You are on page 1of 308

LUCIAN DAN TEODOROVICI

MATEI BRUNUL
Przełożyła
Radosława Janowska-Lascar

Wrocław 2014
Tytuł oryginału
Lucian Dan Teodorovici Matei Brunul

Książka ukazała się dzięki dofinansowaniu przez Rumuński


Instytut Kultury (ICR) w Bukareszcie

Projekt okładki i stron tytułowych


Paulina Zielona
Fotografia autora
Cato Lein
Tłumaczenie fragmentów z języka rumuńskiego na włoski Ileana M. Pop

Redaktor prowadzący
Ludmiła Koza
Redakcja
Aleksandra Ziemlańska
Korekta
Urszula Włodarska
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Bartosz Harlender

Copyright © 2011 by Editura Polirom


Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Amaltea, 2013

ISBN 978-83-934672-2-8
ISBN 978-83-7977-055-7

Wydawnictwo AMALTEA
51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998
e-mail: wydawnictwo@amaltea.az.pl, www.amaltea.az.pl

Oficyna Wydawnicza ATUT – Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe


50-011 Wrocław, ul. T. Kościuszki 51a, tel. 71 342 20 56, fax 71 341 32 04
www.atut.ig.pl, e-mail: oficyna@atut.ig.pl
Słowo od autora

Kiedy zostałem poproszony przez wydawcę o napisanie przedmowy skierowanej


do czytelników mojej książki w Polsce, pomyślałem, że mam przed sobą łatwe
zadanie: przecież Polska cierpiała pod totalitarnymi rządami komunistycznymi
mniej więcej tak długo, jak Rumunia. W Polsce sfałszowane wybory mające na
celu legalizację władzy komunistów odbyły się w styczniu 1947 roku, natomiast
w przypadku Rumunii datą o podobnym znaczeniu był 30 grudnia tego samego
roku, gdy rosnąca w siłę Rumuńska Partia Komunistyczna przejęła władzę,
zmuszając do abdykacji króla Michała I. Innymi słowy – wiedziałem, że nie
muszę opowiadać zbyt wiele, by nakreślić kontekst historyczny, ponieważ Polacy
na własnej skórze przeżyli przeszłość podobną do rumuńskiej. Cieszyłem się
więc, że nie będę się musiał zmagać z niedowierzaniem, jakie towarzyszyło na
przykład wydawcom francuskim, którzy pytali, czy aby w swojej książce nie
przesadziłem, nie odmalowałem pewnych zdarzeń historycznych w zbyt
czarnych barwach. Niestety, nie przesadziłem. Przeciwnie: moja powieść, choć
opisuje fikcyjne postaci, opiera się na faktach i dlatego nie mogłem zbytnio
odbiegać od realiów, które dziś mogą wydawać się nieprawdopodobne.
Wracając jednak do rzeczy: kiedy przeanalizowałem uważniej to, co opisuję
w książce, zdałem sobie sprawę, że zadanie napisania przedmowy dla polskiego
czytelnika również nie jest zadaniem prostym. Chociaż oba kraje łączy ponura
komunistyczna przeszłość, to jednak dzielą je inne oblicza tego reżimu. Trudno
jest mi na przykład opisać, co oznaczała „reedukacja” w rumuńskim systemie
penitencjarnym. Wielokrotnie odnoszę się w książce do tej metody niszczenia nie
tylko ciała, ale i duszy. Mówiąc krótko i bez wchodzenia w najbardziej absurdalne
i bolesne szczegóły, metoda rumuńskiej „reedukacji” wykorzystywała
tchórzliwość części więźniów, których komunistyczny reżim „namaszczał”, dając
im nieograniczoną władzę nad innymi skazanymi (zwłaszcza w więzieniu
w Piteşti, w którym „reedukacja” była wyjątkowo okrutna). Więźniowie tacy jak
pojawiający się w książce Ţurcanu i Bogdănescu mogli stosować każdy rodzaj
tortur i najwymyślniejsze intrygi po to, aby uzyskać od podległych im skazanych
pożądane informacje i zabić w nich wszelki opór.
Proceder, zwany w Rumunii „eksperymentem z Piteşti” lub „fenomenem
z Piteşti”, w latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia, czyli w czasie, w którym
toczy się akcja powieści, został przeniesiony na inne rumuńskie zakłady karne.
Polegał na przeprowadzaniu więźniów przez kilka etapów „reedukacji”
i „demaskacji”, a końcowym efektem miało być przeobrażenie ich w nowych
ludzi, całkowicie oddanych reżimowi komunistycznemu. Pierwszy etap, zwany
„demaskacją zewnętrzną”, stanowiło nocne śledztwo organizowane przez
współwięźniów w celach lub w więziennych lochach, w trakcie którego skazańcy
byli torturowani po to, aby zdradzili intymne szczegóły swojego życia osobistego.
Celem oprawców było uzyskanie informacji o tych znajomych czy najbliższych
krewnych więźniów, którym udało się dotąd uniknąć oficjalnego śledztwa
prowadzonego przez milicjantów lub pracowników bezpieki. Drugi etap, zwany
„demaskacją wewnętrzną”, skupiał się na ujawnieniu nazwisk osób, które zbyt
dobrze odnosiły się do więźniów – dotyczyło to zarówno współosadzonych, jak
i strażników. Rzecz oczywista, również ten etap odbywał się z użyciem tortur.
Ostatni, trzeci etap, zwany „publiczną demaskacją moralną”, polegał na
poniżaniu jednych więźniów przed drugimi. Celem tych działań było zmuszenie
torturowanych do publicznej rezygnacji ze wszystkich wcześniejszych przekonań,
zarówno wrogich wobec reżimu, jak i własnych przekonań religijnych – chciano,
by osadzeni zastąpili je nowym kultem dla „bogów” mających nad nimi władzę.
Na przykład więźniowie wyznający wiarę chrześcijańską byli ubierani w stroje
podobne do szat Jezusa i w cierniową koronę, natomiast pozostałych zmuszano
do bicia ich i wyklinania. Istnieją przejmujące zeznania więźniów, których
zmuszano do używania moczu i fekaliów zamiast święconej wody czy opłatka,
a także do znieważania symboli religijnych i świętych tekstów. Nie zamierzam się
tu o tym rozpisywać – nawet gdyby pozwolić wyobraźni nakreślić najokrutniejsze
tortury, to z pewnością nie udałoby się dotrzeć tak daleko, jak w rzeczywistości
zaszli ci, którzy zajmowali się wtedy „reedukacją” w Rumunii. Po przeżyciu tych
wielokrotnie powtarzanych „demaskacji” więzień sam stawał się reedukatorem:
był zmuszany do przeprowadzania przez podobny proces innych ludzi, czasem
własnych przyjaciół. I wielu tak robiło.
Nie wiem, czy coś podobnego istniało w tym czasie w Polsce, i dlatego
przedstawiłem ten fragment rumuńskiej historii, wplecionej bez wielu
szczegółów w fikcję literacką mojej powieści.
Wspomniałem o kilku żyjących w rzeczywistości osobach, które odkryją
Państwo jako postaci w książce, np. Ţurcanu i Bogdănescu. Główny bohater
Bruno Matei i jego cała rodzina są postaciami fikcyjnymi, podobnie jak
towarzysz Bojin, Eliza czy łagodny strażnik Zacornea. Chcę jednak zaznaczyć, że
przez kilka lat prowadziłem pracochłonną dokumentację, aby cały kontekst,
w którym umieszczam te osoby, był jak najbardziej realistyczny. Dlatego
w powieści pojawiają się również postaci historyczne. Łącząc historię z fikcją,
pragnąłem podkreślić, że Bruno Matei mógłby reprezentować jedną z wielu ofiar
zapomnianych przez wielką historię i że podobne zdarzenia mogły w tamtych
strasznych czasach wydarzyć się naprawdę. Tezę tę potwierdzają wspomnienia
przekazane mi przez rumuńskich czytelników już po ukazaniu się książki. Jeden
z nich opowiadał mi na przykład o swoim dziadku, który przeżył zdarzenia
podobne do losów Brunona, inny o wujku, który również uczestniczył
w okropnościach przypominających sceny opisane w książce, kolejni mówili
o ciotce, o ojcu, o bracie… Postać Brunona Matei jest więc w pewnym sensie
sumą losów wielu ludzi, którzy musieli zmierzyć się z rumuńskim systemem
więziennym lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Wspominałem o postaciach rzeczywistych. Poniżej przedstawię kilka z nich,
z nadzieją, że pomoże to polskim czytelnikom lepiej je sobie wyobrazić w chwili
spotkania na kartach książki. Na przykład polityk Lucreţiu Pătrăşcanu jest
w Rumunii ważną postacią historyczną. Absolwent prawa w kraju i doktor nauk
ekonomicznych Uniwersytetu w Lipsku, był jednym z najważniejszych liderów
komunistycznych, i to takim, o którym do dziś dobrze mówi się w Rumunii.
Rasowy intelektualista, był jednym z założycieli Rumuńskiej Partii
Komunistycznej w 1921 roku. W 1924 roku za swoje przekonania został
aresztowany i uwięziony. Kolejne aresztowanie nastąpiło w roku 1940, już
w trakcie wojny, w związku z tym, że ugrupowanie, którego był członkiem,
próbowało utrzymać przyjazne relacje z ZSRR, podczas gdy Rumunia była
sojusznikiem Niemiec. Po 23 sierpnia 1944 roku, kiedy to król Michał rozkazał
aresztować współpracującego z Niemcami marszałka Iona Antonescu wraz
z wieloma osobami z jego otoczenia, Rumunia zwróciła się przeciwko nazistom,
a mianowany na stanowisko ministra sprawiedliwości Lucreţiu Pătrăşcanu został
pierwszym komunistą w rumuńskim rządzie. Wydawało się, że przed tym
zaangażowanym działaczem roztaczała się perspektywa owocnej kariery
w państwie, które niebawem miało się stać Rumuńską Republiką Ludową.
Tymczasem nastąpiły okoliczności podobne do tych, które działy się również
w Polsce. Jako polityk usiłujący zerwać z dyktatem Związku Radzieckiego
Pătrăşcanu stał się niewygodny dla sterowanej z Moskwy partii. Jeszcze w 1946
roku, w czasie strajku studentów w Cluj, Lucreţiu Pătrăşcanu publicznie
zadeklarował, że „oprócz tego, iż jest komunistą, jest przede wszystkim
Rumunem”. To zdanie stało się później pretekstem do oskarżenia go przez
towarzyszy o zdradę idei komunizmu. W roku 1948 został aresztowany pod
zarzutem burżuazyjnego nacjonalizmu i szowinizmu, a po sześciu latach
spędzonych w stalinowskich więzieniach otrzymał wyrok śmierci, który
wykonano w nocy z 16 na 17 kwietnia 1954 roku.
Jego żona Elena Pătrăşcanu jest również jedną z rzeczywistych postaci, której
losy zostały wplecione w akcję książki. Na potrzeby powieści zaadaptowałem
historię jej działalności związanej z teatrem „Ţăndărică”.
Iosif Lazăr, komendant Kolonii Półwysep, choćby nie wiem jak zdumiewająca
wydawała się przekazana w książce jego krótka historia, także nie jest postacią
wymyśloną. Nie ma wprawdzie wystarczających danych historycznych
potwierdzających wszystkie szczegóły wykorzystanej przeze mnie opowieści,
jednak wielu rumuńskich więźniów wspominało Lazăra jako byłego więźnia
Oświęcimia, który następnie zamienił się w kata i szefa kolonii karnej. Postać
o tyle frapująca i intrygująca, że właśnie wtedy, w latach pięćdziesiątych, bardzo
zmieniło się w Rumunii rozumienie pojęcia „humanizmu”.
W tym miejscu dodam, że również Nicolae Maromet istniał naprawdę. Był
komendantem więzienia w Galaţi i jednym z najokrutniejszych katów, jakich
kiedykolwiek zatrudniał rumuński system więzienniczy.
Nazwiska osób rzeczywistych pojawiają się także wśród więźniów – na
przykład losy doktora Simionescu i jego śmierć w więzieniu zostały opisane
w powieści na podstawie prawdziwych wydarzeń.
Ponadto pojawiają się inne rzeczywiste postaci, którymi posłużyłem się po to,
aby nadać fikcji bardziej realny wymiar: jedną z nich jest kryminalista Tcaciuc,
wspomniany w rozdziale szesnastym, którego opis oparłem na doniesieniach
ówczesnej prasy.
Podobnie wykorzystałem postać Manolisa Glezosa, greckiego polityka
i działacza społecznego, uczestnika antyhitlerowskiego ruchu oporu, którego
nazwisko było w latach pięćdziesiątych modne wśród rumuńskich komunistów,
a który w chwili, gdy piszę tę przedmowę, dożył szacownego wieku
dziewięćdziesięciu dwóch lat.
Wykorzystałem także zdarzenia rzeczywiste. Na przykład pewien barwny
szczegół związany jest z domem, w którym mieszka w powieści fikcyjna postać –
towarzysz Dumitru Bojin, oficer bezpieki, „opiekujący się” Brunonem Matei po
jego wyjściu z więzienia. Muszę Państwu zdradzić, że historia domu jest
w większej części prawdziwa: budynek faktycznie należał do Antona Crihana,
ważnego polityka rodem z Besarabii (tak powszechnie nazywa się u nas
Republikę Mołdawii), który miał swój wkład w zjednoczenie tej historycznej
krainy rumuńskiej z Rumunią w roku 1918. Zjednoczenie trwało do roku 1940,
kiedy ziemie te przejął ZSRR, co z kolei stało się najważniejszym powodem, dla
którego Rumunia w czasie drugiej wojny światowej stanęła u boku Niemców
przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Otóż historia domu Antona Crihana jest
prawdziwa, włącznie z tym, że po ucieczce jego właściciela z komunistycznej
Rumunii dom został zajęty przez pracownika bezpieki (który już jednak nie
przypominał Dumitru Bojina). Chcę w tym momencie zdradzić czytelnikom
polskim coś, czego jeszcze nie wyznałem nikomu w Rumunii: dom ten stał się
własnością mojej rodziny. Moja żona, będąca potomkiem Antona Crihana, stała
się jego spadkobierczynią, dlatego też pozwoliłem sobie na tę grę, bardzo
pasującą do potrzeb stworzonej przeze mnie fikcji literackiej.
Nie chcę szczegółowo rozpisywać się o kolejnych osobach i ich losach.
Powinienem jednak czytelnikom nieznającym realiów rumuńskich wyjaśnić, że
również wiele miejsc, o których wspominam w książce, istniało naprawdę, a w
szczególności wszystkie wymienione w książce kolonie karne i więzienia.
Niektóre z nich zostały przekształcone w muzea i obecnie można je zwiedzać.
Muszę jednak naświetlić polskiemu czytelnikowi kontekst związany
z częstymi odniesieniami do budowy „Kanału”. Chodzi mianowicie o Kanał
Dunaj – Morze Czarne. Bohater powieści Bruno Matei w swej więziennej
tułaczce dociera najpierw do tak zwanej Kolonii Półwysep, miejsca, do którego
więźniowie wysyłani byli do pracy przymusowej. Ta mordercza praca, podczas
której dziesiątki tysięcy ludzi straciło życie, związana była z megalomańską
budową, o której marzyli komunistyczni przywódcy tamtych czasów: kanałem
łączącym rzekę Dunaj z Morzem Czarnym. Prace nad rozciągającym się na
długości ponad 64 kilometrów obiektem ukończono dopiero w 1984 roku.
Poprzez połączenie portów Cernavodă na Dunaju i Konstanca nad Morzem
Czarnym skrócono żeglugę o około 400 kilometrów. Z powodu strategicznej
wagi tego pomysłu plany budowy kanału istniały już od XIX wieku. W okresie
międzywojennym powstał plan króla Karola II, wytyczono nawet trasę, lecz
inicjatywa upadła wraz z wybuchem kryzysu w latach dwudziestych XX wieku
i drugiej wojny światowej. Dopiero komuniści, którzy w krótkim czasie po
dojściu do władzy pragnęli udowodnić potęgę swojego systemu, rozpoczęli
w roku 1949 budowę kanału. Zasadniczą siłę roboczą tworzyli więźniowie
polityczni, wspominający w pamiętnikach Kolonię jako prawdziwe miejsce kaźni,
wyniszczającej poprzez zbyt ciężką pracę. Pomimo niewolniczego systemu
budowy przedsięwzięcie przerosło możliwości kraju i w 1955 roku prace
wstrzymano. Dopiero w roku 1976, w czasie kiedy u władzy był Nicolae
Ceauşescu, budowę wznowiono, modernizując projekt, dzięki czemu udało się ją
dokończyć.
Choć zbliżam się do końca przedmowy, wiem, że miałbym jeszcze wiele do
omówienia. Nie chcę jednak objaśniać wszystkich fragmentów książki. Mam
nadzieję, że polski czytelnik, zainspirowany moją powieścią, sam sięgnie po
informacje dotyczące interesujących go tematów. Jednak jeżeli już wspomniałem
nazwisko Ceauşescu, utożsamiane wszędzie na świecie z rumuńskim reżimem
komunistycznym, muszę sprecyzować tu jedną istotną dla mnie kwestię: akcja
powieści toczy się w latach poprzedzających czasy jego rządów. Po objęciu
władzy w 1965 roku, trzy dni po śmierci poprzedniego szefa rumuńskich
komunistów Gheorghe Gheorghiu-Deja, Ceauşescu dał się na początku poznać
jako reformator. Dystansując się wobec ZSRR i sprzeciwiając inwazji na
Czechosłowację w 1968 roku, zyskał uznanie Zachodu. W krótkim jednak czasie
reformator przepoczwarzył się w dyktatora napawającego się własnym
wizerunkiem, wroga wszelkiej wolności i jednocześnie w osobę odpowiedzialną
za – być może największą wśród krajów całego bloku socjalistycznego –
pauperyzację Rumunów, będącą konsekwencją realizacji megalomańskich
projektów, jak na przykład budowa Domu Ludu w Bukareszcie – największego
po Pentagonie budynku na świecie.
Tak jak Gheorghe Gheorghiu-Dej był odpowiedzialny za niewyobrażalne
zbrodnie, których dopuszczono się w Rumunii w okresie terroru stalinowskiego,
tak Ceauşescu był dyktatorem, który zniszczył ducha całej Rumunii. Dokonać
tego mógł jednak dopiero po tym, gdy poprzedzający go tyran, którego
bezwzględność trudno opisać słowami, sterroryzował ludność kraju
aresztowaniami, obozami pracy i pełnymi sadyzmu więzieniami. Ceauşescu nie
musiał kontynuować wtrącania do więzień przeciwników politycznych swojego
reżimu, gdyż Gheorghiu-Dej nie tylko wyeliminował już większość z nich, ale
także sterroryzował społeczeństwo strachem przed rumuńską służbą
bezpieczeństwa Securitate. Okres opisywany w powieści odnosi się w dużej
mierze do lat, kiedy niezależna niegdyś Rumunia krok po kroku była niszczona
przez Gheorghe Gheorghiu-Deja i jego popleczników.
Zatrzymam się w tym miejscu, bo czuję, że zamiast napisać zwykłą
przedmowę, doszedłem do niebezpiecznego momentu, w którym mógłbym
stworzyć kolejną książkę poświęconą historii Rumunii.
Dziękuję mojemu polskiemu wydawcy za zainteresowanie książką i tematyką
rumuńską, a zwłaszcza dziękuję tłumaczce książki Radosławie Janowskiej-Lascar
za wysiłek włożony w jej przekład, ponieważ z pewnością nie było to zadanie
łatwe. Na koniec, last but not least, dziękuję polskim czytelnikom za sięgnięcie po
tę lekturę, co stwarza zarówno mnie, jak i bohaterom mojej książki szansę na
dialog z Państwem.
Lucian Dan Teodorovici
1

Budynki widoczne stąd, z mostu Trancu, błyszczały. Gdy patrzyło się w kierunku
nowych bloków, to miało się wrażenie, że nawet zamarznięte grudy marcowego
śniegu, przykrywające błoto na ulicach i alejach, zachowały pierwotną biel
i puszystość. Wydawało się nawet, że śnieg opatulał miasto, którego budowle –
przynajmniej tutaj – bardzo różniły się od tamtego szarego gmaszyska –
budynku, gdzie przez kilka miesięcy – prawie przez rok, Brunul zbierał swoje
wspomnienia. Wygląd tamtej budowli odkrył zdumiony dopiero po wyjściu na
zewnątrz. Stanął wtedy oniemiały, a Bazylek długo zwisał mu bezwładnie
z prawego ramienia.
Teraz jednak Bazylek kołysał się lekko pod sklepieniem mostu.
Teraz, tak samo jak wtedy odrętwiały widokiem, Brunul stał z rozbieganymi
myślami, nie mogąc zebrać ich w jakąkolwiek frazę, jakąkolwiek ideę. A potem
czyjaś ręka na jego ramieniu. Odwrócił się. Bazylek zaczął poruszać się
chaotycznie pod mostem, a następnie podniósł się kilkadziesiąt centymetrów,
może nawet jakieś pół metra. Milicjant przechylił się przez balustradę, popatrzył
na trzęsącą się marionetkę, a następnie znów na Brunula.
– Pytałem, co tu robisz.
Wiedział, że musi odpowiedzieć. Drżał nie z zimna, lecz ze strachu. Wiedział,
że musi się odezwać, bo przydługie milczenie zdenerwuje milicjanta. Żadna myśl
nie chciała jednak w tym momencie zamienić się w słowa.
Odwrócił się do balustrady i pokazał na Bazylka, jakby coś wyjaśniając. Cisza.
Milicjant również popatrzył w dół, a potem znów na Brunula. Ten zaś, po kilku
następnych krępujących chwilach ciszy, otworzył w końcu usta. Otworzył je, ale
powiedział coś, czego nie powinien był mówić.
– Wyszedłem z nim na spacer.
– Na spacer – prychnął milicjant. – Jesteś nienormalny czy jak…? Z lalką na
spacer?!
– Dziś jest niedziela – dodał natychmiast Brunul, jakby to wszystko
wyjaśniało.
Każdej niedzieli wychodził z Bazylkiem – to chciał powiedzieć.
Nikt mu wtedy nie przeszkadzał, ludzie na ulicy, którzy wcześniej myśleli, że
jest wariatem, zdążyli się już przyzwyczaić. Raj nie był doskonały, ale jeżeli
wiedziało się, jak w nim żyć, nie był problematyczny.
Brunul nauczył się nie zwracać uwagi na dorosłych chichoczących czy wręcz
otwarcie śmiejących się na jego widok, ani nawet na dzieci, które czasami go
przezywały lub rzucały w niego różnymi przedmiotami. Z milicjantami jednak
było trudniej.
Kilka miesięcy temu dwóch zatrzymało go dokładnie naprzeciwko
Państwowego Teatru Lalek, gdzie pokazywał Bazylka dzieciom wychodzącym
z przedstawienia.
W niedzielę Brunul miał wolne, pracowali wtedy jedynie aktorzy. Działo się
to w czasie, kiedy jeszcze bał się zapuszczać w miasto, więc w swój wolny dzień
przychodził przed bramę budynku teatru, na dziedzińcu kościoła katolickiego
czekał na wyjście dzieci i pokazywał im wtedy Bazylka. Później jednak
zrezygnował z tego zwyczaju, gdy coraz więcej dzieci zaczęło zarzucać mu, że
jego lalka nie porusza się i nie mówi, na przykład tak jak lalki widziane chwilę
temu na scenie.
Tamtej jednak niedzieli nie zdążył jeszcze poczuć się urażony i bezużyteczny
ani nie zdążył rozpłakać się w kawalerce, rozmawiając o swoim rozgoryczeniu
z Bazylkiem, który oparty o poduszkę na łóżku słuchał go milcząco i bez wyrazu.
Wtedy Brunul miał jeszcze nadzieję, że oczaruje dzieci. Kiedy pojawiały się
pierwsze oznaki niezadowolenia, kiedy mali widzowie zaczynali komentować, że
prawdziwa lalka porusza się sama i nie potrzebuje, żeby jakiś człowiek trzymał ją
za nogi i nimi machał, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dlatego znieruchomiał
pochylony, podniósł lekko Bazylka, którego nogi zawisły w próżni, ścisnął go
w pasie prawą ręką i wlepił wzrok w zdziwione lub nawet rozczarowane twarze
trojga lub czworga dzieci i ich rodziców. A potem, gdy jedno z dzieci złapało
mamę za rękę i zażądało, aby poszli, bo ta lalka nie umie mówić, poruszać rękami
i nogami, i jest tylko kawałkiem drewna i niczym więcej, Brunul, ogarnięty
paniką, nagle zaczął wydobywać z siebie głos i przekazywać ustom myśli, które
zdawały się przychodzić znikąd, tak jakby je recytował – myśli bez życia, bez
intonacji, niepasujące zupełnie do rozmowy z dziećmi. Myśli o duszy marionetki.
Mechanicznie, prawie na jednym oddechu, jak gdyby się bał, że ktoś mu przerwie
albo wyrazi sprzeciw. Mówił, jakby za coś przepraszał albo coś wyjaśniał. Lub po
prostu mówił do nich, ponieważ odczuwał potrzebę powiedzenia czegoś,
zapełnienia dziury spowodowanej bezładnymi ruchami marionetki.
„Każda marionetka ma duszę”, tak rozpoczął wtedy wystąpienie przed
Państwowym Teatrem Lalek. „Tylko trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje się
wewnątrz, prawdopodobnie tak samo jak u ludzi. Z pewnością jednak są i tacy,
którzy będą chcieli nadać duszy inną nazwę, a zatem nazwijmy ją może środkiem
ciężkości. Każdy ruch marionetki opiera się na środku ciężkości. Jeśli się nim
odpowiednio porusza, wyczuwa aż do utożsamienia się z nim, to pozostałe części
lalki, będące jedynie dźwigniami i wahadłami, poruszają się po linii wyznaczonej
przez jej środek ciężkości. Siła przyciągania ziemskiego spełnia swój obowiązek.
U człowieka dusza jest niewiadomą. Ale duszę marionetki łatwo odnaleźć, to jest
właśnie ów środek ciężkości. On dyktuje ruch, działanie, praktycznie rzecz biorąc
– dyktuje życie marionetki. Życie marionetki jest w rękach marionetkarza. Nigdy
nie będziesz mógł poruszać lalką i sprawić, aby żyła tak, jak chcesz, jeżeli nie
nauczysz się kontrolować dogłębnie jej duszy, niezależnie od miejsca, w którym
się ona znajduje. Dusza albo środek ciężkości…”
Przerwał wtedy nie dlatego, że zobaczył dwóch milicjantów zbliżających się
do grupy, ani nie dlatego, że zbyt pretensjonalne i sztuczne słowa w końcu i jemu
wydały się nieodpowiednie dla takiej publiczności. Przerwał, gdyż po prostu nie
wiedział, co ma dalej mówić. Gwałtowna cisza – i dopiero wtedy mężczyźni
w mundurach podeszli do niego. Jeden z nich, prawdopodobnie zwierzchnik,
wziął Bazylka do ręki, przyjrzał mu się, potem przekazał go drugiemu i zażądał
okazania dokumentów. Brunul nie miał ich przy sobie. Powiedział, że pracuje
w Państwowym Teatrze Lalek jako opiekun. „Opiekun czego?” „Lalek”. Nie
uwierzyli mu albo nie zrozumieli, co to może być za zawód. „Więc nie jesteś
aktorem”, milicjant, który wydawał się szefem, zmarszczył czoło. „I urządzasz tu
jakieś pokątne przedstawienia? Bierzesz od dzieci pieniądze poza obrębem
instytucji?”
Jeszcze tego samego dnia członkowie zespołu aktorów lalkarzy podpisali nie
tylko osobne deklaracje, ale również zbiorową petycję, w której gwarantowali, że
Brunul nie urządzał przedstawień we własnym interesie i na pewno nie z chęci
zarobku. Dyrektor teatru zaprosił milicjantów do swojego biura, najpierw dał im
przepis na kawę z rumem, którą ich poczęstował – dwie filiżanki ciemnego płynu
na trzy filiżanki kawy, a do tego nie więcej niż cztery łyżki cukru – a następnie
wyjaśniał przez pół godziny albo nawet dłużej całą sytuację Brunula.
Sprawa jednak została załatwiona tylko częściowo – milicjanci dali się
przekonać, by na posterunek zabrać jedynie Bazylka, aż do wyjaśnienia sytuacji.
Wyjaśnienie nastąpiło po dwóch dniach, kiedy to Brunul, po stracie lalki
niewychodzący w ogóle z domu, został wezwany do podpisania jakichś papierów
bez możliwości ich przeczytania i w końcu otrzymał marionetkę bez
dodatkowych słów. A nawet bez żadnego ostrzeżenia na przyszłość. Chociaż
sprawa została załatwiona i nie pociągnęła za sobą innych konsekwencji,
wydarzenie to napełniło Brunula strachem.
I gdy teraz, stojąc przed obliczem przysadzistego, grubego, czerwonego na
twarzy milicjanta oczekującego odpowiedzi, przypominał sobie poprzednie
zdarzenia, wystraszył się ponownie.
– Dokumenty do kontroli – zamruczał przedstawiciel władzy, a zmarszczki
na jego czole nie zniknęły wraz z pojawieniem się krótkiego, wzgardliwego
uśmiechu towarzyszącego pomrukowi. – Co ty nie powiesz, wyszedłeś z lalką na
spacer – parsknął. – Jakby to był twój pies, co tu dużo gadać…
Brunul spojrzał przed siebie, a potem za siebie. Byli tylko oni. Oni dwaj
i Bazylek. Powoli zaczął nawijać sznurki na krzyżak, a kiedy głowa marionetki
pojawiła się przy balustradzie, przyciągnął ją do piersi opiekuńczym gestem
dyktowanym nie rozumem, ale instynktem. Następnie zaczął mówić, tak samo
nieodpowiednio jak wtedy przed dziećmi, tym samym głosem bez intonacji, jak
gdyby recytował coś z pochyloną głową, patrząc na Bazylka, a nie na milicjanta:
– Każda marionetka ma duszę. Tylko trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje
się wewnątrz, prawdopodobnie tak samo jak u ludzi. Z pewnością jednak są
i tacy…
– Powiedziałem, że chcę zobaczyć twoje dokumenty – człowiek w mundurze
przerwał mu podniesionym głosem. – A może masz ochotę, żebym poszukał u
ciebie jakiejś duszy, co? – Milicjant pokazał pięść.
Brunul podniósł prawą rękę w geście pojednania. Drugą ręką jeszcze mocniej
przycisnął Bazylka do piersi.
– Chciałbym tylko, żeby się pan nie gniewał.
Głęboko wciągnął powietrze, popatrzył wzdłuż mostu, a potem jego nogi
zrobiły to, co rozum podszeptywał od samego początku w jedynej spójnej myśli,
duszącej wszelkie inne myśli od momentu, kiedy milicjant pojawił się obok
niego. Nogi wyrwały go ze strachu, który spowodował, że drżał mocniej niż
wcześniej przez cały dzień z zimna. I ściskając Bazylka na piersi, pozwolił, aby
nogi przeniosły go w pędzie najpierw przez całą długość mostu, potem
zamarzniętą ulicą przy rzece Bahlui i dalej po alejkach między blokami… Biegł
bezwiednie, bez oglądania się za siebie, poprawiając jedynie od czasu do czasu
płaszcz przeciwdeszczowy. Kiedy poczuł ból gardła, zwolnił galop, zamknął usta
i zaczął głęboko łapać powietrze przez nozdrza.
Obejrzał się za siebie dopiero, gdy schronił się w klatce schodowej jakiegoś
bloku. Milicjanta nie było widać. Być może nawet za nim nie gonił. Albo w tym
galopie Brunul pozostawił w pewnym momencie gdzieś z tyłu, bardzo daleko
z tyłu, grubego milicjanta, który z pewnością miał tylko jeden zamiar:
skonfiskować mu Bazylka.
Spojrzał na marionetkę przytuloną do piersi. Otrząsnął szron z resztek pakuł
sterczących jej z czubka głowy. Uśmiechnął się. A potem otworzył usta i wciągnął
w płuca duży haust powietrza.

Było już późne popołudnie, prawie wieczór, a on wciąż musiał czekać. Wiedział,
że Eliza szybciej nie wróci z pracy, lecz nie podobało mu się czekanie na nią u
siebie w domu. Cóż mógłby robić w tym czasie? Bazylek znał zajście
z milicjantem, przecież uczestniczył w całej tej scenie, ba, był wręcz za nią
w dużym stopniu odpowiedzialny, a zatem Brunul nie miał jak zapełnić czasu,
opowiadając mu o wszystkim. Spędziłby pewnie te dwie godziny w pokoju
z łóżkiem, stołem, dwoma krzesłami i szafą, może zasnąłby, tak jak mu się to
często zdarzało, kiedy próbował wydobyć z niebytu choćby okruchy wspomnień
i podążać ich tropem, jak zwykle bez efektu, opuszczając potem te zręby dla
wspomnień nowszych, całkiem bezużytecznych i pozbawionych wdzięku. Być
może zasnąłby. I przegapił spotkanie.
By rozgrzać nogi obute w śniegowce niezbyt chroniące przed zimnem, zaczął
spacerować po prawie bezludnym o tej porze placu Zjednoczenia. Najpierw
chodził po betonowym wzorze, na którym pozostały jedynie resztki śniegu. Po
godzinie, kiedy to zatrzymywał się kilkakrotnie, jakby próbując przyspieszyć czas,
postawił na ziemi torbę z Bazylkiem i wszedł w obszar zielonego kiedyś, a teraz
pokrytego białym puchem skwerku ukrytego na tyłach placu.
Przemierzał śniegowy prostokąt w kierunku ceglanego domu, uważnie licząc
kroki. Po dojściu do niego zawrócił i popatrzył. Jedynie siedemdziesiąt cztery
ślady kroków znaczyły biel śniegu, niezmąconą żadną inną plamą. Siedemdziesiąt
cztery kroki, dokładnie tyle potrzebował, aby przejść mały park do końca.
A teraz, w drodze powrotnej, nie powinno ich być ani więcej, ani mniej.
Kiedy dotarł, jak to ocenił wzrokiem, do połowy drogi, naliczył już
czterdzieści śladów. Spojrzał zdziwiony do tyłu. Czyżby pomylił coś w pierwszym
przejściu? Szedł dalej z większą uwagą. Prawa noga lekko przed ślad z przodu.
Lewa noga tak samo, trochę dłuższy krok. Nieznacznie dłuższy. Niezauważalnie
dłuższy dla innych, w sposób oczywisty dłuższy dla niego. Tylko tyle, aby
pozostały do przejścia odcinek zapełnić zaledwie trzydziestoma czterema
krokami. Zbliżył się do chodnika. Według śladów policzonych z pierwszego
przejścia powinno mu teraz zostać do zrobienia dziesięć kroków. Coś się jednak
nie zgadzało. Miejsca pozostało na zaledwie pięć. Może na sześć, gdyby trochę
oszukał i skrócił ich długość. Musiał się gdzieś pomylić. Po kilku chwilach
zrezygnował. Wykonał sześć kroków po nieubitym śniegu, nie zważając już na
przerwy. Siedemdziesiąt.
W sumie nie ma to znaczenia, pomyślał. Nie jest ważna liczba kroków. Tak
czy tak, przy trzecim przejściu nie za bardzo było już możliwe kierowanie się po
wcześniejszych śladach. Siedemdziesiąt cztery za pierwszym razem,
siedemdziesiąt za drugim. W sumie… W sumie nie ma to znaczenia, pomyślał po
raz drugi. Jego celem była ścieżka, a nie kroki. Ile razy trzeba przejść po śniegu,
aby powstała wydeptana, równa, może nawet szklista ścieżka, po której można
swobodnie chodzić? Trzeci raz ruszył po śladach, już bez liczenia. Skoncentrował
uwagę jedynie na śniegu, na porcjach sypkiego puchu między śladami kroków.
Za czwartym razem nie bardzo już mógł namierzyć odcinki sypkiego śniegu.
Przeistoczyły się w ścieżkę pełną zbitych grudek. W ciągu kolejnej godziny
przeszedł jeszcze czternaście razy tam i z powrotem. W sumie osiemnaście
przejść. Osiemnaście. Podniósł wzrok. Ścieżka nie wyglądała dużo wyraźniej niż
po czwartym przejściu. Zbyt dużo rozsypanego w nieporządku śniegu.
Ile razy trzeba przejść, aby powstała wydeptana, równa, może nawet szklista
ścieżka, po której można swobodnie chodzić? Ponad dwadzieścia. Z pewnością
ponad dwadzieścia razy. Lekko zdenerwowany ruszył po swojej ścieżce w drogę
powrotną. Nie dowie się dokładnie, o jaką liczbę chodzi. „W sumie nie ma to
znaczenia”, wysyczał do siebie przez zaciśnięte zęby.
Musiała upłynąć kolejna godzina lub nieco dłużej, by wreszcie mógł
z satysfakcją pokiwać głową na widok ubitej ścieżki. Zmęczony i zziębnięty, choć
w dużej mierze zadowolony, popatrzył na swoje dzieło. Droga nie była jeszcze
całkiem wydeptana i równa. Na pewno też niezupełnie szklista. Ale za to zrobił ją
sam. Można było po niej przejść. Nawet Bazylek będzie mógł chodzić po niej na
swoich malutkich, drewnianych nóżkach, nie zapadając się po pas w śniegu. Nie
mocząc spodni po pas.
Wyjął go z torby pozostawionej na chodniku jeszcze przed pierwszym
przejściem przez park. Zawiesił na szyi krzyżak ze zwisającymi sznurkami, złapał
Bazylka prawą ręką za prawą nogę, a lewą ręką za lewą nogę, pochylił się i zaczął
poruszać nim po ścieżce. Jeden krok, dwa, trzy…
Bazylek z trudem stawiał stopy, droga wydawała się o wiele za długa.
W połowie dystansu Brunul był już bliski rezygnacji. Wyprostował się, sięgnął
ręką do miejsca na kręgosłupie, gdzie między kręgami umościł się ostry sopel
bólu. Po chwili zacisnął zęby, pochylił się i podjął marsz na nowo. Nieco dalej,
zawstydzony, że w pewnym momencie podrzucił Bazylka w powietrzu i pomógł
mu zrobić wielki krok, wrócił do miejsca, skąd wykonał ów niefortunny skok.
Wzdychając od czasu do czasu, skruszony ruszył od nowa malutkimi kroczkami
krasnoludka.
Do końca parku Bazylek zrobił dwieście dziewięćdziesiąt cztery kroki. Tam,
prostując plecy i znów wzdychając, Brunul podniósł go na wysokość oczu,
popatrzył nań uważnie i uśmiechnął się zadowolony, bo zamoczyły mu się
jedynie drewniane stópki. Wrócił ścieżką przez park, tym razem lekko stąpając.
Podniósł z ziemi torbę i włożył Bazylka. Dopiero potem popatrzył na zegarek,
który dostał w prezencie prawie rok temu od towarzysza Bojina. Ze zdziwienia
wytrzeszczył oczy i szybko ruszył w prawo, próbując w półmroku panującym już
na placu Zjednoczenia rozpoznać jeden z cieni stojących przed drzwiami hotelu
Victoria.
Spotykali się raz na dwa tygodnie, kiedy miała robocze niedziele. Działo się
tak, ponieważ nigdy nie ośmielił się przyjść do niej do domu, a ona też nigdy nie
dała mu do zrozumienia, że mógłby to zrobić. Czekał na nią zawsze przy wyjściu
z hotelu, choć przecież wiedział, gdzie mieszka, bo odprowadzał ją do bloku.
W ciągu tygodnia widywali się rzadko, jej rozkład dnia był dość nieregularny, ale
Brunul i tak nauczyłby się go na pamięć, gdyby tylko go o to poprosiła. Nawet
jeśli widywali się jedynie co dwa tygodnie, wyobrażał sobie niekiedy, zwłaszcza
ostatnio, że jest jego najbliższą osobą, bo ani aktorzy z Państwowego Teatru
Lalek, ani malarka, ani mistrzyni krawiecka, ani elektryk montujący dekoracje,
ani tym bardziej dyrektor teatru, z którym skądinąd odbył od początku może
dwie lub trzy rozmowy, nie mogli być nazywani przyjaciółmi, mimo że wszyscy
go lubili i ze wszystkimi mógłby z pewnością spędzić całe godziny, a nawet całe
dnie bez popadnięcia w nudę. Z każdą z tych osób spotykał się jedynie
w oficjalnych sytuacjach. Poza Elizą być może również towarzysz Bojin był jego
przyjacielem. Po tym, jak bardzo pomógł mu w ciągu ostatnich kilkunastu
miesięcy, nie mógłby uważać go za kogoś innego. Jednak nawet towarzysz Bojin,
jedyny człowiek przekraczający raz na kilka dni, lub czasem wręcz tygodni, próg
jego kawalerki i przynoszący zawsze butelkę wina, którą opróżniali wspólnie
podczas opowiadania sobie przez dwie lub trzy godziny rozmaitych
niestworzonych historii, więc nawet towarzysz Bojin przychodził do niego
z pewnego rodzaju obowiązku służbowego. Brunul wyczuł to sam, chociaż nikt
nigdy nie powiedział mu tego wprost. W intuicyjny sposób wiedział, że chodzi
o spotkania służbowe. Służbowe, rzecz jasna, nie dla niego, lecz dla towarzysza
Bojina.
Kobieta ścisnęła go lekko za ramię. Brunul podniósł nieznacznie rękę do
piersi. Na powitanie odezwał się niecierpliwie:
– Wiesz, dziś uciekłem jednemu milicjantowi.
Zatrzymała się, wystraszonym wzrokiem przygwoździła go w miejscu i wyjęła
rękę spod jego ramienia.
– Nic takiego – uspokoił ją. – Chciał tylko zobaczyć moje dokumenty.
– I nie miałeś ich przy sobie?
– Miałem. Ale zabrałby mi Bazylka.
– Dlaczego miałby ci go zabrać?
– Próbowałem…
Uśmiechnął się, opuścił wzrok i wzruszył ramionami. Niepokój nie opuszczał
twarzy kobiety, ale pokiwała głową ze zrozumieniem, znów chwyciła go pod
ramię, a dreszcz, który ją przeszył, spowodował, że złapała go nawet mocniej
i zbliżyła głowę do jego barku. Zaczęła iść, lekko pociągając Brunula za sobą.
– Jak to się stało?
– Uciekłem – znów wzruszył ramionami. – Jeśli znów mi się to przytrafi, to
też ucieknę. Tak jest najlepiej. Biegam bardzo szybko – powiedział tonem,
w którym pobrzmiewała nuta dumy. – Był gruby, nie dałby rady mnie dogonić.
– Pokazałeś mu dokumenty?
Brunul zaprzeczył ruchem głowy.
Szli dalej, zanim dotarli do ulicy Żółte Urwisko, zdążył jej opowiedzieć całe
zdarzenie. Słuchała w milczeniu. Przed dojściem do końca Urwiska nie zadała
mu ani jednego pytania, nie przerwała choćby jednym dźwiękiem. Tam
zatrzymała się jednak, po raz trzeci w ciągu tej przechadzki. Zatrzymała się,
wyczuwając, że skończył opowieść, podniosła rękę do ust, jak gdyby
zastanawiając się nad czymś, a potem zmarszczyła czoło.
– Słuchaj – powiedziała, opuszczając rękę. – Tak bardzo chcesz się nauczyć
poruszać tą marionetką. Nie rozumiem, dlaczego nikt z teatru cię nie nauczy?
Dlaczego ich o to nie poprosisz, tylko łazisz gdzieś po mostach, męczysz się sam,
żeby rozplątać sznurki i… proszę, uciekasz przed milicjantami?
– Bo ci z teatru nie umieją. Mają pacynki na rękę, nie pracują
z marionetkami.
– Jak mogą nie umieć? To co to za teatr lalkowy? Myślę, że chyba ty nie wiesz,
jak zapytać. Albo kogo zapytać – dodała. Prawy kącik jej ust uniósł się jakby
pieszczotliwie w kierunku policzka, a potem znów przylgnęła do jego barku, co
równie dobrze mogło oznaczać, że nie chce kontynuować dyskusji,
a przynajmniej nie tu, u stóp Żółtego Urwiska, gdzie stoją w miejscu,
przytłamszeni zimnem.
Zachmurzył się, przeczesał ręką włosy. Nie umiałby zaprzeczyć. Nie mógł
sformułować żadnego wyjaśnienia, lecz nie dlatego, że nie chciał. Jeszcze od
momentu, kiedy w maju zeszłego roku towarzysz Bojin przyprowadził go do
Państwowego Teatru Lalek, by go tam zatrudnić, wydało się dziwne Brunulowi,
że lalki z afiszów rozwieszonych na szerokim dziedzińcu kościoła katolickiego
sąsiadującego z siedzibą teatru, wcale nie przypominały Bazylka, nie miały
sznurków ani krzyżaka. Po prawdzie one również były żywymi lalkami, później
zaobserwował ich ruchy i nawet zaczął sobie wyobrażać, że mógłby się ich
z łatwością nauczyć. A mimo to były inne. Bazylka nie dało się założyć na rękę,
Bazylek nie miał ramion z pakuł czy słomy, Bazylek miał ręce z drewna, które
zginały się w łokciach, tak jak u człowieka, Bazylek nie miał drążków, którymi
mógł być popychany, Bazylek miał nogi, na których mógł chodzić, Bazylek miał
sznurki, Bazylek był inny. I należał do niego. Powiedziano mu, że należał do
niego jeszcze w poprzednim życiu, tym z długiego okresu ponad dwudziestu lat,
których nie odnajdywał we wspomnieniach. A jeżeli należał do niego,
z pewnością był kiedyś żywy, tak jak on był kiedyś żywy, w inny sposób niż teraz,
żyjąc innym życiem. I tylko wspomnienia, a właściwie ich brak powodował, że
nie mógł mieć znów obok siebie żywego Bazylka z poprzedniego życia. Do
takiego właśnie wniosku doszedł.
O poprzednim życiu Bazylka wiedział tak samo niewiele, jak o ponad
dwudziestu przeklętych latach swojego istnienia. Dokładnie biorąc, nie wiedział
właściwie nic. W teatrze wyjaśniono mu różnicę między jego lalką a pozostałymi.
Powiedziano mu, że Bazylek był marionetką, a on bardzo dobrze znał słowo
„marionetka”. Inne lalki natomiast były pacynkami. W którąś niedzielę podobną
do dzisiejszej, po kolejnej próbie przedstawienia dla dzieci wychodzących
z teatru, jeden z młodych aktorów lalkarzy wziął Brunula na stronę, poprosił,
żeby przespacerowali się wokół kościoła, na którego dziedzińcu się znajdowali,
i opowiedział mu o sobie. O tym, jak zatrudnił się tutaj prawie osiem lat temu,
jesienią pięćdziesiątego drugiego, o swoim pierwszym przedstawieniu, w którym
lalka przez niego prowadzona była rosyjskim carem, nie zwykłą postacią, tylko
prawdziwą bestią, złą aż do czubków pakuł, jak żartował sobie aktor lalkarz.
O tym, co znaczy kochać lalkę, nawet wtedy, kiedy jest tak zła jak ten car, i co
znaczy zawładnąć nią stamtąd, z głębokości jej egzystencji, z wnęki, do której
wchodzą lalkarze, zawładnąć nią tak, aby ukazała się pełna życia i uczuć
i przekazała to życie i te uczucia dzieciom. Brunul słuchał go wtedy bez słowa,
szczęśliwy, że jeden z aktorów traktuje go z uwagą, której pragnął od samego
początku. Słuchał zafascynowany i nie dziwił się, że człowiek zabrał go na spacer
wokół kościoła jedynie po to, aby opowiadać o sobie i o swojej pasji do lalek.
I dopiero gdy obaj znaleźli się w miejscu, z którego nie było już widać wejścia do
teatru, młody aktor zniżył głos i powiedział, że Bazylek nie może być Bazylkiem,
bo prawdziwy Bazylek to rumuńska lalka jarmarczna, a jego marionetka
w białym ubranku, z dużym nosem, z czarną maską na połowie twarzy i z
wysokim, ostro zakończonym kapeluszem, nie przypomina ani trochę takiej lalki.
Mimo że usłyszane słowa wytrąciły Brunula z równowagi, a nawet wręcz
rozzłościły, zorientował się, że celem aktora było coś innego niż opowiedzenie
historii swojego życia wzniosłymi słowami. Celem było przekazanie mu
informacji i najwyraźniej nie chciał, aby w rozmowie brał udział ktoś inny.
I wtedy rozzłoszczenie ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Zapytał młodzieńca, czy
słyszał może coś więcej o jego przeszłości – tej, której nie może odnaleźć we
wspomnieniach. Aktor jednak pokręcił przecząco głową i odpowiedział jakby
rozgoryczony, że nie, bo niby skąd miałby słyszeć. Wie jedynie, że Bazylek nie
nazywa się Bazylkiem, a także, że sam Brunul nie mógł być w rzeczywistości
magazynierem czy jak sam się przedstawiał, opiekunem lalek – bo taki „zawód”
po prostu nie istnieje, albo może istnieje, lecz nie w Państwowym Teatrze Lalek,
gdzie każdy aktor sam troszczy się o swoje lalki. To stanowisko, powiedział aktor,
pojawiło się wraz z przyjściem Brunula i absolutnie wcześniej nie istniało, zostało
stworzone specjalnie dla niego. Magazynier? Opiekun? Po co lalki miałyby
potrzebować pomocy, jeśli zatrudniano malarkę, która w każej chwili mogła
ożywić im kolory, a mistrzyni krawiecka w razie potrzeby szyła lub cerowała im
ubranka?
Informacja ta po raz drugi wytrąciła Brunula z równowagi, a nawet wręcz
rozzłościła. Rozmowa została gwałtownie przerwana, gdy po dojściu do przedniej
części kościoła spotkali innych aktorów, Brunul jednak zaczął zadawać sobie
pewne pytania. Najważniejsze pozostało to pierwsze: dlaczego Bazylek nie mógł
być Bazylkiem? Jakież to życie wiódł wcześniej, skoro o jego przeszłości nie
można było opowiadać przed wszystkimi, a jedynie po kryjomu, szepcząc
i chowając się za budynkiem kościoła katolickiego?
Później próbował dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie otrzymał żadnej
odpowiedzi. Pytani aktorzy wzruszali ramionami i nawet młody kolega, który
rozmawiał z nim wtedy za kościołem, nie chciał wracać do tematu, a wręcz
wydawało się, że żałuje tego, co wcześniej powiedział. Pewnego wieczoru
natomiast, podczas rozmowy z towarzyszem Bojinem, rozpoczętej po
opróżnieniu połowy butelki wina, odpowiedzią na pytanie Brunula był jedynie
srogi grymas. Tak więc do ostatniej kropli trunku wielokrotnie czuł, że nie może
zdradzić towarzyszowi Bojinowi, skąd pochodzą te, jak się wyraził towarzysz,
„informacje”. Brunul nie do końca rozumiał, dlaczego musi się powstrzymywać
przed opowiadaniem zbyt wielu rzeczy człowiekowi przychodzącemu z butelką
wina pod pachą raz na kilka dni czy tygodni. Ze zniżonego, tajemniczego tonu
głosu aktora, który opowiedział mu o nim i o Bazylku, wywnioskował, że o tych
sprawach nie należy rozmawiać z każdym i o każdej porze. Nawet z towarzyszem
Bojinem. Po nieoczekiwanej reakcji rozmówcy rozum podszepnął Brunulowi, że
z towarzyszem Bojinem w żadnym wypadku o czymś takim nie należy
dyskutować, więc zrezygnował z dalszych prób wyjaśnienia dręczących go
niejasności. Próbował przekonać towarzysza, że sam jest autorem pytań. Po
pierwsze, jak tłumaczył, wydało mu się dziwne jego zajęcie, skoro byli też inni
pracownicy opiekujący się lalkami. Po drugie, dziwne było też imię Bazylka, jeżeli
wśród lalek z teatru znalazł Bazylka z pakuł (ostatnie stwierdzenie było
kłamstwem wymyślonym ad hoc i nawet ucieszył się, że coś takiego przyszło mu
do głowy). Ponieważ jednak byłoby mu trudno rozstać się z imieniem, do
którego się już przyzwyczaił, pozwolił Bazylkowi pozostać w dalszym ciągu
Bazylkiem.
W ciągu następnych miesięcy Brunul stopniowo zaczął uwalniać się od
potrzeby znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego Bazylek różni się tak
bardzo od innych lalek. Zastąpił ją odkrywaniem właściwych dla marionetki
ruchów i dbaniem o punktualne przychodzenie na spotkania z Elizą. Tą, która
zaledwie jednym pytaniem spowodowała, że zalewał go teraz potok świeżych
wspomnień i mnóstwo wątpliwości, które przez jakiś czas starał się zepchnąć
w niebyt.
Zatrzymali się przed blokiem, w miejscu, gdzie w ciągu ostatnich miesięcy
zawsze się żegnali, niekiedy prawie ceremonialnie, innym razem zaledwie jednym
słowem. Stąd droga do kawalerki zajmowała pół godziny. Podobnie jak i w inne
niedziele tej zimy, zaczął teraz sprawdzać torbę z Bazylkiem, jakby się bał, że go
zgubił gdzieś po drodze. Potem, nie znajdując innych naturalnych gestów, które
mogłyby towarzyszyć rozłące, zaczął wciskać szalik do rękawów i miąć na piersi
płaszcz przeciwdeszczowy.
Tym razem jednak Eliza nie puściła jego ramienia, chociaż jak zawsze
odsunęła się na niewielką odległość. Przez kilka sekund patrzyła uważnie nieco
rozbawiona, a potem powiedziała:
– Zwykle nie zapraszam cię na górę.
– Nigdy – pokręcił głową Brunul, bez śladu wyrzutu lub pragnienia.
– Ale dziś gonił cię milicjant.
– Gonił – przytaknął, a jego policzki zaczerwieniły się, jakby szybciej niż
umysł rozumiejąc, że za chwilę nastąpi zaproszenie.
– No więc myślę, że po tym ciężkim dniu nie odmówisz, jeżeli poproszę cię,
żebyś wypił ze mną herbatę – zakończyła Eliza.
Brunul nie odpowiedział. Usta zamknęły mu się i otworzyły kilkakrotnie, jak
u ryby, nieprzymuszone do niczego żadną myślą. Dopiero po paru chwilach jego
głowa skłoniła się lekko i bojaźliwie na znak zgody. Kiedy głowa wykonywała
jeszcze ten ruch, drzwi wejściowe do bloku były już otwarte, nogi przekraczały
metalowy próg wciśnięty w cementowy hol, zaś prawa dłoń podnosiła się
nieznacznie w kierunku piersi, ściskając lekko ramię kobiety.
2

Śledczy miał mniej więcej czterdzieści pięć lat i twarz, z której próbował usunąć
łagodny wyraz, silił się więc, by go ukryć pod kolejnymi marsowymi minami, co
nie zawsze wychodziło. Mężczyzna znał całą osobistą historię Brunona.
Bezsensownie było więc zaprzeczać, nawet w kwestii drobnych szczegółów, które
śledczy uznał za kłamstwa. Bruno spróbował jednak. Nie, ojciec nie był zdrajcą,
kochał swój kraj. Marsowa mina śledczego zgasiła początkowy zapał. Nie, Bruno
znów poczuł potrzebę wyjaśnienia, nie chciał wprowadzać go w błąd, to prawda,
ojciec nigdy nie zapisał się do partii, ale w młodości sympatyzował
z komunizmem i właśnie dlatego wysłał syna tutaj, do Rumunii. Tak, to prawda,
nie wspierał ustroju, ale przecież w czterdziestym piątym demokracja jeszcze
w pełni nie zainstalowała się w kraju, chociaż rząd Petru Grozy był już u władzy
od kilku miesięcy i pojawiły się pierwsze pozytywne znaki.
Ta wymiana replik nie przydała się jednak na nic. Za każdym razem, kiedy
próbował nie tyle nawet zaprzeczyć, ile przynajmniej uzupełnić jakąś informację,
rozjaśnić ją nieco, człowiek zza biurka z nieoheblowanych desek, jedynego mebla
w pomieszczeniu poza dwoma krzesłami i lampą, wydawał z siebie pomruk,
rzucał krótkie spojrzenie na leżące przed nim akta, a następnie wracał do tego, co
jako śledczego interesowało go najbardziej.
– A jednak wyjechaliście w trzydziestym siódmym. Już wtedy nie podobało
się wam w Rumunii?
– Mama była Włoszką.
– Nie o to pytałem.
– Nawet gdyby mi się już nie podobało, to w czym problem? W Rumunii nie
było jeszcze wtedy… Nie było jeszcze wtedy demokracji, która jest teraz.
– Nie o to pytałem.
– Miałem dopiero szesnaście lat. Nie chciałem wyjeżdżać, za nic w świecie nie
chciałem wyjeżdżać. Do tamtego momentu żyłem tylko tutaj, tu miałem
przyjaciół… Ojciec zdecydował.
– Twojemu ojcu nie podobało się już w Rumunii?
– Rodzina mamy naciskała. Tata wyjechał, aby przejąć jej interesy.
– Zgodnie z oświadczeniem ojca z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego,
z dnia…
Tutaj ich szybki, prawie zapierający dech w piersi dialog zatrzymał się.
Śledczy wstrzymał go jedynie na kilka chwil, aby przekartkować akta. A potem
ten sam ostry ton:
– Zgodnie z jego oświadczeniem, złożonym w tysiąc dziewięćset
czterdziestym piątym, opuścił kraj, bo chciał, żebyś studiował za granicą.
– Nie, tak naprawdę nie złożył oświadczenia, chodziło o list, o który prosił
pan…
Usta zatrzymały się w pół słowa, a fraza jakby się potknęła. Nie, niedobrze się
stało, w ogóle niedobrze, że skierował rozmowę w tę stronę. Chociaż, pomyślał
Bruno, śledczy z pewnością już znał te fakty. Lepiej jednak było pozwolić mu na
formułowanie pytań, lepiej było nie zaczynać dyskusji, której prowadzenie nie
było w interesie Brunona. Ułamek chwili później przesłuchujący potwierdził jego
obawy. Doskonale wiedział, o kogo chodzi.
– Nie o to pytałem. Mamy jeszcze mnóstwo czasu, by pomówić na temat
oświadczenia, czy też listu do Lucreţiu Pătrăşcanu. – Uśmiech, może połowa
szyderczego uśmiechu. – Nie bój się, o wszystkim porozmawiamy. – Szyderczy
grymas rozciągnął się mocniej, przeradzając się w ostrzegawczy uśmieszek.
Łagodna twarz śledczego zupełnie nie pasowała do mimiki, którą z całych sił
próbował sobie dokomponować. – Jeszcze porozmawiamy. Teraz jednak
jesteśmy przy patriotyzmie. Twoim i twojego ojca. Tak więc, mówię ci jeszcze
raz: on oświadczył, że wyjechał, ponieważ chciał, abyś tam studiował. Czy to
prawda?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?
– Miałem szesnaście lat. Ojciec myślał o tym, że mógłbym zostać adwokatem,
lecz ja jeszcze dokładnie nie wiedziałem, co chcę robić. Więc nie wiem. Nie sądzę
jednak, żeby planował już wtedy moje studia.
– A jednak tak napisał.
Westchnienie ze strony Brunona, chwilowe ustępstwo, a potem błysk
w oczach, wyjaśnienie.
– Myślę, że… Mówiłem panu, sympatyzował z komunizmem. Ale był
zmuszony do objęcia interesów rodziny ze strony mamy. Myślę, że nie chciał
opowiadać o zobowiązaniach firmowych, może… Może się wstydził.
– Więc mówisz, że kłamał.
Znów padły słowa, których nie chciał wymawiać. Pewnie jednak, Bruno znów
próbował się uspokoić, pewnie człowiek zza biurka wiedział też o interesach ojca.
Nawet jeśli tak było, to niedobrze się stało, bardzo niedobrze, że to on
przywoływał w rozmowie te szczegóły. Śledczy, mimo całej swojej sztucznej
mimiki i dobroci, którą prawie dawało się odczytać zza grymasów, no dobrze,
może nie tyle dobroci, ile gotowości do wykazania zrozumienia, chowanej za
marsowymi minami, za podnoszeniem ust na znak pogardy, za ostrzegawczym
tonem głosu, mimo całej tej gotowości, miał w sobie coś, co powodowało, że
mówiło się rzeczy, których lepiej było nie wypowiadać.
– Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co wtedy powiedział. Nawet nie wiem,
dlaczego musiał coś oświadczać w związku ze swoim wyjazdem z Rumunii.
– Nie o to pytałem.
– Wiem, ale… Wszystkie te pytania… Rozumie pan, mój ojciec umarł
w zeszłym roku. Nawet gdybym próbował dowiedzieć się, jakie były jego
zamiary, to już teraz nie mogę.
– Taaa… – kiwnął głową śledczy.
A potem znów zrobił przerwę, przygryzając przy tym dolną wargę i kiwając
z niezadowoleniem głową. Bruno też umilkł. Z trudem znalazłby jeszcze coś,
o czym mógłby mówić.
– Jeżeli jego już nie ma, to wszystko się zaciera, tak uważasz. Jeżeli jego już
nie ma, to zabrał do grobu swoją przeszłość, tak uważasz – wymamrotał po
pewnym czasie, bardziej do siebie niż do Brunona.
A potem zmarszczył nagle czoło, zmienił temat i, zaskakując kompletnie
Brunona, przeskoczył w rozmowie kilka lat wprzód.
– To powiedz mi, co wiesz o… – opuścił wzrok, sylabizując i wymawiając
obce nazwisko tak, jak było napisane – o Heinrichu von Kleiście.
Przyprowadzili go tam rano, jakiś czas przesiedział sam. W ciągu zaledwie
paru godzin przejrzeli rękopis, już go przeczytali? To było jedyne wytłumaczenie.
Przypominał sobie, że jedynie w rękopisie wspominał o Kleiście i o jego krótkim,
ale jakże ważnym eseju, Über das Marionettentheater. Odnosił się jednak do
niego i do jego dzieła tak, jak do innych dramaturgów lub teoretyków albo do
najstarszych pism ludzkości, na przykład do Ramayany. Nie mógł, jako
marionetkarz, nie wspomnieć o tym eseju. Czy będzie go pytał również
o Ramayanę?
– Napisałem kiedyś coś o Kleiście – zgodził się Bruno Matei z oczami
wbitymi w podłogę.
– Poważnie? Napisałeś?
– Tak.
– Gdzie? W gazecie? W jakimś almanachu?
– W moim rękopisie.
– Jakim rękopisie?
– Takim… eseju. Albo takim rodzaju… kursu. To było coś osobistego.
Podkreślił ostatnie słowo.
– Kursu… – Śledczy w zamyśleniu uniósł rękę do brody. – Kurs nie jest
czymś osobistym, panie Brunonie Matei, kurs można wykładać w szkole, na
uniwersytecie.
Nagle podniósł się, podszedł do biurka i usiadł na nim.
– Kurs można wykładać w szkole! – powtórzył, wymawiając powoli i z
naciskiem każde słowo z osobna i złowrogo zbliżając twarz do twarzy Brunona. –
A ty w której szkole chciałeś go wykładać?
Wzruszenie ramion Brunona. Nieprzyjemny grymas śledczego. Chwilę
potem lekceważące prychnięcie i niecierpliwe kroki przesłuchującego, rozlegające
się w prawie pustym pokoju w budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Przez całą tyradę śledczy nie zatrzymał się ani na moment, tylko chodził dookoła
krzesła, na którym siedział Bruno, kładł od czasu do czasu rękę na oparciu,
odchodził w kierunku ściany i wracał, zmuszając przesłuchiwanego do
odwracania się i okazywania, że uważa na to, co się do niego mówi.
Słuchając tyrady, Bruno poczuł, że jego oddech przyspiesza, wzrok zaczyna
się męczyć, a oczy powiększają się ze strachu, szukając jakiegoś punktu
odpoczynku. Uczucie to narastało nie z powodu słów krążącego wokół
mężczyzny i również nie z powodu zagrożenia, które uświadamiał sobie od kilku
miesięcy. Przybrało ono konkretny kształt teraz, w gestach człowieka
zamkniętego wraz z nim w ciemnym, brudnym i ubogo umeblowanym pokoju,
gdyż dopiero w czasie monologu śledczego Bruno poczuł, że jest tutaj samotny.
Owo tutaj nie odnosiło się jedynie do miejsca, w którym znajdował się od kilku
godzin, ale do całej szerokiej przestrzeni, którą we Włoszech zawsze uważał za
swoją. W przestrzeni tej poczuł się teraz obcy jak nigdy dotąd. Co więcej, poczuł
się obcy, co mogło wydać się dziwne, również wobec języka słyszanego
w zimnym i ciemnym pokoju pachnącym zbutwiałym drewnem, języka przecież
ojczystego, w którym wyrażał swoje myśli przez cały okres przebywania we
Włoszech. To poczucie wyobcowania sprawiło, że nie dostrzegał żadnej
możliwości obrony.
– Ja wiem – zaczął śledczy, a potem poprawił się – my wiemy, że zostałeś
zaproszony do tego kraju, który wychowywał cię przez szesnaście lat, bo mogłeś
być przydatny w stworzeniu instytucji, której Rumunia potrzebowała w nowej
epoce. My wiemy, że wróciłeś tutaj za pieniądze państwa rumuńskiego –
podkreślił znów – jako tak zwany specjalista, do Państwowego Teatru Lalek,
w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. My wiemy, że miałeś do
wypełnienia zadanie, które, było nie było, wypełniłeś do końca, może dlatego, że
wcześniej nie znalazł się nikt, kto by cię dokładniej sprawdził. My wiemy, że
ostatnio podziękowano ci za wykonane zadanie i zostałeś odesłany do znalezienia
sobie innego zajęcia, tak jak przystoi uczciwemu obywatelowi. Ale my nie
wiedzieliśmy – podniósł głos, akcentując słowo „nie” – że masz zamiar zebrać tu,
w Rumunii, grupę zbirów, bandytów i legionistów i razem z nimi działać
przeciwko państwu, przeciwko narodowi, z którego się wywodzisz. A dokładniej
mówiąc, nie wiedzieliśmy, ale się dowiedzieliśmy. Tak więc – zrobił dłuższą
przerwę, siadając znów na drewnianym blacie biurka i patrząc Brunonowi Matei
prosto w oczy – chcę, żebyś mi wyjaśnił: dlaczego, kanalio skurwysyńska, zamiast
zabrać się do innej roboty, zacząłeś uderzać w swój naród, w naród, który cię
wychował?! Przyjeżdżasz, gówniany specjalisto, z Włoch i mówisz mi, żyjącemu
i pracującemu dla tego kraju, że jesteś mądrzejszy? Przyjeżdżasz i piszesz jakiś
gówniany kurs, jakieś głupoty, w które wsadzasz reakcyjne pomysły jakiegoś
Niemca, jakiegoś Kleista, i mówisz, że wykładasz je studentom?! Jakim
studentom, bydlaku jeden? Mam wierzyć, że jacyś żałośni legioniści, których
zebrałeś wokół siebie, przychodzili bawić się lalkami, po tym jak w tych samych
rękach trzymali karabiny i pistolety?! Mów, pieprzony gnoju, chciałeś, żebym
w to uwierzył?!
Nic nie odpowiedział. Do momentu zakończenia przemowy cała empatia,
o którą mógł podejrzewać śledczego, cała atmosfera wytworzona przez jego
twarz, zdającą skrywać pod maską grymasów łagodność, całe powietrze, którym
jeszcze parę chwil wcześniej dało się jakoś oddychać, wszystko to uleciało z płuc
Brunona Matei w czasie głębokiego westchnienia, towarzyszącego końcowi
wypowiedzi przesłuchującego, zablokowało mu oddech i spowodowało, że zaczął
się prawie dusić.
Nie odpowiedział, pokręcił tylko mechanicznie głową z lewa na prawo. Ręka
podniosła się, jakby chciała coś powiedzieć za niego, ale po paru chwilach opadła
w geście rezygnacji obok oparcia krzesła. Ramiona skurczyły się, a wraz z nimi
skurczyło się całe ciało Brunona. Szyja wygięła się miękko, pozostawiając głowę
na łasce grawitacji, aż do momentu, kiedy broda dotknęła piersi.
Śledczy też nic już nie mówił. Jego brwi uniosły się tylko nieznacznie, a srogie
spojrzenie ustąpiło miejsca szczeremu zdziwieniu. Wbił wzrok w czubek głowy
chłopaka siedzącego na krześle. A potem, kiedy w końcu zdziwienie zamieniło się
w ciekawość, śledczy, pomagając sobie rękami, zeskoczył z biurka i pochylił się,
aby przyjrzeć się twarzy Brunona.

*
Nie mając ukończonych nawet dwudziestu dwóch lat, z dyplomem świeżo
upieczonego aktora w kieszeni, Bruno nie martwił się wcale wojną, ponieważ nie
będąc według dokumentów Włochem, nie poszedłby na nią z Włochami, a jako
niemieszkający w Rumunii nie miał powodów, aby wracać tam i iść na nią
z Rumunami. Uparł się jednak, że pokieruje swoim życiem tak, jak sam uważał za
stosowne, a nie jak życzyłaby sobie rodzina, która, o czym zresztą nie wiedział,
zajęła się formalnościami chroniącymi go przed pójściem na front. Dla władz
rumuńskich, które i tak zainteresowały się w pewnym momencie jego losem,
młody Bruno był niezdolny do walki na jakimkolwiek froncie z powodu
ułomności pleców, choroby nazwanej bardzo pompatycznie – Marie-Strümpell,
powodującej okropne bóle ramion, rąk i nóg. Choroba ta, zgodnie ze zdaniem
przytłoczonej nieszczęściem rodziny, powodując zesztywnienie ramion i stawów,
miała zamienić go w ciągu kilku lat w prawdziwego ludzkiego burattino.
Na przekór chorobie, rozpoznanej i opisanej w rozmaitych papierach
przesłanych do Bukaresztu przez włoskich lekarzy, zalecających mu krótkie
podróże i długie pobyty w domu, Bruno nie zrezygnował z pasji odkrytej we
Włoszech. Nie ugiął się ani wobec próśb rodziny, ani wobec krzyków ojca.
W żaden sposób nie potrafił wyobrazić sobie przyszłości w biurze zarządu firmy
„Macellerie Pignatelli” mieszczącym się w centralnej siedzibie, w azienda
powstałej ponad pół wieku temu staraniem dziadka ze strony mamy, Antonia
Pignatellego, który rozwinął całą sieć rzeźni w sporej odległości od Salerno, na
południu.
W żaden sposób oczywiście nie groziło Brunonowi zamienienie się
w ludzkiego burattino, gdyż choroba Marie-Strümpell rozwijała się w jego
przypadku jedynie w papierach przesłanych do Bukaresztu, a bynajmniej nie na
miejscu, we Włoszech. Kiedy zaś dowiedział się o dokumentach i o wysłaniu ich
do kraju przez rodzinę przy pomocy zaprzyjaźnionych lekarzy, bez jego wiedzy,
historia ta wydała się Brunonowi prawie komiczna i w pewnym sensie mógł ją
uważać za znak od losu, bo od burattino do marionetta był jeden mały krok,
który on już wykonał.
Ale tak naprawdę to nie los narzucił rodzinie Brunona wybór tej właśnie
choroby, lecz bardziej może jego wcześniejsza decyzja życiowa. Dzięki swojemu
uporowi, wspomaganemu przez spadek pozostawiony jedynemu wnukowi przez
bogatych dziadków, wylądował w Accademia Nazionale d’Arte Drammatica
„Silvio D’Amico”, zamiast na studiach wybranych przez ojca, który upatrywał
w nim przyszłego adwokata. Aktorstwo nijak się miało do kierowniczego
stanowiska w przedsiębiorstwie „Macellerie Pignatelli” z siedzibą główną
w Salerno, lecz w końcu nawet i nieugięty ojciec, George Matei (albo Giorgio
Matei, jak podpisywał się na dokumentach, począwszy od tysiąc dziewięćset
trzydziestego siódmego roku), musiał dać sobie spokój, pocieszając się myślą, że
syn odzyska kiedyś zdroworozsądkowe podejście, zakłócone nieco opóźnionym
przechodzeniem wieku nastoletniego, a wtedy dyplom aktorski nie będzie już
żadną przeszkodą do objęcia stanowiska w firmie ojca.
Tymczasem aktorstwo nie do końca zadowoliło Brunona, chociaż rozpoczął
studia ożywiony entuzjastyczną myślą, że w niezbyt dalekiej przyszłości życie
uplasuje go obok artystów, którzy opromienili całe jego dzieciństwo i wiek
nastoletni: Warnera Baxtera, Wallace’a Beery’ego czy Clarka Gable’a. W ciągu
trzech lat studiów, o wiele bardziej mechanicznych i wypranych z namiętności,
niż to sobie pierwotnie wyobrażał, studiów, które ukończył z coraz cieńszą nitką
zapału, stopniowo odkrywał świat lalek. Zakochał się w pewnej marionetkarce.
Wprawdzie historia z aktorką w tle szybko się skończyła, ale została mu po niej
miłość długodystansowa, miłość do tych dziwnych stworów na sznurkach, które
młoda dziewczyna wprowadziła do jego życia. Po opuszczeniu akademii „Silvio
D’Amico” wyjechał wprawdzie na południe, ale nie do Salerno, do czekającej
rodziny, lecz jeszcze dalej, o wiele dalej, na Sycylię, gdzie przyjęła go pod swoje
skrzydła inna rodzina, z którą zaczął korespondować w ostatnim roku nauk
aktorskich. Był to ród ekscentrycznych lalkarzy, znanych i poważanych właśnie
dla swojego zajęcia, rodzina próbująca w ojczyźnie Opera dei Pupi – z jej
palatynami o nieprzeciętnych wymiarach, podtrzymać tradycję teatro delle
marionette, wykorzystującego mniejsze i starsze lalki, zrodzone jeszcze
w antycznym Oriencie i za sprawą wojennych wypraw rzymskich przeniesione
i pozostawione w spadku Włochom oraz całej średniowiecznej Europie.
O nowej pasji, która spowodowała, że ominął Salerno w drodze na Sycylię,
zawiadomił rodziców w zwykłym liście, nie podając wielu szczegółów. Stało się to
dokładnie wtedy, gdy z kraju nadeszło wezwanie, by Rumun Bruno Matei stawił
się w ojczyźnie celem wcielenia do armii narodowej. Kiedy pewnego wieczoru na
tarasie willi Pignatellich w Salerno, po wypiciu kilku kieliszków wina i wypaleniu
sporej liczby cygar, jeden z przyjaciół lekarzy przedstawił ojcu Brunona – George
vel Giorgio Matei, kilka wariantów chorób mających zagwarantować, że Bruno
nie zostanie przyjęty do wojska, ojciec zatrzymał się, bardziej rozbawiony niż
zdecydowany, przy chorobie Marie-Strümpell. Zaciekawiło go słowo burattino,
bo właśnie do ruchów tej lalki, sztywnych i przerywanych, porównał lekarz
następstwa choroby. George był właśnie po lekturze listu od syna, więc słowa
medyka podsunęły mu myśl o ironicznej karze dla Brunona. Przynajmniej tyle
mógł zrobić, skoro upór chłopaka nie pozostawiał miejsca dla innych rozwiązań.
Po kolejnych kieliszkach wina choroba Marie-Strümpell wygrała definitywnie
współzawodnictwo z pozostałymi.
Znak opatrzności w symptomach choroby podsuniętej w prezencie przez
rodzinę został również dostrzeżony przez Brunona, który tymczasem odbył co
prawda dość krótkie, ale wystarczające terminowanie, by posiąść umiejętność
kierowania marionetką i zdobyć wiedzę o historii tego typu teatru lub
przynajmniej o części tej historii, bardzo poważanej przez członków rodziny
lalkarzy – o historii Orientu, z którego wywodziły się wszystkie lalki świata.
Chłopak poznał więc niezliczone hinduskie, egipskie, chińskie czy też perskie
opowieści, tłumaczone na włoski i odręcznie zapisane na luźnych kartkach
papieru. Zajęcie to nawet w jednej czwartej nie wydawało mu się tak męczące, jak
studia w akademii, bo nigdy nie brakowało mu pasji do opowieści. I w atmosferze
tych dawnych, mitycznych światów, odrodzonych dzięki metodycznej
cierpliwości jego mistrzów, zaczął ożywiać swoje marionetki, sznurek za
sznurkiem, krok za krokiem, ruch za ruchem.
Jego droga do doskonałości w ożywianiu lalek i do praktycznej nauki nowszej
historii lalkarstwa osiągnęła przyzwoity poziom po ponadpółrocznej współpracy
z aktorami. Na początku roku czterdziestego trzeciego napotkała jednak
przeszkodę. W czasie gdy dzięki studiom nad sztuką starożytną chłopak zaczął
powoli rozumieć grę tradycyjnych włoskich marionetek pochodzących
z commedia dell’arte, rodzina artystów lalkarzy została zmuszona do wycofania
się na północ po konflikcie z władzami, które nie gustowały w przedstawieniach
zawierających niezbyt subtelne aluzje do Sua Eccellenza il Duce. W planie
pośpiesznej przeprowadzki nie było jednak miejsca dla Brunona. Nie brał udziału
w spektaklach, ponieważ nie był jeszcze wystarczająco dobrze przygotowany do
podjęcia takiego wyzwania i dlatego nie groziło mu niebezpieczeństwo. W chwili
nieuchronnego rozstania szef trupy, by wynagrodzić trudy pilnego ucznia
Brunona Matei, podarował mu dokument – rodzaj dyplomu, który nie
przyznawał wprawdzie jeszcze tytułu mistrzowskiego, ale poświadczał okres
spędzony na praktykowaniu u boku mistrzów, nawet jeśli byli oni ekscentryczni
i chwilowo popadli w niełaskę.
Z dyplomem uzyskanym w Accademia Nazionale d’Arte Drammatica „Silvio
d’Amico” i z dokumentem wystawionym przez głowę rodu lalkarzy Bruno wrócił
do Salerno. Niekoniecznie dlatego, że dostrzegł tam swoją przyszłość. Zaczął
jednak odczuwać na własnej skórze ciężkie czasy, na które wszyscy narzekali.
Uznał więc, że powrót na łono bogatej rodziny jest w podobnym momencie
czymś nie do pogardzenia. Przywiózł ze sobą wiele nadziei i dlatego nie
zniechęciły go porażki poniesione w pierwszych miesiącach szukania pracy na
miarę swoich umiejętności. W miarę jednak upływu czasu i braku perspektyw na
ciekawsze zajęcie biuro czekające na niego w centralnej siedzibie sieci „Macellerie
Pignatelli” stawało się coraz bardziej realnym zagrożeniem.
Nie pomógł mu w niczym nawet moment, który uznał za decydujący
w swoim życiu, a mianowicie rewolta w Wielkiej Radzie Faszystowskiej.
W zasadzie to nie wiedział nawet, dlaczego uznał go za decydujący. Może
dlatego, że teraz dokument sygnowany przez niebędących już w niełasce lalkarzy
nabrał innej wartości, a może też dlatego, że wokół niego rozkwitały nadzieje
w szerszym wymiarze. Wielka historia, nawet ta wzbudzająca nie wiadomo jaki
entuzjazm, nie zawsze jednak oddziałuje na historię małą. A do tego nastąpiło
coś, czego kompletnie nie dało się przewidzieć, mianowicie Opera Nazionale
Dopolavoro, i tak już znacznie osłabiona przez wojnę, po obaleniu Mussoliniego
wydawała swoje ostatnie tchnienia i wszelkie sztuki, włącznie z tą, którą ukochał
Bruno, nikogo już za bardzo nie obchodziły. W ciągu kolejnych miesięcy nie
powiodła się żadna próba zatrudnienia się gdziekolwiek, więc poza szukaniem
pracy Brunonowi nie pozostało nic innego, jak tylko czytać, coraz więcej, coraz
zachłanniej, w ciągłym pragnieniu doskonalenia się w sztuce prowadzenia
marionetek.
Choć wielka historia nie zawsze odciska swoje piętno na małej historii,
zdarzają się jednak chwile, gdy może decydująco na nią wpłynąć. Tak myślał
Bruno w momencie, kiedy w dramatyczny sposób zmieniła się jego historia
osobista. Nadchodząca jesień przyniosła małemu imperium rodziny Pignatellich,
istniejącemu przez ponad pół wieku i zbudowanemu na mięsie wieprzowym
i wołowym, nieznane dotąd problemy. Kiedy we wrześniu tysiąc dziewięćset
czterdziestego trzeciego roku, po walkach stoczonych przez okupantów
niemieckich z piątą armią amerykańską, siedziba centralna w Salerno stała się
ruiną, członkowie rodu Pignatellich uciekli do Rzymu, gdzie za pieniądze
odłożone na czarną godzinę, czyli taką, która właśnie nadeszła, wynajęli dom,
zamykając na cztery spusty rzeźnie na południu kraju, skoro i tak nie mieli
możliwości sprawowania nad nimi żadnej kontroli.
Dla Rumuna George’a Matei powrót do rodzinnego kraju stał się na nowo
możliwym wyjściem z sytuacji. Prawdę mówiąc, kraj ten nigdy nie zniknął
całkowicie z jego pola widzenia. Próby przekonania żony, aby opuściła swoją
rodzinę i wróciła do Rumunii, spaliły jednak na panewce, mimo wielu nacisków.
Za granicą zostawili przed laty zaledwie paru przyjaciół, kilku bardzo dalekich
krewnych, nie mieli tam też żadnego mieszkania. Po co, dla kogo mieliby wracać?
Ponadto, zdaniem teściów George’a, Amerykanie powinni zaraz wkroczyć
zarówno do Rumunii, jak i do Włoch, ścierając niemiecką armię z powierzchni
ziemi.
Po dwudziestym trzecim sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego
roku, gdy Blok Narodowo-Demokratyczny dokonał przewrotu politycznego
w Rumunii, George Matei odkrył, czytając w niezależnych gazetach rzymskich
wiadomości ze świata, że jego dawny kolega z Wydziału Prawa w Bukareszcie,
Lucreţiu Pătrăşcanu, został mianowany ministrem-sekretarzem stanu. Obu
mężczyzn łączyła nie tylko przyjaźń z lat studiów, z powodu której bez
zapisywania się do partii George poznał i nawet zaczął zgadzać się z pewnymi
zasadami komunistycznymi, lecz również wspomnienie kilku sporadycznych, ale
przyjemnych spotkań z ostatnich dwóch lat sprzed wyjazdu George’a do Włoch,
kiedy to Lucreţiu – źle postrzegany komunista, który wrócił wtedy z Moskwy, nie
wyzbył się swej pasji czy wręcz namiętności i wtajemniczał apolitycznego, ale
pełnego entuzjazmu kolegę w projekty dotyczące przyszłości. Projekty oczywiście
nie zostały sfinalizowane przez George’a, okazało się bowiem, że bardziej niż
komunizm pociągało go kierowanie włoskimi rzeźniami. Dzięki jednak owym
dyskusjom i młodzieńczym wizjom po latach nabrały nowych kształtów nadzieje
żywione Anno Domini tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego przez
George’a Matei, przedsiębiorcę bez przedsiębiorstwa, odpowiedzialnego za
rodzinę złożoną z teściów, żony i syna, który dotąd nigdy w życiu nie splamił się
pracą. Nawet jeżeli były to kształty dość jeszcze niewyraźne, uwzględniające
w pierwszej fazie jedynie syna marzącego o karierze artysty lalkarza.
Przez rozmaitych pośredników udało się po kilku dobrych miesiącach
usiłowań nawiązać kontakt z dawnym kolegą. Lucreţiu Pătrăşcanu nie zajmował
już wtedy stanowiska ministra-sekretarza stanu, a został ministrem
sprawiedliwości w nowym rządzie utworzonym przez premiera Petru Groza
w marcu następnego roku. W tym właśnie czasie George Matei otrzymał od
rumuńskiego ministra koleżeński list, który z jego punktu widzenia wydawał się
wręcz entuzjastyczny. Lucreţiu podał swój numer telefonu oraz sprecyzował,
w jakie dni i o jakich godzinach można go zasadniczo zastać. Na początku maja
tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku George Matei najpierw wyszedł na
ulicę wraz z wielką rzeszą mieszkańców Rzymu, aby wyrzucić w górę kapelusz
i świętować przynajmniej koniec wojny, jeśli nie było już niczego innego do
świętowania, a potem po kilku dniach zadzwonił do Lucreţiu Pătrăşcanu do
Bukaresztu. Po wzajemnym pogratulowaniu sobie zakończenia wojny, po
krótkim przypomnieniu wspólnie spędzonych chwil, po zadaniu przez George’a
kilku raczej grzecznościowych pytań dotyczących pracy na stanowisku ministra
i po udzieleniu przez Lucreţiu tak samo grzecznościowych odpowiedzi
w rozmowie dwóch mężczyzn pojawił się w końcu młody Bruno Matei, którego
marzeniem, według ojca, był powrót do rodzinnego kraju. Sytuacja stała się zbyt
zagmatwana dla głowy całej rodziny, aby brała ona jeszcze pod uwagę
ewentualny sprzeciw ze strony syna.
Po zainteresowaniu się zarówno cechami charakteru młodzieńca, jak
i odbytymi przez niego studiami i po wyrażeniu wątpliwości, czy w obecnych
warunkach uda się znaleźć dla niego miejsce w ministerstwie, Lucreţiu
Pătrăşcanu zapewnił jednak starego przyjaciela, że o czymś pomyśli. Na tym ich
rozmowa zakończyła się, ponieważ inne sprawy, tym razem o znaczeniu
narodowym, wzywały ministra sprawiedliwości Rumunii.
Niemal do końca roku, jak również do końca pieniędzy pozostałych po
interesach rodziny Pignatellich, George Matei nie otrzymał żadnego znaku od
swojego dawnego przyjaciela piastującego stanowisko ministra. Dopiero
w połowie listopada na jego rzymski adres przyszła z Rumunii zwykła koperta
bez oficjalnych napisów. Nie zdając sobie sprawy, kto jest nadawcą, otworzył ją,
a wzrok skierował najpierw na podpis. Okazało się, że jest to list od dawnego
kolegi i przyjaciela Lucreţiu, który zachęcał George’a do wysłania syna do
Bukaresztu, gdzie czeka na niego stanowisko doradcy w Teatrze Lalek
i Marionetek „Ţăndărică”. W rzeczywistości, jak nie omieszkał podkreślić
minister, to nawet nie on znalazł tę posadę, lecz jego żona Elena, scenografka
teatru, która podczas jednego z nielicznych spokojnych wieczorów, jakie były im
dane, słysząc opowieść o dawnym przyjacielu męża, strzeliła z radości palcami,
zdumiona tym zbiegiem okoliczności, gdyż jej świeżo powstały teatr potrzebował
właśnie specjalisty znającego się na marionetkach. Jedyną rzeczą, jakiej minister
zażądał od George’a, było, aby wysłał syna do Bukaresztu jak najszybciej.
W ostatnim zdaniu wyraził też niespodziewaną prośbę, a mianowicie, żeby syn,
oprócz dokumentów poświadczających odbyte studia, zabrał ze sobą
wyjaśniający list ze strony ojca – ich wyjazd z Rumunii osiem lat temu, mimo że
nie był czymś istotnym, mógł jednak sprowokować określone pytania. Lucreţiu
obiecywał koledze, że pismo to nie będzie miało żadnych następstw, tylko
zostanie włączone do pewnych akt, a on sam, minister Lucreţiu Pătrăşcanu,
zagwarantuje własnym podpisem, że wyjaśnienia napisane przez George’a Matei
są całkowicie zgodne z prawdą.
Tydzień później Bruno Matei, taszcząc olbrzymią walizkę, do której włożył
także marionetkę Pulcinellę, zakupioną jeszcze w czasach, kiedy po rozstaniu
z sycylijską rodziną sam usiłował doskonalić się we włoskiej sztuce lalkarskiej,
wysiadł na zamarzniętym peronie bukareszteńskiego Dworca Północnego. Nie
tylko nie sprzeciwił się takiemu rozwiązaniu, ale przyjął je z radością, od której
większe było tylko zdziwienie, że propozycja wyszła ze strony ojca. Po raz
pierwszy w życiu wziął on pod uwagę pragnienia syna i, jakby już sam w sobie ten
fakt nie był wystarczająco niezwykłym wydarzeniem, znalazł mu jeszcze pracę na
miarę jego marzeń, ledwo już dostrzegalnych spod stosu niepowodzeń.
W drodze do przydzielonego mieszkania, za wynajęcie którego miał sam
płacić z przyszłych poborów, przyłożył policzek do okna samochodu wiozącego
go spod dworca, by obejrzeć dawno niewidziane okolice. Entuzjazm jednak
ustąpił miejsca zdziwieniu albo nawet smutkowi. Obrazy zapamiętane całkowicie
inaczej w bardzo już odległych, dziecięcych wspomnieniach, w barwach o wiele
weselszych niż obecne kolory, były teraz pokryte gruzem i kurzem wojny
i wyglądały tak, jak gdyby chciały ściągnąć na siebie niebo koloru jeszcze bardziej
ołowianego – na pewno innego niż to, które przypominał sobie z dzieciństwa.
Przyjaciela ojca – ministra Bruno nie spotkał w kolejnych dniach, tygodniach
ani nawet miesiącach. Nie spotkał go już nigdy, ale prawdę mówiąc, nie pragnął
tego w jakiś specjalny sposób, bo praca w teatrze lalek zajmowała mu cały czas
i w zupełności wystarczała. W dniu, kiedy po raz pierwszy wstąpił w progi
nowego teatru bukareszteńskiego, przekazał list od ojca żonie ministra,
scenografce Elenie Pătrăşcanu, kobiecie trzydziestoletniej, rozmownej, trochę
może zbyt egzaltowanej, zbyt pewnej siebie i zbyt władczej w sposób nie do
końca przyjemny. Dla Brunona jednak te szczegóły nie miały większego
znaczenia, tym bardziej że kobieta od samego początku manifestowała wobec
niego, co wydawało się dziwne, pewien rodzaj wdzięczności, jakby to on zrobił jej
przysługę, zatrudniając się w teatrze jako specjalista od marionetek. Jakby to nie
ona faktycznie pomogła znaleźć pracę, nawet tak daleko od rodziców, jemu,
który do wieku dwudziestu czterech lat nie robił nic innego, tylko marzył.
A potem odkrył znaczenie pracy. Pracy wyczekiwanej długo, której trochę się
obawiał, ale od której nie odstąpił już ani na krok w kolejnych miesiącach
mijających może bez większych zmian, lecz z wystarczającą dozą satysfakcji,
zarówno osobistej, jak i grupowej, w zżytej z Brunonem grupie marionetkarzy,
miesiącach, które zamieniły się w rok, potem w dwa lata…
Zamiast słabnąć, entuzjazm Brunona rósł w miarę upływu czasu. Być może
także dlatego, że do zadowolenia z pracy doradcy, stawiającej wiele wyzwań, bo
chociaż piastował to stanowisko, to uczył się, tworzył i wzruszał wraz ze swoimi
kolegami po każdym sukcesie sekcji marionetek, na początku czterdziestego
siódmego doszło jeszcze inne zadowolenie, o którym nie pomyślałby nigdy
wcześniej. Wtedy właśnie, na prośbę pewnego kolegi, zgodził się udzielać
prywatnych lekcji jego bratankowi. Chłopak studiował aktorstwo, ale pod
wyraźnym wpływem wujka zainteresował się marionetkami. Bruno podjął
wyzwanie nie tylko z powodu nostalgii, wywołanej podobieństwem ścieżki
życiowej tego młodego człowieka do jego własnej, ale także z powodu dumy, że
w końcu on, czeladnik, jeszcze cztery lata temu terminujący u włoskich lalkarzy,
otrzymał oficjalny status nauczyciela, profesora, mistrza. A pod koniec roku
czterdziestego siódmego prywatne lekcje zaczęły zajmować mu coraz więcej
czasu, ponieważ liczba uczniów, czy też studentów, wzrosła do czterech, a wraz
z nią u świeżo upieczonego profesora od marionetek wzrosło poczucie własnej
wartości.
Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy przyniósł radykalne zmiany w życiu
Brunona. Nie chodziło tu o sytuację polityczną, bo obok niej nauczył się
przechodzić w milczeniu, wykazując jedynie niewielkie zainteresowanie dla
teraźniejszości, wystarczające do kupowania jednej z bukareszteńskich gazet raz
na dwa tygodnie, czasem częściej. W ciągu ponad dwóch lat od powrotu do
ojczystego kraju zdołał zauważyć jednak, że rubryki polityczne coraz rozleglej
panoszą się w przestrzeni drukarskiej. Ale i tak czytał je dopiero na końcu, po
przejrzeniu kronik kulturalnych, kiedy cieszył się po odnalezieniu choćby
najmniejszej wzmianki o teatrze „Ţăndărică”.
Pierwsza tragiczna zmiana na płaszczyźnie osobistej nastąpiła pod koniec
wiosny. Jego ojciec umarł w Salerno, do którego wrócił w tysiąc dziewięćset
czterdziestym szóstym, próbując dać nową szansę przedsiębiorstwu „Macellerie
Pignatelli”. Zawał, bez żadnego wcześniejszego znaku ostrzegawczego. Dramat
Brunona spotęgował się jeszcze w momencie, kiedy nie otrzymał od władz
rumuńskich pozwolenia na wyjazd na pogrzeb ojca do Włoch. Nie
przedstawiono mu żadnego oficjalnego powodu, a jedyne wyjaśnienie otrzymane
od naburmuszonego urzędnika było takie, że i tak nie zdąży na pogrzeb, bo
pociągi nie dowiozą go tak szybko na południe Włoch. Bruno zdawał sobie z tego
sprawę, jednakże wiedział też, że jego obowiązkiem było spędzenie przynajmniej
kilku dni wraz z mamą i dziadkami, rozpaczającymi z pewnością po takim
wydarzeniu. Nie mając innego wyjścia, skontaktował się z rodziną za pomocą
telegramu, w którym musiał starannie dobrać słowa, gdyż jakiś inny urzędnik,
tym razem na poczcie, odmówił przyjęcia pierwszego blankietu, wytykając
Brunonowi, że niekoniecznie musiał umieszczać wyjaśnienia powodu, dla
którego nie mógł opuścić kraju, tym bardziej że winą za to obarczył władze
rumuńskie.
Druga zmiana nastąpiła przed Bożym Narodzeniem roku tysiąc dziewięćset
czterdziestego ósmego. Właściwie nie powinien uważać jej za nieoczekiwaną.
Powinny go były przygotować na nią rozmaite wydarzenia kończącego się roku,
nad którymi Bruno próbował przejść do porządku dziennego, zagłębiając się
w pracę i oszukując w ten sposób swój niepokój stapiający się z niepokojem
ogólnym. Usunięcie Lucreţiu Pătrăşcanu z rządu, a potem aresztowanie jego
i Eleny Pătrăşcanu. Było niemożliwością, aby koledzy z teatru nie zareagowali na
dźwięk tego nazwiska, a zwłaszcza, aby Bruno pozostał na nie obojętny. A jednak
ten drugi cios przyjął tak, jakby przyszedł znikąd. W grudniu został wezwany do
biura, które nie należało już do jego byłej szefowej i w którym czekała na niego
nie ona, lecz pewien smutny mężczyzna oddelegowany z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych. Bez zbędnego wstępu podziękował on Brunonowi za wkład
w rozwój sekcji artystycznej teatru „Ţăndărică”, a następnie zakomunikował bez
ogródek, bez cienia poczucia winy w spojrzeniu, bez chociażby minimalnej
zmiany tonu, że jego dalsza pomoc nie będzie już konieczna. Siedzący przed
Brunonem człowiek nie zajmował kierowniczego stanowiska, nie był nawet
zatrudniony w teatrze, a jednak jeszcze w lecie zaczął tu przychodzić, nie w celu
obejrzenia przedstawień, ale po to, by prowadzić przypadkowe rozmowy
z pracownikami. Był to człowiek, który zaledwie wymówił, z nutą upojenia
w głosie, nazwę wysyłającej go instytucji, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
a już otrzymał w budynku teatru własny pokój. Posłużył on owemu człowiekowi
do zamieniania przypadkowych rozmów w rozmowy dłuższe, prowadzone z dala
od uszu i oczu innych, rozmowy, na temat których koledzy wychodzący
z pomieszczenia, gdzie były prowadzone, nie wypowiadali nawet jednego słowa.
Z kolei ci, którzy jeszcze nie odwiedzili tego miejsca, trącali się łokciami
i poszeptywali, czasami na wesoło, nazywając pomieszczenie pokojem spowiedzi,
gdyż wszyscy wychodzący stamtąd wyglądali jak ludzie uwolnieni od ciężaru
noszonego dotychczas na ramionach. Inaczej bowiem nie dawało się wyjaśnić,
dlaczego ich ramiona stawały się lekkie i tak wolne, że podnosiły się natychmiast,
nawet kilka razy z rzędu, gdy ktoś zapytał któregokolwiek z opuszczających
pomieszczenie, o czym rozmawiał w środku. Pokój uwalniania ludzi od ciężaru.
Bruno Matei szedł na spotkanie z mężczyzną z myślą, że nastąpiła jego kolej
do odbycia podobnej rozmowy, kiedy jednak w kilku krótkich frazach
zakomunikowano mu coś innego, nie poczuł się przytłoczony, nie zadał żadnego
pytania, nie odpowiedział w żaden sposób. Ani jednym słowem. Kiwnął jedynie
głową, jakby z aprobatą, albo tylko po to, aby zasugerować, że zrozumiał to, co
należało zrozumieć. Potem odwrócił się plecami i wyszedł.
W milczeniu zebrał swoje rzeczy, nie oczekując ani nie pragnąc innego
potwierdzenia swojego zwolnienia. A potem, dźwigając dwie torby wypełnione
zakupionymi wcześniej materiałami, trzymając pod pachą ubraną na biało
marionetkę, z którą przybył z Włoch, poszedł do swojego mieszkania
usytuowanego niedaleko muzeum Simu, budynku przypominającego Hefajstejon
u stóp Akropolu, który zwiedził kiedyś w dzieciństwie. Muzeum było dla niego
punktem odniesienia od pierwszego dnia powrotu do kraju, jedynym miejscem
wystarczająco oryginalnym, aby nie pogubić się na ulicach Bukaresztu, gdzie
początkowo z każdym zakrętem coraz bardziej tracił orientację.
Święta Bożego Narodzenia Bruno spędził w mieszkaniu, wychodząc z domu
jedynie po to, aby kupić chleb i mleko. Zanim jednak narzucił sobie owo
osamotnienie, kupił wszystkie gazety, jakie znalazł na stoiskach. I dopiero wtedy,
zimą na przełomie czterdziestego ósmego i czterdziestego dziewiątego,
zrozumiał, że wielka historia zawsze przytłacza tę mniejszą, osobistą. Nawet jeżeli
nie zawsze ma się szansę, aby zrozumieć to w porę. A w tamtych dniach wielka
historia była pisana między wierszami gazet.
Po Nowym Roku przestał już czytać gazety. W zamian za to zaczął pisać.
Pisać nie dla wielkiej historii, bo przecież stół i kilka kartek rozpostartych na nim
w jakimś bukareszteńskim mieszkaniu nie miały dla niej większego znaczenia.
Pisał być może dla swojej małej osobistej historii. Albo może jedynie dla swojego
małego tu i teraz, stłoczonego na powierzchni wynajętego mieszkania, z którego
okna widać było szeroką, szarą ulicę i kilka greckich kolumn muzeum Simu.
Zaczął pisać o pasji, dla której zrezygnował z kariery w biurze w Salerno, dla
której porzucił Włochy, a nawet rodziców. Opisał historię poznanych przez
siebie marionetek, historię, która w miarę pisania upodabniała się coraz bardziej
do szeroko zakrojonego eseju, może nawet kursu. Pisał bez cienia nadziei, że
kiedykolwiek swoimi myślami przelanymi na papier będzie mógł podzielić się ze
studentami.
Publiczność, do której zwracał się Bruno, była z innego czasu. Była
publicznością zdolną do słuchania go, zdolną do rozumienia, a nawet zdolną do
zadawania pytań. A on szukał odpowiedzi na te możliwe pytania, najpierw
formułując je w myślach, a potem przekształcając w wyważone zdania,
adresowane wprost do uważnej publiczności, niewidocznej wtedy nigdzie
dookoła, niedostrzeganej wśród przechodniów spotykanych na co dzień na ulicy.
Publiczności, której jednak bardzo potrzebował w tamte mroźne dni. Wśród
owych wyobrażonych odbiorców widział niekiedy swoich studentów, cztery
realne punkty odniesienia, dla których jednak skończył wykładać jeszcze
w czterdziestym ósmym, wraz ze śmiercią ojca. Była to publiczność, której
pragnął, choć wiedział jednocześnie, że trudno będzie mu ją kiedykolwiek jeszcze
odnaleźć.
I wreszcie pewien poranek roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego.
Dopiero co obudził się po kolejnym wieczorze spędzonym na pisaniu do późna.
W jakimś sensie był zadowolony, ale jednocześnie zasmucony tym, że jego
pomysły powoli się wyczerpywały i że widział swój rękopis w coraz bardziej
konkretnej liczbie kartek na stole. Przeliczając ostatnie pieniądze z zapasów,
stwierdził z goryczą, że wystarczy mu zaledwie na zapłatę wynajmu mieszkania
za jeszcze jeden miesiąc. Po chwili podniósł się lekko zdziwiony, ale bardziej
jeszcze zirytowany powtarzającym się waleniem do drzwi wejściowych.
Zwykły poranek w miesiącu marcu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego
dziewiątego. Dwaj umundurowani mężczyźni stojący w drzwiach powiedzieli,
aby poszedł z nimi złożyć zeznanie. Bruno nie zapytał, o jakie zeznanie chodzi.
Nawet się nie przebrał, nie musiał – zasnął w ubraniu, które miał na sobie
poprzedniego popołudnia przed wyjściem po chleb i mleko. Nie przebrał się
więc, poprosił tylko o chwilę czasu, chciał włożyć buty, bo inaczej kałuże na
dworze, jak to powiedział z lekkim uśmiechem mężczyznom w mundurach, bo
inaczej ten cholerny lód, topiący się na ulicach, nie będzie zbyt łaskawy dla jego
nóg obutych jedynie w domowe kapcie.
3

Było już po dwudziestej trzydzieści, kiedy zziębnięty Brunul wszedł do kawalerki.


Zapalając światło, jeszcze z korytarza dostrzegł towarzysza Bojina siedzącego na
łóżku z nieodłączną butelką wina w ręku. Jego zachmurzona twarz przypomniała
mu nagle o liściku zostawionym jak zwykle przez towarzysza na portierni teatru.
Oznajmiał w nim, że dziś, w niedzielę, Brunul będzie musiał wrócić do domu
najpóźniej o ósmej. To prawda, przeważnie towarzysz Bojin spóźniał się, czasem
ponad pół godziny lub nawet więcej, jednak jego zwyczajowe spóźnialstwo nie
było powodem, dla którego Brunul nie dotarł do domu o ustalonej godzinie.
Nieoczekiwane wydarzenie wieczoru – zaproszenie na herbatę przez Elizę –
poruszyło go do tego stopnia, że jak nigdy dotąd kompletnie zapomniał
o towarzyszu Bojinie.
– No wiesz co? – przywitał go towarzysz, nie podnosząc się. – To już do tego
doszło, że ja muszę na ciebie czekać? Nie dostałeś listu czy jak?
Wymamrotał jakieś „oczywiście, że tak”, potem chciał mu powiedzieć, że
odprowadził Elizę do domu, ale zamilkł, jakby zawstydzony, wiedząc, że
musiałby kontynuować tę historię, a wyjaśnienia doszłyby może do szczegółów,
które uważał tylko i wyłącznie za swoje, przynajmniej teraz, tego wieczoru. Jak
miał powiedzieć towarzyszowi Bojinowi, że Eliza, po wspólnym wypiciu herbaty,
popatrzyła mu najpierw prosto w oczy i powiedziała, że jest dobrym
człowiekiem, a potem zbliżyła się, dotknęła rękami jego gorących policzków
i pocałowała go w czoło? Nad brwiami, w miejsce w dalszym ciągu zimniejsze od
reszty czoła, ale zimniejsze w przyjemny, lekko piekący sposób. Brunul miał
wrażenie, że wciąż czuje odciśnięte usta kobiety. Eliza opuściła wtedy prawą rękę
i, pochylając głowę, pocałowała go jeszcze w policzek, po czym się uśmiechnęła.
To przerwało jego chwilowe zawstydzenie, nie przerywając jednak wzruszenia.
Takiego uśmiechu Brunul nie widział jeszcze u Elizy nigdy. Wynagrodził mu on
wiele wieczorów, nawet tych najzimniejszych, kiedy czekał, aż kobieta wyjdzie
z pracy, odprowadzał ją do domu, a potem samotny jak zawsze odchodził do
swojej kawalerki. Nie mógłby teraz opowiedzieć o wszystkim towarzyszowi
Bojinowi, mimo że innym razem relacjonował mu spotkania z Elizą bez żadnych
zahamowań, ba, nawet z pewnym rodzajem przyjemności. Tak więc, po
wymamrotaniu paru słów przeprosin, zamiast kontynuować, Brunul wzruszył
jedynie ramionami, potem rozebrał się w milczeniu, powiesił płaszcz na
wieszaku, a pod niego wsunął torbę z Bazylkiem.
Dopiero wtedy, gdy opróżnili już pierwsze dwa kieliszki, napięcie ustąpiło
miejsca uczuciu przyjaźni, jakie wytworzyło się między nimi przez ostatnie
półtora roku spotkań. Atmosfera zmieniła się dzięki towarzyszowi Bojinowi,
który po początkowej reprymendzie, trwającej kilka dobrych minut, i po
uzyskaniu od Brunula solennego zapewnienia, że podobny wypadek już się
więcej nie powtórzy, machnął w końcu ręką na znak zgody i powiedział:
– Mam coś dla ciebie, dlatego bardzo chciałem, żebyśmy się dziś spotkali,
choć ty miałeś inne sprawy – dokończył ostatni raz z wyrzutem. – No dobra,
dajmy temu spokój. Postarałem się i przyniosłem ci prezent. On jest ważny dla
ciebie, tak więc zapominam o reszcie.
Podniósł rękę do kieszeni na piersi, wyjął jakiś stary, zielonkawy papier, nie
większy niż los loteryjny, i podał go Brunulowi. Ten zerknął najpierw na rysunki.
Po prawej stronie grupa trzech mężczyzn i trzech kobiet, trzymających otwartą
gazetę i czytających ją z wyraźnym zainteresowaniem, nad nimi godło z sierpem
i młotem i duży napis między kłosami zboża „RRL”, skrót Rumuńskiej Republiki
Ludowej. Po lewej stronie plac budowy, a nad nim różne napisy. Po obejrzeniu
nic niemówiących mu rysunków Brunul zaczął czytać od góry do dołu: „Seria D
– 20 lei – dwadzieścia na – Dom Iskry” i zadał sobie pytanie, z jakiego to
mianowicie powodu przyjaciel przyniósł mu ten świstek. Emocje zawładnęły nim
jednak, gdy skierował pytający wzrok na towarzysza, a ten zaś kazał mu
przeczytać podpis u góry po prawej stronie. Było tam napisane drukowanymi
literami: „złożony przez”, a następnie ołówkiem, ledwie widoczne nazwisko. Jego
nazwisko, takie samo jak w dokumencie tożsamości.
– Jest sprzed dziewięciu lat – powiedział towarzysz Bojin. – Była wtedy taka
krajowa subskrypcja, w trakcie której ochotniczo zbierano fundusze na Dom
Iskry w Bukareszcie. Piękny budynek, może go kiedyś zobaczysz. No i popatrz, ty
też dałeś pieniądze, dwadzieścia lei. To wcale nie było mało, czyli, że tak powiem,
byłeś hojny. Pierwszorzędny człowiek pracy – uśmiechnął się.
– Więc wróciłem do Bukaresztu, a nie tutaj…
Wzruszenie oplotło Brunulowi struny głosowe tak, że ledwo udało mu się
wyszeptać tych kilka słów. Towarzysz Bojin zrobił wielkie oczy i wydawał się
zaskoczony, wahając się kilka sekund. A potem pokiwał głową i odzyskał
pewność siebie.
– Czekaj no… Skąd, co ty opowiadasz? Subskrypcja krajowa, nie słyszałeś?
Mogłeś być gdziekolwiek. Już ci to mówiłem, wróciłeś z Włoch do Jassów po
śmierci twoich rodziców w bombardowaniu. Nie wiem, dlaczego tu przyjechałeś,
tego naprawdę nie wiem. Ale znalazłem ten papier w archiwum. I to w dodatku,
człowieku, przez łut szczęścia. Opowiadałem jednemu koledze o tobie i kiedy
wymówiłem nazwisko, on na to: „Znam to nazwisko, towarzyszu, widziałem je
na losie subskrypcji krajowej na rzecz Domu Iskry z tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego”. Tu, w Jassach, człowieku, a nie w Bukareszcie.
Dało się jednak odczuć, że towarzyszowi Bojinowi nie w smak była dedukcja
przyjaciela. Gdyby rozmówcą był ktoś bardziej uważny i przenikliwy niż Brunul,
zaintrygowałby się pewnie tym, że jego towarzysz trajkocze o historii losu
subskrypcji krajowej, jakby nauczył się tekstu na pamięć. Brunula jednak
męczyło teraz mnóstwo zupełnie innych pytań.
– To jest mój podpis?
– Twój.
– A jak dawało się pieniądze?
– W pracy.
– Czyli pracowałem?
– Tak, byłeś zatrudniony. Jak to, jeszcze się pytasz? A co, u nas mógłbyś nie
pracować?
– Gdzie pracowałem?
– A skądże ja mam to wiedzieć, człowieku? Nie widzisz, że tam nic nie jest
napisane?
Brunul zmrużył oczy i popatrzył w drugą stronę, jakby niezadowolony.
– No, ja nie mogę! Co ci nie pasuje? Ja myślałem, że sprawię ci radość, pokażę
ci coś z twojej przeszłości, a ty…
– To mi nic nie mówi – pokręcił Brunul głową. – Nie mówi, gdzie
pracowałem, nawet nie mówi o mieście, w którym byłem.
– Byłeś tutaj, do jasnej cholery!
– Nie wiem, do czego mi to potrzebne.
– Ty naprawdę nie rozumiesz? Ten los pokazuje, że już wtedy, przedtem,
byłeś porządnym obywatelem, miałeś swój udział w budowaniu społeczeństwa,
pragnąłeś lepszego jutra. Jak to, do czego ci to potrzebne? Pokazuje jasno, że
przynajmniej miałeś dobre zamiary, że chciałeś pomóc swojemu narodowi,
swojemu krajowi. Co się potem stało, nie wiem. Ale, koniec końców, zamiary są
najważniejsze.
– Taaa – przyznał Brunul.
– Taaa, no wiesz! – obruszył się towarzysz Bojin. – Więcej życia, człowieku.
Ciesz się tym, czego dowiedziałeś się o sobie.
– Cieszę się.
Porzucony kupon tkwił na stole między dwoma kieliszkami, do których
towarzysz Bojin znów nalał wina. Stuknęli się.
– Zachowujesz się jak małe dziecko – powiedział Bojin, cmokając ustami. – Ja
tu wychodzę z siebie, żeby ci zrobić prezent, a ty szukasz dziury w całym. Nie
pasuje ci. A czego byś chciał? Pomału, pomału, pojawią się jeszcze różne
informacje, dowiesz się tego i owego… Lepiej powiedz mi, co dzisiaj robiłeś –
zmienił gwałtownie temat.
– Gonił mnie jeden milicjant – odpowiedział Brunul, jakby nieobecny.
– Co takiego?!
Towarzysz wybałuszył oczy i odstawił kieliszek, chociaż dopiero co podniósł
go do ust. Brunul wzruszył ramionami, nie patrząc na niego.
– Co jest z tobą, już całkiem jesteś walnięty? Ja cię tu chwalę, że jesteś dobrym
obywatelem, a tu proszę, co wyrabiasz. Pfuu – prychnął mężczyzna, przewracając
oczami. – Co do diabła nawywijałeś?
– Nic, naprawdę nic. Byłem na moście z Bazylkiem.
Towarzysz Bojin uderzył dłońmi o stół i podniósł się zdenerwowany.
Podszedł do ściany, oparł się obiema rękami, tyłem do Brunula. Potem odwrócił
się do gospodarza, podniósł palec i, kiwając nim karcąco, powiedział:
– Mówiłem ci przecież: nie wlecz już ze sobą tej cholernej, kretyńskiej lalki,
bo ludzie zaczną gadać, że jesteś nienormalny. Ten idiota lekarz musiał ci ją dać!
– zamruczał do siebie, a potem zwrócił się do Brunula. – I co zrobiłeś? Poszedłeś
znowu na posterunek? Znowu będę musiał chodzić i tłumaczyć się z twojego
powodu?
– A kiedy jeszcze chodziłeś z mojego powodu? – zdziwił się Brunul,
podnosząc na niego oczy.
– Dobra, daj już spokój z głupotami. Mów, co się stało.
– To znaczy, że ty rozmawiałeś poprzednim razem z milicjantami, żeby mi
oddali Bazylka?
Bojin podszedł i usiadł na krześle, podnosząc obie dłonie w kierunku
Brunula, poruszając nimi i chcąc tym gestem bardziej uspokoić siebie, niż
utemperować tego drugiego. Tymczasem Brunul, siedząc nieruchomo na krześle,
nagle poczuł przypływ fali wdzięczności wobec przyjaciela. Nie zorientował się
do tej pory, a teraz pytał sam siebie, jak mogło mu umknąć coś tak ewidentnego.
Od samego początku, od pierwszego spotkania z towarzyszem Bojinem, kiedy nie
śmiał nawet na niego patrzeć, a co dopiero cokolwiek mówić, towarzysz
powiedział, że został wyznaczony „przez partię”, aby mieć Brunula pod opieką,
aby dać mu to, co niezbędne, i aby pomóc mu, kiedy tylko będzie tego
potrzebował. A potem wszystko działo się zgodnie z obietnicą. Nawet kawalerkę,
w której właśnie się znajdowali, również jemu zawdzięczał. Razem weszli do niej
po raz pierwszy, a potem towarzysz Bojin wręczył mu klucz, zostawiając jeden
dla siebie na wypadek, gdyby Brunul zgubił swój. Ten sam towarzysz Bojin
zaprowadził Brunula do Państwowego Teatru Lalek, rozmawiając wcześniej
z dyrektorem o jego zatrudnieniu. Jak to się stało, że nie pomyślał, że to przecież
towarzysz Bojin był tym, który po pierwszych kłopotach z milicjantami
zainterweniował, aby uwolnić Bazylka?
– Opowiedz mi o dzisiejszym zdarzeniu – powiedział łagodnym już tonem
towarzysz Bojin, siadając na krześle.
– Nie ma o czym mówić. Uciekłem.
Bojin znowu zrobił wielkie oczy, potem podniósł rękę do czoła, oparł głowę
na dłoniach, a łokcie wsparł o stół.
– Człowieku…
– Nie, czekaj, nie bój się. Był gruby, nie dał rady biec za mną – uspokoił go
Brunul z pewnego rodzaju dumą w głosie.
– Aha, więc udało ci się. Nie zabrał ci dokumentów…
– Nie.
– I nie dogonił cię, nic już potem się nie działo?
– Schowałem się w jakimś bloku i czekałem dotąd, aż byłem pewny, że mam
go z głowy. A potem poszedłem sobie. Nic się nie stało, mówię ci. Ot, cała
historia. Nie ma się czym przejmować.
Towarzysz Bojin odetchnął z ulgą, a potem pokiwał głową i wyciągnął rękę
po kieliszek.
– Nie masz nic innego do roboty? Nie możesz spędzać czasu z kimś innym,
jak się należy, jak normalni ludzie? Daj spokój, do diabła, z tą lalką! Nie targaj jej
więcej ze sobą – dodał jeszcze.
Po chwili jednak napięty łuk brwiowy towarzysza Bojina złagodniał.
Mężczyzna gestem prawej dłoni zdawał się odganiać nieprzyjemne myśli. Oczy,
wspomagane przez ledwo widoczny uśmiech, zwęziły mu się z ciekawości, a ton
znów stał się przyjacielski.
– A jeśli już mówimy o lalkach… Co tam teraz grają w tym waszym teatrze?
– Przedstawienie Świętojanka i Pepelea.
– To już widziałem.
– Będą jeszcze Króliki cesarza, teraz nad tym pracują, ale nie wiem, kiedy
skończą.
– Próby?
– Tak. Prawie codziennie rano.
– Rano? – skrzywił się Bojin. – Rano pracuję.
– Na pewno będzie też próba w niedzielę, przedstawienia są dopiero po
południu.
– Są tam zwierzęta? To znaczy, tego, lalki, ale zwierzęta, rozumiesz?
– Przede wszystkim to jest coś o historii. Ale zwierzęta też są. Przecież nazywa
się Króliki cesarza.
– Coś o historii… To dobrze – skinął głową towarzysz Bojin, poważniejąc
nagle i chrząkając. – Historia jest dobra. Tak ogólnie to z historii można się
zawsze czegoś nauczyć. Ale najlepszą historią jest ta, która dzieje się teraz. Na
przykład taka międzyplanetarna kometa radziecka. To nie historia?
Brunul przytaknął spojrzeniem, ale nie wydawał się zbyt dobrze wiedzieć,
o co chodzi.
– Uuu – zwrócił się do niego towarzysz, przewracając oczami. – Widzisz? Ja
ci ciągle mówię: zabierz się do czytania. Przecież robisz to dla siebie. Przynosiłem
ci gazety, człowieku, ale sam też sobie coś kupuj. To przecież drobiazg, jedna
gazeta kosztuje dwadzieścia bani. Jak chcesz znów porządnie czytać, tak jak ja,
jeżeli nie ćwiczysz? A jak będziesz czytał, to się dużo dowiesz. Czy to jest źle
wiedzieć, że nad naszą planetą lata rakieta międzyplanetarna zbudowana przez
radzieckich naukowców? Człowieku, to jest pierwsza sztuczna planeta, lata
dookoła Słońca. Na początku roku wszystkie gazety o tym pisały, ale ty nic nie
czytasz, tylko bawisz się tą lalką, co cię obchodzi historia… A to jest prawdziwa
historia! – Towarzysz Bojin znów podniósł palec, kiwając nim w kierunku
Brunula. – I dlatego historia jest dobra, jeżeli łączy się ze sztuką. Bo sztuka też jest
dobra, jeżeli jest zrobiona z rozmysłem. A co, to nie jest sztuka zbudować rakietę?
Niezadowolony pokręcił głową. Gdyby Brunul obserwował uważniej, to
w niezadowoleniu przyjaciela zobaczyłby coś podobnie sztucznego jak roszczenia
radzieckiej rakiety do bycia nową planetą krążącą wokół Słońca. Towarzysz Bojin
nie pozostawił jednak czasu na obserwacje, wstał gotowy do wyjścia i powiedział
bez żadnego związku z poprzednimi słowami:
– W niedzielę?
– Proszę? – Brunul podniósł na niego wzrok.
– Próba tego przedstawienia z królikami. Jest w następną niedzielę?
– Dzisiejsza przecież już minęła – uśmiechnął się Brunul.
Uśmiech nie był skierowany wyłącznie do towarzysza Bojina. Prawdę
mówiąc, to od pewnego czasu wcale nie był zaangażowany w rozmowę, właściwie
to już od momentu, kiedy towarzysz zapytał go, czy nie mógłby spędzać czasu
z kimś innym. Uśmiech pojawił się na twarzy Brunula na wspomnienie godzin
spędzonych z Elizą. Ta niedziela, mimo strachu przeżytego w czasie ucieczki
przed milicjantem, zakończyła się piękniej niż jakakolwiek inna niedziela, którą
sobie mógł przypomnieć.
A teraz, wraz z opróżnieniem butelki stojącej na stole, kończyła się również
część niedzieli spędzona z towarzyszem Bojinem. Tym jednak razem sprawiło to
Brunulowi przyjemność. Bo jeszcze po drodze do domu wyobrażał sobie
dzisiejszy wieczór z niecierpliwością, która jak nigdy dotąd powodowała, że
przyspieszał kroku. Wyobrażał sobie wieczór spędzony w łóżku, ze zgaszonym
światłem, z Bazylkiem leżącym obok niego i z myślami, które miały wypełnić mu
czas przed zaśnięciem. Był bowiem pewien, że tym razem nie minuty, ale godziny
będą dzielić go od snu.
– Nie bierz już wszędzie ze sobą tej lalki – powtórzył towarzysz Bojin od
drzwi, przed włożeniem kapelusza. – Takich spraw nie załatwia się ucieczką,
człowieku. Dziś miałeś szczęście, ale następnym razem nie wiadomo, jak będzie.
Brunul przyznał mu rację.
Po pożegnaniu gościa wyjął Bazylka z torby, poprawił mu kapelusz, podszedł
do łóżka, usiadł, ujął jego głowę w ręce i popatrzył przez dłuższą chwilę. Zbliżył
usta do jego czoła, ściągnął w dół czarną maskę, a potem, pozostawiwszy na kilka
sekund usta przylepione do oheblowanego drewna marionetki i opuściwszy
prawą rękę, pochylił lekko głowę i pocałował Bazylka w miejsce obok
wyrzeźbionego uszka, pod pakułami opadającymi mu na policzek.
Uśmiechał się nadal, kiedy ostrożnie posadził marionetkę obok poduszki,
ubrał piżamę, zgasił światło i położył się, odwrócony plecami do Bazylka. Był to
wieczór, podczas którego nawet swojemu drewnianemu przyjacielowi nie chciał
opowiadać o Elizie. A przyjaciel z pewnością chciałby dowiedzieć się, co
wydarzyło się w mieszkaniu kobiety, ponieważ Brunul nie wyjął go wtedy z torby
nawet na sekundę.

Z każdym dniem śnieg topniał coraz mocniej, pozostawiając kałuże i błoto, aż


wreszcie pod koniec tygodnia stopniał prawie całkowicie, zmiatany falą ciepła,
zbyt jednak wątłą jak na drugą połowę marca. Po powrocie z teatru Brunul
spędzał czas na rozmyślaniu nad losem subskrypcji krajowej. Nie było to jednak
szczególnie pasjonujące zajęcie, na kuponie nie widniała żadna data i w zasadzie
nie przynosił on prawie żadnej informacji o Brunulu. Kiedy drugiego dnia po
wizycie przyjaciela przeszło mu nieco początkowe rozczarowanie, gdy obudził się
i znalazł los między dwoma pustymi kieliszkami, przypomniał sobie, o czym
mówił towarzysz Bojin, i przez kilka chwil pozwolił, aby fala ciepła zawładnęła
nim od stóp do czubka głowy. Dobrze było być świadomym, że w przeszłości,
o której tak niewiele wiedział, był tym samym człowiekiem, który kochał swój
kraj tak samo, jak kocha go teraz, oglądał tymi samymi oczami raj, który
budowany był wszędzie naokoło, i miał w tym swój choćby niewielki udział.
A może był on nawet większy, dlaczego nie? Bo to, że znalazł się zaledwie jeden
los, nie znaczyło, że nie istniały jeszcze inne. Jednak radość, którą warto było
przeżyć i poczuć, okazała się niewystarczająca. Po krótkim czasie, zamiast pomóc
Brunulowi, zielony kupon zaczął kierować jego umysł w stronę innych pytań,
które drażniły go i męczyły, bo uświadamiał sobie, jak daleko znajduje się od
odpowiedzi na nie. Uspokoił się dopiero pod wieczór, kiedy postanowił, że
zadowoli się jedyną informacją widniejącą na kawałku zielonkawego papieru –
swoim podpisem pod dwudziestoma lejami podarowanymi na budowę Domu
Iskry.
Nie szukał już innych szczegółów z tego prostego powodu, że zdał sobie
sprawę, jak byłoby to bezużyteczne. Chciał czymś zająć myśli, a los był tutaj
dobrym pretekstem. W przeciwnym razie umysł pobudzony kilkakrotnie
podnieceniem, tak intensywnym, że aż przechodzącym w duszność, skierowałby
jego kroki ku hotelowi Victoria, gdzie pracowała Eliza. Tak, znalazłby ją, i nie
byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ czasami, co prawda rzadko, ale
jednak zdarzało się, że przychodził do niej również w ciągu tygodnia, nie tylko
w niedziele, kiedy miała dyżur. Przychodził, kiedy dni stawały się dla niego zbyt
długie i pozbawione jakichkolwiek wydarzeń. Wydawało mu się wtedy, że jego
obecność za każdym razem sprawiała kobiecie przyjemność. Teraz Brunul czuł
jednak coś innego. Pragnął tam pójść, umysł popychany niecierpliwością
kilkakrotnie wysyłał go na plac Zjednoczenia. Jednak potężne emocje,
powodujące, że jego serce w mgnieniu oka przechodziło od bicia w rytmie zegara
do uderzeń skrzydeł gołębia za każdym razem, kiedy miał już tam iść, mówiły
teraz umysłowi, aby się uspokoił, by zajął się czymś innym, zaczekał na zwykły
niedzielny wieczór, kiedy wzruszenie będzie tak samo przemożne albo nawet
większe, ale nie będzie go doświadczał sam. Bo niedzielne wieczory, kiedy Eliza
miała dyżur, nawet jeśli zdarzały się raz na dwa tygodnie, to jednak jakby od
zawsze były przeznaczone tylko dla niej, były obowiązkowe, niemożliwe do
pominięcia. Nawet teraz, kiedy pragnienie schowania się gdzieś, w miejscu, gdzie
nigdy by już go nie odnalazła, było tak samo wielkie, jak pragnienie zobaczenia
jej jeszcze raz. I jak pragnienie, by jeszcze raz poczuć jej pocałunek. Na czole. Na
policzku. I na ustach.
Żaden z pytanych kolegów nie umiał powiedzieć mu absolutnie niczego na
temat losu subskrypcji krajowej. Nawet aktorzy. W zasadzie nie było w tym nic
zaskakującego, przecież wszyscy byli młodzi i większość nie pracowała jeszcze
w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym, czyli w tym roku, w którym, jak powiedział
mu towarzysz Bojin, wyemitowano los, a Brunul podpisał go nazwiskiem
z dowodu osobistego.
Jednakże w piątkowe popołudnie, kiedy to szykował się do zamknięcia
magazynu lalek i pójścia do domu, sprzątaczka, której nawet nie zdążył jeszcze
o nic zapytać, podeszła do niego i zagadnęła:
– Słyszałam, że interesował pana los subskrypcji krajowej. Da mi go pan,
żebym sobie obejrzała?
Brunul wyjął los z kieszeni spodni i podał kobiecie.
– Nooo – powiedziała, przygryzając usta. – Tak myślałam. Skąd my to
znamy! Ja i mój stary też daliśmy. Też po dwadzieścia lei. Razem pracowaliśmy
w „Tkaninie”, może pan wie. Ja zajmowałam się sprzątaniem. On tam jeszcze
pracuje, jest majstrem, a ja po chorobowym przeniosłam się tutaj dwa lata temu,
w kwietniu pięćdziesiątego siódmego. Na początku sobie myślałam, że będzie mi
łatwiej, ale wie pan co? Wcale nie jest! – Machnęła zniechęcona ręką. – No nic –
dodała – mam tylko trzy lata do emerytury, jak mnie nie zamordowali do tej
pory, to może już mnie nie dorwą.
– A los? – zapytał Brunul.
– A, tak. No, dyrekcja zawołała nas jednego dnia, że niby do siebie, bo jest
dobrowolna subskrypcja. Jaka tam dobrowolna, jak cię zmuszają do wpłaty
pieniędzy. Daliśmy, bo co mieliśmy zrobić! Nie było tak, jak by się nam
podobało. Ja i mój stary daliśmy. Co tam, to nie był żaden problem, nie
głodowaliśmy z tego powodu, bo to nie były jakieś wielkie pieniądze te
dwadzieścia lei. Tak tylko chciałam panu powiedzieć, jak usłyszałam, że pan
pytał. Mówili o tym Domu Iskry, ale ja w życiu nawet nie byłam w Bukareszcie,
to co mi z niego? Może tylko tyle, że kraj jest ładniejszy, widziałam na zdjęciach.
Mogli nam jednak powiedzieć: bracia, towarzysze, chodźcie, zrobimy nasz kraj
ładniejszy. Niech każdy da po dwadzieścia lei. I dalibyśmy, co mielibyśmy nie
dać. A tak, to nas tylko zawołali ci z dyrekcji i powiedzieli: dawać tu i pisać: ja
niżej podpisany. I podpisaliśmy, a potem odjęli nam z wypłaty. Ale nie żałuję,
tylko tak chciałam panu opowiedzieć, bo słyszałam, że pan pytał.
Brunul zmarszczył czoło. Podziękował kobiecie, wyszedł na szeroki
dziedziniec kościoła katolickiego, popatrzył jeszcze raz na zielonkawy papier,
a potem, zdenerwowany, zmiął go w dłoni i wyrzucił za kopiec usypany
z ostatniego zamarzniętego śniegu, któremu udało się przetrwać ocieplenie
z ostatnich dni. W mężczyźnie nie został nawet mały okruch początkowej
radości.
Po kilkudziesięciu metrach zawrócił. Odszukał kupon, podniósł go
z brudnego śniegu, wytarł, wyprostował dłonią na kolanie i schował do kieszeni.
Nie przyniósł mu on żadnej korzyści, nawet najmniejszej. Tylko kolejne
rozczarowanie, teraz, pod koniec tygodnia, kiedy jego umysł głaskany był
przynajmniej tym, że dowiedział się, jakim człowiekiem był dziewięć lat temu.
W sumie był to przecież prezent od towarzysza Bojina – kiedy sobie to
uświadomił kilka chwil temu, poczuł się wystarczająco winny, by zawrócić. Tak
czy owak, nawet jeżeli los do niczego mu się nie przyda, to w niczym mu też nie
będzie przeszkadzał.

W niedzielny ranek, pod koniec próby do przedstawienia Króliki cesarza, którą


wraz z Brunulem oglądał zza kulis, towarzysz Bojin nie wstrzymywał się od
aplauzu, wręcz przeciwnie. Gdyby w tym momencie Brunul zapytał, czy
podobało mu się to, co właśnie obejrzał, powiedziałby prawdę – z powodu, który
z trudem mógłby sobie wyjaśnić.
Mówiąc szczerze, towarzysz Bojin nie kłamał nigdy. Nie było w tym nie
wiadomo jakiej filozofii, jednakże ta istniejąca przydawała mu się w życiu. A w
ostatnich latach nawet bardzo mu pomogła, tak bardzo, że zaczął stosować ją
zawsze, w każdych okolicznościach, nawet podczas rozmów z żoną.
Po prostu towarzysz Bojin zaczął wierzyć, że oprócz kłamstwa istnieje nie
jedna prawda, ale dwie najprawdziwsze prawdy. Pierwsza prawda to była ta
tkwiąca w umyśle człowieka i najczęściej najlepiej było, kiedy tam pozostawała.
Natomiast druga, stopniowo coraz ważniejsza w jego życiu, była to prawda
wypowiadana, oficjalna. Nie było tu mowy o żadnej hipokryzji. Dla towarzysza
Bojina prawda oficjalna była dokładnie tak samo ważna, jak prawda nieoficjalna
z jego umysłu. Wierzył w obie z tą samą stanowczością, a to, że najczęściej jedna
przeczyła drugiej, nie przeszkadzało mu w najmniejszym stopniu, bo przecież
tylko jedna była wypowiadana, natomiast druga tkwiła gdzieś w kąciku umysłu,
pilnie strzeżona przez doświadczenie nabyte przez mężczyznę zbliżającego się już
do czterdziestej szóstej wiosny życia.
Z czasem współistnienie obu typów prawdy stało się tak oczywiste, że zaczęło
rządzić wszystkimi jego poczynaniami do tego stopnia, iż w pewnym momencie
nawet sama idea kłamstwa całkowicie zatarła się w jego umyśle, w żaden sposób
nie naprzykrzając się sumieniu. Komuż miałoby jeszcze być potrzebne kłamstwo,
skoro prosta prawda, a w zasadzie dwie proste prawdy załatwiały absolutnie
wszystkie sprawy i wyciągały towarzysza Bojina z każdej opresji? Albo, inaczej
mówiąc, chroniły towarzysza Bojina przed jakąkolwiek opresją.
Na przykład gdy tydzień temu powiedział Brunulowi, że historia jest dobra,
dokładnie tak samo jak sztuka, z całym przekonaniem wyłożył drugi typ prawdy.
I słowa wyszły z jego ust lekko i swobodnie, nie napotykając najmniejszej nawet
przeszkody, bo w tym momencie nawet przez chwilę nie wątpił w to, co mówił.
Z drugiej zaś strony, zgodnie z prawdą tkwiącą w jego umyśle, sztuka
przeraźliwie nudziła towarzysza Bojina. Ale tej myśli nie należało wyrażać. Była
to dobra, zdrowa myśl, nic dodać, nic ująć, najprawdziwsza prawda, ale tylko
wtedy, kiedy pozostawała tam, gdzie było jej miejsce. Byłoby totalnym
głupstwem pozwolić, aby taka myśl została usłyszana przez innych, zwłaszcza
wtedy, gdy sztuka oznaczała na przykład przedstawienie teatralne, jakie obejrzał
kilka lat temu, przedstawienie, w którym bohaterski chłop, członek partii,
nauczył moresu dwóch kułaków. Albo, żeby posłużyć się innym przykładem,
wtedy kiedy ktoś nazwał sztuką obrazy, wśród których było kilka z podobizną
towarzysza Józefa Wissarionowicza Stalina. Z ich powodu musiał stawić się
obowiązkowo na inauguracji jakiejś sekcji, galerii obrazów czy czegoś w tym
stylu, już dokładnie nie przypominał sobie tego miejsca, w jakimś dopiero co
otwartym muzeum w mieście. Doświadczenie nie pozwalało zatem towarzyszowi
Bojinowi popełniać podobnych głupstw. I dlatego było naturalne, że w tych
przypadkach słowa były koordynowane przez drugi typ prawdy. Wychodziły
piękne, chwaląc za każdym razem to, co widział, i bynajmniej nie plącząc się
w żaden sposób, bo prawdziwe słowa nigdy nie mogły się wahać i przerywać
swojego naturalnego biegu.
Prawda tkwiąca w umyśle towarzysza Bojina, a związana z historią, była
równie prosta: nienawidził historii. Nie pamiętał dokładnie od kiedy, ale na
pewno od czasów szkoły, kiedy zmuszano go do zapamiętywania wszystkich tych
dat i nazwisk, które i tak do niczego mu się więcej nie miały przydać. Co się
tyczyło jednak prawdy i nowszej historii, którą jeszcze kilka lat temu wykładano
mu nawet w pracy, na obowiązkowych kursach, gdzie czytano gazetę „Iskra”
i dyskutowano o określonych artykułach, tu nie było już mowy o żadnej dyskusji
na temat typu prawdy. Tej, która za każdym razem pod koniec kursów popychała
go do klaskania i do prowadzenia z kolegami wzniosłych dyskusji o płynących ze
spotkań naukach.
Tego ranka w teatrze nic jednak nie zmuszało towarzysza Bojina do
aktywowania drugiego typu wyznawanej prawdy. Gdy znalazł się za kulisami
Państwowego Teatru Lalek, z prawdziwą przyjemnością oglądał spektakl lalkowy.
Ktoś, kto znałby jego filozofię życiową, zdziwiłby się zapewne, że przypadło mu
do gustu przedstawienie, w którym sztuka przeplatała się z historią. Spektakl
zatytułowany Króliki cesarza.
Prawdą, wszystko jedno jakiego rodzaju, był fakt, że kilka tygodni temu
towarzysz Bojin widział już podobne przedstawienie. Lub, powiedzmy, próbę
przed właściwym spektaklem. Towarzysz przyszedł wtedy do teatru, by spotkać
się z Brunulem, miał mu bowiem coś do przekazania. Trwała właśnie próba do
spektaklu Świętojanka i Pepelea. Na początku nie zwrócił na występy aktorów
żadnej uwagi, lecz stopniowo, coraz bardziej pochłonięty tym, co widział na
scenie, zaczął zapominać o celu swojej wizyty w teatrze, o rozmowie z Brunulem.
Bynajmniej nie pochłonęła go snująca się ze sceny opowieść, bo podobne głupoty
dla dzieci nie mogły go przecież zaciekawić. Stracił jednak zainteresowanie dla
rozmowy z Brunulem z powodu aktorek, które udzielając głosu bohaterom
sztuki, pieszczotliwie składały usta w ciup, mówiły jak dzieci, wkładały język
między zęby i przekręcały słowa, co na początku wydało się mężczyźnie
denerwujące, potem dziwne, lecz na końcu niezwykle pociągające. Wzrok mu się
wyostrzył, chłonął każde słowo. Gestem dłoni uciszył mówiącego coś Brunula
i przez dwadzieścia minut w napięciu przysłuchiwał się dźwiękom wychodzącym
z ust aktorek. Opuścił kulisy zamyślony, nie podejmując na nowo rozmowy
z Brunulem, upewniwszy się jedynie, że ten zrozumiał, co miał mu do
przekazania. Od tamtego momentu szukał okazji, aby powrócić do teatru. Cały
czas był jednak zajęty pracą, a spotkanie z Brunulem zeszłej niedzieli było
pierwszym od tamtego zdarzenia.
Gdyby Brunul zapytał towarzysza Bojina teraz, w ten późny marcowy ranek
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, zaraz po skończonej próbie
Królików cesarza, jak podobało mu się to, co przed chwilą widział na scenie, ten
nie potrafiłby w żaden sposób odpowiedzieć. Prawdopodobnie jednak, z powodu
wzruszenia, którego jeszcze nie umiał całkowicie zdefiniować, pozwoliłby, aby
trzeci typ prawdy, taki, którego do tej pory jeszcze nigdy nie odkrył, przekształcił
się w słowa. Towarzysz Bojin nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tym
nowym dla niego doznaniem, nawet nie wiedziałby, jak taką prawdę zahamować.
Nie tkwiła ona ani w jego umyśle, ani w żadnych słowach. Usadowiła się gdzieś
w klatce piersiowej i spowodowała, że przynajmniej w tamtych chwilach był
przekonany, że się zakochał. Nie w teatrze lalkowym i nie w przedstawieniu jako
takim, ale w głosach i ciałach kobiet poruszających się za parawanem. We
wszystkich razem i w każdej z osobna.
Brunul po raz pierwszy widział swojego przyjaciela tak poruszonego.
Wcześniej wręcz myślał nawet, że towarzysz Bojin nienawidzi lalek, jak mógł
wnioskować z jego zachowania względem Bazylka. Dlatego nie zapytał o nic,
bojąc się, że odpowiedź, jakakolwiek by była, zniszczy ten piękny moment, chwilę
spontanicznego uniesienia przeżywanego przez przyjaciela.
Tymczasem po wyjściu na dwór towarzysz Bojin pomyślał, że kiedyś może
zastanowi się nad tym, co się dziś stało, lecz teraz musi uwolnić się od
odczuwania tej dziwnej prawdy. Prawdy, która nie podlegała kontroli, a przez to
stawała się niebezpieczna. Być może w teatrze przydarzyła mu się najbardziej
niebezpieczna rzecz w ostatnich latach.
Po rozstaniu z Brunulem, nie więcej niż sto metrów dalej, towarzysz Bojin
odzyskał w pełni kontrolę nad jedynymi typami prawdy poznanymi w życiu
i obiecał sobie, że nigdy już więcej nie przestąpi progów Państwowego Teatru
Lalek przy kościele katolickim. Wyjąwszy oczywiście sytuacje, kiedy jego
obecność tam będzie podyktowana obowiązkami służbowymi.
4

Siedemnastego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, w budynku sądu


przy ulicy Negru Vodă numer trzy w Bukareszcie, za zamkniętymi drzwiami
odbywał się proces pięciu bandytów na czele z Brunonem Matei, młodym
Rumunem mieszkającym wcześniej we Włoszech, który, co bez cienia
wątpliwości udowodniły organa śledcze, powrócił do kraju we wrogim celu
wskutek otrzymanej wcześniej faszystowskiej edukacji.
Zarzuty takie już od dawna przestały zaskakiwać Brunona. Usłyszał je po raz
pierwszy podczas przesłuchania w siedzibie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Śledczy o łagodnej, jak się na początku wydawało, twarzy przedstawił je po kolei.
Początkowo były o wiele liczniejsze i budziły większy strach niż te, z którymi
miał się zmierzyć w trakcie procesu. W tym czasie jednak, po ponad roku
spędzonym w dawnym więzieniu wojskowym numer jeden na Wzgórzu
Arsenału przy ulicy Uranus, wiele zarzutów stawianych mu w pierwszym okresie
zniknęło. Albo przynajmniej powinno było zniknąć w momencie, kiedy
kompletnie naiwne odpowiedzi Brunona skutecznie wyprowadzały śledczych
z równowagi. Dochodzili wtedy do wniosku, że o zarzucanych mu czynach nie
ma pojęcia, czasem mówili to nawet na głos w obecności przesłuchiwanego, co
jednak nie przeszkadzało im zmuszać go, aby przyznał się do ich popełnienia.
Dopięli swego.
Przed procesem Bruno podpisał przyznanie się do zarzutu uczestniczenia
w spisku przeciwko państwu. Działał wraz z czwórką swoich byłych studentów,
spośród których dwóm, czyli Mihaiowi Rotaru i Octavianowi Padinie,
udowodniono członkostwo w faszyzującej młodzieżówce „Bractwo Krzyża”. Tym
z pewnością nikt by nie uwierzył, że przez sześć miesięcy spotkań zmienili się
w miłośników lalkarstwa. Po zakończeniu śledztwa nawet Bruno już w to nie
wierzył albo nie chciał wierzyć. A ponieważ już nie wierzył, albo nie chciał
wierzyć, podpisał zeznanie, które wcześniej zgodził się napisać, podyktowane
słowo po słowie. Wynikało z niego, że organizacja, jaką stworzył w swoim
wynajętym mieszkaniu, dążyła, jeżeli nie do obalenia systemu, to przynajmniej
do jego osłabienia poprzez propagowanie idei kontrrewolucyjnych za pomocą
manifestów, pism i innych reakcyjnych materiałów.
Wydawało mu się, że oświadczenie, które podpisał, stanowi kompromis
mniejszy w porównaniu z innymi, kładzionymi przed nim nieustannie
gotowcami, w których pojawiało się wiele nazwisk obcych dla niego oraz takich,
z którymi zetknął się podczas pracy w teatrze: Lena Constante, Harry Brauner,
Elena i Lucreţiu Pătrăşcanu. Nawet kiedy go bito i mu grożono, nie mógł
podpisać kłamliwych oświadczeń.
Kłopot polegał na tym, że w czasie przesłuchań nie wiedział, co ma
odpowiedzieć. Kilka razy chciał nawet coś wymyślić tylko po to, by dali mu
spokój i aby mógł wrócić do celi. Ale nawet i rzeczy zmyślone musiały mieć jakiś
rzeczywisty punkt wyjścia, którego Bruno nie potrafił odnaleźć we
wspomnieniach z okresu po powrocie do kraju. Drugim powodem, dla którego
nie podpisał tych kartek, była wdzięczność, jaką żywił dla Eleny Pătrăşcanu i jej
męża, chociaż tego ostatniego nigdy przecież nie spotkał. Uświadomił sobie, że
wszystko, do czego przyznałby się poprzez złożenie podpisu, byłoby dołączone
do zarzutów stawianych jego dobroczyńcom. Przypuszczał, że w dalszym ciągu są
oni więzieni, dlatego, mimo własnej naiwności, starał się jednak nie czynić
żadnych odniesień do rodziny Pătrăşcanu, bez względu na to, jak niewinne
mogłyby się one wydawać.
Rano po pierwszym przesłuchaniu, podczas przewożenia go dżipem do
innego ośrodka, według informacji mężczyzny z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, Bruno próbował nie myśleć o tym, co nastąpi, i skoncentrować
się na drodze. Przypuszczał, że tak jak inni, o których wcześniej słyszał, zostanie
osadzony w jednym z więzień w okolicy Bukaresztu, może Văcăreşti, może Jilava,
a może nawet Tîrgşor. Nazwy te, wypowiadane w ostatnich miesiącach szeptem,
budziły w nim grozę prawdopodobnie z powodu tonu, jakim były wymawiane.
Kiedy jednak przed budynkiem nowego Teatru Miejskiego samochód skręcił na
most Izvor na rzece Dâmboviţa, przejeżdżając następnie obok okazałej budowli
mieszczącej Archiwa Państwowe, aby potem skierować się na Wzgórze Arsenału,
Bruno odetchnął w pewnym sensie z ulgą. Wiedział już, że zdążają do koszar
wojskowych. Fakt, że znajdowały się one w Bukareszcie, i to w miejscu dość
dobrze mu znanym, powodował, że poczuł się w jakimś stopniu bezpieczny.
Tutaj nie mogło wydarzyć się nic złego, tak myślał, nic dramatycznego czy
przerażającego.
W pierwszych dniach pewność zdobyta w czasie drogi do ceglanego więzienia
nie została zaburzona nawet przez kolegę z celi, mężczyznę w wieku trzydziestu
czterech lat, pochodzącego z miasta Tîrgovişte, dawnego legionistę, jak miał się
o nim później dowiedzieć, który natychmiast po otwarciu drzwi odwrócił się
twarzą do ściany, a plecami do niego i strażnika, nie ośmielając się nawet na nich
spojrzeć. Dopiero po wyjściu strażnika człowiek odwrócił się, spoglądając jeszcze
z przestrachem, i poprosił Brunona, aby powiedział mu najpierw, co to za
więzienie. W kolejnych godzinach zaczął opowiadać, jak wsadzili go
z zawiązanymi oczami do samochodu i przywieźli tutaj. Przypuszczał od samego
początku, że było to jakieś więzienie w Bukareszcie, ponieważ po pierwsze
przejazd samochodem nie był zbyt długi, a po drugie słyszał hałas miasta.
Któregoś dnia, kiedy wyprowadzili go na zamknięte podwórko na półgodzinny
spacer, to chociaż nie wolno mu było rozmawiać i nawet podnosić wzroku,
popatrzył spod brwi i dostrzegł wieże jakiegoś kościoła.
Dopiero po tygodniu, kiedy Bruno przyzwyczaił się już do przestrzegania
wskazówek otrzymanych zaraz na początku, zgodnie z którymi w ciągu dnia miał
siedzieć cały czas na taborecie lub stać twarzą do judasza po to, aby strażnik mógł
go zobaczyć w przypadku, kiedy zainteresuje się dwoma mieszkańcami celi, jeden
ze strażników, inny niż ten, który go przyprowadził, wyprowadził Brunona
z pomieszczenia. Pomieszczenie, które, jakiekolwiek by było, sprawiało jednak, że
Bruno czuł się bezpieczny, bo poza spojrzeniami rzucanymi przez judasza, poza
godzinami posiłków czy dwoma momentami rano i wieczorem, kiedy to zarówno
on, jak i jego kolega z celi prowadzeni byli do toalety, z obowiązkowymi
czarnymi okularami na twarzach, nikt mu nie przeszkadzał. Bruno zaczął nawet
pomału wierzyć, że posiedzi tutaj kilka tygodni, w najgorszym wypadku miesięcy,
a potem ktoś, jeden ze strażników albo może nawet śledczy z budynku
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wejdzie, wypowie jego nazwisko,
zakomunikuje mu, że śledztwo zostało zakończone, że jego niewinność została
udowodniona, i wypuści go na wolność. Ewentualnie nawet przeprosi.
Po obiedzie ósmego dnia pobytu w więzieniu Uranus, Bruno, widząc wyraz
twarzy strażnika, zdał sobie sprawę, że nie będzie to dzień wymarzonego
zwolnienia. Pomyślał mimo to, że być może prowadzą go do toalety, tym bardziej
że strażnik zakrył mu oczy tak dobrze znanymi czarnymi okularami o matowych
szkłach. Z celi został wyprowadzony jednak tylko on, co spowodowało, że zaczął
znów myśleć o uwolnieniu, lecz po kilku chwilach kluczenia po różnych
korytarzach weszli do innego pomieszczenia, gdzie po zdjęciu okularów Bruno
zorientował się, że stoi przed mężczyzną bez munduru, którego jednak strażnik
przed odejściem pozdrowił z dużym szacunkiem.
Po dwóch godzinach, które wydały mu się wiecznością, Bruno Matei wrócił
do celi drżący, z oczami pełnymi łez, jeszcze wychodzącymi z orbit, z poczuciem
bezpieczeństwa roztrzaskanym na najdrobniejsze kawałeczki i z rozpaczą, która
znów podeszła mu do gardła, jakby go chciała zadusić. Czuł, że kości pleców
i klatki piersiowej są poskręcane, połamane i splątane między sobą jak gałęzie
drzewa strąconego przez burzę. Pierwsza próba dyskusji czy sprzeciwu wobec
drugiego w jego życiu śledczego zakończyła się po kilku minutach pod ciężkimi
pięściami i kopniakami człowieka, który rzucił go na podłogę, a potem wymierzał
pełne nienawiści uderzenia, potęgowane przez każde westchnienie, jęk lub krzyk,
których Bruno nie potrafił zdusić. A kiedy Bruno zaczął płakać, gdy ból zmienił
jęki w błaganie, śledczy odwrócił go twarzą do góry i wchodząc mu kolanami na
pierś, zapytał, prawie w oczywisty i ludzki sposób uprzejmie, czy jednak teraz nie
odczuwa potrzeby wyznania swoich zbrodni. Zapewnił go jednocześnie, że jeżeli
nie zrobi tego teraz, to zrobi to jutro, pojutrze, popojutrze, któregoś dnia do
końca wieczności, albo do końca jego – Brunona Matei, bandyty, myślącego, że
może drwić sobie z całego narodu i z demokratycznego systemu, który uwolnił
kraj od takich jak on bydlaków.
W kolejne wieczory, po każdym powrocie z pokoju przesłuchań do celi,
Bruno modlił się do Boga. Tego Boga, który nie interesował go już od
dzieciństwa, od czasu, kiedy w domu dziadków wychowujących go aż do
gimnazjum, jego mamka, stara panna ze wsi, wiele razy kazała mu klękać obok
siebie, aby w gorących modlitwach szeptanych chórem prosić o pomoc
przeciwko wiedźmie zwanej Baba Samca i przeciwko jej wojsku upiorów.
W rozumieniu mamki te baśniowe stworzenia winne były wszystkich
przypadków śmierci młodych mieszkańców wsi dziadków, kiedy schodziły ze
strychów rozmaitych domów w noce przy pełni księżyca lub przybywały z głębi
lasku rosnącego na brzegu wsi. Dla Brunona Bóg nie przybrał wtedy żadnej
postaci, był bowiem całkowicie podporządkowany Babie Samca, i tylko jej
czerwone oczy, jak dwie lampy poruszane wiatrem, oraz rzadkie i długie do ziemi
włosy sprawiały, że mruczał w chórze z mamką prośby zanoszone do jedynej,
nawet niewidzialnej i bezkształtnej istoty, która mogła odegnać
niebezpieczeństwo.
Baba Samca, wyrzucona przez dziadków wraz z mamką w momencie, kiedy
stara panna nie mogła już w żaden sposób utrzymać lęków dziecka na wodzy,
pojawiła się jednak pod inną postacią tutaj, w więzieniu Uranus. Również od
mamki dowiedział się, że owo stworzenie, gorsze niż sam diabeł, miało moc
zmieniania swoich kształtów wedle życzenia. Nawet jeżeli mijający czas sprawił,
że w umyśle Brunona Baba została przesunięta do zakamarków wspomnień wraz
z niemądrymi legendami, szorstkie ściany celi spowodowały, że teraz ożyła. Być
może już bez czerwonych oczu podobnych do lamp i bez rozwianych, długich do
ziemi włosów, ale było jasne, że zaznaczyła swoją obecność poprzez strach, tak
samo wielki jak w dzieciństwie, i że wysłała swój groźny oddech za ciężkie drzwi
celi, aby otoczyć i zatruć nim Brunona.
I wraz z pojawieniem się Baby Samca Bruno poczuł potrzebę zwrócenia się
do owej nieznanej istoty, która jednak miała moc odegnania złych duchów.
Rozmowa prowadzona była bardziej w myślach, na leżąco, prawie bez poruszania
wargami. Prośby były precyzyjne. Bruno prosił Boga, aby śledczy stawiał mu
pytania, na które on będzie mógł dać odpowiedź. Prosił, aby śledczy pytał go
o ojca, o jego ucieczkę z Rumunii, bo wtedy nawet mógłby przyznać się do tego,
że ojciec nie był patriotą. Prosił o pytania o matkę, chociaż nie bardzo miał co
o niej opowiadać, albo o pytania o dziadków ze strony matki, bo przygotowany
był na odpowiedź, że byli ciemiężcami. Nie zawahałby się nawet opowiedzieć
teraz śledczemu, jak w Salerno radzili ojcu, aby ofiarował małe podarunki
żołnierzom niemieckim, nazistom, małe pakunki z mięsem wołowym,
wieprzowym i innymi produktami, które firma „Macellerie Pignatelli”
sprzedawała na południu Włoch. Jeżeli pytania doszłyby do tego tematu, był
skłonny przyznać się, że on sam, po powrocie do Rumunii, nigdy, absolutnie
nigdy nie kupił gazety „Iskra” do dnia, kiedy to został wyrzucony z teatru
„Ţăndărică”. Skłonny był nawet trochę skłamać na temat własnej osoby, mówiąc
na przykład, że płakał rok temu z okładem, kiedy to król Michał ogłosił
abdykację, chociaż w rzeczywistości ta sprawa nie interesowała go zbytnio,
ponieważ polityka zupełnie go nie obchodziła i nie miał aż takich wiadomości
o królu, aby naprawdę cierpieć. Tak, mógłby tak skłamać, i był jeszcze pewien, że
dobrze zagrałby powiedzmy kłamstwo, zgodnie z którym przed wyjazdem do
Włoch sympatyzował z przedstawicielami partii chłopskiej lub liberałami, choć
w tym czasie był przecież jeszcze prawie dzieckiem.
Mógłby wyznać wszystkie te rzeczy, ale śledczy, ten sam dzień po dniu
i tydzień po tygodniu, uparcie chciał dowiedzieć się od Brunona czegoś zupełnie
innego, bez względu na siłę, z jaką Bóg przywoływany przez Brunona próbował
zmienić jego pytania. Chciał wiedzieć, w jaki sposób Bruno Matei zamierzał
pomóc Lucreţiu Pătrăşcanu w ucieczce z kraju. Potem chciał się dowiedzieć, jakie
związki istniały między grupą legionistów utworzoną przez Brunona
i spotykającą się w jego własnym mieszkaniu a rodziną Pătrăşcanu. Chciał, by
wyznał, ile jego ojciec, burżuazyjny zdrajca, zapłacił byłemu ministrowi za
ułatwienie zatrudnienia syna szpiega w Rumunii. Wszystkie pytania adresowane
do Brunona związane były bądź z Pătrăşcanu, bądź ze studentami legionistami –
Mihaiem Rotaru i Octavianem Padiną, którzy już przyznali się do tego, że to
Bruno Matei był szefem organizacji. Pojawiały się też teorie, w których
przeplatały się ze sobą obydwie idée fixe przesłuchującego go mężczyzny, wtedy
po prostu nie wiedział, co ma odpowiedzieć, bo nigdy nie słyszał o zamiarze
opuszczenia kraju przez Lucreţiu Pătrăşcanu, ani nawet o zamiarach jego żony,
chociaż byli kolegami z pracy. Nigdy nie pytał swoich studentów o ich przeszłość
polityczną z tego prostego powodu, że nawet przez myśl mu nie przemknęło, że
byli legionistami. Nigdy nawet nie pomyślał, że ojciec mógłby zapłacić byłemu
ministrowi za zatrudnienie syna w Rumunii, w teatrze „Ţăndărică”. Na żadne
z tych pytań nie znajdował w swoim umyśle odpowiedzi, nie mówiąc już o takiej,
która mogłaby zostać wypowiedziana.
Pewnego dnia, po ponad dwóch miesiącach pobytu w celi, przyprowadzony
z przesłuchania współwięzień usiadł twarzą do judasza na taborecie i zaczął
szlochać, mrucząc coś o swoim bracie. Dopiero po kilku minutach Bruno
zrozumiał, że kolega poddał się i podpisał zeznanie, w którym jego brat,
o imieniu trudnym do rozszyfrowania z powodu słów bełkotanych przez łzy,
miał stać się szefem komórki legionistów, choć w rzeczywistości nigdy nie był
nawet jej członkiem. Mimo współczucia, mimo tłumionego szlochu kolegi z celi,
słyszalnego do późnej nocy, decydującym dla Brunona dniem nie był ten właśnie,
lecz następny, a dokładniej mówiąc poranek następnego dnia, kiedy to strażnik
wyprowadził mieszkańca Tîrgovişte z celi, a na jego miejsce, zaledwie kilka chwil
później wepchnął innego przesłuchiwanego. Przed wyjściem strażnik puścił oko
do Brunona, wyszczerzył zęby i powiedział:
– Widzisz? Tym, którzy wyznają swoje grzechy, udaje się uniknąć zmartwień.
Nie pisze tam w tej waszej Biblii, pierdoleni w dupę legioniści, że prawda was
wyzwoli?
W tym dniu Bruno zamknął się w sobie, nie zamieniając nawet jednego słowa
z nowym współwięźniem. Do późna w nocy leżał w łóżku z rękami na kocu i z
twarzą zwróconą do drzwi, tak jak zwykle zasypiał. Tym razem jednak zasnąć nie
mógł, bo poczuł się jakoś inaczej – pełen siły i nadziei, o której dawno już
zapomniał. Następnego dnia na przesłuchaniu małe kłamstewka, które mógł był
powiedzieć, ale nie miał jeszcze okazji, miały stać się wielkimi kłamstwami.
Sformułował z nich odpowiedzi na pytania śledczego i udzielił ich bez chwili
wahania. Koniec końców, powiedział sobie tej nocy Bruno, studenci też przyznali
się, że byli legionistami, a co więcej, zadeklarowali, że on, ich profesor, stworzył
grupę właśnie po to, aby walczyć przeciwko ustrojowi. A więc jakie inne zło
mógłby im wyrządzić? Jeśli kłamstwo podawane jako prawda miało go wyzwolić,
to cena była niezwykle niska.
Przez parę tygodni walczył z myślami, wyobrażał sobie rozmowę ze śledczym
jak prawdziwe przedstawienie teatralne, wzbogacane kolejnymi scenami. W tym
czasie jednak, dziwnym sposobem, celem następnych wyjść nie był pokój
przesłuchań. Na początku, w trakcie jednego z przejść z oczami przesłoniętymi
czarnymi okularami, Bruno instynktownie zmienił kierunek wtedy, gdy zgodnie
z liczbą kroków ciało prowadzone wszechogarniającą je myślą wskazało, że ma
pójść na prawo, do korytarza prowadzącego do pokoju przesłuchań. Dopiero
przekleństwa strażnika, a po nich uderzenie kijem spowodowały, że natychmiast
skręcił w stronę toalety.
Po następnych pięciu tygodniach, w trakcie których w celi zmieniło się
dwóch kolegów, w końcu zaprowadzono go do pokoju, gdzie czekał na niego
śledczy. A tam, nie pozwalając jego pięściom znów podnieść się do uderzeń,
Bruno uczynił wyznanie. Wyznał krótko, bez odpowiadania na jakiekolwiek
pytanie i bez czekania, aby ten drugi choćby otworzył usta. Tak, od samego
początku wiedział, że jego dwaj studenci są legionistami. Tak, podejrzewał
swojego pierwszego studenta Octaviana, a następnie też jego przyjaciela Mihaia,
że chcą wykorzystać grupę do propagowania swoich wrogich,
kontrrewolucyjnych haseł. Nawet niekiedy w jego obecności ci dwaj zaczynali
mówić o ideach swojego przywódcy, kapitana Codreanu, próbując przeciągnąć
na swoją stronę zarówno jego, jak i pozostałych studentów. Oczywiście, on,
Bruno Matei, również był winny tej sytuacji. Nie przeciwstawił się głoszeniu tych
idei, a nawet, pragnąc zachować ich w dalszym ciągu jako studentów, dawał do
zrozumienia, że byłby skłonny z nimi współpracować. I w taki oto sposób może
wyjaśnić oświadczenia legionistów, z którymi zapoznał się za pośrednictwem
pana śledczego, że to właśnie on miał być szefem całej organizacji. Wniosek
usprawiedliwiony także tym, że jako człowiek starszy od nich i mający większe
doświadczenie wzbudził ich zaufanie słowami być może niewinnymi, ale takimi,
które, czemu nie można zaprzeczyć, mogłyby być też interpretowane w zupełnie
inny sposób. A więc był winny, przyznawał się do winy, prosił o wybaczenie tej
winy. Bezwiednie przyczynił się do utrwalenia idei organizacji, ale na swoją
obronę może powiedzieć, że po śmierci ojca, pod pretekstem żałoby sam
zakończył działalność grupy, zakończył tak zwane lekcje prywatne właśnie
dlatego, że przestraszył się kierunku, w jakim sprawy zaczęły zmierzać.
Następnego ranka, po jeszcze jednej nieprzespanej nocy, tym razem
z powodu niecierpliwości, której nie potrafił już opanować, Bruno stał drżący
przed drzwiami do momentu, kiedy to drzwi otworzyły się i do celi wszedł
strażnik. Zaakceptował nawet okulary, nie zadając pytań, chociaż przecież jego
pierwszy kolega z Tîrgovişte został wyprowadzony bez zakrywania oczu. I nawet
po tym, jak usłyszał dźwięk drzwi do toalety, nie stracił nadziei, myśląc, że może
tak jest normalnie, może za chwilę podpisze różne dokumenty, może zwolnienie
będzie trwało pół dnia, cały dzień, a więc powinien najpierw załatwić potrzeby
fizjologiczne.
Kiedy jednak usłyszał zasuwę drzwi do celi, uświadomił sobie, że jego sprawy
mają się inaczej niż w przypadku dawnego kolegi. W kolejnych dniach nie stracił
jeszcze całej nadziei, zwłaszcza że nikt nie zaprowadził go więcej do pokoju
przesłuchań. Po kilku tygodniach udało mu się nawet przekonać samego siebie,
że śledztwo w jego przypadku idzie powoli, bo prawdopodobnie muszą zebrać
sporą dokumentację i nie wystarczyła tylko jedna zwykła deklaracja. Początkowo
martwił się właśnie z powodu tego prawdopodobnego zbierania dokumentacji,
bo mogłoby się wydarzyć, że w trakcie prowadzonych czynności śledczy
zorientowaliby się, że kłamał. Przypomniał sobie jednak szybko, że przecież
nawet jego dwaj byli studenci zadeklarowali to samo, a przynajmniej tak mu
powiedziano, utemperował więc swoje zmartwienie, czepiając się jedynie nadziei.
Nadziei coraz bardziej nikłej, dającej mu jednak siłę jeszcze podczas całego
lata roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego, a potem przez długą
jesień. Dni upływały dokładnie w tym samym rytmie. Rano pobudka o godzinie
piątej. Na taborecie lub na nogach, twarzą do judasza. Potem drzwi się otwierały,
wraz ze współwięźniem odwracał się twarzą do ściany, tyłem do strażnika.
Następnie obaj byli prowadzeni do toalety i przyprowadzani z powrotem. Twarz
do judasza. Drzwi, twarz do ściany. Pierwsza porcja jedzenia, kawałek chleba
i herbata z buraka. Godziny spędzone na taborecie lub na nogach, twarzą do
judasza. A potem drzwi otwierały się znowu, twarz do ściany. Druga porcja
jedzenia, woda z kapusty, której w pierwszych dniach nie jadł, bo robiło mu się
niedobrze od samego smrodu zepsutego jedzenia, ale do której w międzyczasie
się przyzwyczaił. W tak zwanej zupie kilka ziarenek kaszy. Kolejne godziny
spędzone na taborecie lub na nogach, twarzą do judasza. Znów drzwi i twarz do
ściany. Trzecia porcja jedzenia. Ta sama woda z kapusty, od czasu do czasu
zamiast kaszy kilka ziaren grochu. Twarz do judasza. Drzwi. Twarz do ściany.
Toaleta. Cisza nocna o godzinie dwudziestej drugiej. Twarz do drzwi, ręce na
widoku, na kocu. Czasami drzwi otwierały się z innego powodu. Raz w tygodniu,
niekiedy rzadziej, wyprowadzano ich na pół godziny na podwórko, na powietrze.
Kilka razy w ciągu lata i jesieni został wyprowadzony po to, aby dotychczasowy
kolega opuścił definitywnie celę, a drugi zajął jego miejsce. Dni, tygodnie,
miesiące upływały jednakowo, ale w całym tym okresie każdego dnia
towarzyszyła mu myśl, że oto kiedyś, w bardzo bliskiej przyszłości, wtedy, kiedy
być może jego oczekiwanie osłabnie, drzwi otworzą się w innym celu. W końcu,
w zupełnie innym celu.
Rzadko kiedy ustawało dygotanie obu więźniów i stukanie stołków
poruszających się w rytmie ich drżenia. Mróz, który nadszedł, przyniósł, oprócz
jeszcze bardziej dokuczliwego zimna, także ostateczny koniec śmiałych myśli
Brunona. Jego oczekiwanie wyczerpała nie tylko męka związana z chłodem i nie
tylko długi czas pobytu w celi, kiedy chuchał prawie zimnym powietrzem na
dłonie, na ramiona, a czasem na przyciągane do ust palce u nóg.
Gdzieś na początku grudnia strażnik obudził go przed drugą w nocy.
Pierwsze nocne przesłuchanie Brunona nie zakończyło się żadnym biciem czy
bólem fizycznym. Jego celem było jedynie zapoznanie się z nowym śledczym,
wysokim typem o szerokich plecach i brwiach zrośniętych nad nosem, w wieku
około czterdziestu lat. Jednak to pierwsze przesłuchanie nocne nie tylko położyło
kres marzeniom i oczekiwaniom, ale także naiwności Brunona, pomocnej mu
w rozmaity sposób do tej pory. Między błędami gramatycznymi, wulgaryzmami
i ostrzegawczymi wybuchami śmiechu Bruno dowiedział się od nowego
przesłuchującego, że jego deklaracja złożona wiosną była dobra, potrzebna,
a nawet interesująca, ale w żaden sposób niewystarczająca. Ta deklaracja to był
zaledwie początek, powiedział śledczy, początek, który należy kontynuować
spowiedziami „jak Pan Bóg przykazał”, a w tych spowiedziach on, śledczy, który
był w pewnym sensie rodzajem księdza, oczekiwał, że usłyszy owcę odłączoną od
stada, tak właśnie się wyraził, że usłyszy, jak owca „beczy na temat Pătrăşcanu”,
usłyszy, jak „beczy na temat grupy pieprzonych legionistów”, której to grupy nie
stworzył nikt inny, tylko właśnie on, Bruno Matei. A potem zaśmiał się
i powiedział, że Bruno może powrócić do rajskiego życia prowadzonego
w ostatnich miesiącach, ale musi być przygotowany, bo ta noc „jest dopiero
pierwsza”, ale będą następne, a potem kolejne, aż do ostatniego słówka, które
wyjdzie z jego ust, bo przecież śledczy nie jest głupkiem, żeby w ten sposób tracić
noce i nic w zamian nie otrzymać.
A obiecane noce nie pozwoliły na siebie długo czekać. I poza błędami
gramatycznymi i przekleństwami wraz z tymi nocami przyszły inne męczarnie,
które spowodowały, że Bruno prawie z nostalgią wspominał poprzednie
śledztwa. Bo uderzenia pięściami i nogami, jak miał się dowiedzieć zimą
z czterdziestego dziewiątego na pięćdziesiąty, nie były nawet w przybliżeniu tak
bolesne, jak nowe tortury.
Baba Samca jeszcze raz zmieniła swą postać i w nowej formie przeszła do
innego etapu ciemiężenia Brunona, bardziej pomysłowego i sprawiającego
większy ból.
W pierwszej serii obiecanych nocy ‒ bicie w stopy. Żelaznym prętem, po
obuwiu. A potem, kiedy pręt nie uderzał już w pięty i palce, kiedy Bruno
wyobraził sobie, że wszystko się skończyło, i kiedy udało mu się pohamować łzy,
został podniesiony i zmuszony do biegania po pomieszczeniu od jednej ściany do
drugiej. Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści razy. Tortura biegania okazała się
jeszcze bardziej okrutna niż wcześniejsze uderzenia. Po powrocie do celi rzucił
się na łóżko, a mróz kontynuował robotę rozpoczętą przez śledczego, wysyłając
ból od nóg do gardła, przez całe ciało, ból podobny do węża, który okręca się
wokół organów, nadgryza je i rozdziera, przylepia wątrobę do płuc, płuca do
serca, a serce do śledziony. W ten sposób Bruno poczuł, że wszystkie organy stają
się jednym dużym organem, który pali mu ciało od wewnątrz i dusi go.
Śledczy nie zadowolił się tylko tym. Noc z pierwszego na drugiego stycznia
Bruno spędził w pokoju męczarni, zawieszony na specjalnie przygotowanym
wieszaku, umieszczonym wyżej tak, by więzień zawisł nad podłogą ze
związanymi rękoma. W pierwszych chwilach po wyjściu oprawcy Bruno miał
jeszcze siłę, by wyobrażać sobie sceny w rodzaju: jak śledczy spędza święta, jak
stuka się kieliszkiem z rodziną, idzie do spiżarki, wybiera kawałek szynki z haka
i jak ten widok podsuwa mu pomysł. Jak potem wraca do pokoju i opowiada
rodzinie, w jaki sposób będzie od tej pory karał bandytów. Otóż będzie ich
wieszał na haku tak, jak wiesza się kawałki świni. Wyobrażał sobie dalej swojego
oprawcę, jak otrzymuje życzenia, ciepły pocałunek od żony, stuka się drugim
kieliszkiem, jeszcze jednym, kolejnym i jak kładzie się potem z zadowoleniem do
łóżka.
Jeżeli więc pierwsze momenty tortury na haku były możliwe do wytrzymania
na tyle, że umysł Brunona pozwolił sobie na stworzenie następnego scenariusza,
w którym sceną był dom śledczego, to po półgodzinie, a może nawet prędzej,
desperackie próby dosięgnięcia nogami podłogi powodowały, że w głowie
rozsadzanej bólem nie było już na nic więcej miejsca. Wąż, który w inne noce
rozszarpywał mu organy, przeniósł się do nienaturalnie wydłużonych ramion,
a następnie przeszedł przez szyję do mózgu i wymościł sobie tam miejsce,
pożerając nie ciało, ale umysł Brunona, wysyłając zatrute strzały do oczu, uszu,
na kark, doprowadzając go do obłędu i wykańczając. Gdy w końcu śledczy
odwiązał Brunona i zawołał dwóch strażników, by zanieśli go prawie zemdlonego
z powrotem do celi, wszystkie myśli, wystraszone przez węża, który umościł sobie
posłanie w jego czaszce, zebrały się w jednym zakamarku umysłu, jednym
jedynym, w postaci wielkiej myśli krzyczącej, aby wyznał wszystko, absolutnie
wszystko, żeby tylko ocaleć.
I być może owa myśl, ścigana przez węża po zakamarkach jego umysłu
w następne noce, wysłałaby w kierunku ust ostateczne wyznanie i spowodowała,
że opowiedziałby o związkach między jego organizacją legionową a rodziną
Pătrăşcanu, gdyby w niewyjaśniony sposób, na początku lutego, w pokoju
męczarni nie pojawił się w miejsce brutala poprzedni śledczy, na którego Bruno
spoglądał teraz jak na starego przyjaciela. Przesłuchujący poprosił
o uaktualnienie deklaracji, o przyznanie się do własnych sympatii legionowych,
zrodzonych jeszcze w najwcześniejszej młodości spędzonej w Rumunii
i wzmocnionych sympatią do faszyzmu, którym zaraził się we Włoszech, a także
o potwierdzenie tego, co z uporem podtrzymywali nie tylko owi legioniści, ale
również pozostali dwaj studenci, że to on był inicjatorem i szefem grupy
kontrrewolucyjnej. Bruno kiwnął głową na znak, że jest to prawda, cała
i wstydliwa prawda, i wyszeptał, że żałuje, żałuje z głębi serca, że się zagubił. Jego
myśli i pamięć były zmęczone, więc poprosił śledczego, aby ten podyktował mu
nową deklarację, a on ją napisze. Napisze i podpisze bez wahania.
Rankiem siedemnastego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku Bruno
Matei, wyprowadzony z więzienia Uranus do samochodu, który miał zawieźć go
na proces, nie cieszył się już niczym. Jego naiwność pozostała gdzieś w pokoju
śledczych, przylepiona do pręta, który zmiażdżył mu pięty, i zawieszona na
wieszaku, który wydłużył mu ramiona. Tak więc w drodze do sądu umysł
mężczyzny nie stworzył już żadnego przedstawienia teatralnego, nie było w nim
miejsca dla żadnej sceny. Znalazł sobie tam kąt zaledwie mały okruszek
ciekawości o przyszłość, w której być może będą się zmieniać jedynie cele.

Proces nie trwał długo. Zresztą sprawy wydawały się już dawno przesądzone dla
każdego z pięciu oskarżonych. Jeszcze przed wejściem na salę, gdzie obradował
sąd ludowy z przewodniczącym na czele, prokurator powiedział, żeby
spodziewali się ciężkich kar. A mianowany z urzędu adwokat potwierdził to
bezsilnym uśmiechem i lekkim skinieniem głowy. Potem ten niski i chuderlawy
człowieczek w wieku najwyżej dwudziestu pięciu lat, który wydawał się bardziej
wystraszony od nich, oskarżonych, powiedział proszącym tonem, prawie
szeptem, że byłoby dobrze, gdyby milczeli, jeśli nie będą pytani, to znaczy, żeby
mówili dopiero wtedy, kiedy protokolantka odczyta im ich własne deklaracje
z akt i przewodniczący będzie chciał dowiedzieć się, czy je podtrzymują. W tym
momencie bardzo dobrze byłoby, aby każdy z nich „odpowiedział twierdząco”,
bo inaczej sprawy mogłyby przybrać niekorzystny obrót.
Ponieważ w myślach Brunona nie było już miejsca na nadzieję, jego głównym
zajęciem stało się obserwowanie, na tyle, na ile było to możliwe, twarzy swoich
byłych studentów, znajdujących się wraz z nim w boksie, i próba rozszyfrowania
sposobu, w jaki każdy z nich zaakceptował swoją część winy. Wszyscy czterej
młodzieńcy odwracali albo pochylali głowę w momencie, kiedy ich wzrok
napotykał spojrzenia ukradkiem rzucane przez Brunona. Jak gdyby się czegoś
wstydzili. Dawny profesor marionetkarz również odczuwał wstyd, jednak właśnie
ich twarze utemperowały to uczucie, ponieważ w krótkim czasie Bruno zdał sobie
jasno sprawę z tego, że śledczy go nie okłamywali, że każdy z jego byłych
studentów poddał się tak samo jak on, że zrzucili winę jeden na drugiego i, co
bardzo możliwe, wspólnie go oskarżyli. Gdy to zrozumiał, w dziwny sposób
poczuł się im bliższy, bardziej wyrozumiały dla tego, co się wydarzyło, i w jakiejś
mierze coraz spokojniejszy wobec tego, co miało nastąpić.
Bez cienia emocji wysłuchał długiego wystąpienia prokuratora, mężczyzny
trzydziestopięcioletniego lub nieco może starszego, i w trakcie odczytywania aktu
oskarżenia bardziej skupił się na jego przeciętym, a przez to pozbawionym
wdzięku podbródku niż na wypowiadanych przez niego słowach. Mimo to
zapadła mu w pamięć furia, z jaką wypowiadał słowa: „bandyci”, „wrogie
elementy”, „kryminaliści”, do których Bruno przyzwyczaił się już w trakcie
śledztwa. I zapamiętał jeszcze, ponieważ dowiedział się o tym po raz pierwszy, że
zwrócił uwagę „organów” jeszcze w pierwszej połowie przeklętego roku tysiąc
dziewięćset czterdziestego ósmego, a powodem nie była bynajmniej, jak można
by zrozumieć z aktu oskarżenia, grupa studentów zebrana wokół niego, ale
„podejrzany, trzyletni, trwający od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego
związek z pewnym byłym ministrem i jego rodziną, rewizjonistami, którzy
zdradzili interes partii i klasy robotniczej”. W tym momencie wróciło coś
z poczucia winy, które, jak mu się wydawało, definitywnie go opuściło. Zdał
sobie bowiem sprawę, że mimo iż w tamtym czasie zrezygnował już z lekcji
prywatnych, dochodzenie prowadzone w związku z jego osobą zaprowadziło
potem bezpiekę do czterech młodych ludzi, będących teraz jego kolegami z ławy
oskarżonych. Uspokajał się jednak, że była to bardziej wina ciemnego
i obłąkanego losu, którego ofiarą, obok swoich dawnych uczniów, padł on sam.
Po odczytaniu aktu oskarżenia, kiedy wybrzmiał już głos protokolantki,
uwaga Brunona wyostrzyła się, bo przedstawiane były zeznania stojących obok
studentów, które dotyczyły bezpośrodnio jego osoby. Pod koniec odczytywania
deklaracji, przerwanych jedynie w momencie, kiedy każdy oskarżony po kolei
odpowiadał na pytania przewodniczącego, przyznając, że zarówno usłyszane
słowa, jak i podpisy na kartkach należą do niego, Bruno z ulgą spojrzał na swoich
byłych uczniów. Mógł teraz śmielej wysłuchać swojego zeznania – poczucie winy
rysujące się na ich twarzach, zaobserwowane od samego początku, nie było
mylące – wszyscy zostali zmuszeni do podpisania nieprawdy.
Kiedy przyszła kolej na adwokata, Bruno doznał innego rodzaju ciekawości.
W pewnej mierze oczekiwał ze zniecierpliwieniem na to, co mógłby powiedzieć
mały i wystraszony młodzieniaszek stojący przed nim, nieośmielający się nawet
podnieść wzroku na przewodniczącego składu sędziowskiego. Ciekawość szybko
zmieniła się w rozczarowanie. Nie wobec tak zwanej obrony, bo nawet nie
spodziewał się czegoś innego, nie wyobrażał sobie, że wyznaczony dla nich
adwokat przeciwstawi się któremukolwiek z zarzutów. Rozczarowała go jednak
skrótowość dyskursu adwokata, ograniczonego do kilku fraz. Adwokat z urzędu
przyznawał, że przed sądem ludowym znajdowało się pięć zdeklasowanych
elementów, pięciu rewizjonistów, pięciu bandytów, którzy mieli zamiar
wyrządzić wielkie zło narodowi rumuńskiemu, jednakowoż prosił „o pewną
pobłażliwość, jeżeli jest to możliwe”, biorąc pod uwagę fakt, że zwłaszcza czterej
z nich w czasie swej działalności kontrrewolucyjnej byli jeszcze młodzi, a zatem
nie wiedzieli zbyt dobrze, co czynią. I tyle. Żadnego więcej słowa, nic, co mogłoby
pokazać, że gdzieś, w jakimś zakątku jego serca zachował się choćby okruch
odwagi.
Emocje dopadły Brunona dopiero, kiedy doszło do odczytywania wyroków.
Nie stało się to wtedy, gdy dwóch z jego byłych studentów, którym nie
udowodniono żadnego związku z Ruchem Legionowym, zostało skazanych na
trzy lata więzienia za „przestępstwo spiskowania przeciwko porządkowi
społecznemu”. W tamtym momencie, widząc ich twarze, uświadomił sobie, że
oni sami spodziewali się czegoś gorszego. Nie stało się to nawet wtedy, kiedy
dowiedział się, że jemu i pozostałym studentom zmieniono zarzut „przestępstwa”
na zarzut „zbrodni spiskowania”, zgodnie z artykułem dwieście dziewięć kodeksu
karnego, co oznaczało w ewidentny sposób wyższe kary. Może właśnie dlatego, że
był już przygotowany, nie zdenerwował się po usłyszeniu kary ośmiu lat
ciężkiego więzienia wymierzonej Octavianowi Padinie. Być może nie wzburzyłby
się także po usłyszeniu wyroku dla Mihaia Rotaru, ponieważ była mowa
o identycznym wymiarze kary, gdyby nie wydobył on z siebie w tym momencie
ryku i nie wykrzyczał w stronę składu sędziowskiego, że deklaracja była
wymuszona siłą, że nie ma w niej nic prawdziwego, a wszystkie tu obecne psy
zeznałyby większe kłamstwa, gdyby były tak jak on katowane ponad rok. A kiedy
młodzieniec porwał na piersi swoje ubranie więźnia, krzycząc: „Ważyłem
dziewięćdziesiąt kilo, kiedy zabraliście mnie z domu, teraz mam pięćdziesiąt
i możecie policzyć mi żebra!”, wargi jego dawnego profesora zaczęły drżeć, oczy
zwęziły się, jakby broniąc się przed tym widokiem, a ramiona pochyliły się do
przodu, chcąc wyzwolić się od przygniatającego je ciężaru.
Bruno usłyszał swój wyrok dopiero po tym, gdy strażnicy, ciągnąc po ziemi,
wyprowadzili Mihaia Rotaru z sali.
To samo zaszeregowanie kodeksowe jak u byłych studentów legionistów.
Z powodu okoliczności obciążających musiał jednak przygotować się na dziesięć
lat przymusowych robót.
5

Teraz żałował, że nie mógł zabrać Bazylka na seans do kina „Maksym Gorki”. Na
prośbę Elizy zgodził się zostawiać go w domu, gdy wspólnie wychodzili, i po
kilku spotkaniach nawet przywykł do tej nowej sytuacji. Eliza wprawdzie lubiła
Bazylka, ale oboje potrzebowali czasu tylko dla siebie. Ich przyjaźń zmieniła się
w coś innego – tak mu powiedziała, nie rozwijając tej myśli – a jeżeli dwoje ludzi
czuje, że ich przyjaźń zmieniła się w coś innego, to dobrze jest, żeby przynajmniej
niekiedy mieli czas wyłącznie dla siebie. Czas, w którym nieistotne są już robocze
niedziele czy dni tygodnia. Czas niepodlegający kalendarzowi, ani nawet
przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości, ponieważ jest on czymś oddzielnym,
a w jego wnętrzu wszystko inne istnieje jedynie wtedy, kiedy dwoje tworzących
go ludzi pragnie, aby to coś istniało.
A zatem przyzwyczaił się do wychodzenia bez Bazylka. W pewnym sensie
zaczęło mu się nawet podobać, że gdy wraca do domu, to znajduje marionetkę
wspartą o poduszkę na łóżku i może jej opowiedzieć, co mu się dziś przydarzyło.
Tego jednak wieczoru Brunul żałował, że nie zabrał Bazylka. Odprowadzał Elizę
do mieszkania i mruczał pod nosem jakieś niezrozumiałe odpowiedzi, niezdolny
do wyrażenia swojego zadowolenia czy jakiejkolwiek innej myśli. Idąca obok
i trzymająca go pod ramię kobieta również wyglądała na przejętą. Brunul czuł, że
jeżeli teraz nie znajdował słów, aby przekazać wszystko, co zobaczył, i by móc
przyłączyć się do entuzjazmu Elizy, to tym bardziej nie uda mu się to
w obecności drewnianego przyjaciela.
Było mu teraz trochę trudno rozmawiać z Elizą. Nawet jeśli w ciągu ostatnich
dwóch, czy nawet ponad dwóch tygodni ich spotkania nie tylko stały się o wiele
częstsze, ale też całkowicie inne, gdyż wcześniejsze nieśmiałe i pełne szacunku
dotknięcia ustąpiły miejsca pocałunkom w policzek, pieszczotom i uściskom, to
jednak dla Brunula każdy krok uczyniony przez kobietę w jego stronę, każda
zmiana oznaczała kolejną burzę emocji. I uczuć. Emocji i uczuć różniących się od
wszystkiego, co czuł do tej pory, i od wszystkiego, co przypominał sobie, że
kiedykolwiek czuł. Przyjaciółka, na którą przez tyle miesięcy spoglądał, patrząc
jej prosto w oczy, zmieniała się powoli w kobietę, na którą ośmielał się patrzeć
jedynie od czasu do czasu, spod brwi, w kobietę, której słowa ogrzewały mu
policzki, bez względu na to, czy znajdowali się na dworze, w mroźny wieczór, czy
przebywali w cieple jej mieszkania, w kobietę, w obliczu której jego własne słowa
odczuwały cierpienie, czasami blokując się w gardle, innym razem z trudem
zaledwie wydobywając się przez zaciśnięte usta.
Zaproszenie na film zostało przyjęte bez zbędnych słów, zwykłą akceptacją.
Eliza zapytała go jeszcze, czy widział jakieś inne filmy. Tak, w dzieciństwie, a tak
naprawdę to w drugim dzieciństwie, po przybyciu do Bukaresztu. Widział wiele
filmów, przypominał sobie teraz, choć potem już o tym nie myślał. Kino go wręcz
fascynowało. Stanowiło dla niego sposób obrony przed przygniatającym
i irytującym milczeniem matki i przed szorstkością ojca. Dobrze to pamiętał.
Dobrze pamiętał radość, z jaką szedł do kina, najczęściej sam, rzadko z kolegą,
który zgadzał się tracić z nim czas, zamiast spędzić go z innymi dzieciakami
w parku, dzieląc się na dwie grupy, Niemców i Rumunów walczących w Wielkiej
Wojnie, strzelając do siebie z drewnianych pistoletów, biorąc jeńców i zabijając
się nawzajem. Zabijając z ogromną uciechą. To też sobie przypominał. Natomiast
nie pamiętał fabuły tych filmów. Zadziwiające było jednak, co zauważył dopiero
dzisiejszego wieczoru, próbując odpowiedzieć na pytanie Elizy, że dobrze
pamiętał twarze i nazwiska widziane na ekranie. Były mu one tak znajome, że
wydawało się, iż nosił je ze sobą również w okresie mroku: Wallace Beery, Emil
Jannings, Katharine Hepburn, Clark Gable, Warner Baxter, Norma Shearer,
Bette Davis, aktorzy, do których zbliżył się nie wiadomo kiedy, każde z tych
nazwisk wydawało się coś mu mówić, znajdowały się one tam, wewnątrz,
przekazywały mu jakieś informacje, ale jednak nie mógł usłyszeć tego, co miały
do powiedzenia. Nazwiska pamiętał, ale historii już nie. Tylko jak przez mgłę:
jedna opowieść z jakiegoś rumuńskiego filmu animowanego o Głupku, który
z sakwą na patyku doszedł do wsi Głupkowo, a potem o dzieciach tego bohatera,
Głuptasce i Głuptasku. Nic konkretnego, ale był to jedyny film, z którego
zachował mimo wszystko coś więcej niż tylko twarze. Tak naprawdę to nie było
tam twarzy, a jedynie rysunki, i może właśnie dlatego również okruchy tej
historii wczepiły się w jego pamięć.
Żadnego jednak z nazwisk aktorów nie wymienił Elizie. Odpowiedział jej
jedynie, że widział inne filmy, ale niczego sobie nie przypomina. I że jasne, że
chciałby wybrać się razem z nią do kina. A potem gazeta. Eliza czytająca
oficjalnym tonem i z udawaną powagą zapraszająca go, aby coś wybrał.
– W „Maksymie Gorkim” naprzeciwko hotelu grają Mojego ukochanego.
W „Ilie Pintilie” Błędne drogi, to musi być dobre. Sądząc po tytule, myślę, że jest
to film o rewolucji. Brzmi też dobrze Dziewczyna z gitarą, w kinie „Puszkin”, co
ty na to? Albo popatrz, w „Młodzieży” puszczają Zaprzyjaźniliśmy się w Moskwie.
Nigdy nie byłam w kinie „Ion Creangă”, jak chcesz, możemy zaraz iść, jest tam
Gra z życiem…
On słuchał, patrzył na nią spod brwi, wzruszał ramionami i uśmiechał się.
– Aaa, popatrz, co tu jest, w Moim ukochanym gra Aleksiej Batałow. Na
pewno znasz Aleksieja Batałowa, grał w filmie Lecą żurawie.
Nie znał go.
– Co ja plotę. Normalne, że go nie znasz, pojawił się dwa lata temu… Szkoda,
że nie grają go teraz w żadnym kinie, bo to jest coś niesamowitego. Ale mamy
Batałowa w Moim ukochanym, co powiesz?
Wzruszenie ramion, uśmiech, pochylenie głowy. Poza tymi gestami nie miał
nic do powiedzenia.
– Spodoba ci się.
Teraz, po wyjściu z kina „Maksym Gorki”, to nie brak słów i uczucia wobec
Elizy nie pozwalały mu mówić. Przeciwnie, zbyt wiele słów kłębiło się w głowie
i zbyt wiele myśli skryło się za tymi słowami. Chciałby je wszystkie
wypowiedzieć, chciałby, aby ta wielka liczba słów towarzyszyła ożywionym
słowom Elizy, ale blokowały się one gdzieś, być może w klatce piersiowej albo
wyżej, tam gdzie obrazy z filmu stworzyły kłębowisko wrażeń, ledwo pozwalające
mu oddychać.
Jak miał zatem przekazać Bazylkowi wszystkie emocje powstałe pod
wpływem obrazów? Jak silne mogły być słowa o frontowym bohaterstwie doktora
Władimira Ustinienki, walczącego na pierwszej linii, o jego skromności, która
spowodowała, że odmówił przyjęcia stanowiska w stołecznym szpitalu z miłości
do prostego wiejskiego człowieka, żądając przeniesienia do wioski zapomnianej
przez wszystkich? Jak miałby wyrazić to, co czuł wtedy, gdy doktor, zamiast
przyjąć stanowisko przydzielone mu w mieście, zgodnie z żądaniem Warwary,
jego ukochanej z czasów młodości, poświęcił jednak tę miłość, nie zaakceptował
kompromisu i rozstał się z kobietą, a potem cierpiał z tego powodu? Jak mógł
opowiedzieć o łzach cisnących się do oczu podczas tej strasznej sceny, gdy
chirurg Ustinienko ratuje życie zakochanej w nim Warwarze, traktując ją
następnie z oziębłością – tak boleśnie odczuwaną przez Brunula poza ekranem?
Oziębłością być może niesprawiedliwą, ale zrozumiałą, bo doktor nie wiedział
przecież, że kobieta przez cały czas pozostała wierna tylko jemu.
Brunul czuł, że tak naprawdę niczego nie dałoby się tu opowiedzieć. Jasne,
z pewnym wysiłkiem wszystko mogłoby zostać ubrane w słowa. Ale nie
opowiedziane w sposób realny, opowiedziane tak, aby wrażenia z oglądanego
filmu ponownie się narodziły i były tak samo żywe i silne. Tak jak w teatrze lalek.
Jakiś czas temu, wkrótce po zatrudnieniu, próbował kiedyś opowiedzieć
towarzyszowi Bojinowi o przedstawieniu, które jego koledzy mieli zamiar
wznowić. Dawno nie było go już w repertuarze i dlatego od kilku tygodni trwały
próby. Był to pierwszy spektakl, a właściwie pierwsze próby do spektaklu, przy
których asystował. Nikita, rosyjski chwat. Towarzysz Bojin jednak znudził się,
chociaż Brunul podniósł się, zaczął naśladować czy to Cesarza Mórz, czy Bojara
Ignacego, starał się mówić jak Wróżka Mórz albo Służąca Marfa, podnosił tembr
głosu, albo pogrubiał, kiedy jego ustami przemawiał sam Nikita. „Taaa, znów
zaczynasz wariować” – to była konkluzja przyjaciela. Takie sprawy nie mogły być
opowiedziane, one musiały zostać zobaczone.
Po pożegnaniu z Elizą, leżąc już w łóżku plecami do Bazylka, pozwalał, aby na
scenie stworzonej w wyobraźni, pełnej obrazów z filmu, zamiast aktora Aleksieja
Batałowa występował on sam we własnej osobie. On, Brunul, walczący na wojnie
w miejsce doktora Ustinienki, operujący zamiast doktora, poświęcający się
zamiast niego. A potem, po ponadgodzinnej bezsenności, po wszystkich
perypetiach, po całym cierpieniu sprowokowanym przez miłość do Warwary,
przybierającej na jego scenie twarz Elizy, pojawiła się myśl, która nie pozwoliła
mu zasnąć przez resztę nocy. Jeżeli przedtem, w tych latach, z których nie chciały
wyłonić się żadne wspomnienia, on sam też był chirurgiem? Może nie tak
dobrym jak doktor Ustinienko, bo przecież medycyna radziecka była o duży krok
do przodu przed medycyną rumuńską. „Tyle moglibyśmy się od nich nauczyć” ‒
powiedziała przed kinem Eliza, zbliżając policzek do jego ramienia. A jeśli on,
Brunul, też był dobrym chirurgiem? Jeżeli on także ratował życie ludzkie?
Ta myśl spowodowała, że uśmiechnął się szeroko. Pierwszy raz w życiu
ciemność i pustka z przeszłości, odczuwane do tej pory jako choroba, sprawiły
mu przyjemność. Przecież mógł być w czasie, którego nie pamiętał, kimkolwiek.
Nawet „człowiekiem między ludźmi”, jak po wyjściu z kina Eliza nazwała
doktora Ustinienkę.
Niestety – ta dobra myśl, próbująca zapełnić pustkę, wkrótce okazała się zbyt
słaba i niezdecydowana. Na tyle, że znów pozwoliła dać się schwytać ciemności,
tym razem jednak innego rodzaju, ciemności z więziennej celi. Szeroki uśmiech
wyblakł na jego twarzy, a usta ściągnęły się w wyrazie niepokoju, który Brunul
próbował oddalić od siebie tyle czasu, ale którego teraz, kiedy związek z Elizą
przekształcił się w coś innego, już nie potrafił ominąć. Doktor Ustinienko nigdy
nie trafiłby do więzienia, w żadnym wypadku nie z powodów politycznych.
A nawet gdyby trafił, z powodu kto wie jakiego błędu, którego być może nawet
nie byłby całkowicie winien, doktor Ustinienko nie okłamywałby całymi
miesiącami Warwary odnośnie do swojej przeszłości. Nie próbowałby ukryć
prawdy, wyznałby ją szczerze, patrząc Warwarze prosto w oczy swoim dobrym,
a jednocześnie mężnym wzrokiem, i pozwalając jej dokonać oceny.
Zwłaszcza w momencie, kiedy doktor Ustinienko poczułby, że jego związek
z Warwarą przekształcił się w coś innego.

Po upiciu małej ilości przygotowanej przez Elizę nieodłącznej na ich spotkaniach


i jak za każdym razem smacznej herbaty Brunul poprosił, aby sprawdzili
wiadomości o trwającym procesie Greka Manolisa Glezosa. Do tej pory nigdy
tego nie robił, ale kiedy wyczerpywały się ich codzienne historie, gdy cisza
wieczoru stawała się zbyt rozleniwiająca, Eliza zwykła była otwierać gazetę
i czytała mu o dalszym postępie procesu. Potem komentowali wspólnie nowości
i wspólnie oburzali się na nikczemność policji politycznej, prokuratorów i całego
greckiego wymiaru sprawiedliwości, zdolnego do postępowania w tak bandycki
sposób, frustrujący nie tylko osoby z otoczenia patrioty, który osiemnaście lat
temu, walcząc o niepodległość i wolność swojego kraju, zdjął z Akropolu
faszystowską flagę, ale niepokojący również wszystkich ludzi śledzących
z zapartym tchem, za pośrednictwem prasy, posiedzenia trybunału wojskowego
w Atenach.
Tego wieczoru jednak nie tylko ciekawość skłaniała Brunula, aby jak
najszybciej zacząć rozmowę o Manolisie Glezosie.
Strach podobny jest do pająka, chowa się gdzieś w kącie sufitu za małą,
niezauważalną pajęczyną, a potem, którejś nocy, kiedy odnóża urosną mu
wystarczająco, a korpus się wzmocni, przechodzi przez pajęczynę, idzie po
suficie, schodzi po ścianie blisko ciebie i ukazuje ci się w całej swej obrzydliwości.
Tyle że strach jest gorszy od zwykłego pająka, o wiele gorszy. Jest pająkiem,
którego nic nie może zdusić i jednym, szybkim, powodowanym odrazą gestem
zamienić w nieprzyjemne wspomnienie, w niewyraźny ślad na ścianie. Jest jak
pająk zwisający nad twoją głową i tkający coraz większą pajęczynę, która czyni cię
więźniem noc w noc. Nie możesz jej zerwać, nie możesz pod nią zasnąć, bo masz
świadomość, że jesteś zdany na łaskę odrażającego owada.
Taki właśnie pająk, taki właśnie strach nie pozwalał zasnąć Brunulowi
w ciągu ostatnich nocy.
Dlaczego nie powiedział Elizie na początku ich znajomości prawie rok temu,
o tym, co przypominał sobie ze swojej przeszłości, tej po wypadku? Z jednej
strony obwiniał się, ale z drugiej strony wiedział, że wtedy Eliza była dla niego
jedynie jedną z obcych, choć życzliwych mu osób, podobnie jak wiele innych.
A dla wszystkich obcych, bez względu na to, jak życzliwi by mu byli, jego historia
była krótka i jasna: wyszedł ze szpitala z chorobą powstałą w wyniku wypadku,
chorobą rzadką, manifestującą się całkowitą utratą wspomnień. Nic innego nie
miałby już do powiedzenia. Właśnie choroba zwalniała go z opowiadania
jakichkolwiek innych szczegółów. W jakiej branży pracował przedtem? Jakiż to
wypadek spowodował, że teraz był człowiekiem bez przeszłości? Czy miał
rodzinę? Przyjaciół? Mieszkał w Jassach czy w innym miejscu? Nie, to nie były
sprawy, o których chciał mówić, nawet gdyby dysponował odpowiedziami na te
pytania. Miał za to kilka odpowiedzi na inne pytania, odpowiedzi
zrekonstruowanych z biegiem czasu wspólnie z towarzyszem Bojinem
i zawierających prawdę, która mogła być wypowiedziana, przeplataną z prawdą,
której lepiej było nie mówić. Czy na przykład było konieczne, aby poza
dyrektorem ktoś inny z teatru wiedział, że wypadek zdarzył się w więzieniu? Nie.
Dlatego ta prawda mogła pozostać wśród kilku osób, które jej potrzebowały. Czy
było konieczne, aby wyjaśniać, kto pomógł mu podjąć na nowo życie po wyjściu
ze szpitala? Tak. Dlatego ta z kolei prosta prawda mogła być wypowiadana,
ponieważ partia wprowadziła w życiu ludzi w ostatnim dziesięcioleciu właśnie tę
zmianę, nie pozwalając, aby zatraciła się jakakolwiek dusza, interweniując i dając
każdemu szansę w przyszłości. Jak podkreślił kilkakrotnie zdecydowanym tonem
towarzysz Bojin, dla każdej obcej osoby, bez względu na to, jak bardzo
przychylnej, takie wyjaśnienia były wystarczające. I Brunulowi też wydawały się
one wtedy wystarczające.
Tyle że Eliza nie była teraz, w tych dniach, jedynie przychylnym mu obcym
człowiekiem. Od dawna już tak nie było, gdyż niezliczone niedzielne wieczory,
kiedy czekał na nią przed hotelem Victoria, zmieniły sytuację krok po kroku, a po
początkowych wyjaśnieniach ich przyjaźń potrzebowała dalszych szczegółów.
Teraz jednak przyjaźń, która tymczasem stała się czymś innym, nie żądając
niczego głosem Elizy, domagała się jednak czegoś od Brunula nowym głosem.
Głos ten wszedł do jego umysłu za sprawą przykładu doktora Ustinienki
i zażądał, aby Brunul uwolnił się od pewnej prawdy, od której kiedy indziej nie
musiałby się uwalniać.
A dramatyczne wydarzenia będące udziałem Manolisa Glezosa mogły w tym
momencie w jakiś sposób ułatwić mu drogę do tego uwolnienia. Albo
przynajmniej pomóc rozpocząć temat, do którego nie umiał dojść w inny sposób.
Przecież takie wyznanie nie mogło pojawić się ot, tak sobie, po łyku herbaty, po
uścisku, po uśmiechu Elizy.
Z Aten nie przychodziły już jednak nowe informacje. Trybunał wojskowy
jeszcze nie zebrał się na kolejnym posiedzeniu. Relacjonowano jedynie ten
nikczemny proces, opisując sprawę od chwili jej początku, od nocy z szesnastego
na siedemnastego sierpnia zeszłego roku, kiedy to w domu swojej siostry, Vasiliki
Dolianitis, i jej męża Glezos miał się rzekomo spotkać z tak zwanym
„przedstawicielem aparatu szpiegowskiego” Partii Komunistycznej, Colianisem.
Podłe kłamstwo, patriota w rodzaju Glezosa i komunista w rodzaju Colianisa nie
mogli mieć nic wspólnego ze szpiegostwem, jednak w dzikiej Grecji takie
oskarżenia były możliwe. Potwierdzenie, zamienione w deklarację podpisaną
przez małżonków Dolianitis, było w sposób oczywisty wydarte siłą przez grecką
policję jej specyficznymi metodami. A wszystko w ostatecznym celu, więcej niż
wyraźnym: skazania na surową karę bohatera przeciwstawiającego się podłemu
rządowi i mieszającego szyki w jego podejrzanych interesach, skazania go być
może nawet na karę najwyższą, na śmierć.
Nowości w sprawie Glezosa przychodziły jednakże spoza Grecji. Protesty
ludzi pracy w Związku Radzieckim, na Węgrzech, w Czechosłowacji, a nawet
w Danii i we Włoszech. Publiczne protesty w Jassach, podpisane przez kolektywy
fabryk i zakładów, profesorów uniwersyteckich i przedstawicieli miejscowego
Czerwonego Krzyża. Manolis Glezos, przez swą nadludzką siłę, przez osobisty
przykład mobilizował pozytywną energię ze wszystkich stron. Oprócz nadziei
czuło się zaciśnięte pięści, zgrzytające zęby i napięte ramiona protestujących,
wszystko to ze zrozumiałej nienawiści wobec łajdactwa torującego sobie drogę
w świecie, gdzie pragnienie lepszego życia, pragnienie postępu przybrało
konkretne formy w krajach samodzielnie decydujących o swoim przeznaczeniu,
wśród narodów strząsających z siebie poniżenie, tyranię, wyzysk i wybierających
z własnej woli jedyną możliwą drogę, drogę prawości. Zwłaszcza te właśnie
narody dysponowały dźwięczącym potężnie głosem, który łączył oburzenie
obywateli w jeden krzyk, przerażający ostatnich tyranów świata. I głos ten nie
mógł być już dłużej ignorowany. Życie Manolisa Glezosa nie mogło zostać
przerwane, zduszone za kratami, bo w końcu ten głos zostanie kiedyś usłyszany
również tam, w sali haniebnego trybunału wojskowego w Atenach.
– A jeżeli, mimo wszystko, pójdzie do więzienia? – spytał przy końcu lektury
Brunul.
– Już kiedyś siedział w więzieniu, wytrzyma. Ale nie dojdzie do tego. – Eliza
była pewna swego. – Nie mogą udawać głuchych do samego końca.
Do strachu, z którym Brunul wszedł do mieszkania Elizy, dołączyła chwilowa
obawa. Temat, którego się uczepił, wydawał mu się wymykać, nagle nie
znajdował już argumentów do porównywania swojej przeszłości w więzieniu
z aresztowaniem i możliwym skazaniem greckiego patrioty, chociaż był wcześniej
przekonany, że dyskusja z kobietą, która stała mu się tak bliska, wychodząc od
słowa „więzienie”, wiążącego go z Glezosem, będzie zmierzać w kierunku, który
sobie wyznaczył. Problem, o którym nawet przez moment wcześniej nie
pomyślał, był taki, że to słowo stanowiło, niestety, jedyny łącznik między nim
a patriotą greckim.
– Nie wszyscy ludzie trafiają do więzienia z powodu winy. – Brunul ośmielił
się jeszcze spróbować, wyrzucając z siebie słowa jednym tchem, spiesząc się
bardzo i bojąc, aby jakakolwiek inna wypowiedź Elizy nie zahamowała już
przygotowanego przez niego wyznania.
– Co ty mówisz? Jasne, że Manolis nie jest winny – odparła lekko zdziwiona
Eliza.
Po paru chwilach Brunul spuścił wzrok, pokonany, nie znajdując niczego
innego dla podtrzymania swojej odwagi. Ale głaszcząca jego policzek dłoń
kobiety dała mu ponownie cień nadziei, zaczął oczekiwać słów, które padną z jej
strony i ułatwią wypowiedzenie jego własnych słów. I w końcu padły te słowa,
podarowane jak gdyby przez życzliwy los.
– Co z tobą? Co cię tak gnębi? Tyle razy rozmawialiśmy o Manolisie,
czytałam ci już o tym wcześniej w gazetach… Czy coś się stało dziś wieczorem?
– Nie, nie dziś wieczorem.
A potem, wzdychając i nie patrząc na Elizę nawet przez chwilę, zaczął
opowiadać jej to, czego, zgodnie z żądaniem towarzysza Bojina, miał nie
opowiadać żadej obcej osobie, choćby nawet była nie wiadomo jak życzliwa.
Zaczął opowiadać Elizie, jak niecałe dwa lata temu obudził się w jakimś szpitalu.
Nie wiedząc, gdzie się znajduje, nie wiedząc, jak tam trafił, nie wiedząc nawet na
początku, kim jest. Do tego miejsca nie powiedział jej niczego nowego, bo
oczywiście rozmawiali już kiedyś o tym, że stracił pamięć. Ale teraz szedł o krok
dalej, teraz nie zamierzał prześlizgiwać się tylko powierzchownie przez temat.
Opowiedział jej więc jeszcze o doktorze Petrovici, tym, który usiłował przywrócić
mu wspomnienia, przywrócić mu przeszłość. Powiedział jej również o skrawku
papieru, jaki wyskoczył z jego przeszłości, skrawku podarowanym przez lekarza
przy wyjściu ze szpitala, który potem, gdy przyzwyczaił się znów jako tako do
liter, sylabizował dotąd, aż nauczył się go na pamięć. „Każda marionetka ma
duszę. Tylko trzeba umieć ją odkryć…” Nauczył się tego tekstu jak ćwiczenia,
mimo że prawie nic nie zrozumiał z tych słów, chociaż lekarz zapewniał go, że są
to jego własne słowa, że ten papier był zapisany właśnie przez niego. W tamtym
czasie nie wiedziałby nawet, co znaczy słowo „marionetka”, gdyby, również przy
wyjściu ze szpitala, doktor Petrovici nie podarował mu Bazylka. Pewnie, że wtedy
Bazylek nie posiadał imienia, miał je odkryć dopiero później, w rozmowach
z towarzyszem Bojinem, ale ucieszył się, bo lalka też była częścią przeszłości,
której w ogóle nie mógł sobie przypomnieć.
W miarę jak Brunul zbliżał się do momentu opowiadania, którego bał się tak
strasznie, coraz bardziej pragnął, aby Eliza mu przerwała, aby wypowiedzianymi
przez siebie słowami dała mu przynajmniej jeszcze jedną szansę. Nie wiedział, jak
ta szansa miałaby wyglądać, ale czuł, że bardzo jej potrzebuje.
Szansa jednak nie nadeszła. Dlatego, wciągając głęboko powietrze w płuca,
Brunul zaczął opowiadać o towarzyszu Bojinie, przedstawicielu partii, jedynej
osobie, która poza lekarzem, odwiedzającym go jeszcze kilka razy, udzieliła mu
wsparcia po wyjściu ze szpitala. O człowieku, o którym od czasu do czasu
wspominał Elizie, nie mówiąc jednak o miejscu, gdzie spotkali się po raz
pierwszy. A kiedy nie zostało już nic innego do opowiedzenia przed tą częścią
opowieści, która napawała go przerażeniem, kiedy towarzysz Bojin musiał stać
się bardziej konkretny, otrzymać twarz i wejść do więziennej celi, do jego
więziennej celi, Brunul podniósł wzrok z przekonaniem, że i doktor Ustinienko,
i Manolis Glezos zrobiliby tak samo w tym momencie, z przekonaniem, że
należało powiedzieć prawdę. Siedział w więzieniu. Wypadek miał miejsce
w więzieniu. Po wyjściu ze szpitala znów poszedł na prawie rok do więzienia. Nie
wiedział dokładnie dlaczego, ale… W tym momencie odwaga, nawet jeśli nie
opuściła go całkiem, to jednak nie pomogła mu i pozwoliła łzom cisnąć się do
oczu. Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale dowiedział się od towarzysza Bojina,
że chodziło o jakieś powody polityczne.
Ogarniające go emocje zablokowały wszelkie inne uczucia poza wstydem.
Wstydem, który wyszedł z głębi duszy i zawładnął nim, wydostał się przez klatkę
piersiową, podniósł się jak balon do żyrandola, eksplodował i spadł niczym
czerwony proszek na stół, na fotel, na łóżko, na dywan, na kubek, który wypadł
z ręki Elizy trochę zbyt gwałtownie, na kałużę herbaty rozciągającą się na deseniu
dywanu, na nogi kobiety, na jej ręce, na twarz, na usta, na powiększone oczy, na
ciemnoblond włosy i, usadawiając się na piersi Brunula, wniknął przez ubrania,
przez skórę i zasypał głębię, z której się wydobył.

*
Kilka dni temu aktorzy Państwowego Teatru Lalek zostali wezwani do
wyciągnięcia pomocnej dłoni do brygad artystycznych dwóch przedsiębiorstw
przemysłowych: warsztatów kolejowych imienia Ilie Pintilie, bohaterskiego
przywódcy strajków robotniczych, oraz fabryki „Tkanina”. Ludzie pracy z tych
zakładów mieli przygotować przedstawienie z okazji 1 Maja – i to przedstawienie
dobrej jakości, a zatem pomoc profesjonalistów teatralnych dla artystów z tych
instytucji, bądź co bądź amatorów, stawała się nieoceniona.
Nikt już prawie nie wychodził na dziedziniec kościoła katolickiego, choćby
nawet na jednego papierosa, i tylko malarka, mistrzyni krawiecka i elektryk
montujący scenografię rzucali czasem do siebie parę słów, zmyślnych lub
banalnych, wychodząc przez jakieś drzwi na korytarz i spotykając się w sumie
jedynie przypadkowo w trakcie obowiązkowych godzin pracy.
Od wyjazdu aktorów Brunul spędzał całe godziny zamknięty w swoim
magazynie. Nie miał żadnego powodu, aby wyjść na scenę, skoro nie odbywały
się próby, skoro atmosfera nie przypominała w niczym tej z poprzednich dni. Nie
można powiedzieć, ludzie, którzy pozostali w pracy, byli mu w jakimś sensie
najbliżsi. Inaczej mówiąc, to z nimi najczęściej współpracował, z nimi najwięcej
rozmawiał, nie mógłby jednak twierdzić, że od dnia zatrudnienia prowadził
z nimi nie wiadomo jakie dyskusje. Pilnował swoich obowiązków, uczył się
i najczęściej zgadzał się ze wszystkim. To przecież on szedł czasami do malarki,
aby zawiadomić ją, że oko lalki lwicy rozmazało się i straciło kolor, że z ust lalki
księżniczki zszedł róż, że policzki lalki służącej popękały i potrzebna była
naprawa skóry. Również on zwracał uwagę mistrzyni krawieckiej, że od ubrania
na piersi jednej z lalek odpadł guzik oraz że innej lalce odczepił się rękaw,
a czasem nawet cała ręka. Z elektrykiem nie miałby normalnie zbyt wiele
wspólnego. Ponieważ jednak zajmował on też stanowisko montera scenografii,
a Brunul nie dbał jedynie o czystość lalek, ale również o czystość miejsca,
w którym one się poruszały, to przebywał ciągle w pobliżu, jako rodzaj prawej
ręki, pomagając za każdym razem, kiedy była przygotowywana jakaś scena.
Mimo to w ostatnich dniach Brunul wolał nie spotykać się z żadną z tych
osób. Wolał zamykać się w magazynie teatralnym i spędzać czas, czytając przez
godzinę lub dwie po kilka razy katalog imion lalek, który miał pod ręką, rejestr
wszystkich niemych twarzy, którymi się opiekował, zawierający jednocześnie opis
cech poszczególnych lalek i uwagi, w jaki sposób dana lalka miała być poruszana,
jakim miała mówić głosem na scenie, jakie ubrania mogła wkładać i tak dalej.
A po lekturze, w magazynie, w którym znieruchomiałe lalki przebywały w swoim
pozbawionym wyrazu świecie, kiedy był pewien, że pozostali w teatrze ludzie
zajęli się już swoimi sprawami i nie obchodziło ich, co porabia Brunul, zaczynał
mówić, oczywiście szeptem, bo nie miał żadnego powodu, aby podnosić głos
i być słyszanym poza magazynem. Szepty odnosiły się najczęściej do ostatnich
wydarzeń z jego życia.
Nie opowiadał lalkom tego, co czuł, właściwie nawet nie opowiadał samych
wydarzeń. Upewniwszy się jednak, że nikt go nie słyszy, nakładał na rękę lalkę
z brązowymi pakułami przyszytymi do wierzchołka głowy, lalkę, której wielkie
oczy wydawały się przypominać oczy Elizy, lalkę, której ośmielił się nawet zrobić
po prawej stronie twarzy nad ustami małe draśnięcie, nic konkretnego, nic, czego
malarka teatralna nie mogłaby naprawić jednym pociągnięciem pędzla, małe
draśnięcie farbianej skóry, przypominające pieprzyk nad ustami Elizy. Wkładał tę
lalkę-Elizę na prawą rękę, następnie lewą rękę zanurzał w białych, prawdę
mówiąc, niezbyt czystych fałdach ubrania innej lalki, z czarnymi świecącymi
pakułami, o męskim wyrazie twarzy, przypominającym mu jego własną twarz.
Potem jego szept przenosił się na ich usta, na usta Elizy na prawej ręce i na usta
Brunula na ręce lewej.
Za każdym razem, w kolejnych dniach przed świętem 1 Maja, między
postaciami umieszczonymi na jego rękach rozpoczynała się emocjonująca
opowieść, w trakcie której lalka ciemnowłosa najczęściej zajmowała pozycję
defensywną, a kciuk i środkowy palec Brunula, pomagając jej rękom, zbliżały się
niekiedy w proszącym geście, innym razem podnosiły się wystraszone. Od czasu
do czasu kciuk zatrzymywał się na piersi lalki, natomiast palec środkowy
wędrował na znak wstydu i skruchy w kierunku jej policzka. Słowa prawie nie
miały już żadnego znaczenia, były ledwie wyszeptywane i zawierały prośbę
i jednocześnie nadzieję na wybaczenie. W tym samym czasie lalka z prawej ręki
używała palców Brunula, aby wyrazić swój strach, palec środkowy i kciuk zbliżały
się w takich momentach do policzków, nie dotykając ich jednak, nieruchomiejąc
tam, natomiast cienki głosik wybuchał: „Nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś to
wszystko przede mną, nie rozumiem, dlaczego mnie okłamywałeś”. A potem
palec środkowy lądował na pakułach koloru brązowego, głaszcząc je
i demonstrując w ten sposób, że lalka pochłonięta była myślami i uczuciami,
których nie umiała wyrazić, pokazując, że myślała o wszystkim, co usłyszała.
Czasami Brunul zatrzymywał się w tym momencie. Zastygał, ponieważ
choćby nie wiadomo jak bardzo nie chciał o tym myśleć, umysł przenosił go do
bardzo bliskiej przeszłości, sprzed zaledwie paru dni, do chwili, kiedy wieczorem
wyznał Elizie prawdę o sobie. Przypominał to sobie jeszcze, zanim lalkom
udawało się odtworzyć tamte emocje. Zatrzymywał się, a ręce opadały powoli
wzdłuż ciała, wypadając wraz z lalkami z orbity jego postrzegania. Oczy
nieruchomiały na parę chwil, czasami na parę nieznośnie długich chwil,
zastygając na szybach okna magazynu, patrząc w zasadzie w jakimś
niesprecyzowanym kierunku, ale docierając ostatecznie do mieszkania Elizy na
końcu Żółtego Urwiska od strony dworca. W takich momentach lalki zwisały bez
życia, jak przedłużenie bezużytecznych rąk, oddzielonych od ciała Brunula, od
jego bioder i nóg, chociaż powinny były przeżywać kulminacyjny moment.
Dopiero po jakimś czasie, jak po niezbędnej dramatycznej pauzie, kiedy myśl
Brunula odrywała się gwałtownie od mieszkania Elizy, a wzrok od okna,
mężczyzna znów skupiał się na swoich rękach, które odzyskiwały czucie,
podnosiły się i lalka z prawej ręki znów podejmowała dialog. Mówiła, z trudem
próbując oddać emocje: „Nie rozumiem, dlaczego ukrywałeś to wszystko przede
mną, nie rozumiem, dlaczego mnie okłamywałeś”. Na to pacynka z lewej ręki
odpowiadała: „Bałem się”, a ręce zbliżały się do siebie nieśmiało i powoli, jak
gdyby miały do przejścia daleką drogę. Kiedy odległość stawała się już
wystarczająco niewielka, lalka z brązowymi włosami głaskała czarnowłosą i,
nieoczekiwanie, zaskakując nawet samego Brunula, rzucała się jej w objęcia.
Długie i pełne drżenia. A kiedy wreszcie uścisk się kończył, zdarzała się rzecz
niesamowita, taka sama każdego dnia od momentu, kiedy teatr opustoszał. Po
drżącym uścisku lalki oddalały się na odległość może dwóch lub trzech
centymetrów. Zastygały tak, twarzą w twarz, podtrzymywane przez obie ręce,
znieruchomiałe w oczekiwaniu. Spoglądały na siebie przez kilka chwil, jak gdyby
dopiero się poznawały, a potem lalka z brązowymi pakułami znów przywierała
do drugiej, a jej usta zatrzymywały się na ustach tamtej w tak długo oczekiwanym
pocałunku. Był to gest ofiarowujący coś więcej niż tylko przebaczenie. Fala uczuć
przechodziła przez ręce, ramiona, szyję, aż do policzków Brunula i powodowała
ich drżenie z powodu gorąca, którego nigdy do tej pory nie odczuwały.
W dniu powrotu aktorów, kiedy odgłosy życia wypełniły pustkę poprzednich
dni, Brunul na parę godzin zapomniał o magazynie i z przyjemnością przyłączył
się, nawet jeśli tylko jako słuchacz, do rozmów o tym, jak przebiegły
przedstawienia z okazji 1 Maja. Żałował jednej rzeczy, a mianowicie tego, że nie
ma wśród kolegów żadnego bliskiego przyjaciela, któremu mógłby opowiedzieć,
jak spędził ten pierwszy dzień miesiąca. Wiedział, że miałby sporo do
opowiedzenia, bo poprzedniego wieczoru odbył długą rozmowę z Bazylkiem.
Gdzieś w głębi serca czuł jednak, a to uczucie pojawiło się w nim po raz pierwszy,
że Bazylek jako słuchacz już mu nie wystarcza. Jego lalka nie potrafiła reagować,
nawet w takim stopniu, jak umiały to lalki z magazynu. Poprzedniego wieczoru
Brunul odniósł wrażenie, że siedząca obok poduszki marionetka pozostawała
całkowicie obojętna, jak gdyby w całej opowiadanej historii nie było nic,
absolutnie nic, co mogłoby ją poruszyć.
A jeżeli chodzi o dwie pacynki z magazynu, to w tamtym dniu Brunul zdał
sobie sprawę, również po raz pierwszy, że choćby nie wiadomo jak były
zaangażowane, choćby nie wiadomo jak spokojnie pozwoliły się prowadzić jego
rękom, nie udałoby im się oddać całego uroku wydarzeń z tego dnia. Pełen
przebaczenia pocałunek, otrzymany wieczorem po wyznaniu Elizie sekretu,
zmienił się w ciąg kolejnych pocałunków, w bardzo długi ich szereg. Nagle coś,
czym według słów kobiety, stał się ich związek, okazało się dla Brunula oczywiste,
zrozumiał to doskonale. To, co przeżywał, było czymś więcej niż
przedstawieniem, jakie mógłby sam stworzyć, a nawet być może czymś więcej niż
przedstawieniem, jakie mogliby stworzyć aktorzy Państwowego Teatru Lalek.
Słuchając ich opowieści, ciesząc się z ich żartów, śmiejąc się razem z nimi,
Brunul odczuwał jednocześnie pewnego rodzaju smutek. I myślał, że on też
potrzebowałby, przynajmniej w tym dniu, jakiegoś przyjaciela. Przyjaciela z krwi
i kości. I nawet jeżeli nie był do końca pewien, czy towarzysz Bojin był takim
przyjacielem, nawet jeśli nie był pewien, że towarzyszowi Bojinowi mógłby
wszystko opowiedzieć, a on by wszystko zrozumiał, to jednak pod koniec dnia
pracy poczuł lekkie rozczarowanie, gdy zamiast karteczki z zawiadomieniem
o spotkaniu otrzymał od stróża na portierni jedynie obojętne wzruszenie ramion.
6

Portos, człowiek, który swój pseudonim zawdzięczał szerokim plecom


i gadulstwu uprawianemu wszędzie, gdzie istniała taka możliwość, denerwował
wielu kolegów przede wszystkim dlatego, że wciąż był głodny. W zasadzie
wszyscy byli głodni, ale nie skarżyli się tak często. Irytujące innych było także
jego ciągłe powracanie do sportowej przeszłości, bez względu na temat rozmowy.
Nikt już nie chciał go słuchać, gdy zaczynał mówić o potrawach, które kiedyś
miał okazję jeść i od których urosły mu mięśnie (jak lubił się chwalić), i kiedy
podawał przepisy na te potrawy. Od czasu do czasu próbował przekonać, kogo
się dało, że pod poszarzałą od przebywania w więziennych murach i zwisającą tu
i ówdzie skórą znajdują się twarde jak stal muskuły, które jemu i ekipie pomogły
zdobyć piąte miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w trzydziestym
szóstym roku.
Poza Brunonem Matei wszyscy unikali Portosa. W baraku, gdzie stłoczono
dwie brygady, czyli ponad osiemdziesiąt osób, jego koc leżał obok koca Portosa,
więc czasami, pomimo zakazu, a nawet mimo zmęczenia po całym dniu ciężkiej
pracy, słuchał jego szeptów aż do momentu, kiedy całkowicie wyczerpany
zapadał w sen, przerywany zbyt prędko, jeszcze przed świtem, przez przeklętą
trąbkę. Słuchał go i czasem też coś mówił. Właśnie dzięki niekończącym się
sportowym opowieściom Portosa Bruno odnalazł najlepszy sposób komunikacji
– porozumienie dzięki pasji. Portos mówił o pasji. Również z pasji, tym razem do
marionetek, wypływały odpowiedzi Brunona, które, prawdę mówiąc, z trudem
wtrącał między niekończące się opowieści sportowca.
Najdłużej udawało im się rozmawiać wtedy, gdy żaden strażnik nie znajdował
się dostatecznie blisko, aby ich usłyszeć. Najczęściej działo się to w drodze do
pracy w Taşaul, przy jeziorze, gdzie przerzucali kawały gruntu z brzegu na
platformy załadowcze albo kiedy w ścianie czarnej, lśniącej ziemi kopali kilofami,
tworząc krok po kroku, kilof za kilofem, pionowe zagłębienia. W razie potrzeby
mogli się w nich schronić, a robili to wielokrotnie, kiedy zbyt gwałtowne deszcze
nie pozwalały na kontynuowanie pracy.
Bruno codziennie odkrywał nieznany mu wcześniej świat, obok którego żył
kiedyś w dzieciństwie i w wieku młodzieńczym. Dla niego sport oznaczał tenis
uprawiany często przez tatę w towarzystwie przyjaciół, być może również piłkę
nożną. Słyszał o niej, choć nie był fanem – wiedział jedynie tyle, że gra polega na
kopaniu piłki przez jedenaście osób. Aż do spotkania Portosa nie słyszał o piłce
ręcznej, o Grossfeld Handball, która, jak to podkreślał jego nowy przyjaciel, „jest
absolutnie czymś innym niż Halle Handball albo Česká Házená”, jak gdyby
Bruno miał choćby nikłe pojęcie o wariantach tak bliskiej Portosowi gry. Piłka
ręczna w jedenastkę na dużym, właściwym dla piłki nożnej boisku miała
Portosowi, po odbyciu kary, zapewnić byt w przyszłości, nawet jeśli wiek nie
pozwalał już na czynne uprawianie tej dyscypliny. Jego doświadczenie
zdecydowanie powinno się przydać w taki czy inny sposób za trzy lata, bo
właśnie tyle mu jeszcze zostało z kary rozpoczętej w czterdziestym ósmym roku,
a orzeczonej po próbie przekroczenia granicy z Węgrami.
Nazwiska często powtarzane przez przyjaciela, związane z jego opowieściami,
stały się Brunonowi znajome i stopniowo otrzymywały rysy twarzy, a nawet
przemieniały się w postaci heroiczne. Powodem tej swoistej materializacji nie
było niezbyt może zaszczytne piąte miejsce uzyskane w Berlinie. W zawodach
uczestniczyło wtedy tylko sześć ekip, jedyną drużyną, którą wynikiem dziesięć do
trzech pokonali Rumuni, była ekipa z USA, a wtajemniczeni wiedzieli, że udział
Portosa był znikomy, ponieważ został on wprowadzony do gry na bardzo krótki
czas. Powodem było to, że ekipa miała okazję przebywać na olbrzymim stadionie
na sto dwadzieścia tysięcy miejsc, słynnym Olympiastadion, zbudowanym
specjalnie na rozkaz Hitlera ku chwale Niemiec pod jego przywództwem.
W nieczęstych chwilach rozmów z przyjacielem, kiedy Brunonowi udało się
przemycić własne opowieści, nie miał możliwości powoływania się na tak
heroiczne czyny, dlatego dla równowagi zaczął budować świat mityczny. Nie był
oczywiście jego częścią w sposób bezpośredni, ale znał go tak samo dobrze, jak
Portos swój świat ze wspomnień. W zamian za sportowców: Halmena, Fresciego,
Kazemierschiego czy Orendiego – kolegów olbrzyma, z którymi defilował po
Olympiastadion, Bruno przedstawiał bohaterów znanych z literatury i historii
orientalnego teatru lalek. Dzięki lekturze i naukom pobieranym u sycylijskich
lalkarzy przechował w pamięci liczne legendy, wśród nich na przykład baśnie
o księciu Ramie czy o braciach demonach o imionach Watapi i Ilwala, którzy
w opowieściach zasłynęli z umiejętności oszukiwania uczonych i wciągania ich
w pułapki bez wyjścia.
Po raz pierwszy Bruno opowiedział Portosowi te historie podczas
wczesnojesiennej burzy, kiedy schronili się przed deszczem w półmroku
wykopanego pionowo zagłębienia. Sprawiło mu przyjemność, że mógł choć na
parę minut znów być aktorem i odgrywać wyuczone kiedyś dialogi, z nadzieją, że
wśród ulewy i grzmotów nie usłyszy go nikt na zewnątrz. Watapi, którego bóstwa
niebios lub demony lasów obdarzyły umiejętnością odradzania się, bez względu
na to, na ile kawałków zostało pocięte jego ciało, przybrał tego popołudnia ciało
Brunona. Ubrany w jego łachmany, odłożył na bok kilof i zaczął groźnie
wymachiwać rękami, pokazując swoje oblicze demona i próbując przestraszyć
Portosa. Kiedy zaś stare, pozbawione koloru ubrania przywdział Ilwala, ledwo
poruszając się w małej przestrzeni wykopanej w ziemi, zabrał się do
poszukiwania na prawo i na lewo biednych riszi. Po odnalezieniu ich zaczął
zapraszać każdego napotkanego do „swojego nędznego domku”, aby „ofiarować
strawę poświęconą duchom przodków”. Używał przy tym głosu pełnego
łagodności i słodyczy. I kiedy w końcu któryś z mędrców z dawnych indyjskich
czasów, jeden z owych wyobrażonych riszi, przyjął zaproszenie, po dojściu do
„nędznego domku” małymi, prawie niewidocznymi krokami stawianymi
w błocie, w którym grzęzły nogi, Ilwala proponował niezwykle smaczne jedzenie,
sporządzone jednak z kawałków przeklętego Watapi. Gdy kęs demona dotarł do
żołądka nieszczęśnika, duch użył swojej siły i odrodził się, czerwony od krwi,
rozrywając ciało riszi. W momencie gdy demon przybierał swoją pierwotną
postać, zbyt wąska przestrzeń uniemożliwiała Brunonowi właściwe zakończenie
przedstawienia odegranego dla jednego widza. W zasadzie jednak nie było to już
potrzebne, bo gesty, spojrzenia, słowa podkreślane tam, gdzie należało, wszystko
to wystarczyło jednoosobowej publiczności, aby oderwać się od rzeczywistości
i prostej opowieści nadać głębsze znaczenie, o wiele bardziej pasujące do sytuacji,
którą przeżywali od wielu lat zarówno więźniowie Kolonii, jak i cały kraj poza
nią. Czasami potem, w inne dni spędzone w pobliżu Taşaul czy w wieczory
w baraku, przyjaciel prosił Brunona, aby znów opowiedział tę historię, nawet
jeżeli nie miała już ona przybrać formy aktorskiej zaproponowanej za pierwszym
razem. Niewiele jednak było chwil, w których Portos potrafił poskromić
gadulstwo i powstrzymać się od opowiadania o swojej chwalebnej przeszłości lub
zapomnieć o głodzie i zadowolić się słuchaniem Brunona w milczeniu.
Warunki sprzyjające snuciu nostalgicznych wspomnień przez Portosa czy
mitycznych opowieści przez Brunona zdarzały się bardzo rzadko, jedynie wtedy,
gdy możliwa była wymiana słów między więźniami. Czasem opowieść zaczynała
się jednego dnia, a kończyła po kilku kolejnych. W czasie pracy skazańców
strażnicy wywrzaskujący rozkazy wymagali od nich absolutnego milczenia.
Z kolei w nocy, w sypialni, wszelkie szepty przerywane były przez wylęknionych
współwięźniów, którzy często reagowali wybuchami złości.
Jedyną okazją legalnego wydawania z siebie głosu w Kolonii Półwysep był
śpiew grupowy, odbywający się rano w drodze do miejsca pracy lub wieczorem,
w trakcie powrotu do baraków. Nie mógł on jednak sprawiać przyjemności
nikomu poza pilnującymi więźniów strażnikami. Zaczynał go chór idącej
z przodu brygady utworzonej z czterdziestu czy pięćdziesięciu ludzi. Śpiew miał
za zadanie zastąpić ciszę panującą na drodze prawie wesołymi, prawie
wojskowymi, prawie bohaterskimi dźwiękami, w rzeczywistości będącymi czymś
w rodzaju piosenki pokutnej:
Łopatami wytyczamy w Kanale
nowe drogi przyszłości świetlanej.
Trudy pracy w milczeniu znosimy,
odpokutować za winy musimy.
Kiedy pierwsza brygada nadała już ton, kolejna dołączała synchronicznie, by
przekazać melodię i rytm dalej. A wszystko pod czujnymi spojrzeniami
strażników, z czającą się obietnicą kary, na którą nikt nie chciał się narażać.
Dzisiaj w Kolonii, jutro na wolności,
w pocie czoła na to pracujemy.
Dla Rumuńskiej Republiki pomyślności
przekraczać normę – obiecujemy!
I wreszcie piosenka podejmowana była przez kolejne czterdzieści, pięćdziesiąt
głosów. Ostatnia zwrotka miała przekazywać nadzieję na to, że jeśli nawet
grzechy więźniów nie zostaną zmazane, to przynajmniej ich praca przysłuży się
całemu narodowi:
I wieść tę nową poniesie wodą
fala za falą, do ludzkich mas,
że lepsze życie i Kanał nowy
nasza ojczyzna otrzyma od nas!
Śpiew kończył się niekiedy wrzawą, potęgowaną wrzaskami i przekleństwami
strażników, ale zawsze podejmowany był na nowo rano, do chwili, gdy kolumna
więźniów docierała na płaskowyż, na którym odbywała się praca, oraz
wieczorem, kiedy znużeni skazańcy dochodzili do otaczającego baraki płotu
z drutu kolczastego.

Kiedy pod koniec czerwca Bruno Matei dotarł do Kolonii Karnej Półwysep,
daleko było jeszcze do zakończenia budowy baraków. Kilka budynków
w kształcie litery H, wzniesionych z desek i płyt i pokrytych papą, pękało
w szwach od więźniów. Zatem pierwszym zadaniem Brunona wraz z nowo
utworzoną brygadą, do której trafił, było zbudowanie sobie schronienia. Miał
szczęście od samego początku, bo przez kilka dni, kiedy więźniowie zajmowali się
budowaniem baraków, na niebie pojawiło się zaledwie parę chmur i w żadnym
razie nie były to chmury deszczowe. Dlatego nie wymęczyły go zbytnio noce
spędzone pod gołym niebem na matach rzuconych wprost na ziemię.
Po ponad roku przebywania w celi Bruno odczuwał pracę na powietrzu jako
swego rodzaju szczęście. Przypomniał sobie, jak po opuszczeniu budynku sądu
przy ulicy Negru Vodă szedł do samochodu w towarzystwie chuderlawego
adwokata, który zacierał ręce z zadowoleniem, chwaląc się, że to jedynie dzięki
jego mowie obrończej udało się uzyskać dla wszystkich tak niskie wyroki.
A zanim został wepchnięty do więźniarki, usłyszał od krzyczącego doń adwokata,
że kodeks przewidywał o wiele surowsze kary. Podczas jazdy Bruno rozmyślał
jedynie o miejscu, w którym miał odbywać swą pracę przymusową. Bał się
bardzo, że zawiozą go do kopalni, do dziur poukrywanych w górach, tam gdzie
potem zostaną jego kości. Miesiące oczekiwania po procesie stały się dla niego
innym rodzajem męki, najpierw w celi w Uranusie, a potem w więzieniu Jilava,
gdzie na próżno próbował dowiedzieć się od więźniów znajdujących się
w podobnej sytuacji, jakie będzie jego końcowe miejsce przeznaczenia. Kiedy
okazało się, że autobus przewiezie go na południe kraju, w kierunku Kanału,
Bruno poczuł ulgę. Kanał nie był bowiem miejscem całkowicie mu obcym,
ponieważ w tym czasie, w trudnych, ale jednak możliwych chwilach
komunikowania się z innym aresztowanymi, dowiedział się o wielu utworzonych
w kraju nowych więzieniach lub koloniach karnych. „Kanał to nie kopalnia” – ta
prosta myśl nawiedziła go kilka razy podczas drogi, napawając otuchą. W Kanale,
przy pracy, lata kary będą mijać inaczej, szybciej.
Pierwsze słoneczne dni spędzone w Kolonii, przerywane łagodnymi nocami,
wydawały się potwierdzać jego nadzieje. Ufność pokładana w Bogu, który we
Włoszech nigdy nie był Brunonowi potrzebny, a którego odkrył na krótko w celi
Uranusa i odrzucił gwałtownie, widząc, że nie słucha jego próśb, zaczęła znów
mościć sobie miejsce w jego umyśle, a stopniowo nawet w sercu.
Również w pierwszych dniach pobytu w Kolonii zaprzyjaźnił się z Portosem,
w tamtym czasie nienoszącym jeszcze pseudonimu. Nie dlatego, że pociągały go
w jakiś szczególny sposób opowieści o Grossfeld Handball, ale dlatego, że przez
kilka nocy dzielili jedną matę. I gdy ich barak został ukończony, zdołali umieścić
swoje koce jeden obok drugiego. To, że ich brygada otrzymała koce, również było
uśmiechem losu. Uświadomili to sobie w listopadzie, kiedy chłodne deszcze
i wiatry przepowiadające zimę zaczęły gnębić innych więźniów Kolonii, śpiących
w dalszym ciągu na gołej ziemi i chronionych jedynie przez dach i cienkie ściany
baraków, w których nie wstawiono jeszcze okien. Co prawda w ich baraku
również nie było okien, chociaż zbudowano go o wiele wcześniej. Tutaj też hulał
wiatr, ale koce oszukiwały trochę zimno, można się było zawinąć w nie jak
w kokon i wtedy wydawało się, że wiatr hula już tylko za ścianami.
Poza Portosem Bruno z nikim nie nawiązał znajomości. Chciał to zrobić
i dlatego w czasie jednego z pierwszych wyjść, nie do Taşaul, gdzie zaprowadzili
ich dopiero miesiąc później, ale na nasyp przyszłej linii kolejowej, próbował
zacząć rozmowę ze szczupłym, młodym chłopakiem. Młodzieniec z trudem
popychał wypełnioną ziemią taczkę po ścieżce mającej około sześćdziesięciu,
siedemdziesięciu metrów długości. Z wysiłkiem artykułując słowa przez na wpół
zaciśnięte zęby i nie patrząc na Brunona nawet przez chwilę, powiedział: „Nie
rozmawiaj ze mną. Jestem studentem i przyjechałem z Piteşti”. Bruno nie
wiedział wtedy, jak ma rozumieć te z trudem wypowiedziane słowa. Nazwa
Piteşti nic mu nie mówiła i dlatego bardziej go zdziwił, niż wystraszył
ostrzegawczy, jak mu się wydawało, ton głosu chłopaka. Poprosił, aby ten
wyjaśnił mu swój brak uprzejmości. Odpowiedź studenta, który ze wzrokiem
wbitym w ziemię odłożył taczkę i oparł się o nią, spowodowała, że Bruno od tej
pory o wiele bardziej uważał na pozostałych więźniów, a niektórych zaczął się bać
tak samo, a czasem nawet bardziej niż strażników.
– Ty nic nie wiesz? – zapytał współwięzień. – Masz szczęście. Dla twojego
dobra wystrzegaj się rozmów ze mną. Wystrzegaj się rozmów z jakimkolwiek
studentem z naszych brygad, bo wszystko, co powiesz, dotrze dalej, możesz być
tego pewien. A jak nie wiesz, o co chodzi, to lepiej, żebyś się nigdy nie dowiedział.
Dowiedział się jednak niedługo potem. Najpierw od Portosa, który wskazał
mu wspomniane przez studenta brygady trzynaście i czternaście. A potem
z szeptów innych więźniów. Brygady utworzone były w większości z więźniów-
studentów przywiezionych z Zakładu Karnego w Piteşti. Szeptano, że ich
reedukacyjny zapał jest wynikiem tortur, przez które sami przeszli, oraz takich,
które aplikowali innym więźniom, nawet własnym kolegom. Jeszcze przed
przyjazdem Brunona do Kolonii brygady te zajmowały wyizolowane baraki,
otoczone płotem z drutu kolczastego. Z czasem słowa zasłyszane o tym, co
więźniowie nazywali ze strachem „trzyna-czterna”, jakby chodziło o dżumę,
zaczęły mieć pokrycie w czynach. Zimą z pięćdziesiątego na pięćdziesiąty
pierwszy rok niektórzy więźniowie zaczęli znikać w tym obszarze na jakiś czas, na
kilka dni lub nawet na dwa tygodnie. A kiedy wracali, ewidentnie wymęczeni
i pobici, byli omijani przez pozostałych, nawet jeśli wszystkim było ich żal.
„Trzyna-czterna” zamieniało się w szeptach w groźbę gorszą niż baty od
strażników, a nazwisko ich brygadzisty Bogdănescu, pochodzącego z miasta
Brăilă, również więźnia, ale gorliwszego niż sam dyrektor Kolonii, zaczęto
wypowiadać z nienawiścią równą uczuciu strachu, jakie wzbudzało.
W podporządkowanych sobie brygadach Bogdănescu odpowiadał za reedukację
studentów, z których wielu przeszło też przez etap zwany demaskacją. Reedukacji
podlegali wszyscy więźniowie przebywający w Kolonii Półwysep, mieszkańcy
siedemdziesięciu baraków w kształcie litery H, które stopniowo przestały dawać
jakiekolwiek schronienie, a w każdym razie nie chroniły już przed nieufnością
gnieżdżącą się krok po kroku w umyśle każdego skazanego.
Akordeon. Bruno ucieszył się, kiedy pierwszej nocy usłyszał jego dźwięk
dochodzący od strony baraków „trzyna-czterna”. Podobnie zareagowali inni
więźniowie, chociaż z powodu muzyki nie mogli spać, a następny dzień
wypełniony wyczerpującą pracą zbliżał się szybkimi krokami. W pierwszych
dniach tym wesołym, czasem wręcz zbyt dziarsko brzmiącym dźwiękom
w różnych zakątkach baraku Brunona zaczęły wtórować pełne radości głosy
więźniów, zwłaszcza gdy jeden z nich przypomniał sobie swojski tekst
z rodzinnych stron, z tak bardzo innej, choć nieodległej jeszcze przeszłości,
i zaczął śpiewać wraz z dochodzącą z „trzyna-czterna” muzyką.
Akordeon grał kilka nocy z rzędu. Pojawiające się jednak stopniowo pogłoski
spowodowały, że więźniowie zaczęli zatykać uszy i znienawidzili już te dźwięki
próbujące rozścielić się wesoło nad zalegającą wśród baraków ciszą. Po trzeciej
lub czwartej nocy wszyscy poznali prawdziwy sens tej muzyki. Akordeonista nie
oczekiwał, aby ktokolwiek śpiewał wraz z nim, nie wzywał żadnego głosu
z innych baraków, aby towarzyszył mu w jego radości. On tak naprawdę
akompaniował. Akompaniował, a jego jedynym zadaniem było zagłuszanie
muzyką jęków więźniów bitych przez Bogdănescu i jego pomocników, krzyków
osób przechodzących przez reedukację, o której pod koniec lata pewien student
przybyły z Piteşti, członek brygad „trzyna-czterna”, nie chciał opowiedzieć
Brunonowi.

Wiosną pięćdziesiątego pierwszego nie tylko Bruno Matei, ale też jego gadatliwy
przyjaciel Portos nauczyli się milczeć. Ich przyjaźń nie osłabła, lecz chwile ciszy
między nimi dwoma stawały się dłuższe i często porozumiewali się w zasadzie
jedynie za pomocą spojrzeń i gestów, chociaż żaden strażnik nie znajdował się
wtedy w pobliżu.
Czasem, ale jednak rzadziej, komunikowali się za pomocą uśmiechów.
Któregoś marcowego popołudnia spędzonego na płaskowyżu Taşaul pewien kot
i przypadkowy ptak spowodowały, że prawie połowa mężczyzn z brygady
zapomniała na kilka chwil, gdzie i dlaczego się znalazła i dokąd wróci po
zakończeniu pracy. Wynędzniały kocur, który jakimś cudem dotarł na pole
znajdujące się dość daleko od wsi, siedząc pod jeszcze niewykopanym z ziemi
krzakiem, przez kilka minut miauczał na wróbla skaczącego z obojętną miną
między gałęziami. Gdy nie przyniosło to spodziewanych efektów, zwierzak zaczął
stosować dziwne fortele, turlając się w kurzu, skradając z wytrzeszczonymi
oczami i próbując czołgać pod liśćmi. Powszechna wesołość wybuchła jednak
w momencie, kiedy kot, rezygnując ni stąd, ni zowąd z miauczenia, drżąc
i wydobywając z siebie skrzeczenie podobne do głosu ptaka, podjął ostatnią
desperacką próbę zwrócenia na siebie uwagi wróbla. Nawet przez moment nie
próbował wdrapać się na krzak, prawdopodobnie było dla niego jasne, że zanim
dotrze po cienkich gałązkach do ptaka, ten już dawno odleci. Tak więc ograniczył
się jedynie do próby rzewnego podboju. Świadkowie tej sceny, włącznie
z Brunonem i Portosem, przez cały czas trwania spektaklu uderzali cicho
kilofami w ziemię i na użytek strażników znajdujących się w pobliżu udawali, że
pracują. Poruszali się jak mechaniczne zabawki w rytm kilofów, ale starali się nie
robić zbyt dużego hałasu i ukradkiem obserwowali kota i ptaka. Kres
przedstawieniu z udziałem zwierząt położyło nadejście strażnika. Uśmiechy
więźniów zamieniły się w czujne spojrzenia, a kilofy ponownie zaczęły uderzać
mocniej w ziemię. Wróbel odleciał, natomiast kot, czmychając w ślad za nim,
zagubił się gdzieś w oddali, na horyzoncie, w kierunku którego nikt już nie
spoglądał.
Przyjaźń z Portosem, wspólne opowieści, widok nieba, małe kryjówki
wykopane w pobliżu Taşaul, tłum ludzi, szerokie pole, zieleń lata, deszcze jesieni,
blask śniegu, zapach wiosny, kot i ptak, wszystko to pomagało Brunonowi
oderwać się od innych spraw, które jednak nie pozwalały na dłużej o sobie
zapomnieć, nie pozwalały zapomnieć o tym, że stał się jedynie bandytą
i elementem zdeklasowanym. Inne sprawy… Wyczerpująca praca, cztery metry
sześcienne ziemi na dzień, ładowane na taczkę, pchane po wąskich ścieżkach,
rozładowywane, zimą zamarznięta ziemia, jesienią i wiosną grząska maź. Głód
zaczynający się wraz ze śniadaniem, na które serwowano popłuczyny mające
udawać kawę, kawałek chleba i kapkę marmolady, i trwający nieustannie
w trakcie mdłego obiadu, składającego się z wody z pływającymi w niej suchymi
liśćmi, z potrawy ze śmierdzącej kiszonej kapusty lub z tak zwanej sztufady,
niemożliwej do przełknięcia zwłaszcza po tym, kiedy któregoś dnia Bruno
dostrzegł obok małe ugotowane węże. Głód nieznikający zwłaszcza nocą, po
kolacji z porcji grochu lub fasoli wielkości łyżki. Przekleństwa pojawiające się nie
wiadomo skąd i zimowy mróz. Dopiero na początku lutego w ramy okienne
wstawiono szyby, a na węższym boku w głębi długiego na dwadzieścia metrów
baraku zmajstrowano coś w rodzaju pieca. Akordeon z „trzyna-czterna”
przekrzykujący więźniów… A jednak te pierwsze dziewięć, dziesięć miesięcy
spędzonych w ten sposób przez Brunona w Kolonii Półwysep, na którą wielu
więźniów mówiło Czarna Dolina, według nazwy pobliskiej wsi, zdecydowanie
różniło się od czasu spędzonego w celi w Uranusie. Pamięć Brunona wciąż
przywoływała bowiem koszmar śledztw prowadzonych tam w ciągu dnia,
a bardziej jeszcze śledztw nocnych. Dlatego Bruno cieszył się w duchu, że może
jakoś przeżyć i że przeszły już największe niebezpieczeństwa.
To milczące pocieszenie zachwiało się jednak po raz pierwszy pewnego
wieczoru na początku kwietnia pięćdziesiątego pierwszego roku, kiedy to
kolumna powracająca z pracy została najpierw zatrzymana po odśpiewanym po
raz tysięczny, że „lepsze życie i Kanał nowy / nasza ojczyzna otrzyma od nas”,
a następnie poprowadzona obok budynku administracji i baraków pilnujących
ich strażników do centrum obozu, gdzie zwykle odbywały się apele więźniów
i zebrania przed komendantem Kolonii. Brygadzista wydał tam wszystkim rozkaz
oplucia zdrajcy przywiązanego do słupa. Zdrajcy, który był tak obity, że ledwo się
ruszał, miał siną twarz, a jego zakrzepła krew widoczna była na złachmanionym
ubraniu. Zdrajcy z ciężkimi łańcuchami na nogach, przywiązanego do słupa.
Próbował uciec, tak powiedział im brygadzista. Kolejno, jeden po drugim,
więźniowie z brygady zaczęli pluć na skazańca. Wielu jednak zamykało oczy, inni
próbowali nie trafić celu. Bruno splunął tak, jak spluwała, odczyniając zły urok,
jego mamka, kiedy w dzieciństwie przechadzali się w świąteczne dni uliczkami
wsi dziadków, a napotykani ludzie zaczynali głośno podziwiać jego granatowy
garniturek z jasnoniebieską muszką. Splunął tylko ustami, trzykrotnie, rytualnie.
Tym razem nie po to, by odczynić zły urok, lecz aby odegnać zło, które jak potop
zalało biedaka przywiązanego do słupa; aby odegnać Babę Samca i jej wojsko
upiorów, których obecność nie tylko podejrzewał, ale i odczuł po raz pierwszy,
odkąd znalazł się w Kolonii. Uświadomił sobie, że znów czają się koło niego,
choć całymi miesiącami ukrywały się gdzieś między dźwiękami płynącymi
z akordeonu.
Drugiego dnia podczas pracy szepty rozniosły informacje i historia człowieka
przywiązanego do pręgierza nabrała kształtu. Był to więzień pochodzący
z tamtych okolic, który zaskarbił sobie zaufanie administracji Kolonii i niekiedy
nawet wysyłano go po zakupy. Miał więc pewien rodzaj wolności, choć nikt nie
wiedział, jak do tego doszło. Zapomniał jednak wrócić podczas jednego z wyjść.
Złapano go i doprowadzono do Kolonii. A kiedy wyszedł już spod rąk
strażników, trafił w macki reedukatorów. I skończył opluty przez wszystkich,
płacąc w ten sposób za zdradę.
Zapłata była większa, niż na początku wszyscy myśleli, większa, niż wyobrażał
to sobie Bruno. Drugiego wieczoru człowiek wciąż leżał w tym samym miejscu,
jeszcze bardziej osłabiony i bardziej zbity. Rytuał plucia, podjęty na nowo przez
przechodzących więźniów na rozkaz szefów wszystkich brygad, nie robił już
jednak wrażenia na przywiązanym do słupa. Już nie próbował się on uchylać ani
nawet nie patrzył na tych, którzy na niego pluli. Pozostał nieruchomy, z trudem
oddychając, dając nikłe oznaki życia, jak gdyby nic już nie mogło go dotknąć.
A trzeciego dnia od momentu, kiedy postawiono słup w celu wymierzenia
zdrajcy przykładnej kary, Bruno Matei przekonał się, że Baba Samca i jej wojsko
upiorów rzeczywiście odnalazły drogę od Uranusa do Kolonii Półwysep, że
przyczaiły się tu, przybrały inne oblicze i objęły we władanie to miejsce, że
z nienawiścią zburzyły gmach stworzony w umyśle Brunona, w którym chciał się
schronić przez lata pracy przymusowej, wierząc, że za pomocą drobnych radości
będzie mógł jakoś je przeżyć.
Rankiem trzeciego dnia publicznej kary zdrajca nie leżał już przy pręgierzu,
lecz obok płotu z drutu kolczastego, z twarzą zwróconą ku niebu,
unieruchomiony przez kulę, która zakończyła jego cierpienie. Powiedziano
wszystkim, że próbował uciec i w ten sposób podwoił swoją zdradę, więc kula
była zapłatą za jego podły czyn. Bruno uwierzyłby może w podobne wyjaśnienia,
mógłby może użyć ich jako ostatniej nadziei, że wojsko upiorów budzące jego
grozę pomyliło jednak drogę, gdyby z nóg zmarłego wciąż nie zwisały ciężkie
łańcuchy. Nikt przecież, w żadnej desperacji, choćby nie wiadomo ile miał sił, nie
próbowałby uciekać przez zabójczy płot kolczasty z ciężkimi łańcuchami na
nogach, niepozwalającymi na zrobienie choćby kilku kroków.
Nastały dni ciszy. Cisza w pracy, cisza wieczorem, podczas powrotu, cisza
nocą. Cisza, w której Bruno nie dostrzegał jednak niczego dobrego. Wiedział, że
siły, o których wcześniej myślał, że pozostały zamknięte w murach Uranusa,
dotarły jednak na pewno do Kolonii i będą wycofywać się jedynie na chwilę, po
to, aby dokonać przegrupowania. W panującej wokoło ciszy Bruno szukał
znaków zła. Tym razem spodziewał się, że nie będzie go ono omijać, tylko uderzy
z otwartą przyłbicą.
Baba Samca działała jednak według własnego planu. Dopiero po miesiącu
wdarła się nieoczekiwanie do baraku, uderzając przez okrążenie i atakując
najpierw Portosa. Pewnego wieczoru po powrocie ledwo żywej brygady
z przydzielonego jej nowego sektora pracy, w którym musieli kruszyć skałę
i ładować kamienie na wagony, strażnicy przyszli po Portosa. Zabrali go właśnie
w momencie, kiedy wszyscy przygotowywali się do snu. Miejsce obok Brunona
pozostało puste.
W ciągu dnia, między skałami, kiedy brakowało zagłębień, w których można
by się schować, zazieleniałych pól, kotów polujących na ptaki, kiedy wagoniki
zgrzytały na torach pod ciężarem rozkruszonego kamienia, Bruno mniej
odczuwał brak Portosa. Mógł więc łudzić się myślą, że przyjaciel został
przeniesiony do innej brygady, że może pracuje teraz przy glinie albo znów
w Taşaul. Nocą jednak, przy dźwiękach łajdacko grającego akordeonu, wydawało
mu się, że słyszy jęki tego, który w ostatnim czasie mieszkał obok.
Dni, noce, tydzień, dwa tygodnie. Wreszcie któregoś wieczoru, po powrocie
z pracy, Bruno odnalazł Portosa w baraku właśnie wtedy, kiedy w jego umyśle
pojawiła się nadzieja na trzecią możliwość, mianowicie taką, że jego przyjaciel
opuścił Kolonię i został przeniesiony do jakiegoś innego więzienia w kraju. Tego
wieczoru odnalazł go jednak odwróconego plecami, zastygłego w milczeniu
niemającym nic wspólnego z jego sposobem bycia, którego w żaden sposób nie
udało się Brunonowi przerwać aż do północy.
Kiedy następnego dnia przy wagonikach Portos poprosił strażnika, aby
zmienił mu stanowisko pracy, by przeniósł go dalej od miejsca, w którym jego
przyjaciel drążył skałę, dopiero wtedy Brunona ogarnęła rozpacz, jakiej nie czuł
od przyjazdu do Kolonii, rozpacz wypełniona pytaniami. Milczenie przyjaciela
nie było skierowane do wszystkich, tylko dotyczyło bezpośrednio jego, Brunona.
Oprócz milczenia i zmiany miejsca pracy minione dwa tygodnie przyniosły także
nieoczekiwaną, nieprzyjemną zmianę zachowania przyjaciela względem niego.
W porze obiadu Brunonowi udało się zbliżyć w okolice sportowca. Miał czas,
by szepnąć o swoim zdziwieniu. Dlaczego Portos nie chce z nim rozmawiać? Czy
zawinił czymś w oczach przyjaciela? Nalegał na odpowiedź. I otrzymał
odpowiedź, zanim któryś ze strażników krzyknął, żeby byli cicho. Odpowiedź jak
pełen winy zarzut, którego Portosowi nie udało się ukryć pod szeptem:
– Dlaczego, do cholery, opowiadałeś mi te głupoty o dwóch diabłach? Czemu
nie zachowałeś ich dla siebie?
Bruno nie zrozumiał od razu sensu tego zarzutu. Dopiero kiedy po krótkiej
przerwie obiadowej zaczął znów rozbijać kilofem skałę po przeciwnej stronie niż
Portos, jego umysł dostrzegł pewne związki. Przypomniał sobie, że wszyscy
wracający z pomieszczenia z akordeonem byli omijani przez dawnych
towarzyszy, spoglądano na nich podejrzliwie i otaczano milczeniem. Muzyka
z „trzyna-czterna” nie przykrywała jedynie krzyków, ale też wyznania i spowiedź.
Słyszał o tym, ale nawet przez moment nie chciał uwierzyć, że mogło się to stać
również z jego przyjacielem. Muzyka zagłuszała skomplikowaną reedukację,
której punkt wyjścia nazywał się demaskacją.
Bruno zdał sobie sprawę, że tam, w „trzyna-czterna”, zdemaskowane demony
Ilwala i Watapi, przechodząc z jego opowieści w umęczoną opowieść Portosa,
przy akompaniamencie wesołych melodii akordeonu starły się z Babą Samca i jej
wojskiem upiorów. Starły się w walce, w której choćby nie wiadomo jak silne były
istoty ożywione historią księcia Ramy, nie miały szans wygrać, otoczone płotem
z drutu kolczastego, w zakątku Rumunii, do którego nawet najbardziej
bohaterscy riszi nie odważyliby się kiedykolwiek zapuścić.
7

Blask bijący od kościoła, skupiającego na sobie chyba wszystkie promienie


słoneczne z końca maja, oślepił Brunula, gdy ten wychodził z teatru. Po kilku
zaledwie krokach mężczyzna postanowił zdjąć cienki, beżowy płaszcz noszony
przez całą zimę i wiosnę i zostać tylko w swetrze.
Po przeciwnej stronie dziedzińca dostrzegł dyrektora teatru, a obok niego
towarzysza Bojina opartego o słup i palącego papierosa. Przyjaciel Brunula mówił
coś obojętnym, zrelaksowanym tonem, na co dyrektor kiwał aprobująco głową.
Wydawało się, że obaj go nie zauważyli, więc po krótkiej chwili wahania ruszył
w ich stronę. Wiedział, że jest jedyną osobą, która łączy tych dwóch,
i powodowany ciekawością, przyspieszył kroku. Na widok Brunula towarzysz
Bojin uśmiechnął się, na znak pozdrowienia puścił oko i uniósł dłoń. Odwrócił
się też dyrektor, lecz na jego twarzy nie pojawił się żaden uśmiech, a wręcz
przeciwnie, Brunul dojrzał zachmurzone, zimne, obrażone czy też zażenowane
spojrzenie. A może tak mu się tylko zdawało?
Dyrektor pożegnał się i zanim Brunul dotarł w pobliże, oddalił się bez słowa.
– Co się stało?
– Nic. Tak sobie rozmawialiśmy.
Towarzysz Bojin wyrzucił niedopałek i uważnie rozdeptał go obcasem.
– Chodźmy. Pogawędzimy sobie o tym i o owym. Jestem w pracy, więc
zaprowadzę cię do cukierni – zaśmiał się i podniósł wzrok na Brunula. Jego
śmiech nie był jednak całkiem przyjemny.
Jak to bywa między przyjaciółmi, objął go ramieniem i prowadząc szeroką
aleją, zaczął mówić o błahostkach. Może niekoniecznie były to sprawy małej
wagi, ponieważ dla towarzysza Bojina zakup telewizora marki Record
w dwunastu ratach miesięcznych w „sklepie Lokalnej Organizacji Handlowej
przy ulicy Republiki” stanowił zapewne nie lada wydarzenie. Wyczuwało się to
w dumie, z jaką podkreślał słowa, jak gdyby chciał zrobić na Brunulu wrażenie.
Ten jednak wprawdzie słyszał o czymś takim jak telewizor w trakcie luźnych
rozmów w pracy, lecz tak naprawdę nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda ten
cud radzieckiej techniki. Dlatego zupełnie nie czuł potrzeby włączenia się do
rozmowy. Milczał również, gdy jego opiekun zmienił temat, opowiadając
o innym cudzie, znanym jedynie z lektury gazet. Chodziło o tak zwany radiofon,
wynaleziony przez pewnego inżyniera z Moskwy. Nie zapamiętał jego nazwiska,
ale z pewnością był to jakiś ważny człowiek. Otóż aparat ważył pół kilograma
i miał wymiary mniej więcej paczki papierosów. Tutaj towarzysz Bojin zatrzymał
się, wyjął z kieszeni paczkę papierosów i demonstracyjnie zaczął nią wymachiwać
przed Brunulem. Było to coś niewiarygodnego: radiofon nie miał kabla, czyli był
przenośny, a mimo to można było uzyskać za jego pomocą połączenie z każdym
innym telefonem i rozmawiać bez problemów na przykład podczas spaceru. Jeśli
nie sam wynalazek, to przynajmniej ton opowieści Bojina powinien był
zafascynować Brunula. Jednak jego myśli wciąż krążyły wokół twarzy dyrektora
i tego, że odszedł bez słowa, zanim jeszcze Brunul zdążył się przybliżyć.
Dotarli do cukierni na rogu ulicy. Towarzysz Bojin stanął w kolejce,
pozostawiając Brunula przy jednym ze stolików. Wrócił po pięciu minutach,
które Brunul policzył prawie co do sekundy, z oczami utkwionymi w tarczę
zegarka Pobieda, podarowanego mu kiedyś przez przyjaciela.
– Jesteśmy grzeczni – powiedział towarzysz, stawiając na stole dwa talerzyki
z ciastkami i dwie butelki oranżady. – Nie pijemy w czasie pracy!
I znów śmiech, taki sam jak poprzednio, krótki i nieprzyjemny, po którym
Brunulowi odeszła ochota na ciastko. Podniósł więc jedynie do ust butelkę
z napojem, dotknął wysuszonym językiem wewnętrznej części policzków, wypił
trochę i postawił butelkę na stole.
– Czy coś się stało? – Brunul starał się wyciszyć swoje zaniepokojenie.
Towarzysz Bojin zachmurzył się.
– Co z tobą? Nic się nie stało, a co się miało stać? Chciałem tylko pogadać
o pewnych sprawach.
Po czym, nie patrząc na Brunula, nabrał na łyżeczkę prawie pół ciastka
i zaczął jeść. Słodki smak nie zdołał jednak wypogodzić jego zachmurzonej miny.
Przełknął kęs, a potem hałaśliwie, pośpiesznym ruchem, odłożył łyżeczkę na stół.
– Wiesz co? – skrzywił się. – Z tą lalką to jest tylko twoja wina. Musiałeś z nią
łazić wszędzie i wszystkim pokazywać? Co, jesteś jakiś stuknięty? No, wiem, masz
tu jakiś problem – lekko uderzył się palcem wskazującym w skroń. – Taaa, ale to
jest co innego. Nie jesteś całkiem nienormalny, przecież cię znam. Na co ci
potrzebna ta lalka?
– Powiesz mi, co się stało? – zapytał Brunul po raz trzeci.
Jego kompan wzruszył jednak ramionami, a potem z niezadowoleniem
pokręcił głową. Wciąż próbował się uspokoić i ukryć zdenerwowanie.
– Nic wielkiego się nie stało – zniżył głos, lekko odwracając głowę
w przeciwną stronę. – Nic wielkiego – powtórzył, a słowom towarzyszyło
machnięcie ręką. Znów spojrzał z goryczą na Brunula, zmarszczył czoło i wziął
głęboki oddech. Kontynuował już normalnym tonem: – Co to ja chciałem
powiedzieć. Czym jest ta twoja praca? Nie masz jej dosyć? Magazynier lalek…
Kto w naszym kraju potrzebuje magazynierów w teatrze lalek? Przecież mówiłem
ci, co się dzieje tam, w Związku Radzieckim. Ludzie coś tworzą, budują wielki
kraj, jakąś… jakąś przyszłość. Telewizor, radiofon, kto wie, jakie jeszcze inne
wynalazki, o których nam się nawet nie śniło. Wysyłają rakiety w przestrzeń
kosmiczną. To właśnie znaczy budować, rozumiesz? My też nie siedzimy
z założonym rękami. Spójrz naokoło. Co, wszystko, co się tutaj u nas dzieje, to
mało? Tam jakaś budowa, tu inna. Miasto staje się coraz młodsze,
nowocześniejsze z każdym dniem. Wszędzie pojawiają się drogi, bloki, różne
budynki, popatrz tylko…
Niesiony rytmem własnych słów, towarzysz Bojin najpierw wskazał ręką na
duże, niezasłonięte okno, a dopiero potem spojrzał w tym kierunku. Jedynym
budynkiem, jaki ledwo było widać zza drzew, był teatr o ponadpółwiecznej
historii, którego nowym elementem była tylko nazwa „Vasile Alecsandri”,
nadana mniej więcej dwa, trzy lata temu. Opuścił więc rękę i zakończył
przemowę pełnym niezadowolenia grymasem i podniesionym tonem:
– A ty co robisz w tym czasie? Co ty robisz, człowieku? Opiekujesz się
lalkami! Kto to słyszał o takiej pracy?
Gdyby w tym krótkim momencie Brunul był w odpowiednim stanie ducha,
być może ubawiłaby go niezgodność między słowami i gestem wykonanym przez
przyjaciela. Stan ducha nie sprzyjał jednak w tej chwili Brunulowi. Ostatnie słowa
towarzysza spowodowały, że jeszcze niżej opuścił ramiona, a odpowiedź ledwo
przeszła mu przez usta.
– Ty mnie tam zaprowadziłeś.
Mówił tak, jakby przepraszał za swoją pracę, choć nigdy dotąd nie czuł takiej
potrzeby, ani nawet nie przeszło mu przez głowę, że miałby jakikolwiek do tego
powód.
– Nie myśl sobie, że chciałem – wymruczał towarzysz Bojin. – Musiałem,
żądano tego ode mnie. Miało tak być jedynie przez jakiś czas, żebyś przystosował
się do świata. Tu przetrzesz jakąś lalkę, tam zetrzesz kurz z innej, cholera wie co
jeszcze. Do tego momentu było w porządku. Towarzysze jednak myśleli, że
w końcu sam zechcesz być bardziej przydatny dla społeczeństwa. Że sam
zażądasz przeniesienia, zainspirujesz się tym, co robią inni przedstawiciele świata
robotniczego. Ci, którzy pracują naprawdę, a nie ścierają kurze z jakichś lalek,
które nikogo nie interesują. Wiesz, jak nazywają się tacy jak ty? Pijawki. Pasuje ci
to, podoba ci się? Pi-jaw-ki!… Nie chciałbyś stać się w końcu ważny dla narodu?
Towarzyszowi Bojinowi wcale nie podobało się to, co mówił. Gdyby nie
poznał Brunula tak dobrze, byłoby mu teraz łatwiej, mógłby nawet powiedzieć
jeszcze więcej. Koniec końców, rozmowy stanowiły część jego pracy. Drugi
rodzaj wyznawanej prawdy powodował, że kiedy towarzysz miał okazję, stawał
się o wiele surowszy. Jednak nie mógł tego zrobić teraz, ponieważ człowiek
siedzący obok stał mu się w pewnym sensie bliski. Być może dlatego, że do tej
pory nie wysyłano go do prowadzenia rozmów przy winie, zwłaszcza po kilku
kieliszkach. Inni ludzie nie byli też tak naiwni jak Brunul, który mimo swoich
trzydziestu ośmiu lat przypominał dziecko ledwo uwolnione z pieluszek
i niepamiętające niczego z poprzedniego życia, w łonie matki lub jeszcze
wcześniej. Towarzysza Bojina nie zadowoliło porównanie, jakie przyszło mu do
głowy w tym momencie. Po pierwsze dlatego, że metafora więzienia jako łona
matki była zdecydowanie mało stosowna, a po drugie dlatego, że wspomniał
kiedyś o tym w rozmowie ze swoją żoną, Toriţą. Rozmowa przekształciła się
potem w burzliwą dyskusję bez związku z tematem, ponieważ żona, wychodząc
od tej metafory, zaczęła wymyślać niestworzone historie i głośno zadawać
pytania, czy istnieje życie duszy jeszcze przed urodzeniem. Jego zaś strasznie
denerwowały podobne pytania, niestety dość często stawiane przez żonę,
niekiedy nawet publicznie. Była to pozostałość po jej religijnym wychowaniu
w chłopskim domu pełnym ikon, od czego bezskutecznie próbował ją oderwać.
Towarzysz Bojin zdenerwował się więc w trakcie tamtej rozmowy. Chciał wtedy
tylko powiedzieć, jak postrzega Brunula, chociaż rzadko opowiadał żonie
o sprawach związanych z pracą. Tamtego wieczoru był trochę podpity i brak
pamięci u Brunula wydał mu się właśnie taki, jak u malutkiego dziecka, które nie
przypomina sobie niczego, co wydarzyło się, gdy było w łonie matki. Dokładniej
biorąc, zrobiło mu się żal Brunula, lecz nie chciał tego wypowiadać na głos. Tym
bardziej że nie pierwszy raz nawiedziło go podobne uczucie. Pewien rodzaj
współczucia tkwił w nim od samego początku, jeszcze w trakcie rozmów
w więziennej celi, gdzie poznał Brunula po wypadku. Entuzjastyczna reakcja tego
więźnia na przekazaną mu prawdę drugiego rodzaju, wyrażane przez niego
olbrzymie poczucie szczęścia spowodowały, że w pewnym momencie Bojin
zaczął zadawać sobie pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby temperował własne
opowieści. Potem, po wyjściu Brunula z więzienia, żal stawał się stopniowo coraz
większy i bardziej dojmujący. Jedynie w momentach, kiedy w kompletnej ciszy
zadowalał się słuchaniem własnych myśli snujących pierwszy typ wyznawanej
prawdy, wyobrażał sobie, że gdyby Bóg realnie wyszedł z fantasmagorii księży
i zdecydował się zaistnieć naprawdę, miałby wiele do nadrobienia. Nie tylko,
ogólnie biorąc, w konfrontacji z ludźmi, ale też w małej wojnie toczonej
z przełożonymi Bojina, której celem stał się nieszczęsny Brunul. Wielu ludzi
miało większą władzę nad duszą i ciałem tego biednego człowieka niż
jakakolwiek boska siła ze starych czy nowych bajań. Takie właśnie myśli
nawiedzały towarzysza Bojina wtedy, gdy było mu żal Brunula.
Majowego popołudnia, przy stoliku w cukierni, przeżywał jeden z tych
momentów. Uświadomił sobie, że niekoniecznie zgadza się ze wszystkimi
rozkazami otrzymywanymi w kwestii Brunula. Często ich po prostu nie
rozumiał. Dostawał jakieś mgliste wyjaśnienia, które i tak z góry musiał
akceptować.
Na samym początku przełożeni kazali zostawić Brunulowi lalkę, potem
chcieli ją odebrać. Koniec końców, poddali się, bo Brunul zbytnio przywiązał się
do tego kawałka drewna w niewinny i pozbawiony niebezpieczeństwa sposób.
Wydali Bojinowi rozkaz, żeby załatwił mu zatrudnienie w Państwowym Teatrze
Lalek. Teraz z kolei zmuszali go, aby odsunął Brunula od wszystkiego, do czego
się przyzwyczaił, od znajomych z pracy, i wysłał go w całkiem innym kierunku.
Otrzymane wyjaśnienia nie bardzo łączyły się w logiczną całość. Musiały jednak
być spójne gdzieś tam, wysoko, i oczywiście nie chodziło tu o wyżyny niebiańskie
i Boga z fantasmagorii księży. Cokolwiek by mówić, choćby nie wiadomo jak żal
byłoby towarzyszowi Bojinowi biednego Brunula, za nic na świecie nie powinien
zlekceważyć poleceń od swoich zwierzchników, ani nawet spróbować o tym
pomyśleć.
Brunulowi nie podobało się to, co usłyszał. Nie winił jednak przyjaciela,
całkowicie go rozumiał. W zasadzie nawet nikt nie musiał mu tego mówić. On
sam niezwykle pragnął, więcej niż czegokolwiek innego, stać się kimś ważnym
dla swojego narodu, jeszcze bardziej dla partii, a najbardziej dla człowieka
siedzącego z nim przy stoliku. Z tego powodu oczy wypełniły mu się łzami. Po
wyjściu z więzienia partia, poprzez towarzysza Bojina, okazała mu tak wiele
zrozumienia i dała tyle wsparcia. Dlatego często marzył, że przyjdzie kiedyś
moment, kiedy uda mu się odwdzięczyć za okazane zaufanie. Było mu wstyd za
swoją przeszłość, a dobroć, której doświadczał, jeszcze potęgowała to uczucie. Za
jakie przestępstwa wylądował w tym przeklętym więzieniu? Pamięć nie
pomagała. Próbował dowiedzieć się czegoś, najpierw od doktora Petrovici, który
od początku bardzo go wspierał, potem od strażników w więzieniu. Ci jednak nie
chcieli z nim rozmawiać. „Musiałeś coś zmajstrować” – taką odpowiedź uzyskał
od towarzysza Bojina jeszcze podczas jego pierwszej wizyty w celi. I tyle. Nikt
nigdy nie powiedział mu niczego więcej. Dopiero znacznie później, w jeden
z pierwszych wieczorów spędzonych w kawalerce, po wspólnym opróżnieniu
całej butelki wina, Brunul otrzymał od przyjaciela informację, że siedział
z powodów politycznych. Ta wiadomość go przygnębiła. W kolejnych dniach
z całego serca zaczął nienawidzieć przeszłości, której nie mógł sobie
przypomnieć. Czuł, że ten wstyd będzie nosić ze sobą do śmierci. Czasami nawet
bał się powrotu pamięci, desperacko pragnął przekonać się, że jego błąd był
czymś małym, a poza tym zachowywał się jak każdy dobry Rumun oraz uczciwy
komunista, że robił rzeczy, z których mógł być dumny. Jednak poza losem
subskrypcyjnym, dającym mu przez krótki czas powód do satysfakcji, nic innego
nie pomogło mu przezwyciężyć obaw.
– No i proszę. Nie zacznij mi tu zaraz biadolić jak Dona Siminică – usłyszał
głos towarzysza Bojina.
Kiedyś, gdy towarzysz Bojin po raz pierwszy przywołał tę postać, Brunul nie
wiedział, o kogo chodzi. Trzeba mu było wyjaśnić, że chodzi o muzykanta
śpiewającego jedynie rzewne melodie, jak gdyby na świecie zabrakło powodów
do radości. Kiedy więc towarzysz Bojin chciał zarzucić przyjacielowi jakąś
słabość, mówił zawsze, że biadoli jak ten Dona Siminică.
Brunul podniósł rękę do twarzy – oczy i policzki były mokre. Wytarł je
spodem dłoni.
– Co ty, bądź mężczyzną! Po co płaczesz, człowieku? Jeszcze możesz zrobić
różne rzeczy, uspokój się. Musisz tylko chcieć. Patrz, tak się składa, że…
Towarzysz Bojin zamilkł i mlasnął niezadowolony. Podniósł dłoń do czoła,
potem do włosów, ocierając ukradkiem strużki potu z łysiny od paru lat
moszczącej się coraz rozleglej i nieodwracalnie, krok za krokiem, na wierzchołku
głowy.
– No dobra, wystarczy tych łez. Uspokój się, żeby znów cię jakaś apopleksja
nie dorwała. Koniec, zjedz ciastko, wypij… a potem pogadamy jak mężczyźni.
Brunul podniósł wzrok, mechanicznie wyciągnął rękę do łyżeczki, wziął
kawałek ciastka i wraz z nim przełknął gulę rosnącą w gardle.
– Co to ja chciałem powiedzieć – ponownie zaczął towarzysz Bojin po
kolejnym głębokim oddechu, pozwalającym mu wrócić do siebie. –
Dowiedziałem się, że potrzebują ludzi do budowania drogi, na wybrzeżu Bahlui.
Pomyśl, możesz zrobić coś trwałego, coś, co po tobie zostanie. Położysz
kamienie, zalejesz cementem. Przejdą po nich tysiące, setki tysięcy ludzi, teraz
i przez wieki wieków. A ty, jeśli zechcesz, możesz się do tego przyczynić. Ludzie
będą zatrzymywać się podczas spaceru, cieszyć się pięknem tego miejsca
i wspominać pracujących tu kiedyś robotników. Jednym z nich mógłbyś być ty…
Co na to powiesz?
– No a teatr? – zapytał Brunul szeptem, który spowodował, że jego rozmówca
zaczął przewracać oczami.
– Nie, ty nic nie rozumiesz i kwita. Jaki teatr? Zapomnij o nim. Chcesz,
żebym zaczął od początku? Co tu robisz? Opiekujesz się lalkami. Tam będziesz
opiekował się naszą wspólną przyszłością. Ja opowiadam ci, człowieku, o innej
pracy. O takiej, w której zrobisz coś dobrego, ważnego…
Znów gula w gardle, spróbował pomóc sobie kolejnym kawałkiem ciastka.
Ale język, policzki, podniebienie sprzeciwiły się temu kęsowi tak jak wyżej,
w mózgu, jego myśli stawiały opór wobec słów przyjaciela. Łyk oranżady, duży
łyk – aż do opróżnienia butelki. I w końcu orzeźwiająca myśl o poświęceniu. Bez
względu na to, czego chciał on, Brunul, pewne rzeczy musiały zostać wykonane.
Własne dobro nie stało wyżej niż dobro innych. Lalki nie były ponad ludźmi.
Poświęcenie, przykład Manolisa Glezosa. Twarz doktora Ustinienki, od jakiegoś
czasu tak bliskiego Brunulowi. Poczucie obowiązku wobec innych pogrzebało
własne pragnienia doktora. Od Brunula nie żądano teraz rezygnacji z ważnych
dla niego osób, na przykład z Elizy. Towarzysz Bojin nie dał mu nawet do
zrozumienia, żeby zrezygnował z Bazylka. Zażądano jedynie rezygnacji z pracy,
która, jeśli dobrze pomyśleć, nie była nie wiadomo ile warta.
W końcu jego głowa poruszyła się kilka razy z góry na dół, a usta nie
hamowały już słów oczekiwanych przez towarzysza Bojina. Ten zaś jednak, nie
uśmiechając się aprobująco, nie mlaskając z zadowoleniem, nie robiąc żadnego ze
swoich zwykłych trików, mających oddać jego stan ducha, wyciągnął rękę
i położył ją na dłoni Brunula.

Pierwsza zmiana. Wyjazd ze wsi dziadków do szkoły w Bukareszcie, do


mieszkających w mieście rodziców. Wielki dom z olbrzymim salonem, w którym
królował stojący zawsze w półcieniu, nieużywany fortepian z przyciągającym
uwagę dużym, pozłacanym napisem „Thék Endre – Budapest”. Milcząca mama,
która nigdy nie nauczyła się rumuńskiego choćby na tyle, by móc swobodnie
porozmawiać z synem. Lekcje włoskiego również nie skłaniały jej do większej
rozmowności. Nie przypominał sobie nawet jej twarzy i to nie choroba była temu
winna. Amnezja zatarła jedynie lata po okresie młodzieńczym. Winę za
nieobecność w pamięci ponosiła matka, cień w wielkim i zimnym domu,
któremu jedynie ojciec i służąca nadawali imię Clara. Jej prawdziwe imię miał
poznać dopiero później, wypisane na pierwszym dokumencie tożsamości.
Brzmiało ono Chiara. Clara po rumuńsku, Chiara po włosku. Cień, którego
twarzy nie mógł już teraz przywołać, choćby się zmuszał do nie wiadomo jakiego
wysiłku.
Ojciec stale wracający do domu późnym wieczorem. George. Wciąż miał
przed oczami jego zawsze surowe oblicze. Jedyne, co robił, to bezwzględnie żądał,
aby syn się uczył. Z punktu widzenia ojca przyszłość potomka była
postanowiona. Adwokat. Lecz czy ojciec praktykował ten zawód? Ojcowska
pewność siebie dawała podstawy, by tak sądzić, jednak późniejsze rozmyślania
Brunula z początku okresu dojrzewania, o których przypominał sobie teraz z całą
jasnością, powodowały, że zaczął mieć wątpliwości. Od tamtego czasu
przygotowywał się do wielkiego starcia. Pewnego decydującego dnia miał
oznajmić ojcu, że w żadnym wypadku nie zostanie adwokatem. To nie była
profesja dla niego. Inna? W tym właśnie tkwił problem. Dlatego starcie należało
jeszcze odłożyć, bo nie był na razie gotów myśleć o innym zawodzie. A czy
kiedykolwiek doszło do konfrontacji? Niejasne wspomnienie, obraz znikający
w szarej mgle, gdzieś w punkcie spotkania z oparami owych dwudziestu
zagubionych lat, podszeptywał, że chyba nastąpiła jakaś kłótnia czy starcie. I nic
ponadto. Jeżeli rzeczywiście coś się zdarzyło, to ciemność, jaka potem nadeszła,
zakryła wszelkie ślady. Jeśli naprawdę doszło do awantury, to nie pamiętał już,
jak zareagował ojciec.
Pierwsza zmiana – pierwszy olbrzymi smutek. Szkoła, wieś z czasów
dzieciństwa włożone między wspomnienia. Pierwsze dni w obcym mieście,
pozdrawianie wszystkich napotkanych ludzi i brak odpowiedzi z ich strony.
Pierwsze tygodnie, miesiące. Nowe twarze wokół, duszny Bukareszt, przejścia
i budynki, szerokie ulice, samochody. Lekcje włoskiego ze starą i zgorzkniałą
panią. Ucieczka w lekturę książek wypełniających bibliotekę w domu rodziców,
w świat, w który uwielbiał się zagłębiać. Baśń tocząca się równolegle do
rzeczywistości. Później jeszcze bardziej fascynująca kraina zaludniona przez
postaci, w które wcielili się zwykli ludzie, obszar zrodzony z cząstki światła
przechodzącego ponad jego głową – kino. Przyjaciele z książek i z filmów
zastąpili mu w pierwszych latach przyjaciół pozostawionych z konieczności we
wsi dzieciństwa.
Potem kilku kolegów z krwi i kości. Nie zrezygnował za ich przyczyną ze
znajomych z literatury czy ekranu, ale dzięki nowym znajomym zaczął ruszać się
i oddychać swobodniej, a w końcu zapomniał o przykrej dla niego odmianie.
Gimnazjum, zabawy, przygody ukryte przed wzrokiem rodziców. Lata mijające
coraz łatwiej. Miasto coraz bardziej mu znane, coraz bliższe. Wraz z nastaniem
początku okresu dojrzewania był już bukareszteńczykiem pełną gębą, mającym
własne życie, inne i odrębne od oziębłości domu rodzinnego.
Druga zmiana. Zapowiedziana najpierw przez śmierć dziadka, potem –
zaledwie w odstępie kilku miesięcy – babci. Zima z trzydziestego szóstego na
trzydziesty siódmy rok, na cmentarzu, po pogrzebie tej, która go wychowała.
Idzie aleją, nie mogąc wciąż powstrzymać łez. Pojawia się znak zapytania. Słyszy,
jak ojciec, odchodząc wraz ze wszystkimi od zasypywanej przez grabarzy mogiły,
mówi do matki: Le cose hanno preso la piega che volevi. Adesso ce ne possiamo
andare. Non c’è piú niente che mi trattenga qui[1]. Nie zrozumiał wtedy, o co
chodzi. Sens zdania pojął kilka miesięcy później, wiosną, kiedy ojciec wezwał go
na rozmowę do salonu. Usiadł w fotelu, starannie łącząc kolana, ze wzrokiem
błądzącym ponad głową ojca, jak gdyby nikogo więcej poza nim tam nie było, jak
gdyby nie było tam nawet jej, Clary. Chiary. Mamy. Po godzinie – małe starcie.
Lub raczej wybuch. Nieco tchórzliwy, wahanie się między naturą dziecka, którą
chciał zostawić za plecami, a charakterem mężczyzny, który chciał przybrać.
Pełne buntu krzyki. Kilka ciężkich słów, jakie po raz pierwszy w życiu ośmielił się
powiedzieć ojcu, a potem kilkakrotne wybuchy płaczu. Tkwiące w nim wciąż
dziecko kategorycznie odmawiało nowej zmiany. Włochy. Nigdy tam nie był.
Dziadkowie ze strony mamy. Tak, poznał ich, spotkał dwa razy w życiu, raz
w dzieciństwie, na wsi dziadków ze strony ojca, a potem w Bukareszcie. A skoro
mama była prawie cieniem, cóż mogli znaczyć dla niego ludzie, których widział
raptem przez dwa tygodnie?
Przypominał sobie początek podróży pociągiem, podczas której coś się
przerwało. Czy wtedy, w pociągu, wyznał ojcu, jak bardzo nienawidzi tego, że ten
stale kontroluje jego życie? Być może. W przeciwnym razie teraz nie miałby
wrażenia, że to wydarzyło się naprawdę. Być może więc to wyznał. Potem tunel,
do którego wjechał pociąg, a może jedynie on sam. Przypominał sobie, że przed
wjazdem odczuwał olbrzymią rozpacz. Tkwił w pociągu – teraz już nic nie można
było zrobić. Zmiana była nieodwołalna. Wszechogarniający ból. Po raz drugi
zostawiał za sobą świat, jaki udało mu się stworzyć, dla innego – w którym nic
dobrego na niego nie czekało. Nie znał nawet jak należy włoskiego. Zgorzkniała
staruszka, która uczyła go przez dwa lata języka, nie rozbudziła w nim szacunku
dla mowy Dantego. Rozmowy z matką cieniem były powierzchowne, nie
wymagały dogłębnej umiejętności wypowiadania się po włosku. A teraz chcieli
rzucić go do całkowicie innej rzeczywistości, której nienawidził z całych sił,
zanim jeszcze ją poznał. Tunel…
O trzeciej zmianie nie mógł mówić. Szpital. Jakaś postarzała twarz w lustrze
kilka dni po przebudzeniu się do życia. A potem, po krótkim, szokującym
wyjaśnieniu, musiał zaakceptować jedną myśl: w szpitalu jest jedynie tymczasowo
i za jakiś czas wróci do więzienia. Nie miał najmniejszego nawet pojęcia dlaczego.
Pamiętał jedynie rozpacz przed tunelem, lecz nikt poza opiekującym się nim
lekarzem nie dawał temu wiary. Nie, o trzeciej zmianie nie mógł mówić. Zaszła
po ponad dwudziestu przeżytych latach, z których nie zostały mu żadne
wspomnienia. Wszystko wokół mówiło mu jednak, że w tych straconych latach,
których jego wyczerpany umysł nie mógł odnaleźć, z pewnością zdarzyło się
wiele innych zmian. Inaczej nie mógłby trafić do tego szpitala…
Dalsze odliczanie zmian nie miało już sensu. Kiedy brakuje ci dwóch
dziesiątek lat życia, gdy straciłeś je, nie wiedząc, jak i dlaczego tak się stało, nie
powinieneś mówić o żadnej zmianie – wszystko wokół jest czymś innym.

Nowe miejsce pracy, o którym towarzysz Bojin zadecydował w jego imieniu,


początkowo wzbudziło w Brunulu strach podobny do uczucia z lat dojrzewania,
z pociągu wiozącego go wraz z rodzicami do Włoch. Teraz jednak, po spotkaniu
w cukierni, myśl, że ta zmiana ma wyższy sens, nie pozwoliła mu ponownie
zagłębić się w tunelu.
„Pomyśl, możesz zrobić coś trwałego, coś, co po tobie zostanie”, tak
powiedział towarzysz Bojin. I miał rację. Teatr był ulotny, a jeszcze bardziej teatr
lalkowy. Premiera, a potem cotygodniowe przedstawienia ku uciesze dzieci, przez
kilka miesięcy, może rok, czasem pięć lat. Na końcu odrapane, zmęczone tyloma
przedstawieniami lalki wycofują się do magazynu. Dzieci dorastają, zapominają.
Kolejne teksty, inne spektakle. Praca umierająca wraz z każdym
przedstawieniem. „Pomyśl, możesz zrobić coś trwałego, coś, co po tobie zostanie.
Położysz kamienie, zalejesz cementem. Przejdą po nich tysiące, setki tysięcy
ludzi, teraz i przez wieki wieków”. Towarzysz Bojin miał rację.
Jednak w pierwszy piątek czerwca, w ostatnim dniu pracy w Państwowym
Teatrze Lalek, Brunulowi niezbyt przydały się myśli, którymi dodawał sobie
otuchy w ostatnim czasie. Były one dobre i potrzebne, ale uciekły z jego głowy
zaraz po tym, jak na godzinę przed zakończeniem pracy wyszedł na dziedziniec
kościoła i usiadł na krawężniku razem z Bazylkiem. Zabrał go, aby mógł się
pożegnać jak należy z pozostałymi lalkami, tak różnymi, a jednocześnie przecież
podobnymi. Myśli pojawiały się gładkie i zaokrąglone, pocieszał się nimi przez
wiele dni i wydawało się, że zadomowią się w jego umyśle na stałe. Jednak kiedy
próbował ich użyć, by odegnać łzy i uczucie duszności, miał wrażenie, że wcale
ich nie było, że pękły w tej swojej okrągłości jak bańki mydlane i rozpierzchły się
w powietrzu bez śladu.
Spojrzał na Bazylka, bez pomocy sznurków lekko poruszył drewnianymi
ramionami i wyprostował je, jakby lalka chciała go objąć, a potem, nie zdając
sobie sprawy dlaczego, poczuł, że w jego piersi wybucha ni to śmiech, ni to płacz.
I że pojawiają się całkiem inne myśli. Pierwsza. Bazylek to tylko marionetka,
nieszczęsna, drewniana zjawa. Druga. Bazylek nie czuje, nigdy nic nie czuł.
Trzecia. Bazylek żyje jedynie wtedy, kiedy ktoś może sprawić, by żył. A po nich
nagle lawina niezdolna do połączenia się w zdania, frazy, idee. Przytłaczająca
lawina myśli.
Podniósł się nagle. Ręce, jak wybite z rytmu wahadło, wyrzuciły Bazylka do
przodu i uwolniły się od drewnianej zjawy. W ślad za tym nogi Brunula
wykonały dwa, trzy, cztery kroki, aż doszły do lalki leżącej na bruku. Prawa noga
podniosła się i natychmiast, gwałtownie, opadła na szyję lalki. To samo zrobiła
lewa. A potem obie, niesione bezwładnością niespodziewanie uwolnionego
wahadła, które nie porusza się już po wyznaczonej mu trajektorii, rozpoczęły
taniec po twardym ciele marionetki. Miażdżyły szyję Bazylka, jego brzydką,
zakrytą maską twarz, ramiona podobne do suchych gałązek i chude nogi niczym
młode pędy winorośli. Zbuntowane wahadło złapało lalkę w pasie, tułów Brunula
pochylił się, ręce zakręciły Bazylkiem w powietrzu i wyrzuciły w kierunku ściany
budynku Państwowego Teatru Lalek. Spojrzenie Brunula przez mgnienie oka
zatrzymało się na ciele marionetki leżącej na linii między ścianą
a wycementowanym przejściem, potem pospieszyło ku drzwiom wejściowym i w
pośpiechu skierowało się w głąb teatru, nie pozwalając sobie zabawić choćby
przez chwilę na pustej scenie, na której, jak zwykle, majstrował coś elektryk
ustawiający scenografię. Spojrzenie Brunula nie zatrzymało się też na malarce
zajmującej się teraz wraz z elektrykiem dekoracjami, ani nawet na mistrzyni
krawieckiej, którą ominął w ostatniej chwili, ratując w ten sposób od upadku stos
materiału pięknie ułożonego na jej rękach. Wzrok Brunula biegł, ciągnąc go za
sobą, do biura dyrektora Państwowego Teatru Lalek. Wspomagany być może
przez ręce, albo przez nogi, czy może przez tułów, otworzył masywne drzwi,
wpadł do środka i prawie przewrócił go na człowieka za stołem. Objął
spojrzeniem mężczyznę i nie pozwolił, aby jego wielkie, przestraszone oczy go
zatrzymały. Dokonały tego dopiero wykrzyczane słowa, przybyłe z innej strony
niż myśli wciąż kłębiące się w głowie Brunula.
– Wiem, dlaczego nie chciał pan ze mną rozmawiać wtedy na dziedzińcu!
Wiem – było panu wstyd!
Gdy Brunul uwolnił się od tych słów, zauważył, że drży i że jego czoło jest
pokryte potem, spływającym teraz po szyi na plecy i przylepiającym ubranie do
skóry. Po wyrzuceniu z siebie tych słów poczuł, że lawina myśli uspokoiła się tak
samo gwałtownie, jak się pojawiła. I odnalazł ponownie zagubione trajektorie,
odzyskał kontrolę nad wahadłami, tak że w końcu zdołał opuścić oczy i podnieść
obie dłonie w stronę swojego byłego już przełożonego. Gestem tym prosił
o wybaczenie i jednocześnie wybaczał. Nie zaczekał już na słowa dyrektora, wciąż
uwięzione w gardle przez wielkie, zdziwione i wystraszone oczy, cichym głosem
pożegnał się, odwrócił i zamknął za sobą drzwi. Nie patrzył też na ludzi, obok
których przechodził, choć czuł, że jest śledzony przez wiele par oczu. Pożegnał się
ze wszystkimi tym samym cichym głosem. Po wyjściu z budynku teatru
zatrzymał się na moment, podniósł Bazylka z ziemi, otrzepał go z pyłu i okręcił
sznurki wokół jego brudnego ciała. Potem skierował się ku bramie za
dziedzińcem kościoła.
Oparł się o słup, silnie wciągając powietrze w płuca. Przez następne pół
godziny lub może dłużej, czekając na towarzysza Bojina, z wolna przypomniał
sobie wszystkie okrągłe myśli, jakie pojawiły się w ostatnich dniach, odnalazł
ufność w to, co miało się wydarzyć. On, Brunul, Bruno Matei z dokumentów,
dopiero od tego momentu miał stać się rzeczywiście przydatny dla
społeczeństwa, które kochał, wobec którego miał kiedyś dług i które zdradził
w nieznany sobie sposób. Gdzieś w innym zakątku miasta czekały na niego
dziesiątki, setki, tysiące ludzi. Czekały na niego być może miliony jeszcze
nienarodzonych osób, które kiedyś, spacerując nad brzegiem rzeki Bahlui,
przejdą po cemencie przez niego wylanym. Nie dowiedzą się pewnie jednak
nigdy, że począwszy od lata roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego
pewien człowiek, spłacając swoje stare i nowe długi, pracował tu po to, by ich
spacery były tak przyjemne.
Towarzysz Bojin zastał go uśmiechniętego.
– No i jak było w ostatnim dniu? – zapytał.
– Dobrze – odpowiedział Brunul.
I pomalutku ruszyli w kierunku ulicy, której budowę zakończyli już inni,
nieznani ludzie, regulując w ten sposób swoje zobowiązania wobec kraju. Po
drodze towarzysz Bojin znów opowiadał Brunulowi o telewizorze marki Record,
zakupionym w dwunastu miesięcznych ratach w sklepie Lokalnej Organizacji
Handlowej, mieszczącym się przy ulicy Republiki. I obiecał, że któregoś dnia
zaprosi Brunula do swojego domu, żeby mógł na własne oczy obejrzeć ten cud
techniki.
8

Dni mijały, nie przynosząc żadnych zmian. Strach przed dźwiękiem akordeonu
wciąż trawił Brunona, a milczenie dawnego przyjaciela Portosa czyniło pracę
przy wagonikach jeszcze trudniejszą do zniesienia. Dlatego po pewnym czasie
ośmielił się zaznajomić z innym więźniem, kościstym młodzieńcem
przypominającym mu studenta Mihaia Rotaru z okresu, gdy skrajnie
wychudzony wykrzyczał przed składem sędziowskim swój protest pod koniec
procesu.
Chudzielec pochodził z Maramureszu w Siedmiogrodzie. On to właśnie
rozweselił kolegów z brygady w pierwszą noc, kiedy dźwięki akordeonu
dobiegające z baraków „trzyna-czterna” przypomniały mu różne ludowe
wierszyki z rodzinnych stron. Chłopak odsiadywał trzyletni wyrok, a ich wspólna
praca przy wagonikach pozwoliła na okazanie sobie odrobiny zaufania, tak
niezbędnego po ostatnich wydarzeniach. Bruno zorientował się, że oprócz
wyglądu jeszcze pod innym względem współtowarzysz przypominał jego
dawnego studenta. Tak jak Mihai Rotaru, on także należał do młodzieżówki
legionowej, organizacji zwanej „Bractwem Krzyża”, „ale ino tak żym se chcioł
tylko pozartować i pohulać z innymi, bo wszyskie nase chłopoki poleźli do
legionistów”, usprawiedliwiał się, mówiąc gwarą, jak gdyby żałując, że dał się
ponieść fali. Opowiadał, że kiedy poczuł węszenie komunistów, uciekł w góry,
a tam przez dwa miesiące szukał grupy partyzantów, do której mógłby się
przyłączyć. Nie dlatego, że kierowały nim heroiczne idee. Jedynie w ten sposób
mógł zorganizować sobie jakieś jedzenie bez umierania ze strachu. W pojedynkę
głodował straszliwie i tylko w chwilach desperacji ośmielał się schodzić do wsi
i pukać o północy do nieznanych drzwi, żebrząc o kawałek chleba lub
„ździebełko uokrasy”. Dorwali go właśnie podczas takiej samotnej próby
zdobycia strawy dla zahamowania męczarni żołądka, zanim jeszcze znalazł
towarzyszy i złapał za broń. Chłopak sądził teraz, że może to właśnie okazało się
jego szczęściem, w przeciwnym razie dostałby pewnie znacznie surowszy wyrok.
O ile w ogóle doszłoby do jakiegokolwiek skazania. „Kto wi”, uśmiechał się
przekornie, „moze tero gniłbym se na jakim smyntorzu abo w rowie,
rozdziubany przez ptoki”.
Najbardziej podobała się Brunonowi używana przez chłopaka gwara
o miękkiej wymowie i słowach jakby pochodzących z innego języka, które prawie
cały czas trzeba było wyjaśniać. Wydawało mu się, że chudzielec wyszedł wprost
z przedstawienia lalkowego. Jego mowa była niemalże wyjęta z ust konkretnej
postaci. Mogłaby posłużyć jakiemuś przyszłemu bohaterowi teatru
marionetkowego. Między skałami rozbijanymi kilofem wszystko wydawało się
absolutnie nienaturalne, ale właśnie dlatego świeże i pociągające. Poważne
i jednocześnie zabawne wypowiedzi kolegi pozwalały Brunonowi zapomnieć
nieco o zagrożeniu, czyhającym zwłaszcza wieczorami. Wtedy każdy usłyszany
krok powodował, że serce waliło mu jak młotem, a on sam kulił się pod kocem,
zamykał oczy i czekał na moment, kiedy zostanie namierzony i wyciągnięty
z baraku.
Pewnego popołudnia w czasie pracy Bruno zebrał się na odwagę i pod osłoną
stuku kilofów opowiedział nowemu przyjacielowi o Ilwali i Watapi, z obawą
czekając na jego reakcję. Wybuch śmiechu w pewnym sensie go uspokoił. Jeśli
chłopak nie dojrzał w historii dwóch demonów żadnego ukrytego sensu i nie
wydała mu się niebezpieczna, to być może ta zwykła legenda nie zwróciła
również uwagi oprawców z „trzyna-czterna”. Prawdopodobnie groźba
wyolbrzymiła się jedynie w tchórzliwej wyobraźni Portosa, a ten, nie chcąc
mówić o przeżyciach z ostatnich dwóch tygodni, przekazał Brunonowi swój
strach ze śledztwa. Być może opowieść, którą z Portosa wydobyli więźniowie
reedukatorzy, nabrała w jego umyśle głębszego znaczenia od przekazanego przez
Brunona, a wraz z nim pojawił się strach. I wstyd. I żal. W ten sposób Bruno
próbował wytłumaczyć sobie manifestowaną przez Portosa potrzebę
odosobnienia.
Pierwsza swobodna reakcja chłopaka z Maramureszu mogłaby potwierdzić
ten tok rozumowania, jednak podczas powrotu do Kolonii, wśród hałaśliwego
śpiewu, zbliżył się on do Brunona i rzekł:
– Patrzej no, coś w tym jes. Tak żem se myśloł i myśloł, ze jak chces sie uostać
cały i zdrowy, to nikomu ani pary z gymby uo tym, coś mi godoł uo tych
diabłach, co to sie podlizujom ludziom. Bo tu to nawet ściany majom usy. I jak
kto usłysy i pomyśli, jak jo se myśloł, że diabły to som te komunisty, co to cie
zwodzom i dajom zarcie, a potym cie krajom na kawołki, to tyle ci trza!
Powiedzom, że tu tyz robis jakieś kontrarewolucje. I bydzie z tobom źle.
Na drugi dzień Bruno opowiedział koledze o Portosie. Wszyscy z brygady
wiedzieli, że wpadł w łapy reedukatorów, nikt jednak nie miał pojęcia, że zdradził
im historię usłyszaną od Brunona.
Nowy przyjaciel pokiwał głową w zamyśleniu.
– Niech cie Bóg bruni, ale moze nie jes tak źle, jak ty myślis. To przecie tyko
takie bajdurzynie. I ześ mi jesce godoł, że sie zajmujes lalkami. No i tak mos im
godać, ześ tylko coś bajdurzył uo tych swoich lalkach. Nic więcyj jim nie godej,
ino tyle.
Po chwili machnął ręką, uśmiechnął się blado i dodał:
– A moze cie wcale nie weznom.
I odwrócił się plecami, w milczeniu kontynuując pracę. Uwagi Brunona nie
uszło jednak zatroskanie widoczne na jego twarzy.
Nadzieja, którą wyraził kolega, pojawiała się potem i przy okazji kolejnych
opowieści, kierowanych także do pozostałych. Następnie chudzielec zaczął dzielić
się nie tylko swoimi przeżyciami sprzed aresztowania, nie tylko wiedzą o tym, jak
odróżnić borowiki i opieńki od grzybów trujących, ale również tym, czego
doświadczył w więzieniu do momentu przyjazdu do Kolonii. Jedna z historii
zaczynała się dość zabawnie: przez całe cztery tygodnie ten chłopski syn
z północnego zakątka kraju mylnie brany był za studenta. „Pryntko wycytali mi
na gembie, zem sie strasnie lubioł ucyć”, chichotał młodzieniec, wyznając potem,
że on, który ledwo skończył cztery klasy i z trudem odróżniał litery, w wyniku
pomyłki w dokumentach wzięty został za jakiegoś studenta i trafił do więzienia
w Piteşti. Tylko że, jak się niebawem okazało, historia ta miała swoje zakończenie
dużo później po tym, gdy została opowiedziana Brunonowi. Obaj nie
przypuszczali, że chłopak z Maramureszu od dawna zwrócił na siebie uwagę
„trzyna-czterna”.
Historia owych czterech tygodni zamieszania do chwili, kiedy prawdziwe
dokumenty zdołały wyciągnąć chudzielca poza więzienne mury i przenieść go
dalej, do Kolonii Karnej Półwysep, w miarę opowiadania stawała się jednak coraz
mniej zabawna, zwłaszcza od momentu, gdy na horyzoncie pojawił się niejaki
Eugen Ţurcanu – „Ten pomyluny więzień chyba wzion i podpisoł jaki pakt
z kimś waznym, bo pozwolili mu robić z innymi, co ino chcioł”. Podobno ten
Ţurcanu zostawił w domu „babe łajduśnice, co jom był przyłapoł, jak sie gziła
z jego własnym bratym”, dlatego stał się jeszcze podlejszy i dopuszczał się
wszystkich możliwych nikczemności po to, aby „wybielić się” przed władzami.
To z opowieści przyjaciela Bruno dowiedział się, na czym polegała osławiona
demaskacja. Relacje okraszone dziwacznymi słowami z gwary, wcześniej
wywołującymi uśmiech na twarzy Brunona, szybko zmieniały się w jego głowie
w obrazy nieszczęśników wpadających w ręce reedukatorów, którzy papierosami
przypalali im ręce i nogi, aż do odpadnięcia mięśni od kości, i zmuszali ich do
jedzenia własnych odchodów. Historie stawały się nieostrymi i posępnymi
scenami, w których niedawni studenci teologii w celu „nawrócenia” przechodzili
nowy chrzest polegający na zanurzeniu głowy w cebrzyku z moczem, podczas
gdy inni zmuszani byli do recytowania wersetów zaczerpniętych z Biblii
i bluźnierczo okraszonych słowami pochodzącymi z nowej „religii”.
W umyśle Brunona słowa nowego przyjaciela nadawały scenom kształty,
jakich nigdy nie potrafiłby sobie wyobrazić, formy tak straszne, że marzył, by
skryły się w jakimś ciemnym kącie i nigdy już stamtąd nie wyszły.
Chudzielec nie uczestniczył bezpośrednio w tych okrucieństwach, ale cztery
tygodnie spędzone w Piteşti wystarczyły, aby się o nich sporo dowiedział. Mimo
wszystkich restrykcji i zakazów wiadomości rozchodziły się między zakładami
karnymi jak po niewidzialnych drutach, których nikt nie potrafił zerwać.
Materiałem konstrukcyjnym tych swoistych przekaźników był strach skazańców,
tworzący stop mocniejszy niż jakikolwiek inny materiał. Stykając się z nim,
Bruno nieświadomie dołączył do łańcucha, który także i tu, na Półwyspie, zaczął
łączyć więźniów między sobą. Łańcucha tworzonego przez historie, których dla
własnego dobra nie należało opowiadać.
To, że sam stał się jego ogniwem, uświadomił sobie w chwili, gdy nowy
przyjaciel próbował go uspokoić, tak naprawdę starając się dodać otuchy
samemu sobie. Historia łącząca Brunona z Portosem. Nić wiążąca chłopaka
z Maramureszu z Brunonem. I ludzie spajający te ogniwa. Zaledwie kilka dni
później Bruno musiał stawić czoło milczeniu osaczającemu go z dwóch stron.
Z jednej milczał w poczuciu winy stary przyjaciel Portos. Z drugiej zamilkł
również nowy przyjaciel, który obwiniał Brunona za to, co przeczuwał, że
dopiero się wydarzy.
Bruno nie zdążył zaprotestować, kiedy pewnego letniego dnia tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku strażnicy przyszli po niego do
baraku. Udało mu się jednak mrugnąć do wystraszonego i milczącego Portosa.
Próbował przekazać mu w ten sposób znak przebaczenia. Zdążył też przekazać
oczami wystraszonemu i milczącemu koledze z Maramureszu znak ufności.
Wyruszył do baraków „trzyna-czterna” z przekonaniem, że będzie ostatnim
ogniwem łańcucha tej opowieści.

Dwie noce i jeden dzień. Dwie twarze. Dwie różne próby przekonania Brunona.
Pierwsza, prawie uprzejma. W innych okolicznościach najprawdopodobniej
zaśmiałby się po usłyszeniu podobnych pytań. Potwór próbujący wydrzeć od
niego zeznania niczego nie zapamiętał z deklaracji wydobytej od Portosa.
Niepotrzebnie Bruno martwił się i obmyślał własne historie jedynie po to, aby
ukryć demony z legendy o księciu Ramie. Fałszywie uprzejmy potwór mógł
powiedzieć tylko tyle:
– Poinformowano nas, że podburzasz ludzi do rewolty. Że opowiadasz im
przypowieści z Biblii, z jakimiś diabłami, które porównujesz do naszych
strażników.
Przypowieści z Biblii. Tak, zaśmiałby się, gdyby nie przypomniała mu się
opowieść o tych, co pobłądzili i używali słów z Biblii, a potem byli ponownie
chrzczeni w cebrzyku z moczem. Swoją historię musiał ukryć bez względu na
wszystko.
– Zrozum, jesteśmy tu po to, aby ci się przysłużyć. Znalazłeś się na
manowcach, ale my umiemy sprowadzać ludzi na dobrą drogę. Możesz pójść
z nami, musisz tylko powiedzieć, z kim jeszcze zbłądziłeś, a my postaramy się
każdego zrehabilitować, przeciągnąć na naszą stronę. Dużo od ciebie nie chcemy,
zaledwie paru nazwisk. My przysłużymy się tobie, a ty przysłużysz się im.
Pomożemy oczyścić się wam z dawnych błędów, zacząć nowe życie. Nie chcesz
otrzymać takiej szansy? Nie chcesz dać jej innym? Nie uważasz, że wszyscy
powinniśmy przywrócić sobie pierwotną niewinność?
Kiedy Bruno odmówił dania sobie i innym szansy kroczenia po „właściwej”
drodze, nastąpiła druga próba. Po niecałej godzinie uprzejma twarz wycofała się,
dziękując Brunonowi za rozmowę. Pojawiła się wtedy inna – na pierwszy rzut
oka prawie przyjemna, która jednak starła z siebie wszelkie ślady
człowieczeństwa w momencie, kiedy uprzejme słowa pierwszej zastąpiła
przekleństwami, z wtórującymi im uderzeniami pięści i kopniakami. Gdy
zmęczony pracą drugi reedukator usiadł na pryczy z głośnym sapaniem,
zapowiedział:
– Masz trzydzieści sekund, żeby zacząć mówić.
I zaczął odliczać. Jedna. Dwie. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siódmą sekundę
Bruno usłyszał najpierw w swoich myślach, zanim poczuł uderzenie kijem,
któremu towarzyszył głos odliczającego reedukatora. Nie dostrzegł nawet, kiedy
oprawca zdążył podnieść kij z pryczy. Potem nastąpiły kolejne liczby i razy:
dziesiątce towarzyszyło uderzenie w nogi, dwunastce cios w klatkę piersiową,
szesnastce dotkliwe uderzenie w bark, aż gorąco rozlało się w kierunku prawego
ucha; przy dwudziestce rzepki kolanowe wysłały aż do gardła piekielny ból
przemieniony w krzyk zranionego zwierzęcia.
To drugie oblicze reedukacji przypomniało Brunonowi o Kleiście,
porzuconym między stronicami rękopisu pozostawionego u pierwszego
śledczego. Do tej pory nie chciał o nim myśleć, kojarząc go z momentem
aresztowania. Jednak w obecnym położeniu, po zakończeniu obu rozmów
z reedukatorami, tekst Über das Marionettentheater, przeczytany we włoskim
tłumaczeniu i tak bardzo niegdyś ukochany, oraz Heinrich von Kleist wdarli się
ponownie do umysłu Brunona. Przypomniał sobie każde słowo. Odnosił się do
tego eseju wielokrotnie w rozmowach ze studentami, wykorzystał go też w swoim
rękopisie. Kleist pisał, że gdy zaczniemy odsuwać przedmiot od wklęsłego lustra,
jego obraz najpierw oddali się jakby w nieskończoność, po czym nagle wróci
powiększony. Podobnie ma się sprawa z naszym poznaniem – kiedy przejdzie
ono przez nieskończoność, doświadczamy powrotu łaski. Bruno chciał
zapomnieć o słowach pisarza, lecz mimo to były one stale obecne w jego umyśle.
A łaska, pisał Kleist, pojawia się w najczystszej postaci w takim ciele, które albo
wcale nie ma świadomości, albo ma świadomość nieskończoną. A więc albo
w marionetce, albo w Bogu. I nie pozostaje nic innego, jak znów spożywać
z Drzewa Poznania po to, by odnaleźć stan pierwotnej niewinności.
Czy Kleist mógłby kiedykolwiek przypuszczać, że półtora wieku później po
jego rozważaniach nad szukaniem niewinności nie będzie już potrzebne żadne
Drzewo Poznania ani przejście przez nieskończoność? Oto pojawili się bowiem
ludzie redukujący ten proces do trzydziestu sekund. Prostych i łatwo
policzalnych. Nieskończoność nie była już konieczna. Pierwsze dwadzieścia
sekund potrzebnych było po to, aby ból odczuwany przez ciało podporządkował
sobie umysł; następne dziesięć – by mógł wysłać do ust wyznanie, jedyny
warunek na drodze do „niewinności”.
Gdyby Bruno miał siły opowiadać, a inni chcieliby go wysłuchać, wiele
mógłby im przekazać ze swoich przemyśleń po dwóch nocach i dniu spędzonym
w „trzyna-czterna”. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, czy choćby przez sekundę
słyszał grający akordeon. Poszedłby pewnie o zakład, że żaden
z przesłuchiwanych tak jak i on więźniów nie zwrócił uwagi na instrument.
Melodię akordeonu słyszeli mieszkańcy pozostałej części Kolonii. Do
przesłuchiwanego nie docierało nic, poza krzykami bijącego i własnym bólem.
Skatowany Bruno, odesłany kolejnego dnia rano do baraku, nie stał się
jednak ogniwem łańcucha, ponieważ trzydzieści kilkakrotnie powtórzonych
sekund nie popchnęło go do wyznania win. Nikt nie zwrócił też na niego uwagi.
Cała Kolonia żyła już innym wydarzeniem. Wszyscy dyskutowali o śmierci
doktora Simionescu, leżącego teraz z martwymi oczami skierowanymi
w kierunku baraków, skulonego obok płotu z drutu kolczastego w miejscu, gdzie
kilka miesięcy temu został zastrzelony zbiegły więzień. Tym razem nikt nie
ośmielił się nazwać doktora zdrajcą, ani strażnicy, którzy go zastrzelili, ani
brygadziści.
Ioan Simionescu, minister w jednym z przedwojennych gabinetów, nie
wytrzymał tortur zadanych mu w „trzyna-czterna” i poprzedniego wieczoru
wybiegł z kolumny w stronę płotu z drutu kolczastego, nie zwracając uwagi na
wściekłe ostrzeżenia strażnika, aż bieg ten zakończyła kula. Desperacki gest
doktora okazał się dla Brunona wybawieniem i trzecim szczęśliwym trafem od
chwili przyjazdu do Kolonii Półwysep, choć na początku sobie tego nie
uświadamiał. Był to przewrotny podarunek od losu, ponieważ przez swoje
poświęcenie doktor Simionescu uwolnił Brunona z rąk reedukatorów, którzy
pozwolili mu wcześniej wrócić do baraku, zanim jego wyznania mogły się
przekuć w kolejne ogniwo łańcucha.

Choć trudno w to uwierzyć, zdarzają się jednak chwile, gdy wielka historia
pozwala małej poprowadzić się na drogi, na które sama nigdy by nie weszła.
Świadkiem tego był Bruno wraz ze wszystkimi więźniami z Kolonii Półwysep
w kilku następnych dniach po zastrzeleniu doktora Simionescu. Jego śmierć,
będąca zrazu jedną z wielu anonimowych i bezgłośnych, obok których wielka
historia przechodzi obojętnie, zasiała ziarna strachu nie tylko od płotu z drutu
kolczastego aż do ostatnich baraków Kolonii. Tym razem tragedia nie zamknęła
się w granicach Kolonii, ponieważ w wielkiej historii, uważanej do tej pory przez
Brunona za wszechpotężną, mała historia dokonała małego wyłomu.
Być może sprawił to suchy i gorący wiatr, karayel, nazywany przez
okolicznych mieszkańców Czarnym Wiatrem, męczący wielu więźniów w upalne
dni, kiedy skalny pył wżerał im się w gardła. Wiatr ulitował się nad
nieszczęsnymi i poniósł przez Bărăgan aż do Bukaresztu cichą wiadomość
o tragicznym końcu doktora Simionescu. Tam przewiał ją fenowi, a ten po
przejściu Karpat powierzył historię austerowi, który z kolei przedmuchał ją poza
granice, bo jedynie wiatry mogły przekraczać je bez strachu przed
pogranicznikami. Czy to dzięki sprzysiężeniu wiatrów, czy może tylko wskutek
bezsilności tyranii w walce z szeptami, wieści z Kolonii przebyły tysiące
kilometrów z Rumunii za kanał La Manche do Radia Londyn, po czym zawróciły
do Bukaresztu w towarzystwie międzynarodowych protestów. Pewne jest, że po
tragicznej śmierci doktora i jej nagłośnieniu od końca lipca z baraków „trzyna-
czterna” już nigdy nie rozbrzmiały melodie grane na akordeonie. Mała historia
choć raz pokazała tej wielkiej swoją siłę.
Zanim jeszcze zmowa wiatrów przyniosła te ważne zmiany, więźniowie
z Kolonii na swój sposób zareagowali na śmierć doktora Simionescu. Kierował
nimi strach i świadomość, że jeżeli śmierć mogła stać się udziałem byłego członka
rządu, lekarza zasłużonego nie tyle może dla polityki, ile dla swoich pacjentów, to
nie było siły, która uchroniłaby przed zgubą zwykłych ludzi. Głosy
niezadowolenia w barakach i poza nimi zyskały mocniejszy ton. Zdarzyło się, że
cała brygada odmówiła wyjścia do pracy, a więźniowie długo klęczeli przed
bramą naprzeciwko budynku administracji i baraków strażników. Wielu z nich,
pobitych kolbami karabinów, skopanych i obitych pięściami – wobec groźby
użycia broni – zostało później zaniesionych z powrotem do baraków przez
współtowarzyszy. Część więźniów z innej brygady w proteście przeciwko
nieludzkiemu traktowaniu przez trzy dni odmawiała jedzenia. Te heroiczne gesty
były jednak odosobnione.
Tymczasem Bruno przeżył własną przemianę, która nastąpiła nie pod
wpływem innych protestujących, lecz jako efekt wewnętrznych przemyśleń. Po
nocnych męczarniach w „trzyna-czterna”, a właściwie w czasie krótkiej drogi
powrotnej do baraku, ponownie odnalazł swój środek ciężkości. Odzyskał
równowagę, tak jakby dopiero co przyswoił sobie nauki otrzymane od rodziny
lalkarzy, z którą w odległej z obecnej perspektywy epoce przeżył pół roku. Tak
jakby pierwszy raz przypomniał sobie o książkach czytanych dla przyjemności
zamiast obowiązkowych lektur wymaganych na Accademia Nazionale d’Arte
Drammatica „Silvio D’Amico”. Jakby dopiero przed chwilą uratował
z pochłaniającej go nicości lata nauki i doświadczeń z bukareszteńskiego teatru
„Ţăndărică”, przeżyte wraz z przyjaciółmi ukrytymi za mgłą, której do tej pory
nie próbował rozproszyć. Wszystko to przyszło z wnętrza i czuł, że znów staje się
panem samego siebie.
Wewnętrzna równowaga, zagubiona do tej pory wśród cielesnego bólu,
objawiła się w uśmiechu na twarzy Brunona i w słowach, których nie hamował
już żaden strach. Być może jego rewolta nie miała mocy przykładu, ale dawała
siłę do codziennego zwiększania porcji odwagi, manifestującej się w kolejnych
opowieściach, nie tylko o Ilwali i Watapi. Bruno rozmyślnie modyfikował treść,
by uwypuklić sens historii, mając nadzieję, że stanie się dla wszystkich
zrozumiały. Opowiadał je na głos nie tylko w obecności innych więźniów, bez
względu na to, czy go słuchali, ale i w obecności strażników, na tyle, na ile mógł
sobie na to pozwolić. Historie, zapisane przed laty i pozostawione na pastwę losu
w rękopisie planowanego kiedyś wykładu uniwersyteckiego, pochodziły
z przeczytanych dawno temu książek. Towarzyszyły one teatrom lalkowym od
najdawniejszych czasów, kiedy to żaden z opowiadaczy i lalkarzy – czy to
hinduski dalang, czy perski morshed, nie przeczuwał nawet, że którakolwiek
z wyobrażonych przez niego scen otrzyma swoją „kontrrewolucyjną”
interpretację w obozie pracy niedaleko Morza Czarnego. W snutych przez
Brunona opowieściach z morałem postaci Egipcjanina Aragoza czy Hindusa
Widuszaka, Persa Pahlavana Kachala, czy nawet księżniczki Joruri, urodzonej na
końcu świata, w Japonii, figury dające się poruszać jeszcze setki czy tysiące lat
temu ku uciesze spragnionej rozrywki gawiedzi Orientu, zyskiwały cechy
współczesne, walczyły z otaczającymi je wrogami. Do nich dołączali młodsi
bracia: Poliszynel i Punch, Guignol i Lafleur, Hanswurst i Kasperle, Kašpárek
i Pietruszka. Wszyscy oni ramię w ramię wyruszyli na bitwę, przywołani przez
Brunona Matei z bardziej lub mniej jasnych wspomnień.
Tymczasem zmowa wiatrów wpłynęła również na to, że Baba Samca ukryła
się gdzieś wraz ze swoją armią upiorów. Na początku nikt nie wiedział i nie
rozumiał, dlaczego akordeon w „trzyna-czterna” zamilkł. Zaledwie kilka
pojedynczych, niezbyt konkretnych słów o kontrolach przybyłych z Bukaresztu
po śmierci doktora Simionescu dawało więźniom jakieś wyjaśnienie, a wraz
z nim okruch nadziei. Wszystko to nie miało jednak znaczenia dla Brunona,
który odnalazł swój środek ciężkości. W miarę jak wzrastała jego odwaga, brak
reakcji ze strony strażników albo „trzyna-czterna” zaczął z każdym dniem
rozczarowywać go coraz bardziej. Rewolta domagała się odzewu. Bruno
wzmocnił się nadzieją, że w końcu udało się przerwać łańcuch i że nie stał się
jego ogniwem, lecz nie chciał poprzestać jedynie na tym. Po dwóch latach strachu
i stopniowo traconej nadziei, po okresie cierpienia znoszonego z niewyczerpaną,
jak sądził, cierpliwością, odczuwał teraz potrzebę wykonania uderzenia. Pragnął,
aby zostało ono zauważone. I zaczął bić – rzucanymi przez zęby opowieściami,
które w jego umyśle równały się razom wymierzonym przeciwnikowi w żołądek,
w nogi, w twarz lub ramiona i miały siłę niezbędną do zrekompensowania
doznanych upokorzeń. Pragnął, aby jego ciosy odczuł ktoś konkretny, wiedział
bowiem, że w przeciwnym razie pozostaną jedynie ciosami zadanymi
w próżnię…
Między spisanymi na początku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego
roku i wydobytymi teraz z pamięci rzędami opowieści odnalazł wtedy jego,
Ghatotkachę – boga o tysiącletniej historii. Ten przypadkowo przywołany
bohater, ożywiony przez Brunona we współczesności, w pewnym sensie
przypominał mu powód, dla którego trafił za drut kolczasty – zarzut
przewodzenia grupie legionistów. Przed laty, mimo braku zainteresowania
polityką, Bruno wyrobił sobie opinię o tym ugrupowaniu politycznym i nigdy nie
spoglądał na nie choćby ze zrozumieniem. Od czasów Mussoliniego i jego
wzniosłych i chorobliwie ekspresywnych przemówień gardził namiętnością
niesłużącą jakiejś idei artystycznej czy zawodowej. Odczucie to nasiliło się, kiedy
zaobserwował, że legioniści rumuńscy, nawet popadłszy w niełaskę, wciąż
wygłaszali patetyczne przemowy, usiłując zakryć w ten sposób tkwiącą w nich
pustkę. Gdyby kiedykolwiek usłyszał, że jego studenci rozmawiają o polityce,
a nie o swojej pasji do marionetek, to prawdopodobnie o wiele wcześniej
zakończyłby spotkania z nimi. Właśnie dlatego aresztowanie i postawiony mu
zarzut, choć należały do przeszłości, wciąż były dla niego bolesne i absurdalne.
Nie, Bruno nie chciałby przywoływać półboga Ghatotkachy do swoich
pełnych zemsty opowieści. Jego historia, która kiedy indziej wydawałaby się
prosta, miała teraz mocny i jasny symbol. Czarodziejską koszulę. Jej możliwe
odniesienie do zielonych koszul legionistów, które mogłyby zgasić czerwoną
lawę, nie sprawiało Brunonowi żadnej przyjemności. Zależało mu jednak na
rewanżu wobec tak beznadziejnie głupio wymyślonego powodu swego
aresztowania.
I właśnie pewnego popołudnia, kiedy skwar stawał się nie do wytrzymania,
a skalny pył zmieszany z potem spływał wprost do menażek z jedzeniem,
Ghatotkacha wyszedł z ust Brunona. Najpierw ledwo wymruczany, a potem już
z całą mocą, z całą swoją niezwykłą historią. Otrzepał się z legendy i wbił
w teraźniejszość przed jednym ze strażników, który chwilę wcześniej
spoliczkował Brunona za to, że ten wylał śmierdzącą zawartość menażki w kłęby
pyłu.
– Co, ty też strajkujesz?! – ryknął mundurowy. – Będziesz mi tu robił
problemy?! Pieprzony bandyta.
Uderzony podniósł się i z uśmiechem na ustach zaczął wodzić oczami po
kolegach, zaledwie mających odwagę patrzeć na niego spod brwi.
– Siadaj! – usłyszał ponownie.
W odpowiedzi Bruno podniósł ręce, jak prorok z dawnych czasów albo jak
lalkarz, który za parawanem zażywa chwili relaksu przed mającym nastąpić
spotkaniem jego pacynek z publicznością.
– Siadaj! – znów rozległ się wrzask strażnika, wzrokiem przywołującego
innych po pomoc.
W ojczyźnie bogów, Sulalaya, wszystkie nadludzkie istoty były już bezradne.
Na Ziemi zaczęła się erupcja olbrzymiego wulkanu. Czerwona lawa, nieszczęsna
czerwona lawa schodziła na kolejne osady, unicestwiając tysiące istnień ludzkich.
– Siadaj! – trzeci raz rozkazał strażnik, gdy zobaczył dwóch zbliżających się
towarzyszy.
Jedynym wybawieniem dla ludzi był Ghatotkacha, ten, któremu bogowie
podarowali kiedyś zaczarowaną koszulę zapewniającą nieśmiertelność. Koszula
była teraz zbawieniem ludzkości: aby zatrzymać czerwoną plagę, należało rzucić
ją w płomienie buchające z olbrzymiego krateru.
– Siadaj! – wrzasnęli chórem przybyli strażnicy.
Po wielu wahaniach Ghatotkacha zaakceptował w końcu tę ofiarę.
W tym momencie, słysząc aprobatę ze strony kolegów więźniów, dawnych
legionistów, Bruno wiedział już, że w końcu udało mu się wykonać uderzenie.
Pod wściekłymi razami strażników przewrócił się, ale uśmiech wciąż gościł na
jego twarzy, tak jakby uderzenia wcale go nie dotknęły. Upragnione starcie
w końcu się rozpoczęło, nawet jeśli musiał użyć broni, którą do tej pory uznawał
za nieodpowiednią.
Podczas nocy spędzonej w karcerze przypomniał sobie inną historię.
Osobistą, z dzieciństwa. Ogród na wsi u dziadków ze strony ojca. On i kolega,
którego imienia już nie pamiętał. Bawili się. Jego towarzysz wszedł na starą
gruszę, którą dziadek od dawna chciał ściąć, jednak zapominał o tym każdej
jesieni. Drzewo rodziło zaledwie pięć, może sześć owoców, więc dla małego
Brunona były one tym bardziej cenne. A więc w pamiętnym dniu kolega wszedł
na drzewo i próbował dotrzeć do kilku wiszących na nim gruszek. Bruno
najpierw usiłował odwieść go od tego zamiaru dobrym słowem, potem rzucił
ziemniakiem. Nigdy nie był mistrzem w rzucaniu do celu, ale wtedy trafił w sam
środek czoła chłopaka. Ten runął między gałęzie, a leżąc już na ziemi, zaczął
wrzeszczeć z bólu. Jedna ręka spuchła mu i zsiniała. Bruno ze strachu skrył się
przed wszystkimi. Wytrwał tak całe popołudnie i wieczór, a potem noc, trzęsąc
się za każdym razem, kiedy słyszał wołające go i coraz bardziej zaniepokojone
głosy dziadków i ojca. Jego kryjówką był drewniany klozet na tyłach szopy, gdzie
w pewnym momencie zasnął na siedząco. Nikomu nie przyszło do głowy, aby go
tam szukać. Pamiętna noc pełna strachu i męki.
Historia ta wróciła do niego w innej klatce – karcerze przeznaczonym dla
dwóch więźniów. Ciasne drewniane pudło bez dachu, w którym stojącym twarzą
w twarz skazańcom ledwo starczało miejsca, aby oddychać. Nie było mowy
o tym, by usiąść lub choćby zgiąć kolana.
Akurat nie trafił się inny skazany, dlatego oprócz Brunona strażnicy wtłoczyli
do karceru deskę. Ta, bardziej niż drugi człowiek, zmniejszyła dostępną
przestrzeń. Bruno oparł o nią policzek i kolana, próbując zasnąć w tej pozycji.
Bez powodzenia. Straszliwa noc, spędzona na rozmyślaniu o pierwszym starciu,
o uderzeniu wykonanym przez niego, Brunona, i o kontrze strażników. Myśli te
zadowalały Brunona. I w zupełności satysfakcjonowały.
Otuchy starczyło jednak tylko do południa następnego dnia, kiedy nie tyle
drżenie mięśni, suchość w gardle i łzy zamienione w ropę zlepiającą rzęsy, ile
włócznia słońca, gotująca i topiąca mózg, spowodowała, że nie mógł już
powstrzymać desperackiego krzyku. Czuł gorący pot spływający z czubka głowy,
niczym przeklęty wywar albo czerwona lawa z wulkanu, którego żaden przeszły
czy teraźniejszy bohater nie mógłby ugasić. Żar przedostawał się przez skórę
i czaszkę, zalewając mu umysł i wszystkie myśli. Oprócz tej jednej, że za wszelką
cenę musi się stąd wydostać. Krzyki, wrzaski, charczenie wydobywające się z płuc
zaczęły stopniowo przeplatać się z prośbami. I ze słowami skruchy.
Dopiero po północy otwarto drzwi karceru. Bruno upadł w pył i bezwładny
pozwolił zaciągnąć się do baraku. Nie pomagał sobie żadnym gestem, żadnym
ruchem ramion. Spękane usta ledwo mogły wyszeptać kilka obietnic,
skierowanych do oprawców, ale usłyszanych jedynie przez niego. Obietnic
zamykających w nim na wieczność jakiekolwiek próby sprzeciwu.
Czas spędzony w klatce pozwolił Brunonowi uświadomić sobie, że bez
względu na formę opowieści ludzkości służyły temu, aby wzbudzić potrzebę ich
słuchania. Bronią nie były przekazywane historie, lecz sposób, w jaki
oddziaływały na słuchacza. W wysuszonym skwarem Czarnego Wiatru obozie
pracy, niedaleko wsi Czarna Dolina, gdzieś blisko piasków Morza Czarnego,
ludzie, w których kiedy indziej Bruno odnalazłby potrzebę słuchania, byli zbyt
zmęczeni, zniechęceni, bezsilni i owładnięci bólem, aby jeszcze obchodziły ich
jakieś opowieści z dawnych czasów. Innym zaś tę pierwotną potrzebę zastąpiono
odmienną, wielką opowieścią zawartą w ideologii i komunistycznych sloganach.
Te nowe cierpienia nie zakłóciły jednak poczucia równowagi wewnętrzej,
którą Bruno odnalazł w sobie po uwolnieniu z rąk demaskatorów z „trzyna-
czterna”. Jego środek ciężkości nie zmienił położenia. Ostatnie przeżycia i klęska
podjętej rewolty uświadomiły mu jednak, że bezwładność wahadła, która od
czasu uwięzienia wyznaczała jego rytm życia, była dużo większa, niż to sobie
wyobrażał, i że kontrolę nad wahadłem sprawował ktoś zupełnie inny.
9

Najpierw chcieli jechać taksówką – jedną z kilku oddanych do dyspozycji


obywateli przez Gminne Przedsiębiorstwo Elektryczności i Transportu trzy lata
temu, o czym uroczyście doniosła prasa. Wszyscy mieszkańcy pragnęli
przynajmniej raz na jakiś czas skorzystać z pięknych pobied czy wołg, jednak
auta rzadko pojawiały się przed dworcem, głównie wtedy, gdy przyjeżdżał pociąg
dalekobieżny.
Po dwudziestu minutach bezskutecznego czekania zdecydowali się wziąć
dorożkę. Kiedy woźnica usłyszał, dokąd chcą jechać, ostrzegł ich, że dużo
zapłacą, bo drogi w tamtych stronach są kiepskie.
– Na co wam ten Ciric? – zapytał po drodze. – Z tego, co wiem, to tam
dopiero budują jakieś restauracje, sklepy i różne takie.
Eliza chciała zobaczyć jezioro, wyjechać z dusznego miasta, w ostatnich
tygodniach ociężałego od upału. Zabrała z domu koc, by posiedzieć gdzieś nad
wodą. Przygotowała jajka na twardo, paprykę i ser o intensywnie żółtym kolorze,
którym bardzo się chwaliła. Przechowywała go owiniętego w świerkową korę
w woreczku z owczej skóry. Specjał ten dostała od krewnych ze wsi gdzieś koło
miasta Stalin w Siedmiogrodzie.
Chcieli nacieszyć się słonecznym dniem, tymi małymi wakacjami, których,
jak mówiła Eliza, oboje potrzebowali. Odpocząć musiał zwłaszcza Brunul, który
od czasu zatrudnienia się przy zagospodarowywaniu brzegu rzeki dwa tygodnie
temu stał się innym człowiekiem – był stale zmęczony i na nic nie miał siły.
Eliza pragnęła, by powrócił do niej Brunul z nieodległej przeszłości,
zażartowała więc na początku, że powinni zabrać ze sobą Bazylka. Mogliby
pokazać mu jezioro i go wykąpać. Brunul jednak kategorycznie odmówił.
W ostatnim czasie stracił dla lalki całe zainteresowanie. Nawet nie wyprał jej
ubranek, które pobrudziły się, kiedy rzucił nią o dziedziniec. Bazylek należał już
do innych czasów, trafił więc między rzeczy w szufladzie. Przyszłość Brunula
związana była z placem budowy na bulwarze Bahlui, z poznanymi tam kolegami
i oczywiście z Elizą. Z ludźmi, a nie z lalkami.
Zatrzymali się gdzieś na skraju lasu. Dorożkarz odmówił dalszej jazdy,
ponieważ, jak powiedział, nie miał zamiaru zapaść się w błoto. Nigdzie
wprawdzie nie widniał jego ślad, ziemia była sucha, od wielu dni nie padało, więc
dla Elizy i Brunula stało się jasne, że dyskusja z woźnicą nie ma sensu. Kobieta
zapłaciła za kurs – to ona zaprosiła Brunula, dlatego nie zgodziła się, gdy chciał
jej oddać pieniądze. Ruszyli drogą przeznaczoną zapewne dla ciężarówek
transportujących materiały budowlane. Eliza nalegała, by obejrzeć budowę.
Wkrótce zobaczyli jezioro, na brzegu którego dostrzegli kilka budynków. Jedne
ukończone, inne wciąż otoczone rusztowaniami.
Gdy podeszli bliżej, poprosiła Brunula, żeby zaczekał i pozwolił jej
porozmawiać z inżynierem z budowy. Siedząc pod drzewem, przyglądał się
scenie, jaka rozgrywała się pięćdziesiąt metrów dalej. Eliza zagadnęła
napotkanego robotnika, który oddalił się szybkim krokiem, a po niespełna
minucie wrócił z mężczyzną około pięćdziesiątki. Pod jego kombinezonem
roboczym widać było garnitur. Pewnie to inżynier, pomyślał Brunul,
zastanawiając się, czy Elizie uda się uzyskać zgodę na wejście na plac budowy.
Mogli przecież przeszkadzać w pracy. Oni przyjechali sobie na spacer,
a robotnicy muszą wyrobić normę, tak jak on na bulwarze Bahlui.
W czasie rozmowy Eliza wyjęła coś z torebki. Pewnie dokumenty, pomyślał
Brunul. Jeżeli inżynier miał im pozwolić na obejrzenie budowy, to musiał
przecież sprawdzić, z kim ma do czynienia. Mężczyzna pokiwał głową z aprobatą,
Eliza schowała papiery do torebki i odwróciła się do Brunula, dając znak, że może
podejść.
Kierownik budowy powitał go ceremonialnie, salutując ręką podniesioną do
skroni.
– Czołem – powiedział, po czym uśmiechnął się i wyciągnął dłoń do uścisku,
który Brunul odwzajemnił.
– Z tego, co wiem, chcecie zobaczyć, co zbudowaliśmy.
Wszystko działo się tak szybko, że Brunul nie miał czasu, by zdziwić się
życzliwością inżyniera, chociaż jego zachowanie całkowicie odbiegało od tego,
czego doświadczał w swojej pracy – stale pochmurnego i niegrzecznego
kierownika budowy, który nigdy nie zgodziłby się, by ktokolwiek zawracał mu
głowę.
Po powitaniu inżynier ujął Elizę pod ramię i ruszył w głąb placu budowy.
– Tu będzie główna restauracja z tarasem – powiedział, zataczając szeroki
gest wolną ręką. – Duży taras z widokiem na jezioro, pełen komfort. Jesteśmy
w trakcie patriotycznego współzawodnictwa, spieszymy się, by godnie uczcić
święto 23 Sierpnia. Do tego czasu większa część inwestycji będzie gotowa. –
Inżynier uśmiechnął się życzliwie.
Czyli w niecały miesiąc, policzył Brunul i poczuł przypływ szacunku dla
oprowadzającego. Budynki rzeczywiście już stały, ale wszechobecny rozgardiasz
– rusztowania, taczki z ziemią lub cementem, dwie ciężarówki, kręcący się jakby
bez celu robotnicy, rozrzucone wokół narzędzia – sprawiał wrażenie, że musi
upłynąć jeszcze co najmniej rok, zanim praca zostanie ukończona.
Inżynier zapewniał, że za miesiąc kompleks zostanie oddany do użytku,
a Brunul nie mógł się powstrzymać od pełnego podziwu gwizdnięcia. Tak samo
gwizdał towarzysz Bojin, zatrzymując się czasem przed jakimś nowym
budynkiem i rzucając po pełnym zadowolenia westchnieniu: „Człowieku, jaki ten
kraj robi się nowoczesny, niedługo nie poznamy nawet miejsc, przez które teraz
przechodzimy”. Podobnie przyjemne zdziwienie było teraz udziałem Brunula.
Eliza i inżynier odwrócili głowy w jego kierunku. Poza lekkim podniesieniem
brwi twarz Elizy nie wyrażała żadnych emocji, natomiast inżynier uśmiechnął się
jeszcze szerzej.
– Nie może pan uwierzyć, prawda? – powiedział. – Proszę sobie wyobrazić –
dodał, puszczając ramię kobiety i podnosząc obie ręce w baletowym geście, jakby
głaskał dłońmi panoramę budynku restauracji – proszę sobie tylko wyobrazić, jak
w otoczeniu tego bajkowego krajobrazu będą wyglądały budynki przyozdobione
pięknymi płaskorzeźbami. Sprawimy przyjemność wszystkim ludziom pracy, nie
tylko z naszego miasta. Będą mogli przyjeżdżać tu na wypoczynek. Ale po co
macie sobie coś wyobrażać? Poczekajcie parę tygodni i przyjedźcie znów już po
święcie 23 Sierpnia, będziecie mogli tutaj zjeść, odpocząć, podziwiać przyrodę…
– I płaskorzeźby – dodał Brunul, lekko wymawiając to słowo.
– I płaskorzeźby, oczywiście, że tak.
Eliza podeszła i chwyciła go za ramię. Zdawało się, że w ogóle nie zaraziła się
entuzjazmem inżyniera.
– Nie chcesz już iść? – szepnęła.
Brunul jednak jej nie usłyszał, a przynajmniej zachowywał się tak, jakby nie
zauważył, że coś do niego powiedziała. Gdyby zobaczył teraz wyraz jej twarzy,
miałby wiele powodów do zdziwienia. To właśnie Eliza nalegała na ten wyjazd,
ona chciała zobaczyć plac budowy. A wszystko po to, aby jej przyjaciel odetchnął.
I właśnie teraz to robi, więc gdyby spostrzegł jej nadąsanie, wydałoby mu się ono
dziwne i niezrozumiałe.
Brunul jednak nie dość, że nie zwracał uwagi na Elizę i szedł za
kierownikiem, to jeszcze cieszył się i ożywiał coraz bardziej wraz z każdym
pokazywanym mu fragmentem budowy. Oczami wyobraźni, o której inżynier
mówił, że niedługo nie będzie już potrzebna do ujrzenia tego miejsca w całej
wspaniałości, widział, jak rośnie kolejny zakątek raju, opisywanego wielokrotnie
z pasją przez towarzysza Bojina. W wyobraźni Brunula rusztowania znikały
wchłonięte przez mury, taczki roztapiały się, jak gdyby ich w ogóle nie było, a na
tarasach jak spod ziemi wyrastały stoły, dookoła których siedzieli uśmiechnięci
ludzie, odpoczywający w tej niezwykłej scenerii po tygodniu pracy. Wzdłuż alejek
rozmieszczono co najmniej piętnaście sklepików z napojami chłodzącymi.
Sąsiadowały ze sobą niczym kostki domina. Ruchliwe i hałaśliwe dzieci, które
wyobraźnia Brunula umieściła naokoło kiosków, biegały z butelkami napojów
w rękach. Brzęk szklanek mieszał się z pluskiem wody, od strony restauracji
rześkie powietrze jeziora Ciric wypełniało się cygańską muzyką, a całą scenę
ocieplało świecące znad jeziora słońce, które zalewało taras swym blaskiem
i odbijało się w zachwyconych spojrzeniach wypoczywających ludzi pracy.
Dopiero teraz, gdy jego wyobraźnia ubrała scenę wielkiego placu budowy
w dekorację pasującą do wizji roztoczonej przez jakże życzliwego inżyniera,
Brunul zrozumiał towarzysza Bojina i bezrefleksyjnie pozwolił swojej duszy
zespolić się ze wszystkim, co tu widział lub sobie wyobrażał. Nagle pojął, jak
ważna jest jego praca na wciąż pokrytym pyłem bulwarze Bahlui, który
w nieodległej przyszłości przeobrazi się w wielką magistralę. A on, Brunul, będzie
miał w tym swój mały, ale jakże realny udział.
Plac budowy nie był zbyt duży, więc wizyta zakończyła się po półgodzinie. Na
pożegnanie inżynier jeszcze raz im przypomniał, żeby wrócili po święcie 23
Sierpnia. Brunul obiecał sobie, że to zrobi, spojrzeniem prosząc Elizę o zgodę.
Dopiero w tym momencie zauważył, że na tak dobrze znanej mu twarzy pod
uśmiechem skrywał się smutek.
Zdziwiony, nie próbował jednak uzyskać żadnego wyjaśnienia. Przyzwyczaił
się już do jej milczenia, do tego, że zatapiała się we własnych myślach i w trakcie
rozmowy udzielała jednosylabowych odpowiedzi, zwłaszcza wtedy, gdy próbował
dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Zanim wyjawił jej dręczącą go tajemnicę,
akceptował takie zachowanie. W pewnym sensie było mu ono nawet na rękę, bo
milczenie Elizy usprawiedliwiało jego własne. Później, gdy wyzwolił się już od
własnych sekretów, a przynajmniej od tych związanych z zachowanymi
wspomnieniami, pragnął ją lepiej zrozumieć, ale nie miał odwagi prosić
o wyjaśnienia. Wspólnie spędzone miesiące nauczyły go jednak, że jeżeli Eliza
uzna jakiś temat za ważny, to nie będzie zbyt długo zwlekać z rozpoczęciem
rozmowy.

Nie odzywali się do siebie już prawie od godziny. W milczeniu obeszli jezioro, po
czym w lesie po przeciwnej stronie budowanego kompleksu wypoczynkowego
Eliza rozłożyła koc i zaczęła wyciągać przyniesione jedzenie. Wciąż milcząca
i zatopiona w myślach, których Brunul nie ośmielił się zakłócać, ułożyła na
ściereczkach jajka, pociętą na kawałki paprykę i ser, którego niezbyt zachęcający
zapach Brunul czuł dużo wcześniej. Eliza, widząc jego wahanie, zapewniła, że ser
jest jadalny, wprawdzie trochę się nagrzał, ale pachniał normalnie. To były
pierwsze słowa wypowiedziane przez nią po rozstaniu z inżynierem.
Zamyślona, zrobiła jeszcze kilka nerwowych gestów przy wyjmowaniu
jedzenia z siatki. Źródłem niespokojnych ruchów było w oczywisty sposób jakieś
niezadowolenie Elizy. Brunul jednak nie pojmował jego przyczyny.
– Kilka dni temu zakończył się proces Manolisa Glezosa – odezwała się nagle,
kiedy w końcu usiedli na kocu. Odetchnęła głęboko, jakby w ten sposób
próbowała się uspokoić. – Zapomniałam ci powiedzieć. Dwudziestego trzeciego
lipca wydali wyrok, pięć lat więzienia, a potem cztery lata zesłania do obozu
pracy.
Było oczywiste, że ten niespodziewanie przywołany temat nie pasował do
sytuacji, że tak naprawdę chciała powiedzieć coś zupełnie innego i starała się
jedynie ukryć swój stan, który mógł zepsuć im wycieczkę.
Zainteresowanie Brunula losami greckiego rewolucjonisty znacznie osłabło
po tym, jak w czasie pamiętnej rozmowy uczynił Elizie wyznanie. Nie bardzo
pojmował, dlaczego tak się stało. Eliza również rzadko wracała do tego tematu.
Coraz rzadziej czytała mu wieczorami urywki z gazet dotyczące procesu.
Znajdowali inne sposoby wspólnego spędzania czasu. Zrozumiał, że teraz Eliza
rozmyślnie zbacza z tematu, ale postanowił wyjaśnić to, co go niepokoiło. Chciał
zrozumieć, jaki popełnił błąd, dlatego w końcu zdecydował się odezwać.
– Co się dzieje? Obraziłaś się, kiedy rozmawiałem z inżynierem? Nie jesteś
dziś sobą.
– Z tobą też się ostatnio nie najlepiej działo – odparowała podniesionym
głosem. – Ja mam swoje problemy, ty masz swoje. Tylko że u mnie trwają
godzinę albo dwie, więc dajmy już temu spokój…
Brunul westchnął i nie odezwał się więcej. Gdy się zastanowił, uświadomił
sobie, że od pewnego czasu w trakcie rozmów z Elizą zawsze słyszał jakiś zarzut
pod swoim adresem i ich dialog przechodził w pełne napięcia milczenie. Tak
samo stało się dziś, tyle że teraz napięcie było wyraźniejsze, a oskarżycielski ton
w jej głosie brzmiał jeszcze mocniej.
Po dłuższej chwili Eliza zaczęła w milczeniu jeść. Brunul zrobił to samo,
w końcu właśnie po to przydźwigali tu torbę z jedzeniem. Początkowo jadł bez
apetytu, dla towarzystwa. Eliza wciąż milczała, mógł więc wsłuchiwać się
w dobiegające zewsząd dźwięki: czysty śpiew ptaków, spokojny i jednostajny
szum fal w jeziorze, szelest liści, słaby i ledwo słyszalny przy niewielkim letnim
wiaterku. Dźwięki te uniosły go w głąb pamięci i pozwoliły oderwać się od
krępującego napięcia. Skokiem przez ciemny i tajemniczy, pogrążony
w zapomnieniu okres swojego życia przeniósł się do dziadków na wieś, nad brzeg
rzeki, która od dawna nie gościła już w jego pamięci. Obrazy te pojawiły się po
raz pierwszy, odkąd obudził się na szpitalnym łóżku po wypadku.
Przypomniał sobie inny koc czy może stary dywanik, na którym babcia
rozłożyła jedzenie. Nie pamiętał już, jakie wiktuały przyniosła. Za kocem
rozciągała się łąka, tak jak i tutaj ćwierkały ptaki, przed nim płynęła rzeka. A w
niej, po kolana w wodzie, babcia pochylona nad ławeczką, na której prała
dywaniki, dywany, derki dla koni hodowanych przez dziadka i kto wie, co
jeszcze. W ręku trzymała gruby kawałek mydła. Jego pamięć wykonała kolejny
skok, tym razem jednak bardziej w przestrzeni niż w czasie. Znalazł się
z powrotem na podwórku ich domu, gdzie w kotle gotowały się resztki tkanek
zwierząt i inne składniki, których nie pamiętał. Najpierw tworzyła się żółto-
czerwonawa breja o silnym zapachu, która stygnąc, twardniała i stawała się
mydłem. Babcia kroiła je potem na duże kawałki, używane nawet do mycia
głowy.
Następna scena, znów nad brzegiem rzeki. Szczęśliwa i uśmiechnięta babcia
podchodzi do niego w fartuchu mokrym prawie do pasa, trzymając w rękach
rybę. „To twoja ryba, dla ciebie ją złapałam, pobaw się nią”. Słowa te pojawiły się
znikąd. Nigdy przedtem nie przywołał tak wyraźnie jej głosu, nigdy nie był mu
tak bliski. Całe popołudnie spędzone przy oczku wodnym ogrodzonym
nadbrzeżnymi kamieniami, z rzucającą się w nim rybą. Jego dziecięcy śmiech.
Miał zamiar ją wypuścić, dobrze to sobie przypominał. Chciał uwolnić ją przed
powrotem do domu, gdy babcia będzie zajęta ładowaniem na taczkę wszystkich
dywaników, dywanów i derek. Planował zrobić wyłom w kamiennej tamie
i wypuścić rybę do rzeki. Zanim jednak udało się pozbierać do taczki wszystkie
tkaniny schnące na kamieniach, ryba zrobiła coś, co jemu, dziecku, nawet przez
chwilę nie przeszło przez myśl. Przez dłuższy czas szaleńczo pływała między
brzegami oczka wodnego, teraz jednak, zaskakując go całkowicie, odwróciła się
brzuchem do góry. Próbował ją odwrócić, trącając patykiem, potem ręką, ale ona,
mimo próśb i płaczu, uparła się i już nie poruszyła. Babcia wrzuciła ją do rzeki,
obiecując, że tam ryba dojdzie do siebie, ta jednak uparcie płynęła brzuchem do
nieba, całkowicie obojętna na prośby i na to, że przez kilkadziesiąt metrów biegł
wzdłuż brzegu, póki nie zatrzymał go krzyk babci.
To wspomnienie, zagubione w ciemnościach skrywających dwadzieścia lat
jego życia, powróciło teraz nad brzegiem jeziora Ciric, wywołując bezwiedny,
smutny uśmiech. Elizę zaintrygował jego nieobecny wyraz twarzy.
– O czym myślisz? – usłyszał jej pytanie. Słowa te zmusiły go do powrotu
w teraźniejszość, w której, jak natychmiast zauważył, Eliza nie wydawała się już
tak samo zagniewana i zdenerwowana jak przed paroma chwilami.
– O niczym ważnym – odpowiedział, a skoro nalegała, opowiedział jej
historię o rybie, po której zapewne nie została nawet ość, o stworzeniu
zachowanym jednak w wystawionej na próbę pamięci Brunula, jakby stanowiło
to cały sens rybiej egzystencji.
– Takie rzeczy się zdarzają – wymamrotała Eliza, znów zachmurzona, jakby
historia Brunula zawierała jakiś smutny morał.
Spojrzała mu w oczy, a on poczuł, że musi się odwrócić.
– Nie jestem na ciebie obrażona – zaczęła się tłumaczyć. – Nie rozumiem
tylko, skąd u ciebie ta euforia nie wiadomo z jakiego powodu. Czy podoba ci się
to, przez co przechodzisz? Wydaje mi się, że odkąd zmieniłeś pracę,
posmutniałeś, i nie jest mi przyjemnie oglądać cię w takim stanie. Do tej pory
przynajmniej miałam wrażenie, że zdajesz sobie sprawę, co się z tobą dzieje, że
nie chcesz akceptować wszystkiego i mówić, że tak właśnie musi wyglądać twoje
życie. Pomyśl, co robiła ta twoja ryba. Szarpała się, chciała uciec, prawda? I ty też.
Od dwóch tygodni coś cię gnębi, szarpiesz się i nie chcesz, aby inni decydowali
o twoim życiu.
– Ryba zdechła – powiedział Brunul, choć nie do końca docierał do niego
związek przygody z dzieciństwa z teraźniejszością.
– Daj spokój z rybą. Tu chodzi o ciebie. Myślałam, że będziesz o siebie
walczył. A ty przychodzisz tutaj, jakiś inżynier mówi ci o… Niech szlag trafi te
ich osiągnięcia. Patrzę na ciebie i widzę twoje wielkie oczy, widzę, że jesteś
szczęśliwy, gotów wszystko zaakceptować, nowe miejsce pracy, nowy zawód. Nie
mów mi, że nie myślałeś dziś o swoim placu budowy. Już ja cię znam,
przekonywałeś siebie, że wszystko będzie dobrze, że możesz zapomnieć o lalkach
i o przedstawieniach, o których opowiadałeś mi kiedyś tak, jakby jedynym twoim
marzeniem była gra w teatrze.
– Dlatego się na mnie pogniewałaś? – zdziwił się Brunul.
– Tak, dlatego. Ale nie na ciebie…
Przestała mówić. Machnęła ręką, spuściła wzrok.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć.
– Ale to ty chciałaś, żebyśmy obejrzeli plac budowy. Nie mam pojęcia, jakim
cudem przekonałaś inżyniera, żeby nas tam wpuścił…
– Tak, właśnie, ja chciałam! – zgodziła się Eliza, energicznie gestykulując,
a Brunul znów odniósł wrażenie, że poza słowami, które padły, istniały jeszcze
inne, niewypowiedziane.
Z doświadczenia wiedział, że nie pozna ich przez zadawanie pytań. Już
wcześniej próbował znaleźć wyjaśnienia samodzielnie, ale zorientował się jednak,
że to go przerasta. Eliza miała rację, istniały sprawy trudne do ubrania w słowa.
Na przykład dług, który odczuwał wobec towarzysza Bojina i wobec partii, nawet
jeśli ta partia nie miała dla niego konkretnej formy. Tyle razy jednak odczuł jej
pomoc. Kawalerka, miejsce pracy w teatrze, a nawet jeszcze wcześniej, wyjście
z więzienia, gdzie trafił za czyn, którego nie pamiętał. Z pewnością chodziło o coś
poważnego, a co najmniej wstydliwego, skoro towarzysz Bojin wyjawił mu, że
powód aresztowania był polityczny. Nie tyle chodziło zatem o dług, co
o pragnienie zadośćuczynienia. Czuł się w obowiązku odkupić swoje błędy, bez
względu na to, o co tak naprawdę chodziło. Musiał je odkupić za wszelką cenę,
aby móc oddychać swobodnie, bez ciężaru winy, w nowym społeczeństwie,
w którym tak życzliwie ofiarowano mu miejsce. Dlatego gotów był na każde
wyzwanie i poświęcenie. Tak jak doktor Ustinienko zrezygnował z miłości, tak
Brunul gotów był podjąć się każdego zadania. Chciał jedynie pozbyć się
rozsadzającego go natłoku emocji, guli w gardle, która narastała przez wiele
wieczorów i nieprzespanych nocy. Z obawą i jednocześnie oskarżycielsko
spoglądał na mroczną tajemnicę swojego życia. Niczego nie pamiętał, ale
przyznawał, że z pewnością postąpił kiedyś niegodnie wobec wszystkich ludzi
okazujących mu teraz tyle dobroci.
Nie mógł jednak powiedzieć tego Elizie. Zrozumiałaby go, bo na pewno
żywiła te same uczucia wobec partii, co skądinąd wielokrotnie udowodniła. Ale
były to uczucia niedające wyrazić się słowami. Cały szereg niemożliwych do
wyrażenia uczuć.
Eliza nie oczekiwała wyjaśnień. Zaczęła mówić sama, jak gdyby pierwsze
słowa zdjęły z jej duszy przygniatający ją od dłuższego czasu ciężar. Po
uwolnieniu się od niego mogła już swobodnie wyrzucić z siebie inne
zmartwienia.
– Opowiedziałeś mi historię z dzieciństwa. A jest jedna rzecz, której nie
rozumiem. Któryś raz z rzędu wspominasz dziadków i tę wieś, gdzie spędziłeś
pierwsze lata życia. Zachowujesz się jednak tak, jakby choroba starła to wszystko
nie tylko z twojej pamięci, ale też z powierzchni ziemi. Ta wieś musi gdzieś
istnieć, prawda? Nie chciałbyś jej odwiedzić? Zadowalasz się tym, co jest, i nie
drążysz już przeszłości?
– Moi dziadkowie nie żyją, przecież wiesz.
– Mówiłeś mi też o matce i ojcu, o Bukareszcie.
– Rodzice też nie żyją.
– Skąd możesz być tego pewien?
– Jak to skąd? Dobrze wiesz, że towarzysz Bojin…
Eliza podniosła ręce w nerwowym geście i prychnęła.
– Towarzysz Bojin, jasne! – krzyknęła.
– Przecież by mnie nie okłamał – powiedział Brunul, który ani przez chwilę
nie wątpił w dobre intencje swojego przyjaciela. Swoim dziecinnym
zapewnieniem chciał po prostu przekonać do tego kobietę.
– Skąd niby ten cały towarzysz Bojin wie, że twoi rodzice zmarli w czasie
wojny we Włoszech, a jednocześnie nie potrafi ci niczego powiedzieć o tym, co
wydarzyło się po twoim powrocie do kraju? – wybuchnęła Eliza, kiwając głową,
jakby zdała sobie sprawę, jak jałowe są postawione przed chwilą pytania.
Brunul zachmurzył się przez moment, próbując uporządkować informacje
uzyskane od towarzysza Bojina. Nigdy o tym nie myślał, po prostu od powrotu
do więzienia po wypadku akceptował wszystko, co przekazywał mu wysłannik
partii, tym bardziej że ostatnie zachowane wspomnienia wiązały się z wyjazdem
do Włoch. Czy jego rodzice zginęli podczas wojny? Oczywiście, że tak,
w przeciwnym razie na pewno by go szukali, byliby tu, w Rumunii, może nawet
przyjechaliby odwiedzić go w szpitalu. Pogodził się z ich śmiercią i pogrążając się
w bólu wywołanym młodzieńczymi wspomnieniami, ani razu nie zadał sobie
pytania, które teraz Eliza wykrzyczała z taką złością. Właściwie skąd towarzysz
Bojin wiedział o śmierci jego rodziców, skoro poza odnalezieniem losu
subskrypcyjnego nie potrafił pomóc mu w wyjaśnieniu przeszłości? Przecież dane
z więziennego archiwum gdzieś się zagubiły. W końcu różne rzeczy się gubią.
Kiedyś jednak towarzysz napomknął mu o innych archiwach, tych związanych ze
swoją pracą. Jak przypuszczał Brunul, chodziło o archiwa partii. Czy właśnie tam
odnaleziono informacje o rodzicach? Dlaczego nigdy nie przyszło mu do głowy,
żeby go o to spytać? Postanowił zrobić to podczas następnego spotkania.
Uśmierzył w ten sposób lekki niepokój wywołany pytaniem Elizy. Na następnym
spotkaniu zagadnie towarzysza Bojina i otrzyma odpowiedź.
Eliza podniosła się. Spojrzała w niebo. Widniało na nim kilka niezbyt
groźnych chmur, skorzystała jednak z okazji i pokazała je ręką.
– Lepiej będzie, jak zaczniemy się zbierać do powrotu.
Brunul wstał z koca i zaczął pomagać przy sprzątaniu. Nawet nie tknął tak
zachwalanego przez Elizę sera. Nie było mu jednak żal, ten przysmak niezbyt go
pociągał, zwłaszcza odkąd poczuł jego zapach.
– Będziemy musieli wrócić pieszo – dodała Eliza.
Mieli przed sobą jeszcze sporo czasu, przecież dopiero co minęło południe,
jednak Brunul czuł, że kontynuowanie tego spotkania nie miało już sensu.

Powrót zajął im kilka godzin i kiedy wreszcie dotarli pod blok Elizy, popołudnie
zbliżało się ku końcowi. Chmury, które wcześniej nieśmiało pojawiły się nad
jeziorem Ciric, zasnuły niebo ołowianą, zwiastującą deszcz zasłoną. Podróż
powrotna wypełniona była skrępowaniem i milczeniem. Próbowali rozmawiać na
różne tematy, aby zapomnieć o nieudanej wyprawie, jednak wszystkie starania
kończyły się niepowodzeniem.
Eliza przytuliła się do Brunula przed wejściem do bloku, prosząc go w ten
sposób, aby nie odprowadzał jej do mieszkania. Uwolniła się z uścisku, ale
zamiast skierować się do drzwi, zamyśliwszy się, ręką dotknęła policzka.
Przygwożdżony nieruchomym spojrzeniem dziewczyny Brunul zamarł
w oczekiwaniu.
– Chcę cię o coś prosić – powiedziała wreszcie. – Pomyśl jeszcze o swoich
rodzicach. Zastanów się, czy jest możliwe, że przynajmniej jedno z nich żyje
jeszcze tam, we Włoszech. Może faktycznie zmarli podczas wojny, kto wie? Może
jest tak, jak oni ci powiedzieli – zawahała się przez chwilę Eliza. – Ale jednak
proszę cię, żebyś zadał sobie jedno pytanie: a jeżeli ci, co tak mówią, nie są dobrze
poinformowani? Nie mówię, że cię okłamują, ale może są po prostu źle
poinformowani? To przecież drobiazg, nie każę ci robić nie wiadomo czego…
Brunul kiwnął głową z aprobatą. Dotąd nie myślał, że musi zmierzyć się z tą
zagadką, skoro towarzysz Bojin udzielił mu już odpowiedzi. Stojąc teraz
nieruchomo i w skrępowaniu przed blokiem Elizy, pragnął tylko powrotu do
domu, by w spokoju i samotności przemyśleć te wszystkie dzisiejsze zaskakujące
reakcje Elizy, kobiety darzonej przez niego uczuciem, które trudno było wyrazić
słowami.
– I jeszcze jedna rzecz – dodała Eliza. – My dwoje mamy… – Zmieszała się. –
Między nami, że tak powiem, dużo się dzieje, prawda?
Odpowiedź Brunula, udzielona tym samym prostym ruchem głowy, chyba
nie w pełni ją zadowoliła, ale przynajmniej pomogła kontynuować wypowiedź.
– No i właśnie dlatego cię proszę, aby nasza dzisiejsza rozmowa pozostała
między nami. To znaczy, żebyś nie mówił o niej nikomu, żadnemu przyjacielowi.
To są tylko nasze sprawy…
– Jasne – zgodził się szybko Brunul.
Przez kilka chwil wydawało się, że Eliza chce jeszcze coś dodać. Jednak po
grymasie rezygnacji i kiwnięciu głową zbliżyła usta do jego ust w krótkim
pocałunku, pożegnała go miękkim ruchem dłoni, odwróciła się i weszła do bloku.
Brunul, gdy wróciły mu zmysły, ruszył w dół ulicy, niezdolny jeszcze do tego,
by myśleć o tym, o czym mówiła dzisiaj Eliza. Cieszył się jedynie, że uwolnił się
w końcu od skrępowania i nieporozumień. Dopiero teraz poczuł nagromadzone
zmęczenie. Po kilku minutach chmury zrealizowały swoją groźbę, nie
pozostawiając na nim suchej nitki. Nie przyspieszył jednak kroku. Przeciwnie,
cieszył się tym deszczem i w drodze do mieszkania zdał się na jego łaskę.
10

Klęska prywatnego buntu uświadomiła Brunonowi Matei, że nie może


kontrolować równowagi wyznaczanej przez swój środek ciężkości. Historia
łaskawie na jakiś czas dała mu spokój, obchodząc się z nim jak z tysiącami innych
twarzy – schowała go za zasłoną anonimowości i uczyniła niewidocznym. Bruno
stracił możliwość samodzielnego działania, upodobnił się do robota w ludzkim
ciele, jednego z tysięcy mechanicznych trybików maszynerii kontrolowanej przez
tych, których ta sama historia obdarzyła wiedzą, a zwłaszcza siłą niezbędną do
sprawowania władzy.
Po upływie dwóch kolejnych lat spędzonych na Półwyspie Bruno nie miał już
skąd czerpać nowych wspomnień. Zabrakło też nowych opowieści, twarzy czy
przyjaźni. Dawne związki, nadwątlone wydarzeniami z lata pięćdziesiątego
pierwszego roku, nie smakowały już tak jak na początku, nawet jeśli wówczas ich
smak zaprawiony był kurzem. Akt przyjacielskiego wybaczenia nie przywrócił
Portosowi, kiedyś tak pełnemu życia, temperamentu. Dwa tygodnie spędzone
w barakach „trzyna-czterna” położyły kres jego niespożytemu apetytowi, chęci
dzielenia się opowieściami o Grossen Handball czy nawet wspomnieniom.
Któregoś jesiennego dnia los wyprowadził tego dawnego piłkarza ręcznego za
bramę Kolonii, przenosząc do innego więzienia. Być może odzyskał tam apetyt,
wspomnienia i nadzieję, lecz nikomu z Półwyspu nigdy nie udało się dowiedzieć,
czy rzeczywiście tak się stało.
Bruno nie próbował również odnowić bliższych kontaktów ze swoim drugim
kompanem, chudzielcem z Maramureszu. Chociaż akordeon w barakach
studentów ucichł, wszyscy zdawali sobie sprawę, że w dalszym ciągu trwały tam
akty demaskacji, kontynuowane mniej lub bardziej skrycie. Śmierć doktora
Simionescu i jej następstwa nie przerwały ich ostatecznie. Chłopak wiedział
o tym równie dobrze jak inni. Przerażenie, spotęgowane świadomością tego, że
i Bruno był więziony w „trzyna-czterna”, sprawiło, że zamilkł, tak jakby
próbował wymazać z pamięci opowieści o więzieniu w Piteşti, dokąd trafił,
omyłkowo wzięty za studenta. Zakończyły się opowieści o tym, jak przemierzał
góry w poszukiwaniu prawdziwków i opieńków. Starał się zapomnieć i milczeć,
ponieważ tej jesieni pięćdziesiątego pierwszego roku, po trzyletnim odbyciu kary,
miał wyjść na wolność. Los i tak wkrótce z niego zadrwił, o kilka miesięcy
opóźniając uwolnienie, więc tym bardziej trzymał się na dystans od zagrożeń.
Bruno zdał sobie ostatecznie sprawę z tego, że nie potrzebuje przyjaźni.
Zadowolił się skryciem w tłumie, na poboczu drogi, przy której na jakiś czas
porzuciła go wielka historia. Odliczał dni do końca kary i wykreślał jedne po
drugich z kalendarza sporządzonego w głowie, nie przerażając się wielkością
liczb. W milczeniu cieszył się z upływu każdej kolejnej setki dni – do końca
wyroku pozostało dwa tysiące osiemset, dwa tysiące siedemset, dwa tysiące
sześćset…
W niedługim czasie po tym, jak uświadomił sobie, że niebawem pozostanie
mu mniej niż dwa tysiące dni kary, historia ponownie wyciągnęła go
z anonimowego tłumu i wepchnęła z powrotem w rzędy tych, których wlokła po
swoich drogach i według własnego kalendarza.

Tego wiosennego ranka więźniowie idący do pracy usłyszeli dobiegające zza


wzgórz bicie dzwonów. Nie były to, jak zwykle, odosobnione dźwięki niesione
przez karayel zawsze z tego samego kierunku, uderzenia sprawiające, że podczas
marszu albo już na górze, na płaskowyżu, mrużyli oczy, patrzyli w jeden punkt
i w drgającym od upału powietrzu próbowali dostrzec wieżę cerkwi. Tamtego
ranka otoczył ich dochodzący zza horyzontu daleki odgłos bicia wielu dzwonów.
Horyzont nagle przybliżył się, a oni, zdezorientowani, odwracali głowy, aby
namierzyć źródło tego przeciągłego, natarczywego dźwięku, płynącego zewsząd,
zdającego się poruszać nawet nisko zbierające się ciężkie chmury,
przepuszczające zaledwie lekko zabarwione słońcem cienie.
Można było pomyśleć, że to siedmiu aniołów zdecydowało się w końcu zadąć
w trąby. Jednak nawet dźwięki anielskie rozchodzące się z kościelnych dzwonnic
nie mogłyby zatrzymać kolumny więźniów. Strażnicy nie pozwalali zapomnieć
skazańcom, że ich celem jest odkupienie win. Marsz kontynuowano więc w takt
tej samej co zwykle muzyki, dobrze znanej nie tylko więźniom, ale
i przenikającemu ich powietrzu – uderzającemu w struny głosowe,
wypełniającemu płuca, wypływającemu z nich zawsze w ten sam sposób
i pozostawiającemu za nimi zawsze tę samą melodię podszytą krzykiem. Teraz
dźwięki więziennego hymnu miały zagłuszyć uderzenia dzwonów.
Jeszcze przed obiadem, podczas pracy, echo niewidocznych dzwonów
przerodziło się w szmer wyjaśniający poranną kanonadę dźwięków. Od jednego
ukradkowego spojrzenia do drugiego, od jednych spękanych ust do kolejnych,
gdy kilofy unosiły się do uderzenia i przez chwilę można było usłyszeć więcej,
wśród więźniów rozeszły się słowa, które, wniknąwszy przez uszy, zwiotczyły
mięśnie ramion, stopniowo spowalniając miarowy ruch narzędzi.
– Stalin umarł!
Nikt nie wiedział, skąd przyszła ta wieść i w jaki sposób dotarła do
uwięzionych. Pierwszym znakiem potwierdzającym było poruszenie wśród
strażników wywołane przez żołnierza, który przybiegł z Kolonii. Zaraz potem
nadzorcy wstrzymali pracę i po naradzie z dala od uszu więźniów zdecydowali
o powrocie do baraków. Tak niecodzienne postępowanie przemówiło samo za
siebie. Nic podobnego nie wydarzyło się nigdy wcześniej w poprzednich dniach,
miesiącach czy nawet latach.
Nikt z więźniami nie rozmawiał i niczego im nie wyjaśniał. Ustawiono ich
w kolumny i dano sygnał do wymarszu. W drodze powrotnej strażnicy nawet nie
wydali rozkazu do śpiewu, który miał przypominać skazańcom o zaciągniętym
wobec Republiki Rumuńskiej długu. Zajęci byli zdarzeniem niby odległym, ale
w tamtych chwilach bardzo im bliskim. Płynąca ze stolicy bratnich republik
radzieckich wiadomość o śmierci wielkiego towarzysza, z którym każdy z nich
związał swą teraźniejszość i przyszłość, pozostawiła wszystkich jego wiernych
synów w osamotnieniu, gwałtownie odbierając im całą dotychczasową pewność
siebie.
Atmosfera w Kolonii zmieniła się całkowicie. Brygady po powrocie z pracy
pozostawiono samopas. Żadnego ustawiania się w czworobok, żadnych
wrzeszczących nadzorców. Dotychczasowy porządek – narzucana rozkazami
monotonia, sztywny wojskowy dryl – wszystko to w ciągu zaledwie paru godzin
poszło w niebyt. Więźniów pozostawiono samych sobie, nie bardzo wiedząc, co
z nimi robić. Sami skazańcy również nie umieli odnaleźć się w tak niecodziennej
sytuacji. Jedni usiedli na ziemi, wlepiając wyprane z ekspresji spojrzenia w grudy
gliny. Inni, ci, którzy szybciej przypomnieli sobie o dawnej wolności, zebrali się
w małe grupy, zerkając od czasu do czasu ze strachem na strażników
i gestykulując, dyskutowali szeptem, tak jak już dawno nie mieli możliwości.
Kolejni spacerowali, sprawiając wrażenie, że chcą jedynie rozprostować kości,
chociaż wcześniej było to surowo zabronione. Jedna jedyna wiadomość, która
przetoczyła się przez Kolonię jak walec, zachwiała narzucony jej porządek.
Przez ostatnie dwa lata Bruno ukrył się w obowiązkowym schemacie obozu,
zaakceptował go i całkowicie się od niego uzależnił. Teraz, naśladując
spacerujących więźniów, ruszył w kierunku ogrodzenia z drutu kolczastego
w kontrolowanym, mechanicznym przebudzeniu, mając nadzieję, że zagubi się
ono w tłumie. Doszedł do płotu i zacisnął na pordzewiałym drucie najpierw
poszczególne palce, a potem całą pięść, jakby ciesząc się z tego, że odczuwane
ukłucie przenosi się z ręki na całe ciało. Potrzebował tego bólu, choć nie był
pewien dlaczego. Odkąd znalazł się w Kolonii, na druty kolczaste spoglądał jak
na zew wolności. Jeden lub dwa kroki przed nimi kończyła się przestrzeń
dostępna zamkniętym tu ludziom. Na co dzień do drutów nie można się było
nawet zbliżać, a co dopiero dotknąć. Więzienia nie otaczało wysokie na trzy czy
cztery metry ogrodzenie z podwójnego płotu z drutem kolczastym. Zamiast
zasieków istniał inny, niewidoczny, a jednocześnie bardzo realny mur
zbudowany z wrzasków strażników i ostrzegawczych krzyków żołnierzy
stojących wysoko w budkach strażniczych, z gotowymi do strzału karabinami
maszynowymi. Ten ruchomy, niewidoczny mur rozciągał się dalej na płaskowyż,
gdzie nie widniały już druty kolczaste. Przez te wszystkie lata, które upłynęły do
chwili, gdy zdanie „Stalin umarł” zakłóciło dotychczasowe życie Kolonii, Bruno
stale spoglądał na płot jak na pierwszy krok ku wolności. W panującym naokoło
zamęcie mógł teraz własnymi rękami dotknąć jego niewielkiego, zardzewiałego
fragmentu. Kolce wbiły się w skórę dłoni, sprawiając ból. Czuł jednak, że pragnie
tego bólu z całych sił.
Dopiero krzyk żołnierza z wieży strażniczej sprawił, że rozprostował pięść
i nie czekając na kolejne ostrzeżenie, wycofał się poza niewidoczne ogrodzenie.
Na twarzy Brunona zagościł uśmiech. Dzięki śmierci, która zebrała żniwo tysiące
kilometrów dalej, przeżył moment, jakiego tu, w Kolonii, nie było mu dane
zaznać wcześniej.
Wraz z ostrzeżeniem wartownika rozgardiasz na placu zaczął maleć. Tłum
gromadził się, wracając do dawnego szyku. Strażnicy ocknęli się z otumanienia.
Broń poszła w ruch, a zwielokrotniony przez kolejne gardła krzyk żołnierza
przerodził się we wrzask. Spoglądając ponad tłum, Bruno zrozumiał, dlaczego
więźniowie zbici dotąd w małe grupki podnosili się karnie z miejsc, rezygnując
z chwili wytchnienia, i pod groźbą karabinów formowali czworobok. Od strony
centralnego baraku w towarzystwie adiutantów zbliżał się komendant jednostki,
Iosif Lazăr. Ten, który wychodził jedynie wtedy, gdy miał do powiedzenia rzeczy
ważne. Ten, którego samo pojawienie się powodowało, że milkły nawet
najcichsze szepty. Tylko on potrafił przerwać zamroczenie, w jakim pogrążyli się
zarówno więźniowie, jak i strażnicy.
Bruno nie znał go dobrze. Zagubiony w tłumie więźniów, nie miał do
czynienia z człowiekiem, który, przybywszy tutaj niespełna dwa lata temu, objął
stanowisko szefa służby produkcyjnej, a następnie komendanta Półwyspu. Bruno
słyszał o nim kilka opowieści, tak nierzeczywistych, że aż ciężko mu było wyrobić
sobie opinię. Niektórzy opowiadali o brutalności komendanta, trudnej do
wyobrażenia dla tych, którzy znali go tylko z wystąpień na apelach. Krążyły
plotki, że własnymi rękami zmasakrował jakiegoś więźnia, że bił kamieniem po
ustach, nosie, oczach, aż przebił skórę i zmiażdżył kości nieszczęśnika do tego
stopnia, że twarz torturowanego zamieniła się w czerwoną, odrażającą maskę.
Tłukł człowieka przygwożdżonego przez strażników do ziemi z metodycznym
spokojem, z pewnym rodzajem okrutnej cierpliwości, jakby rozgniatał czosnek
w moździerzu, powoli, z uwagą, aby nie pominąć żadnej części. Grozę tego
rodzaju opowieści potęgowała wiedza, że komendant w czasie wojny był
więźniem niemieckiego obozu śmierci Auschwitz-Birkenau, o czym kilka razy
wspomniał na apelach. Dla Brunona było to niepojęte, jak można było przejść
przez piekło, a potem samemu stać się jednym z tych, którzy nadzorują piekielne
kotły? Trudno mu było uwierzyć w plotki i łudził się, że to raczej nie jest prawda,
a wręcz jest na odwrót – komendant nie wie, co tak naprawdę dzieje się
w Kolonii, ponieważ niemal ciągle przesiaduje w swoim baraku. I w razie czego
można do niego pójść, wyżalić się i uzyskać zrozumienie.
Bruno podążył na środek obozu za pozostałymi więźniami, tworzącymi coraz
bardziej uporządkowaną grupę. Czekał na wyjaśnienia komendanta. Spodziewał
się nawet czegoś nadzwyczajnego, bo tląca się w nim nadzieja, której starał się do
siebie nie dopuszczać, spowodowała, że przyspieszył kroku i przepychał się do
miejsca, skąd mógł lepiej usłyszeć wiadomości przeznaczone dla więźniów.
Śmierć Stalina na pewno odbiła się głośnym echem poza obozem, musiała
zapoczątkować jakieś zmiany. Ożywiony nadzieją, oczyma wyobraźni Bruno
dostrzegł już zmianę w krokach komendanta i jego adiutantów i pragnął jeszcze
jej potwierdzenia w słowach, które za chwilę miały paść.
Ten, który skupił na sobie wszystkie spojrzenia, podniesieniem ręki uspokoił
tłum i strażników, po czym więźniowie usłyszeli długo wyczekiwane, dobitnie
wypowiedziane słowa. Usłyszeli i zrozumieli tak, jak trzeba było je zrozumieć.
Bruno uświadomił sobie także, że wiadomość, jaka dotarła z Moskwy do
nieznanego nikomu zakątka Rumunii, ani na jotę nie poruszyła niewidocznych
murów więziennych, najmocniejszych murów świata.
– Bandyci – zaczął przemówienie Iosif Lazăr i odchrząknął, aby być lepiej
słyszanym. – Szkodniki – dodał, spoglądając z grymasem obrzydzenia na twarze
zebranych wokół niego ludzi. – Co wy sobie myśleliście, insekty jedne, co? Co
sobie mówiliście, co? Tak sobie mówiliście: chodźcie, przeciwstawimy się władzy
ludowej, sile ludu. Przeciwstawiliście się, co? Przeciwstawiliście się! I na co wam
to przyszło, pieprzone szkodniki? Na co wam przyszło, co? A na to – i pokazał
rękami dookoła, w kierunku płotów z drutu kolczastego i baraków. – Wiecie,
dlaczego, insekty jedne, co? Bo lud czuwa, dlatego. Czuwa! Ale czasem lud jest
zajęty, musi pracować, insekty jedne! I co wtedy robi lud? Lud wysyła wtedy
swoich najlepszych przedstawicieli, żeby czuwali zamiast niego! To właśnie robi
lud! Zrozumiano, co robi lud? Mnie wysyła, żebym tutaj czuwał, dlatego że to jest
mądry lud! A nad czym ja czuwam, insekty jedne? Czuwam, żebyście wy zmyli
swoje grzechy wobec ludu, który zdradziliście. Nad tym ja czuwam! I wcale nie
potrzeba mi broni, którą tu widzicie naokoło. Nie potrzeba mi tej broni! – Tu
komendant zatrzymał się, wskazał na żołnierzy i strażników, a następnie, z kpiącą
miną, znów skierował wzrok na więźniów, zacisnął pięść i podniósł ją w ich
kierunku. – Ja jej nie potrzebuję. Tu, w tej pięści, mam całą siłę ludu. I w takim
razie czego musicie się bać? Siły ludu w mojej pięści, insekty jedne! Tego macie
się bać, a nie broni!
Zaczekał kilka chwil na reakcję ludzi. Jednak pochylone i gwałtownie
przyciągnięte siłą grawitacji głowy nie pozwoliły mu jej zobaczyć, tak jak
wyschnięte usta więźniów nie pozwoliły mu jej usłyszeć. Prostując pięść
i opuszczając rękę wzdłuż ciała, komendant mówił dalej.
– Czego ja się dowiaduję? Ano tego, że między wami krąży pogłoska. No
i czego chcecie teraz, co? Chcecie ode mnie usłyszeć, czy to prawda? Tego
chcecie! Jakby to wam do czegoś było potrzebne, insekty jedne! Mam w dupie to,
czego wy chcecie, jasne? Jak nie wiecie, to teraz wam powiem, żebyście wiedzieli.
Mam to w dupie! Zależy mi tylko na woli ludu, insekty jedne! A lud zadecydował
w tych dniach, że zasłużyliście na jego litość. Od tej pory, jak mi przekazał lud,
bicie szkodników jest zabronione. Bo takie jest prawo ludu, no! Nasz lud jest
litościwy, dlatego przekazał mi, żeby żaden strażnik już nie bił szkodników.
Mówię wam to, żebyście się cieszyli. No, jazda, cieszyć się, chcę was usłyszeć!
Po tych słowach dał się słyszeć chór pomruków i kilka oklasków,
dobiegających bardziej od strony strażników niż więźniów. Ich słabe natężenie
świadczyło o tym, że nie takich wiadomości oczekiwali więźniowie, że
przynajmniej niektórzy z nich spodziewali się innych wieści. Grymas
niezadowolenia na twarzy komendanta powstrzymał dalszą reakcję.
– Co, mam rozumieć, że wam się nie podoba, co? Bo nie powinno się wam
podobać! Macie wiedzieć, że przez pracę spłacacie dług wobec ludu, a dostając
baty, spłacacie zbrodnie, jakie wobec niego popełniliście. Tak, lud jest litościwy,
insekty jedne, a ja słucham jego głosu. I dlatego mówię tak, jak mówi lud. Od tej
pory koniec, żadnemu strażnikowi nie wolno was bić! Ale uwaga na to, co
powiem – ja nie jestem strażnikiem, jasne? Insekty jedne, czy to jest jasne? Czyli
od tej pory w tej jednostce biję tylko ja!
Skrzywił się groźnie, podniósł pięść i powiódł nią od lewej do prawej, aby
upewnić się, że wszyscy więźniowie zrozumieli, co miał im do przekazania. Po
chwili odwrócił się w milczeniu od zdruzgotanych tą przemową ludzi i w
towarzystwie adiutantów oddalił się w stronę swojej kwatery. Tłum słuchających
rozpierzchł się natychmiast i wśród wrzasków brygadzistów rozszedł się do
baraków.
Po dotarciu na legowisko Bruno, wciąż przytłoczony słowami komendanta,
nie słuchał już szeptów tych, którzy, przekonani o śmierci Stalina, znów krzesali
w sobie nadzieję, mówiąc jedni drugim, że tam, na zewnątrz, Amerykanie już
pewnie przeszli granice i w krótkim czasie wejdą do Kolonii. Nie zwracał uwagi
na zapewnienia, że wraz ze śmiercią przywódcy Sowiety upadną. Nie pozwolił,
aby nadzieja, która w ostatnich latach zawiodła go tyle razy, podsunęła mu myśl
o jakiejkolwiek zmianie. Skulił się w łóżku i próbował wymazać ten dzień
z pamięci. Chciał zatrzymać jedynie wspomnienie chwili, gdy zardzewiałe kolce
wbijały mu się w ręce i sprawiały ból, który przez chwilę dał się odczuć jak
powiew wolności.
Wolność nie miała jednak przyjść od razu. Poprzedniego wieczoru, po ponad
osiemdziesięciu godzinach miotania się między życiem a śmiercią, Józef
Wissarionowicz Stalin faktycznie wydał swoje ostatnie tchnienie piątego marca
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, a historia poniosła tę wieść do
Bukaresztu jeszcze w okolicach północy. Po czym ruszyła wertepami, które od
pewnego czasu omijała, tropem Brunona Matei, by znów złapać go za rękaw
więziennego pasiaka i powlec za sobą. Niestety, nie w stronę zmiany, której
oczekiwał, podsycanej przez tak złudną w ostatnim czasie nadzieję. Była to
zmiana na zasadach kapryśnej historii – gdy może zdarzyć się wszystko.

Trzęsąca się furgonetka, w której przewożono trzech więźniów, jechała już od


blisko dwóch godzin, co mogło oznaczać, że znajdowała się gdzieś w połowie
drogi. Skazani siedzieli z tyłu samochodu sami. W panującej ciemności byli tylko
głucho brzmiącymi głosami bez twarzy, gdy rozmową próbowali osłabić napięcie.
Jeden z nich mówił o drodze, której co prawda nie widzieli, ale on twierdził, że ją
zna.
– Przejeżdżamy obok Dunaju. Posłuchajcie fal.
Jednak poza hałasem silnika do uszu Brunona nie dobiegł żaden inny dźwięk.
– Ja mam Dunaj we krwi, dlatego go słyszę. Tu na pewno jest rzeka, jesteśmy
na dobrej drodze. Przestańcie się użalać. Poznałbym ten teren z zamkniętymi
oczami.
– Bo właściwie to mamy zamknięte oczy – odpowiedział drugi więzień,
siedzący na ławce obok.
– Poznam go nawet w ciemności. Ehej, ile razy pływałem w tym Dunaju.
Opowiedzieć wam, jak na Diabelskim Oku wywróciła mi się łódka? Wpadłem
w straszliwą ciemność, z której mało komu udawało się wydostać, nawet w dzień.
Ale mi się udało. Wierzcie mi, to jest Dunaj.
Bruno wierzył, nie miał powodu, żeby się nie zgadzać. Nie przyniosło mu to
jednak ulgi. Przecież koło Dunaju też mogli ich zastrzelić.
– Chciałbym zobaczyć, jak będziesz pływał z kulą w głowie – dał się słyszeć
głos drugiego, tego, który od początku jazdy straszył ich zasłyszanymi historiami
o tym, że podczas tak zwanych transferów zdarzały się „wypadki” – więźniów
wyciągano z furgonetek, strzelano im w potylicę, a później tłumaczono, że
próbowali uciec.
Wobec tych wiadomości słowa mieszkańca okolic naddunajskich nie
przynosiły ukojenia. Tak, oczywiście, byli gdzieś we wschodniej Rumunii, jechali
drogą w kierunku Gałacza, portu na Dunaju. No i co z tego, skoro strażnicy
w każdej chwili mogli ich zabić i zawsze się z tego zabójstwa wyłgać. Więźniowie
znali cel podróży, ale to nie oznaczało, że nie zostaną zabici.
Bruno pocieszał się w duchu, że może jednak nic złego się nie przydarzy.
Przez ostatnie dwa lata był przecież przykładem wzorowego więźnia: z pracy do
baraku, znów do pracy, znów do baraku. Nie miał przyjaciół, niczego nie
komentował, nie rozgniewał żadnego strażnika. Od dwóch lat ani razu go nie
pobito. Tylko czasami otrzymał kopniaka w tyłek, jeśli ruszał się zbyt wolno, albo
spadał nań grad przekleństw z różnych nieistotnych powodów. Nie wychodził
z niczym przed szereg, nie popełnił żadnych błędów, dlaczego zatem miałoby
komukolwiek zależeć na jego śmierci? Dlaczego transfer mógł się okazać jedynie
pretekstem?
Kiedy usłyszał w obozie, że zostanie przeniesiony do Gałacza, i gdy
zaprowadzili go do furgonetki, cieszył się. Od dnia śmierci Stalina zdał się na
łaskę oczekiwania i pogodził się ze swoją sytuacją. Postępował karnie i nie miał
już nadziei na nic. O transferze poinformowano go po niecałych dwóch
miesiącach od owych pamiętnych wydarzeń, w czasie których na Półwyspie
wszystko tkwiło w bezkształtnej, szpetnej wieczności. Myślał wtedy, że nic już się
nie wydarzy i nie zmieni. Przestał nawet odliczać dni. Wcześniej wyobrażał sobie
czasami tę chwilę, gdy po przekroczeniu tysiąca, pięciuset, stu dni z wypiekami
na twarzy doczeka, aż dojdzie do trzech, a potem do jednego. Potem jednak
przestał rozmyślać o zakończeniu kary. Bał się, że w ostatnich godzinach nic się
nie wydarzy i nikt nie przyjdzie, żeby powiedzieć mu, że jest wolny. Wtedy to
rachowanie pozostałego czasu straci swój nikły sens. Przeraził się, że nikt nigdy
nie będzie już z nim rozmawiał, nawet po to, aby ustalić nowy termin wyjścia na
wolność. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że zakończy życie gdzieś
między barakami albo w trakcie pracy na płaskowyżu. Że pewnego dnia, może za
rok, dziesięć lat lub więcej jakiś przypadkowy strażnik kopnie jego rozciągnięte
na ziemi ciało, próbując go poruszyć. Kiedy jednak zorientuje się, że Bruno nie
żyje, rozkaże kilku więźniom pociągnąć go w pyle lub śniegu i wiedząc, że nie ma
rodziny, że nikt nie przyjedzie, aby odebrać go martwego, każe rzucić trupa na
stos ciał gdzieś na tyłach baraków, jak to się już nieraz zdarzyło na Półwyspie.
W końcu Bruno zaczął się godzić nawet i z tą przerażającą go myślą.
Teraz jednak zawładnął nim nowy rodzaj strachu, z którym nie miał jeszcze
czasu się oswoić. Kula w potylicę. Próbował zachować spokój. Nie, zbyt mało
znaczył w Kolonii, żeby przytrafiło mu się coś podobnego. Nie mieli powodu, by
tak uczynić, żadnego powodu. Czy jednak na pewno go potrzebowali?
Kiedy samochód zatrzymał się, rozmowa urwała się jak nożem uciął.
Wiedzieli, że było za wcześnie, nie mogli jeszcze dojechać do celu. Tylne drzwi
otworzyły się i wszystkich trzech oślepiło światło. Wraz z jasnością uderzyła
w nich fala gorąca. Duchota, choć był to dopiero początek maja. Brunonowi
zaschło w gardle, choć bardziej może z przerażenia niż gorąca.
– Wychodzić na szczanie – rozkazał żołnierz.
„Wyciągną nas, żebyśmy się wyszczali”, tak wcześniej straszył ich więzień
pesymista, powtarzając zasłyszane historie. „I kiedy będziemy stać do nich
plecami, bach!”
– Dawać, długo jeszcze będziecie się tak guzdrać? – podniósł głos człowiek
z karabinem.
– Nie chce nam się – jęknął pesymista.
– Jak ja wam mówię, że wam się chce, to wam się chce.
Bruno wyskoczył z furgonetki ostatni. Cały się trząsł i nie mógł zapanować
nad przyspieszonym oddechem. Popatrzył prosząco na żołnierza.
– Co to za mina? Chce ci się jeszcze coś innego?
Nie odpowiedział, emocje wciskały mu na powrót do gardła wszelkie słowa,
pokręcił jedynie głową, że nie.
– Jazda w krzaki!
Bruno rozejrzał się wkoło. Nigdzie nie było widać Dunaju. Miejscowy, który
pływał nocą w Diablim Oku i, jak mówił, miał rzekę we krwi, pomylił się. Chyba
że przekroczyli już jej koryto, mogli przecież być w miejscu, gdzie woda kryła się
za wzgórzami. Ale i tak nie miało to już żadnego znaczenia.
Stanęli trzej, wystraszeni, obok siebie.
– Co jest, hę?
– Nie możemy – odpowiedział mieszkaniec naddunajskich stron.
A potem drugi dodał:
– Wcale nam nie wychodzi.
– Oho, no to ja tak zrobię, żeby wam wyszło.
Żołnierz podbiegł do kabiny furgonetki, wcisnął się w nią do połowy tułowia
i zaczął czegoś szukać.
– Teraz czeka, żebyśmy zaczęli uciekać – wyszeptał przez ściśnięte gardło
drugi z więźniów. – To pułapka, nie ruszajcie się.
Stali jak skamieniali, patrząc na żołnierza, któremu z kabiny wystawała
jedynie dolna część ciała. I karabin. A potem głos z wewnątrz:
– Czekaj no, nie ma jej tu. Jest w drugiej części. Ja wysiądę i załatwię sprawę.
– Co jest, nie macie ochoty na szczanie? – usłyszeli. – To zaraz tak zrobimy,
że przyjdzie wam ochota.
Butelkę zauważyli dopiero wtedy, gdy żołnierz roześmiał się i lekko nią
potrząsnął. Gdy zaczął ją odkorkowywać, wrócił pierwszy strażnik.
– Rozpinać rozporki. Wykonać!
Nie odwrócili się. Rozkaz wykonywali z niemożliwym do opanowania
drżeniem rąk. Bruno ledwie powstrzymywał łzy. Chciał się pomodlić, ale nie
przychodziły mu do głowy żadne słowa. Rozpiął rozporek, a potem usłyszał
śmiech żołnierzy. Zdziwiony, podniósł wzrok. Z pochylonej butelki zaczęła lecieć
woda. Pierwszy strażnik wydobył z siebie przeciągłe „siiiiiiiii”.
– No i co, teraz też nie możecie? – przestał się śmiać drugi. – Szybciej, bo
zużyję na was całą wodę, a mamy jeszcze ze dwie godziny drogi.
W tym momencie strach Brunona wypłynął ku ziemi. Woda ciekła z butelki,
a on, wraz z pozostałymi dwoma więźniami, przodem do strażników,
w absolutnej ciszy dołączył do strumyka własne oswobodzenie. Uczuciu ulgi
towarzyszyły trzy parsknięcia śmiechu, które chórem uzupełniły rechot
żołnierzy. Były wprawdzie nieśmiałe, przypominające raczej szept, lecz takiego
wybuchu radości dawno już żaden z więźniów nie doświadczył. Gdy
doprowadzili się do porządku, pierwszy żołnierz niemal życzliwym tonem
rozkazał im wrócić do auta.
Wstrząsy furgonetki nie były teraz już tak dotkliwe, a ciemność w jej wnętrzu
nieprzenikniona. Mieszkaniec terenów naddunajskich ochoczo zaczął opowiadać
swoje przygody z okresu sprzed aresztowania, a Brunonowi udało się nawet
dostrzec jego twarz. Drugi więzień przypomniał sobie kilka żartów.
Bruno przez większą część drogi milczał. Od czasu do czasu czuł jednak, że
wraca mu pamięć o tym, że świat jest większy i bardziej zróżnicowany, niż
wyobrażał to sobie w ostatnich dwóch latach. Że warto czekać na prawdziwą
wolność, na tę, która kiedyś przyjdzie. Że warto do tego momentu wytrzymać.
11

Na budowie rzadko zlecano Brunulowi „prawdziwą robotę”, czyli coś, co sam za


taką uważał, a więc na przykład rozbijanie i noszenie kamieni, wyrównywanie,
czyszczenie i utwardzanie brzegu czy wylewanie betonu. Pracował tu od trzech
tygodni, ale to, co robił, nie dawało mu satysfakcji. Na początku kazali mu
malować transparenty. O tym, jak ważne jest to zajęcie, przekonał go pewien
młody mężczyzna, który przedstawił się jako członek Związku Młodzieży
Robotniczej. Brunul często widywał go, gdy zagadywał robotników na placu
budowy i czytał im coś z małej książeczki – Notatnika agitatora na rok 1959.
Związkowiec cytował hasła, które miały wzbudzić entuzjazm wśród klasy
robotniczej.
Brunula przywitał z posępną miną wyrażającą zdecydowanie i oświadczył, że
wielką bolączką placu budowy jest brak koordynacji dyscypliny politycznej.
Tonem, w którym wyczuwało się pewność co do tego, jaką odpowiedź otrzyma,
zapytał następnie, czy Brunul byłby skłonny pomóc mu w rozwiązaniu tego
problemu, gdyż robota polityczna, jak to niemal wyrecytował agitator, była dla
wzrostu produktywności ważniejsza niż praca fizyczna. Hasła powieszone na
odpowiednim miejscu, słowa zachęty umieszczone nad głowami robotników
miały za zadanie zwiększyć ich zapał i wydajność, bo ludzie muszą wiedzieć,
muszą być stale świadomi, że nie pracują dla siebie, lecz dla innych, dla całej
społeczności, pod opieką i jednocześnie pod czujnym okiem partii.
Malowane przez Brunula wielkimi, czerwonymi literami hasła w ciągu
kolejnych dwóch tygodni rozpełzły się po całym placu budowy, wzdłuż obu
brzegów rzeki Bahlui, od mostu kamiennego po most Trancu. Bywały dni, że
udawało mu się przygotować nawet i po dziesięć haseł. Kartony przywożono
ciężarówką, a treść dyktował agitator. Na początku były to wyłącznie slogany
polityczne, od „Niech żyje Rumuńska Partia Robotnicza i jej chwalebna klasa
robotnicza!” do dobrze wszystkim znanego hasła, wymalowanego w największej
liczbie: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. Kiedy haseł politycznych
było już wystarczająco dużo, agitator podpowiadał zdania mające nieco większe
zastosowanie praktyczne i zawierające dobre rady skierowane do klasy
robotniczej: „Ucz się być oszczędnym, abyś mógł prowadzić życie pozbawione
trosk!”, „Dyscyplina pracy jest najważniejszą lekcją dla robotnika!”, „Podnoś
swój poziom kwalifikacji, aby wznieść się na wyżyny człowieczeństwa!” i inne
tego typu. Brunul zdawał sobie sprawę, że wszystkie miały swoją wartość,
ponieważ, jak mówił związkowy agitator, robotnicy musieli czuć
komunistycznego ducha i pozwolić mu się prowadzić. Z drugiej zaś strony
wiedział, że hasłom umieszczonym na kartonach nie był pisany długi żywot i że
nie zobaczą ich ludzie spacerujący szerokim nadbrzeżem za sto czy choćby
dziesięć lat. Bez względu na to, jak ładnie je napisał, ile uwagi poświęcił każdej
wykaligrafowanej na czerwono literze, ile powierzchni zajmowały na placu
budowy, ich los był z góry przesądzony wraz z demontażem wyposażenia
i wyjazdem robotników na kolejną budowę. Nawet jeśli transparenty pojadą
gdzie indziej, to niestety wiatry i deszcze wkrótce zrobią swoje i po staraniach
Brunula nie pozostanie żaden ślad, tymczasem pracę jego kolegów z budowy
będzie się doceniać jeszcze po wielu latach.
Wreszcie udało mu się skończyć z hasłami. Pod koniec tygodnia, przed wolną
sobotą, którą planował spędzić z Elizą nad jeziorem Ciric, dowiedział się od
związkowego agitatora, że haseł już wystarczy i od poniedziałku, za zgodą
inżyniera, zostanie przeniesiony do innej pracy. Podczas dwóch dni przerwy
Brunul żył nadzieją, że w końcu będzie miał swój udział w czymś widocznym
i trwałym. Początek tygodnia przyniósł mu jednak kolejne rozczarowanie, które
zachował tylko dla siebie. Młody związkowiec z Notatnikiem agitatora w kieszeni
roboczego kombinezonu stwierdził, że pracę polegającą na podnoszeniu ludzi na
duchu trzeba kontynuować w innej formie. Załatwił więc wypełnioną książkami
oraz egzemplarzami gazet „Iskra” i „Płomień Jassów” przenośną biblioteczkę dla
robotników, którzy w przerwie na posiłek chcieliby choćby na chwilę skorzystać
z lektury. Brunul pchał więc tę biblioteczkę przez prawie trzy kilometry po obu
stronach rzeki. Czasami po obiedzie mógł jednak pomóc wykwalifikowanym
robotnikom w pracy przy budowie magistrali, gdy wołali go, by przeniósł wiadro
gruzu lub wymienił pęknięty kilof.
Po upływie tygodnia agitator związkowy znów nie miał dla Brunula żadnej
pocieszającej wiadomości. Za to wieczorem, przed wyjściem z pracy, Brunul
został wezwany do baraku inżyniera. Ten przyjął go jak zawsze z zachmurzoną
miną i bez cienia uśmiechu wręczył mu kopertę.
– Rano zostawił wam to jakiś towarzysz.
Naturalnie Brunul od razu pomyślał o towarzyszu Bojinie. W podobny
sposób komunikowali się przecież w Państwowym Teatrze Lalek i było oczywiste,
że tak samo będzie i tutaj, w Przedsiębiorstwie Dróg i Ulic. Tyle że jego przyjaciel
nigdy nie wkładał swoich zawiadomień do koperty, zwłaszcza zaklejonej. Brunul
podziękował i wyszedł. Po otwarciu koperty przekonał się, że faktycznie
wiadomość pochodziła od towarzysza Bojina. Ucieszył się, ponieważ nie widział
przyjaciela już od trzech tygodni, co nawet zaczęło go lekko niepokoić. Treść listu
zdziwiła go jednak niepomiernie. Chociaż podczas jednej z rozmów towarzysz
Bojin dał mu do zrozumienia, że to, o czym właśnie pisał, będzie możliwe,
Brunul nigdy nie wziął tych słów na poważnie. Otóż towarzysz Bojin zapraszał go
na niedzielę do swojego domu, w którym wydawał „małe przyjęcie urodzinowe
dla przyjaciół”. Podał godzinę i dokładny adres, uznając jednocześnie za
potrzebne podać Brunulowi wskazówki, którym tramwajem ma dojechać i gdzie
wysiąść.

Gdyby ktoś zażądał, by towarzysz Bojin opowiedział mu o swoim domu, ten bez
żadnego wahania zastosowałby drugi typ wyznawanej przez siebie prawdy.
W kwestii historii domu pierwszy typ był całkowicie bezużyteczny, ponieważ
trzeba by wprowadzić do rozmowy fakty, które należało przemilczeć.
Opowiadanie o nich nie było na rękę towarzyszowi Bojinowi.
W czasach przed nowym porządkiem dom należał do polityka Antona
Crihana, który przed wojną przez kilka kadencji był deputowanym i wraz
z Pantelimonem Halippą działał na rzecz przyłączenia Besarabii w czasach, kiedy
ważyły się losy zjednoczenia Rumunii. Sąsiedzi, którzy go pamiętali, wspominali
najczęściej szeptem o tym, że był patriotą, ponieważ Crihan nie pogodził się
z nowym systemem i wyemigrował z Rumunii, gdy nastał komunizm. Towarzysz
Bojin mieszkał w tym domu od dawna i chcąc nie chcąc, na początku słyszał te
szepty. Denerwowało go to, bo jego zdaniem człowiek, który służył Partii
Chłopskiej i w czterdziestym ósmym uciekł z podkulonym ogonem ze strachu
przed osądem ludu, mógł być nazwany wszystkim, tylko nie patriotą. Ponadto,
ponownie aktywując pierwszy typ wyznawanej prawdy, gdy myśli przesyłały do
ust lekko drwiący uśmiech, towarzysz Bojin pytał czasami sam siebie, czymże to
wielkim zasłużył się Anton Crihan, który to rzekomo odegrał ważną rolę
w dokonanym w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku przyłączeniu północno-
wschodnich terytoriów do Rumunii, skoro zjednoczenie rozsypało się jak domek
z kart, a Besarabia stała się jedną z republik ZSRR? Nie, towarzysz Bojin w żaden
sposób nie potrafił pojąć, dlaczego nazwisko Antona Crihana w pierwszych
latach po ustanowieniu demokracji było przez niektórych wymawiane
z szacunkiem. Koniec końców, były to jednak tylko słowa. W tamtym czasie
wybaczył sąsiadom, ponieważ nie wszyscy mogli od razu zrozumieć, że historii
nie pisze się słowami i ideami, tylko konkretami.
Takim konkretem, dzięki któremu, zgodnie z pierwszym typem prawdy,
towarzysz Bojin – w pewnym sensie – żywił sympatię do Antona Crihana, był
dom w dzielnicy Copou, gdzie mieszkał już od ponad dziesięciu lat. Ściślej biorąc,
wprowadził się tam rok po ucieczce byłego deputowanego z kraju. Okazały,
trzykondygnacyjny i widoczny z daleka dom towarzysz Bojin otrzymał
w przydziale, ponieważ byłoby szkoda, żeby budynek miał stać pusty. Zajmował
z żoną tylko pierwsze piętro, co im zupełnie wystarczało. Gospodarz cieszył się ze
słonecznych pokoi o szerokich oknach, zajmujących łącznie, jak lubił powtarzać,
powierzchnię kortu tenisowego, i tak wysokich, że do wymiany żarówki
potrzebna była drabina. Przedmiotem jego dumy był również wychodzący na
park przestronny taras, a także wąski pokoik zaanektowany na gabinet, do
którego wchodziło się z dużej łazienki. Urządził go dla siebie, zanim jeszcze
dowiedział się, że będzie potrzebował biura, a gdy nakazano mu zajmować się nie
tylko ludźmi, ale i dokumentami, znalazł tam dla nich właściwe miejsce.
Właśnie dlatego, że Anton Crihan wyjechał, zostawiając na łasce losu taki
dom, który przypadł w udziale towarzyszowi Bojinowi bez potrzeby zapłacenia
złamanego grosza, nowy gospodarz żywił skrytą sympatię do dawnego
właściciela. Rzecz jasna, pojawiała się ona jedynie w myślach i tylko z tego
konkretnego powodu, w żadnym innym wypadku nie mogło być mowy
o wyrażeniu pochlebnej opinii o byłym deputowanym i jego uczynkach, które,
prawdę mówiąc, stały się teraz tak samo bezużyteczne, jak życie Crihana z dala
od ojczyzny, w jakichś obcych krajach.
Gdyby teraz, po latach, ktoś spytał towarzysza Bojina o historię domu,
ograniczyłby się on do uruchomienia swojego drugiego typu prawdy i zapewnił,
że kupili go razem z żoną. Nie wspominałby już o właścicielu, który opuścił
posiadłość w niepewnych czasach. Towarzysz Bojin mógł tak twierdzić, ponieważ
nie wiedząc, co przyniesie przyszłość, zaraz po otrzymaniu przydziału sporządził
akt kupna-sprzedaży, który zarejestrował kilka lat później, kiedy to sprawy trochę
się wyjaśniły i w Radzie Ludowej miał już sporą liczbę przyjaciół gotowych
udzielić mu pomocy. Skoro był już właścicielem domu w pełnym tego słowa
znaczeniu, nie dopuszczał, by pierwszy typ prawdy wysyłał choćby najbardziej
mgliste sugestie drugiemu typowi prawdy wychodzącemu z jego ust. Czasami
lepiej nie wracać do pewnych kwestii, tym bardziej że w tym czasie sąsiedzi
przestali już wymawiać w taki czy inny sposób nazwisko Antona Crihana. Być
może nauczyli się, jak mają się sprawy z historią, a może sami przeszli już do
historii z przyczyn naturalnych.
Tu właśnie, na pierwsze piętro rezydencji na tyłach kościoła Świętego
Mikołaja wszedł w niedzielny wieczór Brunul, aby świętować urodziny starego
przyjaciela. W ręku trzymał owinięty w papier i przewiązany czerwoną wstążką
aparat marki Zorki, który udało mu się kupić poprzedniego wieczoru po dwóch
godzinach poszukiwań. Prezent sprawiał, że czuł się szczęśliwy
i podekscytowany, tym bardziej że znał zamiłowanie przyjaciela do nowinek
technicznych.
Drzwi otworzyła żona towarzysza Bojina. Przedstawiła się dość życzliwie,
jednak bez uprzejmego uśmiechu.
– Toriţa.
– To skrót od Victoriţa – wyjaśnił gospodarz, który nagle pojawił się obok
żony. – Dawaj, człowieku, wchodź, nie stój tam.
Brunul przestąpił próg i po kilku słowach życzeń składanych niepewnym
głosem, wyciągnął rękę z prezentem. Ucieszyło go widoczne na twarzy
towarzysza zadowolenie, z którym zaczął oglądać ze wszystkich stron
wypakowany aparat.
Gospodarz zaczekał, aż gość zdejmie buty, i lekko położył mu rękę na
plecach.
– Chodź, pokażę ci, gdzie będzie leżał.
Brunul ledwo zdążył rzucić okiem na pokój, do którego wchodziło się tuż za
drzwiami wejściowymi. Zauważył jedynie, że był olbrzymi, co najmniej dwa razy
większy od jego pokoju, i że znajdowało się w nim kilka regałów wypełnionych
po brzegi książkami, z których wiele było oprawionych w skórę. Dalej, za
szerokimi drzwiami wahadłowymi, czekał przygotowany duży stół z kilkoma
krzesłami, a w głębi kanapa. Na stole stały już napoje i potrawy, wśród których
wyróżniały się dwa sporych rozmiarów owalne talerze z nadziewanymi jajkami
przyozdobionymi natką. Po lewej stronie pokoju widoczne były wielkie drzwi
wychodzące na taras. Przy nich Brunul dostrzegł telewizor. Natychmiast
rozpoznał ów cud techniki, który kiedyś tak szczegółowo opisał mu zachwycony
towarzysz Bojin, napis Record widoczny nad przyciskami nie pozostawiał cienia
wątpliwości. Gospodarz poprowadził go dalej. Minęli drzwi prowadzące do
dużego holu, a następnie skierowali się na lewo, do kolejnego pomieszczenia,
równie wysokiego jak pozostałe, choć nieco mniejszego.
Była to sypialnia. Uwagę Brunula od razu przyciągnęły przymocowane tu do
ścian półki, zarówno po lewej stronie od wejścia, jak i po prawej – nad łóżkiem,
na których zamiast bibelotów stały rozłożone na serwetkach rozmaite
urządzenia. Z uśmiechem, który szybko przerodził się w grymas pełen satysfakcji,
towarzysz Bojin wskazał palcem półkę, na której znajdowała się zaledwie jedna
serwetka, a na niej aparat fotograficzny.
– To jest Lubitel, więc dobrze, że będę mieć też inną markę – powiedział, co
uspokoiło Brunula, który zdążył się już przestraszyć, że nie trafił z podarunkiem.
Gospodarz jeszcze raz podziękował za prezent i położył go przy Lubitelu,
zapewniając Brunula, że Toriţa na pewno znajdzie dla niego kolejną serwetkę.
Następnie pokazał mu wszystkie eksponaty zgromadzone na półkach. Na
pierwszej leżało kilka zegarków. Cała kolekcja, jak podkreślił z dumą przyjaciel
Brunula, jedne większe, kieszonkowe, Molnia lub Ruhla, inne mniejsze, na rękę,
rozmaitych marek: Sportiwnyje, Kama, Iskra czy Pobieda. Ostatni zegarek
przypominał ten, który Brunul otrzymał od przyjaciela w prezencie po wyjściu
z więzienia. Na następnej półce stał gramofon, a pod nim stary patefon, oba
umieszczone na szerokich, zwisających nieco serwetkach. Z obu ich stron leżały
płyty poukładane porządnie w równe stosy. Na kolejnej półce stały trzy aparaty
radiowe, oczywiście różnych marek: Romanţa, Strassfurt i Daugava. Towarzysz
Bojin wyjaśnił, że zależało mu na tym, aby mieć w kolekcji urządzenia
wyprodukowane w różnych fabrykach. Słysząc to, Brunul ostatecznie przestał się
już martwić, czy aby jego prezent nie jest bezużyteczny.
– A teraz pokażę ci telewizor – powiedział przyjaciel, prowadząc gościa
z powrotem do pokoju z zastawionym stołem.
Nie udało im się jednak dokończyć podziwiania odbiornika, ponieważ
rozległo się pukanie i gospodarz zmuszony był przeprosić i pójść otworzyć drzwi
nowym gościom. Dopiero teraz Brunul uświadomił sobie, że w napięciu
oczekiwał nadejścia tej chwili. Do domu weszli mężczyzna i kobieta, zapewne
mąż i żona, oboje około pięćdziesiątki, którzy wymienili dość entuzjastyczne,
a nawet głośne uściski z towarzyszem Bojinem i jego żoną. Ta ostatnia pojawiła
się nagle, choć nie przeszła przez pokój, w którym znajdował się Brunul.
Prawdopodobnie istniały inne drzwi łączące hol z biblioteką. Goście zostali
poprowadzeni do pomieszczenia ze stołem, w którym Brunul czekał na stojąco,
nie ośmielając się usiąść bez zaproszenia.
Po zakończeniu prezentacji towarzysz Bojin, weselszy niż kiedykolwiek
wcześniej, zatarł ręce z zadowoleniem.
– No, jesteśmy wszyscy. Siadajcie do stołu i czujcie się jak u siebie w domu.
Brunula zdziwiła nieco tak mała liczba zaproszonych gości. Oczekiwał, że
słowo „przyjęcie” będzie oznaczało więcej niż pięć osób włącznie z nim,
zgromadzonych wokół jednego stołu. Usiadł jednak na krześle, myśląc, jak ma się
zachować.
– Nie, ty siadasz tu, na kanapie – powiedział do niego solenizant. – Inaczej
nie będziesz nic widział w telewizorze. Oni niech sobie tam siedzą – zaśmiał się
towarzysz Bojin, wskazując na małżeństwo. – Mogą oglądać nawet plecami, bo
mają już dość telewizora. Kupili go sobie jeszcze przede mną – uśmiechnął się,
pozwalając jednak, aby w jego głosie pojawił się nikły ślad zazdrości. – Ale mają
Rubina 102, a mój to Record – dodał, puszczając oko do Brunula.
– Całkiem nas zbałamuciłeś tym swoim Recordem – zamruczał gość.
Jego żona dodała, zwracając się do Brunula:
– Chwali się, że niby u niego wszystko jest jak żywe. A co, może u nas jest
inaczej? – Przeniosła wzrok na gospodarza domu.
– No tak – towarzysz Bojin podszedł do telewizora, kontynuując rozmowę
tonem przekomarzania się. – Ale na moim jest napisane Record, a na waszym
Rubin 102!
Kolejny raz roześmiał się dość głośno, po czym zwrócił się do Brunula:
– Patrz teraz, włączymy go. Tylko nie mów mi, że to, co tu widzisz, nie jest
piękniejsze niż najpiękniejszy teatr lalkowy na świecie.
Wcisnął guzik.
Brunul zdążył się zdziwić, bo przez kilka chwil telewizor, oprócz brzęczenia,
nie wydawał żadnych oznak, że ma zamiar się włączyć. Po chwili z głośników
aparatu wybuchła muzyka, dźwięk wielu skrzypiec, potem ekran zaczął jaśnieć,
aż w końcu pojawiła się orkiestra.
Niezliczoną ilość razy Brunul słyszał muzykę symfoniczną, lecz zawsze tylko
w radiu. Widok wielu osób tworzących muzykę wzajemnie zsynchronizowanymi
ruchami spowodował, że ze zdumienia otworzył usta. Po chwili przestał
cokolwiek dostrzegać na ekranie, pozwalając porwać się muzyce, zaintrygowany
myślą, jak możliwa jest tak piękna gra na skrzypcach. Dopiero głos towarzysza
Bojina, pytający o to, co czuje, wybudził go z rozmarzenia. Ze skrępowaniem
zaczął zbierać myśli i szukać odpowiednich słów i gestów, aby w końcu ku
radości pozostałych wyjaśnić, że nigdy nie wyobrażał sobie podobnego cudu.
Słowa te w rzeczywistości skierowane były głównie do solenizanta. Brunul
zdał sobie bowiem sprawę, że powinien uzupełnić swój prezent zachwytem
wyrażonym nad tak ważnym dla gospodarza sprzętem. W zasadzie to nie
telewizor jako taki wywołał podziw Brunula i trwający parę chwil stan
rozmarzenia. Wręcz odwrotnie, nędzne pudełko, z dużo mniejszym ekranem niż
ten w kinie, rozmazane kontury, wszystko to raczej go rozczarowało, oczekiwał
czegoś zupełnie innego. W żadnym wypadku telewizor nie mógł zastąpić
teatralnego przedstawienia lalkowego. Tym, co zafascynowało Brunula, była
muzyka i widok tylu osób zebranych tylko w jednym celu – by harmonijnie
spleść ze sobą dźwięki tworzące melodię.
Było jednak coś jeszcze. Coś niedającego się wyrazić słowami, coś, co
powodowało, że on sam zapadał się w jakąś tajemnicę, choć czuł, niemal dusząc
się, że nie potrafi rozsupłać jej znaczenia. Wraz z obrazem z ekranu pojawił się
w jego umyśle inny obraz. Brunul nie wiedział, skąd się tam wziął. Widnieli na
nim jacyś ludzie. Czuł, że są mu bliscy, ale nie potrafił ich nazwać. Kilku z nich
ujrzał dokładniej. Trzymali skrzypce i grali melodię przypominającą tę z ekranu,
ale tylko w tym sensie, że tak jak w orkiestrze, ich instrumenty jednoczyły się,
tworząc jedyną w swoim rodzaju, pełną harmonii melodię bez zbędnych
akordów. Tuż obok, na tej samej scenie, która znienacka zagościła w głowie
Brunula, inni artyści prowadzili dwie lalki zaczepione na sznurkach i tańczące
w rytm muzyki. Co więcej, jakby podobne obrazy nie były już wystarczająco
zdumiewające i jednocześnie wstrząsające, jakiś roztropny głos bez twarzy,
przybywający z niemożliwej do ogarnięcia pomroki, mówił do Brunula po
włosku, w języku, którego nie używał od tak długiego czasu, że wydawało mu się,
iż całkiem go zapomniał: Il marionettista è una sorta di musicista: egli domina le
corde del pupazzo allo stesso modo in cui il musicista, aiutandosi con l’archetto,
domina le corde del violino. In questo modo il marionettista crea una sinfonia, non
di suoni ma di movimenti. E la sua sinfonia è addirittura piú complessa di quella
del musicista, perché ci sono piú corde da controllare[2].
Podczas kolacji Brunul próbował ponownie przywołać obrazy i słowa, które
ujrzał w wyobraźni, słuchając gry orkiestry z telewizora. Wesołość biesiadników,
hałas trącanych kieliszków, splatające się opowieści, wszystko to jednak nie
pozwalało mu się skoncentrować i zebrać okruchów obrazów i słów w całość.
Późnym wieczorem, kiedy zaproszone małżeństwo wstało, szykując się do
wyjścia, Brunul wiedział już, że owa scena, tak żywa w tamtej chwili, znów
zagubiła się w otchłani, z której na chwilę tylko wypłynęła.
Również i on zaczął zbierać się do wyjścia, jednak towarzysz Bojin, któremu
alkohol dobrze uderzył już do głowy i dość zabawnie zaczerwienił nos, poprosił
go, aby został jeszcze trochę, aż opróżnią ostatnią butelkę wina. Brunul zgodził
się. Skądinąd wstał tylko z uprzejmości, wcale nie chciał jeszcze iść, nie w tej
chwili, natychmiast. Pragnął jeszcze zadać gospodarzowi kilka pytań, których
w obecności nieznajomych nie umiał wpleść w rozmowę.

*
Wyszli na taras, ponieważ po odprowadzeniu gości pani Toriţa zwróciła się do
męża tonem nieznoszącym sprzeciwu, każąc mu dokończyć picie alkoholu na
zewnątrz, bo jak podkreśliła, nie ma zamiaru sprzątać po nim kanapy i dywanu,
gdyby nagle zrobiło mu się niedobrze. Następnie zaczęła zbierać resztki jedzenia
ze stołu, więc gdyby nawet chcieli zostać w pokoju, to jej krzątanina nie
pozwoliłaby na swobodną rozmowę. Na dworze było już prawie ciemno. Mimo
późnej pory Brunul czuł, że pobudzone wypitym winem pytania wymagały, aby
został jeszcze choć parę minut.
Towarzysz Bojin, spoglądając w stronę rozpościerającego się za tarasem
pełnego szeleszczących cieni parku, nie wykazywał jednak najmniejszej ochoty na
rozmowę. Z butelką trzymaną w ręku zaczął lekko pogwizdywać melodię, która
mgliście przypominała piosenkę, po czym zaczął nucić:
Chciałbym spotkać cię wieczorem,
tylko nie wiem, kiedy będzie w porę.
Poniedziałek bez sensu jest trochę.
W pechowy wtorek nie mam ochoty.
Tym bardziej w środę nie spotkamy się też,
Wtedy pościmy, to przecież wiesz.
Światło zwabiło na taras mnóstwo much i ciem. Niektóre, skwiercząc,
znalazły swój koniec w żarze bijącym od żarówki. Towarzysz Bojin zbliżył się do
światła, podniósł butelkę, lekko stuknął nią o lampę i śpiewał dalej:
W czwartek nie spotkamy się ani tu, ani tam,
jem obiad z wujkiem, co po nim spadek mam.
I piątek będzie wykluczony znów,
ponownie post – kolejny raz szkoda słów.
Tylko w sobotę na randkę wezmę cię,
aż do białego rana pobawimy się.
A i w niedzielę nie będzie źle,
bo wtedy nareszcie razem wyśpimy się.
Zatrzymał się i wyciągnął butelkę do Brunula. A potem zmienił rytm
i podniósł głos:
Chcesz w sobotni wieczór spotkać się,
w jakiejś knajpce koło głównej szosy.
Gdzie pianina i gitary słychać dźwięk,
tam dyskretnie zejdą się nasze losy…
Gdy wybrzmiał śpiew, gospodarz zaczął wydobywać z siebie dźwięk w jego
mniemaniu przypominający gwizd. Z wykrzywionych ust ledwo wydobywało się
słabe, niemal niczym nieróżniące się od zwykłego oddechu, poświstywanie.
– Czyja to melodia? – zapytał Brunul, bardziej po to, aby przygasić
wydobywający się z przyjaciela płomień melancholii i doprowadzić go do stanu,
w którym byłaby możliwa rozmowa.
Towarzysz Bojin zamarł na chwilę, jakby gwałtownie uświadomił sobie coś,
co pochodziło z tej części jego umysłu, która walczyła o wydobycie się ze studni
wypełnionej alkoholem. Potem podniósł rękę i położył palec na ustach.
– Ciiiiiiii!
Po chwili prawdopodobnie resztki rozsądku opadły na dno studni,
wystarczająco głęboko, aby słowa, wyzwolone z desperackiej szarpaniny umysłu,
powiedziały:
– To melodia Jeana Moscopola. Ale nie wolno. Kretyn uciekł do…
Tu znów przerwał, pomagając sobie ręką i robiąc znak, jakby chciał
powiedzieć, że ów Jean Moscopol był teraz daleko, za morzami i za górami.
– Mam go na starej płycie z dawnych czasów. Ale nie wolno.
I znów podniósł palec do ust.
– Ciiii!
– Mówisz, że z dawnych czasów…
Po raz pierwszy odkąd poznał towarzysza Bojina, Brunul poczuł, że może
kontrolować sytuację. Dziwiło go to, ale wiedział, że nie pozwoli umknąć tej
chwili, że musi wykorzystać okazję. Nie zastanawiając się długo, przeszedł do
pytania, do którego pchała go kotłowanina myśli, jaka wybuchła w nim po dniu
spędzonym nad jeziorem Ciric z Elizą.
– Skąd wiesz, że moi rodzice zmarli we Włoszech w czasie wojny?
Kamienny wyraz przemknął przez twarz towarzysza Bojina, jak łyk tlenu,
w stronę którego pognał jego umysł wyskakujący z głębin studni. Gospodarz
wyrwał Brunulowi z ręki butelkę wina.
– Powiedz mi, proszę! – Brunul naciskał, czując, że towarzysz Bojin wymyka
się spod kontroli, którą miał nad nim, jak się wydawało, przez chwilę.
– Tak mnie poinformowali, człowieku! – wrzasnął towarzysz.
– Kto cię tak poinformował?
Brwi Brunula uniosły się na wieść, że ktoś inny steruje jego życiem, ktoś, kto
zdawał się wiedzieć o nim o wiele więcej.
– Co ci nie pasuje, no powiedz?
Towarzysz Bojin, który chwilę wcześniej pociągnął długi łyk z butelki,
otrząsnął się nagle, zbyt nagle i nieoczekiwanie z pijackiego stanu.
– Masz dom, masz pracę. Ja też mam pracę! – Podniósł głos, a dźwięki
przeszły obok Brunula i zabłądziły między cieniami w parku. Zdawało się, że owe
cienie znieruchomiały na chwilę i śledziły dyskusję dwóch mężczyzn na tarasie. –
Ja też odpowiadam przed pewnymi ludźmi, czego chcesz ode mnie?! – Towarzysz
Bojin stuknął się ręką w pierś, wydobywając z siebie coś na kształt ryku. –
Myślisz, że tak strasznie lubię spędzać z tobą czas i gadać ci te wszystkie bzdury?
Ale ja też mam pracę, człowieku!
Brunul zamarł, opierając się rękami o żelazną poręcz otaczającą taras.
Skonfundowany, rozumiał i jednocześnie nie rozumiał słów wypowiedzianych
przez stojącego przed nim człowieka, którego twarz wykrzywiła się żałośnie,
a usta drżały w pijackim, niekontrolowanym szlochu. Człowiek ten szarpał się,
aby uratować resztki rozsądku przed utonięciem w winie i utrzymać na
właściwych miejscach oba typy wyznawanych prawd, które niegdyś stworzył.
W tym momencie usłyszeli panią Toriţę.
– Czego wrzeszczycie jak wariaci?
Wypowiedziane słowa wpadły na taras jeszcze przed jej osobą. Otwierając
szeroko oczy, patrzyła na zmienioną twarz męża.
– Koniec – powiedziała równie zdecydowanym tonem jak wtedy, gdy wysłała
ich tutaj. Złapała mężczyznę za ramię i dodała: – Starczy. Idź spać.
Brunul wahał się jeszcze chwilę, wiedział, że powinien przeprosić i szybko
wyjść. Gula w gardle, z którą wszedł do pokoju z tarasu, spowodowała jednak, że
najpierw wsadził rękę w tylną kieszeń spodni. Wyjął stamtąd pomięty papier, los
subskrypcyjny, o którym prawie zapomniał w ostatnim czasie. Pobiegł
w kierunku obojga i zatrzymał się przed towarzyszem Bojinem.
– A to jest prawdziwe? – drżąc, wyrzucił z siebie te słowa. – Czy ja byłem
tutaj, w Jassach, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym?
Zatrzymali się, a pani Toriţa spojrzała na męża z wyrzutem.
– Mówiłam ci, żebyś go nie zapraszał – wysyczała przez zęby.
– Kazali mi go zaprosić! – znów wrzasnął towarzysz Bojin.
A potem nagle wyciągnął rękę w kierunku kawałka zmiętego papieru, wyrwał
go Brunulowi i zaczął drzeć na strzępy.
– Zobacz, co ja robię z tym twoim losem! Zabiłeś mnie, człowieku! Nie wiem,
czego ty chcesz ode mnie. Zabiłeś mnie!
Kobieta posadziła towarzysza Bojina na kanapie, potem wróciła do
skamieniałego Brunula, stojącego na środku pokoju.
– Proszę pana – powiedziała. – Porozmawia pan o tym wszystkim z mężem,
kiedy dojdzie do siebie. Teraz niech już pan zostawi nas samych.
Brunul ocknął się z odrętwienia, skinął głową i dał się odprowadzić do
wyjścia. Przed drzwiami poprosił o wybaczenie. Jako odpowiedź otrzymał od
kobiety jedynie nieokreślone skinienie ręką.
Szedł ciemną aleją. Po kilku minutach, idąc parkiem, skręcił w stronę
biblioteki, a następnie, przechodząc obok bloku Elizy, doszedł do ulicy
prowadzącej do domu. Noc, cisza, pustka powinny były uspokoić jego myśli, dać
mu czas na ich uporządkowanie. Wydarzenia wieczoru, włoskie wspomnienia,
które nawiedziły go i o których był przekonany, że pochodziły z owych
dwudziestu lat wymazanych z jego umysłu, oraz ćwiartki, połówki wyjaśnień
towarzysza Bojina, rodzących kolejne pytania, wszystko to przytłoczyło go,
powodując, że w tę ciepłą przecież noc poczuł dreszcze. Nie wiedział, jak w tym
wszystkim mógłby odnaleźć jakikolwiek, choćby najmniejszy okruch sensu, po
którym ustawiłyby się w szeregu pozostałe, tak bardzo przez niego poszukiwane
okruchy całości.
12

W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim chyba tylko jeden człowiek


ośmielał się mówić o komunistach w czasie przeszłym, a o ludowcach z partii
chłopskiej w czasie teraźniejszym, i jeżeli nie znało się tego przyczyny, można go
było wziąć za wariata. Czasem dopadała go nostalgia i po westchnieniu
zakończonym długim „eeeech”, zaczynał snuć opowieść, jak to wiele lat temu, „za
czasów komunistów”, kiedy był jeszcze w pełni sił, przemierzał pieszo dziesięć
kilometrów dzielących jego dom na wsi od miejsca zatrudnienia w mieście. Teraz
jednak mężczyzna, powszechnie znany jako wujek Zacornea, zadowalał się
wożeniem autobusem swoich przytłoczonych ciężarem prawie sześćdziesięciu lat
pleców, ponieważ nie zrezygnował jeszcze z pracy, którą wykonywał chyba od
zawsze, a mianowicie z funkcji strażnika w Zakładzie Karnym w Gałaczu. W tym
właśnie szczególe tkwiło wyjaśnienie jego dziwnego postrzegania historii. Dla
wujka Zacornea „czas komunistów” był to bowiem okres przedwojenny, gdy
pilnował w więzieniu agitatorów, organizatorów strajków i komunistycznych
sabotażystów. Wśród bezpośrednio nadzorowanych przez niego więźniów był
przed laty sam Gheorghe Apostol, którego aktualną funkcją wicepremiera rządu
strażnik szczycił się tak, jakby miał własny wkład w ten polityczny awans, mimo
że Apostol, aresztowany za działalność komunistyczną, trafił do Gałacza tylko
przejazdem, w drodze do więzienia Doftana. Z drugiej zaś strony po wojnie
nastały dla wujka Zacornea „czasy ludowców”. Nie starał się już dzielić obecnych
więźniów na kategorie polityczne i bez względu na to, czy miał do pilnowania
dawnych członków Narodowej Partii Chłopskiej, członków Partii Liberalnej, czy
nawet członków Ruchu Legionowego, wszyscy byli dla niego ludowcami.
Honorowe miejsca we wspomnieniach wujka Zacornea zajmowali Iuliu Maniu
i Ion Mihalache, których, w odróżnieniu od Gheorghe’a Apostola, naprawdę
dobrze poznał, jako że spędzili w Gałaczu długie lata. Nastały jednak
niesprzyjające czasy, wujek Zacornea nie mógł przechwalać się znajomością
z dawnymi liderami partii ludowców, więc z wiekiem nauczył się zachowywać
tylko dla siebie to, co mógłby o nich opowiedzieć.
Tworząc swą własną wizję historii, wujek Zacornea przetrwał te czasy tylko
dlatego, że nauczył się być twardy wobec ubranych w pasiaki i pilnowanych przez
siebie „plew”. Musiał być twardy jako strażnik więzienny, zwłaszcza w takim
miejscu jak Gałacz, cieszącym się w Rumunii złą sławą, spotęgowaną jeszcze od
chwili, gdy na czele więzienia stanął kapitan Nicolae Maromet. Strażnik musiał
trzymać się zasady, że nie wolno robić żadnych ustępstw, nie wolno pozwolić
nawet poruszyć się żadnemu z osadzonych tu bandytów, by nie przekroczył
wyznaczonej granicy. Co za tym idzie, dzięki wieloletniemu bagażowi
doświadczeń wujek Zacornea nauczył się płynąć z głównym nurtem. Szefowie
więzienia często stawiali go za wzór strażnika poważnie traktującego swoje
obowiązki. Nikt nie potrafił zorganizować i zdyscyplinować masy zbrodniarzy
lepiej od starego. Niemal za każdym razem, gdy któryś z szefów albo inny
strażnik widział wujka Zacornea z grupą więźniów, jego uwagę zwracały
szorstkość i zdecydowanie, z jakimi wykonywał swoje obowiązki. Wujek
Zacornea wrzeszczał na prawo i lewo, nie pozwalając na najmniejsze uchybienie.
„Bandyto jeden, rozbiję cię na miazgę, jak jeszcze raz wyjdziesz mi z kolumny!”,
ostrzegał, a więzień, który przez nieuwagę na krok wystąpił z szeregu, pośpiesznie
wracał do perfekcyjnie równego rzędu nadzorowanego przez wujka Zacornea.
„Pierdolony robalu, nie zasłużysz na jedzenie od ludu, jak nie wyrobisz normy!
Zdechniesz z głodu, szmato, jak będziesz się tak wolno ruszać!”, słychać było ryk
nadzorcy, a strofowany, który na przykład próbował wyprostować obolałe plecy,
natychmiast kurczył się i pracował jeszcze pilniej. Wujek Zacornea znał
najbrzydsze obelgi i z lubością obdarzał nimi skazanych: bandyta, szmata, robal
były na porządku dziennym. Pozostali strażnicy nauczyli się od niego także
innych wyrazów: brudas, pomyje, ścierwo, buhaj, kanalia. Wujek Zacornea
podnosił pięść i z oczami wychodzącymi z orbit wygrażał nią tak, jak nikt inny
nie potrafił. Był bez żadnych wątpliwości strażnikiem modelowym. Z tego
właśnie powodu cieszył się uznaniem kierownictwa i kolegów.
Paradoksalnie, ten ceniony przez zwierzchników stary strażnik był wprost
uwielbiany przez więźniów. Przekleństwa, groźby i potop chamskich słów siały
w nich postrach, gdy w okolicy znajdowała się osoba postronna, lecz w chwili
kiedy tylko taka osoba znikała z horyzontu, wykrzywiona nienawiścią twarz
strażnika natychmiast przybierała rysy typowego staruszka, brwi podnosiły się na
znak przeprosin, usta wyginały się w uśmiechu, a zamiast przerażającego ryku
słychać było szeptane żarty usprawiedliwiające to, co przed chwilą się wydarzyło.
Strach, paraliżujący grupę jedynie na pokaz, topił się szybko w tłumionym
śmiechu więźniów, a od czasu do czasu dawały się słyszeć pomruki uznania,
doceniające wartość przedstawienia: „Wujku Zacornea, dzisiaj byłeś wspaniały,
podobało mi się to z jedzeniem ludu!” albo „Oj, wujku Zacornea, wykończyłeś
nas dzisiaj, skąd wytrzasnąłeś te wszystkie przekleństwa?”.
Nie tylko z tego powodu więźniowie cenili starego strażnika. Zwłaszcza ci
z okolic Gałacza mieli powody, aby go szanować, ponieważ był jedyną osobą,
która mogła dostarczyć im wieści o rodzinie. Rzadziej i tylko wtedy, gdy
nadarzała się okazja, wujek Zacornea przemycał do więzienia paczki z jedzeniem
dla więźniów z tych stron. Obdarowani dzielili się zawartością z kolegami, którzy
mieli mniej szczęścia i odsiadywali wyrok zesłani z odleglejszych zakątków kraju.
Również palacze czuli wdzięczność za papierosy wypadające wujkowi z ręki,
kiedy przechodził w ich pobliżu. Chorujący w tym pozbawionym lekarza
więzieniu korzystali z sulfonamidu przynoszonego przez niego zza murów.
Wszyscy mieli więc powody, aby kochać starego strażnika, zwłaszcza za to, że
dzięki niemu mogli poczuć tak potrzebny powiew wolności. Człowiek ten w ich
imieniu czytał gazety, słuchał radia i dzielił się na drugi dzień wiadomościami, do
których w inny sposób nie mieliby szansy dotrzeć.
W pierwszych miesiącach spędzonych w murach więzienia w Gałaczu Bruno
nie zaprzyjaźnił się z kolegami z celi, ze strachu przed akordeonem, którego
dźwięku obawiał się usłyszeć w tym nowym miejscu. Udało mu się jednak
nawiązać kontakt ze strażnikiem. Stało się to możliwe dzięki znanemu wszystkim
więźniom nawykowi wujka Zacornea, ujawnianemu podczas ich pilnowania przy
pracach w ogrodzie lub nad brzegiem Dunaju przy zbieraniu trzciny. Stary siadał
wtedy w pobliżu, w miejscu, skąd mógł kontrolować wzrokiem wszystkich
więźniów, daleko jednak od pozostałych nadzorujących, i lepił z gliny małe
figurki, ludziki lub tylko same głowy. Nawet kierownictwo więzienia spoglądało
na to zajęcie wujka Zacornea z pobłażaniem, bo jego zasługi w innych kwestiach
były wystarczająco duże, aby nie zabraniać mu tego, jak to nazywali,
nieszkodliwego bzika. Zwłaszcza że nie zmniejszało to jego czujności i nigdy nie
zaraportowano żadnego większego incydentu podczas służby wujka. Incydenty
mniejsze zawsze załatwiano po cichu bez specjalnych problemów.
Gliniane figurki wujka Zacornea stanowiły temat pierwszej rozmowy między
Brunonem a strażnikiem, kiedy ciekawskie spojrzenia nie mogły im
przeszkodzić. Pewnego dnia, podczas zbierania pomidorów w ogrodzie
więziennym, Bruno zainteresował się, czy strażnik robi te ludziki dla swoich
wnuków. Odpowiedź, nawet jeśli była wypowiedziana pogodnym tonem,
maskowała inne, głęboko ukryte uczucia.
– Nie, robię je dla siebie, tak tylko. Żeby czas szybciej mijał. Bo Stwórca nie
dał mi ani chłopaków, ani dziewczynek, więc nie miałem skąd wziąć wnuków.
Wydawało się, że na tych słowach rozmowa się zakończy. Bruno nie chciał,
aby tak się stało, zwłaszcza że była to jedna z niewielu okazji, kiedy wokół nie
znajdowały się żadne wścibskie oczy, dlatego opowiedział strażnikowi
o ceramicznych figurkach ze starożytnego Egiptu. Były podobne do figurek
rzeźbionych przez wujka Zacornea, a różniły się jedynie tym, że można było im
odczepiać różne części ciała. Strażnik, który o Egipcie słyszał jedynie z Biblii i nie
miał zbyt wielu okazji, aby rozmawiać o tym kraju znajdującym się na końcu
świata, pociągnął rozmowę dalej. Jeden za drugim pomidory wypełniały kosz,
a Bruno szeptem snuł swoją opowieść, pochylony, zatrzymując się i prostując
lekko plecy jedynie wtedy, kiedy musiał zademonstrować rękami, w jaki sposób
któraś z tamtych glinianych lub drewnianych lalek otrzymywała w dawnych
rytuałach nie tylko formę, ale i życie. To była ich pierwsza rozmowa.
Okazja do kolejnej nastąpiła później, po mniej więcej dwóch tygodniach,
kiedy podczas pracy w ogrodzie wujek Zacornea podszedł do Brunona. Drapiąc
się po głowie i nie wiedząc dokładnie, jak zacząć, zapytał, czy Bruno może
pokazać mu, jak się robi te ruchome lalki. Cały dom ma już zapełniony niemymi
figurkami, więc gdyby jego stara zobaczyła, że, jak mówił Bruno, lalki mogą być
zabawkami, to może nie wyrzucałaby ich na stertę śmieci za szopą, gdy podczas
robienia porządków wpadały jej w ręce. Po chwili uznał chyba to wyjaśnienie za
niewystarczające, ponieważ zaśmiał się, wzruszył ramionami i powiedział:
– Powiem ci szczerze, robię też krasnoludki. Wiesz, co mam na myśli?
Bruno pomyślał o krasnoludkach z bajek, bo inne nie przychodziły mu
chwilowo do głowy.
– Moje krasnoludki są z wypalanej gliny, którą potem maluję. Zarabiam tak
parę lei – przyznał jakby nieco zawstydzony wujek Zacornea. – Ale prawda jest
taka, że w tych czasach mało komu potrzebne są krasnoludki. Więc po naszej
rozmowie pomyślałem sobie: moja stara nie ma emeryturki, bo nie pracowała ani
w dawnych czasach, ani teraz. A mnie też zaraz wyślą na odpoczynek, bo wiek już
słuszny. Odpoczynek jest może i dobry, ale i pieniążki z emeryturki będą
malutkie. Z krasnoludkami, jak ci mówiłem, nie bardzo mi idzie. Trafia się
jeszcze jeden czy drugi, który da mi dwie butelki wina za krasnoludka, co go
kładzie w kapustę, żeby odstraszać zające, albo taki, co sypnie groszem, żeby
sobie postawić krasnoludka na ganku. To jednak rzadko. Mówisz, że mogę też
robić ruchome zabawki, jak ci z Egiptu. Więc pomyślałem sobie tak: jak oni robili
to jeszcze przed naszą erą, to dlaczego ja nie mógłbym teraz? Może dorzucę w ten
sposób parę lei do emeryturki, dobrze by było. Dlatego sobie powiedziałem,
niech się dzieje, co chce, zapytam, czy mógłbyś mnie tego nauczyć.
Z szerokim uśmiechem na twarzy Bruno zgodził się, nie żądając w zamian
niczego, bo spodobał mu się ten pomysł. Zanim pojawienie się innego strażnika
spowodowało, że wujek Zacornea gwałtownie zmienił zachowanie i zaczął
wrzeszczeć jak w przedsionku piekła, a nawet grozić biciem, Bruno zdołał jeszcze
powiedzieć, że na początek dobrze byłoby znaleźć kawałek młodego drewna, bo
lalek o najwdzięczniejszych i najswobodniejszych ruchach nie robi się
z wypalanej gliny.

Więzienie w Gałaczu znajdowało się w odległości dwòch kilometrów od dworca,


w północnej części miasta, przy ulicy Trajana. Od świata odgradzały więźniów
dwa pasy murów o grubości prawie metra i wysokości czterech metrów każdy.
Zewnętrzny mur o obwodzie niemal sześciuset metrów oświetlony był
czterdziestoma żarówkami. Nad nimi usytuowano kilka reflektorów
skierowanych do wewnątrz. W przestrzeni między niemal identycznymi murami
ciągnęła się falami rzeka drutu kolczastego, sięgając grzbietu obu otaczających ją
kamiennych ścian. Bruno Matei nie wiedział o tym ani w chwili przyjazdu, ani
podczas pobytu w więzieniu. Fragment widoczny od wewnątrz był zbyt mały, by
na jego podstawie mógł wyrobić sobie obraz całego więzienia. Tuż po transferze,
jeszcze zanim po raz pierwszy wyprowadzono go z celi do pracy, uświadomił
sobie, że równie dobrze jak w Gałaczu mógłby teraz przebywać w więzieniu
znajdującym się gdziekolwiek, czy to na Wzgórzu Arsenału w Bukareszcie, czy na
dowolnym innym wzgórzu lub w dolinie, w jakimkolwiek miejscu w Rumunii.
Jedynym miejscem, które mogłoby rodzić obawy, że wróg znajduje się bliżej i jest
czujniejszy niż w pozostałych znanych mu do tej pory więzieniach, był budynek
sowieckiej jednostki wojskowej, usytuowany na północny wschód od murów
więzienia, do którego przewożono czasem skazańców do wykonania rozmaitych
prac gospodarczych, ponieważ jak się wydawało, Sowietom brakowało personelu.
Byłoby tak, gdyby rzeczywiście mógł myśleć o owym wrogu, który nawet bez
swojego zmarłego niedawno wodza zachowywał obojętność wobec szerzonych
wśród więźniów niepokojów, będących zaczynem plotek o jakichś
amerykańskich żołnierzach przybywających dla ich wyswobodzenia.
O ile zewnętrzne usytuowanie więzienia było Brunonowi obojętne, o tyle do
realiów jego małego, wewnętrznego świata przyzwyczaił się szybko.
Dwupiętrowy gmach wzniesiono na planie podkowy. Na każdym piętrze, jak
dowiedział się po przybyciu, znajdowało się trzydzieści wąskich cel, rzadko
zajmowanych przez jedną osobę. Przeważnie mieszkało w nich trzech lub
czterech mężczyzn. Bruno został przydzielony z trzema innymi więźniami do
pomieszczenia pełnego pęknięć w strukturze betonu. Największe, wyróżniające
się długością, schodziło od sufitu po ścianach, prawie do ziemi. Po trzynastu
latach wciąż świadczyło, według objaśnień wujka Zacornea, o wielkim trzęsieniu
ziemi z listopada czterdziestego roku, które wtedy nawiedziło to miejsce. Cela
Brunona była małym i dusznym pokoikiem na pierwszym piętrze. Przypominała
piec z malutkimi, zakratowanymi i umieszczonymi blisko sufitu drzwiczkami,
dającymi zbyt mało powietrza zarówno jemu, jak i współosadzonym. Duchota
dokuczała im bardziej w nocy, ponieważ stłoczeni w czwórkę, mieli do dyspozycji
zaledwie dwa piętrowe łóżka, więc sen z przylepionym do pleców kolegą stawał
się męką większą niż praca na powietrzu. W ciągu dnia, kiedy nie wychodzili na
zewnątrz, wyciągali się po kolei na słomianych siennikach, rozkładając nogi
i ręce, uważając jednak, by nie dotknąć żelaznych części łóżka, rozgrzanych do
niemożliwości przez promienie słoneczne wpadające przez kraty. Jeśli któremuś
przez nieuwagę zdarzyło się oparzyć o tak nagrzany brzeg, pot zgromadzony na
ciele skwierczał, a pozostali w napięciu oczekiwali stłumionego krzyku pechowca.
W gorączce letnich dni nawet cementowa posadzka nie była w stanie choćby
minimalnie ochłodzić stóp, nie mówiąc już o całych ciałach. Wszystko wokół,
włącznie z osadzonymi, było rozgrzane do niemożliwości, a Brunonowi,
przyzwyczajonemu przecież do ciepła panującego na Półwyspie, gdzie jednak
powietrze krążyło w rozległym pomieszczeniu, odczuwany tutaj żar wydawał się
nie do wytrzymania.
W takich warunkach więzienny harmonogram prac oznaczał dla Brunona
wybawienie, przychodzące wraz z każdym otwarciem przez strażnika
metalowych drzwi, a kończące się wieczorem, po obowiązkowym powrocie do
piekarnika. Wybawienie tym większe, że, w odróżnieniu od Półwyspu, gdzie
ciężki fizyczny trud był męczarnią, nie oferując nic poza przekleństwami, biciem
i stale wypełniającym powietrze szorstkim, skalnym pyłem, tutaj więźniowie
kierowani byli, w zależności od potrzeb, do najróżniejszych prac polowych.
Bruno pomagał przy okopywaniu kukurydzy, potem zbierał pomidory i groch.
Następnie przeszedł, wraz z innymi więźniami, pod ściślejszą niż zwykle strażą
z lufami gotowych do strzału karabinów skierowanych w ich stronę, na
rozciągające się przed nimi bezkresne pole jęczmienia. Czuł mury wzniesione
przez tę broń tak samo wyraźnie jak na Półwyspie, ale praca dawała mu
namiastkę zadowolenia dzięki swej odmienności. Miał się jednak wkrótce
przekonać, że nie była łatwiejsza, a wręcz przeciwnie, w pewnym sensie była
nawet bardziej męcząca, wymagała bowiem stałego pochylania się, dźwigania na
plecach godzin niczym pęczniejącego brzemienia, w którym zbierają się ciężkie
jak kamień okruchy czasu. O ile rolnik ma prawo uwolnić się niekiedy od tych
okruchów, strząsnąć je na ziemię po wyprostowaniu pleców, o tyle więźniowi
zamienionemu w rolnika tu, w Gałaczu, prawo do pionowej pozycji ciała
przyznawano jedynie wtedy, gdy odczuwał niecierpiącą zwłoki potrzebę
fizjologiczną. I było to też rozwiązanie, do którego uciekało się wielu, chociaż,
prawdę mówiąc, mała ilość wody i upał, w którym pracowali, sprawiały, że ich
pęcherze zwykle były puste.
Podobną metodę zastosowali Bruno i wujek Zacornea. W czasie gdy
więźniowie ścinali jęczmień sierpami i wyposażeni w takie narzędzie, mogli się
stać niebezpieczni, strażnikowi nie pozwalano już beztrosko majstrować przy
figurkach. Znalezienie chwil, w których zamieniony teraz w uczniaka wujek
Zacornea mógł popracować nad drewnianą lalką według wskazówek Brunona,
stało się w kolejnych tygodniach dla obu najważniejsze. Dlatego częściej, niż
naprawdę musiał, Bruno w towarzystwie strażnika oddalał się za potrzebą.
W ostatnim czasie wujek Zacornea miał coraz większe zaufanie do więźnia.
Spoufalił się wręcz, słuchając jego opowieści snutych zdecydowanym, niskim
głosem. Bruno wykładał mu, że najwięcej uwagi należy poświęcić środkowi
ciężkości lalki, więcej nawet niż całej rzeźbie czy ostatecznemu wykończeniu
mającemu wpływ na jej urodę. „Wygląd lalki nie ma znaczenia”, wyjaśnił Bruno
podczas jednej z rozmów. „Marionetka staje się piękna poprzez ruch, a ten może
być prawidłowy tylko wtedy, gdy środek ciężkości jest doskonale wyważony”. Nie
zawsze strażnik pojmował wszystko, co usłyszał od więźnia. Niektóre rozmowy
przypominały mu spotkania ze znajomym wiejskim nauczycielem, z którym
nieraz przesiadywał w szynku w wieczory zbyt ładne, by spędzać je w domu.
Lubił toczone dyskusje, ale najczęściej było tak, że nauczyciel mówił, a stary
kompan zadowalał się słuchaniem.
Wujek Zacornea zwykle wykonywał części lalki w domu, kawałek po
kawałku, po czym przynosił wyrzeźbione elementy do więzienia i czekał
w napięciu na werdykt Brunona. Czasami przez cały dzień nie trafiała się im
okazja do rozmowy sam na sam. Innym razem więzień ważył w rękach kawałek
ociosanego drewna, szukał położenia równowagi w różnych pozycjach, ale
w końcu sam nie wiedział, czy jest on dobry. „Tak”, mówił Bruno, „wydaje się, że
jest dobrze wyrzeźbiony, ale dopóki nie zobaczę całości, nie sprawdzę, jak
kawałki łączą się ze sobą, nie mogę orzec, czy jest w porządku”. Wujek Zacornea
zaczął się martwić, ponieważ trudno mu było przynieść wszystkie części lalki
jednocześnie. Spotkania, które strażnik zaczął nazywać „projektem”, wzbudziły
w nim jednak rodzaj niezrozumiałej pasji i wspólne z Brunonem konstruowanie
marionetki stało się dla niego ważniejsze niż wszystkie do tej pory ulepione
krasnoludki.
Najwięcej okazji do spotkań mieli podczas pracy w szuwarach nad brzegiem
Dunaju, gdzie więźniowie przez cały rok, w razie potrzeby również zimą, zbierali
trzcinę. Wyjścia odbywały się w dni, kiedy nie była potrzebna przyjemniejsza
skądinąd praca na roli. Właśnie wtedy Bruno mógł sprawdzić, jak rodzi się lalka
wujka Zacornea. Udając ból brzucha, kucał przy ziemi z opuszczonymi do kolan
szarymi spodniami, demonstrując, że ta sytuacja nie pozwala mu na
kontynuowanie pracy. Tymczasem pilnujący go strażnik, z zachmurzoną
pozornie miną, słuchał z nabożeństwem wszystkich rad, zapamiętywał je, ale od
czasu do czasu krzyczał: „Szybciej, leniu śmierdzący, nie będę tu tkwił przez cały
dzień, żebyś mógł się wysrać!” albo coś podobnego. Potem dziękował szeptem,
puszczał oko i zapewniał, że zapamiętał rady i miejsca, gdzie ramię, przedramię,
klatka piersiowa albo któraś z nóg lalki muszą jeszcze zostać dopracowane
i uwolnione od nadmiaru drewna, aby uzyskać oczekiwaną przez obu właściwą
formę.
Lato zbliżało się ku końcowi, kiedy głowa marionetki z długim jak u Pinokia
nosem została ukończona. Strażnik pokazał ją Brunonowi, tak jak pozostałe
części. Umówili się, że niebawem złożą kawałki, przywiążą sznurki i zaczną
pierwszą lekcję prowadzenia lalki. Wujek Zacornea będzie musiał jednak
usprawiedliwić przed innymi okropne rozwolnienie, na które zapadnie Bruno,
i jednocześnie przyniesie lalkę połączoną w całość we wskazanych punktach.
Dopiero to stało się dla wujka Zacornea prawdziwym, napędzającym mu
autentycznego stracha wyzwaniem. Koledzy zrozumieliby go, ba, zrozumiałoby
go nawet kierownictwo, gdyby ktoś znalazł przy nim kawałki drewna
przypominające części ludzkiego ciała. Szefowie przymykali oko na jego śmieszną
pasję, nawet jeżeli dotychczas manifestowała się w modelowaniu figurynek
z gliny lub, jak ostatnio, z innego materiału. Gdyby jednak przyłapano go
z przyniesioną do więzienia drewnianą lalką w całej krasie, mogłoby to wywołać
zupełnie inne reakcje, mogące pójść, o czym stary strażnik dobrze wiedział,
w każdym, nawet najbardziej niepożądanym lub przerażającym kierunku. Nie
mógł jej także zespolić w więzieniu bez potrzebnych narzędzi i odizolowanego
miejsca, pozwalającego na wykonanie tej dość hałaśliwej części „projektu”, jaką
jest majsterkowanie.
W wyznaczonym dniu wujek Zacornea wszedł przez bramę więzienia
z owiniętym wokół lędźwi szerokim, brązowym, pocerowanym szalem, a serce
biło mu jak u kury leżącej na pniu przed mającym nastąpić ścięciem. Wyjaśnił
zdziwionym kolegom, że trzyma w nim „kamienie iskrowe”, jak nazywał
krzemienie, bo słyszał, że wyciągają każdą chorobę. Ciekawskim powiedział,
postękując przy tym i wzdychając, że bolą go lędźwie. Zmyślił historyjkę o upale
i wysiłku, do jakiego zmusiła go poprzedniej nocy jego baba, uderzona
nieoczekiwaną ochotą, a od którego dawno się odzwyczaił. Leczenie kamieniami
iskrowymi było jedyną prawdziwą częścią opowieści. Rzeczywiście, zimą, gdy
dopadały go boleści, praktykował tę metodę, czasami nawet z dobrym skutkiem.
Towarzyszące opisowi przypadłości postękiwania udawane były tylko po
części, ponieważ część jęków, wcale niemałą, wywoływały ukłucia drewnianej
lalki ukrytej pod szalem i przywiązanej sznurkiem naokoło pasa.
Po uwolnieniu się od kłopotliwych pytań wujek Zacornea nie mógł już dłużej
ścierpieć strachu, który oplatał mu serce mocniej niż marionetka ściskała mu pas,
dlatego postanowił ukryć lalkę w dziurze, gdzie zwykle przechowywał
przeszmuglowane dla więźniów paczki z jedzeniem, a rozmowę z Brunonem
odłożyć na kolejny dzień. To z kolei spowodowało, że rozwolnienie Brunona
stało się tego dnia bezużyteczne. Praca trwała dłużej i była cięższa niż zwykle,
ponieważ bez możliwości odpoczynku w szuwarach z rzadka mógł uwolnić się od
ciężaru okruchów czasu uciskających mu plecy jak zwykle przy jednostajnej
pracy w polu czy ogrodzie. Co więcej, tego dnia wujek Zacornea nawet nie zbliżył
się do niego, ponieważ strach przeżyty rano spowodował, że unikał kontaktu
z Brunonem. Dopiero pod wieczór, kiedy wracali znad Dunaju, stary strażnik
szepnął mu, że przedmiot jest schowany w pewnym miejscu w więzieniu, ale
muszą poczekać na bardziej sprzyjający czas i miejsce do kontynuowania
„projektu”.
Nie było to łatwe. Dłużące się dni, w czasie których nie mógł doczekać się
chwili, gdy będzie mógł porównać lalkę stworzoną w swojej wyobraźni z realną
marionetką, jaką we wsi odległej o dziesięć kilometrów od Gałacza skonstruował
wujek Zacornea, zaczęły męczyć Brunona bardziej niż upał w piekarniku, jak
z kolegami zaczął nazywać celę, w której tłoczyli się po zakończeniu pracy. Po
ponad tygodniu daremnego oczekiwania stracił nadzieję na szybką odmianę.
Znał już to uczucie, wiedział, że i tym razem przywyknie do smaku
rozczarowania, nawet jeśli obecna nadzieja nie była związana z żadnym
cudownym uwolnieniem, a jedynie dotyczyła chęci dotknięcia drewnianej lalki.
Dotknięcia, któremu nadał większe znaczenie, niż należało.
Kiedy pewnej nocy drzwi do celi otworzyły się, a strażnik wywołał nazwisko
Brunona, ten nawet przez chwilę nie pomyślał o lalce. Przeciwnie, po
mechanicznym przebudzeniu się przez kilka chwil owładnięty był koszmarną
myślą, że Baba Samca i jej wojsko upiorów znów go dopadły. Zaczął
przygotowywać się więc na całe zło, które kiedyś najpierw pragnął widzieć
zakopane na Wzgórzu Arsenału, a potem w Czarnej Dolinie. Serce spowolniło
szaleńczy rytm, gdy w człowieku ostrym tonem przywołującym jego nazwisko
rozpoznał wujka Zacornea. W dalszym ciągu nie myślał o „projekcie”, lecz przez
umysł przemknęła mu refleksja, że strażnik, choćby nie wiadomo jak łagodny,
i tak w końcu musi spełniać swoje obowiązki. Podążył więc za starcem
w milczeniu, którego nie ośmielał się przerwać żadnym pytaniem, tym bardziej
że wujek Zacornea wydawał się pochłonięty swoimi myślami. Bruno zdziwił się
dopiero wtedy, gdy strażnik wepchnął go do łazienki, zaciągnął zasuwę
i natychmiast przybierając inny wyraz twarzy, powiedział:
– Nawet nie wiesz, ile się namęczyłem, żeby ich przekonać, by znów dali mi
nocną służbę. Od roku nie robię na nocki, widziałeś przecież. Powiedzieli mi, że
jestem za stary, a ja im przytaknąłem, bo jakoś już nie uśmiecha mi się tracić snu.
Ale patrz, jak się sprawy toczą… Teraz udało mi się zamienić z kolegą, tak się
trafiło. Ciśnie mnie trochę w plecy, ale żeby chociaż coś z tego wyszło.
Mówiąc to strażnik wsunął rękę pod szal, którym był przewiązany w pasie.
Bruno dopiero wtedy zauważył tam małą wypukłość. Starzec wyjął drewnianą
marionetkę, z którą obaj, każdy na swój sposób, związali wiele nadziei.
Noc nie stała się dla wujka Zacornea czasem jego inicjacji w sztuce
prowadzenia marionetki. Chociaż tak długo czekał na tę chwilę, postanowił
jednak najpierw poobserwować więźnia-nauczyciela, który tymczasem złapał za
sznurki przymocowane w najodpowiedniejszych punktach na ciele lalki. Strażnik
wycofał się pod kaloryfer, podparł łokciem i obserwował. Ledwo widoczny
uśmiech zarysował się pod jego sumiastymi wąsami, starzec poddał się
przemijaniu czasu, nawet jeśli rozum mówił mu, że w każdej chwili mogą zostać
przyłapani. Odegnał jednak od siebie trwożne myśli, odsunął strach przed
niebezpieczeństwem, które mogło przybyć zewsząd, i zapomniał o tym, że poza
nimi w więzieniu są jeszcze inne osoby. Poza nimi trojgiem.
Rzeczywiście, byli tu teraz we troje. Po przyczepieniu sznurków łączących ją
ze światem ożywionym lalka zaczęła się poruszać. Zrobiła najpierw jeden, potem
dwa, trzy, cztery kroki w kierunku strażnika. Następnie skłoniła się
ceremonialnie, jak rycerz z dawnych czasów przed królem z tak samo odległych
czasów, lekko cofnęła się o kilka kroków i dla przebudzenia zrobiła parę
wypadów. Kiedy rozluźniła się całkowicie, uderzyła hardo nogą o cement
i zaczęła tańczyć. Małymi, a potem większymi krokami. Taniec stawał się coraz
bardziej energiczny, coraz bardziej zaczarowany, coraz bardziej wplątany w wir
muzyki, którą bez wątpienia słyszały jej uszy, tak samo jak słyszał ją Bruno.
A kiedy magia wypełniła odrapaną łazienkę, muzyka utorowała sobie drogę
również do uszu starego strażnika. Zaczął kiwać głową do rytmu, do pierwszych
skrzypiec dołączyły cymbały, a do nich dobiegający skądś dźwięk trąbki.
Przestrzeń stawała się coraz szersza, słaba i brudna żarówka w łazience wyzwoliła
trzymane dotąd na uwięzi światło, a ono, uskrzydlone wolnością, nagle zabarwiło
się wszystkimi odcieniami tęczy i przeskoczyło do dziesiątek, setek innych
żarówek, aby wraz z nimi pochłonąć wszelkie ślady ciemności.
13

„W roku tysiąc trzysta osiemdziesiątym siódmym, w pewnej staroruskiej kronice,


po raz pierwszy wspomniano o »osadzie Jassy nad Prutem«. W tej kwestii istnieją
jednak znaki zapytania. Niektórzy twierdzą, że pierwsza pewna wzmianka
pochodzi dopiero z roku tysiąc czterysta ósmego, kiedy to hospodar Aleksander
Dobry wydał kupcom ze Lwowa przywilej handlowy, wymieniając Jassy wśród
kilku innych miast. Trochę później, około roku tysiąc czterysta siedemdziesiątego
szóstego, Turcy podpalili miasto. Był to pierwszy pożar, o którym wspominają
źródła. Drugi, który wybuchł w okolicach roku tysiąc pięćset dziesiątego, miał
związek z najazdami hord tatarskich na Mołdawię. Tatarzy przewalili się wtedy
przez te tereny, nagrabili, co mogli nagrabić, spalili, co mogli spalić, i wracając po
trzech latach, puścili z dymem nawet ostatnie ocalałe fragmenty osady. Nie
przeszkodziło to Turkom powrócić do miasteczka w roku tysiąc pięćset
trzydziestym ósmym i podpalić budynki, które miejscowa ludność zdołała
wznieść na ruinach. Palenie Jassów było chyba lekarstwem na nudę najeźdźców,
ponieważ zarówno Turcy, jak i Tatarzy gorliwie korzystali z tej formy rozrywki.
W roku tysiąc pięćset siedemdziesiątym czwartym przyszła znów kolej na
Tatarów. Natomiast w tysiąc sześćset pięćdziesiątym do miasteczka zawitali
Kozacy pod wodzą niesławnej pamięci hetmana Bohdana Chmielnickiego.
Uznali oni za stosowne zainspirować się czynami najeźdźców spod znaku
półksiężyca i podpalili między innymi dwór hospodara oraz cerkiew Trzech
Hierarchów. Jakby nie dość tego, w tysiąc sześćset osiemdziesiątym szóstym roku
do podpalaczy dołączyli Polacy i cerkiew Trzech Hierarchów po raz kolejny
stanęła w ogniu, wraz z monastyrem Golia i okolicznymi dworami bojarskimi.
Jak się wydaje, w pewnym momencie najeźdźcy zmęczyli się lub znudzili swą
niszczycielską działalnością i wtedy miejscowej ludności zaczęło brakować ognia.
Dlatego też mieszkańcy wywołali pożary na własną rękę – najpierw jeden
poważny, w tysiąc siedemset dwudziestym piątym, w wyniku którego zniszczeniu
uległo centrum miasta, od Wielkiej Ulicy do dworu hospodara. Później kilka
nieco mniej okazałych, jak na przykład ten, który dziesięć lat po poprzednim
obrócił w popiół domy z Górnego Miasta, albo ten z roku tysiąc siedemset
pięćdziesiątego trzeciego, który znów strawił dwór i skupione wokół niego domy.
W roku tysiąc osiemset dwudziestym siódmym kolejny wielki pożar pochłonął
dwie trzecie zabudowań w mieście, natomiast w roku tysiąc osiemset
czterdziestym czwartym ostatnia godna wspomnienia pożoga zmiotła północno-
zachodnią część Jassów.
Za niszczenie tkanki miejskiej odpowiedzialny był nie tylko ogień, lecz
również trzęsienia ziemi. Na czołowe miejsce we wzmiankach historyków
zasłużył sobie kataklizm z trzydziestego pierwszego maja tysiąc siedemset
trzydziestego dziewiątego roku, zaledwie cztery lata po pożarze, który zniszczył
Górne Miasto. Wstrząsy obróciły w perzynę wiele domostw i dużą część
monastyru Golia.
O ile jednak pożary i trzęsienia ziemi zmuszały ludzi, aby od początku
zaczynali rekonstrukcję osady, o tyle choroby związane z biedą mieszkańców
pozostawiały budynki nietknięte, wielokrotnie jednak wystawiając na
niebezpieczeństwo samo istnienie miasta.
Dżuma, która przybyła do Europy z szerokich stepów Azji w roku tysiąc
trzysta czterdziestym siódmym, kiedy to szczury z Orientu przywlokły ją na
jednym ze statków do portu w Messynie, spadła na miasto Jassy dopiero po
załatwieniu swoich głównych interesów na Zachodzie. W pewnym sensie było to
oczywiste, bo zacofanie mołdawskiej krainy powodowało, że nie tylko moda, ale
i choroby docierały do tego obszaru z opóźnieniem. Dżuma dotarła do Jassów
także po roku tysiąc sześćsetnym, w którym miały miejsce wydarzenia
historyczne wielkiej wagi, gdy hospodar Michał Waleczny zjednoczył
Transylwanię, Mołdawię i Wołoszczyznę. Udało się jej unicestwić niezliczone
rzesze ludzi, a pozostałych przy życiu mieszkańców napełnić takim strachem, że
aby uniknąć kolejnej klątwy, zabrali się oni do budowania jak największej liczby
cerkwi i monastyrów. Pomimo tego z końcem wieku, w roku tysiąc sześćset
siedemdziesiątym piątym, nienasycona zaraza wróciła do miasta, pokazując, że
ma w głębokim poważaniu zarówno wiarę prawosławną, jak i gorliwość ludzi we
wznoszeniu chroniących ich cerkwi. A ponieważ w innych regionach nie bardzo
mogła już rozrabiać, spokojnie zadomowiła się w mołdawskim grodzie,
wybuchając od czasu do czasu i siejąc nowe zniszczenia, jak na przykład w roku
tysiąc siedemset siedemnastym, tysiąc siedemset dwudziestym piątym, tysiąc
siedemset trzydziestym ósmym, tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym,
a nawet jeszcze w tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym, kiedy to
wzmiankowano o ostatniej wielkiej epidemii. Po zwalczeniu dżumy Jassy
dostosowały się do nowych czasów i dogoniły w końcu Zachód, gdyż w roku
tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym znalazły się w szeregach miast
europejskich ciężko dotkniętych kolejną chorobą, a mianowicie cholerą”.
Mężczyzna opowiadający z taką swadą historię miasta wyrzucał z siebie
wszystkie daty, jakby je czytał, mimo że nie trzymał żadnej kartki w ręku.
Z uśmiechem punktował momenty historyczne, które wydawały mu się godne
uwagi, od czasu do czasu popijając przy tym herbatę z lipy. Był archiwariuszem
i przyjacielem towarzysza Bojina. To właśnie on kilka miesięcy temu znalazł
przypadkowo los subskrypcyjny z podpisem Brunula.
– Widzicie, towarzyszu – archiwariusz przygotowywał się do końcowych
wniosków, robiąc jednak po tych słowach pauzę i dopijając resztę herbaty –
właśnie takie były Jassy przejęte przez partię. Choroby, bieda, pożary i inne
nieszczęścia…
Przez myśl Brunula przemknęło spostrzeżenie, że historia miasta zatrzymała
się w tej opowieści gdzieś w połowie zeszłego stulecia, wiele lat przed zbawczym
pojawieniem się partii. Szybko jednak uznał to za nieistotne. Po pierwsze dlatego,
że, w co nie wątpił, nawet jeśli w wypowiedzi brakowało całego wieku, to głęboki
jej sens pozostawał ten sam. Archiwariusz mógł pewnie dalej snuć swą opowieść
o niezliczonych nieszczęściach, które spadły na miasto do drugiej wojny
światowej, kiedy to z pewnością nastąpiła ich kulminacja. Po wtóre zaś dlatego,
że nie miał ochoty wysłuchiwać dalszego ciągu historii, skoro nie po to tu
przyszedł. Towarzysz Bojin przyprowadził go przecież, aby Brunul dowiedział się
czegoś o swojej przeszłości.
Znajdowali się w dużym pomieszczeniu, w którym większość półek
zapełniały różne teczki i akta, siedzieli na wysokich krzesłach i pili herbatę
z filiżanek. Po tym jak archiwariusz zakończył wyliczanie plag spadających na
miasto, żaden z nich nie miał już nic do powiedzenia. Brunulowi przemknęła
przez głowę myśl, że ta przydługa opowieść miała go przekonać, że znajduje się
przed doskonale poinformowanym człowiekiem, którego uwagi nie uszłoby
nawet nieszczęśliwe zderzenie ptaka z budynkiem Rady Ludowej i który
z pewnością nie omieszkałby wpisać tego do stosownego rejestru. Jeżeli taki był
cel, to nie miał on sensu, bo Brunula nie trzeba było do niczego przekonywać.
Chociaż wydarzenia z urodzin towarzysza Bojina sprzed dwóch tygodni zasiały
niepewność co do tego, ile prawdy mieści się w słowach przyjaciela, to nawet
przez moment nie wątpił w jego dobre intencje, a tym bardziej w dobre intencje
partii, której towarzysz Bojin był przecież przedstawicielem. Podejrzewał jedynie,
że przyjaciel chce go ochraniać, że ukrywa przed nim któż to wie jakie łajdactwa
popełnione właśnie przez niego, Brunula, przed wypadkiem. Archiwariusza nie
podejrzewał o nic. Po prostu chciał poznać prawdę, był na nią przygotowany
i naciskał na towarzysza Bojina, aby mu to ułatwił. Pragnął dowiedzieć się czegoś
o swojej przeszłości zwłaszcza po tym, jak Eliza poradziła mu, aby nie pozwolił
dać się przytłoczyć wątpliwościom i postarał się poszukać odpowiedzi na
dręczące go pytania. Tymczasem nowe pojawiły się już następnego wieczoru po
urodzinach, gdy jego przyjaciel zjawił się w kawalerce po raz pierwszy bez
zapowiedzi, usiadł z pewnym skrępowaniem na krześle, a potem starał się go
przekonać, że jego wczorajsze zachowanie było wynikiem zbyt dużej ilości
wypitego alkoholu. Gdy jest pijany, opowiada głupoty i dlatego właśnie nigdy, ale
to nigdy nie pije więcej niż jedną butelkę wina, a i to tylko w sytuacji, kiedy ma
szczęście z kimś się podzielić.
Wyjaśnienie towarzysza Bojina nie zadowoliło Brunula. W kolejnych dniach
skorzystał z okazji, że przyjaciel, zapewne z poczucia winy, odwiedzał go częściej,
nawet na placu budowy. Zasypał więc towarzysza tyloma pytaniami, że w końcu,
podczas jednej z dyskusji, kiedy emocje uzewnętrzniły się żywą gestykulacją obu
rozmówców, przyjaciel poddał się. Wizyta u archiwariusza była realizacją
obietnicy, zgodnie z którą Brunul miał poznać wszystko, co towarzysz Bojin
i partia wiedzą o jego losach sprzed wypadku.
Gdy archiwariusz skończył opowieść i zapadła krępująca cisza, Brunul
poczuł, że w tym momencie potrzebuje pomocy przyjaciela. Wytrzymał
przedstawienie dziejów miasta jako swego rodzaju wstęp, jednak milczenie, które
teraz zapadło, szarpało mu nerwy i niepokoiło, chociaż nie śmiał położyć temu
kresu przez zadanie pytania. Wreszcie, po dopiciu herbaty i uważnym
przestudiowaniu dna filiżanki, jakby tam znajdowało się coś nadzwyczaj
pasjonującego, z ulgą przyjął to, że archiwariusz odezwał się po raz drugi:
– W tysiąc osiemset pięćdziesiątym ósmym dorównywaliśmy już innym
w pewnym pozytywnym aspekcie – wprowadzono u nas naftowe oświetlenie
uliczne.
Uśmiechnął się przy tym i podniósł ręce na znak obrony, dając w ten sposób
do zrozumienia, że to żart i że nie będzie już dalej mówił o Jassach. Potem
zwrócił się do Brunula:
– Towarzyszu, poinformowano mnie o tym, czego chcecie się dowiedzieć.
Więc oczywiście przygotowałem się, bo zawsze jestem przygotowany.
Nagłe skierowanie rozmowy ku tematowi tak ważnemu dla Brunula
wywołało u niego nie tylko przypływ emocji, ale również pewnego rodzaju
zaniepokojenie. Jowialny ton, którym przed chwilą archiwariusz w sposób
humorystyczny przedstawiał wiele skądinąd dramatycznych zdarzeń, uległ
zmianie i teraz zabrzmiał oficjalnie, nie rokując dobrze. Brunul pomyślał, że
pewnie to jego przeszłość jest temu winna. Chcąc dodać sobie odwagi, znów
pomyślał, że gotów jest zaakceptować wszystko, że choćby w przeszłości popełnił
nie wiadomo jaki ciężki grzech, zostanie on odkupiony w przyszłości. Jedyne,
czego chciał, to mieć jakiś punkt zaczepienia i dowiedzieć się, czym zawinił, aby
móc zrewanżować się partii, krajowi i narodowi, a także towarzyszowi Bojinowi,
choć Brunul był wciąż nieco na niego obrażony za ukrywanie przeszłości, którą
właśnie miał poznać.
Archiwariusz otworzył teczkę leżącą na biurku. Wyjął kartkę papieru, bo tym
razem musiał przeczytać to, co miał powiedzieć. Wciągnął powietrze do płuc
i wydłużył pierwsze słowo:
– Kaaartoooteeekaaa…
Spojrzał znad kartki na Brunula, który zamarł na krześle. Następnie pokiwał
głową i mówił dalej:
– Popatrzmy więc. „Nazwisko”, „imię”, to znacie. „Urodzony w roku tysiąc
dziewięćset dwudziestym pierwszym, w miesiącu maju, dnia dwudziestego
dziewiątego, w gminie Buc” ‒ przeczytał archiwariusz i znów popatrzył na
Brunula. ‒ Tak tu jest napisane, gmina Buc. „Gmina” jest napisane na maszynie,
na wszystkich kartotekach tak samo, nawet wtedy, kiedy mowa jest o stolicy
kraju. „Gmina Buc”. Idźmy dalej. „Powiat” – brak, to normalne. „Syn George
i…” – tutaj archiwariusz zatrzymał się, próbując coś przeczytać. – Nie wiem, czy
tu jest może napisane Chiara?
– Tak, Chiara. Ale my mówiliśmy na nią Clara.
Archiwariusz podniósł palec i pokiwał nim na znak zrozumienia.
– Chiara-Clara. No właśnie, wszystko sobie przypominacie aż do wyjazdu do
Włoch…
– Nie całkiem wszystko – wzruszył ramionami Brunul. – Tyle, ile każdy
normalny człowiek przypomina sobie ze swojego dzieciństwa i młodości.
– Tak, właśnie tak, jak każdy normalny człowiek – przytaknął archiwariusz.
Potem znów skierował wzrok na kartkę. – Posłuchajcie, co jest teraz. Coś, o czym
nie wiedzieliście. „Zamieszkały w…”
Tu zrobił dramatyczną pauzę, ponownie pochylił głowę i spojrzał na Brunula,
którego usta pozostały na wpół otwarte, oczy powiększyły się, a ręce uwolnione
kilka chwil wcześniej od filiżanki, uniosły się do połowy klatki piersiowej.
Pozycja przybrana przez Brunula wywołała uśmiech na twarzy urzędnika.
– Dobrze, nie będę was więcej męczył. Przeczytam wszystko bez przerywania.
„Zamieszkały w gminie Jassy, ulica Făinii numer siedem, powiat Jassy,
województwo Jassy…” Tu macie pecha – wtrącił, od razu łamiąc obietnicę, że nie
będzie przerywał. – Zbadałem sprawę na miejscu, na prośbę towarzysza Bojina.
Budynek przy ulicy Făinii numer siedem został zburzony. No i widzicie? Miasto
jest żywe, wszystko się zmienia. Budynek dziś jest, jutro już go nie ma. Taaa.
Rozumiecie teraz, dlaczego na początku opowiadałem wam o historii? Bo
jesteście mieszkańcem tego miasta. I to nie od wczoraj czy od dzisiaj, byliście
również przed… Podniósł rękę do głowy, sugerując wypadek. Taaa, no to jedźmy
dalej – kontynuował, nie widząc reakcji Brunula. – „Zatrudnienie do dnia
aresztowania: bez zatrudnienia. W przeszłości: bez zatrudnienia. Majątek
posiadany w dniu aresztowania: bez majątku. W przeszłości: bez majątku.
Zatrudnienie współmałżonka: kreseczka. Majątek współmałżonka: kreseczka”.
Co ja na to mogę, żeście się nie ożenili? „Zatrudnienie rodziców obecnie: zmarli.
Zatrudnienie rodziców w przeszłości: przemysłowcy”. Tutaj – podniósł wzrok
znad papieru – mamy w nawiasie „Włochy”. Potem są inne linijki z kreseczkami,
bo nie jest znany majątek rodziców, no i tym podobne rzeczy. Dochodzimy do
stanu cywilnego, to już powiedziałem, jedziemy dalej. Taaa. „Rysopis: wzrost sto
siedemdziesiąt cztery, czoło szerokie, nos średniej wielkości, usta średniej
wielkości, podbródek owalny, twarz śniada, oczy niebieskie, włosy ciemne, brwi
łukowate, broda ogolona, wąsy ogolone, uszy średniej wielkości, znaków
szczególnych brak”. Powiedziałem wam to, żebyście wiedzieli, jak wyglądaliście
wtedy, w dniu aresztowania. Ale widzę, że nie ma dużych zmian – zmierzył
Brunula wzrokiem. – Taaa. Coś jeszcze? A, no tak. Teraz jest część, która na
pewno was zainteresuje. „Sytuacja prawna. Uprzednia karalność: brak”. Ale, ale!
– Człowiek cmoknął ustami i westchnął przeciągle. Czekając w dalszym ciągu na
reakcję Brunula, westchnął po raz drugi. Potem, lekko rozczarowany, podjął swą
wypowiedź: – Ale! „Złożony w dniu szósty jedenasty tysiąc dziewięćset
pięćdziesiąty czwarty przez”, no cóż, nie bardzo jest zrozumiała nazwa organu
wymiaru sprawiedliwości, zobaczcie sami, „nakaz aresztowania za czyn”, proszę
uważać, „za czyn przekroczenia granicy”. – Zatrzymał się, położył kartkę
i popatrzył nieruchomo na Brunula. – To żeście zrobili. Proszę, możecie zobaczyć
sami – i wyciągnął kartkę do Brunula. – Ciężko było dotrzeć do tego dokumentu,
ale któż inny poza mną dałby radę go odnaleźć? – Pozwolił, aby w jego głosie
dało się wyczuć nutkę dumy.
Brunul nie wyciągnął ręki po kartkę. Starał się najpierw przełknąć gulę
w gardle. Potem głęboko wciągnął w płuca powietrze i odwracając głowę
w kierunku towarzysza Bojina, popatrzył mu w oczy. Tamten natychmiast
opuścił głowę i zaczął poruszać palcami prawej ręki, jakby to była najważniejsza
rzecz, jaką należało zrobić w tym momencie. Pozorne, przydługie rozluźnienie
dłoni i uważna obserwacja każdego palca. Dopiero kiedy kolejnego ruchu nie
można już było niczym usprawiedliwić, bo przecież odrętwienie ręki nie mogło
trwać aż tak długo, towarzysz Bojin podniósł wzrok na Brunula i lekko, po
przyjacielsku, stuknął go drugą ręką. Po chwili poczuł jednak, że jego usta
wykrzywiają się w grymasie pogardy. Ciężko byłoby mu odpowiedzieć sobie na
pytanie, skąd wezbrało w nim to silne uczucie napierające od wewnątrz, że ledwie
ostatkiem mocy zmusił się do utrzymania mimiki w ryzach, by nie zdradzić
prawdziwych odczuć. Kiedy zadowolony z siebie archiwariusz mrugnął do
Bojina, towarzysz zebrał wszystkie siły wytrenowane podczas ćwiczeń
z ekwilibrystyki między oboma typami swojej prawdy i układając usta
w nieszczery uśmiech, odmrugnął prawym okiem. Pierwszy raz w życiu musiał
zmierzyć się ze świadomością, że ten gest, w sumie prosty i zwyczajny, może być
niezwykle trudny, jeśli powieki ma się pod kontrolą wbrew coraz bardziej
upartym myślom.

Nie miało to sensu, skoro jak powiedział archiwariusz, budynek został zburzony,
ale trzeba było tam podejść. Ulica Făinii numer siedem, niedaleko bloku Elizy.
Ruszyli w górę Żółtym Urwiskiem i minęli liceum imienia Mihaila Sadoveanu,
zmierzając w kierunku placu Zjednoczenia. Plac był już przystrojony do
planowanych na ten dzień obchodów święta 23 Sierpnia – „Dnia wyzwolenia
Rumunii spod faszystowskiego jarzma. Największego święta narodu
rumuńskiego”, jak można było wyczytać na rozmieszczonych wszędzie
transparentach, wielkich i małych, za to wszystkich bez wyjątku na czerwonym
tle. Zatrzymali się, by obejrzeć dekoracje. Atmosfera święta wpłynęła na emocje
Brunula, który przez to prawie zapomniał, po co wyszedł z domu. Z podziwem
przyglądał się trybunom przystrojonym girlandami kwiatów, obok których
powtykano niezliczone trójkolorowe flagi. Nad nimi dominowały olbrzymie
portrety trzech wielkich nauczycieli światowego proletariatu: Marksa, Engelsa
i Lenina. Dekorację uzupełniało ciężkie godło Republiki Ludowej, umieszczone
nad trybuną centralną, a pod nim widniały ogromne daty „1944‒1959”. Dwa
kolejne, nieco skromniejsze portrety wiszące przy pozostałych trybunach
sekundowały twarzom wielkich nauczycieli. Przedstawiały towarzyszy:
Gheorghe’a Gheorghiu-Deja i Nikitę Siergiejewicza Chruszczowa. Między nimi
umieszczono pięknie wydrukowane hasło, o wiele ładniejsze niż wszystkie
wykonane przez Brunula na placu budowy na wybrzeżu Bahlui. Napis nie był
skomplikowany – „Niech żyje przyjaźń rumuńsko-radziecka!”. I aby nie pojawił
się choćby cień wątpliwości na temat owej wspaniałej więzi między narodami,
pod spodem ten sam napis widniał w języku rosyjskim: „Да здравствует
румыно-советская дружба!”. Wielka historia przebijająca ze zgromadzonych na
placu obrazów i transparentów przygotowywała się na przyjęcie tysięcy
mniejszych, ludzkich historii, mających już wkrótce pojawić się w tej przestrzeni.
Odświętna dekoracja tak zafascynowała Brunula, że chętnie pozostałby na placu
do chwili, aż ten wypełniłby się ludźmi i dałoby się słyszeć przemówienia
i skandowane hasła. Dopiero Eliza pociągnięciem za rękaw przerwała jego
rozmarzenie, przypominając o celu ich wyprawy.
Opuścili świątecznie udekorowany plac i wyszli na bulwar, by po przejściu
około stu metrów w górę odnaleźć ulicę Făinii. Była to dość wąska uliczka,
gromadząca po jednej i drugiej stronie stłoczone domy o stromych dachach. Idąc
nią, Brunul nie czuł niczego. Żaden szczegół nie podpowiadał mu, że był tu już
wcześniej i w jakikolwiek sposób mógł być związany z tym miejscem.
Odnajdywał w sobie tylko echa jakichś wątłych emocji, całkowicie odmiennych
od tych, które zawładnęły nim na placu. Były one raczej spowodowane słowami
archiwariusza, a nie czymś, co mogło mieć swoje źródło w nim albo
w oglądanych teraz okolicznych domach.
Brunul był zły na siebie i jak powiedział Elizie, nienawidził w tym momencie
swojego umysłu i choroby, która go dotknęła. Musiał w przeszłości przechodzić
tędy tysiące razy. Przecież dokument nie kłamał. Czarno na białym, ulica Făinii
numer siedem. Jednak utrata pamięci zrobiła swoje, skryła wszystkie jego
wspomnienia. Pozostała absolutna pustka.
Pod numerem siedem również głucha nicość. Niezabudowana, nic
niemówiąca mu przestrzeń. Archiwariusz miał rację – budynek został zburzony
i nic nie powstało w jego miejsce. Oboje przystanęli, patrząc bez słów na stos
gruzu i żelastwa piętrzący się przy końcu działki. Trawa, która porosła
potłuczone cegły, wzmacniała jeszcze wrażenie opuszczenia i przypominała
o upływającym czasie, który pochłonął to miejsce i zatarł wszelkie wspomnienia.
Brunul spojrzał w górę, jakby chciał narysować dach, pod którym wynajmował
mieszkanie do pięćdziesiątego czwartego roku, jak mu powiedział towarzysz
Bojin, gdy wyszli z biura archiwariusza. Nie mogło być inaczej, bo gdyby był
właścicielem domu, to z pewnością partia zwróciłaby mu go, zamiast oddawać do
dyspozycji kawalerkę w innej części miasta. Wiele pytań pozostawało jednak bez
odpowiedzi. Dlaczego z Włoch przyjechał właśnie do Jassów, skoro żadne
wspomnienie do roku trzydziestego siódmego nie wiązało go z tym miastem?
Kiedy tu przybył i skąd miał pieniądze na wynajęcie mieszkania lub pokoju
w domu, który wcześniej stał na tej posesji? I wreszcie ten krajowy los
subskrypcyjny, którego znalezieniem chwalił się archiwariusz. Towarzysz Bojin
zauważył, że Brunul musiał być gdzieś zatrudniony, skoro mógł zapłacić
dwadzieścia lei. A więc? W jaki sposób zapłacił, skoro w kartotece było napisane:
„bez zatrudnienia”? Co więcej, zgodnie z tym dokumentem nawet i wcześniej
nigdzie nie był zatrudniony… Kolejna kwestia – jego pasja do lalek. Dałby sobie
włożyć rękę w ogień, że fascynował się nimi w przeszłości. Dowodem na to jest
Bazylek czy choćby fragment własnoręcznie napisanego tekstu, w którym zawarł
przemyślenia na temat marionetek. I jeszcze ten okruch wspomnień z wieczoru
urodzinowego towarzysza Bojina, który ledwie się pojawił, przepadł rozmyty
w pustce. Prawdopodobnie to we Włoszech nauczył się poruszać marionetkami.
Te twarze, które pojawiły się w przebłysku wspomnienia, nie mogły znaleźć się
tam przypadkiem. Słowa o symfonii ruchów lalki, tak wyraźnie usłyszane po
włosku, musiały mieć głębsze znaczenie. Miałby uwierzyć, że przyjechał z Włoch
do Jassów tylko po to, żeby zostać bezrobotnym?
Towarzysz Bojin próbował mu wyjaśnić, że zapewne zarabiał pieniądze
w mniej zacny sposób, może występując z Bazylkiem przed przypadkową
gawiedzią, na jarmarkach czy placach, gdzie ludzie rzucali mu drobniaki do
kapelusza. Czytał zresztą w gazecie o żebractwie w krajach kapitalistycznych,
o ludziach, którzy śpiewają, stroją różne miny i robią inne dziwne rzeczy, aby
zarobić parę groszy. W Rumunii w czasach przedwojennych było tak samo.
Wprawdzie wraz z nastaniem władzy ludowej podobne formy żebractwa zanikały
i każdy, kto chciał pracować, mógł to robić, ale odwiecznych zwyczajów nie dało
się zmienić ot tak, w mgnieniu oka, więc prawdopodobnie Brunul trudnił się
czymś takim. Grał pewnie przedstawienia ze swoją lalką przed okazjonalną
publicznością i z tego się utrzymywał. Jeżeli zaś chodzi o los subskrypcyjny, to
Bojin przypuszczał, że Brunul musiał być wtedy gdzieś zatrudniony, bo
subskrypcje publiczne przychodziły głównie do zakładów pracy. Jednak nie tylko
tam. Stale pisano przecież o nich w gazetach i każdy mógł je kupić. Może przez
to, że w pokątny sposób zarabiał na życie, Brunul czuł się winny i to popchnęło
go do wpłacenia pieniędzy na rzecz rozwoju kraju? Któż to może wiedzieć? Lepiej
chyba przestać zadręczać się myślami, jak poradził towarzysz Bojin, i nie
pamiętać okresu, który może się okazać nie najbardziej chwalebny w jego życiu?
A właściwie co by dało, gdyby wróciła mu pamięć? Co by mógł teraz zmienić?
Mógłby się tylko użalać jak Dona Siminică, nic więcej…
Brunul zaakceptował wyjaśnienia towarzysza, cóż, chwilowo nie znajdował
lepszych. Pytania nie dawały mu jednak spokoju, pożądał innych odpowiedzi.
Zwłaszcza że po raz pierwszy od wyjścia z więzienia poczucie winy nie
przytłaczało go już tak jak wcześniej, aż do wybuchów płaczu. Tak, popełnił błąd,
zasłużył na więzienie. Ale jego przewinienie można było zrozumieć. W żadnym
razie nie zawinił względem partii, która teraz okazała się dla niego tak życzliwa.
Nie popełnił też błędu względem narodu. Po spotkaniu z archiwariuszem był
pewien, że jedynym powodem jego nielegalnej próby przejścia granicy wtedy,
w latach ciemności, było coś z gruntu uczciwego. Pewnie chciał pojechać na grób
rodziców. Zginęli w czasie wojny, tu już nie było cienia wątpliwości, potwierdzał
to oficjalny dokument. Tak więc w pięćdziesiątym czwartym zamierzał przejść
granicę, aby wrócić do Włoch jedynie na jakiś czas, tylko po to, aby złożyć kwiaty
na grobie rodziców. Dlaczego nie próbował otrzymać zezwolenia na przejście
granicy? Towarzysz Bojin powiedział mu, że może próbował, ale bez
powodzenia. W sumie jednak, kontynuował towarzysz, po co miałby tam jechać,
skoro jego rodzice i tak nie żyli? Żeby ryzykować indoktrynację ze strony
kapitalistycznych elementów, nienawidzących tego, że Rumunia wkroczyła na
nową drogę, lub żeby nie otrzymać już zezwolenia na powrót do kraju? Nie,
państwo dawało ludziom wszystko, czego pragnęli, o czym kiedykolwiek marzyli,
ale w zamian żądało jednej prostej rzeczy – lojalności. Państwo nie mogło
pozwolić sobie na to, aby ludzie wyjeżdżali do kraju niepodzielającego tych
samych wartości, a co więcej, wręcz ich nienawidzącego. Brunul przyznał
towarzyszowi rację. Szkoda jedynie, że nie wiedział tego wszystkiego już wtedy,
w pięćdziesiątym czwartym, kiedy próbował przekroczyć granicę w okolicach
Timiszoary. Ta informacja, bez innych szczegółów, była zapisana na odwrocie
kartki, którą pokazał mu archiwariusz. Szkoda, że wtedy nie myślał podobnie.
Tak czy owak, był mimo wszystko zadowolony, że jego niewątpliwa wina
ograniczała się jedynie do tego. Żadne więcej zdanie z kartoteki nie świadczyło
o tym, że w jakiś inny sposób okazał niewdzięczność partii lub krajowi. Po prostu
pomyłka, za którą już zapłacił. Od teraz może więc zaczynać nowe życie. Życie
bez innych błędów w przyszłości.
– Może dobrze by było popytać sąsiadów – powiedziała Eliza, która podczas
całego spaceru ani przez chwilę nie puściła jego ramienia. – Minęło zaledwie pięć
lat od tamtej pory, musi być ktoś, kto ciebie pamięta.
Twarz Brunula pojaśniała, zdziwił się, że coś podobnego nie przyszło mu do
głowy. Skierowali się do sąsiedniego domu. Opatulona w chustkę babcia przez
kilka minut nie rozumiała stawianych jej pytań. W końcu z korytarza wyjrzał
młodszy mężczyzna, który natychmiast się zachmurzył, kiedy usłyszał, o co
chodzi, bez słowa złapał za ramiona kobietę, będącą prawdopodobnie jego
mamą, i zamknął drzwi, ewidentnie źle usposobiony.
Brunul pokiwał zniechęcony głową. Eliza jednak była uparta. Przeszli na
drugą stronę ulicy. W pierwszym domu, zbudowanym lub przynajmniej
niedawno odnowionym, nikt nie odpowiedział. Eliza poprowadziła Brunula do
następnego budynku. Tu otworzył im jakiś mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce.
Tak jak pierwszy, po wysłuchaniu pytań wzruszył ramionami i bez choćby cienia
życzliwości powiedział, że przeprowadził się tutaj cztery lata temu, więc nie ma
o czym z nimi rozmawiać. Drzwi zamknęły się tak jak poprzednie, szybko
i zdecydowanie.
Wrócili. Przeszli do domu sąsiadującego z domem staruszki. Eliza obiecała
Brunulowi, że to ostatnia próba. Długo stukali, w końcu, po dłuższej chwili,
drzwi otworzyło im dziecko około dziesięcioletnie. Szeroko się uśmiechając,
zapytali, od kiedy tu mieszka. Chłopiec odpowiedział, że rodzice mieszkali tu,
zanim on się urodził, a potem uciekł do środka, kogoś wołając. Przez na wpół
otwarte drzwi dostrzegli starszą, elegancką kobietę w kapeluszu, ubraną w czarny
żakiet z kwiatem na piersi. Wyglądała, jakby właśnie przygotowywała się do
wyjścia. Ona również nie miała czasu na rozmowę, spieszyła się, musiała ubrać
wnuczka. Poprosiła, by jej nie zatrzymywali, że może jakiś inny sąsiad udzieli im
informacji. Eliza jednak naciskała – jedno pytanie. Brunul zdziwił się, gdy
usłyszał, że spytała o to samo, co wcześniej dziecko:
– Czy może mi pani powiedzieć, od kiedy tu mieszkacie?
– Od trzech lat – odpowiedziała kobieta i przepraszając, zamknęła drzwi.

Wyprał mu ubranka i delikatnymi ruchami czyścił teraz twarz. Stare wdzianko


znów wybielało, nawet jeżeli nie udało się usunąć najuciążliwszych śladów brudu.
Koszulka i spodenki rozpruły się w kilku miejscach. Wytarł ręcznikiem twarz
marionetki, a potem czarną, trochę wyblakłą maskę i loczki wystające spod
długiego, ostro zakończonego kapelusza. Następnie przez pół godziny zaszywał
wszystkie dziury w odzieniu Bazylka. Zadowolony, posadził go sobie na kolanach
i głaskał wciąż jeszcze mokre okrycie, jakby chciał wysuszyć je ciepłem dłoni.
Miał dług wobec marionetki. Był całkowicie świadomy nienaturalności swoich
myśli, ale czuł się zobowiązany wobec nieożywionej lalki, wobec ostruganych
kawałków drewna, z których złożono stworzenie o wyglądzie człowieka. Chciał
wyrazić wdzięczność wobec wszystkiego, co Bazylek zrobił dla niego w więzieniu
i potem na wolności. Zdawał sobie sprawę, że zaprzyjaźnił się z lalką i tchnął
w nią życie, bo coś go do tego popychało, pomimo że umysł odmawiał
angażowania się w tę grę. Stracił pamięć, ale nie był wariatem, choć tyle razy
rozmawiał z marionetką czy wychodził z nią na spacer. Zapragnął odnowić
dawną przyjaźń, wyrzuconą na jakiś czas w ciemność szuflady między ubrania.
Teraz najbardziej chciało mu się płakać. Dawniej właśnie tak robił,
w chwilach głębokiego smutku, kiedy ponure wichury uczuć kotłowały się w jego
wnętrzu niczym w balonie, wywołując niemożliwe do wytrzymania ciśnienie,
wyciskające łzy spod powiek, płakał przy Bazylku. Kawałek drewna towarzyszył
mu wtedy, rozumiał i akceptował łzy oraz rozdzierający do bólu szloch, skądinąd
trudny do przyjęcia u prawie czterdziestoletniego mężczyzny.
Wyjął Bazylka z szuflady właśnie dlatego, że potrzebował świadka swojego
cierpienia. Eliza… Nie spodziewał się kłótni podczas spaceru na ulicę Făinii
numer siedem, kiedy to na początku nic nie zapowiadało dalszego rozwoju
wydarzeń. Nie, w sumie jednak ta kłótnia nie była aż tak straszna. Zwrócił się do
marionetki:
– Nie, to nie była ostateczna kłótnia. To była tylko taka sobie sprzeczka.
Ale… to znaczy…
Coś się przerwało. Bazylek już go nie słuchał. Albo on nie wiedział, jak ma
powiedzieć to, co cisnęło mu się na usta. Położył lalkę na skraju łóżka, ukrył
twarz w dłoniach i próbował pozbyć się wszystkich myśli, które teraz tłoczyły się
w jego głowie, których obraz widział prawie przed oczami. Zwłaszcza
wspomnienie zdenerwowanej twarzy i krzyku, a właściwie wrzasku Elizy. Ponad
godzinę po rozstaniu jej słowa wracały znów do jego uszu: „Przez cały czas
myślałam, że jesteś normalny. A ty naprawdę niczego nie rozumiesz? Potrafię
pojąć, że twoja pamięć ulotniła się gdzieś w diabły. Ale rozum? Gdzie twój
rozum? To już nawet nie jest wariactwo, to głupota. Nie rozumiem. Nie widzisz,
że nic się nie trzyma kupy? Naprawdę nie potrafisz myśleć samodzielnie?!”.
Spróbował. Elegancko ubrana staruszka mogła się przecież pomylić. Albo, co
jeszcze bardziej prawdopodobne, mogło pomylić się dziecko. Trzy lata, ponad
dziesięć lat… Nawet jeżeli nie pomylili się, to może oboje mówili prawdę?
Dziecko mieszkało tam z rodzicami od swojego urodzenia. Ta pani wydaje się
jego babcią. Być może rodzice dziecka przywieźli ją tam trzy lata temu? Takie
przypuszczenie było dość satysfakcjonujące. Nie rozumiał, dlaczego Eliza się
wściekła, kiedy próbował przedstawić jej swoje argumenty, i dlaczego podczas
powrotu zamilkła i nawet nie trzymała go pod rękę. A już zupełnie nie mógł
pojąć, jak mogła powiedzieć mu te wszystkie słowa, gdy stali pod jej blokiem.
Ktoś go okłamywał, zaczęła. Ktoś chciał za wszelką cenę ukryć przed nim
prawdę. Wymyślił jego przeszłość w Jassach, wypełnił jego umysł głupotami.
Chciał, aby uwierzył – to stwierdzenie zdenerwowało Brunula najbardziej – że
jego rodzice zmarli i że jest sam na świecie. A jeżeli to nieprawda? A gdyby – tu
Eliza zatrzymała się, patrząc mu w oczy – gdyby powiedziała mu, że jego mama
żyje we Włoszech i że wciąż prowadzi interesy, że pomogłaby mu, jeśliby uciekł
i chciał tam żyć, że pomogłaby mu nawet odzyskać pamięć…? Co by było, gdyby
rzeczywiście się okazało, że to prawda?
Sytuacja była tak odmienna od wcześniejszych skojarzeń z historią doktora
Ustinienki i Warwary. Słowa Elizy spadły na niego jak grad kamieni. Zaczął się
trząść i czuł wręcz fizyczny ból. Skąd te wszystkie podejrzenia? Insynuacje
wymierzone tak naprawdę w towarzysza Bojina, człowieka, który pomógł mu
bardziej niż ktokolwiek inny? Skąd to idiotyczne przypuszczenie, że jego mama
żyje we Włoszech, i skąd Eliza mogłaby coś takiego wiedzieć? Zwłaszcza po tym,
co opowiedział jej o swojej przeszłości, tyle, ile mógł dowiedzieć się od
archiwariusza. Dlaczego tak lekko szermuje słowem „ucieczka”? Sama myśl
o czymś podobnym wydawała mu się teraz zdradą. On miałby uciec? On?
Dlaczego? Dla kogo? Dla jakichś urojeń Elizy? Dla przypuszczeń, które
w rzeczywistości można było rozwiać kilkoma prostymi wyjaśnieniami? Może nie
całkiem prostymi, ale jednak. Bo z pewnością istniały jakieś wyjaśnienia…
Wcale nie myślał o doktorze Ustinience ani o Warwarze. Zamarł jedynie,
patrzył przerażonymi oczyma na kobietę, którą kochał od długiego już czasu,
i nie chciało mu się wierzyć, że słyszy coś takiego. Nic nie rozumiał. I dlatego nie
umiał dać żadnej odpowiedzi. Patrzył, jak oddala się, a potem, nie doczekawszy
się jego reakcji, wykrzykuje wszystkie te upokarzające go słowa, kończąc
zdaniem: „Naprawdę nie potrafisz myśleć samodzielnie?!”. Poszedł za nią
dopiero chwilę później, ale nie zdołał jej dogonić. Widział, jak wchodzi do klatki
schodowej i nie rzuca nawet jednego spojrzenia w jego stronę. Dopiero gdy
stanął przed drzwiami, wahając się przez chwilę, czy wejść za nią, miał czas
pomyśleć o tym, że wszystko się skończyło, że ich kłótnia była ostateczna. Inaczej
Eliza nie zostawiłaby go tak na środku ulicy i nie weszła do bloku, ani razu nie
patrząc na niego. Przygniatająca myśl o rozstaniu towarzyszyła mu przez całą
drogę do domu. Musiał sobie to wszystko przemyśleć, zastanowić się nad swoimi
uczuciami do tej kobiety.
W drodze do domu nie myślał o doktorze i Warwarze, teraz jednak
skojarzenie powróciło. Nie chciał już szlochać przy Bazylku. Pomyślał o kobiecie,
którą kochał, i o ukochanej doktora Ustinienki. Tajemnica przeszłości Brunula
odkryła się: nie był lekarzem, nie parał się żadnym przyzwoitym zajęciem,
dlatego nie miał już odwagi przyrównywać się do bohatera filmu, który wywarł
na nim tak silne wrażenie. Eliza za to zbyt mocno przypominała Warwarę.
Żądała od niego, by zrezygnował z siebie, aby stał się człowiekiem z przeszłości.
A przecież on tyle czasu pogardzał sobą za to, że teraz cierpi. Nie mógł wrócić do
siebie sprzed utraty pamięci. Nie potrafił.
Nie, zdecydował, już nie spotka się z Elizą. Może kiedyś ich ścieżki zejdą się
przypadkowo, tak jak to było z bohaterami filmu, i wtedy ona zda sobie sprawę,
jak wielką popełniła pomyłkę. Do tego czasu przestanie ją widywać.
Kiedy już zaczął godzić się z tą ofiarą, usłyszał pukanie. Gdyby nie ono
i następujące po nim coraz silniejsze i bardziej natarczywe uderzenia do drzwi,
powtarzana wielokrotnie myśl, że już nigdy nie spotka się z Elizą, w końcu
doprowadziłaby do tego, że ciężki balon na piersi, w którym zgromadziły się
wichry wszystkich ponurych dni, pękłby gwałtownie i wypchnął z Brunula szloch
i łzy.
Poszedł otworzyć, ledwo wlokąc nogę za nogą. Do środka z impetem weszła
Eliza, zanim zdołał w jakikolwiek sposób okazać swoje zdziwienie. Chwyciła
w dłonie jego policzki i popatrzyła na niego wielkimi, przestraszonymi oczyma.
– Rozmawiałeś już z kimś o tym?
Mechanicznie zaprzeczył głową. Poczuł, a nawet usłyszał jej westchnienie
ulgi.
– Chodź, porozmawiajmy – powiedziała, ciągnąc go przez korytarz do
pokoju, nie zdejmując butów ani cienkiego letniego płaszcza.
Usiedli razem na łóżku. Brunul podniósł Bazylka i posadził na stole, opierając
go o duży, czerwony wazon, w którym nigdy nie stały kwiaty. Dopiero teraz Eliza
zdjęła płaszcz i położyła obok siebie. Wzięła głęboki oddech. Spojrzała, jakby
z goryczą, w dół, na swoje buty i pokiwała głową.
Podniosła wzrok na Brunula i zaczęła mówić.
14

Październik. Listopad. Grudzień. Styczeń. Luty. Miesiące wyplatania mat.


Bardziej dręczące i bezsensowne niż jakiekolwiek wcześniejsze. Po
wyniszczającym upale lata, wraz z zimnem, w życiu Brunona pojawił się kapitan
Maromet ze swoją specyficzną wymową rodem z Oltenii i topornymi żartami,
z których śmiał się jedynie on i strażnicy. Żartami, z których więźniowie nie
śmiali się, bo gdyby tylko spróbowali, dostaliby lanie – kto dał im prawo do
śmiechu? Żartami, z których więźniowie śmiali się, ponieważ w przeciwnym
wypadku zostaliby pobici – czyżby nie podobało im się poczucie humoru
kapitana? Jesień i zima przyniosły też bliższą znajomość z nową normą
wprowadzoną przez komendanta. Normą wyrobu mat, która tutaj, w „biurze
technicznym”, od chwili objęcia przez niego stanowiska, została potrojona, a to
z jednego prostego powodu – doba miała dwadzieścia cztery godziny, a nie
osiem, jak całkiem błędnie policzyli poprzednicy Marometa. Dwadzieścia cztery
podzielone na osiem równa się trzy, więc liczba wyplecionych mat musiała
zwiększyć się trzykrotnie. „Sen? A co będą robić wszystkie te psy, jak już
zdechną? Nie będą przypadkiem spać? No to na co im teraz sen? Żaden problem,
jak chcą, mamy na to sposób – niech zdechną szybciej, w czasie snu wiecznego
można najlepiej odpocząć”, żartował kapitan i zaczynał chichotać. Po nim
zaczynali chichotać strażnicy. Ewentualny chichot więźniów lub jego brak
kończyły się zawsze tak samo – biciem.
Komendant Maromet wykazywał jednak czasem zrozumienie dla faktu, że
sen jest zmorą silniejszą od pragnienia więźniów, aby pracować po dwanaście,
a często i piętnaście godzin na zimnym jak lód cemencie. Kiedy czuł, że fala
dobroci zalewa mu duszę z siłą podobną do tej, z jaką zamieć wdzierała się do
pomieszczenia przeznaczonego do wyrabiania mat, wysyłał więźniów do spania.
Oczywiście w żadnym wypadku nie mógł okazywać jakiejkolwiek słabości wobec
wyrzutków społeczeństwa. Norma, było, nie było, nie została wykonana, więc
kara należała się w sposób ewidentny. Aby dobroci nie było za wiele, a władza nie
została nadszarpnięta, pokonanym przez sen ludziom obcinał na drugi dzień
porcje żywnościowe, a zaoszczędzone jedzenie kazał wyrzucać świniom
z gospodarstwa więziennego. Świnie o wiele bardziej zasługiwały na pożywienie,
ponieważ po śmierci miały się stać pożyteczne dla społeczeństwa. Przy okazji
wykładu o karmieniu świń Nicolae Maromet, w tym samym edukacyjnym celu,
nie omieszkał nigdy wygłosić swojej ulubionej maksymy na temat obu rodzajów
przyszłej śmierci – altruistycznej śmierci świń z pożytkiem dla ludu i egoistycznej
śmierci psów więziennych, mających na uwadze jedynie własny odpoczynek.
I odkąd kapitan Maromet objął władzę nad więzieniem w Gałaczu, coraz więcej
więźniów samolubnie umierało.
Najwięcej z nich rozstało się z życiem właśnie w „biurze technicznym”,
podczas wyrobu mat, do którego aż do wiosny pięćdziesiątego czwartego roku
przydzielony był Bruno Matei. Powodem, dla którego przeklinał spędzone tu
godziny, dni i miesiące, nie był głód, który w dniach, kiedy świnie najadały się do
syta, powodował, że jego sucha i blada skóra na zapadniętym brzuchu trzęsła się
w rytm marsza huczącego w jego kiszkach. Powodem nie był również nocny ziąb
i wichura śnieżna, za sprawą których palce zakleszczały się między plecionkami.
Bruno potrzebował wtedy kilku dobrych chwil, aby zorientować się, gdzie kończą
się jego dłonie, a zaczyna rogoża. Powodem nie było nawet bicie. Uranus
i Półwysep rozbiły w proch jego naiwność i mocno zahartowały.
Bruno stworzył wewnętrzny system odniesienia do warunków i do ludzi,
dzięki któremu udawało mu się wytrwać w nawet najbardziej dramatycznych
sytuacjach. Uranus i Półwysep sprawiły, że w wyobraźni zbudował tarczę
ochronną, za którą chował się wraz ze swoimi myślami. Oszukiwał głód, żując
całymi godzinami wióry i kawałeczki trzciny, które w wyobraźni wypełniał
wyrafinowanymi smakami. Wielokrotnie udawało mu się blokować zimno za
pomocą wspomnień o otępiającym, letnim upale. Ten kontrast sprawiał, że,
paradoksalnie, starał się cieszyć z obecnych warunków, natomiast bicia unikał
dzięki doświadczeniu, powodującemu opóźnienie reakcji, ani za duże, ani za
małe, w sam raz, aby nie być pierwszym, który wystawia się na ryzyko. Rzecz
jasna, udawało się to wtedy, kiedy bicie nie było konsekwencją jakiegoś
grupowego przewinienia. Zdarzało się, że czasem otrzymywał cios butem
w twarz, pięścią w potylicę lub otwartą dłonią w policzek, raz nawet od samego
kapitana Marometa, który uznał, że Bruno pracuje za wolno. Wszystko to,
obserwowane z zewnątrz, wydawało się męczące. Stawało się jednak możliwe do
wytrzymania, kiedy zdarzenia traktowało się jako część codziennej rutyny.
Tym, co rzeczywiście męczyło Brunona, była tęsknota za marionetką wujka
Zacornea. Wtedy, w łazience, obudzone w nim odruchy aktora marionetkarza
w połączeniu z ruchem lalki przekształciły się we wspomnienia, które przyniosły
mu otuchę. Starał się myśleć o zaczarowanym tańcu marionetki jak o zwykłym,
jednostkowym wydarzeniu, ale z czasem zaczął odczuwać jej brak. Tęsknota
wywoływała w nim coraz większą złość. Tyle razy przysięgał sobie, że będzie się
chronił przed wszelkimi złudzeniami, a jednak znów wpadł w jedno z nich. Miał
nadzieję, że nocne przedstawienia będą się powtarzać, choćby nawet dla jednego
tylko widza, wujka Zacornea.
Stary strażnik został jednak zwolniony z nadzoru nad wyplataniem mat.
W „biurze technicznym” panowały zbyt surowe warunki dla człowieka
w podeszłym wieku, dlatego na zimę kierownictwo więzienia przydzieliło go do
gospodarstwa, by tam pilnował więźniów, którzy mieli nieco więcej szczęścia. Ci,
korzystając z tego, że uwaga wujka Zacornea była zajęta przeważnie innymi
sprawami, z pewnością cieszyli się obfitszym jedzeniem, włącznie z porcjami
karanych więźniów, wyrzucanymi świniom, rzadszymi okazjami do bicia
i większą ilością ciepła, nawet jeśli zawdzięczali je tylko świeżemu gnojowi, który
ogrzewał powietrze. Przez te wszystkie miesiące Bruno ujrzał strażnika zaledwie
kilka razy, gdy się mijali. Wszystkie spotkania sprowadzały się jedynie do
wymiany spojrzeń, z której Bruno rozumiał jednak niewiele. Dopiero pierwszego
stycznia roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego, gdy komendanta nie
było w więzieniu i brakowało też najbardziej gorliwych strażników, którzy dostali
wolne na czas świąt, mogli w końcu porozmawiać. Brunona pokrzepiły słowa
strażnika, że lalka nie opuściła jeszcze murów więzienia. Mógł więc mieć cień
nadziei. Wujek Zacornea ukrył ją z myślą, że wrócą dobre chwile, a ich „projekt”
dojdzie do etapu, gdy twórca glinianych krasnoludków nauczy się używać
sznurków, aby przywołać marionetkę do życia. Jednak w tym celu, szepnął Bruno
przed rozstaniem, musieli zaczekać na nadejście wiosny.
Dla wujka Zacornea owo nadejście wiosny nie kryło jakiegoś głębszego sensu,
zaszyfrowanej zapowiedzi czy obietnicy. Strażnik widział w nim jedynie
zakończenie okresu wyplatania mat i powrót Brunona do prac w ogrodzie lub na
polu, gdzie znów będą mogli wcielać swoje plany w życie, gdzie może uda się
także zrealizować inne „projekty” niezależne od kapryśnych i niosących grozę
„projektów” szefa więzienia.
Brunonowi jednak tęsknota za wiosną i odmianą losu omotała serce, jak
splątane sznurki krępują drewniane ciało marionetki, spowalniając ruchy
i wzmagając męczarnię. Były to najtrudniejsze miesiące spośród wszystkich
spędzonych przez Brunona w więzieniach. I kiedy wreszcie praca przy
wyplataniu mat szczęśliwie się zakończyła i kapitan Maromet wydał rozkaz
rozwiązania ekipy z „biura technicznego”, Bruno poczuł wiosnę w każdym
mięśniu swojego ciała, chociaż na zewnątrz żadne zielone źdźbło nie zabarwiło
jeszcze panującej wokół szarości, woda nie zaczęła kapać z sopli, a na ścianach
celi ciepły oddech zmieniał się natychmiast w lodowy rysunek.
*

Więźniowie w pierwszym rzędzie wyrywali chwasty, kolejni kopali w ślad za


nimi. Spulchniona ziemia zaczynała oddychać. Trzeci rząd więźniów formował
grudy motykami, tworząc grządki podobne do długich, spłaszczonych węży.
Narzędzia z uwagą uderzały w brzegi, by nic nie zakłóciło równoległego
porządku.
Była to praca lekka, wiosenna, zwłaszcza dla tych, którzy przeżyli zimową
orkę w „biurze technicznym”. Gdyby ktoś przyjrzał się pracującym, odkryłby, że
chociaż mieli zachmurzone i skoncentrowane twarze, gościło na nich swego
rodzaju szczęśliwe zdziwienie, pomieszane ze strachem, że otrzymany dar może
w każdym momencie zostać im odebrany. Radość zmieszana z trwogą sprawiały,
że pracowali lepiej niż wtedy, kiedy otaczały ich wrzaski, bicie i grubiańskie żarty
komendanta.
I nawet on, kapitan Nicolae Maromet, nie miał w tym dniu spędzonym
w ogrodzie większych powodów do niezadowolenia. Po porannym odesłaniu
jakiegoś bydlaka do karceru przez pół godziny pospacerował sobie jeszcze
z rękami splecionymi z tyłu, na początku z zainteresowaniem, potem udając
zainteresowanie, aż wreszcie kilka ziewnięć wysłało go na powrót do biura.
Utrzymanie rytmu pracy pozostawił strażnikom.
Zdarzenie z karcerem nie było czymś niecodziennym, a w każdym razie nie
na tyle niezwykłym, aby dłużej zaprzątało głowy pozostałych więźniów.
Porannym pechowcem był świeżo skazany, który przez niewiedzę żart rzucony
na rozgrzewkę przez komendanta ośmielił się skomentować słowami:
– Bardzo dobry żart, towarzyszu dyrektorze!
Dla słyszących to więźniów, skamieniałych w swoich pozycjach, czas
zatrzymał się na trzy sekundy. Właśnie tyle Nicolae Maromet potrzebował, aby
przejść odległość dzielącą go od nowicjusza, który po wypowiedzeniu słów
uznania schylił się, aby kontynuować pracę. I może jeszcze pół sekundy
potrzebowała prawa noga kapitana, ubrana w wojskowy but, aby zalać krwią usta
nieszczęśnika.
– Co powiedziałeś, psie? Czy ja wyglądam dla ciebie na towarzysza?! Jebany
gnoju!
Kolejne sekundy naznaczone były krzykami człowieka, leżącego już na ziemi.
Każdy cios wojskowego buta w jego głowę, żebra i żołądek wywoływał jęk
przypominający uderzenie gongu, nikomu nie przyszło jednak do głowy liczyć
tych uderzeń ani choćby zerknąć w tamtym kierunku. Więźniowie zajęli się po
prostu tworzeniem grządek, jak gdyby nic się nie działo. Nieszczęśnik dostał trzy
dni karceru, do którego zaciągnęli go strażnicy, a komendant wkrótce ochłonął.
Faktycznie, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Był to dopiero pierwszy
dzień prac w ogrodzie. Brunonowi, który wyczekiwał jego nadejścia z takim
utęsknieniem, minął bez szczególnych wrażeń. Przed zapadnięciem nocy historia
jednak miała uczynić go jednym z tych więziennych dni, które pamięta się do
końca życia. Nawet jeśli jego życie nie było obiektem zainteresowania wielkiej
historii, a stanowiło zaledwie małą, osobistą historię.
Po obiedzie, korzystając z nieobecności odpoczywającego kapitana, Bruno,
trzymając się za brzuch, podniesionym głosem poprosił wujka Zacornea, aby
zaprowadził go w ustronne miejsce. Jeszcze rano wymowne spojrzenie strażnika
spotkało się z odpowiedzią Brunona i w punkcie przecięcia skupiła się cała radość
możliwa w takich warunkach. Pełen emocji Bruno aż pragnął uścisnąć strażnika,
który, jak mu się wydawało, jeszcze mocniej się przygarbił. Nie mógł oczywiście
tego zrobić. W zamian za to przykucnął ze spodniami opuszczonymi do kolan
i zaczął zasypywać go pytaniami. Tak, marionetka dalej była schowana
w bezpiecznym miejscu, nie było powodu do zmartwień. Nie, wujkowi Zacornea
nie udało się jeszcze załatwić nocnej zmiany, chociaż próbował, ale rozmawiał już
ze swoją starą, że napisze podanie, aby go wciągnęli do normalnego systemu,
przynajmniej na czas dobrej pogody. Argumentował, że wiosną kości nie bolą go
tak jak zimą. A na niepokój Brunona, w pewnym sensie czującego się winnym
tego, że stary strażnik musi się poświęcać, wujek Zacornea odpowiedział
obojętnym machnięciem ręką, wesołym uśmiechem i pytaniem:
– Czy myślisz, że nocne zmiany bardziej mnie męczą niż moja stara?
Bruno wciągnął spodnie i kiedy obaj zbierali się do powrotu do strefy pracy,
starzec gwałtownie zatrzymał Brunona, jak gdyby o czymś sobie przypomniał.
– Pamiętasz, mówiłeś mi, że na początku przesłuchiwali cię z powodu
związków z tym, co był ministrem, prawda?
Bruno skinął głową, przypomniał mu jednak, że ponieważ nie poznał
Lucreţiu Pătrăşcanu osobiście, w rezultacie postawiono mu inny zarzut.
– Ciesz się, że skazali cię za coś innego – zamruczał stary, łapiąc go za ramię,
popychając mocno przed siebie i krzycząc wystarczająco głośno, aby usłyszeli go
więźniowie pracujący przy grządkach. – Ruszaj się, śmierdzielu, bo się zrzygam,
jak jeszcze trochę koło ciebie postoję! – A potem znów ściszył głos. – Jeśli go nie
znałeś, to powiem ci bez obawy.
Bruno odwrócił głowę w kierunku wujka Zacornea.
– Czytałem w gazecie i przypomniałem sobie, że mówiłeś o nim. Był proces,
wielu ich tam było, ale nie zapamiętałem nazwisk. Może ich znasz, ale ja ci
mówię tylko tak ogólnie. Wszystkim dali ciężkie wyroki, ale więzienia. Za to
Pătrăşcanu skazali na śmierć i już go rozstrzelali.
Przerwa minęła, Bruno wrócił do pracy. Podniósł motykę, bez słowa wszedł
do rzędu i zaczął ponownie formować spulchnioną ziemię, przyczyniając się
w ten sposób do utworzenia długiego, spłaszczonego węża, o doskonale
równoległych brzegach, który rozciągał się tuż obok innych, podobnych węży
z ogrodu więzienia w Gałaczu.

Czasy zbyt odległe, z innego świata. Niemal już o nich zapomniał. Nie próbował
ich sobie nawet przypomnieć. Teraz jednak zmuszony był to zrobić. Elena
i Lucreţiu Pătrăşcanu. Ojciec, zapewniający go, że w Rumunii będzie korzystał
z ich opieki. Tymczasem były minister już nie żył, a jego żonę osadzono w jakimś
więzieniu. Podobnym do tego, w którym więziono Brunona. Tak jak on,
zastraszona przez jakiegoś Marometa, jak Bruno marząca o dawnych czasach.
Żona ministra. Wtedy – elegancki kok, długi papieros, trzymany
arystokratycznym gestem, drogi, skórzany płaszcz i jednokolorowy, jasny
kostium. Teraz – więzienny pasiak.
Prawie zasnął, zatopiony w myślach. W tym miejscu, gdzie rzadko gościły
niezwykłe wydarzenia, gdzie jedynie bicie lub inne pomysły kapitana mogły
zmienić rozkład zajęć i sposób pracy, ten dzień postanowił jednak odróżnić się
od pozostałych. I przyniósł Brunonowi coś więcej niż tylko wiadomość o śmierci
dawnego dobroczyńcy. Podarował mu smutek, ale nie okazał łaski i nie przyniósł
niezbędnej przeciwwagi. Przeciwnie, pierwszy smutek zatopił w innym,
niepomiernie większym, który pojawił się jeszcze bardziej nieoczekiwanie niż
pierwszy.
Bruno wrócił do celi, zanim słońce nie spłynęło jeszcze całkowicie za mury.
Zaledwie przez godzinę miał czas na odpoczynek na łóżku, wciśnięty obok
współwięźnia. Ciężkie drzwi otworzyły się nagle. Więźniowie ustawili się jeden za
drugim. Nie była to pora posiłku ani wyjścia do toalety. Wrzeszczący strażnik
trząsł się cały, bynajmniej nie z powodu złości na czterech mężczyzn, którzy bez
chwili spóźnienia, jeszcze przed jego rozkazem, przyjęli regulaminową postawę.
W ciągu kilku chwil zeszli na dziedziniec. Nie tylko oni. Więźniowie ze
wszystkich cel stali już tam ustawieni w kolumny. Prawie setka ludzi, która
najpierw szumiała, a potem zmusiła się do milczenia w momencie, kiedy obok
strażników pojawił się kapitan Maromet. Pan kapitan Maromet.
Spoglądając na nich z pogardą i spluwając z obrzydzeniem, nie zaczął
przemowy od żartu, jak to miał w zwyczaju. Nie rozpoczął też od krzyku, co
również praktykował, tylko rzucił się w kierunku pierwszego rzędu więźniów,
tłukąc ich nogami, pięściami, klnąc i wrzeszcząc niezrozumiałe słowa. Dopiero
kiedy ochłonął, niezatrzymywany przez nikogo, oddalił się od oszołomionej
gromady, poprawił ubranie i skinął w kierunku strażników.
W tym momencie w gardle Brunona zrodził się głuchy jęk, w ostatnim
momencie zatrzymany przez posłusznie zaciśnięte zęby. Krew uderzyła mu do
głowy. Poczuł pulsowanie w uszach, policzki zaczęły go piec, oczy się
powiększyły i bezsilnie patrzyły na wujka Zacornea, ciągniętego w kierunku
kapitana przez swoich dwóch kolegów. Myśli ogłuszyły Brunona, cały strach
spłynął do nóg, a te z trudem utrzymały go w pozycji pionowej. W myślach
zaczęła mu tańczyć ich drewniana marionetka, ale nie tak, jak tamtej nocy
w łazience, lecz miotając się wystraszona, jakby próbując odgonić koszmar
dziejący się tu i teraz.
Na twarzy wujka Zacornea nie było widać śladów bicia, a jedynie
obezwładniającą rozpacz, która spowodowała, że przybyło mu zmarszczek, a oczy
zmalały. Groza uwypukliła jego starczą, przygarbioną posturę i wzmocniła
siwiznę. Kiedy rozległ się głos kapitana, głowa starego zaczęła pochylać się
jednostajnie, jakby w przebłagalnej modlitwie.
Tymczasem komendant zaczął wrzeszczeć do więźniów o tym, że wszyscy
mają uważać na jego oczy i uszy. Czy oni myśleli, że jego oczy i uszy znajdują się
na jego głowie? Jeśli tak, to się mylili. I nawet nie zdawali sobie sprawy, jak
bardzo się mylili. Spały spokojnie te psy i nie wiedziały, gdzie naprawdę
znajdowały się jego oczy i uszy. Gdyby umiały patrzeć jednocześnie na prawo, na
lewo, do przodu i do tyłu, a czasami nawet w głąb siebie samych, to właśnie tam
mogłyby odkryć oczy i uszy jego – kapitana Nicolae Marometa. Słowom
towarzyszyły wykonywane przez komendanta w kierunku tłumu gesty,
pokazujące każdemu z psów, gdzie jest lewa i prawa strona, a gdzie przód i tył.
Bruno szukał spojrzeniem wzroku wujka Zacornea, jego uszy próbowały
przebić się przez wrzaski i usłyszeć choćby najcichszy jęk, oddech lub szept
dochodzący od strażnika. Wrzaski i gesty Marometa skierowały się jednak
w stronę starego, zanim jakikolwiek szept, oddech lub jęk dotarł do Brunona.
Kapitan złapał strażnika za włosy, przyciągnął go do siebie i wrzaskiem
zawiadamiał wszystkich obecnych, że oczy i uszy dyrektora więzienia nie śpią
nigdy, a zatem zdrada zawsze wyjdzie na jaw. Zdrada i głupota, bo tylko taki
głupiec jak ten stary idiota mógł pomagać więźniom i przynosić im wiadomości
z zewnątrz, tylko taki głupiec mógł przemycać paczki tym nażartym pluskwom,
które i tak wypiły za dużo krwi. I na co mu przyszło, głupiemu staruchowi
zdrajcy? Ano na to, że spędzi ostatnie lata życia za kratami, tak jak pozostałe
psy…
Bruno przez cały czas wstrzymywał oddech. Oprócz współczucia wysyłał
myślami w kierunku strażnika błagania, by nie wspomniał choćby słowem o nim,
aby nie zdradził nic o lalce z drewna. Do gorączkowych myśli natychmiast
dołączyła obawa, że pewnie jest już za późno, że marionetka została odkryta,
a wujek Zacornea za to właśnie został sponiewierany i Bruno wkrótce będzie
musiał się zmierzyć z cierpieniem trudniejszym do zniesienia od wszystkich,
których doświadczył w poprzednich latach.
Jednak w pewnym momencie wydarzyło się coś, czego w żaden sposób się nie
spodziewał. Wzrok wujka Zacornea, skierowany do tej pory na tłum więźniów
przez rękę kapitana zakleszczoną w jego włosach, spotkał się z wystraszonym
spojrzeniem Brunona. W jednej sekundzie powieki staruszka, opadając
i podnosząc się kilka razy, przesłały mu uspokajające znaki. Gdy Bruno to
zrozumiał, poczuł ulgę. Jednocześnie zaczął nim targać straszliwy wstyd,
poczucie okropnej winy wobec starego przyjaciela, który nawet w takim
momencie wykrzesał tyle siły, aby dodać mu otuchy.
Przez następne pół godziny kapitan Maromet, którego oczy i uszy znajdowały
się w środku tłumu więźniów i który trzymał przed sobą w strachu prawie setkę
mieszkańców cel więzienia w Gałaczu, nie zdołał jednak dowiedzieć się niczego
więcej. I to pomimo gróźb i obietnic, że każda dodatkowa informacja o więźniach
współpracujących ze staruchem zostanie nagrodzona, a dotkliwa kara niechybnie
spadnie na tego, czyje nazwisko wyjdzie na jaw w trakcie śledztwa. Uszy kapitana,
które tego przeklętego dnia przekazały mu wiadomość o przysługach, jakie
wyświadcza więźniom wujek Zacornea, nie miały odwagi wyjść przed szereg.
Oczy kapitana, które doniosły o miejscu, w którym wujek Zacornea schował
paczkę od krewnych jednego ze skazańców, nie ośmieliły się pokazać wszystkim
zgromadzonym. Jak za każdym razem, i teraz tłum w milczeniu przetrzymał
wszystkie przekleństwa, groźby i ataki furii zamienionej w nowe uderzenia,
których komendant nie szczędził pechowcom znajdującym się w zasięgu jego
pięści, a następnie, tak samo milczący, w równych kolumnach wrócił do cel.
Nie czekając na porcję jedzenia, i tak przeznaczoną tego wieczoru wyłącznie
dla świń, Bruno wdrapał się na łóżko, by w jakimś stopniu odseparować się od
grozy, która zawładnęła nim podczas wydarzeń na dziedzińcu. W skupieniu
odtwarzał sceny i uporządkowywał je, by lepiej zrozumieć ich sens. Przede
wszystkim zdał sobie sprawę z tego, że wujek Zacornea nie pojawi się już więcej
na dziedzińcu więzienia. Uświadomił też sobie, że jeśli odkryli jego kryjówkę, a w
niej była jedynie paczka dla jednego z więźniów, to marionetka znajdowała się
w innym miejscu. Gdzieś tutaj, za murami, gdzie będzie tkwić zamknięta
prawdopodobnie na wieki jako gwarancja, że te mury nie zostaną nigdy
zburzone, a będą się jedynie w nich zmieniać pokolenia nieszczęśników, którzy
nagle stali się wrogami ludu. Wreszcie zrozumiał, że nikt nie może dać mu
prawdziwej i pełnej nadziei, a co najwyżej jej okruchy. Okruchy, które na koniec
i tak są nieodmiennie niszczone, bo na razie żadna siła, bez względu na to, skąd
brała swój początek, nie mogła stawić oporu olbrzymiemu walcowi, który od
kilku lat miażdżył jego życie. Gdy pojął tę prawdę, to wiedzę o niej odczuł jako
ulgę, albo może ostateczne poddanie się.
Szaleńcze emocje, których dziś doświadczył, nie pozwalały mu zasnąć.
Zmuszał myśli, by omijały wujka Zacornea. Wyrzucał z głowy nazwisko bez
twarzy, należące do jego dawnego dobroczyńcy, Lucreţiu Pătrăşcanu. Starał się
zapomnieć o tym, że były kiedyś czasy, kiedy mógł wyobrażać sobie, że nie jest
całkiem sam i że ma powody, aby zaufać komuś, kto znajduje się niemal na
wyciągnięcie ręki.
Nie mógł jednak zasnąć, bo myśli, początkowo pełne rezygnacji i niemocy,
zbuntowały się i zaczęły uciekać w wolne przestrzenie wewnątrz celi. W szczeliny
w ścianach pozostałe po trzęsieniu ziemi z tysiąc dziewięćset czterdziestego roku,
w wolne miejsce między łóżkiem dolnym, w którym gnieździł się z kolegą,
a łóżkiem górnym, tak samo zajętym przez dwóch więźniów, a nawet w duszną
przestrzeń między nim a jego towarzyszem z pryczy. Myśli zbuntowały się
i zemściły, wywołując w umyśle Brunona nowy rodzaj strachu. Wyrzucone
z jedynego miejsca, w którym mogły tworzyć racjonalne ciągi zdarzeń, zebrały
wszystkie siły i zaczęły przekazywać mu nierzeczywiste, fantastyczne obrazy,
w których oczy i uszy kapitana Marometa zaczęły żyć własnym życiem i kłębiły
się jak nocne pająki w szczelinach ścian, w przestrzeni między łóżkami, a nawet
w tych kilku centymetrach między nim a jego śpiącym kolegą.
Po długich bezsennych godzinach jeszcze tej samej nocy Bruno w końcu
znalazł jedyne możliwe rozwiązanie. Zebrał rozpierzchłe po celi myśli, jedną po
drugiej, i wprowadził je do idyllicznej przestrzeni z całkiem innego życia,
w której nie dosięgało ich żadne zło. Potem podarował im język, który nie był dla
nich obcy, ale który nie miał nic wspólnego ani z językiem skazujących go
sędziów, ani z językiem strażników spotkanych w więzieniach, ani z językiem
więźniów, ani z językiem wujka Zacornea, ani nawet z językiem Lucreţiu
Pătrăşcanu. Ta przestrzeń i ten język należały do lalkarzy z Sycylii.
Usnął nad ranem, kiedy jego myśli umościły się już wygodnie w tym nowym
miejscu i języku, ze zmęczenia zachowując dla siebie tylko kilka zdań,
wypowiadanych jako morał przez szefa rodziny lalkarzy: In uno spettacolo di
marionette, bisogna tener presenti due condizioni essenziali. La prima: il pubblico
non deve vedere altri movimenti all’infuori di quelli imposti dal gioco, provati e
riprovati dall’artista che maneggia il pupazzo. La seconda: il pubblico non deve
sentire altre voci all’infuori di quelle imposte dal gioco, provate e riprovate
dall’artista che dà voce al pupazzo[3].
15

Minął mniej więcej rok, odkąd Brunul uwolnił się od najbardziej uciążliwych
następstw choroby. Myślał nawet, że pozbył się ich całkowicie. Jednak od
jakiegoś czasu sprawy zaczęły przybierać niepokojący obrót.
W ostatnich miesiącach pobytu w więzieniu i w pierwszych chwilach na
wolności życie Brunula nie do końca wyglądało tak, jak mu to obiecywał
towarzysz Bojin. Z trudem znosił samotność w celi, chociaż stopniowo coraz
lepiej się do niej przyzwyczajał, tym bardziej że Bojin spędzał z nim sporo czasu,
siedząc na pryczy obok i dodając otuchy. Pod pewnymi względami w celi było
lepiej niż w szpitalu, gdzie przy ciągłych badaniach i braku informacji, co się
z nim dzieje, czuł, że znalazł się na skraju zwątpienia.
Z drugiej jednak strony, podczas długich samotnych godzin w celi, nawet już
po poznaniu towarzysza Bojina, toczył walkę z dojmującym strachem
przechodzącym w rozpacz. Przywierał wtedy do ścian i próbował drapać
kamienie, nie po to, aby przeniknąć na drugą stronę ani by zburzyć te ściany, lecz
by zmusić je do wyjawienia mu czegokolwiek o jego przeszłości. Ściany jednak
milczały, za to z głębi jego płuc zaczynał wydobywać się niekontrolowany krzyk.
Czasami od cierpienia uwalniał go strażnik, który łapał go za ramiona, wpychał
na łóżko i przykrywał kocem, aż ciemność go uspokoiła, wytrzeszczone oczy
zmniejszyły się na tyle, by powieki mogły wreszcie opaść, a ciepło stopniowo
eliminowało drżenie ciała. Kiedy indziej krzyk cichł samoistnie i jeżeli w pobliżu
nie było strażnika, Brunul sam wchodził do łóżka i nakrywał się kocem aż za
głowę.
Napady strachu stały się rzadsze, odkąd Brunul zaczął rozmawiać
z marionetką. Od początku zdawał sobie sprawę, że to drewniane stworzenie nie
było po prostu jakimś zwykłym przedmiotem związanym z jego zagubioną
przeszłością. Zrozumiał, że w odróżnieniu od ścian, nawet jeżeli lalka nie
potrafiła odpowiadać, to jednak na niego patrzyła i być może rozumiała go.
W chwilach przerażenia krzyk zastąpił szloch, a drżenie ciała udawało się
wyciszać dzięki przytuleniu lalki do piersi. Jeszcze później, po tym jak towarzysz
Bojin nazwał marionetkę Bazylkiem, coraz większa zażyłość z tym spoglądającym
spod czarnej maski i rozumiejącym go drewnianym ludzikiem pomogła
kontrolować stany omdlenia i odzyskać choć odrobinę utraconej normalności.
Zaraz po wyjściu z więzienia okazało się na dodatek, że Brunul cierpi na
utratę świadomości. Być może już w celi zdarzało mu się tracić kontakt
z rzeczywistością, ale nie było tam nikogo, kto mógłby to zauważyć. Bazylek,
nawet jeżeli cokolwiek widział, nie odezwał się słowem. O przypadłości Brunul
dowiedział się, kiedy zaczął spotykać ludzi. Pierwszy raz, gdy robił zakupy
w spożywczym – podawał sprzedawczyni pieniądze za chleb, lecz już w następnej
chwili jakaś zupełnie inna kobieta, która jak gdyby wyrosła spod ziemi, zaczęła
nim potrząsać, krzyczeć do niego, próbując ocucić. Wystraszony chciał ją
odepchnąć i natychmiast uciekać, ale zanim wykonał jakikolwiek ruch, dotarło
do niego, że w rzeczywistości kobieta zwracała się do niego łagodnie, bez gróźb
i chciała mu pomóc. „Skamieniał pan”, wyjaśniła. „Najpierw stanął pan jak
wryty, z oczami wpatrzonymi nieruchomo w ścianę, a potem zaczął pan bić ręką
o ladę, aż wszyscy się wystraszyli. Bach, bach, bach, bez przerwy” – kobieta
zaczęła stukać w ladę, bach, bach, bach, by dodać słowom wyrazu. „Pani – tu
wskazała na sprzedawczynię – mówi do pana, a pan nic… Już dobrze się pan
czuje?”
Towarzysz Bojin nazwał te napady „apopleksjami”: „Czasami tak nagle
sztywniejesz, jakby cię szlag miał trafić”. Od tego do słowa „apopleksje” był już
tylko krok.
Kolejny przypadek „skamienienia” nastąpił kilka tygodni później w obecności
przyjaciela, podczas jednego ze wspólnie spędzonych wieczorów. Towarzysz
Bojin opowiadał później, że wszystko trwało może minutę, nie dłużej. „Myślę, że
to od tej twojej głowy”, wyraził przypuszczenie, dość szybko przechodząc nad
zdarzeniem do porządku dziennego.
Dwa następne ataki zdarzyły się w pracy, w dość krótkim odstępie czasu,
jeden po drugim. Brunul żalił się potem towarzyszowi Bojinowi, że aż
przestraszył nowych kolegów. Przyjaciel zawiózł go do szpitala, do doktora
Petrovici. Lekarz nie umiał jednak wyjaśnić, co się dzieje, i jak się wyraził, nie
miał wystarczających danych, aby wytłumaczyć, skąd te napady strachu, do
których przyznał się zawstydzony Brunul, obawiając się, że tak jak i Bojin, doktor
uzna go za wariata. Tym bardziej że towarzysz zawsze miał rację. Tak jak obiecał,
na wolności życie Brunula przypominało bajkę – miał dom i pracę, partia zajęła
się wszystkim. On zaś niewdzięcznie odpłacał się niewytłumaczalnymi napadami
strachu, nie wiadomo z jakiej przyczyny.
„Twoja choroba jest niespotykana”, doktor próbował go uspokoić, „ale nie
jesteś wariatem. Nie martw się tym, co mówią inni. Napady są objawami, które
powinny ustąpić. Bądź cierpliwy, a zobaczysz, że powoli wrócisz do siebie”. I by
Brunul poczuł się lepiej, przepisał mu kilka lekarstw.
Po kilku miesiącach, a dokładniej wtedy, gdy Brunul poznał Elizę,
„apopleksje” zniknęły całkowicie. Z pewnością pomogły mu też lekarstwa.
Przygniatająca rozpacz pojawiała się co prawda jeszcze od czasu do czasu,
nauczył się jednak nad nią panować. Gdy w samotności pogrążał się w smutku,
za radą doktora nadawał mu imię. Za każdym razem, gdy nawiedzał go strach,
Brunul mówił mu, że przyszedł w nieodpowiednim momencie, dlatego musi
znikać. I udawało mu się go przepłoszyć.
Miał zatem pełne prawo uważać, że najgorsze już minęło. Często cieszył się
myślą, że nie bierze już leków, wszedł w piękną normalność, rozpoczął dobre
życie – zwłaszcza odkąd Eliza odpowiedziała na jego nieme sygnały. Raj obiecany
przez towarzysza Bojina jeszcze na żelaznej więziennej pryczy zdawał się
urzeczywistniać.
Nagle jakaś niewidzialna siła, złym okiem patrząca na szczęśliwą odmianę
w jego życiu, przypuściła atak i sprawy znów zaczęły przybierać zły obrót.
Rozmyślając o ostatnich wydarzeniach, Brunul bezskutecznie starał się
zrozumieć, od czego to się zaczęło. Los subskrypcyjny? Gdyby zostawił go
w marcowym śniegu na dziedzińcu kościoła, może nic by się już nie zmieniło,
może zachowałby normalność, z której tak był zadowolony? Może jednak nie.
Plac budowy? Plac budowy… Lepiej by było, gdyby nie istniał – wolałby przecież
pracować tam, w Państwowym Teatrze Lalek. Może to wszystko nie wydarzyłoby
się, gdyby go nie przenieśli. Starał się czerpać radość z nowych obowiązków
i nawet w pewnym stopniu to mu się udawało. Lecz jeśli… Jednak nie, to nie plac
budowy. To nie z powodu zmiany miejsca pracy zaczął znów cierpieć. Telewizor?
Może gdyby nie zobaczył w telewizorze muzyków grających na skrzypcach?
Gdyby nie usłyszał tego głosu z przeszłości, który mówił do niego po włosku? Kto
wie… To prawda, nie dowiedziałby się tego, co przekazał mu archiwariusz.
Z drugiej jednak strony Eliza i tak byłaby taka sama, myślałaby tak samo, nawet
gdyby tamtego wieczoru nie zdradziła mu swoich tajemnic. Odsunęłaby sprawę
w czasie, nie powiedziałaby mu wszystkiego w tamtej chwili, ale cóż z tego?
Normalność trwałaby jeszcze może przez kilka dni, najwyżej tygodni.
Mocno tuląc Bazylka i kiwając się całym ciałem zwiniętym w kłębek, Brunul
doszedł do wniosku, że nawet gdyby zyskał zaledwie parę tygodni więcej, to i tak
byłoby lepiej. Zadowoliłby się puszczeniem w niepamięć wszystkiego, czego
dowiedział się od Elizy. Cieszyłby się, gdyby kolejny wypadek zmiażdżył mu
mózg i wtrącił w niebyt wspomnienia z ostatnich tygodni, ale tylko te z ostatnich
tygodni. Z drugiej strony – co by mu jednak z tego przyszło? Pozostałe
wspomnienia byłyby takie same…
Naszła go nieodparta chęć, by wyjść z Bazylkiem i wydeptać ścieżkę w śniegu.
Podszedł do okna i jak skamieniały długo patrzył, trzymając lalkę w ramionach.
W oddali bielił się asfalt, ale był to jedynie odblask od światła jednej z lamp –
przecież w ostatnich dniach sierpnia nie mogło być mowy o śniegu.
Wrócił do łóżka i usiadł. Pozwolił, żeby głowa opadła powoli na Bazylka,
a usta zbliżyły się do włosów z pakuł, a potem do spiczastego, białego, miękkiego
nakrycia głowy. Złapał zębami kapelusz marionetki, coraz mocniej je zaciskając.
Jego ciało zaczęło się kiwać, gdzieś z głębi w stronę gardła rósł dźwięk,
przypominający kwilenie, który z każdą chwilą stawał się wyższy, aż przeszedł
w przeciągły krzyk.
Stary materiał odrywał się stopniowo do chwili, gdy w miejscu kapelusza
pojawiła się drewniana łysina Bazylka okolona kilkoma pakułami.

Towarzysz Bojin nie przypominał sobie, od jak dawna nie był w cerkwi.
Oczywiście, zdarzało się, że w dzieciństwie matka prowadziła go tam na
Wielkanoc albo na Boże Narodzenie, kiedy czuła potrzebę przystąpienia do
spowiedzi. Od tamtych dni upłynęło jednak tyle czasu, że nie było szans, aby
sobie cokolwiek przypominał. Kiedyś, jeszcze w czasie wojny, zaraz po tym, jak
dzięki znajomościom załatwił sobie demobilizację, jego żona Toriţa próbowała
przekonać go do wspólnego pójścia na mszę. Nie tylko odmówił, ale okropnie się
zdenerwował, bo kilka miesięcy spędzonych w okopach, zanim jeszcze dzięki
układom stał się cywilem, rozjuszyło go przeciwko popom. Jak wtedy zauważył,
ich rola polegała jedynie na tym, że na końcu walki pojawiali się znikąd, z jakichś
dziupli, w których ukrywali się, po czym w powietrzu machali parę krzyży nad
trupami i szeptali nikomu niepotrzebne słowa. Pojawiali się w tych swoich
sutannach jak szakale, kiwali rytmicznie nad martwymi, jak gdyby wykonywali
jakąś nieciekawą pracę, gdy tymczasem ludzie, nad którymi się modlili, którzy
jeszcze kilka godzin wcześniej żartowali, jedli, pili i łudzili się, że zdołają wyjść
cało z opresji, leżeli unieruchomieni przez kule. W trakcie kilku miesięcy wojny
nauczył się, że jedyną rolą popów było sankcjonowanie śmierci za pomocą
głupich rytuałów.
Po wojnie nie tylko odmówił żonie towarzyszenia jej w cerkwi, ale nawet
zabronił manifestowania tej nieprzyjemnej bogobojności wobec przedstawicieli
Kościoła i wychodzenia z domu w niedzielę albo w święta w innym celu niż na
zakupy. Świat się zmienił, a wraz z nim zmieniła się jego praca. W nowych
czasach nie tylko własna antypatia powodowała, że nie pragnął żadnych
kontaktów z religią, ale także osiągnięty status nie pozwalał już na takie fanaberie.
Jego żona Toriţa, nie rezygnując całkowicie z Boga, zgodziła się, że ostatecznie
jeżeli chcieli mieć biały chleb na stole, jak często mówił jej mąż, musieli
zapomnieć o wierze.
Teraz jednak, schowany w ciemnościach sali Państwowego Teatru Lalek,
towarzysz Bojin czuł, że znajduje się w pewnego rodzaju świątyni. Co więcej,
czuł, że potrzebuje tej świątyni, do której od samego początku pchało go
niewytłumaczalne pragnienie wyznania win. Pragnienie, jakiego nigdy nie
odczuł, ponieważ spowiedź z czasów dzieciństwa była jedynie narzuconym przez
matkę obowiązkiem. Tego wieczoru miał się spotkać z Brunulem i po raz
pierwszy, odkąd zajmował się tym człowiekiem, obudził się rano z nieznośnym
ciężarem na duszy, który spowodował, że przerwał golenie, zastygł przed lustrem
z brzytwą przy policzku w jednej ręce i z namydlonym pędzlem w drugiej, pytając
się, co u diabła się z nim dzieje, skąd to kretyńskie poczucie winy. Przecież to nie
był jego problem. Zawsze otrzymywał rozkazy i zawsze je wykonywał. I tyle.
Sęk w tym, że w przypadku tego figuranta rozkazy po prostu zbijały
towarzysza Bojina z tropu. Na początku, na polecenie doktora, zostawili mu
w celi marionetkę. Potem, po wypuszczeniu na wolność, nie kto inny jak ci sami
wydali Bojinowi rozkaz zatrudnienia Brunula w teatrze lalek. Po czym w efekcie
składanych przez niego raportów rozkazy zaczęły się zmieniać. Najpierw okazało
się, że lalka powinna zniknąć. Wysłali więc milicjantów, żeby ją skonfiskowali.
Desperacja Brunula, którą opisał w raporcie, spowodowała łagodniejsze podejście
do sprawy, tak więc musiał osobiście iść po tę lalkę na milicję i oddać ją
Brunulowi. Nie koniec na tym. Po jakimś czasie przyszły rozkazy, że Brunul nie
powinien dłużej pracować w teatrze lalek. Co będzie, jeżeli odzyska pamięć? No,
przecież o to chodziło od samego początku! Tak, ale… On, Bojin, nie powinien
wiedzieć zbyt wiele. Jego zadaniem jest wykonywać rozkazy. Jednak towarzysz
naciskał. Nie może wykonywać pracy, jeżeli nie wie, jakie są zamiary
zwierzchników. W końcu został przyjęty na audiencji u zwierzchnika, niezbyt
wysoko, ale wystarczająco, aby dowiedzieć się tego i owego.
Na początku jego szefowie nie wierzyli, że choroba jest prawdziwa. Lekarze
nie umieli jej nawet porządnie zdiagnozować. Kto to słyszał o podobnych
głupotach, żeby stracić pamięć o okresie dokładnie dwudziestu lat życia? To był
w końcu wariatem czy nie? Zdecydowali się oddelegować Bojina, by opiekował
się Brunulem, aby od samego początku obserwował jego zachowanie i mógł się
zorientować, czy tamten faktycznie niczego sobie nie przypomina. Raporty
Bojina przekonały ich, że bez względu na to, jak dziwna wydawać się mogła cała
historia, mieli do czynienia z chorobą w pełnym tego słowa znaczeniu.
Zdecydowali więc o wypuszczeniu Brunula na wolność. Dlaczego do teatru lalek?
Pewnie dlatego, że z początku postępowali według wskazówek doktora. Należy
zapewnić mu znajome środowisko, mówił doktor, bo inaczej mógłby zwariować
na dobre. Zapewnili więc. Dzięki raportom towarzysza Bojina śledzili, jak krok
po kroku wraca do siebie, choć wciąż nie odzyskuje pamięci. Zdecydowali się to
wykorzystać. Czy towarzysz Bojin słyszał o metodzie Makarenki, o tworzeniu
nowego człowieka? Oczywiście, że tak, przyznał wtedy Bojin, w pewnym sensie
wystraszony obrotem rozmowy. Przypominał sobie o tej metodzie zaledwie
pobieżnie, z czasów obowiązkowych, nudnych kursów, i gdyby zażądano od
niego przedstawienia szczegółów, nie potrafiłby podać ani jednego. Oczywiście,
że słyszał. No więc, skoro słyszał, jaki materiał jest lepszy do przeprowadzenia
tego rodzaju eksperymentu niż człowiek, który całkowicie stracił złą,
kontrrewolucyjną część pamięci? Ewidentne jest, że oni, ci z góry, nie mieli
żadnej zasługi w tym, że zatarła się negatywna pamięć, ale skoro już tak się
zdarzyło, to należało skorzystać z sytuacji. A jeśli już mają korzystać, to
przywrócenie prawdziwych wspomnień mogło okazać się niewskazane – co, jeśli
powrócą właśnie kontrrewolucyjne wspomnienia? Nie, tego człowieka należy
najpierw wychować w duchu socjalistycznym. Kiedy już powrócą mu
wspomnienia (doktor zastrzegał, że prędzej czy później to nastąpi),
obserwowanie, jak figurant sobie z tym poradzi, będzie tym bardziej interesujące.
Tak, nie była to może metoda Makarenki w stanie czystym, nie pracowali
przecież na materiale wzorcowym, ale mimo wszystko był to przypadek godny
obserwacji, który zasługiwał na dogłębne studia. Towarzysz Bojin powinien
zdawać sobie sprawę, że otrzymał faktycznie specjalne, inspirujące zadanie,
o którym wielu mogłoby jedynie pomarzyć. Ależ tak, oczywiście, że tak. Skoro
tak, to czy nie byłoby lepiej, żeby zajął się wykonywaniem zadania i nie stawiał
pytań, które do niczego dobrego nie prowadzą? Ależ tak, oczywiście, że tak.
Po audiencji zabronił sobie zadawania wszelkich pytań. „Niech będzie
i Makarenko, jeśli tak trzeba”, powtarzał wiele razy, zwłaszcza wówczas, gdy jakiś
pojawiający się znikąd okruch współczucia zmuszał go do wahania się pomiędzy
oboma typami jego prawd.
Jednak tej niedzieli Makarenko nie za bardzo mu już pomagał. Spotkanie,
jakie miał odbyć z Brunulem, pierwsze po rozmowie w archiwum, stwarzało
dyskomfort silniejszy od wszystkiego, co czuł do tej pory. Potrzebował spowiedzi.
Po wyjściu z łazienki, powodowany pierwszym impulsem, zapragnął chwycić
żonę za rękę, posadzić ją na krześle, usiąść na drugim i porozmawiać. W końcu
opowiadał jej już wiele rzeczy o Brunulu, o charakterze ich znajomości,
oczywiście bez wchodzenia w szczegóły. Teraz jednak chciałby wyjawić jej
właśnie te szczegóły. Impuls trzymał go w szachu jedynie do momentu, kiedy ją
zobaczył. Nie, żona nie mogła tego zrozumieć. Co miałaby mu powiedzieć? Żeby
poszedł do cerkwi i się wyspowiadał? A poza tym, dlaczego miałby okazywać
przed nią słabość? Jak miałaby go zrozumieć, skoro on sam nie rozumiał
skrupułów i emocji, z którymi obudził się dziś rano. Nie dość, że nie rozumiał, to
nawet nie miał pojęcia, skąd się wzięły.
Nie miał również pojęcia, dlaczego potrzeba spowiedzi skierowała go na
widownię teatru lalek. Jakich odpowiedzi mógłby tutaj szukać? W ciemności,
patrząc na scenę, na której grano przedstawienie o Alladynie i zaczarowanej
lampie, nie znalazł usprawiedliwienia nawet dla drugiego powodu swojej
obecności w tym miejscu. Wstydząc się przed samym sobą, towarzysz Bojin od
długiego czasu pragnął wrócić na próbę albo na przedstawienie z miłości do
tamtych głosów, które w dziwny sposób wzbudziły w nim niepokojące
pragnienia i namiętności, aż do granic grzechu przeciw moralności własnego
małżeństwa. Usłyszane kiedyś głosy kobiet, ożywiające zwierzęta, zniekształcone
i zmienione na dziecięcą modłę, spowodowały że nawet miewał sny, w których
pojawiały się różne postaci, wyginające się przed nim bezwstydnie, podburzające
jego zmysły, przywołujące z głębin duszy namiętności wyciszone wraz z upływem
czasu, przypominające uczucia z burzliwej młodości. Pohamował pragnienia
w żaden sposób niepasujące do skądinąd dorosłego, mającego rodzinę człowieka.
Zdusił w sobie żądze, które nie licowały z jego pozycją. Jednak tej niedzieli
wszystko jakby zmówiło się, by skierować jego kroki do Państwowego Teatru
Lalek. Potrzeba spowiedzi wywołała skojarzenia z cerkwią, a jej atmosfera
przypomniała o teatrze. Otaczał to miejsce szacunkiem, pamiętając o czasach,
kiedy nie czuł się aż tak winny. Tyle razy obserwował tutaj szczęśliwego Brunula,
widział, że jego podopieczny, nawet pozbawiony pamięci, czuł się w teatrze na
swoim miejscu. Towarzyszowi dokuczała świadomość, że rozkazy, po których
Brunul musiał zmienić pracę, oznaczały jego nieszczęście, a narzędziem tego
nieszczęścia był właśnie towarzysz Bojin. Wbrew temu, co podpowiadał mu
rozum, skierował więc tutaj kroki w nadziei, że jeżeli znów podda się czarowi
tamtych słodkich głosów, to może zdoła wyzwolić się spod ciężaru swojego
sumienia.
Dziś jednak słodkie głosy miały wolne. W Alladynie i zaczarowanej lampie na
scenie nie pojawiły się żadne poruszane przez aktorki zwierzęta, były jedynie lalki
o ludzkich twarzach występujące w opowieści, której akcji nie był w stanie
śledzić. Nic więc nie mogło uwolnić go od myśli krążących wokół wieczornego
spotkania z Brunulem. Może trzeba było pójść na jakiś film, pomyślał, ale nie
potrafił przywołać wspomnień o oglądanych niegdyś filmach, wspomnień,
którymi z wysiłkiem próbował zagłuszyć poczucie winy. Gdyby chociaż wiedział,
na czym ta wina polegała, gdyby potrafił wytłumaczyć ją samemu sobie i znaleźć
jakieś usprawiedliwienie?! Tymczasem tu chodziło o nienazwane uczucie, które
jak nagły błysk ogarnęło go najpierw przy archiwariuszu opowiadającym
Brunulowi historię kompletnie oderwaną od rzeczywistości. Unikał Brunula
w następnych dniach, jednak uczucie i tak dopadło go dzisiejszego ranka i nie
chciało już przyjąć żadnego wyjaśnienia ani dać się w żaden sposób zetrzeć
i odegnać.
Spróbował znów skupić się na opowieści ze sceny. Jakiś chłopiec i jego
zaczarowana lampa… Żałosne próby aktorów zza parawanu, którym zdaje się, że
mogą wlać życie w zwykłe kawałki drewna. Niektórzy w to wierzyli, dzieci
siedzące wokół dały się okłamywać. On nie. Brunul pokazał mu kiedyś magazyn
lalek, wiedział więc, że te ubrane przedmioty z drewna były jedynie martwymi
straszydłami. I tylko oczom, które chciały dać się okłamać, mogło się wydawać,
że lalki na scenie żyją. Tymczasem były martwe, nawet jeżeli każda z nich, tak jak
ludzie, miała imię. Brunul pokazał mu wtedy rejestr lalek: Jaś, Małgosia,
Kłamczuch, Świętojanka, Pepelea, Nikita, Carewicz Wasyl, Carówna Nastazja,
a pod każdym z tych i wielu jeszcze innych imion znajdował się szczegółowy opis
ruchów, głosów, piosenek i ubrań. Pewien rodzaj archiwum – myśli towarzysza
Bojina uciekały znów w kierunku wspomnienia ostatniego spotkania
z Brunulem. Archiwum lalek, w którym w rzeczywistości były wpisane wszystkie
elementy mające znaczenie dla ich tak zwanego życia. One istniały jedynie wtedy,
kiedy poruszający nimi aktorzy przestrzegali wskazówek zawartych w tym
rejestrze. Wciąż jednak nie istniały naprawdę, a ci, którzy tak jak on, mieli dobre
oczy, wiedzieli o tym doskonale.
Wyszedł przed końcem przedstawienia. Było już po południu i tak czy siak
stracił wątek całej historii. Nie mógł skupić się nawet przez moment, aby być na
bieżąco. Opuścił teatr równie niezadowolony jak w chwili przyjścia, tak samo
zdezorientowany oplatającymi go emocjami. Dopiero kiedy, nie mając nic innego
do roboty, przez pół godziny bez celu krążył po okolicy, zdecydował się wejść do
jakiejś knajpy, gdzie poprosił o dwie butelki wina. Nawet nie przyszło mu do
głowy, by wziąć paragon do rozliczenia, tak jak to robił, gdy kupował wino
w sklepie spożywczym. Zapłacił swoimi pieniędzmi, potem włożył jedną butelkę
do siatki, na wieczór, a drugą kazał kelnerowi otworzyć. I poprosił o kieliszek.

O ósmej wieczorem, kiedy Brunul czekał na Bojina, który poprzedniego dnia


zapowiedział wizytę w liście zostawionym u inżyniera, po raz pierwszy ogarnął go
bunt. Towarzyszył mu też strach. Bunt i strach przed człowiekiem uważanym do
tej pory za przyjaciela. Jego przyjaciel, ten, który tyle czasu był obok niego, okazał
się kłamcą… Nawet już nie chciał go pytać o przeszłość. Jedyne, czego pragnął, to
rzucić nim o ścianę, kopać i wrzeszczeć po to, aby z ostatniego kawałka duszy,
mimo wszystko chyba kołaczącej się jeszcze w towarzyszu Bojinie, wycisnąć
słowa przyznania się do winy.
Eliza prosiła, by przysiągł, że zachowa ich rozmowę w tajemnicy. Błagała
wręcz, aby w żaden sposób nie reagował. Był to jedyny sposób, aby mogli wcielić
w życie jej plan, jeżeli Brunul go zaakceptuje. Gniew tłumiony przez troski
ostatnich dni powodował jednak, że Brunul zaczynał wątpić, czy da radę
dotrzymać słowa danego Elizie. Przede wszystkim bał się swojej reakcji. Jeszcze
przed siódmą zaczął krążyć po ciasnym pokoju, coraz częściej patrząc na zegarek
i próbując się uspokoić. Chodził bez celu po całym mieszkaniu, dotykał czołem
szybę, a nawet wymyślił, że obierze sobie cebulę do chleba na kolację, choć i tak
nie mógł niczego zjeść.
Czas wlókł się niemiłosiernie. O ósmej przyłożył ucho do drzwi wejściowych.
Za każdym razem, gdy ktoś wchodził po schodach, serce zaczynało mu łomotać,
aż miał wrażenie, że było je słychać na zewnątrz. Uspokajało się dopiero wtedy,
kiedy kroki cichły gdzieś w górze, na schodach prowadzących na inne piętra.
O wpół do dziewiątej odszedł od drzwi. Towarzysz Bojin na pewno
zapomniał o spotkaniu. W pewnym sensie Brunul poczuł ulgę, ale z drugiej
strony zawód. Nie pierwszy raz Bojin zapomniał albo był zajęty czymś innym, ale
tym razem miało to być spotkanie specjalne, rozczarowanie było więc naturalne.
Może i nic by mu nie powiedział, z pewnością nic, ale uważniej spojrzałby
w twarz. Spojrzałby tak, jak powinien to zrobić już dawniej, i może wyczytałby
z niej coś więcej.
Kiedy zasnął z uczuciem goryczy około północy, głośne kopanie do drzwi
zmusiło go do gwałtownej pobudki. Otworzył wystraszony, nie przytomniejąc od
razu, z rozpiętą górą od piżamy. W drzwiach stał towarzysz Bojin. Z pochyloną
głową i z siatką z rafii w ręce, oparty o framugę ledwo trzymał się na nogach.
Kiedy znów chciał przymierzyć się do kopnięcia, uświadomił sobie, że drzwi są
już otwarte. Rozłożył wtedy szeroko ramiona, jak do uścisku, i runął na Brunula,
uderzając go w plecy siatką, z której dał się słyszeć brzęk butelek. Gdyby nie to,
upadłby w malutkim korytarzu kawalerki.
– Minęła dwunasta – mruknął Brunul, starając się odzyskać przynajmniej
część stanu ducha, w którym znajdował się przed zaśnięciem.
Podtrzymując gościa, zaprowadził go do pokoju. Towarzysz Bojin z trudem
zdołał usiąść na krześle, wsadził rękę do siatki i zaczął wyjmować opróżnione
butelki z resztkami wina. W sumie cztery. Próbował wyjąć również piątą, ale
skaleczył się w palec o odkruszoną szyjkę. Wtedy zaśmiał się, podniósł palec do
ust, aby zatamować krew, i po paru chwilach z trudem wypowiedział dość
wesołym tonem:
– Jeszcze jedna była, ale się zbiła.
I jakby to była cała sprawa, z którą przyszedł, podniósł się i zrobił parę
kroków, zachowując równowagę aż do drzwi. Dopiero kiedy zaczepił o klamkę,
odwrócił głowę w kierunku Brunula i wybełkotał:
– Patrz, człowieku, nie wiem, jak ci to powiedzieć, żebyś mnie zrozumiał. Ale
tak sobie myślałem. I patrz, co wymyśliłem. Na co ma ci mówić jakiś gość
z archiwum, jakie jest twoje życie? Co ty z tego masz? Co zyskasz? Rozumiesz,
znaczy się, o czym myślałem?
Brunul wzruszył ramionami, a ponieważ w międzyczasie towarzysz Bojin
odwrócił od niego wzrok, odpowiedział w końcu:
– Nie.
Tamten machnął ręką obrażony. Potem pokiwał głową, mruknął coś pod
nosem i otworzył drzwi. Zza progu wymamrotał jeszcze raz coś, co zabrzmiało
jak przekleństwo, i ponownie na znak obrazy machnął ręką.
– Tee – podniósł wzrok, próbując spojrzeć w oczy Brunula. – Tee, człowieku,
czego ty ode mnie chcesz? Chcesz usłyszeć, jak proszę cię o wybaczenie? Tego
chcesz? Tee, człowieku, ja tego nie zrobię. Za diabła tego nie zrobię. Ale patrz,
jaka jest sprawa, żebyś wiedział – życie to jest to, co teraz, a nie to, co
w archiwach… Tak myślałem, żeby ci powiedzieć, rozumiesz? Bo ktoś mówi ci
jedno, a drugi co innego. Ale co jest tam – i pokazał palcem na pierś Brunula – to
tylko ty wiesz. Rozumiesz?
Odwrócił się i nie czekając na odpowiedź, ruszył w głąb korytarza. Z trudem
zszedł po schodach, trzymając się poręczy. Brunul usłyszał, jak zamykają się za
nim drzwi wejściowe do bloku.
16

Trzeciego wieczoru w nowym więzieniu Bruno nie mógł zasnąć po zgaszeniu


światła. Z zamkniętymi oczami wsłuchał się w opowieść snutą niskim głosem
przez więźnia z pryczy obok, o człowieku nazwiskiem Tcaciuc. Historia przykuła
jego uwagę przede wszystkim z powodu epitetu „rzeźnik”, jakim ów Tcaciuc
został nazwany. Zaintrygowało go to, ponieważ zdał sobie sprawę, że słowa tego
nie używano w znaczeniu, do którego przywykł w swoim poprzednim, włoskim
życiu. „Rzeźnik” Vasile Tcaciuc żył i zmarł w Rumunii, zanim jeszcze on, Bruno,
opuścił ją wraz z rodziną w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym.
Więzień opowiadał szeptem o wydarzeniu sprzed dwudziestu lat. Otóż
pewnego dnia w nowo kupionym domu odwiedziła go szwagierka z psem.
Zwierzę, gdy tylko przekroczyło próg, zaczęło zachowywać się niespokojnie,
drapać podłogę, skomleć i szczekać. Zaintrygowany tym oderwał deski i zaczął
kopać w miejscu, w którym pies zachowywał się najbardziej niespokojnie.
Zamarł, nie wierząc własnym oczom, gdy ukazała mu się ludzka ręka, jeszcze
w ubraniu, choć materiał był już w strzępach. Diabeł podkusił go, i zamiast
zawołać od razu policję, postanowił kopać dalej, żeby dać upust ciekawości. Sam
nie wie, skąd miał tyle sił, ale wydobył w sumie, ni mniej, ni więcej, tylko sześć
trupów. Teraz, jak sobie o tym pomyśli, to w życiu nie powtórzyłby czegoś
podobnego. Od razu zawołałby policję, nawet gdyby wiedział, przez co będzie
później przechodził. A tak przeżył swoje: śledztwo, podejrzenia, strach, że pójdzie
siedzieć, taki był dalszy ciąg. Nawet jeżeli nie był absolutnie niczemu winien,
przecież dopiero co kupił dom od tego Vasile Tcaciuca, „rzeźnika”, jak się potem
okazało. Przecież trupy leżały tam od dawna. W końcu go puścili. Gdy policjanci
zawzięcie go maglowali na przesłuchaniach, Tcaciuc siedział w areszcie za jakieś
kradzieże czy rozboje, cholera wie z jakiego powodu. No i gość przyznał się
wtedy do zamordowania ludzi, których ciała wywęszył pies. Co więcej, wyszło na
jaw, że zabił jeszcze dwadzieścia innych osób. Dwadzieścia, ani jednej mniej.
Dwadzieścia sześć razem z tymi spod podłogi domu. Podobno później „rzeźnik”
próbował uciec i został zastrzelony przez policjantów.
Na koniec opowieści więzień westchnął gorzko:
– Bałem się wtedy jak szlag, że mnie zamkną. Myślałem sobie: jestem
uczciwy, nie skrzywdziłbym nawet muchy. I właśnie ja znajduję sześć trupów pod
podłogą własnego domu, idę czysty jak łza na policję, żeby złożyć zeznanie, a oni
biorą mnie za winnego i ciągają po śledztwach. Jak się nie ma szczęścia w życiu,
to można trafić za kraty, nie mając nic na sumieniu. Bałem się straszliwie
więzienia. A potem, już wiecie, dali mi spokój. Jakbym drugi raz się urodził.
Powiedziałem sobie wtedy tak – dobra, to była moja życiowa próba, jeżeli przez
nią przeszedłem, nigdy już nie trafię do pierdla. I patrzcie, trafiłem. Nie
poszedłem siedzieć za sześciu nieboszczyków zakopanych pod podłogą mojego
domu, a siedzę teraz, bo mnie licho podkusiło, żeby upić się z sąsiadem, który,
jak się okazało, był tajniakiem. Gadaliśmy takie różne bzdury, wiecie… Skąd
mogłem wiedzieć, że facet był z bezpieki? Gdybym wtedy wiedział, to dziś nie
rozmawiałbym z wami…
Zamilkł, pogrążony pewnie w rozgoryczeniu. Jakiś czas potem, kiedy Bruno
myślał już, że będzie mu dane zasnąć w spokoju, usłyszał inny szept.
– I mówisz, że to wszystko wydarzyło się tutaj, w Jassach?
– Tutaj – potwierdził właściciel basu. – A tego, jak mu tam, tak nazwały
wszystkie gazety w kraju: „Rzeźnik z Jassów”. Nie mieszkałem nigdzie indziej.
Urodziłem się w Jassach, całe życie mieszkałem w Jassach, odkryłem te trupy
w swoim domu w Jassach. A potem zostałem aresztowany w Jassach i trafiłem tu,
do więzienia w Jassach.
Trzeciego wieczoru od dnia, gdy przeniesiono go do Zakładu Karnego
w Jassach, we wrześniu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku, Bruno po
raz pierwszy od długiego czasu miał okazję uczestniczyć w rozmowie kolegów
z celi. Sam nie pamiętał, kiedy ostatnio mógł opowiedzieć o sobie, dowiedzieć się
czegoś więcej o innych, zadać pytania współwięźniom albo tylko wysłuchać ich
opowieści. Gdy jeszcze znajdował się w więzieniu w Gałaczu, przez ponad
półtora roku bronił się przed taką możliwością – dokładnie od dnia, kiedy po raz
ostatni widział wujka Zacornea, strażnika, który stał mu się bliższy, niż tego
pragnął.
Dzięki słowom, które usłyszał w młodości z ust włoskiego lalkarza, a które
dotarły do celi w Gałaczu z innego życia, z zupełnie innej przestrzeni, Bruno na
prawie półtora roku wymyślił sobie własną strategię przetrwania. Co prawda ten
swoisty strajk nie dotyczył strażników czy żołnierzy w więzieniu, bo na ich
rozkazy odpowiadał narzuconymi sobie ograniczonymi ruchami i słowami, to
jednak oddalał go od pozostałych więźniów. Odpowiedzi rzucane strażnikom
upewniały ich, że Bruno nie jest niemy czy oderwany od świata ani nie zapadł na
chorobę, która mogłaby wydobyć go z więzienia i przenieść do szpitala dla
wariatów. Nie to pragnął osiągnąć swoim postępowaniem. Strajk przez milczenie
miał pomóc Brunonowi ukryć się przed złudzeniami.
Zrezygnował z nich nawet wtedy, gdy po kontrolach z Bukaresztu, jakie
nastąpiły po wydarzeniach związanych ze sprawą starego strażnika, Nicolae
Maromet został zwolniony ze stanowiska komendanta Zakładu Karnego
w Gałaczu. Kapitan zniknął wraz ze swoimi żartami, przekleństwami, biciem
i potrójnymi normami. Bruno nie miał jednak powodu sądzić, że były szef
więzienia zabrał ze sobą również oczy i uszy. Zapamiętał jego zapewnienia, że
tylko pozornie zajmowały swoje miejsce, a w rzeczywistości, zanim ktokolwiek
zdał sobie z tego sprawę, wkręciły się w tłum więźniów. Tak więc strajk, choć
niemotywowany wprost obawą, że oczy i uszy kapitana wciąż mogły się kryć
wśród kolegów Brunona, spowodował, że wyzwolił się on od uczucia strachu.
Odmowa komunikowania się nie tylko uwolniła go od złudzeń, ale również
nadała mu status więźnia modelowego, który nie sprawiał kłopotów.
Prawdopodobnie właśnie to postępowanie spowodowało, że półtora roku
później Bruno otrzymał swoistą nagrodę. Wpisano go na listę więźniów, których
można było przenieść do zakładu o nie tak strasznej reputacji jak więzienie
w Gałaczu. Kiedy dowiedział się o zmianie, ucieszył się, ale natychmiast odrzucił
instynktowną radość i znienawidził siebie za ten odruch, ponieważ wiedział, że
ukrywał się w nim, choć dość mgliście, nowy okruch nadziei. Właściwie tego
typu transfer mógł być uzasadniany w jakikolwiek sposób, przecież więzień nie
musiał być o niczym informowany. Tak więc natychmiast po odegnaniu
pierwszego odruchu Bruno zaakceptował owo szerokie i pozbawione podtekstów
wyrażenie „w jakikolwiek sposób”. Satysfakcjonowało go, bo mógł być wobec
niego całkowicie obojętny.
Tuż przed przeniesieniem do Jassów, idąc wolnym krokiem do bramy
więziennej, Bruno długo spoglądał na dziedziniec. Pozwolił, aby cień radości
niepostrzeżenie zawładnął jego krokami, ożywił je i wyprostował mu klatkę
piersiową w postawie, która tylko nieznacznie odbiegała od tej przybieranej na
użytek otaczających go widzów. Pozwolił, aby radość oddaliła od siebie kąciki ust
w ledwo zauważalnym uśmiechu. Zrzucał z ramion ostatni ciężar. Przez półtora
roku po aresztowaniu wujka Zacornea Bruno pozwalał zadręczać się iluzji.
Duchowi zamkniętemu gdzieś w murach budynku, w którym mieściły się cele
więźniów, i ukrytemu w jakiejś jamie przykrytej cegłami. Świadkowi ostatniej
pasji, na jaką odważył się pewien strażnik, który przez całe życie wyrabiał
gliniane krasnoludki, lecz na starość próbował zastąpić glinę drewnem,
w nadziei, że talentem tchnie w nie życie.
Bruno nie potrzebował już tego cienia. Nie musiał patrzeć w stronę murów
i zastanawiać się, pod którymi cegłami pogrzebana jest marionetka. Więzienie
w Jassach, wszystko jedno czy bardziej łagodne, czy surowsze, miało go przed
tym pytaniem chronić.

Dwie pierwsze noce w celi Zakładu Karnego w Jassach Bruno spędził samotnie,
dopiero trzeciego dnia został przeniesiony do dużego pomieszczenia, które
według zapewnienia prowadzącego go tam strażnika, miało się stać dla niego
„mieszkaniem” na długi jeszcze czas. Bruno zasnął z trudem dopiero wtedy, gdy
echa opowieści o „rzeźniku z Jassów” ucichły. W czasie dwóch lat spędzonych
w ciasnej celi w Gałaczu zdążył odwyknąć od akustyki przestronnego wnętrza,
w którym szepty więźniów wtapiały się w trudną do rozszyfrowania mieszaninę
dźwięków. Zarówno dla współwięźniów, jak i dla strażników był to nikły, ledwo
słyszalny szmer, ale dla Brunona, po latach milczenia, stawał się niemal
ogłuszającym, niepozwalającym zasnąć hałasem.
Ponad pięćdziesięciu więźniów, którzy do czasu kolejnego transferu mieli być
jego kolegami, różniło się zarówno od tych z Półwyspu, jak i z Gałacza. Zauważył
to już pierwszego wieczoru, kiedy ich słuchał. Na Półwyspie skazańcy budujący
Kanał wracali do baraków wykończeni ciężką pracą i wszystko, czego wtedy
pragnęli, to zapaść w sen. Koledzy z Gałacza – na początku trzech, a po
zwolnieniu Marometa zaledwie jeden, tak że w końcu każdy miał łóżko dla siebie
– szanowali jego milczenie i zasypiali w ciszy, nie próbując nawet nawiązać
rozmowy. Tutaj, w Jassach, szum rozmów unosił się niczym wiatr, krążąc między
drewnianymi drzwiami a metalowymi kratami, nad którymi wisiały niechroniące
przed niczym żaluzje. Wydawał się przynosić ze sobą powiew wolności.
Przynajmniej wolności słów, nawet jeśli wypowiadanych szeptem. W ciągu
kolejnych dni Bruno zauważał tę wolność również na twarzach kolegów,
nienaznaczonych aż tak wielkim strachem. Odnajdywał ją także w ruchach
i gestach, kiedy więźniom nie było spieszno do wykonywania przeplatanych
przekleństwami rozkazów strażników. Wolność tę dało się wyczuć zwłaszcza
w cedzonych przez zęby drwinach pod adresem pilnujących, jak gdyby tędy,
między murami więzienia usytuowanego na Wzgórzu Copou, za którymi widać
było jedynie gęste korony drzew, nigdy nie przeszła Baba Samca ze swoim
wojskiem upiorów. Czuł, że w tych murach nie panował nigdy żaden Iosif Lazăr
czy Nicolae Maromet.
Na początku ucieszyło to Brunona, ale jak to miał w zwyczaju w ostatnich
latach, nie pozwolił radości się zadomowić. Przegnał ją szybko, nie pozwolił
połączyć się z nadzieją pogrzebaną w strefie bezpieczeństwa, przestrzeni
milczenia i kontroli własnych uczuć. Przede wszystkim nie zmienił
postępowania. Zasadnicze warunki dobrego przedstawienia, w którym on był
aktorem, a widzami strażnicy wraz ze współwięźniami, pozostały tak samo
rygorystyczne. A zatem Bruno przedstawiał swojej publiczności wyłącznie
zachowania narzucone przez więzienny rygor i ograniczył się do wypowiadania
tylko tych słów, których nie dało się uniknąć.
Pierwsze sześć miesięcy pobytu w Jassach przyniosło wiele powodów do
zdziwienia. Przede wszystkim rodzaj pracy, tak różny od tej w Gałaczu. Nie
wyplatano tutaj mat, lecz pracowano w warsztatach więziennych. Dzięki
doświadczeniu, które Bruno zdobył podczas tworzenia drewnianych lalek, dostał
przydział do pracy w jednym z trzech warsztatów stolarskich. Praca tutaj
odbywała się według luźniejszych reguł: więźniowie wykonywali wałki do ciasta,
mieszadła do mamałygi i, czasami, drewniane łyżki, które kierownictwo
sprzedawało pewnemu przedsiębiorstwu rzemieślniczemu. Tak jak inni koledzy,
Bruno czuł, że jest to praca dorywcza, improwizowana, ponieważ całkowicie
brakowało w niej długoterminowej organizacji. Tylko w niewielkim stopniu
realizowano tu ideę pracy przymusowej, zdarzały się bowiem dni, gdy
w warsztacie brakowało drewna, a normy zmieniały się z tygodnia na tydzień,
nierzadko na niższe. Sytuacja ta nie tylko zaskoczyła Brunona, ale też wymuszała
na nim powolność, do której nie był przyzwyczajony. Wyuczone tempo pracy
oraz zbyt silne przyzwyczajenie do koordynowania ruchów w taki sposób, aby
żaden z nich nie wystawił go na niebezpieczeństwo ze strony nadzorców,
w krótkim czasie uczyniły z Brunona jedynego robotnika, który, niekoniecznie
tego pragnąc, przekraczał narzucone normy i chociaż nie otrzymywał żadnych
pochwał od strażników, wywoływał nieufne spojrzenia kolegów. Oni to właśnie
pewnego wieczoru wymyślili Brunonowi przezwisko.
Było pierwszym, jakie kiedykolwiek dostał. W dzieciństwie nie miał
przezwisk, przyjaciele zazwyczaj zwracali się do niego po nazwisku – Matei.
Natomiast kiedy chcieli go obrazić albo z niego zakpić, mieli do dyspozycji udaną
ich zdaniem alternatywę – Bruno. Jego imię tak niecodzienne w tamtych realiach,
nie tylko na wsi u dziadków, ale również w Bukareszcie, w doskonały sposób
mogło funkcjonować jako przezwisko, wzbudzając niekiedy śmiech, który trudno
było Brunonowi zrozumieć, ale który spowodował, że przez wiele lat czuł awersję
do swojego imienia do tego stopnia, że przez jakiś czas nie odpowiadał rodzicom,
gdy tym imieniem go przywoływali. Winą za to obarczał matkę, dlatego mścił się,
nazywając ją w chwilach buntu Chiara–Chioara, co oznaczało ślepa. Kilka razy
wybuchła o to straszna awantura z wiecznie zachmurzonym ojcem. Bruno miał
jednak rację, gdy odpowiedzialność za swoje imię zrzucał na matkę. Było to
jedyne ustępstwo, jakie Rumun George Matei uczynił wobec żony po tym, gdy na
początku ich małżeństwa zdecydowanie odrzucił jej prośbę o przeprowadzkę do
Włoch, gdzie pozostawiła swą bogatą rodzinę. George zaakceptował imię Bruno
dla syna, choć w ogóle nie brał pod uwagę ochrzczenia go w obrządku
katolickim, wybierając prawosławie, funkcjonujące w jego przypadku na
poziomie dumy, w żadnym razie nie na poziomie wiary. A zatem Bruno – imię
wpisane do dokumentów, które nie mogło być uważane za przezwisko, nawet
jeżeli w dzieciństwie bywało używane po to, by go poniżyć.
Pierwsze prawdziwe przezwisko Brunona Matei zrodziło się więc w jeden
z zimowych wieczorów na początku roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego
szóstego, w dużej celi z zamkniętymi w środku ponad pięćdziesięcioma
więźniami. Zaczęło się od pełnych ironii i pogardy szeptów, które zapoczątkował
więzień opowiadający kiedyś historię Vasile Tcaciuca. Tym razem jego historia
dotyczyła pewnego współcześnie żyjącego człowieka, niejakiego Aleksieja
Stachanowa, radzieckiego górnika, którego dokonania z upodobaniem opisywała
prasa po tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. Stał się on bohaterem
ZSRR po tym, jak w jedną noc siedmiokrotnie przekroczył normę pracy. Dziesięć
lat później informację tę przejęły rumuńskie gazety i z upodobaniem
przywoływały nierzadko na pierwszych stronach. W więzieniu jednak nikt,
włączając w to samego Brunona, nie podziwiał opowieści o radzieckim człowieku
i jego wysiłku. Wręcz przeciwnie. Słuchając z zamkniętymi oczami historii
opowiadanej po raz pierwszy przez więźnia obdarzonego basem, nie wziął jej do
siebie. Sposępniał jednak kilka dni później, gdy w warsztacie ktoś zawołał na
niego „Aleksiej”, wymawiając „l” w prześmiewczy, specyficzny, miękki,
słowiański sposób. Stało się to po tym, gdy w celi kilka razy padły żarty
o „Aleksieju”, który według skazanych wśliznął się tutaj do więzienia w Jassach
między nich. Bruno zdecydował się nie odpowiadać na te zaczepki, ponieważ
plan, który realizował od tak długiego czasu, nie pozwalał mu na żadną reakcję.
Zdał sobie jednak sprawę, że kontrolując swoje występy przed najsurowszą
widownią, składającą się ze strażników, całkowicie zaniedbał pozostałą jej część –
towarzyszy niedoli.
Jeżeli raz potraktowało się publiczność z obojętnością, to później trudno jest
zdobyć ją ponownie. Bruno wiedział o tym doskonale i dlatego od początku
zaakceptował związaną z tym gorycz. Postanowił nie zmieniać swojego
zachowania i pozwolił sprawom biec własnym rytmem.
W więzieniu w Jassach zauważył coś, co bardzo różniło je od tych, które znał
wcześniej – dużą rotację więźniów i rozgardiasz związany z ich przyjazdami,
a jeszcze większy z odjazdami. Bruno spodziewał się, że i on prędzej czy później
zostanie włączony w ten ruch. Cela, do której wtłoczono go po przyjeździe, była
jego „mieszkaniem” zaledwie przez sześć miesięcy, a więc inaczej niż obiecywał
strażnik.
Więzienie w Jassach, co nietrudno było Brunonowi zauważyć, było
przeznaczone głównie dla pospolitych przestępców. W pierwszej połowie roku
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego z prawie setki
„kontrrewolucjonistów”, których zastał tu po przyjeździe, zostało w sumie
siedemnastu, z czego ośmiu w jego celi.
Do wiosny ponad połowa cel opustoszała, a pozostałych więźniów
rozmieszczono na nowo. Wiosną również Brunona przeniesiono do mniejszej
celi. Odnosił wrażenie, że więzienie rozpuszcza się wokół niego dzień po dniu,
i zaczął zastanawiać się, dlaczego te zmiany jeszcze go nie objęły. Z usłyszanych
rozmów dowiedział się, że spośród owych siedemnastu pozostałych więźniów
politycznych zaledwie kilku spodziewało się tutaj dłuższego pobytu, reszta była
już jedną nogą w innych miejscach.
W roku pięćdziesiątym szóstym Bruno odnotował wyjazdy kolegów
i pozwolił sobie na nadzieję, że wraz z nimi odejdą za mury więzienia jego
przezwisko i wszystkie drwiny, którym musiał stawić czoło.
Niepokoiła go jedna myśl. Miał przecież za sobą połowę kary, w odróżnieniu
od innych, którzy znajdowali się dopiero w trakcie śledztwa albo na początku
odsiadki. Dlatego więzienie w Jassach wcale nie wydawało się dobrym miejscem
dla osoby znajdującej się w jego sytuacji. Zwłaszcza że nawet „praca
przymusowa”, słowa towarzyszące jego karze od samego początku, traciły tutaj
sens, bo wraz z rozwiązaniem ekipy z warsztatów przez większość dnia
więźniowie trzymani byli w celach i rzadko wyprowadzano ich do jakichś
dorywczych robót, tak różnych od tych z Gałacza. Czekając na próżno na swoje
przeniesienie, Bruno zmuszony był zaakceptować teorię, która stopniowo, krok
za krokiem, zadomowiła się w jego umyśle. Bał się, że przez jakieś zamieszanie
z dokumentami zapomniano o nim. A jeżeli naprawdę tak się stało, to władze
mogły też zapomnieć o dniu jego wyjścia na wolność. Wiedział z poprzednich lat
spędzonych za kratkami, że zdarzały się podobne historie. Spotkał więźniów albo
słyszał opowieści o takich, którzy trafiali do zupełnie innych miejsc niż te, które
wynikały z zaszeregowania ich kary. Słyszał też opowieści o zwolnieniach
opóźniających się tygodniami, miesiącami, a nawet jeszcze dłużej. Nie pozwolił
jednak, aby strach nim zawładnął. Do dnia wyjścia na wolność miał jeszcze wiele
lat, tak więc, akceptując tę sytuację i pozostawiając ją czasowi i władzom, skupił
swoją uwagę na liczeniu przyjazdów, a zwłaszcza odjazdów kolegów, z nadzieją,
że przez to zamieszanie zatrze się jego przezwisko i bardzo nieprzyjemny status,
nadany mu przez kolegów „kontrrewolucjonistów”.
Czasami myśli lub słowa zaczynają mieć własne życie, niezależnie od ludzi,
którzy je sformułowali. Czepiają się murów, krat i wszystkiego, co może je
przygarnąć na jakiś czas, aby potem wrócić w umysłach i zachowaniu innych
ludzi, niemających nawet pojęcia o okolicznościach ich narodzin. Bruno doszedł
do takiego wniosku na początku następnego roku, po kolejnej zimie spędzonej
w Zakładzie Karnym w Jassach, kiedy to zmienił się w jego celi ostatni kolega.
W więzieniu zgromadziło się znów wielu „kontrrewolucjonistów”. Było ich około
setki, mniej więcej tylu, ilu Bruno zastał na początku. Rozpoznał między nimi
zaledwie trzy twarze dawnych współwięźniów, a i te dość mgliście, ponieważ nie
miał z nimi kontaktu. Pomimo tego żaden z nowo przybyłych nie mówił do
niego po imieniu, wszyscy używali przezwiska, jak gdyby zostało mu wypisane na
czole. Po zadomowieniu się, uspokojeniu początkowego strachu i rozwiązaniu
języków prawie wszyscy nowi więźniowie zaczęli zachowywać się wobec niego
obelżywie.
Poddany szykanom, które wcześniej ignorował, koncentrując starania na
tym, aby nie stworzyć sobie wrogów wśród strażników, Bruno odpuścił trochę,
nieco wyszedł poza ramy przedstawienia, przyjmując rolę, która żyje również po
zakończeniu spektaklu, próbując nawet wymienić parę uśmiechów albo nawet
parę krótkich słów z widzami. Zima wepchnęła go znów do warsztatu, bo wraz
z przybyciem kolejnych „kontrrewolucjonistów” można było stworzyć brygady
pracy. Bruno zaczął stopniowo podporządkowywać swoje ruchy nie tylko
oczekiwaniom nadzorców, ale również swoich kolegów. Pilnując normy, nauczył
się tak rozkładać zadania, aby jej nie przekraczać. Wszystko to jednak okazało się
za mało.
Uszy i oczy Nicolae Marometa, o których w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym
siódmym Bruno ledwo już pamiętał, pozostały w miejscu zapomnianym przez
wszystkich, gdzieś blisko Dunaju, między murami. Groźne pięści Iosifa Lazăra
nie podnosiły się tutaj i nie groziły biciem. Brutalne śledztwa z Uranusa
wydawały się teraz przeszłością, którą Bruno przeżył, ale której na szczęście nie
odczuwał już w żadnym mięśniu. Jeżeli chodzi o Babę Samca i jej wojsko
upiorów, to było jasne, że zgubiły się gdzieś po drodze i nie miały kompasu, aby
odnaleźć ten zakątek kraju lub może hasały po innych miejscach. I chociaż
fizyczny ból nie wystawiał go już tutaj na próbę, chociaż nawet chłód zimy i upał
lata były możliwe do wytrzymania, głód rzadziej męczył żołądek, a przekleństwa
i razy strażników były łagodniejsze, to poniżenie, jakiego doświadczał, z każdym
miesiącem było coraz trudniejsze do zniesienia i doprowadzało go do rozpaczy.
17

Brunul uświadomił sobie, że musi zająć myśli czymś innym. Wracając któregoś
popołudnia z placu budowy, wszedł do księgarni Książka Rosyjska, za zgodą
sprzedawczyni przejrzał kilka tomów, a potem kupił książkę, która mu się
spodobała. Naszła go nieodparta potrzeba, by przeczytać ją od deski do deski, bez
względu na to, ile wysiłku będzie go to kosztowało. Książka zatytułowana Moja
profesja poświęcona była lalkom, a dokładniej biorąc, życiu aktora lalkarza
Sergiusza Władimirowicza Obrazcowa. Skoro Bruno wiedział już, że nie może
wierzyć w to, co mu pokazano w archiwum, zaczął się zastanawiać, czym
zajmował się wcześniej, i miał nadzieję, że było to coś innego niż mało honorowe
przedstawienia lalkowe dla przypadkowej publiczności na ulicy. Znów stawiał
wszystko pod znakiem zapytania i wracał do nieznośnej ciemności
przykrywającej przeszłość, a coś w głębi duszy mówiło mu, że jego dawna
profesja, jakakolwiek by była, w oczywisty sposób musiała mieć związek
z zawodem autora książki, którą kupił.
Lektura nie uchroniła go jednak przed natłokiem myśli i niepokojem.
Pobieżnie przekartkował kilka rozdziałów, aż jego uwagę przykuły, nie wiadomo
dlaczego, fragmenty, w których autor opisywał przedstawienia, jakie wystawiał
w Bukareszcie w roku czterdziestym piątym, i których głównym bohaterem był
włoski dyktator Mussolini. Czytając, jak Obrazcow kazał lalce wyobrażającej duce
śpiewać stylem arioso wersety, które brzmiały mniej więcej tak: „Muszę śpiewać!
Choć jestem prawie w obłędzie! Nie rozumiem ani swoich słów, ani gestów…
A mimo to muszę grać! Co? Czy ty jesteś człowiekiem? Nie, ty jesteś pajacem!
Ubierz się i posyp mąką twarz!”, Brunul poczuł, że wypełniają go niezwykle silne
emocje, których źródła nie rozumiał. Wydawało mu się, że fale pochodzą
z każdego zakamarka jego ciała i umysłu, a jednocześnie przychodzą z zewnątrz.
Słowa płynące z książki wchodziły z nim w dialog: „Nie rozumiem ani swoich
słów, ani gestów”, mówił pajac-Mussolini, a Brunul czuł dokładnie to samo.
W końcu, zmęczony własną niemocą, uznał, że źródłem niepokoju było zapewne
zestawienie we wspomnieniach Obrazcowa dwóch dobrze mu niegdyś znanych
miejsc, Włoch i stolicy Rumunii.
W poranki niezajęte lekturą książki, pragnąc uwolnić się od pytań bez
odpowiedzi i niepokoju, jaki to w nim wywołuje, Brunul postanowił czytać
gazety. Dotąd rzadko kupował prasę, chociaż towarzysz Bojin kilkakrotnie mówił
mu, że byłoby to wskazane. Brunul jednak ograniczał się przeważnie do czytania
tytułów, ponieważ rzadko kiedy coś rzeczywiście przykuwało jego uwagę.
Któregoś dnia krótki tekst o magnetongrilu spowodował, że wspomniał o swoim
dawnym przyjacielu. Ta wiadomość z pewnością by go zainteresowała, biorąc
pod uwagę jego fascynację nowinkami technicznymi. Chodziło o aparat
skonstruowany w Republice Czechosłowackiej, a oparty na „zasadach techniki
radaru i diatermii”. Bruno ni w ząb nie rozumiał, o co chodzi z tymi wyrazami,
ale w artykule była mowa o aparacie, który szybko podgrzewał produkty
spożywcze poprzez wchłanianie jakichś fal przez warzywa lub mięso położone na
porcelanowej tacy. Był to rodzaj pieca, który, jeżeli wierzyć gazecie, podgrzewał
nadzwyczaj szybko jedzenie, podczas gdy taca i piec pozostawały zimne.
„Magnetongril” – tak nazwali go Czesi. Innego dnia ucieszyłby się, że może
zapamiętać taką informację i pokazać towarzyszowi Bojinowi, że tak jak on jest
na bieżąco z wielkimi wynalazkami świata socjalistycznego. Teraz jednak
należało to do przeszłości i Bojin nie mógł już dłużej być jego przyjacielem.
W niedzielę, przed spotkaniem z Elizą, Brunul również kupił gazetę.
Przyszedł do parku wcześniej o pół godziny, usiadł na ławce stojącej na uboczu,
wystarczająco daleko od miejsc, gdzie dzieci wyrywały się z rąk rodziców, by
biegać za gołębiami, i przejrzał wszystkie tytuły. Ostatniego wieczoru, kiedy
czekał na nią przy wyjściu z hotelu, a potem odprowadził do domu, prawie
w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Oboje czuli się bezsilni, żadne nie chciało
rozpocząć, a właściwie kontynuować rozmowy, która tamtego wieczoru
dwudziestego trzeciego sierpnia zmieniła między nimi wszystko lub prawie
wszystko. W drodze z hotelu do mieszkania Elizy, poza paroma denerwującymi
i zdawkowymi uprzejmościami, udało im się jedynie ustalić termin dzisiejszego
spotkania. Przyszedł więc pół godziny wcześniej, wybrał boczną ławkę, aby mogli
porozmawiać w ciszy, a teraz próbował uspokoić emocje czytaniem tytułów.
I prognozy pogody.
W gazecie zapowiadano opady, ale pogoda uparła się, żeby zaprzeczyć tym
informacjom. Dzisiejsze wrześniowe popołudnie tonęło w słońcu, gorące
powietrze przetaczało się falami najpierw przed Brunulem, a potem przed nim
i Elizą, która właśnie się pojawiła i, skrępowana, bez słowa usiadła obok.
– Czy nie umówiliśmy się tutaj, aby porozmawiać? – zapytał Brunul, gdy
milczenie zbytnio się przedłużało.
– Wiesz, jak nazywało się kiedyś Żółte Urwisko? – próbowała się uśmiechnąć.
Wzruszył ramionami, lekko poirytowany. Nie chciał, aby i dziś kontynuowała
te bezsensowne uprzejmości i unikała zasadniczej rozmowy.
– Skwer Elisabety – wymówiła z akcentem imię pierwszej królowej Rumunii.
Pewnie jakiś czas temu zareagowałby inaczej. Z pewnością. Może
zażartowałby: „Nazwali go na twoją cześć”. Ona roześmiałaby się i przywarła do
jego ramienia. Tak by to wyglądało, gdyby nie brzemienna w skutki rozmowa.
Tak mało czasu minęło od tamtej pory, a jednak wystarczająco dużo, aby zmienić
praktycznie wszystko. Teraz Brunul odpowiedział jedynie posępnym tonem:
– Dobrze, że nie nazwali go Skwerem Eleny…
Eliza parsknęła, potem dobre kilka sekund kiwała głową.
– Nie możesz dać sobie z tym rady, prawda? Gdybym nie miała dobrych
intencji, nie powiedziałabym ci… Nie wiem, co tam w tej twojej głowie się dzieje.
Byłeś jak dziecko i to mi się podobało. Nagle, jakby wszystkie te lata, których
sobie nie przypominasz, rzuciły się na ciebie, przeskoczyłeś od szesnastu do
trzydziestu ośmiu w jeden dzień. To też moja wina, ale… Nie rozumiesz, że to
było konieczne? Naprawdę nie rozumiesz, że zrobiłam to dla twojego dobra?
– Czy my jesteśmy teraz na Żółtym Urwisku? – Brunul lekko podniósł głos.
Popatrzył na nią uważnie i kontynuował dopiero, kiedy zakłopotana zaprzeczyła
ruchem głowy. – No to po co o tym mówisz? Jesteśmy w parku, mówiłaś, że
musimy porozmawiać. Przyszedłem. Chcę, żebyśmy porozmawiali. Co mnie
obchodzi, że Urwisko nazywało się kiedyś Skwerem Elisabety?
– To moje imię, myślałam, że… Masz rację – ustąpiła. – Masz całkowitą rację.
No, dobrze, porozmawiajmy. Porozmawiajmy więc. Co chcesz, żebym ci
powiedziała?
– W mojej teczce było napisane, że chciałem uciec przez Timiszoarę. Nie
mam pojęcia, czy to jest prawda. Myślałem o tym ostatnio, wydaje mi się dziwne,
że chcesz mnie znów tam zawieźć.
– Tamtędy się ucieka – Eliza ściszyła głos, prosząc go za pomocą gestów, aby
zrobił to samo. – Nie wprost z Timiszoary… Musimy dotrzeć do Jugosławii.
Tylko tamtędy możemy się wydostać.
– A w Jugosławii? Co tam zrobimy?
– Tam…
Eliza westchnęła i wzięła głęboki oddech. Zamilkła, odszukała w torebce
chusteczkę, którą starła pot z czoła. Było gorąco, zbyt gorąco jak na początek
września, nawet lipiec nie przyniósł podobnych upałów. Składała chusteczkę
miękkimi, powolnymi gestami, irytując tym Brunula. W końcu włożyła ją do
torebki, a właściwie to ją tam umieściła, złożoną, jak robi się z wyprasowanymi
koszulami, które starannie i powoli wkłada się do szafy, aby się nie pogniotły.
– Nie mam jakiegoś bardzo jasnego planu – powiedziała w końcu, nie patrząc
na Brunula. – Ja tam nikogo nie mam – dodała znaczącym tonem, który nie
uszedł jego uwagi.
– We Włoszech, chcesz powiedzieć. Gdzie, jeżeli mam ci wierzyć, ja miałbym
kogoś…
– Z Jugosławii przejeżdża się wprost do Włoch, wiesz o tym, prawda? U
Serbów musimy dotrzeć gdzieś bardziej na zachód, do Zagrzebia albo do Rijeki…
A tam moglibyśmy pójść na milicję. Zgłosić, że ukradziono nam dokumenty. Ty
masz włoskie imię, możesz się nim posługiwać. Ja znam francuski…
Brunul popatrzył nagle na Elizę z wyrzutem, którego sens natychmiast pojęła.
– Znam francuski, nie zataiłam tego przed tobą – wytłumaczyła się,
wzruszając ramionami. – Po prostu nie było do tej pory okazji, by o tym mówić.
– Od ponad roku nie było takiej okazji?
– Po co miałabym to ukrywać? Odkąd wyznałam ci wszystko, cokolwiek bym
powiedziała, patrzysz na mnie podejrzliwie.
Na jej czole pojawiły się bruzdy, brwi zaokrągliły się, a oczy zaszły łzami.
Nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie, ogarnęło go więc współczucie. Ale
nie okazał tego żadnym gestem czułości, odwrócił jedynie głowę i zaczął
obserwować dzieci podskakujące wokół rodziców. Jedno z nich zbliżyło się
i naśladując warkot motoru, popychało przed sobą zaczepione na wygiętym
drucie małe kółko. Brunul uśmiechnął się do dziecka machinalnie, tak jak to
robił od pierwszych dni pracy w Państwowym Teatrze Lalek. Na ten widok
chłopczyk nastroszył się, zatrzymał i trzymając sztywno drut za jeden koniec,
niby miecz z kółkiem na ostrzu, uciekł w milczeniu do mamy czekającej
kilkadziesiąt metrów dalej. Brunul obserwował, jak malec biegnie, potem
zatrzymuje się i wskazuje na niego. Zaczął się zastanawiać, czym tak wystraszył
chłopczyka. Wiedział jednak, że dzieciaki są nieobliczalne, przyzwyczaił się już
do ich dziwnych reakcji. Między tymi myślami doleciały do niego ostatnie słowa
Elizy, tak więc znów odwrócił się do niej:
– Proszę?
– Mówiłam, że przecież wiesz, że pracuję w hotelu. Żeby pracować w takim
miejscu, trzeba znać przynajmniej jeden język obcy. Mógłbyś sam o tym
pomyśleć.
– Nie pomyślałem – przyznał Brunul nieco łagodniejszym tonem. – Dobrze,
znasz francuski. W czym by nam pomógł w Jugosławii?
– A, tak – powiedziała Eliza, jakby nagle przypomniała sobie, od czego
zaczęła się rozmowa. – Ja byłabym Francuzką – a potem zniżyła głos. – Byłabym
twoją żoną, Francuzką. Ty byłbyś Włochem, ja Francuzką. Moglibyśmy zeznać,
że ukradli nam dokumenty. Oni by sprawdzili, bo na pewno by to zrobili, i nie
znaleźliby nigdzie żadnego wpisu o nas. Moglibyśmy podać nazwisko twojej
mamy, nie mieliby wyjścia, musieliby to sprawdzić. Wiem, że jest w Rzymie.
Jest… – znów się zatrzymała, próbując ostrożnie dobrać słowa, a potem pokiwała
głową. – Ona tam jest, mówię poważnie.
– Znasz adres?
– Nie.
– Jak to nie znasz, skoro jesteśmy turystami?
– Mieszkaliśmy we Francji, u mnie. Przez kilka lat byłeś skłócony z mamą, nie
chciała zgodzić się na nasze małżeństwo. Nie znasz jej aktualnego adresu, wiesz
jedynie, że przebywa w Rzymie. Oczywiście nie chciałbyś nawiązywać z nią
kontaktu, ale w sytuacji, gdy nikogo innego nie mamy, jesteśmy zdesperowani
i straciliśmy dokumenty, musisz to zrobić. To ich sprawa, żeby sprawdzić, inaczej
się nie da. I w końcu ktoś odszukałby twoją mamę. Powiedziałby jej: dwoje ludzi
mówi, że mają z tobą jakiś związek, mężczyzna twierdzi, że jest twoim synem,
a kobieta, że jest jego żoną. Daliby jej nasze nazwisko. A ona zrozumiałaby, o co
chodzi. Po tylu latach… Z pewnością próbowałaby cię odnaleźć. Nie mogłaby
przecież siedzieć z założonymi rękami tam, we Włoszech. Gdyby coś takiego
usłyszała, zrozumiałaby. Myślę, że ma jakieś znajomości, na pewno ma, przecież
jest bogata. Zainterweniowałaby i jakoś wyciągnęła nas z tej Jugosławii. Tak czy
siak, nikt nie dowiedziałby się, że jesteśmy Rumunami. Myślę, że mielibyśmy
dużą szansę. W przeciwnym razie nie uda nam się. Ktoś musi nas wyciągnąć
z Jugosławii…
– Mówiłaś, że nie masz bardzo szczegółowego planu? – Brunul uśmiechnął
się do niej po raz pierwszy, odkąd usiedli na ławce.
– No bo nie jest jeszcze dopracowany. – Eliza spuściła wzrok. – Może się
wiele wydarzyć. Posłuchaj. Na przykład Serbowie sprawdzą nas jeszcze na
granicy. Będziemy musieli im powiedzieć, jak znaleźliśmy się w ich kraju.
Powiemy im, że przyjechaliśmy pozwiedzać, ale w takim razie zapytają, dlaczego
nie zostaliśmy odnotowani na granicy z Włochami. Jak wjechaliśmy, może
przeszliśmy granicę nielegalnie? Widzisz, mogą być problemy. Będą nam
zadawać dużo pytań, ale my musimy trzymać się naszej wersji. W końcu nie będą
mogli nam nic zrobić. Nawet jeżeli zaczną podejrzewać nas o różne rzeczy, nie
połączą tego z Rumunią. I w rezultacie dotrą w końcu do twojej mamy. A jeżeli
dotrą do niej… Rozumiesz, prawda? Ale najpierw musimy stworzyć naszą
historię. Jeszcze jej do końca nie znamy, widzisz? Dlatego mówiłam, że nie mam
dopracowanego planu. Jeżeli się zgodzisz, wymyślimy tę historię razem.
Przygotujemy wszystko, historię, trasę… Pieniądze zorganizuję ja. Pracuję
w hotelu, załatwię nawet dinary. Obiecuję. Ważne jest, żebyś ty też zechciał, żebyś
się zgodził. Zdajesz sobie sprawę, ile ryzykuję, prawda? Mówię ci to wszystko
jedynie dlatego, że… Wiesz, że mi na tobie zależy. Bardzo mi na tobie zależy.
Mam do ciebie zaufanie. I chciałabym najbardziej na świecie, abyś ty też mi
zaufał.
Ostatnie słowa wypowiedziała w pośpiechu, jeszcze bardziej ściszonym
głosem, natychmiast zwracając uwagę Brunulowi, że ktoś się zbliża. Brunul
odwrócił głowę i zobaczył kobietę z dzieckiem, które wcześniej bawiło się
kółkiem. Z bliska dostrzegł, że nie była to jego matka, raczej babcia.
– Przepraszam, mam pytanie – odezwała się kobieta po dojściu do ich ławki.
Głos jej drżał, twarz wykrzywiła się w grymasie i Brunula ogarnął lekki strach,
kiedy pomyślał, co mogło powiedzieć jej dziecko o uśmiechu, który, według
wszelkiego prawdopodobieństwa, wystraszył je bardziej, niż to sobie wyobrażał.
– Ja panią znam – usłyszał obok zdziwiony głos Elizy.
– Oczywiście, że mnie pani zna, nie musicie udawać – powiedziała starsza
pani tym samym drżącym głosem. – Nie rozumiem, czego ode mnie chcecie.
Dlaczego mnie śledzicie nawet tutaj?
Dopiero w tym momencie Brunul zorientował się, że sylwetka kobiety wydała
mu się znajoma. Ulica ze zburzonym domem, pani w czarnym żakiecie i w
kapeluszu na głowie. Teraz miała włosy spięte w kok. Popatrzył na dziecko, ale go
nie rozpoznał. Małe dzieci są takie do siebie podobne. Musiał to być wnuczek
kobiety, ten, który otworzył im drzwi i powiedział, że rodzice mieszkali tu
jeszcze, zanim on się urodził.
– Na początku myślałam, że to pana śledzą – kobieta pokazała ręką na
Brunula. – Ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że w rzeczywistości to macie
ze mną jakiś problem. Albo z moją rodziną. Co ja zrobiłam, gdzie popełniłam
błąd? Mój syn jest inżynierem i członkiem partii. Jego żona pracuje uczciwie, też
chce wstąpić do partii. Ani oni, ani ja nie stwarzaliśmy nigdy żadnych
problemów. To prawda, mój mąż był obszarnikiem, ale dobrowolnie oddał
ziemię. A poza tym nie żyje od ośmiu lat, stamtąd już nic nie mógłby zrobić.
Brunul chciał jej odpowiedzieć, wyjaśnić, ale Eliza była szybsza, położyła mu
lekko rękę na ramieniu i ścisnęła je. Potem podniosła się i zwróciła do staruszki
na stojąco. Brunul zrobił to samo, nie mógł przecież siedzieć w dalszym ciągu na
ławce.
– Chcieliśmy tylko uzyskać pewne informacje i tyle – Brunul usłyszał, jak
Eliza mówi to oficjalnym tonem, całkiem innym od tego, jakim zwracała się do
niego przed chwilą.
– Proszę się nie bać, nie chodzi o panią. Przypuszczam, że odwiedził panią
jeden z naszych kolegów…
– Tak. Powiedział, że być może pewien mężczyzna będzie chciał pytać
o różne rzeczy na temat ulicy, na której mieszkamy. Ale mam mu nic nie mówić,
mam tylko powiedzieć, że przeprowadziliśmy się trzy lata temu. Ja mieszkam tam
od ośmiu, odkąd zmarł mój mąż. Przyjechałam ze wsi, żeby pomóc
w wychowywaniu wnuka. – Staruszka pogłaskała dziecko po głowie
i przyciągnęła je do siebie. – Myślałam – powiedziała, patrząc na Brunula – że to
o pana chodzi. I zrobiłam tak, jak mi powiedział, tak jak słyszeliście. Ja jestem
uczciwa. Ale widzę, że coś jest nie tak, że śledzicie mnie tutaj i… My jesteśmy
uczciwi – powtórzyła, a drżenie głosu spowodowało, że słowa zamieniły się
prawie w prośbę. – Nigdy nie zrobiliśmy nic złego. Pomyślcie o tym małym –
szepnęła błagalnym tonem.
– Proszę pani, to przypadek – nie wytrzymał Brunul. – Nikt pani nie śledzi.
Wszystko będzie dobrze, proszę się nie bać. My tu jesteśmy tak sobie, przyszliśmy
pospacerować, daję pani słowo!
– Więc nie jesteście z…?
– Jesteśmy – przerwała jej Eliza. – Ale nie jest pani śledzona, nikt nie jest
śledzony. Kiedy przyszliśmy do pani domu, chcieliśmy zobaczyć… chcieliśmy
upewnić się, że nie ma problemów, że obywatele reagują jak należy na nasze
sprawy. Czyli na sprawy państwa, ma się rozumieć. Proszę się nie martwić,
wszystko jest w porządku.
Uśmiechnęła się do malca i pogłaskała go po głowie. Drugą ręką złapała
Brunula i pociągnęła za sobą. Brunul poszedł za Elizą, ledwo zdoławszy przedtem
powiedzieć kobiecie i jej wnuczkowi „do widzenia” głosem najuprzejmiejszym
z możliwych. Dopiero gdy oddalili się wystarczająco, aby w spokoju
porozmawiać, wyraził zdziwienie pytaniem:
– Dlaczego powiedziałaś jej, że jesteśmy z bezpieki?
– Żeby ją uspokoić, co miałam innego zrobić? Właśnie nam coś wyznała,
myśląc, że my jesteśmy stamtąd. Nie słyszałeś? Mieszka na tej ulicy od ośmiu
lat… Pomyśl, co by było, gdybym jej powiedziała, że to o nas chodziło i że
właśnie popełniła gafę, mówiąc nam prawdę? Nie widziałeś, jaka była
wystraszona?
Rytm ich kroków uspokoił się dopiero na prostej drodze schodzącej do
biblioteki. Tam Eliza stwierdziła, że nie mają żadnego powodu, aby się tak
śpieszyć. Kiedy dotarli w pobliże uniwersytetu, Brunul wybuchnął i powiedział:
– Znów towarzysz Bojin! To on był tym „kolegą”, o którym mówiłaś, prawda?
Zadbał o to, aby przyjść tam przed nami i upewnić się, że odpowiedzi tak
zwanych dawnych moich sąsiadów nie dadzą mi wiele do myślenia…
Eliza zatrzymała się i po raz pierwszy w tym dniu zrobiła pieszczotliwy gest,
chwytając w dłonie rękę Brunula i patrząc mu w oczy.
– A kto, jak nie on? Przecież już ci wszystko powiedziałam. Jeszcze miałeś
wątpliwości?

Tamten sierpniowy wieczór nie pozwalał o sobie zapomnieć, jednak nie


z powodu obchodów wielkiego święta. Po wyprawie na ulicę Făinii Brunul miał
więcej pytań niż odpowiedzi. Podczas okropnej kłótni Eliza obraziła go po raz
pierwszy od początku ich znajomości. Później jednak przyjechała do jego
kawalerki i opowiedziała mu wszystko. Jej długi monolog, z rzadka przerywany
pytaniami Brunula, przeciągnął się mocno po północy. Mówiła bez ogródek, bez
prób załagodzenia czegokolwiek. Podczas gdy Eliza szczegółowo opowiadała
o swojej przeszłości, on nie miał odwagi spojrzeć na nią i jako punkt oparcia dla
oczu, rodzaj wybawienia z krępującej sytuacji, wybrał duży, czerwony wazon,
który trzymał na stole jako bibelot, odkąd znalazł go w dniu, gdy pierwszy raz
wszedł do mieszkania.
Eliza rozpoczęła wyznanie od prośby, aby przypomniał sobie dzień, w którym
chciał jej coś ważnego wyjawić. Kiedy przywołał sprawę Manolisa Glezosa po to
jedynie, aby powiedzieć jej, że on też siedział w więzieniu za sprawę polityczną.
Czy pamięta? Dokładnie tak samo czuła się teraz. Chciałaby mieć jakiegoś
Glezosa, do którego mogłaby nawiązać, aby łatwiej jej było teraz mówić. Czy ją
rozumiał? Jeśli tak, właśnie od niego powinna rozpocząć swoje wyjaśnienia – od
Manolisa Glezosa. Szczerze mówiąc, tak naprawdę nigdy jej nie obchodził ten
grecki rewolucjonista. Tak, czytała mu artykuły o nim, ale… Tak samo jak
tamten film, jak on się nazywał? Mój ukochany. No i wizyta na placu budowy nad
jeziorem Ciric, kiedy już nie mogła powstrzymać wybuchu złości. Wszystko to
nie z powodu jej przekonań, które straciła już dawno, o ile kiedykolwiek jakieś
miała. To było… Brunul żadnym gestem nie pomagał jej w tym wyznaniu, nawet
nie patrzył jej w oczy, a mógłby wtedy zauważyć rozgoryczenie i wstyd
zamieniony we łzy. Postępowała tak, ponieważ zmusili ją do odgrywania przed
nim całego tego przedstawienia. Ponieważ – i to była pierwsza trudna sprawa,
jaką musiała mu wyznać – ona znała towarzysza Bojina. Od roku, a może nawet
dłużej. Krótko po tym, jak się zaprzyjaźnili, a Brunul wyczekiwał na nią przed
hotelem Victoria, pewnego dnia towarzysz Bojin przyszedł do niej do pracy. Sam
dyrektor wywołał ją ze zmiany i jakby z pokorą przedstawił Bojinowi, a ten
jeszcze bardziej ją wystraszył, machając przed oczyma jakąś ważną legitymacją.
Spędziła potem kilka godzin w siedzibie bezpieki. Kilka koszmarnych godzin,
chociaż towarzysz Bojin przez cały czas odnosił się do niej grzecznie. Pomimo
łagodnych słów miała się na baczności, czuła zagrożenie. W ciągu tych kilku
godzin odbyła całe szkolenie na temat Brunula. Na początku, to też musi mu
wyznać, kiedy usłyszała, o co chodzi, miała zamiar natychmiast zerwać
znajomość z Brunulem, bo jeszcze wtedy nie pojawiło się żadne uczucie, ale oni,
oficerowie bezpieki, nie pozwolili jej na to. Nie, skoro weszła do gry, musiała ją
doprowadzić do końca, bez względu na to, jakikolwiek by on był. Musiała też
podpisać jakąś kartkę, zobowiązanie do współpracy. Nadali jej pseudonim Elena.
Od tej pory miała przychodzić z informacjami, z jak największą ilością informacji
o „figurancie”. A „figurantem” był on, Brunul.
Wzywali ją później na kolejne spotkania, które organizowane były
przeważnie w akademiku, w kanciapie portiera, a właściwie w pokoju obok,
którego jedynym wyposażeniem było łóżko. Jako kobiecie z trudem przyszło jej
to zaakceptować – ona i towarzysz Bojin w tym ciasnym pomieszczeniu sam na
sam. W trakcie spotkań składała raporty i otrzymywała zadania. Jednym
z pierwszych było czytanie artykułów związanych z Glezosem. I wyrażanie
swojego entuzjazmu wobec bohaterstwa Greka, entuzjazmu, który oczywiście
Brunul musiał również podzielać. Bojin zażądał następnie, aby w czasie kolejnych
spotkań prowadziła Brunula na filmy o tematyce rewolucyjnej. Na wiele takich
filmów. Skończyło się na jednym, ponieważ gdy zaprowadziła go na ten
o doktorze Ustinience i zobaczyła jego reakcję, zrezygnowała z kolejnych filmów,
bo czuła, że to zbyt wiele, że nie wypada – wyznała z dumą. Wizyta na placu
budowy przy jeziorze Ciric? Jakim cudem nie zadał sobie żadnego pytania? Który
kierownik budowy jest uprzejmy tak sam z siebie, który przerwie pracę, by
szczegółowo opowiadać o budowie jakimś zwykłym turystom? Również i tam
wysłał ją Bojin, ona miała jedynie pokazać inżynierowi dokumenty. I wiele
innych sytuacji… Wiele. Wystarczająco dużo, aby to przerwać. Czekała, aż
Brunul sam uświadomi sobie, co się wokół niego dzieje. Czekała, aż wróci mu
pamięć. Lecz on wolał zapomnieć, na przykład o tym przebłysku, o krótkim
wspomnieniu, o którym jej opowiadał, o słowach w języku włoskim. Wyobrażała
sobie, że jeżeli jakiś człowiek straci pamięć, to jest zdesperowany, by ją odzyskać.
Tymczasem Brunul sprawiał wrażenie, jakby się tego bał, jakby sam sobie
odmawiał jakiegokolwiek powrotu do normalności.
Eliza zrobiła przerwę i dopiero teraz Brunul spojrzał jej w oczy. Wcześniej nie
zauważył, że cała drży, zdał sobie z tego sprawę dopiero, gdy położyła mu rękę na
ramieniu. Nie śmiała pogłaskać go ani wykonać żadnego gestu, jedynie trzymała
tam rękę i być może w ten sposób prosiła o wybaczenie. On jednak cofnął ramię.
W tamtym momencie nie był do tego zdolny.
Spuszczając znów wzrok, powiedziała, że musi mu wyznać coś jeszcze, na co
Brunul poczuł, że napięcie owija się mu wokół kręgosłupa niczym wąż. Czy
przypomina sobie, że w niektórych rozmowach próbowała skłonić go, aby
pomyślał o swoich rodzicach? To nie było ot tak, po prostu, powodowane jakimś
współczuciem dla niego. Nie były to jedynie jej przypuszczenia. W trakcie
pierwszego spotkania z Bojinem w siedzibie bezpieki na Wzgórzu Copou, po
podpisaniu zobowiązania do współpracy, dowiedziała się czegoś, o czym
prawdopodobnie nie miała prawa się dowiedzieć. Podczas szkolenia towarzysz
Bojin posiłkował się jakimiś aktami, w których, jak zdążyła się zorientować, były
informacje na temat Brunula – co robił do wyjazdu za granicę, lata więzienia –
wszystko. Bojin jednak tylko mgliście przedstawił jej losy Brunula, pominął wiele
danych z tych akt, widać było, że czytał jedynie to, co chciał, żeby wiedziała.
Dlatego nie poznała prawdziwego powodu jego aresztowania, ale była
przekonana, że Bojin zna go doskonale. Nie dowiedziała się więc o Brunulu nie
wiadomo czego. W pewnym momencie, prawdopodobnie nie zdając sobie z tego
sprawy, Bojin przeczytał jej jednak fragment, z którego wynikało, że matka
Brunula wciąż żyje i mieszka we Włoszech, a dokładniej – w Rzymie. Później
wiele razy o tym myślała, zadawała sobie pytanie, czy była to informacja, która po
prostu przypadkowo wyciekła, czy też bezpieka uznała, że powinna się o tym
dowiedzieć. Skłonna była uznać, że był to przypadek, ponieważ natychmiast po
przeczytaniu jej tej informacji Bojin ostrzegł, że Brunul w żadnym wypadku ma
się o tym nie dowiedzieć, i ponownie naciskał na przedstawianie Brunulowi
wariantu, w którym jego rodzice zginęli w czasie wojny. Z drugiej strony skłonna
była również uwierzyć, że może ten przeciek nie był przypadkowy. Być może
bezpieka ustami Bojina przekazała jej tę prawdę właśnie po to, aby nie
wprowadzała tematu rodziców do ich rozmów. To znaczy, aby nie dała
Brunulowi powodu do zadawania sobie pytań. Skądinąd tak właśnie towarzysz
Bojin zakończył wtedy swoją ostrzegawczą przemowę – miała nie pozwolić, by
jakakolwiek rozmowa z Brunulem zmierzała w tym kierunku, a wręcz ucinać
wszelkie próby poszukiwania miejsca ich pochówku. Umarli w czasie wojny,
i tyle.
W tym momencie Brunul zareagował w sposób dla Elizy nieoczekiwany. Pod
koniec jej opowieści wstał i podszedł do okna, jak gdyby chciał dostrzec coś
w ciemności za szybą. Stał tam minutę, może dwie. W końcu wrócił, usiadł przed
nią, położył dłonie na udach i dopiero wtedy wypowiedział jedno pytanie: „I co
my teraz zrobimy?”.
18

Od kilku dni więźniowie nie mówili o niczym innym. Rozmowy, w których


Bruno nie uczestniczył, ale które słyszał, sprawiły, że zapomniał o szykanach,
jakich doświadczał nie ze strony strażników czy kierownictwa więzienia, lecz
współwięźniów. W ciągu dwóch lat spędzonych w Jassach miał wystarczająco
sporo czasu, aby przekonać się, że i tutaj nie brakowało bicia czy różnych form
poniżania ze strony nadzorców ani pogardliwego traktowania, które więźniowie
polityczni odczuwali właściwie na każdym kroku. Zasadnicza różnica tkwiła
w tym, że więzienie w Jassach przeznaczone było przede wszystkim dla
przestępców pospolitych, podczas gdy „kontrrewolucjoniści” nie tylko stanowili
mniejszość, ale byli też traktowani jak przejezdni, niezasługujący na to, by
zaprzątać sobie nimi głowę. Brunona, choć stał się najstarszym stażem
„kontrrewolucjonistą”, traktowano jako jednego z tłumu, ponieważ wydawało
się, że strażnicy nie zapamiętywali twarzy, tylko przypisane więźniom kategorie.
I taka sytuacja mu odpowiadała, choć miał wrażenie, że przez to też pozostaje
w izolacji, czego nie doświadczył w innych więzieniach. Mogło to być
spowodowane atmosferą niestałości i przejściowości, wśród politycznych nie
tworzyły się żadne, choćby milczące więzi. To prawda, nie szukał bliskości,
odosobnienie mu pasowało, ale chciał być traktowany przez współwięźniów
w sposób przyjacielski, tak jak w Gałaczu, w którym koledzy rozumieli jego
milczenie, gdzie trwając w narzuconej sobie ciszy, nawet przez chwilę nie czuł się
wyobcowany, ponieważ był wśród osób znajdujących się w podobnej sytuacji.
Tam, w Gałaczu, zamknięcie się w sobie nie wyeliminowało go z grupy,
a świadomość bycia częścią wspólnoty chroniła go w jakimś stopniu przed
nieustannym zagrożeniem. Tutaj jednak nie dość, że nigdy nie doświadczył tego
uczucia, to wiele razy musiał stawiać czoło szyderstwom ze strony innych
więźniów, częstokroć o wiele boleśniejszym niż okazywana pogarda strażników.
W ostatnim czasie, tak jak większość, zaczął żywić nadzieję, że zostanie
wybrany do nielicznej grupy więźniów przeznaczonych do ekip roboczych.
Jeszcze na początku miesiąca kierownictwo przekazało im wiadomość, ukrytą
pod tymi samymi pompatycznymi słowami, którymi zawsze komunikowano
wszystkie wiadomości, że „Naród potrzebuje pomocy”. W mieście wznoszono
coraz więcej nowych bloków, Jassy rozrastały się jak na drożdżach, a siła robocza
za murami była zbyt dobrze wykwalifikowana, aby zajmować się pracami tak
drobnymi jak wyrzucanie gruzu, ładowanie odpadów na ciężarówki czy inne
zajęcia przy sprzątaniu placów budowy. Utworzono już ekipy z osiemdziesięciu
więźniów pospolitych, ale kierownictwo przygotowało nagrodę również dla
„kontrrewolucjonistów”. Dwudziestu spośród nich, o ile udowodnią, że są
wystarczająco odpowiedzialni i pracowici, zostanie na siedem dni wysłanych do
pracy na zewnątrz.
Ożywieni tą perspektywą, prawie wszyscy koledzy Brunona stali się
stachanowcami. Kiedy Bruno widział, jak ciężko pracują, aby przypodobać się
nadzorcom, czuł, że w pewnym sensie wziął na nich odwet. Wszyscy, którzy tyle
czasu wyśmiewali się z niego, nazywając Aleksiejem, niektórzy nawet nie
rozumiejąc znaczenia jego przezwiska, okazywali się teraz gorliwsi w pracy
i potulniejsi wobec strażników niż on był kiedykolwiek. Robili to wszystko
w sposób odpychający, ujawniając swą podłość w ogarniającym ich
współzawodnictwie, w zawiści względem kolegów, którym w danym dniu udało
się więcej przekroczyć normę, w mrużonych ze złości oczach, w kąśliwych
uwagach rzucanych przez zaciśnięte zęby. Dochodziło wręcz do starć. Nawet i tu,
pośród „kontrrewolucjonistów”, którzy wiedzieli, że różnią się od tłumu
przestępców pospolitych, z pewnością zaczęłyby się przepychanki, gdyby
ogarnięci nienawiścią więźniowie nie zdawali sobie sprawy z tego, że takie
postępowanie odebrałoby im jakąkolwiek szansę trafienia do grona wybranych.
Pogodzony ze sobą, zadowolony i jednocześnie zdegustowany postawą tych,
którzy przez ostatnie dwa lata gnębili go niewybrednymi żartami i powodowali,
że jak nigdy dotąd odczuwał brak życzliwości, Bruno zdecydował, że nie zmieni
swojego zachowania. Wypracowywał normy tak samo, jak robił to do tej pory,
choć pokusa ich przekroczenia była wielka. Przyzwyczaił się już do tego, że zdaje
się na los i nie próbuje wywierać na niego wpływu. A kiedy usłyszał, że i jego
wybrano do nowej brygady stworzonej z dwudziestu „kontrrewolucjonistów”,
nie zareagował w widoczny sposób, chociaż ogarnęła go radość – po raz pierwszy
od dnia pobytu w tym w miarę lekkim więzieniu, które paradoksalnie stało się dla
niego najokropniejsze.
Dzięki temu w wieczór poprzedzający wyjście na budowę o wiele łatwiej
zniósł nową lawinę szyderstw. Uśmiechał się nawet wtedy, gdy jeden z tych,
którzy przegrali współzawodnictwo między gorliwcami, wyrwał mu guzik od
koszuli i wciskając między żebra, próbował przytwierdzić niczym odznakę, wśród
ryków pozostałych, deklamując wyraźnym szeptem słyszanym przez wszystkich
w sali:
– Przywitajmy brawami naszego nowego bohatera pracy socjalistycznej.
Nie uznał za obelżywy gest kilku rąk podniesionych mechanicznie do czoła,
bo w ostatnich dniach w ogóle nie czuł się dotknięty zachowaniem kolegów. Ich
wykrzywione w szyderczym grymasie twarze, przefiltrowane przez pogardę, jaką
do nich odczuwał, odbierał jako nieruchome, drewniane twarze pajaców
niegodnych jego uwagi. Inaczej mówiąc, stały się one jedynie rekwizytami,
dekoracyjnymi maskami, niezdolnymi wpływać na akcję i losy bohaterów
opowieści.
Następnego dnia, kiedy jego ekipa wyjechała przez bramę więzienia, odczuł
prawdziwą satysfakcję. „Kontrrewolucjonistów”, stłoczonych na ciężarówce
przykrytej brązową plandeką, w odróżnieniu od ekip składających się z więźniów
pospolitych, pilnowali nie tylko strażnicy, ale także funkcjonariusze z oddziałów
służby bezpieczeństwa. Bruno zostawił za sobą więźniów o twarzach
wykrzywionych złością, którym odmówiono nawet tak niewielkiej porcji
wolności.
Powiew wolności zmienił jednak smak u celu drogi. Po dotarciu na plac
budowy, widząc, jaki ogrom pracy ich czeka, więźniowie zrozumieli, że przyjdzie
im zapłacić sporym wysiłkiem. Czteropiętrowy blok, u góry pomalowany na
biało, z ceglanym pasem wokół pierwszego piętra, obok olbrzymie stosy gruzu,
prostokątne kawały betonu rozerwane na kilka części, stosy gałęzi, pocięte
i gnijące na deszczu pnie drzew. Taki krajobraz ostudził zapał, z jakim wysiedli
z samochodu. Przyzwyczajeni w ciągu ostatnich dwóch lat do pracy
w warsztatach i ogrodzie, nie byli przygotowani na to, z czym musieli się
zmierzyć. Tydzień? Teraz inaczej brzmiały słowa, które jeszcze niedawno niosły
tyle obietnic.
Bruno z nadzieją spojrzał na o wiele liczniejsze ekipy kryminalistów, którzy
byli silniejsi i bardziej nadawali się do tego typu pracy. Jednak pod nadzorem
strażników oddalali się w kierunku innych bloków. Dla Brunona stało się jasne,
że on i inni więźniowie polityczni będą musieli sami uporać się z terenem, który
przyciągnął ich wzrok podczas wysiadania z ciężarówki.
Gdy spojrzał na swoje ramiona, zauważył jakby z zaskoczeniem, że są one
tylko trochę grubsze i mniej wysuszone od patyków. I znów rozejrzał się naokoło.
Tydzień? Sam Aleksiej Stachanow, pomyślał, ani nawet dwudziestu Aleksiejów
Stachanowów we własnej osobie nie dałoby rady skończyć tego w tydzień.
Wolność? Miasto? Wokół same bloki, nic więcej. Niektóre wykończone, inne
oplecione rusztowaniami, kilka wybudowanych zaledwie do połowy.
W porównaniu z tym nawet ogród więzienny oferował ładniejszy krajobraz.
Rzadkie kępki trawy były tutaj szare, wyschnięte, niekiedy wręcz spalone, a kilka
pozostałych przy życiu rachitycznych drzew wydawało się kalekich jak po
bombardowaniu czy innej miejskiej apokalipsie. I żadnych zwykłych ludzi,
jedynie tłum więźniów. Tak często wtłaczano im to do głowy, że nie są ludźmi, że
łaknęli choćby niemego spotkania z tymi prawdziwymi z zewnątrz. Tutaj jednak
nie było żadnego cywila. Robotnicy odeszli, pozostawiając za sobą to
pobojowisko. Dopiero w któryś kolejny dzień pracy wśród szeptów rozeszła się
wiadomość, że budowlańcy zostali wysłani na urlop – dokładnie na tydzień, czyli
tyle, ile dano więźniom na uporządkowanie tego miejsca. Porcja wolności,
o którą tak rywalizowali, okazała się szara, otoczona pionowymi, wielkimi
prostokątami betonu, o wiele wyższymi niż trzymetrowe mury więzienia, pełna
gruzu, odpadów, umarłej zieleni i kalekich drzew.
Strażnicy nie dali im jednak czasu na użalanie się nad sobą. Co więcej, jeden
z nich oschle poinformował ekipę „kontrrewolucjonistów”, że na każdy blok
podobny do tego przed nimi, mają do dyspozycji dwa dni, żeby zrobić w nim
porządek – na błysk, jak w szpitalu, podkreślił. A oznaczało to zebranie
wszystkich odpadów w jedno miejsce po to, aby w ostatni dzień załadować gruz
na ciężarówki. Na ekipę Brunona przypadły trzy bloki. Precyzyjnie przemyślany
plan, bez możliwości sprzeciwu.
Wieczorem, po powrocie do celi, Bruno, mimo starań, nie zdołał zamienić
twarzy pozostałych więźniów w zwykłe dekoracyjne maski, odgrywające jedynie
rolę rekwizytów. Gdy kilku z tych, którzy wraz z nim wrócili wykończeni
z budowy, nie mogło powstrzymać się przed zdaniem relacji, oblicza pozostałych,
jeszcze rano pełne zazdrości, teraz zmieniły się w twarze przyozdobione
pogardliwymi grymasami. Kpiny i szyderstwa wyrzucane z satysfakcją, łączyły się
w szum tak samo denerwujący jak w inne dni.
Nie inaczej działo się w kolejne wieczory. Wracali zmęczeni, pokryci kurzem,
który podczas gorących nocy zaczynał wżerać się w skórę, a potem do rana
zamieniał się w klejącą skorupę niepozwalającą na swobodny sen. Rano znów do
pracy, a wieczorem powrót. Do tego ta uciążliwa ironia kolegów, która z jednej
strony dawała Brunonowi tak potrzebną izolację, ale z drugiej powodowała złość,
że mimo tylu prób znalezienia sposobu na spokojne przeżycie więzienia nic nie
funkcjonowało tak, jak tego potrzebował. Wszystkie jego wysiłki kończyły się
smutną i irytującą porażką, po której długo nie mógł znaleźć nowego pomysłu na
przetrwanie.
Jedynym tematem, o którym Bruno nie chciał myśleć, była chwila rozstania
z więzienną rzeczywistością. Za żadne skarby nie pozwalał swojej nadziei na
wyobrażanie sobie dnia opuszczenia więzienia. Jeśli nawet podejmowane przez
niego próby unikania konfliktów ze strażnikami i z więźniami często kończyły się
niepowodzeniem, to nie chciał zrezygnować z postanowienia, że nie będzie
myślał o dniu, w którym wyjdzie na wolność.
Tak właśnie obiecał sobie czwartego dnia, kiedy padł wyczerpany na pryczę
i przeklinając niekończące się ironiczne pomruki kolegów, przez kilka sekund
myślał o dwóch latach oddzielających go od zakończenia kary. Po chwili jednak
zacisnął powieki i zagryzł zęby i w ten sposób nie pozwolił, by nadzieja poniosła
jego myśli dalej niż poza ten czerwcowy wieczór tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego siódmego roku.

Piąty dzień pracy przyniósł odmianę. Poprzedniej nocy padał deszcz i spłukał
pył, który wcześniej powodował pękanie ust. Powietrze napełniło się chłodnawą
świeżością, wystarczającą, by poprawić choć na krótką chwilę stan ducha
przymusowych robotników. Poranne słońce złagodziło szarość betonowych
bloków i ożywiło kilka kępek trawy wystających gdzieniegdzie z ziemi.
Co więcej, tego dnia szaleńczy rytm pracy, z jakim Bruno nie spotkał się,
odkąd znajdował się w więzieniu w Jassach, dał w końcu rezultaty. Okolice wokół
pierwszych dwóch bloków lśniły czystością, tak jak tego zażądano od więźniów,
resztki oszpeconych kurzem i uderzeniami narzędzi drzew zostały usunięte
i nawet zasypano dziury po korzeniach, kawały betonu rozdrobniono kilofami,
a wszystkie wywiezione odpady i gruz piętrzyły się teraz na końcu kamiennych
alejek w stosach wysokości człowieka. Do wyczyszczenia pozostał jeszcze jeden
blok, lecz doświadczenie zdobyte w poprzednich dniach i powiew świeżego
powietrza niosły nadzieję, że terminowe ukończenie pracy będzie możliwe.
Oddaliło to przygnębienie więźniów i obawę, że nie wykonają normy, co z kolei,
jak zapewniali ich od początku strażnicy, mogło pociągnąć za sobą określone
kary. Albo jedną, ale wystarczająco surową karę, mianowicie pracę w nocy.
I Bruno rozpoczął ten dzień w całkowicie nowym nastroju. Ożywiona
atmosfera i wyraźnie odprężone twarze kolegów sprawiły, że poczuł zadowolenie.
Gdyby nie bliska obecność strażników, być może nawet pogwizdywałby sobie tak
jak w chwilach, kiedy nie miał zmartwień. Po zejściu z paki ciężarówki, idąc na
miejsce pracy, uświadomił sobie, że tak radosnego nastroju nie pamiętał u siebie
od kilku lat. Jak gdyby do otaczającego go rześkiego powietrza przedarła się
nadzieja na nadejście przyjemnego wydarzenia lub spełnienie obietnicy. Nie
poddał się jednak temu oczekiwaniu, wiedział, że byłby to z jego strony głupi
błąd, ale też nie zmusił się do wysiłku, aby oddalić od siebie ten stan dobrego
samopoczucia, tak rzadki i zarazem tak dobroczynny.
W odróżnieniu od dwóch prawie ukończonych bloków trzeci był zaledwie
wzniesiony i nawet nie zaczęto w nim jeszcze prac wykończeniowych. Dlatego
ekipa „kontrrewolucjonistów” musiała tutaj oczyścić nie tylko otoczenie bloku,
ale i jego wnętrze. Dla niektórych mógł to być powód do przygnębienia, bo
wydawało się, że praca będzie trudniejsza i dłuższa. Bruno jednak początkowe
lekkie zaniepokojenie przekuł w radość, skoro okazało się, że przypadnie mu
w udziale lżejsza praca. Wraz z czterema innymi więźniami został wyznaczony
do wyrzucania z trzeciego i czwartego piętra kawałków cementu i wszystkich
odpadów na ziemię przed blokiem. Druga połowa ekipy wykonywała to, co robiła
do tej pory – czyściła teren wokół budynku i zbierała śmieci w stosy.
Z trzeciego piętra, tam, gdzie zaczęli sprzątanie, rozciągała się panorama
miasta, więc Bruno przy każdym zbliżeniu się do okna lub wyjściu na balkon
pozostawał dłużej o dwie, trzy sekundy, tyle, aby nie wzbudzić złości pilnującego,
i patrzył wokół spod brwi, wciągając powietrze łapczywie i głęboko w płuca.
Podziwiał widok, jakiego nie było mu dane doświadczyć przez ostatnie lata,
ponieważ czas spędzony w więzieniach odciął go od podobnych, a inne zamknął
w mglistych wspomnieniach.
Nigdy dotąd nie był w Jassach. Nie przypominał też sobie, by w dzieciństwie
odwiedził jakiekolwiek inne duże rumuńskie miasto poza Bukaresztem. Jassy,
widziane teraz z góry, choćby tylko przez te dwie, trzy sekundy wykradzione
uwadze strażników, wydawały mu się najpiękniejszym miejscem na ziemi.
Odczuwana jeszcze rano nadzieja, którą stłumił w zarodku, przybrała teraz
konkretny, zupełnie zaskakujący kształt. Wreszcie zobaczył miasto. Liczne wieże
kościołów, dominujące nad budynkami korony drzew, pozwalające, by rude lub
srebrnawe dachy przebijały kłębiącą się wokół zieleń. Kominy, ceglane
kamienice, tak różne od bloku, w którym się teraz znajdował, i od tych, wokół
których kręcił się przez ostatnie dni. Droga, po której od czasu do czasu
przejeżdżał samochód, by zniknąć gdzieś między drzewami. Ulice pełne zajętych
swoimi sprawami ludzi. Przechodniom zapewne nawet nie przyszło do głowy, by
spojrzeć w kierunku budowy, gdzie mogliby ujrzeć innych ludzi, prawda,
więźniów, ale jednak ludzi, dla których miasto widziane z trzeciego czy czwartego
piętra brzydkiego, klockowatego bloku było o wiele ważniejsze i piękniejsze niż
dla nich – zwykłych mieszkańców, codziennie przemierzających ulice
i niezawracających sobie głowy kominami, zielenią drzew, wzgórzami
i srebrnymi czy rudymi dachami.
Stopniowo, w miarę jak słońce wspinało się po niebie, ubarwiając odcieniami
światła różne zakątki miasta, Bruno przedłużał kradzione sekundy, korzystając
z każdego momentu wyjścia na balkon. Nawet ostrzegawcze okrzyki rzucane
kolegom z dołu stały się wolniejsze i zaczynały od trudno zrozumiałych
pomruków, narzucających potrzebę powtórzenia i co za tym idzie, przedłużenia
pobytu na balkonie. Później, kiedy przeszli do pracy na czwartym piętrze,
z którego roztaczała się jeszcze szersza panorama, Bruno zaczął coraz częściej
udawać zmęczenie i przez długie sekundy zatrzymywał się przy balustradzie
balkonu. Mimo nerwowych okrzyków i ostrzeżeń pilnujących go strażników
czuł, że musi zrobić wszystko, by przedłużać te chwile po to, aby zachować
w pamięci jak najwięcej z roztaczającego się przed nim widoku.
Kiedy słońce zaczęło schodzić za pozostałe bloki, a strażnicy szykowali się do
decyzji o zakończeniu pracy wewnątrz, Brunona ogarnął strach na myśl o tym, że
w środku jest coraz czyściej i przez następne dwa dni, ostatnie z tak zwanej
wolności, nie pozwolą mu już na namiastkę wrażeń, których doświadcza teraz na
czwartym piętrze, nie pozwolą na oddychanie miastem z góry, w głąb płuc. Gdy
zaczął schodzić po niezabezpieczonych poręczą schodach, poczuł, że drży silniej
niż do tej pory. Nie z powodu zmęczenia fizycznego, do którego w ostatnich
dniach zdążył się przyzwyczaić, ale z poczucia zawodu, że musi zostawić za sobą
ten piękny widok. Z każdym kolejnym schodkiem czuł, jak podjęta niegdyś
decyzja, tak długo niewzruszona, by w żaden sposób nie wyobrażać sobie
przyszłości, teraz słabnie w nim szybciej niż prędkość kroków. Myśl ta nie
gnębiła go już w sposób niejasny, ukryta jak mysz za ścianą, której istnienie
wyczuwa się jedynie przez ledwo słyszalny, rytmiczny chrobot. Nawet na
Półwyspie, zanim jeszcze odgonił wszelką nadzieję związaną z przyszłością, kiedy
zajmował umysł odliczaniem dni do końca kary, nie przybrała ona tak wyraźnych
jak teraz kształtów. Nie zastanawiał się wtedy, co zrobi, gdy skończy się
odliczanie, odejmował jedynie dni do pewnego punktu, oznaczającego koniec,
a w żadnym razie nie początek. Teraz, gdy schodził, pod ciężarem obrazu
sennego, powolnego miasta, myśl o dniach, jakie nastąpią po punkcie zero,
napęczniała jak balon, opanowała umysł, utworzyła obrazy z nim samym
spacerującym po ulicach i zielonych parkach bez pośpiechu, bez strachu, jak ci
przechodnie niepatrzący w kierunku budowy czy na roztaczające się wokół
wzgórza. Potem myśl ta zeszła niżej, do piersi, i dalej się nadymała, zajmując już
całe ciało, ręce, nogi, i powodowała, że trząsł się, z trudem stawiając kroki.
Kiedy znalazł się na trzecim piętrze, nie kontrolował już ruchów, a ciało
poddało się myśli panującej już nad nim bez reszty. A skoro umysł poległ w tej
rozgrywce pierwszy, w żaden sposób nie zareagował na poruszenie wokół swojej
osoby ani na docierające do wszystkich oprócz niego krzyki strażników. Dopiero
kiedy myśl musiała wycofać się pod gradem uderzeń, jakie spadły na ciało,
którego zakamarki wypełniała, Bruno poczuł, że nie tylko dusza, ale jego ciało
wyje teraz z bólu. Że krzyczą usta, a oczy nie mogą się oderwać od ostatniego
obrazu miasta z góry. Z balkonu, na który jego ciało wepchnął impuls
niezważający na rozkazy strażników.
Wrzeszczał i wił się, kurczowo trzymając za balustradę balkonu. Kilku
strażników, którzy rzucili się na niego, wyrwało go z zakleszczenia i pociągnęło
z powrotem na schody, bijąc kolbami i kopiąc leżącego kilka metrów od reszty
więźniów. Uwolniony od marzenia, które zmusiło go do przywarcia do
ogrodzenia balkonu, Bruno czuł całą moc spadających nań uderzeń i słyszał
wszystkie przekleństwa, nawet jeśli te ostatnie splatały się w chór, w którym
każdy głos krzyczał coś innego, i jedynie złość, z jaką były artykułowane, była
taka sama:
– Jebany kretyn!
– Chcesz, żebyśmy mieli problemy, bandyto?!
– Idioto, chcesz uciec przez balkon?!
– Pierdolony gnoju, popamiętasz teraz!
Nie stawiał oporu. Bezwładny pozwolił, aby ciągnęli go za nogi do
pozostałych więźniów, i widział, jak wystraszeni koledzy tłoczą się, aby zejść na
dół, jak najdalej od wlekących go przy wtórze przekleństw i rytmicznych razów
strażników. W tym obłędzie, jak gdyby czas zamarł na chwilę, wróciło
wspomnienie poranka, zapowiadającego piękny dzień, jakiego dawno już nie
przeżywał. Potem obraz poprzedniego wieczoru, gdy tysięczny raz obiecywał
sobie, że nigdy już nie pozwoli dać się zwieść jakiejkolwiek nadziei. W tym
dziwnym zatrzymaniu się czasu zdołał jeszcze pomyśleć z goryczą, że tak jak we
wszystkich pozostałych próbach sprzeciwienia się wielkiej historii, która
podporządkowała go sobie osiem lat temu, tak i tym razem popełnił błąd.
Dopiero kiedy czas zaczął płynąć ponownie, Bruno uświadomił sobie, że
strażnicy, zamiast pozwolić mu schodzić razem z grupą, wloką go po schodach.
Jego głowa obijała się o każdy betonowy stopień. Bruno poczuł nagle ból, który
jak grot wbił mu się między oczy. Ostatkiem sił próbował zasłonić się przed
spadającymi razami.
A potem usłyszał ryk wydobywający się z gardeł strażników i więźniów.
Skłębiony wrzask przechodzący w monstrualny jęk towarzyszył jego upadkowi
z wysokości trzeciego piętra w czeluść klatki schodowej. Lot jak w koszmarach
z dzieciństwa, kiedy budził się otumaniony, zaciskając palce na ramieniu dziadka,
jedynej osoby zdolnej powstrzymać strach przed przedłużającym się we śnie
upadkiem ze strychu domu. Teraz jednak trwało to kilka sekund. Głuche
uderzenie, kłębowisko wrażeń tłoczących się do głowy i oczu. Żadnego bólu.
I inna, ostatnia myśl. Czuł, jak stopniowo zaciera mu się ona w głowie, jak staje
się coraz bardziej wątła i pomału zanika we wszechogarniającej nicości, a on nie
ma żadnej możliwości, by się temu sprzeciwić. Ostatnia myśl, że tutaj skończyło
się wszystko.
19

Towarzysz Bojin znowu obudził się z bólem głowy, który utrzymywał się już od
tygodnia. Toriţa była pewna, że chodzi o jakieś przeziębienie, więc leczyła męża
sulfonamidem, gorącymi herbatami, kazała mu też moczyć nogi w gorącej
wodzie z garścią soli gruboziarnistej. Tę ostatnią metodę znała jeszcze z własnego
dzieciństwa i w dorosłym życiu również stosowała, najczęściej z powodzeniem.
Jednak nie tym razem. Bojin zgadzał się wprawdzie na kurację, nie dlatego, że był
chory, ale ponieważ nie miał najmniejszej ochoty zwierzać się żonie, zwłaszcza że
uważał ją za osobę o chwiejnym charakterze, bogobojną i przesądną. Co miał jej
powiedzieć? Że ból nie brał się z przeziębienia, ale przysporzył go sobie sam
przez głupią słabość w ostatnich tygodniach? Wiedział, że przyczyna bólu tkwi
w nim samym, i świadomość tego drażniła go. Był pewien, że żona zacznie mu
opowiadać o jakichś klątwach czy boskich zemstach. Kobiety są słabe – tak
myślał tego poranka – słabe i głupie. Cieszą się, że mogą jeść to, co chcą, że
mieszkają w dużym domu na Wzgórzu Copou i oglądają programy w telewizorze
marki Record, i tak dalej, ale gdy trzeba pomyśleć, w jaki sposób zarabia się na te
luksusy, wyjeżdżają z Najwyższym, tak jakby wszystko spadało samo jak manna
z nieba, po czym unikają wszelkiej dyskusji, a co więcej, po kryjomu jeszcze robią
znak krzyża.
Nieszczęście polegało na tym, że od jakiegoś czasu coś się w towarzyszu
Bojinie zmieniło. Może nie aż na tyle, by zaczął się modlić, chodzić do popów czy
się użalać jak Dona Siminică, ale wystarczająco, aby zaczęły go gnębić rozmaite
nierozstrzygnięte kwestie, aby zadawał sobie pytania, czego nigdy dotąd nie robił,
aby łamał sobie głowę częstym prześlizgiwaniem się między oboma typami
wyznawanych prawd. A teraz, już od miesiąca, miał z tym do czynienia. Był
pewien, że właśnie stąd, z tego pomieszania umysłu, zrodził się jego ból głowy.
Od czterech tygodni, czyli od tamtego wieczoru, kiedy z powodu pijaństwa
zaczął gadać głupoty, nie rozmawiał z Brunulem. Dwa razy poszedł na jego
budowę. Brunul, zgodnie ze swoim pragnieniem, w końcu dostał konkretne
zadanie i mógł teraz pracować za pomocą kilofa. Była w tym również zasługa
towarzysza Bojina, który zażądał od inżyniera, żeby nie robił sobie kpin z tego
trzydziestoośmioletniego mężczyzny i przydzielił go do prawdziwej pracy, bo
Brunul nie zasługuje na to, by całe życie sprzątać. Inżynier oczywiście go
posłuchał. A czy mógł tego nie zrobić? Spełnił również życzenie, gdy towarzysz
poprosił, aby o jego wizytach nie wspominał Brunulowi. Bojin stawał gdzieś
z boku lub chował się za barak inżyniera i przez kilka minut w zamyśleniu
obserwował pracującego podopiecznego. Za każdym razem jego własne myśli
denerwowały go bardziej niż cokolwiek innego i dlatego nie zostawiał Brunulowi
żadnego bileciku z zapisaną godziną spotkania, mimo że za każdym razem
w zasadzie miał taki obowiązek. W ciągu miesiąca oddał dwa fałszywe raporty,
w których donosił, że spotkania się odbyły, a figurant ewoluował w dobrym
kierunku, w duchu pracy i idei komunistycznej. Nie było to niczym niezwykłym,
już wcześniej ze dwa, trzy razy oddawał wymyślone raporty, ale wtedy zdarzyło
się tak z powodu wygodnictwa, miał coś ciekawszego do roboty, dobrze wiedział,
że nikt go nie będzie sprawdzał. Teraz jednak jego zachowanie było wynikiem
odczuwanej w ostatnim czasie słabości, którą przeklinał. Po prostu bał się
spotkania w cztery oczy z Brunulem.
Niewiarygodne, ale czuł, że się czegoś wstydzi. Do tej pory nigdy mu się to
nie zdarzyło. A przecież tyle razy już opiekował się innymi osobami. O ho, ho, ile
razy! Na początku, tak jak teraz, pracował bezpośrednio z figurantami. Potem,
w miarę jak zwierzchnicy nabrali do niego zaufania, stworzył sobie siatkę
informatorów. Od kilku lat zrezygnował jednak z bezpośredniego z nimi
kontaktu i pracował jedynie z rezydentami, którzy stanowili wyższą kategorię
pracowników cywilnych, nadzorujących właśnie niewykwalifikowanych
donosicieli i gromadzących skrzętnie dostarczane przez nich informacje. Więc
może z tego powodu stał się teraz taki miękki? Dlatego że od dobrych paru lat
pracował tylko z rezydentami? Oni oczywiście nie stwarzali mu problemów,
gorliwie dostarczali raporty, uprzejmie się witali, dla nich jego słowa były święte.
Gdy witał się z takim rezydentem i widział go ze zdjętą czapką, z lekko pochyloną
głową, na twarzy Bojina pojawiał się szeroki, protekcjonalny uśmiech, któremu
jednak nie pozwalał gościć zbyt długo. Czuł się wtedy panem sytuacji. Przez to, że
wszyscy byli do siebie podobni, tak samo sumienni i ulegli, z czasem praktycznie
zapomniał, co oznacza praca w terenie i bezpośredni kontakt z figurantem.
Stąd też w pierwszej chwili zdziwiło go nowe zadanie związane z Brunulem.
Bał się nawet, że zwierzchnicy szykują mu degradację. Szybko jednak zrozumiał,
że jest wręcz przeciwnie – misja ta była dowodem, że okazali mu maksimum
zaufania, ówczesny więzień bowiem, właśnie wypuszczony ze szpitala, stanowił
absolutnie wyjątkowy przypadek z tą niezwykłą utratą pamięci, z którą nawet
lekarze nie potrafili sobie poradzić. Na początku był pewien, że ma do czynienia
z grą, zwłaszcza że figurant przed aresztowaniem był aktorem, nawet jeśli jedynie
aktorem w teatrze lalek. Nikt wcześniej nie słyszał o podobnej przypadłości –
utracie wspomnień z ostatnich dwudziestu lat życia. Zwierzchnicy liczyli się
z możliwością, że Brunul symuluje, by wydostać się z więzienia. Postanowili
jednak upewnić się, że choroba może być prawdziwa, zwłaszcza że tak
utrzymywali lekarze. Dlatego wysłali Bojina, aby rozwiązał zagadkę. I on to
uczynił – przekonał się, że w pewnych sprawach Brunul był trochę niespełna
rozumu. Nie całkowicie, jedynie w odniesieniu do tego dwudziestoletniego
odcinka czasu w jego życiu. Prawdę mówiąc, to nie rozum szwankował, a jedynie
pamięć. Bojin zdał sobie z tego sprawę jeszcze podczas rozmów w celi. Właśnie
stąd brało się zdziwienie wszystkich: gdyby nie utrata pamięci, Brunul był dość
normalny. To prawda, że na początku mówił nieco nieskładnie, z trudem liczył
i czytał, ale było to następstwem urazu, którego doświadczył – tak mu
powiedzieli lekarze. Wariatem jednak nie był.
No i proszę, okazało się wkrótce, że towarzysz Bojin będzie miał Brunula na
głowie również po jego wyjściu na wolność. Sprawa tego podopiecznego nabrała
znaczenia, gdy raporty Bojina trafiły wyżej, do biur, do których on osobiście
nigdy nie dotarł, a tam zorientowali się, że mogą jakoś wykorzystać ten
przypadek. Gdzieś tam jakiś szef wypowiedział nazwisko Makarenki i wspomniał
o jego metodzie. I kto został wyznaczony do tego, aby stać się Makarenką
z miasta Jassy? On, Bojin! Tak jakby tylko tego brakowało w jego karierze. Zaczął
czytać różne koszmarnie nudne książki i akta w maszynopisie. Może i był
radzieckim towarzyszem ten Makarenko, ale w kwestii lektury Bojin wolał jednak
gazety, gdzie jego wzrok natychmiast dostrzegał artykuły o technicznych
osiągnięciach innych radzieckich towarzyszy. Słowem, o wynalazkach, które go
zadziwiały i wzbudzały w nim uczucie żalu i zazdrości. Wiele razy myślał już
o tym zarówno wcześniej, jak i teraz, że gdyby był młodszy, to wybrałby zawód
wynalazcy. A tak, od bez mała dwóch lat, musiał wynajdować coraz to nowe
sposoby oszukiwania Brunula, wprowadzania do jego wyjałowionego umysłu
przeszłości innej niż jego prawdziwa historia, by przekształcić go w „nowego
człowieka”.
Początkowo nawet się ucieszył. W końcu zadanie to w pewnym sensie
przypominało pracę nad wynalazkiem: bierze się zepsutego nieco w paru
miejscach człowieka, naprawia – lecz nie wykorzystuje się jego pierwotnych
części, tylko nowe, lepsze, które sprawią, że w środowisku współczesnego,
postępowego społeczeństwa stanie się on bardziej funkcjonalny. Myśli tego
rodzaju sprawiały mu nawet pewną satysfakcję. Jednak po dwóch latach, które
upłynęły od tamtego czasu, początkowa radość przepadła z kretesem.
Prawdopodobnie zbyt dużo czasu zajmował się jedynie rezydentami i tracąc
bezpośredni kontakt z figurantami, stopniowo dał się zmiękczyć zachowaniem
Brunula. A może stało się tak z innego powodu, kto wie? Pewne było, że od
dłuższego czasu – mniej więcej od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że ma do
czynienia z człowiekiem, a nie maszynerią – nie znajdował już w sobie żadnego
entuzjazmu wynalazcy.
Od miesiąca, spoglądając wokół siebie – na pięknie umeblowany, wielki dom
na Wzgórzu Copou, na telewizor marki Record, na odbiorniki radiowe
Strassfurt, Daugava i Romanţa, na zegarki Pobieda, Iskra, Sportiwnyje, Kama,
Molnia i Ruhla, na aparaty fotograficzne Lubitel i Zorki, na wszystko to, co
zapewniało mu dobrobyt, o jakim wielu mogło jedynie pomarzyć, czepiając się
tego wszystkiego, czego za nic w świecie nie osiągnąłby, gdyby wybrał inną drogę
– nie znajdował w sobie motywacji do ponownego spotkania z Brunulem.
Chociaż jego żona Toriţa wlewała w niego herbatę i karmiła sulfonamidem,
chociaż kazała mu trzymać nogi w prawie wrzącej wodzie z gruboziarnistą solą,
wiedział, że ból głowy ma całkowicie inną przyczynę. I nienawidził jej.
Tego ranka, po niespokojnie i źle przespanej nocy, wstał z łóżka zdecydowany
– naprawi to, co zepsuł swoją słabością, która pokonała go w ostatnim miesiącu
i doprowadziła do takiego stanu. Nie będzie więcej znosił bólu głowy i wszystkich
tych durnowatych wyrzutów sumienia. Przecież to nie on był Makarenką i gdyby
to od niego zależało, już dawno zostawiłby Brunula w spokoju. Ci z góry
wymyślili całą maskaradę, a on był graczem zbyt małym, aby podejmować
decyzje. Musiał robić to, czego uczył się przez całe życie – być uległym. Dlatego
powinien odwiedzić Brunula. Złożyć mu niezapowiedzianą wizytę – a że była
niedziela, pewnie zastanie go w domu. Wizytę bez butelki wina, którego tym
razem nie potrzebował. Musiał mieć jasny umysł i być wystarczająco
przekonujący, aby przywrócić normalność.
Przywołał Toriţę krzątającą się już po kuchni.
– Słuchaj – powiedział zachmurzony, kiedy kobieta, wycierając ręce
o fartuch, pojawiła się w sypialni. – Ty cały czas masz tego twojego Boga
w głowie. To powiedz mi w takim razie jedną rzecz. Skoro ten Bóg jest taki
wszechmogący, to dlaczego, do cholery, pozwala umierać dzieciom, które nawet
nie skończyły roku? Co, czyżby one popełniły jakiś grzech?
Żona popatrzyła na niego zdziwiona, nigdy do tej pory nie zadawał jej
podobnych pytań. W gruncie rzeczy nigdy nie pytał jej o nic, co miało związek
z Bogiem, zawsze tylko ją strofował, gdy w taki czy inny sposób wplatała
elementy wiary do rozmowy. Teraz bała się odpowiedzieć, ponieważ patrzył na
nią srogo, jakby miał ochotę na sprzeczkę, więc tylko otworzyła usta
i wymamrotała parę niezrozumiałych słów.
– Mów głośniej, kobieto, przecież nie będę cię bić.
Bojin starał się przybrać łagodniejszy ton, co spowodowało, że Toriţa
odzyskała w końcu głos.
– Czy ja mogę sądzić Najwyższego? To są jego ustalenia.
– Taaa. – Bojin pokiwał parę razy głową, bo wydawało się, że spodziewał się
takiej właśnie odpowiedzi. – A wojny? Dlaczego na nie pozwala? Nie mów mi, że
giną w nich tylko grzesznicy!
– Nie wiem – odpowiedziała Toriţa i usiadła nieśmiało na brzegu łóżka. – On
rozsądza i układa wszystko.
Pytania, które jej zadał, nie były obecne w jego myślach przez długi czas.
Ostatni raz rozmyślał o sprawach wiary, gdy w pierwszych latach pracy znudzony
uczęszczał na obowiązkowe lekcje ateizmu. Postawione problemy nie
przysporzyłyby kłopotu nawet początkującemu teologowi, jednak dla biednej
Toriţy były zbyt głębokie, żądały zbyt uczonych odpowiedzi. Dlatego kobieta
zadowoliła się tylko tym, że przestała mamrotać i sformułowała kilka zdań, nawet
jeśli jej wyjaśnienia sprowadzały się do tłumaczenia wszystkiego boską tajemnicą.
Z drugiej strony odpowiedzi te usatysfakcjonowały jej męża, który nie
pragnął usłyszeć nic więcej. Uśmiechnął się kpiąco, po czym poszedł do łazienki,
nie rzucając w stronę Toriţy nawet jednego spojrzenia. Nie potrzebował od żony
potwierdzenia swoich myśli i włączenia jej w jakikolwiek sposób do właśnie
podjętej decyzji. Lecz dobrze mu jednak zrobiło, kiedy uświadomił sobie, że
wszyscy ludzie – bez względu na to, czy mieli pracę, czy nie, czy byli niewierzący
czy religijni, czy byli mężczyznami, czy kobietami, czy byli podobni do niego, czy
też do Toriţy – nie chcąc, aby gnębiły ich niejasności, poddawali się pewnemu
porządkowi przybyłemu gdzieś z góry. Albo z jeszcze wyższych sfer.
Namoczył mydło, potarł pędzlem do golenia i nałożył pianę na twarz.

Rozmowa z Elizą zmieniła zwyczaje, nadzieje, a nawet sny Brunula. Przez dwa
lub trzy tygodnie próbował nie ulegać roztaczanym przez nią wizjom ani
wewnętrznemu głosowi, który dręczył go, mówiąc do niego po włosku. Słyszane
w myślach słowa nie dotykały go w żaden sposób, ich znaczenie było odległe, nie
umiałby teraz wyjaśnić, dlaczego il marionettista è una sorta di musicista, bo go
to nie zaprzątało. Tym, co zakłócało jego sen i przywoływało ataki lęku,
przeradzającego się czasami w przerażenie, było wspomnienie tamtego głosu.
Pojawił się on w jego głowie znikąd i nałożył się na wypowiadaną przez Elizę
obietnicę, że zawiezie go do Włoch. Brunul był przekonany, że właśnie tam
znajduje się zarówno ten głos, jak i cała tajemnicza przeszłość. Odkąd iluzje Elizy
przybrały postać planu, Brunul nie potrafił okiełznać rozdzierającego go wręcz
pragnienia poznania swojej przeszłości. Nie mógł już traktować go na równi
z wdzięcznością, którą tak długo żywił wobec partii i towarzysza Bojina. Uczucie
to, mimo ostatnio poznanej prawdy, wciąż jeszcze walczyło w nim o utrzymanie
pozycji, a w wyniku tych zmagań między wdzięcznością a pragnieniem on,
Brunul, stracił całkowicie dawny spokój. Czasami urzekały go plany Elizy
i wówczas całą nienawiść zwracał przeciw kłamstwom, w których tkwił przez
ostatnie dwa lata, obwiniając towarzysza Bojina, partię i kraj i nie odczuwając
wobec nich w tych momentach absolutnie żadnych zobowiązań. Kiedy indziej
zaś, nierzadko już w parę godzin później, nie kochał Elizy ani odrobinę, a jego
nienawiść zwracała się przeciwko tej, która kusiła go swoimi niedorzecznymi,
głupimi planami. Jej pomysły powodowały, że przybywający z przeszłości,
mówiący po włosku głos dręczył Brunula pytaniami i zmuszał do wysiłku prawie
nie do wytrzymania, a przecież on tylko chciał dołączyć do niego inne twarze,
umieścić w szerszej perspektywie, by w ten sposób przypomnieć sobie coś
jeszcze, choćby mały fragment przeszłości, cokolwiek.
I jeszcze w dodatku towarzysz Bojin przestał Brunula ostatnio odwiedzać.
Dawny przyjaciel unikał go po pamiętnym wieczorze, gdy przyszedł pijany
i wypowiadał bezsensowne słowa, stwarzając wrażenie, że nadaje im jakiś
nadzwyczajny sens. Nieobecność Bojina sprawiła, że po dwóch, trzech
tygodniach Brunul czuł się coraz mniej winny wobec niego i coraz częściej szukał
okazji do spotkania Elizy. Niemal co wieczór po pracy rozmyślał nad planami
przyjaciółki, coraz mniej zaś nad swoją przyszłością tutaj, w mieście, które nie
pozwoliło mu pozostać w magazynie z lalkami, lecz popchnęło do pracy na
budowie. Pracy, której nie udało mu się polubić, mimo że tymczasem inżynier
awansował go z malarza transparentów i roznosiciela gazet na stanowisko
robotnika.
Tego ranka obudził się późno, ponieważ po nieprzespanej nocy udało mu się
zdrzemnąć dopiero nad ranem, gdy już wstawał świt. Spojrzał na zegarek, do
wizyty Elizy pozostały jeszcze ponad dwie godziny. Dziś czekał na nią w swoim
mieszkaniu, dlatego nie spieszył się z przebieraniem. W niektóre niedziele
spędzał w piżamie cały dzień, siedział wtedy na łóżku i zmuszał się do myślenia
o przeszłości, której sobie nie przypominał, usiłował wyobrazić ją sobie w taki czy
inny sposób. Teraz jednak nie miał na to ochoty, choć do spodziewanych
odwiedzin pozostało sporo czasu.
Zaparzył herbatę, usmażył dwa jajka. Przeszukał torbę na chleb zawieszoną
na krześle, jedynym meblu, jaki mieścił się w ciasnej kuchni, i znalazł tam
zaledwie małą, wyschniętą piętkę, pozostałość po kupionym trzy dni wcześniej
bochenku. To mu wystarczyło, chciał tylko poczuć smak chleba. Położył piętkę
na talerz z jajkami i zaniósł go wraz z filiżanką herbaty do pokoju, gdzie postawił
na stole, obok czerwonego wazonu. Usiadł i zaczął pić herbatę małymi łykami.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jest głodny, a te jajka usmażył jakby
mechanicznie, bo tak właśnie robił w prawie wszystkie niedzielne poranki.
W ciągu tygodnia obywał się bez śniadania, rzadko jadł cokolwiek na obiad
i dopiero wieczorem szykował sobie jakiś treściwy posiłek. Z prawej strony
wazonu dostrzegł Bazylka. Lalka leżała obok szuflady, z jedną nogą podwiniętą
pod tułów, z okoloną pakułami łysiną dawniej przykrytą długim kapeluszem.
Nawet już sobie nie przypominał, kiedy ją tam porzucił. Prychnął i pomyślał
o swoim głupim związku z tą drewnianą marionetką, który ciągnął się już tyle
czasu. Półtora roku, prawie dwa, jeśli liczyć też okres spędzony w celi. Po wyjściu
ze szpitala znalazł w tym stworzeniu pewnego rodzaju przyjaciela, a przynajmniej
chciał w to wierzyć. Jednak odkąd opuścił Państwowy Teatr Lalek, ich relacje
popsuły się. Właściwie, jakby dobrze pomyśleć, była to oznaka dochodzenia do
zdrowia. Przypomniał sobie słowa towarzysza Bojina: „Drewno pozostanie
drewnem, człowieku. Ile byś do niego nie mówił, i tak ci nie odpowie”. Od dawna
nie prowadził już rozmów z marionetką, ostatniej próby podjął się tamtego
wieczoru, gdy pierwszy raz poważnie pokłócił się z Elizą. Ale wtedy już nie
uważał, że Bazylek jest mu bliski, że jest zdolny mu odpowiedzieć. Przestał już
w nim widzieć kogoś godnego noszenia imienia, lecz raczej stworzenie
pozbawione duszy.
Podniósł się teraz i z uśmiechem na twarzy, śmiejąc się również z samego
siebie, zrobił kilka kroków w stronę Bazylka. Podniósł go, lekko nim potrząsnął,
a potem zapytał:
– Masz ochotę pogadać?
Oczywiście, tym razem był świadomy, że to głupota, ale mimo to posadził
lalkę obok wazonu i delikatnie oparł jej drewnianą głowę o czerwone szkło.
– Chodź, pogadamy we czwórkę – kontynuował grę, bawiąc się nią teraz. – Ja,
ty, wazon i talerz.
Pokiwał głową z uśmiechem. Podniósł rękę do czoła, pozostał tak przez kilka
sekund, a potem popatrzył na zegarek. Do przyjścia Elizy zostało jeszcze trochę
czasu. Znów spojrzał na Bazylka i nagle poczuł się wobec niego winny. Był
przecież tak samo nieożywiony jak wazon czy ów talerz z dwoma jajkami. Ale
z czyjej winy? Z jego własnej, z winy przeklętej pamięci. Wstał zdenerwowany na
samego siebie, postawił Bazylka na podłodze i podnosząc krzyżak prawą ręką,
lewą zaczął poruszać sznurkami.
– Dawaj! Jeden krok. Dwa. Trzy.
Bazylek zrobił parę kroków, ale jakby wlokąc się, skacząc, w ogóle nie
przypominając lalek, które żywo poruszały się po scenie, nawet jeśli były jedynie
pacynkami bez nóg. Brunul zaczął pociągać za wszystkie sznurki, coraz bardziej
zirytowany. „Marionetkarz jest rodzajem muzyka: panuje nad sznurkami lalki tak
samo jak muzyk, pomagając sobie smyczkiem, panuje nad strunami skrzypiec”.
Na próżno, Bazylek kiwał się chaotycznie, ruszał rękami, nogami i głową na
wszystkie strony, ale nie przypominał człowieka, jakby nie chciał zagrać, jakby
wolał pozostać pajacem pozbawionym osobowości i duszy.
– Biedaku – powiedział łagodnie Brunul, opierając go plecami o wazon.
Pochylił się i spod łóżka wyciągnął prostokątny kawałek papieru. Odkładając
na bok talerz, którego zawartości nawet nie tknął, i odsuwając nieco filiżankę
z herbatą, rozpostarł go na stole.
– Patrz – znów zwrócił się do marionetki. – Tylko tobie to pokazuję. Nie
rozmawiam z wazonem ani z talerzem, tylko z tobą. I obiecuję ci, że ich nie
wezmę w podróż, ale ciebie tutaj nie zostawię. Nie zostawię cię tutaj takiego
bezradnego.
Gładził ręką rozpostartą mapę, przemierzając kraj od punktu na wschodzie,
na którym grubymi literami było napisane Jassy, do punktu na zachodzie, pod
którym tak samo wyraźnie widniała nazwa Timiszoara. Zjechał następnie
w kierunku mniejszego punktu – Reşiţa, wydrukowanego nieco mniejszą
czcionką. Obszar, do którego dotarł palcem, został zakreślony ołówkiem, a gdzieś
w jego środku widniał ledwie widoczny punkt i napis Naidăş. Nazwa
miejscowości zaznaczonej tak małym punktem nie była wydrukowana, lecz
napisana odręcznie przez Elizę piórem, wyraźnymi literami. Chociaż Brunul
został wciągnięty w całą tę historię, na początku jednak czuł się odsunięty przez
Elizę, zwłaszcza kiedy po raz pierwszy w swoim mieszkaniu pokazała mu mapę,
a następnie starannie ją złożyła i wrzuciła do jakiejś szuflady. Dopiero na jego
prośbę kupiła drugą mapę, którą za jej radą Brunul trzymał schowaną pod
łóżkiem, by nie rzucała się w oczy. Było jasne, że chodziło jej zwłaszcza o oczy
towarzysza Bojina.
Wieś Naidăş nad wpływającą do Jugosławii rzeką Nerą była miejscem,
w którym Eliza planowała opuścić kraj. W ostatnich tygodniach wielokrotnie
zapewniała Brunula, że jest to najlepszy teren do ucieczki. Istniała oczywiście
możliwość przepłynięcia Dunaju wpław, ale Brunul nie umiał pływać. A zatem,
według słów Elizy, wieś Naidăş nad Nerą była najlepszym punktem do realizacji
najważniejszej części ich planu.
– Tu – powiedział do Bazylka – jest miejsce, do którego musimy dotrzeć. I co,
zgadzasz się?
Pokiwał kilka razy głową marionetki. Uśmiechnął się.
– To dobrze. Jesteś bardziej zdecydowany ode mnie. No, ale co masz do
stracenia? Jeżeli nas złapią, ja… Ty trafisz w inne ręce. Może do kogoś, kto będzie
umiał poruszać te twoje sznurki. Pfu – prychnął Brunul – jak by nie patrzeć, ty
możesz tylko na tym skorzystać, prawda?
Znów dotknął palcem mapy, tym razem śledził cienką, niebieską i pokręconą,
jak ledwo widoczna żyłka na nodze, linię – rzekę Nerę. Wrócił jednak od granicy
z Jugosławią do miejscowości Semenic, do źródeł rzeki. Zatrzymał się i nacisnął
opuszkiem palca wskazującego na brązowawe miejsce, w którym mógł sobie
jedynie wyobrażać jej źródło. Potem odtworzył jej bieg w drugą stronę,
przesuwając palcem po dużych literach napisanych piórem, chwilę zabawił na
granicy i w końcu przekroczył ją pełen emocji, jakby udało mu się uwolnić od
jakiejś przeszkody. Dalej gwałtownie przesunął palec w stronę Dunaju i pozwolił
mu kontynuować drogę razem z wodami Nery, do krańca mapy. Tutaj
przystanął, bo brzeg mapy nie pozwolił mu przemieszczać się dalej, do ujścia
wielkiej wody, w której, jak olbrzymi statek, zmieścił się opuszek jego
wskazującego palca.
Stukanie do drzwi usłyszał dopiero wtedy, gdy stało się bardzo głośne. Nie
spojrzał na zegarek i przytomniejąc po drodze, pobiegł na spotkanie z Elizą.
Nawet nie pamiętał, że ma jeszcze na sobie piżamę. Zamiast Elizy w drzwiach
zobaczył towarzysza Bojina, zawstydził się, przeprosił, prędko zapiął guziki
i zaprosił go do środka. Kiedy jego przyjaciel, a w zasadzie jego były przyjaciel
wszedł do pokoju i przysunął sobie krzesło do stołu, Brunul poczuł, jak krew
podnosi się mu przez policzki do czubka głowy i uwiera go tam, jakby
gwałtownie zamarzła i ścisnęła mu głowę jak w imadle. Nie zdołał rzucić się
w kierunku stołu, aby złapać mapę i schować ją gdziekolwiek. Miał wystarczająco
dużo czasu, aby to zrobić, ale czuł, że jego nogi stają się podobne do nóg Bazylka,
zesztywniałe, drewniane, niezdolne do zrobienia choćby jednego kroku, jak
gdyby ktoś przytwierdził Brunula do sznurków znajdujących się nad nim
i prowadził tak samo nieudolnie, jak przed paroma minutami on poruszał
marionetką.
*

Siedział na łóżku, a towarzysz Bojin przy stole. Między nimi Bazylek, w dalszym
ciągu oparty o czerwony wazon. Obok talerz z dwoma zimnymi, stężałymi,
sadzonymi jajkami i malutką piętką chleba. Trochę dalej filiżanka z herbatą,
wypitą zaledwie do połowy. Mapy nie było. Nie było jej już też w rękach
towarzysza Bojina, który chwilę wcześniej popatrzył na nią w milczeniu,
prześlizgnął się wzrokiem po trasie, nad którą przed niespełna minutą unosił się
palec Brunula, złożył kawałek papieru uważnym, powolnym ruchem, kilka razy
przesuwając palcem po zagięciach, a potem wyciągnął go w kierunku swojego
gospodarza. Nie wypowiedział choćby jednego słowa, gdy Brunul niezbyt
zręcznie próbował wrzucić złożoną mapę pod łóżko, gdzie powinna była leżeć
w ukryciu, by towarzysz Bojin jej nie zobaczył. Dopiero kiedy Brunul za trzecim
razem zdołał wreszcie usunąć mapę z pola widzenia, łudząc się, że zdarzy się cud
i że zdoła wymazać ją również z rozmowy, usłyszał w końcu słowa swojego
byłego przyjaciela.
– Chciałeś zobaczyć, którędy próbowałeś uciec z kraju przed aresztowaniem,
prawda?
Brunul spojrzał mu w twarz. Zwężone oczy gościa i strużki potu na jego czole
nie pomagały w tym, aby nadać słowom choćby odcień szczerości. W żaden
sposób nie uspokoił Brunula nawet skrzywiony, wymęczony uśmiech towarzysza
Bojina. Uczepił się jednak tych słów, szukając jakiejś odpowiedzi w potoku
wspomnień z dnia spędzonego w archiwum.
– Tak – powiedział. – Nie chciałem… Kupiłem sobie mapę, bo myślałem
o tym, co było napisane w kartotece. To znaczy… Chodzi o moją przeszłość,
przecież wiesz. Chciałem zobaczyć Timiszoarę… Niczego sobie nie
przypominam, pomyślałem, że mapa mi pomoże.
– Przez Naidăş? Wróciły ci wspomnienia?
Brunul pokręcił przecząco głową.
– No to jak w końcu? Ktoś powiedział ci, że uciekałeś przez Naidăş? –
Towarzysz Bojin skrzywił się. – To nie był twój charakter pisma.
– Oczywiście, że był, jak to nie? Tak to sobie wyobraziłem. Chciałem… Tam
jest taka rzeka na mapie. Tworzy granicę z Jugosławią. Dlatego napisałem tę
nazwę.
– Pokażesz mi pióro, którym pisałeś?
Towarzysz Bojin skrzyżował ręce na piersi. Jego oczy pozostały zwężone, brwi
opadły na górne powieki, naciskając na nie, choć wysilał się, żeby wyglądać na
spokojnego.
– Nie mam go już…
– Że niby zgubiłeś, co? – Bojin zaśmiał się udawanym śmiechem.
– Nie, nie. Napisałem to tam, w księgarni. Poprosiłem o pióro.
Wyjaśnienie wydawało mu się okropne. Może jakoś by przeszło, może by
pasowało, gdyby ograniczyło się jedynie do słów. Ale wyraz twarzy jego byłego
przyjaciela unieważniał je całkowicie, miażdżył je ciężar wstydu, który
powodował, że Brunul gotów był przyznać się do czegokolwiek, bo niemożliwe
było, aby udało mu się wytrzymać do końca tej rozmowy. Skronie drżały mu
straszliwie, poczuł ciśnienie łez.
– Tak sobie rozmyślałeś w księgarni – powiedział gość, kiwając głową. – Tak
znikąd przyszła ci do głowy nazwa tej wsi czy jak?
Brunul nie odpowiedział.
– Pytałeś sprzedawczynię, jakie są wsie w okolicy? Mówię o sprzedawczyni,
bo ta nazwa wydaje się napisana kobiecą ręką. W dzisiejszych czasach
ekspedientki w księgarniach są bardzo wykształcone. Byle kto nie będzie
sprzedawał książek czy… map. Nie można wziąć kobiety, bo ja wiem, handlującej
na przykład jajkami, i powiedzieć jej, żeby została sprzedawczynią książek. Tutaj
potrzeba trochę kultury – towarzysz Bojin podniósł rękę do głowy – trzeba mieć
dużo wiadomości, żeby w dzisiejszych czasach być sprzedawczynią książek.
Klient cię o coś pyta, to musisz wiedzieć, jaką dać odpowiedź, prawda?
– Tak.
Twierdzenie wypowiedziane zostało bardziej głową, bo z gardła wyszedł mu
zaledwie niejasny dźwięk, podobny do jęku.
– To by mogło ujść za wyjaśnienie. – Towarzysz Bojin przygryzł dolną wargę,
a potem mocno wciągnął powietrze do płuc. – Jakie to ma znaczenie, czy
napisałeś ty, czy sprzedawczyni? Co będziemy tu gadać bez sensu? Cała historia
związana jest z przeszłością – mówił dalej. – Co zrobiłeś, to zrobiłeś i tyle. Co nas
obchodzi Timiszoara? My teraz jesteśmy w Jassach, w teraźniejszości. Jeżeli
będziemy rozmyślać nad przeszłością, to co zrobimy z teraźniejszością, co?
Udało mu się w końcu przybrać ton głosu, jaki przygotowywał sobie jeszcze
przed wejściem do kawalerki. A wraz z nim jakby osłabł nacisk brwi na powieki
i twarz przybrała dobrotliwy wyraz.
– Wiesz, po co przyszedłem? – zaczął ponownie towarzysz Bojin po kolejnym
głębokim oddechu. – Chcę ci coś wyjaśnić. W ostatnim czasie miałem trochę
problemów w domu. I na pewno wydawałem ci się jakiś inny. W każdym razie
nie byłem sobą. Nie chodziło o ciebie, to były moje problemy.
Brunul zauważył, że mówiąc to, Bojin oddala się od tematu, który
zatrzymywał mu dech w piersiach, dławił słowa i powodował, że oczy
powiększały się ze strachu. Czyżby tylko tyle? Czyżby tak łatwo oszukał tego,
którego tak długo uważał za swojego przyjaciela, myśląc, że jest jedynie zwykłym
członkiem partii? Ciężko było mu przystać na takie rozwiązanie, nawet on sam
nie dałby się przekonać podobnymi wyjaśnieniami. A jednak Bojin skierował
rozmowę na inne tory, w naturalny sposób, jakby całkowicie wyparł z pamięci
całą historię z mapą.
– Tamtej nocy, kiedy zachowałem się jak… – tutaj towarzysz Bojin, szukając
słów, zrobił wystudiowany gest żalu, prowadząc rękę do czoła. – Tamtej nocy,
kiedy zachowałem się nie tak, jak powinienem, wszystko działo się z powodu
alkoholu, rozumiesz, człowieku? Zrobiłem tak samo, jak na swoich urodzinach.
Ale ostatecznie to, co wtedy powiedziałem, powtórzę i teraz: nie musisz
koniecznie słuchać wszystkiego, co napisane jest w jakiejś kartotece. To było
kiedyś, teraz stałeś się człowiekiem… towarzyszem w pełnym tego słowa
znaczeniu, nie będziemy tego przecież ukrywać. Ale tak sobie myślę, że może ty
wtedy zrozumiałeś co innego. Że byłem… Widziałeś, jaki byłem po alkoholu. Ale
właśnie to chciałem ci powiedzieć. Jasne, że rzeczy, które są w archiwum, mają
znaczenie, ale tylko tak, żebyś wiedział, kim byłeś kiedyś, i żebyś nie powtórzył
swoich błędów. Rozumiesz, człowieku? I tyle. Błędy się wybacza, a tobie twój już
został wybaczony, zatarty. Zapłaciłeś za niego, teraz masz przed sobą przyszłość,
już nie musisz za nic zapłacić. Ale drugi raz nikt ci już błędu nie wybaczy. Gdybyś
w nim trwał, to by znaczyło, że pierwsze przewinienie niczego cię nie nauczyło.
Brunul znów poczuł zimne dreszcze, ale towarzysz Bojin, jakby chcąc go
uspokoić, podniósł rękę i lekko nią pomachał, pomagając sobie uśmiechem.
– Ja, człowieku, tylko chcę, żebyś zrozumiał, że jesteś w porządku i drugi raz
nie popełnisz błędu. I właśnie dlatego powiedziałem ci wtedy to, co powtarzam
teraz: nie czepiaj się przeszłości, bo ona się nie liczy. Skup się na przyszłości.
Masz teraz dobrą pracę na budowie, wszedłeś między porządnych ludzi, robisz
coś pożytecznego dla społeczeństwa. Nie zadawaj sobie pytań, wywal w diabły
przeszłość. Patrz tylko w przód, bo masz na co.
– Czy to znaczy, że wszystko, czego dowiedziałem się z kartoteki, jest prawdą?
– Brunul w końcu zdobył się na odwagę, aby wyartykułować parę słów.
– Najprawdziwszą! – Bojin uderzył dłonią w stół. – Wiedziałem, że tamtego
wieczoru myślałeś o czymś innym. Ale prawda jest taka, jak ci mówię. Widziałeś
ją na własne oczy w tych aktach z kartoteki. Dlaczego ktoś miałby cię okłamywać,
człowieku? Kto miałby to robić? Popatrz na mnie, znamy się tyle czasu, ja cię nie
okłamuję. I jestem pewien, że ty też mnie nie okłamujesz, prawda?
Brunul kiwnął twierdząco głową w odpowiedzi na pytanie, które odczuł jak
uderzenie w twarz. Jednak przytakiwał ze wzrokiem utkwionym w podłodze,
bojąc się spojrzeć w oczy towarzyszowi Bojinowi. Było jasne, że jego dawny
przyjaciel nawet teraz serwuje mu kłamstwa, ale w momencie, kiedy Bojin starał
się przekonać go, że mówi prawdę, pogarda, jaką Brunul odczuwał w stosunku
do niego w ostatnich tygodniach, zniknęła. Słuchając Bojina, poczuł, że ogarnia
go nowe poczucie winy, i jeszcze niżej opuścił wzrok. W końcu, nawet jeżeli
Bojin okłamywał go do tej pory, to nie wyrządzał mu tym żadnego zła, a wręcz
przeciwnie. Brunul zawdzięczał mu kawalerkę, pracę w Państwowym Teatrze
Lalek, a także wiele przyjemnych wieczorów, które wspólnie spędzili. Bojin
okłamywał go, ale może tego wymagała jego praca. Z pewnością musiała tego
wymagać. Lecz w zamian dał mu mnóstwo dobrych rzeczy. Z drugiej zaś strony
Brunul za wszystko chciał mu odpłacić kłamstwami, które przyszły z… Skąd?
Czy rzeczywiście pragnął wyjechać? Może jego mama faktycznie mieszka we
Włoszech, w co sam zaczął już wierzyć. Ale czy naprawdę chciał ją znów spotkać?
Może jedynie tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś jeszcze o przeszłości, której
sobie nie przypominał. Bo nie pamiętał, aby kiedykolwiek, nawet w dzieciństwie,
naprawdę zależało mu na mamie – oziębłej i niewykazującej zainteresowania
własnym dzieckiem. Dlaczego miałby więc uciekać do Włoch, okazując tyle
niewdzięczności tym, którzy, było nie było, pomogli mu, nawet jeśli go
okłamywali? W żadnym razie nie dla lepszego losu, bo nawet jeśli praca na
budowie wcale mu się nie podobała, to przecież w końcu zaczął jakoś układać
sobie życie i jak by nie patrzeć, nie miał wielu powodów do narzekania. Pierwszy
raz stało się dla niego jasne, że chciał uciec jedynie ze względu na żądania Elizy.
Zgodził się na to, zdradzając towarzysza Bojina, bo nawet jeżeli Eliza w pewnym
stopniu była Warwarą, to on w żadnym wypadku nie mógł się uważać za doktora
Ustinienkę.
Pewnie dłużej snułby te rozważania w ciszy zalegającej w pokoju, którą
przerywał jedynie rytmiczny dźwięk wystukiwany przez towarzysza Bojina
palcami po stole, gdyby nie dołączyło do niego stukanie w drzwi. Brunul
podniósł się, wiedząc, że tym razem otworzy Elizie. Uśmiechnęła się do niego
jeszcze na progu, ale on pokiwał głową, smutny albo tylko zamyślony, a kobieta
zatrzymała się z na wpół otwartymi ustami i popatrzyła, ze strachem, na
towarzysza Bojina, który właśnie wszedł do malutkiego przedpokoju. Przywitała
go, mrucząc coś, a on zbliżył się i ceremonialnie wyciągnął do niej rękę,
przedstawił się, wymawiając swoje nazwisko, i uścisnął jej dłoń. Eliza jednak nie
zareagowała w żaden sposób.
– Myślę, że czas na mnie – powiedział Bojin, odwracając się z uśmiechem do
Brunula i kończąc swą grę porozumiewawczym mrugnięciem. – Kiedy
mężczyzna spotyka się z kobietą, nie ma już miejsca dla nikogo więcej –
zachichotał lekko, po przyjacielsku.
Następnie, zdejmując płaszcz z wieszaka, zwrócił się do Elizy:
– Proszę się rozgościć, już wam więcej nie przeszkadzam.
20

Najpierw dźwięki. Dochodziły z otaczającej go mgły, ciężkiej jak mleko.


Otworzył oczy, ta sama biel, żadnego obrazu. A może wciąż były zamknięte?
Powoli, po jakimś niemożliwym do zmierzenia czasie, odzyskał wzrok. Mijane
pola, wzgórza, jakaś rzeka, zarośla, większe drzewa, góry, które nagle przybliżyły
się i mijały go tuż-tuż. I chwytająca za gardło gorycz: Włochy. Nie chciał jechać
do Włoch, zabrali go po prostu siłą, nienawidził ich. Nienawidził tych dwoje
ludzi siedzących obok niego, mężczyzny i kobiety. Czym są te Włochy? Dlaczego
musimy tam jechać? Gdzie są Włochy? Nie, pod żadnym pozorem tam nie.
Gdyby przynajmniej wiedział, co to te Włochy…
A potem znów gwałtowne zanurzenie w gęstą mgłę.
– Wraca do siebie! – głos kobiety.
– Dlaczego się rzuca? – głos mężczyzny.
– Nie wiem, odsuńcie się, proszę – inny męski głos.
Jakieś ręce trzymają go mocno, jak w imadle.
– To moja sprawa, jesteśmy tutaj po to, aby go pilnować. W końcu to
więzień…
– I myślicie, że w tym stanie ucieknie?
– Mam rozkazy, towarzyszu doktorze.
– Tak, tak. Teraz się odsuńcie.
Słowa przybywały z zewsząd, z gęstej jak mleko mgły, niepozwalającej nic
zobaczyć. Zaczął je rozumieć, kiedy się zgromadziły i było ich na tyle dużo, że
mogły połączyć się w jakieś znaczenie. Nawet wtedy było to głupie znaczenie,
z pewnością nie to chcieli powiedzieć. Chciało mu się spać, strasznie chciało mu
się spać. Dlatego nic nie widział, trzymał oczy zamknięte. Otworzył je. Na ławce ‒
jego matka. Obok niej ‒ jego ojciec. George. George. George i Clara. Ona była
winna, ona chciała do Włoch. Włochy, jakiś kraj. Byli w Rumunii, a ona chciała
do Włoch. Siedzieli w pociągu. I on, i ona byli winni. Jego ojciec. On był jeszcze
bardziej winny! Jego ojciec. Nienawidził zwłaszcza jego, poczuł nienawiść, która
spowodowała drżenie rąk i napięcie wszystkich mięśni. „Nigdy nie ośmielałem
się do ciebie mówić, ale teraz jest mi wszystko jedno. Czy możesz mi wyrządzić
większe zło od tego?” Ojciec zachmurzył się, nie wierzył własnym uszom. „Teraz
zachciało ci się rozmawiać?” „Nie, to tobie chce się rozmawiać, ale ani trochę ci
na mnie nie zależy! Chcesz podejmować decyzje. Decydujesz za wszystkich. Czy
zadałeś sobie kiedyś pytanie, czy mnie obchodzi cokolwiek ta kretyńska
adwokatura? Nie chcę być adwokatem, dość mam tego, abyś decydował o mojej
przyszłości tak, jak ci się podoba!” „Uważaj na to, co mówisz! Czy tutaj musimy
o tym rozmawiać? Tu są ludzie!” Popatrzył naokoło, podążając za gestem ojca,
który ręką zatoczył koło. Byli tu inni ludzie? Być może. Nie widział ich. Nie
obchodziło go to. „Nie chcę jechać do Włoch, nie chcę słyszeć o Włoszech”. „Co
z tobą, zwariowałeś teraz, tak nagle, czy co?” „Nie ja, tylko ty”. „Co
powiedziałeś?!” „Ty jesteś coraz głupszy!” Ciężkie uderzenie dłoni ojca w twarz,
olbrzymia furia, która spadła na niego tam, w pociągu. A potem rozpacz.
A potem sen. Okropnie chciało mu się spać, znów zamknął oczy. Biel. Ktoś
trzymał go za ręce, za nogi. Starał się znowu coś zobaczyć. Z trudem, między
rzęsami. Wielkie okno pociągu. Góry. Zakręt, pociąg wjeżdża w tunel. I tyle.
A potem czerń i biel. Czerń, biel. I nic, jakby się w czymś zanurzył.
Później, znacznie później, inne słowa wydobyły go z otchłani. Czuł, że
upłynęło sporo czasu. Z trudem otworzył oczy, mleczna biel zmieniła się
w gwałtowną, bolesną jasność, która przeniknęła do mózgu, zmuszając do
zaciśnięcia powiek i do obrony przed tak silnym światłem.
– Leż spokojnie – usłyszał – nie próbuj się ruszać.
Właśnie te słowa spowodowały, że postanowił spróbować. Natychmiast
poczuł niemoc, wydawało mu się, że się porusza, nie wykonując żadnego ruchu.
Tak jakby jego ręka podnosiła się, lekko szybując w powietrzu, bez ciężaru, ale
jednak powiązana sznurkami z inną ręką z krwi i kości, która została niżej, na
łóżku. Starał się coś powiedzieć, o coś zapytać, ale słowa nie chciały przemieścić
się do ust. Wiedział, że musi zapytać, ale nie wiedział o co. Jak gdyby w jego
wnętrzu istniało tylko samo pytanie, bez wypełniających je słów. Gdzie się
znajdował? To były słowa, odkrył je już później, związały się w jakieś znaczenie
i należało je wypowiedzieć. Tyle. Gdzie się znajdował? Słowa te zagubiły się na
drodze od umysłu do ust, nie otrzymały znaczenia, nie mógł ich wypowiedzieć.
Niejasna odpowiedź: w pociągu do Włoch. Tam, gdzie… gdzie… Kłótnia. Tunel.
Nic. Ale nie, nie tam.
– Jesteś w szpitalu – znów usłyszał głos. – Miałeś ciężki wypadek.
Wypadek? Gdzie? W pociągu? Powieki nie chciały się podnieść, wystraszone
białym, ostrym światłem, które znów mogłoby wtargnąć aż do mózgu. W końcu
przekonał je, przekonał swoje powieki, ośmielił się stawić czoło jasności. Przez
ból, który go ogarnął, dostrzegł cieplejszy cień, walczący z ostrą bielą, w pewnym
stopniu oddalając ją. Cień, który na kilka chwil otrzymał twarz i brodę. A potem
oczy poddały się, zamknęły. Wystarczająco, aby przynieść znów sen, otchłań.
Jakby nieco płytszą.
Kiedy obudził się kolejny raz, oczy otworzyły się, zanim wydał im polecenie.
Otworzyły się, ciemność, nikogo w pobliżu. Migocące światło, nie wiedział skąd.
Z trudem podniósł głowę z poduszki. Drżał z bólu. Przez długie minuty zmuszał
rękę, aby się podniosła, aby nie dała się znów oszukać innej, lekkiej, szybującej
w powietrzu, która poruszałaby się za nią. W końcu udało się. Podniósł ją do
głowy, dotknął bandaża. Był w szpitalu, przypomniał sobie tamten głos.
W szpitalu? Wypadek. Gdzie i kiedy? Zmusił się, aby sobie przypomnieć.
W pociągu, znów przyszła do niego odpowiedź, w pociągu do Włoch. Ale nie, to
niemożliwe. W pociągu do Włoch był dawno, mówił mu to nie umysł, ale całe
jego ciało. Dawno temu, gdzieś w dalekiej młodości. Wspomnienia przypływały
do niego tak wyraźnie, jakby podróż odbyła się wczoraj, ale z drugiej strony
wiedział, że tak naprawdę wydarzyła się dawno temu, w jakimś odległym
„wczoraj”, nad którym rozpostarła się długa, bardzo długa noc. Coś takiego było
niemożliwe. Coś takiego nie miało sensu, tak jak nie miało sensu, powiedział do
siebie, to, że znajdował się w jakimś szpitalu, z zabandażowaną głową, że z takim
trudem wykonuje najlżejszy ruch, walcząc z przeklętym snem, który nie
odpuszczał ani na chwilę i nie chciał dać się opanować.
Nic nie miało sensu. Nawet to, jak się nazywał. Bruno. Bruno. Bruno. Bruno
Matei. Jego nazwisko. Przypomniał je sobie dopiero, kiedy ręka i głowa,
zwyciężone, opadły znów na łóżko. Jak gdyby podczas tego powrotu pokonały
kilometry, jakby pędziły w zwariowanej gonitwie, aby przebyć tę krótką drogę
oddzielającą je od pościeli. Bruno Matei.

Wstydził się kobiet, uspokajał się jednak, kiedy pojawiał się lekarz z brodą. Jego
twarz była pierwszym obrazem, jaki ujrzał w szpitalu. Wciąż zmieniające się
salowe przychodziły, aby pomóc mu w załatwianiu się, podnosiły go z łóżka
i sadzały na zimnym, srebrnawym, pordzewiałym miejscami wiadrze. Nie chciał
robić tego, czego od niego żądały, ale mimo prób nie potrafił się kontrolować.
W drugim dniu po przebudzeniu, a pierwszym, kiedy nie potrafił się
kontrolować, ze wstydu poprosił kobietę, aby zostawiła go samego w łazience. To
były pierwsze jego słowa od całkowitego przebudzenia, odkąd udało mu się
pozostać świadomym, może nawet w sumie przez godzinę, w końcu słowa
powiązane ze sobą oprócz owych „tak” i „nie”, wymawianych pierwszego dnia.
Zdziwił się, z jakim trudem powiązały się w całość. Jak gdyby do tego, aby
wymówić je razem, potrzebował całej opowieści, wysiłku większego nawet od
owego bolesnego doświadczenia z pierwszego dnia, kiedy to pod nadzorem
lekarza próbował poruszać wolno oczami, rękami i nogami.
Kobieta zrozumiała jego prośbę dopiero, kiedy powtórzył ją kolejny raz.
A gdy coś mu odpowiedziała, znów nie wiedział, o co chodzi. Było to dziwne, jak
gdyby wypowiedziane słowa staczały ze sobą walkę, w której on był jedynie
widzem, ponieważ bitwa rozgrywała się tylko w jego umyśle.
– Jeszcze nie można. Po południu porozmawia pan z doktorem Petrovici, on
powie, co może pan robić, a czego nie.
A potem żołnierz. Właściwie dwóch. Jeden w ciągu dnia, drugiego odkrył
podczas przebudzenia w nocy. Wchodzili rzadko, jedynie, by rzucić okiem,
wystarczająco jednak, aby go wystraszyć. Ich się nie wstydził, odczuł jednak
strach pochodzący prawdopodobnie jeszcze z dzieciństwa. Nie przypominał
sobie jasno, skąd mógł się on brać, zachował jedynie obraz tego, jak dziadek
pokazywał mu żołnierzy z garnizonu niedaleko wsi. Ale może ten strach nie
pochodził stamtąd, tylko z coraz wyraźniej rysującej się myśli, że są tutaj z jego
powodu. I że, co najważniejsze, nie znajdował dla tego żadnego wyjaśnienia.
Po południu w drugim dniu spędzonym w szpitalu w sposób świadomy,
nawet jeśli ten stan często przerywany był snem, Bruno Matei dokonał wysiłku,
aby zebrać myśli w chwili, gdy lekarz usiadł obok niego na krześle. Udało mu się
wypowiedzieć, z przerwami, inne dwa słowa, mające ze sobą związek:
– Gdzie jestem?
– W szpitalu Socola. Ale nie w… – lekarz uśmiechnął się, podnosząc prawą
dłoń do skroni i wykonując nią kilka obrotów z rozpostartymi palcami. – Jesteś
na Oddziale Neurochirurgii.
Nie zrozumiał, co lekarz ma na myśli, ale nie miał już siły na kolejne pytanie,
które pozwoliłoby mu zrozumieć odpowiedź. W jego miejsce z trudem wyszeptał
inne słowo.
– Dlaczego?
– Spadłeś – odpowiedział brodaty mężczyzna w białym kitlu, doktor
Petrovici, tak jak nazwała go salowa. – Nie przypominasz sobie? Spadłeś
z trzeciego piętra bloku. Byłeś tam z innymi więźniami, wzięli was do pracy na
budowie. To sobie przypominasz?
Bruno odpowiedziałby na to pytanie, odpowiedziałby, że nie, co wymagało
mniejszego wysiłku, tylko jedno słowo i do tego krótkie. Może nawet
wystarczyłby ruch głową. Pozostałe słowa doktora nie pozwoliły mu jednak
skupić się na pytaniu lekarza, oszałamiając go i powodując strach większy niż ten,
jaki odczułby, gdyby żołnierz, gdyby obaj żołnierze weszli nagle do
pomieszczenia. Lekarz nie zauważył tego jednak i nie otrzymawszy odpowiedzi,
mówił do niego dalej:
– To normalne, że od razu sobie wszystkiego nie przypominasz. Byłeś osiem
dni w śpiączce. A tutaj – mężczyzna obniżył głos, patrząc na drzwi – przywieźli
cię dopiero w ostatnich trzech dniach śpiączki. Szybciej byśmy cię wyciągnęli
z niej, gdyby przywieźli cię na czas, specjalizujemy się w takich przypadkach. Ale
pięć dni trzymali cię w więziennym szpitalu, jakby tam mogli coś zrobić… Ech –
uśmiechnął się – dobrze, że tu trafiłeś, prawda?
– Więzienie? – wybełkotał Bruno po kilku chwilach.
Było to słowo, które wraz ze słowem „więzień” zrozumiał wśród wielu innych
słów wypowiedzianych wcześniej przez mężczyznę.
– Jak to? – Oczy tamtego się zwęziły. – Przynajmniej to powinieneś sobie
przypominać. Z tego, co zrozumiałem, jesteś tam od dobrych paru lat. Nie
możesz nie wiedzieć…
Patrzył następnie przez kilka chwil na swojego pacjenta, jakby widział go po
raz pierwszy. Podniósł się z krzesła i nie spuszczając z niego oczu, podniósł rękę
do czoła, lekko nią poruszył, potarł skroń, potem znów usiadł.
– Co sobie przypominasz? – spytał. – Powiedz mi, jakie jest twoje ostatnie
wspomnienie, powiedz mi, co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz
o przeszłości.
Chciał zrobić przyjemność doktorowi Petrovici, który wydawał się tak
życzliwy i jednocześnie przejęty jego stanem. Chciał usiąść, żeby opowiedzieć,
bez względu na to, jak trudne byłoby to dla niego, o tamtym dniu na cmentarzu,
na pogrzebie babci. A właściwie o chwili po odejściu od grobu, kiedy ojciec
powiedział do mamy słowa, które on rozumiał bardzo dobrze nawet i teraz: Le
cose hanno preso la piega che volevi. Adesso ce ne possiamo andare. Non c’è piú
niente che mi trattenga qui. To chyba było jego ostatnie wspomnienie. Rozumiał
bardzo dobrze te słowa, ale jednocześnie wiedział, jeszcze zanim otworzył usta, że
nie będzie możliwe powtórzenie ich tamtemu.
– Jeszcze nie – doktor zatrzymał go, kiedy próbował się podnieść. – Na to
mamy czas. Powiedz mi, co sobie przypominasz. Wszystko jedno co, nawet jeżeli
jest to tylko okruch czy jakiś obraz. Ale niech to będzie ostatnie wspomnienie,
jakie masz w głowie.
Ostatnie? Nawet okruch?
– W pociągu. Ochy…
– Ochy?
– Włochy – powiedział. – Włochy.
I w pewnym sensie rozbawiło go to, w jakiej formie to słowo wyszło po raz
pierwszy z jego ust.
– Rok? Przypominasz sobie rok?
Odpowiedź nie zabrała mu dużo czasu. Lekko pokręcił głową, że nie.
– Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czy to było przed wojną, czy po
wojnie?
– W czasie wojny nie było mnie na świecie – pokręcił Bruno głową, wyraźnie
szepcząc słowa.
Albo przynajmniej tak chciał powiedzieć, jednak lekarz popatrzył na niego
zdziwiony i poprosił, żeby powtórzył. Słowa gromadziły się w głowie, ścieliły się
tam i zdecydowane wyruszały w kierunku ust, ale brzmiały inaczej, wystarczająco
inaczej, aby doktor powiedział ze zdziwieniem:
– Pytałem, czy to było przed wojną, czy po wojnie. Nie rozumiem, co
odpowiedziałeś.
Był przekonany, że udzielił prawidłowej odpowiedzi, słyszał swoją
wypowiedź i nie rozumiał zdziwienia lekarza. Znów poszukał słów, aby jeszcze
raz je uporządkować i wymówić. Wojna. W jego umyśle pojawiły się obrazy
garnizonu na skraju wsi i dziadka opowiadającego mu o Wielkiej Wojnie, od
której się wywinął, bo był już za stary na mobilizację. „Jak przyjdzie jeszcze jedna
– tak powiedział mu wtedy dziadek, po dziesięciu latach od zakończenia wojny –
wszystko zamieni się w proch. O tych, co ich tu widzisz, można powiedzieć, że
bawią się w wojsko. Ale jeśli jeszcze kiedyś będzie wojna, to ci spokojni, jak się
teraz wydają, będą ciąć bagnetami innych ludzi jak świnie. Nie ma nic gorszego
od wojny”. Stąd jego strach przed żołnierzami. Tym bardziej że teraz była mowa
o żołnierzach, którzy go pilnowali. Pilnowali go w jakimś szpitalu. Bo, jak
zrozumiał to, co powiedział mu lekarz, był więźniem, był w jakimś więzieniu…
Jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, co to znaczy. Ale nie. Wojna, tego słowa
szukał. Musiał odpowiedzieć lekarzowi, a nie pozwalać sobie na zanurzanie się
we wspomnieniach.
– W czasie wojny nie było mnie na świecie – jeszcze raz powiedział Bruno.
Lekarz kazał mu to powtórzyć jeszcze dwa razy. Nie mówili w tym samym
języku? Przecież wymawiał wyraźnie.
– Coś takiego jest niemożliwością – doktor w końcu pokręcił głową.
Po kilku chwilach milczenia dodał nowe pytania, które wszystkim oprócz
Brunona wydałyby się łatwe. Druga wojna, ostatnia? Czy przypominał sobie,
żeby był już na świecie podczas drugiej wojny?
Wymiana zdań przedłużała się. Bruno, aby zostać zrozumianym, musiał
powtarzać każdą odpowiedź, czasem nawet dwa czy trzy razy. A potem
zaskoczyły go własne słowa, bo powiedział doktorowi, że chce mu się spać. Nie
chciał zasypiać właśnie teraz, kiedy umysł przepełniały mu pytania, nie tylko od
lekarza, ale i te, które rodziły się w jego głowie. Jednak omdlenie, jakie nagle
poczuł, zmusiło go do wypowiedzenia tych właśnie słów, z obawy, że zapadnięcie
w sen spowoduje nagłe i bezwolne wycofanie się z rozmowy.

Trzeciego dnia już sam mógł się podnieść i usiąść. Z tej perspektywy pokój
szpitalny wydał mu się mniejszy. Miał też na tyle sił, by chodzić do łazienki.
Piątego dnia nie wstydził się już załatwiania potrzeb do wiadra, salowe przestały
go krępować. Inny wstyd zajął miejsce tamtego, kiedy wrócił z łazienki, a jeden
z pilnujących żołnierzy założył mu kajdanki i przykuł do brzegu łóżka.
Po pierwszej, tak trudnej, kolejne rozmowy z doktorem Petrovici stały się
łatwiejsze. Bruno lepiej rozumiał, co lekarz do niego mówi, i dokładniej
przekazywał własne myśli. Często jednak używał słów innych niż te, które chciał
wypowiedzieć, a doktor starał się go poprawiać, wymawiając prawidłową ich
wersję wtedy, gdy udało mu się zrozumieć sens odpowiedzi. Bruno dowiedział
się, że był więźniem i tutaj, w szpitalu, wciąż odbywał karę. Co prawda niczego
nie pamięta, ale nie powinien, jak mu to dobitnie powiedział mężczyzna w kitlu,
w żaden sposób się przeciwstawiać. Dla swojego dobra i dla dobra lekarza,
któremu też zależało, aby Bruno został w szpitalu jak najdłużej, ponieważ jego
choroba, jak mu powiedział, była niespotykana. Taka, o której lekarz dawno
temu czytał w jakimś czasopiśmie medycznym, jak przyznał, i którą z pewnością
należy leczyć. Dlatego Bruno powinien mu zaufać, a przede wszystkim pod
żadnym pozorem nie prowokować swoich strażników.
Sytuacja ta w większym stopniu była niewytłumaczalna dla Brunona niż dla
doktora. Policzyli razem – nie przypominał sobie niczego z ostatnich dwudziestu
lat. Tyle minęło od owego wyjazdu pociągiem do Włoch. Kolejna wojna, jeszcze
większa niż Wielka? Więzienie? Lata tam spędzone, z których nie przypomina
sobie absolutnie niczego? Wszystko wydawało mu się okrutną farsą, wymyśloną
przez jakichś bezlitosnych ludzi – i nawet tak sobie kilka razy pomyślał – czy
przypadkiem to, co się z nim dzieje, nie jest jakimś straszliwym żartem. Jednak
wszystkie wspomnienia, nawet te najnowsze, były stare. Czuł to, a nawet był
pewien, że tak jest, więc nie mogły być częścią jakiegoś niedorzecznego żartu.
Gdy zdał sobie z tego sprawę, pomyślał, że jest wariatem, bo innego wyjaśnienia
nie znajdował. Socola, szpital Socola w Rumunii. Ta nazwa, kojarząca się
z obłąkaniem, przychodziła mu do głowy gdzieś z dzieciństwa, może z lat
młodości, nie mógł jednak wyłuskać tego wspomnienia. Socola to szpital dla
pomyleńców, wiedział o tym, nawet nie zdając sobie sprawy skąd. A więc
zwariował, dlatego miał luki w pamięci, a kiedy wziął pod uwagę taki wariant, bał
się przyjmować lekarstwa. To pewnie z ich powodu, powiedział sobie, z powodu
leków nie mógł skoncentrować się wystarczająco mocno, aby przypomnieć sobie
cokolwiek innego poza dzieciństwem i początkiem młodości. Odmówił
pielęgniarce połknięcia tabletek. Wystarczyła jednak rozmowa z doktorem, by
znów zaczął je zażywać. Twarz lekarza nie kłamała, jego słowa nie mogły być
nieprawdziwe. Był w Jassach, w szpitalu Socola, który wszyscy znali jako dom
wariatów, ale leżał nie w części dla chorych psychicznie, tylko w zupełnie innym
pawilonie. Na Oddziale Neurochirurgii, jak mu to powiedział jeszcze na
początku. To normalne, że tu jest, bo neurochirurgia zajmuje się operacjami
mózgu, a on potrzebował takiej operacji po upadku. W przeciwnym razie
umarłby.
Rozpacz i strach z pierwszego tygodnia ukrył przed wszystkimi poza
doktorem Petrovici. Ukrył je zwłaszcza przed żołnierzami. A właściwie mówiąc,
nie żołnierzami, tylko strażnikami. Zaakceptował w końcu, że był pilnowanym
więźniem. Kiedy jednak pozostawał sam z doktorem, na prośbę którego na czas
rozmów zdejmowano Brunonowi kajdanki, nie krył już emocji. Pozwolił sobie
nawet na płacz przy doktorze. Mężczyzna w białym kitlu nie zabraniał mu tego,
przeciwnie, wycofywał się w dyskretnej ciszy i pozwalał, aby Bruno wraz ze łzami
pozbywał się wezbranego cierpienia.
Lekarz codziennie pytał go o nowe wspomnienia, zwłaszcza czy pojawiają się
późniejsze od tych o podróży pociągiem. Każdego dnia Bruno odkrywał nowe,
ale żadne z nich nie dotyczyło wydarzeń, które działy się w ciągu ostatnich
dwudziestu lat. Coraz więcej pamiętał z okresu dzieciństwa i młodości, przed
wyjazdem do Włoch. Dzień po dniu pierwszego z nich, lekarza, sytuacja ta coraz
bardziej dziwiła i intrygowała, a u drugiego, pacjenta, jego własna bezsilność
wywoływała coraz większe przygnębienie.
W trzecim tygodniu rana na głowie Brunona zagoiła się i zaczęła zabliźniać,
jednak ta, która powstała na duszy, z każdym dniem się powiększała,
pochłaniając zarówno nadzieję pacjenta, jak i lekarza. W ciemności tkwiły
wspomnienia z wojny i lat życia spędzonych nie wiadomo gdzie, los rodziców,
powrót do kraju…
Bruno cieszył się z obecności doktora Petrovici, który działał na niego kojąco.
Lekarz spędzał z nim dużo czasu, zadawał mnóstwo pytań, a jednocześnie sam
przychodził z odpowiedziami, którymi chciał uspokoić pacjenta. Samotny
więzień czekał na jego pojawienie się jak na zbawienie, na ulgę, którą tylko on,
doktor Petrovici, jedyny jego przyjaciel, mógł mu zaoferować.
Pod koniec trzeciego tygodnia pobytu w szpitalu doktor wszedł do pokoju
przygnębiony, przynosząc wiadomość, którą, jak mówił, taił od paru dni, lecz nie
mógł już dłużej tego robić. Wraz z poprawą zdrowia Bruno będzie musiał wrócić
do więzienia. Doktor czynił starania, jak wyznał, by pacjent w dalszym ciągu
pozostał w szpitalu na obserwacji. Wyjaśnił władzom szczegóły choroby. Zapytali
go jednak, czy leczył już podobną przypadłość, musiał więc odpowiedzieć
zgodnie z prawdą, że nigdy wcześniej nie spotkał się z takim przypadkiem.
Jedynie w artykule przeczytanym w trakcie studiów znalazł informacje
o podobnej chorobie, co mu wystarczało, aby uwierzyć Brunonowi, zwłaszcza że
przez cały czas go obserwował. Niestety, dla tych, którzy chcieli powrotu chorego
do więzienia, ten argument okazał się niewystarczający. Skonsultowali sprawę
z innym lekarzem, który stwierdził, że jego zdaniem pacjent udaje właśnie po to,
aby nie odbywać dalszej kary. Doktor Petrovici wiedział, że to nieprawda, ale
miał związane ręce.
– Przekonałem ich tylko, aby trzymali cię oddzielnie od reszty więźniów,
przynajmniej przez jakiś czas. I żeby pozwolili mi odwiedzać cię w celi… Oni nie
wiedzą, o co chodzi z twoją chorobą. Cholera, nawet ja bym nie wierzył, gdybym
nie miał cię tu na oku przez trzy tygodnie.
– Kiedy mnie zabierają? – zapytał Bruno.
Wiadomość nie była dla niego zaskoczeniem. Już w drugim tygodniu
w szpitalu pilnujący go w ciągu dnia strażnik rzucił ostrzegawczo, że kiedy będzie
już mógł poruszać się samodzielnie, czeka go powrót do „kolegów”. Strażnik też
pragnął wrócić do kolegów, tym bardziej że w jego przypadku chodziło o inne
znaczenie tego słowa. Bruno zrozumiałby jego zniecierpliwienie, gdyby miał czas
pomyśleć o tych różnych znaczeniach. Zapamiętał jednak tylko ostrzegawczy ton
i nowy strach przed powrotem do życia, którego nie pamiętał. Wiedział jednak,
że ten moment nadejdzie. Miał nadzieję, że będzie to jak najpóźniej, ale
i pewność, że jest to nieuchronne i kiedyś nastąpi.
Doktor Petrovici wzruszył bezradnie ramionami.
– Za kilka dni, tak mi powiedzieli. Zobaczyli, że możesz już swobodnie się
poruszać, więc… Gdybyś chociaż przy tym upadku złamał sobie jeszcze jakąś
kość – westchnął mężczyzna, pokazując na nogi swojego pacjenta.
Nawet jeśli to westchnienie nie było całkiem na miejscu, to nie tylko człowiek
w kitlu, do którego w ostatnich tygodniach tak się przywiązał, ale również Bruno
żałował w tym momencie tego, że pozostałe kości były mocniejsze od kości
czaszki, że jego upadek z trzeciego piętra okaleczył mu jedynie wspomnienia,
a nie jakąś kończynę, co mogłoby mu pomóc uniknąć, przynajmniej na jakiś czas,
powrotu do więzienia, miejsca tak bardzo obcego.

Czekali na niego całe popołudnie. Doktor Petrovici spóźniał się, a dwaj strażnicy
kolejny raz dzwonili ze szpitalnego telefonu, tłumacząc, dlaczego przewóz
więźnia tak się przeciąga.
Dopiero pod wieczór Bruno, już od kilku godzin ubrany w pasiak, na który
włożył szpitalny fartuch, poderwał się z łóżka, aby przywitać doktora.
– Byłbym zapomniał – wyjaśnił medyk.
– Już dwa razy ponaglali, żebyśmy wyjechali.
– Nie mówię o wyjeździe, tylko o tym – powiedział lekarz, podnosząc jakąś
torbę i pokazując ją Brunonowi. – Wiedziałem, że nie wyjedziecie wcześniej,
rozmawiałem z kim trzeba. Musiałem dać ci to sam… Zobacz, co mam tutaj.
Wsadził rękę do torby i z szerokim uśmiechem wyjął drewnianą marionetkę.
– No i co? – zapytał.
Poruszył lalką, trzymając ją za głowę, pozwolił, aby upadły sznurki, na końcu
których zwisało parę połączonych ze sobą deseczek, coś w rodzaju krzyża.
– Czy niczego ci to nie przypomina?
Bruno spojrzał uważnie. Głowa jakby zbyt duża w stosunku do reszty ciała,
twarz kukiełki w połowie zasłonięta czarną maską. Czarne pakuły wychodziły
spod długiego, zwężonego na końcu kapelusza. Ubrana była w dziwny biały strój,
koszulę i bufiaste spodnie spięte ozdobnymi klamerkami. W pasie brązowa
plecionka, chyba po to, żeby ubranko się nie odpięło, chociaż, jak zauważył, było
to zbędne, bo wykrojono je z jednego kawałka, tylko z wycięciem na szyję. Cóż
miał mu odpowiedzieć? Rozczarowanie, które dostrzegł na twarzy doktora po
wcześniejszym długim uśmiechu, wskazywało, że nie takiej reakcji lekarz
oczekiwał.
– Jest twoja, była wśród rzeczy, z którymi przyszedłeś do więzienia. Stanąłem
na głowie, żeby je odzyskać. Nie wiem, skąd są, nie wiem, co przedtem z nimi
robiłeś. Ja nie mam dostępu do takich informacji. A nawet gdybym miał, nie
mógłbym o nich z tobą rozmawiać. Każdy więzień ma trochę rzeczy osobistych,
takich sprzed pójścia do więzienia. Kiedy zauważyłem objawy twojej choroby,
poprosiłem o nie. Miałem nadzieję, że będę mógł dać ci je wcześniej, może by ci
to pomogło. Ale to trwało i nie umiem ci powiedzieć dlaczego. Dopiero wczoraj
w końcu otrzymałem potwierdzenie. A dziś musiałem się targować o nie,
rozmyślili się, mówili, że to oni ci dadzą. W końcu uzyskałem zezwolenie.
Miałem nadzieję, że te rzeczy chociaż trochę ci pomogą.
– Te rzeczy? – zapytał Bruno, wskazując na lalkę.
– A, przecież jest jeszcze coś. Byłbym zapomniał!
Podniósł rękę i zza pazuchy wyjął kawałek papieru. Wyciągnął go w kierunku
Brunona, ale tym razem na jego twarzy nie pojawił się uśmiech.
– Przypuszczam, że to też nic ci nie powie. Ale tu jest twój rękopis, żebyś
wiedział. Powiedzieli mi… Myślę, że wolno mi to powiedzieć. To kartka, którą
znaleźli podczas twojego aresztowania. Nie mogłem uzyskać więcej, dali mi tylko
to. Może ci w czymś pomoże. Czytałem, co tam napisałeś, to… Wiem, że trudno
ci jeszcze łączyć ze sobą litery, ale z czasem będziesz mógł to robić. Przeczytaj ten
tekst. Niesamowite jest to, co napisałeś. I zobaczysz, że ma związek z marionetką.
Bruno wziął kawałek papieru. W jednym rogu pieczątka. Kartka zapisana
pismem odręcznym. Nagromadzenie liter. Nie, nic mu nie mówiły.
W przeciwieństwie do chwili, kiedy otrzymał lalkę, teraz pozwolił sobie na
emocje. Nie zrozumiał nic, nie mógł przeczytać, co było tam napisane – ale myśl,
że sam to pisał, w przeszłym życiu ukrytym teraz w ciemności, była wystarczająca
do tego, aby ręka trzymająca papier drżała.
– Czy coś ci to mówi? – usłyszał, jak doktor Petrovici znów spytał
podenerwowanym głosem.
– Nie – odpowiedział Bruno. – Ale jeżeli to moje pismo… Mogę to
zachować?
– Oczywiście. Razem z marionetką – potwierdził doktor.
Włożył na powrót drewnianą lalkę do torby, w której ją przyniósł, i wyciągnął
rękę do Brunona.
– Obiecali mi, że będziesz je mógł trzymać w celi. Sam nie wiem, jak mi się to
udało, ale przekonałem ich. Może przypomnisz sobie więcej. Spróbuj odczytać tę
kartkę. To są twoje słowa, twoje myśli. W końcu muszą ci coś podpowiedzieć.
Kiedy weszli strażnicy, Bruno musiał oddać im torbę i kawałek papieru.
Najpierw zdjęli mu kajdanki z ręki przykutej do metalowej poręczy łóżka, potem
fartuch i znów go zakuli, tym razem za ręce ściągnięte w tył. Następnie, nie
zostawiając zbyt wiele czasu na pożegnanie z doktorem Petrovici, zaprowadzili
go na dziedziniec szpitala i wsadzili do małej furgonetki. Jechali niezbyt długo.
Przez całą drogę Bruno usiłował stłumić strach, wsłuchując się w warkot silnika
samochodu, dochodziły też do niego głosy ludzi z zewnątrz, dźwięki klaksonów
i krakanie wron. Gdy dotarli na miejsce, jeden ze strażników, uśmiechając się
kpiąco, powiedział mu, że w końcu wrócił do domu. Bruno nie odpowiedział ani
jednym słowem. Wysiadł na wąskim podwórku, otoczonym wysokim
betonowym murem z drutem kolczastym – podwórku, którego nigdy przedtem
nie widział.
21

Czasami zdarzały się chwile, gdy chciał iść do towarzysza Bojina, wybrać się
nawet do jego domu i wyznać mu wszystko. Którejś nocy, po długich godzinach
strawionych na bezsenności, gdy czuł, że oblewa go zimny pot, wstał
zdesperowany, mając już dość tych rozterek. Ściągnął piżamę i pośpiesznie się
ubrał. Dotarł jednak tylko do drzwi i drżąc cały, stał przy nich przez długie,
męczące minuty z dłonią zaciśniętą na klamce. Nie mógł tego zrobić, nie mógł
tego zrobić Elizie.
Zdarzały się chwile, kiedy przypominał sobie wszystkie kłamstwa wymyślane
przez swojego byłego przyjaciela i zmuszał się, aby go nienawidzić albo
przynajmniej głęboko nim pogardzać za to, co zrobił. Któregoś popołudnia
nawet usiadł przy stole i zaczął spisywać je na papierze. Numer jeden – los
subskrypcji krajowej. Numer dwa – śmierć rodziców podczas wojny. Numer trzy
– mieszkanie w domu przy ulicy Făinii. Numer cztery – praca, którą rzekomo
wykonywał przedtem w Jassach. Numer pięć… Chciał kontynuować, ale kłamstw
było zbyt wiele. W dodatku wiązały się ze sobą i trudno mu było ustawić je
w jakimś określonym porządku. W pewnym momencie nawet przestał odróżniać
je od prawdy. Wszystko, absolutnie wszystko było kłamstwem, nie tylko te słowa,
wymęczone i zapisane na skrawku papieru, rzuconym w końcu do kosza. Nie
mógł się już jednak buntować z powodu wymysłów Bojina, bo było ich tak wiele,
że powiązały się ze sobą w całość i razem tworzyły pewien rodzaj prawdy albo
przynajmniej brzmiały jak prawda wtedy, kiedy towarzysz Bojin przedstawiał je
jako wyjaśnienia.
Eliza czy towarzysz Bojin? Ostatnim argumentem, który Brunul stawiał przed
sobą we wszystkich chwilach okrutnej samotności i gonitwy myśli, było to, że
Eliza stała mu się jednak bliższa. Dzięki niej nie ogarniało go już początkowe
uczucie pustki czy nieokreślona tęsknota. Czuł wdzięczność, gdy zasypiał z myślą
o czasie z nią spędzonym. Obrazy wspólnych chwil zebrały się teraz w jedno,
niezbyt odległe wspomnienie, na które czasami jednak cieniem padała
świadomość, że kobieta też go okłamała. Myśl o ohydzie tej sytuacji nękała
Brunula. Jak mógł teraz wierzyć Elizie i być pewnym, że powiedziała mu całą
prawdę? A co, jeśli nigdy go nie kochała, a jedynie użyła do swoich celów tak, jak
w inny sposób wykorzystał go towarzysz Bojin? Wraz z postawieniem tego
pytania żal przybrał postać kolca o ostrym końcu. Czuł jednak, że Eliza jest mu
bliższa. Przynajmniej dlatego, że prowokowała pytania, które były przyczyną jego
przebudzenia, natomiast odpowiedzi na pytania związane z Bojinem sprawiały,
że cierpiał.
Eliza. Od feralnego dnia spotkania w kawalerce Brunul nie zdradził jej, że
towarzysz Bojin widział mapę, na której dostrzegł napisaną jej ręką nazwę
Naidăş. Eliza również nie wspominała już w rozmowach o tym spotkaniu. Był to
temat, który należało odłożyć, o którym ewentualnie porozmawiają kiedy indziej,
gdy nawet Naidăş pozostanie daleko, kiedy wszystko zamieni się we
wspomnienia wyprane z emocji.
Ponad tydzień po tamtej niedzieli, pod koniec dnia pracy, przekazano
Brunulowi wiadomość, że ktoś czeka na niego w baraku inżyniera. Była to Eliza,
która wylewnie uścisnęła go na przywitanie. Szeroki uśmiech, który przybrała, by
okazać przed pochmurnym kierownikiem, jak cieszy się ze spotkania, nie zdołał
ukryć przed Brunulem zaniepokojenia obecnego w jej spojrzeniu. Po kilku
minutach, kiedy Brunul oddał kombinezon roboczy i oddalili się parę metrów
dalej, gdzie nikt już nie mógł ich usłyszeć, Eliza, trzymając Brunula mocno za
ramię, wyjęczała wstrzymywane do tej pory słowa:
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że Bojin widział mapę?
Brunul zatrzymał się na chwilę, potem pozwolił, aby kobieta pociągnęła go
dalej, kontynuując coś, co miało wyglądać jedynie na spacer dwojga
zakochanych.
– Nic się nie stało – próbował odpowiedzieć, chociaż wiedział, że Elizy nie
mogły uspokoić takie słowa.
– Nic? Dzisiaj rozmawiałam z Bojinem dwie godziny w pokoju hotelowym,
w czasie pracy. Wystarczająco długo dla moich kolegów. Zdajesz sobie sprawę, co
oni sobie wyobrażali na mój temat, kiedy tyle czasu siedziałam z jakimś
mężczyzną w pokoju hotelowym? Nic, powiadasz. Przez te dwie godziny
wypytywał mnie o tysiące rzeczy związanych z tobą. Wystraszyłam się, że
zorientował się we wszystkim, co zaplanowaliśmy. Powiedział, że rozpoznał moje
pismo…
– Ja mu powiedziałem najpierw, że to moje pismo. Potem, że to pismo jakiejś
sprzedawczyni z księgarni. A właściwie, to on to powiedział, a ja na to
przystałem.
Było pochmurne popołudnie. Liczne stado wron krakało w locie nad nimi
i na niebie zbierały się ciężkie, nisko wiszące chmury, choć powietrze wciąż było
ciepłe jak na początek października. Z czoła Elizy ściekała strużka potu, może
z powodu tego dusznego powietrza, a może przez nagromadzone w ciągu dnia
emocje, które teraz z siebie wyrzucała. Zatrzymała się, wyjęła z torebki
chusteczkę, długo trzymała ją przy czole, a potem przez chwilę wachlowała się
nią. Odzyskała oddech i dopiero wtedy zaczęła mówić:
– Przyznałam mu się, że to moje pismo.
– Proszę?!
– Nie miałam wyjścia. – Popatrzyła na Brunula z wyrzutem. – Nic mi nie
powiedziałeś. Nie wiedziałam, o czym rozmawialiście. Ale może to i lepiej, tak
sobie teraz myślę… Lepiej, że to powiedziałam. Sprawy teraz sensowniej wiążą się
ze sobą.
– Jak mogą się lepiej wiązać?
– Powiedziałam mu, że przyszedłeś do mnie z tą mapą. Że chciałeś
dowiedzieć się, którędy uciekałeś pierwszy raz. No dobrze, nie pierwszy raz, tylko
którędy oni powiedzieli ci, że niby uciekałeś. Potem powiedziałam mu, że to ja
narysowałam ci na mapie to miejsce, że znam je od jednego z moich kuzynów.
To jest rzeczywiście prawda – westchnęła. – Musiałam mu jeszcze wytłumaczyć,
jak to jest z tym moim kuzynem… W końcu go przekonałam. Ale boję się, że
możemy mieć z tego powodu duże problemy. Bardzo duże.
Smętnie pokiwała głową, widząc zmieszaną minę Brunula.
– W pewnym sensie odkryłam przed nim… albo przynajmniej dałam mu
parę sugestii.
Ich plan. Jej plan. Szli drogą w stronę Czerwonego Mostu, a potem uliczkami
zabudowanymi malutkimi, starymi domkami, których podwórka nie wyglądały
jak miejskie. Pełne były ptactwa i otumanionych psów wychodzących przez
dziury w drewnianych płotach i natychmiast wycofujących się, aby zza
ogrodzenia móc szczekać do woli na dwoje intruzów. Po drodze Eliza po raz
pierwszy szczegółowo opowiedziała swój plan. Ich plan.
Najpierw przedstawiła swoją rodzinną wioskę na Bukowinie. Brunul
zatrzymał się na chwilę, bo zdał sobie sprawę, że nigdy do tej pory nie rozmawiali
o przeszłości Elizy. Wstydził się chyba pytać o jej osobiste sprawy, zwłaszcza że
jego własna historia była tak pokręcona i wciąż w znacznym stopniu zanurzona
w mroku niepamięci. Odkąd się poznali, Eliza powiedziała mu dwa, może trzy
razy, że wyjeżdża „na wieś, do swoich”, a jego za każdym razem zadowalało to
wyjaśnienie i nie potrzebował szczegółów.
Ruszyli dalej. Między gdakaniem kur a szczekaniem psów opowiedziała mu
o kuzynie, z którym spędziła dzieciństwo i z którym była kiedyś bardzo związana.
Sprawy się jednak zmieniły, tak samo jak czasy. Eliza przyjechała do Jassów,
a kuzyn przeprowadził się do Timiszoary, gdzie znalazł pracę w fabryce cukru.
Od tej pory widywali się jedynie raz lub dwa razy do roku na wsi, kiedy każde
z nich odwiedzało rodziców. Spędzali wspólnie z rodziną Wielkanoc albo
odpusty. Jakiś czas temu kuzyn, po wypiciu paru kieliszków, przyznał się jej do
czegoś, co dobrze zapamiętała. Zamierzał uciec z kraju z dwoma przyjaciółmi.
Ustalili, że właśnie w Naidăş przejdą granicę. Mieli opracowany plan, kuzyn
obudzony nawet w nocy mógł powiedzieć, którędy będą szli i co będą robili.
Ostatecznie jednak zrezygnował z pomysłu. Powiedział jej – w ostatnim dniu,
chwilę przed ucieczką, że serce mu nie pozwala. Musiałby oderwać się od
rodziny, zapomnieć o Wielkanocy, wspólnych świętach. Nie dałby rady tego
zrobić. Miał wszystko przygotowane, ale w dniu wyjazdu zawiadomił przyjaciół,
że zostaje. Tamci jednak przeszli granicę. Naidăş nadawało się do tego i udało się
im bez problemów. Kuzyn dowiedział się nieco później, od innych członków
rodziny, którymi zainteresowała się bezpieka, że ostatecznie ucieczka tych dwóch
nie powiodła się, bo złapali ich Serbowie i związanych odesłali z powrotem przez
granicę, a w Rumunii trafili do więzienia. Pierwszym błędem w ich planie było to,
że przyznali się, że są Rumunami. W dodatku nie mieli nikogo, kto wyciągnąłby
ich z Jugosławii. To był drugi błąd, największy. Taki, którego ona, Eliza, i on,
Brunul, nie popełnią, bo Brunul ma kogoś we Włoszech. I to nie byle kogo, tylko
własną matkę, która jest chyba osobą wpływową, skoro prowadzi interesy. Może
więc wyciągnąć ich z Jugosławii i rozwiązać wszystkie problemy. Najważniejsze
to przekroczyć granicę, a Naidăş nadawał się do tego najlepiej. Kuzyn, z którym
Eliza spotkała się kilka miesięcy temu na wsi, obiecał jej pomóc w ucieczce. Plan
był prosty, w momencie, w którym się zdecydują, miała zadzwonić. Bez
szczegółów, bo te już ustalili. Tylko telefon, że przyjeżdżają do niego, do
Timiszoary. A tam wszystko ma już pójść zgodnie z planem. Nie mówiła tego
Brunulowi do tej pory, żeby go dodatkowo nie obciążać. Żeby nie przysparzać
mu zmartwień. Ona miała zająć się wszystkim. Przecież ustalili, że ma zostawić
wszystko na jej głowie, prawda?
Słuchając Elizy, Brunul dostrzegł, że znaleźli się obok Pałacu Kultury. Nie
zauważył nawet momentu, kiedy kwakanie i szczekanie zastąpił hałas miasta.
– I opowiedziałaś to wszystko Bojinowi? Dlaczego? – zapytał Brunul pod
koniec długiego wyjaśnienia.
– Oczywiście, że nie powiedziałam mu wszystkiego. Musiałam mu jednak
powiedzieć, że dowiedziałam się o Naidăş od mojego kuzyna. Musiałam oddalić
jego podejrzenia, prawda? I nie powiedziałam mu, że mój kuzyn chciał uciec,
tylko po prostu, że zna to miejsce, że słyszał tam, w Timiszoarze, o ludziach,
którzy przekraczali granicę w Naidăş. Nie opowiedziałam mu tego, co teraz tobie.
Ale musisz wiedzieć, że żadne kłamstwo nie jest dobre, jeżeli nie opiera się
przynajmniej w połowie na prawdzie… Problem polega na tym, że zwróciłam
jego uwagę na to. Myślę jednak, że tak naprawdę to nie ja to zrobiłam, tylko ty,
kiedy pozwoliłeś mu zobaczyć mapę.
Brunul wzruszył ramionami, w połowie przepraszając, a w połowie
denerwując się tym zarzutem. Nie odezwał się, bo jej wzrok nie oskarżał go,
a nawet przez chwilę wydawało mu się, że rozpoznaje uczucia, które nie tak
dawno kobieta wyznała mu kilkakrotnie.
– Teraz musimy się spieszyć – powiedziała Eliza.
Brunul spojrzał w niebo. Ponure chmury zawisły nisko nad ziemią, zaczynało
się ściemniać, a kilka odległych błyskawic, którym jednak nie towarzyszyły
jeszcze grzmoty, ostrzegało ich przed zbliżającą się ulewą. Przyspieszyli.
– Nie od razu – uśmiechnęła się Eliza, również patrząc na pochmurne niebo.
– To znaczy, teraz musimy pędzić, bo inaczej zmokniemy. Nie mam przy sobie
parasola. Ale mówiłam o czymś innym…
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc, o czym mówi.
– Z wyjazdem – wyjaśniła. – Musimy spieszyć się z wyjazdem. Jest już
październik. Nie możemy przejść granicy po śniegu, zobaczyliby nasze ślady
i natychmiast złapali. A poza tym dalibyśmy za dużo czasu do myślenia Bojinowi.
Już zwróciliśmy jego uwagę. Jak jeszcze się opóźnimy, sprawy mogą się strasznie
skomplikować. Dwa tygodnie, najdalej trzy – dodała po przerwie. – Ja bym nawet
wolała jeszcze wcześniej. W każdym jednak razie musi to być w październiku.
Brunul kontynuował szybki marsz. Zwiększył prędkość kroków, ciągnąc za
sobą Elizę, co dla niej oznaczało prawie bieg. Długie milczenie, szybkie kroki na
chodniku, częstsze i coraz głębsze oddechy.
Kiedy zbliżyli się do przystanku, Brunul zdjął rękę z ramienia Elizy i podbiegł
do tramwaju, by przytrzymać jej drzwi. Uczepiona wyciągniętej ręki Brunula
zdążyła wsiąść do środka. Dopiero kiedy usiedli, Brunul zdał sobie sprawę, że jej
słowa, mimo pośpiechu i biegu, nie przepadły, lecz wciąż brzmiały w jego uszach
jak gong. Jadąc tramwajem, miał głupią nadzieję, że może słowa Elizy zostały
jednak gdzieś na zewnątrz i wraz z deszczem spłynęły rynsztokami, załomami
ulic, do kanałów.
Dwa tygodnie. Najdalej trzy.

Trochę dinarów jugosłowiańskich, dwieście marek niemieckich, sto dolarów


amerykańskich. Eliza załatwiła te pieniądze w hotelu. Od czasu do czasu
nocowali tam również zagraniczni turyści i kiedy było można, gdy twarz gościa
nie zapowiadała żadnego niebezpieczeństwa, pieniądze zamieniano pod ladą.
W ostatnich miesiącach odwiedziło ich trochę osób z Jugosławii, ale niestety,
wszystkie przyjechały z oficjalnymi wizytami, więc nie mogła zaproponować im
wymiany pieniędzy. Dinary i marki dostała od jakiegoś niemieckiego
dziennikarza. Niemiec wracał z Jugosławii, więc oddał jej też drobniaki, nie
żądając niczego w zamian. Przypadła mu do gustu, więc się jakoś dogadali.
Oprócz marek i dinarów w garści monet wyjętych z torby miał też korony czeskie
i kopiejki, ale te Elizy nie interesowały.
Następnie kilogram pieprzu. Przyprawy nie kupi się na kilogramy, tylko
w torebeczkach po sto i pięćdziesiąt gramów. Eliza kupiła więc siedem saszetek
po sto gramów, sześć po pięćdziesiąt, a potem wszystko przesypała do większej
torebki. Zdziwionemu Brunulowi wyjaśniła, że to na psy. Tak przygotowywał się
jej kuzyn. Pieprz po to, by zmylić psy pograniczników. Jaś i Małgosia na opak.
Pozostawiona w tyle pieprzowa droga dla zmylenia pogoni.
Czarne jak noc, grube palto dla Brunula zamiast znoszonego, beżowego,
cienkiego płaszcza. Trzy dni daremnie szukali go po sklepach. Zniecierpliwiona
Eliza zaproponowała w pewnym momencie, że pofarbują jakieś granatowe
ubranie, bo wyglądało na to, że nigdzie nie znajdą tego, czego szukali. W końcu
jednak w jakimś małym osiedlowym sklepie Organizacji Lokalnego Handlu
udało się znaleźć długie palto, które Eliza wzięła do skrócenia, bo, jak zapewniała
Brunula, znała się na szyciu. Zbyt długie przeszkadzałoby mu przy ucieczce.
A było więcej niż pewne, że będą musieli biec.
Każdego popołudnia po pracy szedł za nią bez zbędnych słów i sprzeciwu
utartą już trasą po to, aby zebrać wszystkie potrzebne do wyjazdu rzeczy. Szedł za
nią i przeklinał w duchu strach i niemożność wypowiedzenia tego, co naprawdę
myślał. A tak naprawdę borykał się z dylematem, że sprawy całkowicie stanęły na
głowie, a ucieczka nie mogła doprowadzić do niczego dobrego, że tam, po drugiej
stronie, świat nie będzie piękniejszy niż tu, a towarzysz Bojin z tymi wszystkimi
kłamstwami pomógł mu bardziej, niż kiedykolwiek zrobiła to jego mama,
o której Eliza myślała teraz jak o zbawieniu, wyrażając się o niej wręcz jak
o jakiejś Świętej Niedzieli z opowiadanych w dzieciństwie rumuńskich baśni
ludowych. Rzeczywiście, wykrzywił się Brunul, Święta Niedziela – łagodna,
kochająca i ciepła, powodowana bezgraniczną miłością do syna. Święta Niedziela
mieszkająca za wielkimi jak Jugosławia wodami mitycznej rzeki Soboty,
wysyłająca psa o imieniu Lekki-Jak-Wiatr-Ciężki-Jak-Ziemia, aby wyciągnął ich
z nieszczęścia. Święta Niedziela, w którą jednak Brunul nie wierzył ani na jotę,
tak jak nie wierzył w żadną inną świętą z dawnych opowieści. Zachowane
z odległego dzieciństwa, zamazane wspomnienie matki nie kojarzyło mu się
z poczuciem bezpieczeństwa, zaufania czy prawdziwej nadziei. Nie pozostawiła
mu nawet twarzy. Była zaledwie konturem za plecami ojca, wypowiadającym
jakieś słowo po włosku, konturem, który nie chciał nauczyć się języka
rumuńskiego nawet dla własnego dziecka.
O tym wszystkim rozmyślał Brunul. Szedł za Elizą w milczeniu i nie miał
odwagi nic jej powiedzieć. Myślał jedynie, że rozmowa byłaby bezsensowna. Nie
pytając go o zgodę, zarządziła, że wyjadą z Jassów w piątek, dwudziestego
trzeciego października, spędzą noc z soboty na niedzielę w Timiszoarze i przejdą
granicę następnej nocy. Musi tak być, bo tylko wtedy mogła uzyskać dwa dni
wolne z rzędu. Do Brunula dotarło, że jego życie zmienia się definitywnie, że nic
już nie może zrobić, że decyzja zapadła. Wkrótce miał wsiąść do pociągu i na
zawsze zostawić za sobą jedyne miasto, jakie poznał w dorosłym życiu, jedyne
miejsce, które przyzwyczaił się nazywać domem.

Z towarzyszem Bojinem spotkał się w tygodniu poprzedzającym wyjazd. We


wtorek Bojin z przyjacielskim uśmiechem na obliczu czekał na Brunula przy
wyjściu z placu budowy, jak gdyby między nimi po niedzielnej wizycie wszystko
zostało załatwione. Brunul wolałby spotkać się z nim wcześniej albo nie spotykać
go już wcale. Dopiero niedawno zdał sobie sprawę, że ich znajomość miała
poważny defekt, którego do tej pory nie zauważał. Wszystkie spotkania były
ustalane przez towarzysza Bojina. Chociaż Brunul chciał czasem z nim pogadać,
zwłaszcza gdy jeszcze uważał go za prawdziwego przyjaciela, podporządkował się
jednak i nigdy nie przyszło mu do głowy, że sam mógłby nawiązać kontakt.
Odkąd przygotowania do wyjazdu zaszły już daleko, kilkakrotnie pragnął się
z nim spotkać. Wiedział co prawda, jak dotrzeć do domu Bojina, ale pójście tam
wydawało mu się niewłaściwe. Co więcej, uświadomił sobie, że taka wizyta
sprowokowałaby wiele pytań. Chciał jednak zobaczyć go, spróbować przekonać
się, czy nie dałoby się ocalić złudzeń. Pragnął się dowiedzieć, czy wszystkie obawy
z nim związane nie rozpłynęłyby się w uśmiechu człowieka, z powodu którego
tak mocno zmieniło się po wypadku życie Brunula. W ostatnim tygodniu przed
wyjazdem, kiedy stało się jasne, że klamka zapadła, właśnie obawa przed tym
przyjacielskim wyrazem twarzy i życzliwym uśmiechem spowodowała, że Brunul
już nigdy więcej nie chciał spotkać towarzysza Bojina. Nie rozmyśliłby się, na to
było zbyt późno. Jednak po spotkaniu jeszcze bardziej żałowałby wyjazdu,
mocniej nienawidziłby siebie za to, że nie znalazł siły doktora Ustinienki czy
Manolisa Glezosa. Postaci, które nawet jeśli ułatwiły innym próby
manipulowania nim, pozostały jednak tam, w jego wnętrzu, aby czasem szarpać
jego emocje i powodować, że czuł się wobec ich wielkości malutki, bezsilny
i tchórzliwy.
Przyjacielski wyraz twarzy, ciepły uśmiech i uścisk dłoni towarzysza Bojina
chwilę po spotkaniu we wtorkowe popołudnie. Potem niespodzianka – jego były
przyjaciel zaprowadził go do czarnego, eleganckiego samochodu z kierowcą.
– Mam krótką trasę do zrobienia. Pomyślałem, że zabiorę cię na przejażdżkę
tym cudem – powiedział, wyciągając obie ręce i wskazując nimi pojazd. –
Jedziesz?
Był pewien, że Brunul pojedzie. Pytanie było zadane ot tak, z grzeczności,
która dobrze robiła wystawionemu ostatnio na próbę przyjacielskiemu
związkowi. Nawet gdyby Brunul miał umówione spotkanie z Elizą, nie
odmówiłby, zwłaszcza teraz, kiedy przy towarzyszu Bojinie musiał być bardziej
ostrożny niż kiedykolwiek przedtem. Eliza była jednak w pracy i miała zostać tam
do późna. Pierwszego listopada otwierano w Jassach hotel Continental.
Wystraszona, powiedziała mu, że ta sprawa może pokrzyżować im plany,
ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że zabiorą jej dwa potrzebne wolne dni. Jej
szefowie rozpoczęli współzawodnictwo socjalistyczne z nowym hotelem, bali się
niezasłużonego odsunięcia w cień i mobilizowali wszystkich pracowników
Victorii do nadliczbowych godzin.
Wsiadł do samochodu na tylne siedzenie, a towarzysz Bojin usiadł obok
niego. Samochód ruszył natychmiast po tym, jak kierowca mechanicznie rzucił
uprzejme pozdrowienie „Czołem!”, i było jasne, że nie miał pojęcia, kim jest
Brunul.
– No, i jak ci się widzi? – usłyszał głos Bojina lekko podskakującego na
miękkim siedzeniu samochodu. – Przyjemnie, prawda? Nie jest mój, ale gdybym
mógł kupić sobie samochód, to kupiłbym właśnie taki. Pobieda M20, nie sądzę,
że istnieje lepszy. Mówię ogólnie, nie o tym, jaką rozwija prędkość, bo z tego
punktu widzenia to jest taki sobie. Ale żebyś wiedział, jakie ma dobre
zawieszenie, nawet nie czujesz drogi. Trzy biegi plus wsteczny, silnik
czterosuwowy na dwa tysiące centymetrów sześciennych. Dochodzi do
osiemdziesięciu na godzinę, prawda?
Brunula zdziwiło to pytanie, ale zauważył natychmiast, że było adresowane
do kierowcy.
– Jakoś tak – odpowiedział kierowca. – Tak wskazuje licznik, ale ja nie
jechałem więcej niż siedemdziesiąt, to’rzyszu. Niedobrze jest go przeciążać.
– Więcej nawet chyba nie wolno. Pali ponad dwanaście?
– Nigdy. Dwanaście litrów na sto kilometrów, to’rzyszu, tak jak piszą
w książkach.
Brunul czuł, że ta rozmowa jest prowadzona dla niego, że powinien wyrazić
uznanie albo przynajmniej pokiwać głową z uznaniem, jednak wszystko to
brzmiało całkowicie obco, a słowa wypowiadane z entuzjazmem, zwłaszcza przez
Bojina, nic mu nie mówiły. Tak więc uśmiechnął się do swojego byłego
przyjaciela, a ten mlasnął ustami, niezadowolony z reakcji.
– Widzisz, człowieku, jak to jest, kiedy nie masz żadnej pasji? Rzucam perły
przed wieprze.
Potem dał mu kuksańca i puścił oko, pokazując w ten sposób, że żartuje.
Zanim dotarli do drogi biegnącej przez osiedle Păcurari w kierunku
miejscowości Leţcani, towarzysz Bojin dalej dzielił się perłami, opowiadając
o wydarzeniu tym razem prawdziwie epokowym, o tym, że radzieccy towarzysze
wysłali na Księżyc rakietę kosmiczną. Dotarła ona na powierzchnię srebrnego
globu w połowie września. Opowiedziałby mu to wszystko już dawniej, ale, dodał
przepraszającym tonem, od tamtej pory mieli tylko jedno spotkanie, a i to
przerwane przez „towarzyszunię” – tu znów puścił oko do Brunula. Gdy wrócił
do tematu rakiety, dodał, że od tej pory na Księżycu będą zatknięte na wieki
proporczyki z godłem Związku Radzieckiego i napisem: „Związek
Socjalistycznych Republik Radzieckich. Wrzesień 1959”. Dopiero teraz Brunul
spojrzał na niego uważnie, zaniepokojony nasuwającym mu się pytaniem. Po
chwili zadał je:
– Czy to była rakieta bez ludzi?
– A to dobre, chciałbyś jeszcze ludzi – wzruszył ramionami towarzysz Bojin.
– W takim razie jak zostawili na Księżycu te proporczyki?
Towarzysz Bojin patrzył na niego nieruchomo parę sekund i podniósł dłoń
do policzka.
– Widzisz, o tym nie napisali. Ale na pewno mają aparaty, człowieku, jakieś
roboty, coś takiego. Jakoś je tam zostawili, przecież nie są głupi.
Wyjechali już z Păcurari. Naokoło jedynie pola. I długie chwile milczenia, do
których nie był przyzwyczajony w obecności towarzysza Bojina. Zazwyczaj
przyjaciel nie marnował ani chwili i zasypywał Brunona historiami, o których
przeczytał w gazecie, doprowadzając go do obłędu tymi kompletnie obojętnymi
mu nowinkami technicznymi, a następnie zarzucał pytaniami. Tymczasem teraz
żadnym słowem nie przerwał nerwowej ciszy, zakłócanej jedynie warkotem
silnika. Dopiero kiedy samochód zatrzymał się w Leţcani, towarzysz Bojin wyjął
z teczki jakieś dokumenty i powiedział:
– Nie będzie mnie pięć minut – i dodał, znów puszczając do Brunula oko: –
Poczekasz na mnie, prawda?
Zamiast Brunula, do którego adresowane było pozornie żartobliwe pytanie,
odpowiedział kierowca:
– No, a jakżeby inaczej, to’rzyszu? Przecież to dla to’rzysza tu przyjechaliśmy!
Bojin wyszedł, nie wyjaśniając kierowcy żartu, Brunul zaś następne pół
godziny spędził w samochodzie zaparkowanym obok chodnika, ze wzrokiem
wbitym w uliczkę, gdzie zniknął towarzysz Bojin. Od czasu do czasu spoglądał na
zegarek noszący tę samą nazwę, co samochód, a podarowany mu kiedyś, dawno
temu przez towarzysza. Próbował nie myśleć o niczym, zwłaszcza o Elizie czy
o wyjeździe, który, jeżeli nic się nie wydarzy u niej w pracy, miał nastąpić za
cztery dni, ani nawet o tym, dlaczego towarzysz Bojin zabrał go w podróż za
miasto. Ostatnie pytanie od początku górowało nad innymi myślami. Próbował
liczyć domy w uliczce, potem przeszedł do liczenia dachówek na jednym
z budynków, stale się myląc i zaczynając od nowa. Kiedy w końcu towarzysz
Bojin pojawił się, Brunul zaczął liczyć jego kroki, patrząc jedynie na nogi. Szybko
jednak z tego zrezygnował, bo pomyślał, że po ucieczce z kraju chciałby
zapamiętać jedynie zbliżające się w jego stronę kroki dawnego przyjaciela, bez
twarzy z fałszywym uśmiechem i bez słów mających ukryć inne znaczenia.
– Spóźniłem się – powiedział Bojin z poczuciem winy natychmiast po wejściu
do samochodu.
– To nic, to’rzyszu, ja jestem przyzwyczajony do czekania, taka moja praca –
znów wtrącił się kierowca, chociaż ta uwaga nie była skierowana do niego.
Droga powrotna trwała krócej, bo teraz nie musieli już jechać na drugi koniec
miasta, na plac budowy, gdzie pracował Brunul. Jednak i w drodze powrotnej
towarzysz Bojin również nie rozpoczął rozmowy o zawsze tak bardzo go
interesujących banałach z życia podopiecznego, jak robił to przedtem wiele razy.
Nie wspomniał nawet o ostatnim spotkaniu. Bez większej ochoty próbował
jedynie przerwać ciszę kilkoma żartami, które obrazował przesadną gestykulacją.
Wspomniał jeszcze, sztucznie przy tym chichocząc, jakby mówił sam do siebie,
o rakiecie amerykańskiej jako przeciwwadze do tej wysłanej przez Związek
Radziecki. Ośmieszyli się ci Amerykanie, bo rakieta Polaris, o której przypomniał
sobie towarzysz Bojin, nie była nawet rakietą międzyplanetarną, tylko zwykłą
rakietą wystrzeliwaną z okrętów podwodnych marynarki USA. Zepsuła się
natychmiast po odczepieniu drugiego segmentu i wpadła do oceanu niedługo po
wystrzeleniu z eksperymentalnej bazy na Przylądku Canaveral. Brunul nie
przyłączył się jednak do chichotu towarzysza, więc Bojin nie kontynuował
tematu, pozostawił tylko pogardliwy grymas w kącikach ust, wiele mówiący
o tym, co sądzi o Amerykanach.
Samochód zatrzymał się przy bloku Brunula, co go całkowicie zaskoczyło, bo
chociaż widział, w jakim kierunku jadą, oczekiwał, że to spotkanie nie ograniczy
się jedynie do bezsensownego przejazdu, bez żadnej konkretnej rozmowy.
Słyszał, jak Bojin dawał kierowcy wskazówki, jak dojechać do bloku, jednak nie
miał pewności, że samochód właśnie tam się zatrzyma. Wysiadł, skrywając
zdziwienie. Kiedy zobaczył, że jego były przyjaciel też wysiada, przez chwilę
zaniepokoił się, że pójdzie razem z nim do mieszkania i dopiero tam odbędzie się
właściwa rozmowa. I nawet jeśli nie wiedział, czego miałaby ona dotyczyć, to
pomyślał, że będzie nieprzyjemna, bo w przeciwnym razie nie męczyłby się
wożeniem go do Leţcani i z powrotem jak zakładnika, aby mieć pewność, że nie
straci go z oczu.
Towarzysz Bojin, uśmiechając się szeroko, podszedł do niego i znów go
uścisnął, po raz drugi tego dnia, choć Brunul nie przypominał sobie, by zdarzyło
się to kiedy indziej. Potem odsunął go lekko, położył dłonie na jego ramionach
i patrzył na niego przez kilka chwil, nie zmieniając w żaden sposób
dobrodusznego wyrazu twarzy.
– No, to by było wszystko. Podobała ci się podróż?
– Tak – zamruczał Brunul, nie mogąc już ukryć swojego zdziwienia.
– Co jest z tobą, człowieku? – zapytał były przyjaciel, patrząc na niego
uważnie. – Chcesz mi coś powiedzieć?
– Nie – pokręcił głową Brunul, odsuwając się lekko i w ten sposób zmuszając
Bojina do opuszczenia rąk.
– No to…
Bojin uniósł dłoń na znak pozdrowienia i wsiadł do samochodu. Dopiero
w tym momencie Brunul nagle przypomniał sobie to, co ustalili z Elizą i co miał
powiedzieć swojemu byłemu przyjacielowi, gdyby się spotkali.
– Jest jeszcze coś – pochylił się w stronę samochodu.
Bojin wychylił się przez okno, dzięki czemu Brunul mógł się wyprostować. –
W tę sobotę chciałbym jechać do rodziców Elizy na wieś, na Bukowinę. Zaprosiła
mnie, abym ich poznał. Wiesz, nasz związek jest… To znaczy… Chciała,
żebyśmy pojechali w sobotę, ma dwa dni wolne.
Szybko wypowiedział ostatnie słowa, zdenerwowany swoim jąkaniem.
– Rozumiem – pokiwał głową Bojin, tym razem bez żadnego uśmiechu. – Ty
też możesz wziąć wolne na budowie. Na pewno to zrozumieją.
Cofnął się do wnętrza, a kierowca włączył silnik. Brunul zrobił dwa kroki
w stronę klatki schodowej. Poprosił już o wolny dzień, inżynier mu go przyznał,
więc nie potrzebował już pozwolenia Bojina. A właściwie, czego chciał? Na co
czekał? Prawda była taka, że niczego nie zrozumiał ani z tego spotkania, ani
rozstania. Nie rozumiał, dlaczego towarzysz nie zadał mu żadnego pytania nawet
podczas pożegnania. Nie musiał mu nawet podać nazwy wsi, do której jadą,
chociaż razem z Elizą przygotował wszystkie odpowiedzi. Dawniej jego były
przyjaciel interesował się przecież każdym wyjazdem za miasto. W pierwszych
miesiącach po wyjściu Brunula na wolność nakrzyczał na niego, że poszedł sam
na piechotę do klasztoru Cetăţuia, kierowany ciekawością, której nie zaspokajało
oglądanie z daleka widoku klasztornego wzgórza. Po reprymendzie, kiedy to
towarzysz Bojin dał mu do zrozumienia, że o jakiejkolwiek inicjatywie ze strony
Brunula on jako jego opiekun musi dowiedzieć się pierwszy, Brunul uważał już,
aby nie popełnić kolejnego błędu. Bez zgody towarzysza Bojina nie chciał nawet
ustalić daty wyjazdu w plener nad jezioro Ciric. A teraz nie ma już dla Bojina
znaczenia, że Brunul wyjeżdża na dwa pełne dni? Nawet nie zapytał go, dokąd
jedzie, chociaż ten powiedział mu jasno, że chodzi o Bukowinę, czyli około
dwustu kilometrów od Jassów.
Kierowca zawrócił. Zwolnił, dojeżdżając do Brunula, a towarzysz Bojin
otworzył okno.
– Szerokiej drogi – powiedział, kolejny raz puszczając w tym dniu oko.
Brunulowi nie udało się odpowiedzieć. Podniósł jedynie dłoń do wysokości
klatki piersiowej i pozdrowił go nieśmiało, jak gdyby ciężar otaczających go
zewsząd pytań naciskał również na jego dłoń i nie pozwalał jej unieść się wyżej.
Popatrzył, jak Pobieda M20, jedyny samochód, jaki kupiłby towarzysz Bojin,
gdyby mógł sobie na to pozwolić, znika za betonowymi budynkami,
pozostawiając za sobą zaledwie lekki, dość przyjemny zapach benzyny.
22

– Musiałeś coś zrobić. Na pewno jesteś winny, człowieku, nie biadol mi tu jak
jakiś Dona Siminică. Nikt by cię nie zamknął za nic. Ale ważne jest, żebyś myślał,
co będziesz robił teraz. To znaczy, żebyś dojrzał perspektywę.
Perspektywa… Od wielu miesięcy wciąż ta sama – kilka metrów
kwadratowych powierzchni, czarne, zimne mury, dwie prycze, jedna zajęta przez
niego, druga wolna. I nikogo, z kim można by porozmawiać. Od momentu, gdy
Bruno wyszedł ze szpitala, doktor Petrovici odwiedził go tylko trzy razy. Na
pytanie zdesperowanego więźnia, dlaczego nie przychodzi częściej, odpowiedział,
że chciałby, ale to nie zależy od niego, a Bruno nie miał powodu, by mu nie
wierzyć. Odkąd stał się więźniem, a właściwie odkąd stał się nim na nowo,
wszystko było utajnione. I, co więcej – zabronione. Jeżeli Brunonowi wciąż
stawiano nowe przeszkody, dlaczego nie miałby wierzyć, że i doktorowi
odmówiono częstszych wizyt? Fizycznie Bruno był zdrowy – tłumaczył doktor
Petrovici. Inaczej wyglądałaby sytuacja, gdyby mógł zaświadczyć, że Bruno jest
chory, jednak z fizycznego punktu widzenia nie było żadnego problemu.
Natomiast jeżeli chodzi o pamięć… Podczas trzeciej i ostatniej wizyty doktor
szepnął Brunonowi, że właściwie nikt nie wierzy mu do końca. Wszyscy byli
przekonani, że więzień udaje, aby uniknąć reszty kary.
A teraz siedział przed nim ten tęższy, dojrzały już mężczyzna. „Mam czter’ści
cztery lata – powiedział na wstępie – i w życiu jeszcze nie widziałem kogoś, kto
nie ma wspomnień, no w ogóle. Jakbyś był jakimś starcem. Nie powiem, podobne
rzeczy się zdarzają – starzy czasem tracą pamięć, co zrobić, taki los człowieka. Ale
żebyś nic a nic nie pamiętał? Absolutnie nic z dokładnie dwudziestu lat? Słowo
honoru, o czymś takim w życiu nie słyszałem”.
Przedstawiając się, powiedział, że jest z partii. Nie podał jednak z jakiej. Nie
wyjaśnił również, co za interes miałaby jego partia do niego, więźnia, który nie
ma pojęcia, dlaczego tu jest. W sumie jednak przybyły nie wyglądał na
partyjnego. Wspomnienie z dzieciństwa, wizyta jakichś ludzi we wsi, chyba od
liberałów. A może od ludowców, nieważne. Kapelusze, wyprasowane na kant
spodnie od garnituru. Jeden z nich wszedł na podwórko i zaczął podlizywać się
dziadkom, a potem Bruno zauważył, jak jego towarzysz kładzie na werandzie
torbę wypełnioną po brzegi wiktuałami: kiełbaski wieprzowe, czerwone jabłka,
ser, jajka i inne rzeczy, potem się okazało. Goście po prostu zostawili torbę
i poszli. Dziadek spostrzegł ją, gdy odjechali. Wpadł we wściekłość i kopniakiem
wysypał wszystko na podwórko. Wtedy Bruno dowiedział się, co było w środku.
Dziadek krzyczał do babci: „Czy oni myślą, że jestem jakimś żebrakiem? Mnie,
najlepszemu gospodarzowi we wsi, przywieźli jałmużnę?”. Taki obraz polityka
Bruno przypominał sobie z dzieciństwa – człowieka o przymilnym głosie,
w wyprasowanych na kant spodniach od garnituru i w kapeluszu na głowie.
Jednak ten, który wszedł do celi, był ubrany zwyczajnie i nie miał kapelusza.
Spodnie bez kantu. Sweter o kolorze trudno rozpoznawalnym w słabym świetle.
Okrągła, przyjazna twarz. Zaczerwienione, świeżo ogolone policzki, małe oczy
pod krzaczastymi, rozwichrzonymi brwiami. Postępująca łysina. Krótkie włosy
między zakolami wyglądały jak przylepiony do głowy brązowawy kawałek skóry.
– Bojin Dumitru – przedstawił się. – Możesz na mnie mówić towarzysz Bojin.
– Mrugnął jeszcze bardziej przyjacielsko.
– Bruno Matei – odpowiedział tak, jak w dzieciństwie uczył go tata, najpierw
imię, potem nazwisko.
– Tak, wiem – powiedział Bojin Dumitru. – Jak tu szedłem, to nawet sobie
myślałem: Bruno, Bruno, co to za imię. Z tego, co wiem, pochodzi z włoskiego.
Teraz ciebie widzę i można powiedzieć, że jesteś trochę brunatny. A skoro jesteś
brunatny, to tak cię będę, człowieku, nazywał. Brun. Brunatny. Brunul. Bo
przecież jesteśmy w Rumunii.
Znali się od dwóch godzin, i rozmawiali o wszystkim, jednak nie o tym, co
interesowało Brunona. Ile miał tu jeszcze siedzieć? Dlaczego był zamknięty? Nie
mogąc z nikim porozmawiać, odchodził od zmysłów między tymi murami. Do
szału doprowadzała go zwłaszcza myśl, że niczego sobie nie przypomina. Mijały
miesiące, a on wciąż nie pamiętał. Najbardziej męczyło go pytanie, za co został
skazany, ale strażnicy nie chcieli na nie odpowiedzieć. Nikt nie chciał. Bruno był
pewien, że jedynie doktor Petrovici odpowiedziałby. Dostał jednak zakaz. Jasno
dał do zrozumienia, że miał zakaz rozmawiania o wszystkim, co nie dotyczyło
stanu zdrowia pacjenta. Ale dlaczego był zamknięty?
– Musiałeś coś zrobić. Na pewno jesteś winny, człowieku, nie biadol mi tu jak
jakiś Dona Siminică. Nikt by cię nie zamknął za nic. Ale ważne jest, żebyś myślał,
co będziesz robił teraz. To znaczy, żebyś dojrzał perspektywę. No, ale popatrz, nie
jest tak najgorzej, widzę, że dali ci lalkę, nie jesteś całkiem sam, prawda? Gdybyś
wiedział, jak inni siedzą w więzieniach… Ty masz dobrze, nikt ci nie każe
pracować, nikt nie przeszkadza. Siedzisz sam w celi, masz gdzie spać, masz co
jeść. Musisz tylko pomyśleć. Wykonać wysiłek i pomyśleć o tych dwudziestu
latach, o których mówisz, że niczego sobie z nich nie przypominasz.
Bojin Dumitru zrobił przerwę, wziął do ręki drewnianą lalkę i lekko nią
potrząsnął.
– Ehej, Brunul, są ludzie, którzy oddaliby wszystko, żeby się z tobą zamienić.
No dobrze, może nie ci z zewnątrz, bo tam żyjemy teraz w innych czasach,
zupełnie innych niż te, które sobie przypominasz. Na zewnątrz człowiek zaczyna
dobrze żyć. Mówię o tych, co są tutaj, w środku… Ilu by chciało się z tobą
zamienić, ehej!
Po ponad dwóch godzinach rozmowy towarzysz Bojin poszedł, zostawiając
po sobie jedynie pytania. Wiele pytań, które w innej sytuacji być może byłyby
jeszcze bardziej męczące, na szczęście obiecał, że spotkają się ponownie, nawet
już niedługo, i że będą się widywali dość często. W tym dniu Bruno poczuł się
lepiej. Nie rozpaczał i nie tulił lalki w ramionach. Już nie powtarzał w obsesyjny
sposób tekstu wyuczonego na pamięć z kawałka papieru podarowanego mu przez
doktora Petrovici przy wyjściu ze szpitala.
Od pierwszego dnia zamknięcia w celi z dużym wysiłkiem czytał literę za
literą, słowo za słowem, zdanie za zdaniem. „Każda marionetka ma duszę. Tylko
trzeba umieć ją odkryć. Dusza znajduje się wewnątrz, prawdopodobnie tak samo
jak u ludzi. Z pewnością jednak są i tacy, którzy będą chcieli nadać duszy inną
nazwę, a zatem nazwijmy ją może środkiem ciężkości. Każdy ruch marionetki
opiera się na…” Z początku wypowiadał te słowa, nie rozumiejąc ich sensu,
próbując jednak desperacko wyjaśnić sobie, jak to możliwe, że tekst napisany, jak
mu powiedziano, przez niego, nic mu już nie mówi. Przecież to jego myśli, ale
umysł za nic w świecie nie chciał tego zrozumieć. Wkrótce nauczył się
wszystkiego na pamięć. Powtarzał słowa setki razy, powtarzał je nawet
w bezsenne noce. Teraz jednak, po pierwszej wizycie człowieka „z partii”, nie czuł
już potrzeby zagadywania samotności jakimiś pozbawionymi sensu słowami,
wypowiadanymi do siebie lub do leżącej obok lalki. Podobał mu się ten człowiek,
ponieważ oprócz pytań, które przyniosła jego wizyta, zostawił za sobą
wspomnienie życzliwej, uśmiechniętej twarzy, a przede wszystkim nadzieję na
przyszłe spotkania, które zmniejszą samotność Brunona. A nawet nadzieję na
kilka odpowiedzi.
Bruno Matei, Brunul, po pierwszym spotkaniu z Bojinem Dumitru spał
dobrze. Zanim jednak zasnął, długo rozmyślał nad Bojinową „perspektywą”.

*
Perspektywa poszerzała się w kolejnych tygodniach i miesiącach. Nie dotyczyła
jednak przeszłości, co mocno trapiło Brunona. Może czyhały w niej ukryte
niebezpieczeństwa, choć zapewne odnalazłby także piękne chwile. Przeszłość nie
była jednak tematem rozmów Brunona z towarzyszem Bojinem, który dotrzymał
słowa i odwiedzał go często, czasami nawet trzy razy w tygodniu. Tematem ich
rozmów była teraźniejszość, rzeczywistość poza więzienną celą. I nawet od czasu
do czasu przyszłość.
Życie za murami więzienia, jak stopniowo dowiadywał się Bruno Matei –
Brunul, nie miało już nic wspólnego z tym fragmentem przeszłości, pierwszymi
szesnastoma latami życia, które pamiętał. Po drugiej wojnie światowej, o wiele
surowszej niż pierwsza, po pokonaniu Niemców z pomocą Armii Czerwonej,
sytuacja w kraju zmieniła się w diametralny sposób. Dokonała się rewolucja
ludowa, która obaliła ciemiężców z królem Michałem na czele i ostatecznie
zwyciężyła nad burżuazją pijącą krew ludu. Wszystkie wrogie elementy zostały
wyeliminowane, tak jak chwasty z kukurydzy, kiedy wzrasta i jest niezdolna do
przetrwania o własnych siłach. Teraz, dzięki rewolucji ludowej, kukurydza rośnie
dorodnie, błyszczy w słońcu i daje wielkie, pożywne kolby, na które przecież ten
kraj zasługuje. Wszystko się zmieniło, wszystko! Chłopi nie byli już zależni od
panów czy kułaków. Mieli swoją ziemię, którą większość jednak zdecydowała się
oddać do spółdzielni lub kolektywizacji. Kolektywizacja oznaczała, że cała ziemia
stawała się państwowa, ale państwo było ich, chłopów, ludzi pracy, a więc ziemia
państwa była jednocześnie ich wspólną ziemią. I rzecz najważniejsza – samo
państwo się zmieniło. Nie było już wiecznie kłócących się partii, które chciały
rozkraść dla siebie jak najwięcej. Nie było też króla żyjącego na koszt biedaków
i robiącego, co mu się podoba. Istniała jedna partia – partia robotnicza,
kierowana przez ludzi pracy. Raj, który kiedyś obiecywali popi, by otumaniać
wiernych, tworzony był teraz na Ziemi przez ludzi. Jak powiedział towarzysz
Bojin, zamiast raju po śmierci, stworzonego z kłamliwych mrzonek, lepszy jest
raj doczesny, wypracowany, a nie wymodlony, rosnący naokoło jak okiem
sięgnąć.
Nawet jeśli Bruno nie rozumiał wszystkiego, a wiele słów było dla niego
obcych, to, co usłyszał, tworzyło w jego umyśle pełne światła, niekiedy wręcz
oszałamiające, słoneczne i radosne obrazy, napełniające go otuchą. Poczuł tak
silną pasję życia, że miał kłopoty z zaśnięciem, zwłaszcza gdy owładnięty nowym,
wywołującym dreszcze uczuciem zastanawiał się, jak będzie wyglądało jego życie
po wyjściu na wolność. Ośmielany przez towarzysza Bojina, marzył o tym coraz
odważniej. Towarzysz nie podał mu wprawdzie dokładnego terminu zwolnienia,
ale powiedział, że jeśli sprawy potoczą się dobrze, wkrótce opuści więzienie i sam
będzie mógł doświadczyć raju na zewnątrz, żyjąc w nim wraz z całym
społeczeństwem.
Jeśli sprawy potoczą się dobrze – to był jedyny problem. Towarzysz Bojin nie
rozwinął tej myśli i nie doprecyzował, w jaki sposób miałoby to nastąpić. Bruno
czuł jednak, że stanie się to dzięki pomocy tego właśnie przyjaznego człowieka
o zaczerwienionych policzkach i krzaczastych brwiach. Żywił wobec niego trudne
do zdefiniowania uczucia, tym bardziej że nigdy wcześniej takich nie poznał,
choć wydawało mu się czasem, że przypominają to, co w dzieciństwie czuł do
dziadka. Towarzysz Bojin sprawiał wrażenie, jakby cały świat poruszał się
w momencie, kiedy i on się porusza, jakby powietrze nabierało świeżości, kiedy
on wchodzi do celi, że jedno jego słowo wystarcza, aby w świetle małego okna
czarne mury jaśniały i mieniły się radosnymi barwami. Towarzysz Bojin dawał
Brunonowi pewność i wiele, wiele nadziei.
Coraz rzadziej zdarzały się Brunonowi momenty rozpaczy. To prawda,
jeszcze się pojawiały, zwłaszcza wtedy, gdy wizyty opóźniały się lub kiedy
naburmuszeni strażnicy nie skąpili mu nieprzyjemnych odzywek. W dalszym
ciągu zabraniano mu wyjścia na dwór, w celi musiał zarówno jeść, jak i załatwiać
się do drewnianego cebrzyka, który cuchnął nawet po umyciu. Dojmujący
smutek ogarniał jednak Brunona coraz rzadziej. I nawet wtedy znajdował
pocieszenie również dzięki towarzyszowi Bojinowi, a właściwie dzięki temu, że
jego przyjaciel tchnął życie w drewnianą lalkę. W trakcie jednego ze spotkań
nadał jej imię. Rzecz bezimienna, nawet jeżeli się do niej przytulasz czy jako
niemy świadek pomaga ci przy wypowiadaniu słów ze skrawka papieru, pozostaje
martwym przedmiotem. Co innego, jeśli ma własne imię. A towarzysz Bojin
nadał je marionetce. Wziął ją do ręki, chwilę popatrzył i powiedział: „Kiedy
byłem młodszy, może nawet kiedy byłem dzieckiem, dokładnie nie pamiętam,
wybrałem się na jarmark. I widziałem przedstawienie z takimi właśnie lalkami.
To już było dawno, ale przypominam sobie ich imiona. Na lalkę dziewczynę
mówili Marynia, a na chłopaka – takiego jak ten twój – mówili Bazylek. Nie
zapamiętałbym pewnie, ale potem nie raz słyszałem jeszcze te imiona
w teatrzykach lalkowych. Teraz już nie jest tak jak kiedyś, lalki nie jeżdżą utytłane
w błocie po jarmarkach. Teraz utworzono teatry lalkowe, wiesz? W każdym razie
Bazylek to jest dobre imię dla drewnianej lalki”.
Bazylek. Po otrzymaniu imienia lalka zaczęła go słuchać. Oczywiście nie
mogła mówić ani otwierać drewnianych ust, ale wystarczyło nadanie jej imienia,
aby Bazylek stał się uważny, aby można mu było zadawać pytania, na które
znajdował odpowiedzi, nawet jeśli wyrażane były przez pochylenie głowy albo
ruch ramion. Wystarczyło imię – i Bazylek współczuł w chwilach rozpaczy,
pomagał i rozumiał, a nawet lepiej niż Brunul pojął przemowę odczytaną ze
skrawka papieru. Bazylek zastępował towarzysza Bojina podczas jego
nieobecności, aż od pewnego momentu z ciemnej celi, zamiast krzyków rozpaczy
i szaleńczych wołań, do których zdążyli przywyknąć strażnicy, zaczął dobiegać do
ich uszu szept regularnych rozmów, a czasami nawet ożywione dyskusje
i opowieści. Bruno odzyskiwał je teraz z pamięci sprzed okresu ciemności
i przekazywał słuchającemu go sumiennie Bazylkowi. Bazylkowi uczącemu się
poprzez słuchanie.
Niekiedy towarzysz Bojin przynosił gazety. „Iskra”, „Płomień Jassów”. Czytał
je więźniowi i udowadniał, że nie tylko on jako przedstawiciel partii widzi wokół
siebie raj na Ziemi, ale że jest on udziałem innych ludzi. Wszystkich ludzi.
Towarzysz czytał opublikowane w gazetach listy, w których czytelnicy dziękowali
z całego serca partii za wspaniałe osiągnięcia ostatnich lat i za radykalną zmianę
warunków pracy i życia. O tych osiągnięciach czytał najchętniej: nowe linie
kolejowe, wspólny wysiłek w celu ich zelektryfikowania, entuzjastyczne
przekraczanie planów produkcyjnych w różnych przedsiębiorstwach, budowa
nowych mieszkań dla ludzi pracy, wznoszenie domów kultury na wsiach w celu
krzewienia oświaty i duchowego podniesienia mas chłopskich, parki
wypoczynku, polikliniki, szpitale. Wielkie perspektywy.
Najbardziej jednak lubił towarzysz Bojin czytać Brunulowi – tak zaczął na
niego mówić bez przypominania o starym imieniu – o zdobyczach technicznych
nowego świata. Z rozkoszą, podkreślaną jeszcze entuzjastycznymi okrzykami,
czytał każdy artykuł opisujący jakiś wynalazek czy sukces, zwłaszcza naukowców
w ZSRR, bo ten olbrzymi kraj, przyjaciel Rumunii, przewodził wszystkim
drogom w kierunku przyszłości. Brunul dowiedział się w ten sposób
o samochodzie roku dwutysięcznego, chociaż nie do końca miał pojęcie
o samochodzie teraźniejszości, ponieważ z dzieciństwa pamiętał jedynie kilka
modeli. Wraz z przyjacielem cieszył się jednak, że w roku dwutysięcznym połowa
samochodów będzie miała silniki atomowe, natomiast druga – elektryczne. Tak
jak towarzysz Bojin, Bruno uśmiechał się szeroko, kiedy słuchał fragmentu
opisującego rozciągnięte pod olbrzymimi autostradami kable elektryczne, przez
które będą krążyć prądy wysokiej częstotliwości. Koncentrował się, aby móc
wyobrazić sobie, jak będą jeździć po takich drogach samochody, dając się nieść
przyspieszonemu rytmowi głosu towarzysza Bojina: „Specjalne urządzenie
z anteną umieszczone pod podłogą samochodu przejmie energię pola
elektromagnetycznego utworzonego wokół kabla. De facto kabel pod autostradą
jest nadajnikiem z anteną, a silnik samochodu jest odbiornikiem. Przejęta przez
odbiornik energia pola wysokiej częstotliwości zamieni się w prąd stały,
poruszający silnik umieszczony wprost nad kołami. Podróże takimi
samochodami będą całkowicie bezpieczne, ich prowadzenie będzie
zautomatyzowane i podróżny w krótkim czasie dojedzie do celu”. Raj roku
dwutysięcznego jawił się w sposób o wiele bardziej spektakularny niż ten z tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego ósmego, w który wkroczyli, kiedy towarzysz Bojin
zaczął lekturę. Nawet jeżeli Brunul nie rozumiał wszystkich szczegółów tak, jak
rozumiał je jego przyjaciel, zaczął jednak sumować w myśli swoje prawie
trzydzieści siedem lat i czterdzieści dwa lata, czyli tyle, ile dzieliło ich od
obiecanego raju, i ucieszył się, że mimo długiego oczekiwania istniały szanse, że
na starość doświadczy tych zdobyczy i na pewno do tej pory zapomni
o smutnych chwilach przeżywanych teraz.
Żyjąc wizjami raju przyszłości, Brunul odczuwał także silną potrzebę
poznania raju znacznie bliższego, z którego od dobrych kilku miesięcy
przychodził z wizytami towarzysz Bojin. Kiedy wiosną przyjaciel wszedł do celi
z długo goszczącym na twarzy szerokim uśmiechem, przekazując mu w końcu
wyczekiwaną wiadomość, Brunula opanowało tak mocne oszołomienie, że przez
kilka chwil nie mógł normalnie oddychać. Przyjaciel pomagający mu tak bardzo
w ostatnich miesiącach złapał go za ramiona i najpierw potrząsnął, a potem
podtrzymał, chroniąc przed osunięciem się na ziemię. Dopiero wtedy Brunulowi
udało się pokonać miękkość kolan i powrócić do równowagi.

Formalności, podpisy – załatwione w obecności i przy wsparciu towarzysza


Bojina. Wiosenny dzień, trzynastego kwietnia. „Trzynasty kwietnia tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku”, mężczyzna w mundurze wypunktował
oficjalnie datę, zanim złożył swój podpis na jednym z dokumentów. Dzień
wyjścia Brunona Matei, teraz Brunula, przez bramy więzienia do miasta, którego
nie znał, ale wobec którego miał wielkie oczekiwania.
Wreszcie droga do bramy – w połowie dnia, po ogoleniu i umyciu się,
zrzuceniu więziennych ubrań i włożeniu innych, przyniesionych przez
przyjaciela, wprawdzie nie nowych, ale tak odmiennych. Przypominał sobie tę
drogę. Szedł tędy w zeszłym roku latem. Podwórko pozostało bez zmian: wąskie,
z wysokim, betonowym płotem zakończonym drutem kolczastym. Nastąpiła
jednak wielka różnica, bo teraz kierował się do bramy wyjściowej. Jakiś strażnik
otworzył ją wręcz uniżenie. Pełne szacunku pochylenie głowy, zwrócone jednak
nie w stronę Brunula, lecz towarzysza Bojina, który bramę więzienną przekraczał
wraz z podopiecznym. Krótkie pożegnanie, brama się zamknęła. Brunul był na
zewnątrz.
Podczas gdy towarzysz Bojin czekał na niego koło samochodu z otwartymi
drzwiami, Brunul odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę więziennej bramy,
żeby się jej lepiej przyjrzeć. Bazylek zwisał mu bezwładnie z prawego ramienia.
Jego to nie obchodziło, dla niego sprawy nie przybrały nowego obrotu. Bazylek
potrzebował jedynie Brunula i nikogo więcej. Bazylek był słuchaczem. Należał do
Brunula zarówno w więzieniu, jak i tutaj, na zewnątrz. Tymczasem dla byłego
więźnia roztaczający się przed nim teraz widok tego szarego, zmęczonego,
starego budynku był ważny. Był to obraz, który musiał dobrze zapamiętać.
Wobec tylu straconych wspomnień nie mógł pozwolić sobie na luksus utraty
również i tego, nawet jeżeli nie było ono dobre. Ale przytrafiło się w jego życiu,
zatem musiało być ważne.
Poczuł rękę na ramieniu.
– Chodź, człowieku. Ciężki dziś przed nami dzień. A właściwie tylko dla
mnie, bo dla ciebie piękny. I będą niespodzianki, zobaczysz.
Przez całą drogę Brunul się dziwił. Olbrzymi, przyprawiający o zawrót głowy
budynek najstarszego w kraju uniwersytetu, o czym z dumą poinformował go
przyjaciel. Biblioteka, pomnik poety Mihaia Eminescu. Ulica Żółte Urwisko i jej
efektowna architektura. Dworzec, a przed nim śpieszący się, zmęczeni,
dźwigający wypchane torby podróżni. Bloki. Ulice. Uliczki. Bloki. Dopiero kiedy
kierowca zatrzymał samochód przed jednym z nich, Brunul przypomniał sobie
o pytaniu:
– Dokąd jedziemy?
Powinien zadać je dużo wcześniej, jeszcze przed wyjściem z więzienia, ale nie
przyszło mu do głowy. Nawet przez chwilę o tym nie pomyślał. Wiedział, że
będzie na zewnątrz, i to było dla niego wystarczające. Miał opuścić wąską
i ciemną celę, i to razem z towarzyszem Bojinem, który, o czym był przekonany,
rozwiąże wszystkie problemy, o wszystkim zadecyduje. Towarzysz Bojin był
człowiekiem, któremu bez zbędnych pytań można było powierzyć własną osobę.
Nie zadawał ich więc. Dopiero przed starym, kwadratowym, czteropiętrowym
blokiem, przed którym zatrzymał się samochód, poczuł taką potrzebę.
– Zobaczysz – zaśmiał się przyjaciel.
Weszli na piętro. Towarzysz Bojin zatrzymał się przed jakimiś drzwiami,
wyjął klucz i otworzył. Wszedł, a Brunul zatrzymał się przed progiem.
– Dawaj, śmiało – usłyszał ze środka.
Korytarz, w lewo drzwi. Towarzysz Bojin otworzył je.
– Tutaj jest łazienka.
Potem, także na lewo, kolejne. Towarzysz Bojin również i te otworzył.
– Tu jest kuchnia.
Na wprost szersze drzwi. Towarzysz Bojin położył rękę na klamce.
– Tutaj jest pokój. Wchodź, człowieku. Tylko jeden, ale wystarczy, prawda?
Łóżko, szafa, pośrodku duży stół, a na nim czerwony, pusty wazon. Z obu
stron stołu krzesła.
– No i?
– Ładnie.
– Ładnie, no nie mogę – zachichotał towarzysz Bojin. – Jeszcze się nie
połapałeś, prawda? Siadaj na krześle. Powiem ci wprost, bo widzę, że sam na to
nie wpadniesz.
Brunul usiadł. Na drugim krześle usiadł jego przyjaciel. Wyjął z torby pełną
butelkę. Popatrzył wokół, szukając czegoś.
– Kieliszki. O tym nie pomyśleli. Nie przywieźli kieliszków.
Wstał, wyszedł do kuchni. Szybko wrócił z dwiema filiżankami.
– Może być. Teraz będziemy świętować. Specjalnie na tę okazję kupiłem
wino. Musimy to uczcić.
Wlał wino do filiżanek. Brunul natychmiast podniósł swoją do ust. Zapach,
jakiego nie znał. Gryzący, ale przyjemny.
– Czekaj, co się tak spieszysz – zatrzymał go towarzysz Bojin. – Mam też
przemowę. Myślisz, że tak można bez przemowy? – Znów się zaśmiał. – Co ci
mówiłem w więzieniu, człowieku, przypominasz sobie? Co ci mówiłem? Nie
obiecywałem, że jeżeli sprawy potoczą się dobrze, ty też poczujesz to wszystko, tę
całą… jak by tu powiedzieć? Całą radość, którą obecnie odczuwa zwykły
człowiek. Obiecałem. I popatrz, dotrzymałem słowa. Nie tylko ja, bo ja sam nie
mogę wszystkiego zrobić. My tu pracujemy wspólnie. Wszyscy dla jednego.
I popatrz, ktoś pracował również dla ciebie. Przyznano ci tę kawalerkę. Jest twoja,
człowieku. Mieszkaj sobie w niej na zdrowie ‒ powiedział Bojin. ‒ A teraz
możemy się stuknąć i wypić.
Brunul wyciągnął mechanicznie swoją filiżankę. Stuknęli. Wypił wino. Teraz
jednak nie poczuł ani jego zapachu, ani smaku. Nie słyszał nawet wesołych słów
towarzysza Bojina. Jego kawalerka? Jego mieszkanie? Wciąż nie pojmował słów
kotłujących się w umyśle. Chciałby je jakoś złapać, zatrzymać, wyjąć spomiędzy
pozostałych myśli, oddzielić i cieszyć się nimi. Nie udawało się to jednak przez
kilka dobrych minut. Dopiero kiedy towarzysz Bojin napełnił po raz drugi
filiżanki, powrócił do rzeczywistości. Poczuł w końcu zapach i smak wina.
Dopiero wtedy zaczął ponownie słyszeć.
– …wszystkim, którzy nie robią głupot, wszystkim, którzy uczciwie pracują.
Tobie też znajdziemy jakąś pracę, musisz się z czegoś utrzymywać i ponownie
włączyć w społeczeństwo. Ale ważne jest, że do tego momentu partia nie zostawi
cię samego bez opieki. Pomożemy ci w potrzebie. Spłaciłeś dług wobec
społeczeństwa, koniec, jesteś czysty. W takim razie my też spełniamy nasz
obowiązek wobec ciebie.
– Czy to moje mieszkanie? – wyjąkał Brunul.
– Twoje, człowieku. Nie chce ci się w to wierzyć? Jest twoje. Czyli będziesz
w nim mieszkał. A jak znajdziemy ci pracę, będziesz płacił czynsz, bo tak
powinno być, prawda? My coś ci damy, a ty musisz o to dbać. Ważne jest…
Ważne jest, że przekonałeś mnie o swojej uczciwości. To znaczy co do twojej
choroby. Mówię uczciwie, na początku ci nie wierzyłem. Nikt ci nie wierzył.
Nawet tamten doktor, który ciebie leczył, nie przekonał nas. On też mówił:
„Towarzysze, ja czegoś takiego jeszcze nie widziałem, żeby stracić pamięć na
dokładnie dwadzieścia lat. Towarzysze, czegoś takiego nie widziałem”. Dlatego
tyle rozmawialiśmy. Bo musieliśmy wiedzieć. Musieliśmy upewnić się, że jesteś
wobec nas uczciwy. A jeżeli ty jesteś wobec nas uczciwy, my też jesteśmy uczciwi.
Bo tak jest w życiu.
Butelka opróżniła się w ciągu następnych dwóch godzin. W tym czasie
towarzysz Bojin udzielił przyjacielowi odpowiedzi na wiele pytań, nad którymi
Brunul głowił się przez te ostatnie miesiące. Filiżanka za filiżanką, odpowiedź za
odpowiedzią. Nie na temat przeszłości. Kiedy przeszłość nie jest dobra, nie trzeba
o niej mówić, lepiej zapomnieć. Właściwie, jak tak dobrze pomyśleć, to choroba
taka jak u Brunula jest błogosławieństwem, tak powiedział towarzysz Bojin. Po co
ma mieć wspomnienia związane z wydarzeniami, które spowodowały, że trafił do
więzienia? Przeszłość nie miała już znaczenia. Odpowiedzi związane były jedynie
z przyszłością. Z nowymi perspektywami. Z odpowiedzi Brunul zrozumiał, że
ktoś mu pomoże. Wywnioskował, że w nowym społeczeństwie człowiek nie jest
sam. Nie może być sam, ponieważ stanowi część całości, która myśli i działa jak
całość. Tworzenie ziemskiego, a nie wymyślonego raju jest możliwe tylko
poprzez zjednoczenie wszystkich rąk. Siłą całego narodu, ożywionego jednym
wspólnym celem. Tym celem jest dobro ogółu. Rozwój. Pełen sukces.
Komunizm.
Brunul zrozumiał, że nie jest już samotny. I nie poczuł się sam nawet wtedy,
gdy po opróżnieniu butelki i skończeniu przemów towarzysz Bojin podniósł się
do wyjścia, obiecując, że wróci jutro. I nie poczuł się samotny nawet wtedy, gdy
wskoczył do łóżka, chociaż do wieczora było jeszcze całkiem daleko. Posadził
koło siebie Bazylka i zaczął zbierać myśli. Jedną po drugiej. Uporządkował je,
zgromadził i związał wokół jednego znaczenia – wokół perspektywy. Tej, o której
tyle razy przedtem, tyle razy nawet dzisiaj mówił mu jego przyjaciel, towarzysz
Bojin.
23

Nie czekał na nich na dworcu, Eliza miała tylko jego adres zapisany na kartce.
Kuzyn Ticu. Nie ośmielił się ryzykować, wyjaśniła Brunulowi. On zostawał,
dlaczego więc miał ryzykować i przychodzić na dworzec, po co ktoś miałby
widzieć ich razem? I tak wystawiał się na niebezpieczeństwo, przyjmując ich na
nocleg w swoim domu.
Sobotnia noc, dwudziestego czwartego października, dworzec w Timiszoarze.
Opuścili Jassy ponad dobę wcześniej. Droga dłużyła się Brunulowi
niemiłosiernie. Mimo nalegania Elizy nawet nie zmrużył oka. Pośpieszny sześćset
cztery, wyjazd z dworca o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, trasa przez
Tecuci, Buzău, Ploeszti Południowe, Bukareszt Północny, przyjazd do Bukaresztu
o szóstej trzydzieści. Bilety kupione jedynie do Bukaresztu. Słowo „ryzyko”
używane prawie w każdym zdaniu przez Elizę. Dlaczego mieliby ryzykować? Gdy
ktoś zorientuje się, że ich nie ma, to pomyśli, że pojechali do Bukaresztu. Nie
dalej, jedynie do Bukaresztu. Będzie to problem, bo przecież Bukareszt nie leży
na Bukowinie. Ale będzie to problem mniejszy, niż gdyby ktoś dowiedział się, że
pojechali do Timiszoary.
Godzina na kupienie kolejnych biletów. Inna trasa. Nowy pośpieszny, tym
razem Brunul nie zapamiętał numeru pociągu. Bukareszt–Timiszoara. Po
drodze: Piteşti, Piatra Olt, Craiova, Turnu Severin, Orszowa, Caransebeş. Wyjazd
o siódmej trzydzieści. Dojazd do stacji końcowej o dziewiętnastej trzydzieści pięć.
Cyfry, godziny. Nazwy miast – nie pamięta, żeby kiedykolwiek o nich słyszał.
I kolejna długa podróż, jeszcze bardziej upiorna. Zmęczenie po całej nocy, a do
tego przeklęte słońce, światło dnia. Może zasnąłby, inni przecież spali na
siedzeniach. Powinien nadrobić straconą z powodu emocji noc. Ale pojawił się
nowy niepokój. Przecież sen mógł go przenieść do kolejnego tunelu. Nowy tunel,
nowa ciemność. Brunul zmuszał się do czuwania, jego oczy musiały pozostać
otwarte, aby chłonęły wszystkie mijane pola i doliny, pagórki, góry, lasy, by
zatrzymały je w pamięci i nie straciły nawet odrobiny mijanych widoków.
Pilnował się, by zachować przytomność umysłu. Nie pozwolił wciągnąć się do
żadnego tunelu i nawet na chwilę nie pozwolił uciec myślom w sen. Aż do
Timiszoary, gdzie przywitała ich zimna, przedwczesna, nieoczekiwana mżawka.
W środku nocy, bo pociąg miał wielogodzinne opóźnienie.
Kuzyn Elizy, Ticu. Na szczęście mieszka blisko dworca, to dobry znak –
powiedziała do Brunula. Kierując się wskazówkami zapisanymi na kartce, po
półgodzinie byli na miejscu. Pociąg się spóźnił. Co by było, gdyby kuzyn
mieszkał gdzieś daleko, jak by się do niego dostali? Czas nie działał na ich
korzyść, na drugi dzień musieli ruszać dalej. Granicę należało przejść jak
najszybciej, bezwzględnie. Nie mogli dopuścić, aby ktoś z Jassów nabrał
podejrzeń, zanim przejdą na drugą stronę granicy. Taki był plan Elizy i musieli
się go trzymać w najdrobniejszych szczegółach. Jej plan, jedyny sposób ucieczki.
Ticu otworzył drzwi wystraszony, z oczami wielkimi jak dwie cebule, rzucając
się w ich kierunku i wciągając do środka mieszkania. Bał się. Spóźnienie
spowodowało, że zaczął sobie wyobrażać przeróżne rzeczy. Może złapali ich
w Jassach? A może, co byłoby jeszcze gorsze, rozmowy z Elizą prowadzone przez
telefon pocztowy były podsłuchiwane? Mimo tylu środków ostrożności –
rozmawiali przecież niby na luzie, beztrosko, starannie kamuflując rzeczywisty
temat rozmowy – bał się, że ich plany zostały odkryte. Kilka godzin czekania
upłynęło mu na rozmyślaniach, że w razie katastrofy on też oberwie. Gdy usłyszał
pukanie, nie wiedział, kto pierwszy zjawił się u niego, Eliza z Brunulem czy
służba bezpieczeństwa.
Herbatę wypili przy zgaszonym świetle. Było już po północy i zapalone
światło mogłoby zwrócić czyjąś uwagę.
– Trudno. Nie ma sensu ryzykować – powiedziała Eliza, jakby się tłumacząc.
– Nie ma sensu – powtórzył Ticu.
Ticu – mężczyzna około lat czterdziestu, gęste blond włosy, duże oczy,
szerokie czoło, drżące ręce, gwałtowne ruchy. Taka była jego natura, a może
w ten sposób zachowywał się jedynie tego wieczoru, gdy nagromadziło się w nim
tyle strachu. Mężczyzna łagodny, o cichym, ledwo słyszalnym spod zajęczej wargi
głosie. Ta wada od samego początku rzuciła się w oczy Brunulowi. Głos
zachrypły. Gospodarz palił papierosa za papierosem i opróżnił trzy filiżanki
herbaty w czasie, gdy im udało się wypić zaledwie po jednej.
– Więc faktycznie to robicie – odezwał się po przedłużającej się chwili
milczenia. – Nie wierzyłem, gdy o tym mówiłaś – popatrzył na Elizę.
Jedyne światło dochodziło przez okno od ulicznej lampy. Wystarczało go
jednak, aby zarysować kontury twarzy, dzięki czemu nie musieli rozmawiać jak
ślepcy.
– Zawsze tego pragnęłaś – mówił dalej. – Odkąd byliśmy mali.
– Nie całkiem od wtedy – zaoponowała kobieta. – W dzieciństwie nie miałam
pojęcia, że są jakieś obce kraje.
– No dobrze, od czasów młodości – uśmiechnął się. – Tyle zawracałaś tym
głowę, że mi też się zachciało. Wiesz, że tak naprawdę to zacząłem o tym myśleć
dzięki tobie? – Zwrócił się do Brunula: – Pewnie mówiła ci, że ja też chciałem
wyjechać. Tylko że nie mogłem…
– Mówiła – pokiwał głową Brunul.
– Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się w domu, na wsi, o czym byśmy
nie rozmawiali, zawsze rozmowa schodziła na to – mówił dalej do Brunula. – Jej
matka, a moja ciotka, próbowała przemówić jej do rozsądku. „Chcesz się,
dziewczyno, zabić? I nas przy okazji?” Tylko jej ojciec, mój wujek, zachęcał ją.
Prawda, że cię zachęcał? – Popatrzył na kuzynkę.
– Oni są już starzy – machnęła ręką Eliza, której ten temat wyraźnie
przeszkadzał. – Im dadzą spokój. Jakiś czas będą ich ciągać po śledztwach,
a potem dadzą im spokój. Teraz im nawet nic nie powiedziałam. Od ostatniej
rozmowy z tobą nic już im nie mówiłam. Nie mają pojęcia, że tutaj jestem.
– Odkąd jej opowiedziałem o mojej próbie – Ticu szeptał znów do Brunula
zachrypłym głosem – już nie była sobą. Musiała wszystkiego się dowiedzieć.
Chciała, żebym opowiedział jej o planie ze szczegółami. I, jak widać, pojawiłeś się
ty, człowiek mający jakieś układy poza krajem. Gdyby ciebie nie było, to mówię
ci, nie pojechałaby. I nawet nie powinna wyjeżdżać. Jak się nie ma nikogo, kto
wyciągnie cię od Serbów, to tak jakby założyć sobie samemu pętlę na szyję.
– Czy ty naprawdę myślisz, że mamy teraz czas o tym gadać? – Eliza
podniosła głos, próbując uciszyć swojego kuzyna.
Brunul dostrzegł w tym słabym świetle jej wzrok. Zachmurzony, nerwowy.
Przez sekundę wbity w Ticu. Jej dolna warga drżała, zawsze tak było, kiedy się
denerwowała.
– Wzięłam wszystko, nawet pieprz na psy, tak jak mówiłeś.
– Obowiązkowo – kiwnął głową.
– I latarkę.
– Zapalisz ją jedynie, gdy to będzie konieczne. Najlepiej wcale jej nie włączać.
Gdyby było ładnie, to na pewno byś nie potrzebowała…
– Ta mżawka – powiedziała Eliza.
– Może do jutrzejszej nocy przejdzie.
– Może przejdzie.
– Jedzenie? – zapytał mężczyzna.
– Trochę. Nie chciałam brać konserw. Nawet gdybym ściągnęła etykietki, to
i tak poznaliby, że rumuńskie. Nic kupowanego. Tylko trochę wędzonego
boczku, kiełbasa.
– Wiejska?
– Tak, zostało mi trochę.
– Dobrze. I jeżeli już mówimy o jedzeniu…
Podniósł się i wyszedł do kuchni. Eliza i Brunul zostali sami w pokoju, lecz
nie odezwali się do siebie ani słowem. Brunulowi coś nie pasowało w toczonej
przed chwilą rozmowie. Nie wiedział dokładnie co, ale zdenerwowanie Elizy
i dostrzeżone ostre spojrzenie, które wysłała kuzynowi, uświadomiło mu, że
dzieje się coś złego. Wiedział, że musi to zrozumieć teraz, jednak brakowało mu
klucza do tej zagadki. Rozmyślanie o tej sprawie odebrało mu wszelką chęć do
rozmowy.
Kolację zjedli również przy zgaszonym świetle. Trochę słoniny, chleba i sera.
Na koniec kilka jabłek. Podczas posiłku rozmawiali tylko o ucieczce, nie snując
żadnych wspomnień. Mnóstwo porad od Ticu. Na jedne sprawy mieli jakiś
wpływ, inne zależały od przeznaczenia. Na przykład – konieczne było, aby w noc
przejścia granicy wiał lekki wiatr. Ani za mocny, ani za słaby, ale wystarczający
do zagłuszenia szelestów. To jednak nie zależało od nich, nie mieli przecież
władzy nad wiatrem. Kuzynowi Elizy sprawiało przyjemność udowadnianie, że
zna się na wszystkim, a swój cel osiągną tylko wtedy, gdy zastosują się do jego
rad. A może chodziło o satysfakcję – co prawda nie uciekł wtedy, gdy miał
okazję, lecz teraz przynajmniej chciał mieć poczucie, że przyczyni się do czyjejś
udanej ucieczki. Możliwe też, że pomagając tym dwojgu, próbował stworzyć
sobie powód do dumy. Może wyobrażał sobie, że za rok, dwa, trzy będzie dalej
pracował w fabryce cukru „Banat” w Timiszoarze, ale ze świadomością, że dzięki
niemu gdzieś tam dwoje ludzi żyje całkiem inaczej, przy czym dla niego owo
„tam” nie mogło znaczyć czegoś konkretnego, co znał, ale bez wątpienia było
czymś lepszym.
Położyli się spać nad ranem. Trzy godziny, a może jeszcze dalej po północy.
Przed zaśnięciem Brunul zdążył pomyśleć, że po przebudzeniu rozpocznie się
dzień, jakiego do tej pory nigdy nie przeżył. Kolejny sen miał już być śniony
gdzie indziej. W innym kraju. Może w jakimś pociągu lub autobusie. Może nawet
w polu. Ale w innym kraju. Strach przed nieuchronną zmianą nie zamienił się
jednak w przerażenie, nie zawładnął nim. Zmęczenie zbierane przez tyle
nieprzespanych godzin okazało się silniejsze od wszystkich lęków, które chciały
opanować jego umysł.

Poprzedniego wieczoru Ticu nie zauważył Bazylka. Zostawili w przedpokoju obie


siatki, cały bagaż, jaki ze sobą wzięli, a marionetka zapodziała się między nimi
w mroku. Rano jednak obudziły Brunula wzburzone, przechodzące niemal
w kłótnię szepty dwojga kuzynów.
– Nie mogę żądać od niego czegoś takiego. Jest do niej przywiązany, nie mam
jak… – Głos Elizy.
– Czy on jest nienormalny? To jakaś gówniana lalka. I jeszcze w dodatku łysa!
Co, do cholery? Ty też zwariowałaś? Wiesz, jak to przyciąga uwagę? Wszyscy
będą się na was gapić. A poza tym nocą… Jest biała, nie widzisz tego? – Głos
Ticu.
Brunul podniósł się z łóżka, jeszcze nieprzytomny z niewyspania. Podszedł
do nich.
– Bazylek – powiedziała do niego Eliza.
– Jest biały! – Wzruszył ramionami Ticu, patrząc na Brunula oskarżycielskim,
karcącym wzrokiem. – Nie możesz go zabrać. Zwłaszcza nocą. Co zrobisz? To tak
jakbyś pokazywał im, gdzie mają celować.
– Włożymy go do jakiejś czarnej siatki – powiedziała Eliza.
– Taaa – machnął ręką zniechęcony kuzyn. – Bo przecież jedziecie na wakacje
i tarabanicie ze sobą tysiące bagaży…
Brunul przetarł oczy, by usunąć pajęczynę snu oplatającą wzrok. Potem
usiadł na krześle, kiwając głową. To, co mówili, miało sens. Nie pasowało mu
jednak, że tych dwoje ludzi, wobec których czuł się teraz obco, mających wspólną
przeszłość, rodzinę, krzyczało na niego. Nawet jeśli jedynie szeptem. Zgodził się
na wszystko. Przez wzgląd na uczucia do Elizy zlekceważył to, czego nauczył się
i co przeżył w ciągu ostatnich dwóch lat. Zgodził się na męczącą podróż aż do
tego miejsca. Podróż, podczas której zauważył, że Eliza staje mu się obca.
W końcu zgodził się też walczyć z tym poczuciem obcości, aby wyrzucić je
z siebie i przywrócić miejsce na wspomnienie pięknych wspólnych chwil, kiedy
nie wiedział jeszcze, że ona pragnie uciec i wplątać go w całą tę historię.
Z powodu tamtych dobrych wspomnień zgodził się na wszystko. Czy jednak
musiał godzić się również na to? Bazylek już od dawna nie był jego przyjacielem
i być może stało się tak z powodu Elizy. W ostatnim czasie także i dla niego stał
się jedynie pozbawioną duszy marionetką. Nawet jeżeli teraz zdał sobie z tego
sprawę, to jednak czuł, że dużo tej lalce zawdzięcza. Był przecież taki czas, kiedy
znaczyła ona dla niego o wiele więcej. A jeżeli miał wyjechać, jeżeli miał
przekroczyć tę przeklętą granicę, w żadnym wypadku nie mógł zostawić Bazylka.
Nie mógł też włożyć go do żadnej siatki. Może to tylko marionetka, ale właśnie
ona była świadkiem i słuchaczem jego męki i rozpaczy. Dlatego teraz, w tak
wyjątkowym dniu swojego życia, przynajmniej tyle dłużny był Bazylkowi, żeby
pozwolić mu stać się świadkiem mających nastąpić wydarzeń. Nie, nie zostawi go
tutaj i nie włoży też do żadnej siatki.
– Nie – pokręcił głową.
– Jest biały – szepnęła prosząco Eliza, przysuwając bliżej krzesło.
– Zabiorę go ze sobą, choćby nie wiem co. Jeżeli nie, wracam.
– Nie możesz tego zrobić. Aresztują cię.
– Dlaczego mieliby mnie aresztować?
– Bo pomagasz mi w ucieczce – powiedziała, opuszczając wzrok. – Jesteś
tutaj, już to zrobiłeś. Jesteś ze mną. Nie możesz wrócić.
– Nie – jeszcze raz pokręcił głową Brunul. – Bazylek jedzie z nami. I nie włożę
go do żadnej siatki.
– To głupota – wtrącił się kuzyn Elizy. – W życiu o czymś takim nie
słyszałem.
– Bez niego nigdzie nie jadę! – Brunul podniósł głos, nie przestrzegając już
zakazu głośnego mówienia, któremu poddał się poprzedniej nocy.
Ticu usiadł na krześle. Eliza zrobiła to samo. Kilka chwil milczenia. Potem
kuzyn kobiety gwałtownie zamachał rękami.
– Pasta do butów – powiedział. – Posmarujemy go pastą do butów.
Brunul zmarszczył czoło.
– Potem zejdzie. Tylko na razie, żeby nie był widoczny biały kolor. Tak sobie
myślę, że… Rozpuszczę trochę pasty do butów w miednicy z wodą.
I pofarbujemy mu przynajmniej ubrania.
Brunul milczał. Popatrzył na ubranka Bazylka, znoszone, stare, podarte, ale
jednak białe, zbyt białe. Może nie powinien był ich prać i przygotowywać do
podróży.
– Pociąg odjeżdża za dwie godziny. Musicie nim pojechać. Następny jest
dopiero wieczorem. Jeśli dojedziecie za późno, to stamtąd nie złapiecie już
żadnego autobusu do Naidăş. Jeśli go teraz pomalujemy, to zdąży wyschnąć
w piekarniku.
– No chodź! – Eliza znów zwróciła się do Brunula proszącym, tym razem
jednak bardziej zniecierpliwionym tonem.
Minęło jeszcze kilka chwil, zanim się zgodził. W końcu co za problem,
Bazylek w czarnych ubrankach dalej pozostawał Bazylkiem, tak samo jak
pozostał Bazylkiem po tym, jak oderwał mu zębami kapelusz i odkrył łysinę. Nie
chciał jednak zbyt łatwo się poddać. Miał już dość tego, żeby inni decydowali za
niego, miał już dość słuchania Elizy, która mówiła mu, co jest dobre, a co nie.
Mimo wszystko jednak Bazylek był zbyt biały.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Zafarbujmy go.
Po kilku minutach Bazylek nie wydawał się wcale pomalowany, a jedynie
brudny, okropnie brudny. Białe ubranka, z taką uwagą prane przez Brunula
wielokrotnie, wykręcone teraz przez kuzyna Elizy, były w niektórych miejscach
poplamione na czarno, w innych zaś na szaro. Nie tyle czarne, ile brudne. Ale
przynajmniej uszanowali jego wolę zabrania Bazylka. Kiedy marionetka suszyła
się w piekarniku, Brunul cieszył się myślą, że tym razem się nie poddał. Nie
interesowała go już rozmowa. Usiedli ponownie przy stole, Ticu dał Elizie
przygotowany jeszcze przed ich przyjazdem papier z narysowaną odręcznie mapą
i zaznaczonym miejscem, w którym powinni przejść granicę. Dłuższy czas skupili
się na tej mapie, kuzyn wyjaśniał Elizie krok po kroku, co mieli zrobić i gdzie iść
po przyjeździe do Naidăş. Ale była to ich rozmowa, rozmowa dwojga mniej lub
bardziej obcych mu ludzi, od których Brunul był teraz zależny jedynie dlatego, że
wcześniej nie miał odwagi się od nich oderwać. Było za późno, żeby się wycofać,
ale przynajmniej nie poddał się w sprawie Bazylka.
Ticu nie odprowadził ich, gdy wychodzili z mieszkania. Rozstali się przy
drzwiach. Nie miało sensu, aby ryzykował. Jeszcze jedna seria rad, w większości
powtórzonych z poprzedniej nocy. Długie, milczące pożegnanie między Elizą
i kuzynem. Uścisk dłoni mężczyzn. Od tej pory ryzykowali tylko we dwoje.

Pozostała część dnia przebiegła zasadniczo według planu. Reşiţa. Pusty dworzec
i oni stojący jakiś czas na peronie, ponieważ po wyjściu z pociągu Brunul chciał
najpierw poszukać toalety. Przez następne minuty trwali w tym samym miejscu,
bo nie bardzo wiedzieli, w którą stronę mają iść. W końcu Eliza ruszyła, a Brunul
podążył za nią w milczeniu. Dworzec autobusowy okazał się małą stacyjką
z niewielką klitką, w której sprzedawano bilety. Również do Naidăş.
A jednak nastąpiło niewielkie odstępstwo od planu. Bazylek. Ten, dla którego
Brunul stoczył walkę z Elizą i jej kuzynem. Kiedy czekali na autobus mający
zawieźć ich w to niedzielne popołudnie do Naidăş, Bazylek został umieszczony
w brązowawej torbie z płótna, kupionej w sklepie spożywczym. Włożył go tam
Brunul, a nie Eliza. Dlatego że to on tak zdecydował, a nie zostało mu to
narzucone. Zdecydował o tym, kiedy po wyjściu z pociągu na dworcu musiał
najpierw znaleźć toaletę, gdzie mógł zetrzeć ze skóry twarzy i rąk czarny kolor.
Zajęło mu to kilka minut. W ten sposób Bazylek zemścił się za pofarbowanie mu
ubrań. Dlatego Brunul zemścił się na Bazylku i włożył go do torby. Właściwie
jednak ta historia była jednym z przyjemniejszych momentów tego dnia. Upór
w sprawie lalki na krótki czas wyzwolił Brunula od napięcia, sprawił, że śmiali się
oboje jak za dawnych czasów.
Mały, trzęsący się pojazd, wypluwający chmury czarnego dymu podczas
zatrzymywania się i ruszania z miejsca. Tłum podróżnych, przeważnie starszych
kobiet i mężczyzn, powracających z miasta z pustymi torbami opróżnionymi
w mieszkaniach dzieci, a może wnuków. Zmęczone, milczące twarze. Brunul
również nie czuł potrzeby przerywania ciszy, która zapadła między nimi podczas
podróży.
W dalszym ciągu mżyło. Chłodne, zimowe powietrze wpadało przez
pozbawione szyby okno. Podróżowali przez południowy zachód kraju, gdzie
powinno być jeszcze ciepło o tej porze, był przecież dopiero koniec października.
Może niekoniecznie ciepło, ale w żadnym razie nie zimowo. Niekiedy z okna
dolatywał poświst wiatru tworzący przygnębiającą atmosferę, tym trudniejszą do
wytrzymania po zapadnięciu zmierzchu, gdy ciemność ograniczyła widoczność
i tak już utrudnioną przez mżawkę. Coraz większe przygnębienie sprawiało, że
oddech Brunula stawał się szybszy. Narastający strach, który jeszcze w pociągu
do Timiszoary przeszedł niemal w przerażenie, teraz mieszał się z zimnym,
wtłaczanym do środka autobusu powietrzem i z cieniami wieczoru. Nie łagodziły
go ani pełne otuchy szepty Elizy, ani jej wymuszony uśmiech.
Nagle autobus zatrzymał się między wzgórzami, ale z powodu panujących
ciemności Brunul nie mógł zorientować się, o co chodzi. Kierowca otworzył
drzwi, wysiadł i wkrótce dał się słyszeć z dołu stek przekleństw:
– Niech to szlag, krew by to zalała, gówniane życie!
Awaria, jak dowiedzieli się podróżni. A potem kierowca poprosił, aby
wszyscy wysiedli. Będą zmuszeni zmienić plan, pomyślał Brunul. Wystraszona
twarz stojącej obok niego kobiety mówiła to samo.
Kierowca, czarniawy grubas, trzęsąc się z nerwów, poprosił podróżnych
o pomoc. Podzielił ich na dwie ekipy. Mężczyźni mieli stanąć po prawej stronie
pojazdu i na znak kierowcy lekko go podnieść na tyle, by można było wsunąć
duży kamień. Kobietom przypadło w udziale znalezienie kamienia i przetoczenie
pod autobus. Któryś z mężczyzn zaczął się głośno dziwić. Dlaczego kobiety mają
pracować, skoro mężczyźni do ich powrotu nie będą mieli nic do roboty?
Kierowca wyjaśnił podróżnym, że on jest tu szefem, a praca powinna być
podzielona. Zadaniem jednych jest podniesienie samochodu, zadaniem drugich –
przyniesienie głazu. Koniec końców, w społeczeństwie opartym na zasadzie
równości praca też powinna być równa. Nawet jeśli, podkreślił kierowca
w przemowie do mężczyzn, nawet jeśli każdy mógł dostrzec, że przetoczenie
kamienia jest pracą o wiele łatwiejszą niż podniesienie takiego wielgachnego
autobusu.
Po paru minutach Brunul dostrzegł Elizę pchającą kamień z większą werwą
niż pozostałe towarzyszki. Czas mijał, a oni mieli jeszcze długą drogę do granicy.
Kierowca dodawał im otuchy, machając rękami, krzycząc i wskazując, gdzie
należy kamień dotoczyć. Po chwili podróżni, wśród których znajdował się
również Brunul, stęknęli unisono i unieśli autobus. Jednak mimo tylu męskich
ramion ciężar okazał się zbyt duży, zatem kobiety musiały przytoczyć mniejsze
głazy. Wreszcie, po dobrej godzinie, kierowca spojrzał z zadowoleniem na
zmienione koło i zarządził ostatni wysiłek. Mężczyźni musieli jeszcze raz unieść
pojazd, na tyle, aby można było usunąć kamienie.
Gdy podróżni weszli do środka, atmosfera poprawiła się. Wszyscy usiedli na
swoich miejscach, tym razem jednak z uśmiechniętymi twarzami, zadowoleni, że
ich praca przyniosła efekt i że autobus mógł ruszyć w dalszą drogę. Jak zauważył
Brunul, Eliza również poweselała. Opóźnienie nie okazało się duże, dodatkowa
godzina nie przekreślała jeszcze ich planów.
– No, no, postarałaś się – zwróciła się do Elizy siedząca na sąsiednim miejscu
starsza kobieta. – Ja prawie już wyzionęłam ducha, a ty pchałaś ten kamień,
jakbyś chciała konno dojechać na nim do domu.
Uśmiechnęła się, pokazując kilka złotych zębów. W jej głosie nie czuło się
złośliwości. Eliza odpowiedziała bladym uśmiechem. Ale było jasne, że staruszka
ma ochotę na rozmowę.
– Dokąd jedziecie? – zapytała Elizę, wskazując brodą na Brunula.
Zachmurzona twarz, chwila wahania. W końcu jednak musiała
odpowiedzieć.
– Do Naidăş.
– O, żeby was… – powiedziała radośnie kobieta podniesionym głosem. – Do
kogo? Mam tam siostrę, często jeżdżę do niej. Znam prawie wszystkich ludzi
z Naidăş, bo od młodości stale się tam kręcę. Chodziłam tam do cerkwi, kiedyś
mieli tam dobrego księdza, ale teraz nie wiem, co się z nim dzieje. Ależ miał
ładne kazania, słowo daję. Ludzie zbierali się z sąsiednich wsi, by go posłuchać.
A potem wyjechał. Nie dobrowolnie, chyba rozumiecie, co chcę powiedzieć –
kobieta uśmiechnęła się ponownie, tym razem jako wspólnik tej samej sprawy. –
To był ksiądz z dawnych czasów. Miał swoje grzeszki, ale strasznie ładnie mówił.
Do kogo, mówiłaś, że jedziecie? Bo na pewno nie jesteście z naszych stron…
Zachmurzenie Elizy zmieniło się w zdenerwowanie, łatwe do odczytania w jej
oczach. Strach spowodował, że jednak otworzyła usta, aby udzielić odpowiedzi.
– Nie sądzę, żeby go pani znała. Mam jednego kuzyna, dopiero co się
przeprowadził. Dlatego właśnie tam jedziemy – wskazała na Brunula. – Chcemy
mu pomóc. My mieszkamy w Timiszoarze, on właśnie stamtąd się
przeprowadził. Musi zrobić malowanie, sprzątnąć, ogarnąć wszystko. Nie ma
żony i potrzebuje kobiecej ręki. Wzięłam też brata – znów wskazała ręką na
Brunula.
– Fiuuu – zaświstała kobieta, której prawie udało się zagwizdać ustami
złożonymi w ciup. – No proszę, niektórzy przeprowadzają się nawet do Naidăş.
Ale po co?
– Żeby pracować w rolnictwie – bez chwili wahania odpowiedziała Eliza.
Brunul podziwiał przede wszystkim jej zimną krew. Przez kilka chwil cieszył
się, że jest taka sprytna, bo on za żadne skarby nie wiedziałby, jak wybrnąć
z podobnej sytuacji. Eliza jednak natychmiast znalazła właściwe wytłumaczenie.
I bez jednego mrugnięcia okiem wypowiedziała je z taką pewnością, że bez
wątpienia przekonałaby nawet jego, gdyby nie wiedział, jak się sprawy mają.
Zaczęła od swojego prawdziwego kuzyna, a potem historia sama popłynęła
klarownie, bez potknięć, jak gdyby przygotowała ją zawczasu. Przez kilka chwil
cieszył się, że ma ją przy sobie. Tam, w Jugosławii, sprawy potoczą się tak samo
dobrze. A nawet lepiej, bo opowieść była od dawna obmyślona, często powtarzali
ją sobie razem. A jeśli pozwoli Elizie ją opowiedzieć, wszystko jedno komu, to nie
ma czego się obawiać.
Potem, słuchając dalszego ciągu rozmowy ze staruszką, której siostra
mieszkała w Naidăş, i podziwiając Elizę, Brunul nawet nie zorientował się, kiedy
jego myśli, od jakiegoś już czasu przebywające w Jugosławii, wróciły do zeszłej
nocy i zatrzymały się na wymianie spojrzeń między kuzynami. Zatrzymały się
tam, szukając czegoś w słowach wypowiedzianych przez Ticu, nie rozumiejąc
jednak nawet teraz, czego mianowicie szukają. Dopiero kiedy autobus zatrzymał
się w jakiejś wsi i gadatliwa sąsiadka wysiadła wraz z innymi podróżnymi,
dopiero kiedy Eliza odwróciła się do niego z ulgą, że zostało zaledwie kilka minut
do celu podróży i że wreszcie mają z głowy wścibską babę, myśli Brunula
oderwały się od wspomnienia zeszłej nocy i zebrały w jedno pytanie
wypowiedziane niskim głosem:
– Słuchaj, kiedy rozmawiałaś pierwszy raz z kuzynem o jego ucieczce z kraju?
Eliza zmrużyła oczy, żądając w ten sposób, aby nie mówił o tych sprawach
nawet szeptem, nawet w trzęsącym się autobusie, w którym można było
porozumiewać się jedynie podniesionym głosem, tak jak to było w rozmowie ze
staruszką.
– Nikt nas nie słyszy – pokręcił głową Brunul. – Mów, kiedy z nim
rozmawiałaś!
Tym razem on podniósł głos, ale nie dlatego, aby go lepiej słyszała, ale
ponieważ kłębiące się w nim wątpliwości, powstałe minionej nocy, domagały się
natychmiastowego wyjaśnienia.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami Eliza.
– Jak to nie wiesz? Nie przypominasz sobie, kiedy chciał uciec?
Mówił zbyt głośno, Eliza otworzyła szeroko oczy i rozejrzała się
z niepokojem.
– Może ze dwa lata temu. Co jest z tobą, do cholery? Chcesz wszystko zepsuć?
– Może ze dwa lata temu – powtórzył Brunul. – A kiedy dowiedziałaś się
o mojej matce? Od kiedy wiesz, że jest we Włoszech?
– Co ci się stało?
– Powiedz!
– Mówiłam ci już…
Mówiła mu już. Dowiedziała się w czasie pierwszego spotkania z Bojinem.
Wtedy, gdy towarzysz niechcący przekazał jej informację o tym, że matka
Brunula żyje i mieszka we Włoszech. Wówczas jej uwierzył, dlaczego miałby nie
uwierzyć? Było to tamtego pamiętnego wieczoru, dwudziestego trzeciego
sierpnia, kiedy Eliza odkryła przed nim wszystkie karty i szczerze wyznała swoje
plany. Wypływały one z większą nawet swobodą niż zdania wypowiedziane
wcześniej o kuzynie w Naidăş, przeprowadzającym się do nowego domu, do
którego właśnie jadą.
A jednak Brunul czuł intuicyjnie, że w tej historii coś się nie zgadza. Coś,
czego nie można było odkryć tu, w trzęsącym się autobusie przemierzającym noc
zasnutą mżawką, we wnętrzu wypełnionym zimnym powietrzem, wpadającym ze
świstem z rozbitego okna, zapowiadającym zimę w tak nieodpowiednim
momencie. Nieodpowiednim tutaj, na południowym zachodzie Rumunii, gdzie
koniec października mógł i powinien być nieco łagodniejszy, zwłaszcza teraz.
24

Rankiem trzynastego kwietnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku


Dumitru Bojin obudził się wcześniej niż zwykle. Nie spieszył się, choć miał przed
sobą pracowity dzień. Przez wychodzące na park, szeroko otwarte na noc okno
płynęło rześkie powietrze. Nagie po kończącej się zimie drzewa w ciągu kilku
ostatnich ciepłych dni odżyły, a wraz z falami świeżego powietrza od Wzgórza
Copou dochodził do domu zapach lip. Albo przynajmniej jego złudzenie,
ponieważ właściwa pora owych woni, obejmujących latem całe wzgórze, a może
nawet całe miasto, jeszcze nie nadeszła. Widok drzew wypuszczających liście był
wystarczającym powodem do radości, a zapowiedź miodowych woni unosząca
się w wiosennym powietrzu dodatkowo przyjemnie nastrajała towarzysza Bojina.
Szósta piętnaście, dostrzegł wskazówki stojącego obok zegara. Szósta
piętnaście, a do więzienia miał jechać dopiero na ósmą. Nie budząc żony, poszedł
do kuchni i bez pośpiechu przygotował sobie herbatę. To wystarczało mu za
śniadanie – od dawna nie jadał w godzinach rannych i dopiero obiad był jego
pierwszym posiłkiem. Umył się i ubrał, potem wyszedł z herbatą na taras, zapalił
papierosa, zaciągnął się dwa razy i go wyrzucił. Nie był zatwardziałym palaczem,
papierosy sprawiały mu przyjemność jedynie w pewnych sytuacjach, na przykład
podczas alkoholowych imprez z kolegami. Jeśli jednak praca stawała się zbyt
stresująca, kiedy wymagano od niego rzeczy niesprawiających mu nawet krzty
przyjemności, jego palenie stawało się nerwowe, ale przynajmniej uspokajało go.
Stresujące sytuacje zdarzały się nieustannie, jednak moc, z jaką jego umysł
ujarzmiły oba typy prawdy, pomagała mu zachować uprzejmą twarz wobec
szefów nawet wtedy, gdy przekazywane mu zadania sprawiały dyskomfort. Oba
typy prawdy i uspokajający papieros.
Przez kilka ostatnich miesięcy jego obowiązki sprawiały mu jednak coraz
większą satysfakcję. Na szczęście praca w terenie wcale nie okazała się degradacją,
jak się tego na początku obawiał. Zlecono mu zajmować się tylko jednym
człowiekiem, a zadań tego rodzaju nie dostawał już od wielu lat, odkąd zebrał
grupę współpracowników. Przecież od dłuższego czasu, kiedy chodziło
o konkretnego figuranta, jego informatorzy i rezydenci dobrze wywiązywali się
z zadań i ogólnie biorąc, nie mógł im niczego zarzucić. Bardzo ułatwiali mu
życie, nawet jeśli czasami dopadała go tęsknota za pracą w terenie. Z tego punktu
widzenia mógł z pewnym rozgoryczeniem stwierdzić, że co prawda jego życie
stało się łatwiejsze, za to jednocześnie bardziej nudne. Emocje płynące
z bezpośredniej pracy z ludźmi, obmyślanie strategii dla każdego przypadku,
fortele, wszystko, co sprawiało, że życie było twórcze, od pewnego czasu
wchodziło w zakres zadań informatorów i rezydentów ‒ i czasami im zazdrościł.
Pocieszał się jednak myślą, że nie jest człowiekiem banalnym, jak tylu innych,
a dodatkowo ma pasje, które ubarwiają mu egzystencję. Dzięki pasji poznawania
nowinek technicznych i związanych z nimi odkryć nauki nie miał czasu na nudę.
Poza tym raporty współpracowników bywały ciekawe, niektóre wręcz
intrygujące, więc i ta praca dawała mu nieco satysfakcji. Oczywiście
współpracownicy byli różni, niektórymi pogardzał, ale wszystkich traktował jak
narzędzia. Cieśle nadają kształt drewnu, hutnicy przerabiają stal, a specyfiką jego
pracy było zajmowanie się ludźmi. Wyjątkowość zadania polegała na tym, że
w odróżnieniu od twórców używających narzędzi on i jego koledzy modelowali
ludzi przy pomocy innych ludzi. Czasami rozbawiony Dumitru Bojin myślał
nawet, że nastąpiła ewolucja z epoki, w której praktykowano wyzysk człowieka
przez człowieka, do nowoczesnej ery, w której ostatecznym celem jest
modelowanie człowieka przez innych członków społeczeństwa.
Stosunkowo szybko zdał sobie sprawę, że obecna misja łączy wszystko, co
dotąd dawało mu tyle satysfakcji. Pierwszy etap, poznanie i zebranie informacji.
Zrealizowany, i to jeszcze z nadwyżką. Drugi etap miał rozpocząć się właśnie
dzisiaj – wraz z punktem zwrotnym całej akcji – wypuszczeniem na wolność
człowieka, którym w ostatnich miesiącach się zajmował. Bruno Matei. Podobał
mu się. Pracował nad nim chętnie właśnie dlatego, że podobał mu się. Na
początku podchodził do tego figuranta z podejrzliwością, bo też sytuacja była
jakaś naciągana. Jak można stracić pamięć? I to w dodatku obejmującą dokładnie
dwadzieścia ostatnich lat życia, jak gdyby ktoś, Najwyższy lub Najniższy – by
użyć stylu jego żony, Toriţy – odciął tasakiem ni mniej, ni więcej, tylko ten
właśnie fragment. Nie byle jak, tylko co do centymetra, jak doświadczony
rzeźnik. Trzask-prask, dwadzieścia lat życia, niech ci pozostałe lata idą na
zdrowie, bo tymi dwudziestoma zajmiemy się my. My ich potrzebujemy. Daj
spokój, człowieku, to już przesada, tak sobie myślał, tak mówił w duchu na
początku. Kilka tygodni wystarczyło jednak, by upewnić się, że ten Najwyższy lub
Najniższy Rzeźnik właśnie w taki sposób zrealizował swoją zachciankę. Więzień
naprawdę nikogo nie okłamywał. Marny miał los, bo pomimo przeżytych
trzydziestu siedmiu lat pamiętał jedynie pierwszych szesnaście. Strasznie trzeba
się było nagłówkować nad tym jego wypranym ze wspomnień umysłem, ale
Bojinowi cholernie przypasowało to, że on właśnie się z tym zmierzy.
Potrzebował paru tygodni, by przekonać do planu szefów, do których słał raport
za raportem. W końcu udało się.
Następny krok wyniknął z tego, że jego raporty powędrowały do góry, do
rozmaitych biur zwierzchników na wyższych szczeblach. Kto wie, może nawet do
tych z samego wierzchołka, skoro teraz Bruno Matei miał opuścić więzienie. Co
więcej, pojawił się też plan na przyszłość i wraz z wypuszczeniem figuranta
należało przystąpić do drugiego etapu, czyli fazy modelowania człowieka przez
człowieka. I kto otrzymał to zadanie? Któż by inny jak nie on, Dumitru Bojin!
Kontynuować pracę, składać raporty, nie przerywać obserwacji figuranta.
Wzorcowy przypadek ponownej integracji ze społeczeństwem i z pewnością, jeśli
się tę sprawę odpowiednio poprowadzi, będzie można wyciągnąć z niej użyteczne
wnioski. Figurantowi przydzielono mieszkanie i w krótkim czasie miał zacząć
sam je utrzymywać, ponieważ w ramach drugiego etapu Dumitru Bojin otrzymał
zadanie znalezienia mu pracy, aby integracja była aktywna i pożyteczna. Idąc za
radami opiekującego się figurantem psychiatry postanowiono przydzielić mu
stanowisko w Państwowym Teatrze Lalek, z jego teczki osobowej wynikało
bowiem, że w przeszłości zajmował się głupotami związanymi z lalkarstwem.
W okresie rekonwalescencji i ponownej integracji zaoferowano mu pracę, do
której wykonywania wdrożone było przynajmniej jego ciało, skoro nie można
było liczyć na pozbawiony pamięci umysł. To znaczy, jak im wyjaśnił doktor,
figuranta nie należało wprowadzać do całkowicie obcego środowiska, ponieważ
mogłoby to zaostrzyć chorobę, aż do kompletnego wariactwa. Na co zdałyby się
wówczas wcześniejsze wysiłki? W diabły poszłaby zarówno idea reintegracji, jak
i włożony w jej obserwację wkład pracy.
Dumitru Bojin skończył pić herbatę. Siódma pięć. Wciąż zbyt wcześnie, ale
nie miał już ochoty siedzieć na tarasie, chociaż poranne powietrze było tak
przyjemne. Jeszcze przyjemniejszy mógł się okazać spacer do więzienia, które
znajdowało się dość blisko, najwyżej dwadzieścia minut spokojnego marszu.
Wyszedł więc z domu, nie budząc żony, nie było takiej potrzeby.
Podczas celowo przedłużanego marszu, przerywanego odpoczynkiem na
ławkach w parku Copou, poczuł, że wszystko w jego życiu jest na swoim miejscu.
Te pozytywne myśli mogła wywołać zarówno nadchodząca wiosna, jak
i świadomość, że w tym dniu i kto wie, może w następnych dniach, tygodniach
i miesiącach, miał decydować o przyszłym życiu innego człowieka, który
praktycznie wszystko zaczynał od zera.
Bojin zatrzymał się dwa, trzy razy, myśląc o tym, że właśnie otrzymał szansę
pracy nad człowiekiem w sposób, w jaki prawdopodobnie nikt do tej pory tego
nie robił. Tak jak pracuje się nad dzieckiem wychowywanym od małego w duchu
konkretnych idei. Tyle że sytuacja Brunona Matei, Brunula, była wyjątkowa – nie
był przecież dzieckiem. Był mężczyzną w pełnym tego słowa znaczeniu, który
młodość miał za sobą. A jednak w pewien sposób zaczynał od zera. Jak gdyby
urodził się przed chwilą, w nowym świecie, ale skacząc do niego wprost ze
starego, przechodząc z zamkniętymi oczami obok wstrząsów towarzyszących jego
powstaniu, w przeciwieństwie do samego Bojina, który przez cały ten proces,
niejednokrotnie trudny, musiał przejść. Koniec końców, Brunul był
szczęściarzem. Brak pamięci paradoksalnie mógł być jego wielkim szczęściem.
Bez obciążeń, wspomnień o obawach, walce, wysiłku i tak dalej, miał się jedynie
cieszyć z osiągniętych dobrodziejstw. Z kolei on, Bojin, był tym, który tworzył
nowego Brunula, całkowicie dostosowanego do nowego świata. Towarzysz miał
się stać twórcą jego pragnień i rzeczywistości, w której one się spełniają.
Kiedy skręcił w prawo, w kierunku Zakładu Karnego, otrząsnął się z tych
górnolotnych myśli. Były one niczym poezja, rodzaj cygańskiej melodii
z karczmy lub z gramofonu, w obu przypadkach upajającej. Tymczasem
nadchodził dzień działań, zostało ledwie parę minut do ósmej. To miał być czas
konkretu, a nie poezji czy cygańskich piosenek. Towarzysz Bojin miał do
załatwienia sprawę z Brunulem i musiał ją zakończyć do południa. Później
bowiem czekała na niego inna sprawa do załatwienia, w pewnym sensie związana
z pierwszą, a dokładniej – był to osobisty wkład Bojina w sprawę figuranta.
W mieszkaniu przeznaczonym do kontaktów umówił spotkanie z jedną ze
swoich rezydentek. Scenariusz, jaki zlecili mu do realizacji zwierzchnicy, był
interesujący. Powinien go wykonać punkt po punkcie. Ale dlaczego nie miałby
zaproponować własnego wkładu do tego planu? Do każdej smacznej pieczeni
przygotowanej przez Toriţę on, Bojin, zawsze dodawał trochę soli i pieprzu.
Również i tutaj miał zamiar dodać nieco soli i pieprzu. Przedtem należało jednak
załatwić wszystkie formalności.

Po wyjściu za więzienną bramę Dumitru Bojin domyślił się, że Brunul przez kilka
chwil chce zostać sam. Odsunął się i czekał na niego przy wcześniej zamówionym
samochodzie, który tymczasem przyjechał, by zabrać ich obu. Stał tak kilka
minut, patrząc z pewnym rodzajem radości pomieszanej ze współczuciem na
człowieka z lalką na ramieniu, spoglądającego na budynek więzienia tak, jak
gdyby zostawiał tam całe przeszłe życie. Dumitru Bojin próbował nawet
wyobrażać sobie jego myśli, a także szukał dla nich analogii. Przyszło mu do
głowy, że życie człowieka zaczyna się dopiero po wyjściu z młodości. Do tego
czasu jest tylko zabawą. Przedtem nie ma życia osobistego, a jedynie trwanie
poddane z jednej strony interesom innych, z drugiej zaś – instynktom, których
niedojrzały jeszcze umysł nie potrafi kontrolować. Czasami Dumitru Bojin lubił
pofilozofować na temat życia, co jest przecież powinnością każdego człowieka,
tak więc czekając, aż świeżo uwolniony skazaniec zakończy swoje rozstanie
z więzieniem, i nie mając nic lepszego do roboty, zatopił się w takich właśnie
refleksjach. Któż bowiem może wiedzieć, o czym naprawdę myśli człowiek
niemający dostępu do dwudziestu przeżytych przez siebie lat, zwykle
wypełnionych przecież wspomnieniami?
Towarzysz Bojin podszedł do Brunula. Miał jeszcze inne sprawy do
załatwienia, nie mógł więc czekać na niego w nieskończoność. Położył mu rękę
na ramieniu.
– Chodź, człowieku. Ciężki dziś przed nami dzień. A właściwie tylko dla
mnie, bo dla ciebie piękny. I będą niespodzianki, zobaczysz.
Największa niespodzianka – kawalerka. Nie zamierzał jeszcze mu o niej
mówić. Chciał cieszyć się zaskoczeniem Brunula, gdy ten zobaczy, co od dzisiaj
zastąpi mu ciasną i brudną celę. Milczał przez całą drogę, myśląc
o nadchodzących chwilach radości. Drugą niespodzianką miał być prezent, który
trzymał w kieszeni. Zegarek Pobieda z własnej kolekcji. Oczywiście była to
niespodzianka o wiele mniejsza niż kawalerka, ale ofiarowywana ze szczerego
serca. Był to własny wkład towarzysza Bojina. Nie miał pokwitowania na ten
zegarek, bo nie zamierzał o nim nawet wspomnieć w raporcie, więc nie wnosił
o zatwierdzenie tego wydatku. Nie przeszkadzało mu nawet, że w ten sposób
zdekompletuje sobie kolekcję. To prawda, miał kilka tej samej marki, ale ten
wydawał się zegarkiem specjalnym, jakby tak dobrze pomyśleć. Bojin kupił go
bowiem przed laty w Związku Radzieckim, podczas jedynej wizyty w tym kraju,
w ramach wymiany doświadczeń. To czyniło go wyjątkowym. Prezent specjalny
dla specjalnego człowieka – tak miał powiedzieć przy wręczaniu. W rzeczy samej
Brunul, pod wieloma względami, był specjalny.
Towarzysz Bojin rozkoszował się radością podopiecznego, gdy ten usłyszał,
że kawalerka będzie jego domem. Po wyjęciu z torby i położeniu na stole
przygotowanej poprzedniego wieczoru butelki wina Bojin pokazał mu wszystko,
co należało pokazać: łazienkę, w której znaleźli kilka ręczników, trzy mydła,
brzytwę i pędzel do golenia, a nawet szlafrok. Kuchnię z talerzami, filiżankami,
chochlą, nożami, widelcami i łyżkami. Brakowało jedynie szklanek, zapomniał
o nich. Pokój z całym wyposażeniem oraz szafę, z której z dumą wyjął ubrania
sprezentowane Brunulowi przez partię. Piżama, dwie pary spodni – cienkie
i grubsze, sweter, dwie koszule, płaszcz przeciwdeszczowy i marynarka,
wprawdzie nietworząca całości z żadną z dwóch par spodni, ale i tak mile
przyjęta. Poza tym w korytarzu para śniegowców na zimę. Partia zatroszczyła się
o niego, to należało podkreślić. Partia troszczyła się o wszystkich, którzy na to
zasługiwali, wyjaśnił towarzysz Bojin.
Przez dwie godziny, aż do opróżnienia butelki, rozmawiał z Brunulem od
serca. Powiedział mu wszystko, co należało, rzecz jasna, ograniczając się do tego,
na co mógł sobie pozwolić. W trakcie rozmowy rozpłomienił się, bo poczuł, jak
zamienia się w nauczyciela – jak z nieco skrępowanego korepetytora siedzącego
na żelaznej, więziennej pryczy staje się przewodnikiem wolnego człowieka,
chłonącego nauki, na których wkrótce miało opierać się jego nowe życie.
Rozpłomienił się i poczuł w sobie moc i władzę. W ciągu wielu lat pracy
w urzędzie bezpieczeństwa, w trudniejszych czy łatwiejszych chwilach, zawsze
czuł tę władzę, ale nigdy nie cieszył się nią w pełni. Była to władza nad ludźmi
w większości przypadków winnymi i wystraszonymi, którymi w gruncie rzeczy
pogardzał. Ludźmi, którzy prosili o wybaczenie lub próbowali ukryć swoją winę,
mimo świadomości tego, czego się dopuścili. W tych przypadkach jego władza
miała jednak charakter instytucjonalny. Świadomość tego, że to nie jego umysł
czy własna siła tworzyły dominację, lecz moc stojącego za nim systemu, odbierała
mu satysfakcję. Jeśli się dobrze zastanowić, to nawet jego władza była
iluzoryczna, ponieważ podlegający mu informatorzy i rezydenci pozostawali
w podobnej zależności jak on w stosunku do swoich zwierzchników.
W przypadku Brunula władza należała jednak wyłącznie do niego,
towarzysza Bojina. Figurant nawet nie podejrzewał, że jego opiekun pracuje
w bezpiece, a choćby nawet o tym usłyszał, to nie rozumiałby, co to oznacza.
I bardzo dobrze, że nie wiedział… Wszystkie sukcesy wynikające ze sprawowania
władzy będą tylko jego, Dumitru Bojina, osiągnięciem. Nauczyciel, przewodnik,
pomocnik. Czuł satysfakcję, jakiej do tej pory nie dostarczyła mu jego praca.
Nigdy przedtem nie formował przecież człowieka własnymi słowami, nawet jeśli
podążały one drogą wytyczoną przez tylko jeden z dwóch typów prawdy, w które
wierzył. Słowami wydobywającymi się z jego wnętrza, a nie z drukowanych
instrukcji przygotowanych przez szefów.
Kiedy po dwóch godzinach wyszedł z kawalerki, czuł upojenie. Zgodził się
z myślą, że stan ten mógł być spowodowany winem. Z drugiej jednak strony
zauważył, że równie dobrze mógł być wynikiem jego entuzjazmu, którego źródeł
jeszcze w pełni nie rozumiał, ale który chciał zachować tam, we wnętrzu, jak
najdłużej.

Rozmowa w mieszkaniu kontaktowym nie przedłużyła się ponad to, co sobie


założył. Po wprowadzeniu rezydentki w temat i przedstawieniu jej danych
z dokumentów, oczywiście tylko tych, które były potrzebne, Dumitru Bojin
w profesjonalnym geście wyciągnął do niej rękę. Poruszyło go ciepło jej dłoni,
wrażenie ukrył jednak pod pozorem oficjalnego chrząknięcia. Następnie
powtórzył słowa, którymi rozpoczął spotkanie:
– Nic specjalnego, podkreślam. Jedynie zwykła przyjaźń, która spowoduje, że
nie będzie się czuł samotny. Będę go odwiedzał tak często, jak będę mógł, ale on
potrzebuje czegoś więcej. A kto, jak nie my, ma zająć się nim do czasu, aż
znajdzie sobie nowych przyjaciół?
Lekki grymas towarzyszący końcówce zdania. Nie czuł, kiedy się pojawił, ale
pragnął go zachować na twarzy jak najdłużej. Jego pojawienie się było naturalne,
a w relacji z rezydentem taki grymas zawsze był mile widziany.
– Ważne jest – dodał – abyś nigdy nie wspominała w waszych rozmowach
o tym, o czym on zapomniał, a o czym my wiemy. Byłoby to niesprawiedliwe.
Niech sobie wszystko sam przypomni, takie było zalecenie doktora. A po drugie,
gdybyśmy to my powiedzieli mu to i owo, niepotrzebnie namieszalibyśmy mu
w głowie, rozumiesz chyba. Jaki by to miało sens? Naszą sprawą jest, aby odkrył
ponownie świat i się do niego przystosował. Będziesz miała też dostęp do innych
informacji, które ja otrzymam w międzyczasie. A jeżeli chodzi o sposób, w jaki
zbliżysz się do niego, to zależy jedynie od ciebie. Nie ma pośpiechu. Może to
trwać nawet dwa, trzy miesiące. Najważniejsze teraz dla mnie, to go zatrudnić.
Później ty coś wymyślisz, jestem o to spokojny. Tylko musisz mnie informować
na bieżąco.
Kobieta podniosła się już z krzesła, więc Dumitru Bojin odprowadził ją do
drzwi. To właśnie ona była jego osobistym wkładem w plan. O ile rzeczywiście
istniał jakiś całkowicie dopracowany schemat działania. Kobieta, która od paru
lat zwracała jego uwagę, jeszcze od chwili, gdy przyjmował ją jako informatorkę.
Wtedy, rzecz jasna, była młodsza, a jej uroda wzbudziła nawet nieco zazdrości
wśród kolegów. Brązowawe, błyszczące włosy, duże, czarne oczy, nad ustami
ledwo widoczny pieprzyk, wystarczający jednak, aby zarysować tajemniczy,
rzadko się pojawiający, a przez to tym bardziej czarujący uśmiech. Gdyby miał
być szczery sam ze sobą, to przyznałby, że przed spróbowaniem czegoś więcej
pohamowała go nie myśl o żonie, lecz jego profesjonalizm. W żadnym wypadku
nie mógł się wplątać w związek z informatorką. Po jej awansie nie mógł się
wplątać w związek z rezydentką – kobieta zdobyła ten wyższy status wyłącznie
dzięki swoim zdolnościom. Rzadko kiedy trafiał mu się tak oddany pracownik,
rzadko kiedy informacje, które mu dostarczano, były bardziej użyteczne od
przekazywanych przez Elisabetę Stancu. Wciąż nie brakowało jej uroku
z początkowych lat kariery. Miała już trzydzieści pięć lat i kilka niewielkich
zmarszczek wokół ust, na których gościł ten specyficzny uśmiech, ale dalej
pozostawała kobietą wielkiej urody.
Przy drzwiach znów uścisnął jej rękę. To samo uczucie, tyle lat minęło, a on
stale je odczuwał. Piękna rezydentka o ciepłych dłoniach. Uśmiechała się teraz do
niego od drzwi. Jej uśmiech spowodował, że skrępowany opuścił oczy. I dodał,
jakby to wymyślił na poczekaniu:
– Dasz radę, jesteś mądra.
Został w pokoju sam, próbując zebrać nagromadzone w ciągu dnia myśli.
Podniósł się dopiero po kilku minutach. Poszukał kluczy w kieszeniach, ale nie
było ich tam, leżały na stole. Zamiast kluczy znalazł zegarek Pobieda, który zabrał
z kolekcji, aby podarować go Brunulowi jako osobisty prezent. Spoglądał przez
chwilę na niego, jakby nie rozumiejąc, co tam robi. Potem stuknął się dłonią
w czoło. Zapomniał. Zapomniał kompletnie, porwany entuzjazmem własnych
słów i podniosłym duchem owych dwóch godzin, w ciągu których rozkoszował
się dowodami własnej roztropności, przekazując Brunulowi wiele mądrych rad,
wzniosłych słów i dobrych przykładów.
Zegarek wskazywał dziewiętnastą trzydzieści. Nie było jeszcze późno. Mógłby
nawet teraz pójść do kawalerki, aby go dać Brunulowi. Musiałby jednak przejść
spory kawałek miasta, a nie miał już do dyspozycji samochodu. Poza tym Brunul
mógł już spać. Było jeszcze wcześnie, ale tak intensywny dzień, w którym
otrzymał nie tylko mieszkanie, ale wręcz nowe życie, mógł go zmęczyć.
Gdy zamykał drzwi mieszkania kontaktowego, wyobraźnią był w kawalerce
Brunula. Wciąż się wahał, czy tam wrócić, czy może odłożyć wręczenie zegarka
na następny dzień. W końcu i tak obiecał Brunulowi, że go jutro odwiedzi.
Postawił się w sytuacji byłego więźnia i wyobraził sobie, że siedzi na miękkim
łóżku, pachnącym świeżością, i tak różniącym się od więziennej pryczy. Po
wyjściu na ulicę, jeszcze niezdecydowany, spoglądał to na zegarek tkwiący w jego
ręce, to w stronę linii wieczornego horyzontu widocznego między blokami.
Wyobrażając sobie, co czuje teraz Brunul, pozostał obojętny na zapach
wiosennego wiatru. Uwiodło go wyobrażenie szczęścia, które musiał odczuwać
w tej chwili nowy mieszkaniec kawalerki, od której dzieliły teraz towarzysza
Bojina dziesiątki budynków, właściwie pół miasta. Wyobraźnia podsunęła jednak
Bojinowi obraz, który go zmroził. Jak poczułby się on w skórze Brunula
spoglądając przez okno? Czy ten widok nie przytłoczyłby go? Krajobraz, łączony
teraz oczami duszy z zieloną rozległością wzgórz, z czerwonawą wolnością
wieczornego nieba widocznego w przestrzeni niezasłoniętej budynkami. Poczuł,
że ten widok pociąga go do tego stopnia, że – pod ciężarem wszystkich miesięcy
uwięzienia, które właśnie sam na siebie w wyobraźni nałożył, zawładnęła nim
potrzeba wyruszenia w stronę tamtego horyzontu, wyzwolenia się od całej
niedawnej przeszłości. Jego, Brunula. Tego, w którego umysł Dumitru Bojin
wszedł zbyt głęboko, wcale tego nie pragnąc, tego, w którego głowie odkrywał
teraz coś, czego wcześniej nawet przez moment nie spodziewał się ujrzeć. Silną
potrzebę wolności. Dotknięcia jej. Potrzebę ucieczki.
Potrzeba ucieczki. Te słowa prawie brutalnie wezwały wyobraźnię do
powrotu. Tu, na ulicy przed mieszkaniem kontaktowym, nie było już dla niej
miejsca. W zamian pojawił się strach należący do rzeczywistości zbyt
niebezpiecznej, aby można go było zlekceważyć. Potrzeba ucieczki nagle zyskała
dla Dumitru Bojina zupełnie nowe znaczenie. Dlatego najpierw rzucił się do
tramwaju i miotany niepokojem, przez kilka przystanków w myślach nakłaniał
pojazd, by gnał po torach jak najprędzej. Gdy tylko wysiadł, ruszył biegiem, od
czasu do czasu wycierając pot z czoła.
Pośpiesznie wbiegł na piętro i zaczął walić pięścią w drzwi, w drugiej ręce
ściskając zegarek Pobieda z własnej kolekcji, który chciał, który musiał
podarować Brunulowi. Żadnej odpowiedzi. Dopiero po kilku dłużących się
chwilach nerwowego szukania po ciemku znalazł w kieszeni klucz do kawalerki,
swój klucz. Otworzył drzwi. Wtargnął do środka. I dopiero kiedy spostrzegł
wystraszoną twarz człowieka skulonego na łóżku, ledwo co obudzonego
i wyciągającego w jego kierunku, jakby w geście obrony, marionetkę, z którą
przybył z więzienia, Dumitru Bojin zdołał podnieść rękę do piersi, próbując
w ten sposób zatrzymać gwałtowne kołatanie serca.
– Jesteś tutaj – powiedział, z trudem łapiąc oddech.
– A gdzie miałbym być? – zdziwił się wystraszony Brunul, dopiero teraz
opuszczając lalkę i drugą ręką próbując zakryć piżamą tors. A potem,
uspokojony, powiedział:
– Mówiłeś, że przyjdziesz jutro. Dlatego położyłem się spać…
Bojin usiadł na krześle, kiwając głową. Siedział tak przez kilka chwil, po czym
rozwarł pięść, w której trzymał prezent, podniósł się i podszedł do Brunula.
– Zapomniałem ci to dać – mruknął. – Przyszedłem, bo miałem dać ci ten
zegarek w prezencie, człowieku. I zapomniałem. Przyda ci się. Od tego momentu
nikt nie będzie rządził twoim czasem, nie będziesz liczył go według godzin
posiłków czy zmian strażników. Od tej pory potrzebujesz zegarka.
Nie powiedział mu już, że jest to prezent dla specjalnego człowieka, jak to
obmyślił w przemówieniu przygotowanym jeszcze poprzedniego wieczoru. Choć
z pewnością miał do czynienia ze specjalnym człowiekiem. Z człowiekiem, do
umysłu którego nie uzyskał jednak dostępu. Uświadomił to sobie dopiero teraz.
Nawet jeżeli wyobraźnia Bojina starała się go znaleźć, pozostawała jedynie
w sferze starań. Brunul nie chciał uciekać. Nie miał po co i dokąd. Od idei
ucieczki dzielił go nie tylko bezmiar utraconego czasu, ale również zbyt wiele
zapomnianych przeżyć. Dwadzieścia lat może pomieścić ich tyle, że nie sposób
przedrzeć się przez nie po omacku.
Dwadzieścia lat zagubionych z życia Brunula dla Dumitru Bojina leżało
w aktach. Zapisane w nich informacje tworzyły mapę, nawet jeśli miały one tylko
formę szkicu. Umysł towarzysza potrafił odczytać i wykorzystać poznane
informacje, gdy na chwilę starał się wniknąć w myśli byłego więźnia. I wtedy, pod
koniec tego tak emocjonującego dnia, niosącego tyle trudnych do zdefiniowania
uczuć, przedarła się do Dumitru Bojina jedna przytłaczająca myśl. Oto w jego
życiu nie tylko zaczyna się coś nowego, nadchodzi czas przeżywania satysfakcji,
tak jak to było do tej pory, ale również rozpoczyna się okres wielkiego trudu
i niepewności.
Jedno było dla towarzysza Bojina oczywiste – mapa ukryta między kartami
akt musiała pozostać daleko od Brunula.
25

„Zanim spadnie śnieg” – to zdanie w ostatnich tygodniach Eliza powtarzała


wielokrotnie. Planowali bezwzględnie opuścić Jassy przed zimą, teraz jednak szli
niemal na oślep w gęstych płatkach pierwszego śniegu. Na szczęście topił się
natychmiast po zetknięciu z ziemią, co nieco łagodziło ich rosnący strach. Starali
się iść według wskazówek przeniesionych na papier przez kuzyna Elizy. Mżawka,
wraz z którą przyjechali z Timiszoary i którą kilkakrotnie głośno wyklinali,
wzięła odwet i zamieniła się w śnieżycę zwiastującą zimę. O wiele za wcześnie,
właśnie tej nocy, w tym miejscu.
Początkowo ich przewodnikiem była Nera. Po opuszczeniu wsi przeszli most,
a potem maszerowali wzdłuż rzeki, wsłuchani w jej dochodzący z lewej strony
szmer. Łatwa i jasna część drogi. Do pierwszego większego zakola. W miejscu,
gdzie rzeka zmieniała bieg, zakopali swoje dokumenty. By nie zamokły, Eliza
włożyła je do foliowej torebki. Już ich nie potrzebowali, a nawet gdyby stało się
coś i nie mogliby przejść granicy, to wątpliwe, czy zdołaliby tu wrócić, żeby je
odzyskać. A jednak Eliza włożyła je do torebki, którą zakopała pod karłowatym
krzaczkiem.
Zgodnie z planem narysowanym przez Ticu od tego miejsca musieli rozstać
się z Nerą i iść cały czas prosto aż do samej granicy. Kiedy jednak trzeba zmierzyć
się z nocą i padającym śniegiem, to linia prosta, łatwa do utrzymania, jeśli istnieją
punkty odniesienia, zaczyna się krzywić, gmatwać, a człowiek zaczyna wtedy
poruszać się jak wybite z rytmu wahadło, próbując uspokoić chaotyczne ruchy
i wrócić na prawidłową i tak bardzo pożądaną drogę.
Całymi godzinami błądzili w poszukiwaniu granicy. Brzask wprawdzie
jeszcze nie zapowiadał świtu, jednak oboje zdawali sobie sprawę, że północ
minęła już dawno, jeszcze zanim Nera rozstała się z nimi i skręciła w lewo,
szukając własnych wrót do Jugosławii, gdzieś niżej i dalej. Od Ticu wiedzieli
jednak, że o wiele trudniej było uciec wzdłuż Nery, bo aż roiło się tam od
pograniczników. Błądzili więc, rzucając się na ziemię i czasem wręcz czołgając –
na odgłos najmniejszego hałasu, nawet tego, który sami niechcący zrobili.
W mroku, z sypiącym wokół śniegiem, niebezpieczeństwo wydawało się czyhać
wszędzie i w każdej chwili. Zbłądzili tak, że opanowana zwykle i pewna siebie
Eliza drżała ze zdenerwowania. Przemokła do cna, a jej gesty świadczyły o tym,
że rozdrażnienie przerodzi się za chwilę w panikę. Posłusznie idący za nią
w milczeniu Brunul sprawiał wrażenie, że nie dopuszcza do siebie żadnych
wątpliwości i że jedynym punktem odniesienia jest dla niego idąca przodem
kobieta. Zmęczony nie odpowiadał na jej nieliczne, zadawane szeptem pytania,
wzruszał jedynie ramionami lub machał ręką i wyginał usta w lekkim grymasie.
W mroku jego gesty stawały się dla Elizy niewidoczne, dlatego to milczenie
potęgowało jeszcze jej desperację.
Nagle kobieta położyła rękę na jego piersi, tak jak robiła to już kilka razy
wcześniej. Teraz jednak nie myliła się, nie był to kolejny fałszywy alarm. Na tym
pustkowiu, w którym wzrok ledwie wyłapywał nikłe cienie, z oddali doszły ich
męskie głosy. Skulili się za wilgotnymi gałęziami, marnymi szczątkami niedawno
ściętego lub powalonego wichurą drzewa. Zastygli w bezruchu. Kiedy zaczęło im
to już sprawiać ból, ciemność przybrała konkretny kształt – dwóch mężczyzn,
pograniczników. Rozmawiali o jedzeniu, choć ich miękka i dziwna gwara
z Banatu nie ułatwiała zrozumienia. Klęcząc i wciskając przedramiona w zimne
błoto, Eliza i Brunul starali się oddychać w rytmie dobiegających głosów. Brunul
bał się, że zdradzi ich szalone bicie jego serca, po raz pierwszy łomocącego aż tak,
odkąd wyruszyli z Jassów.
Pogranicznicy nie mieli psów. Nie mieli również zmartwień, wydawali się nie
zwracać uwagi na to, co wokół nich. Prowadzili wesołą, przyjacielską rozmowę.
Pewnie ta czarna, naznaczona padającym śniegiem noc była kolejną z wielu,
które przepadają w pamięci nie z powodu jakiegoś dramatycznego, jak u Brunula,
wydarzenia, ale właśnie z jego braku. Schowani za gałęziami powalonego drzewa
uciekinierzy nie pragnęli niczego innego poza tym, żeby dla obu pograniczników
ta noc do końca była banalna i całkowicie pozbawiona wrażeń.
Eliza i Brunul nie ośmielili się poruszyć nawet wtedy, gdy głosy całkowicie
ucichły. Dopiero po kilku minutach Eliza zaszeptała, że granica musi być przed
nimi, ponieważ patrolujący żołnierze przeszli równolegle do niej. Teraz trzeba
tylko jak najszybciej iść do przodu, zanim patrol wróci.
Odgłos plaskających w błocie butów wydawał się im nie do zniesienia. Zaczęli
sunąć prawie na czworakach. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści metrów. Może
pięćdziesiąt. W oddali, gdzieś w mroku z prawej strony, psy. Runęli w błoto.
Dalszą drogę czołgali się – z zimną mazią oblepiającą szyję i wciskającą się pod
ubranie. Przed nimi, w trudnej jeszcze do oszacowania odległości, choć na pewno
blisko, widniało ogrodzenie. Wystarczyło tylko unieść głowę, by je dojrzeć.
Widoczność poprawiła się – może dlatego, że śnieg nie padał już tak intensywnie,
a jego płatki zmniejszyły się do rozmiarów kropelek mżawki, albo że coraz
rzadsze chmury zaczęły przepuszczać blade światło księżyca rozjaśniające
horyzont. Może też był to już brzask zbyt szybko nadchodzącego poranka.
Psy szczekały coraz bliżej. Czyżby towarzyszyły tamtym dwóm strażnikom?
Być może żołnierze dopiero teraz wyruszali na patrol, a wcześniej tylko szli po
zwierzęta. I teraz zmierzali wprost na dwójkę uciekinierów. Eliza zebrała ostatnie
siły i zaczęła jeszcze szybciej czołgać się w stronę granicy. Wciąż osłaniała ich
ciemność, jednak odległość do siatki jakby wcale się nie zmniejszała. Kobieta
zatrzymała się, spojrzała na Brunula, potem wstała i wyciągnęła do niego rękę.
Brunul chwycił jej dłoń, podniósł się i rozejrzał wokół. Gdzieniegdzie śnieg
osiadł na błocie, tworząc miejscami szerokie łaty. Kilka śnieżnych plam jaśniało
z przodu, między nimi a granicą.
Zaczęli biec w stronę drucianej siatki. Plusk błota nie miał już znaczenia, nic
już nie miało znaczenia. Jedynie ucieczka, omijanie białych plam, na których
zachowałyby się odciski ich butów. Jedynie bieg do ogrodzenia, które w miarę jak
się do niego zbliżali, stawało się coraz wyższe, a kiedy już do niego dotarli,
wydawało się wręcz nie do przebycia.
Eliza nie wahała się. Czas działał na ich niekorzyść, był nawet bardziej wrogi
niż piętrzący się przed nimi splot z kolczastego drutu. Złapała oba ubłocone,
przywiezione tutaj z Jassów bagaże, które wydawały się teraz dużo cięższe niż
w chwili odjazdu. Przerzuciła je na drugą stronę. Następnie wyjęła Bazylka
i cisnęła nim za ogrodzenie. Drewniana lalka poturlała się do rowu, do ostatniej
przeszkody przed opuszczeniem Rumunii.
Patrząc na rozciągniętego na ziemi Bazylka, z rękami rozrzuconymi po obu
stronach tułowia, Brunul nagle zaczął się śmiać. Stłumiony wybuch był reakcją
na cały nagromadzony do tej pory strach. Rów po drugiej stronie granicznej
siatki. Dół. Jak gdyby ci, którzy go wykopali, chcieli przekazać im wiadomość – to
was czeka, jeżeli uciekniecie, poza waszym krajem jest tylko dół i nic więcej.
Głęboki dół, w którym połamiecie sobie nogi, ręce i skręcicie kark. Ironiczna
myśl, zamiast wstrząsnąć Brunulem, wywołała tylko kpiący uśmiech na jego
twarzy.
Eliza daleka była od podobnych refleksji. Zażądała, by szedł za nią i robił
dokładnie to, co ona. Torbą, w której kilka chwil wcześniej znajdował się Bazylek,
zakryła drut kolczasty i zaczęła się wspinać. Brunulowi zdawało się, że
ogrodzenie lekko się wygina, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Przez
kilka sekund łapała równowagę, a potem skoczyła – nie stoczyła się jednak jak
marionetka i nie rozciągnęła na ziemi. Natychmiast wstała, wspięła się do
ogrodzenia i zaczęła przeciskać torbę przez druty. Stojąc w rowie sięgała czołem
ledwie do kolan Brunula. Coś do niego mówiła, ale nie rozumiał dokładnie co.
Może ten zduszony kilka chwil wcześniej wybuch śmiechu spowodował, że teraz
sytuacja go rozbawiła.
– Dlaczego stoisz? Nie mamy czasu.
Znów psy. Bardzo wyraźne szczekanie w odległości stu, może dwustu
metrów. Jeszcze wystarczająco daleko, aby Brunul zdołał uklęknąć i przybliżyć
swoją twarz do zdenerwowanej i wystraszonej twarzy Elizy.
Świt podnosił się wraz z kłębami mgły.
– Co robisz?
Niemal krzyknęła do niego, tak jakby utraciła kontrolę nad głosem. Psy
ucichły jak na komendę. Nic już nie było słychać poza jej przyśpieszonym
oddechem.
– Co cię naszło? Nie mamy czasu…
Nigdy wcześniej nie zadał sobie pytania, jak to się stało, że samotna,
bezdzietna kobieta w wieku trzydziestu pięciu lat nie opuściła żadnego
przedstawienia w teatrze lalkowym. Nie widział powodów, aby je sobie zadawać.
Nie przyszło mu do głowy zdziwić się nawet wtedy, gdy dyrektor przyprowadził
ją do magazynu, aby obejrzała lalki również poza sceną. Nie zastanawiało go, gdy
zaprosiła go do cukierni i zasypując pytaniami dawała do zrozumienia, jak
bardzo pasjonuje ją jego praca. Nie zaintrygowało go, że gdy już zaprzyjaźnili się
latem zeszłego roku, pytania o jego pracę stały się rzadsze, aż całkowicie zniknęły.
Nie dostrzegł też niczego nadzwyczajnego w tym, że jesienią kilkakrotnie
odmówiła przyjścia na spektakl, wymawiając się zmęczeniem, mimo że na
początku wydawało się, że jest tak bardzo zainteresowana teatrem. Wtedy nie
widział powodów do zadawania sobie takich pytań. Eliza była Elizą, kobietą, na
którą ośmielał się spoglądać jedynie od czasu do czasu, i to nieśmiało, spod brwi.
Po jej słowach jego policzki gwałtownie rozgrzewały się, bez względu na to, czy
znajdowali się na dworze w jakiś zimnawy wieczór, czy też w cieple jej
mieszkania. Kobietą, przez którą jego własne słowa sprawiały mu cierpienie,
czasem zatrzymując się w gardle, a innym razem ledwo wydobywając się szeptem
przez na wpół zaciśnięte usta. Nie myślał o tym, by wtedy zadawać sobie pytania.
Jeszcze nie przyszedł na nie czas. Teraz jednak, gdy cały dotychczasowy strach
roztopił się w stłumionym wybuchu śmiechu, nawet jeśli poza nim nikt nie mógł
tego zrozumieć, przyszedł czas na pytania. Przynajmniej na to jedno, od którego
jego umysł nie potrafił się uwolnić.
– Kiedy dowiedziałaś się, że moja mama żyje i mieszka we Włoszech?
Żadnej odpowiedzi poza spojrzeniem, w którym zarzut wydawał się
ustępować miejsca rezygnacji.
Podniósł się z kolan i stanął powyżej oparów mgły unoszących się nad ziemią.
Po mżawce i śniegu poranek, który powinien być chłodniejszy niż mijająca noc,
zdawał się ogrzewać go teraz falami. Brunul cofnął się o krok, a w oczach Elizy
pojawił się cień nadziei.
– Idziesz?
Patrzyła na niego jeszcze przez kilka sekund. Potem odwróciła się, podniosła
z ziemi bagaże. Dostrzegła też Bazylka i zawahała się przez moment. Potem
schyliła się i owijając sznurki wokół ciała lalki, włożyła ją pod pachę. Zatrzymała
się przed drugim brzegiem rowu, jak gdyby dopiero teraz go zauważyła. Odłożyła
bagaż, na wierzch wyrzuciła jedynie marionetkę i zaczęła się wspinać. Ześlizgnęła
się kilka razy, ale w końcu zdołała wyjść. Nie odwróciła się w stronę Brunula,
nawet gdy wdrapała się już na górę, na tę samą co on wysokość. Podniosła
Bazylka ubrudzonego pastą do butów i błotem i zaczęła biec. Brunul nieruchomo
stał za drucianą siatką i patrzył na oddalającą się kobietę. Odwrócił się dopiero
wtedy, gdy zniknęła mu z oczu.

Szczekanie psów ucichło. Nie miał już żadnego powodu do obaw. Był tutaj, nie
tam. Faktycznie, nie miał dokumentów, ale nawet gdyby mógł je odzyskać, nie
chciał tego robić. Zakładając nawet, że rozpoznałby krzew na zakolu Nery, wolał,
by nikt go nie zaskoczył podczas odkopywania. Pogranicznicy. Żołnierze. Były
tam również dokumenty Elizy, dowiedzieliby się też o niej. Nie chciał tego, pod
żadnym pozorem. Eliza od zawsze pragnęła uciec. Teraz była daleko, zasługiwała
na to, by jej się powiodło. Ona już nie istniała jako Eliza, jej dokumenty tkwiły
schowane pod korzeniami jakiegoś krzaka. Teraz stała się pewną przypadkową
kobietą, może Francuzką, bo tak zakładał plan, Francuzką utytłaną w błocie,
błąkającą się po wertepach Jugosławii. Kiedy sobie to wyobraził, znowu zachciało
mu się śmiać. Właśnie kimś takim powinna pozostać, Francuzką błąkającą się po
wertepach Jugosławii. Aż dotrze tam, gdzie pragnie, a potem jeszcze dalej. Może
do Włoch. Gdziekolwiek. Jest mądra, umie sobie radzić. A on nie potrzebował
dokumentów. Chciał im powiedzieć, kim jest. Dokumenty? Zgubiły się gdzieś po
drodze. To prawda, był nieuważny. Niedbały. Ale nie był winny. Chciał wyznać
wszystko: jak wyruszył pociągiem z Jassów aż do Bukaresztu. Sam. Jak pojechał
dalej do Timiszoary. Sam. Reşiţa, inny pociąg. Naidăş, autobus. Sam. Przyjechał
zobaczyć miejsce, przez które, jak mówiły jego akta osobowe, próbował kiedyś
opuścić Rumunię. Zdarzyło się to wtedy, kiedy był o wiele młodszy, kiedy jeszcze
nie wiedział, czego naprawdę chce od życia. Teraz nie zamierzał już uciekać.
Teraz przyjechał jedynie jako turysta. Tak, turysta. Czy ktoś mógłby tego nie
zrozumieć? Towarzysz Bojin zrozumiałby go. Skądinąd, z pewnością już go
zrozumiał.
Popatrzył wokół. Horyzont przybierał barwę biało-błękitną, żółtawą na
wschodzie. Nie miał pojęcia, którędy ma pójść. Ile czasu minęło, odkąd tamten
patrol tak go wystraszył? Może dwadzieścia minut, może pół godziny. W każdym
razie nie więcej. Oddalił się od płotu, który teraz nie znajdował się z tyłu, tylko
z lewej strony. Szukając patrolu, prawdopodobnie musiałby iść na prawo, bo tam
poszli żołnierze. Jednak instynktownie skierował się w stronę, z której, jak mu się
zdawało, posłyszał psy. Dopiero teraz uświadomił sobie, że szczekały z drugiej
strony, a to oznaczało, że patroli było więcej. Jeden miał go znaleźć. Więc po co
miałby uciekać, po co się chować, po co przeżywać kolejne emocje? Mógł na nich
czekać tutaj. Plecami do płotu, w oddaleniu od niego. Żeby było dla nich jasne, że
nie chciał uciekać.
Dostrzegł przed sobą większą łatę śniegu. Kolejny uśmiech. Tu będzie na nich
czekał. Zaczął stąpać po cienkiej białej warstwie, która pod jego stopami
natychmiast wtapiała się w błoto. Ile razy należy przejść, aby utworzyć ścieżkę na
łacie miękkiego, cienkiego, późnojesiennego śniegu, wcale niepodobnego do
zdecydowanego i prawdziwego śniegu zimowego? Zaledwie jeden raz, jeśli ktoś
ciężko powłóczy nogami. Popatrzył w tył z niezadowoleniem na niewyraźną
ścieżkę. Powinien był podnosić wyżej nogi i nadać śladom wyraźniejszy kontur.
Zaczął odmierzać dłuższe kroki, nieprzypominające jego zwykłego chodu. Jeden,
dwa, trzy. Dziesięć. Dwanaście. Szesnaście. Siedemnaście kroków. Tylko tyle,
plama śniegu skończyła się, zapadł się w błoto. Wrócił. Kolejne uważnie
stawiane, długie kroki między pozostawionymi śladami. Jeden, dwa, trzy… Tym
razem nie do końca łaty, ale do miejsca, do którego za pierwszym razem ciągnął
nogi po ziemi. Szesnaście kroków. Pomylił się. Pomylił się nawet na tak małej
ścieżce? Za mało o jeden krok.
Machnął ręką niezadowolony. Potem pokręcił głową. W sumie nie ma to
znaczenia, pomyślał. Nie jest ważna liczba kroków. Wrócił, aby przejść trzeci raz.
Przed dziesiątym krokiem nie słyszał psów. Kiedy jednak dotarło do niego ich
ogłuszające szczekanie, wystarczyło, że lekko odwrócił głowę, a natychmiast
zobaczył, jak obydwa rzucają się w jego stronę, wydając przeciągły jazgot, przy
wtórze wrzasków jakichś ludzi. Poza kłami zwierząt nie widział już nic. Podniósł
ręce, skrzyżował je nad głową, tak jak uczyła go Eliza. Dziesiątki razy mówiła mu,
że jeżeli go znajdą, ma podnieść ręce nad głowę. To miał być gest ratunku, tak
zapewniała go Eliza. Ale nie był. Nie tym razem. Psy powaliły go w śnieg
zmieszany z błotem właśnie tam, na wydeptaną wcześniej ścieżkę. Ludzie byli
jeszcze zbyt daleko, więc zaczął błagać atakujące go zwierzęta. Zanim poczuł ból,
zdążył go sobie wyobrazić. Psy nie miały kagańców, widział, jak rzucają się na
niego z obnażonymi kłami. Kłami, które teraz zawładnęły wszystkimi jego
zmysłami, które wbijały się w mięśnie, mimo że krzyczał z całych sił, że jest
niewinny, że nie chce uciekać i że jest tylko zwykłym turystą i nikim więcej,
zwykłym turystą. Kiedy przestał je czuć na sobie, otrzymał kilka kopniaków
w brzuch i zobaczył dwa karabiny wymierzone w swoją głowę. Zaczął gwałtownie
wciągać powietrze do płuc, bo dopiero teraz zorientował się, że z wysiłku od
głośnego wrzasku zabrakło mu powietrza. I dopiero kiedy jako tako wyrównał
oddech, dotarły do niego również ludzkie głosy.
– Zgubiłeś się, przyjacielu – powiedział jeden z głosów, dobiegający ze strony
karabinu, którego koniec dotykał mu czoła.
– Całe szczęście, że cię znaleźliśmy – uzupełnił drugi głos, dochodzący od
karabinu, którego koniec dociskał mu policzek.
– Ani jednego ruchu! – dały się słyszeć następnie oba głosy w momencie, gdy
Brunul próbował wyprostować głowę, aby lepiej dostrzec ludzi.
– Ani jednego słowa! – głosy jeszcze raz zjednoczyły się w chwili, gdy Brunul,
nie ruszając się więcej, próbował wyjaśnić, dlaczego się tam znalazł.
Złapali go za ręce i zmusili do wstania. Jeden z pograniczników przeszedł do
przodu, trzymając podniesiony karabin. Drugi wykręcił mu ręce i związał je
z tyłu sznurkiem. Nie kajdankami, tylko sznurkiem. To pomogło Brunulowi
wyobrazić sobie, że nie jest aresztowany, bo jak można aresztować kogoś bez
kajdanek? Zwłaszcza że nic złego nie zrobił, nie był niczemu winien. Znów
spróbował wyjaśnić sytuację obu pogranicznikom. Wyjaśnienie miało jednak
zaledwie dwa słowa, bo tylko tyle zdołał wymówić przed uderzeniem w plecy
kolbą. Przed ciosem, po którym ukląkł.
Pozostał tak przez jakiś czas. Żołnierz, który związał mu ręce na plecach,
podszedł do psów, uspokoił je kilkoma słowami i na koniec założył im kagańce.
Potem wrócił i z pomocą kolegi podniósł Brunula. Zaczęli ciągnąć go po cienkim,
mokrym śniegu, dokładnie po śladach kroków, jakie udało mu się zrobić przed
atakiem zwierząt. Spróbował poruszyć nogami, lecz poczuł ból po ugryzieniach.
Wszędzie, na pośladkach, na kostkach. Na ramionach, na które naciskali
ciągnący go pogranicznicy. Ale nie bał się. Nawet teraz, gdy psy szły obok krok
w krok, jak gdyby zdarzenie sprzed kilku minut w ogóle nie nastąpiło, jak gdyby
wszystko zaszło jedynie w jego wyobraźni. Nie bał się, było mu tylko wstyd.
Chciałby stawiać kroki samodzielnie i nie zwisać bezwładnie, ciągnięty przez tych
dwóch. Spróbował, chociaż odczuwał jednocześnie odrętwienie i ból kostek u
nóg. Zacisnął zęby. Udało mu się zrobić zaledwie parę kroków, a potem znów dał
się ciągnąć żołnierzom. Od czasu do czasu zaciskał zęby z bólu i próbował
stawiać stopy na ziemi, ale szybko rezygnował.
Nie potrafił ocenić odległości, jaką pokonali, ani ile czasu minęło do chwili,
dopóki na łagodnym wzgórzu nie zobaczył strażnicy. Żołnierze dowlekli go tam
z wysiłkiem, też już byli zmęczeni. Pozdrowili kolegę stojącego na górze.
Żadnego pytania z jego strony, żadnego zdziwienia. Wydawało się, że dla nich
wszystkich rozpoczynający się poranek był całkiem zwykłym porankiem, którego
w żaden sposób nie zmieniała obecność Brunula, opartego teraz o ścianę
posterunku.
– Nie może się ruszać – powiedział żołnierz, który związywał Brunulowi ręce.
– Musisz tylko na niego uważać. Jak skończymy patrolowanie, wyślemy
samochód. Za ciężki, by go nieść. Jak się na niego patrzy, to nie wydaje się ciężki,
ale targać go taki szmat drogi…
Z góry dał się słyszeć głos wartownika.
– Dziś nie chciałbym nikogo zastrzelić. Zapowiada się ładny dzień po tej
chlapie i śniegu. Chyba jest cieplej, prawda?
– Chyba tak – powiedział z dołu ten, który uderzył Brunula kolbą w plecy. –
Nie przejmuj się, nie masz po co do niego strzelać, nie ucieknie. Ma nogi
w strzępach.
– Moje pieski wykonały swoje zadanie – trzeci żołnierz wmieszał się do
rozmowy z nutą dumy w głosie. – Chodź – zwrócił się do kolegi. – Najwyżej pół
godziny – skierował wzrok do góry. – Przyjedzie samochód, nie ma sensu,
żebyśmy go dźwigali.
Pogranicznicy odeszli. Brunul odprowadzał ich wzrokiem do chwili, gdy nie
mógł już dalej odwrócić głowy.
– Żebyś wiedział, że jak będzie trzeba, to cię zastrzelę – powiedział pilnujący
żołnierz. – Taki ładny dzień – ty nie chcesz umierać, ja nie chcę cię zabić. Ale jak
będzie trzeba, to cię zastrzelę.
– Nie mogę się ruszać – powiedział Brunul i natychmiast wystraszył się.
Odczekał kilka chwil, a potem ściszonym głosem zapytał:
– Czy mam prawo rozmawiać?
– Masz prawo – przyszła odpowiedź z góry. – Tylko żebyś nie uciekał.
– Nie mogę uciekać – powtórzył Brunul. – Nawet gdybym chciał. Ale nie
chcę. Jestem niewinny. Nie próbowałem przejść granicy…
– Nie musisz mnie przekonywać. Moja sprawa to siedzieć tutaj z tym
karabinem. Mnie nie musisz o niczym przekonywać. Ale złapali cię na granicy,
prawda? Co będziemy więcej gadać.
– Przyjechałem tylko…
– Ty mi nie dawaj żadnych wyjaśnień, tylko nie uciekaj, bo zmusiłbyś mnie
do zrobienia czegoś, czego nie chcę. Ale mówię ci, żebyś wiedział. Daj spokój
z wyjaśnieniami, będziesz wyjaśniał innym, nie mnie. I tak nic ci nie pomogą.
Całe lata będziesz teraz opowiadał o tym, co zrobiłeś… Jeszcze nie słyszałem,
żeby kogoś złapali i żeby się od tego wywinął.
– Ja nie chciałem uciekać – powiedział znów Brunul.
– To w takim razie co tu robiłeś? Mieszkasz w okolicy?
– Nie, w Jassach – odpowiedział prawie szeptem.
– Gdzie?
– W Jassach…
Usłyszał coś w rodzaju śmiechu. A może tylko tak mu się wydawało, może
człowiek tylko głośno westchnął. Może prychnął. W każdym razie Brunul czekał,
aż żołnierz podejmie rozmowę, ale z góry nie dobiegł już żaden dźwięk, nic.
Brunul czuł potrzebę opowiadania. Pomyślał, że dobrze byłoby opowiedzieć
wartownikowi, którego głos wydawał mu się życzliwy, całą swoją historię,
a przynajmniej to, co sobie z niej przypominał. Bez Elizy oczywiście. I bez
Bazylka, który wyjechał razem z jego byłą ukochaną. Chciał opowiedzieć
wszystko tak, jakby ci dwoje, Bazylek i Eliza, w ogóle nie istnieli. Wspomniałby
też o towarzyszu Bojinie, który opiekował się nim tyle czasu, lecz on nie umiał
tego w pełni docenić i teraz żałuje. Chciał opowiedzieć, że dotąd dawał się
prowadzić różnym myślom, ale gdy dotarł do granicy, do ostatniej przeszkody,
zrezygnował z pomysłu ucieczki. Przed ogrodzeniem poczuł, że nie ma dokąd
uciekać, że tak naprawdę poza znanym mu domem nie ma żadnego innego.
Właśnie o tym opowiedziałby żołnierzowi. Nie pamięta innego domu, a jego
mieszkanie w Jassach jest jedynym miejscem na świecie, w którym chciałby się
teraz znaleźć. Przy stole, z butelką wina. Z towarzyszem Bojinem siedzącym na
krześle obok. Chciał to wyjaśnić, jednak zdał sobie sprawę, że poza tymi myślami
istnieje mnóstwo innych, może nie tak wyraźnych, ale równie ważnych. Natłok,
który pomieszałby jego słowa i sprawił, że powiedziałby bardzo niewiele i w
bardzo nieprzekonujący sposób. Myśli, wobec których pół godziny nie oznacza
absolutnie nic. Które być może chciałby kiedyś zebrać, a potem opowiadać
całymi dniami, miesiącami, latami.
– Straciłem pamięć – powiedział, chociaż dopiero co postanowił posłuchać
rady wartownika i nic już nie mówić, zostawiając swoją historię na przyszłe lata
wypełnione wyjaśnieniami.
Pomyślał, że żołnierzowi coś się stało, bo i tym razem nie było odpowiedzi.
Spróbował się podnieść, ale pogryzione nogi sprawiały ostry ból, aż nie mógł
powstrzymać cisnących się do oczu łez.
– Siadaj – usłyszał w końcu głos żołnierza. – Nie chcę cię zabić.
– Nie masz powodu, żeby do mnie strzelać – powiedział Brunul, posłusznie
siadając na ziemi.
Spojrzał na swoje nogi i spróbował opanować drżenie mięśni. Potem zadarł
głowę i popatrzył w górę, na posterunek, o którego ścianę się opierał. Nie dojrzał
żołnierza. Otworzył usta, aby coś jeszcze powiedzieć, jednak nagle znieruchomiał
i zrezygnowany opuścił wzrok. Lepiej milczeć. Choćby nie wiadomo jak życzliwy
był żołnierz, którego twarzy nie widział. Nie zdołał się jej przyjrzeć, gdy wleczono
go na posterunek, i z pewnością nigdy już jej nie zobaczy. Odegnał więc wszelką
chęć rozmowy.
Świt zapanował nad okolicą. Rzeczywiście, zapowiadał się ciepły dzień.
Podziękowania

Pozostaję dłużnikiem wielu osób, które umożliwiły mi dotarcie do informacji


wykorzystanych na kartach tej powieści. Pragnę im gorąco podziękować za
cierpliwość i za poświęcony mi czas. Niektóre z moich pytań z pewnością
musiały się im wydawać dziwaczne. Jestem przekonany, że do wyrażenia
wdzięczności nie wystarczy tych kilka słów, jednak z pewnością są to słowa
konieczne.
Zacznę od podziękowań dla wspaniałej tłumaczki, pani Ileany M. Pop, która
pomogła mi w naszkicowaniu włoskiego okresu życia bohatera i której
zawdzięczam tłumaczenie fragmentów na język włoski. W równej mierze jestem
wdzięczny pani profesor Ance Ciobotaru z Uniwersytetu Sztuki im. George’a
Enescu w Jassach, której pasja do teatru lalkowego przeniosła się na karty książki.
Historycy Andrei Muraru i Dumitru Lăcătuşu, naukowcy z Instytutu Badań nad
Zbrodniami Komunizmu i Pamięci Emigracji Rumuńskiej, pomogli mi pokonać
trudności, do przezwyciężenia których nie wystarczyło studiowanie źródeł
bibliograficznych. Jestem im zobowiązany za ich trud i sprawność
w przekazywaniu mi niezbędnych danych. Wyjątkowej pomocy w zgodnym
z wiedzą medyczną opisie głównego bohatera udzielił mi dr Bogdan O. Popescu,
jeden z najzagorzalszych pasjonatów neurologii w Rumunii, sekretarz generalny
Rumuńskiego Towarzystwa Neurologicznego oraz członek Komitetu Naukowego
ds. Demencji w ramach Europejskiej Federacji Towarzystw Neurologicznych.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dr Popescu jest jednocześnie znanym
i bardzo utalentowanym pisarzem, świetnie rozumiejącym potrzeby mojej
powieści.
Nie będę wymieniał tutaj wszystkich nazwisk, muszę jednak wspomnieć
i podziękować przyjaciołom, którzy przeczytali rękopis i udzielili mi pomocnych
wskazówek. Wśród nich jest też moja żona, Adela, której dodatkowo jestem
wdzięczny za to, że zniosła nie tylko lekturę tekstu w trakcie jego pisania, ale
także mało sympatyczne wahania mojego humoru, który zmieniał się wraz
z ewolucją moich bohaterów.
Zakończę pewnym stwierdzeniem: prowadzenie narracji zmuszało mnie
czasami do tego, aby opuścić dokładność dokumentacji oraz dokonać pewnego
forsowania ram historycznych i przekształcania ich w ramy fikcji tam, gdzie było
to konieczne. Za to wszystko jestem odpowiedzialny wyłącznie ja, a w żadnym
razie ci, którzy pomogli w pracy nad książką. Inaczej mówiąc, ekspertyza była
znakomita, a do mnie należała decyzja odejścia od tej ekspertyzy w kilku
miejscach.
[1] Sprawy ułożyły się tak, jak chciałaś. Teraz możemy wyjechać. Nic mnie już tutaj nie zatrzymuje.
[2] Marionetkarz jest rodzajem muzyka: panuje nad sznurkami lalki tak samo jak muzyk, pomagając sobie
smyczkiem, panuje nad strunami skrzypiec. I w ten sposób marionetkarz tworzy symfonię, nie symfonię
dźwięków, ale symfonię ruchów. A jest ona nawet bardziej złożona niż symfonia muzyka, ponieważ
marionetkarz musi kontrolować więcej sznurków.
[3] W przedstawieniu marionetkowym musimy mieć na uwadze dwie zasadnicze sprawy. Pierwsza:
publiczność może widzieć jedynie ruchy narzucone grą aktorską i długo ćwiczone przez artystę
prowadzącego lalkę. Druga: publiczność może słyszeć jedynie głosy narzucone grą aktorską i długo ćwiczone
przez artystę użyczającego lalce głosu.
Spis treści

Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Słowo od autora
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
Podziękowania
Przypisy

You might also like