nawet zaczął sobie wyobrażać, że mógłby się ich
z łatwością nauczyć. A mimo to były inne. Bazylka nie dało się założyć na rękę,
Bazylek nie miał ramion z pakuł czy słomy, Bazylek miał ręce z drewna, które
zginały się w łokciach, tak jak u człowieka, Bazylek nie miał drążków, którymi
mógł być popychany, Bazylek miał nogi, na których mógł chodzić, Bazylek miał
sznurki, Bazylek był inny. I należał do niego. Powiedziano mu, że należał do
niego jeszcze w poprzednim życiu, tym z długiego okresu ponad dwudziestu lat,
których nie odnajdywał we wspomnieniach. A jeżeli należał do niego,
z pewnością był kiedyś żywy, tak jak on był kiedyś żywy, w inny sposób niż teraz,
żyjąc innym życiem. I tylko wspomnienia, a właściwie ich brak powodował, że
nie mógł mieć znów obok siebie żywego Bazylka z poprzedniego życia. Do
takiego właśnie wniosku doszedł.
O poprzednim życiu Bazylka wiedział tak samo niewiele, jak o ponad
dwudziestu przeklętych latach swojego istnienia. Dokładnie biorąc, nie wiedział
właściwie nic. W teatrze wyjaśniono mu różnicę między jego lalką a pozostałymi.
Powiedziano mu, że Bazylek był marionetką, a on bardzo dobrze znał słowo
„marionetka”. Inne lalki natomiast były pacynkami. W którąś niedzielę podobną
do dzisiejszej, po kolejnej próbie przedstawienia dla dzieci wychodzących
z teatru, jeden z młodych aktorów lalkarzy wziął Brunula na stronę, poprosił,
żeby przespacerowali się wokół kościoła, na którego dziedzińcu się znajdowali,
i opowiedział mu o sobie. O tym, jak zatrudnił się tutaj prawie osiem lat temu,
jesienią pięćdziesiątego drugiego, o swoim pierwszym przedstawieniu, w którym
lalka przez niego prowadzona była rosyjskim carem, nie zwykłą postacią, tylko
prawdziwą bestią, złą aż do czubków pakuł, jak żartował sobie aktor lalkarz.
O tym, co znaczy kochać lalkę, nawet wtedy, kiedy jest tak zła jak ten car, i co
znaczy zawładnąć nią stamtąd, z głębokości jej egzystencji, z wnęki, do której
wchodzą lalkarze, zawładnąć nią tak, aby ukazała się pełna życia i uczuć
i przekazała to życie i te uczucia dzieciom. Brunul słuchał go wtedy bez słowa,
szczęśliwy, że jeden z aktorów traktuje go z uwagą, której pragnął od samego
początku. Słuchał zafascynowany i nie dziwił się, że człowiek zabrał go na spacer
wokół kościoła jedynie po to, aby opowiadać o sobie i o swojej pasji do lalek.
I dopiero gdy obaj znaleźli się w miejscu, z którego nie było już widać wejścia do
teatru, młody aktor zniżył głos i powiedział, że Bazylek nie może być Bazylkiem,
bo prawdziwy Bazylek to rumuńska lalka jarmarczna, a jego marionetka
w białym ubranku, z dużym nosem, z czarną maską na połowie twarzy i z
wysokim, ostro zakończonym kapeluszem, nie przypomina ani trochę takiej lalki.
Mimo że usłyszane słowa wytrąciły Brunula z równowagi, a nawet wręcz
rozzłościły, zorientował się, że celem aktora było coś innego niż opowiedzenie
historii swojego życia wzniosłymi słowami. Celem było przekazanie mu
informacji i najwyraźniej nie chciał, aby w rozmowie brał udział ktoś inny.
I wtedy rozzłoszczenie ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Zapytał młodzieńca, czy
słyszał może coś więcej o jego przeszłości – tej, której nie może odnaleźć we
wspomnieniach. Aktor jednak pokręcił przecząco głową i odpowiedział jakby
rozgoryczony, że nie, bo niby skąd miałby słyszeć. Wie jedynie, że Bazylek nie
nazywa się Bazylkiem, a także, że sam Brunul nie mógł być w rzeczywistości
magazynierem czy jak sam się przedstawiał, opiekunem lalek – bo taki „zawód”
po prostu nie istnieje, albo może istnieje, lecz nie w Państwowym Teatrze Lalek,
gdzie każdy aktor sam troszczy się o swoje lalki. To stanowisko, powiedział aktor,
pojawiło się wraz z przyjściem Brunula i absolutnie wcześniej nie istniało, zostało
stworzone specjalnie dla niego. Magazynier? Opiekun? Po co lalki miałyby
potrzebować pomocy, jeśli zatrudniano malarkę, która w każej chwili mogła
ożywić im kolory, a mistrzyni krawiecka w razie potrzeby szyła lub cerowała im
ubranka?
Informacja ta po raz drugi wytrąciła Brunula z równowagi, a nawet wręcz
rozzłościła. Rozmowa została gwałtownie przerwana, gdy po dojściu do przedniej
części kościoła spotkali innych aktorów, Brunul jednak zaczął zadawać sobie
pewne pytania. Najważniejsze pozostało to pierwsze: dlaczego Bazylek nie mógł
być Bazylkiem? Jakież to życie wiódł wcześniej, skoro o jego przeszłości nie
można było opowiadać przed wszystkimi, a jedynie po kryjomu, szepcząc
i chowając się za budynkiem kościoła katolickiego?
Później próbował dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie otrzymał żadnej
odpowiedzi. Pytani aktorzy wzruszali ramionami i nawet młody kolega, który
rozmawiał z nim wtedy za kościołem, nie chciał wracać do tematu, a wręcz
wydawało się, że żałuje tego, co wcześniej powiedział. Pewnego wieczoru
natomiast, podczas rozmowy z towarzyszem Bojinem, rozpoczętej po
opróżnieniu połowy butelki wina, odpowiedzią na pytanie Brunula był jedynie
srogi grymas. Tak więc do ostatniej kropli trunku wielokrotnie czuł, że nie może
zdradzić towarzyszowi Bojinowi, skąd pochodzą te, jak się wyraził towarzysz,
„informacje”. Brunul nie do końca rozumiał, dlaczego musi się powstrzymywać
przed opowiadaniem zbyt wielu rzeczy człowiekowi przychodzącemu z butelką
wina pod pachą raz na kilka dni czy tygodni. Ze zniżonego, tajemniczego tonu
głosu aktora, który opowiedział mu o nim i o Bazylku, wywnioskował, że o tych
sprawach nie należy rozmawiać z każdym i o każdej porze. Nawet z towarzyszem
Bojinem. Po nieoczekiwanej reakcji rozmówcy rozum podszepnął Brunulowi, że
z towarzyszem Bojinem w żadnym wypadku o czymś takim nie należy
dyskutować, więc zrezygnował z dalszych prób wyjaśnienia dręczących go
niejasności. Próbował przekonać towarzysza, że sam jest autorem pytań. Po
pierwsze, jak tłumaczył, wydało mu się dziwne jego zajęcie, skoro byli też inni
pracownicy opiekujący się lalkami. Po drugie, dziwne było też imię Bazylka, jeżeli
wśród lalek z teatru znalazł Bazylka z pakuł (ostatnie stwierdzenie było
kłamstwem wymyślonym ad hoc i nawet ucieszył się, że coś takiego przyszło mu
do głowy). Ponieważ jednak byłoby mu trudno rozstać się z imieniem, do
którego się już przyzwyczaił, pozwolił Bazylkowi pozostać w dalszym ciągu
Bazylkiem.
W ciągu następnych miesięcy Brunul stopniowo zaczął uwalniać się od
potrzeby znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego Bazylek różni się tak
bardzo od innych lalek. Zastąpił ją odkrywaniem właściwych dla marionetki
ruchów i dbaniem o punktualne przychodzenie na spotkania z Elizą. Tą, która
zaledwie jednym pytaniem spowodowała, że zalewał go teraz potok świeżych
wspomnień i mnóstwo wątpliwości, które przez jakiś czas starał się zepchnąć
w niebyt.
Zatrzymali się przed blokiem, w miejscu, gdzie w ciągu ostatnich miesięcy
zawsze się żegnali, niekiedy prawie ceremonialnie, innym razem zaledwie jednym
słowem. Stąd droga do kawalerki zajmowała pół godziny. Podobnie jak i w inne
niedziele tej zimy, zaczął teraz sprawdzać torbę z Bazylkiem, jakby się bał, że go
zgubił gdzieś po drodze. Potem, nie znajdując innych naturalnych gestów, które
mogłyby towarzyszyć rozłące, zaczął wciskać szalik do rękawów i miąć na piersi
płaszcz przeciwdeszczowy.
Tym razem jednak Eliza nie puściła jego ramienia, chociaż jak zawsze
odsunęła się na niewielką odległość. Przez kilka sekund patrzyła uważnie nieco
rozbawiona, a potem powiedziała:
– Zwykle nie zapraszam cię na górę.
– Nigdy – pokręcił głową Brunul, bez śladu wyrzutu lub pragnienia.
– Ale dziś gonił cię milicjant.
– Gonił – przytaknął, a jego policzki zaczerwieniły się, jakby szybciej niż
umysł rozumiejąc, że za chwilę nastąpi zaproszenie.
– No więc myślę, że po tym ciężkim dniu nie odmówisz, jeżeli poproszę cię,
żebyś wypił ze mną herbatę – zakończyła Eliza.
Brunul nie odpowiedział. Usta zamknęły mu się i otworzyły kilkakrotnie, jak
u ryby, nieprzymuszone do niczego żadną myślą. Dopiero po paru chwilach jego
głowa skłoniła się lekko i bojaźliwie na znak zgody. Kiedy głowa wykonywała
jeszcze ten ruch, drzwi wejściowe do bloku były już otwarte, nogi przekraczały
metalowy próg wciśnięty w cementowy hol, zaś prawa dłoń podnosiła się
nieznacznie w kierunku piersi, ściskając lekko ramię kobiety.
2
Śledczy miał mniej więcej czterdzieści pięć lat i twarz, z której próbował usunąć
łagodny wyraz, silił się więc, by go ukryć pod kolejnymi marsowymi minami, co
nie zawsze wychodziło. Mężczyzna znał całą osobistą historię Brunona.
Bezsensownie było więc zaprzeczać, nawet w kwestii drobnych szczegółów, które
śledczy uznał za kłamstwa. Bruno spróbował jednak. Nie, ojciec nie był zdrajcą,
kochał swój kraj. Marsowa mina śledczego zgasiła początkowy zapał. Nie, Bruno
znów poczuł potrzebę wyjaśnienia, nie chciał wprowadzać go w błąd, to prawda,
ojciec nigdy nie zapisał się do partii, ale w młodości sympatyzował
z komunizmem i właśnie dlatego wysłał syna tutaj, do Rumunii. Tak, to prawda,
nie wspierał ustroju, ale przecież w czterdziestym piątym demokracja jeszcze
w pełni nie zainstalowała się w kraju, chociaż rząd Petru Grozy był już u władzy
od kilku miesięcy i pojawiły się pierwsze pozytywne znaki.
Ta wymiana replik nie przydała się jednak na nic. Za każdym razem, kiedy
próbował nie tyle nawet zaprzeczyć, ile przynajmniej uzupełnić jakąś informację,
rozjaśnić ją nieco, człowiek zza biurka z nieoheblowanych desek, jedynego mebla
w pomieszczeniu poza dwoma krzesłami i lampą, wydawał z siebie pomruk,
rzucał krótkie spojrzenie na leżące przed nim akta, a następnie wracał do tego, co
jako śledczego interesowało go najbardziej.
– A jednak wyjechaliście w trzydziestym siódmym. Już wtedy nie podobało
się wam w Rumunii?
– Mama była Włoszką.
– Nie o to pytałem.
– Nawet gdyby mi się już nie podobało, to w czym problem? W Rumunii nie
było jeszcze wtedy… Nie było jeszcze wtedy demokracji, która jest teraz.
– Nie o to pytałem.
– Miałem dopiero szesnaście lat. Nie chciałem wyjeżdżać, za nic w świecie nie
chciałem wyjeżdżać. Do tamtego momentu żyłem tylko tutaj, tu miałem
przyjaciół… Ojciec zdecydował.
– Twojemu ojcu nie podobało się już w Rumunii?
– Rodzina mamy naciskała. Tata wyjechał, aby przejąć jej interesy.
– Zgodnie z oświadczeniem ojca z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego,
z dnia…
Tutaj ich szybki, prawie zapierający dech w piersi dialog zatrzymał się.
Śledczy wstrzymał go jedynie na kilka chwil, aby przekartkować akta. A potem
ten sam ostry ton:
– Zgodnie z jego oświadczeniem, złożonym w tysiąc dziewięćset
czterdziestym piątym, opuścił kraj, bo chciał, żebyś studiował za granicą.
– Nie, tak naprawdę nie złożył oświadczenia, chodziło o list, o który prosił
pan…
Usta zatrzymały się w pół słowa, a fraza jakby się potknęła. Nie, niedobrze się
stało, w ogóle niedobrze, że skierował rozmowę w tę stronę. Chociaż, pomyślał
Bruno, śledczy z pewnością już znał te fakty. Lepiej jednak było pozwolić mu na
formułowanie pytań, lepiej było nie zaczynać dyskusji, której prowadzenie nie
było w interesie Brunona. Ułamek chwili później przesłuchujący potwierdził jego
obawy. Doskonale wiedział, o kogo chodzi.
– Nie o to pytałem. Mamy jeszcze mnóstwo czasu, by pomówić na temat
oświadczenia, czy też listu do Lucreţiu Pătrăşcanu. – Uśmiech, może połowa
szyderczego uśmiechu. – Nie bój się, o wszystkim porozmawiamy. – Szyderczy
grymas rozciągnął się mocniej, przeradzając się w ostrzegawczy uśmieszek.
Łagodna twarz śledczego zupełnie nie pasowała do mimiki, którą z całych sił
próbował sobie dokomponować. – Jeszcze porozmawiamy. Teraz jednak
jesteśmy przy patriotyzmie. Twoim i twojego ojca. Tak więc, mówię ci jeszcze
raz: on oświadczył, że wyjechał, ponieważ chciał, abyś tam studiował. Czy to
prawda?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?
– Miałem szesnaście lat. Ojciec myślał o tym, że mógłbym zostać adwokatem,
lecz ja jeszcze dokładnie nie wiedziałem, co chcę robić. Więc nie wiem. Nie sądzę
jednak, żeby planował już wtedy moje studia.
– A jednak tak napisał.
Westchnienie ze strony Brunona, chwilowe ustępstwo, a potem błysk
w oczach, wyjaśnienie.
– Myślę, że… Mówiłem panu, sympatyzował z komunizmem. Ale był
zmuszony do objęcia interesów rodziny ze strony mamy. Myślę, że nie chciał
opowiadać o zobowiązaniach firmowych, może… Może się wstydził.
– Więc mówisz, że kłamał.
Znów padły słowa, których nie chciał wymawiać. Pewnie jednak, Bruno znów
próbował się uspokoić, pewnie człowiek zza biurka wiedział też o interesach ojca.
Nawet jeśli tak było, to niedobrze się stało, bardzo niedobrze, że to on
przywoływał w rozmowie te szczegóły. Śledczy, mimo całej swojej sztucznej
mimiki i dobroci, którą prawie dawało się odczytać zza grymasów, no dobrze,
może nie tyle dobroci, ile gotowości do wykazania zrozumienia, chowanej za
marsowymi minami, za podnoszeniem ust na znak pogardy, za ostrzegawczym
tonem głosu, mimo całej tej gotowości, miał w sobie coś, co powodowało, że
mówiło się rzeczy, których lepiej było nie wypowiadać.
– Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co wtedy powiedział. Nawet nie wiem,
dlaczego musiał coś oświadczać w związku ze swoim wyjazdem z Rumunii.
– Nie o to pytałem.
– Wiem, ale… Wszystkie te pytania… Rozumie pan, mój ojciec umarł
w zeszłym roku. Nawet gdybym próbował dowiedzieć się, jakie były jego
zamiary, to już teraz nie mogę.
– Taaa… – kiwnął głową śledczy.
A potem znów zrobił przerwę, przygryzając przy tym dolną wargę i kiwając
z niezadowoleniem głową. Bruno też umilkł. Z trudem znalazłby jeszcze coś,
o czym mógłby mówić.
– Jeżeli jego już nie ma, to wszystko się zaciera, tak uważasz. Jeżeli jego już
nie ma, to zabrał do grobu swoją przeszłość, tak uważasz – wymamrotał po
pewnym czasie, bardziej do siebie niż do Brunona.
A potem zmarszczył nagle czoło, zmienił temat i, zaskakując kompletnie
Brunona, przeskoczył w rozmowie kilka lat wprzód.
– To powiedz mi, co wiesz o… – opuścił wzrok, sylabizując i wymawiając
obce nazwisko tak, jak było napisane – o Heinrichu von Kleiście.
Przyprowadzili go tam rano, jakiś czas przesiedział sam. W ciągu zaledwie
paru godzin przejrzeli rękopis, już go przeczytali? To było jedyne wytłumaczenie.
Przypominał sobie, że jedynie w rękopisie wspominał o Kleiście i o jego krótkim,
ale jakże ważnym eseju, Über das Marionettentheater. Odnosił się jednak do
niego i do jego dzieła tak, jak do innych dramaturgów lub teoretyków albo do
najstarszych pism ludzkości, na przykład do Ramayany. Nie mógł, jako
marionetkarz, nie wspomnieć o tym eseju. Czy będzie go pytał również
o Ramayanę?
– Napisałem kiedyś coś o Kleiście – zgodził się Bruno Matei z oczami
wbitymi w podłogę.
– Poważnie? Napisałeś?
– Tak.
– Gdzie? W gazecie? W jakimś almanachu?
– W moim rękopisie.
– Jakim rękopisie?
– Takim… eseju. Albo takim rodzaju… kursu. To było coś osobistego.
Podkreślił ostatnie słowo.
– Kursu… – Śledczy w zamyśleniu uniósł rękę do brody. – Kurs nie jest
czymś osobistym, panie Brunonie Matei, kurs można wykładać w szkole, na
uniwersytecie.
Nagle podniósł się, podszedł do biurka i usiadł na nim.
– Kurs można wykładać w szkole! – powtórzył, wymawiając powoli i z
naciskiem każde słowo z osobna i złowrogo zbliżając twarz do twarzy Brunona. –
A ty w której szkole chciałeś go wykładać?
Wzruszenie ramion Brunona. Nieprzyjemny grymas śledczego. Chwilę
potem lekceważące prychnięcie i niecierpliwe kroki przesłuchującego, rozlegające
się w prawie pustym pokoju w budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Przez całą tyradę śledczy nie zatrzymał się ani na moment, tylko chodził dookoła
krzesła, na którym siedział Bruno, kładł od czasu do czasu rękę na oparciu,
odchodził w kierunku ściany i wracał, zmuszając przesłuchiwanego do
odwracania się i okazywania, że uważa na to, co się do niego mówi.
Słuchając tyrady, Bruno poczuł, że jego oddech przyspiesza, wzrok zaczyna
się męczyć, a oczy powiększają się ze strachu, szukając jakiegoś punktu
odpoczynku. Uczucie to narastało nie z powodu słów krążącego wokół
mężczyzny i również nie z powodu zagrożenia, które uświadamiał sobie od kilku
miesięcy. Przybrało ono konkretny kształt teraz, w gestach człowieka
zamkniętego wraz z nim w ciemnym, brudnym i ubogo umeblowanym pokoju,
gdyż dopiero w czasie monologu śledczego Bruno poczuł, że jest tutaj samotny.
Owo tutaj nie odnosiło się jedynie do miejsca, w którym znajdował się od kilku
godzin, ale do całej szerokiej przestrzeni, którą we Włoszech zawsze uważał za
swoją. W przestrzeni tej poczuł się teraz obcy jak nigdy dotąd. Co więcej, poczuł
się obcy, co mogło wydać się dziwne, również wobec języka słyszanego
w zimnym i ciemnym pokoju pachnącym zbutwiałym drewnem, języka przecież
ojczystego, w którym wyrażał swoje myśli przez cały okres przebywania we
Włoszech. To poczucie wyobcowania sprawiło, że nie dostrzegał żadnej
możliwości obrony.
– Ja wiem – zaczął śledczy, a potem poprawił się – my wiemy, że zostałeś
zaproszony do tego kraju, który wychowywał cię przez szesnaście lat, bo mogłeś
być przydatny w stworzeniu instytucji, której Rumunia potrzebowała w nowej
epoce. My wiemy, że wróciłeś tutaj za pieniądze państwa rumuńskiego –
podkreślił znów – jako tak zwany specjalista, do Państwowego Teatru Lalek,
w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. My wiemy, że miałeś do
wypełnienia zadanie, które, było nie było, wypełniłeś do końca, może dlatego, że
wcześniej nie znalazł się nikt, kto by cię dokładniej sprawdził. My wiemy, że
ostatnio podziękowano ci za wykonane zadanie i zostałeś odesłany do znalezienia
sobie innego zajęcia, tak jak przystoi uczciwemu obywatelowi. Ale my nie
wiedzieliśmy – podniósł głos, akcentując słowo „nie” – że masz zamiar zebrać tu,
w Rumunii, grupę zbirów, bandytów i legionistów i razem z nimi działać
przeciwko państwu, przeciwko narodowi, z którego się wywodzisz. A dokładniej
mówiąc, nie wiedzieliśmy, ale się dowiedzieliśmy. Tak więc – zrobił dłuższą
przerwę, siadając znów na drewnianym blacie biurka i patrząc Brunonowi Matei
prosto w oczy – chcę, żebyś mi wyjaśnił: dlaczego, kanalio skurwysyńska, zamiast
zabrać się do innej roboty, zacząłeś uderzać w swój naród, w naród, który cię
wychował?! Przyjeżdżasz, gówniany specjalisto, z Włoch i mówisz mi, żyjącemu
i pracującemu dla tego kraju, że jesteś mądrzejszy? Przyjeżdżasz i piszesz jakiś
gówniany kurs, jakieś głupoty, w które wsadzasz reakcyjne pomysły jakiegoś
Niemca, jakiegoś Kleista, i mówisz, że wykładasz je studentom?! Jakim
studentom, bydlaku jeden? Mam wierzyć, że jacyś żałośni legioniści, których
zebrałeś wokół siebie, przychodzili bawić się lalkami, po tym jak w tych samych
rękach trzymali karabiny i pistolety?! Mów, pieprzony gnoju, chciałeś, żebym
w to uwierzył?!
Nic nie odpowiedział. Do momentu zakończenia przemowy cała empatia,
o którą mógł podejrzewać śledczego, cała atmosfera wytworzona przez jego
twarz, zdającą skrywać pod maską grymasów łagodność, całe powietrze, którym
jeszcze parę chwil wcześniej dało się jakoś oddychać, wszystko to uleciało z płuc
Brunona Matei w czasie głębokiego westchnienia, towarzyszącego końcowi
wypowiedzi przesłuchującego, zablokowało mu oddech i spowodowało, że zaczął
się prawie dusić.
Nie odpowiedział, pokręcił tylko mechanicznie głową z lewa na prawo. Ręka
podniosła się, jakby chciała coś powiedzieć za niego, ale po paru chwilach opadła
w geście rezygnacji obok oparcia krzesła. Ramiona skurczyły się, a wraz z nimi
skurczyło się całe ciało Brunona. Szyja wygięła się miękko, pozostawiając głowę
na łasce grawitacji, aż do momentu, kiedy broda dotknęła piersi.
Śledczy też nic już nie mówił. Jego brwi uniosły się tylko nieznacznie, a srogie
spojrzenie ustąpiło miejsca szczeremu zdziwieniu. Wbił wzrok w czubek głowy
chłopaka siedzącego na krześle. A potem, kiedy w końcu zdziwienie zamieniło się
w ciekawość, śledczy, pomagając sobie rękami, zeskoczył z biurka i pochylił się,
aby przyjrzeć się twarzy Brunona.
*
Nie mając ukończonych nawet dwudziestu dwóch lat, z dyplomem świeżo
upieczonego aktora w kieszeni, Bruno nie martwił się wcale wojną, ponieważ nie
będąc według dokumentów Włochem, nie poszedłby na nią z Włochami, a jako
niemieszkający w Rumunii nie miał powodów, aby wracać tam i iść na nią
z Rumunami. Uparł się jednak, że pokieruje swoim życiem tak, jak sam uważał za
stosowne, a nie jak życzyłaby sobie rodzina, która, o czym zresztą nie wiedział,
zajęła się formalnościami chroniącymi go przed pójściem na front. Dla władz
rumuńskich, które i tak zainteresowały się w pewnym momencie jego losem,
młody Bruno był niezdolny do walki na jakimkolwiek froncie z powodu
ułomności pleców, choroby nazwanej bardzo pompatycznie – Marie-Strümpell,
powodującej okropne bóle ramion, rąk i nóg. Choroba ta, zgodnie ze zdaniem
przytłoczonej nieszczęściem rodziny, powodując zesztywnienie ramion i stawów,
miała zamienić go w ciągu kilku lat w prawdziwego ludzkiego burattino.
Na przekór chorobie, rozpoznanej i opisanej w rozmaitych papierach
przesłanych do Bukaresztu przez włoskich lekarzy, zalecających mu krótkie
podróże i długie pobyty w domu, Bruno nie zrezygnował z pasji odkrytej we
Włoszech. Nie ugiął się ani wobec próśb rodziny, ani wobec krzyków ojca.
W żaden sposób nie potrafił wyobrazić sobie przyszłości w biurze zarządu firmy
„Macellerie Pignatelli” mieszczącym się w centralnej siedzibie, w azienda
powstałej ponad pół wieku temu staraniem dziadka ze strony mamy, Antonia
Pignatellego, który rozwinął całą sieć rzeźni w sporej odległości od Salerno, na
południu.
W żaden sposób oczywiście nie groziło Brunonowi zamienienie się
w ludzkiego burattino, gdyż choroba Marie-Strümpell rozwijała się w jego
przypadku jedynie w papierach przesłanych do Bukaresztu, a bynajmniej nie na
miejscu, we Włoszech. Kiedy zaś dowiedział się o dokumentach i o wysłaniu ich
do kraju przez rodzinę przy pomocy zaprzyjaźnionych lekarzy, bez jego wiedzy,
historia ta wydała się Brunonowi prawie komiczna i w pewnym sensie mógł ją
uważać za znak od losu, bo od burattino do marionetta był jeden mały krok,
który on już wykonał.
Ale tak naprawdę to nie los narzucił rodzinie Brunona wybór tej właśnie
choroby, lecz bardziej może jego wcześniejsza decyzja życiowa. Dzięki swojemu
uporowi, wspomaganemu przez spadek pozostawiony jedynemu wnukowi przez
bogatych dziadków, wylądował w Accademia Nazionale d’Arte Drammatica
„Silvio D’Amico”, zamiast na studiach wybranych przez ojca, który upatrywał
w nim przyszłego adwokata. Aktorstwo nijak się miało do kierowniczego
stanowiska w przedsiębiorstwie „Macellerie Pignatelli” z siedzibą główną
w Salerno, lecz w końcu nawet i nieugięty ojciec, George Matei (albo Giorgio
Matei, jak podpisywał się na dokumentach, począwszy od tysiąc dziewięćset
trzydziestego siódmego roku), musiał dać sobie spokój, pocieszając się myślą, że
syn odzyska kiedyś zdroworozsądkowe podejście, zakłócone nieco opóźnionym
przechodzeniem wieku nastoletniego, a wtedy dyplom aktorski nie będzie już
żadną przeszkodą do objęcia stanowiska w firmie ojca.
Tymczasem aktorstwo nie do końca zadowoliło Brunona, chociaż rozpoczął
studia ożywiony entuzjastyczną myślą, że w niezbyt dalekiej przyszłości życie
uplasuje go obok artystów, którzy opromienili całe jego dzieciństwo i wiek
nastoletni: Warnera Baxtera, Wallace’a Beery’ego czy Clarka Gable’a. W ciągu
trzech lat studiów, o wiele bardziej mechanicznych i wypranych z namiętności,
niż to sobie pierwotnie wyobrażał, studiów, które ukończył z coraz cieńszą nitką
zapału, stopniowo odkrywał świat lalek. Zakochał się w pewnej marionetkarce.
Wprawdzie historia z aktorką w tle szybko się skończyła, ale została mu po niej
miłość długodystansowa, miłość do tych dziwnych stworów na sznurkach, które
młoda dziewczyna wprowadziła do jego życia. Po opuszczeniu akademii „Silvio
D’Amico” wyjechał wprawdzie na południe, ale nie do Salerno, do czekającej
rodziny, lecz jeszcze dalej, o wiele dalej, na Sycylię, gdzie przyjęła go pod swoje
skrzydła inna rodzina, z którą zaczął korespondować w ostatnim roku nauk
aktorskich. Był to ród ekscentrycznych lalkarzy, znanych i poważanych właśnie
dla swojego zajęcia, rodzina próbująca w ojczyźnie Opera dei Pupi – z jej
palatynami o nieprzeciętnych wymiarach, podtrzymać tradycję teatro delle
marionette, wykorzystującego mniejsze i starsze lalki, zrodzone jeszcze
w antycznym Oriencie i za sprawą wojennych wypraw rzymskich przeniesione
i pozostawione w spadku Włochom oraz całej średniowiecznej Europie.
O nowej pasji, która spowodowała, że ominął Salerno w drodze na Sycylię,
zawiadomił rodziców w zwykłym liście, nie podając wielu szczegółów. Stało się to
dokładnie wtedy, gdy z kraju nadeszło wezwanie, by Rumun Bruno Matei stawił
się w ojczyźnie celem wcielenia do armii narodowej. Kiedy pewnego wieczoru na
tarasie willi Pignatellich w Salerno, po wypiciu kilku kieliszków wina i wypaleniu
sporej liczby cygar, jeden z przyjaciół lekarzy przedstawił ojcu Brunona – George
vel Giorgio Matei, kilka wariantów chorób mających zagwarantować, że Bruno
nie zostanie przyjęty do wojska, ojciec zatrzymał się, bardziej rozbawiony niż
zdecydowany, przy chorobie Marie-Strümpell. Zaciekawiło go słowo burattino,
bo właśnie do ruchów tej lalki, sztywnych i przerywanych, porównał lekarz
następstwa choroby. George był właśnie po lekturze listu od syna, więc słowa
medyka podsunęły mu myśl o ironicznej karze dla Brunona. Przynajmniej tyle
mógł zrobić, skoro upór chłopaka nie pozostawiał miejsca dla innych rozwiązań.
Po kolejnych kieliszkach wina choroba Marie-Strümpell wygrała definitywnie
współzawodnictwo z pozostałymi.
Znak opatrzności w symptomach choroby podsuniętej w prezencie przez
rodzinę został również dostrzeżony przez Brunona, który tymczasem odbył co
prawda dość krótkie, ale wystarczające terminowanie, by posiąść umiejętność
kierowania marionetką i zdobyć wiedzę o historii tego typu teatru lub
przynajmniej o części tej historii, bardzo poważanej przez członków rodziny
lalkarzy – o historii Orientu, z którego wywodziły się wszystkie lalki świata.
Chłopak poznał więc niezliczone hinduskie, egipskie, chińskie czy też perskie
opowieści, tłumaczone na włoski i odręcznie zapisane na luźnych kartkach
papieru. Zajęcie to nawet w jednej czwartej nie wydawało mu się tak męczące, jak
studia w akademii, bo nigdy nie brakowało mu pasji do opowieści. I w atmosferze
tych dawnych, mitycznych światów, odrodzonych dzięki metodycznej
cierpliwości jego mistrzów, zaczął ożywiać swoje marionetki, sznurek za
sznurkiem, krok za krokiem, ruch za ruchem.
Jego droga do doskonałości w ożywianiu lalek i do praktycznej nauki nowszej
historii lalkarstwa osiągnęła przyzwoity poziom po ponadpółrocznej współpracy
z aktorami. Na początku roku czterdziestego trzeciego napotkała jednak
przeszkodę. W czasie gdy dzięki studiom nad sztuką starożytną chłopak zaczął
powoli rozumieć grę tradycyjnych włoskich marionetek pochodzących
z commedia dell’arte, rodzina artystów lalkarzy została zmuszona do wycofania
się na północ po konflikcie z władzami, które nie gustowały w przedstawieniach
zawierających niezbyt subtelne aluzje do Sua Eccellenza il Duce. W planie
pośpiesznej przeprowadzki nie było jednak miejsca dla Brunona. Nie brał udziału
w spektaklach, ponieważ nie był jeszcze wystarczająco dobrze przygotowany do
podjęcia takiego wyzwania i dlatego nie groziło mu niebezpieczeństwo. W chwili
nieuchronnego rozstania szef trupy, by wynagrodzić trudy pilnego ucznia
Brunona Matei, podarował mu dokument – rodzaj dyplomu, który nie
przyznawał wprawdzie jeszcze tytułu mistrzowskiego, ale poświadczał okres
spędzony na praktykowaniu u boku mistrzów, nawet jeśli byli oni ekscentryczni
i chwilowo popadli w niełaskę.
Z dyplomem uzyskanym w Accademia Nazionale d’Arte Drammatica „Silvio
d’Amico” i z dokumentem wystawionym przez głowę rodu lalkarzy Bruno wrócił
do Salerno. Niekoniecznie dlatego, że dostrzegł tam swoją przyszłość. Zaczął
jednak odczuwać na własnej skórze ciężkie czasy, na które wszyscy narzekali.
Uznał więc, że powrót na łono bogatej rodziny jest w podobnym momencie
czymś nie do pogardzenia. Przywiózł ze sobą wiele nadziei i dlatego nie
zniechęciły go porażki poniesione w pierwszych miesiącach szukania pracy na
miarę swoich umiejętności. W miarę jednak upływu czasu i braku perspektyw na
ciekawsze zajęcie biuro czekające na niego w centralnej siedzibie sieci „Macellerie
Pignatelli” stawało się coraz bardziej realnym zagrożeniem.
Nie pomógł mu w niczym nawet moment, który uznał za decydujący
w swoim życiu, a mianowicie rewolta w Wielkiej Radzie Faszystowskiej.
W zasadzie to nie wiedział nawet, dlaczego uznał go za decydujący. Może
dlatego, że teraz dokument sygnowany przez niebędących już w niełasce lalkarzy
nabrał innej wartości, a może też dlatego, że wokół niego rozkwitały nadzieje
w szerszym wymiarze. Wielka historia, nawet ta wzbudzająca nie wiadomo jaki
entuzjazm, nie zawsze jednak oddziałuje na historię małą. A do tego nastąpiło
coś, czego kompletnie nie dało się przewidzieć, mianowicie Opera Nazionale
Dopolavoro, i tak już znacznie osłabiona przez wojnę, po obaleniu Mussoliniego
wydawała swoje ostatnie tchnienia i wszelkie sztuki, włącznie z tą, którą ukochał
Bruno, nikogo już za bardzo nie obchodziły. W ciągu kolejnych miesięcy nie
powiodła się żadna próba zatrudnienia się gdziekolwiek, więc poza szukaniem
pracy Brunonowi nie pozostało nic innego, jak tylko czytać, coraz więcej, coraz
zachłanniej, w ciągłym pragnieniu doskonalenia się w sztuce prowadzenia
marionetek.
Choć wielka historia nie zawsze odciska swoje piętno na małej historii,
zdarzają się jednak chwile, gdy może decydująco na nią wpłynąć. Tak myślał
Bruno w momencie, kiedy w dramatyczny sposób zmieniła się jego historia
osobista. Nadchodząca jesień przyniosła małemu imperium rodziny Pignatellich,
istniejącemu przez ponad pół wieku i zbudowanemu na mięsie wieprzowym
i wołowym, nieznane dotąd problemy. Kiedy we wrześniu tysiąc dziewięćset
czterdziestego trzeciego roku, po walkach stoczonych przez okupantów
niemieckich z piątą armią amerykańską, siedziba centralna w Salerno stała się
ruiną, członkowie rodu Pignatellich uciekli do Rzymu, gdzie za pieniądze
odłożone na czarną godzinę, czyli taką, która właśnie nadeszła, wynajęli dom,
zamykając na cztery spusty rzeźnie na południu kraju, skoro i tak nie mieli
możliwości sprawowania nad nimi żadnej kontroli.
Dla Rumuna George’a Matei powrót do rodzinnego kraju stał się na nowo
możliwym wyjściem z sytuacji. Prawdę mówiąc, kraj ten nigdy nie zniknął
całkowicie z jego pola widzenia. Próby przekonania żony, aby opuściła swoją
rodzinę i wróciła do Rumunii, spaliły jednak na panewce, mimo wielu nacisków.
Za granicą zostawili przed laty zaledwie paru przyjaciół, kilku bardzo dalekich
krewnych, nie mieli tam też żadnego mieszkania. Po co, dla kogo mieliby wracać?
Ponadto, zdaniem teściów George’a, Amerykanie powinni zaraz wkroczyć
zarówno do Rumunii, jak i do Włoch, ścierając niemiecką armię z powierzchni
ziemi.
Po dwudziestym trzecim sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego
roku, gdy Blok Narodowo-Demokratyczny dokonał przewrotu politycznego
w Rumunii, George Matei odkrył, czytając w niezależnych gazetach rzymskich
wiadomości ze świata, że jego dawny kolega z Wydziału Prawa w Bukareszcie,
Lucreţiu Pătrăşcanu, został mianowany ministrem-sekretarzem stanu. Obu
mężczyzn łączyła nie tylko przyjaźń z lat studiów, z powodu której bez
zapisywania się do partii George poznał i nawet zaczął zgadzać się z pewnymi
zasadami komunistycznymi, lecz również wspomnienie kilku sporadycznych, ale
przyjemnych spotkań z ostatnich dwóch lat sprzed wyjazdu George’a do Włoch,
kiedy to Lucreţiu – źle postrzegany komunista, który wrócił wtedy z Moskwy, nie
wyzbył się swej pasji czy wręcz namiętności i wtajemniczał apolitycznego, ale
pełnego entuzjazmu kolegę w projekty dotyczące przyszłości. Projekty oczywiście
nie zostały sfinalizowane przez George’a, okazało się bowiem, że bardziej niż
komunizm pociągało go kierowanie włoskimi rzeźniami. Dzięki jednak owym
dyskusjom i młodzieńczym wizjom po latach nabrały nowych kształtów nadzieje
żywione Anno Domini tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego przez
George’a Matei, przedsiębiorcę bez przedsiębiorstwa, odpowiedzialnego za
rodzinę złożoną z teściów, żony i syna, który dotąd nigdy w życiu nie splamił się
pracą. Nawet jeżeli były to kształty dość jeszcze niewyraźne, uwzględniające
w pierwszej fazie jedynie syna marzącego o karierze artysty lalkarza.
Przez rozmaitych pośredników udało się po kilku dobrych miesiącach
usiłowań nawiązać kontakt z dawnym kolegą. Lucreţiu Pătrăşcanu nie zajmował
już wtedy stanowiska ministra-sekretarza stanu, a został ministrem
sprawiedliwości w nowym rządzie utworzonym przez premiera Petru Groza
w marcu następnego roku. W tym właśnie czasie George Matei otrzymał od
rumuńskiego ministra koleżeński list, który z jego punktu widzenia wydawał się
wręcz entuzjastyczny. Lucreţiu podał swój numer telefonu oraz sprecyzował,
w jakie dni i o jakich godzinach można go zasadniczo zastać. Na początku maja
tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku George Matei najpierw wyszedł na
ulicę wraz z wielką rzeszą mieszkańców Rzymu, aby wyrzucić w górę kapelusz
i świętować przynajmniej koniec wojny, jeśli nie było już niczego innego do
świętowania, a potem po kilku dniach zadzwonił do Lucreţiu Pătrăşcanu do
Bukaresztu. Po wzajemnym pogratulowaniu sobie zakończenia wojny, po
krótkim przypomnieniu wspólnie spędzonych chwil, po zadaniu przez George’a
kilku raczej grzecznościowych pytań dotyczących pracy na stanowisku ministra
i po udzieleniu przez Lucreţiu tak samo grzecznościowych odpowiedzi
w rozmowie dwóch mężczyzn pojawił się w końcu młody Bruno Matei, którego
marzeniem, według ojca, był powrót do rodzinnego kraju. Sytuacja stała się zbyt
zagmatwana dla głowy całej rodziny, aby brała ona jeszcze pod uwagę
ewentualny sprzeciw ze strony syna.
Po zainteresowaniu się zarówno cechami charakteru młodzieńca, jak
i odbytymi przez niego studiami i po wyrażeniu wątpliwości, czy w obecnych
warunkach uda się znaleźć dla niego miejsce w ministerstwie, Lucreţiu
Pătrăşcanu zapewnił jednak starego przyjaciela, że o czymś pomyśli. Na tym ich
rozmowa zakończyła się, ponieważ inne sprawy, tym razem o znaczeniu
narodowym, wzywały ministra sprawiedliwości Rumunii.
Niemal do końca roku, jak również do końca pieniędzy pozostałych po
interesach rodziny Pignatellich, George Matei nie otrzymał żadnego znaku od
swojego dawnego przyjaciela piastującego stanowisko ministra. Dopiero
w połowie listopada na jego rzymski adres przyszła z Rumunii zwykła koperta
bez oficjalnych napisów. Nie zdając sobie sprawy, kto jest nadawcą, otworzył ją,
a wzrok skierował najpierw na podpis. Okazało się, że jest to list od dawnego
kolegi i przyjaciela Lucreţiu, który zachęcał George’a do wysłania syna do
Bukaresztu, gdzie czeka na niego stanowisko doradcy w Teatrze Lalek
i Marionetek „Ţăndărică”. W rzeczywistości, jak nie omieszkał podkreślić
minister, to nawet nie on znalazł tę posadę, lecz jego żona Elena, scenografka
teatru, która podczas jednego z nielicznych spokojnych wieczorów, jakie były im
dane, słysząc opowieść o dawnym przyjacielu męża, strzeliła z radości palcami,
zdumiona tym zbiegiem okoliczności, gdyż jej świeżo powstały teatr potrzebował
właśnie specjalisty znającego się na marionetkach. Jedyną rzeczą, jakiej minister
zażądał od George’a, było, aby wysłał syna do Bukaresztu jak najszybciej.
W ostatnim zdaniu wyraził też niespodziewaną prośbę, a mianowicie, żeby syn,
oprócz dokumentów poświadczających odbyte studia, zabrał ze sobą
wyjaśniający list ze strony ojca – ich wyjazd z Rumunii osiem lat temu, mimo że
nie był czymś istotnym, mógł jednak sprowokować określone pytania. Lucreţiu
obiecywał koledze, że pismo to nie będzie miało żadnych następstw, tylko
zostanie włączone do pewnych akt, a on sam, minister Lucreţiu Pătrăşcanu,
zagwarantuje własnym podpisem, że wyjaśnienia napisane przez George’a Matei
są całkowicie zgodne z prawdą.
Tydzień później Bruno Matei, taszcząc olbrzymią walizkę, do której włożył
także marionetkę Pulcinellę, zakupioną jeszcze w czasach, kiedy po rozstaniu
z sycylijską rodziną sam usiłował doskonalić się we włoskiej sztuce lalkarskiej,
wysiadł na zamarzniętym peronie bukareszteńskiego Dworca Północnego. Nie
tylko nie sprzeciwił się takiemu rozwiązaniu, ale przyjął je z radością, od której
większe było tylko zdziwienie, że propozycja wyszła ze strony ojca. Po raz
pierwszy w życiu wziął on pod uwagę pragnienia syna i, jakby już sam w sobie ten
fakt nie był wystarczająco niezwykłym wydarzeniem, znalazł mu jeszcze pracę na
miarę jego marzeń, ledwo już dostrzegalnych spod stosu niepowodzeń.
W drodze do przydzielonego mieszkania, za wynajęcie którego miał sam
płacić z przyszłych poborów, przyłożył policzek do okna samochodu wiozącego
go spod dworca, by obejrzeć dawno niewidziane okolice. Entuzjazm jednak
ustąpił miejsca zdziwieniu albo nawet smutkowi. Obrazy zapamiętane całkowicie
inaczej w bardzo już odległych, dziecięcych wspomnieniach, w barwach o wiele
weselszych niż obecne kolory, były teraz pokryte gruzem i kurzem wojny
i wyglądały tak, jak gdyby chciały ściągnąć na siebie niebo koloru jeszcze bardziej
ołowianego – na pewno innego niż to, które przypominał sobie z dzieciństwa.
Przyjaciela ojca – ministra Bruno nie spotkał w kolejnych dniach, tygodniach
ani nawet miesiącach. Nie spotkał go już nigdy, ale prawdę mówiąc, nie pragnął
tego w jakiś specjalny sposób, bo praca w teatrze lalek zajmowała mu cały czas
i w zupełności wystarczała. W dniu, kiedy po raz pierwszy wstąpił w progi
nowego teatru bukareszteńskiego, przekazał list od ojca żonie ministra,
scenografce Elenie Pătrăşcanu, kobiecie trzydziestoletniej, rozmownej, trochę
może zbyt egzaltowanej, zbyt pewnej siebie i zbyt władczej w sposób nie do
końca przyjemny. Dla Brunona jednak te szczegóły nie miały większego
znaczenia, tym bardziej że kobieta od samego początku manifestowała wobec
niego, co wydawało się dziwne, pewien rodzaj wdzięczności, jakby to on zrobił jej
przysługę, zatrudniając się w teatrze jako specjalista od marionetek. Jakby to nie
ona faktycznie pomogła znaleźć pracę, nawet tak daleko od rodziców, jemu,
który do wieku dwudziestu czterech lat nie robił nic innego, tylko marzył.
A potem odkrył znaczenie pracy. Pracy wyczekiwanej długo, której trochę się
obawiał, ale od której nie odstąpił już ani na krok w kolejnych miesiącach
mijających może bez większych zmian, lecz z wystarczającą dozą satysfakcji,
zarówno osobistej, jak i grupowej, w zżytej z Brunonem grupie marionetkarzy,
miesiącach, które zamieniły się w rok, potem w dwa lata…
Zamiast słabnąć, entuzjazm Brunona rósł w miarę upływu czasu. Być może
także dlatego, że do zadowolenia z pracy doradcy, stawiającej wiele wyzwań, bo
chociaż piastował to stanowisko, to uczył się, tworzył i wzruszał wraz ze swoimi
kolegami po każdym sukcesie sekcji marionetek, na początku czterdziestego
siódmego doszło jeszcze inne zadowolenie, o którym nie pomyślałby nigdy
wcześniej. Wtedy właśnie, na prośbę pewnego kolegi, zgodził się udzielać
prywatnych lekcji jego bratankowi. Chłopak studiował aktorstwo, ale pod
wyraźnym wpływem wujka zainteresował się marionetkami. Bruno podjął
wyzwanie nie tylko z powodu nostalgii, wywołanej podobieństwem ścieżki
życiowej tego młodego człowieka do jego własnej, ale także z powodu dumy, że
w końcu on, czeladnik, jeszcze cztery lata temu terminujący u włoskich lalkarzy,
otrzymał oficjalny status nauczyciela, profesora, mistrza. A pod koniec roku
czterdziestego siódmego prywatne lekcje zaczęły zajmować mu coraz więcej
czasu, ponieważ liczba uczniów, czy też studentów, wzrosła do czterech, a wraz
z nią u świeżo upieczonego profesora od marionetek wzrosło poczucie własnej
wartości.
Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy przyniósł radykalne zmiany w życiu
Brunona. Nie chodziło tu o sytuację polityczną, bo obok niej nauczył się
przechodzić w milczeniu, wykazując jedynie niewielkie zainteresowanie dla
teraźniejszości, wystarczające do kupowania jednej z bukareszteńskich gazet raz
na dwa tygodnie, czasem częściej. W ciągu ponad dwóch lat od powrotu do
ojczystego kraju zdołał zauważyć jednak, że rubryki polityczne coraz rozleglej
panoszą się w przestrzeni drukarskiej. Ale i tak czytał je dopiero na końcu, po
przejrzeniu kronik kulturalnych, kiedy cieszył się po odnalezieniu choćby
najmniejszej wzmianki o teatrze „Ţăndărică”.
Pierwsza tragiczna zmiana na płaszczyźnie osobistej nastąpiła pod koniec
wiosny. Jego ojciec umarł w Salerno, do którego wrócił w tysiąc dziewięćset
czterdziestym szóstym, próbując dać nową szansę przedsiębiorstwu „Macellerie
Pignatelli”. Zawał, bez żadnego wcześniejszego znaku ostrzegawczego. Dramat
Brunona spotęgował się jeszcze w momencie, kiedy nie otrzymał od władz
rumuńskich pozwolenia na wyjazd na pogrzeb ojca do Włoch. Nie
przedstawiono mu żadnego oficjalnego powodu, a jedyne wyjaśnienie otrzymane
od naburmuszonego urzędnika było takie, że i tak nie zdąży na pogrzeb, bo
pociągi nie dowiozą go tak szybko na południe Włoch. Bruno zdawał sobie z tego
sprawę, jednakże wiedział też, że jego obowiązkiem było spędzenie przynajmniej
kilku dni wraz z mamą i dziadkami, rozpaczającymi z pewnością po takim
wydarzeniu. Nie mając innego wyjścia, skontaktował się z rodziną za pomocą
telegramu, w którym musiał starannie dobrać słowa, gdyż jakiś inny urzędnik,
tym razem na poczcie, odmówił przyjęcia pierwszego blankietu, wytykając
Brunonowi, że niekoniecznie musiał umieszczać wyjaśnienia powodu, dla
którego nie mógł opuścić kraju, tym bardziej że winą za to obarczył władze
rumuńskie.
Druga zmiana nastąpiła przed Bożym Narodzeniem roku tysiąc dziewięćset
czterdziestego ósmego. Właściwie nie powinien uważać jej za nieoczekiwaną.
Powinny go były przygotować na nią rozmaite wydarzenia kończącego się roku,
nad którymi Bruno próbował przejść do porządku dziennego, zagłębiając się
w pracę i oszukując w ten sposób swój niepokój stapiający się z niepokojem
ogólnym. Usunięcie Lucreţiu Pătrăşcanu z rządu, a potem aresztowanie jego
i Eleny Pătrăşcanu. Było niemożliwością, aby koledzy z teatru nie zareagowali na
dźwięk tego nazwiska, a zwłaszcza, aby Bruno pozostał na nie obojętny. A jednak
ten drugi cios przyjął tak, jakby przyszedł znikąd. W grudniu został wezwany do
biura, które nie należało już do jego byłej szefowej i w którym czekała na niego
nie ona, lecz pewien smutny mężczyzna oddelegowany z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych. Bez zbędnego wstępu podziękował on Brunonowi za wkład
w rozwój sekcji artystycznej teatru „Ţăndărică”, a następnie zakomunikował bez
ogródek, bez cienia poczucia winy w spojrzeniu, bez chociażby minimalnej
zmiany tonu, że jego dalsza pomoc nie będzie już konieczna. Siedzący przed
Brunonem człowiek nie zajmował kierowniczego stanowiska, nie był nawet
zatrudniony w teatrze, a jednak jeszcze w lecie zaczął tu przychodzić, nie w celu
obejrzenia przedstawień, ale po to, by prowadzić przypadkowe rozmowy
z pracownikami. Był to człowiek, który zaledwie wymówił, z nutą upojenia
w głosie, nazwę wysyłającej go instytucji, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
a już otrzymał w budynku teatru własny pokój. Posłużył on owemu człowiekowi
do zamieniania przypadkowych rozmów w rozmowy dłuższe, prowadzone z dala
od uszu i oczu innych, rozmowy, na temat których koledzy wychodzący
z pomieszczenia, gdzie były prowadzone, nie wypowiadali nawet jednego słowa.
Z kolei ci, którzy jeszcze nie odwiedzili tego miejsca, trącali się łokciami
i poszeptywali, czasami na wesoło, nazywając pomieszczenie pokojem spowiedzi,
gdyż wszyscy wychodzący stamtąd wyglądali jak ludzie uwolnieni od ciężaru
noszonego dotychczas na ramionach. Inaczej bowiem nie dawało się wyjaśnić,
dlaczego ich ramiona stawały się lekkie i tak wolne, że podnosiły się natychmiast,
nawet kilka razy z rzędu, gdy ktoś zapytał któregokolwiek z opuszczających
pomieszczenie, o czym rozmawiał w środku. Pokój uwalniania ludzi od ciężaru.
Bruno Matei szedł na spotkanie z mężczyzną z myślą, że nastąpiła jego kolej
do odbycia podobnej rozmowy, kiedy jednak w kilku krótkich frazach
zakomunikowano mu coś innego, nie poczuł się przytłoczony, nie zadał żadnego
pytania, nie odpowiedział w żaden sposób. Ani jednym słowem. Kiwnął jedynie
głową, jakby z aprobatą, albo tylko po to, aby zasugerować, że zrozumiał to, co
należało zrozumieć. Potem odwrócił się plecami i wyszedł.
W milczeniu zebrał swoje rzeczy, nie oczekując ani nie pragnąc innego
potwierdzenia swojego zwolnienia. A potem, dźwigając dwie torby wypełnione
zakupionymi wcześniej materiałami, trzymając pod pachą ubraną na biało
marionetkę, z którą przybył z Włoch, poszedł do swojego mieszkania
usytuowanego niedaleko muzeum Simu, budynku przypominającego Hefajstejon
u stóp Akropolu, który zwiedził kiedyś w dzieciństwie. Muzeum było dla niego
punktem odniesienia od pierwszego dnia powrotu do kraju, jedynym miejscem
wystarczająco oryginalnym, aby nie pogubić się na ulicach Bukaresztu, gdzie
początkowo z każdym zakrętem coraz bardziej tracił orientację.
Święta Bożego Narodzenia Bruno spędził w mieszkaniu, wychodząc z domu
jedynie po to, aby kupić chleb i mleko. Zanim jednak narzucił sobie owo
osamotnienie, kupił wszystkie gazety, jakie znalazł na stoiskach. I dopiero wtedy,
zimą na przełomie czterdziestego ósmego i czterdziestego dziewiątego,
zrozumiał, że wielka historia zawsze przytłacza tę mniejszą, osobistą. Nawet jeżeli
nie zawsze ma się szansę, aby zrozumieć to w porę. A w tamtych dniach wielka
historia była pisana między wierszami gazet.
Po Nowym Roku przestał już czytać gazety. W zamian za to zaczął pisać.
Pisać nie dla wielkiej historii, bo przecież stół i kilka kartek rozpostartych na nim
w jakimś bukareszteńskim mieszkaniu nie miały dla niej większego znaczenia.
Pisał być może dla swojej małej osobistej historii. Albo może jedynie dla swojego
małego tu i teraz, stłoczonego na powierzchni wynajętego mieszkania, z którego
okna widać było szeroką, szarą ulicę i kilka greckich kolumn muzeum Simu.
Zaczął pisać o pasji, dla której zrezygnował z kariery w biurze w Salerno, dla
której porzucił Włochy, a nawet rodziców. Opisał historię poznanych przez
siebie marionetek, historię, która w miarę pisania upodabniała się coraz bardziej
do szeroko zakrojonego eseju, może nawet kursu. Pisał bez cienia nadziei, że
kiedykolwiek swoimi myślami przelanymi na papier będzie mógł podzielić się ze
studentami.
Publiczność, do której zwracał się Bruno, była z innego czasu. Była
publicznością zdolną do słuchania go, zdolną do rozumienia, a nawet zdolną do
zadawania pytań. A on szukał odpowiedzi na te możliwe pytania, najpierw
formułując je w myślach, a potem przekształcając w wyważone zdania,
adresowane wprost do uważnej publiczności, niewidocznej wtedy nigdzie
dookoła, niedostrzeganej wśród przechodniów spotykanych na co dzień na ulicy.
Publiczności, której jednak bardzo potrzebował w tamte mroźne dni. Wśród
owych wyobrażonych odbiorców widział niekiedy swoich studentów, cztery
realne punkty odniesienia, dla których jednak skończył wykładać jeszcze
w czterdziestym ósmym, wraz ze śmiercią ojca. Była to publiczność, której
pragnął, choć wiedział jednocześnie, że trudno będzie mu ją kiedykolwiek jeszcze
odnaleźć.
I wreszcie pewien poranek roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego.
Dopiero co obudził się po kolejnym wieczorze spędzonym na pisaniu do późna.
W jakimś sensie był zadowolony, ale jednocześnie zasmucony tym, że jego
pomysły powoli się wyczerpywały i że widział swój rękopis w coraz bardziej
konkretnej liczbie kartek na stole. Przeliczając ostatnie pieniądze z zapasów,
stwierdził z goryczą, że wystarczy mu zaledwie na zapłatę wynajmu mieszkania
za jeszcze jeden miesiąc. Po chwili podniósł się lekko zdziwiony, ale bardziej
jeszcze zirytowany powtarzającym się waleniem do drzwi wejściowych.
Zwykły poranek w miesiącu marcu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego
dziewiątego. Dwaj umundurowani mężczyźni stojący w drzwiach powiedzieli,
aby poszedł z nimi złożyć zeznanie. Bruno nie zapytał, o jakie zeznanie chodzi.
Nawet się nie przebrał, nie musiał – zasnął w ubraniu, które miał na sobie
poprzedniego popołudnia przed wyjściem po chleb i mleko. Nie przebrał się
więc, poprosił tylko o chwilę czasu, chciał włożyć buty, bo inaczej kałuże na
dworze, jak to powiedział z lekkim uśmiechem mężczyznom w mundurach, bo
inaczej ten cholerny lód, topiący się na ulicach, nie będzie zbyt łaskawy dla jego
nóg obutych jedynie w domowe kapcie.
3
Proces nie trwał długo. Zresztą sprawy wydawały się już dawno przesądzone dla
każdego z pięciu oskarżonych. Jeszcze przed wejściem na salę, gdzie obradował
sąd ludowy z przewodniczącym na czele, prokurator powiedział, żeby
spodziewali się ciężkich kar. A mianowany z urzędu adwokat potwierdził to
bezsilnym uśmiechem i lekkim skinieniem głowy. Potem ten niski i chuderlawy
człowieczek w wieku najwyżej dwudziestu pięciu lat, który wydawał się bardziej
wystraszony od nich, oskarżonych, powiedział proszącym tonem, prawie
szeptem, że byłoby dobrze, gdyby milczeli, jeśli nie będą pytani, to znaczy, żeby
mówili dopiero wtedy, kiedy protokolantka odczyta im ich własne deklaracje
z akt i przewodniczący będzie chciał dowiedzieć się, czy je podtrzymują. W tym
momencie bardzo dobrze byłoby, aby każdy z nich „odpowiedział twierdząco”,
bo inaczej sprawy mogłyby przybrać niekorzystny obrót.
Ponieważ w myślach Brunona nie było już miejsca na nadzieję, jego głównym
zajęciem stało się obserwowanie, na tyle, na ile było to możliwe, twarzy swoich
byłych studentów, znajdujących się wraz z nim w boksie, i próba rozszyfrowania
sposobu, w jaki każdy z nich zaakceptował swoją część winy. Wszyscy czterej
młodzieńcy odwracali albo pochylali głowę w momencie, kiedy ich wzrok
napotykał spojrzenia ukradkiem rzucane przez Brunona. Jak gdyby się czegoś
wstydzili. Dawny profesor marionetkarz również odczuwał wstyd, jednak właśnie
ich twarze utemperowały to uczucie, ponieważ w krótkim czasie Bruno zdał sobie
jasno sprawę z tego, że śledczy go nie okłamywali, że każdy z jego byłych
studentów poddał się tak samo jak on, że zrzucili winę jeden na drugiego i, co
bardzo możliwe, wspólnie go oskarżyli. Gdy to zrozumiał, w dziwny sposób
poczuł się im bliższy, bardziej wyrozumiały dla tego, co się wydarzyło, i w jakiejś
mierze coraz spokojniejszy wobec tego, co miało nastąpić.
Bez cienia emocji wysłuchał długiego wystąpienia prokuratora, mężczyzny
trzydziestopięcioletniego lub nieco może starszego, i w trakcie odczytywania aktu
oskarżenia bardziej skupił się na jego przeciętym, a przez to pozbawionym
wdzięku podbródku niż na wypowiadanych przez niego słowach. Mimo to
zapadła mu w pamięć furia, z jaką wypowiadał słowa: „bandyci”, „wrogie
elementy”, „kryminaliści”, do których Bruno przyzwyczaił się już w trakcie
śledztwa. I zapamiętał jeszcze, ponieważ dowiedział się o tym po raz pierwszy, że
zwrócił uwagę „organów” jeszcze w pierwszej połowie przeklętego roku tysiąc
dziewięćset czterdziestego ósmego, a powodem nie była bynajmniej, jak można
by zrozumieć z aktu oskarżenia, grupa studentów zebrana wokół niego, ale
„podejrzany, trzyletni, trwający od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego
związek z pewnym byłym ministrem i jego rodziną, rewizjonistami, którzy
zdradzili interes partii i klasy robotniczej”. W tym momencie wróciło coś
z poczucia winy, które, jak mu się wydawało, definitywnie go opuściło. Zdał
sobie bowiem sprawę, że mimo iż w tamtym czasie zrezygnował już z lekcji
prywatnych, dochodzenie prowadzone w związku z jego osobą zaprowadziło
potem bezpiekę do czterech młodych ludzi, będących teraz jego kolegami z ławy
oskarżonych. Uspokajał się jednak, że była to bardziej wina ciemnego
i obłąkanego losu, którego ofiarą, obok swoich dawnych uczniów, padł on sam.
Po odczytaniu aktu oskarżenia, kiedy wybrzmiał już głos protokolantki,
uwaga Brunona wyostrzyła się, bo przedstawiane były zeznania stojących obok
studentów, które dotyczyły bezpośrodnio jego osoby. Pod koniec odczytywania
deklaracji, przerwanych jedynie w momencie, kiedy każdy oskarżony po kolei
odpowiadał na pytania przewodniczącego, przyznając, że zarówno usłyszane
słowa, jak i podpisy na kartkach należą do niego, Bruno z ulgą spojrzał na swoich
byłych uczniów. Mógł teraz śmielej wysłuchać swojego zeznania – poczucie winy
rysujące się na ich twarzach, zaobserwowane od samego początku, nie było
mylące – wszyscy zostali zmuszeni do podpisania nieprawdy.
Kiedy przyszła kolej na adwokata, Bruno doznał innego rodzaju ciekawości.
W pewnej mierze oczekiwał ze zniecierpliwieniem na to, co mógłby powiedzieć
mały i wystraszony młodzieniaszek stojący przed nim, nieośmielający się nawet
podnieść wzroku na przewodniczącego składu sędziowskiego. Ciekawość szybko
zmieniła się w rozczarowanie. Nie wobec tak zwanej obrony, bo nawet nie
spodziewał się czegoś innego, nie wyobrażał sobie, że wyznaczony dla nich
adwokat przeciwstawi się któremukolwiek z zarzutów. Rozczarowała go jednak
skrótowość dyskursu adwokata, ograniczonego do kilku fraz. Adwokat z urzędu
przyznawał, że przed sądem ludowym znajdowało się pięć zdeklasowanych
elementów, pięciu rewizjonistów, pięciu bandytów, którzy mieli zamiar
wyrządzić wielkie zło narodowi rumuńskiemu, jednakowoż prosił „o pewną
pobłażliwość, jeżeli jest to możliwe”, biorąc pod uwagę fakt, że zwłaszcza czterej
z nich w czasie swej działalności kontrrewolucyjnej byli jeszcze młodzi, a zatem
nie wiedzieli zbyt dobrze, co czynią. I tyle. Żadnego więcej słowa, nic, co mogłoby
pokazać, że gdzieś, w jakimś zakątku jego serca zachował się choćby okruch
odwagi.
Emocje dopadły Brunona dopiero, kiedy doszło do odczytywania wyroków.
Nie stało się to wtedy, gdy dwóch z jego byłych studentów, którym nie
udowodniono żadnego związku z Ruchem Legionowym, zostało skazanych na
trzy lata więzienia za „przestępstwo spiskowania przeciwko porządkowi
społecznemu”. W tamtym momencie, widząc ich twarze, uświadomił sobie, że
oni sami spodziewali się czegoś gorszego. Nie stało się to nawet wtedy, kiedy
dowiedział się, że jemu i pozostałym studentom zmieniono zarzut „przestępstwa”
na zarzut „zbrodni spiskowania”, zgodnie z artykułem dwieście dziewięć kodeksu
karnego, co oznaczało w ewidentny sposób wyższe kary. Może właśnie dlatego, że
był już przygotowany, nie zdenerwował się po usłyszeniu kary ośmiu lat
ciężkiego więzienia wymierzonej Octavianowi Padinie. Być może nie wzburzyłby
się także po usłyszeniu wyroku dla Mihaia Rotaru, ponieważ była mowa
o identycznym wymiarze kary, gdyby nie wydobył on z siebie w tym momencie
ryku i nie wykrzyczał w stronę składu sędziowskiego, że deklaracja była
wymuszona siłą, że nie ma w niej nic prawdziwego, a wszystkie tu obecne psy
zeznałyby większe kłamstwa, gdyby były tak jak on katowane ponad rok. A kiedy
młodzieniec porwał na piersi swoje ubranie więźnia, krzycząc: „Ważyłem
dziewięćdziesiąt kilo, kiedy zabraliście mnie z domu, teraz mam pięćdziesiąt
i możecie policzyć mi żebra!”, wargi jego dawnego profesora zaczęły drżeć, oczy
zwęziły się, jakby broniąc się przed tym widokiem, a ramiona pochyliły się do
przodu, chcąc wyzwolić się od przygniatającego je ciężaru.
Bruno usłyszał swój wyrok dopiero po tym, gdy strażnicy, ciągnąc po ziemi,
wyprowadzili Mihaia Rotaru z sali.
To samo zaszeregowanie kodeksowe jak u byłych studentów legionistów.
Z powodu okoliczności obciążających musiał jednak przygotować się na dziesięć
lat przymusowych robót.
5
Teraz żałował, że nie mógł zabrać Bazylka na seans do kina „Maksym Gorki”. Na
prośbę Elizy zgodził się zostawiać go w domu, gdy wspólnie wychodzili, i po
kilku spotkaniach nawet przywykł do tej nowej sytuacji. Eliza wprawdzie lubiła
Bazylka, ale oboje potrzebowali czasu tylko dla siebie. Ich przyjaźń zmieniła się
w coś innego – tak mu powiedziała, nie rozwijając tej myśli – a jeżeli dwoje ludzi
czuje, że ich przyjaźń zmieniła się w coś innego, to dobrze jest, żeby przynajmniej
niekiedy mieli czas wyłącznie dla siebie. Czas, w którym nieistotne są już robocze
niedziele czy dni tygodnia. Czas niepodlegający kalendarzowi, ani nawet
przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości, ponieważ jest on czymś oddzielnym,
a w jego wnętrzu wszystko inne istnieje jedynie wtedy, kiedy dwoje tworzących
go ludzi pragnie, aby to coś istniało.
A zatem przyzwyczaił się do wychodzenia bez Bazylka. W pewnym sensie
zaczęło mu się nawet podobać, że gdy wraca do domu, to znajduje marionetkę
wspartą o poduszkę na łóżku i może jej opowiedzieć, co mu się dziś przydarzyło.
Tego jednak wieczoru Brunul żałował, że nie zabrał Bazylka. Odprowadzał Elizę
do mieszkania i mruczał pod nosem jakieś niezrozumiałe odpowiedzi, niezdolny
do wyrażenia swojego zadowolenia czy jakiejkolwiek innej myśli. Idąca obok
i trzymająca go pod ramię kobieta również wyglądała na przejętą. Brunul czuł, że
jeżeli teraz nie znajdował słów, aby przekazać wszystko, co zobaczył, i by móc
przyłączyć się do entuzjazmu Elizy, to tym bardziej nie uda mu się to
w obecności drewnianego przyjaciela.
Było mu teraz trochę trudno rozmawiać z Elizą. Nawet jeśli w ciągu ostatnich
dwóch, czy nawet ponad dwóch tygodni ich spotkania nie tylko stały się o wiele
częstsze, ale też całkowicie inne, gdyż wcześniejsze nieśmiałe i pełne szacunku
dotknięcia ustąpiły miejsca pocałunkom w policzek, pieszczotom i uściskom, to
jednak dla Brunula każdy krok uczyniony przez kobietę w jego stronę, każda
zmiana oznaczała kolejną burzę emocji. I uczuć. Emocji i uczuć różniących się od
wszystkiego, co czuł do tej pory, i od wszystkiego, co przypominał sobie, że
kiedykolwiek czuł. Przyjaciółka, na którą przez tyle miesięcy spoglądał, patrząc
jej prosto w oczy, zmieniała się powoli w kobietę, na którą ośmielał się patrzeć
jedynie od czasu do czasu, spod brwi, w kobietę, której słowa ogrzewały mu
policzki, bez względu na to, czy znajdowali się na dworze, w mroźny wieczór, czy
przebywali w cieple jej mieszkania, w kobietę, w obliczu której jego własne słowa
odczuwały cierpienie, czasami blokując się w gardle, innym razem z trudem
zaledwie wydobywając się przez zaciśnięte usta.
Zaproszenie na film zostało przyjęte bez zbędnych słów, zwykłą akceptacją.
Eliza zapytała go jeszcze, czy widział jakieś inne filmy. Tak, w dzieciństwie, a tak
naprawdę to w drugim dzieciństwie, po przybyciu do Bukaresztu. Widział wiele
filmów, przypominał sobie teraz, choć potem już o tym nie myślał. Kino go wręcz
fascynowało. Stanowiło dla niego sposób obrony przed przygniatającym
i irytującym milczeniem matki i przed szorstkością ojca. Dobrze to pamiętał.
Dobrze pamiętał radość, z jaką szedł do kina, najczęściej sam, rzadko z kolegą,
który zgadzał się tracić z nim czas, zamiast spędzić go z innymi dzieciakami
w parku, dzieląc się na dwie grupy, Niemców i Rumunów walczących w Wielkiej
Wojnie, strzelając do siebie z drewnianych pistoletów, biorąc jeńców i zabijając
się nawzajem. Zabijając z ogromną uciechą. To też sobie przypominał. Natomiast
nie pamiętał fabuły tych filmów. Zadziwiające było jednak, co zauważył dopiero
dzisiejszego wieczoru, próbując odpowiedzieć na pytanie Elizy, że dobrze
pamiętał twarze i nazwiska widziane na ekranie. Były mu one tak znajome, że
wydawało się, iż nosił je ze sobą również w okresie mroku: Wallace Beery, Emil
Jannings, Katharine Hepburn, Clark Gable, Warner Baxter, Norma Shearer,
Bette Davis, aktorzy, do których zbliżył się nie wiadomo kiedy, każde z tych
nazwisk wydawało się coś mu mówić, znajdowały się one tam, wewnątrz,
przekazywały mu jakieś informacje, ale jednak nie mógł usłyszeć tego, co miały
do powiedzenia. Nazwiska pamiętał, ale historii już nie. Tylko jak przez mgłę:
jedna opowieść z jakiegoś rumuńskiego filmu animowanego o Głupku, który
z sakwą na patyku doszedł do wsi Głupkowo, a potem o dzieciach tego bohatera,
Głuptasce i Głuptasku. Nic konkretnego, ale był to jedyny film, z którego
zachował mimo wszystko coś więcej niż tylko twarze. Tak naprawdę to nie było
tam twarzy, a jedynie rysunki, i może właśnie dlatego również okruchy tej
historii wczepiły się w jego pamięć.
Żadnego jednak z nazwisk aktorów nie wymienił Elizie. Odpowiedział jej
jedynie, że widział inne filmy, ale niczego sobie nie przypomina. I że jasne, że
chciałby wybrać się razem z nią do kina. A potem gazeta. Eliza czytająca
oficjalnym tonem i z udawaną powagą zapraszająca go, aby coś wybrał.
– W „Maksymie Gorkim” naprzeciwko hotelu grają Mojego ukochanego.
W „Ilie Pintilie” Błędne drogi, to musi być dobre. Sądząc po tytule, myślę, że jest
to film o rewolucji. Brzmi też dobrze Dziewczyna z gitarą, w kinie „Puszkin”, co
ty na to? Albo popatrz, w „Młodzieży” puszczają Zaprzyjaźniliśmy się w Moskwie.
Nigdy nie byłam w kinie „Ion Creangă”, jak chcesz, możemy zaraz iść, jest tam
Gra z życiem…
On słuchał, patrzył na nią spod brwi, wzruszał ramionami i uśmiechał się.
– Aaa, popatrz, co tu jest, w Moim ukochanym gra Aleksiej Batałow. Na
pewno znasz Aleksieja Batałowa, grał w filmie Lecą żurawie.
Nie znał go.
– Co ja plotę. Normalne, że go nie znasz, pojawił się dwa lata temu… Szkoda,
że nie grają go teraz w żadnym kinie, bo to jest coś niesamowitego. Ale mamy
Batałowa w Moim ukochanym, co powiesz?
Wzruszenie ramion, uśmiech, pochylenie głowy. Poza tymi gestami nie miał
nic do powiedzenia.
– Spodoba ci się.
Teraz, po wyjściu z kina „Maksym Gorki”, to nie brak słów i uczucia wobec
Elizy nie pozwalały mu mówić. Przeciwnie, zbyt wiele słów kłębiło się w głowie
i zbyt wiele myśli skryło się za tymi słowami. Chciałby je wszystkie
wypowiedzieć, chciałby, aby ta wielka liczba słów towarzyszyła ożywionym
słowom Elizy, ale blokowały się one gdzieś, być może w klatce piersiowej albo
wyżej, tam gdzie obrazy z filmu stworzyły kłębowisko wrażeń, ledwo pozwalające
mu oddychać.
Jak miał zatem przekazać Bazylkowi wszystkie emocje powstałe pod
wpływem obrazów? Jak silne mogły być słowa o frontowym bohaterstwie doktora
Władimira Ustinienki, walczącego na pierwszej linii, o jego skromności, która
spowodowała, że odmówił przyjęcia stanowiska w stołecznym szpitalu z miłości
do prostego wiejskiego człowieka, żądając przeniesienia do wioski zapomnianej
przez wszystkich? Jak miałby wyrazić to, co czuł wtedy, gdy doktor, zamiast
przyjąć stanowisko przydzielone mu w mieście, zgodnie z żądaniem Warwary,
jego ukochanej z czasów młodości, poświęcił jednak tę miłość, nie zaakceptował
kompromisu i rozstał się z kobietą, a potem cierpiał z tego powodu? Jak mógł
opowiedzieć o łzach cisnących się do oczu podczas tej strasznej sceny, gdy
chirurg Ustinienko ratuje życie zakochanej w nim Warwarze, traktując ją
następnie z oziębłością – tak boleśnie odczuwaną przez Brunula poza ekranem?
Oziębłością być może niesprawiedliwą, ale zrozumiałą, bo doktor nie wiedział
przecież, że kobieta przez cały czas pozostała wierna tylko jemu.
Brunul czuł, że tak naprawdę niczego nie dałoby się tu opowiedzieć. Jasne,
z pewnym wysiłkiem wszystko mogłoby zostać ubrane w słowa. Ale nie
opowiedziane w sposób realny, opowiedziane tak, aby wrażenia z oglądanego
filmu ponownie się narodziły i były tak samo żywe i silne. Tak jak w teatrze lalek.
Jakiś czas temu, wkrótce po zatrudnieniu, próbował kiedyś opowiedzieć
towarzyszowi Bojinowi o przedstawieniu, które jego koledzy mieli zamiar
wznowić. Dawno nie było go już w repertuarze i dlatego od kilku tygodni trwały
próby. Był to pierwszy spektakl, a właściwie pierwsze próby do spektaklu, przy
których asystował. Nikita, rosyjski chwat. Towarzysz Bojin jednak znudził się,
chociaż Brunul podniósł się, zaczął naśladować czy to Cesarza Mórz, czy Bojara
Ignacego, starał się mówić jak Wróżka Mórz albo Służąca Marfa, podnosił tembr
głosu, albo pogrubiał, kiedy jego ustami przemawiał sam Nikita. „Taaa, znów
zaczynasz wariować” – to była konkluzja przyjaciela. Takie sprawy nie mogły być
opowiedziane, one musiały zostać zobaczone.
Po pożegnaniu z Elizą, leżąc już w łóżku plecami do Bazylka, pozwalał, aby na
scenie stworzonej w wyobraźni, pełnej obrazów z filmu, zamiast aktora Aleksieja
Batałowa występował on sam we własnej osobie. On, Brunul, walczący na wojnie
w miejsce doktora Ustinienki, operujący zamiast doktora, poświęcający się
zamiast niego. A potem, po ponadgodzinnej bezsenności, po wszystkich
perypetiach, po całym cierpieniu sprowokowanym przez miłość do Warwary,
przybierającej na jego scenie twarz Elizy, pojawiła się myśl, która nie pozwoliła
mu zasnąć przez resztę nocy. Jeżeli przedtem, w tych latach, z których nie chciały
wyłonić się żadne wspomnienia, on sam też był chirurgiem? Może nie tak
dobrym jak doktor Ustinienko, bo przecież medycyna radziecka była o duży krok
do przodu przed medycyną rumuńską. „Tyle moglibyśmy się od nich nauczyć” ‒
powiedziała przed kinem Eliza, zbliżając policzek do jego ramienia. A jeśli on,
Brunul, też był dobrym chirurgiem? Jeżeli on także ratował życie ludzkie?
Ta myśl spowodowała, że uśmiechnął się szeroko. Pierwszy raz w życiu
ciemność i pustka z przeszłości, odczuwane do tej pory jako choroba, sprawiły
mu przyjemność. Przecież mógł być w czasie, którego nie pamiętał, kimkolwiek.
Nawet „człowiekiem między ludźmi”, jak po wyjściu z kina Eliza nazwała
doktora Ustinienkę.
Niestety – ta dobra myśl, próbująca zapełnić pustkę, wkrótce okazała się zbyt
słaba i niezdecydowana. Na tyle, że znów pozwoliła dać się schwytać ciemności,
tym razem jednak innego rodzaju, ciemności z więziennej celi. Szeroki uśmiech
wyblakł na jego twarzy, a usta ściągnęły się w wyrazie niepokoju, który Brunul
próbował oddalić od siebie tyle czasu, ale którego teraz, kiedy związek z Elizą
przekształcił się w coś innego, już nie potrafił ominąć. Doktor Ustinienko nigdy
nie trafiłby do więzienia, w żadnym wypadku nie z powodów politycznych.
A nawet gdyby trafił, z powodu kto wie jakiego błędu, którego być może nawet
nie byłby całkowicie winien, doktor Ustinienko nie okłamywałby całymi
miesiącami Warwary odnośnie do swojej przeszłości. Nie próbowałby ukryć
prawdy, wyznałby ją szczerze, patrząc Warwarze prosto w oczy swoim dobrym,
a jednocześnie mężnym wzrokiem, i pozwalając jej dokonać oceny.
Zwłaszcza w momencie, kiedy doktor Ustinienko poczułby, że jego związek
z Warwarą przekształcił się w coś innego.
*
Kilka dni temu aktorzy Państwowego Teatru Lalek zostali wezwani do
wyciągnięcia pomocnej dłoni do brygad artystycznych dwóch przedsiębiorstw
przemysłowych: warsztatów kolejowych imienia Ilie Pintilie, bohaterskiego
przywódcy strajków robotniczych, oraz fabryki „Tkanina”. Ludzie pracy z tych
zakładów mieli przygotować przedstawienie z okazji 1 Maja – i to przedstawienie
dobrej jakości, a zatem pomoc profesjonalistów teatralnych dla artystów z tych
instytucji, bądź co bądź amatorów, stawała się nieoceniona.
Nikt już prawie nie wychodził na dziedziniec kościoła katolickiego, choćby
nawet na jednego papierosa, i tylko malarka, mistrzyni krawiecka i elektryk
montujący scenografię rzucali czasem do siebie parę słów, zmyślnych lub
banalnych, wychodząc przez jakieś drzwi na korytarz i spotykając się w sumie
jedynie przypadkowo w trakcie obowiązkowych godzin pracy.
Od wyjazdu aktorów Brunul spędzał całe godziny zamknięty w swoim
magazynie. Nie miał żadnego powodu, aby wyjść na scenę, skoro nie odbywały
się próby, skoro atmosfera nie przypominała w niczym tej z poprzednich dni. Nie
można powiedzieć, ludzie, którzy pozostali w pracy, byli mu w jakimś sensie
najbliżsi. Inaczej mówiąc, to z nimi najczęściej współpracował, z nimi najwięcej
rozmawiał, nie mógłby jednak twierdzić, że od dnia zatrudnienia prowadził
z nimi nie wiadomo jakie dyskusje. Pilnował swoich obowiązków, uczył się
i najczęściej zgadzał się ze wszystkim. To przecież on szedł czasami do malarki,
aby zawiadomić ją, że oko lalki lwicy rozmazało się i straciło kolor, że z ust lalki
księżniczki zszedł róż, że policzki lalki służącej popękały i potrzebna była
naprawa skóry. Również on zwracał uwagę mistrzyni krawieckiej, że od ubrania
na piersi jednej z lalek odpadł guzik oraz że innej lalce odczepił się rękaw,
a czasem nawet cała ręka. Z elektrykiem nie miałby normalnie zbyt wiele
wspólnego. Ponieważ jednak zajmował on też stanowisko montera scenografii,
a Brunul nie dbał jedynie o czystość lalek, ale również o czystość miejsca,
w którym one się poruszały, to przebywał ciągle w pobliżu, jako rodzaj prawej
ręki, pomagając za każdym razem, kiedy była przygotowywana jakaś scena.
Mimo to w ostatnich dniach Brunul wolał nie spotykać się z żadną z tych
osób. Wolał zamykać się w magazynie teatralnym i spędzać czas, czytając przez
godzinę lub dwie po kilka razy katalog imion lalek, który miał pod ręką, rejestr
wszystkich niemych twarzy, którymi się opiekował, zawierający jednocześnie opis
cech poszczególnych lalek i uwagi, w jaki sposób dana lalka miała być poruszana,
jakim miała mówić głosem na scenie, jakie ubrania mogła wkładać i tak dalej.
A po lekturze, w magazynie, w którym znieruchomiałe lalki przebywały w swoim
pozbawionym wyrazu świecie, kiedy był pewien, że pozostali w teatrze ludzie
zajęli się już swoimi sprawami i nie obchodziło ich, co porabia Brunul, zaczynał
mówić, oczywiście szeptem, bo nie miał żadnego powodu, aby podnosić głos
i być słyszanym poza magazynem. Szepty odnosiły się najczęściej do ostatnich
wydarzeń z jego życia.
Nie opowiadał lalkom tego, co czuł, właściwie nawet nie opowiadał samych
wydarzeń. Upewniwszy się jednak, że nikt go nie słyszy, nakładał na rękę lalkę
z brązowymi pakułami przyszytymi do wierzchołka głowy, lalkę, której wielkie
oczy wydawały się przypominać oczy Elizy, lalkę, której ośmielił się nawet zrobić
po prawej stronie twarzy nad ustami małe draśnięcie, nic konkretnego, nic, czego
malarka teatralna nie mogłaby naprawić jednym pociągnięciem pędzla, małe
draśnięcie farbianej skóry, przypominające pieprzyk nad ustami Elizy. Wkładał tę
lalkę-Elizę na prawą rękę, następnie lewą rękę zanurzał w białych, prawdę
mówiąc, niezbyt czystych fałdach ubrania innej lalki, z czarnymi świecącymi
pakułami, o męskim wyrazie twarzy, przypominającym mu jego własną twarz.
Potem jego szept przenosił się na ich usta, na usta Elizy na prawej ręce i na usta
Brunula na ręce lewej.
Za każdym razem, w kolejnych dniach przed świętem 1 Maja, między
postaciami umieszczonymi na jego rękach rozpoczynała się emocjonująca
opowieść, w trakcie której lalka ciemnowłosa najczęściej zajmowała pozycję
defensywną, a kciuk i środkowy palec Brunula, pomagając jej rękom, zbliżały się
niekiedy w proszącym geście, innym razem podnosiły się wystraszone. Od czasu
do czasu kciuk zatrzymywał się na piersi lalki, natomiast palec środkowy
wędrował na znak wstydu i skruchy w kierunku jej policzka. Słowa prawie nie
miały już żadnego znaczenia, były ledwie wyszeptywane i zawierały prośbę
i jednocześnie nadzieję na wybaczenie. W tym samym czasie lalka z prawej ręki
używała palców Brunula, aby wyrazić swój strach, palec środkowy i kciuk zbliżały
się w takich momentach do policzków, nie dotykając ich jednak, nieruchomiejąc
tam, natomiast cienki głosik wybuchał: „Nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś to
wszystko przede mną, nie rozumiem, dlaczego mnie okłamywałeś”. A potem
palec środkowy lądował na pakułach koloru brązowego, głaszcząc je
i demonstrując w ten sposób, że lalka pochłonięta była myślami i uczuciami,
których nie umiała wyrazić, pokazując, że myślała o wszystkim, co usłyszała.
Czasami Brunul zatrzymywał się w tym momencie. Zastygał, ponieważ
choćby nie wiadomo jak bardzo nie chciał o tym myśleć, umysł przenosił go do
bardzo bliskiej przeszłości, sprzed zaledwie paru dni, do chwili, kiedy wieczorem
wyznał Elizie prawdę o sobie. Przypominał to sobie jeszcze, zanim lalkom
udawało się odtworzyć tamte emocje. Zatrzymywał się, a ręce opadały powoli
wzdłuż ciała, wypadając wraz z lalkami z orbity jego postrzegania. Oczy
nieruchomiały na parę chwil, czasami na parę nieznośnie długich chwil,
zastygając na szybach okna magazynu, patrząc w zasadzie w jakimś
niesprecyzowanym kierunku, ale docierając ostatecznie do mieszkania Elizy na
końcu Żółtego Urwiska od strony dworca. W takich momentach lalki zwisały bez
życia, jak przedłużenie bezużytecznych rąk, oddzielonych od ciała Brunula, od
jego bioder i nóg, chociaż powinny były przeżywać kulminacyjny moment.
Dopiero po jakimś czasie, jak po niezbędnej dramatycznej pauzie, kiedy myśl
Brunula odrywała się gwałtownie od mieszkania Elizy, a wzrok od okna,
mężczyzna znów skupiał się na swoich rękach, które odzyskiwały czucie,
podnosiły się i lalka z prawej ręki znów podejmowała dialog. Mówiła, z trudem
próbując oddać emocje: „Nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś to wszystko przede
mną, nie rozumiem, dlaczego mnie okłamywałeś”. Na to pacynka z lewej ręki
odpowiadała: „Bałem się”, a ręce zbliżały się do siebie nieśmiało i powoli, jak
gdyby miały do przejścia daleką drogę. Kiedy odległość stawała się już
wystarczająco niewielka, lalka z brązowymi włosami głaskała czarnowłosą i,
nieoczekiwanie, zaskakując nawet samego Brunula, rzucała się jej w objęcia.
Długie i pełne drżenia. A kiedy wreszcie uścisk się kończył, zdarzała się rzecz
niesamowita, taka sama każdego dnia od momentu, kiedy teatr opustoszał. Po
drżącym uścisku lalki oddalały się na odległość może dwóch lub trzech
centymetrów. Zastygały tak, twarzą w twarz, podtrzymywane przez obie ręce,
znieruchomiałe w oczekiwaniu. Spoglądały na siebie przez kilka chwil, jak gdyby
dopiero się poznawały, a potem lalka z brązowymi pakułami znów przywierała
do drugiej, a jej usta zatrzymywały się na ustach tamtej w tak długo oczekiwanym
pocałunku. Był to gest ofiarowujący coś więcej niż tylko przebaczenie. Fala uczuć
przechodziła przez ręce, ramiona, szyję, aż do policzków Brunula i powodowała
ich drżenie z powodu gorąca, którego nigdy do tej pory nie odczuwały.
W dniu powrotu aktorów, kiedy odgłosy życia wypełniły pustkę poprzednich
dni, Brunul na parę godzin zapomniał o magazynie i z przyjemnością przyłączył
się, nawet jeśli tylko jako słuchacz, do rozmów o tym, jak przebiegły
przedstawienia z okazji 1 Maja. Żałował jednej rzeczy, a mianowicie tego, że nie
ma wśród kolegów żadnego bliskiego przyjaciela, któremu mógłby opowiedzieć,
jak spędził ten pierwszy dzień miesiąca. Wiedział, że miałby sporo do
opowiedzenia, bo poprzedniego wieczoru odbył długą rozmowę z Bazylkiem.
Gdzieś w głębi serca czuł jednak, a to uczucie pojawiło się w nim po raz pierwszy,
że Bazylek jako słuchacz już mu nie wystarcza. Jego lalka nie potrafiła reagować,
nawet w takim stopniu, jak umiały to lalki z magazynu. Poprzedniego wieczoru
Brunul odniósł wrażenie, że siedząca obok poduszki marionetka pozostawała
całkowicie obojętna, jak gdyby w całej opowiadanej historii nie było nic,
absolutnie nic, co mogłoby ją poruszyć.
A jeżeli chodzi o dwie pacynki z magazynu, to w tamtym dniu Brunul zdał
sobie sprawę, również po raz pierwszy, że choćby nie wiadomo jak były
zaangażowane, choćby nie wiadomo jak spokojnie pozwoliły się prowadzić jego
rękom, nie udałoby im się oddać całego uroku wydarzeń z tego dnia. Pełen
przebaczenia pocałunek, otrzymany wieczorem po wyznaniu Elizie sekretu,
zmienił się w ciąg kolejnych pocałunków, w bardzo długi ich szereg. Nagle coś,
czym według słów kobiety, stał się ich związek, okazało się dla Brunula oczywiste,
zrozumiał to doskonale. To, co przeżywał, było czymś więcej niż
przedstawieniem, jakie mógłby sam stworzyć, a nawet być może czymś więcej niż
przedstawieniem, jakie mogliby stworzyć aktorzy Państwowego Teatru Lalek.
Słuchając ich opowieści, ciesząc się z ich żartów, śmiejąc się razem z nimi,
Brunul odczuwał jednocześnie pewnego rodzaju smutek. I myślał, że on też
potrzebowałby, przynajmniej w tym dniu, jakiegoś przyjaciela. Przyjaciela z krwi
i kości. I nawet jeżeli nie był do końca pewien, czy towarzysz Bojin był takim
przyjacielem, nawet jeśli nie był pewien, że towarzyszowi Bojinowi mógłby
wszystko opowiedzieć, a on by wszystko zrozumiał, to jednak pod koniec dnia
pracy poczuł lekkie rozczarowanie, gdy zamiast karteczki z zawiadomieniem
o spotkaniu otrzymał od stróża na portierni jedynie obojętne wzruszenie ramion.
6
Kiedy pod koniec czerwca Bruno Matei dotarł do Kolonii Karnej Półwysep,
daleko było jeszcze do zakończenia budowy baraków. Kilka budynków
w kształcie litery H, wzniesionych z desek i płyt i pokrytych papą, pękało
w szwach od więźniów. Zatem pierwszym zadaniem Brunona wraz z nowo
utworzoną brygadą, do której trafił, było zbudowanie sobie schronienia. Miał
szczęście od samego początku, bo przez kilka dni, kiedy więźniowie zajmowali się
budowaniem baraków, na niebie pojawiło się zaledwie parę chmur i w żadnym
razie nie były to chmury deszczowe. Dlatego nie wymęczyły go zbytnio noce
spędzone pod gołym niebem na matach rzuconych wprost na ziemię.
Po ponad roku przebywania w celi Bruno odczuwał pracę na powietrzu jako
swego rodzaju szczęście. Przypomniał sobie, jak po opuszczeniu budynku sądu
przy ulicy Negru Vodă szedł do samochodu w towarzystwie chuderlawego
adwokata, który zacierał ręce z zadowoleniem, chwaląc się, że to jedynie dzięki
jego mowie obrończej udało się uzyskać dla wszystkich tak niskie wyroki.
A zanim został wepchnięty do więźniarki, usłyszał od krzyczącego doń adwokata,
że kodeks przewidywał o wiele surowsze kary. Podczas jazdy Bruno rozmyślał
jedynie o miejscu, w którym miał odbywać swą pracę przymusową. Bał się
bardzo, że zawiozą go do kopalni, do dziur poukrywanych w górach, tam gdzie
potem zostaną jego kości. Miesiące oczekiwania po procesie stały się dla niego
innym rodzajem męki, najpierw w celi w Uranusie, a potem w więzieniu Jilava,
gdzie na próżno próbował dowiedzieć się od więźniów znajdujących się
w podobnej sytuacji, jakie będzie jego końcowe miejsce przeznaczenia. Kiedy
okazało się, że autobus przewiezie go na południe kraju, w kierunku Kanału,
Bruno poczuł ulgę. Kanał nie był bowiem miejscem całkowicie mu obcym,
ponieważ w tym czasie, w trudnych, ale jednak możliwych chwilach
komunikowania się z innym aresztowanymi, dowiedział się o wielu utworzonych
w kraju nowych więzieniach lub koloniach karnych. „Kanał to nie kopalnia” – ta
prosta myśl nawiedziła go kilka razy podczas drogi, napawając otuchą. W Kanale,
przy pracy, lata kary będą mijać inaczej, szybciej.
Pierwsze słoneczne dni spędzone w Kolonii, przerywane łagodnymi nocami,
wydawały się potwierdzać jego nadzieje. Ufność pokładana w Bogu, który we
Włoszech nigdy nie był Brunonowi potrzebny, a którego odkrył na krótko w celi
Uranusa i odrzucił gwałtownie, widząc, że nie słucha jego próśb, zaczęła znów
mościć sobie miejsce w jego umyśle, a stopniowo nawet w sercu.
Również w pierwszych dniach pobytu w Kolonii zaprzyjaźnił się z Portosem,
w tamtym czasie nienoszącym jeszcze pseudonimu. Nie dlatego, że pociągały go
w jakiś szczególny sposób opowieści o Grossfeld Handball, ale dlatego, że przez
kilka nocy dzielili jedną matę. I gdy ich barak został ukończony, zdołali umieścić
swoje koce jeden obok drugiego. To, że ich brygada otrzymała koce, również było
uśmiechem losu. Uświadomili to sobie w listopadzie, kiedy chłodne deszcze
i wiatry przepowiadające zimę zaczęły gnębić innych więźniów Kolonii, śpiących
w dalszym ciągu na gołej ziemi i chronionych jedynie przez dach i cienkie ściany
baraków, w których nie wstawiono jeszcze okien. Co prawda w ich baraku
również nie było okien, chociaż zbudowano go o wiele wcześniej. Tutaj też hulał
wiatr, ale koce oszukiwały trochę zimno, można się było zawinąć w nie jak
w kokon i wtedy wydawało się, że wiatr hula już tylko za ścianami.
Poza Portosem Bruno z nikim nie nawiązał znajomości. Chciał to zrobić
i dlatego w czasie jednego z pierwszych wyjść, nie do Taşaul, gdzie zaprowadzili
ich dopiero miesiąc później, ale na nasyp przyszłej linii kolejowej, próbował
zacząć rozmowę ze szczupłym, młodym chłopakiem. Młodzieniec z trudem
popychał wypełnioną ziemią taczkę po ścieżce mającej około sześćdziesięciu,
siedemdziesięciu metrów długości. Z wysiłkiem artykułując słowa przez na wpół
zaciśnięte zęby i nie patrząc na Brunona nawet przez chwilę, powiedział: „Nie
rozmawiaj ze mną. Jestem studentem i przyjechałem z Piteşti”. Bruno nie
wiedział wtedy, jak ma rozumieć te z trudem wypowiedziane słowa. Nazwa
Piteşti nic mu nie mówiła i dlatego bardziej go zdziwił, niż wystraszył
ostrzegawczy, jak mu się wydawało, ton głosu chłopaka. Poprosił, aby ten
wyjaśnił mu swój brak uprzejmości. Odpowiedź studenta, który ze wzrokiem
wbitym w ziemię odłożył taczkę i oparł się o nią, spowodowała, że Bruno od tej
pory o wiele bardziej uważał na pozostałych więźniów, a niektórych zaczął się bać
tak samo, a czasem nawet bardziej niż strażników.
– Ty nic nie wiesz? – zapytał współwięzień. – Masz szczęście. Dla twojego
dobra wystrzegaj się rozmów ze mną. Wystrzegaj się rozmów z jakimkolwiek
studentem z naszych brygad, bo wszystko, co powiesz, dotrze dalej, możesz być
tego pewien. A jak nie wiesz, o co chodzi, to lepiej, żebyś się nigdy nie dowiedział.
Dowiedział się jednak niedługo potem. Najpierw od Portosa, który wskazał
mu wspomniane przez studenta brygady trzynaście i czternaście. A potem
z szeptów innych więźniów. Brygady utworzone były w większości z więźniów-
studentów przywiezionych z Zakładu Karnego w Piteşti. Szeptano, że ich
reedukacyjny zapał jest wynikiem tortur, przez które sami przeszli, oraz takich,
które aplikowali innym więźniom, nawet własnym kolegom. Jeszcze przed
przyjazdem Brunona do Kolonii brygady te zajmowały wyizolowane baraki,
otoczone płotem z drutu kolczastego. Z czasem słowa zasłyszane o tym, co
więźniowie nazywali ze strachem „trzyna-czterna”, jakby chodziło o dżumę,
zaczęły mieć pokrycie w czynach. Zimą z pięćdziesiątego na pięćdziesiąty
pierwszy rok niektórzy więźniowie zaczęli znikać w tym obszarze na jakiś czas, na
kilka dni lub nawet na dwa tygodnie. A kiedy wracali, ewidentnie wymęczeni
i pobici, byli omijani przez pozostałych, nawet jeśli wszystkim było ich żal.
„Trzyna-czterna” zamieniało się w szeptach w groźbę gorszą niż baty od
strażników, a nazwisko ich brygadzisty Bogdănescu, pochodzącego z miasta
Brăilă, również więźnia, ale gorliwszego niż sam dyrektor Kolonii, zaczęto
wypowiadać z nienawiścią równą uczuciu strachu, jakie wzbudzało.
W podporządkowanych sobie brygadach Bogdănescu odpowiadał za reedukację
studentów, z których wielu przeszło też przez etap zwany demaskacją. Reedukacji
podlegali wszyscy więźniowie przebywający w Kolonii Półwysep, mieszkańcy
siedemdziesięciu baraków w kształcie litery H, które stopniowo przestały dawać
jakiekolwiek schronienie, a w każdym razie nie chroniły już przed nieufnością
gnieżdżącą się krok po kroku w umyśle każdego skazanego.
Akordeon. Bruno ucieszył się, kiedy pierwszej nocy usłyszał jego dźwięk
dochodzący od strony baraków „trzyna-czterna”. Podobnie zareagowali inni
więźniowie, chociaż z powodu muzyki nie mogli spać, a następny dzień
wypełniony wyczerpującą pracą zbliżał się szybkimi krokami. W pierwszych
dniach tym wesołym, czasem wręcz zbyt dziarsko brzmiącym dźwiękom
w różnych zakątkach baraku Brunona zaczęły wtórować pełne radości głosy
więźniów, zwłaszcza gdy jeden z nich przypomniał sobie swojski tekst
z rodzinnych stron, z tak bardzo innej, choć nieodległej jeszcze przeszłości,
i zaczął śpiewać wraz z dochodzącą z „trzyna-czterna” muzyką.
Akordeon grał kilka nocy z rzędu. Pojawiające się jednak stopniowo pogłoski
spowodowały, że więźniowie zaczęli zatykać uszy i znienawidzili już te dźwięki
próbujące rozścielić się wesoło nad zalegającą wśród baraków ciszą. Po trzeciej
lub czwartej nocy wszyscy poznali prawdziwy sens tej muzyki. Akordeonista nie
oczekiwał, aby ktokolwiek śpiewał wraz z nim, nie wzywał żadnego głosu
z innych baraków, aby towarzyszył mu w jego radości. On tak naprawdę
akompaniował. Akompaniował, a jego jedynym zadaniem było zagłuszanie
muzyką jęków więźniów bitych przez Bogdănescu i jego pomocników, krzyków
osób przechodzących przez reedukację, o której pod koniec lata pewien student
przybyły z Piteşti, członek brygad „trzyna-czterna”, nie chciał opowiedzieć
Brunonowi.
Wiosną pięćdziesiątego pierwszego nie tylko Bruno Matei, ale też jego gadatliwy
przyjaciel Portos nauczyli się milczeć. Ich przyjaźń nie osłabła, lecz chwile ciszy
między nimi dwoma stawały się dłuższe i często porozumiewali się w zasadzie
jedynie za pomocą spojrzeń i gestów, chociaż żaden strażnik nie znajdował się
wtedy w pobliżu.
Czasem, ale jednak rzadziej, komunikowali się za pomocą uśmiechów.
Któregoś marcowego popołudnia spędzonego na płaskowyżu Taşaul pewien kot
i przypadkowy ptak spowodowały, że prawie połowa mężczyzn z brygady
zapomniała na kilka chwil, gdzie i dlaczego się znalazła i dokąd wróci po
zakończeniu pracy. Wynędzniały kocur, który jakimś cudem dotarł na pole
znajdujące się dość daleko od wsi, siedząc pod jeszcze niewykopanym z ziemi
krzakiem, przez kilka minut miauczał na wróbla skaczącego z obojętną miną
między gałęziami. Gdy nie przyniosło to spodziewanych efektów, zwierzak zaczął
stosować dziwne fortele, turlając się w kurzu, skradając z wytrzeszczonymi
oczami i próbując czołgać pod liśćmi. Powszechna wesołość wybuchła jednak
w momencie, kiedy kot, rezygnując ni stąd, ni zowąd z miauczenia, drżąc
i wydobywając z siebie skrzeczenie podobne do głosu ptaka, podjął ostatnią
desperacką próbę zwrócenia na siebie uwagi wróbla. Nawet przez moment nie
próbował wdrapać się na krzak, prawdopodobnie było dla niego jasne, że zanim
dotrze po cienkich gałązkach do ptaka, ten już dawno odleci. Tak więc ograniczył
się jedynie do próby rzewnego podboju. Świadkowie tej sceny, włącznie
z Brunonem i Portosem, przez cały czas trwania spektaklu uderzali cicho
kilofami w ziemię i na użytek strażników znajdujących się w pobliżu udawali, że
pracują. Poruszali się jak mechaniczne zabawki w rytm kilofów, ale starali się nie
robić zbyt dużego hałasu i ukradkiem obserwowali kota i ptaka. Kres
przedstawieniu z udziałem zwierząt położyło nadejście strażnika. Uśmiechy
więźniów zamieniły się w czujne spojrzenia, a kilofy ponownie zaczęły uderzać
mocniej w ziemię. Wróbel odleciał, natomiast kot, czmychając w ślad za nim,
zagubił się gdzieś w oddali, na horyzoncie, w kierunku którego nikt już nie
spoglądał.
Przyjaźń z Portosem, wspólne opowieści, widok nieba, małe kryjówki
wykopane w pobliżu Taşaul, tłum ludzi, szerokie pole, zieleń lata, deszcze jesieni,
blask śniegu, zapach wiosny, kot i ptak, wszystko to pomagało Brunonowi
oderwać się od innych spraw, które jednak nie pozwalały na dłużej o sobie
zapomnieć, nie pozwalały zapomnieć o tym, że stał się jedynie bandytą
i elementem zdeklasowanym. Inne sprawy… Wyczerpująca praca, cztery metry
sześcienne ziemi na dzień, ładowane na taczkę, pchane po wąskich ścieżkach,
rozładowywane, zimą zamarznięta ziemia, jesienią i wiosną grząska maź. Głód
zaczynający się wraz ze śniadaniem, na które serwowano popłuczyny mające
udawać kawę, kawałek chleba i kapkę marmolady, i trwający nieustannie
w trakcie mdłego obiadu, składającego się z wody z pływającymi w niej suchymi
liśćmi, z potrawy ze śmierdzącej kiszonej kapusty lub z tak zwanej sztufady,
niemożliwej do przełknięcia zwłaszcza po tym, kiedy któregoś dnia Bruno
dostrzegł obok małe ugotowane węże. Głód nieznikający zwłaszcza nocą, po
kolacji z porcji grochu lub fasoli wielkości łyżki. Przekleństwa pojawiające się nie
wiadomo skąd i zimowy mróz. Dopiero na początku lutego w ramy okienne
wstawiono szyby, a na węższym boku w głębi długiego na dwadzieścia metrów
baraku zmajstrowano coś w rodzaju pieca. Akordeon z „trzyna-czterna”
przekrzykujący więźniów… A jednak te pierwsze dziewięć, dziesięć miesięcy
spędzonych w ten sposób przez Brunona w Kolonii Półwysep, na którą wielu
więźniów mówiło Czarna Dolina, według nazwy pobliskiej wsi, zdecydowanie
różniło się od czasu spędzonego w celi w Uranusie. Pamięć Brunona wciąż
przywoływała bowiem koszmar śledztw prowadzonych tam w ciągu dnia,
a bardziej jeszcze śledztw nocnych. Dlatego Bruno cieszył się w duchu, że może
jakoś przeżyć i że przeszły już największe niebezpieczeństwa.
To milczące pocieszenie zachwiało się jednak po raz pierwszy pewnego
wieczoru na początku kwietnia pięćdziesiątego pierwszego roku, kiedy to
kolumna powracająca z pracy została najpierw zatrzymana po odśpiewanym po
raz tysięczny, że „lepsze życie i Kanał nowy / nasza ojczyzna otrzyma od nas”,
a następnie poprowadzona obok budynku administracji i baraków pilnujących
ich strażników do centrum obozu, gdzie zwykle odbywały się apele więźniów
i zebrania przed komendantem Kolonii. Brygadzista wydał tam wszystkim rozkaz
oplucia zdrajcy przywiązanego do słupa. Zdrajcy, który był tak obity, że ledwo się
ruszał, miał siną twarz, a jego zakrzepła krew widoczna była na złachmanionym
ubraniu. Zdrajcy z ciężkimi łańcuchami na nogach, przywiązanego do słupa.
Próbował uciec, tak powiedział im brygadzista. Kolejno, jeden po drugim,
więźniowie z brygady zaczęli pluć na skazańca. Wielu jednak zamykało oczy, inni
próbowali nie trafić celu. Bruno splunął tak, jak spluwała, odczyniając zły urok,
jego mamka, kiedy w dzieciństwie przechadzali się w świąteczne dni uliczkami
wsi dziadków, a napotykani ludzie zaczynali głośno podziwiać jego granatowy
garniturek z jasnoniebieską muszką. Splunął tylko ustami, trzykrotnie, rytualnie.
Tym razem nie po to, by odczynić zły urok, lecz aby odegnać zło, które jak potop
zalało biedaka przywiązanego do słupa; aby odegnać Babę Samca i jej wojsko
upiorów, których obecność nie tylko podejrzewał, ale i odczuł po raz pierwszy,
odkąd znalazł się w Kolonii. Uświadomił sobie, że znów czają się koło niego,
choć całymi miesiącami ukrywały się gdzieś między dźwiękami płynącymi
z akordeonu.
Drugiego dnia podczas pracy szepty rozniosły informacje i historia człowieka
przywiązanego do pręgierza nabrała kształtu. Był to więzień pochodzący
z tamtych okolic, który zaskarbił sobie zaufanie administracji Kolonii i niekiedy
nawet wysyłano go po zakupy. Miał więc pewien rodzaj wolności, choć nikt nie
wiedział, jak do tego doszło. Zapomniał jednak wrócić podczas jednego z wyjść.
Złapano go i doprowadzono do Kolonii. A kiedy wyszedł już spod rąk
strażników, trafił w macki reedukatorów. I skończył opluty przez wszystkich,
płacąc w ten sposób za zdradę.
Zapłata była większa, niż na początku wszyscy myśleli, większa, niż wyobrażał
to sobie Bruno. Drugiego wieczoru człowiek wciąż leżał w tym samym miejscu,
jeszcze bardziej osłabiony i bardziej zbity. Rytuał plucia, podjęty na nowo przez
przechodzących więźniów na rozkaz szefów wszystkich brygad, nie robił już
jednak wrażenia na przywiązanym do słupa. Już nie próbował się on uchylać ani
nawet nie patrzył na tych, którzy na niego pluli. Pozostał nieruchomy, z trudem
oddychając, dając nikłe oznaki życia, jak gdyby nic już nie mogło go dotknąć.
A trzeciego dnia od momentu, kiedy postawiono słup w celu wymierzenia
zdrajcy przykładnej kary, Bruno Matei przekonał się, że Baba Samca i jej wojsko
upiorów rzeczywiście odnalazły drogę od Uranusa do Kolonii Półwysep, że
przyczaiły się tu, przybrały inne oblicze i objęły we władanie to miejsce, że
z nienawiścią zburzyły gmach stworzony w umyśle Brunona, w którym chciał się
schronić przez lata pracy przymusowej, wierząc, że za pomocą drobnych radości
będzie mógł jakoś je przeżyć.
Rankiem trzeciego dnia publicznej kary zdrajca nie leżał już przy pręgierzu,
lecz obok płotu z drutu kolczastego, z twarzą zwróconą ku niebu,
unieruchomiony przez kulę, która zakończyła jego cierpienie. Powiedziano
wszystkim, że próbował uciec i w ten sposób podwoił swoją zdradę, więc kula
była zapłatą za jego podły czyn. Bruno uwierzyłby może w podobne wyjaśnienia,
mógłby może użyć ich jako ostatniej nadziei, że wojsko upiorów budzące jego
grozę pomyliło jednak drogę, gdyby z nóg zmarłego wciąż nie zwisały ciężkie
łańcuchy. Nikt przecież, w żadnej desperacji, choćby nie wiadomo ile miał sił, nie
próbowałby uciekać przez zabójczy płot kolczasty z ciężkimi łańcuchami na
nogach, niepozwalającymi na zrobienie choćby kilku kroków.
Nastały dni ciszy. Cisza w pracy, cisza wieczorem, podczas powrotu, cisza
nocą. Cisza, w której Bruno nie dostrzegał jednak niczego dobrego. Wiedział, że
siły, o których wcześniej myślał, że pozostały zamknięte w murach Uranusa,
dotarły jednak na pewno do Kolonii i będą wycofywać się jedynie na chwilę, po
to, aby dokonać przegrupowania. W panującej wokoło ciszy Bruno szukał
znaków zła. Tym razem spodziewał się, że nie będzie go ono omijać, tylko uderzy
z otwartą przyłbicą.
Baba Samca działała jednak według własnego planu. Dopiero po miesiącu
wdarła się nieoczekiwanie do baraku, uderzając przez okrążenie i atakując
najpierw Portosa. Pewnego wieczoru po powrocie ledwo żywej brygady
z przydzielonego jej nowego sektora pracy, w którym musieli kruszyć skałę
i ładować kamienie na wagony, strażnicy przyszli po Portosa. Zabrali go właśnie
w momencie, kiedy wszyscy przygotowywali się do snu. Miejsce obok Brunona
pozostało puste.
W ciągu dnia, między skałami, kiedy brakowało zagłębień, w których można
by się schować, zazieleniałych pól, kotów polujących na ptaki, kiedy wagoniki
zgrzytały na torach pod ciężarem rozkruszonego kamienia, Bruno mniej
odczuwał brak Portosa. Mógł więc łudzić się myślą, że przyjaciel został
przeniesiony do innej brygady, że może pracuje teraz przy glinie albo znów
w Taşaul. Nocą jednak, przy dźwiękach łajdacko grającego akordeonu, wydawało
mu się, że słyszy jęki tego, który w ostatnim czasie mieszkał obok.
Dni, noce, tydzień, dwa tygodnie. Wreszcie któregoś wieczoru, po powrocie
z pracy, Bruno odnalazł Portosa w baraku właśnie wtedy, kiedy w jego umyśle
pojawiła się nadzieja na trzecią możliwość, mianowicie taką, że jego przyjaciel
opuścił Kolonię i został przeniesiony do jakiegoś innego więzienia w kraju. Tego
wieczoru odnalazł go jednak odwróconego plecami, zastygłego w milczeniu
niemającym nic wspólnego z jego sposobem bycia, którego w żaden sposób nie
udało się Brunonowi przerwać aż do północy.
Kiedy następnego dnia przy wagonikach Portos poprosił strażnika, aby
zmienił mu stanowisko pracy, by przeniósł go dalej od miejsca, w którym jego
przyjaciel drążył skałę, dopiero wtedy Brunona ogarnęła rozpacz, jakiej nie czuł
od przyjazdu do Kolonii, rozpacz wypełniona pytaniami. Milczenie przyjaciela
nie było skierowane do wszystkich, tylko dotyczyło bezpośrednio jego, Brunona.
Oprócz milczenia i zmiany miejsca pracy minione dwa tygodnie przyniosły także
nieoczekiwaną, nieprzyjemną zmianę zachowania przyjaciela względem niego.
W porze obiadu Brunonowi udało się zbliżyć w okolice sportowca. Miał czas,
by szepnąć o swoim zdziwieniu. Dlaczego Portos nie chce z nim rozmawiać? Czy
zawinił czymś w oczach przyjaciela? Nalegał na odpowiedź. I otrzymał
odpowiedź, zanim któryś ze strażników krzyknął, żeby byli cicho. Odpowiedź jak
pełen winy zarzut, którego Portosowi nie udało się ukryć pod szeptem:
– Dlaczego, do cholery, opowiadałeś mi te głupoty o dwóch diabłach? Czemu
nie zachowałeś ich dla siebie?
Bruno nie zrozumiał od razu sensu tego zarzutu. Dopiero kiedy po krótkiej
przerwie obiadowej zaczął znów rozbijać kilofem skałę po przeciwnej stronie niż
Portos, jego umysł dostrzegł pewne związki. Przypomniał sobie, że wszyscy
wracający z pomieszczenia z akordeonem byli omijani przez dawnych
towarzyszy, spoglądano na nich podejrzliwie i otaczano milczeniem. Muzyka
z „trzyna-czterna” nie przykrywała jedynie krzyków, ale też wyznania i spowiedź.
Słyszał o tym, ale nawet przez moment nie chciał uwierzyć, że mogło się to stać
również z jego przyjacielem. Muzyka zagłuszała skomplikowaną reedukację,
której punkt wyjścia nazywał się demaskacją.
Bruno zdał sobie sprawę, że tam, w „trzyna-czterna”, zdemaskowane demony
Ilwala i Watapi, przechodząc z jego opowieści w umęczoną opowieść Portosa,
przy akompaniamencie wesołych melodii akordeonu starły się z Babą Samca i jej
wojskiem upiorów. Starły się w walce, w której choćby nie wiadomo jak silne były
istoty ożywione historią księcia Ramy, nie miały szans wygrać, otoczone płotem
z drutu kolczastego, w zakątku Rumunii, do którego nawet najbardziej
bohaterscy riszi nie odważyliby się kiedykolwiek zapuścić.
7
Dni mijały, nie przynosząc żadnych zmian. Strach przed dźwiękiem akordeonu
wciąż trawił Brunona, a milczenie dawnego przyjaciela Portosa czyniło pracę
przy wagonikach jeszcze trudniejszą do zniesienia. Dlatego po pewnym czasie
ośmielił się zaznajomić z innym więźniem, kościstym młodzieńcem
przypominającym mu studenta Mihaia Rotaru z okresu, gdy skrajnie
wychudzony wykrzyczał przed składem sędziowskim swój protest pod koniec
procesu.
Chudzielec pochodził z Maramureszu w Siedmiogrodzie. On to właśnie
rozweselił kolegów z brygady w pierwszą noc, kiedy dźwięki akordeonu
dobiegające z baraków „trzyna-czterna” przypomniały mu różne ludowe
wierszyki z rodzinnych stron. Chłopak odsiadywał trzyletni wyrok, a ich wspólna
praca przy wagonikach pozwoliła na okazanie sobie odrobiny zaufania, tak
niezbędnego po ostatnich wydarzeniach. Bruno zorientował się, że oprócz
wyglądu jeszcze pod innym względem współtowarzysz przypominał jego
dawnego studenta. Tak jak Mihai Rotaru, on także należał do młodzieżówki
legionowej, organizacji zwanej „Bractwem Krzyża”, „ale ino tak żym se chcioł
tylko pozartować i pohulać z innymi, bo wszyskie nase chłopoki poleźli do
legionistów”, usprawiedliwiał się, mówiąc gwarą, jak gdyby żałując, że dał się
ponieść fali. Opowiadał, że kiedy poczuł węszenie komunistów, uciekł w góry,
a tam przez dwa miesiące szukał grupy partyzantów, do której mógłby się
przyłączyć. Nie dlatego, że kierowały nim heroiczne idee. Jedynie w ten sposób
mógł zorganizować sobie jakieś jedzenie bez umierania ze strachu. W pojedynkę
głodował straszliwie i tylko w chwilach desperacji ośmielał się schodzić do wsi
i pukać o północy do nieznanych drzwi, żebrząc o kawałek chleba lub
„ździebełko uokrasy”. Dorwali go właśnie podczas takiej samotnej próby
zdobycia strawy dla zahamowania męczarni żołądka, zanim jeszcze znalazł
towarzyszy i złapał za broń. Chłopak sądził teraz, że może to właśnie okazało się
jego szczęściem, w przeciwnym razie dostałby pewnie znacznie surowszy wyrok.
O ile w ogóle doszłoby do jakiegokolwiek skazania. „Kto wi”, uśmiechał się
przekornie, „moze tero gniłbym se na jakim smyntorzu abo w rowie,
rozdziubany przez ptoki”.
Najbardziej podobała się Brunonowi używana przez chłopaka gwara
o miękkiej wymowie i słowach jakby pochodzących z innego języka, które prawie
cały czas trzeba było wyjaśniać. Wydawało mu się, że chudzielec wyszedł wprost
z przedstawienia lalkowego. Jego mowa była niemalże wyjęta z ust konkretnej
postaci. Mogłaby posłużyć jakiemuś przyszłemu bohaterowi teatru
marionetkowego. Między skałami rozbijanymi kilofem wszystko wydawało się
absolutnie nienaturalne, ale właśnie dlatego świeże i pociągające. Poważne
i jednocześnie zabawne wypowiedzi kolegi pozwalały Brunonowi zapomnieć
nieco o zagrożeniu, czyhającym zwłaszcza wieczorami. Wtedy każdy usłyszany
krok powodował, że serce waliło mu jak młotem, a on sam kulił się pod kocem,
zamykał oczy i czekał na moment, kiedy zostanie namierzony i wyciągnięty
z baraku.
Pewnego popołudnia w czasie pracy Bruno zebrał się na odwagę i pod osłoną
stuku kilofów opowiedział nowemu przyjacielowi o Ilwali i Watapi, z obawą
czekając na jego reakcję. Wybuch śmiechu w pewnym sensie go uspokoił. Jeśli
chłopak nie dojrzał w historii dwóch demonów żadnego ukrytego sensu i nie
wydała mu się niebezpieczna, to być może ta zwykła legenda nie zwróciła
również uwagi oprawców z „trzyna-czterna”. Prawdopodobnie groźba
wyolbrzymiła się jedynie w tchórzliwej wyobraźni Portosa, a ten, nie chcąc
mówić o przeżyciach z ostatnich dwóch tygodni, przekazał Brunonowi swój
strach ze śledztwa. Być może opowieść, którą z Portosa wydobyli więźniowie
reedukatorzy, nabrała w jego umyśle głębszego znaczenia od przekazanego przez
Brunona, a wraz z nim pojawił się strach. I wstyd. I żal. W ten sposób Bruno
próbował wytłumaczyć sobie manifestowaną przez Portosa potrzebę
odosobnienia.
Pierwsza swobodna reakcja chłopaka z Maramureszu mogłaby potwierdzić
ten tok rozumowania, jednak podczas powrotu do Kolonii, wśród hałaśliwego
śpiewu, zbliżył się on do Brunona i rzekł:
– Patrzej no, coś w tym jes. Tak żem se myśloł i myśloł, ze jak chces sie uostać
cały i zdrowy, to nikomu ani pary z gymby uo tym, coś mi godoł uo tych
diabłach, co to sie podlizujom ludziom. Bo tu to nawet ściany majom usy. I jak
kto usłysy i pomyśli, jak jo se myśloł, że diabły to som te komunisty, co to cie
zwodzom i dajom zarcie, a potym cie krajom na kawołki, to tyle ci trza!
Powiedzom, że tu tyz robis jakieś kontrarewolucje. I bydzie z tobom źle.
Na drugi dzień Bruno opowiedział koledze o Portosie. Wszyscy z brygady
wiedzieli, że wpadł w łapy reedukatorów, nikt jednak nie miał pojęcia, że zdradził
im historię usłyszaną od Brunona.
Nowy przyjaciel pokiwał głową w zamyśleniu.
– Niech cie Bóg bruni, ale moze nie jes tak źle, jak ty myślis. To przecie tyko
takie bajdurzynie. I ześ mi jesce godoł, że sie zajmujes lalkami. No i tak mos im
godać, ześ tylko coś bajdurzył uo tych swoich lalkach. Nic więcyj jim nie godej,
ino tyle.
Po chwili machnął ręką, uśmiechnął się blado i dodał:
– A moze cie wcale nie weznom.
I odwrócił się plecami, w milczeniu kontynuując pracę. Uwagi Brunona nie
uszło jednak zatroskanie widoczne na jego twarzy.
Nadzieja, którą wyraził kolega, pojawiała się potem i przy okazji kolejnych
opowieści, kierowanych także do pozostałych. Następnie chudzielec zaczął dzielić
się nie tylko swoimi przeżyciami sprzed aresztowania, nie tylko wiedzą o tym, jak
odróżnić borowiki i opieńki od grzybów trujących, ale również tym, czego
doświadczył w więzieniu do momentu przyjazdu do Kolonii. Jedna z historii
zaczynała się dość zabawnie: przez całe cztery tygodnie ten chłopski syn
z północnego zakątka kraju mylnie brany był za studenta. „Pryntko wycytali mi
na gembie, zem sie strasnie lubioł ucyć”, chichotał młodzieniec, wyznając potem,
że on, który ledwo skończył cztery klasy i z trudem odróżniał litery, w wyniku
pomyłki w dokumentach wzięty został za jakiegoś studenta i trafił do więzienia
w Piteşti. Tylko że, jak się niebawem okazało, historia ta miała swoje zakończenie
dużo później po tym, gdy została opowiedziana Brunonowi. Obaj nie
przypuszczali, że chłopak z Maramureszu od dawna zwrócił na siebie uwagę
„trzyna-czterna”.
Historia owych czterech tygodni zamieszania do chwili, kiedy prawdziwe
dokumenty zdołały wyciągnąć chudzielca poza więzienne mury i przenieść go
dalej, do Kolonii Karnej Półwysep, w miarę opowiadania stawała się jednak coraz
mniej zabawna, zwłaszcza od momentu, gdy na horyzoncie pojawił się niejaki
Eugen Ţurcanu – „Ten pomyluny więzień chyba wzion i podpisoł jaki pakt
z kimś waznym, bo pozwolili mu robić z innymi, co ino chcioł”. Podobno ten
Ţurcanu zostawił w domu „babe łajduśnice, co jom był przyłapoł, jak sie gziła
z jego własnym bratym”, dlatego stał się jeszcze podlejszy i dopuszczał się
wszystkich możliwych nikczemności po to, aby „wybielić się” przed władzami.
To z opowieści przyjaciela Bruno dowiedział się, na czym polegała osławiona
demaskacja. Relacje okraszone dziwacznymi słowami z gwary, wcześniej
wywołującymi uśmiech na twarzy Brunona, szybko zmieniały się w jego głowie
w obrazy nieszczęśników wpadających w ręce reedukatorów, którzy papierosami
przypalali im ręce i nogi, aż do odpadnięcia mięśni od kości, i zmuszali ich do
jedzenia własnych odchodów. Historie stawały się nieostrymi i posępnymi
scenami, w których niedawni studenci teologii w celu „nawrócenia” przechodzili
nowy chrzest polegający na zanurzeniu głowy w cebrzyku z moczem, podczas
gdy inni zmuszani byli do recytowania wersetów zaczerpniętych z Biblii
i bluźnierczo okraszonych słowami pochodzącymi z nowej „religii”.
W umyśle Brunona słowa nowego przyjaciela nadawały scenom kształty,
jakich nigdy nie potrafiłby sobie wyobrazić, formy tak straszne, że marzył, by
skryły się w jakimś ciemnym kącie i nigdy już stamtąd nie wyszły.
Chudzielec nie uczestniczył bezpośrednio w tych okrucieństwach, ale cztery
tygodnie spędzone w Piteşti wystarczyły, aby się o nich sporo dowiedział. Mimo
wszystkich restrykcji i zakazów wiadomości rozchodziły się między zakładami
karnymi jak po niewidzialnych drutach, których nikt nie potrafił zerwać.
Materiałem konstrukcyjnym tych swoistych przekaźników był strach skazańców,
tworzący stop mocniejszy niż jakikolwiek inny materiał. Stykając się z nim,
Bruno nieświadomie dołączył do łańcucha, który także i tu, na Półwyspie, zaczął
łączyć więźniów między sobą. Łańcucha tworzonego przez historie, których dla
własnego dobra nie należało opowiadać.
To, że sam stał się jego ogniwem, uświadomił sobie w chwili, gdy nowy
przyjaciel próbował go uspokoić, tak naprawdę starając się dodać otuchy
samemu sobie. Historia łącząca Brunona z Portosem. Nić wiążąca chłopaka
z Maramureszu z Brunonem. I ludzie spajający te ogniwa. Zaledwie kilka dni
później Bruno musiał stawić czoło milczeniu osaczającemu go z dwóch stron.
Z jednej milczał w poczuciu winy stary przyjaciel Portos. Z drugiej zamilkł
również nowy przyjaciel, który obwiniał Brunona za to, co przeczuwał, że
dopiero się wydarzy.
Bruno nie zdążył zaprotestować, kiedy pewnego letniego dnia tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku strażnicy przyszli po niego do
baraku. Udało mu się jednak mrugnąć do wystraszonego i milczącego Portosa.
Próbował przekazać mu w ten sposób znak przebaczenia. Zdążył też przekazać
oczami wystraszonemu i milczącemu koledze z Maramureszu znak ufności.
Wyruszył do baraków „trzyna-czterna” z przekonaniem, że będzie ostatnim
ogniwem łańcucha tej opowieści.
Dwie noce i jeden dzień. Dwie twarze. Dwie różne próby przekonania Brunona.
Pierwsza, prawie uprzejma. W innych okolicznościach najprawdopodobniej
zaśmiałby się po usłyszeniu podobnych pytań. Potwór próbujący wydrzeć od
niego zeznania niczego nie zapamiętał z deklaracji wydobytej od Portosa.
Niepotrzebnie Bruno martwił się i obmyślał własne historie jedynie po to, aby
ukryć demony z legendy o księciu Ramie. Fałszywie uprzejmy potwór mógł
powiedzieć tylko tyle:
– Poinformowano nas, że podburzasz ludzi do rewolty. Że opowiadasz im
przypowieści z Biblii, z jakimiś diabłami, które porównujesz do naszych
strażników.
Przypowieści z Biblii. Tak, zaśmiałby się, gdyby nie przypomniała mu się
opowieść o tych, co pobłądzili i używali słów z Biblii, a potem byli ponownie
chrzczeni w cebrzyku z moczem. Swoją historię musiał ukryć bez względu na
wszystko.
– Zrozum, jesteśmy tu po to, aby ci się przysłużyć. Znalazłeś się na
manowcach, ale my umiemy sprowadzać ludzi na dobrą drogę. Możesz pójść
z nami, musisz tylko powiedzieć, z kim jeszcze zbłądziłeś, a my postaramy się
każdego zrehabilitować, przeciągnąć na naszą stronę. Dużo od ciebie nie chcemy,
zaledwie paru nazwisk. My przysłużymy się tobie, a ty przysłużysz się im.
Pomożemy oczyścić się wam z dawnych błędów, zacząć nowe życie. Nie chcesz
otrzymać takiej szansy? Nie chcesz dać jej innym? Nie uważasz, że wszyscy
powinniśmy przywrócić sobie pierwotną niewinność?
Kiedy Bruno odmówił dania sobie i innym szansy kroczenia po „właściwej”
drodze, nastąpiła druga próba. Po niecałej godzinie uprzejma twarz wycofała się,
dziękując Brunonowi za rozmowę. Pojawiła się wtedy inna – na pierwszy rzut
oka prawie przyjemna, która jednak starła z siebie wszelkie ślady
człowieczeństwa w momencie, kiedy uprzejme słowa pierwszej zastąpiła
przekleństwami, z wtórującymi im uderzeniami pięści i kopniakami. Gdy
zmęczony pracą drugi reedukator usiadł na pryczy z głośnym sapaniem,
zapowiedział:
– Masz trzydzieści sekund, żeby zacząć mówić.
I zaczął odliczać. Jedna. Dwie. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siódmą sekundę
Bruno usłyszał najpierw w swoich myślach, zanim poczuł uderzenie kijem,
któremu towarzyszył głos odliczającego reedukatora. Nie dostrzegł nawet, kiedy
oprawca zdążył podnieść kij z pryczy. Potem nastąpiły kolejne liczby i razy:
dziesiątce towarzyszyło uderzenie w nogi, dwunastce cios w klatkę piersiową,
szesnastce dotkliwe uderzenie w bark, aż gorąco rozlało się w kierunku prawego
ucha; przy dwudziestce rzepki kolanowe wysłały aż do gardła piekielny ból
przemieniony w krzyk zranionego zwierzęcia.
To drugie oblicze reedukacji przypomniało Brunonowi o Kleiście,
porzuconym między stronicami rękopisu pozostawionego u pierwszego
śledczego. Do tej pory nie chciał o nim myśleć, kojarząc go z momentem
aresztowania. Jednak w obecnym położeniu, po zakończeniu obu rozmów
z reedukatorami, tekst Über das Marionettentheater, przeczytany we włoskim
tłumaczeniu i tak bardzo niegdyś ukochany, oraz Heinrich von Kleist wdarli się
ponownie do umysłu Brunona. Przypomniał sobie każde słowo. Odnosił się do
tego eseju wielokrotnie w rozmowach ze studentami, wykorzystał go też w swoim
rękopisie. Kleist pisał, że gdy zaczniemy odsuwać przedmiot od wklęsłego lustra,
jego obraz najpierw oddali się jakby w nieskończoność, po czym nagle wróci
powiększony. Podobnie ma się sprawa z naszym poznaniem – kiedy przejdzie
ono przez nieskończoność, doświadczamy powrotu łaski. Bruno chciał
zapomnieć o słowach pisarza, lecz mimo to były one stale obecne w jego umyśle.
A łaska, pisał Kleist, pojawia się w najczystszej postaci w takim ciele, które albo
wcale nie ma świadomości, albo ma świadomość nieskończoną. A więc albo
w marionetce, albo w Bogu. I nie pozostaje nic innego, jak znów spożywać
z Drzewa Poznania po to, by odnaleźć stan pierwotnej niewinności.
Czy Kleist mógłby kiedykolwiek przypuszczać, że półtora wieku później po
jego rozważaniach nad szukaniem niewinności nie będzie już potrzebne żadne
Drzewo Poznania ani przejście przez nieskończoność? Oto pojawili się bowiem
ludzie redukujący ten proces do trzydziestu sekund. Prostych i łatwo
policzalnych. Nieskończoność nie była już konieczna. Pierwsze dwadzieścia
sekund potrzebnych było po to, aby ból odczuwany przez ciało podporządkował
sobie umysł; następne dziesięć – by mógł wysłać do ust wyznanie, jedyny
warunek na drodze do „niewinności”.
Gdyby Bruno miał siły opowiadać, a inni chcieliby go wysłuchać, wiele
mógłby im przekazać ze swoich przemyśleń po dwóch nocach i dniu spędzonym
w „trzyna-czterna”. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, czy choćby przez sekundę
słyszał grający akordeon. Poszedłby pewnie o zakład, że żaden
z przesłuchiwanych tak jak i on więźniów nie zwrócił uwagi na instrument.
Melodię akordeonu słyszeli mieszkańcy pozostałej części Kolonii. Do
przesłuchiwanego nie docierało nic, poza krzykami bijącego i własnym bólem.
Skatowany Bruno, odesłany kolejnego dnia rano do baraku, nie stał się
jednak ogniwem łańcucha, ponieważ trzydzieści kilkakrotnie powtórzonych
sekund nie popchnęło go do wyznania win. Nikt nie zwrócił też na niego uwagi.
Cała Kolonia żyła już innym wydarzeniem. Wszyscy dyskutowali o śmierci
doktora Simionescu, leżącego teraz z martwymi oczami skierowanymi
w kierunku baraków, skulonego obok płotu z drutu kolczastego w miejscu, gdzie
kilka miesięcy temu został zastrzelony zbiegły więzień. Tym razem nikt nie
ośmielił się nazwać doktora zdrajcą, ani strażnicy, którzy go zastrzelili, ani
brygadziści.
Ioan Simionescu, minister w jednym z przedwojennych gabinetów, nie
wytrzymał tortur zadanych mu w „trzyna-czterna” i poprzedniego wieczoru
wybiegł z kolumny w stronę płotu z drutu kolczastego, nie zwracając uwagi na
wściekłe ostrzeżenia strażnika, aż bieg ten zakończyła kula. Desperacki gest
doktora okazał się dla Brunona wybawieniem i trzecim szczęśliwym trafem od
chwili przyjazdu do Kolonii Półwysep, choć na początku sobie tego nie
uświadamiał. Był to przewrotny podarunek od losu, ponieważ przez swoje
poświęcenie doktor Simionescu uwolnił Brunona z rąk reedukatorów, którzy
pozwolili mu wcześniej wrócić do baraku, zanim jego wyznania mogły się
przekuć w kolejne ogniwo łańcucha.
Choć trudno w to uwierzyć, zdarzają się jednak chwile, gdy wielka historia
pozwala małej poprowadzić się na drogi, na które sama nigdy by nie weszła.
Świadkiem tego był Bruno wraz ze wszystkimi więźniami z Kolonii Półwysep
w kilku następnych dniach po zastrzeleniu doktora Simionescu. Jego śmierć,
będąca zrazu jedną z wielu anonimowych i bezgłośnych, obok których wielka
historia przechodzi obojętnie, zasiała ziarna strachu nie tylko od płotu z drutu
kolczastego aż do ostatnich baraków Kolonii. Tym razem tragedia nie zamknęła
się w granicach Kolonii, ponieważ w wielkiej historii, uważanej do tej pory przez
Brunona za wszechpotężną, mała historia dokonała małego wyłomu.
Być może sprawił to suchy i gorący wiatr, karayel, nazywany przez
okolicznych mieszkańców Czarnym Wiatrem, męczący wielu więźniów w upalne
dni, kiedy skalny pył wżerał im się w gardła. Wiatr ulitował się nad
nieszczęsnymi i poniósł przez Bărăgan aż do Bukaresztu cichą wiadomość
o tragicznym końcu doktora Simionescu. Tam przewiał ją fenowi, a ten po
przejściu Karpat powierzył historię austerowi, który z kolei przedmuchał ją poza
granice, bo jedynie wiatry mogły przekraczać je bez strachu przed
pogranicznikami. Czy to dzięki sprzysiężeniu wiatrów, czy może tylko wskutek
bezsilności tyranii w walce z szeptami, wieści z Kolonii przebyły tysiące
kilometrów z Rumunii za kanał La Manche do Radia Londyn, po czym zawróciły
do Bukaresztu w towarzystwie międzynarodowych protestów. Pewne jest, że po
tragicznej śmierci doktora i jej nagłośnieniu od końca lipca z baraków „trzyna-
czterna” już nigdy nie rozbrzmiały melodie grane na akordeonie. Mała historia
choć raz pokazała tej wielkiej swoją siłę.
Zanim jeszcze zmowa wiatrów przyniosła te ważne zmiany, więźniowie
z Kolonii na swój sposób zareagowali na śmierć doktora Simionescu. Kierował
nimi strach i świadomość, że jeżeli śmierć mogła stać się udziałem byłego członka
rządu, lekarza zasłużonego nie tyle może dla polityki, ile dla swoich pacjentów, to
nie było siły, która uchroniłaby przed zgubą zwykłych ludzi. Głosy
niezadowolenia w barakach i poza nimi zyskały mocniejszy ton. Zdarzyło się, że
cała brygada odmówiła wyjścia do pracy, a więźniowie długo klęczeli przed
bramą naprzeciwko budynku administracji i baraków strażników. Wielu z nich,
pobitych kolbami karabinów, skopanych i obitych pięściami – wobec groźby
użycia broni – zostało później zaniesionych z powrotem do baraków przez
współtowarzyszy. Część więźniów z innej brygady w proteście przeciwko
nieludzkiemu traktowaniu przez trzy dni odmawiała jedzenia. Te heroiczne gesty
były jednak odosobnione.
Tymczasem Bruno przeżył własną przemianę, która nastąpiła nie pod
wpływem innych protestujących, lecz jako efekt wewnętrznych przemyśleń. Po
nocnych męczarniach w „trzyna-czterna”, a właściwie w czasie krótkiej drogi
powrotnej do baraku, ponownie odnalazł swój środek ciężkości. Odzyskał
równowagę, tak jakby dopiero co przyswoił sobie nauki otrzymane od rodziny
lalkarzy, z którą w odległej z obecnej perspektywy epoce przeżył pół roku. Tak
jakby pierwszy raz przypomniał sobie o książkach czytanych dla przyjemności
zamiast obowiązkowych lektur wymaganych na Accademia Nazionale d’Arte
Drammatica „Silvio D’Amico”. Jakby dopiero przed chwilą uratował
z pochłaniającej go nicości lata nauki i doświadczeń z bukareszteńskiego teatru
„Ţăndărică”, przeżyte wraz z przyjaciółmi ukrytymi za mgłą, której do tej pory
nie próbował rozproszyć. Wszystko to przyszło z wnętrza i czuł, że znów staje się
panem samego siebie.
Wewnętrzna równowaga, zagubiona do tej pory wśród cielesnego bólu,
objawiła się w uśmiechu na twarzy Brunona i w słowach, których nie hamował
już żaden strach. Być może jego rewolta nie miała mocy przykładu, ale dawała
siłę do codziennego zwiększania porcji odwagi, manifestującej się w kolejnych
opowieściach, nie tylko o Ilwali i Watapi. Bruno rozmyślnie modyfikował treść,
by uwypuklić sens historii, mając nadzieję, że stanie się dla wszystkich
zrozumiały. Opowiadał je na głos nie tylko w obecności innych więźniów, bez
względu na to, czy go słuchali, ale i w obecności strażników, na tyle, na ile mógł
sobie na to pozwolić. Historie, zapisane przed laty i pozostawione na pastwę losu
w rękopisie planowanego kiedyś wykładu uniwersyteckiego, pochodziły
z przeczytanych dawno temu książek. Towarzyszyły one teatrom lalkowym od
najdawniejszych czasów, kiedy to żaden z opowiadaczy i lalkarzy – czy to
hinduski dalang, czy perski morshed, nie przeczuwał nawet, że którakolwiek
z wyobrażonych przez niego scen otrzyma swoją „kontrrewolucyjną”
interpretację w obozie pracy niedaleko Morza Czarnego. W snutych przez
Brunona opowieściach z morałem postaci Egipcjanina Aragoza czy Hindusa
Widuszaka, Persa Pahlavana Kachala, czy nawet księżniczki Joruri, urodzonej na
końcu świata, w Japonii, figury dające się poruszać jeszcze setki czy tysiące lat
temu ku uciesze spragnionej rozrywki gawiedzi Orientu, zyskiwały cechy
współczesne, walczyły z otaczającymi je wrogami. Do nich dołączali młodsi
bracia: Poliszynel i Punch, Guignol i Lafleur, Hanswurst i Kasperle, Kašpárek
i Pietruszka. Wszyscy oni ramię w ramię wyruszyli na bitwę, przywołani przez
Brunona Matei z bardziej lub mniej jasnych wspomnień.
Tymczasem zmowa wiatrów wpłynęła również na to, że Baba Samca ukryła
się gdzieś wraz ze swoją armią upiorów. Na początku nikt nie wiedział i nie
rozumiał, dlaczego akordeon w „trzyna-czterna” zamilkł. Zaledwie kilka
pojedynczych, niezbyt konkretnych słów o kontrolach przybyłych z Bukaresztu
po śmierci doktora Simionescu dawało więźniom jakieś wyjaśnienie, a wraz
z nim okruch nadziei. Wszystko to nie miało jednak znaczenia dla Brunona,
który odnalazł swój środek ciężkości. W miarę jak wzrastała jego odwaga, brak
reakcji ze strony strażników albo „trzyna-czterna” zaczął z każdym dniem
rozczarowywać go coraz bardziej. Rewolta domagała się odzewu. Bruno
wzmocnił się nadzieją, że w końcu udało się przerwać łańcuch i że nie stał się
jego ogniwem, lecz nie chciał poprzestać jedynie na tym. Po dwóch latach strachu
i stopniowo traconej nadziei, po okresie cierpienia znoszonego z niewyczerpaną,
jak sądził, cierpliwością, odczuwał teraz potrzebę wykonania uderzenia. Pragnął,
aby zostało ono zauważone. I zaczął bić – rzucanymi przez zęby opowieściami,
które w jego umyśle równały się razom wymierzonym przeciwnikowi w żołądek,
w nogi, w twarz lub ramiona i miały siłę niezbędną do zrekompensowania
doznanych upokorzeń. Pragnął, aby jego ciosy odczuł ktoś konkretny, wiedział
bowiem, że w przeciwnym razie pozostaną jedynie ciosami zadanymi
w próżnię…
Między spisanymi na początku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego
roku i wydobytymi teraz z pamięci rzędami opowieści odnalazł wtedy jego,
Ghatotkachę – boga o tysiącletniej historii. Ten przypadkowo przywołany
bohater, ożywiony przez Brunona we współczesności, w pewnym sensie
przypominał mu powód, dla którego trafił za drut kolczasty – zarzut
przewodzenia grupie legionistów. Przed laty, mimo braku zainteresowania
polityką, Bruno wyrobił sobie opinię o tym ugrupowaniu politycznym i nigdy nie
spoglądał na nie choćby ze zrozumieniem. Od czasów Mussoliniego i jego
wzniosłych i chorobliwie ekspresywnych przemówień gardził namiętnością
niesłużącą jakiejś idei artystycznej czy zawodowej. Odczucie to nasiliło się, kiedy
zaobserwował, że legioniści rumuńscy, nawet popadłszy w niełaskę, wciąż
wygłaszali patetyczne przemowy, usiłując zakryć w ten sposób tkwiącą w nich
pustkę. Gdyby kiedykolwiek usłyszał, że jego studenci rozmawiają o polityce,
a nie o swojej pasji do marionetek, to prawdopodobnie o wiele wcześniej
zakończyłby spotkania z nimi. Właśnie dlatego aresztowanie i postawiony mu
zarzut, choć należały do przeszłości, wciąż były dla niego bolesne i absurdalne.
Nie, Bruno nie chciałby przywoływać półboga Ghatotkachy do swoich
pełnych zemsty opowieści. Jego historia, która kiedy indziej wydawałaby się
prosta, miała teraz mocny i jasny symbol. Czarodziejską koszulę. Jej możliwe
odniesienie do zielonych koszul legionistów, które mogłyby zgasić czerwoną
lawę, nie sprawiało Brunonowi żadnej przyjemności. Zależało mu jednak na
rewanżu wobec tak beznadziejnie głupio wymyślonego powodu swego
aresztowania.
I właśnie pewnego popołudnia, kiedy skwar stawał się nie do wytrzymania,
a skalny pył zmieszany z potem spływał wprost do menażek z jedzeniem,
Ghatotkacha wyszedł z ust Brunona. Najpierw ledwo wymruczany, a potem już
z całą mocą, z całą swoją niezwykłą historią. Otrzepał się z legendy i wbił
w teraźniejszość przed jednym ze strażników, który chwilę wcześniej
spoliczkował Brunona za to, że ten wylał śmierdzącą zawartość menażki w kłęby
pyłu.
– Co, ty też strajkujesz?! – ryknął mundurowy. – Będziesz mi tu robił
problemy?! Pieprzony bandyta.
Uderzony podniósł się i z uśmiechem na ustach zaczął wodzić oczami po
kolegach, zaledwie mających odwagę patrzeć na niego spod brwi.
– Siadaj! – usłyszał ponownie.
W odpowiedzi Bruno podniósł ręce, jak prorok z dawnych czasów albo jak
lalkarz, który za parawanem zażywa chwili relaksu przed mającym nastąpić
spotkaniem jego pacynek z publicznością.
– Siadaj! – znów rozległ się wrzask strażnika, wzrokiem przywołującego
innych po pomoc.
W ojczyźnie bogów, Sulalaya, wszystkie nadludzkie istoty były już bezradne.
Na Ziemi zaczęła się erupcja olbrzymiego wulkanu. Czerwona lawa, nieszczęsna
czerwona lawa schodziła na kolejne osady, unicestwiając tysiące istnień ludzkich.
– Siadaj! – trzeci raz rozkazał strażnik, gdy zobaczył dwóch zbliżających się
towarzyszy.
Jedynym wybawieniem dla ludzi był Ghatotkacha, ten, któremu bogowie
podarowali kiedyś zaczarowaną koszulę zapewniającą nieśmiertelność. Koszula
była teraz zbawieniem ludzkości: aby zatrzymać czerwoną plagę, należało rzucić
ją w płomienie buchające z olbrzymiego krateru.
– Siadaj! – wrzasnęli chórem przybyli strażnicy.
Po wielu wahaniach Ghatotkacha zaakceptował w końcu tę ofiarę.
W tym momencie, słysząc aprobatę ze strony kolegów więźniów, dawnych
legionistów, Bruno wiedział już, że w końcu udało mu się wykonać uderzenie.
Pod wściekłymi razami strażników przewrócił się, ale uśmiech wciąż gościł na
jego twarzy, tak jakby uderzenia wcale go nie dotknęły. Upragnione starcie
w końcu się rozpoczęło, nawet jeśli musiał użyć broni, którą do tej pory uznawał
za nieodpowiednią.
Podczas nocy spędzonej w karcerze przypomniał sobie inną historię.
Osobistą, z dzieciństwa. Ogród na wsi u dziadków ze strony ojca. On i kolega,
którego imienia już nie pamiętał. Bawili się. Jego towarzysz wszedł na starą
gruszę, którą dziadek od dawna chciał ściąć, jednak zapominał o tym każdej
jesieni. Drzewo rodziło zaledwie pięć, może sześć owoców, więc dla małego
Brunona były one tym bardziej cenne. A więc w pamiętnym dniu kolega wszedł
na drzewo i próbował dotrzeć do kilku wiszących na nim gruszek. Bruno
najpierw usiłował odwieść go od tego zamiaru dobrym słowem, potem rzucił
ziemniakiem. Nigdy nie był mistrzem w rzucaniu do celu, ale wtedy trafił w sam
środek czoła chłopaka. Ten runął między gałęzie, a leżąc już na ziemi, zaczął
wrzeszczeć z bólu. Jedna ręka spuchła mu i zsiniała. Bruno ze strachu skrył się
przed wszystkimi. Wytrwał tak całe popołudnie i wieczór, a potem noc, trzęsąc
się za każdym razem, kiedy słyszał wołające go i coraz bardziej zaniepokojone
głosy dziadków i ojca. Jego kryjówką był drewniany klozet na tyłach szopy, gdzie
w pewnym momencie zasnął na siedząco. Nikomu nie przyszło do głowy, aby go
tam szukać. Pamiętna noc pełna strachu i męki.
Historia ta wróciła do niego w innej klatce – karcerze przeznaczonym dla
dwóch więźniów. Ciasne drewniane pudło bez dachu, w którym stojącym twarzą
w twarz skazańcom ledwo starczało miejsca, aby oddychać. Nie było mowy
o tym, by usiąść lub choćby zgiąć kolana.
Akurat nie trafił się inny skazany, dlatego oprócz Brunona strażnicy wtłoczyli
do karceru deskę. Ta, bardziej niż drugi człowiek, zmniejszyła dostępną
przestrzeń. Bruno oparł o nią policzek i kolana, próbując zasnąć w tej pozycji.
Bez powodzenia. Straszliwa noc, spędzona na rozmyślaniu o pierwszym starciu,
o uderzeniu wykonanym przez niego, Brunona, i o kontrze strażników. Myśli te
zadowalały Brunona. I w zupełności satysfakcjonowały.
Otuchy starczyło jednak tylko do południa następnego dnia, kiedy nie tyle
drżenie mięśni, suchość w gardle i łzy zamienione w ropę zlepiającą rzęsy, ile
włócznia słońca, gotująca i topiąca mózg, spowodowała, że nie mógł już
powstrzymać desperackiego krzyku. Czuł gorący pot spływający z czubka głowy,
niczym przeklęty wywar albo czerwona lawa z wulkanu, którego żaden przeszły
czy teraźniejszy bohater nie mógłby ugasić. Żar przedostawał się przez skórę
i czaszkę, zalewając mu umysł i wszystkie myśli. Oprócz tej jednej, że za wszelką
cenę musi się stąd wydostać. Krzyki, wrzaski, charczenie wydobywające się z płuc
zaczęły stopniowo przeplatać się z prośbami. I ze słowami skruchy.
Dopiero po północy otwarto drzwi karceru. Bruno upadł w pył i bezwładny
pozwolił zaciągnąć się do baraku. Nie pomagał sobie żadnym gestem, żadnym
ruchem ramion. Spękane usta ledwo mogły wyszeptać kilka obietnic,
skierowanych do oprawców, ale usłyszanych jedynie przez niego. Obietnic
zamykających w nim na wieczność jakiekolwiek próby sprzeciwu.
Czas spędzony w klatce pozwolił Brunonowi uświadomić sobie, że bez
względu na formę opowieści ludzkości służyły temu, aby wzbudzić potrzebę ich
słuchania. Bronią nie były przekazywane historie, lecz sposób, w jaki
oddziaływały na słuchacza. W wysuszonym skwarem Czarnego Wiatru obozie
pracy, niedaleko wsi Czarna Dolina, gdzieś blisko piasków Morza Czarnego,
ludzie, w których kiedy indziej Bruno odnalazłby potrzebę słuchania, byli zbyt
zmęczeni, zniechęceni, bezsilni i owładnięci bólem, aby jeszcze obchodziły ich
jakieś opowieści z dawnych czasów. Innym zaś tę pierwotną potrzebę zastąpiono
odmienną, wielką opowieścią zawartą w ideologii i komunistycznych sloganach.
Te nowe cierpienia nie zakłóciły jednak poczucia równowagi wewnętrzej,
którą Bruno odnalazł w sobie po uwolnieniu z rąk demaskatorów z „trzyna-
czterna”. Jego środek ciężkości nie zmienił położenia. Ostatnie przeżycia i klęska
podjętej rewolty uświadomiły mu jednak, że bezwładność wahadła, która od
czasu uwięzienia wyznaczała jego rytm życia, była dużo większa, niż to sobie
wyobrażał, i że kontrolę nad wahadłem sprawował ktoś zupełnie inny.
9
Nie odzywali się do siebie już prawie od godziny. W milczeniu obeszli jezioro, po
czym w lesie po przeciwnej stronie budowanego kompleksu wypoczynkowego
Eliza rozłożyła koc i zaczęła wyciągać przyniesione jedzenie. Wciąż milcząca
i zatopiona w myślach, których Brunul nie ośmielił się zakłócać, ułożyła na
ściereczkach jajka, pociętą na kawałki paprykę i ser, którego niezbyt zachęcający
zapach Brunul czuł dużo wcześniej. Eliza, widząc jego wahanie, zapewniła, że ser
jest jadalny, wprawdzie trochę się nagrzał, ale pachniał normalnie. To były
pierwsze słowa wypowiedziane przez nią po rozstaniu z inżynierem.
Zamyślona, zrobiła jeszcze kilka nerwowych gestów przy wyjmowaniu
jedzenia z siatki. Źródłem niespokojnych ruchów było w oczywisty sposób jakieś
niezadowolenie Elizy. Brunul jednak nie pojmował jego przyczyny.
– Kilka dni temu zakończył się proces Manolisa Glezosa – odezwała się nagle,
kiedy w końcu usiedli na kocu. Odetchnęła głęboko, jakby w ten sposób
próbowała się uspokoić. – Zapomniałam ci powiedzieć. Dwudziestego trzeciego
lipca wydali wyrok, pięć lat więzienia, a potem cztery lata zesłania do obozu
pracy.
Było oczywiste, że ten niespodziewanie przywołany temat nie pasował do
sytuacji, że tak naprawdę chciała powiedzieć coś zupełnie innego i starała się
jedynie ukryć swój stan, który mógł zepsuć im wycieczkę.
Zainteresowanie Brunula losami greckiego rewolucjonisty znacznie osłabło
po tym, jak w czasie pamiętnej rozmowy uczynił Elizie wyznanie. Nie bardzo
pojmował, dlaczego tak się stało. Eliza również rzadko wracała do tego tematu.
Coraz rzadziej czytała mu wieczorami urywki z gazet dotyczące procesu.
Znajdowali inne sposoby wspólnego spędzania czasu. Zrozumiał, że teraz Eliza
rozmyślnie zbacza z tematu, ale postanowił wyjaśnić to, co go niepokoiło. Chciał
zrozumieć, jaki popełnił błąd, dlatego w końcu zdecydował się odezwać.
– Co się dzieje? Obraziłaś się, kiedy rozmawiałem z inżynierem? Nie jesteś
dziś sobą.
– Z tobą też się ostatnio nie najlepiej działo – odparowała podniesionym
głosem. – Ja mam swoje problemy, ty masz swoje. Tylko że u mnie trwają
godzinę albo dwie, więc dajmy już temu spokój…
Brunul westchnął i nie odezwał się więcej. Gdy się zastanowił, uświadomił
sobie, że od pewnego czasu w trakcie rozmów z Elizą zawsze słyszał jakiś zarzut
pod swoim adresem i ich dialog przechodził w pełne napięcia milczenie. Tak
samo stało się dziś, tyle że teraz napięcie było wyraźniejsze, a oskarżycielski ton
w jej głosie brzmiał jeszcze mocniej.
Po dłuższej chwili Eliza zaczęła w milczeniu jeść. Brunul zrobił to samo,
w końcu właśnie po to przydźwigali tu torbę z jedzeniem. Początkowo jadł bez
apetytu, dla towarzystwa. Eliza wciąż milczała, mógł więc wsłuchiwać się
w dobiegające zewsząd dźwięki: czysty śpiew ptaków, spokojny i jednostajny
szum fal w jeziorze, szelest liści, słaby i ledwo słyszalny przy niewielkim letnim
wiaterku. Dźwięki te uniosły go w głąb pamięci i pozwoliły oderwać się od
krępującego napięcia. Skokiem przez ciemny i tajemniczy, pogrążony
w zapomnieniu okres swojego życia przeniósł się do dziadków na wieś, nad brzeg
rzeki, która od dawna nie gościła już w jego pamięci. Obrazy te pojawiły się po
raz pierwszy, odkąd obudził się na szpitalnym łóżku po wypadku.
Przypomniał sobie inny koc czy może stary dywanik, na którym babcia
rozłożyła jedzenie. Nie pamiętał już, jakie wiktuały przyniosła. Za kocem
rozciągała się łąka, tak jak i tutaj ćwierkały ptaki, przed nim płynęła rzeka. A w
niej, po kolana w wodzie, babcia pochylona nad ławeczką, na której prała
dywaniki, dywany, derki dla koni hodowanych przez dziadka i kto wie, co
jeszcze. W ręku trzymała gruby kawałek mydła. Jego pamięć wykonała kolejny
skok, tym razem jednak bardziej w przestrzeni niż w czasie. Znalazł się
z powrotem na podwórku ich domu, gdzie w kotle gotowały się resztki tkanek
zwierząt i inne składniki, których nie pamiętał. Najpierw tworzyła się żółto-
czerwonawa breja o silnym zapachu, która stygnąc, twardniała i stawała się
mydłem. Babcia kroiła je potem na duże kawałki, używane nawet do mycia
głowy.
Następna scena, znów nad brzegiem rzeki. Szczęśliwa i uśmiechnięta babcia
podchodzi do niego w fartuchu mokrym prawie do pasa, trzymając w rękach
rybę. „To twoja ryba, dla ciebie ją złapałam, pobaw się nią”. Słowa te pojawiły się
znikąd. Nigdy przedtem nie przywołał tak wyraźnie jej głosu, nigdy nie był mu
tak bliski. Całe popołudnie spędzone przy oczku wodnym ogrodzonym
nadbrzeżnymi kamieniami, z rzucającą się w nim rybą. Jego dziecięcy śmiech.
Miał zamiar ją wypuścić, dobrze to sobie przypominał. Chciał uwolnić ją przed
powrotem do domu, gdy babcia będzie zajęta ładowaniem na taczkę wszystkich
dywaników, dywanów i derek. Planował zrobić wyłom w kamiennej tamie
i wypuścić rybę do rzeki. Zanim jednak udało się pozbierać do taczki wszystkie
tkaniny schnące na kamieniach, ryba zrobiła coś, co jemu, dziecku, nawet przez
chwilę nie przeszło przez myśl. Przez dłuższy czas szaleńczo pływała między
brzegami oczka wodnego, teraz jednak, zaskakując go całkowicie, odwróciła się
brzuchem do góry. Próbował ją odwrócić, trącając patykiem, potem ręką, ale ona,
mimo próśb i płaczu, uparła się i już nie poruszyła. Babcia wrzuciła ją do rzeki,
obiecując, że tam ryba dojdzie do siebie, ta jednak uparcie płynęła brzuchem do
nieba, całkowicie obojętna na prośby i na to, że przez kilkadziesiąt metrów biegł
wzdłuż brzegu, póki nie zatrzymał go krzyk babci.
To wspomnienie, zagubione w ciemnościach skrywających dwadzieścia lat
jego życia, powróciło teraz nad brzegiem jeziora Ciric, wywołując bezwiedny,
smutny uśmiech. Elizę zaintrygował jego nieobecny wyraz twarzy.
– O czym myślisz? – usłyszał jej pytanie. Słowa te zmusiły go do powrotu
w teraźniejszość, w której, jak natychmiast zauważył, Eliza nie wydawała się już
tak samo zagniewana i zdenerwowana jak przed paroma chwilami.
– O niczym ważnym – odpowiedział, a skoro nalegała, opowiedział jej
historię o rybie, po której zapewne nie została nawet ość, o stworzeniu
zachowanym jednak w wystawionej na próbę pamięci Brunula, jakby stanowiło
to cały sens rybiej egzystencji.
– Takie rzeczy się zdarzają – wymamrotała Eliza, znów zachmurzona, jakby
historia Brunula zawierała jakiś smutny morał.
Spojrzała mu w oczy, a on poczuł, że musi się odwrócić.
– Nie jestem na ciebie obrażona – zaczęła się tłumaczyć. – Nie rozumiem
tylko, skąd u ciebie ta euforia nie wiadomo z jakiego powodu. Czy podoba ci się
to, przez co przechodzisz? Wydaje mi się, że odkąd zmieniłeś pracę,
posmutniałeś, i nie jest mi przyjemnie oglądać cię w takim stanie. Do tej pory
przynajmniej miałam wrażenie, że zdajesz sobie sprawę, co się z tobą dzieje, że
nie chcesz akceptować wszystkiego i mówić, że tak właśnie musi wyglądać twoje
życie. Pomyśl, co robiła ta twoja ryba. Szarpała się, chciała uciec, prawda? I ty też.
Od dwóch tygodni coś cię gnębi, szarpiesz się i nie chcesz, aby inni decydowali
o twoim życiu.
– Ryba zdechła – powiedział Brunul, choć nie do końca docierał do niego
związek przygody z dzieciństwa z teraźniejszością.
– Daj spokój z rybą. Tu chodzi o ciebie. Myślałam, że będziesz o siebie
walczył. A ty przychodzisz tutaj, jakiś inżynier mówi ci o… Niech szlag trafi te
ich osiągnięcia. Patrzę na ciebie i widzę twoje wielkie oczy, widzę, że jesteś
szczęśliwy, gotów wszystko zaakceptować, nowe miejsce pracy, nowy zawód. Nie
mów mi, że nie myślałeś dziś o swoim placu budowy. Już ja cię znam,
przekonywałeś siebie, że wszystko będzie dobrze, że możesz zapomnieć o lalkach
i o przedstawieniach, o których opowiadałeś mi kiedyś tak, jakby jedynym twoim
marzeniem była gra w teatrze.
– Dlatego się na mnie pogniewałaś? – zdziwił się Brunul.
– Tak, dlatego. Ale nie na ciebie…
Przestała mówić. Machnęła ręką, spuściła wzrok.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć.
– Ale to ty chciałaś, żebyśmy obejrzeli plac budowy. Nie mam pojęcia, jakim
cudem przekonałaś inżyniera, żeby nas tam wpuścił…
– Tak, właśnie, ja chciałam! – zgodziła się Eliza, energicznie gestykulując,
a Brunul znów odniósł wrażenie, że poza słowami, które padły, istniały jeszcze
inne, niewypowiedziane.
Z doświadczenia wiedział, że nie pozna ich przez zadawanie pytań. Już
wcześniej próbował znaleźć wyjaśnienia samodzielnie, ale zorientował się jednak,
że to go przerasta. Eliza miała rację, istniały sprawy trudne do ubrania w słowa.
Na przykład dług, który odczuwał wobec towarzysza Bojina i wobec partii, nawet
jeśli ta partia nie miała dla niego konkretnej formy. Tyle razy jednak odczuł jej
pomoc. Kawalerka, miejsce pracy w teatrze, a nawet jeszcze wcześniej, wyjście
z więzienia, gdzie trafił za czyn, którego nie pamiętał. Z pewnością chodziło o coś
poważnego, a co najmniej wstydliwego, skoro towarzysz Bojin wyjawił mu, że
powód aresztowania był polityczny. Nie tyle chodziło zatem o dług, co
o pragnienie zadośćuczynienia. Czuł się w obowiązku odkupić swoje błędy, bez
względu na to, o co tak naprawdę chodziło. Musiał je odkupić za wszelką cenę,
aby móc oddychać swobodnie, bez ciężaru winy, w nowym społeczeństwie,
w którym tak życzliwie ofiarowano mu miejsce. Dlatego gotów był na każde
wyzwanie i poświęcenie. Tak jak doktor Ustinienko zrezygnował z miłości, tak
Brunul gotów był podjąć się każdego zadania. Chciał jedynie pozbyć się
rozsadzającego go natłoku emocji, guli w gardle, która narastała przez wiele
wieczorów i nieprzespanych nocy. Z obawą i jednocześnie oskarżycielsko
spoglądał na mroczną tajemnicę swojego życia. Niczego nie pamiętał, ale
przyznawał, że z pewnością postąpił kiedyś niegodnie wobec wszystkich ludzi
okazujących mu teraz tyle dobroci.
Nie mógł jednak powiedzieć tego Elizie. Zrozumiałaby go, bo na pewno
żywiła te same uczucia wobec partii, co skądinąd wielokrotnie udowodniła. Ale
były to uczucia niedające wyrazić się słowami. Cały szereg niemożliwych do
wyrażenia uczuć.
Eliza nie oczekiwała wyjaśnień. Zaczęła mówić sama, jak gdyby pierwsze
słowa zdjęły z jej duszy przygniatający ją od dłuższego czasu ciężar. Po
uwolnieniu się od niego mogła już swobodnie wyrzucić z siebie inne
zmartwienia.
– Opowiedziałeś mi historię z dzieciństwa. A jest jedna rzecz, której nie
rozumiem. Któryś raz z rzędu wspominasz dziadków i tę wieś, gdzie spędziłeś
pierwsze lata życia. Zachowujesz się jednak tak, jakby choroba starła to wszystko
nie tylko z twojej pamięci, ale też z powierzchni ziemi. Ta wieś musi gdzieś
istnieć, prawda? Nie chciałbyś jej odwiedzić? Zadowalasz się tym, co jest, i nie
drążysz już przeszłości?
– Moi dziadkowie nie żyją, przecież wiesz.
– Mówiłeś mi też o matce i ojcu, o Bukareszcie.
– Rodzice też nie żyją.
– Skąd możesz być tego pewien?
– Jak to skąd? Dobrze wiesz, że towarzysz Bojin…
Eliza podniosła ręce w nerwowym geście i prychnęła.
– Towarzysz Bojin, jasne! – krzyknęła.
– Przecież by mnie nie okłamał – powiedział Brunul, który ani przez chwilę
nie wątpił w dobre intencje swojego przyjaciela. Swoim dziecinnym
zapewnieniem chciał po prostu przekonać do tego kobietę.
– Skąd niby ten cały towarzysz Bojin wie, że twoi rodzice zmarli w czasie
wojny we Włoszech, a jednocześnie nie potrafi ci niczego powiedzieć o tym, co
wydarzyło się po twoim powrocie do kraju? – wybuchnęła Eliza, kiwając głową,
jakby zdała sobie sprawę, jak jałowe są postawione przed chwilą pytania.
Brunul zachmurzył się przez moment, próbując uporządkować informacje
uzyskane od towarzysza Bojina. Nigdy o tym nie myślał, po prostu od powrotu
do więzienia po wypadku akceptował wszystko, co przekazywał mu wysłannik
partii, tym bardziej że ostatnie zachowane wspomnienia wiązały się z wyjazdem
do Włoch. Czy jego rodzice zginęli podczas wojny? Oczywiście, że tak,
w przeciwnym razie na pewno by go szukali, byliby tu, w Rumunii, może nawet
przyjechaliby odwiedzić go w szpitalu. Pogodził się z ich śmiercią i pogrążając się
w bólu wywołanym młodzieńczymi wspomnieniami, ani razu nie zadał sobie
pytania, które teraz Eliza wykrzyczała z taką złością. Właściwie skąd towarzysz
Bojin wiedział o śmierci jego rodziców, skoro poza odnalezieniem losu
subskrypcyjnego nie potrafił pomóc mu w wyjaśnieniu przeszłości? Przecież dane
z więziennego archiwum gdzieś się zagubiły. W końcu różne rzeczy się gubią.
Kiedyś jednak towarzysz napomknął mu o innych archiwach, tych związanych ze
swoją pracą. Jak przypuszczał Brunul, chodziło o archiwa partii. Czy właśnie tam
odnaleziono informacje o rodzicach? Dlaczego nigdy nie przyszło mu do głowy,
żeby go o to spytać? Postanowił zrobić to podczas następnego spotkania.
Uśmierzył w ten sposób lekki niepokój wywołany pytaniem Elizy. Na następnym
spotkaniu zagadnie towarzysza Bojina i otrzyma odpowiedź.
Eliza podniosła się. Spojrzała w niebo. Widniało na nim kilka niezbyt
groźnych chmur, skorzystała jednak z okazji i pokazała je ręką.
– Lepiej będzie, jak zaczniemy się zbierać do powrotu.
Brunul wstał z koca i zaczął pomagać przy sprzątaniu. Nawet nie tknął tak
zachwalanego przez Elizę sera. Nie było mu jednak żal, ten przysmak niezbyt go
pociągał, zwłaszcza odkąd poczuł jego zapach.
– Będziemy musieli wrócić pieszo – dodała Eliza.
Mieli przed sobą jeszcze sporo czasu, przecież dopiero co minęło południe,
jednak Brunul czuł, że kontynuowanie tego spotkania nie miało już sensu.
Powrót zajął im kilka godzin i kiedy wreszcie dotarli pod blok Elizy, popołudnie
zbliżało się ku końcowi. Chmury, które wcześniej nieśmiało pojawiły się nad
jeziorem Ciric, zasnuły niebo ołowianą, zwiastującą deszcz zasłoną. Podróż
powrotna wypełniona była skrępowaniem i milczeniem. Próbowali rozmawiać na
różne tematy, aby zapomnieć o nieudanej wyprawie, jednak wszystkie starania
kończyły się niepowodzeniem.
Eliza przytuliła się do Brunula przed wejściem do bloku, prosząc go w ten
sposób, aby nie odprowadzał jej do mieszkania. Uwolniła się z uścisku, ale
zamiast skierować się do drzwi, zamyśliwszy się, ręką dotknęła policzka.
Przygwożdżony nieruchomym spojrzeniem dziewczyny Brunul zamarł
w oczekiwaniu.
– Chcę cię o coś prosić – powiedziała wreszcie. – Pomyśl jeszcze o swoich
rodzicach. Zastanów się, czy jest możliwe, że przynajmniej jedno z nich żyje
jeszcze tam, we Włoszech. Może faktycznie zmarli podczas wojny, kto wie? Może
jest tak, jak oni ci powiedzieli – zawahała się przez chwilę Eliza. – Ale jednak
proszę cię, żebyś zadał sobie jedno pytanie: a jeżeli ci, co tak mówią, nie są dobrze
poinformowani? Nie mówię, że cię okłamują, ale może są po prostu źle
poinformowani? To przecież drobiazg, nie każę ci robić nie wiadomo czego…
Brunul kiwnął głową z aprobatą. Dotąd nie myślał, że musi zmierzyć się z tą
zagadką, skoro towarzysz Bojin udzielił mu już odpowiedzi. Stojąc teraz
nieruchomo i w skrępowaniu przed blokiem Elizy, pragnął tylko powrotu do
domu, by w spokoju i samotności przemyśleć te wszystkie dzisiejsze zaskakujące
reakcje Elizy, kobiety darzonej przez niego uczuciem, które trudno było wyrazić
słowami.
– I jeszcze jedna rzecz – dodała Eliza. – My dwoje mamy… – Zmieszała się. –
Między nami, że tak powiem, dużo się dzieje, prawda?
Odpowiedź Brunula, udzielona tym samym prostym ruchem głowy, chyba
nie w pełni ją zadowoliła, ale przynajmniej pomogła kontynuować wypowiedź.
– No i właśnie dlatego cię proszę, aby nasza dzisiejsza rozmowa pozostała
między nami. To znaczy, żebyś nie mówił o niej nikomu, żadnemu przyjacielowi.
To są tylko nasze sprawy…
– Jasne – zgodził się szybko Brunul.
Przez kilka chwil wydawało się, że Eliza chce jeszcze coś dodać. Jednak po
grymasie rezygnacji i kiwnięciu głową zbliżyła usta do jego ust w krótkim
pocałunku, pożegnała go miękkim ruchem dłoni, odwróciła się i weszła do bloku.
Brunul, gdy wróciły mu zmysły, ruszył w dół ulicy, niezdolny jeszcze do tego,
by myśleć o tym, o czym mówiła dzisiaj Eliza. Cieszył się jedynie, że uwolnił się
w końcu od skrępowania i nieporozumień. Dopiero teraz poczuł nagromadzone
zmęczenie. Po kilku minutach chmury zrealizowały swoją groźbę, nie
pozostawiając na nim suchej nitki. Nie przyspieszył jednak kroku. Przeciwnie,
cieszył się tym deszczem i w drodze do mieszkania zdał się na jego łaskę.
10
Gdyby ktoś zażądał, by towarzysz Bojin opowiedział mu o swoim domu, ten bez
żadnego wahania zastosowałby drugi typ wyznawanej przez siebie prawdy.
W kwestii historii domu pierwszy typ był całkowicie bezużyteczny, ponieważ
trzeba by wprowadzić do rozmowy fakty, które należało przemilczeć.
Opowiadanie o nich nie było na rękę towarzyszowi Bojinowi.
W czasach przed nowym porządkiem dom należał do polityka Antona
Crihana, który przed wojną przez kilka kadencji był deputowanym i wraz
z Pantelimonem Halippą działał na rzecz przyłączenia Besarabii w czasach, kiedy
ważyły się losy zjednoczenia Rumunii. Sąsiedzi, którzy go pamiętali, wspominali
najczęściej szeptem o tym, że był patriotą, ponieważ Crihan nie pogodził się
z nowym systemem i wyemigrował z Rumunii, gdy nastał komunizm. Towarzysz
Bojin mieszkał w tym domu od dawna i chcąc nie chcąc, na początku słyszał te
szepty. Denerwowało go to, bo jego zdaniem człowiek, który służył Partii
Chłopskiej i w czterdziestym ósmym uciekł z podkulonym ogonem ze strachu
przed osądem ludu, mógł być nazwany wszystkim, tylko nie patriotą. Ponadto,
ponownie aktywując pierwszy typ wyznawanej prawdy, gdy myśli przesyłały do
ust lekko drwiący uśmiech, towarzysz Bojin pytał czasami sam siebie, czymże to
wielkim zasłużył się Anton Crihan, który to rzekomo odegrał ważną rolę
w dokonanym w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku przyłączeniu północno-
wschodnich terytoriów do Rumunii, skoro zjednoczenie rozsypało się jak domek
z kart, a Besarabia stała się jedną z republik ZSRR? Nie, towarzysz Bojin w żaden
sposób nie potrafił pojąć, dlaczego nazwisko Antona Crihana w pierwszych
latach po ustanowieniu demokracji było przez niektórych wymawiane
z szacunkiem. Koniec końców, były to jednak tylko słowa. W tamtym czasie
wybaczył sąsiadom, ponieważ nie wszyscy mogli od razu zrozumieć, że historii
nie pisze się słowami i ideami, tylko konkretami.
Takim konkretem, dzięki któremu, zgodnie z pierwszym typem prawdy,
towarzysz Bojin – w pewnym sensie – żywił sympatię do Antona Crihana, był
dom w dzielnicy Copou, gdzie mieszkał już od ponad dziesięciu lat. Ściślej biorąc,
wprowadził się tam rok po ucieczce byłego deputowanego z kraju. Okazały,
trzykondygnacyjny i widoczny z daleka dom towarzysz Bojin otrzymał
w przydziale, ponieważ byłoby szkoda, żeby budynek miał stać pusty. Zajmował
z żoną tylko pierwsze piętro, co im zupełnie wystarczało. Gospodarz cieszył się ze
słonecznych pokoi o szerokich oknach, zajmujących łącznie, jak lubił powtarzać,
powierzchnię kortu tenisowego, i tak wysokich, że do wymiany żarówki
potrzebna była drabina. Przedmiotem jego dumy był również wychodzący na
park przestronny taras, a także wąski pokoik zaanektowany na gabinet, do
którego wchodziło się z dużej łazienki. Urządził go dla siebie, zanim jeszcze
dowiedział się, że będzie potrzebował biura, a gdy nakazano mu zajmować się nie
tylko ludźmi, ale i dokumentami, znalazł tam dla nich właściwe miejsce.
Właśnie dlatego, że Anton Crihan wyjechał, zostawiając na łasce losu taki
dom, który przypadł w udziale towarzyszowi Bojinowi bez potrzeby zapłacenia
złamanego grosza, nowy gospodarz żywił skrytą sympatię do dawnego
właściciela. Rzecz jasna, pojawiała się ona jedynie w myślach i tylko z tego
konkretnego powodu, w żadnym innym wypadku nie mogło być mowy
o wyrażeniu pochlebnej opinii o byłym deputowanym i jego uczynkach, które,
prawdę mówiąc, stały się teraz tak samo bezużyteczne, jak życie Crihana z dala
od ojczyzny, w jakichś obcych krajach.
Gdyby teraz, po latach, ktoś spytał towarzysza Bojina o historię domu,
ograniczyłby się on do uruchomienia swojego drugiego typu prawdy i zapewnił,
że kupili go razem z żoną. Nie wspominałby już o właścicielu, który opuścił
posiadłość w niepewnych czasach. Towarzysz Bojin mógł tak twierdzić, ponieważ
nie wiedząc, co przyniesie przyszłość, zaraz po otrzymaniu przydziału sporządził
akt kupna-sprzedaży, który zarejestrował kilka lat później, kiedy to sprawy trochę
się wyjaśniły i w Radzie Ludowej miał już sporą liczbę przyjaciół gotowych
udzielić mu pomocy. Skoro był już właścicielem domu w pełnym tego słowa
znaczeniu, nie dopuszczał, by pierwszy typ prawdy wysyłał choćby najbardziej
mgliste sugestie drugiemu typowi prawdy wychodzącemu z jego ust. Czasami
lepiej nie wracać do pewnych kwestii, tym bardziej że w tym czasie sąsiedzi
przestali już wymawiać w taki czy inny sposób nazwisko Antona Crihana. Być
może nauczyli się, jak mają się sprawy z historią, a może sami przeszli już do
historii z przyczyn naturalnych.
Tu właśnie, na pierwsze piętro rezydencji na tyłach kościoła Świętego
Mikołaja wszedł w niedzielny wieczór Brunul, aby świętować urodziny starego
przyjaciela. W ręku trzymał owinięty w papier i przewiązany czerwoną wstążką
aparat marki Zorki, który udało mu się kupić poprzedniego wieczoru po dwóch
godzinach poszukiwań. Prezent sprawiał, że czuł się szczęśliwy
i podekscytowany, tym bardziej że znał zamiłowanie przyjaciela do nowinek
technicznych.
Drzwi otworzyła żona towarzysza Bojina. Przedstawiła się dość życzliwie,
jednak bez uprzejmego uśmiechu.
– Toriţa.
– To skrót od Victoriţa – wyjaśnił gospodarz, który nagle pojawił się obok
żony. – Dawaj, człowieku, wchodź, nie stój tam.
Brunul przestąpił próg i po kilku słowach życzeń składanych niepewnym
głosem, wyciągnął rękę z prezentem. Ucieszyło go widoczne na twarzy
towarzysza zadowolenie, z którym zaczął oglądać ze wszystkich stron
wypakowany aparat.
Gospodarz zaczekał, aż gość zdejmie buty, i lekko położył mu rękę na
plecach.
– Chodź, pokażę ci, gdzie będzie leżał.
Brunul ledwo zdążył rzucić okiem na pokój, do którego wchodziło się tuż za
drzwiami wejściowymi. Zauważył jedynie, że był olbrzymi, co najmniej dwa razy
większy od jego pokoju, i że znajdowało się w nim kilka regałów wypełnionych
po brzegi książkami, z których wiele było oprawionych w skórę. Dalej, za
szerokimi drzwiami wahadłowymi, czekał przygotowany duży stół z kilkoma
krzesłami, a w głębi kanapa. Na stole stały już napoje i potrawy, wśród których
wyróżniały się dwa sporych rozmiarów owalne talerze z nadziewanymi jajkami
przyozdobionymi natką. Po lewej stronie pokoju widoczne były wielkie drzwi
wychodzące na taras. Przy nich Brunul dostrzegł telewizor. Natychmiast
rozpoznał ów cud techniki, który kiedyś tak szczegółowo opisał mu zachwycony
towarzysz Bojin, napis Record widoczny nad przyciskami nie pozostawiał cienia
wątpliwości. Gospodarz poprowadził go dalej. Minęli drzwi prowadzące do
dużego holu, a następnie skierowali się na lewo, do kolejnego pomieszczenia,
równie wysokiego jak pozostałe, choć nieco mniejszego.
Była to sypialnia. Uwagę Brunula od razu przyciągnęły przymocowane tu do
ścian półki, zarówno po lewej stronie od wejścia, jak i po prawej – nad łóżkiem,
na których zamiast bibelotów stały rozłożone na serwetkach rozmaite
urządzenia. Z uśmiechem, który szybko przerodził się w grymas pełen satysfakcji,
towarzysz Bojin wskazał palcem półkę, na której znajdowała się zaledwie jedna
serwetka, a na niej aparat fotograficzny.
– To jest Lubitel, więc dobrze, że będę mieć też inną markę – powiedział, co
uspokoiło Brunula, który zdążył się już przestraszyć, że nie trafił z podarunkiem.
Gospodarz jeszcze raz podziękował za prezent i położył go przy Lubitelu,
zapewniając Brunula, że Toriţa na pewno znajdzie dla niego kolejną serwetkę.
Następnie pokazał mu wszystkie eksponaty zgromadzone na półkach. Na
pierwszej leżało kilka zegarków. Cała kolekcja, jak podkreślił z dumą przyjaciel
Brunula, jedne większe, kieszonkowe, Molnia lub Ruhla, inne mniejsze, na rękę,
rozmaitych marek: Sportiwnyje, Kama, Iskra czy Pobieda. Ostatni zegarek
przypominał ten, który Brunul otrzymał od przyjaciela w prezencie po wyjściu
z więzienia. Na następnej półce stał gramofon, a pod nim stary patefon, oba
umieszczone na szerokich, zwisających nieco serwetkach. Z obu ich stron leżały
płyty poukładane porządnie w równe stosy. Na kolejnej półce stały trzy aparaty
radiowe, oczywiście różnych marek: Romanţa, Strassfurt i Daugava. Towarzysz
Bojin wyjaśnił, że zależało mu na tym, aby mieć w kolekcji urządzenia
wyprodukowane w różnych fabrykach. Słysząc to, Brunul ostatecznie przestał się
już martwić, czy aby jego prezent nie jest bezużyteczny.
– A teraz pokażę ci telewizor – powiedział przyjaciel, prowadząc gościa
z powrotem do pokoju z zastawionym stołem.
Nie udało im się jednak dokończyć podziwiania odbiornika, ponieważ
rozległo się pukanie i gospodarz zmuszony był przeprosić i pójść otworzyć drzwi
nowym gościom. Dopiero teraz Brunul uświadomił sobie, że w napięciu
oczekiwał nadejścia tej chwili. Do domu weszli mężczyzna i kobieta, zapewne
mąż i żona, oboje około pięćdziesiątki, którzy wymienili dość entuzjastyczne,
a nawet głośne uściski z towarzyszem Bojinem i jego żoną. Ta ostatnia pojawiła
się nagle, choć nie przeszła przez pokój, w którym znajdował się Brunul.
Prawdopodobnie istniały inne drzwi łączące hol z biblioteką. Goście zostali
poprowadzeni do pomieszczenia ze stołem, w którym Brunul czekał na stojąco,
nie ośmielając się usiąść bez zaproszenia.
Po zakończeniu prezentacji towarzysz Bojin, weselszy niż kiedykolwiek
wcześniej, zatarł ręce z zadowoleniem.
– No, jesteśmy wszyscy. Siadajcie do stołu i czujcie się jak u siebie w domu.
Brunula zdziwiła nieco tak mała liczba zaproszonych gości. Oczekiwał, że
słowo „przyjęcie” będzie oznaczało więcej niż pięć osób włącznie z nim,
zgromadzonych wokół jednego stołu. Usiadł jednak na krześle, myśląc, jak ma się
zachować.
– Nie, ty siadasz tu, na kanapie – powiedział do niego solenizant. – Inaczej
nie będziesz nic widział w telewizorze. Oni niech sobie tam siedzą – zaśmiał się
towarzysz Bojin, wskazując na małżeństwo. – Mogą oglądać nawet plecami, bo
mają już dość telewizora. Kupili go sobie jeszcze przede mną – uśmiechnął się,
pozwalając jednak, aby w jego głosie pojawił się nikły ślad zazdrości. – Ale mają
Rubina 102, a mój to Record – dodał, puszczając oko do Brunula.
– Całkiem nas zbałamuciłeś tym swoim Recordem – zamruczał gość.
Jego żona dodała, zwracając się do Brunula:
– Chwali się, że niby u niego wszystko jest jak żywe. A co, może u nas jest
inaczej? – Przeniosła wzrok na gospodarza domu.
– No tak – towarzysz Bojin podszedł do telewizora, kontynuując rozmowę
tonem przekomarzania się. – Ale na moim jest napisane Record, a na waszym
Rubin 102!
Kolejny raz roześmiał się dość głośno, po czym zwrócił się do Brunula:
– Patrz teraz, włączymy go. Tylko nie mów mi, że to, co tu widzisz, nie jest
piękniejsze niż najpiękniejszy teatr lalkowy na świecie.
Wcisnął guzik.
Brunul zdążył się zdziwić, bo przez kilka chwil telewizor, oprócz brzęczenia,
nie wydawał żadnych oznak, że ma zamiar się włączyć. Po chwili z głośników
aparatu wybuchła muzyka, dźwięk wielu skrzypiec, potem ekran zaczął jaśnieć,
aż w końcu pojawiła się orkiestra.
Niezliczoną ilość razy Brunul słyszał muzykę symfoniczną, lecz zawsze tylko
w radiu. Widok wielu osób tworzących muzykę wzajemnie zsynchronizowanymi
ruchami spowodował, że ze zdumienia otworzył usta. Po chwili przestał
cokolwiek dostrzegać na ekranie, pozwalając porwać się muzyce, zaintrygowany
myślą, jak możliwa jest tak piękna gra na skrzypcach. Dopiero głos towarzysza
Bojina, pytający o to, co czuje, wybudził go z rozmarzenia. Ze skrępowaniem
zaczął zbierać myśli i szukać odpowiednich słów i gestów, aby w końcu ku
radości pozostałych wyjaśnić, że nigdy nie wyobrażał sobie podobnego cudu.
Słowa te w rzeczywistości skierowane były głównie do solenizanta. Brunul
zdał sobie bowiem sprawę, że powinien uzupełnić swój prezent zachwytem
wyrażonym nad tak ważnym dla gospodarza sprzętem. W zasadzie to nie
telewizor jako taki wywołał podziw Brunula i trwający parę chwil stan
rozmarzenia. Wręcz odwrotnie, nędzne pudełko, z dużo mniejszym ekranem niż
ten w kinie, rozmazane kontury, wszystko to raczej go rozczarowało, oczekiwał
czegoś zupełnie innego. W żadnym wypadku telewizor nie mógł zastąpić
teatralnego przedstawienia lalkowego. Tym, co zafascynowało Brunula, była
muzyka i widok tylu osób zebranych tylko w jednym celu – by harmonijnie
spleść ze sobą dźwięki tworzące melodię.
Było jednak coś jeszcze. Coś niedającego się wyrazić słowami, coś, co
powodowało, że on sam zapadał się w jakąś tajemnicę, choć czuł, niemal dusząc
się, że nie potrafi rozsupłać jej znaczenia. Wraz z obrazem z ekranu pojawił się
w jego umyśle inny obraz. Brunul nie wiedział, skąd się tam wziął. Widnieli na
nim jacyś ludzie. Czuł, że są mu bliscy, ale nie potrafił ich nazwać. Kilku z nich
ujrzał dokładniej. Trzymali skrzypce i grali melodię przypominającą tę z ekranu,
ale tylko w tym sensie, że tak jak w orkiestrze, ich instrumenty jednoczyły się,
tworząc jedyną w swoim rodzaju, pełną harmonii melodię bez zbędnych
akordów. Tuż obok, na tej samej scenie, która znienacka zagościła w głowie
Brunula, inni artyści prowadzili dwie lalki zaczepione na sznurkach i tańczące
w rytm muzyki. Co więcej, jakby podobne obrazy nie były już wystarczająco
zdumiewające i jednocześnie wstrząsające, jakiś roztropny głos bez twarzy,
przybywający z niemożliwej do ogarnięcia pomroki, mówił do Brunula po
włosku, w języku, którego nie używał od tak długiego czasu, że wydawało mu się,
iż całkiem go zapomniał: Il marionettista è una sorta di musicista: egli domina le
corde del pupazzo allo stesso modo in cui il musicista, aiutandosi con l’archetto,
domina le corde del violino. In questo modo il marionettista crea una sinfonia, non
di suoni ma di movimenti. E la sua sinfonia è addirittura piú complessa di quella
del musicista, perché ci sono piú corde da controllare[2].
Podczas kolacji Brunul próbował ponownie przywołać obrazy i słowa, które
ujrzał w wyobraźni, słuchając gry orkiestry z telewizora. Wesołość biesiadników,
hałas trącanych kieliszków, splatające się opowieści, wszystko to jednak nie
pozwalało mu się skoncentrować i zebrać okruchów obrazów i słów w całość.
Późnym wieczorem, kiedy zaproszone małżeństwo wstało, szykując się do
wyjścia, Brunul wiedział już, że owa scena, tak żywa w tamtej chwili, znów
zagubiła się w otchłani, z której na chwilę tylko wypłynęła.
Również i on zaczął zbierać się do wyjścia, jednak towarzysz Bojin, któremu
alkohol dobrze uderzył już do głowy i dość zabawnie zaczerwienił nos, poprosił
go, aby został jeszcze trochę, aż opróżnią ostatnią butelkę wina. Brunul zgodził
się. Skądinąd wstał tylko z uprzejmości, wcale nie chciał jeszcze iść, nie w tej
chwili, natychmiast. Pragnął jeszcze zadać gospodarzowi kilka pytań, których
w obecności nieznajomych nie umiał wpleść w rozmowę.
*
Wyszli na taras, ponieważ po odprowadzeniu gości pani Toriţa zwróciła się do
męża tonem nieznoszącym sprzeciwu, każąc mu dokończyć picie alkoholu na
zewnątrz, bo jak podkreśliła, nie ma zamiaru sprzątać po nim kanapy i dywanu,
gdyby nagle zrobiło mu się niedobrze. Następnie zaczęła zbierać resztki jedzenia
ze stołu, więc gdyby nawet chcieli zostać w pokoju, to jej krzątanina nie
pozwoliłaby na swobodną rozmowę. Na dworze było już prawie ciemno. Mimo
późnej pory Brunul czuł, że pobudzone wypitym winem pytania wymagały, aby
został jeszcze choć parę minut.
Towarzysz Bojin, spoglądając w stronę rozpościerającego się za tarasem
pełnego szeleszczących cieni parku, nie wykazywał jednak najmniejszej ochoty na
rozmowę. Z butelką trzymaną w ręku zaczął lekko pogwizdywać melodię, która
mgliście przypominała piosenkę, po czym zaczął nucić:
Chciałbym spotkać cię wieczorem,
tylko nie wiem, kiedy będzie w porę.
Poniedziałek bez sensu jest trochę.
W pechowy wtorek nie mam ochoty.
Tym bardziej w środę nie spotkamy się też,
Wtedy pościmy, to przecież wiesz.
Światło zwabiło na taras mnóstwo much i ciem. Niektóre, skwiercząc,
znalazły swój koniec w żarze bijącym od żarówki. Towarzysz Bojin zbliżył się do
światła, podniósł butelkę, lekko stuknął nią o lampę i śpiewał dalej:
W czwartek nie spotkamy się ani tu, ani tam,
jem obiad z wujkiem, co po nim spadek mam.
I piątek będzie wykluczony znów,
ponownie post – kolejny raz szkoda słów.
Tylko w sobotę na randkę wezmę cię,
aż do białego rana pobawimy się.
A i w niedzielę nie będzie źle,
bo wtedy nareszcie razem wyśpimy się.
Zatrzymał się i wyciągnął butelkę do Brunula. A potem zmienił rytm
i podniósł głos:
Chcesz w sobotni wieczór spotkać się,
w jakiejś knajpce koło głównej szosy.
Gdzie pianina i gitary słychać dźwięk,
tam dyskretnie zejdą się nasze losy…
Gdy wybrzmiał śpiew, gospodarz zaczął wydobywać z siebie dźwięk w jego
mniemaniu przypominający gwizd. Z wykrzywionych ust ledwo wydobywało się
słabe, niemal niczym nieróżniące się od zwykłego oddechu, poświstywanie.
– Czyja to melodia? – zapytał Brunul, bardziej po to, aby przygasić
wydobywający się z przyjaciela płomień melancholii i doprowadzić go do stanu,
w którym byłaby możliwa rozmowa.
Towarzysz Bojin zamarł na chwilę, jakby gwałtownie uświadomił sobie coś,
co pochodziło z tej części jego umysłu, która walczyła o wydobycie się ze studni
wypełnionej alkoholem. Potem podniósł rękę i położył palec na ustach.
– Ciiiiiiii!
Po chwili prawdopodobnie resztki rozsądku opadły na dno studni,
wystarczająco głęboko, aby słowa, wyzwolone z desperackiej szarpaniny umysłu,
powiedziały:
– To melodia Jeana Moscopola. Ale nie wolno. Kretyn uciekł do…
Tu znów przerwał, pomagając sobie ręką i robiąc znak, jakby chciał
powiedzieć, że ów Jean Moscopol był teraz daleko, za morzami i za górami.
– Mam go na starej płycie z dawnych czasów. Ale nie wolno.
I znów podniósł palec do ust.
– Ciiii!
– Mówisz, że z dawnych czasów…
Po raz pierwszy odkąd poznał towarzysza Bojina, Brunul poczuł, że może
kontrolować sytuację. Dziwiło go to, ale wiedział, że nie pozwoli umknąć tej
chwili, że musi wykorzystać okazję. Nie zastanawiając się długo, przeszedł do
pytania, do którego pchała go kotłowanina myśli, jaka wybuchła w nim po dniu
spędzonym nad jeziorem Ciric z Elizą.
– Skąd wiesz, że moi rodzice zmarli we Włoszech w czasie wojny?
Kamienny wyraz przemknął przez twarz towarzysza Bojina, jak łyk tlenu,
w stronę którego pognał jego umysł wyskakujący z głębin studni. Gospodarz
wyrwał Brunulowi z ręki butelkę wina.
– Powiedz mi, proszę! – Brunul naciskał, czując, że towarzysz Bojin wymyka
się spod kontroli, którą miał nad nim, jak się wydawało, przez chwilę.
– Tak mnie poinformowali, człowieku! – wrzasnął towarzysz.
– Kto cię tak poinformował?
Brwi Brunula uniosły się na wieść, że ktoś inny steruje jego życiem, ktoś, kto
zdawał się wiedzieć o nim o wiele więcej.
– Co ci nie pasuje, no powiedz?
Towarzysz Bojin, który chwilę wcześniej pociągnął długi łyk z butelki,
otrząsnął się nagle, zbyt nagle i nieoczekiwanie z pijackiego stanu.
– Masz dom, masz pracę. Ja też mam pracę! – Podniósł głos, a dźwięki
przeszły obok Brunula i zabłądziły między cieniami w parku. Zdawało się, że owe
cienie znieruchomiały na chwilę i śledziły dyskusję dwóch mężczyzn na tarasie. –
Ja też odpowiadam przed pewnymi ludźmi, czego chcesz ode mnie?! – Towarzysz
Bojin stuknął się ręką w pierś, wydobywając z siebie coś na kształt ryku. –
Myślisz, że tak strasznie lubię spędzać z tobą czas i gadać ci te wszystkie bzdury?
Ale ja też mam pracę, człowieku!
Brunul zamarł, opierając się rękami o żelazną poręcz otaczającą taras.
Skonfundowany, rozumiał i jednocześnie nie rozumiał słów wypowiedzianych
przez stojącego przed nim człowieka, którego twarz wykrzywiła się żałośnie,
a usta drżały w pijackim, niekontrolowanym szlochu. Człowiek ten szarpał się,
aby uratować resztki rozsądku przed utonięciem w winie i utrzymać na
właściwych miejscach oba typy wyznawanych prawd, które niegdyś stworzył.
W tym momencie usłyszeli panią Toriţę.
– Czego wrzeszczycie jak wariaci?
Wypowiedziane słowa wpadły na taras jeszcze przed jej osobą. Otwierając
szeroko oczy, patrzyła na zmienioną twarz męża.
– Koniec – powiedziała równie zdecydowanym tonem jak wtedy, gdy wysłała
ich tutaj. Złapała mężczyznę za ramię i dodała: – Starczy. Idź spać.
Brunul wahał się jeszcze chwilę, wiedział, że powinien przeprosić i szybko
wyjść. Gula w gardle, z którą wszedł do pokoju z tarasu, spowodowała jednak, że
najpierw wsadził rękę w tylną kieszeń spodni. Wyjął stamtąd pomięty papier, los
subskrypcyjny, o którym prawie zapomniał w ostatnim czasie. Pobiegł
w kierunku obojga i zatrzymał się przed towarzyszem Bojinem.
– A to jest prawdziwe? – drżąc, wyrzucił z siebie te słowa. – Czy ja byłem
tutaj, w Jassach, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym?
Zatrzymali się, a pani Toriţa spojrzała na męża z wyrzutem.
– Mówiłam ci, żebyś go nie zapraszał – wysyczała przez zęby.
– Kazali mi go zaprosić! – znów wrzasnął towarzysz Bojin.
A potem nagle wyciągnął rękę w kierunku kawałka zmiętego papieru, wyrwał
go Brunulowi i zaczął drzeć na strzępy.
– Zobacz, co ja robię z tym twoim losem! Zabiłeś mnie, człowieku! Nie wiem,
czego ty chcesz ode mnie. Zabiłeś mnie!
Kobieta posadziła towarzysza Bojina na kanapie, potem wróciła do
skamieniałego Brunula, stojącego na środku pokoju.
– Proszę pana – powiedziała. – Porozmawia pan o tym wszystkim z mężem,
kiedy dojdzie do siebie. Teraz niech już pan zostawi nas samych.
Brunul ocknął się z odrętwienia, skinął głową i dał się odprowadzić do
wyjścia. Przed drzwiami poprosił o wybaczenie. Jako odpowiedź otrzymał od
kobiety jedynie nieokreślone skinienie ręką.
Szedł ciemną aleją. Po kilku minutach, idąc parkiem, skręcił w stronę
biblioteki, a następnie, przechodząc obok bloku Elizy, doszedł do ulicy
prowadzącej do domu. Noc, cisza, pustka powinny były uspokoić jego myśli, dać
mu czas na ich uporządkowanie. Wydarzenia wieczoru, włoskie wspomnienia,
które nawiedziły go i o których był przekonany, że pochodziły z owych
dwudziestu lat wymazanych z jego umysłu, oraz ćwiartki, połówki wyjaśnień
towarzysza Bojina, rodzących kolejne pytania, wszystko to przytłoczyło go,
powodując, że w tę ciepłą przecież noc poczuł dreszcze. Nie wiedział, jak w tym
wszystkim mógłby odnaleźć jakikolwiek, choćby najmniejszy okruch sensu, po
którym ustawiłyby się w szeregu pozostałe, tak bardzo przez niego poszukiwane
okruchy całości.
12
Nie miało to sensu, skoro jak powiedział archiwariusz, budynek został zburzony,
ale trzeba było tam podejść. Ulica Făinii numer siedem, niedaleko bloku Elizy.
Ruszyli w górę Żółtym Urwiskiem i minęli liceum imienia Mihaila Sadoveanu,
zmierzając w kierunku placu Zjednoczenia. Plac był już przystrojony do
planowanych na ten dzień obchodów święta 23 Sierpnia – „Dnia wyzwolenia
Rumunii spod faszystowskiego jarzma. Największego święta narodu
rumuńskiego”, jak można było wyczytać na rozmieszczonych wszędzie
transparentach, wielkich i małych, za to wszystkich bez wyjątku na czerwonym
tle. Zatrzymali się, by obejrzeć dekoracje. Atmosfera święta wpłynęła na emocje
Brunula, który przez to prawie zapomniał, po co wyszedł z domu. Z podziwem
przyglądał się trybunom przystrojonym girlandami kwiatów, obok których
powtykano niezliczone trójkolorowe flagi. Nad nimi dominowały olbrzymie
portrety trzech wielkich nauczycieli światowego proletariatu: Marksa, Engelsa
i Lenina. Dekorację uzupełniało ciężkie godło Republiki Ludowej, umieszczone
nad trybuną centralną, a pod nim widniały ogromne daty „1944‒1959”. Dwa
kolejne, nieco skromniejsze portrety wiszące przy pozostałych trybunach
sekundowały twarzom wielkich nauczycieli. Przedstawiały towarzyszy:
Gheorghe’a Gheorghiu-Deja i Nikitę Siergiejewicza Chruszczowa. Między nimi
umieszczono pięknie wydrukowane hasło, o wiele ładniejsze niż wszystkie
wykonane przez Brunula na placu budowy na wybrzeżu Bahlui. Napis nie był
skomplikowany – „Niech żyje przyjaźń rumuńsko-radziecka!”. I aby nie pojawił
się choćby cień wątpliwości na temat owej wspaniałej więzi między narodami,
pod spodem ten sam napis widniał w języku rosyjskim: „Да здравствует
румыно-советская дружба!”. Wielka historia przebijająca ze zgromadzonych na
placu obrazów i transparentów przygotowywała się na przyjęcie tysięcy
mniejszych, ludzkich historii, mających już wkrótce pojawić się w tej przestrzeni.
Odświętna dekoracja tak zafascynowała Brunula, że chętnie pozostałby na placu
do chwili, aż ten wypełniłby się ludźmi i dałoby się słyszeć przemówienia
i skandowane hasła. Dopiero Eliza pociągnięciem za rękaw przerwała jego
rozmarzenie, przypominając o celu ich wyprawy.
Opuścili świątecznie udekorowany plac i wyszli na bulwar, by po przejściu
około stu metrów w górę odnaleźć ulicę Făinii. Była to dość wąska uliczka,
gromadząca po jednej i drugiej stronie stłoczone domy o stromych dachach. Idąc
nią, Brunul nie czuł niczego. Żaden szczegół nie podpowiadał mu, że był tu już
wcześniej i w jakikolwiek sposób mógł być związany z tym miejscem.
Odnajdywał w sobie tylko echa jakichś wątłych emocji, całkowicie odmiennych
od tych, które zawładnęły nim na placu. Były one raczej spowodowane słowami
archiwariusza, a nie czymś, co mogło mieć swoje źródło w nim albo
w oglądanych teraz okolicznych domach.
Brunul był zły na siebie i jak powiedział Elizie, nienawidził w tym momencie
swojego umysłu i choroby, która go dotknęła. Musiał w przeszłości przechodzić
tędy tysiące razy. Przecież dokument nie kłamał. Czarno na białym, ulica Făinii
numer siedem. Jednak utrata pamięci zrobiła swoje, skryła wszystkie jego
wspomnienia. Pozostała absolutna pustka.
Pod numerem siedem również głucha nicość. Niezabudowana, nic
niemówiąca mu przestrzeń. Archiwariusz miał rację – budynek został zburzony
i nic nie powstało w jego miejsce. Oboje przystanęli, patrząc bez słów na stos
gruzu i żelastwa piętrzący się przy końcu działki. Trawa, która porosła
potłuczone cegły, wzmacniała jeszcze wrażenie opuszczenia i przypominała
o upływającym czasie, który pochłonął to miejsce i zatarł wszelkie wspomnienia.
Brunul spojrzał w górę, jakby chciał narysować dach, pod którym wynajmował
mieszkanie do pięćdziesiątego czwartego roku, jak mu powiedział towarzysz
Bojin, gdy wyszli z biura archiwariusza. Nie mogło być inaczej, bo gdyby był
właścicielem domu, to z pewnością partia zwróciłaby mu go, zamiast oddawać do
dyspozycji kawalerkę w innej części miasta. Wiele pytań pozostawało jednak bez
odpowiedzi. Dlaczego z Włoch przyjechał właśnie do Jassów, skoro żadne
wspomnienie do roku trzydziestego siódmego nie wiązało go z tym miastem?
Kiedy tu przybył i skąd miał pieniądze na wynajęcie mieszkania lub pokoju
w domu, który wcześniej stał na tej posesji? I wreszcie ten krajowy los
subskrypcyjny, którego znalezieniem chwalił się archiwariusz. Towarzysz Bojin
zauważył, że Brunul musiał być gdzieś zatrudniony, skoro mógł zapłacić
dwadzieścia lei. A więc? W jaki sposób zapłacił, skoro w kartotece było napisane:
„bez zatrudnienia”? Co więcej, zgodnie z tym dokumentem nawet i wcześniej
nigdzie nie był zatrudniony… Kolejna kwestia – jego pasja do lalek. Dałby sobie
włożyć rękę w ogień, że fascynował się nimi w przeszłości. Dowodem na to jest
Bazylek czy choćby fragment własnoręcznie napisanego tekstu, w którym zawarł
przemyślenia na temat marionetek. I jeszcze ten okruch wspomnień z wieczoru
urodzinowego towarzysza Bojina, który ledwie się pojawił, przepadł rozmyty
w pustce. Prawdopodobnie to we Włoszech nauczył się poruszać marionetkami.
Te twarze, które pojawiły się w przebłysku wspomnienia, nie mogły znaleźć się
tam przypadkiem. Słowa o symfonii ruchów lalki, tak wyraźnie usłyszane po
włosku, musiały mieć głębsze znaczenie. Miałby uwierzyć, że przyjechał z Włoch
do Jassów tylko po to, żeby zostać bezrobotnym?
Towarzysz Bojin próbował mu wyjaśnić, że zapewne zarabiał pieniądze
w mniej zacny sposób, może występując z Bazylkiem przed przypadkową
gawiedzią, na jarmarkach czy placach, gdzie ludzie rzucali mu drobniaki do
kapelusza. Czytał zresztą w gazecie o żebractwie w krajach kapitalistycznych,
o ludziach, którzy śpiewają, stroją różne miny i robią inne dziwne rzeczy, aby
zarobić parę groszy. W Rumunii w czasach przedwojennych było tak samo.
Wprawdzie wraz z nastaniem władzy ludowej podobne formy żebractwa zanikały
i każdy, kto chciał pracować, mógł to robić, ale odwiecznych zwyczajów nie dało
się zmienić ot tak, w mgnieniu oka, więc prawdopodobnie Brunul trudnił się
czymś takim. Grał pewnie przedstawienia ze swoją lalką przed okazjonalną
publicznością i z tego się utrzymywał. Jeżeli zaś chodzi o los subskrypcyjny, to
Bojin przypuszczał, że Brunul musiał być wtedy gdzieś zatrudniony, bo
subskrypcje publiczne przychodziły głównie do zakładów pracy. Jednak nie tylko
tam. Stale pisano przecież o nich w gazetach i każdy mógł je kupić. Może przez
to, że w pokątny sposób zarabiał na życie, Brunul czuł się winny i to popchnęło
go do wpłacenia pieniędzy na rzecz rozwoju kraju? Któż to może wiedzieć? Lepiej
chyba przestać zadręczać się myślami, jak poradził towarzysz Bojin, i nie
pamiętać okresu, który może się okazać nie najbardziej chwalebny w jego życiu?
A właściwie co by dało, gdyby wróciła mu pamięć? Co by mógł teraz zmienić?
Mógłby się tylko użalać jak Dona Siminică, nic więcej…
Brunul zaakceptował wyjaśnienia towarzysza, cóż, chwilowo nie znajdował
lepszych. Pytania nie dawały mu jednak spokoju, pożądał innych odpowiedzi.
Zwłaszcza że po raz pierwszy od wyjścia z więzienia poczucie winy nie
przytłaczało go już tak jak wcześniej, aż do wybuchów płaczu. Tak, popełnił błąd,
zasłużył na więzienie. Ale jego przewinienie można było zrozumieć. W żadnym
razie nie zawinił względem partii, która teraz okazała się dla niego tak życzliwa.
Nie popełnił też błędu względem narodu. Po spotkaniu z archiwariuszem był
pewien, że jedynym powodem jego nielegalnej próby przejścia granicy wtedy,
w latach ciemności, było coś z gruntu uczciwego. Pewnie chciał pojechać na grób
rodziców. Zginęli w czasie wojny, tu już nie było cienia wątpliwości, potwierdzał
to oficjalny dokument. Tak więc w pięćdziesiątym czwartym zamierzał przejść
granicę, aby wrócić do Włoch jedynie na jakiś czas, tylko po to, aby złożyć kwiaty
na grobie rodziców. Dlaczego nie próbował otrzymać zezwolenia na przejście
granicy? Towarzysz Bojin powiedział mu, że może próbował, ale bez
powodzenia. W sumie jednak, kontynuował towarzysz, po co miałby tam jechać,
skoro jego rodzice i tak nie żyli? Żeby ryzykować indoktrynację ze strony
kapitalistycznych elementów, nienawidzących tego, że Rumunia wkroczyła na
nową drogę, lub żeby nie otrzymać już zezwolenia na powrót do kraju? Nie,
państwo dawało ludziom wszystko, czego pragnęli, o czym kiedykolwiek marzyli,
ale w zamian żądało jednej prostej rzeczy – lojalności. Państwo nie mogło
pozwolić sobie na to, aby ludzie wyjeżdżali do kraju niepodzielającego tych
samych wartości, a co więcej, wręcz ich nienawidzącego. Brunul przyznał
towarzyszowi rację. Szkoda jedynie, że nie wiedział tego wszystkiego już wtedy,
w pięćdziesiątym czwartym, kiedy próbował przekroczyć granicę w okolicach
Timiszoary. Ta informacja, bez innych szczegółów, była zapisana na odwrocie
kartki, którą pokazał mu archiwariusz. Szkoda, że wtedy nie myślał podobnie.
Tak czy owak, był mimo wszystko zadowolony, że jego niewątpliwa wina
ograniczała się jedynie do tego. Żadne więcej zdanie z kartoteki nie świadczyło
o tym, że w jakiś inny sposób okazał niewdzięczność partii lub krajowi. Po prostu
pomyłka, za którą już zapłacił. Od teraz może więc zaczynać nowe życie. Życie
bez innych błędów w przyszłości.
– Może dobrze by było popytać sąsiadów – powiedziała Eliza, która podczas
całego spaceru ani przez chwilę nie puściła jego ramienia. – Minęło zaledwie pięć
lat od tamtej pory, musi być ktoś, kto ciebie pamięta.
Twarz Brunula pojaśniała, zdziwił się, że coś podobnego nie przyszło mu do
głowy. Skierowali się do sąsiedniego domu. Opatulona w chustkę babcia przez
kilka minut nie rozumiała stawianych jej pytań. W końcu z korytarza wyjrzał
młodszy mężczyzna, który natychmiast się zachmurzył, kiedy usłyszał, o co
chodzi, bez słowa złapał za ramiona kobietę, będącą prawdopodobnie jego
mamą, i zamknął drzwi, ewidentnie źle usposobiony.
Brunul pokiwał zniechęcony głową. Eliza jednak była uparta. Przeszli na
drugą stronę ulicy. W pierwszym domu, zbudowanym lub przynajmniej
niedawno odnowionym, nikt nie odpowiedział. Eliza poprowadziła Brunula do
następnego budynku. Tu otworzył im jakiś mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce.
Tak jak pierwszy, po wysłuchaniu pytań wzruszył ramionami i bez choćby cienia
życzliwości powiedział, że przeprowadził się tutaj cztery lata temu, więc nie ma
o czym z nimi rozmawiać. Drzwi zamknęły się tak jak poprzednie, szybko
i zdecydowanie.
Wrócili. Przeszli do domu sąsiadującego z domem staruszki. Eliza obiecała
Brunulowi, że to ostatnia próba. Długo stukali, w końcu, po dłuższej chwili,
drzwi otworzyło im dziecko około dziesięcioletnie. Szeroko się uśmiechając,
zapytali, od kiedy tu mieszka. Chłopiec odpowiedział, że rodzice mieszkali tu,
zanim on się urodził, a potem uciekł do środka, kogoś wołając. Przez na wpół
otwarte drzwi dostrzegli starszą, elegancką kobietę w kapeluszu, ubraną w czarny
żakiet z kwiatem na piersi. Wyglądała, jakby właśnie przygotowywała się do
wyjścia. Ona również nie miała czasu na rozmowę, spieszyła się, musiała ubrać
wnuczka. Poprosiła, by jej nie zatrzymywali, że może jakiś inny sąsiad udzieli im
informacji. Eliza jednak naciskała – jedno pytanie. Brunul zdziwił się, gdy
usłyszał, że spytała o to samo, co wcześniej dziecko:
– Czy może mi pani powiedzieć, od kiedy tu mieszkacie?
– Od trzech lat – odpowiedziała kobieta i przepraszając, zamknęła drzwi.
Czasy zbyt odległe, z innego świata. Niemal już o nich zapomniał. Nie próbował
ich sobie nawet przypomnieć. Teraz jednak zmuszony był to zrobić. Elena
i Lucreţiu Pătrăşcanu. Ojciec, zapewniający go, że w Rumunii będzie korzystał
z ich opieki. Tymczasem były minister już nie żył, a jego żonę osadzono w jakimś
więzieniu. Podobnym do tego, w którym więziono Brunona. Tak jak on,
zastraszona przez jakiegoś Marometa, jak Bruno marząca o dawnych czasach.
Żona ministra. Wtedy – elegancki kok, długi papieros, trzymany
arystokratycznym gestem, drogi, skórzany płaszcz i jednokolorowy, jasny
kostium. Teraz – więzienny pasiak.
Prawie zasnął, zatopiony w myślach. W tym miejscu, gdzie rzadko gościły
niezwykłe wydarzenia, gdzie jedynie bicie lub inne pomysły kapitana mogły
zmienić rozkład zajęć i sposób pracy, ten dzień postanowił jednak odróżnić się
od pozostałych. I przyniósł Brunonowi coś więcej niż tylko wiadomość o śmierci
dawnego dobroczyńcy. Podarował mu smutek, ale nie okazał łaski i nie przyniósł
niezbędnej przeciwwagi. Przeciwnie, pierwszy smutek zatopił w innym,
niepomiernie większym, który pojawił się jeszcze bardziej nieoczekiwanie niż
pierwszy.
Bruno wrócił do celi, zanim słońce nie spłynęło jeszcze całkowicie za mury.
Zaledwie przez godzinę miał czas na odpoczynek na łóżku, wciśnięty obok
współwięźnia. Ciężkie drzwi otworzyły się nagle. Więźniowie ustawili się jeden za
drugim. Nie była to pora posiłku ani wyjścia do toalety. Wrzeszczący strażnik
trząsł się cały, bynajmniej nie z powodu złości na czterech mężczyzn, którzy bez
chwili spóźnienia, jeszcze przed jego rozkazem, przyjęli regulaminową postawę.
W ciągu kilku chwil zeszli na dziedziniec. Nie tylko oni. Więźniowie ze
wszystkich cel stali już tam ustawieni w kolumny. Prawie setka ludzi, która
najpierw szumiała, a potem zmusiła się do milczenia w momencie, kiedy obok
strażników pojawił się kapitan Maromet. Pan kapitan Maromet.
Spoglądając na nich z pogardą i spluwając z obrzydzeniem, nie zaczął
przemowy od żartu, jak to miał w zwyczaju. Nie rozpoczął też od krzyku, co
również praktykował, tylko rzucił się w kierunku pierwszego rzędu więźniów,
tłukąc ich nogami, pięściami, klnąc i wrzeszcząc niezrozumiałe słowa. Dopiero
kiedy ochłonął, niezatrzymywany przez nikogo, oddalił się od oszołomionej
gromady, poprawił ubranie i skinął w kierunku strażników.
W tym momencie w gardle Brunona zrodził się głuchy jęk, w ostatnim
momencie zatrzymany przez posłusznie zaciśnięte zęby. Krew uderzyła mu do
głowy. Poczuł pulsowanie w uszach, policzki zaczęły go piec, oczy się
powiększyły i bezsilnie patrzyły na wujka Zacornea, ciągniętego w kierunku
kapitana przez swoich dwóch kolegów. Myśli ogłuszyły Brunona, cały strach
spłynął do nóg, a te z trudem utrzymały go w pozycji pionowej. W myślach
zaczęła mu tańczyć ich drewniana marionetka, ale nie tak, jak tamtej nocy
w łazience, lecz miotając się wystraszona, jakby próbując odgonić koszmar
dziejący się tu i teraz.
Na twarzy wujka Zacornea nie było widać śladów bicia, a jedynie
obezwładniającą rozpacz, która spowodowała, że przybyło mu zmarszczek, a oczy
zmalały. Groza uwypukliła jego starczą, przygarbioną posturę i wzmocniła
siwiznę. Kiedy rozległ się głos kapitana, głowa starego zaczęła pochylać się
jednostajnie, jakby w przebłagalnej modlitwie.
Tymczasem komendant zaczął wrzeszczeć do więźniów o tym, że wszyscy
mają uważać na jego oczy i uszy. Czy oni myśleli, że jego oczy i uszy znajdują się
na jego głowie? Jeśli tak, to się mylili. I nawet nie zdawali sobie sprawy, jak
bardzo się mylili. Spały spokojnie te psy i nie wiedziały, gdzie naprawdę
znajdowały się jego oczy i uszy. Gdyby umiały patrzeć jednocześnie na prawo, na
lewo, do przodu i do tyłu, a czasami nawet w głąb siebie samych, to właśnie tam
mogłyby odkryć oczy i uszy jego – kapitana Nicolae Marometa. Słowom
towarzyszyły wykonywane przez komendanta w kierunku tłumu gesty,
pokazujące każdemu z psów, gdzie jest lewa i prawa strona, a gdzie przód i tył.
Bruno szukał spojrzeniem wzroku wujka Zacornea, jego uszy próbowały
przebić się przez wrzaski i usłyszeć choćby najcichszy jęk, oddech lub szept
dochodzący od strażnika. Wrzaski i gesty Marometa skierowały się jednak
w stronę starego, zanim jakikolwiek szept, oddech lub jęk dotarł do Brunona.
Kapitan złapał strażnika za włosy, przyciągnął go do siebie i wrzaskiem
zawiadamiał wszystkich obecnych, że oczy i uszy dyrektora więzienia nie śpią
nigdy, a zatem zdrada zawsze wyjdzie na jaw. Zdrada i głupota, bo tylko taki
głupiec jak ten stary idiota mógł pomagać więźniom i przynosić im wiadomości
z zewnątrz, tylko taki głupiec mógł przemycać paczki tym nażartym pluskwom,
które i tak wypiły za dużo krwi. I na co mu przyszło, głupiemu staruchowi
zdrajcy? Ano na to, że spędzi ostatnie lata życia za kratami, tak jak pozostałe
psy…
Bruno przez cały czas wstrzymywał oddech. Oprócz współczucia wysyłał
myślami w kierunku strażnika błagania, by nie wspomniał choćby słowem o nim,
aby nie zdradził nic o lalce z drewna. Do gorączkowych myśli natychmiast
dołączyła obawa, że pewnie jest już za późno, że marionetka została odkryta,
a wujek Zacornea za to właśnie został sponiewierany i Bruno wkrótce będzie
musiał się zmierzyć z cierpieniem trudniejszym do zniesienia od wszystkich,
których doświadczył w poprzednich latach.
Jednak w pewnym momencie wydarzyło się coś, czego w żaden sposób się nie
spodziewał. Wzrok wujka Zacornea, skierowany do tej pory na tłum więźniów
przez rękę kapitana zakleszczoną w jego włosach, spotkał się z wystraszonym
spojrzeniem Brunona. W jednej sekundzie powieki staruszka, opadając
i podnosząc się kilka razy, przesłały mu uspokajające znaki. Gdy Bruno to
zrozumiał, poczuł ulgę. Jednocześnie zaczął nim targać straszliwy wstyd,
poczucie okropnej winy wobec starego przyjaciela, który nawet w takim
momencie wykrzesał tyle siły, aby dodać mu otuchy.
Przez następne pół godziny kapitan Maromet, którego oczy i uszy znajdowały
się w środku tłumu więźniów i który trzymał przed sobą w strachu prawie setkę
mieszkańców cel więzienia w Gałaczu, nie zdołał jednak dowiedzieć się niczego
więcej. I to pomimo gróźb i obietnic, że każda dodatkowa informacja o więźniach
współpracujących ze staruchem zostanie nagrodzona, a dotkliwa kara niechybnie
spadnie na tego, czyje nazwisko wyjdzie na jaw w trakcie śledztwa. Uszy kapitana,
które tego przeklętego dnia przekazały mu wiadomość o przysługach, jakie
wyświadcza więźniom wujek Zacornea, nie miały odwagi wyjść przed szereg.
Oczy kapitana, które doniosły o miejscu, w którym wujek Zacornea schował
paczkę od krewnych jednego ze skazańców, nie ośmieliły się pokazać wszystkim
zgromadzonym. Jak za każdym razem, i teraz tłum w milczeniu przetrzymał
wszystkie przekleństwa, groźby i ataki furii zamienionej w nowe uderzenia,
których komendant nie szczędził pechowcom znajdującym się w zasięgu jego
pięści, a następnie, tak samo milczący, w równych kolumnach wrócił do cel.
Nie czekając na porcję jedzenia, i tak przeznaczoną tego wieczoru wyłącznie
dla świń, Bruno wdrapał się na łóżko, by w jakimś stopniu odseparować się od
grozy, która zawładnęła nim podczas wydarzeń na dziedzińcu. W skupieniu
odtwarzał sceny i uporządkowywał je, by lepiej zrozumieć ich sens. Przede
wszystkim zdał sobie sprawę z tego, że wujek Zacornea nie pojawi się już więcej
na dziedzińcu więzienia. Uświadomił też sobie, że jeśli odkryli jego kryjówkę, a w
niej była jedynie paczka dla jednego z więźniów, to marionetka znajdowała się
w innym miejscu. Gdzieś tutaj, za murami, gdzie będzie tkwić zamknięta
prawdopodobnie na wieki jako gwarancja, że te mury nie zostaną nigdy
zburzone, a będą się jedynie w nich zmieniać pokolenia nieszczęśników, którzy
nagle stali się wrogami ludu. Wreszcie zrozumiał, że nikt nie może dać mu
prawdziwej i pełnej nadziei, a co najwyżej jej okruchy. Okruchy, które na koniec
i tak są nieodmiennie niszczone, bo na razie żadna siła, bez względu na to, skąd
brała swój początek, nie mogła stawić oporu olbrzymiemu walcowi, który od
kilku lat miażdżył jego życie. Gdy pojął tę prawdę, to wiedzę o niej odczuł jako
ulgę, albo może ostateczne poddanie się.
Szaleńcze emocje, których dziś doświadczył, nie pozwalały mu zasnąć.
Zmuszał myśli, by omijały wujka Zacornea. Wyrzucał z głowy nazwisko bez
twarzy, należące do jego dawnego dobroczyńcy, Lucreţiu Pătrăşcanu. Starał się
zapomnieć o tym, że były kiedyś czasy, kiedy mógł wyobrażać sobie, że nie jest
całkiem sam i że ma powody, aby zaufać komuś, kto znajduje się niemal na
wyciągnięcie ręki.
Nie mógł jednak zasnąć, bo myśli, początkowo pełne rezygnacji i niemocy,
zbuntowały się i zaczęły uciekać w wolne przestrzenie wewnątrz celi. W szczeliny
w ścianach pozostałe po trzęsieniu ziemi z tysiąc dziewięćset czterdziestego roku,
w wolne miejsce między łóżkiem dolnym, w którym gnieździł się z kolegą,
a łóżkiem górnym, tak samo zajętym przez dwóch więźniów, a nawet w duszną
przestrzeń między nim a jego towarzyszem z pryczy. Myśli zbuntowały się
i zemściły, wywołując w umyśle Brunona nowy rodzaj strachu. Wyrzucone
z jedynego miejsca, w którym mogły tworzyć racjonalne ciągi zdarzeń, zebrały
wszystkie siły i zaczęły przekazywać mu nierzeczywiste, fantastyczne obrazy,
w których oczy i uszy kapitana Marometa zaczęły żyć własnym życiem i kłębiły
się jak nocne pająki w szczelinach ścian, w przestrzeni między łóżkami, a nawet
w tych kilku centymetrach między nim a jego śpiącym kolegą.
Po długich bezsennych godzinach jeszcze tej samej nocy Bruno w końcu
znalazł jedyne możliwe rozwiązanie. Zebrał rozpierzchłe po celi myśli, jedną po
drugiej, i wprowadził je do idyllicznej przestrzeni z całkiem innego życia,
w której nie dosięgało ich żadne zło. Potem podarował im język, który nie był dla
nich obcy, ale który nie miał nic wspólnego ani z językiem skazujących go
sędziów, ani z językiem strażników spotkanych w więzieniach, ani z językiem
więźniów, ani z językiem wujka Zacornea, ani nawet z językiem Lucreţiu
Pătrăşcanu. Ta przestrzeń i ten język należały do lalkarzy z Sycylii.
Usnął nad ranem, kiedy jego myśli umościły się już wygodnie w tym nowym
miejscu i języku, ze zmęczenia zachowując dla siebie tylko kilka zdań,
wypowiadanych jako morał przez szefa rodziny lalkarzy: In uno spettacolo di
marionette, bisogna tener presenti due condizioni essenziali. La prima: il pubblico
non deve vedere altri movimenti all’infuori di quelli imposti dal gioco, provati e
riprovati dall’artista che maneggia il pupazzo. La seconda: il pubblico non deve
sentire altre voci all’infuori di quelle imposte dal gioco, provate e riprovate
dall’artista che dà voce al pupazzo[3].
15
Minął mniej więcej rok, odkąd Brunul uwolnił się od najbardziej uciążliwych
następstw choroby. Myślał nawet, że pozbył się ich całkowicie. Jednak od
jakiegoś czasu sprawy zaczęły przybierać niepokojący obrót.
W ostatnich miesiącach pobytu w więzieniu i w pierwszych chwilach na
wolności życie Brunula nie do końca wyglądało tak, jak mu to obiecywał
towarzysz Bojin. Z trudem znosił samotność w celi, chociaż stopniowo coraz
lepiej się do niej przyzwyczajał, tym bardziej że Bojin spędzał z nim sporo czasu,
siedząc na pryczy obok i dodając otuchy. Pod pewnymi względami w celi było
lepiej niż w szpitalu, gdzie przy ciągłych badaniach i braku informacji, co się
z nim dzieje, czuł, że znalazł się na skraju zwątpienia.
Z drugiej jednak strony, podczas długich samotnych godzin w celi, nawet już
po poznaniu towarzysza Bojina, toczył walkę z dojmującym strachem
przechodzącym w rozpacz. Przywierał wtedy do ścian i próbował drapać
kamienie, nie po to, aby przeniknąć na drugą stronę ani by zburzyć te ściany, lecz
by zmusić je do wyjawienia mu czegokolwiek o jego przeszłości. Ściany jednak
milczały, za to z głębi jego płuc zaczynał wydobywać się niekontrolowany krzyk.
Czasami od cierpienia uwalniał go strażnik, który łapał go za ramiona, wpychał
na łóżko i przykrywał kocem, aż ciemność go uspokoiła, wytrzeszczone oczy
zmniejszyły się na tyle, by powieki mogły wreszcie opaść, a ciepło stopniowo
eliminowało drżenie ciała. Kiedy indziej krzyk cichł samoistnie i jeżeli w pobliżu
nie było strażnika, Brunul sam wchodził do łóżka i nakrywał się kocem aż za
głowę.
Napady strachu stały się rzadsze, odkąd Brunul zaczął rozmawiać
z marionetką. Od początku zdawał sobie sprawę, że to drewniane stworzenie nie
było po prostu jakimś zwykłym przedmiotem związanym z jego zagubioną
przeszłością. Zrozumiał, że w odróżnieniu od ścian, nawet jeżeli lalka nie
potrafiła odpowiadać, to jednak na niego patrzyła i być może rozumiała go.
W chwilach przerażenia krzyk zastąpił szloch, a drżenie ciała udawało się
wyciszać dzięki przytuleniu lalki do piersi. Jeszcze później, po tym jak towarzysz
Bojin nazwał marionetkę Bazylkiem, coraz większa zażyłość z tym spoglądającym
spod czarnej maski i rozumiejącym go drewnianym ludzikiem pomogła
kontrolować stany omdlenia i odzyskać choć odrobinę utraconej normalności.
Zaraz po wyjściu z więzienia okazało się na dodatek, że Brunul cierpi na
utratę świadomości. Być może już w celi zdarzało mu się tracić kontakt
z rzeczywistością, ale nie było tam nikogo, kto mógłby to zauważyć. Bazylek,
nawet jeżeli cokolwiek widział, nie odezwał się słowem. O przypadłości Brunul
dowiedział się, kiedy zaczął spotykać ludzi. Pierwszy raz, gdy robił zakupy
w spożywczym – podawał sprzedawczyni pieniądze za chleb, lecz już w następnej
chwili jakaś zupełnie inna kobieta, która jak gdyby wyrosła spod ziemi, zaczęła
nim potrząsać, krzyczeć do niego, próbując ocucić. Wystraszony chciał ją
odepchnąć i natychmiast uciekać, ale zanim wykonał jakikolwiek ruch, dotarło
do niego, że w rzeczywistości kobieta zwracała się do niego łagodnie, bez gróźb
i chciała mu pomóc. „Skamieniał pan”, wyjaśniła. „Najpierw stanął pan jak
wryty, z oczami wpatrzonymi nieruchomo w ścianę, a potem zaczął pan bić ręką
o ladę, aż wszyscy się wystraszyli. Bach, bach, bach, bez przerwy” – kobieta
zaczęła stukać w ladę, bach, bach, bach, by dodać słowom wyrazu. „Pani – tu
wskazała na sprzedawczynię – mówi do pana, a pan nic… Już dobrze się pan
czuje?”
Towarzysz Bojin nazwał te napady „apopleksjami”: „Czasami tak nagle
sztywniejesz, jakby cię szlag miał trafić”. Od tego do słowa „apopleksje” był już
tylko krok.
Kolejny przypadek „skamienienia” nastąpił kilka tygodni później w obecności
przyjaciela, podczas jednego ze wspólnie spędzonych wieczorów. Towarzysz
Bojin opowiadał później, że wszystko trwało może minutę, nie dłużej. „Myślę, że
to od tej twojej głowy”, wyraził przypuszczenie, dość szybko przechodząc nad
zdarzeniem do porządku dziennego.
Dwa następne ataki zdarzyły się w pracy, w dość krótkim odstępie czasu,
jeden po drugim. Brunul żalił się potem towarzyszowi Bojinowi, że aż
przestraszył nowych kolegów. Przyjaciel zawiózł go do szpitala, do doktora
Petrovici. Lekarz nie umiał jednak wyjaśnić, co się dzieje, i jak się wyraził, nie
miał wystarczających danych, aby wytłumaczyć, skąd te napady strachu, do
których przyznał się zawstydzony Brunul, obawiając się, że tak jak i Bojin, doktor
uzna go za wariata. Tym bardziej że towarzysz zawsze miał rację. Tak jak obiecał,
na wolności życie Brunula przypominało bajkę – miał dom i pracę, partia zajęła
się wszystkim. On zaś niewdzięcznie odpłacał się niewytłumaczalnymi napadami
strachu, nie wiadomo z jakiej przyczyny.
„Twoja choroba jest niespotykana”, doktor próbował go uspokoić, „ale nie
jesteś wariatem. Nie martw się tym, co mówią inni. Napady są objawami, które
powinny ustąpić. Bądź cierpliwy, a zobaczysz, że powoli wrócisz do siebie”. I by
Brunul poczuł się lepiej, przepisał mu kilka lekarstw.
Po kilku miesiącach, a dokładniej wtedy, gdy Brunul poznał Elizę,
„apopleksje” zniknęły całkowicie. Z pewnością pomogły mu też lekarstwa.
Przygniatająca rozpacz pojawiała się co prawda jeszcze od czasu do czasu,
nauczył się jednak nad nią panować. Gdy w samotności pogrążał się w smutku,
za radą doktora nadawał mu imię. Za każdym razem, gdy nawiedzał go strach,
Brunul mówił mu, że przyszedł w nieodpowiednim momencie, dlatego musi
znikać. I udawało mu się go przepłoszyć.
Miał zatem pełne prawo uważać, że najgorsze już minęło. Często cieszył się
myślą, że nie bierze już leków, wszedł w piękną normalność, rozpoczął dobre
życie – zwłaszcza odkąd Eliza odpowiedziała na jego nieme sygnały. Raj obiecany
przez towarzysza Bojina jeszcze na żelaznej więziennej pryczy zdawał się
urzeczywistniać.
Nagle jakaś niewidzialna siła, złym okiem patrząca na szczęśliwą odmianę
w jego życiu, przypuściła atak i sprawy znów zaczęły przybierać zły obrót.
Rozmyślając o ostatnich wydarzeniach, Brunul bezskutecznie starał się
zrozumieć, od czego to się zaczęło. Los subskrypcyjny? Gdyby zostawił go
w marcowym śniegu na dziedzińcu kościoła, może nic by się już nie zmieniło,
może zachowałby normalność, z której tak był zadowolony? Może jednak nie.
Plac budowy? Plac budowy… Lepiej by było, gdyby nie istniał – wolałby przecież
pracować tam, w Państwowym Teatrze Lalek. Może to wszystko nie wydarzyłoby
się, gdyby go nie przenieśli. Starał się czerpać radość z nowych obowiązków
i nawet w pewnym stopniu to mu się udawało. Lecz jeśli… Jednak nie, to nie plac
budowy. To nie z powodu zmiany miejsca pracy zaczął znów cierpieć. Telewizor?
Może gdyby nie zobaczył w telewizorze muzyków grających na skrzypcach?
Gdyby nie usłyszał tego głosu z przeszłości, który mówił do niego po włosku? Kto
wie… To prawda, nie dowiedziałby się tego, co przekazał mu archiwariusz.
Z drugiej jednak strony Eliza i tak byłaby taka sama, myślałaby tak samo, nawet
gdyby tamtego wieczoru nie zdradziła mu swoich tajemnic. Odsunęłaby sprawę
w czasie, nie powiedziałaby mu wszystkiego w tamtej chwili, ale cóż z tego?
Normalność trwałaby jeszcze może przez kilka dni, najwyżej tygodni.
Mocno tuląc Bazylka i kiwając się całym ciałem zwiniętym w kłębek, Brunul
doszedł do wniosku, że nawet gdyby zyskał zaledwie parę tygodni więcej, to i tak
byłoby lepiej. Zadowoliłby się puszczeniem w niepamięć wszystkiego, czego
dowiedział się od Elizy. Cieszyłby się, gdyby kolejny wypadek zmiażdżył mu
mózg i wtrącił w niebyt wspomnienia z ostatnich tygodni, ale tylko te z ostatnich
tygodni. Z drugiej strony – co by mu jednak z tego przyszło? Pozostałe
wspomnienia byłyby takie same…
Naszła go nieodparta chęć, by wyjść z Bazylkiem i wydeptać ścieżkę w śniegu.
Podszedł do okna i jak skamieniały długo patrzył, trzymając lalkę w ramionach.
W oddali bielił się asfalt, ale był to jedynie odblask od światła jednej z lamp –
przecież w ostatnich dniach sierpnia nie mogło być mowy o śniegu.
Wrócił do łóżka i usiadł. Pozwolił, żeby głowa opadła powoli na Bazylka,
a usta zbliżyły się do włosów z pakuł, a potem do spiczastego, białego, miękkiego
nakrycia głowy. Złapał zębami kapelusz marionetki, coraz mocniej je zaciskając.
Jego ciało zaczęło się kiwać, gdzieś z głębi w stronę gardła rósł dźwięk,
przypominający kwilenie, który z każdą chwilą stawał się wyższy, aż przeszedł
w przeciągły krzyk.
Stary materiał odrywał się stopniowo do chwili, gdy w miejscu kapelusza
pojawiła się drewniana łysina Bazylka okolona kilkoma pakułami.
Towarzysz Bojin nie przypominał sobie, od jak dawna nie był w cerkwi.
Oczywiście, zdarzało się, że w dzieciństwie matka prowadziła go tam na
Wielkanoc albo na Boże Narodzenie, kiedy czuła potrzebę przystąpienia do
spowiedzi. Od tamtych dni upłynęło jednak tyle czasu, że nie było szans, aby
sobie cokolwiek przypominał. Kiedyś, jeszcze w czasie wojny, zaraz po tym, jak
dzięki znajomościom załatwił sobie demobilizację, jego żona Toriţa próbowała
przekonać go do wspólnego pójścia na mszę. Nie tylko odmówił, ale okropnie się
zdenerwował, bo kilka miesięcy spędzonych w okopach, zanim jeszcze dzięki
układom stał się cywilem, rozjuszyło go przeciwko popom. Jak wtedy zauważył,
ich rola polegała jedynie na tym, że na końcu walki pojawiali się znikąd, z jakichś
dziupli, w których ukrywali się, po czym w powietrzu machali parę krzyży nad
trupami i szeptali nikomu niepotrzebne słowa. Pojawiali się w tych swoich
sutannach jak szakale, kiwali rytmicznie nad martwymi, jak gdyby wykonywali
jakąś nieciekawą pracę, gdy tymczasem ludzie, nad którymi się modlili, którzy
jeszcze kilka godzin wcześniej żartowali, jedli, pili i łudzili się, że zdołają wyjść
cało z opresji, leżeli unieruchomieni przez kule. W trakcie kilku miesięcy wojny
nauczył się, że jedyną rolą popów było sankcjonowanie śmierci za pomocą
głupich rytuałów.
Po wojnie nie tylko odmówił żonie towarzyszenia jej w cerkwi, ale nawet
zabronił manifestowania tej nieprzyjemnej bogobojności wobec przedstawicieli
Kościoła i wychodzenia z domu w niedzielę albo w święta w innym celu niż na
zakupy. Świat się zmienił, a wraz z nim zmieniła się jego praca. W nowych
czasach nie tylko własna antypatia powodowała, że nie pragnął żadnych
kontaktów z religią, ale także osiągnięty status nie pozwalał już na takie fanaberie.
Jego żona Toriţa, nie rezygnując całkowicie z Boga, zgodziła się, że ostatecznie
jeżeli chcieli mieć biały chleb na stole, jak często mówił jej mąż, musieli
zapomnieć o wierze.
Teraz jednak, schowany w ciemnościach sali Państwowego Teatru Lalek,
towarzysz Bojin czuł, że znajduje się w pewnego rodzaju świątyni. Co więcej,
czuł, że potrzebuje tej świątyni, do której od samego początku pchało go
niewytłumaczalne pragnienie wyznania win. Pragnienie, jakiego nigdy nie
odczuł, ponieważ spowiedź z czasów dzieciństwa była jedynie narzuconym przez
matkę obowiązkiem. Tego wieczoru miał się spotkać z Brunulem i po raz
pierwszy, odkąd zajmował się tym człowiekiem, obudził się rano z nieznośnym
ciężarem na duszy, który spowodował, że przerwał golenie, zastygł przed lustrem
z brzytwą przy policzku w jednej ręce i z namydlonym pędzlem w drugiej, pytając
się, co u diabła się z nim dzieje, skąd to kretyńskie poczucie winy. Przecież to nie
był jego problem. Zawsze otrzymywał rozkazy i zawsze je wykonywał. I tyle.
Sęk w tym, że w przypadku tego figuranta rozkazy po prostu zbijały
towarzysza Bojina z tropu. Na początku, na polecenie doktora, zostawili mu
w celi marionetkę. Potem, po wypuszczeniu na wolność, nie kto inny jak ci sami
wydali Bojinowi rozkaz zatrudnienia Brunula w teatrze lalek. Po czym w efekcie
składanych przez niego raportów rozkazy zaczęły się zmieniać. Najpierw okazało
się, że lalka powinna zniknąć. Wysłali więc milicjantów, żeby ją skonfiskowali.
Desperacja Brunula, którą opisał w raporcie, spowodowała łagodniejsze podejście
do sprawy, tak więc musiał osobiście iść po tę lalkę na milicję i oddać ją
Brunulowi. Nie koniec na tym. Po jakimś czasie przyszły rozkazy, że Brunul nie
powinien dłużej pracować w teatrze lalek. Co będzie, jeżeli odzyska pamięć? No,
przecież o to chodziło od samego początku! Tak, ale… On, Bojin, nie powinien
wiedzieć zbyt wiele. Jego zadaniem jest wykonywać rozkazy. Jednak towarzysz
naciskał. Nie może wykonywać pracy, jeżeli nie wie, jakie są zamiary
zwierzchników. W końcu został przyjęty na audiencji u zwierzchnika, niezbyt
wysoko, ale wystarczająco, aby dowiedzieć się tego i owego.
Na początku jego szefowie nie wierzyli, że choroba jest prawdziwa. Lekarze
nie umieli jej nawet porządnie zdiagnozować. Kto to słyszał o podobnych
głupotach, żeby stracić pamięć o okresie dokładnie dwudziestu lat życia? To był
w końcu wariatem czy nie? Zdecydowali się oddelegować Bojina, by opiekował
się Brunulem, aby od samego początku obserwował jego zachowanie i mógł się
zorientować, czy tamten faktycznie niczego sobie nie przypomina. Raporty
Bojina przekonały ich, że bez względu na to, jak dziwna wydawać się mogła cała
historia, mieli do czynienia z chorobą w pełnym tego słowa znaczeniu.
Zdecydowali więc o wypuszczeniu Brunula na wolność. Dlaczego do teatru lalek?
Pewnie dlatego, że z początku postępowali według wskazówek doktora. Należy
zapewnić mu znajome środowisko, mówił doktor, bo inaczej mógłby zwariować
na dobre. Zapewnili więc. Dzięki raportom towarzysza Bojina śledzili, jak krok
po kroku wraca do siebie, choć wciąż nie odzyskuje pamięci. Zdecydowali się to
wykorzystać. Czy towarzysz Bojin słyszał o metodzie Makarenki, o tworzeniu
nowego człowieka? Oczywiście, że tak, przyznał wtedy Bojin, w pewnym sensie
wystraszony obrotem rozmowy. Przypominał sobie o tej metodzie zaledwie
pobieżnie, z czasów obowiązkowych, nudnych kursów, i gdyby zażądano od
niego przedstawienia szczegółów, nie potrafiłby podać ani jednego. Oczywiście,
że słyszał. No więc, skoro słyszał, jaki materiał jest lepszy do przeprowadzenia
tego rodzaju eksperymentu niż człowiek, który całkowicie stracił złą,
kontrrewolucyjną część pamięci? Ewidentne jest, że oni, ci z góry, nie mieli
żadnej zasługi w tym, że zatarła się negatywna pamięć, ale skoro już tak się
zdarzyło, to należało skorzystać z sytuacji. A jeśli już mają korzystać, to
przywrócenie prawdziwych wspomnień mogło okazać się niewskazane – co, jeśli
powrócą właśnie kontrrewolucyjne wspomnienia? Nie, tego człowieka należy
najpierw wychować w duchu socjalistycznym. Kiedy już powrócą mu
wspomnienia (doktor zastrzegał, że prędzej czy później to nastąpi),
obserwowanie, jak figurant sobie z tym poradzi, będzie tym bardziej interesujące.
Tak, nie była to może metoda Makarenki w stanie czystym, nie pracowali
przecież na materiale wzorcowym, ale mimo wszystko był to przypadek godny
obserwacji, który zasługiwał na dogłębne studia. Towarzysz Bojin powinien
zdawać sobie sprawę, że otrzymał faktycznie specjalne, inspirujące zadanie,
o którym wielu mogłoby jedynie pomarzyć. Ależ tak, oczywiście, że tak. Skoro
tak, to czy nie byłoby lepiej, żeby zajął się wykonywaniem zadania i nie stawiał
pytań, które do niczego dobrego nie prowadzą? Ależ tak, oczywiście, że tak.
Po audiencji zabronił sobie zadawania wszelkich pytań. „Niech będzie
i Makarenko, jeśli tak trzeba”, powtarzał wiele razy, zwłaszcza wówczas, gdy jakiś
pojawiający się znikąd okruch współczucia zmuszał go do wahania się pomiędzy
oboma typami jego prawd.
Jednak tej niedzieli Makarenko nie za bardzo mu już pomagał. Spotkanie,
jakie miał odbyć z Brunulem, pierwsze po rozmowie w archiwum, stwarzało
dyskomfort silniejszy od wszystkiego, co czuł do tej pory. Potrzebował spowiedzi.
Po wyjściu z łazienki, powodowany pierwszym impulsem, zapragnął chwycić
żonę za rękę, posadzić ją na krześle, usiąść na drugim i porozmawiać. W końcu
opowiadał jej już wiele rzeczy o Brunulu, o charakterze ich znajomości,
oczywiście bez wchodzenia w szczegóły. Teraz jednak chciałby wyjawić jej
właśnie te szczegóły. Impuls trzymał go w szachu jedynie do momentu, kiedy ją
zobaczył. Nie, żona nie mogła tego zrozumieć. Co miałaby mu powiedzieć? Żeby
poszedł do cerkwi i się wyspowiadał? A poza tym, dlaczego miałby okazywać
przed nią słabość? Jak miałaby go zrozumieć, skoro on sam nie rozumiał
skrupułów i emocji, z którymi obudził się dziś rano. Nie dość, że nie rozumiał, to
nawet nie miał pojęcia, skąd się wzięły.
Nie miał również pojęcia, dlaczego potrzeba spowiedzi skierowała go na
widownię teatru lalek. Jakich odpowiedzi mógłby tutaj szukać? W ciemności,
patrząc na scenę, na której grano przedstawienie o Alladynie i zaczarowanej
lampie, nie znalazł usprawiedliwienia nawet dla drugiego powodu swojej
obecności w tym miejscu. Wstydząc się przed samym sobą, towarzysz Bojin od
długiego czasu pragnął wrócić na próbę albo na przedstawienie z miłości do
tamtych głosów, które w dziwny sposób wzbudziły w nim niepokojące
pragnienia i namiętności, aż do granic grzechu przeciw moralności własnego
małżeństwa. Usłyszane kiedyś głosy kobiet, ożywiające zwierzęta, zniekształcone
i zmienione na dziecięcą modłę, spowodowały że nawet miewał sny, w których
pojawiały się różne postaci, wyginające się przed nim bezwstydnie, podburzające
jego zmysły, przywołujące z głębin duszy namiętności wyciszone wraz z upływem
czasu, przypominające uczucia z burzliwej młodości. Pohamował pragnienia
w żaden sposób niepasujące do skądinąd dorosłego, mającego rodzinę człowieka.
Zdusił w sobie żądze, które nie licowały z jego pozycją. Jednak tej niedzieli
wszystko jakby zmówiło się, by skierować jego kroki do Państwowego Teatru
Lalek. Potrzeba spowiedzi wywołała skojarzenia z cerkwią, a jej atmosfera
przypomniała o teatrze. Otaczał to miejsce szacunkiem, pamiętając o czasach,
kiedy nie czuł się aż tak winny. Tyle razy obserwował tutaj szczęśliwego Brunula,
widział, że jego podopieczny, nawet pozbawiony pamięci, czuł się w teatrze na
swoim miejscu. Towarzyszowi dokuczała świadomość, że rozkazy, po których
Brunul musiał zmienić pracę, oznaczały jego nieszczęście, a narzędziem tego
nieszczęścia był właśnie towarzysz Bojin. Wbrew temu, co podpowiadał mu
rozum, skierował więc tutaj kroki w nadziei, że jeżeli znów podda się czarowi
tamtych słodkich głosów, to może zdoła wyzwolić się spod ciężaru swojego
sumienia.
Dziś jednak słodkie głosy miały wolne. W Alladynie i zaczarowanej lampie na
scenie nie pojawiły się żadne poruszane przez aktorki zwierzęta, były jedynie lalki
o ludzkich twarzach występujące w opowieści, której akcji nie był w stanie
śledzić. Nic więc nie mogło uwolnić go od myśli krążących wokół wieczornego
spotkania z Brunulem. Może trzeba było pójść na jakiś film, pomyślał, ale nie
potrafił przywołać wspomnień o oglądanych niegdyś filmach, wspomnień,
którymi z wysiłkiem próbował zagłuszyć poczucie winy. Gdyby chociaż wiedział,
na czym ta wina polegała, gdyby potrafił wytłumaczyć ją samemu sobie i znaleźć
jakieś usprawiedliwienie?! Tymczasem tu chodziło o nienazwane uczucie, które
jak nagły błysk ogarnęło go najpierw przy archiwariuszu opowiadającym
Brunulowi historię kompletnie oderwaną od rzeczywistości. Unikał Brunula
w następnych dniach, jednak uczucie i tak dopadło go dzisiejszego ranka i nie
chciało już przyjąć żadnego wyjaśnienia ani dać się w żaden sposób zetrzeć
i odegnać.
Spróbował znów skupić się na opowieści ze sceny. Jakiś chłopiec i jego
zaczarowana lampa… Żałosne próby aktorów zza parawanu, którym zdaje się, że
mogą wlać życie w zwykłe kawałki drewna. Niektórzy w to wierzyli, dzieci
siedzące wokół dały się okłamywać. On nie. Brunul pokazał mu kiedyś magazyn
lalek, wiedział więc, że te ubrane przedmioty z drewna były jedynie martwymi
straszydłami. I tylko oczom, które chciały dać się okłamać, mogło się wydawać,
że lalki na scenie żyją. Tymczasem były martwe, nawet jeżeli każda z nich, tak jak
ludzie, miała imię. Brunul pokazał mu wtedy rejestr lalek: Jaś, Małgosia,
Kłamczuch, Świętojanka, Pepelea, Nikita, Carewicz Wasyl, Carówna Nastazja,
a pod każdym z tych i wielu jeszcze innych imion znajdował się szczegółowy opis
ruchów, głosów, piosenek i ubrań. Pewien rodzaj archiwum – myśli towarzysza
Bojina uciekały znów w kierunku wspomnienia ostatniego spotkania
z Brunulem. Archiwum lalek, w którym w rzeczywistości były wpisane wszystkie
elementy mające znaczenie dla ich tak zwanego życia. One istniały jedynie wtedy,
kiedy poruszający nimi aktorzy przestrzegali wskazówek zawartych w tym
rejestrze. Wciąż jednak nie istniały naprawdę, a ci, którzy tak jak on, mieli dobre
oczy, wiedzieli o tym doskonale.
Wyszedł przed końcem przedstawienia. Było już po południu i tak czy siak
stracił wątek całej historii. Nie mógł skupić się nawet przez moment, aby być na
bieżąco. Opuścił teatr równie niezadowolony jak w chwili przyjścia, tak samo
zdezorientowany oplatającymi go emocjami. Dopiero kiedy, nie mając nic innego
do roboty, przez pół godziny bez celu krążył po okolicy, zdecydował się wejść do
jakiejś knajpy, gdzie poprosił o dwie butelki wina. Nawet nie przyszło mu do
głowy, by wziąć paragon do rozliczenia, tak jak to robił, gdy kupował wino
w sklepie spożywczym. Zapłacił swoimi pieniędzmi, potem włożył jedną butelkę
do siatki, na wieczór, a drugą kazał kelnerowi otworzyć. I poprosił o kieliszek.
Dwie pierwsze noce w celi Zakładu Karnego w Jassach Bruno spędził samotnie,
dopiero trzeciego dnia został przeniesiony do dużego pomieszczenia, które
według zapewnienia prowadzącego go tam strażnika, miało się stać dla niego
„mieszkaniem” na długi jeszcze czas. Bruno zasnął z trudem dopiero wtedy, gdy
echa opowieści o „rzeźniku z Jassów” ucichły. W czasie dwóch lat spędzonych
w ciasnej celi w Gałaczu zdążył odwyknąć od akustyki przestronnego wnętrza,
w którym szepty więźniów wtapiały się w trudną do rozszyfrowania mieszaninę
dźwięków. Zarówno dla współwięźniów, jak i dla strażników był to nikły, ledwo
słyszalny szmer, ale dla Brunona, po latach milczenia, stawał się niemal
ogłuszającym, niepozwalającym zasnąć hałasem.
Ponad pięćdziesięciu więźniów, którzy do czasu kolejnego transferu mieli być
jego kolegami, różniło się zarówno od tych z Półwyspu, jak i z Gałacza. Zauważył
to już pierwszego wieczoru, kiedy ich słuchał. Na Półwyspie skazańcy budujący
Kanał wracali do baraków wykończeni ciężką pracą i wszystko, czego wtedy
pragnęli, to zapaść w sen. Koledzy z Gałacza – na początku trzech, a po
zwolnieniu Marometa zaledwie jeden, tak że w końcu każdy miał łóżko dla siebie
– szanowali jego milczenie i zasypiali w ciszy, nie próbując nawet nawiązać
rozmowy. Tutaj, w Jassach, szum rozmów unosił się niczym wiatr, krążąc między
drewnianymi drzwiami a metalowymi kratami, nad którymi wisiały niechroniące
przed niczym żaluzje. Wydawał się przynosić ze sobą powiew wolności.
Przynajmniej wolności słów, nawet jeśli wypowiadanych szeptem. W ciągu
kolejnych dni Bruno zauważał tę wolność również na twarzach kolegów,
nienaznaczonych aż tak wielkim strachem. Odnajdywał ją także w ruchach
i gestach, kiedy więźniom nie było spieszno do wykonywania przeplatanych
przekleństwami rozkazów strażników. Wolność tę dało się wyczuć zwłaszcza
w cedzonych przez zęby drwinach pod adresem pilnujących, jak gdyby tędy,
między murami więzienia usytuowanego na Wzgórzu Copou, za którymi widać
było jedynie gęste korony drzew, nigdy nie przeszła Baba Samca ze swoim
wojskiem upiorów. Czuł, że w tych murach nie panował nigdy żaden Iosif Lazăr
czy Nicolae Maromet.
Na początku ucieszyło to Brunona, ale jak to miał w zwyczaju w ostatnich
latach, nie pozwolił radości się zadomowić. Przegnał ją szybko, nie pozwolił
połączyć się z nadzieją pogrzebaną w strefie bezpieczeństwa, przestrzeni
milczenia i kontroli własnych uczuć. Przede wszystkim nie zmienił
postępowania. Zasadnicze warunki dobrego przedstawienia, w którym on był
aktorem, a widzami strażnicy wraz ze współwięźniami, pozostały tak samo
rygorystyczne. A zatem Bruno przedstawiał swojej publiczności wyłącznie
zachowania narzucone przez więzienny rygor i ograniczył się do wypowiadania
tylko tych słów, których nie dało się uniknąć.
Pierwsze sześć miesięcy pobytu w Jassach przyniosło wiele powodów do
zdziwienia. Przede wszystkim rodzaj pracy, tak różny od tej w Gałaczu. Nie
wyplatano tutaj mat, lecz pracowano w warsztatach więziennych. Dzięki
doświadczeniu, które Bruno zdobył podczas tworzenia drewnianych lalek, dostał
przydział do pracy w jednym z trzech warsztatów stolarskich. Praca tutaj
odbywała się według luźniejszych reguł: więźniowie wykonywali wałki do ciasta,
mieszadła do mamałygi i, czasami, drewniane łyżki, które kierownictwo
sprzedawało pewnemu przedsiębiorstwu rzemieślniczemu. Tak jak inni koledzy,
Bruno czuł, że jest to praca dorywcza, improwizowana, ponieważ całkowicie
brakowało w niej długoterminowej organizacji. Tylko w niewielkim stopniu
realizowano tu ideę pracy przymusowej, zdarzały się bowiem dni, gdy
w warsztacie brakowało drewna, a normy zmieniały się z tygodnia na tydzień,
nierzadko na niższe. Sytuacja ta nie tylko zaskoczyła Brunona, ale też wymuszała
na nim powolność, do której nie był przyzwyczajony. Wyuczone tempo pracy
oraz zbyt silne przyzwyczajenie do koordynowania ruchów w taki sposób, aby
żaden z nich nie wystawił go na niebezpieczeństwo ze strony nadzorców,
w krótkim czasie uczyniły z Brunona jedynego robotnika, który, niekoniecznie
tego pragnąc, przekraczał narzucone normy i chociaż nie otrzymywał żadnych
pochwał od strażników, wywoływał nieufne spojrzenia kolegów. Oni to właśnie
pewnego wieczoru wymyślili Brunonowi przezwisko.
Było pierwszym, jakie kiedykolwiek dostał. W dzieciństwie nie miał
przezwisk, przyjaciele zazwyczaj zwracali się do niego po nazwisku – Matei.
Natomiast kiedy chcieli go obrazić albo z niego zakpić, mieli do dyspozycji udaną
ich zdaniem alternatywę – Bruno. Jego imię tak niecodzienne w tamtych realiach,
nie tylko na wsi u dziadków, ale również w Bukareszcie, w doskonały sposób
mogło funkcjonować jako przezwisko, wzbudzając niekiedy śmiech, który trudno
było Brunonowi zrozumieć, ale który spowodował, że przez wiele lat czuł awersję
do swojego imienia do tego stopnia, że przez jakiś czas nie odpowiadał rodzicom,
gdy tym imieniem go przywoływali. Winą za to obarczał matkę, dlatego mścił się,
nazywając ją w chwilach buntu Chiara–Chioara, co oznaczało ślepa. Kilka razy
wybuchła o to straszna awantura z wiecznie zachmurzonym ojcem. Bruno miał
jednak rację, gdy odpowiedzialność za swoje imię zrzucał na matkę. Było to
jedyne ustępstwo, jakie Rumun George Matei uczynił wobec żony po tym, gdy na
początku ich małżeństwa zdecydowanie odrzucił jej prośbę o przeprowadzkę do
Włoch, gdzie pozostawiła swą bogatą rodzinę. George zaakceptował imię Bruno
dla syna, choć w ogóle nie brał pod uwagę ochrzczenia go w obrządku
katolickim, wybierając prawosławie, funkcjonujące w jego przypadku na
poziomie dumy, w żadnym razie nie na poziomie wiary. A zatem Bruno – imię
wpisane do dokumentów, które nie mogło być uważane za przezwisko, nawet
jeżeli w dzieciństwie bywało używane po to, by go poniżyć.
Pierwsze prawdziwe przezwisko Brunona Matei zrodziło się więc w jeden
z zimowych wieczorów na początku roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
szóstego, w dużej celi z zamkniętymi w środku ponad pięćdziesięcioma
więźniami. Zaczęło się od pełnych ironii i pogardy szeptów, które zapoczątkował
więzień opowiadający kiedyś historię Vasile Tcaciuca. Tym razem jego historia
dotyczyła pewnego współcześnie żyjącego człowieka, niejakiego Aleksieja
Stachanowa, radzieckiego górnika, którego dokonania z upodobaniem opisywała
prasa po tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. Stał się on bohaterem
ZSRR po tym, jak w jedną noc siedmiokrotnie przekroczył normę pracy. Dziesięć
lat później informację tę przejęły rumuńskie gazety i z upodobaniem
przywoływały nierzadko na pierwszych stronach. W więzieniu jednak nikt,
włączając w to samego Brunona, nie podziwiał opowieści o radzieckim człowieku
i jego wysiłku. Wręcz przeciwnie. Słuchając z zamkniętymi oczami historii
opowiadanej po raz pierwszy przez więźnia obdarzonego basem, nie wziął jej do
siebie. Sposępniał jednak kilka dni później, gdy w warsztacie ktoś zawołał na
niego „Aleksiej”, wymawiając „l” w prześmiewczy, specyficzny, miękki,
słowiański sposób. Stało się to po tym, gdy w celi kilka razy padły żarty
o „Aleksieju”, który według skazanych wśliznął się tutaj do więzienia w Jassach
między nich. Bruno zdecydował się nie odpowiadać na te zaczepki, ponieważ
plan, który realizował od tak długiego czasu, nie pozwalał mu na żadną reakcję.
Zdał sobie jednak sprawę, że kontrolując swoje występy przed najsurowszą
widownią, składającą się ze strażników, całkowicie zaniedbał pozostałą jej część –
towarzyszy niedoli.
Jeżeli raz potraktowało się publiczność z obojętnością, to później trudno jest
zdobyć ją ponownie. Bruno wiedział o tym doskonale i dlatego od początku
zaakceptował związaną z tym gorycz. Postanowił nie zmieniać swojego
zachowania i pozwolił sprawom biec własnym rytmem.
W więzieniu w Jassach zauważył coś, co bardzo różniło je od tych, które znał
wcześniej – dużą rotację więźniów i rozgardiasz związany z ich przyjazdami,
a jeszcze większy z odjazdami. Bruno spodziewał się, że i on prędzej czy później
zostanie włączony w ten ruch. Cela, do której wtłoczono go po przyjeździe, była
jego „mieszkaniem” zaledwie przez sześć miesięcy, a więc inaczej niż obiecywał
strażnik.
Więzienie w Jassach, co nietrudno było Brunonowi zauważyć, było
przeznaczone głównie dla pospolitych przestępców. W pierwszej połowie roku
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego z prawie setki
„kontrrewolucjonistów”, których zastał tu po przyjeździe, zostało w sumie
siedemnastu, z czego ośmiu w jego celi.
Do wiosny ponad połowa cel opustoszała, a pozostałych więźniów
rozmieszczono na nowo. Wiosną również Brunona przeniesiono do mniejszej
celi. Odnosił wrażenie, że więzienie rozpuszcza się wokół niego dzień po dniu,
i zaczął zastanawiać się, dlaczego te zmiany jeszcze go nie objęły. Z usłyszanych
rozmów dowiedział się, że spośród owych siedemnastu pozostałych więźniów
politycznych zaledwie kilku spodziewało się tutaj dłuższego pobytu, reszta była
już jedną nogą w innych miejscach.
W roku pięćdziesiątym szóstym Bruno odnotował wyjazdy kolegów
i pozwolił sobie na nadzieję, że wraz z nimi odejdą za mury więzienia jego
przezwisko i wszystkie drwiny, którym musiał stawić czoło.
Niepokoiła go jedna myśl. Miał przecież za sobą połowę kary, w odróżnieniu
od innych, którzy znajdowali się dopiero w trakcie śledztwa albo na początku
odsiadki. Dlatego więzienie w Jassach wcale nie wydawało się dobrym miejscem
dla osoby znajdującej się w jego sytuacji. Zwłaszcza że nawet „praca
przymusowa”, słowa towarzyszące jego karze od samego początku, traciły tutaj
sens, bo wraz z rozwiązaniem ekipy z warsztatów przez większość dnia
więźniowie trzymani byli w celach i rzadko wyprowadzano ich do jakichś
dorywczych robót, tak różnych od tych z Gałacza. Czekając na próżno na swoje
przeniesienie, Bruno zmuszony był zaakceptować teorię, która stopniowo, krok
za krokiem, zadomowiła się w jego umyśle. Bał się, że przez jakieś zamieszanie
z dokumentami zapomniano o nim. A jeżeli naprawdę tak się stało, to władze
mogły też zapomnieć o dniu jego wyjścia na wolność. Wiedział z poprzednich lat
spędzonych za kratkami, że zdarzały się podobne historie. Spotkał więźniów albo
słyszał opowieści o takich, którzy trafiali do zupełnie innych miejsc niż te, które
wynikały z zaszeregowania ich kary. Słyszał też opowieści o zwolnieniach
opóźniających się tygodniami, miesiącami, a nawet jeszcze dłużej. Nie pozwolił
jednak, aby strach nim zawładnął. Do dnia wyjścia na wolność miał jeszcze wiele
lat, tak więc, akceptując tę sytuację i pozostawiając ją czasowi i władzom, skupił
swoją uwagę na liczeniu przyjazdów, a zwłaszcza odjazdów kolegów, z nadzieją,
że przez to zamieszanie zatrze się jego przezwisko i bardzo nieprzyjemny status,
nadany mu przez kolegów „kontrrewolucjonistów”.
Czasami myśli lub słowa zaczynają mieć własne życie, niezależnie od ludzi,
którzy je sformułowali. Czepiają się murów, krat i wszystkiego, co może je
przygarnąć na jakiś czas, aby potem wrócić w umysłach i zachowaniu innych
ludzi, niemających nawet pojęcia o okolicznościach ich narodzin. Bruno doszedł
do takiego wniosku na początku następnego roku, po kolejnej zimie spędzonej
w Zakładzie Karnym w Jassach, kiedy to zmienił się w jego celi ostatni kolega.
W więzieniu zgromadziło się znów wielu „kontrrewolucjonistów”. Było ich około
setki, mniej więcej tylu, ilu Bruno zastał na początku. Rozpoznał między nimi
zaledwie trzy twarze dawnych współwięźniów, a i te dość mgliście, ponieważ nie
miał z nimi kontaktu. Pomimo tego żaden z nowo przybyłych nie mówił do
niego po imieniu, wszyscy używali przezwiska, jak gdyby zostało mu wypisane na
czole. Po zadomowieniu się, uspokojeniu początkowego strachu i rozwiązaniu
języków prawie wszyscy nowi więźniowie zaczęli zachowywać się wobec niego
obelżywie.
Poddany szykanom, które wcześniej ignorował, koncentrując starania na
tym, aby nie stworzyć sobie wrogów wśród strażników, Bruno odpuścił trochę,
nieco wyszedł poza ramy przedstawienia, przyjmując rolę, która żyje również po
zakończeniu spektaklu, próbując nawet wymienić parę uśmiechów albo nawet
parę krótkich słów z widzami. Zima wepchnęła go znów do warsztatu, bo wraz
z przybyciem kolejnych „kontrrewolucjonistów” można było stworzyć brygady
pracy. Bruno zaczął stopniowo podporządkowywać swoje ruchy nie tylko
oczekiwaniom nadzorców, ale również swoich kolegów. Pilnując normy, nauczył
się tak rozkładać zadania, aby jej nie przekraczać. Wszystko to jednak okazało się
za mało.
Uszy i oczy Nicolae Marometa, o których w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym
siódmym Bruno ledwo już pamiętał, pozostały w miejscu zapomnianym przez
wszystkich, gdzieś blisko Dunaju, między murami. Groźne pięści Iosifa Lazăra
nie podnosiły się tutaj i nie groziły biciem. Brutalne śledztwa z Uranusa
wydawały się teraz przeszłością, którą Bruno przeżył, ale której na szczęście nie
odczuwał już w żadnym mięśniu. Jeżeli chodzi o Babę Samca i jej wojsko
upiorów, to było jasne, że zgubiły się gdzieś po drodze i nie miały kompasu, aby
odnaleźć ten zakątek kraju lub może hasały po innych miejscach. I chociaż
fizyczny ból nie wystawiał go już tutaj na próbę, chociaż nawet chłód zimy i upał
lata były możliwe do wytrzymania, głód rzadziej męczył żołądek, a przekleństwa
i razy strażników były łagodniejsze, to poniżenie, jakiego doświadczał, z każdym
miesiącem było coraz trudniejsze do zniesienia i doprowadzało go do rozpaczy.
17
Brunul uświadomił sobie, że musi zająć myśli czymś innym. Wracając któregoś
popołudnia z placu budowy, wszedł do księgarni Książka Rosyjska, za zgodą
sprzedawczyni przejrzał kilka tomów, a potem kupił książkę, która mu się
spodobała. Naszła go nieodparta potrzeba, by przeczytać ją od deski do deski, bez
względu na to, ile wysiłku będzie go to kosztowało. Książka zatytułowana Moja
profesja poświęcona była lalkom, a dokładniej biorąc, życiu aktora lalkarza
Sergiusza Władimirowicza Obrazcowa. Skoro Bruno wiedział już, że nie może
wierzyć w to, co mu pokazano w archiwum, zaczął się zastanawiać, czym
zajmował się wcześniej, i miał nadzieję, że było to coś innego niż mało honorowe
przedstawienia lalkowe dla przypadkowej publiczności na ulicy. Znów stawiał
wszystko pod znakiem zapytania i wracał do nieznośnej ciemności
przykrywającej przeszłość, a coś w głębi duszy mówiło mu, że jego dawna
profesja, jakakolwiek by była, w oczywisty sposób musiała mieć związek
z zawodem autora książki, którą kupił.
Lektura nie uchroniła go jednak przed natłokiem myśli i niepokojem.
Pobieżnie przekartkował kilka rozdziałów, aż jego uwagę przykuły, nie wiadomo
dlaczego, fragmenty, w których autor opisywał przedstawienia, jakie wystawiał
w Bukareszcie w roku czterdziestym piątym, i których głównym bohaterem był
włoski dyktator Mussolini. Czytając, jak Obrazcow kazał lalce wyobrażającej duce
śpiewać stylem arioso wersety, które brzmiały mniej więcej tak: „Muszę śpiewać!
Choć jestem prawie w obłędzie! Nie rozumiem ani swoich słów, ani gestów…
A mimo to muszę grać! Co? Czy ty jesteś człowiekiem? Nie, ty jesteś pajacem!
Ubierz się i posyp mąką twarz!”, Brunul poczuł, że wypełniają go niezwykle silne
emocje, których źródła nie rozumiał. Wydawało mu się, że fale pochodzą
z każdego zakamarka jego ciała i umysłu, a jednocześnie przychodzą z zewnątrz.
Słowa płynące z książki wchodziły z nim w dialog: „Nie rozumiem ani swoich
słów, ani gestów”, mówił pajac-Mussolini, a Brunul czuł dokładnie to samo.
W końcu, zmęczony własną niemocą, uznał, że źródłem niepokoju było zapewne
zestawienie we wspomnieniach Obrazcowa dwóch dobrze mu niegdyś znanych
miejsc, Włoch i stolicy Rumunii.
W poranki niezajęte lekturą książki, pragnąc uwolnić się od pytań bez
odpowiedzi i niepokoju, jaki to w nim wywołuje, Brunul postanowił czytać
gazety. Dotąd rzadko kupował prasę, chociaż towarzysz Bojin kilkakrotnie mówił
mu, że byłoby to wskazane. Brunul jednak ograniczał się przeważnie do czytania
tytułów, ponieważ rzadko kiedy coś rzeczywiście przykuwało jego uwagę.
Któregoś dnia krótki tekst o magnetongrilu spowodował, że wspomniał o swoim
dawnym przyjacielu. Ta wiadomość z pewnością by go zainteresowała, biorąc
pod uwagę jego fascynację nowinkami technicznymi. Chodziło o aparat
skonstruowany w Republice Czechosłowackiej, a oparty na „zasadach techniki
radaru i diatermii”. Bruno ni w ząb nie rozumiał, o co chodzi z tymi wyrazami,
ale w artykule była mowa o aparacie, który szybko podgrzewał produkty
spożywcze poprzez wchłanianie jakichś fal przez warzywa lub mięso położone na
porcelanowej tacy. Był to rodzaj pieca, który, jeżeli wierzyć gazecie, podgrzewał
nadzwyczaj szybko jedzenie, podczas gdy taca i piec pozostawały zimne.
„Magnetongril” – tak nazwali go Czesi. Innego dnia ucieszyłby się, że może
zapamiętać taką informację i pokazać towarzyszowi Bojinowi, że tak jak on jest
na bieżąco z wielkimi wynalazkami świata socjalistycznego. Teraz jednak
należało to do przeszłości i Bojin nie mógł już dłużej być jego przyjacielem.
W niedzielę, przed spotkaniem z Elizą, Brunul również kupił gazetę.
Przyszedł do parku wcześniej o pół godziny, usiadł na ławce stojącej na uboczu,
wystarczająco daleko od miejsc, gdzie dzieci wyrywały się z rąk rodziców, by
biegać za gołębiami, i przejrzał wszystkie tytuły. Ostatniego wieczoru, kiedy
czekał na nią przy wyjściu z hotelu, a potem odprowadził do domu, prawie
w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Oboje czuli się bezsilni, żadne nie chciało
rozpocząć, a właściwie kontynuować rozmowy, która tamtego wieczoru
dwudziestego trzeciego sierpnia zmieniła między nimi wszystko lub prawie
wszystko. W drodze z hotelu do mieszkania Elizy, poza paroma denerwującymi
i zdawkowymi uprzejmościami, udało im się jedynie ustalić termin dzisiejszego
spotkania. Przyszedł więc pół godziny wcześniej, wybrał boczną ławkę, aby mogli
porozmawiać w ciszy, a teraz próbował uspokoić emocje czytaniem tytułów.
I prognozy pogody.
W gazecie zapowiadano opady, ale pogoda uparła się, żeby zaprzeczyć tym
informacjom. Dzisiejsze wrześniowe popołudnie tonęło w słońcu, gorące
powietrze przetaczało się falami najpierw przed Brunulem, a potem przed nim
i Elizą, która właśnie się pojawiła i, skrępowana, bez słowa usiadła obok.
– Czy nie umówiliśmy się tutaj, aby porozmawiać? – zapytał Brunul, gdy
milczenie zbytnio się przedłużało.
– Wiesz, jak nazywało się kiedyś Żółte Urwisko? – próbowała się uśmiechnąć.
Wzruszył ramionami, lekko poirytowany. Nie chciał, aby i dziś kontynuowała
te bezsensowne uprzejmości i unikała zasadniczej rozmowy.
– Skwer Elisabety – wymówiła z akcentem imię pierwszej królowej Rumunii.
Pewnie jakiś czas temu zareagowałby inaczej. Z pewnością. Może
zażartowałby: „Nazwali go na twoją cześć”. Ona roześmiałaby się i przywarła do
jego ramienia. Tak by to wyglądało, gdyby nie brzemienna w skutki rozmowa.
Tak mało czasu minęło od tamtej pory, a jednak wystarczająco dużo, aby zmienić
praktycznie wszystko. Teraz Brunul odpowiedział jedynie posępnym tonem:
– Dobrze, że nie nazwali go Skwerem Eleny…
Eliza parsknęła, potem dobre kilka sekund kiwała głową.
– Nie możesz dać sobie z tym rady, prawda? Gdybym nie miała dobrych
intencji, nie powiedziałabym ci… Nie wiem, co tam w tej twojej głowie się dzieje.
Byłeś jak dziecko i to mi się podobało. Nagle, jakby wszystkie te lata, których
sobie nie przypominasz, rzuciły się na ciebie, przeskoczyłeś od szesnastu do
trzydziestu ośmiu w jeden dzień. To też moja wina, ale… Nie rozumiesz, że to
było konieczne? Naprawdę nie rozumiesz, że zrobiłam to dla twojego dobra?
– Czy my jesteśmy teraz na Żółtym Urwisku? – Brunul lekko podniósł głos.
Popatrzył na nią uważnie i kontynuował dopiero, kiedy zakłopotana zaprzeczyła
ruchem głowy. – No to po co o tym mówisz? Jesteśmy w parku, mówiłaś, że
musimy porozmawiać. Przyszedłem. Chcę, żebyśmy porozmawiali. Co mnie
obchodzi, że Urwisko nazywało się kiedyś Skwerem Elisabety?
– To moje imię, myślałam, że… Masz rację – ustąpiła. – Masz całkowitą rację.
No, dobrze, porozmawiajmy. Porozmawiajmy więc. Co chcesz, żebym ci
powiedziała?
– W mojej teczce było napisane, że chciałem uciec przez Timiszoarę. Nie
mam pojęcia, czy to jest prawda. Myślałem o tym ostatnio, wydaje mi się dziwne,
że chcesz mnie znów tam zawieźć.
– Tamtędy się ucieka – Eliza ściszyła głos, prosząc go za pomocą gestów, aby
zrobił to samo. – Nie wprost z Timiszoary… Musimy dotrzeć do Jugosławii.
Tylko tamtędy możemy się wydostać.
– A w Jugosławii? Co tam zrobimy?
– Tam…
Eliza westchnęła i wzięła głęboki oddech. Zamilkła, odszukała w torebce
chusteczkę, którą starła pot z czoła. Było gorąco, zbyt gorąco jak na początek
września, nawet lipiec nie przyniósł podobnych upałów. Składała chusteczkę
miękkimi, powolnymi gestami, irytując tym Brunula. W końcu włożyła ją do
torebki, a właściwie to ją tam umieściła, złożoną, jak robi się z wyprasowanymi
koszulami, które starannie i powoli wkłada się do szafy, aby się nie pogniotły.
– Nie mam jakiegoś bardzo jasnego planu – powiedziała w końcu, nie patrząc
na Brunula. – Ja tam nikogo nie mam – dodała znaczącym tonem, który nie
uszedł jego uwagi.
– We Włoszech, chcesz powiedzieć. Gdzie, jeżeli mam ci wierzyć, ja miałbym
kogoś…
– Z Jugosławii przejeżdża się wprost do Włoch, wiesz o tym, prawda? U
Serbów musimy dotrzeć gdzieś bardziej na zachód, do Zagrzebia albo do Rijeki…
A tam moglibyśmy pójść na milicję. Zgłosić, że ukradziono nam dokumenty. Ty
masz włoskie imię, możesz się nim posługiwać. Ja znam francuski…
Brunul popatrzył nagle na Elizę z wyrzutem, którego sens natychmiast pojęła.
– Znam francuski, nie zataiłam tego przed tobą – wytłumaczyła się,
wzruszając ramionami. – Po prostu nie było do tej pory okazji, by o tym mówić.
– Od ponad roku nie było takiej okazji?
– Po co miałabym to ukrywać? Odkąd wyznałam ci wszystko, cokolwiek bym
powiedziała, patrzysz na mnie podejrzliwie.
Na jej czole pojawiły się bruzdy, brwi zaokrągliły się, a oczy zaszły łzami.
Nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie, ogarnęło go więc współczucie. Ale
nie okazał tego żadnym gestem czułości, odwrócił jedynie głowę i zaczął
obserwować dzieci podskakujące wokół rodziców. Jedno z nich zbliżyło się
i naśladując warkot motoru, popychało przed sobą zaczepione na wygiętym
drucie małe kółko. Brunul uśmiechnął się do dziecka machinalnie, tak jak to
robił od pierwszych dni pracy w Państwowym Teatrze Lalek. Na ten widok
chłopczyk nastroszył się, zatrzymał i trzymając sztywno drut za jeden koniec,
niby miecz z kółkiem na ostrzu, uciekł w milczeniu do mamy czekającej
kilkadziesiąt metrów dalej. Brunul obserwował, jak malec biegnie, potem
zatrzymuje się i wskazuje na niego. Zaczął się zastanawiać, czym tak wystraszył
chłopczyka. Wiedział jednak, że dzieciaki są nieobliczalne, przyzwyczaił się już
do ich dziwnych reakcji. Między tymi myślami doleciały do niego ostatnie słowa
Elizy, tak więc znów odwrócił się do niej:
– Proszę?
– Mówiłam, że przecież wiesz, że pracuję w hotelu. Żeby pracować w takim
miejscu, trzeba znać przynajmniej jeden język obcy. Mógłbyś sam o tym
pomyśleć.
– Nie pomyślałem – przyznał Brunul nieco łagodniejszym tonem. – Dobrze,
znasz francuski. W czym by nam pomógł w Jugosławii?
– A, tak – powiedziała Eliza, jakby nagle przypomniała sobie, od czego
zaczęła się rozmowa. – Ja byłabym Francuzką – a potem zniżyła głos. – Byłabym
twoją żoną, Francuzką. Ty byłbyś Włochem, ja Francuzką. Moglibyśmy zeznać,
że ukradli nam dokumenty. Oni by sprawdzili, bo na pewno by to zrobili, i nie
znaleźliby nigdzie żadnego wpisu o nas. Moglibyśmy podać nazwisko twojej
mamy, nie mieliby wyjścia, musieliby to sprawdzić. Wiem, że jest w Rzymie.
Jest… – znów się zatrzymała, próbując ostrożnie dobrać słowa, a potem pokiwała
głową. – Ona tam jest, mówię poważnie.
– Znasz adres?
– Nie.
– Jak to nie znasz, skoro jesteśmy turystami?
– Mieszkaliśmy we Francji, u mnie. Przez kilka lat byłeś skłócony z mamą, nie
chciała zgodzić się na nasze małżeństwo. Nie znasz jej aktualnego adresu, wiesz
jedynie, że przebywa w Rzymie. Oczywiście nie chciałbyś nawiązywać z nią
kontaktu, ale w sytuacji, gdy nikogo innego nie mamy, jesteśmy zdesperowani
i straciliśmy dokumenty, musisz to zrobić. To ich sprawa, żeby sprawdzić, inaczej
się nie da. I w końcu ktoś odszukałby twoją mamę. Powiedziałby jej: dwoje ludzi
mówi, że mają z tobą jakiś związek, mężczyzna twierdzi, że jest twoim synem,
a kobieta, że jest jego żoną. Daliby jej nasze nazwisko. A ona zrozumiałaby, o co
chodzi. Po tylu latach… Z pewnością próbowałaby cię odnaleźć. Nie mogłaby
przecież siedzieć z założonymi rękami tam, we Włoszech. Gdyby coś takiego
usłyszała, zrozumiałaby. Myślę, że ma jakieś znajomości, na pewno ma, przecież
jest bogata. Zainterweniowałaby i jakoś wyciągnęła nas z tej Jugosławii. Tak czy
siak, nikt nie dowiedziałby się, że jesteśmy Rumunami. Myślę, że mielibyśmy
dużą szansę. W przeciwnym razie nie uda nam się. Ktoś musi nas wyciągnąć
z Jugosławii…
– Mówiłaś, że nie masz bardzo szczegółowego planu? – Brunul uśmiechnął
się do niej po raz pierwszy, odkąd usiedli na ławce.
– No bo nie jest jeszcze dopracowany. – Eliza spuściła wzrok. – Może się
wiele wydarzyć. Posłuchaj. Na przykład Serbowie sprawdzą nas jeszcze na
granicy. Będziemy musieli im powiedzieć, jak znaleźliśmy się w ich kraju.
Powiemy im, że przyjechaliśmy pozwiedzać, ale w takim razie zapytają, dlaczego
nie zostaliśmy odnotowani na granicy z Włochami. Jak wjechaliśmy, może
przeszliśmy granicę nielegalnie? Widzisz, mogą być problemy. Będą nam
zadawać dużo pytań, ale my musimy trzymać się naszej wersji. W końcu nie będą
mogli nam nic zrobić. Nawet jeżeli zaczną podejrzewać nas o różne rzeczy, nie
połączą tego z Rumunią. I w rezultacie dotrą w końcu do twojej mamy. A jeżeli
dotrą do niej… Rozumiesz, prawda? Ale najpierw musimy stworzyć naszą
historię. Jeszcze jej do końca nie znamy, widzisz? Dlatego mówiłam, że nie mam
dopracowanego planu. Jeżeli się zgodzisz, wymyślimy tę historię razem.
Przygotujemy wszystko, historię, trasę… Pieniądze zorganizuję ja. Pracuję
w hotelu, załatwię nawet dinary. Obiecuję. Ważne jest, żebyś ty też zechciał, żebyś
się zgodził. Zdajesz sobie sprawę, ile ryzykuję, prawda? Mówię ci to wszystko
jedynie dlatego, że… Wiesz, że mi na tobie zależy. Bardzo mi na tobie zależy.
Mam do ciebie zaufanie. I chciałabym najbardziej na świecie, abyś ty też mi
zaufał.
Ostatnie słowa wypowiedziała w pośpiechu, jeszcze bardziej ściszonym
głosem, natychmiast zwracając uwagę Brunulowi, że ktoś się zbliża. Brunul
odwrócił głowę i zobaczył kobietę z dzieckiem, które wcześniej bawiło się
kółkiem. Z bliska dostrzegł, że nie była to jego matka, raczej babcia.
– Przepraszam, mam pytanie – odezwała się kobieta po dojściu do ich ławki.
Głos jej drżał, twarz wykrzywiła się w grymasie i Brunula ogarnął lekki strach,
kiedy pomyślał, co mogło powiedzieć jej dziecko o uśmiechu, który, według
wszelkiego prawdopodobieństwa, wystraszył je bardziej, niż to sobie wyobrażał.
– Ja panią znam – usłyszał obok zdziwiony głos Elizy.
– Oczywiście, że mnie pani zna, nie musicie udawać – powiedziała starsza
pani tym samym drżącym głosem. – Nie rozumiem, czego ode mnie chcecie.
Dlaczego mnie śledzicie nawet tutaj?
Dopiero w tym momencie Brunul zorientował się, że sylwetka kobiety wydała
mu się znajoma. Ulica ze zburzonym domem, pani w czarnym żakiecie i w
kapeluszu na głowie. Teraz miała włosy spięte w kok. Popatrzył na dziecko, ale go
nie rozpoznał. Małe dzieci są takie do siebie podobne. Musiał to być wnuczek
kobiety, ten, który otworzył im drzwi i powiedział, że rodzice mieszkali tu
jeszcze, zanim on się urodził.
– Na początku myślałam, że to pana śledzą – kobieta pokazała ręką na
Brunula. – Ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że w rzeczywistości to macie
ze mną jakiś problem. Albo z moją rodziną. Co ja zrobiłam, gdzie popełniłam
błąd? Mój syn jest inżynierem i członkiem partii. Jego żona pracuje uczciwie, też
chce wstąpić do partii. Ani oni, ani ja nie stwarzaliśmy nigdy żadnych
problemów. To prawda, mój mąż był obszarnikiem, ale dobrowolnie oddał
ziemię. A poza tym nie żyje od ośmiu lat, stamtąd już nic nie mógłby zrobić.
Brunul chciał jej odpowiedzieć, wyjaśnić, ale Eliza była szybsza, położyła mu
lekko rękę na ramieniu i ścisnęła je. Potem podniosła się i zwróciła do staruszki
na stojąco. Brunul zrobił to samo, nie mógł przecież siedzieć w dalszym ciągu na
ławce.
– Chcieliśmy tylko uzyskać pewne informacje i tyle – Brunul usłyszał, jak
Eliza mówi to oficjalnym tonem, całkiem innym od tego, jakim zwracała się do
niego przed chwilą.
– Proszę się nie bać, nie chodzi o panią. Przypuszczam, że odwiedził panią
jeden z naszych kolegów…
– Tak. Powiedział, że być może pewien mężczyzna będzie chciał pytać
o różne rzeczy na temat ulicy, na której mieszkamy. Ale mam mu nic nie mówić,
mam tylko powiedzieć, że przeprowadziliśmy się trzy lata temu. Ja mieszkam tam
od ośmiu, odkąd zmarł mój mąż. Przyjechałam ze wsi, żeby pomóc
w wychowywaniu wnuka. – Staruszka pogłaskała dziecko po głowie
i przyciągnęła je do siebie. – Myślałam – powiedziała, patrząc na Brunula – że to
o pana chodzi. I zrobiłam tak, jak mi powiedział, tak jak słyszeliście. Ja jestem
uczciwa. Ale widzę, że coś jest nie tak, że śledzicie mnie tutaj i… My jesteśmy
uczciwi – powtórzyła, a drżenie głosu spowodowało, że słowa zamieniły się
prawie w prośbę. – Nigdy nie zrobiliśmy nic złego. Pomyślcie o tym małym –
szepnęła błagalnym tonem.
– Proszę pani, to przypadek – nie wytrzymał Brunul. – Nikt pani nie śledzi.
Wszystko będzie dobrze, proszę się nie bać. My tu jesteśmy tak sobie, przyszliśmy
pospacerować, daję pani słowo!
– Więc nie jesteście z…?
– Jesteśmy – przerwała jej Eliza. – Ale nie jest pani śledzona, nikt nie jest
śledzony. Kiedy przyszliśmy do pani domu, chcieliśmy zobaczyć… chcieliśmy
upewnić się, że nie ma problemów, że obywatele reagują jak należy na nasze
sprawy. Czyli na sprawy państwa, ma się rozumieć. Proszę się nie martwić,
wszystko jest w porządku.
Uśmiechnęła się do malca i pogłaskała go po głowie. Drugą ręką złapała
Brunula i pociągnęła za sobą. Brunul poszedł za Elizą, ledwo zdoławszy przedtem
powiedzieć kobiecie i jej wnuczkowi „do widzenia” głosem najuprzejmiejszym
z możliwych. Dopiero gdy oddalili się wystarczająco, aby w spokoju
porozmawiać, wyraził zdziwienie pytaniem:
– Dlaczego powiedziałaś jej, że jesteśmy z bezpieki?
– Żeby ją uspokoić, co miałam innego zrobić? Właśnie nam coś wyznała,
myśląc, że my jesteśmy stamtąd. Nie słyszałeś? Mieszka na tej ulicy od ośmiu
lat… Pomyśl, co by było, gdybym jej powiedziała, że to o nas chodziło i że
właśnie popełniła gafę, mówiąc nam prawdę? Nie widziałeś, jaka była
wystraszona?
Rytm ich kroków uspokoił się dopiero na prostej drodze schodzącej do
biblioteki. Tam Eliza stwierdziła, że nie mają żadnego powodu, aby się tak
śpieszyć. Kiedy dotarli w pobliże uniwersytetu, Brunul wybuchnął i powiedział:
– Znów towarzysz Bojin! To on był tym „kolegą”, o którym mówiłaś, prawda?
Zadbał o to, aby przyjść tam przed nami i upewnić się, że odpowiedzi tak
zwanych dawnych moich sąsiadów nie dadzą mi wiele do myślenia…
Eliza zatrzymała się i po raz pierwszy w tym dniu zrobiła pieszczotliwy gest,
chwytając w dłonie rękę Brunula i patrząc mu w oczy.
– A kto, jak nie on? Przecież już ci wszystko powiedziałam. Jeszcze miałeś
wątpliwości?
Piąty dzień pracy przyniósł odmianę. Poprzedniej nocy padał deszcz i spłukał
pył, który wcześniej powodował pękanie ust. Powietrze napełniło się chłodnawą
świeżością, wystarczającą, by poprawić choć na krótką chwilę stan ducha
przymusowych robotników. Poranne słońce złagodziło szarość betonowych
bloków i ożywiło kilka kępek trawy wystających gdzieniegdzie z ziemi.
Co więcej, tego dnia szaleńczy rytm pracy, z jakim Bruno nie spotkał się,
odkąd znajdował się w więzieniu w Jassach, dał w końcu rezultaty. Okolice wokół
pierwszych dwóch bloków lśniły czystością, tak jak tego zażądano od więźniów,
resztki oszpeconych kurzem i uderzeniami narzędzi drzew zostały usunięte
i nawet zasypano dziury po korzeniach, kawały betonu rozdrobniono kilofami,
a wszystkie wywiezione odpady i gruz piętrzyły się teraz na końcu kamiennych
alejek w stosach wysokości człowieka. Do wyczyszczenia pozostał jeszcze jeden
blok, lecz doświadczenie zdobyte w poprzednich dniach i powiew świeżego
powietrza niosły nadzieję, że terminowe ukończenie pracy będzie możliwe.
Oddaliło to przygnębienie więźniów i obawę, że nie wykonają normy, co z kolei,
jak zapewniali ich od początku strażnicy, mogło pociągnąć za sobą określone
kary. Albo jedną, ale wystarczająco surową karę, mianowicie pracę w nocy.
I Bruno rozpoczął ten dzień w całkowicie nowym nastroju. Ożywiona
atmosfera i wyraźnie odprężone twarze kolegów sprawiły, że poczuł zadowolenie.
Gdyby nie bliska obecność strażników, być może nawet pogwizdywałby sobie tak
jak w chwilach, kiedy nie miał zmartwień. Po zejściu z paki ciężarówki, idąc na
miejsce pracy, uświadomił sobie, że tak radosnego nastroju nie pamiętał u siebie
od kilku lat. Jak gdyby do otaczającego go rześkiego powietrza przedarła się
nadzieja na nadejście przyjemnego wydarzenia lub spełnienie obietnicy. Nie
poddał się jednak temu oczekiwaniu, wiedział, że byłby to z jego strony głupi
błąd, ale też nie zmusił się do wysiłku, aby oddalić od siebie ten stan dobrego
samopoczucia, tak rzadki i zarazem tak dobroczynny.
W odróżnieniu od dwóch prawie ukończonych bloków trzeci był zaledwie
wzniesiony i nawet nie zaczęto w nim jeszcze prac wykończeniowych. Dlatego
ekipa „kontrrewolucjonistów” musiała tutaj oczyścić nie tylko otoczenie bloku,
ale i jego wnętrze. Dla niektórych mógł to być powód do przygnębienia, bo
wydawało się, że praca będzie trudniejsza i dłuższa. Bruno jednak początkowe
lekkie zaniepokojenie przekuł w radość, skoro okazało się, że przypadnie mu
w udziale lżejsza praca. Wraz z czterema innymi więźniami został wyznaczony
do wyrzucania z trzeciego i czwartego piętra kawałków cementu i wszystkich
odpadów na ziemię przed blokiem. Druga połowa ekipy wykonywała to, co robiła
do tej pory – czyściła teren wokół budynku i zbierała śmieci w stosy.
Z trzeciego piętra, tam, gdzie zaczęli sprzątanie, rozciągała się panorama
miasta, więc Bruno przy każdym zbliżeniu się do okna lub wyjściu na balkon
pozostawał dłużej o dwie, trzy sekundy, tyle, aby nie wzbudzić złości pilnującego,
i patrzył wokół spod brwi, wciągając powietrze łapczywie i głęboko w płuca.
Podziwiał widok, jakiego nie było mu dane doświadczyć przez ostatnie lata,
ponieważ czas spędzony w więzieniach odciął go od podobnych, a inne zamknął
w mglistych wspomnieniach.
Nigdy dotąd nie był w Jassach. Nie przypominał też sobie, by w dzieciństwie
odwiedził jakiekolwiek inne duże rumuńskie miasto poza Bukaresztem. Jassy,
widziane teraz z góry, choćby tylko przez te dwie, trzy sekundy wykradzione
uwadze strażników, wydawały mu się najpiękniejszym miejscem na ziemi.
Odczuwana jeszcze rano nadzieja, którą stłumił w zarodku, przybrała teraz
konkretny, zupełnie zaskakujący kształt. Wreszcie zobaczył miasto. Liczne wieże
kościołów, dominujące nad budynkami korony drzew, pozwalające, by rude lub
srebrnawe dachy przebijały kłębiącą się wokół zieleń. Kominy, ceglane
kamienice, tak różne od bloku, w którym się teraz znajdował, i od tych, wokół
których kręcił się przez ostatnie dni. Droga, po której od czasu do czasu
przejeżdżał samochód, by zniknąć gdzieś między drzewami. Ulice pełne zajętych
swoimi sprawami ludzi. Przechodniom zapewne nawet nie przyszło do głowy, by
spojrzeć w kierunku budowy, gdzie mogliby ujrzeć innych ludzi, prawda,
więźniów, ale jednak ludzi, dla których miasto widziane z trzeciego czy czwartego
piętra brzydkiego, klockowatego bloku było o wiele ważniejsze i piękniejsze niż
dla nich – zwykłych mieszkańców, codziennie przemierzających ulice
i niezawracających sobie głowy kominami, zielenią drzew, wzgórzami
i srebrnymi czy rudymi dachami.
Stopniowo, w miarę jak słońce wspinało się po niebie, ubarwiając odcieniami
światła różne zakątki miasta, Bruno przedłużał kradzione sekundy, korzystając
z każdego momentu wyjścia na balkon. Nawet ostrzegawcze okrzyki rzucane
kolegom z dołu stały się wolniejsze i zaczynały od trudno zrozumiałych
pomruków, narzucających potrzebę powtórzenia i co za tym idzie, przedłużenia
pobytu na balkonie. Później, kiedy przeszli do pracy na czwartym piętrze,
z którego roztaczała się jeszcze szersza panorama, Bruno zaczął coraz częściej
udawać zmęczenie i przez długie sekundy zatrzymywał się przy balustradzie
balkonu. Mimo nerwowych okrzyków i ostrzeżeń pilnujących go strażników
czuł, że musi zrobić wszystko, by przedłużać te chwile po to, aby zachować
w pamięci jak najwięcej z roztaczającego się przed nim widoku.
Kiedy słońce zaczęło schodzić za pozostałe bloki, a strażnicy szykowali się do
decyzji o zakończeniu pracy wewnątrz, Brunona ogarnął strach na myśl o tym, że
w środku jest coraz czyściej i przez następne dwa dni, ostatnie z tak zwanej
wolności, nie pozwolą mu już na namiastkę wrażeń, których doświadcza teraz na
czwartym piętrze, nie pozwolą na oddychanie miastem z góry, w głąb płuc. Gdy
zaczął schodzić po niezabezpieczonych poręczą schodach, poczuł, że drży silniej
niż do tej pory. Nie z powodu zmęczenia fizycznego, do którego w ostatnich
dniach zdążył się przyzwyczaić, ale z poczucia zawodu, że musi zostawić za sobą
ten piękny widok. Z każdym kolejnym schodkiem czuł, jak podjęta niegdyś
decyzja, tak długo niewzruszona, by w żaden sposób nie wyobrażać sobie
przyszłości, teraz słabnie w nim szybciej niż prędkość kroków. Myśl ta nie
gnębiła go już w sposób niejasny, ukryta jak mysz za ścianą, której istnienie
wyczuwa się jedynie przez ledwo słyszalny, rytmiczny chrobot. Nawet na
Półwyspie, zanim jeszcze odgonił wszelką nadzieję związaną z przyszłością, kiedy
zajmował umysł odliczaniem dni do końca kary, nie przybrała ona tak wyraźnych
jak teraz kształtów. Nie zastanawiał się wtedy, co zrobi, gdy skończy się
odliczanie, odejmował jedynie dni do pewnego punktu, oznaczającego koniec,
a w żadnym razie nie początek. Teraz, gdy schodził, pod ciężarem obrazu
sennego, powolnego miasta, myśl o dniach, jakie nastąpią po punkcie zero,
napęczniała jak balon, opanowała umysł, utworzyła obrazy z nim samym
spacerującym po ulicach i zielonych parkach bez pośpiechu, bez strachu, jak ci
przechodnie niepatrzący w kierunku budowy czy na roztaczające się wokół
wzgórza. Potem myśl ta zeszła niżej, do piersi, i dalej się nadymała, zajmując już
całe ciało, ręce, nogi, i powodowała, że trząsł się, z trudem stawiając kroki.
Kiedy znalazł się na trzecim piętrze, nie kontrolował już ruchów, a ciało
poddało się myśli panującej już nad nim bez reszty. A skoro umysł poległ w tej
rozgrywce pierwszy, w żaden sposób nie zareagował na poruszenie wokół swojej
osoby ani na docierające do wszystkich oprócz niego krzyki strażników. Dopiero
kiedy myśl musiała wycofać się pod gradem uderzeń, jakie spadły na ciało,
którego zakamarki wypełniała, Bruno poczuł, że nie tylko dusza, ale jego ciało
wyje teraz z bólu. Że krzyczą usta, a oczy nie mogą się oderwać od ostatniego
obrazu miasta z góry. Z balkonu, na który jego ciało wepchnął impuls
niezważający na rozkazy strażników.
Wrzeszczał i wił się, kurczowo trzymając za balustradę balkonu. Kilku
strażników, którzy rzucili się na niego, wyrwało go z zakleszczenia i pociągnęło
z powrotem na schody, bijąc kolbami i kopiąc leżącego kilka metrów od reszty
więźniów. Uwolniony od marzenia, które zmusiło go do przywarcia do
ogrodzenia balkonu, Bruno czuł całą moc spadających nań uderzeń i słyszał
wszystkie przekleństwa, nawet jeśli te ostatnie splatały się w chór, w którym
każdy głos krzyczał coś innego, i jedynie złość, z jaką były artykułowane, była
taka sama:
– Jebany kretyn!
– Chcesz, żebyśmy mieli problemy, bandyto?!
– Idioto, chcesz uciec przez balkon?!
– Pierdolony gnoju, popamiętasz teraz!
Nie stawiał oporu. Bezwładny pozwolił, aby ciągnęli go za nogi do
pozostałych więźniów, i widział, jak wystraszeni koledzy tłoczą się, aby zejść na
dół, jak najdalej od wlekących go przy wtórze przekleństw i rytmicznych razów
strażników. W tym obłędzie, jak gdyby czas zamarł na chwilę, wróciło
wspomnienie poranka, zapowiadającego piękny dzień, jakiego dawno już nie
przeżywał. Potem obraz poprzedniego wieczoru, gdy tysięczny raz obiecywał
sobie, że nigdy już nie pozwoli dać się zwieść jakiejkolwiek nadziei. W tym
dziwnym zatrzymaniu się czasu zdołał jeszcze pomyśleć z goryczą, że tak jak we
wszystkich pozostałych próbach sprzeciwienia się wielkiej historii, która
podporządkowała go sobie osiem lat temu, tak i tym razem popełnił błąd.
Dopiero kiedy czas zaczął płynąć ponownie, Bruno uświadomił sobie, że
strażnicy, zamiast pozwolić mu schodzić razem z grupą, wloką go po schodach.
Jego głowa obijała się o każdy betonowy stopień. Bruno poczuł nagle ból, który
jak grot wbił mu się między oczy. Ostatkiem sił próbował zasłonić się przed
spadającymi razami.
A potem usłyszał ryk wydobywający się z gardeł strażników i więźniów.
Skłębiony wrzask przechodzący w monstrualny jęk towarzyszył jego upadkowi
z wysokości trzeciego piętra w czeluść klatki schodowej. Lot jak w koszmarach
z dzieciństwa, kiedy budził się otumaniony, zaciskając palce na ramieniu dziadka,
jedynej osoby zdolnej powstrzymać strach przed przedłużającym się we śnie
upadkiem ze strychu domu. Teraz jednak trwało to kilka sekund. Głuche
uderzenie, kłębowisko wrażeń tłoczących się do głowy i oczu. Żadnego bólu.
I inna, ostatnia myśl. Czuł, jak stopniowo zaciera mu się ona w głowie, jak staje
się coraz bardziej wątła i pomału zanika we wszechogarniającej nicości, a on nie
ma żadnej możliwości, by się temu sprzeciwić. Ostatnia myśl, że tutaj skończyło
się wszystko.
19
Towarzysz Bojin znowu obudził się z bólem głowy, który utrzymywał się już od
tygodnia. Toriţa była pewna, że chodzi o jakieś przeziębienie, więc leczyła męża
sulfonamidem, gorącymi herbatami, kazała mu też moczyć nogi w gorącej
wodzie z garścią soli gruboziarnistej. Tę ostatnią metodę znała jeszcze z własnego
dzieciństwa i w dorosłym życiu również stosowała, najczęściej z powodzeniem.
Jednak nie tym razem. Bojin zgadzał się wprawdzie na kurację, nie dlatego, że był
chory, ale ponieważ nie miał najmniejszej ochoty zwierzać się żonie, zwłaszcza że
uważał ją za osobę o chwiejnym charakterze, bogobojną i przesądną. Co miał jej
powiedzieć? Że ból nie brał się z przeziębienia, ale przysporzył go sobie sam
przez głupią słabość w ostatnich tygodniach? Wiedział, że przyczyna bólu tkwi
w nim samym, i świadomość tego drażniła go. Był pewien, że żona zacznie mu
opowiadać o jakichś klątwach czy boskich zemstach. Kobiety są słabe – tak
myślał tego poranka – słabe i głupie. Cieszą się, że mogą jeść to, co chcą, że
mieszkają w dużym domu na Wzgórzu Copou i oglądają programy w telewizorze
marki Record, i tak dalej, ale gdy trzeba pomyśleć, w jaki sposób zarabia się na te
luksusy, wyjeżdżają z Najwyższym, tak jakby wszystko spadało samo jak manna
z nieba, po czym unikają wszelkiej dyskusji, a co więcej, po kryjomu jeszcze robią
znak krzyża.
Nieszczęście polegało na tym, że od jakiegoś czasu coś się w towarzyszu
Bojinie zmieniło. Może nie aż na tyle, by zaczął się modlić, chodzić do popów czy
się użalać jak Dona Siminică, ale wystarczająco, aby zaczęły go gnębić rozmaite
nierozstrzygnięte kwestie, aby zadawał sobie pytania, czego nigdy dotąd nie robił,
aby łamał sobie głowę częstym prześlizgiwaniem się między oboma typami
wyznawanych prawd. A teraz, już od miesiąca, miał z tym do czynienia. Był
pewien, że właśnie stąd, z tego pomieszania umysłu, zrodził się jego ból głowy.
Od czterech tygodni, czyli od tamtego wieczoru, kiedy z powodu pijaństwa
zaczął gadać głupoty, nie rozmawiał z Brunulem. Dwa razy poszedł na jego
budowę. Brunul, zgodnie ze swoim pragnieniem, w końcu dostał konkretne
zadanie i mógł teraz pracować za pomocą kilofa. Była w tym również zasługa
towarzysza Bojina, który zażądał od inżyniera, żeby nie robił sobie kpin z tego
trzydziestoośmioletniego mężczyzny i przydzielił go do prawdziwej pracy, bo
Brunul nie zasługuje na to, by całe życie sprzątać. Inżynier oczywiście go
posłuchał. A czy mógł tego nie zrobić? Spełnił również życzenie, gdy towarzysz
poprosił, aby o jego wizytach nie wspominał Brunulowi. Bojin stawał gdzieś
z boku lub chował się za barak inżyniera i przez kilka minut w zamyśleniu
obserwował pracującego podopiecznego. Za każdym razem jego własne myśli
denerwowały go bardziej niż cokolwiek innego i dlatego nie zostawiał Brunulowi
żadnego bileciku z zapisaną godziną spotkania, mimo że za każdym razem
w zasadzie miał taki obowiązek. W ciągu miesiąca oddał dwa fałszywe raporty,
w których donosił, że spotkania się odbyły, a figurant ewoluował w dobrym
kierunku, w duchu pracy i idei komunistycznej. Nie było to niczym niezwykłym,
już wcześniej ze dwa, trzy razy oddawał wymyślone raporty, ale wtedy zdarzyło
się tak z powodu wygodnictwa, miał coś ciekawszego do roboty, dobrze wiedział,
że nikt go nie będzie sprawdzał. Teraz jednak jego zachowanie było wynikiem
odczuwanej w ostatnim czasie słabości, którą przeklinał. Po prostu bał się
spotkania w cztery oczy z Brunulem.
Niewiarygodne, ale czuł, że się czegoś wstydzi. Do tej pory nigdy mu się to
nie zdarzyło. A przecież tyle razy już opiekował się innymi osobami. O ho, ho, ile
razy! Na początku, tak jak teraz, pracował bezpośrednio z figurantami. Potem,
w miarę jak zwierzchnicy nabrali do niego zaufania, stworzył sobie siatkę
informatorów. Od kilku lat zrezygnował jednak z bezpośredniego z nimi
kontaktu i pracował jedynie z rezydentami, którzy stanowili wyższą kategorię
pracowników cywilnych, nadzorujących właśnie niewykwalifikowanych
donosicieli i gromadzących skrzętnie dostarczane przez nich informacje. Więc
może z tego powodu stał się teraz taki miękki? Dlatego że od dobrych paru lat
pracował tylko z rezydentami? Oni oczywiście nie stwarzali mu problemów,
gorliwie dostarczali raporty, uprzejmie się witali, dla nich jego słowa były święte.
Gdy witał się z takim rezydentem i widział go ze zdjętą czapką, z lekko pochyloną
głową, na twarzy Bojina pojawiał się szeroki, protekcjonalny uśmiech, któremu
jednak nie pozwalał gościć zbyt długo. Czuł się wtedy panem sytuacji. Przez to, że
wszyscy byli do siebie podobni, tak samo sumienni i ulegli, z czasem praktycznie
zapomniał, co oznacza praca w terenie i bezpośredni kontakt z figurantem.
Stąd też w pierwszej chwili zdziwiło go nowe zadanie związane z Brunulem.
Bał się nawet, że zwierzchnicy szykują mu degradację. Szybko jednak zrozumiał,
że jest wręcz przeciwnie – misja ta była dowodem, że okazali mu maksimum
zaufania, ówczesny więzień bowiem, właśnie wypuszczony ze szpitala, stanowił
absolutnie wyjątkowy przypadek z tą niezwykłą utratą pamięci, z którą nawet
lekarze nie potrafili sobie poradzić. Na początku był pewien, że ma do czynienia
z grą, zwłaszcza że figurant przed aresztowaniem był aktorem, nawet jeśli jedynie
aktorem w teatrze lalek. Nikt wcześniej nie słyszał o podobnej przypadłości –
utracie wspomnień z ostatnich dwudziestu lat życia. Zwierzchnicy liczyli się
z możliwością, że Brunul symuluje, by wydostać się z więzienia. Postanowili
jednak upewnić się, że choroba może być prawdziwa, zwłaszcza że tak
utrzymywali lekarze. Dlatego wysłali Bojina, aby rozwiązał zagadkę. I on to
uczynił – przekonał się, że w pewnych sprawach Brunul był trochę niespełna
rozumu. Nie całkowicie, jedynie w odniesieniu do tego dwudziestoletniego
odcinka czasu w jego życiu. Prawdę mówiąc, to nie rozum szwankował, a jedynie
pamięć. Bojin zdał sobie z tego sprawę jeszcze podczas rozmów w celi. Właśnie
stąd brało się zdziwienie wszystkich: gdyby nie utrata pamięci, Brunul był dość
normalny. To prawda, że na początku mówił nieco nieskładnie, z trudem liczył
i czytał, ale było to następstwem urazu, którego doświadczył – tak mu
powiedzieli lekarze. Wariatem jednak nie był.
No i proszę, okazało się wkrótce, że towarzysz Bojin będzie miał Brunula na
głowie również po jego wyjściu na wolność. Sprawa tego podopiecznego nabrała
znaczenia, gdy raporty Bojina trafiły wyżej, do biur, do których on osobiście
nigdy nie dotarł, a tam zorientowali się, że mogą jakoś wykorzystać ten
przypadek. Gdzieś tam jakiś szef wypowiedział nazwisko Makarenki i wspomniał
o jego metodzie. I kto został wyznaczony do tego, aby stać się Makarenką
z miasta Jassy? On, Bojin! Tak jakby tylko tego brakowało w jego karierze. Zaczął
czytać różne koszmarnie nudne książki i akta w maszynopisie. Może i był
radzieckim towarzyszem ten Makarenko, ale w kwestii lektury Bojin wolał jednak
gazety, gdzie jego wzrok natychmiast dostrzegał artykuły o technicznych
osiągnięciach innych radzieckich towarzyszy. Słowem, o wynalazkach, które go
zadziwiały i wzbudzały w nim uczucie żalu i zazdrości. Wiele razy myślał już
o tym zarówno wcześniej, jak i teraz, że gdyby był młodszy, to wybrałby zawód
wynalazcy. A tak, od bez mała dwóch lat, musiał wynajdować coraz to nowe
sposoby oszukiwania Brunula, wprowadzania do jego wyjałowionego umysłu
przeszłości innej niż jego prawdziwa historia, by przekształcić go w „nowego
człowieka”.
Początkowo nawet się ucieszył. W końcu zadanie to w pewnym sensie
przypominało pracę nad wynalazkiem: bierze się zepsutego nieco w paru
miejscach człowieka, naprawia – lecz nie wykorzystuje się jego pierwotnych
części, tylko nowe, lepsze, które sprawią, że w środowisku współczesnego,
postępowego społeczeństwa stanie się on bardziej funkcjonalny. Myśli tego
rodzaju sprawiały mu nawet pewną satysfakcję. Jednak po dwóch latach, które
upłynęły od tamtego czasu, początkowa radość przepadła z kretesem.
Prawdopodobnie zbyt dużo czasu zajmował się jedynie rezydentami i tracąc
bezpośredni kontakt z figurantami, stopniowo dał się zmiękczyć zachowaniem
Brunula. A może stało się tak z innego powodu, kto wie? Pewne było, że od
dłuższego czasu – mniej więcej od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że ma do
czynienia z człowiekiem, a nie maszynerią – nie znajdował już w sobie żadnego
entuzjazmu wynalazcy.
Od miesiąca, spoglądając wokół siebie – na pięknie umeblowany, wielki dom
na Wzgórzu Copou, na telewizor marki Record, na odbiorniki radiowe
Strassfurt, Daugava i Romanţa, na zegarki Pobieda, Iskra, Sportiwnyje, Kama,
Molnia i Ruhla, na aparaty fotograficzne Lubitel i Zorki, na wszystko to, co
zapewniało mu dobrobyt, o jakim wielu mogło jedynie pomarzyć, czepiając się
tego wszystkiego, czego za nic w świecie nie osiągnąłby, gdyby wybrał inną drogę
– nie znajdował w sobie motywacji do ponownego spotkania z Brunulem.
Chociaż jego żona Toriţa wlewała w niego herbatę i karmiła sulfonamidem,
chociaż kazała mu trzymać nogi w prawie wrzącej wodzie z gruboziarnistą solą,
wiedział, że ból głowy ma całkowicie inną przyczynę. I nienawidził jej.
Tego ranka, po niespokojnie i źle przespanej nocy, wstał z łóżka zdecydowany
– naprawi to, co zepsuł swoją słabością, która pokonała go w ostatnim miesiącu
i doprowadziła do takiego stanu. Nie będzie więcej znosił bólu głowy i wszystkich
tych durnowatych wyrzutów sumienia. Przecież to nie on był Makarenką i gdyby
to od niego zależało, już dawno zostawiłby Brunula w spokoju. Ci z góry
wymyślili całą maskaradę, a on był graczem zbyt małym, aby podejmować
decyzje. Musiał robić to, czego uczył się przez całe życie – być uległym. Dlatego
powinien odwiedzić Brunula. Złożyć mu niezapowiedzianą wizytę – a że była
niedziela, pewnie zastanie go w domu. Wizytę bez butelki wina, którego tym
razem nie potrzebował. Musiał mieć jasny umysł i być wystarczająco
przekonujący, aby przywrócić normalność.
Przywołał Toriţę krzątającą się już po kuchni.
– Słuchaj – powiedział zachmurzony, kiedy kobieta, wycierając ręce
o fartuch, pojawiła się w sypialni. – Ty cały czas masz tego twojego Boga
w głowie. To powiedz mi w takim razie jedną rzecz. Skoro ten Bóg jest taki
wszechmogący, to dlaczego, do cholery, pozwala umierać dzieciom, które nawet
nie skończyły roku? Co, czyżby one popełniły jakiś grzech?
Żona popatrzyła na niego zdziwiona, nigdy do tej pory nie zadawał jej
podobnych pytań. W gruncie rzeczy nigdy nie pytał jej o nic, co miało związek
z Bogiem, zawsze tylko ją strofował, gdy w taki czy inny sposób wplatała
elementy wiary do rozmowy. Teraz bała się odpowiedzieć, ponieważ patrzył na
nią srogo, jakby miał ochotę na sprzeczkę, więc tylko otworzyła usta
i wymamrotała parę niezrozumiałych słów.
– Mów głośniej, kobieto, przecież nie będę cię bić.
Bojin starał się przybrać łagodniejszy ton, co spowodowało, że Toriţa
odzyskała w końcu głos.
– Czy ja mogę sądzić Najwyższego? To są jego ustalenia.
– Taaa. – Bojin pokiwał parę razy głową, bo wydawało się, że spodziewał się
takiej właśnie odpowiedzi. – A wojny? Dlaczego na nie pozwala? Nie mów mi, że
giną w nich tylko grzesznicy!
– Nie wiem – odpowiedziała Toriţa i usiadła nieśmiało na brzegu łóżka. – On
rozsądza i układa wszystko.
Pytania, które jej zadał, nie były obecne w jego myślach przez długi czas.
Ostatni raz rozmyślał o sprawach wiary, gdy w pierwszych latach pracy znudzony
uczęszczał na obowiązkowe lekcje ateizmu. Postawione problemy nie
przysporzyłyby kłopotu nawet początkującemu teologowi, jednak dla biednej
Toriţy były zbyt głębokie, żądały zbyt uczonych odpowiedzi. Dlatego kobieta
zadowoliła się tylko tym, że przestała mamrotać i sformułowała kilka zdań, nawet
jeśli jej wyjaśnienia sprowadzały się do tłumaczenia wszystkiego boską tajemnicą.
Z drugiej strony odpowiedzi te usatysfakcjonowały jej męża, który nie
pragnął usłyszeć nic więcej. Uśmiechnął się kpiąco, po czym poszedł do łazienki,
nie rzucając w stronę Toriţy nawet jednego spojrzenia. Nie potrzebował od żony
potwierdzenia swoich myśli i włączenia jej w jakikolwiek sposób do właśnie
podjętej decyzji. Lecz dobrze mu jednak zrobiło, kiedy uświadomił sobie, że
wszyscy ludzie – bez względu na to, czy mieli pracę, czy nie, czy byli niewierzący
czy religijni, czy byli mężczyznami, czy kobietami, czy byli podobni do niego, czy
też do Toriţy – nie chcąc, aby gnębiły ich niejasności, poddawali się pewnemu
porządkowi przybyłemu gdzieś z góry. Albo z jeszcze wyższych sfer.
Namoczył mydło, potarł pędzlem do golenia i nałożył pianę na twarz.
Rozmowa z Elizą zmieniła zwyczaje, nadzieje, a nawet sny Brunula. Przez dwa
lub trzy tygodnie próbował nie ulegać roztaczanym przez nią wizjom ani
wewnętrznemu głosowi, który dręczył go, mówiąc do niego po włosku. Słyszane
w myślach słowa nie dotykały go w żaden sposób, ich znaczenie było odległe, nie
umiałby teraz wyjaśnić, dlaczego il marionettista è una sorta di musicista, bo go
to nie zaprzątało. Tym, co zakłócało jego sen i przywoływało ataki lęku,
przeradzającego się czasami w przerażenie, było wspomnienie tamtego głosu.
Pojawił się on w jego głowie znikąd i nałożył się na wypowiadaną przez Elizę
obietnicę, że zawiezie go do Włoch. Brunul był przekonany, że właśnie tam
znajduje się zarówno ten głos, jak i cała tajemnicza przeszłość. Odkąd iluzje Elizy
przybrały postać planu, Brunul nie potrafił okiełznać rozdzierającego go wręcz
pragnienia poznania swojej przeszłości. Nie mógł już traktować go na równi
z wdzięcznością, którą tak długo żywił wobec partii i towarzysza Bojina. Uczucie
to, mimo ostatnio poznanej prawdy, wciąż jeszcze walczyło w nim o utrzymanie
pozycji, a w wyniku tych zmagań między wdzięcznością a pragnieniem on,
Brunul, stracił całkowicie dawny spokój. Czasami urzekały go plany Elizy
i wówczas całą nienawiść zwracał przeciw kłamstwom, w których tkwił przez
ostatnie dwa lata, obwiniając towarzysza Bojina, partię i kraj i nie odczuwając
wobec nich w tych momentach absolutnie żadnych zobowiązań. Kiedy indziej
zaś, nierzadko już w parę godzin później, nie kochał Elizy ani odrobinę, a jego
nienawiść zwracała się przeciwko tej, która kusiła go swoimi niedorzecznymi,
głupimi planami. Jej pomysły powodowały, że przybywający z przeszłości,
mówiący po włosku głos dręczył Brunula pytaniami i zmuszał do wysiłku prawie
nie do wytrzymania, a przecież on tylko chciał dołączyć do niego inne twarze,
umieścić w szerszej perspektywie, by w ten sposób przypomnieć sobie coś
jeszcze, choćby mały fragment przeszłości, cokolwiek.
I jeszcze w dodatku towarzysz Bojin przestał Brunula ostatnio odwiedzać.
Dawny przyjaciel unikał go po pamiętnym wieczorze, gdy przyszedł pijany
i wypowiadał bezsensowne słowa, stwarzając wrażenie, że nadaje im jakiś
nadzwyczajny sens. Nieobecność Bojina sprawiła, że po dwóch, trzech
tygodniach Brunul czuł się coraz mniej winny wobec niego i coraz częściej szukał
okazji do spotkania Elizy. Niemal co wieczór po pracy rozmyślał nad planami
przyjaciółki, coraz mniej zaś nad swoją przyszłością tutaj, w mieście, które nie
pozwoliło mu pozostać w magazynie z lalkami, lecz popchnęło do pracy na
budowie. Pracy, której nie udało mu się polubić, mimo że tymczasem inżynier
awansował go z malarza transparentów i roznosiciela gazet na stanowisko
robotnika.
Tego ranka obudził się późno, ponieważ po nieprzespanej nocy udało mu się
zdrzemnąć dopiero nad ranem, gdy już wstawał świt. Spojrzał na zegarek, do
wizyty Elizy pozostały jeszcze ponad dwie godziny. Dziś czekał na nią w swoim
mieszkaniu, dlatego nie spieszył się z przebieraniem. W niektóre niedziele
spędzał w piżamie cały dzień, siedział wtedy na łóżku i zmuszał się do myślenia
o przeszłości, której sobie nie przypominał, usiłował wyobrazić ją sobie w taki czy
inny sposób. Teraz jednak nie miał na to ochoty, choć do spodziewanych
odwiedzin pozostało sporo czasu.
Zaparzył herbatę, usmażył dwa jajka. Przeszukał torbę na chleb zawieszoną
na krześle, jedynym meblu, jaki mieścił się w ciasnej kuchni, i znalazł tam
zaledwie małą, wyschniętą piętkę, pozostałość po kupionym trzy dni wcześniej
bochenku. To mu wystarczyło, chciał tylko poczuć smak chleba. Położył piętkę
na talerz z jajkami i zaniósł go wraz z filiżanką herbaty do pokoju, gdzie postawił
na stole, obok czerwonego wazonu. Usiadł i zaczął pić herbatę małymi łykami.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jest głodny, a te jajka usmażył jakby
mechanicznie, bo tak właśnie robił w prawie wszystkie niedzielne poranki.
W ciągu tygodnia obywał się bez śniadania, rzadko jadł cokolwiek na obiad
i dopiero wieczorem szykował sobie jakiś treściwy posiłek. Z prawej strony
wazonu dostrzegł Bazylka. Lalka leżała obok szuflady, z jedną nogą podwiniętą
pod tułów, z okoloną pakułami łysiną dawniej przykrytą długim kapeluszem.
Nawet już sobie nie przypominał, kiedy ją tam porzucił. Prychnął i pomyślał
o swoim głupim związku z tą drewnianą marionetką, który ciągnął się już tyle
czasu. Półtora roku, prawie dwa, jeśli liczyć też okres spędzony w celi. Po wyjściu
ze szpitala znalazł w tym stworzeniu pewnego rodzaju przyjaciela, a przynajmniej
chciał w to wierzyć. Jednak odkąd opuścił Państwowy Teatr Lalek, ich relacje
popsuły się. Właściwie, jakby dobrze pomyśleć, była to oznaka dochodzenia do
zdrowia. Przypomniał sobie słowa towarzysza Bojina: „Drewno pozostanie
drewnem, człowieku. Ile byś do niego nie mówił, i tak ci nie odpowie”. Od dawna
nie prowadził już rozmów z marionetką, ostatniej próby podjął się tamtego
wieczoru, gdy pierwszy raz poważnie pokłócił się z Elizą. Ale wtedy już nie
uważał, że Bazylek jest mu bliski, że jest zdolny mu odpowiedzieć. Przestał już
w nim widzieć kogoś godnego noszenia imienia, lecz raczej stworzenie
pozbawione duszy.
Podniósł się teraz i z uśmiechem na twarzy, śmiejąc się również z samego
siebie, zrobił kilka kroków w stronę Bazylka. Podniósł go, lekko nim potrząsnął,
a potem zapytał:
– Masz ochotę pogadać?
Oczywiście, tym razem był świadomy, że to głupota, ale mimo to posadził
lalkę obok wazonu i delikatnie oparł jej drewnianą głowę o czerwone szkło.
– Chodź, pogadamy we czwórkę – kontynuował grę, bawiąc się nią teraz. – Ja,
ty, wazon i talerz.
Pokiwał głową z uśmiechem. Podniósł rękę do czoła, pozostał tak przez kilka
sekund, a potem popatrzył na zegarek. Do przyjścia Elizy zostało jeszcze trochę
czasu. Znów spojrzał na Bazylka i nagle poczuł się wobec niego winny. Był
przecież tak samo nieożywiony jak wazon czy ów talerz z dwoma jajkami. Ale
z czyjej winy? Z jego własnej, z winy przeklętej pamięci. Wstał zdenerwowany na
samego siebie, postawił Bazylka na podłodze i podnosząc krzyżak prawą ręką,
lewą zaczął poruszać sznurkami.
– Dawaj! Jeden krok. Dwa. Trzy.
Bazylek zrobił parę kroków, ale jakby wlokąc się, skacząc, w ogóle nie
przypominając lalek, które żywo poruszały się po scenie, nawet jeśli były jedynie
pacynkami bez nóg. Brunul zaczął pociągać za wszystkie sznurki, coraz bardziej
zirytowany. „Marionetkarz jest rodzajem muzyka: panuje nad sznurkami lalki tak
samo jak muzyk, pomagając sobie smyczkiem, panuje nad strunami skrzypiec”.
Na próżno, Bazylek kiwał się chaotycznie, ruszał rękami, nogami i głową na
wszystkie strony, ale nie przypominał człowieka, jakby nie chciał zagrać, jakby
wolał pozostać pajacem pozbawionym osobowości i duszy.
– Biedaku – powiedział łagodnie Brunul, opierając go plecami o wazon.
Pochylił się i spod łóżka wyciągnął prostokątny kawałek papieru. Odkładając
na bok talerz, którego zawartości nawet nie tknął, i odsuwając nieco filiżankę
z herbatą, rozpostarł go na stole.
– Patrz – znów zwrócił się do marionetki. – Tylko tobie to pokazuję. Nie
rozmawiam z wazonem ani z talerzem, tylko z tobą. I obiecuję ci, że ich nie
wezmę w podróż, ale ciebie tutaj nie zostawię. Nie zostawię cię tutaj takiego
bezradnego.
Gładził ręką rozpostartą mapę, przemierzając kraj od punktu na wschodzie,
na którym grubymi literami było napisane Jassy, do punktu na zachodzie, pod
którym tak samo wyraźnie widniała nazwa Timiszoara. Zjechał następnie
w kierunku mniejszego punktu – Reşiţa, wydrukowanego nieco mniejszą
czcionką. Obszar, do którego dotarł palcem, został zakreślony ołówkiem, a gdzieś
w jego środku widniał ledwie widoczny punkt i napis Naidăş. Nazwa
miejscowości zaznaczonej tak małym punktem nie była wydrukowana, lecz
napisana odręcznie przez Elizę piórem, wyraźnymi literami. Chociaż Brunul
został wciągnięty w całą tę historię, na początku jednak czuł się odsunięty przez
Elizę, zwłaszcza kiedy po raz pierwszy w swoim mieszkaniu pokazała mu mapę,
a następnie starannie ją złożyła i wrzuciła do jakiejś szuflady. Dopiero na jego
prośbę kupiła drugą mapę, którą za jej radą Brunul trzymał schowaną pod
łóżkiem, by nie rzucała się w oczy. Było jasne, że chodziło jej zwłaszcza o oczy
towarzysza Bojina.
Wieś Naidăş nad wpływającą do Jugosławii rzeką Nerą była miejscem,
w którym Eliza planowała opuścić kraj. W ostatnich tygodniach wielokrotnie
zapewniała Brunula, że jest to najlepszy teren do ucieczki. Istniała oczywiście
możliwość przepłynięcia Dunaju wpław, ale Brunul nie umiał pływać. A zatem,
według słów Elizy, wieś Naidăş nad Nerą była najlepszym punktem do realizacji
najważniejszej części ich planu.
– Tu – powiedział do Bazylka – jest miejsce, do którego musimy dotrzeć. I co,
zgadzasz się?
Pokiwał kilka razy głową marionetki. Uśmiechnął się.
– To dobrze. Jesteś bardziej zdecydowany ode mnie. No, ale co masz do
stracenia? Jeżeli nas złapią, ja… Ty trafisz w inne ręce. Może do kogoś, kto będzie
umiał poruszać te twoje sznurki. Pfu – prychnął Brunul – jak by nie patrzeć, ty
możesz tylko na tym skorzystać, prawda?
Znów dotknął palcem mapy, tym razem śledził cienką, niebieską i pokręconą,
jak ledwo widoczna żyłka na nodze, linię – rzekę Nerę. Wrócił jednak od granicy
z Jugosławią do miejscowości Semenic, do źródeł rzeki. Zatrzymał się i nacisnął
opuszkiem palca wskazującego na brązowawe miejsce, w którym mógł sobie
jedynie wyobrażać jej źródło. Potem odtworzył jej bieg w drugą stronę,
przesuwając palcem po dużych literach napisanych piórem, chwilę zabawił na
granicy i w końcu przekroczył ją pełen emocji, jakby udało mu się uwolnić od
jakiejś przeszkody. Dalej gwałtownie przesunął palec w stronę Dunaju i pozwolił
mu kontynuować drogę razem z wodami Nery, do krańca mapy. Tutaj
przystanął, bo brzeg mapy nie pozwolił mu przemieszczać się dalej, do ujścia
wielkiej wody, w której, jak olbrzymi statek, zmieścił się opuszek jego
wskazującego palca.
Stukanie do drzwi usłyszał dopiero wtedy, gdy stało się bardzo głośne. Nie
spojrzał na zegarek i przytomniejąc po drodze, pobiegł na spotkanie z Elizą.
Nawet nie pamiętał, że ma jeszcze na sobie piżamę. Zamiast Elizy w drzwiach
zobaczył towarzysza Bojina, zawstydził się, przeprosił, prędko zapiął guziki
i zaprosił go do środka. Kiedy jego przyjaciel, a w zasadzie jego były przyjaciel
wszedł do pokoju i przysunął sobie krzesło do stołu, Brunul poczuł, jak krew
podnosi się mu przez policzki do czubka głowy i uwiera go tam, jakby
gwałtownie zamarzła i ścisnęła mu głowę jak w imadle. Nie zdołał rzucić się
w kierunku stołu, aby złapać mapę i schować ją gdziekolwiek. Miał wystarczająco
dużo czasu, aby to zrobić, ale czuł, że jego nogi stają się podobne do nóg Bazylka,
zesztywniałe, drewniane, niezdolne do zrobienia choćby jednego kroku, jak
gdyby ktoś przytwierdził Brunula do sznurków znajdujących się nad nim
i prowadził tak samo nieudolnie, jak przed paroma minutami on poruszał
marionetką.
*
Siedział na łóżku, a towarzysz Bojin przy stole. Między nimi Bazylek, w dalszym
ciągu oparty o czerwony wazon. Obok talerz z dwoma zimnymi, stężałymi,
sadzonymi jajkami i malutką piętką chleba. Trochę dalej filiżanka z herbatą,
wypitą zaledwie do połowy. Mapy nie było. Nie było jej już też w rękach
towarzysza Bojina, który chwilę wcześniej popatrzył na nią w milczeniu,
prześlizgnął się wzrokiem po trasie, nad którą przed niespełna minutą unosił się
palec Brunula, złożył kawałek papieru uważnym, powolnym ruchem, kilka razy
przesuwając palcem po zagięciach, a potem wyciągnął go w kierunku swojego
gospodarza. Nie wypowiedział choćby jednego słowa, gdy Brunul niezbyt
zręcznie próbował wrzucić złożoną mapę pod łóżko, gdzie powinna była leżeć
w ukryciu, by towarzysz Bojin jej nie zobaczył. Dopiero kiedy Brunul za trzecim
razem zdołał wreszcie usunąć mapę z pola widzenia, łudząc się, że zdarzy się cud
i że zdoła wymazać ją również z rozmowy, usłyszał w końcu słowa swojego
byłego przyjaciela.
– Chciałeś zobaczyć, którędy próbowałeś uciec z kraju przed aresztowaniem,
prawda?
Brunul spojrzał mu w twarz. Zwężone oczy gościa i strużki potu na jego czole
nie pomagały w tym, aby nadać słowom choćby odcień szczerości. W żaden
sposób nie uspokoił Brunula nawet skrzywiony, wymęczony uśmiech towarzysza
Bojina. Uczepił się jednak tych słów, szukając jakiejś odpowiedzi w potoku
wspomnień z dnia spędzonego w archiwum.
– Tak – powiedział. – Nie chciałem… Kupiłem sobie mapę, bo myślałem
o tym, co było napisane w kartotece. To znaczy… Chodzi o moją przeszłość,
przecież wiesz. Chciałem zobaczyć Timiszoarę… Niczego sobie nie
przypominam, pomyślałem, że mapa mi pomoże.
– Przez Naidăş? Wróciły ci wspomnienia?
Brunul pokręcił przecząco głową.
– No to jak w końcu? Ktoś powiedział ci, że uciekałeś przez Naidăş? –
Towarzysz Bojin skrzywił się. – To nie był twój charakter pisma.
– Oczywiście, że był, jak to nie? Tak to sobie wyobraziłem. Chciałem… Tam
jest taka rzeka na mapie. Tworzy granicę z Jugosławią. Dlatego napisałem tę
nazwę.
– Pokażesz mi pióro, którym pisałeś?
Towarzysz Bojin skrzyżował ręce na piersi. Jego oczy pozostały zwężone, brwi
opadły na górne powieki, naciskając na nie, choć wysilał się, żeby wyglądać na
spokojnego.
– Nie mam go już…
– Że niby zgubiłeś, co? – Bojin zaśmiał się udawanym śmiechem.
– Nie, nie. Napisałem to tam, w księgarni. Poprosiłem o pióro.
Wyjaśnienie wydawało mu się okropne. Może jakoś by przeszło, może by
pasowało, gdyby ograniczyło się jedynie do słów. Ale wyraz twarzy jego byłego
przyjaciela unieważniał je całkowicie, miażdżył je ciężar wstydu, który
powodował, że Brunul gotów był przyznać się do czegokolwiek, bo niemożliwe
było, aby udało mu się wytrzymać do końca tej rozmowy. Skronie drżały mu
straszliwie, poczuł ciśnienie łez.
– Tak sobie rozmyślałeś w księgarni – powiedział gość, kiwając głową. – Tak
znikąd przyszła ci do głowy nazwa tej wsi czy jak?
Brunul nie odpowiedział.
– Pytałeś sprzedawczynię, jakie są wsie w okolicy? Mówię o sprzedawczyni,
bo ta nazwa wydaje się napisana kobiecą ręką. W dzisiejszych czasach
ekspedientki w księgarniach są bardzo wykształcone. Byle kto nie będzie
sprzedawał książek czy… map. Nie można wziąć kobiety, bo ja wiem, handlującej
na przykład jajkami, i powiedzieć jej, żeby została sprzedawczynią książek. Tutaj
potrzeba trochę kultury – towarzysz Bojin podniósł rękę do głowy – trzeba mieć
dużo wiadomości, żeby w dzisiejszych czasach być sprzedawczynią książek.
Klient cię o coś pyta, to musisz wiedzieć, jaką dać odpowiedź, prawda?
– Tak.
Twierdzenie wypowiedziane zostało bardziej głową, bo z gardła wyszedł mu
zaledwie niejasny dźwięk, podobny do jęku.
– To by mogło ujść za wyjaśnienie. – Towarzysz Bojin przygryzł dolną wargę,
a potem mocno wciągnął powietrze do płuc. – Jakie to ma znaczenie, czy
napisałeś ty, czy sprzedawczyni? Co będziemy tu gadać bez sensu? Cała historia
związana jest z przeszłością – mówił dalej. – Co zrobiłeś, to zrobiłeś i tyle. Co nas
obchodzi Timiszoara? My teraz jesteśmy w Jassach, w teraźniejszości. Jeżeli
będziemy rozmyślać nad przeszłością, to co zrobimy z teraźniejszością, co?
Udało mu się w końcu przybrać ton głosu, jaki przygotowywał sobie jeszcze
przed wejściem do kawalerki. A wraz z nim jakby osłabł nacisk brwi na powieki
i twarz przybrała dobrotliwy wyraz.
– Wiesz, po co przyszedłem? – zaczął ponownie towarzysz Bojin po kolejnym
głębokim oddechu. – Chcę ci coś wyjaśnić. W ostatnim czasie miałem trochę
problemów w domu. I na pewno wydawałem ci się jakiś inny. W każdym razie
nie byłem sobą. Nie chodziło o ciebie, to były moje problemy.
Brunul zauważył, że mówiąc to, Bojin oddala się od tematu, który
zatrzymywał mu dech w piersiach, dławił słowa i powodował, że oczy
powiększały się ze strachu. Czyżby tylko tyle? Czyżby tak łatwo oszukał tego,
którego tak długo uważał za swojego przyjaciela, myśląc, że jest jedynie zwykłym
członkiem partii? Ciężko było mu przystać na takie rozwiązanie, nawet on sam
nie dałby się przekonać podobnymi wyjaśnieniami. A jednak Bojin skierował
rozmowę na inne tory, w naturalny sposób, jakby całkowicie wyparł z pamięci
całą historię z mapą.
– Tamtej nocy, kiedy zachowałem się jak… – tutaj towarzysz Bojin, szukając
słów, zrobił wystudiowany gest żalu, prowadząc rękę do czoła. – Tamtej nocy,
kiedy zachowałem się nie tak, jak powinienem, wszystko działo się z powodu
alkoholu, rozumiesz, człowieku? Zrobiłem tak samo, jak na swoich urodzinach.
Ale ostatecznie to, co wtedy powiedziałem, powtórzę i teraz: nie musisz
koniecznie słuchać wszystkiego, co napisane jest w jakiejś kartotece. To było
kiedyś, teraz stałeś się człowiekiem… towarzyszem w pełnym tego słowa
znaczeniu, nie będziemy tego przecież ukrywać. Ale tak sobie myślę, że może ty
wtedy zrozumiałeś co innego. Że byłem… Widziałeś, jaki byłem po alkoholu. Ale
właśnie to chciałem ci powiedzieć. Jasne, że rzeczy, które są w archiwum, mają
znaczenie, ale tylko tak, żebyś wiedział, kim byłeś kiedyś, i żebyś nie powtórzył
swoich błędów. Rozumiesz, człowieku? I tyle. Błędy się wybacza, a tobie twój już
został wybaczony, zatarty. Zapłaciłeś za niego, teraz masz przed sobą przyszłość,
już nie musisz za nic zapłacić. Ale drugi raz nikt ci już błędu nie wybaczy. Gdybyś
w nim trwał, to by znaczyło, że pierwsze przewinienie niczego cię nie nauczyło.
Brunul znów poczuł zimne dreszcze, ale towarzysz Bojin, jakby chcąc go
uspokoić, podniósł rękę i lekko nią pomachał, pomagając sobie uśmiechem.
– Ja, człowieku, tylko chcę, żebyś zrozumiał, że jesteś w porządku i drugi raz
nie popełnisz błędu. I właśnie dlatego powiedziałem ci wtedy to, co powtarzam
teraz: nie czepiaj się przeszłości, bo ona się nie liczy. Skup się na przyszłości.
Masz teraz dobrą pracę na budowie, wszedłeś między porządnych ludzi, robisz
coś pożytecznego dla społeczeństwa. Nie zadawaj sobie pytań, wywal w diabły
przeszłość. Patrz tylko w przód, bo masz na co.
– Czy to znaczy, że wszystko, czego dowiedziałem się z kartoteki, jest prawdą?
– Brunul w końcu zdobył się na odwagę, aby wyartykułować parę słów.
– Najprawdziwszą! – Bojin uderzył dłonią w stół. – Wiedziałem, że tamtego
wieczoru myślałeś o czymś innym. Ale prawda jest taka, jak ci mówię. Widziałeś
ją na własne oczy w tych aktach z kartoteki. Dlaczego ktoś miałby cię okłamywać,
człowieku? Kto miałby to robić? Popatrz na mnie, znamy się tyle czasu, ja cię nie
okłamuję. I jestem pewien, że ty też mnie nie okłamujesz, prawda?
Brunul kiwnął twierdząco głową w odpowiedzi na pytanie, które odczuł jak
uderzenie w twarz. Jednak przytakiwał ze wzrokiem utkwionym w podłodze,
bojąc się spojrzeć w oczy towarzyszowi Bojinowi. Było jasne, że jego dawny
przyjaciel nawet teraz serwuje mu kłamstwa, ale w momencie, kiedy Bojin starał
się przekonać go, że mówi prawdę, pogarda, jaką Brunul odczuwał w stosunku
do niego w ostatnich tygodniach, zniknęła. Słuchając Bojina, poczuł, że ogarnia
go nowe poczucie winy, i jeszcze niżej opuścił wzrok. W końcu, nawet jeżeli
Bojin okłamywał go do tej pory, to nie wyrządzał mu tym żadnego zła, a wręcz
przeciwnie. Brunul zawdzięczał mu kawalerkę, pracę w Państwowym Teatrze
Lalek, a także wiele przyjemnych wieczorów, które wspólnie spędzili. Bojin
okłamywał go, ale może tego wymagała jego praca. Z pewnością musiała tego
wymagać. Lecz w zamian dał mu mnóstwo dobrych rzeczy. Z drugiej zaś strony
Brunul za wszystko chciał mu odpłacić kłamstwami, które przyszły z… Skąd?
Czy rzeczywiście pragnął wyjechać? Może jego mama faktycznie mieszka we
Włoszech, w co sam zaczął już wierzyć. Ale czy naprawdę chciał ją znów spotkać?
Może jedynie tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś jeszcze o przeszłości, której
sobie nie przypominał. Bo nie pamiętał, aby kiedykolwiek, nawet w dzieciństwie,
naprawdę zależało mu na mamie – oziębłej i niewykazującej zainteresowania
własnym dzieckiem. Dlaczego miałby więc uciekać do Włoch, okazując tyle
niewdzięczności tym, którzy, było nie było, pomogli mu, nawet jeśli go
okłamywali? W żadnym razie nie dla lepszego losu, bo nawet jeśli praca na
budowie wcale mu się nie podobała, to przecież w końcu zaczął jakoś układać
sobie życie i jak by nie patrzeć, nie miał wielu powodów do narzekania. Pierwszy
raz stało się dla niego jasne, że chciał uciec jedynie ze względu na żądania Elizy.
Zgodził się na to, zdradzając towarzysza Bojina, bo nawet jeżeli Eliza w pewnym
stopniu była Warwarą, to on w żadnym wypadku nie mógł się uważać za doktora
Ustinienkę.
Pewnie dłużej snułby te rozważania w ciszy zalegającej w pokoju, którą
przerywał jedynie rytmiczny dźwięk wystukiwany przez towarzysza Bojina
palcami po stole, gdyby nie dołączyło do niego stukanie w drzwi. Brunul
podniósł się, wiedząc, że tym razem otworzy Elizie. Uśmiechnęła się do niego
jeszcze na progu, ale on pokiwał głową, smutny albo tylko zamyślony, a kobieta
zatrzymała się z na wpół otwartymi ustami i popatrzyła, ze strachem, na
towarzysza Bojina, który właśnie wszedł do malutkiego przedpokoju. Przywitała
go, mrucząc coś, a on zbliżył się i ceremonialnie wyciągnął do niej rękę,
przedstawił się, wymawiając swoje nazwisko, i uścisnął jej dłoń. Eliza jednak nie
zareagowała w żaden sposób.
– Myślę, że czas na mnie – powiedział Bojin, odwracając się z uśmiechem do
Brunula i kończąc swą grę porozumiewawczym mrugnięciem. – Kiedy
mężczyzna spotyka się z kobietą, nie ma już miejsca dla nikogo więcej –
zachichotał lekko, po przyjacielsku.
Następnie, zdejmując płaszcz z wieszaka, zwrócił się do Elizy:
– Proszę się rozgościć, już wam więcej nie przeszkadzam.
20
Wstydził się kobiet, uspokajał się jednak, kiedy pojawiał się lekarz z brodą. Jego
twarz była pierwszym obrazem, jaki ujrzał w szpitalu. Wciąż zmieniające się
salowe przychodziły, aby pomóc mu w załatwianiu się, podnosiły go z łóżka
i sadzały na zimnym, srebrnawym, pordzewiałym miejscami wiadrze. Nie chciał
robić tego, czego od niego żądały, ale mimo prób nie potrafił się kontrolować.
W drugim dniu po przebudzeniu, a pierwszym, kiedy nie potrafił się
kontrolować, ze wstydu poprosił kobietę, aby zostawiła go samego w łazience. To
były pierwsze jego słowa od całkowitego przebudzenia, odkąd udało mu się
pozostać świadomym, może nawet w sumie przez godzinę, w końcu słowa
powiązane ze sobą oprócz owych „tak” i „nie”, wymawianych pierwszego dnia.
Zdziwił się, z jakim trudem powiązały się w całość. Jak gdyby do tego, aby
wymówić je razem, potrzebował całej opowieści, wysiłku większego nawet od
owego bolesnego doświadczenia z pierwszego dnia, kiedy to pod nadzorem
lekarza próbował poruszać wolno oczami, rękami i nogami.
Kobieta zrozumiała jego prośbę dopiero, kiedy powtórzył ją kolejny raz.
A gdy coś mu odpowiedziała, znów nie wiedział, o co chodzi. Było to dziwne, jak
gdyby wypowiedziane słowa staczały ze sobą walkę, w której on był jedynie
widzem, ponieważ bitwa rozgrywała się tylko w jego umyśle.
– Jeszcze nie można. Po południu porozmawia pan z doktorem Petrovici, on
powie, co może pan robić, a czego nie.
A potem żołnierz. Właściwie dwóch. Jeden w ciągu dnia, drugiego odkrył
podczas przebudzenia w nocy. Wchodzili rzadko, jedynie, by rzucić okiem,
wystarczająco jednak, aby go wystraszyć. Ich się nie wstydził, odczuł jednak
strach pochodzący prawdopodobnie jeszcze z dzieciństwa. Nie przypominał
sobie jasno, skąd mógł się on brać, zachował jedynie obraz tego, jak dziadek
pokazywał mu żołnierzy z garnizonu niedaleko wsi. Ale może ten strach nie
pochodził stamtąd, tylko z coraz wyraźniej rysującej się myśli, że są tutaj z jego
powodu. I że, co najważniejsze, nie znajdował dla tego żadnego wyjaśnienia.
Po południu w drugim dniu spędzonym w szpitalu w sposób świadomy,
nawet jeśli ten stan często przerywany był snem, Bruno Matei dokonał wysiłku,
aby zebrać myśli w chwili, gdy lekarz usiadł obok niego na krześle. Udało mu się
wypowiedzieć, z przerwami, inne dwa słowa, mające ze sobą związek:
– Gdzie jestem?
– W szpitalu Socola. Ale nie w… – lekarz uśmiechnął się, podnosząc prawą
dłoń do skroni i wykonując nią kilka obrotów z rozpostartymi palcami. – Jesteś
na Oddziale Neurochirurgii.
Nie zrozumiał, co lekarz ma na myśli, ale nie miał już siły na kolejne pytanie,
które pozwoliłoby mu zrozumieć odpowiedź. W jego miejsce z trudem wyszeptał
inne słowo.
– Dlaczego?
– Spadłeś – odpowiedział brodaty mężczyzna w białym kitlu, doktor
Petrovici, tak jak nazwała go salowa. – Nie przypominasz sobie? Spadłeś
z trzeciego piętra bloku. Byłeś tam z innymi więźniami, wzięli was do pracy na
budowie. To sobie przypominasz?
Bruno odpowiedziałby na to pytanie, odpowiedziałby, że nie, co wymagało
mniejszego wysiłku, tylko jedno słowo i do tego krótkie. Może nawet
wystarczyłby ruch głową. Pozostałe słowa doktora nie pozwoliły mu jednak
skupić się na pytaniu lekarza, oszałamiając go i powodując strach większy niż ten,
jaki odczułby, gdyby żołnierz, gdyby obaj żołnierze weszli nagle do
pomieszczenia. Lekarz nie zauważył tego jednak i nie otrzymawszy odpowiedzi,
mówił do niego dalej:
– To normalne, że od razu sobie wszystkiego nie przypominasz. Byłeś osiem
dni w śpiączce. A tutaj – mężczyzna obniżył głos, patrząc na drzwi – przywieźli
cię dopiero w ostatnich trzech dniach śpiączki. Szybciej byśmy cię wyciągnęli
z niej, gdyby przywieźli cię na czas, specjalizujemy się w takich przypadkach. Ale
pięć dni trzymali cię w więziennym szpitalu, jakby tam mogli coś zrobić… Ech –
uśmiechnął się – dobrze, że tu trafiłeś, prawda?
– Więzienie? – wybełkotał Bruno po kilku chwilach.
Było to słowo, które wraz ze słowem „więzień” zrozumiał wśród wielu innych
słów wypowiedzianych wcześniej przez mężczyznę.
– Jak to? – Oczy tamtego się zwęziły. – Przynajmniej to powinieneś sobie
przypominać. Z tego, co zrozumiałem, jesteś tam od dobrych paru lat. Nie
możesz nie wiedzieć…
Patrzył następnie przez kilka chwil na swojego pacjenta, jakby widział go po
raz pierwszy. Podniósł się z krzesła i nie spuszczając z niego oczu, podniósł rękę
do czoła, lekko nią poruszył, potarł skroń, potem znów usiadł.
– Co sobie przypominasz? – spytał. – Powiedz mi, jakie jest twoje ostatnie
wspomnienie, powiedz mi, co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz
o przeszłości.
Chciał zrobić przyjemność doktorowi Petrovici, który wydawał się tak
życzliwy i jednocześnie przejęty jego stanem. Chciał usiąść, żeby opowiedzieć,
bez względu na to, jak trudne byłoby to dla niego, o tamtym dniu na cmentarzu,
na pogrzebie babci. A właściwie o chwili po odejściu od grobu, kiedy ojciec
powiedział do mamy słowa, które on rozumiał bardzo dobrze nawet i teraz: Le
cose hanno preso la piega che volevi. Adesso ce ne possiamo andare. Non c’è piú
niente che mi trattenga qui. To chyba było jego ostatnie wspomnienie. Rozumiał
bardzo dobrze te słowa, ale jednocześnie wiedział, jeszcze zanim otworzył usta, że
nie będzie możliwe powtórzenie ich tamtemu.
– Jeszcze nie – doktor zatrzymał go, kiedy próbował się podnieść. – Na to
mamy czas. Powiedz mi, co sobie przypominasz. Wszystko jedno co, nawet jeżeli
jest to tylko okruch czy jakiś obraz. Ale niech to będzie ostatnie wspomnienie,
jakie masz w głowie.
Ostatnie? Nawet okruch?
– W pociągu. Ochy…
– Ochy?
– Włochy – powiedział. – Włochy.
I w pewnym sensie rozbawiło go to, w jakiej formie to słowo wyszło po raz
pierwszy z jego ust.
– Rok? Przypominasz sobie rok?
Odpowiedź nie zabrała mu dużo czasu. Lekko pokręcił głową, że nie.
– Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czy to było przed wojną, czy po
wojnie?
– W czasie wojny nie było mnie na świecie – pokręcił Bruno głową, wyraźnie
szepcząc słowa.
Albo przynajmniej tak chciał powiedzieć, jednak lekarz popatrzył na niego
zdziwiony i poprosił, żeby powtórzył. Słowa gromadziły się w głowie, ścieliły się
tam i zdecydowane wyruszały w kierunku ust, ale brzmiały inaczej, wystarczająco
inaczej, aby doktor powiedział ze zdziwieniem:
– Pytałem, czy to było przed wojną, czy po wojnie. Nie rozumiem, co
odpowiedziałeś.
Był przekonany, że udzielił prawidłowej odpowiedzi, słyszał swoją
wypowiedź i nie rozumiał zdziwienia lekarza. Znów poszukał słów, aby jeszcze
raz je uporządkować i wymówić. Wojna. W jego umyśle pojawiły się obrazy
garnizonu na skraju wsi i dziadka opowiadającego mu o Wielkiej Wojnie, od
której się wywinął, bo był już za stary na mobilizację. „Jak przyjdzie jeszcze jedna
– tak powiedział mu wtedy dziadek, po dziesięciu latach od zakończenia wojny –
wszystko zamieni się w proch. O tych, co ich tu widzisz, można powiedzieć, że
bawią się w wojsko. Ale jeśli jeszcze kiedyś będzie wojna, to ci spokojni, jak się
teraz wydają, będą ciąć bagnetami innych ludzi jak świnie. Nie ma nic gorszego
od wojny”. Stąd jego strach przed żołnierzami. Tym bardziej że teraz była mowa
o żołnierzach, którzy go pilnowali. Pilnowali go w jakimś szpitalu. Bo, jak
zrozumiał to, co powiedział mu lekarz, był więźniem, był w jakimś więzieniu…
Jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, co to znaczy. Ale nie. Wojna, tego słowa
szukał. Musiał odpowiedzieć lekarzowi, a nie pozwalać sobie na zanurzanie się
we wspomnieniach.
– W czasie wojny nie było mnie na świecie – jeszcze raz powiedział Bruno.
Lekarz kazał mu to powtórzyć jeszcze dwa razy. Nie mówili w tym samym
języku? Przecież wymawiał wyraźnie.
– Coś takiego jest niemożliwością – doktor w końcu pokręcił głową.
Po kilku chwilach milczenia dodał nowe pytania, które wszystkim oprócz
Brunona wydałyby się łatwe. Druga wojna, ostatnia? Czy przypominał sobie,
żeby był już na świecie podczas drugiej wojny?
Wymiana zdań przedłużała się. Bruno, aby zostać zrozumianym, musiał
powtarzać każdą odpowiedź, czasem nawet dwa czy trzy razy. A potem
zaskoczyły go własne słowa, bo powiedział doktorowi, że chce mu się spać. Nie
chciał zasypiać właśnie teraz, kiedy umysł przepełniały mu pytania, nie tylko od
lekarza, ale i te, które rodziły się w jego głowie. Jednak omdlenie, jakie nagle
poczuł, zmusiło go do wypowiedzenia tych właśnie słów, z obawy, że zapadnięcie
w sen spowoduje nagłe i bezwolne wycofanie się z rozmowy.
Trzeciego dnia już sam mógł się podnieść i usiąść. Z tej perspektywy pokój
szpitalny wydał mu się mniejszy. Miał też na tyle sił, by chodzić do łazienki.
Piątego dnia nie wstydził się już załatwiania potrzeb do wiadra, salowe przestały
go krępować. Inny wstyd zajął miejsce tamtego, kiedy wrócił z łazienki, a jeden
z pilnujących żołnierzy założył mu kajdanki i przykuł do brzegu łóżka.
Po pierwszej, tak trudnej, kolejne rozmowy z doktorem Petrovici stały się
łatwiejsze. Bruno lepiej rozumiał, co lekarz do niego mówi, i dokładniej
przekazywał własne myśli. Często jednak używał słów innych niż te, które chciał
wypowiedzieć, a doktor starał się go poprawiać, wymawiając prawidłową ich
wersję wtedy, gdy udało mu się zrozumieć sens odpowiedzi. Bruno dowiedział
się, że był więźniem i tutaj, w szpitalu, wciąż odbywał karę. Co prawda niczego
nie pamięta, ale nie powinien, jak mu to dobitnie powiedział mężczyzna w kitlu,
w żaden sposób się przeciwstawiać. Dla swojego dobra i dla dobra lekarza,
któremu też zależało, aby Bruno został w szpitalu jak najdłużej, ponieważ jego
choroba, jak mu powiedział, była niespotykana. Taka, o której lekarz dawno
temu czytał w jakimś czasopiśmie medycznym, jak przyznał, i którą z pewnością
należy leczyć. Dlatego Bruno powinien mu zaufać, a przede wszystkim pod
żadnym pozorem nie prowokować swoich strażników.
Sytuacja ta w większym stopniu była niewytłumaczalna dla Brunona niż dla
doktora. Policzyli razem – nie przypominał sobie niczego z ostatnich dwudziestu
lat. Tyle minęło od owego wyjazdu pociągiem do Włoch. Kolejna wojna, jeszcze
większa niż Wielka? Więzienie? Lata tam spędzone, z których nie przypomina
sobie absolutnie niczego? Wszystko wydawało mu się okrutną farsą, wymyśloną
przez jakichś bezlitosnych ludzi – i nawet tak sobie kilka razy pomyślał – czy
przypadkiem to, co się z nim dzieje, nie jest jakimś straszliwym żartem. Jednak
wszystkie wspomnienia, nawet te najnowsze, były stare. Czuł to, a nawet był
pewien, że tak jest, więc nie mogły być częścią jakiegoś niedorzecznego żartu.
Gdy zdał sobie z tego sprawę, pomyślał, że jest wariatem, bo innego wyjaśnienia
nie znajdował. Socola, szpital Socola w Rumunii. Ta nazwa, kojarząca się
z obłąkaniem, przychodziła mu do głowy gdzieś z dzieciństwa, może z lat
młodości, nie mógł jednak wyłuskać tego wspomnienia. Socola to szpital dla
pomyleńców, wiedział o tym, nawet nie zdając sobie sprawy skąd. A więc
zwariował, dlatego miał luki w pamięci, a kiedy wziął pod uwagę taki wariant, bał
się przyjmować lekarstwa. To pewnie z ich powodu, powiedział sobie, z powodu
leków nie mógł skoncentrować się wystarczająco mocno, aby przypomnieć sobie
cokolwiek innego poza dzieciństwem i początkiem młodości. Odmówił
pielęgniarce połknięcia tabletek. Wystarczyła jednak rozmowa z doktorem, by
znów zaczął je zażywać. Twarz lekarza nie kłamała, jego słowa nie mogły być
nieprawdziwe. Był w Jassach, w szpitalu Socola, który wszyscy znali jako dom
wariatów, ale leżał nie w części dla chorych psychicznie, tylko w zupełnie innym
pawilonie. Na Oddziale Neurochirurgii, jak mu to powiedział jeszcze na
początku. To normalne, że tu jest, bo neurochirurgia zajmuje się operacjami
mózgu, a on potrzebował takiej operacji po upadku. W przeciwnym razie
umarłby.
Rozpacz i strach z pierwszego tygodnia ukrył przed wszystkimi poza
doktorem Petrovici. Ukrył je zwłaszcza przed żołnierzami. A właściwie mówiąc,
nie żołnierzami, tylko strażnikami. Zaakceptował w końcu, że był pilnowanym
więźniem. Kiedy jednak pozostawał sam z doktorem, na prośbę którego na czas
rozmów zdejmowano Brunonowi kajdanki, nie krył już emocji. Pozwolił sobie
nawet na płacz przy doktorze. Mężczyzna w białym kitlu nie zabraniał mu tego,
przeciwnie, wycofywał się w dyskretnej ciszy i pozwalał, aby Bruno wraz ze łzami
pozbywał się wezbranego cierpienia.
Lekarz codziennie pytał go o nowe wspomnienia, zwłaszcza czy pojawiają się
późniejsze od tych o podróży pociągiem. Każdego dnia Bruno odkrywał nowe,
ale żadne z nich nie dotyczyło wydarzeń, które działy się w ciągu ostatnich
dwudziestu lat. Coraz więcej pamiętał z okresu dzieciństwa i młodości, przed
wyjazdem do Włoch. Dzień po dniu pierwszego z nich, lekarza, sytuacja ta coraz
bardziej dziwiła i intrygowała, a u drugiego, pacjenta, jego własna bezsilność
wywoływała coraz większe przygnębienie.
W trzecim tygodniu rana na głowie Brunona zagoiła się i zaczęła zabliźniać,
jednak ta, która powstała na duszy, z każdym dniem się powiększała,
pochłaniając zarówno nadzieję pacjenta, jak i lekarza. W ciemności tkwiły
wspomnienia z wojny i lat życia spędzonych nie wiadomo gdzie, los rodziców,
powrót do kraju…
Bruno cieszył się z obecności doktora Petrovici, który działał na niego kojąco.
Lekarz spędzał z nim dużo czasu, zadawał mnóstwo pytań, a jednocześnie sam
przychodził z odpowiedziami, którymi chciał uspokoić pacjenta. Samotny
więzień czekał na jego pojawienie się jak na zbawienie, na ulgę, którą tylko on,
doktor Petrovici, jedyny jego przyjaciel, mógł mu zaoferować.
Pod koniec trzeciego tygodnia pobytu w szpitalu doktor wszedł do pokoju
przygnębiony, przynosząc wiadomość, którą, jak mówił, taił od paru dni, lecz nie
mógł już dłużej tego robić. Wraz z poprawą zdrowia Bruno będzie musiał wrócić
do więzienia. Doktor czynił starania, jak wyznał, by pacjent w dalszym ciągu
pozostał w szpitalu na obserwacji. Wyjaśnił władzom szczegóły choroby. Zapytali
go jednak, czy leczył już podobną przypadłość, musiał więc odpowiedzieć
zgodnie z prawdą, że nigdy wcześniej nie spotkał się z takim przypadkiem.
Jedynie w artykule przeczytanym w trakcie studiów znalazł informacje
o podobnej chorobie, co mu wystarczało, aby uwierzyć Brunonowi, zwłaszcza że
przez cały czas go obserwował. Niestety, dla tych, którzy chcieli powrotu chorego
do więzienia, ten argument okazał się niewystarczający. Skonsultowali sprawę
z innym lekarzem, który stwierdził, że jego zdaniem pacjent udaje właśnie po to,
aby nie odbywać dalszej kary. Doktor Petrovici wiedział, że to nieprawda, ale
miał związane ręce.
– Przekonałem ich tylko, aby trzymali cię oddzielnie od reszty więźniów,
przynajmniej przez jakiś czas. I żeby pozwolili mi odwiedzać cię w celi… Oni nie
wiedzą, o co chodzi z twoją chorobą. Cholera, nawet ja bym nie wierzył, gdybym
nie miał cię tu na oku przez trzy tygodnie.
– Kiedy mnie zabierają? – zapytał Bruno.
Wiadomość nie była dla niego zaskoczeniem. Już w drugim tygodniu
w szpitalu pilnujący go w ciągu dnia strażnik rzucił ostrzegawczo, że kiedy będzie
już mógł poruszać się samodzielnie, czeka go powrót do „kolegów”. Strażnik też
pragnął wrócić do kolegów, tym bardziej że w jego przypadku chodziło o inne
znaczenie tego słowa. Bruno zrozumiałby jego zniecierpliwienie, gdyby miał czas
pomyśleć o tych różnych znaczeniach. Zapamiętał jednak tylko ostrzegawczy ton
i nowy strach przed powrotem do życia, którego nie pamiętał. Wiedział jednak,
że ten moment nadejdzie. Miał nadzieję, że będzie to jak najpóźniej, ale
i pewność, że jest to nieuchronne i kiedyś nastąpi.
Doktor Petrovici wzruszył bezradnie ramionami.
– Za kilka dni, tak mi powiedzieli. Zobaczyli, że możesz już swobodnie się
poruszać, więc… Gdybyś chociaż przy tym upadku złamał sobie jeszcze jakąś
kość – westchnął mężczyzna, pokazując na nogi swojego pacjenta.
Nawet jeśli to westchnienie nie było całkiem na miejscu, to nie tylko człowiek
w kitlu, do którego w ostatnich tygodniach tak się przywiązał, ale również Bruno
żałował w tym momencie tego, że pozostałe kości były mocniejsze od kości
czaszki, że jego upadek z trzeciego piętra okaleczył mu jedynie wspomnienia,
a nie jakąś kończynę, co mogłoby mu pomóc uniknąć, przynajmniej na jakiś czas,
powrotu do więzienia, miejsca tak bardzo obcego.
Czekali na niego całe popołudnie. Doktor Petrovici spóźniał się, a dwaj strażnicy
kolejny raz dzwonili ze szpitalnego telefonu, tłumacząc, dlaczego przewóz
więźnia tak się przeciąga.
Dopiero pod wieczór Bruno, już od kilku godzin ubrany w pasiak, na który
włożył szpitalny fartuch, poderwał się z łóżka, aby przywitać doktora.
– Byłbym zapomniał – wyjaśnił medyk.
– Już dwa razy ponaglali, żebyśmy wyjechali.
– Nie mówię o wyjeździe, tylko o tym – powiedział lekarz, podnosząc jakąś
torbę i pokazując ją Brunonowi. – Wiedziałem, że nie wyjedziecie wcześniej,
rozmawiałem z kim trzeba. Musiałem dać ci to sam… Zobacz, co mam tutaj.
Wsadził rękę do torby i z szerokim uśmiechem wyjął drewnianą marionetkę.
– No i co? – zapytał.
Poruszył lalką, trzymając ją za głowę, pozwolił, aby upadły sznurki, na końcu
których zwisało parę połączonych ze sobą deseczek, coś w rodzaju krzyża.
– Czy niczego ci to nie przypomina?
Bruno spojrzał uważnie. Głowa jakby zbyt duża w stosunku do reszty ciała,
twarz kukiełki w połowie zasłonięta czarną maską. Czarne pakuły wychodziły
spod długiego, zwężonego na końcu kapelusza. Ubrana była w dziwny biały strój,
koszulę i bufiaste spodnie spięte ozdobnymi klamerkami. W pasie brązowa
plecionka, chyba po to, żeby ubranko się nie odpięło, chociaż, jak zauważył, było
to zbędne, bo wykrojono je z jednego kawałka, tylko z wycięciem na szyję. Cóż
miał mu odpowiedzieć? Rozczarowanie, które dostrzegł na twarzy doktora po
wcześniejszym długim uśmiechu, wskazywało, że nie takiej reakcji lekarz
oczekiwał.
– Jest twoja, była wśród rzeczy, z którymi przyszedłeś do więzienia. Stanąłem
na głowie, żeby je odzyskać. Nie wiem, skąd są, nie wiem, co przedtem z nimi
robiłeś. Ja nie mam dostępu do takich informacji. A nawet gdybym miał, nie
mógłbym o nich z tobą rozmawiać. Każdy więzień ma trochę rzeczy osobistych,
takich sprzed pójścia do więzienia. Kiedy zauważyłem objawy twojej choroby,
poprosiłem o nie. Miałem nadzieję, że będę mógł dać ci je wcześniej, może by ci
to pomogło. Ale to trwało i nie umiem ci powiedzieć dlaczego. Dopiero wczoraj
w końcu otrzymałem potwierdzenie. A dziś musiałem się targować o nie,
rozmyślili się, mówili, że to oni ci dadzą. W końcu uzyskałem zezwolenie.
Miałem nadzieję, że te rzeczy chociaż trochę ci pomogą.
– Te rzeczy? – zapytał Bruno, wskazując na lalkę.
– A, przecież jest jeszcze coś. Byłbym zapomniał!
Podniósł rękę i zza pazuchy wyjął kawałek papieru. Wyciągnął go w kierunku
Brunona, ale tym razem na jego twarzy nie pojawił się uśmiech.
– Przypuszczam, że to też nic ci nie powie. Ale tu jest twój rękopis, żebyś
wiedział. Powiedzieli mi… Myślę, że wolno mi to powiedzieć. To kartka, którą
znaleźli podczas twojego aresztowania. Nie mogłem uzyskać więcej, dali mi tylko
to. Może ci w czymś pomoże. Czytałem, co tam napisałeś, to… Wiem, że trudno
ci jeszcze łączyć ze sobą litery, ale z czasem będziesz mógł to robić. Przeczytaj ten
tekst. Niesamowite jest to, co napisałeś. I zobaczysz, że ma związek z marionetką.
Bruno wziął kawałek papieru. W jednym rogu pieczątka. Kartka zapisana
pismem odręcznym. Nagromadzenie liter. Nie, nic mu nie mówiły.
W przeciwieństwie do chwili, kiedy otrzymał lalkę, teraz pozwolił sobie na
emocje. Nie zrozumiał nic, nie mógł przeczytać, co było tam napisane – ale myśl,
że sam to pisał, w przeszłym życiu ukrytym teraz w ciemności, była wystarczająca
do tego, aby ręka trzymająca papier drżała.
– Czy coś ci to mówi? – usłyszał, jak doktor Petrovici znów spytał
podenerwowanym głosem.
– Nie – odpowiedział Bruno. – Ale jeżeli to moje pismo… Mogę to
zachować?
– Oczywiście. Razem z marionetką – potwierdził doktor.
Włożył na powrót drewnianą lalkę do torby, w której ją przyniósł, i wyciągnął
rękę do Brunona.
– Obiecali mi, że będziesz je mógł trzymać w celi. Sam nie wiem, jak mi się to
udało, ale przekonałem ich. Może przypomnisz sobie więcej. Spróbuj odczytać tę
kartkę. To są twoje słowa, twoje myśli. W końcu muszą ci coś podpowiedzieć.
Kiedy weszli strażnicy, Bruno musiał oddać im torbę i kawałek papieru.
Najpierw zdjęli mu kajdanki z ręki przykutej do metalowej poręczy łóżka, potem
fartuch i znów go zakuli, tym razem za ręce ściągnięte w tył. Następnie, nie
zostawiając zbyt wiele czasu na pożegnanie z doktorem Petrovici, zaprowadzili
go na dziedziniec szpitala i wsadzili do małej furgonetki. Jechali niezbyt długo.
Przez całą drogę Bruno usiłował stłumić strach, wsłuchując się w warkot silnika
samochodu, dochodziły też do niego głosy ludzi z zewnątrz, dźwięki klaksonów
i krakanie wron. Gdy dotarli na miejsce, jeden ze strażników, uśmiechając się
kpiąco, powiedział mu, że w końcu wrócił do domu. Bruno nie odpowiedział ani
jednym słowem. Wysiadł na wąskim podwórku, otoczonym wysokim
betonowym murem z drutem kolczastym – podwórku, którego nigdy przedtem
nie widział.
21
Czasami zdarzały się chwile, gdy chciał iść do towarzysza Bojina, wybrać się
nawet do jego domu i wyznać mu wszystko. Którejś nocy, po długich godzinach
strawionych na bezsenności, gdy czuł, że oblewa go zimny pot, wstał
zdesperowany, mając już dość tych rozterek. Ściągnął piżamę i pośpiesznie się
ubrał. Dotarł jednak tylko do drzwi i drżąc cały, stał przy nich przez długie,
męczące minuty z dłonią zaciśniętą na klamce. Nie mógł tego zrobić, nie mógł
tego zrobić Elizie.
Zdarzały się chwile, kiedy przypominał sobie wszystkie kłamstwa wymyślane
przez swojego byłego przyjaciela i zmuszał się, aby go nienawidzić albo
przynajmniej głęboko nim pogardzać za to, co zrobił. Któregoś popołudnia
nawet usiadł przy stole i zaczął spisywać je na papierze. Numer jeden – los
subskrypcji krajowej. Numer dwa – śmierć rodziców podczas wojny. Numer trzy
– mieszkanie w domu przy ulicy Făinii. Numer cztery – praca, którą rzekomo
wykonywał przedtem w Jassach. Numer pięć… Chciał kontynuować, ale kłamstw
było zbyt wiele. W dodatku wiązały się ze sobą i trudno mu było ustawić je
w jakimś określonym porządku. W pewnym momencie nawet przestał odróżniać
je od prawdy. Wszystko, absolutnie wszystko było kłamstwem, nie tylko te słowa,
wymęczone i zapisane na skrawku papieru, rzuconym w końcu do kosza. Nie
mógł się już jednak buntować z powodu wymysłów Bojina, bo było ich tak wiele,
że powiązały się ze sobą w całość i razem tworzyły pewien rodzaj prawdy albo
przynajmniej brzmiały jak prawda wtedy, kiedy towarzysz Bojin przedstawiał je
jako wyjaśnienia.
Eliza czy towarzysz Bojin? Ostatnim argumentem, który Brunul stawiał przed
sobą we wszystkich chwilach okrutnej samotności i gonitwy myśli, było to, że
Eliza stała mu się jednak bliższa. Dzięki niej nie ogarniało go już początkowe
uczucie pustki czy nieokreślona tęsknota. Czuł wdzięczność, gdy zasypiał z myślą
o czasie z nią spędzonym. Obrazy wspólnych chwil zebrały się teraz w jedno,
niezbyt odległe wspomnienie, na które czasami jednak cieniem padała
świadomość, że kobieta też go okłamała. Myśl o ohydzie tej sytuacji nękała
Brunula. Jak mógł teraz wierzyć Elizie i być pewnym, że powiedziała mu całą
prawdę? A co, jeśli nigdy go nie kochała, a jedynie użyła do swoich celów tak, jak
w inny sposób wykorzystał go towarzysz Bojin? Wraz z postawieniem tego
pytania żal przybrał postać kolca o ostrym końcu. Czuł jednak, że Eliza jest mu
bliższa. Przynajmniej dlatego, że prowokowała pytania, które były przyczyną jego
przebudzenia, natomiast odpowiedzi na pytania związane z Bojinem sprawiały,
że cierpiał.
Eliza. Od feralnego dnia spotkania w kawalerce Brunul nie zdradził jej, że
towarzysz Bojin widział mapę, na której dostrzegł napisaną jej ręką nazwę
Naidăş. Eliza również nie wspominała już w rozmowach o tym spotkaniu. Był to
temat, który należało odłożyć, o którym ewentualnie porozmawiają kiedy indziej,
gdy nawet Naidăş pozostanie daleko, kiedy wszystko zamieni się we
wspomnienia wyprane z emocji.
Ponad tydzień po tamtej niedzieli, pod koniec dnia pracy, przekazano
Brunulowi wiadomość, że ktoś czeka na niego w baraku inżyniera. Była to Eliza,
która wylewnie uścisnęła go na przywitanie. Szeroki uśmiech, który przybrała, by
okazać przed pochmurnym kierownikiem, jak cieszy się ze spotkania, nie zdołał
ukryć przed Brunulem zaniepokojenia obecnego w jej spojrzeniu. Po kilku
minutach, kiedy Brunul oddał kombinezon roboczy i oddalili się parę metrów
dalej, gdzie nikt już nie mógł ich usłyszeć, Eliza, trzymając Brunula mocno za
ramię, wyjęczała wstrzymywane do tej pory słowa:
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że Bojin widział mapę?
Brunul zatrzymał się na chwilę, potem pozwolił, aby kobieta pociągnęła go
dalej, kontynuując coś, co miało wyglądać jedynie na spacer dwojga
zakochanych.
– Nic się nie stało – próbował odpowiedzieć, chociaż wiedział, że Elizy nie
mogły uspokoić takie słowa.
– Nic? Dzisiaj rozmawiałam z Bojinem dwie godziny w pokoju hotelowym,
w czasie pracy. Wystarczająco długo dla moich kolegów. Zdajesz sobie sprawę, co
oni sobie wyobrażali na mój temat, kiedy tyle czasu siedziałam z jakimś
mężczyzną w pokoju hotelowym? Nic, powiadasz. Przez te dwie godziny
wypytywał mnie o tysiące rzeczy związanych z tobą. Wystraszyłam się, że
zorientował się we wszystkim, co zaplanowaliśmy. Powiedział, że rozpoznał moje
pismo…
– Ja mu powiedziałem najpierw, że to moje pismo. Potem, że to pismo jakiejś
sprzedawczyni z księgarni. A właściwie, to on to powiedział, a ja na to
przystałem.
Było pochmurne popołudnie. Liczne stado wron krakało w locie nad nimi
i na niebie zbierały się ciężkie, nisko wiszące chmury, choć powietrze wciąż było
ciepłe jak na początek października. Z czoła Elizy ściekała strużka potu, może
z powodu tego dusznego powietrza, a może przez nagromadzone w ciągu dnia
emocje, które teraz z siebie wyrzucała. Zatrzymała się, wyjęła z torebki
chusteczkę, długo trzymała ją przy czole, a potem przez chwilę wachlowała się
nią. Odzyskała oddech i dopiero wtedy zaczęła mówić:
– Przyznałam mu się, że to moje pismo.
– Proszę?!
– Nie miałam wyjścia. – Popatrzyła na Brunula z wyrzutem. – Nic mi nie
powiedziałeś. Nie wiedziałam, o czym rozmawialiście. Ale może to i lepiej, tak
sobie teraz myślę… Lepiej, że to powiedziałam. Sprawy teraz sensowniej wiążą się
ze sobą.
– Jak mogą się lepiej wiązać?
– Powiedziałam mu, że przyszedłeś do mnie z tą mapą. Że chciałeś
dowiedzieć się, którędy uciekałeś pierwszy raz. No dobrze, nie pierwszy raz, tylko
którędy oni powiedzieli ci, że niby uciekałeś. Potem powiedziałam mu, że to ja
narysowałam ci na mapie to miejsce, że znam je od jednego z moich kuzynów.
To jest rzeczywiście prawda – westchnęła. – Musiałam mu jeszcze wytłumaczyć,
jak to jest z tym moim kuzynem… W końcu go przekonałam. Ale boję się, że
możemy mieć z tego powodu duże problemy. Bardzo duże.
Smętnie pokiwała głową, widząc zmieszaną minę Brunula.
– W pewnym sensie odkryłam przed nim… albo przynajmniej dałam mu
parę sugestii.
Ich plan. Jej plan. Szli drogą w stronę Czerwonego Mostu, a potem uliczkami
zabudowanymi malutkimi, starymi domkami, których podwórka nie wyglądały
jak miejskie. Pełne były ptactwa i otumanionych psów wychodzących przez
dziury w drewnianych płotach i natychmiast wycofujących się, aby zza
ogrodzenia móc szczekać do woli na dwoje intruzów. Po drodze Eliza po raz
pierwszy szczegółowo opowiedziała swój plan. Ich plan.
Najpierw przedstawiła swoją rodzinną wioskę na Bukowinie. Brunul
zatrzymał się na chwilę, bo zdał sobie sprawę, że nigdy do tej pory nie rozmawiali
o przeszłości Elizy. Wstydził się chyba pytać o jej osobiste sprawy, zwłaszcza że
jego własna historia była tak pokręcona i wciąż w znacznym stopniu zanurzona
w mroku niepamięci. Odkąd się poznali, Eliza powiedziała mu dwa, może trzy
razy, że wyjeżdża „na wieś, do swoich”, a jego za każdym razem zadowalało to
wyjaśnienie i nie potrzebował szczegółów.
Ruszyli dalej. Między gdakaniem kur a szczekaniem psów opowiedziała mu
o kuzynie, z którym spędziła dzieciństwo i z którym była kiedyś bardzo związana.
Sprawy się jednak zmieniły, tak samo jak czasy. Eliza przyjechała do Jassów,
a kuzyn przeprowadził się do Timiszoary, gdzie znalazł pracę w fabryce cukru.
Od tej pory widywali się jedynie raz lub dwa razy do roku na wsi, kiedy każde
z nich odwiedzało rodziców. Spędzali wspólnie z rodziną Wielkanoc albo
odpusty. Jakiś czas temu kuzyn, po wypiciu paru kieliszków, przyznał się jej do
czegoś, co dobrze zapamiętała. Zamierzał uciec z kraju z dwoma przyjaciółmi.
Ustalili, że właśnie w Naidăş przejdą granicę. Mieli opracowany plan, kuzyn
obudzony nawet w nocy mógł powiedzieć, którędy będą szli i co będą robili.
Ostatecznie jednak zrezygnował z pomysłu. Powiedział jej – w ostatnim dniu,
chwilę przed ucieczką, że serce mu nie pozwala. Musiałby oderwać się od
rodziny, zapomnieć o Wielkanocy, wspólnych świętach. Nie dałby rady tego
zrobić. Miał wszystko przygotowane, ale w dniu wyjazdu zawiadomił przyjaciół,
że zostaje. Tamci jednak przeszli granicę. Naidăş nadawało się do tego i udało się
im bez problemów. Kuzyn dowiedział się nieco później, od innych członków
rodziny, którymi zainteresowała się bezpieka, że ostatecznie ucieczka tych dwóch
nie powiodła się, bo złapali ich Serbowie i związanych odesłali z powrotem przez
granicę, a w Rumunii trafili do więzienia. Pierwszym błędem w ich planie było to,
że przyznali się, że są Rumunami. W dodatku nie mieli nikogo, kto wyciągnąłby
ich z Jugosławii. To był drugi błąd, największy. Taki, którego ona, Eliza, i on,
Brunul, nie popełnią, bo Brunul ma kogoś we Włoszech. I to nie byle kogo, tylko
własną matkę, która jest chyba osobą wpływową, skoro prowadzi interesy. Może
więc wyciągnąć ich z Jugosławii i rozwiązać wszystkie problemy. Najważniejsze
to przekroczyć granicę, a Naidăş nadawał się do tego najlepiej. Kuzyn, z którym
Eliza spotkała się kilka miesięcy temu na wsi, obiecał jej pomóc w ucieczce. Plan
był prosty, w momencie, w którym się zdecydują, miała zadzwonić. Bez
szczegółów, bo te już ustalili. Tylko telefon, że przyjeżdżają do niego, do
Timiszoary. A tam wszystko ma już pójść zgodnie z planem. Nie mówiła tego
Brunulowi do tej pory, żeby go dodatkowo nie obciążać. Żeby nie przysparzać
mu zmartwień. Ona miała zająć się wszystkim. Przecież ustalili, że ma zostawić
wszystko na jej głowie, prawda?
Słuchając Elizy, Brunul dostrzegł, że znaleźli się obok Pałacu Kultury. Nie
zauważył nawet momentu, kiedy kwakanie i szczekanie zastąpił hałas miasta.
– I opowiedziałaś to wszystko Bojinowi? Dlaczego? – zapytał Brunul pod
koniec długiego wyjaśnienia.
– Oczywiście, że nie powiedziałam mu wszystkiego. Musiałam mu jednak
powiedzieć, że dowiedziałam się o Naidăş od mojego kuzyna. Musiałam oddalić
jego podejrzenia, prawda? I nie powiedziałam mu, że mój kuzyn chciał uciec,
tylko po prostu, że zna to miejsce, że słyszał tam, w Timiszoarze, o ludziach,
którzy przekraczali granicę w Naidăş. Nie opowiedziałam mu tego, co teraz tobie.
Ale musisz wiedzieć, że żadne kłamstwo nie jest dobre, jeżeli nie opiera się
przynajmniej w połowie na prawdzie… Problem polega na tym, że zwróciłam
jego uwagę na to. Myślę jednak, że tak naprawdę to nie ja to zrobiłam, tylko ty,
kiedy pozwoliłeś mu zobaczyć mapę.
Brunul wzruszył ramionami, w połowie przepraszając, a w połowie
denerwując się tym zarzutem. Nie odezwał się, bo jej wzrok nie oskarżał go,
a nawet przez chwilę wydawało mu się, że rozpoznaje uczucia, które nie tak
dawno kobieta wyznała mu kilkakrotnie.
– Teraz musimy się spieszyć – powiedziała Eliza.
Brunul spojrzał w niebo. Ponure chmury zawisły nisko nad ziemią, zaczynało
się ściemniać, a kilka odległych błyskawic, którym jednak nie towarzyszyły
jeszcze grzmoty, ostrzegało ich przed zbliżającą się ulewą. Przyspieszyli.
– Nie od razu – uśmiechnęła się Eliza, również patrząc na pochmurne niebo.
– To znaczy, teraz musimy pędzić, bo inaczej zmokniemy. Nie mam przy sobie
parasola. Ale mówiłam o czymś innym…
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc, o czym mówi.
– Z wyjazdem – wyjaśniła. – Musimy spieszyć się z wyjazdem. Jest już
październik. Nie możemy przejść granicy po śniegu, zobaczyliby nasze ślady
i natychmiast złapali. A poza tym dalibyśmy za dużo czasu do myślenia Bojinowi.
Już zwróciliśmy jego uwagę. Jak jeszcze się opóźnimy, sprawy mogą się strasznie
skomplikować. Dwa tygodnie, najdalej trzy – dodała po przerwie. – Ja bym nawet
wolała jeszcze wcześniej. W każdym jednak razie musi to być w październiku.
Brunul kontynuował szybki marsz. Zwiększył prędkość kroków, ciągnąc za
sobą Elizę, co dla niej oznaczało prawie bieg. Długie milczenie, szybkie kroki na
chodniku, częstsze i coraz głębsze oddechy.
Kiedy zbliżyli się do przystanku, Brunul zdjął rękę z ramienia Elizy i podbiegł
do tramwaju, by przytrzymać jej drzwi. Uczepiona wyciągniętej ręki Brunula
zdążyła wsiąść do środka. Dopiero kiedy usiedli, Brunul zdał sobie sprawę, że jej
słowa, mimo pośpiechu i biegu, nie przepadły, lecz wciąż brzmiały w jego uszach
jak gong. Jadąc tramwajem, miał głupią nadzieję, że może słowa Elizy zostały
jednak gdzieś na zewnątrz i wraz z deszczem spłynęły rynsztokami, załomami
ulic, do kanałów.
Dwa tygodnie. Najdalej trzy.
– Musiałeś coś zrobić. Na pewno jesteś winny, człowieku, nie biadol mi tu jak
jakiś Dona Siminică. Nikt by cię nie zamknął za nic. Ale ważne jest, żebyś myślał,
co będziesz robił teraz. To znaczy, żebyś dojrzał perspektywę.
Perspektywa… Od wielu miesięcy wciąż ta sama – kilka metrów
kwadratowych powierzchni, czarne, zimne mury, dwie prycze, jedna zajęta przez
niego, druga wolna. I nikogo, z kim można by porozmawiać. Od momentu, gdy
Bruno wyszedł ze szpitala, doktor Petrovici odwiedził go tylko trzy razy. Na
pytanie zdesperowanego więźnia, dlaczego nie przychodzi częściej, odpowiedział,
że chciałby, ale to nie zależy od niego, a Bruno nie miał powodu, by mu nie
wierzyć. Odkąd stał się więźniem, a właściwie odkąd stał się nim na nowo,
wszystko było utajnione. I, co więcej – zabronione. Jeżeli Brunonowi wciąż
stawiano nowe przeszkody, dlaczego nie miałby wierzyć, że i doktorowi
odmówiono częstszych wizyt? Fizycznie Bruno był zdrowy – tłumaczył doktor
Petrovici. Inaczej wyglądałaby sytuacja, gdyby mógł zaświadczyć, że Bruno jest
chory, jednak z fizycznego punktu widzenia nie było żadnego problemu.
Natomiast jeżeli chodzi o pamięć… Podczas trzeciej i ostatniej wizyty doktor
szepnął Brunonowi, że właściwie nikt nie wierzy mu do końca. Wszyscy byli
przekonani, że więzień udaje, aby uniknąć reszty kary.
A teraz siedział przed nim ten tęższy, dojrzały już mężczyzna. „Mam czter’ści
cztery lata – powiedział na wstępie – i w życiu jeszcze nie widziałem kogoś, kto
nie ma wspomnień, no w ogóle. Jakbyś był jakimś starcem. Nie powiem, podobne
rzeczy się zdarzają – starzy czasem tracą pamięć, co zrobić, taki los człowieka. Ale
żebyś nic a nic nie pamiętał? Absolutnie nic z dokładnie dwudziestu lat? Słowo
honoru, o czymś takim w życiu nie słyszałem”.
Przedstawiając się, powiedział, że jest z partii. Nie podał jednak z jakiej. Nie
wyjaśnił również, co za interes miałaby jego partia do niego, więźnia, który nie
ma pojęcia, dlaczego tu jest. W sumie jednak przybyły nie wyglądał na
partyjnego. Wspomnienie z dzieciństwa, wizyta jakichś ludzi we wsi, chyba od
liberałów. A może od ludowców, nieważne. Kapelusze, wyprasowane na kant
spodnie od garnituru. Jeden z nich wszedł na podwórko i zaczął podlizywać się
dziadkom, a potem Bruno zauważył, jak jego towarzysz kładzie na werandzie
torbę wypełnioną po brzegi wiktuałami: kiełbaski wieprzowe, czerwone jabłka,
ser, jajka i inne rzeczy, potem się okazało. Goście po prostu zostawili torbę
i poszli. Dziadek spostrzegł ją, gdy odjechali. Wpadł we wściekłość i kopniakiem
wysypał wszystko na podwórko. Wtedy Bruno dowiedział się, co było w środku.
Dziadek krzyczał do babci: „Czy oni myślą, że jestem jakimś żebrakiem? Mnie,
najlepszemu gospodarzowi we wsi, przywieźli jałmużnę?”. Taki obraz polityka
Bruno przypominał sobie z dzieciństwa – człowieka o przymilnym głosie,
w wyprasowanych na kant spodniach od garnituru i w kapeluszu na głowie.
Jednak ten, który wszedł do celi, był ubrany zwyczajnie i nie miał kapelusza.
Spodnie bez kantu. Sweter o kolorze trudno rozpoznawalnym w słabym świetle.
Okrągła, przyjazna twarz. Zaczerwienione, świeżo ogolone policzki, małe oczy
pod krzaczastymi, rozwichrzonymi brwiami. Postępująca łysina. Krótkie włosy
między zakolami wyglądały jak przylepiony do głowy brązowawy kawałek skóry.
– Bojin Dumitru – przedstawił się. – Możesz na mnie mówić towarzysz Bojin.
– Mrugnął jeszcze bardziej przyjacielsko.
– Bruno Matei – odpowiedział tak, jak w dzieciństwie uczył go tata, najpierw
imię, potem nazwisko.
– Tak, wiem – powiedział Bojin Dumitru. – Jak tu szedłem, to nawet sobie
myślałem: Bruno, Bruno, co to za imię. Z tego, co wiem, pochodzi z włoskiego.
Teraz ciebie widzę i można powiedzieć, że jesteś trochę brunatny. A skoro jesteś
brunatny, to tak cię będę, człowieku, nazywał. Brun. Brunatny. Brunul. Bo
przecież jesteśmy w Rumunii.
Znali się od dwóch godzin, i rozmawiali o wszystkim, jednak nie o tym, co
interesowało Brunona. Ile miał tu jeszcze siedzieć? Dlaczego był zamknięty? Nie
mogąc z nikim porozmawiać, odchodził od zmysłów między tymi murami. Do
szału doprowadzała go zwłaszcza myśl, że niczego sobie nie przypomina. Mijały
miesiące, a on wciąż nie pamiętał. Najbardziej męczyło go pytanie, za co został
skazany, ale strażnicy nie chcieli na nie odpowiedzieć. Nikt nie chciał. Bruno był
pewien, że jedynie doktor Petrovici odpowiedziałby. Dostał jednak zakaz. Jasno
dał do zrozumienia, że miał zakaz rozmawiania o wszystkim, co nie dotyczyło
stanu zdrowia pacjenta. Ale dlaczego był zamknięty?
– Musiałeś coś zrobić. Na pewno jesteś winny, człowieku, nie biadol mi tu jak
jakiś Dona Siminică. Nikt by cię nie zamknął za nic. Ale ważne jest, żebyś myślał,
co będziesz robił teraz. To znaczy, żebyś dojrzał perspektywę. No, ale popatrz, nie
jest tak najgorzej, widzę, że dali ci lalkę, nie jesteś całkiem sam, prawda? Gdybyś
wiedział, jak inni siedzą w więzieniach… Ty masz dobrze, nikt ci nie każe
pracować, nikt nie przeszkadza. Siedzisz sam w celi, masz gdzie spać, masz co
jeść. Musisz tylko pomyśleć. Wykonać wysiłek i pomyśleć o tych dwudziestu
latach, o których mówisz, że niczego sobie z nich nie przypominasz.
Bojin Dumitru zrobił przerwę, wziął do ręki drewnianą lalkę i lekko nią
potrząsnął.
– Ehej, Brunul, są ludzie, którzy oddaliby wszystko, żeby się z tobą zamienić.
No dobrze, może nie ci z zewnątrz, bo tam żyjemy teraz w innych czasach,
zupełnie innych niż te, które sobie przypominasz. Na zewnątrz człowiek zaczyna
dobrze żyć. Mówię o tych, co są tutaj, w środku… Ilu by chciało się z tobą
zamienić, ehej!
Po ponad dwóch godzinach rozmowy towarzysz Bojin poszedł, zostawiając
po sobie jedynie pytania. Wiele pytań, które w innej sytuacji być może byłyby
jeszcze bardziej męczące, na szczęście obiecał, że spotkają się ponownie, nawet
już niedługo, i że będą się widywali dość często. W tym dniu Bruno poczuł się
lepiej. Nie rozpaczał i nie tulił lalki w ramionach. Już nie powtarzał w obsesyjny
sposób tekstu wyuczonego na pamięć z kawałka papieru podarowanego mu przez
doktora Petrovici przy wyjściu ze szpitala.
Od pierwszego dnia zamknięcia w celi z dużym wysiłkiem czytał literę za
literą, słowo za słowem, zdanie za zdaniem. „Każda marionetka ma duszę. Tylko
trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje się wewnątrz, prawdopodobnie tak samo
jak u ludzi. Z pewnością jednak są i tacy, którzy będą chcieli nadać duszy inną
nazwę, a zatem nazwijmy ją może środkiem ciężkości. Każdy ruch marionetki
opiera się na…” Z początku wypowiadał te słowa, nie rozumiejąc ich sensu,
próbując jednak desperacko wyjaśnić sobie, jak to możliwe, że tekst napisany, jak
mu powiedziano, przez niego, nic mu już nie mówi. Przecież to jego myśli, ale
umysł za nic w świecie nie chciał tego zrozumieć. Wkrótce nauczył się
wszystkiego na pamięć. Powtarzał słowa setki razy, powtarzał je nawet
w bezsenne noce. Teraz jednak, po pierwszej wizycie człowieka „z partii”, nie czuł
już potrzeby zagadywania samotności jakimiś pozbawionymi sensu słowami,
wypowiadanymi do siebie lub do leżącej obok lalki. Podobał mu się ten człowiek,
ponieważ oprócz pytań, które przyniosła jego wizyta, zostawił za sobą
wspomnienie życzliwej, uśmiechniętej twarzy, a przede wszystkim nadzieję na
przyszłe spotkania, które zmniejszą samotność Brunona. A nawet nadzieję na
kilka odpowiedzi.
Bruno Matei, Brunul, po pierwszym spotkaniu z Bojinem Dumitru spał
dobrze. Zanim jednak zasnął, długo rozmyślał nad Bojinową „perspektywą”.
*
Perspektywa poszerzała się w kolejnych tygodniach i miesiącach. Nie dotyczyła
jednak przeszłości, co mocno trapiło Brunona. Może czyhały w niej ukryte
niebezpieczeństwa, choć zapewne odnalazłby także piękne chwile. Przeszłość nie
była jednak tematem rozmów Brunona z towarzyszem Bojinem, który dotrzymał
słowa i odwiedzał go często, czasami nawet trzy razy w tygodniu. Tematem ich
rozmów była teraźniejszość, rzeczywistość poza więzienną celą. I nawet od czasu
do czasu przyszłość.
Życie za murami więzienia, jak stopniowo dowiadywał się Bruno Matei –
Brunul, nie miało już nic wspólnego z tym fragmentem przeszłości, pierwszymi
szesnastoma latami życia, które pamiętał. Po drugiej wojnie światowej, o wiele
surowszej niż pierwsza, po pokonaniu Niemców z pomocą Armii Czerwonej,
sytuacja w kraju zmieniła się w diametralny sposób. Dokonała się rewolucja
ludowa, która obaliła ciemiężców z królem Michałem na czele i ostatecznie
zwyciężyła nad burżuazją pijącą krew ludu. Wszystkie wrogie elementy zostały
wyeliminowane, tak jak chwasty z kukurydzy, kiedy wzrasta i jest niezdolna do
przetrwania o własnych siłach. Teraz, dzięki rewolucji ludowej, kukurydza rośnie
dorodnie, błyszczy w słońcu i daje wielkie, pożywne kolby, na które przecież ten
kraj zasługuje. Wszystko się zmieniło, wszystko! Chłopi nie byli już zależni od
panów czy kułaków. Mieli swoją ziemię, którą większość jednak zdecydowała się
oddać do spółdzielni lub kolektywizacji. Kolektywizacja oznaczała, że cała ziemia
stawała się państwowa, ale państwo było ich, chłopów, ludzi pracy, a więc ziemia
państwa była jednocześnie ich wspólną ziemią. I rzecz najważniejsza – samo
państwo się zmieniło. Nie było już wiecznie kłócących się partii, które chciały
rozkraść dla siebie jak najwięcej. Nie było też króla żyjącego na koszt biedaków
i robiącego, co mu się podoba. Istniała jedna partia – partia robotnicza,
kierowana przez ludzi pracy. Raj, który kiedyś obiecywali popi, by otumaniać
wiernych, tworzony był teraz na Ziemi przez ludzi. Jak powiedział towarzysz
Bojin, zamiast raju po śmierci, stworzonego z kłamliwych mrzonek, lepszy jest
raj doczesny, wypracowany, a nie wymodlony, rosnący naokoło jak okiem
sięgnąć.
Nawet jeśli Bruno nie rozumiał wszystkiego, a wiele słów było dla niego
obcych, to, co usłyszał, tworzyło w jego umyśle pełne światła, niekiedy wręcz
oszałamiające, słoneczne i radosne obrazy, napełniające go otuchą. Poczuł tak
silną pasję życia, że miał kłopoty z zaśnięciem, zwłaszcza gdy owładnięty nowym,
wywołującym dreszcze uczuciem zastanawiał się, jak będzie wyglądało jego życie
po wyjściu na wolność. Ośmielany przez towarzysza Bojina, marzył o tym coraz
odważniej. Towarzysz nie podał mu wprawdzie dokładnego terminu zwolnienia,
ale powiedział, że jeśli sprawy potoczą się dobrze, wkrótce opuści więzienie i sam
będzie mógł doświadczyć raju na zewnątrz, żyjąc w nim wraz z całym
społeczeństwem.
Jeśli sprawy potoczą się dobrze – to był jedyny problem. Towarzysz Bojin nie
rozwinął tej myśli i nie doprecyzował, w jaki sposób miałoby to nastąpić. Bruno
czuł jednak, że stanie się to dzięki pomocy tego właśnie przyjaznego człowieka
o zaczerwienionych policzkach i krzaczastych brwiach. Żywił wobec niego trudne
do zdefiniowania uczucia, tym bardziej że nigdy wcześniej takich nie poznał,
choć wydawało mu się czasem, że przypominają to, co w dzieciństwie czuł do
dziadka. Towarzysz Bojin sprawiał wrażenie, jakby cały świat poruszał się
w momencie, kiedy i on się porusza, jakby powietrze nabierało świeżości, kiedy
on wchodzi do celi, że jedno jego słowo wystarcza, aby w świetle małego okna
czarne mury jaśniały i mieniły się radosnymi barwami. Towarzysz Bojin dawał
Brunonowi pewność i wiele, wiele nadziei.
Coraz rzadziej zdarzały się Brunonowi momenty rozpaczy. To prawda,
jeszcze się pojawiały, zwłaszcza wtedy, gdy wizyty opóźniały się lub kiedy
naburmuszeni strażnicy nie skąpili mu nieprzyjemnych odzywek. W dalszym
ciągu zabraniano mu wyjścia na dwór, w celi musiał zarówno jeść, jak i załatwiać
się do drewnianego cebrzyka, który cuchnął nawet po umyciu. Dojmujący
smutek ogarniał jednak Brunona coraz rzadziej. I nawet wtedy znajdował
pocieszenie również dzięki towarzyszowi Bojinowi, a właściwie dzięki temu, że
jego przyjaciel tchnął życie w drewnianą lalkę. W trakcie jednego ze spotkań
nadał jej imię. Rzecz bezimienna, nawet jeżeli się do niej przytulasz czy jako
niemy świadek pomaga ci przy wypowiadaniu słów ze skrawka papieru, pozostaje
martwym przedmiotem. Co innego, jeśli ma własne imię. A towarzysz Bojin
nadał je marionetce. Wziął ją do ręki, chwilę popatrzył i powiedział: „Kiedy
byłem młodszy, może nawet kiedy byłem dzieckiem, dokładnie nie pamiętam,
wybrałem się na jarmark. I widziałem przedstawienie z takimi właśnie lalkami.
To już było dawno, ale przypominam sobie ich imiona. Na lalkę dziewczynę
mówili Marynia, a na chłopaka – takiego jak ten twój – mówili Bazylek. Nie
zapamiętałbym pewnie, ale potem nie raz słyszałem jeszcze te imiona
w teatrzykach lalkowych. Teraz już nie jest tak jak kiedyś, lalki nie jeżdżą utytłane
w błocie po jarmarkach. Teraz utworzono teatry lalkowe, wiesz? W każdym razie
Bazylek to jest dobre imię dla drewnianej lalki”.
Bazylek. Po otrzymaniu imienia lalka zaczęła go słuchać. Oczywiście nie
mogła mówić ani otwierać drewnianych ust, ale wystarczyło nadanie jej imienia,
aby Bazylek stał się uważny, aby można mu było zadawać pytania, na które
znajdował odpowiedzi, nawet jeśli wyrażane były przez pochylenie głowy albo
ruch ramion. Wystarczyło imię – i Bazylek współczuł w chwilach rozpaczy,
pomagał i rozumiał, a nawet lepiej niż Brunul pojął przemowę odczytaną ze
skrawka papieru. Bazylek zastępował towarzysza Bojina podczas jego
nieobecności, aż od pewnego momentu z ciemnej celi, zamiast krzyków rozpaczy
i szaleńczych wołań, do których zdążyli przywyknąć strażnicy, zaczął dobiegać do
ich uszu szept regularnych rozmów, a czasami nawet ożywione dyskusje
i opowieści. Bruno odzyskiwał je teraz z pamięci sprzed okresu ciemności
i przekazywał słuchającemu go sumiennie Bazylkowi. Bazylkowi uczącemu się
poprzez słuchanie.
Niekiedy towarzysz Bojin przynosił gazety. „Iskra”, „Płomień Jassów”. Czytał
je więźniowi i udowadniał, że nie tylko on jako przedstawiciel partii widzi wokół
siebie raj na Ziemi, ale że jest on udziałem innych ludzi. Wszystkich ludzi.
Towarzysz czytał opublikowane w gazetach listy, w których czytelnicy dziękowali
z całego serca partii za wspaniałe osiągnięcia ostatnich lat i za radykalną zmianę
warunków pracy i życia. O tych osiągnięciach czytał najchętniej: nowe linie
kolejowe, wspólny wysiłek w celu ich zelektryfikowania, entuzjastyczne
przekraczanie planów produkcyjnych w różnych przedsiębiorstwach, budowa
nowych mieszkań dla ludzi pracy, wznoszenie domów kultury na wsiach w celu
krzewienia oświaty i duchowego podniesienia mas chłopskich, parki
wypoczynku, polikliniki, szpitale. Wielkie perspektywy.
Najbardziej jednak lubił towarzysz Bojin czytać Brunulowi – tak zaczął na
niego mówić bez przypominania o starym imieniu – o zdobyczach technicznych
nowego świata. Z rozkoszą, podkreślaną jeszcze entuzjastycznymi okrzykami,
czytał każdy artykuł opisujący jakiś wynalazek czy sukces, zwłaszcza naukowców
w ZSRR, bo ten olbrzymi kraj, przyjaciel Rumunii, przewodził wszystkim
drogom w kierunku przyszłości. Brunul dowiedział się w ten sposób
o samochodzie roku dwutysięcznego, chociaż nie do końca miał pojęcie
o samochodzie teraźniejszości, ponieważ z dzieciństwa pamiętał jedynie kilka
modeli. Wraz z przyjacielem cieszył się jednak, że w roku dwutysięcznym połowa
samochodów będzie miała silniki atomowe, natomiast druga – elektryczne. Tak
jak towarzysz Bojin, Bruno uśmiechał się szeroko, kiedy słuchał fragmentu
opisującego rozciągnięte pod olbrzymimi autostradami kable elektryczne, przez
które będą krążyć prądy wysokiej częstotliwości. Koncentrował się, aby móc
wyobrazić sobie, jak będą jeździć po takich drogach samochody, dając się nieść
przyspieszonemu rytmowi głosu towarzysza Bojina: „Specjalne urządzenie
z anteną umieszczone pod podłogą samochodu przejmie energię pola
elektromagnetycznego utworzonego wokół kabla. De facto kabel pod autostradą
jest nadajnikiem z anteną, a silnik samochodu jest odbiornikiem. Przejęta przez
odbiornik energia pola wysokiej częstotliwości zamieni się w prąd stały,
poruszający silnik umieszczony wprost nad kołami. Podróże takimi
samochodami będą całkowicie bezpieczne, ich prowadzenie będzie
zautomatyzowane i podróżny w krótkim czasie dojedzie do celu”. Raj roku
dwutysięcznego jawił się w sposób o wiele bardziej spektakularny niż ten z tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego ósmego, w który wkroczyli, kiedy towarzysz Bojin
zaczął lekturę. Nawet jeżeli Brunul nie rozumiał wszystkich szczegółów tak, jak
rozumiał je jego przyjaciel, zaczął jednak sumować w myśli swoje prawie
trzydzieści siedem lat i czterdzieści dwa lata, czyli tyle, ile dzieliło ich od
obiecanego raju, i ucieszył się, że mimo długiego oczekiwania istniały szanse, że
na starość doświadczy tych zdobyczy i na pewno do tej pory zapomni
o smutnych chwilach przeżywanych teraz.
Żyjąc wizjami raju przyszłości, Brunul odczuwał także silną potrzebę
poznania raju znacznie bliższego, z którego od dobrych kilku miesięcy
przychodził z wizytami towarzysz Bojin. Kiedy wiosną przyjaciel wszedł do celi
z długo goszczącym na twarzy szerokim uśmiechem, przekazując mu w końcu
wyczekiwaną wiadomość, Brunula opanowało tak mocne oszołomienie, że przez
kilka chwil nie mógł normalnie oddychać. Przyjaciel pomagający mu tak bardzo
w ostatnich miesiącach złapał go za ramiona i najpierw potrząsnął, a potem
podtrzymał, chroniąc przed osunięciem się na ziemię. Dopiero wtedy Brunulowi
udało się pokonać miękkość kolan i powrócić do równowagi.
Nie czekał na nich na dworcu, Eliza miała tylko jego adres zapisany na kartce.
Kuzyn Ticu. Nie ośmielił się ryzykować, wyjaśniła Brunulowi. On zostawał,
dlaczego więc miał ryzykować i przychodzić na dworzec, po co ktoś miałby
widzieć ich razem? I tak wystawiał się na niebezpieczeństwo, przyjmując ich na
nocleg w swoim domu.
Sobotnia noc, dwudziestego czwartego października, dworzec w Timiszoarze.
Opuścili Jassy ponad dobę wcześniej. Droga dłużyła się Brunulowi
niemiłosiernie. Mimo nalegania Elizy nawet nie zmrużył oka. Pośpieszny sześćset
cztery, wyjazd z dworca o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, trasa przez
Tecuci, Buzău, Ploeszti Południowe, Bukareszt Północny, przyjazd do Bukaresztu
o szóstej trzydzieści. Bilety kupione jedynie do Bukaresztu. Słowo „ryzyko”
używane prawie w każdym zdaniu przez Elizę. Dlaczego mieliby ryzykować? Gdy
ktoś zorientuje się, że ich nie ma, to pomyśli, że pojechali do Bukaresztu. Nie
dalej, jedynie do Bukaresztu. Będzie to problem, bo przecież Bukareszt nie leży
na Bukowinie. Ale będzie to problem mniejszy, niż gdyby ktoś dowiedział się, że
pojechali do Timiszoary.
Godzina na kupienie kolejnych biletów. Inna trasa. Nowy pośpieszny, tym
razem Brunul nie zapamiętał numeru pociągu. Bukareszt–Timiszoara. Po
drodze: Piteşti, Piatra Olt, Craiova, Turnu Severin, Orszowa, Caransebeş. Wyjazd
o siódmej trzydzieści. Dojazd do stacji końcowej o dziewiętnastej trzydzieści pięć.
Cyfry, godziny. Nazwy miast – nie pamięta, żeby kiedykolwiek o nich słyszał.
I kolejna długa podróż, jeszcze bardziej upiorna. Zmęczenie po całej nocy, a do
tego przeklęte słońce, światło dnia. Może zasnąłby, inni przecież spali na
siedzeniach. Powinien nadrobić straconą z powodu emocji noc. Ale pojawił się
nowy niepokój. Przecież sen mógł go przenieść do kolejnego tunelu. Nowy tunel,
nowa ciemność. Brunul zmuszał się do czuwania, jego oczy musiały pozostać
otwarte, aby chłonęły wszystkie mijane pola i doliny, pagórki, góry, lasy, by
zatrzymały je w pamięci i nie straciły nawet odrobiny mijanych widoków.
Pilnował się, by zachować przytomność umysłu. Nie pozwolił wciągnąć się do
żadnego tunelu i nawet na chwilę nie pozwolił uciec myślom w sen. Aż do
Timiszoary, gdzie przywitała ich zimna, przedwczesna, nieoczekiwana mżawka.
W środku nocy, bo pociąg miał wielogodzinne opóźnienie.
Kuzyn Elizy, Ticu. Na szczęście mieszka blisko dworca, to dobry znak –
powiedziała do Brunula. Kierując się wskazówkami zapisanymi na kartce, po
półgodzinie byli na miejscu. Pociąg się spóźnił. Co by było, gdyby kuzyn
mieszkał gdzieś daleko, jak by się do niego dostali? Czas nie działał na ich
korzyść, na drugi dzień musieli ruszać dalej. Granicę należało przejść jak
najszybciej, bezwzględnie. Nie mogli dopuścić, aby ktoś z Jassów nabrał
podejrzeń, zanim przejdą na drugą stronę granicy. Taki był plan Elizy i musieli
się go trzymać w najdrobniejszych szczegółach. Jej plan, jedyny sposób ucieczki.
Ticu otworzył drzwi wystraszony, z oczami wielkimi jak dwie cebule, rzucając
się w ich kierunku i wciągając do środka mieszkania. Bał się. Spóźnienie
spowodowało, że zaczął sobie wyobrażać przeróżne rzeczy. Może złapali ich
w Jassach? A może, co byłoby jeszcze gorsze, rozmowy z Elizą prowadzone przez
telefon pocztowy były podsłuchiwane? Mimo tylu środków ostrożności –
rozmawiali przecież niby na luzie, beztrosko, starannie kamuflując rzeczywisty
temat rozmowy – bał się, że ich plany zostały odkryte. Kilka godzin czekania
upłynęło mu na rozmyślaniach, że w razie katastrofy on też oberwie. Gdy usłyszał
pukanie, nie wiedział, kto pierwszy zjawił się u niego, Eliza z Brunulem czy
służba bezpieczeństwa.
Herbatę wypili przy zgaszonym świetle. Było już po północy i zapalone
światło mogłoby zwrócić czyjąś uwagę.
– Trudno. Nie ma sensu ryzykować – powiedziała Eliza, jakby się tłumacząc.
– Nie ma sensu – powtórzył Ticu.
Ticu – mężczyzna około lat czterdziestu, gęste blond włosy, duże oczy,
szerokie czoło, drżące ręce, gwałtowne ruchy. Taka była jego natura, a może
w ten sposób zachowywał się jedynie tego wieczoru, gdy nagromadziło się w nim
tyle strachu. Mężczyzna łagodny, o cichym, ledwo słyszalnym spod zajęczej wargi
głosie. Ta wada od samego początku rzuciła się w oczy Brunulowi. Głos
zachrypły. Gospodarz palił papierosa za papierosem i opróżnił trzy filiżanki
herbaty w czasie, gdy im udało się wypić zaledwie po jednej.
– Więc faktycznie to robicie – odezwał się po przedłużającej się chwili
milczenia. – Nie wierzyłem, gdy o tym mówiłaś – popatrzył na Elizę.
Jedyne światło dochodziło przez okno od ulicznej lampy. Wystarczało go
jednak, aby zarysować kontury twarzy, dzięki czemu nie musieli rozmawiać jak
ślepcy.
– Zawsze tego pragnęłaś – mówił dalej. – Odkąd byliśmy mali.
– Nie całkiem od wtedy – zaoponowała kobieta. – W dzieciństwie nie miałam
pojęcia, że są jakieś obce kraje.
– No dobrze, od czasów młodości – uśmiechnął się. – Tyle zawracałaś tym
głowę, że mi też się zachciało. Wiesz, że tak naprawdę to zacząłem o tym myśleć
dzięki tobie? – Zwrócił się do Brunula: – Pewnie mówiła ci, że ja też chciałem
wyjechać. Tylko że nie mogłem…
– Mówiła – pokiwał głową Brunul.
– Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się w domu, na wsi, o czym byśmy
nie rozmawiali, zawsze rozmowa schodziła na to – mówił dalej do Brunula. – Jej
matka, a moja ciotka, próbowała przemówić jej do rozsądku. „Chcesz się,
dziewczyno, zabić? I nas przy okazji?” Tylko jej ojciec, mój wujek, zachęcał ją.
Prawda, że cię zachęcał? – Popatrzył na kuzynkę.
– Oni są już starzy – machnęła ręką Eliza, której ten temat wyraźnie
przeszkadzał. – Im dadzą spokój. Jakiś czas będą ich ciągać po śledztwach,
a potem dadzą im spokój. Teraz im nawet nic nie powiedziałam. Od ostatniej
rozmowy z tobą nic już im nie mówiłam. Nie mają pojęcia, że tutaj jestem.
– Odkąd jej opowiedziałem o mojej próbie – Ticu szeptał znów do Brunula
zachrypłym głosem – już nie była sobą. Musiała wszystkiego się dowiedzieć.
Chciała, żebym opowiedział jej o planie ze szczegółami. I, jak widać, pojawiłeś się
ty, człowiek mający jakieś układy poza krajem. Gdyby ciebie nie było, to mówię
ci, nie pojechałaby. I nawet nie powinna wyjeżdżać. Jak się nie ma nikogo, kto
wyciągnie cię od Serbów, to tak jakby założyć sobie samemu pętlę na szyję.
– Czy ty naprawdę myślisz, że mamy teraz czas o tym gadać? – Eliza
podniosła głos, próbując uciszyć swojego kuzyna.
Brunul dostrzegł w tym słabym świetle jej wzrok. Zachmurzony, nerwowy.
Przez sekundę wbity w Ticu. Jej dolna warga drżała, zawsze tak było, kiedy się
denerwowała.
– Wzięłam wszystko, nawet pieprz na psy, tak jak mówiłeś.
– Obowiązkowo – kiwnął głową.
– I latarkę.
– Zapalisz ją jedynie, gdy to będzie konieczne. Najlepiej wcale jej nie włączać.
Gdyby było ładnie, to na pewno byś nie potrzebowała…
– Ta mżawka – powiedziała Eliza.
– Może do jutrzejszej nocy przejdzie.
– Może przejdzie.
– Jedzenie? – zapytał mężczyzna.
– Trochę. Nie chciałam brać konserw. Nawet gdybym ściągnęła etykietki, to
i tak poznaliby, że rumuńskie. Nic kupowanego. Tylko trochę wędzonego
boczku, kiełbasa.
– Wiejska?
– Tak, zostało mi trochę.
– Dobrze. I jeżeli już mówimy o jedzeniu…
Podniósł się i wyszedł do kuchni. Eliza i Brunul zostali sami w pokoju, lecz
nie odezwali się do siebie ani słowem. Brunulowi coś nie pasowało w toczonej
przed chwilą rozmowie. Nie wiedział dokładnie co, ale zdenerwowanie Elizy
i dostrzeżone ostre spojrzenie, które wysłała kuzynowi, uświadomiło mu, że
dzieje się coś złego. Wiedział, że musi to zrozumieć teraz, jednak brakowało mu
klucza do tej zagadki. Rozmyślanie o tej sprawie odebrało mu wszelką chęć do
rozmowy.
Kolację zjedli również przy zgaszonym świetle. Trochę słoniny, chleba i sera.
Na koniec kilka jabłek. Podczas posiłku rozmawiali tylko o ucieczce, nie snując
żadnych wspomnień. Mnóstwo porad od Ticu. Na jedne sprawy mieli jakiś
wpływ, inne zależały od przeznaczenia. Na przykład – konieczne było, aby w noc
przejścia granicy wiał lekki wiatr. Ani za mocny, ani za słaby, ale wystarczający
do zagłuszenia szelestów. To jednak nie zależało od nich, nie mieli przecież
władzy nad wiatrem. Kuzynowi Elizy sprawiało przyjemność udowadnianie, że
zna się na wszystkim, a swój cel osiągną tylko wtedy, gdy zastosują się do jego
rad. A może chodziło o satysfakcję – co prawda nie uciekł wtedy, gdy miał
okazję, lecz teraz przynajmniej chciał mieć poczucie, że przyczyni się do czyjejś
udanej ucieczki. Możliwe też, że pomagając tym dwojgu, próbował stworzyć
sobie powód do dumy. Może wyobrażał sobie, że za rok, dwa, trzy będzie dalej
pracował w fabryce cukru „Banat” w Timiszoarze, ale ze świadomością, że dzięki
niemu gdzieś tam dwoje ludzi żyje całkiem inaczej, przy czym dla niego owo
„tam” nie mogło znaczyć czegoś konkretnego, co znał, ale bez wątpienia było
czymś lepszym.
Położyli się spać nad ranem. Trzy godziny, a może jeszcze dalej po północy.
Przed zaśnięciem Brunul zdążył pomyśleć, że po przebudzeniu rozpocznie się
dzień, jakiego do tej pory nigdy nie przeżył. Kolejny sen miał już być śniony
gdzie indziej. W innym kraju. Może w jakimś pociągu lub autobusie. Może nawet
w polu. Ale w innym kraju. Strach przed nieuchronną zmianą nie zamienił się
jednak w przerażenie, nie zawładnął nim. Zmęczenie zbierane przez tyle
nieprzespanych godzin okazało się silniejsze od wszystkich lęków, które chciały
opanować jego umysł.
Pozostała część dnia przebiegła zasadniczo według planu. Reşiţa. Pusty dworzec
i oni stojący jakiś czas na peronie, ponieważ po wyjściu z pociągu Brunul chciał
najpierw poszukać toalety. Przez następne minuty trwali w tym samym miejscu,
bo nie bardzo wiedzieli, w którą stronę mają iść. W końcu Eliza ruszyła, a Brunul
podążył za nią w milczeniu. Dworzec autobusowy okazał się małą stacyjką
z niewielką klitką, w której sprzedawano bilety. Również do Naidăş.
A jednak nastąpiło niewielkie odstępstwo od planu. Bazylek. Ten, dla którego
Brunul stoczył walkę z Elizą i jej kuzynem. Kiedy czekali na autobus mający
zawieźć ich w to niedzielne popołudnie do Naidăş, Bazylek został umieszczony
w brązowawej torbie z płótna, kupionej w sklepie spożywczym. Włożył go tam
Brunul, a nie Eliza. Dlatego że to on tak zdecydował, a nie zostało mu to
narzucone. Zdecydował o tym, kiedy po wyjściu z pociągu na dworcu musiał
najpierw znaleźć toaletę, gdzie mógł zetrzeć ze skóry twarzy i rąk czarny kolor.
Zajęło mu to kilka minut. W ten sposób Bazylek zemścił się za pofarbowanie mu
ubrań. Dlatego Brunul zemścił się na Bazylku i włożył go do torby. Właściwie
jednak ta historia była jednym z przyjemniejszych momentów tego dnia. Upór
w sprawie lalki na krótki czas wyzwolił Brunula od napięcia, sprawił, że śmiali się
oboje jak za dawnych czasów.
Mały, trzęsący się pojazd, wypluwający chmury czarnego dymu podczas
zatrzymywania się i ruszania z miejsca. Tłum podróżnych, przeważnie starszych
kobiet i mężczyzn, powracających z miasta z pustymi torbami opróżnionymi
w mieszkaniach dzieci, a może wnuków. Zmęczone, milczące twarze. Brunul
również nie czuł potrzeby przerywania ciszy, która zapadła między nimi podczas
podróży.
W dalszym ciągu mżyło. Chłodne, zimowe powietrze wpadało przez
pozbawione szyby okno. Podróżowali przez południowy zachód kraju, gdzie
powinno być jeszcze ciepło o tej porze, był przecież dopiero koniec października.
Może niekoniecznie ciepło, ale w żadnym razie nie zimowo. Niekiedy z okna
dolatywał poświst wiatru tworzący przygnębiającą atmosferę, tym trudniejszą do
wytrzymania po zapadnięciu zmierzchu, gdy ciemność ograniczyła widoczność
i tak już utrudnioną przez mżawkę. Coraz większe przygnębienie sprawiało, że
oddech Brunula stawał się szybszy. Narastający strach, który jeszcze w pociągu
do Timiszoary przeszedł niemal w przerażenie, teraz mieszał się z zimnym,
wtłaczanym do środka autobusu powietrzem i z cieniami wieczoru. Nie łagodziły
go ani pełne otuchy szepty Elizy, ani jej wymuszony uśmiech.
Nagle autobus zatrzymał się między wzgórzami, ale z powodu panujących
ciemności Brunul nie mógł zorientować się, o co chodzi. Kierowca otworzył
drzwi, wysiadł i wkrótce dał się słyszeć z dołu stek przekleństw:
– Niech to szlag, krew by to zalała, gówniane życie!
Awaria, jak dowiedzieli się podróżni. A potem kierowca poprosił, aby
wszyscy wysiedli. Będą zmuszeni zmienić plan, pomyślał Brunul. Wystraszona
twarz stojącej obok niego kobiety mówiła to samo.
Kierowca, czarniawy grubas, trzęsąc się z nerwów, poprosił podróżnych
o pomoc. Podzielił ich na dwie ekipy. Mężczyźni mieli stanąć po prawej stronie
pojazdu i na znak kierowcy lekko go podnieść na tyle, by można było wsunąć
duży kamień. Kobietom przypadło w udziale znalezienie kamienia i przetoczenie
pod autobus. Któryś z mężczyzn zaczął się głośno dziwić. Dlaczego kobiety mają
pracować, skoro mężczyźni do ich powrotu nie będą mieli nic do roboty?
Kierowca wyjaśnił podróżnym, że on jest tu szefem, a praca powinna być
podzielona. Zadaniem jednych jest podniesienie samochodu, zadaniem drugich –
przyniesienie głazu. Koniec końców, w społeczeństwie opartym na zasadzie
równości praca też powinna być równa. Nawet jeśli, podkreślił kierowca
w przemowie do mężczyzn, nawet jeśli każdy mógł dostrzec, że przetoczenie
kamienia jest pracą o wiele łatwiejszą niż podniesienie takiego wielgachnego
autobusu.
Po paru minutach Brunul dostrzegł Elizę pchającą kamień z większą werwą
niż pozostałe towarzyszki. Czas mijał, a oni mieli jeszcze długą drogę do granicy.
Kierowca dodawał im otuchy, machając rękami, krzycząc i wskazując, gdzie
należy kamień dotoczyć. Po chwili podróżni, wśród których znajdował się
również Brunul, stęknęli unisono i unieśli autobus. Jednak mimo tylu męskich
ramion ciężar okazał się zbyt duży, zatem kobiety musiały przytoczyć mniejsze
głazy. Wreszcie, po dobrej godzinie, kierowca spojrzał z zadowoleniem na
zmienione koło i zarządził ostatni wysiłek. Mężczyźni musieli jeszcze raz unieść
pojazd, na tyle, aby można było usunąć kamienie.
Gdy podróżni weszli do środka, atmosfera poprawiła się. Wszyscy usiedli na
swoich miejscach, tym razem jednak z uśmiechniętymi twarzami, zadowoleni, że
ich praca przyniosła efekt i że autobus mógł ruszyć w dalszą drogę. Jak zauważył
Brunul, Eliza również poweselała. Opóźnienie nie okazało się duże, dodatkowa
godzina nie przekreślała jeszcze ich planów.
– No, no, postarałaś się – zwróciła się do Elizy siedząca na sąsiednim miejscu
starsza kobieta. – Ja prawie już wyzionęłam ducha, a ty pchałaś ten kamień,
jakbyś chciała konno dojechać na nim do domu.
Uśmiechnęła się, pokazując kilka złotych zębów. W jej głosie nie czuło się
złośliwości. Eliza odpowiedziała bladym uśmiechem. Ale było jasne, że staruszka
ma ochotę na rozmowę.
– Dokąd jedziecie? – zapytała Elizę, wskazując brodą na Brunula.
Zachmurzona twarz, chwila wahania. W końcu jednak musiała
odpowiedzieć.
– Do Naidăş.
– O, żeby was… – powiedziała radośnie kobieta podniesionym głosem. – Do
kogo? Mam tam siostrę, często jeżdżę do niej. Znam prawie wszystkich ludzi
z Naidăş, bo od młodości stale się tam kręcę. Chodziłam tam do cerkwi, kiedyś
mieli tam dobrego księdza, ale teraz nie wiem, co się z nim dzieje. Ależ miał
ładne kazania, słowo daję. Ludzie zbierali się z sąsiednich wsi, by go posłuchać.
A potem wyjechał. Nie dobrowolnie, chyba rozumiecie, co chcę powiedzieć –
kobieta uśmiechnęła się ponownie, tym razem jako wspólnik tej samej sprawy. –
To był ksiądz z dawnych czasów. Miał swoje grzeszki, ale strasznie ładnie mówił.
Do kogo, mówiłaś, że jedziecie? Bo na pewno nie jesteście z naszych stron…
Zachmurzenie Elizy zmieniło się w zdenerwowanie, łatwe do odczytania w jej
oczach. Strach spowodował, że jednak otworzyła usta, aby udzielić odpowiedzi.
– Nie sądzę, żeby go pani znała. Mam jednego kuzyna, dopiero co się
przeprowadził. Dlatego właśnie tam jedziemy – wskazała na Brunula. – Chcemy
mu pomóc. My mieszkamy w Timiszoarze, on właśnie stamtąd się
przeprowadził. Musi zrobić malowanie, sprzątnąć, ogarnąć wszystko. Nie ma
żony i potrzebuje kobiecej ręki. Wzięłam też brata – znów wskazała ręką na
Brunula.
– Fiuuu – zaświstała kobieta, której prawie udało się zagwizdać ustami
złożonymi w ciup. – No proszę, niektórzy przeprowadzają się nawet do Naidăş.
Ale po co?
– Żeby pracować w rolnictwie – bez chwili wahania odpowiedziała Eliza.
Brunul podziwiał przede wszystkim jej zimną krew. Przez kilka chwil cieszył
się, że jest taka sprytna, bo on za żadne skarby nie wiedziałby, jak wybrnąć
z podobnej sytuacji. Eliza jednak natychmiast znalazła właściwe wytłumaczenie.
I bez jednego mrugnięcia okiem wypowiedziała je z taką pewnością, że bez
wątpienia przekonałaby nawet jego, gdyby nie wiedział, jak się sprawy mają.
Zaczęła od swojego prawdziwego kuzyna, a potem historia sama popłynęła
klarownie, bez potknięć, jak gdyby przygotowała ją zawczasu. Przez kilka chwil
cieszył się, że ma ją przy sobie. Tam, w Jugosławii, sprawy potoczą się tak samo
dobrze. A nawet lepiej, bo opowieść była od dawna obmyślona, często powtarzali
ją sobie razem. A jeśli pozwoli Elizie ją opowiedzieć, wszystko jedno komu, to nie
ma czego się obawiać.
Potem, słuchając dalszego ciągu rozmowy ze staruszką, której siostra
mieszkała w Naidăş, i podziwiając Elizę, Brunul nawet nie zorientował się, kiedy
jego myśli, od jakiegoś już czasu przebywające w Jugosławii, wróciły do zeszłej
nocy i zatrzymały się na wymianie spojrzeń między kuzynami. Zatrzymały się
tam, szukając czegoś w słowach wypowiedzianych przez Ticu, nie rozumiejąc
jednak nawet teraz, czego mianowicie szukają. Dopiero kiedy autobus zatrzymał
się w jakiejś wsi i gadatliwa sąsiadka wysiadła wraz z innymi podróżnymi,
dopiero kiedy Eliza odwróciła się do niego z ulgą, że zostało zaledwie kilka minut
do celu podróży i że wreszcie mają z głowy wścibską babę, myśli Brunula
oderwały się od wspomnienia zeszłej nocy i zebrały w jedno pytanie
wypowiedziane niskim głosem:
– Słuchaj, kiedy rozmawiałaś pierwszy raz z kuzynem o jego ucieczce z kraju?
Eliza zmrużyła oczy, żądając w ten sposób, aby nie mówił o tych sprawach
nawet szeptem, nawet w trzęsącym się autobusie, w którym można było
porozumiewać się jedynie podniesionym głosem, tak jak to było w rozmowie ze
staruszką.
– Nikt nas nie słyszy – pokręcił głową Brunul. – Mów, kiedy z nim
rozmawiałaś!
Tym razem on podniósł głos, ale nie dlatego, aby go lepiej słyszała, ale
ponieważ kłębiące się w nim wątpliwości, powstałe minionej nocy, domagały się
natychmiastowego wyjaśnienia.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami Eliza.
– Jak to nie wiesz? Nie przypominasz sobie, kiedy chciał uciec?
Mówił zbyt głośno, Eliza otworzyła szeroko oczy i rozejrzała się
z niepokojem.
– Może ze dwa lata temu. Co jest z tobą, do cholery? Chcesz wszystko zepsuć?
– Może ze dwa lata temu – powtórzył Brunul. – A kiedy dowiedziałaś się
o mojej matce? Od kiedy wiesz, że jest we Włoszech?
– Co ci się stało?
– Powiedz!
– Mówiłam ci już…
Mówiła mu już. Dowiedziała się w czasie pierwszego spotkania z Bojinem.
Wtedy, gdy towarzysz niechcący przekazał jej informację o tym, że matka
Brunula żyje i mieszka we Włoszech. Wówczas jej uwierzył, dlaczego miałby nie
uwierzyć? Było to tamtego pamiętnego wieczoru, dwudziestego trzeciego
sierpnia, kiedy Eliza odkryła przed nim wszystkie karty i szczerze wyznała swoje
plany. Wypływały one z większą nawet swobodą niż zdania wypowiedziane
wcześniej o kuzynie w Naidăş, przeprowadzającym się do nowego domu, do
którego właśnie jadą.
A jednak Brunul czuł intuicyjnie, że w tej historii coś się nie zgadza. Coś,
czego nie można było odkryć tu, w trzęsącym się autobusie przemierzającym noc
zasnutą mżawką, we wnętrzu wypełnionym zimnym powietrzem, wpadającym ze
świstem z rozbitego okna, zapowiadającym zimę w tak nieodpowiednim
momencie. Nieodpowiednim tutaj, na południowym zachodzie Rumunii, gdzie
koniec października mógł i powinien być nieco łagodniejszy, zwłaszcza teraz.
24
Po wyjściu za więzienną bramę Dumitru Bojin domyślił się, że Brunul przez kilka
chwil chce zostać sam. Odsunął się i czekał na niego przy wcześniej zamówionym
samochodzie, który tymczasem przyjechał, by zabrać ich obu. Stał tak kilka
minut, patrząc z pewnym rodzajem radości pomieszanej ze współczuciem na
człowieka z lalką na ramieniu, spoglądającego na budynek więzienia tak, jak
gdyby zostawiał tam całe przeszłe życie. Dumitru Bojin próbował nawet
wyobrażać sobie jego myśli, a także szukał dla nich analogii. Przyszło mu do
głowy, że życie człowieka zaczyna się dopiero po wyjściu z młodości. Do tego
czasu jest tylko zabawą. Przedtem nie ma życia osobistego, a jedynie trwanie
poddane z jednej strony interesom innych, z drugiej zaś – instynktom, których
niedojrzały jeszcze umysł nie potrafi kontrolować. Czasami Dumitru Bojin lubił
pofilozofować na temat życia, co jest przecież powinnością każdego człowieka,
tak więc czekając, aż świeżo uwolniony skazaniec zakończy swoje rozstanie
z więzieniem, i nie mając nic lepszego do roboty, zatopił się w takich właśnie
refleksjach. Któż bowiem może wiedzieć, o czym naprawdę myśli człowiek
niemający dostępu do dwudziestu przeżytych przez siebie lat, zwykle
wypełnionych przecież wspomnieniami?
Towarzysz Bojin podszedł do Brunula. Miał jeszcze inne sprawy do
załatwienia, nie mógł więc czekać na niego w nieskończoność. Położył mu rękę
na ramieniu.
– Chodź, człowieku. Ciężki dziś przed nami dzień. A właściwie tylko dla
mnie, bo dla ciebie piękny. I będą niespodzianki, zobaczysz.
Największa niespodzianka – kawalerka. Nie zamierzał jeszcze mu o niej
mówić. Chciał cieszyć się zaskoczeniem Brunula, gdy ten zobaczy, co od dzisiaj
zastąpi mu ciasną i brudną celę. Milczał przez całą drogę, myśląc
o nadchodzących chwilach radości. Drugą niespodzianką miał być prezent, który
trzymał w kieszeni. Zegarek Pobieda z własnej kolekcji. Oczywiście była to
niespodzianka o wiele mniejsza niż kawalerka, ale ofiarowywana ze szczerego
serca. Był to własny wkład towarzysza Bojina. Nie miał pokwitowania na ten
zegarek, bo nie zamierzał o nim nawet wspomnieć w raporcie, więc nie wnosił
o zatwierdzenie tego wydatku. Nie przeszkadzało mu nawet, że w ten sposób
zdekompletuje sobie kolekcję. To prawda, miał kilka tej samej marki, ale ten
wydawał się zegarkiem specjalnym, jakby tak dobrze pomyśleć. Bojin kupił go
bowiem przed laty w Związku Radzieckim, podczas jedynej wizyty w tym kraju,
w ramach wymiany doświadczeń. To czyniło go wyjątkowym. Prezent specjalny
dla specjalnego człowieka – tak miał powiedzieć przy wręczaniu. W rzeczy samej
Brunul, pod wieloma względami, był specjalny.
Towarzysz Bojin rozkoszował się radością podopiecznego, gdy ten usłyszał,
że kawalerka będzie jego domem. Po wyjęciu z torby i położeniu na stole
przygotowanej poprzedniego wieczoru butelki wina Bojin pokazał mu wszystko,
co należało pokazać: łazienkę, w której znaleźli kilka ręczników, trzy mydła,
brzytwę i pędzel do golenia, a nawet szlafrok. Kuchnię z talerzami, filiżankami,
chochlą, nożami, widelcami i łyżkami. Brakowało jedynie szklanek, zapomniał
o nich. Pokój z całym wyposażeniem oraz szafę, z której z dumą wyjął ubrania
sprezentowane Brunulowi przez partię. Piżama, dwie pary spodni – cienkie
i grubsze, sweter, dwie koszule, płaszcz przeciwdeszczowy i marynarka,
wprawdzie nietworząca całości z żadną z dwóch par spodni, ale i tak mile
przyjęta. Poza tym w korytarzu para śniegowców na zimę. Partia zatroszczyła się
o niego, to należało podkreślić. Partia troszczyła się o wszystkich, którzy na to
zasługiwali, wyjaśnił towarzysz Bojin.
Przez dwie godziny, aż do opróżnienia butelki, rozmawiał z Brunulem od
serca. Powiedział mu wszystko, co należało, rzecz jasna, ograniczając się do tego,
na co mógł sobie pozwolić. W trakcie rozmowy rozpłomienił się, bo poczuł, jak
zamienia się w nauczyciela – jak z nieco skrępowanego korepetytora siedzącego
na żelaznej, więziennej pryczy staje się przewodnikiem wolnego człowieka,
chłonącego nauki, na których wkrótce miało opierać się jego nowe życie.
Rozpłomienił się i poczuł w sobie moc i władzę. W ciągu wielu lat pracy
w urzędzie bezpieczeństwa, w trudniejszych czy łatwiejszych chwilach, zawsze
czuł tę władzę, ale nigdy nie cieszył się nią w pełni. Była to władza nad ludźmi
w większości przypadków winnymi i wystraszonymi, którymi w gruncie rzeczy
pogardzał. Ludźmi, którzy prosili o wybaczenie lub próbowali ukryć swoją winę,
mimo świadomości tego, czego się dopuścili. W tych przypadkach jego władza
miała jednak charakter instytucjonalny. Świadomość tego, że to nie jego umysł
czy własna siła tworzyły dominację, lecz moc stojącego za nim systemu, odbierała
mu satysfakcję. Jeśli się dobrze zastanowić, to nawet jego władza była
iluzoryczna, ponieważ podlegający mu informatorzy i rezydenci pozostawali
w podobnej zależności jak on w stosunku do swoich zwierzchników.
W przypadku Brunula władza należała jednak wyłącznie do niego,
towarzysza Bojina. Figurant nawet nie podejrzewał, że jego opiekun pracuje
w bezpiece, a choćby nawet o tym usłyszał, to nie rozumiałby, co to oznacza.
I bardzo dobrze, że nie wiedział… Wszystkie sukcesy wynikające ze sprawowania
władzy będą tylko jego, Dumitru Bojina, osiągnięciem. Nauczyciel, przewodnik,
pomocnik. Czuł satysfakcję, jakiej do tej pory nie dostarczyła mu jego praca.
Nigdy przedtem nie formował przecież człowieka własnymi słowami, nawet jeśli
podążały one drogą wytyczoną przez tylko jeden z dwóch typów prawdy, w które
wierzył. Słowami wydobywającymi się z jego wnętrza, a nie z drukowanych
instrukcji przygotowanych przez szefów.
Kiedy po dwóch godzinach wyszedł z kawalerki, czuł upojenie. Zgodził się
z myślą, że stan ten mógł być spowodowany winem. Z drugiej jednak strony
zauważył, że równie dobrze mógł być wynikiem jego entuzjazmu, którego źródeł
jeszcze w pełni nie rozumiał, ale który chciał zachować tam, we wnętrzu, jak
najdłużej.
Szczekanie psów ucichło. Nie miał już żadnego powodu do obaw. Był tutaj, nie
tam. Faktycznie, nie miał dokumentów, ale nawet gdyby mógł je odzyskać, nie
chciał tego robić. Zakładając nawet, że rozpoznałby krzew na zakolu Nery, wolał,
by nikt go nie zaskoczył podczas odkopywania. Pogranicznicy. Żołnierze. Były
tam również dokumenty Elizy, dowiedzieliby się też o niej. Nie chciał tego, pod
żadnym pozorem. Eliza od zawsze pragnęła uciec. Teraz była daleko, zasługiwała
na to, by jej się powiodło. Ona już nie istniała jako Eliza, jej dokumenty tkwiły
schowane pod korzeniami jakiegoś krzaka. Teraz stała się pewną przypadkową
kobietą, może Francuzką, bo tak zakładał plan, Francuzką utytłaną w błocie,
błąkającą się po wertepach Jugosławii. Kiedy sobie to wyobraził, znowu zachciało
mu się śmiać. Właśnie kimś takim powinna pozostać, Francuzką błąkającą się po
wertepach Jugosławii. Aż dotrze tam, gdzie pragnie, a potem jeszcze dalej. Może
do Włoch. Gdziekolwiek. Jest mądra, umie sobie radzić. A on nie potrzebował
dokumentów. Chciał im powiedzieć, kim jest. Dokumenty? Zgubiły się gdzieś po
drodze. To prawda, był nieuważny. Niedbały. Ale nie był winny. Chciał wyznać
wszystko: jak wyruszył pociągiem z Jassów aż do Bukaresztu. Sam. Jak pojechał
dalej do Timiszoary. Sam. Reşiţa, inny pociąg. Naidăş, autobus. Sam. Przyjechał
zobaczyć miejsce, przez które, jak mówiły jego akta osobowe, próbował kiedyś
opuścić Rumunię. Zdarzyło się to wtedy, kiedy był o wiele młodszy, kiedy jeszcze
nie wiedział, czego naprawdę chce od życia. Teraz nie zamierzał już uciekać.
Teraz przyjechał jedynie jako turysta. Tak, turysta. Czy ktoś mógłby tego nie
zrozumieć? Towarzysz Bojin zrozumiałby go. Skądinąd, z pewnością już go
zrozumiał.
Popatrzył wokół. Horyzont przybierał barwę biało-błękitną, żółtawą na
wschodzie. Nie miał pojęcia, którędy ma pójść. Ile czasu minęło, odkąd tamten
patrol tak go wystraszył? Może dwadzieścia minut, może pół godziny. W każdym
razie nie więcej. Oddalił się od płotu, który teraz nie znajdował się z tyłu, tylko
z lewej strony. Szukając patrolu, prawdopodobnie musiałby iść na prawo, bo tam
poszli żołnierze. Jednak instynktownie skierował się w stronę, z której, jak mu się
zdawało, posłyszał psy. Dopiero teraz uświadomił sobie, że szczekały z drugiej
strony, a to oznaczało, że patroli było więcej. Jeden miał go znaleźć. Więc po co
miałby uciekać, po co się chować, po co przeżywać kolejne emocje? Mógł na nich
czekać tutaj. Plecami do płotu, w oddaleniu od niego. Żeby było dla nich jasne, że
nie chciał uciekać.
Dostrzegł przed sobą większą łatę śniegu. Kolejny uśmiech. Tu będzie na nich
czekał. Zaczął stąpać po cienkiej białej warstwie, która pod jego stopami
natychmiast wtapiała się w błoto. Ile razy należy przejść, aby utworzyć ścieżkę na
łacie miękkiego, cienkiego, późnojesiennego śniegu, wcale niepodobnego do
zdecydowanego i prawdziwego śniegu zimowego? Zaledwie jeden raz, jeśli ktoś
ciężko powłóczy nogami. Popatrzył w tył z niezadowoleniem na niewyraźną
ścieżkę. Powinien był podnosić wyżej nogi i nadać śladom wyraźniejszy kontur.
Zaczął odmierzać dłuższe kroki, nieprzypominające jego zwykłego chodu. Jeden,
dwa, trzy. Dziesięć. Dwanaście. Szesnaście. Siedemnaście kroków. Tylko tyle,
plama śniegu skończyła się, zapadł się w błoto. Wrócił. Kolejne uważnie
stawiane, długie kroki między pozostawionymi śladami. Jeden, dwa, trzy… Tym
razem nie do końca łaty, ale do miejsca, do którego za pierwszym razem ciągnął
nogi po ziemi. Szesnaście kroków. Pomylił się. Pomylił się nawet na tak małej
ścieżce? Za mało o jeden krok.
Machnął ręką niezadowolony. Potem pokręcił głową. W sumie nie ma to
znaczenia, pomyślał. Nie jest ważna liczba kroków. Wrócił, aby przejść trzeci raz.
Przed dziesiątym krokiem nie słyszał psów. Kiedy jednak dotarło do niego ich
ogłuszające szczekanie, wystarczyło, że lekko odwrócił głowę, a natychmiast
zobaczył, jak obydwa rzucają się w jego stronę, wydając przeciągły jazgot, przy
wtórze wrzasków jakichś ludzi. Poza kłami zwierząt nie widział już nic. Podniósł
ręce, skrzyżował je nad głową, tak jak uczyła go Eliza. Dziesiątki razy mówiła mu,
że jeżeli go znajdą, ma podnieść ręce nad głowę. To miał być gest ratunku, tak
zapewniała go Eliza. Ale nie był. Nie tym razem. Psy powaliły go w śnieg
zmieszany z błotem właśnie tam, na wydeptaną wcześniej ścieżkę. Ludzie byli
jeszcze zbyt daleko, więc zaczął błagać atakujące go zwierzęta. Zanim poczuł ból,
zdążył go sobie wyobrazić. Psy nie miały kagańców, widział, jak rzucają się na
niego z obnażonymi kłami. Kłami, które teraz zawładnęły wszystkimi jego
zmysłami, które wbijały się w mięśnie, mimo że krzyczał z całych sił, że jest
niewinny, że nie chce uciekać i że jest tylko zwykłym turystą i nikim więcej,
zwykłym turystą. Kiedy przestał je czuć na sobie, otrzymał kilka kopniaków
w brzuch i zobaczył dwa karabiny wymierzone w swoją głowę. Zaczął gwałtownie
wciągać powietrze do płuc, bo dopiero teraz zorientował się, że z wysiłku od
głośnego wrzasku zabrakło mu powietrza. I dopiero kiedy jako tako wyrównał
oddech, dotarły do niego również ludzkie głosy.
– Zgubiłeś się, przyjacielu – powiedział jeden z głosów, dobiegający ze strony
karabinu, którego koniec dotykał mu czoła.
– Całe szczęście, że cię znaleźliśmy – uzupełnił drugi głos, dochodzący od
karabinu, którego koniec dociskał mu policzek.
– Ani jednego ruchu! – dały się słyszeć następnie oba głosy w momencie, gdy
Brunul próbował wyprostować głowę, aby lepiej dostrzec ludzi.
– Ani jednego słowa! – głosy jeszcze raz zjednoczyły się w chwili, gdy Brunul,
nie ruszając się więcej, próbował wyjaśnić, dlaczego się tam znalazł.
Złapali go za ręce i zmusili do wstania. Jeden z pograniczników przeszedł do
przodu, trzymając podniesiony karabin. Drugi wykręcił mu ręce i związał je
z tyłu sznurkiem. Nie kajdankami, tylko sznurkiem. To pomogło Brunulowi
wyobrazić sobie, że nie jest aresztowany, bo jak można aresztować kogoś bez
kajdanek? Zwłaszcza że nic złego nie zrobił, nie był niczemu winien. Znów
spróbował wyjaśnić sytuację obu pogranicznikom. Wyjaśnienie miało jednak
zaledwie dwa słowa, bo tylko tyle zdołał wymówić przed uderzeniem w plecy
kolbą. Przed ciosem, po którym ukląkł.
Pozostał tak przez jakiś czas. Żołnierz, który związał mu ręce na plecach,
podszedł do psów, uspokoił je kilkoma słowami i na koniec założył im kagańce.
Potem wrócił i z pomocą kolegi podniósł Brunula. Zaczęli ciągnąć go po cienkim,
mokrym śniegu, dokładnie po śladach kroków, jakie udało mu się zrobić przed
atakiem zwierząt. Spróbował poruszyć nogami, lecz poczuł ból po ugryzieniach.
Wszędzie, na pośladkach, na kostkach. Na ramionach, na które naciskali
ciągnący go pogranicznicy. Ale nie bał się. Nawet teraz, gdy psy szły obok krok
w krok, jak gdyby zdarzenie sprzed kilku minut w ogóle nie nastąpiło, jak gdyby
wszystko zaszło jedynie w jego wyobraźni. Nie bał się, było mu tylko wstyd.
Chciałby stawiać kroki samodzielnie i nie zwisać bezwładnie, ciągnięty przez tych
dwóch. Spróbował, chociaż odczuwał jednocześnie odrętwienie i ból kostek u
nóg. Zacisnął zęby. Udało mu się zrobić zaledwie parę kroków, a potem znów dał
się ciągnąć żołnierzom. Od czasu do czasu zaciskał zęby z bólu i próbował
stawiać stopy na ziemi, ale szybko rezygnował.
Nie potrafił ocenić odległości, jaką pokonali, ani ile czasu minęło do chwili,
dopóki na łagodnym wzgórzu nie zobaczył strażnicy. Żołnierze dowlekli go tam
z wysiłkiem, też już byli zmęczeni. Pozdrowili kolegę stojącego na górze.
Żadnego pytania z jego strony, żadnego zdziwienia. Wydawało się, że dla nich
wszystkich rozpoczynający się poranek był całkiem zwykłym porankiem, którego
w żaden sposób nie zmieniała obecność Brunula, opartego teraz o ścianę
posterunku.
– Nie może się ruszać – powiedział żołnierz, który związywał Brunulowi ręce.
– Musisz tylko na niego uważać. Jak skończymy patrolowanie, wyślemy
samochód. Za ciężki, by go nieść. Jak się na niego patrzy, to nie wydaje się ciężki,
ale targać go taki szmat drogi…
Z góry dał się słyszeć głos wartownika.
– Dziś nie chciałbym nikogo zastrzelić. Zapowiada się ładny dzień po tej
chlapie i śniegu. Chyba jest cieplej, prawda?
– Chyba tak – powiedział z dołu ten, który uderzył Brunula kolbą w plecy. –
Nie przejmuj się, nie masz po co do niego strzelać, nie ucieknie. Ma nogi
w strzępach.
– Moje pieski wykonały swoje zadanie – trzeci żołnierz wmieszał się do
rozmowy z nutą dumy w głosie. – Chodź – zwrócił się do kolegi. – Najwyżej pół
godziny – skierował wzrok do góry. – Przyjedzie samochód, nie ma sensu,
żebyśmy go dźwigali.
Pogranicznicy odeszli. Brunul odprowadzał ich wzrokiem do chwili, gdy nie
mógł już dalej odwrócić głowy.
– Żebyś wiedział, że jak będzie trzeba, to cię zastrzelę – powiedział pilnujący
żołnierz. – Taki ładny dzień – ty nie chcesz umierać, ja nie chcę cię zabić. Ale jak
będzie trzeba, to cię zastrzelę.
– Nie mogę się ruszać – powiedział Brunul i natychmiast wystraszył się.
Odczekał kilka chwil, a potem ściszonym głosem zapytał:
– Czy mam prawo rozmawiać?
– Masz prawo – przyszła odpowiedź z góry. – Tylko żebyś nie uciekał.
– Nie mogę uciekać – powtórzył Brunul. – Nawet gdybym chciał. Ale nie
chcę. Jestem niewinny. Nie próbowałem przejść granicy…
– Nie musisz mnie przekonywać. Moja sprawa to siedzieć tutaj z tym
karabinem. Mnie nie musisz o niczym przekonywać. Ale złapali cię na granicy,
prawda? Co będziemy więcej gadać.
– Przyjechałem tylko…
– Ty mi nie dawaj żadnych wyjaśnień, tylko nie uciekaj, bo zmusiłbyś mnie
do zrobienia czegoś, czego nie chcę. Ale mówię ci, żebyś wiedział. Daj spokój
z wyjaśnieniami, będziesz wyjaśniał innym, nie mnie. I tak nic ci nie pomogą.
Całe lata będziesz teraz opowiadał o tym, co zrobiłeś… Jeszcze nie słyszałem,
żeby kogoś złapali i żeby się od tego wywinął.
– Ja nie chciałem uciekać – powiedział znów Brunul.
– To w takim razie co tu robiłeś? Mieszkasz w okolicy?
– Nie, w Jassach – odpowiedział prawie szeptem.
– Gdzie?
– W Jassach…
Usłyszał coś w rodzaju śmiechu. A może tylko tak mu się wydawało, może
człowiek tylko głośno westchnął. Może prychnął. W każdym razie Brunul czekał,
aż żołnierz podejmie rozmowę, ale z góry nie dobiegł już żaden dźwięk, nic.
Brunul czuł potrzebę opowiadania. Pomyślał, że dobrze byłoby opowiedzieć
wartownikowi, którego głos wydawał mu się życzliwy, całą swoją historię,
a przynajmniej to, co sobie z niej przypominał. Bez Elizy oczywiście. I bez
Bazylka, który wyjechał razem z jego byłą ukochaną. Chciał opowiedzieć
wszystko tak, jakby ci dwoje, Bazylek i Eliza, w ogóle nie istnieli. Wspomniałby
też o towarzyszu Bojinie, który opiekował się nim tyle czasu, lecz on nie umiał
tego w pełni docenić i teraz żałuje. Chciał opowiedzieć, że dotąd dawał się
prowadzić różnym myślom, ale gdy dotarł do granicy, do ostatniej przeszkody,
zrezygnował z pomysłu ucieczki. Przed ogrodzeniem poczuł, że nie ma dokąd
uciekać, że tak naprawdę poza znanym mu domem nie ma żadnego innego.
Właśnie o tym opowiedziałby żołnierzowi. Nie pamięta innego domu, a jego
mieszkanie w Jassach jest jedynym miejscem na świecie, w którym chciałby się
teraz znaleźć. Przy stole, z butelką wina. Z towarzyszem Bojinem siedzącym na
krześle obok. Chciał to wyjaśnić, jednak zdał sobie sprawę, że poza tymi myślami
istnieje mnóstwo innych, może nie tak wyraźnych, ale równie ważnych. Natłok,
który pomieszałby jego słowa i sprawił, że powiedziałby bardzo niewiele i w
bardzo nieprzekonujący sposób. Myśli, wobec których pół godziny nie oznacza
absolutnie nic. Które być może chciałby kiedyś zebrać, a potem opowiadać
całymi dniami, miesiącami, latami.
– Straciłem pamięć – powiedział, chociaż dopiero co postanowił posłuchać
rady wartownika i nic już nie mówić, zostawiając swoją historię na przyszłe lata
wypełnione wyjaśnieniami.
Pomyślał, że żołnierzowi coś się stało, bo i tym razem nie było odpowiedzi.
Spróbował się podnieść, ale pogryzione nogi sprawiały ostry ból, aż nie mógł
powstrzymać cisnących się do oczu łez.
– Siadaj – usłyszał w końcu głos żołnierza. – Nie chcę cię zabić.
– Nie masz powodu, żeby do mnie strzelać – powiedział Brunul, posłusznie
siadając na ziemi.
Spojrzał na swoje nogi i spróbował opanować drżenie mięśni. Potem zadarł
głowę i popatrzył w górę, na posterunek, o którego ścianę się opierał. Nie dojrzał
żołnierza. Otworzył usta, aby coś jeszcze powiedzieć, jednak nagle znieruchomiał
i zrezygnowany opuścił wzrok. Lepiej milczeć. Choćby nie wiadomo jak życzliwy
był żołnierz, którego twarzy nie widział. Nie zdołał się jej przyjrzeć, gdy wleczono
go na posterunek, i z pewnością nigdy już jej nie zobaczy. Odegnał więc wszelką
chęć rozmowy.
Świt zapanował nad okolicą. Rzeczywiście, zapowiadał się ciepły dzień.
Podziękowania
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Słowo od autora
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
Podziękowania
Przypisy