You are on page 1of 379

Tytuł oryginału: Malibu Rising

Copyright © by Taylor Jenkins Reid, 2021


Copyright © for the Polish translation by Kaja Makowska, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak


Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak


Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak
Konsultacja merytoryczna elementów surferskich: Maria Krasowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Oryginalny projekt okładki i ilustracji: ©Henry Petrides
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Zdjęcie autorki: © Deborah Feingold
Ilustracje na wyklejkach: ©unomat | iStockphoto.com
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-67054-45-4

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia
są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie
przypadkowe i niezamierzone.

CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
redakcja@czwartastrona.pl
www.czwartastrona.pl
Malibu płonie.
Malibu od czasu do czasu tak ma.
Tornada targają równinami Środkowego Zachodu. Powodzie wzbierają
na amerykańskim Południu. Huragany szaleją nad Zatoką Meksykańską.
A Kalifornia staje w ogniu.
Ziemia płonęła wielokrotnie, gdy w pięćsetnym roku przed naszą erą
zamieszkiwało ją plemię Czumaszów. Płonęła w dziewiętnastym wieku,
gdy zajęli ją hiszpańscy kolonizatorzy. Zapłonęła czwartego grudnia tysiąc
dziewięćset trzeciego roku, gdy Frederick i May Ringe’owie byli
właścicielami terenu znanego obecnie jako Malibu. Płomienie pochłonęły
pięćdziesiąt kilometrów wybrzeża i strawiły ich wiktoriański dom przy
plaży.
Malibu płonęło w tysiąc dziewięćset siedemnastym i tysiąc
dziewięćset dwudziestym dziewiątym, długo po pojawieniu się pierwszych
gwiazd filmowych. Płonęło w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym
i pięćdziesiątym ósmym, kiedy na jego brzegi zawitali longboarderzy
i plażowiczki. Płonęło w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym
i siedemdziesiątym ósmym, kiedy w jego kanionach osiedli hipisi.
Płonęło w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim i piątym, tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim i szóstym, w dwa tysiące trzecim,
siódmym i osiemnastym. I pomiędzy.
Bo w naturze Malibu leży, by płonąć.

•••
Dziś na wjeździe do Malibu stoi znak z napisem: Malibu, 45
kilometrów malowniczego piękna. To długie, wąskie miasto – pas biegnący
niemal pięćdziesiąt kilometrów wzdłuż wybrzeża – składa się z oceanu
i góry rozdzielonych dwupasmową autostradą zwaną Pacific Coast
Highway, w skrócie PCH.
Na zachód od PCH znajduje się długi pas plaż otulających
krystalicznie błękitne fale Oceanu Spokojnego. Na całym wybrzeżu domy
przy plaży tłoczą się wzdłuż autostrady, rywalizując o widoki, wąskie
i wysokie. Linia brzegowa jest nierówna i skalista. Fale są żwawe
i przejrzyste. Powietrze pachnie świeżą solanką.
Bezpośrednio na wschód od PCH stoją ogromne, jałowe góry.
W barwach szałwii i sjeny, przyćmiewają panoramę, porośnięte pustynnymi
krzewami, dzikimi drzewami i kruchym podszyciem.
To sucha ziemia. Beczka prochu. Błogosławiona i przeklęta bryzą.
Podmuchy Santy Any, gorące i silne, mkną przez góry i doliny z głębi
lądu na wybrzeże. Wedle mitów są sprawcami chaosu i nieporządku. Ale
tak naprawdę są przyspieszaczem.
Mała iskra w suchym pustynnym buszu może przerodzić się
w płomień i rozszaleć pomarańczem i czerwienią. Pożera ziemię i wydycha
gęsty, czarny dym, który opanowuje niebo i przyćmiewa słońce, a popiół
pada jak śnieg.
Siedliska – krzewy, drzewa – i domy – domki, wille, bungalowy,
rancza, winnice, farmy – idą z dymem i zostawiają po sobie spaloną ziemię.
Ale ta ziemia znów jest młoda, gotowa wyhodować coś nowego.
Zniszczenie. I odrodzenie z popiołów. Opowieść o ogniu.

•••

Pożar w Malibu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim nie


wybuchł na suchych wzgórzach, lecz na wybrzeżu.
Rozpoczął się przy Cliffside Drive 28150 w sobotę dwudziestego
siódmego sierpnia – w domu Niny Rivy – podczas jednej z najsłynniejszych
imprez w historii Los Angeles.
Coroczna impreza wymknęła się spod kontroli około północy.
Do siódmej rano wybrzeże Malibu stało w płomieniach.
Bo tak jak w naturze Malibu leży, by płonąć, tak w naturze jednej
osoby leży, by podłożyć ogień i odejść.
Sobota, 27 sierpnia 1983
Część pierwsza

Od siódmej rano do siódmej wieczorem


Siódma rano

Nina Riva obudziła się, nawet nie otwierając oczu.


Świadomość wsiąkała w nią powoli, jakby łagodnie odkrywała przed
nią poranek. Nina leżała w łóżku i marzyła o desce surfingowej pod piersią,
zanim przypomniała sobie o rzeczywistości – że za nieco ponad dwanaście
godzin do jej domu zawitają setki ludzi. Kiedy się ocknęła, po raz kolejny
uświadomiła sobie, że każdy, kto dziś wieczorem się tu pojawi, będzie
wiedział o upokorzeniu, które ją spotkało.
Ubolewała nad tym wszystkim, nie zerkając nawet zza firanki rzęs.
Gdyby Nina nadstawiła uszu, usłyszałaby fale rozbijające się o klif –
ledwo, ledwo.
Zawsze wyobrażała sobie, że kupi dom taki jak ten, w którym
dorastała z rodzeństwem przy Old Malibu Road. Zaniedbany bungalow na
plaży przy PCH, zbudowany na palach, rozciągający się nad oceanem.
Czule wspominała morską mgiełkę na oknach, na wpół zgniłe drewno
i rdzewiejący metal podtrzymujący grunt pod jej stopami. Chciała z tarasu
widzieć przypływ i słyszeć fale szalejące w dole.
Ale Brandon chciał mieszkać na klifie.
Kupił im więc tę betonowo-szklaną willę w Point Dume, enklawie na
ścianie klifu, dwadzieścia metrów nad linią brzegową, oddzieloną od
wzburzonej wody stromą ścieżką stopni i skał.
Nina z całej siły nasłuchiwała odgłosów fal i nie otwierała oczu. Po co
miałaby to robić? Nie było tu dla niej nic do oglądania.
Brandona nie było w łóżku. Brandona nie było w domu. Brandona nie
było nawet w Malibu. Był w Beverly Hills Hotel z różowym stiukiem
i zielonymi palmami. O tej wczesnej porze prawdopodobnie przytulał
Carrie Soto we śnie. Kiedy się obudzi, pewnie podniesie swoją wielką łapę,
odsunie jej włosy i pocałuje ją w kark. A potem razem zaczną się pakować
na US Open.
„Ugh” – pomyślała.
Nina nie nienawidziła Carrie Soto za to, że ukradła jej męża, bo
mężów nie można ukraść. Carrie Soto nie była złodziejką – to Brandon
Randall był zdrajcą.
To on był jedynym powodem, dla którego Nina Riva znalazła się na
okładce magazynu „Now This” z dwudziestego drugiego sierpnia, pod
nagłówkiem: Złamane serce Niny: jak połówka ukochanej pary Ameryki
została sama.
Powstał cały artykuł poświęcony temu, że jej mąż, zawodowy
tenisista, publicznie zostawił ją dla swojej kochanki, zawodowej tenisistki.
Przynajmniej zdjęcie na okładce było niezłe. Wybrali fotkę z sesji
plażowej na Malediwach z początku tego roku. Nina miała na sobie
fuksjowe bikini z wysokim stanem. Jej ciemnobrązowe oczy i gęste brwi
były obramowane długimi brązowymi włosami, rozjaśnionymi od słońca,
lekko mokrymi i delikatnie skręconymi. Oczywiście uwagę zwracały jej
słynne usta. Wydęta dolna warga i węższa górna – usta Rivy, jak nazywano
je, odkąd wsławił je ojciec Niny, Mick.
Na oryginalnym zdjęciu Nina trzymała deskę surfingową, żółto-
białego thrustera town & country 6’2’’. Na okładce deska została
wykadrowana. Ale Nina już się do tego przyzwyczaiła.
W magazynie znalazło się jej zdjęcie z parkingu sklepu spożywczego
Ralphs sprzed trzech tygodni. Miała na sobie białe bikini i sukienkę
w kwiatki. Paliła papierosa Virginia Slims i niosła sześciopak coli zero.
Gdyby przyjrzeć się bliżej, można by dostrzec, że płakała.
Obok niej wklejono zdjęcie jej ojca z połowy lat sześćdziesiątych. Był
wysoki, opalony i konwencjonalnie przystojny, w kąpielówkach, hawajskiej
koszuli i sandałach, stał przed Trancas Market, palił marlboro i trzymał
torbę z zakupami. Nad zdjęciami widniał tytuł: Niedaleko pada jabłko od
jabłoni.
Na okładce przedstawiono Ninę jako porzuconą żonę sławnego męża,
a w środku jako córkę sławnego ojca. Za każdym razem, gdy o tym
myślała, zaciskała szczękę.
Wreszcie otworzyła oczy i spojrzała na sufit. Wstała z łóżka, była
w samej bieliźnie. Zeszła po betonowych schodach do wyłożonej kafelkami
kuchni, otworzyła przesuwane szklane drzwi do ogrodu i wyszła na taras.
Odetchnęła słonym powietrzem.
Tego ranka jeszcze nie było gorąco. Bryza, która nawiedza wszystkie
nadmorskie miasteczka, wiała nad wodą. Nina czuła wiatr na ramionach,
gdy weszła na idealnie skoszoną trawę. Sztywne źdźbła kłuły ją w stopy.
Nie zatrzymywała się, aż dotarła na krawędź klifu.
Spojrzała na horyzont. Ocean był granatowy jak atrament. Słońce
umościło się na niebie mniej więcej godzinę temu. Mewy skrzeczały,
pikując i wzbijając się nad wodą.
Nina widziała, że fale są dobre. Wyraźnie wzbierały w kierunku Little
Dume. Patrzyła, jak bałwany przypływają i rozpływają się nietknięte.
Uznała, że to tragedia, te fale poskramiające się samotnie, bez kogoś, kto by
je ujarzmił.
Ona je ujarzmi.
Pozwoli oceanowi się uleczyć, jak zawsze to robiła.
Może i mieszkała w domu, którego nigdy by nie wybrała. Może
i zostawił ją mężczyzna, którego nie wiedzieć czemu poślubiła. Ale Pacyfik
był jej oceanem. Malibu było jej domem.
Brandon nigdy nie rozumiał, że rozkosz życia w Malibu nie polega na
mieszkaniu w luksusie, lecz wśród dzikiej natury.
Nina pamiętała z młodości Malibu bardziej wiejskie niż miejskie,
faliste wzgórza poprzecinane polnymi ścieżkami i upstrzone skromnymi
chatkami.
Uwielbiała w swoim mieście to, że mrówki wędrowały po kuchennych
blatach, a pelikany czasem srały na gzymsy tarasów. Na poboczach
nieutwardzanych dróg walały się grudy końskiego łajna, zostawione przez
sąsiadów jadących na targ.
Nina mieszkała na tym niewielkim skrawku wybrzeża całe życie
i rozumiała, że może zrobić niewiele, by zapobiec tej zmianie. Widziała, jak
skromne rancza przeradzają się w dzielnice klasy średniej. Teraz Malibu
stawało się krainą wielkich willi na plaży. Przy takich widokach pojawienie
się obrzydliwych bogaczy było tylko kwestią czasu.
Jedyną prawdziwą niespodzianką okazało się to, że Nina za takiego
wyszła. I teraz ten kawałek świata należał do niej, czy tego chciała, czy nie.
Za chwilę Nina odwróci się i wejdzie z powrotem do domu. Włoży
strój kąpielowy i wróci w to miejsce, skąd zejdzie po zboczu klifu i weźmie
deskę z szopy na piasku.
Ale w tej chwili Nina myślała tylko o imprezie i o tym, że będzie
musiała stawić czoła wszystkim tym ludziom, którzy wiedzieli, że mąż ją
zostawił. Nie ruszała się. Nie była gotowa zawrócić.
Została więc na krawędzi klifu, którego nigdy nie chciała, wyjrzała na
wodę, którą pragnęła mieć bliżej, i po raz pierwszy w swoim cichym życiu
krzyknęła do nieba.
– Zostań tu. – Jay Riva wysiadł ze swojego jeepa CJ-8, przeskoczył
półtorametrową bramkę, pokonał żwirowy podjazd i zapukał do drzwi
domu starszej siostry.
Żadnej odpowiedzi.
– Nina! – zawołał. – Śpisz?
Rodzinne podobieństwo aż uderzało. Jay był szczupły i wysoki jak
Nina, ale bardziej umięśniony niż tyczkowaty. Brązowe oczy, długie rzęsy
i krótkie, potargane brązowe włosy czyniły go typem przystojniaka, od
którego aż biło uprzywilejowanie. W szortach, spranym T-shircie,
okularach przeciwsłonecznych i japonkach wyglądał na dokładnie tego, kim
był: mistrza surfingu.
Jay zapukał ponownie, nieco głośniej. Nadal nic.
Kusiło go, żeby walić do drzwi, aż Nina wstanie z łóżka. Wiedział
bowiem, że w końcu podejdzie i otworzy. Ale wiedział też, że to nie pora na
bycie dla niej kutasem. Dlatego obrócił się, założył z powrotem swoje
wayfarery i wrócił do jeepa.
– Dziś rano jesteśmy sami – powiedział.
– Powinniśmy ją obudzić – stwierdziła Kit. – Na pewno chciałaby
wykorzystać swella.
Maleńka Kit. Jay odpalił silnik i zaczął zawracać, uważając, żeby
z tyłu nie wypadły im deski.
– Ogląda te same prognozy co my – rzucił. – Wie o fali. Potrafi
o siebie zadbać.
Kit zastanowiła się nad tym i wyjrzała przez okno. A dokładniej:
wyjrzała przez otwór, który mógłby być oknem, gdyby auto miało drzwi.
Kit była drobna i szczupła. Miała umięśnione ciało i opaloną skórę,
długie brązowe włosy rozjaśnione słońcem i sokiem z cytryny, piegi na
nosie i policzkach, zielone oczy, pełne usta. Wyglądała jak miniaturowa
wersja siostry, tylko bez wdzięku i luzu Niny. Piękna, ale może trochę
niezręczna. Trochę niezręczna, ale może piękna.
– Boję się, że ma depresję – wyznała w końcu Kit. – Musi wyjść
z domu.
– Nie ma depresji – zaprotestował Jay, dojeżdżając do skrzyżowania,
na którym drogi osiedlowe spotykały się z PCH. Spojrzał w lewo
i w prawo, czekając na okazję do skrętu. – Została porzucona, to wszystko.
Kit przewróciła oczami.
– Kiedy Ashley i ja się rozstaliśmy… – ciągnął Jay, teraz już sunąc na
północ po PCH, z górami po prawej, rozległym oceanem po lewej i wiatrem
świszczącym w uszach tak głośno, że musiał krzyczeć – …było mi przykro,
ale potem to przebolałem. Tak jak Nina wkrótce to przeboleje. Takie są
związki.
Jay jakby zapomniał, że kiedy Ashley z nim zerwała, był tak przybity,
że przez prawie dwa tygodnie w ogóle nikomu o tym nie powiedział.
Jednak Kit nie zamierzała o tym wspominać i ryzykować, że on poruszy
temat jej życia miłosnego. Kit miała dwadzieścia lat i nigdy z nikim się nie
całowała. Odczuwała to każdego dnia, w każdej chwili, czasem bardziej
dotkliwie, czasem mniej. Kiedy rozmawiali o miłości, brat często mówił do
niej jak do dziecka, a kiedy to robił, ona się czerwieniła – w równiej mierze
ze wstydu, co z wściekłości.
Zbliżali się do czerwonego światła, więc Jay zwolnił.
– Tak tylko mówię, że pływanie dobrze by jej zrobiło – mruknęła Kit.
– Nic jej nie będzie – zbagatelizował Jay. Ponieważ byli na
skrzyżowaniu sami, wcisnął gaz i przejechał, choć światło jeszcze się nie
zmieniło.
– I tak nigdy nie lubiłam Brandona – oznajmiła Kit.
– Lubiłaś – wytknął Jay i spojrzał na nią kątem oka. Miał rację. Lubiła
go. I to bardzo. Wszyscy lubili.
Wiatr ryczał im w uszach, gdy przyspieszyli. Nie odzywali się, aż Jay
zawrócił i stanął na poboczu przy County Line, piaszczystej plaży na
północnym krańcu Malibu, gdzie surferzy pływali przez cały rok.
Teraz, dzięki południowo-zachodniemu swellowi, będą mogli
popływać w tubach. I trochę się popisać, jeśli najdzie ich ochota.
Jay zajął pierwsze i trzecie miejsce na kolejnych Mistrzostwach
Stanów Zjednoczonych w Surfingu. W ciągu trzech lat trzykrotnie pojawił
się na okładce „Surfer’s Monthly”. Podpisał umowę sponsorską
z O’Neillem. Dostał ofertę od RougeSticks, żeby stworzyć linię szortów
marki Riva. Był faworytem pierwszych w historii zawodów Potrójnej
Korony, które miały odbyć się w tym roku.
Jay wiedział, że jest świetny. Ale wiedział też, że przyciąga uwagę po
części dzięki ojcu. Czasami trudno było odróżnić te dwie rzeczy. Cień
Micka Rivy prześladował każde z jego dzieci.
– Gotowa pokazać tym żółtodziobom, jak to się robi? – spytał Jay.
Kit skinęła głową z przebiegłym uśmiechem. Jego arogancja
jednocześnie doprowadzała ją do szału i bawiła. Niektórzy mogli uważać
Jaya za ekscytującego, dobrze rokującego surfera, ale dla Kit był po prostu
starszym bratem, którego ruchy traciły świeżość.
– Tak, chodźmy – zgodziła się.
Niski mężczyzna o łagodnych rysach i w mokrej piance zdjętej do
bioder zauważył Jaya i Kit, gdy wysiedli z auta. Seth Whittles. Miał
wilgotne włosy zaczesane do tyłu. Wycierał twarz ręcznikiem.
– Hej, stary, tak myślałem, że rano cię tu zobaczę – zawołał do Jaya,
kiedy ten okrążył jeepa. – Tuby są genialne.
– Pewnie, pewnie – rzucił Jay.
Seth był rok młodszy od Jaya i w szkole chodził do klasy niżej. Teraz,
w dorosłym życiu, Seth i Jay obracali się w tych samych kręgach, pływali
na tych samych falach. Jay odnosił wrażenie, że Seth uważał to za
zwycięstwo.
– Dziś wielka impreza – powiedział Seth. W jego głosie wybrzmiała
lekka brawura i Kit natychmiast zrozumiała, że mężczyzna potwierdza
swoje zaproszenie. Ich oczy się spotkały i Seth posłał dziewczynie uśmiech,
jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej istnienia. – Hej.
– Hej – odpowiedziała.
– Tak, impreza – przytaknął Jay. – W domu Niny w Point Dume, jak
rok temu.
– Super, super – odparł Seth, jednym okiem wciąż obserwując Kit.
Seth i Jay rozmawiali, a Kit wyciągnęła deski z bagażnika
i nawoskowała. Pociągnęła je w stronę brzegu. Jay dogonił siostrę i zabrał
jej swoją deskę.
– Czyli Seth będzie na imprezie – zagaił.
– Domyśliłam się – mruknęła Kit, zakładając smycz na kostkę.
– On… cię obczajał – uświadomił jej.
Nigdy nie zauważył, żeby ktoś obczajał Kit. Ninę – jasne, cały czas.
Ale nie Kit.
Spojrzał na młodszą siostrę świeżym okiem. Czy Kit była sexy czy
coś? Nie mógł znieść tego, że w ogóle zadaje sobie to pytanie.
– Nieważne – stwierdziła.
– Jest porządnym gościem, ale dziwnie mi z tym, że na moich oczach
gapił się na moją młodszą siostrzyczkę.
– Mam dwadzieścia lat – przypomniała mu Kit.
Zmarszczył brwi.
– Ale i tak.
– Wolałabym umrzeć niż pójść w ślinę z Sethem Whittlesem –
oznajmiła, prostując się i biorąc deskę. – Więc nie zaprzątaj sobie tym
głowy.
Zdaniem Jaya Seth był całkiem przystojny. A do tego miły. Ciągle
zakochiwał się w różnych dziewczynach, zabierał je na kolacje i takie tam.
Kit mogłaby trafić gorzej niż na Setha Whittlesa. Czasami Jay jej nie
rozumiał.
– Gotowy? – spytała.
Pokiwał głową.
– Gotowy.
We dwójkę pomknęli w stronę fal, jak to robili tysiące razy w swoim
życiu. Położyli się na deskach i powiosłowali ramię w ramię.
Na lineupie już znajdowała się garstka ludzi, jednak wszyscy
dostrzegli dominację Jaya, gdy mijał fale przyboju i płynął w ich stronę.
Linia się przerzedziła, ludzie ustąpili mu miejsca.
Jay i Kit poderwali się na samym peaku.
Hud Riva, niski i masywny na tle wysokiego i szczupłego rodzeństwa,
a latem poparzony na tle opalonego, był najmądrzejszy z całej gromadki.
O wiele zbyt mądry, by nie rozumieć prawdziwych konsekwencji swoich
czynów.
Znajdował się dziesięć kilometrów na południe od PCH i robił minetę
byłej dziewczynie swojego brata, Ashley, w airstreamie zaparkowanym
nielegalnie na Zuma Beach.
Ale on nie tak by to ujął. On powiedziałby, że się kochają. W każdym
geście, w każdym oddechu było po prostu zbyt wiele serca, by nazwać to
czymś mniejszym niż kochaniem.
Hud kochał dołeczek w policzku Ashley, jej złotozielone oczy i złoto-
złote włosy. Kochał to, że nieznacznie sepleniła, zawsze pytała go, co
słychać u Niny i Kit, i to, że jej ulubionym filmem był Szeregowiec
Benjamin.
Kochał jej wystający ząb, który było widać tylko wtedy, gdy się
śmiała. Kiedy przyłapywała Huda na tym, że patrzy, zasłaniała usta dłonią
i śmiała się jeszcze bardziej. To też kochał.
W takich chwilach Ashley zdarzało się go pacnąć i powiedzieć:
„Przestań, przez ciebie się krępuję”, wciąż z błyskiem w oku. Kiedy to
mówiła, wiedział, że ona też go kocha.
Ashley często mówiła mu, że kocha jego szerokie ramiona i długie
rzęsy. Kochała to, jak troszczył się o rodzinę. Podziwiała jego talent – to, że
świat w obiektywie jego aparatu wyglądał piękniej niż ten przed jej oczami.
Podziwiała to, że wyruszał na niebezpieczne fale jak surferzy, ale pływał
lub balansował na skuterze wodnym z ciężkim aparatem w rękach
i w doskonałym świetle uwieczniał to, co Jay robił na desce.
Ashley uważała to za bardziej imponujący wyczyn. W końcu nie tylko
Jay trzykrotnie trafił na okładkę „Surfer’s Monthly”. Hud też. Wszystkie
najsławniejsze zdjęcia Jaya zrobił Hud. Grzywacz, deska przecinająca
wodę, morska mgiełka, horyzont…
Może i Jay potrafił ujeżdżać fale, lecz to Hud sprawiał, że wyglądał
przy tym pięknie. Hudson Riva był podpisany we wszystkich trzech
numerach. Ashley wierzyła, że Jay potrzebował Huda tak samo, jak Hud
potrzebował Jaya.
Dlatego gdy Ashley patrzyła na Huda Rivę, widziała cichego
człowieka, który nie potrzebował uwagi ani uznania. Widziała człowieka,
którego praca mówiła za siebie. Widziała mężczyznę, a nie chłopca.
I dzięki temu Hud czuł się mężczyzną bardziej niż kiedykolwiek.
Ashley oddychała coraz płycej, gdy Hud przyspieszył. Znał jej ciało,
wiedział, czego potrzebowała. To nie był jego pierwszy, drugi ani dziesiąty
raz.
Kiedy skończyli, Ashley przyciągnęła Huda, by położył się obok niej.
W przyczepie było parno – pozamykali wszystkie drzwi i okna, zanim
choćby się pocałowali, w obawie, że ktoś ich zobaczy, usłyszy albo nawet
wyczuje. Teraz Ashley się podniosła i uchyliła okno obok łóżka,
wpuszczając do środka bryzę. Owionęło ich słone powietrze.
Słyszeli ludzi na plaży, szum fal, ostry gwizd ratownika na najbliższej
wieży. Duża część Malibu miała ograniczony dostęp do plaż, ale Zuma –
szeroki pas drobnego piasku i niezmącone wybrzeże przy PCH – była dla
wszystkich. W taki dzień jak ten przyciągała rodziny z całego Los Angeles,
które chciały wycisnąć ostatni niezapomniany dzień wakacji.
– Hej – szepnęła nieśmiało Ashley i się uśmiechnęła.
– Hej – odszepnął zauroczony Hud.
Ujął lewą dłoń Ashley i splótł jej palce ze swoimi.
Mógłby się z nią ożenić. Wiedział to. Nigdy wcześniej nie czuł tego do
nikogo innego, ale do niej tak. Miał wrażenie, jakby wiedział to od dnia
swoich narodzin, choć zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe.
Hud był gotów oddać Ashley całego siebie, wszystko, co miał,
wszystko, co mógł dać. Wesele jej marzeń, ile tylko dzieci chciała. Co
w tym trudnego, poświęcić się kobiecie? Przychodziło mu to naturalnie.
Hud miał dopiero dwadzieścia trzy lata, ale czuł się gotowy, by zostać
mężem, założyć rodzinę, ułożyć sobie życie z Ashley.
Musiał tylko wykombinować, jak powiedzieć o tym Jayowi.
– Więc… w sprawie imprezy – zaczęła Ashley i wstała, żeby się ubrać.
Włożyła żółte majtki od bikini i narzuciła biały T-shirt z niebiesko-złotym
napisem UCLA na piersi.
– Zaczekaj – poprosił Hud. Poderwał się i niemal uderzył głową
w sufit. Miał na sobie tylko granatowe szorty. Jego stopy były
zapiaszczone. Zawsze były zapiaszczone. Tak wyglądało dzieciństwo
rodzeństwa Riva: piasek na stopach, w autach, w torbach, w odpływach
prysznicowych. – Proszę, zdejmij koszulkę. – Sięgnął po jeden ze swoich
aparatów.
Ashley przewróciła oczami, ale oboje wiedzieli, że to zrobi.
Hud opuścił wizjer i spojrzał bezpośrednio na nią.
– Jesteś dziełem sztuki.
Ashely znów przewróciła oczami.
– Ale słaby tekst.
Uśmiechnął się.
– Wiem, ale przysięgam, że nigdy nie powiedziałem tego żadnej innej
kobiecie. – Mówił prawdę.
Ashley skrzyżowała ręce, złapała za rąbek koszulki i ściągnęła ją przez
głowę. Długie ciemnoblond włosy opadły kaskadą na ramiona. Hud
przytrzymywał migawkę i uwieczniał Ashley na każdym etapie negliżu.
Wiedziała, że w jego obiektywie będzie wyglądać pięknie. W miarę
jak cykał zdjęcia, czuła się coraz pewniej, rozkwitała na myśl, że Hud ją
widzi. Powoli rozwiązała sznurki majtek i przytrzymała je. Trzy cyknięcia
i majtki spadły.
Hud zamarł na jedną nieuchwytną sekundę, oszołomiony jej
gotowością, jej inicjatywą, by rozebrać się przed aparatem bardziej, niż
kiedykolwiek ją prosił. Usiadła na łóżku i skrzyżowała nogi. Zbliżał się do
niej z aparatem.
– Rób zdjęcia – poleciła. – Rób zdjęcia, aż skończymy. – Ściągnęła mu
szorty i wzięła go w usta, a on robił zdjęcia, dopóki nie skończyli. Wtedy
ona podniosła wzrok i powiedziała: – Te są tylko dla ciebie. Musisz
wywołać je sam, dobrze? Ale teraz będziesz miał je na zawsze. Bo cię
kocham.
– Dobrze – zgodził się Hud, wciąż patrząc na nią oszołomiony. Była
pełna niesamowitych sprzeczności. Wystarczająco pewna siebie, żeby być
tak bezbronna. Hojna, ale stanowcza. Zawsze czuł się przy niej spokojny,
nawet kiedy go podniecała.
Ashley wstała. Z przekonaniem zawiązała majtki na biodrach
i włożyła T-shirt i szorty.
– Wracając do imprezy. – Spojrzała na Huda, by ocenić jego reakcję. –
Myślę, że nie powinnam iść.
– Wydawało mi się, że postanowiliśmy… – odezwał się, ale mu
przerwała:
– Twoja rodzina ma dość problemów. – Wsunęła nogi w sandały. – Nie
sądzisz?
– Masz na myśli Ninę? – Podążył za nią do drzwi. – Nina sobie
poradzi. Myślisz, że to najgorsze, co ją spotkało?
– To tylko dowodzi, że mam rację – stwierdziła Ashley i wyszła
z airstreama. Dreptała po piasku i mrużyła oczy przed słońcem. Hud był
o krok za nią. – Nie chcę robić afery. Twoja rodzina…
– Przyciąga dużo uwagi? – podsunął.
– Właśnie. A ja nie chcę dokładać problemów Ninie.
To właśnie troska Ashley o jego siostrę, choć spotkały się zaledwie
kilka razy, od początku urzekła Huda w dziewczynie.
– Wiem, ale… musimy im powiedzieć – rzekł Hud, przyciągając
Ashley do siebie. Objął ją i oparł brodę na jej głowie. Pocałował jej włosy.
Pachniała olejkiem do opalania: sztucznym zapachem kokosa i banana. –
Musimy powiedzieć Jayowi – uściślił.
– Wiem – przyznała. Wtuliła głowę w pierś Huda. – Po prostu nie chcę
być tą osobą.
– Jaką osobą?
– Tą suką, rozumiesz? Która staje między braćmi.
– Hej – zaczął Hud. – To, że się w tobie zakochałem, to moja wina.
Nie twoja. I to najlepsze, co w życiu zrobiłem.
Czasami los się myli. Do takiego wniosku doszedł Hud. Tak tłumaczył
sobie wiele rzeczy, które przytrafiały mu się w życiu. Jakakolwiek ręka
prowadziła go – prowadziła wszystkich – ku pewnej przyszłości… nie ma
mowy, żeby nie popełniała błędów.
Czasami niewłaściwy brat pierwszy poznaje dziewczynę. To nie musi
być bardziej skomplikowane. Hud i Ashley… po prostu poprawiali los.
– To nie ma sensu, że w ogóle byłam z Jayem – uznała Ashley.
Odchyliła się, ale pozostała w jego objęciach.
– Właśnie to pomyślałem, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. „Ta
dziewczyna nie jest stworzona dla Jaya”.
– Myślałeś, że jestem stworzona dla ciebie?
Hud pokręcił głową.
– Nie, jesteś dla mnie o wiele za dobra.
– No, przynajmniej to widzisz.
Odchyliła się jeszcze bardziej i przeniosła ciężar ciała na pięty tak, by
uścisk Huda był jedyną rzeczą, która nie pozwalała jej upaść. Hud
potrzymał ją tak przez chwilę, a potem przyciągnął z powrotem.
– Powinnaś przyjść – powiedział. – Powiemy Jayowi i wszystko
będzie dobrze.
Już wcześniej bez słów zawarli porozumienie, że to, co „powiedzą
Jayowi”, będzie kłamstwem. Półprawdą.
Zamierzali powiedzieć mu, że są razem. Nie zamierzali się
przyznawać, że zaczęli sypiać ze sobą pewnej nocy pół roku temu, gdy
wpadli na siebie na Venice Boardwalk. Kiedy Ashley jeszcze była z Jayem.
Ashley miała na sobie dżinsową kurtkę i koralową sukienkę, która
unosiła się na wietrze. Hud miał na sobie białe szorty, niebieską koszulę
z krótkim rękawem i znoszone mokasyny.
Oboje byli na drinkach z przyjaciółmi, kiedy wpadli na siebie przed
sklepem z pamiątkami pokroju tanich okularów przeciwsłonecznych czy
tank topów z tandetnymi sloganami.
Przystanęli, żeby się przywitać, i powiedzieli przyjaciołom, że za
chwilę ich dogonią. Jednak ta „chwila” wciąż się przeciągała, aż zdali sobie
sprawę, że nie dogonią przyjaciół.
Rozmawiali dalej, spacerując bulwarem, wchodząc do sklepów
i barów. Hud przymierzył słomkowy kapelusz kowbojski i rozśmieszył
Ashley. Ona żartobliwie chwyciła lasso Wonder Woman i udawała, że kręci
nim w powietrzu. Po jej uśmiechu Hud poznał, że ta noc staje się czymś
więcej, niż oboje sobie zamierzyli.
Kilka godzin później, po kilku drinkach za dużo, ścisnęli się w jednej
z kabin w łazience baru Mad Dogs. „Zawsze pragnęłam ciebie” –
wyszeptała mu do ucha Ashley. „Pragnęłam ciebie, nie jego”.
Pragnęła Huda, nie Jaya.
Sekundę po tym, jak to powiedziała, Hud pocałował Ashley, podniósł
ją i przyszpilił do ściany. Pachniała kwiatem, którego nie potrafił nazwać.
Jej włosy były sypkie i miękkie pod jego palcami. Z nikim nigdy nie było
mu tak dobrze, jak z nią tamtej nocy.
Kiedy skończyli, oboje czuli się wniebowzięci, nasyceni i lekcy,
dopóki w ich żołądkach nie osiadł ciężar poczucia winy.
Hud lubił uważać się za miłego faceta. A jednak… miły facet nigdy
nie przespałby się z dziewczyną swojego brata.
Na pewno nie więcej niż raz.
Ale po tej nocy przyszła kolejna, i jeszcze kolejna. Potem kolacja
w restauracji cztery miasta dalej na wybrzeżu. A potem rozmowy o tym, jak
dokładnie Ashley powinna zerwać z Jayem.
A potem to zrobiła.
Pięć miesięcy temu Ashley pojawiła się pod drzwiami airstreama Huda
o jedenastej w nocy i oznajmiła: „Zerwałam z nim. I chyba powinieneś
wiedzieć, że cię kocham”.
Hud wciągnął ją do środka, ujął jej twarz w dłonie i odparł: „Ja też cię
kocham. Kochałem cię, od… Nie wiem. Na długo przed tym, zanim
powinienem”.
A teraz tylko czekali na swój czas, próbowali stworzyć idealną okazję,
żeby powiedzieć Jayowi półprawdę. Półprawdę między półbraćmi, choć Jay
i Hud nigdy nie uważali się za przyrodnie rodzeństwo.
– Przyjdź na imprezę – poprosił Hud. – Jestem gotowy powiedzieć
wszystkim.
– No nie wiem – mruknęła. Założyła białe okulary przeciwsłoneczne
i wzięła klucze. – Zobaczymy.
Ósma rano

Nina pływała na desce, ale miała trudności ze znalezieniem długiej,


powolnej prawej fali, której szukała.
Nie była tu po to, żeby wymiatać. A tego ranka fale i tak się do tego
nie nadawały. Chciała tylko z gracją sunąć na longboardzie i robić kroki
w stronę dziobu, aż fale zmiotą ją do wody.
Na plaży panowała cisza. To zaleta maleńkiej, ekskluzywnej zatoczki
z trzech stron otoczonej dwudziestometrowymi klifami. Choć formalnie
plaża była publiczna, drogę do niej znali tylko ci, którzy mieli dostęp do
prywatnych schodów albo byli skłonni wędrować po nierównej linii
brzegowej i ryzykować, że złapie ich przypływ.
Tego ranka Nina dzieliła zatoczkę z dwiema nastolatkami
w neonowych strojach kąpielowych. Dziewczyny opalały się, czytając
książki Jackie Collins i Stephena Kinga.
Ponieważ Nina była jedyną osobą w wodzie, siedziała na desce za
miejscem, w którym łamały się fale. Kiedy tak dryfowała, wiatr chłodził
jej mokrą skórę, słońce przypiekało nagie ramiona, nogi dyndały w wodzie,
Nina już czuła odrobinę spokoju, po który tu przyszła.
Godzinę temu bała się imprezy. Fantazjowała nawet o tym, żeby ją
odwołać. Ale nie mogła tego zrobić Jayowi, Hudowi i Kit. Co roku
z niecierpliwością czekali na imprezę, a potem miesiącami o niej
rozmawiali.
Zaczęło się wiele lat temu od szalonej popijawy, na którą w ostatnią
sobotę sierpnia do domu rodziny Riva zjechała się banda surferów
i deskorolkarzy z całego miasta. Jednak od tego czasu Nina zyskała sławę
i wyszła za Brandona, przez co wzbudzała jeszcze większe zainteresowanie.
Z każdym rokiem impreza przyciągała coraz więcej rozpoznawalnych
osób. Aktorów, gwiazd muzyki pop, modelek, pisarzy, reżyserów, nawet
kilku olimpijczyków. Jakimś cudem ta niegdyś mała zabawa stała się
imprezą, na której trzeba być. Choćby po to, by móc powiedzieć, że było
się tam „kiedy”.
Kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym Warren Rhodes i Lisa Crowne
rozebrali się w basenie. Kiedy w osiemdziesiątym pierwszym supermodelki
Alma Amador i Georgina Corbyn całowały się na oczach swoich mężów.
Kiedy rok temu Bridger Miller i Tuesday Hendrics poznali się przy joincie
na tarasie Niny. Zaręczyli się dwa tygodnie później, a Tuesday zostawiła go
przed ołtarzem w maju. Magazyn „Now This” puścił nagłówek: Dlaczego
Tuesday nie mogła przekroczyć tego mostu z Bridgerem?.
Ludzie bez końca opowiadali historie z imprezy, a Nina nie była
przekonana, czy część z nich w ogóle się wydarzyła.
Podobno Louie Davies odkrył Alexandrę Covington, kiedy pływała
topless w basenie Niny. Obsadził ją w roli prostytutki w Powiedz to
delikatnie, a teraz, dwa lata później, miała na koncie Oscara.
Podobno w osiemdziesiątym Doug Tucker, nowy szef Sunset Studios,
nawalił się i powiedział wszystkim, że Celia St. James jest lesbijką, a on ma
dowody.
Czy rok temu w kuchni Niny jej sąsiad Rob Lowe śpiewał całe Jack &
Diane z jej drugim sąsiadem Emiliem Estevezem? Ludzie tak twierdzili.
Nina nie miała pewności.
Nie zawsze zauważała wszystko, co działo się w jej własnym domu.
Nie widziała wszystkich gości. Przejmowała się głównie tym, czy jej
rodzeństwo dobrze się bawi. A oni zawsze się dobrze bawili.
Rok temu Jay i Hud palili trawkę z zespołem Breeze. Kit całą noc
rozmawiała z Violet North w sypialni Niny, a tydzień później debiutancka
płyta Violet stała się numerem jeden. Od tamtej pory Jay i Hud dostawali
bilety na koncerty Breeze, kiedy tylko chcieli, a Kit tygodniami gadała
o tym, jaka Violet jest super.
Więc Nina nie mogła odwołać takiej imprezy. Może rodzina Riva
różniła się od innych, bo składała się tylko z czwórki rodzeństwa, ale miała
swoje tradycje. Poza tym nie za bardzo da się odwołać imprezę, na którą nie
obowiązują zaproszenia. Ludzie zamierzali przyjechać, czy Ninie się to
podobało, czy nie.
Usłyszała od swojej bliskiej przyjaciółki Tarine, którą poznała na sesji
do „Sports Illustrated”, że na imprezę wybiera się Vaughn Donovan.
Musiała przyznać, że Vaughn Donovan był chyba najseksowniejszym
facetem, jakiego kiedykolwiek widziała na ekranie. Scena z Dzikiej nocy,
w której się uśmiecha i zdejmuje okulary na parkingu centrum handlowego,
nadal ją ruszała.
Gdy patrzyła na swella nadchodzącego z zachodu, uznała, że impreza
nie jest przekleństwem, lecz błogosławieństwem. Była dokładnie tym,
czego Nina potrzebowała. Zasługiwała na to, żeby się zabawić. Zasługiwała
na to, żeby się wyluzować. Mogła wypić butelkę wina z Tarine. Mogła
poflirtować. Mogła potańczyć.
Pierwsza fala rozbiła się tuż za nią. Rozeszła się powoli,
równomiernie, pięknie w prawo, właśnie tak, jak Nina miała nadzieję, więc
kiedy nadeszła następna, dziewczyna powiosłowała z nią, wyczuła prąd pod
sobą i stanęła na desce.
Poruszała się z wodą, myśląc tylko o tym, jak wyrównać, jak dać
i wziąć dokładnie tyle samo. Nie myślała o przyszłości ani przeszłości,
tylko o teraźniejszości. „Jak mogę się utrzymać, jak mogę zachować
równowagę? Lepiej. Dłużej. Swobodniej”.
Gdy fala przyspieszała, Nina pochylała się do przodu. Gdy fala
zwalniała, Nina pompowała deskę. Kiedy znalazła pozycję, tanecznym
krokiem przeszła na dziób, z lekkością, która nie ujmowała prędkości.
Została tam, na czubku deski, balansując na stopach i stabilizując się
rękami.
W tym wszystkim ta łaska zawsze ją ratowała.
1956

Nasze historie rodzinne to po prostu historie. Mity o ludziach, którzy


byli przed nami, które tworzymy, żeby zrozumieć siebie samych.
Dla ich pierwszej córki, Niny, historia June i Micka Rivy była
tragedią. Dla ich pierwszego syna, Jaya – komedią omyłek. Dla ich
drugiego syna, Huda – genezą. Dla najmłodszej z rodziny, Kit – tajemnicą.
Dla samego Micka była po prostu rozdziałem w jego biografii.
Ale dla June zawsze i na zawsze była romansem.

•••

Mick Riva poznał siedemnastoletnią June Costas u wybrzeży Malibu.


Był rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty, kilka lat przed pojawieniem
się Beach Boysów, zaledwie kilka miesięcy przed tym, jak Gidget zaczęła
masowo przyciągać nastolatki nad wodę.
W tamtych czasach Malibu było rybackim miasteczkiem z jednym
sygnalizatorem świetlnym. Spokojne wybrzeże wpełzało w głąb lądu
wąskimi, krętymi drogami biegnącymi przez góry. Ale miasto wkraczało
w okres dojrzewania. Osiadali tu surferzy w krótkich szortach
i z longboardami, w modę wchodziły bikini.
Rodzice June, Theo i Christina, należeli do klasy średniej i mieszkali
w wiejskim domku z dwiema sypialniami przy jednym z wielu kanionów
Malibu. Byli właścicielami podupadającej restauracji o nazwie Pacific Fish,
serwującej placuszki krabowe i smażone małże tuż przy Pacific Coast
Highway. Jej jaskrawoczerwony szyld z literami pisanymi kursywą wisiał
wysoko w powietrzu i ze wschodniej strony autostrady kusił, by choć na
chwilę odwrócić wzrok od wody, zjeść coś smażonego w głębokim tłuszczu
i zapić lodowatą colą.
Theo obsługiwał smażalnicę, Christina kasę, a June w noce
i weekendy wycierała stoliki i podłogi.
Restauracja była zarówno obowiązkiem June, jak i jej dziedzictwem.
Kiedy matka June zwolniła miejsce przy kasie, spodziewano się, że zajmie
je June. Ale ona czuła, że jest stworzona do większych rzeczy, nawet
w wieku siedemnastu lat.
June rozpromieniała się w tych rzadkich chwilach, gdy do Pacific Fish
wchodziła jakaś gwiazda albo reżyser. Rozpoznawała ich w sekundzie,
w której mijali próg, bo czytała plotkarskie gazety jak Biblię – co tydzień
urabiała ojca, żeby kupił jej „Sub Rosę” albo „Confidentiala”. Kiedy
zeskrobywała ketchup z blatów, wyobrażała sobie, że jest na premierze
filmowej w Pantages Theatre. Kiedy zamiatała sól i piasek z podłóg,
rozmyślała, jak by to było mieszkać w hotelu Beverly Hilton i robić zakupy
w domu towarowym Robinson’s. June podziwiała świat gwiazd. Znajdował
się zaledwie kilka kilometrów od niej, jednak ona nie mogła go dotknąć, bo
tkwiła tu, serwując frytki turystom.
June wykradała radość między zmianami. Wymykała się nocami
i odsypiała, kiedy mogła. Gdy jej rodzice pracowali, ale jeszcze jej nie
potrzebowali, przechodziła przez Pacific Coast Highway i kładła koc na
piasku naprzeciwko rodzinnej restauracji. Zabierała ze sobą książkę
i najlepszy kostium kąpielowy. Smażyła blade ciało na słońcu, chowając
oczy za okularami i patrząc na wodę. Robiła to w każdą sobotę i niedzielę
do dziesiątej trzydzieści rano, kiedy rzeczywistość ciągnęła ją z powrotem
do Pacific Fish.
Pewnego sobotniego poranka latem pięćdziesiątego szóstego roku June
stała na brzegu ze stopami w mokrym piasku i oswajała się z wodą przed
wejściem do oceanu. Na falach pływali surferzy, wzdłuż wybrzeża stali
rybacy, wokół niej nastolatkowie tacy jak ona leżeli na kocach i smarowali
się kremem.
Tego ranka June czuła się odważna i włożyła niebieskie bikini
w kratkę, bez ramiączek. Jej rodzice nie mieli pojęcia o jego istnieniu.
Pojechała do Santa Monica z koleżankami i zobaczyła je w butiku. Kupiła
bikini za pieniądze z napiwków, ostatnie trzy dolary pożyczyła od Marcy.
Wiedziała, że gdyby matka je zobaczyła, kazałaby June zwrócić bikini
albo, co gorsza, je wyrzucić. Ale June chciała czuć się ładnie. Chciała
wysłać sygnał i zobaczyć, czy ktoś odpowie.
June miała ciemnobrązowe włosy ścięte na boba, zadarty nosek
i pełne, wydatne usta. W jej dużych, jasnobrązowych oczach lśniła
wesołość, która często towarzyszyła nadziei. To bikini kryło w sobie
obietnicę.
Tego ranka nad brzegiem oceanu czuła się prawie naga. Czasami
dręczyło ją lekkie poczucie winy z powodu tego, jak bardzo lubiła swoje
ciało. Lubiła to, jak jej piersi wypełniały stanik bikini, jak jej talia zwężała
się i rozszerzała. Czuła, że żyje, gdy tam stała, częściowo obnażona.
Schyliła się i powiodła dłońmi po zimnej wodzie, która podpływała jej do
stóp.
Dwudziestotrzylatek, nieznany jej jeszcze Michael Riva, pływał na
falach. Był z trzema przyjaciółmi, których poznał w różnych klubach
w Hollywood. Przyjechał do L.A. dwa lata wcześniej – zostawił Bronx
i uciekł na zachód w poszukiwaniu sławy.
Właśnie wychodził z fali, kiedy jego wzrok padł na dziewczynę
stojącą samotnie na brzegu. Spodobała mu się jej figura. Spodobało mu się,
jak stała, nieśmiała i pozbawiona towarzystwa. Uśmiechnął się do niej.
June odwzajemniła uśmiech. Tak więc Mick porzucił przyjaciół
i popłynął w jej stronę. Kiedy wreszcie dotarł, kropla lodowatej wody
spłynęła z jego ramienia na jej ramię. June schlebiała jego uwaga, zanim
nawet się przywitał.
Był niezaprzeczalnie przystojny – woda zaczesała mu włosy do tyłu,
jego szerokie, opalone barki lśniły w słońcu, białe kąpielówki idealnie na
niego pasowały. June podobały się jego usta – dolna warga tak pełna, że
wyglądała na spuchniętą, górna wąska z idealnym łukiem kupidyna na
środku.
– Jestem Mick. – Wyciągnął rękę.
– Cześć. – Ścisnęła jego dłoń. Słońce prażyło tak mocno, że June
musiała zasłonić oczy drugą ręką. – Jestem June.
– June – powtórzył Mick i przytrzymał jej dłoń trochę za długo. Nie
sprzedał jej tekstu, że June to piękne imię. Przekazał tę wiadomość
wystarczająco jasno poprzez czystą radość, z jaką wypowiedział je na głos.
– Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na tej plaży.
– Och, nie jestem pewna – rzuciła, ze śmiechem odwracając wzrok.
Czuła, że się czerwieni, i miała nadzieję, że on tego nie zauważy.
– Z przykrością stwierdzam, że taki jest fakt. – Mick spojrzał June
w oczy i puścił jej dłoń. Powoli nachylił się i pocałował ją w policzek. –
Może dałabyś się zaprosić na randkę?
Przez całe jej ciało przebiegł dreszcz.
– Dałabym – odparła, usiłując nie okazywać emocji.
June nie miała dużego doświadczenia z mężczyznami – jedyne randki,
na jakich była, to szkolne bale – ale wiedziała, że należy ukrywać
ochoczość.
– Dobrze. – Mick skinął głową. – W takim razie jesteśmy umówieni.
Gdy Mick odchodził, June była pewna, że nie miał pojęcia, jak bardzo
drżała z zachwytu.
Następnego sobotniego wieczoru, kwadrans przed szóstą, June wytarła
ostatni stolik w restauracji i zdjęła czerwony fartuszek. Przebrała się
w słabo oświetlonej, obskurnej łazience. Z nieśmiałym uśmiechem
pomachała rodzicom. Powiedziała im, że spotyka się z przyjaciółką.
Kiedy czekała na parkingu w swojej ulubionej trapezowej sukience
i różowym kardiganie na guziki, jeszcze raz zerknęła na swoje odbicie
w małym lusterku i przygładziła włosy.
Zjawił się punkt szósta. Mick Riva w srebrnym buicku skylarku. Miał
na sobie dobrze skrojony granatowy garnitur, białą koszulę i gruby czarny
krawat – strój, z którego miał zasłynąć zaledwie kilka lat później.
– Hej – przywitał się, gdy wysiadł z samochodu i otworzył jej drzwi.
– Hej – odpowiedziała, wsiadając. – Ale z ciebie dżentelmen.
Uśmiechnął się kącikiem ust.
– Przeważnie.
June zabroniła sobie mdleć.
– Dokąd jedziemy? – zapytała, gdy wyjechał z parkingu i ruszył na
południe.
– Nic się nie martw – odparł z uśmiechem. – Będzie świetnie.
June oparła się w fotelu i położyła torebkę na kolanach. Wyjrzała
przez okno na spowity zmierzchem ocean. W takich chwilach łatwo było
docenić piękno jej rodzinnego miasta.
Mick wjechał na parking Sea Lion, restauracji przy skalistym brzegu,
z wielkim szyldem w kształcie miecznika proklamującym „światową
sławę”.
June uniosła brwi. Była tu kilka razy z rodzicami na specjalne okazje.
W takich miejscach jej rodzina miała sztywne zasady: do picia tylko woda,
do jedzenia jedna przystawka, danie główne do podziału, żadnego deseru.
Mick otworzył jej drzwi i ujął jej dłoń. June wysiadła z auta.
– Wyglądasz bosko – rzekł.
Usiłowała się nie zarumienić.
– A ty bardzo przystojnie.
– A dziękuję. – Wygładził krawat i zamknął drzwi za June. Wkrótce
poczuła ciepło jego dłoni u dołu pleców. Lekko popchnął ją w stronę drzwi
wejściowych, a ona natychmiast mu się poddała. Powitała jego władczość
z ulgą, jakby wreszcie znalazła kogoś, kto poprowadzi ją ku przyszłości.
W środku obsługa zaprowadziła ich do stolika przy oknie z widokiem
na Pacyfik.
– Jest cudownie – odezwała się June. – Dziękuję, że mnie tu zabrałeś.
Zobaczyła, jak Mick się rozluźnia i rozpromienia.
– Och, to dobrze. Zaryzykowałem, że będziesz chciała owoce morza,
ale nie byłem pewien. Bo Pacific Fish to restauracja twojej rodziny?
– Tak, moi rodzice są właścicielami i prowadzą lokal. Ja pomagam.
– Więc masz już dość jedzenia homara? – spytał Mick.
June pokręciła głową.
– Wcale nie. Mam dość bułek z homarem. Nie chcę nigdy więcej
widzieć bułek z homarem. Ale prawie nigdy nie jemy całego homara. A już
na pewno nie jemy steka ani nic takiego. Tylko burgery, frytki, małże i takie
tam. Wszystko smażone. Mój ojciec nie spotkał w życiu ani jednej rzeczy,
której nie mógłby usmażyć.
Mick się roześmiał. June się tego nie spodziewała. Podniosła wzrok
i posłała mu uśmiech.
– Kiedy przejdą na emeryturę, mam przejąć interes. – Rodzice
niedawno przedstawili June nieatrakcyjny pomysł: powinna poślubić
mężczyznę, który chciałby prowadzić biznes razem z nimi.
– Rozumiem, że nie jesteś tym zachwycona – domyślił się.
– A ty byś był? – Może by był. Może poślubienie mężczyzny, który
chciałby przejąć restaurację, nie byłoby takie złe.
Mick spojrzał jej w oczy.
– Nie, nie byłbym zachwycony.
Spuściła wzrok i upiła łyk wody.
– Tak myślałam.
– Mam na oku coś większego – oznajmił.
– Och? – zainteresowała się.
Mick się uśmiechnął i odłożył menu. Nachylił się, jakby zamierzał
zdradzić June sekret, chwyt marketingowy, magiczne zaklęcie.
– Jestem piosenkarzem – szepnął.
– Piosenkarzem? – powtórzyła głośniej. – Jakim piosenkarzem?
– Świetnym.
Zaśmiała się.
– W takim razie chciałabym kiedyś cię usłyszeć.
– Powoli rozkręcam się w Hollywood, gram w kilku klubach,
spotykam się z odpowiednimi ludźmi. Jeszcze nie zarabiam dużo. Szczerze
mówiąc, właściwie nie zarabiam prawie nic. W ciągu dnia maluję domy,
żeby opłacić rachunki. Ale jestem blisko. Mój kumpel Frankie zna gościa
z A&R w Runner Records. Myślę, że jeśli zrobię na nim wrażenie, dostanę
pierwszy kontrakt na płytę.
Słowa „Hollywood”, „kluby” i „kontrakt na płytę” sprawiły, że serce
June zabiło szybciej. Uśmiechnęła się, nie odrywając oczu od Micka.
Kelner przyszedł, by przyjąć zamówienie, lecz zanim June zdążyła się
odezwać, Mick przejął inicjatywę:
– Poprosimy dwa razy surf and turf.
June stłumiła zaskoczenie i złożyła menu. Oddała je kelnerowi.
– Więc będę mogła powiedzieć, że znałam cię, zanim byłeś sławny? –
zapytała Micka.
Roześmiał się.
– Myślisz, że mam szansę? – odpowiedział pytaniem. – Zdobyć
kontrakt, zadawać się z gwiazdami? Jeździć po kraju, wyprzedawać
koncerty? Trafić do gazet?
– Pytasz mnie? – June wygładziła serwetkę na kolanach. – Nie siedzę
w tej branży. Nikogo nie obchodzi, co myślę.
– Mnie obchodzi – zaprotestował.
Na jego twarzy malowała się szczerość.
– Tak. – June skinęła głową. – Myślę, że masz szansę.
Uśmiechnął się i wypił lód z dna szklanki.
– Kto wie? – rzucił. – Może za rok będę międzynarodową sensacją,
a ty dziewczyną u mojego boku.
Wiedziała, że to tekst na podryw, ale musiała przyznać, że działa.
Później, kiedy fale rozbiły się tuż za oknem, Mick zadał June pytanie,
którego nie zadał jej nikt wcześniej.
– Wiem, że nie chcesz przejąć restauracji, ale co chcesz robić?
– Co masz na myśli? – nie zrozumiała.
– Jeśli zamkniesz oczy… – zaczął, a ona zamknęła oczy, powoli, ale
bez wahania, z radością spełniając jego polecenie. – I wyobrazisz sobie
swoją szczęśliwą przyszłość, co widzisz?
„Może trochę splendoru, trochę podróży” – pomyślała June. Chciała
być typem kobiety, która zagadnięta o swoje futro, odpowie: „Ach, to?
Kupiłam w Monte Carlo”. Ale to były fantazje, sny na jawie. Miała też
realistyczną odpowiedź. Taką, którą widziała wyraźnie. Niemal tak
prawdziwą, że mogłaby jej dotknąć.
Otworzyła oczy.
– Rodzinę. Dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Dobrego męża,
który lubi tańczyć ze mną w salonie i pamięta o naszej rocznicy. Nigdy się
nie kłócimy i mamy ładny dom. Nie na wzgórzach ani w mieście, ale nad
wodą. Na samej plaży. Z dwiema umywalkami w łazience.
Mick się uśmiechnął.
Pragnął kariery i tras koncertowych po całym świecie – ale też zawsze
wyobrażał sobie, że po powrocie do domu będzie czekała na niego rodzina.
Chciał mieć żonę i dzieci, dom, w którym mógłby odetchnąć i odnaleźć
spokój, nawet gdy nie panowałaby w nim cisza. Nie był pewien, czy
kiedykolwiek mógłby mieć takie życie. Nie był pewien, jak takie życie
wygląda ani jak się je buduje. Ale pragnął go. Pragnął go tak jak ona.
– Dwie umywalki, hmm?
Przytaknęła.
– Zawsze podobał mi się ten pomysł. Rodzice mojej przyjaciółki mieli
dwie umywalki w swoim domu przy Trancas Canyon. Mieli ranczo za
targiem – opowiadała. – Bawiłyśmy się w przebieranki w sypialni jej
rodziców. Zauważyłam, że mają dwie umywalki w głównej łazience.
Pomyślałam: „Chcę mieć coś takiego, kiedy będę dorosła. Żebyśmy mogli
z mężem myć zęby w tym samym czasie”.
– Podoba mi się to – ocenił Mick. – Ja też nie pochodzę ze świata
dwóch umywalek. Tam, skąd pochodzę, nie było nas stać nawet na bułki
z homarem.
– Och, nie dbam o to – zapewniła June. Nie była pewna, czy to
prawda, ogólnie rzecz biorąc. Ale w chwili, gdy to mówiła, czuła, że tak
jest.
– Chodzi mi o to, że… nie pochodzę z bogatego domu. Ale uważam,
że to, skąd pochodzisz, nie określa tego, dokąd zmierzasz. – Mick dorastał
w czymś na kształt kamienicy czynszowej, dzieląc łazienkę z innymi
rodzinami. Ale już dawno postanowił, że w jego przyszłości nie będzie
nędzy. Zdobędzie wszystko i dzięki temu będzie wiedział, że udało mu się
z tego wyrwać. – Nie martw się, któregoś dnia będę bogaty, tylko
ostrzegam, że jestem akcją o niskim nominale.
– Restauracja rodziców co dwa lata staje na skraju bankructwa –
uświadomiła go. – Nie mam prawa oceniać.
– Wiesz, jeśli kiedykolwiek wejdziemy do świata dwóch umywalek,
nazwą nas nuworyszami.
June się zaśmiała.
– No nie wiem. Mogą być zbyt zajęci potykaniem się o własne nogi,
żeby zdobyć twój autograf.
Zawtórował jej śmiechem.
– Wypijmy za to – powiedział. June uniosła szklankę.
Decyzję w kwestii deseru Mick pozostawił June. Nerwowo
przeglądała menu, próbując wybrać idealny deser, a kelner czekał.
– Jestem pod presją! – poskarżyła się. – Banana foster czy baked
Alaska?
Mick wskazał na nią.
– Ty decydujesz.
Zawahała się jeszcze przez sekundę, a on nachylił się i szepnął:
– Ale weź banana foster.
Podniosła wzrok.
– Poproszę banana foster – zwróciła się do kelnera.
Gdy kelner przyniósł deser, ich widelce splotły się nad talerzem.
– Uważaj, drogi panie – rzuciła June z uśmiechem. – Zabierasz całą
bitą śmietanę.
– Proszę o wybaczenie – odparł i się odchylił. – Mam straszną słabość
do słodyczy.
– Ja też, więc chyba będziemy musieli pójść na kompromis.
Uśmiechnął się i przesunął talerz w jej stronę, oddając jej resztę
deseru. June go przyjęła.
– Dziękuję, że wreszcie zachowałeś się jak dżentelmen.
– Ach, rozumiem. Chciałaś tylko, żebym powiedział, że podzielę się
deserem, ale tak naprawdę oddał ci cały.
Przytaknęła, jedząc dalej.
– Nie jestem takim typem faceta. Chcę mój deser. Chcę moją połowę.
A jeśli to ma się udać, musisz do tego przywyknąć.
„Jeśli to ma się udać”. June z całych sił starała się nie zarumienić.
– Dobrze – zgodziła się, z zadowoleniem oddając mu resztę. – Tak
będzie sprawiedliwie.
Kiedy kelner położył rachunek na stole, Mick natychmiast podniósł
świstek.
– Chcesz się odświeżyć przed wyjściem? – spytał June.
– Tak – odparła i wstała. – Dziękuję, zaraz wrócę.
Poszła do łazienki, gdzie ponownie pomalowała usta jasnoróżową
szminką, przypudrowała twarz i sprawdziła, czy nie ma nic na zębach. Czy
on zamierzał ją pocałować? Otworzyła drzwi i zobaczyła czekającego na
nią Micka.
– Gotowa do drogi? – zapytał i wystawił łokieć, żeby mogła wziąć go
pod ramię.
Gdy w pośpiechu wracali do samochodu, June odniosła wrażenie, że
Mick nie zapłacił rachunku, jednak prędko odsunęła od siebie tę myśl.
Zaparkowali na poboczu przy plaży. Mick ujął dłoń June i pomógł jej
wysiąść na chłodne wieczorne powietrze. Biegali na bosaka po zimnym
piasku.
– Podobasz mi się, June – oznajmił Mick. Przyciągnął ją do siebie
i mocno objął. Pragnął kobiety, którą mógłby uszczęśliwiać. – Jesteś jedna
na milion.
Zaczął się kołysać, jakby słyszeli muzykę.
June nie była pewna, czemu Mick uznał ją za wyjątkową. Nie
rozegrała tego tak spokojnie, jak zamierzała. Czuła, że bardzo jasno dała do
zrozumienia, jak jest nim zauroczona. Na pewno zauważył, jak naiwnie do
wszystkiego podchodzi – do miłości, do seksu. Ale skoro uwierzył, że jest
jedyna w swoim rodzaju, może ona też mogła odważyć się w to uwierzyć.
– Mogę ci zaśpiewać? – zapytał Mick.
Rozpromieniła się.
– Usłyszę ten wspaniały głos?
Zaśmiał się.
– Wcześniej się popisywałem. Może wcale nie jest taki wspaniały.
– Tak czy inaczej chciałabym go usłyszeć.
Tam, tuż przy Pacific Coast Highway, znajdowali się wiele kilometrów
od nocnych klubów Hollywood, studiów filmowych w głębi lądu, zgiełku
Santa Monica. Wtedy ziemie Malibu były na wpół poskromione – tylko
ocean i pustynia poprzecinane w połowie utwardzonymi drogami.
Wszystko jeszcze wydawało się ciche i dzikie.
June przycisnęła swoje ciało do jego ciała i przytknęła policzek do
jego piersi, a Mick zaśpiewał cichą piosenkę na cichej plaży, pięknym
głosem dla pięknej dziewczyny.
I’m gonna love you like no one loves you, come rain or come shine[1].
Miał łagodny, melodyjny głos. Nie wyczuwała w nim ani odrobiny
wysiłku. Śpiewał nuty z taką łatwością, z jaką oddychał, a June zachwycała
się, jakie to wszystko proste, jak proste wydaje się życie u jego boku.
Wtedy zrozumiała, że miała rację, w restauracji, kiedy powiedziała, że
jej zdaniem ma szansę. Mężczyzna, który trzymał ją w ramionach, był
gwiazdą. Była tego pewna. I to ją ekscytowało.
I’m with you always, I’m with you rain or shine[2].
Gdy piosenka dobiegła końca, June nie uniosła policzka ani nie
przestała się kołysać.
– Zaśpiewasz Cole’a Portera? – spytała tylko. Uwielbiała Cole’a
Portera od dzieciństwa.
– Cole Porter to mój ulubiony muzyk – odparł Mick. Na chwilę
odsunął się od June i spojrzał jej w oczy. – Piękna kobieta, która walczy ze
mną o banana foster i ma świetny gust muzyczny? Skąd się wzięłaś, June
Costas?
Mick nie chciał iść przez świat sam. Miał serce z tych, co to
przywiązują się do różnych rzeczy. I chciał przywiązać się do niej.
Wydawała się do tego idealna.
– Byłam tu – powiedziała June. – W Malibu. Przez cały ten czas.
– W takim razie dzięki Bogu, że w końcu przyjechałem do Malibu –
stwierdził, a potem znów zaśpiewał.
Mick pragnął kobiety o czułym sercu, bez żadnych ostrości. Kobiety,
która nigdy by nie krzyknęła, nie podniosła ręki. Która emanowałaby
ciepłem i miłością. Która wierzyłaby w niego i wspierała go w karierze.
Zaczynał myśleć, że June mogłaby być tą kobietą. I tak, w pewnym
sensie można by powiedzieć, że Mick zakochał się w June, jeśli zakochanie
to wybór. Mick wybrał June.
Ale dla June to wcale nie był wybór. Dla June to był nagły spadek.
A kiedy Mick ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją tamtej nocy na
plaży, June Costas była już stracona.

[1] Będę cię kochał jak nikt inny, czy w słońce, czy w deszcz.
[2] Zawsze jestem z tobą, czy w słońce, czy w deszcz.
Dziewiąta rano

Nina miała piasek na stopach, pod kolanami, we włosach, teraz


mokrych i pofalowanych.
Odstawiła deskę z powrotem do szopy i zamknęła zamek. Nie chciała
wychodzić z wody, ale miała mnóstwo rzeczy do zrobienia.
Gdy ruszyła w górę długiej, stromej ścieżki do domu, nogi jej się
trzęsły, a plecy i klatka piersiowa były tak samo obolałe jak zawsze, gdy
opuszczała ocean. Mimo to bez trudu dotarła do ogrodu.
Udała się prosto pod prysznic na świeżym powietrzu, do tekowej
kabiny przy jednej ze ścian domu. Kiedy ściągnęła ciemnozielone wiązane
bikini, nie musiała nawet zamykać drzwi. Jej nagiego ciała nie widział nikt
prócz oceanu i bugenwilli.
Pozwoliła, by woda ogrzała jej zmarzniętą skórę i zmyła sól. Zakręciła
kran, wzięła czysty ręcznik i weszła do domu.
Wielkiego, cichego, rozbrzmiewającego echem. Przestronnego
i pełnego światła.
Dom składał się z otwartych przestrzeni, szklanych ścian, kanap
w kolorze kości słoniowej i dywanów w kolorze écru. Jego wystrój
wydawał się onieśmielająco niewymuszony, jakby ta doskonałość przyszła
całkowicie bez wysiłku. Obrazy, które zgromadził Brandon – Warhol,
Haring, Lichtenstein – wisiały na ścianach, dodając odrobinę czerwieni czy
muśnięcie pomarańczu skądinąd agresywnie blademu domowi.
Nina suszyła włosy, zmierzając w kierunku schodów do swojej
sypialni, jednak gdy mijała kuchnię, zobaczyła czerwone światełko
migające na automatycznej sekretarce. Zmartwiła się, że Jay, Hud albo Kit
jej potrzebują, więc wcisnęła przycisk i odsłuchała wiadomość.
– Hej, Nina, tu Chris. Travertine. Nie mogę się doczekać dzisiejszej
imprezy. Chciałem cię uprzedzić, zanim się zobaczymy: nie możemy nic
zrobić z tym, że opublikowali dodatkowe zdjęcia z twojej sesji do
kalendarza. Fotki należą do nich. A w sumie nie jesteś nago, masz na sobie
bikini. W każdym razie wyglądasz seksownie, nie? Idziemy do przodu.
Wieczorem pogadajmy o „Playboyu”! No dobra, pa, pa, słońce. Do
zobaczenia.
Nina skasowała wiadomość i wspięła się na górę.
Spojrzała na siebie w lustrzanych przesuwanych drzwiach szafy.
Wyglądała jak jej matka. Widziała June w swoich oczach i brwiach,
w kościach policzkowych zaokrąglających jej twarz. Widziała matkę w
swoim ciele, czuła ją w swoim sercu, w każdym geście – czasami. Im była
starsza, tym bardziej stawało się to oczywiste.
Nina miała dwadzieścia pięć lat. Wydawała się sobie za młoda, bo
w duszy była o wiele starsza. Zawsze z trudem zestawiała fakty na temat
swojego życia z jego rzeczywistością. Miała dwadzieścia pięć lat, ale czuła
się na czterdzieści. Miała męża, ale była samotna. Była bezdzietna, a jednak
czy nie wychowała dzieci?
Wciągnęła na siebie dżinsy z podwiniętymi nogawkami i wyblakły T-
shirt Blondie, któremu kiedyś odcięła rękawy. Włosy zostawiła wilgotne,
z tyłu jeszcze lekko ociekające wodą. Założyła srebrny zegarek
i zauważyła, że dochodzi dziesiąta. Umówiła się z rodzeństwem na lunch
w restauracji w południe.
Choć teoretycznie restaurację odziedziczyły wszystkie dzieci Riva, to
Nina czuła się zobowiązana pilnować, by biznes dalej kwitł. Robiła to nie
tylko dla mieszkańców Malibu, ale także dla swojej matki i dziadków,
którzy prowadzili restaurację przed nią. Ciężar ich poświęcenia, by
utrzymać interes, pchał Ninę do tego samego.
Dlatego zazwyczaj w sobotnie poranki przychodziła na godzinę albo
dwie, robiła wyrywkowe kontrole i witała klientów. Tego ranka nie miała
na to ochoty. Ostatnio prawie w ogóle nie miała na to ochoty. Jednak sama
jej obecność przyciągała klientów i Nina czuła, że musi się tam pojawiać.
Wsunęła więc stopy w ulubione skórzane japonki, zgarnęła kluczyki
do saaba i poszła do auta.
1956

W każdy sobotni wieczór przez trzy miesiące Mick zabierał June na


kolację.
Chodzili na hamburgery z frytkami, włoskie jedzenie albo steki. Potem
zawsze dzielili się deserem i walczyli o ostatni kęs ciasta lub lodów. Ta
wspólna miłość do słodkości stała się ich prywatnym żarcikiem.
Któregoś razu Mick przywitał ją, wyciągając zamkniętą dłoń.
– Mam dla ciebie prezent – oznajmił z uśmiechem.
June rozwarła jego palce i znalazła kostkę cukru.
– Cukier dla mojego cukiereczka, słodycz dla mojej słodyczy –
wyjaśnił.
June się uśmiechnęła.
– Ale z ciebie czaruś – rzuciła i wzięła kostkę. Włożyła ją do ust
i possała. – Rozumiem, że to żarcik, ale nie pozwolę, żeby się zmarnowała.
Mick pocałował June, smakując cukier na jej ustach.
– Właściwie to mam całe pudełko – rzucił, wskazując na siedzenie
pasażera, gdzie pudełko kostek cukru Domino stało oparte o butelkę
whisky.
Tego wieczoru nawet nie poszli na kolację. Jechali wzdłuż wybrzeża,
jedząc kostki cukru i pijąc whisky z butelki, przekomarzając się o to, kto
będzie wybierał stację muzyczną. Gdy słońce zaszło, zaparkowali przy El
Matador – zachwycającej, nieskazitelnej plaży ukrytej pod urwiskiem, na
której znajdowały się formacje skalne tak wielkie i zapierające dech
w piersiach, że wydawało się, jakby ocean stworzył swoje własne
Stonehenge.
Przednia szyba Micka obramowała fale napływające na brzeg – piękny
film, którego nie oglądali. Siedzieli na tylnym siedzeniu, pijani i ożywieni
cukrem.
– Kocham cię – wyszeptał Mick do ucha June.
Czuła whisky w jego oddechu, whisky sączącą się przez jej pory.
Wypili jej dużo, prawda? Za dużo, pomyślała. Ale wchodziła tak dobrze.
Czasami June przerażało to, jak dobrze smakowała.
Mick napierał na nią swoim ciałem, a June uznała, że to
najcudowniejsze uczucie na świecie. Gdyby tylko mógł naprzeć jeszcze
bardziej, objąć ją jeszcze mocniej, gdyby mogli stać się jednością.
Powoli wsunął dłoń pod jej spódniczkę, badając grunt. Dotarł do
gumki pończoch, zanim June go odepchnęła.
– Czuję, że bez ciebie nie mogę żyć – powiedział.
Spojrzała na niego. Wiedziała, że mężczyźni mówią kobietom takie
rzeczy tylko po to, żeby dostać to, czego chcą. Ale co, jeśli ona też tego
chciała? Na to nikt nie dawał odpowiedzi. Ostrzegali tylko, żeby odtrącać
jego dłoń, dopóki nie wyjdzie się za mąż. Nie radzili, co robić, kiedy
czujesz, że umrzesz, jeśli jego ręka nie powędruje wyżej po nogach.
– Jeśli nie możesz beze mnie żyć – zaczęła, odzyskując odrobinę
samokontroli – wiesz, co robić.
Mick opuścił głowę na jej szyję z poczuciem porażki, a potem odsunął
się lekko i posłał jej uśmiech.
– Dlaczego tak mówisz? Myślisz, że nie poproszę cię o rękę?
Jej serce zatrzepotało, jakby chciało wzbić się w powietrze.
– Nie mam pojęcia, co zrobisz, Mick. Będziesz musiał mi pokazać.
Ponownie wtulił głowę w szyję June i pocałował jej obojczyk. Gdy
musnął ją ustami, zamruczała z rozkoszy.
– Chcę być twoją pierwszą – rzekła. Dobrze wiedziała, co robi,
wypowiadając te słowa. Pozwalały mu dać jej odpowiedź, której pragnęła,
i sprawić, by w nią uwierzyła.
– Będziesz – zapewnił ją. Powiedziałby jej wszystko, co pragnęła
usłyszeć. Tak bardzo ją kochał.
Pocałowała go.
– Kocham cię – szepnęła. – Z całego serca.
– Ja ciebie też – odparł i spróbował jeszcze raz. Pokręciła głową, a on
przytaknął i odpuścił.
Tej nocy, gdy odwiózł ją do domu, pocałował ją i oznajmił:
– Wkrótce.

•••

Mick i June spacerowali po Santa Monica Pier, przed sobą mieli


kolejkę górską i karuzelę. Przetarte deski mola skrzypiały im pod stopami.
June nosiła białą sukienkę w czarne kropki. Mick – długie spodnie
i koszulę z krótkim rękawem. Wyglądali razem dobrze i o tym wiedzieli.
Czuli to po tym, jak ludzie reagowali na ich widok, jak kasjerzy ożywiali
się, żeby ich obsłużyć, jak przechodnie się za nimi oglądali.
Gdy szli w stronę wody, diabelski młyn górował nad nimi z lewej
strony, a oni odrywali lepkie kawałki z chmury waty cukrowej w ręku
Micka. Wata zabarwiła usta June na różowo. Język Micka miał kolor
malinowej czerwieni.
Mick wyrzucił papierowy stożek po wacie i zwrócił się do June.
– June, chciałem skonsultować z tobą pewien pomysł.
– W porządku…
– No to jedziemy – powiedział i przyklęknął na jedno kolano. – June
Costas, wyjdziesz za mnie?
June zapowietrzyła się tak mocno, że dostała czkawki.
– Kochanie, nic ci nie jest? – zapytał i się poderwał.
June pokręciła głową.
– Nie – odpowiedziała, próbując uspokoić oddech. – Po prostu… nie
spodziewałam się tego dzisiaj. Pytasz poważnie? Naprawdę?
Mick wyciągnął pierścionek, cienką złotą obrączkę z brylantem
mniejszym niż pestka jabłka.
– Wiem, że daję ci niewiele – rzekł.
– Dajesz mi wszystko – zaprotestowała.
– Ale któregoś dnia kupię ci pierścionek z wielkim kamieniem. Tak
dużym, że będzie oślepiał ludzi.
– O rany.
– Jestem na dobrej drodze, mam przed sobą świetlaną przyszłość.
– Wiem, że masz.
– Nie dam rady bez ciebie.
– Och, Mick…
– To znaczy, że się zgadzasz? – zapytał. Zdziwił się, że w końcu
ogarnęły go nerwy. – Zgadzasz się, prawda?
– Oczywiście, że się zgadzam. Myślę, że urodziłam się po to, żeby się
zgodzić.
Wziął ją w ramiona i okręcił w koło, a June nagle poczuła się, jakby
mogła latać.
– Wiem, że mogę cię uszczęśliwić – powiedział. Odstawił ją na ziemię
i włożył jej pierścionek na palec. – Obiecuję, że kiedy będziesz moja,
więcej nie postawisz stopy w restauracji. Dam ci dom twoich marzeń.
Łazienkę z dwiema umywalkami, sypialnie dla tylu dzieci, ile tylko
zechcesz, plażę pod twoimi drzwiami.
Wszystko, czego pragnęła.
– Oczywiście, że za ciebie wyjdę – szepnęła ze łzami w oczach.
– Ty i ja, kochanie – powiedział Mick i przyciągnął ją do siebie.
Wtuliła głowę w jego szyję, wetchnęła jego zapach: pomadę i wodę po
goleniu. Trzymali się za ręce, aż dotarli na koniec mola, gdzie Mick
pocałował June tak namiętnie i poważnie, jak nigdy nikogo nie całował.
Jego rodzice zmarli, kiedy miał zaledwie osiemnaście lat. Ale teraz
zakładał własną rodzinę. Swój własny kawałek świata. I z nim i z June
będzie inaczej.
Kiedy wrócili do auta, szybko wpakowali się na tylne siedzenie. Tym
razem gdy Mick wsunął jej dłoń pod sukienkę, June pozwoliła sobie na
przyjemność. Pozwoliła się dotknąć tak, jak rozpaczliwie tego pragnęła.
„Ludzie zachowują się, jakby małżeństwo było niewolą – pomyślała –
a czy nie jest wolnością?”. Była zachwycona, że wreszcie może powiedzieć
„tak” i poczuć wszystko, co chciała poczuć.
Gdy przywarli do siebie, June domyśliła się – po tym, jak pewnie ją
trzymał, z jaką finezją się poruszał – że to nie był jego pierwszy raz.
Zakłuło ją w sercu na myśl, że ją okłamał, ale czyż nie sama go o to
prosiła? Lgnęła do niego jeszcze bardziej, zaspokajając potrzebę bycia
jedyną, która się liczy. Pozwoliła mu w siebie wejść, przyciągnęła go
najbliżej, jak mogła, i całkowicie mu się poddała.
June była oszołomiona – zszokowana, zaskoczona – kiedy położył na
niej ręce, będąc w niej. Czuła się zakłopotana i onieśmielona, kiedy tak jej
dotykał. Ale nie chciała kazać mu przestać, nie mogła znieść myśli, że
mógłby przestać. Chwilę później rozkosz przeszyła ją jak grom.
A kiedy leżała obok niego na tylnym siedzeniu i oboje nie mogli
złapać tchu, June zrozumiała, że już nigdy nie będzie taka sama, teraz, gdy
wiedziała, co potrafi z nią zrobić.
– Kocham cię – powiedziała.
Pocałował ją, spojrzał jej w oczy i odpowiedział:
– Ja ciebie też. Boże, Junie, kocham cię.

•••

Następnego dnia Mick przyszedł do niej do domu i trzymał ją za rękę


w kuchni jej rodziców, gdy razem oznajmiali, że się pobierają.
– Wygląda na to, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii
– ocenił ojciec June, marszcząc brwi.
– Tato…
Theo pokiwał głową.
– Wysłucham go, June. Znasz mnie na tyle dobrze, żeby to wiedzieć.
Zawsze wysłucham człowieka. – Skinął na Micka. – Chodź, synu,
porozmawiamy o tym, jak chcesz zająć się moją córką.
Mick puścił oko do June i poszedł za Theo do salonu. June trochę się
rozluźniła.
– Wyjmij kurczaka z lodówki, kochanie – poleciła jej matka. –
Zrobimy kurczaka z ryżem na kolację.
June wykonała polecenie cicho, próbując usłyszeć, co jej ojciec mówi
do Micka. Nie wyłapała jednak ani słowa.
Gdy Christina włączyła kuchenkę, zwróciła się do June:
– Jest bardzo przystojny, to na pewno.
June się uśmiechnęła.
– Mój Boże – ciągnęła Christina. – Wygląda jak młody Monty Clift.
June wzięła marchewki i położyła na desce do krojenia.
– Ale dlatego tym bardziej trzeba uważać. – Christina pokręciła głową.
– Nie wychodzi się za chłopców, którzy wyglądają jak Monty Clift.
June zaczęła kroić marchewki. Wiedziała, że jej matka nigdy tego nie
zrozumie. Ona nigdy nie kupowała nowych sukienek, nie próbowała
nowych przepisów, nie oglądała w telewizji nic oprócz wiadomości. June
patrzyła, jak jej matka co roku czyta ponownie stary, zniszczony
egzemplarz Wielkich nadziei, bo „po co ryzykować z inną książką, skoro
już wiem, że lubię tę?”.
Jeśli June nie chciała żyć jak jej matka, nie mogła przyjmować jej rad.
Proste.
Dwadzieścia minut później, kiedy Christina mieszała ryż, a June
nerwowo nakrywała do stołu, mężczyźni weszli do kuchni. Theo trzymał
dłoń na ramieniu Micka.
Ojciec uśmiechnął się do June.
– Chyba jednak wybrałaś porządnego chłopaka, kochanie.
Przejęta June podbiegła do mężczyzn i uściskała ich obu.
– Masz moje błogosławieństwo – dodał Theo, patrząc na Micka. –
Z zastrzeżeniami, o których rozmawialiśmy, synu.
Mick przytaknął.
– Dziękuję, tatusiu – powiedziała June.
Theo pokręcił głową.
– Nie dziękuj mnie. Mick ma kilka lat, żeby się wybić, a potem zrobi
to, co należy, i przejmie restaurację.
Theo uścisnął dłoń Micka, a Mick z uśmiechem odwzajemnił uścisk.
– Tak, proszę pana.
Theo podszedł do Christiny, a June odciągnęła Micka na bok.
– Przejmujemy restaurację? – spytała szeptem.
Mick zaprzeczył.
– Po prostu musiał usłyszeć to, co chciał, więc mu to powiedziałem.
Ale słyszałaś to, co mówił wcześniej? Kilka lat, żeby się wybić? Nie
potrzebuję kilku lat. Nie martw się, Junie.
Przy kolacji Mick pochwalił kuchnię Christiny i matka June wreszcie
się uśmiechnęła. Spytał Theo o radę w sprawie ubezpieczenia samochodu,
a on chętnie podzielił się z nim wiedzą.
Przy deserze – cieście truskawkowym – Theo poprosił Micka, żeby
zaśpiewał.
– June mówi, że śpiewasz Cole’a Portera lepiej niż Cole Porter –
powiedział.
Mick najpierw odmówił, a potem się zgodził. Odłożył serwetkę na stół
i wstał. Zaśpiewał I’ve Got You Under My Skin. Zanim doszedł do łącznika,
Theo kiwał głową i się uśmiechał.
Mick poczuł, że w gardle rośnie mu gula, ale zaangażował przeponę
i przeciągał nuty nieco dłużej niż zwykle. Gdy skończył, wziął głęboki
wdech – nie mógł spojrzeć na Theo, kiedy próbował uspokoić tętno.
June zaklaskała. Ojciec jej zawtórował.
– Bardzo ładnie – ocenił. – Bardzo ładnie.
Mick popatrzył na Theo i wreszcie przyjął jego aprobatę.
Christina uśmiechnęła się szeroko, jednak June zauważyła, że matka
nie rozchyliła warg ani nie zmrużyła oczu.
– Ślicznie – skwitowała.
Krótko po kolacji Mick życzył wszystkim dobrej nocy. Na podjeździe
pocałował June w policzek.
– Naprawdę będziemy kimś. Wiesz o tym, prawda? – spytał ją.
June się rozpromieniła.
– Oczywiście, że wiem.
Przytrzymał jej dłoń, gdy ruszyła do domu, jakby mogła pociągnąć go
za sobą. Puścił dopiero w ostatniej chwili, nie chcąc się pożegnać. Czekał
w samochodzie, aż pomacha mu z okna sypialni. Potem wycofał auto
i odjechał.
Chwilę później Christina znalazła June w łazience, kiedy ta myła
twarz. Matka była już w szlafroku, do spania nakręciła włosy na wałki.
– June, jesteś pewna? – zapytała córkę.
June poczuła, że ramiona jej opadają. Wyprostowała się.
– Tak, jestem pewna.
– Wiem, że jest przystojny i ma świetny głos, ale…
– Ale co, mamo? – chciała wiedzieć June.
Christina pokręciła głową.
– Po prostu dopilnuj, żeby wiedział, jak prowadzić restaurację.
– Przyszło ci kiedyś do głowy – June mówiła coraz wyższym głosem –
że jestem stworzona do czegoś większego niż prowadzenie knajpy przy
drodze?
Christina napięła twarz i ściągnęła usta, jakby chciała osłonić się przed
ciętym językiem córki. June też się spięła, niepewna reakcji matki. Jednak
Christina na powrót złagodniała.
– Wiem, że imponuje ci cały ten przepych, kochanie – powiedziała. –
Ale dobre życie wiedziesz wtedy, gdy wiesz, że ludziom na tobie zależy, że
potrafisz zadbać o tych, którzy na ciebie liczą, że robisz coś dla swojej
społeczności. Twój ojciec i ja karmimy ludzi. Nie potrafię wyobrazić sobie
nic większego. Ale to tylko ja.
June przeprosiła i pocałowała matkę na dobranoc. A potem wzięła
egzemplarz „Sub Rosy” i wyobraziła sobie, że pewnego dnia przeczyta
w niej o Micku.

•••

Mick zaczął dawać płatne występy w restauracjach w Hollywood


i Beverly Hills – śpiewał standardy, gdy bogaci ludzie jedli kolację. Potem
grywał w kilku klubach w Hollywood ze swoim zespołem o nazwie The
Vine.
Z każdym koncertem June była coraz bardziej dumna i mówiła
wszystkim, którzy chcieli słuchać, że wychodzi za profesjonalnego muzyka.
Mick i The Vine mieli dać koncert w małym kasynie w Las Vegas,
potem przez tydzień grać na rejsie do Ensenady, wystąpić na weselu szefa
Sunset Studios.
Następnie zadzwonili z Mocambo z propozycją, by Mick zagrał dwa
koncerty solo. June skakała z radości, kiedy jej powiedział. Mick podniósł
ją i obrócił w powietrzu.
Pierwszego wieczoru June poszła z nim do klubu i stała za kulisami,
gdy śpiewał. Patrzyła na gwiazdy na widowni. Wydawało jej się, że
widziała Desi Arnaz. Mogłaby przysiąc, że była tam Jayne Mansfield.
Kiedy Mick skończył występować w Mocambo, został zaproszony do
nowego klubu Troubadour w West Hollywood. I nagle znalazł się na afiszu.
MICK RIVA: TYLKO DZIŚ.
June była zachwycona.
– Wychodzę za Micka Rivę – chwaliła się pani Hewitt, która
prowadziła sklep spożywczy, panu Russo, który dostarczał małże do
restauracji, pani Dunningham, która pracowała w banku. – Właśnie zagrał
dwa koncerty w Mocambo. Był tam Don Adler. Widziałam go na własne
oczy. A dzień przed występem Micka do klubu przyszła Ava Gardner. Ava
Gardner!
Pokazywała pierścionek z małym kamieniem najlepszym
przyjaciółkom z dzieciństwa i dziewczynom, które czasami brały zmiany
w restauracji.
– Któregoś dnia będzie znanym piosenkarzem, praktycznie już jest –
opowiadała.
Dwa miesiące później Mick wreszcie umówił spotkanie z Frankiem
Delmontem z Runner Records. Tydzień później przyjechał do domu June
z kontraktem na płytę i nowym pierścionkiem. Brylant był dwa razy
większy od pestki jabłka.
– Nie musiałeś – powiedziała June, podziwiając lśniący, biały kamień.
– Ale chciałem – odparł Mick. – Nie powinnaś chodzić z tym małym
kamyczkiem. Zasługujesz na coś większego, lepszego.
June podobał się tamten mały kamyczek. I ten duży kamień też.
– Poczekaj tylko – poprosił Mick. – Będziemy mieć tyle pieniędzy, że
to aż żenujące.
June skwitowała to śmiechem, ale tej nocy położyła się spać, marząc
o ich wspólnej przyszłości. Może będą mieli łóżko typu king-size?
I cadillaca? Trójkę, a nawet czwórkę dzieci? Może wezmą ślub na plaży,
pod wielkim namiotem?
Kiedy zwierzała mu się z tych marzeń i pytała, czy sądzi, że mogą się
spełnić, zawsze odpowiadał jej tak samo: „Dam ci cały świat”.
Szeptał jej to do ucha, gdy zdejmował z niej sukienkę. Obiecywał jej
to, gdy wkładał nogę między jej nogi. „Wszystko, czego zapragniesz.
Dopilnuję, żebyś to dostała”. Przesuwał dłoń po jej plecach, całował za
uchem, chwytał za biodra.
Kto mógł winić June o to, jak często leżała nago obok niego, zanim
zostali małżeństwem? Kiedy on tak dobrze wiedział, jak jej dotykać?
Gdy zdali sobie sprawę, że June jest w ciąży, żadne z nich nie było
zaskoczone.

•••
– June – szepnęła sfrustrowana Christina, kręcąc głową w kuchni
Pacific Fish. – Myślałam, że jesteś mądrzejsza, kochanie.
– Przepraszam – powiedziała June bliska łez. – Przepraszam.
Christina westchnęła.
– Cóż, musisz przyspieszyć ślub, to po pierwsze. Potem znajdziemy
sukienkę, która co nieco ukryje. A resztę będziemy wymyślać na bieżąco.
June osuszyła oczy.
– Nie ty pierwsza straciłaś głowę dla faceta – pocieszyła ją matka.
June pokiwała głową.
– No – rzuciła Christina. – Rozchmurz się, kwiatuszku. To piękna
rzecz. – Przytuliła córkę i pocałowała ją w czubek głowy.
Mick i June złożyli przysięgę w namiocie pod gwiazdami, na piaskach
Malibu. Po jej stronie siedziała rodzina. Po jego – kilkoro producentów
muzycznych.
Tej nocy Mick i June tańczyli policzek przy policzku, gdy zespół grał
standardy.
– Poradzimy sobie – zapewnił ją Mick. – Będziemy kochać to dziecko.
I będziemy mieć ich więcej. Będziemy wspólnie jadać śniadania i kolacje,
a ja nigdy cię nie zostawię, Junie. I ty nigdy nie zostawisz mnie. Będziemy
mieć szczęśliwy dom. Obiecuję.
June spojrzała na niego i się uśmiechnęła, a potem znów przytknęła
policzek do jego policzka.
Pod koniec przyjęcia Mick stanął przed tłumem i przejął mikrofon.
– Jeśli pozwolicie – zaczął z półuśmiechem – chciałbym zaśpiewać
wam piosenkę. Napisałem ją dla mojej żony. Nosi tytuł: Warm June.

Sun brings the joy of a warm June


Long days and midnights bright as the moon
Nothing I can think of but a warm June
Nothing I can think of but you[3]
June siedziała z przodu, gdy Mick śpiewał jej serenadę. Próbowała
powstrzymać płacz i śmiała się, bo ponosiła klęskę. Skoro tak zaczynali,
Boże, to jak wysoko mogli polecieć?

•••

Nina urodziła się w lipcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego


roku. Wszyscy udawali, że jest wcześniakiem. Mick odwiózł ją i June ze
szpitala prosto do nowego domu.
Kupił im dwukondygnacyjny domek z trzema sypialniami, tuż nad
wodą. Błękitny z białymi okiennicami przy Malibu Road, z tyłem
wychodzącym na ocean. W podłodze bocznego tarasu znajdował się właz,
a pod nim schody prowadzące prosto na plażę.
Jakby dom to było za mało, na podjeździe stał nowiutki cadillac
w kolorze morskim.
Kiedy June po raz pierwszy weszła do domu, wstrzymała oddech.
Ujrzała salon z oknami wychodzącymi na wodę, otwartą kuchnię z jadalnią,
drewniane podłogi. To niemożliwe, żeby miał wszystko, prawda? To
niemożliwe, żeby wszystkie jej marzenia spełniły się jednocześnie?
– Popatrz, Junie, popatrz – powiedział Mick, z przejęciem prowadząc
ją do głównej sypialni. – Tu stanie nasze wielkie łóżko.
June z maleńką, delikatną Niną na rękach podążyła za mężem przez
sypialnię i weszła do głównej łazienki. Spojrzała na szafkę.
Powiodła prawą dłonią po umywalce. Poczuła, jak gładka porcelana
opada łukiem, wyrównuje się i podnosi. Wiodła dłonią dalej, po zimnych
kafelkach i szorstkich fugach, aż natrafiła na łuk porcelany drugiej
umywalki.
[3] Słońce przynosi radość ciepłego czerwca / Długie dni i północe jasne jak księżyc / Mogę
myśleć tylko o ciepłym czerwcu / Mogę myśleć tylko o tobie.
Dziesiąta rano

Nina wjechała na parking restauracji i wyłączyła silnik. Kiedy


wysiadła z auta, zerknęła na szyld i zastanowiła się, czy nie czas go
odnowić.
Riva’s Seafood, znana kiedyś jako Pacific Fish, przywodziła na myśl
stare Malibu, ze swoim wyblakłym szyldem i odpryskującą farbą. Nie była
już tylko przydrożną knajpą, lecz instytucją. Dzieci, które przychodziły
kiedyś z rodzicami, teraz przyprowadzały swoje własne dzieci.
Nina weszła do środka od kuchni, nie zdejmując okularów
przeciwsłonecznych. Ostatnio coraz częściej łapała się na tym, że ich nie
zdejmowała. Zrobiła to dopiero, gdy zobaczyła Ramona.
Ramon miał trzydzieści pięć lat, od ponad dekady był szczęśliwie
żonaty i miał piątkę dzieci. Zaczynał przy smażalnicy i przez lata piął się
coraz wyżej. Prowadził Riva’s Seafood od tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego dziewiątego roku.
– Hej, Nina, co tam? – zagaił, jednocześnie pilnując kuchcika przy
smażalnicy i wyjmując krewetki z zamrażarki.
Nina posłała mu uśmiech.
– Ach, wiesz, tylko sprawdzam, czy nie podpaliłeś tej budy.
Roześmiał się.
– Dopiero jak dopiszesz mnie do ubezpieczenia.
Nina ze śmiechem podeszła do lady i wzięła plasterek pomidora
z deski do krojenia. Posoliła go i zjadła. Wypuściła powietrze i ruszyła do
stołów piknikowych, by się pouśmiechać i uścisnąć dłoń kilku klientom.
Kiedy wyszła na zewnątrz, słońce już świeciło jej w oczy, a ona
poczuła, że fałszywa wersja niej budzi się do życia. Rozciągnęła usta
w przesadzonym uśmiechu i pomachała ludziom, którzy na nią patrzyli.
– Mam nadzieję, że wszystkim smakuje lunch! – powiedziała.
– Nina! – zawołał chłopak na oko nie starszy niż piętnaście lat.
Podbiegł do niej w szortach w kratę i koszulce polo. Nina już widziała
zwinięty w rulon plakat w jego prawej ręce i marker w lewej. – Podpiszesz
mi się?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozwinął plakat. Nina nie mogła zliczyć,
ile osób pojawiło się w restauracji z plakatem przedstawiającym ją
surfującą w bikini, prosząc o podpis. I choć uważała, że to dziwaczne,
zawsze się zgadzała.
– Jasne – rzuciła i wzięła marker. W prawym górnym rogu napisała
wyraźnie: „Nina R.”. Założyła skuwkę i oddała marker chłopakowi. –
Proszę bardzo.
– Możemy zrobić zdjęcie? – zapytał, a jego rodzice wstali od stołu,
uzbrojeni w polaroid.
– Pewnie – przytaknęła.
Podszedł do niej i objął ją ramieniem, chcąc zapewnić sobie pełne
doświadczenie. Nina posłała uśmiech do aparatu i nieznacznie odsunęła się
od chłopaka. Opanowała do perfekcji sztukę stania blisko bez dotykania.
Ojciec nacisnął migawkę i Nina usłyszała znajomy dźwięk
drukowania.
– Życzę wam miłego dnia – powiedziała i ruszyła do stolików
z przodu, żeby przywitać resztę klientów, a potem wrócić do środka. Lecz
kiedy nastolatek i matka patrzyli na wywołujące się zdjęcie, ojciec chłopaka
uśmiechnął się do Niny, wyciągnął rękę i powiódł dłonią po boku jej T-
shirtu, muskając żebra i biodra.
– Przepraszam – szepnął pewnym siebie głosem. – Chciałem tylko
sprawdzić, czy naprawdę są takie miękkie.
To już trzeci raz, kiedy jakiś mężczyzna sprzedał jej ten tekst, odkąd
miesiąc wcześniej ruszyła jej kampania z SoftSun Tees.
Nina zrobiła ją na początku tego roku. To była najlepiej płatna robota
w jej życiu. W reklamie stała w czerwonych majtkach od bikini i białym T-
shircie, miała mokre włosy, wysuwała biodra w lewo i opierała prawą rękę
o framugę. T-shirt był cieniuteńki. Nie było widać jej sutków, ale jeśli
patrzyło się wystarczająco długo, dało się to sobie wmówić.
Zdjęcie prowokowało, a ona o tym wiedziała. Wiedziała, że właśnie
dlatego zaprosili ją do współpracy. Każdy chciał, żeby surferka ściągnęła
ciuchy – Nina już się z tym pogodziła.
Ale potem bez jej wiedzy dodali slogan. „Sprawdź, czy naprawdę są
takie miękkie”. I umieścili go tuż pod jej piersiami.
To zachęcało do intymności, której Nina nie chciała.
Wyszczerzyła zęby w nieszczerym uśmiechu i odsunęła się od
mężczyzny.
– Pan wybaczy… – mruknęła, pomachała do reszty klientów i wróciła
do kuchni, gdzie zamknęła za sobą drzwi.
Nina rozumiała, że im więcej będzie pozować – prawdopodobnie
w jeszcze bardziej prestiżowych kampaniach – tym tłumniej ludzie będą
przychodzić do restauracji. Tym częściej będą chcieli jej zdjęcia, podpisu,
uśmiechu, uwagi, ciała. Jeszcze nie rozgryzła, jak poradzić sobie z tym, że
ludzie traktują ją jak swoją własność. Zastanawiała się, jak jej ojciec to
znosił. Wiedziała jednak, że nie dotykają go tak, jak dotykają jej.
– Nie musisz wychodzić i podawać wszystkim dłoni – oznajmił
Ramon, gdy ją zobaczył.
– No nie wiem… Chciałabym, żeby tak było – odparła. – Masz czas,
żeby przejrzeć księgi?
Przytaknął, wytarł ręce w ręcznik i podążył za nią do biura.
– Restauracja ma się dobrze – powiedział po drodze. – Wiesz o tym,
prawda?
Nina przechyliła głowę to w jedną, to w drugą stronę – i tak, i nie.
– Martwię się o to, żeby utrzymać ten stan – wyjaśniła, gdy usiedli
i zaczęli analizować liczby. Było to skomplikowane przedsięwzięcie.
Budynek był stary, kuchnię należało wyremontować, żeby
odpowiadała obecnym przepisom budowlanym, interes kręcił się różnie
w zależności od pory roku.
Na szczęście tego lata wiodło im się dobrze. Mimo to sezon się
kończył, a ostatnia zima potraktowała ich brutalnie. W styczniu Nina
musiała dołożyć z własnej kieszeni, zresztą nie pierwszy raz.
– Na początku roku wyszliśmy na prostą – rzekła, pokazując księgę
Ramonowi. – To dobrze. Obawiam się tylko, że kłopoty wrócą, kiedy
wyjadą turyści.
Czasami zdawała sobie sprawę, że wykorzystuje modeling, by
dofinansowywać knajpę, do której ludzie przychodzą zrobić jej zdjęcie,
a często nie kupują nawet nic do picia.
Ale kochała personel i część stałych klientów. I Ramona.
– Bez względu na wszystko jakoś sobie poradzimy. Zawsze sobie
radzimy – stwierdziła.
Nie zamierzała być tą, która po trzech pokoleniach pozwoli, żeby
Riva’s Seafood trafił szlag. Po prostu nie.
– Możemy na chwilę zajechać do domu, zanim pojedziemy do
restauracji? Chcę wziąć prysznic – powiedziała Kit, przebijając się przez
szum auta.
– Jasne – rzucił Jay i włączył kierunkowskaz, żeby skręcić w ulicę,
przy której dorastali.
Jay i Kit jako jedyni z rodzeństwa nadal mieszkali w ich rodzinnym
domu. Nina przeprowadziła się do willi w Point Dume i często wyjeżdżała
na sesje zdjęciowe. Hud lubił mieszkać w swoim airstreamie. Jednak Jay
i Kit zostali w domku na plaży, w którym spędzili dzieciństwo, tym samym,
który ojciec kupił ich matce dwadzieścia pięć lat temu.
Jay zajął główną sypialnię, ale on też często wyjeżdżał. Jeździł na
zawody surfingowe na całym świecie, z Hudem u boku.
Wkrótce wybierali się do North Shore w Oahu, na Hawaje. Jay miał
wziąć udział w Duke Classic, Pucharze Świata i Pipe Masters. Potem
czekały ich wyjazdy na Gold Coast w Australii i do Jeffreys Bay w RPA.
O’Neill miał pokryć znaczną część kosztów, Jay – obklejać się marką na
każdym kroku, a Hud – cały czas robić mu zdjęcia.
Jay i Hud mieli zrobić razem kolejną okładkę, planowali sprzedać
prawa do plakatów i kalendarzy. Jednak żeby to zrobić, musieli przemierzyć
ziemię. Życie zawodowego surfera i jego świty wymagało lekkiej ręki,
ducha spontaniczności. Pasja Jaya i Huda, ich utrzymanie, ich życie,
zależały od pogoni za nieprzewidywalną, wiecznie zmieniającą się
mieszanką wiatru i wody.
Dlatego choć Jay uważał Kalifornię za swój dom, ostatnio nie czuł,
żeby tak naprawdę mieszkał gdziekolwiek.
Natomiast Kit spała w swoim dziecięcym łóżku, czekała na trzeci rok
w Santa Monica College, wieczorami i w weekendy stała za kasą
w restauracji. Jedynym pozytywem, jaki widziała na horyzoncie, była
perspektywa wagarowania i jeżdżenia z przyjaciółmi do Santa Cruz. Mieli
tam duże fale, niektóre nawet dwukrotnie wyższe od przeciętnego
człowieka. Ale to najdalej, dokąd w tej chwili zabierało ją życie – kilka
godzin jazdy wzdłuż wybrzeża.
Jej rodzeństwo zwiedzało świat, a Kit serwowała placuszki krabowe.
Pragnęła trochę tej chwały. Trochę blasku życia Niny, dreszczyku
emocji życia Jaya i Huda. W dzieciństwie przez tak długi czas podążała ich
śladem do wody. Podejrzewała jednak, że nawet gdyby żadne z nich
w życiu nie wzięło do rąk deski, ona i tak by to zrobiła.
Była świetna. Mogła być legendą.
Powinna wzbudzać podziw jak reszta. Ale nie była traktowana na
poważnie jak jej bracia i wiedziała, że nie jest tak piękna jak jej siostra,
więc co jej zostawało? Nie miała pewności. Nie miała pewności, czy
w świetle reflektorów jest miejsce dla kogoś takiego jak ona. Surferki, która
nie jest superlaską.
Jay stanął przed garażem i wypuścił Kit.
– Zaraz wrócę – powiedział.
– Czekaj, dokąd jedziesz? – spytała. Lekko spaliła sobie nos i policzki.
Przez to wydawała się jeszcze młodsza.
– Będziesz brać prysznic sto lat, a ja muszę zatankować. – Zerknął na
wskaźnik paliwa, żeby zobaczyć, czy w ogóle mówi prawdę. Strzałka
wskazywała mniej niż połowę. – Mam tylko ćwierć baku.
Kit rzuciła mu sceptyczne spojrzenie i weszła do domu przez garaż.
Jay wyjechał na drogę i wcisnął pedał gazu mocniej, niż musiał.
Samochód ryknął na ledwie wybrukowanej ulicy. Jay sprawdził godzinę na
radiu. Jeśli przyspieszy, zdąży na czas.
Uważał Pacific Coast Highway za najwspanialsze miejsce na ziemi
i praktycznie jedyną drogę w mieście. Tak, znajdowały się tu dzielnice
rozsiane wzdłuż autostrady, rozległe kaniony, stojące tu i ówdzie centra
handlowe. Ale nie dało się dojechać nigdzie, zrobić nic, odwiedzić nikogo
w Malibu, nie wjeżdżając kołami na asfalt PCH. To, czy człowiek dotarł do
restauracji, pojechał na zakupy, zdążył do kina, zdołał znaleźć dla siebie
skrawek piasku, zajął miejsce na falach – wszystko zależało do tego, ilu
ludzi codziennie jechało tą samą drogą. Taką cenę płaciło się za ten widok.
Jay nawigował po ruchu ulicznym najlepiej, jak potrafił, przyspieszał
na zmieniających się światłach, zostawał na lewym pasie do ostatniej
sekundy, zanim musiał przejechać na prawy, i wkrótce wjechał na Paradise
Cove Road.
Paradise Cove była zdumiewająco piękną zatoczką chowającą się
przed PCH za palmami i dębami. Jay skręcił w prawo na wąską drogę
i zwolnił. Gdy dotarł za róg, ujrzał zatoczkę żółtego piasku otoczoną
wspaniałymi klifami i czystym, błękitnym niebem.
Nad plażą górowało urwisko, a na nim osiedle domków
kempingowych. Opłaty gruntowe były tak niebotyczne, że na mieszkanie
tam mogła pozwolić sobie tylko elita Hollywood.
Jednak Jay przyjechał tu do restauracji Sandcastle – plażowej kafejki,
gdzie można kupić za drogie daiquiri i wypić je z widokiem na molo.
Zaparkował auto i przeszukał kieszenie. Piątka i cztery jedynki. Musiał
przynajmniej zachować pozory i coś zamówić.
Wszedł do restauracji, założył okulary na głowę i pomaszerował do
baru. Przywitał go blondyn z ciemną opalenizną, którego imienia Jay nie
mógł zapamiętać.
– Cześć, Jay – rzucił facet.
– Cześć, stary – odparł Jay i skinął głową. – Mogę zamówić na wynos?
Mężczyzna się obrócił i Jay zerknął na jego identyfikator. Chad.
„Racja”.
– Jasne. Co podać? – Chad wyjął notatnik.
– Tylko… – Jay zerknął na tablicę ze specjałami i wybrał pierwsze, co
zobaczył. – Kawałek ciasta czekoladowego. Na wynos.
Jay starał się za bardzo nie rozglądać, nie być zbyt oczywistym.
Postanowił, że jeśli jej nie zobaczy, nie zapyta, czy jest w pracy. Może dziś
ma wolne. Nieważne. Nic się nie stało.
Chad kliknął długopisem, jakby cieszył się z zamówienia Jaya.
– Kawałek ciasta czekoladowego, się robi, stary.
Wtedy Jay przypomniał sobie, że Chad jest gamoniem.
Usiadł na stołku, kiedy Chad wszedł do kuchni. Jay spojrzał na swoje
buty – zniszczone wsuwane vansy – i uznał, że najwyższy czas na nową
parę. Duży palec u prawej stopy zaczął mu wystawać z dziury na czubku.
W przyszłym tygodniu pojedzie do miasta, odwiedzi sklep Vansa i kupi taką
samą parę. Czarno-biała kratka, rozmiar czterdzieści sześć. Nie ma sensu
zmieniać tego, co doskonałe.
W tej chwili Lara wyszła ze styropianowym pojemnikiem, który
wkładała do plastikowej torby.
– Ciasto czekoladowe? – spytała. – Od kiedy to Jay Riva je ciasto
czekoladowe?
A więc była w pracy. I zwracała na niego uwagę.
Lara miała metr osiemdziesiąt wzrostu. Była tylko pięć centymetrów
niższa od Jaya. Szczupła i ostra. I, jeśli Jay miał być całkowicie szczery, nie
jakoś szczególnie piękna. Miała w sobie coś surowego. Owalną twarz
o ostrej szczęce, wąskim nosie i wąskich ustach. A mimo to gdy człowiek
spoglądał na jej twarz, nie mógł odwrócić wzroku.
Jay nie potrafił przestać o niej myśleć. Był zadurzony, zauroczony
i zdenerwowany jak nastolatek. A jako nastolatek nigdy nie był zakochany.
Dlatego to wszystko było dla niego nowe – nieprzyjemne, przyprawiające
o mdłości i ekscytujące.
– Czasem trzeba coś zmienić – powiedział.
Lara postawiła torbę obok kasy i nabiła ciasto. Podał jej gotówkę.
– Idziesz dziś na imprezę? – rzucił.
Zadał to pytanie i był zadowolony z tego, jak wyszło. Zwyczajnie,
niezbyt gorliwie.
Otworzyła usta, żeby się odezwać. Cały dzień i cała noc Jaya zależały
od jej odpowiedzi.

•••
Trzy tygodnie wcześniej Lara i Jay – do tej pory tylko pobieżnie
zaznajomieni – byli jedynymi osobami przed Alice’s Restaurant. Jay wracał
z plaży po wypaleniu jointa na końcu mola w Malibu. Lara wychodziła
z baru. Beznadziejny facet, z którym się umówiła, wyszedł godzinę
wcześniej, a ona topiła rozczarowanie w coronach.
Kiedy Jay ją zobaczył, siedziała na ławce w dżinsowych szortach
i tank topie. Próbowała zawiązać swoje białe kedsy, kompletnie wstawiona.
Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała uśmiechem.
– Lara, prawda? – zagaił i zapalił papierosa, żeby ukryć zapach trawki.
– Tak, Jayu Rivo – odparła i wstała.
Zawstydził się.
– Wiedziałem, że masz na imię Lara. Nie chciałem tylko wyjść na
dziwaka.
– Spotkaliśmy się co najmniej trzy razy – powiedziała z uśmieszkiem.
– Zapamiętanie mojego imienia to nie dziwactwo, tylko uprzejmość.
– Lara Vorhees. Pracujesz w Sandcastle, głównie za barem, czasem
obsługujesz stoliki.
Przytaknęła.
– No i proszę. Widzisz? Wiedziałam, że dasz radę.
– Czasem trzeba trochę się pozgrywać, żeby być cool, nie sądzisz?
– Ludzie, którzy są cool, nie muszą się zgrywać, nieprawdaż?
Jay był przyzwyczajony do kobiet, które kręcą się wokół niego
i czekają, które jasno dają do zrozumienia, że są dostępne, które śmieją się
z jego żartów, nawet jeśli te żarty nie są śmieszne. Nie był przyzwyczajony
do kobiet takich jak Lara.
– W porządku, rozumiem twój punt widzenia – przyznał. – Powiedz
mi: jeśli jestem cool, to co powiem teraz?
– Pewnie spytasz mnie, czy coś robię – podjęła grę. – Ja odpowiem, że
nie. Ty spytasz, czy chcę gdzieś pójść i dokończyć twojego jointa, którego
ewidentnie masz przy sobie, bo jesteś zjarany i śmierdzisz ziołem.
Zaśmiał się, przyłapany na gorącym uczynku.
– Robisz coś?
– Nie.
– Chcesz gdzieś pójść i dokończyć mojego jointa? Jestem zjarany
i śmierdzę ziołem.
Zachichotała.
– Chodźmy do mnie.
Więc poszli. Lara mieszkała w kawalerce w budynku znajdującym się
pół kilometra w głąb lądu, u podnóża gór. W bezchmurną noc miała widok
na wodę. Stali na jej maleńkim balkonie, wciśnięci między dwie rośliny,
dzieląc się piwem i skrętem i patrząc na księżyc nad oceanem.
Kiedy znikąd spytała: „Z iloma osobami spałeś?”, był tak rozbrojony,
że powiedział prawdę.
– Z siedemnastoma.
– Ja z ośmioma – zwierzyła się, spoglądając na horyzont. – Chociaż
pewnie to zależy do tego, co zdefiniujemy jako seks.
Zaskakiwała go. Gdzie się podziała nieśmiałość? Kokieteryjność? Jay
był na tyle inteligentny, by wiedzieć, że cechy te niekoniecznie są naturalne
u kobiet, ale na tyle bystry, by wiedzieć, że są wyuczone. Większość kobiet
wie, że musi przejawiać je w ramach umowy społecznej. Jednak Lara nie
zamierzała tego robić.
– Powiedzmy, że zdefiniujemy seks jako orgazm – uznał.
Wyśmiała go. Dosłownie go wyśmiała.
– W takim razie z trzema. – Wypuściła dym i podała skręta Jayowi. –
Mężczyźni nie doprowadzają kobiet do orgazmu tak często, jak im się
wydaje.
– Zapewniam, że doprowadzę cię do orgazmu – rzekł i przytknął jointa
do ust.
Tym razem się nie zaśmiała. Popatrzyła na niego uważnie.
– Skąd ta pewność, że ci pozwolę?
Uśmiechnął się i odsunął, żeby poczuła jego nieobecność.
– Słuchaj, jeśli nie chcesz poczuć orgazmu, który zaczyna się
w palcach u stóp i wstrząsa całym ciałem, dla mnie nie ma problemu.
– Imponujące – stwierdziła Lara, skubiąc etykietę na butelce. – Udało
ci się przedstawić to tak, jakby seks z tobą miał być dla mnie przysługą.
Postawmy sprawę jasno, Riva. Nie byłoby cię tu, gdybym nie była
zainteresowana. Ale masz szczęście, że jestem zainteresowana. A nie na
odwrót. Mam gdzieś, kim jest twój tatuś.
Jay doszedł do wniosku, że to właśnie wtedy. W tym momencie się
w niej zakochał. Ale tamtej nocy były też inne momenty. Momenty, które
mogły być tymi momentami.
Czy zakochał się w niej, kiedy zdjęła ubrania tam na balkonie? A może
kiedy dotknęła jego twarzy, spojrzała mu prosto w oczy i się do niego
przysunęła?
Może zakochał się w niej, gdy wpadli sobie w objęcia, ich nogi się
splotły, a ciała przylgnęły do siebie tak, że nie zostało między nimi ani
skrawka przestrzeni. Poruszali się, jakby dokładnie wiedzieli, co robią.
Żadnych błędów, nieporadnych ruchów, niezręcznych momentów. Jay
pomyślał, że to może być miłość.
A może zakochał się w niej później, gdy na dworze było ciemno, a oni
udawali przed sobą, że zasnęli, choć tak naprawdę oboje wiedzieli, że to
drugie nie śpi. Leżała nago, nawet nie próbując się zakryć. W ciemności
widział tylko jej skórę.
Wtedy wziął głęboki wdech i po raz pierwszy zdradził komuś swój
wielki sekret. Ten, który zżerał go żywcem.
– Właśnie zdiagnozowano u mnie chorobę serca – powiedział. –
Nazywa się kardiomiopatia rozstrzeniowa.
Pierwszy raz wypowiedział tę nazwę na głos, odkąd usłyszał ją od
lekarza tydzień wcześniej. Brzmiała tak dziwnie w jego ustach, że
zastanawiał się, czy dobrze ją wymówił. Słowo powtarzało się w jego
umyśle raz po raz, aż w końcu straciło sens. To nie mogło się zgadzać,
prawda? „Kardiomiopatia”? Ale się zgadzało. Wymówił to tak samo jak
lekarz.
Od tygodni miał bóle w klatce piersiowej. Zauważył, że zaczęły się
wkrótce po tym, jak w Baja spadł z deski i przykryła go fala. Był pod wodą
tak długo, że nawiedziła go wizja śmierci. Walczył z prądem, próbując
odróżnić górę od dołu. Parł do góry mimo ciężaru wody, desperacko
usiłując sięgnąć nieba. Ale cały czas tylko koziołkował, targany przez wir.
I nagle przebił powierzchnię i oto było: powietrze.
Od tamtego wydarzenia bóle pojawiały się raz na jakiś czas – ucisk
brał go z zaskoczenia, pojawiał się znikąd i go mroczył, a potem znikał tak
samo szybko, jak przyszedł.
Lekarz nie wiedział, co je powoduje, aż nagle zyskał pewność.
Lara położyła rękę na piersi Jaya, przysunęła swoje ciepłe ciało bliżej
i spytała:
– Co to znaczy?
To znaczyło, że lewa komora serca Jaya została osłabiona i nie zawsze
będzie funkcjonowała tak, jak powinna. Znaczyło, że wszystko, co mogło
spowodować nadmierny wysiłek i adrenalinę, zwłaszcza coś takiego jak
wpadnięcie pod wodę, nie leżało już w jego najlepszym interesie.
Przestymulowanie serca, do którego doszło, gdy niemal utonął, wyzwoliło
objawy, ale schorzenie było dziedziczne, przekazane mu przez wszystkich
tych, którzy przyszli przed nim, czyhało w jego krwi.
Jay oszczędził Larze szczegółów, ale powiedział jej najgorsze:
– Powinienem rzucić surfing. To może mnie zabić. – Jego sława,
pieniądze, współpraca z bratem… Jeden mały defekt w ciele mógł odebrać
mu wszystko.
Ale Lara odparła tylko:
– W takim razie znajdziesz sobie coś innego. – Dzięki niej wszystko
wydało się takie proste.
Tak, pomyślał Jay, to wtedy się w niej zakochał. Gdy zasugerowała, że
ze śmiertelnym ciosem można się tak łatwo pogodzić. Gdy otworzyła jego
ponurą przyszłość i pokazała mu światło.
Kiedy następnego ranka się obudził, znalazł liścik. Lara napisała, że
musiała iść do pracy. Nie miał jej numeru. Od tamtego dnia był
w Sandcastle trzy razy, próbując ją znaleźć.

•••
– Nie byłam pewna, jak to działa – powiedziała Lara, podając mu
ciasto czekoladowe. – Z zaproszeniami.
Jay pokręcił głową.
– Nie ma zaproszeń. To całkiem prosta sprawa: jeśli wiesz o imprezie
i wiesz, gdzie mieszka Nina, jesteś zaproszona.
– No cóż, nie wiem – odparła. – Gdzie mieszka Nina.
– Och – westchnął. – Na szczęście znasz mnie.
Zapisał adres siostry na serwetce i podał Larze. Przyjęła ją.
– Mogę wziąć Chada? – Skinęła głową na kolegę z pracy.
Podobał jej się Chad? Jay zapłonął w środku – był na skraju
upokorzenia i zawodu miłosnego. Upadek jest tak długi, tak zdradliwy, gdy
człowiek zaczyna z tak wysoka.
– Jasne – zgodził się. – Pewnie.
– Nie sypiam z nim, jeśli to cię zastanawia – wyjaśniła Lara. – Wolę
mężczyzn, którzy nie opalają się cztery godziny dziennie z folią
aluminiową.
Poczuł taką ulgę, jakby ktoś przyłożył mu lód na oparzenie.
– Jest zrozpaczony, bo rzuciła go jego jeszcze bardziej pomarańczowa
dziewczyna – ciągnęła Lara. – Na pewno ktoś na twojej imprezie lubi
lalusiów, prawda? Damy radę go komuś wcisnąć?
Jay się uśmiechnął.
– Chad będzie miał mnóstwo okazji, żeby zaliczyć.
Lara złożyła serwetkę z adresem i schowała do kieszeni fartucha.
– Więc chyba dziś idę na imprezę.
Jay był zadowolony. Udało się. Po to przyszedł. Wychodząc,
zapomniał ciasta.
1959

June miała urodzić Jaya siedemnastego sierpnia tysiąc dziewięćset


pięćdziesiątego dziewiątego roku. W samym środku trasy koncertowej
Micka promującej jego debiutancki album: Mick Riva: Main Man.
June i Mick kłócili się o terminy trasy przez cały pierwszy trymestr.
June upierała się, że powinien przełożyć drugą połowę występów na
później. Mick upierał się, że prosi go o niemożliwe.
– To moja szansa – powiedział jej pewnego popołudnia, gdy stali na
tarasie i patrzyli na odpływającą falę. Nina spała, więc rozmawiali
przyciszonym głosem. – Nie można przełożyć szansy na później.
– To twoje dziecko – odpowiedziała June. – Nie można przełożyć
dziecka na później.
– Nie proszę, żebyś przełożyła dziecko na później, Junie, na litość
boską. Proszę, żebyś zrozumiała, o co toczy się gra. Co buduję dla naszych
dzieci. Dla całej tej rodziny. Nie dam rady zrobić tego wszystkiego sam.
Potrzebuję twojej pomocy. A jeśli mam wyjść i być świetny, ty musisz być
tu, pilnować tego wszystkiego, być silna. Życie, którego pragniemy… –
Mick westchnął i się uspokoił – wymaga poświęceń także od ciebie.
June usiadła zrezygnowana. Ta argumentacja do niej trafiała, choć
strasznie jej się to nie podobało. Tak więc mniej więcej wtedy, gdy Jay
przeszedł z rozmiarów limonki do rozmiarów grejpfruta, znaleźli
kompromis.
Mick mógł występować, gdzie tylko chciał i kiedy tylko chciał, ale
musiał przyjechać do domu, kiedy June do niego zadzwoni.
Pewnej nocy przed spaniem uścisnęli sobie dłonie na znak umowy,
a potem Mick przyciągnął June do siebie i podniósł. Zaśmiała się, gdy
pocałował jej szyję.
Gdy Mick wyjechał do Vegas cztery dni przed terminem June, obiecał
ruszyć do domu, gdy tylko żona zadzwoni, że rodzi.
– Zjawię się najszybciej, jak będę mógł – przyrzekł, całując Ninę
w czoło i June w policzek. Położył rękę na brzuchu June, a potem wyszedł.
Ale kiedy czas nadszedł – matka June zadzwoniła do Micka godzinę
i dziesięć minut przed rozpoczęciem jego sobotniego koncertu – Mick nie
pomknął na lotnisko, jak obiecał. Rozłączył się i stał na backstage’u
w garniturze i pod krawatem, gapiąc się na żarówki wokół lustra.
Grał ostatni koncert w Vegas na tej trasie. Gdyby zrobił wrażenie na
ludziach z Sands, wydarzyłoby się wiele rzeczy. Mógłby planować koncerty
na miesiące do przodu, a więc miałby pewną stabilność finansową. To był
jego ostatni koncert na dwa tygodnie. Dwa tygodnie! Tak jak prosiła Junie.
Pomyśleć tylko o całym tym czasie, jaki spędzi w domu. Junie i dzieci
będą mieli go wyłącznie dla siebie. Poświęci im całą uwagę, zaspokoi
każdą ich potrzebę.
Dlatego odwrócił się od lustra, poprawił krawat i dokończył
soundcheck.
Drugi poród June minął błyskawicznie. Jej ciało wskoczyło na wysoki
bieg, przypomniało sobie dokładnie to, co zrobiło niewiele ponad rok
wcześniej.
Mick w nieskazitelnym czarnym garniturze nachylał się i puszczał oko
do młodej kobiety w pierwszym rzędzie, gdy jego pierwszy syn pięćset
kilometrów dalej zapłakał po przyjściu na świat.
Mick wrócił do L.A. siedem godzin po narodzinach Jeremy’ego
Michaela Rivy. Kiedy spojrzał na June w łóżku szpitalnym, widział, że jest
wściekła.
– Masz dużo do wyjaśnienia – oznajmiła jego teściowa, kiedy tylko
przekroczył próg. Zaczęła zbierać swoje rzeczy. Pokręciła głową. – Proszę
bardzo. – Wzięła Ninę i wyszła.
Mick popatrzył na June i dziecko opatulone w jej ramionach. Widział
tylko czubek głowy syna i zachwycił się ciemnym kłębuszkiem włosów.
– Miałeś tu być wcześniej – powiedziała June. – A nie pół dnia
później. Co się z tobą dzieje?
– Wiem, kochanie – odparł. – Ale mogę go potrzymać? Teraz?
June przytaknęła i Mick się zbliżył, gotów wziąć małego na ręce.
Chłopiec był lekki w jego ramionach, a widok świeżej twarzyczki Jaya na
moment odebrał Mickowi mowę.
– Mój syn, mój syn, mój syn – odezwał się wreszcie z dumą i ciepłem,
które roztopiły zmęczone serce June. – Dziękuję ci za mojego syna, Junie.
Przepraszam, że nie mogłem tu być. Ale zobacz, co zrobiłaś. Nasza piękna
rodzina. Zawdzięczam to wszystko tobie.
June rozkoszowała się chwilą. Spojrzała na swojego wspaniałego
męża, pomyślała o kochanej córeczce na korytarzu i dotknęła nowego,
pięknego synka. Czuła, że ma tak wiele rzeczy, których zawsze pragnęła.
Więc odpuściła te, których nie miała.
Kilka tygodni po tym, jak wrócili z Jayem do domu, kiedy June myła
zęby, Mick pocałował ją w policzek i oznajmił, że ma dla niej
niespodziankę. Nagrał piosenkę, którą dla niej napisał. Utwór Warm June
miał być pierwszym singlem z drugiego albumu Micka.
Wypluła pastę i się uśmiechnęła.
– Naprawdę? Warm June?
Pokiwał głową.
– Cały kraj będzie znał twoje imię.
June się to podobało. Każdy będzie wiedział, że Mick ją kocha. Że jest
zajęty.
Bo June zaczęła podejrzewać, że Mick na trasie nie trzyma rąk przy
sobie.
Jedenasta przed południem

Kit siedziała na podjeździe i czekała na Jaya. Znów zerknęła na


zegarek. Nie było go już prawie godzinę. Kto tankuje przez godzinę?
Mokre, uczesane włosy Kit sięgały jej do ramion. Miała na sobie starą
sukienkę Niny – z kory, bez ramiączek.
Kit właściwie nie przepadała za sukienkami, ale zobaczyła tę w szafie
Niny i postanowiła ją przymierzyć. Była wygodna i przewiewna, a do tego
Kit uznała, że chyba ładnie w niej wygląda. Nie była pewna.
Jay podjechał pod domek jak ktoś, kto zaledwie dwadzieścia sekund
wcześniej przestał przekraczać prędkość.
– Co tak długo? – spytała Kit.
– Od kiedy nosisz sukienki? – odpowiedział pytaniem, gdy tylko ją
zobaczył.
– Ugh – mruknęła i zmarszczyła brwi.
Jak człowiek ma się zmienić – zarówno w dużym, jak i w małym
stopniu – kiedy rodzina ciągle przypomina mu, że jest dokładnie tą osobą,
którą najwyraźniej zobowiązał się być na zawsze? Odwróciła się i ruszyła
do garażu.
– Dokąd idziesz? – zawołał Jay.
– Przebrać się, dupku.
W domu zrzuciła sukienkę i zostawiła ją na drewnianej podłodze.
Włożyła dżinsy i T-shirt.
– Świetnie zatankowałeś – powiedziała, gdy wskoczyła do auta
i nachyliła się nad tablicą rozdzielczą, by potwierdzić swoje podejrzenia.
Bak nadal był w połowie pełny.
– Och, zamknij się.
– Zmuś mnie.
Jay przyspieszył i znów wyjechał na Pacific Coast Highway. Z radia
dobiegła piosenka The Clash i choć Jay i Kit się na siebie złościli, żadne
z nich nie mogło odmówić sobie zaśpiewania z zespołem. Jak w przypadku
większości nieporozumień, złość ulotniła się, gdy tylko zapomnieli o jej
pielęgnowaniu.
Kiedy zbliżyli się do Zuma Beach, zobaczyli Huda w szortach, T-
shircie i mokasynach. Czekał na nich po wschodniej stronie drogi. Jay
zjechał na pobocze i dał mu sekundę, żeby wskoczył na tylne siedzenie.
– Spóźniliście się – oznajmił Hud. – Nina pewnie już na nas czeka.
– Jay musiał wypełnić jakąś tajną misję – doniosła na brata Kit.
– Kit cztery razy się przebierała – odciął się Jay.
– Raz. Przebrałam się raz.
– Jaką tajną misję? – zainteresował się Hud, gdy Jay spojrzał na
przejeżdżające samochody, a potem wparował na prawy pas.
– Nic ważnego – rzucił Jay. – Odpuśćcie. – Wtedy oboje zrozumieli,
że chodzi o kobietę.
Hud poczuł, że ramiona mu się rozluźniają. Gdyby Jay interesował się
nową dziewczyną, to złagodziłoby cios.
– Możesz uznać, że oficjalnie odpuszczam – rzekł i podniósł ręce
w geście poddania.
– Tak – zawtórowała mu Kit. – Jakby kogokolwiek to obchodziło.
Hud obrócił głowę i patrzył, jak świat staje w miejscu, gdy śmigają
obok. Piasek, parasole, budki z hamburgerami, palmy, sportowe auta.
Faceci grający w siatkówkę, tlenione blondynki w żarówiastych bikini. Ale
on ledwie zwracał na to wszystko uwagę. Czuł się winny i chory, gdy
myślał o tym, jak wyznać bratu, co zrobił.
Przez całe życie Hud miał Jaya nie tylko za brata, ale i za najlepszego
przyjaciela.
Byli ze sobą na zawsze związani, obracali się zarówno w harmonii, jak
i w opozycji. Podwójna spirala, jeden potrzebny do przetrwania tego
drugiego.
1959

Był koniec grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego


roku, kilka dni po Bożym Narodzeniu. Mick nagrywał w studio
w Hollywood. June w domu z Niną i Jayem piekła kurczaka. Dom pachniał
cytryną i szałwią. June miała na sobie sukienkę w czerwone paski, a włosy
podkręciła w idealnego boba, jak to robiła codziennie. Nie godziła się na to,
żeby mąż wracał do kobiety z nieułożonymi włosami.
Jakoś po czwartej po południu zadzwonił dzwonek do drzwi.
June nie miała pojęcia, że przez te dziesięć sekund, które zajmie jej
pokonanie drogi z kuchni do drzwi, przeżyje swój ostatni moment
naiwności.
Z czteromiesięcznym Jayem na rękach i siedemnastomiesięczną Niną
uczepioną nogi June otworzyła drzwi kobiecie, którą rozpoznała jako młodą
gwiazdkę, Carol Hudson.
Carol była drobna – drobniutka – miała wielkie oczy, jasną cerę
i delikatne kości. Nosiła płaszcz w camelowym kolorze i różową szminkę,
którą wprawnie nałożyła na wąskie wargi. June spojrzała na nią i poczuła,
jakby na jej parapecie pojawił się koliber.
Carol stała na progu June, trzymając na rękach chłopca młodszego od
Jaya może o miesiąc.
– Nie mogę go zatrzymać – powiedziała, z najdelikatniejszą tylko nutą
żalu. Wcisnęła dziecko w już i tak zajęte ramiona June. June zastygła,
próbując załapać, co się dzieje. – Przepraszam, ale nie dam rady – ciągnęła
Carol. – Może… może gdyby to była dziewczynka… Ale chłopiec…
powinien być z ojcem. Powinien być z Mickiem.
June poczuła, że uchodzi z niej powietrze. Zachłysnęła się, wydając
ledwie słyszalny krzyk.
– Jego akt urodzenia. – Carol zignorowała reakcję June i wyciągnęła
dokument z czarnej torebki. – Proszę. Nazywa się Hudson Riva. – Nazwała
dziecko swoim nazwiskiem, a i tak zamierzała je zostawić. – Przepraszam,
Hudson – dodała, odwróciła się i odeszła.
June patrzyła na plecy kobiety i słuchała, jak jej czarne czółenka cicho
stukają o chodnik.
Gdy tamta zbiegała po schodkach, w sercu June zawrzała wściekłość.
Jeszcze nie wściekała się na Micka, choć to miało nadejść. Nie wściekała
się na tę sytuację, choć frustracja ogarnęła ją niemal natychmiast. W tamtej
chwili czuła ogromną i pozornie nieskończoną wściekłość na Carol Hudson
za to, że zapukała do jej drzwi i oddała jej dziecko, a nie miała odwagi
powiedzieć: „Spałam z twoim mężem”.
Carol nie poświęciła ani jednej myśli temu, że rozbija małżeństwo
June. Nie obchodziło jej, że nie tylko oddaje June dziecko, ale także łamie
jej serce. June zmrużyła oczy, myśląc o wyjątkowej mieszance bezczelności
i tchórzostwa, jaką wykazała się ta kobieta. Carol Hudson miała niezły
tupet, ot co.
June nadal patrzyła na oddalającą się Carol, a dwaj chłopcy w jej
ramionach zaczęli płakać – na przemian, jakby odmawiali bycia
w harmonii.
Carol wycofała auto z podjazdu. Jej nowiutki ford fairlane był po dach
zapakowany walizkami i torbami. Jeśli June miała jakiekolwiek
wątpliwości, widok wypchanego samochodu jasno dowodził, że to nie był
żart. Kobieta wyjeżdżała z Los Angeles i zostawiała syna w ramionach
June, by ta go wychowała. Odwracała się – dosłownie – od własnego
dziecka.
June obserwowała, jak Carol odjeżdża, aż auto zniknęło za łukiem gór.
Stała jeszcze chwilę, w myślach namawiając ją, by zawróciła, zmieniła
zdanie. Kiedy samochód się nie pojawił, serce June pękło.
Zamknęła drzwi nogą i zaprowadziła Ninę do telewizora. Puściła jej
powtórkę Mojej przyjaciółki Flicki w nadziei, że córka będzie siedzieć
cicho i oglądać. Nina zrobiła dokładnie to, co jej kazano. Nawet przed
ukończeniem dwóch lat umiała wyczuć atmosferę.
June położyła Jaya w kołysce i pozwoliła mu płakać, kiedy rozwijała
Hudsona z jego kołderki.
Chłopiec okazał się mały i mizerny, miał długie kończyny, do których
jeszcze nie dorósł i nad którymi nie potrafił panować. Był czerwony
i krzyczał, jakby już się złościł. Wiedział, że został porzucony, June po
prostu to czuła. Płakał tak głośno i tak długo – tak bardzo, bardzo długo –
że June powoli traciła zmysły. Jego płacz powtarzał się w kółko i w kółko
jak nieustający alarm. Łzy spływały po jego niemowlęcej twarzy. Chłopiec
bez matki.
– Musisz przestać – szepnęła do niego June, zdesperowana i zbolała. –
Słodki chłopczyku, musisz przestać. Musisz przestać. Musisz przestać.
Proszę, maleńki, proszę, proszę, proszę. Dla mnie.
Wtedy po raz pierwszy od początku ich osobliwej i niepożądanej
podróży Hudson Riva spojrzał June prosto w oczy, jakby nagle zdał sobie
sprawę, że nie jest sam.
I wtedy, gdy June trzymała tego obcego chłopca na rękach, wpatrywała
się w niego i próbowała zrozumieć, co właściwie dzieje się z nimi
obojgiem, dotarło do niej, że wszystko jest o wiele prostsze, niż to sobie
mówiła.
Ten chłopiec potrzebował kogoś, kto go pokocha. A ona mogła to
zrobić. To byłoby dla niej bardzo proste.
Przytuliła go najmocniej, jak mogła, tak mocno, jak swoje własne
dzieci w dniu ich narodzin. Przytuliła go, przytknęła policzek do jego
głowy i poczuła, jak mały się uspokaja. Jeszcze zanim ucichł, June już
podjęła decyzję.
– Będę cię kochać – powiedziała. I tak zrobiła.

•••

Nadszedł wieczór. June wyjęła kurczaka z piekarnika, ugotowała


brokuły na parze i nakarmiła Ninę. Ukołysała chłopców, wykąpała córkę,
a potem położyła całą trójkę do spania – proces ten zajął bite dwie i pół
godziny.
Wykonując każde z tych zadań, June układała plan. „Zabiję go” –
myślała, myjąc włosy Ninie. „Zabiję go” – myślała, zmieniając pieluchę
Jayowi. „Zabiję go” – myślała, dając butelkę Hudsonowi. „Ale najpierw
zamknę przed nim ten cholerny dom”.
Kiedy dzieci spały – Nina w swojej kołysce, a chłopcy razem – June
nalała sobie kieliszek wódki i wypiła na raz. Następnie nalała kolejny.
Wreszcie zadzwoniła do całodobowego ślusarza, którego numer znalazła
w książce telefonicznej.
Nie chciała, żeby Mick postawił stopę w ich domu, nie chciała, żeby
spał w ich wielkim łóżku ani żeby mył zęby przy jednej z ich dwóch
umywalek.
Gdy pojawił się ślusarz – pan Dunbar, sześćdziesięciolatek w czarnym
T-shircie i ogrodniczkach, o żółknących niebieskich oczach i zmarszczkach
tak głębokich, że można by w nich zgubić drobne – June trafiła na pierwszą
przeszkodę.
– Nie mogę zmienić zamków bez zgody pana domu – oznajmił pan
Dunbar i krzywo spojrzał na June, jakby powinna to wiedzieć.
– Proszę, to dla mojej rodziny.
– Przykro mi, psze pani. Nie zmienię zamków, jeśli dom nie należy do
pani.
– Ten dom należy do mnie – podkreśliła.
– Nie tylko – odparł, a June domyśliła się, że jego własna żona pewnie
raz czy dwa zamknęła przed nim drzwi.
Błagała dalej na próżno, ale tak naprawdę nie czuła się specjalnie
zaskoczona. W końcu była kobietą. Żyła w świecie stworzonym przez
mężczyzn. Od dawna wiedziała, że dupki chronią swoich. Nie są wierni
nikomu, ale pozostają zadziwiająco opiekuńczy wobec siebie nawzajem.
– Powodzenia, pani Riva. Na pewno wszystko się ułoży – pożegnał ją
i odszedł, nie zrobiwszy nic poza wyłudzeniem pieniędzy za wyciągnięcie
go z łóżka.
June użyła więc jedynego narzędzia, jakie miała do dyspozycji: krzesła
z jadalni. Podłożyła je pod gałkę frontowych drzwi i na nim usiadła.
Pierwszy raz w życiu pożałowała, że nie waży więcej. Pożałowała, że nie
jest szeroka, wysoka i tęga. Masywna i potężna. Jakaż była głupiutka, że
tak ciężko pracowała na to, by pozostać szczupła i drobna.
Kiedy Mick o pierwszej w nocy wrócił do domu po nagraniach –
kołnierzyk miał rozpięty, oczy lekko przekrwione – zobaczył, że drzwi
tylko lekko się uchylają, a dalej ani drgną.
– June? – rzucił w wąską przestrzeń między drzwiami a framugą.
– Najbardziej denerwuje mnie to, że chyba wiedziałam – zaczęła bez
ogródek. – Że mnie zdradzasz. Ale wyrzuciłam to z głowy, bo bardziej
ufałam tobie niż sobie.
– Kochanie, o czym ty mówisz?
– Masz trzecie dziecko. Twoja dziewczyna go tu podrzuciła.
Najwyraźniej nie jest gotowa na bycie matką.
Mick milczał, a June rozpaczliwie pragnęła, żeby coś powiedział.
– Och, Junie – odezwał się w końcu.
June usłyszała, że głos mu się załamał, jakby jej mąż był na skraju
płaczu.
Mick padł na ziemię. Pokręcił głową, a potem schował twarz
w dłoniach. „Jezu” – pomyślał. „Jak do tego doszło?”

•••

Przed Carol wszystko wydawało mu się takie proste.


Mógł mieć piękny dom, piękną żonę i piękne dzieci. Mógł kochać je
całym sercem. Mógł być dobrym człowiekiem. Zamierzał być dobrym
człowiekiem.
Ale kobiety do niego lgnęły! Dobry Boże, trzeba by to zobaczyć, żeby
uwierzyć. Na backstage’u koncertów, szczególnie kiedy pojawiał się na
plakacie z takimi facetami jak Freddie Harp czy Wilks Topper, to była
Sodoma i Gomora.
June nigdy tego nie rozumiała. Tego, jak młode dziewczyny patrzyły
na niego spod sceny, wielkimi, jasnymi oczami, ze znaczącymi
uśmiechami. Jak młode kobiety zakradały się do jego garderoby
w sukienkach rozpiętych o dwa guziki za nisko.
Odmawiał. Odmawiał wielokrotnie. Pozwalał im się zbliżyć i go
dotknąć. Raz czy dwa posmakował sznapsa na ich ustach. A potem zawsze
odmawiał.
Odpychał ich ręce. Odwracał głowę. „Powinnaś iść” – mówił. „Mam
żonę w domu”.
Jednak za każdym razem, gdy mówił „nie”, bał się, że jest o tyle bliżej
tego dnia, w którym powie „tak”. I nie wiedział, kiedy dokładnie, ale mniej
więcej w czasie, gdy Nina była jeszcze maleńką istotką, zdał sobie sprawę,
że odmawia tak, jak odmawia się drugiej porcji deseru. Odmawia się,
wiedząc, że jeśli ktoś zaproponuje jeszcze raz, powie się „tak”.
To „tak” padło w końcu na parkingu studia nagraniowego podczas
nagrywania pierwszego albumu. Miała na imię Diana. Była
dwudziestoletnią rudowłosą dziewczyną od chórków, miała pieprzyk
namalowany nad brwią i uśmiech, przez który człowiek miał wrażenie, że
widzi go nagiego przez garnitur.
Pewnej nocy wpadł na nią przy swoim samochodzie, a ona
przytrzymała jego spojrzenie o sekundę za długo. Zanim się zorientował,
przyszpilał ją do budynku i całował, napierał na nią swoim ciałem, jakby to
miało ocalić im życie.
Siedem minut później było po wszystkim. Odsunął się od niej,
poprawił włosy i rzucił:
– Dzięki.
Uśmiechnęła się.
– Do usług.
Wtedy czuł już w kościach, że zrobi to znowu.
Przygoda z Dianą trwała całe dwa tygodnie, aż się znudził. Odkrył
jednak, że kiedy skończył z Dianą, z poczucia winy jeszcze bardziej
zapragnął June. Potrzebował jej miłości tak, jak za pierwszym razem, kiedy
ją spotkał. Pragnął jej akceptacji, nie mógł napatrzeć się w jej wielkie
brązowe oczy.
Później było mu już łatwiej przekroczyć tę granicę z Betsy, kelnerką
w barze naprzeciw biura jego producenta.
Potem była Daniella, dziewczyna od papierosów w Reno.
Jednorazowa sprawa. To nic nie znaczyło.
Bo dlaczego by miało?
Mick nadal mógł być dobrym mężem dla June. Mógł stawiać się
punktualnie na każdą sesję nagraniową. Wyprzedawać koncerty. Czarować
dziewczyny i kobiety, puszczać oko do starszych pań, które przychodziły
z mężami, żeby miło spędzić czas, słuchając modnego młodego człowieka.
Dawał June wszystko, o czym marzyli. Mieli dwie umywalki i zakładali
wspaniałą rodzinę. Spełniał każdą jej zachciankę.
Miał dla siebie tylko tę jedną rzecz.
Ale potem poznał Carol. To Carol wszystko zniszczyła, a Mick to
wiedział. Właśnie to doprowadzało go do szału. Nauczył się tego
wszystkiego wcześniej, obserwując swojego ojca.
Poznał Carol na koncercie w Hollywood Bowl. Przyszła z szefem
studia. Była drobna, ale jej osobowość czuło się w całym pomieszczeniu.
Nie chciała tam być, nawet nie wiedziała, kim jest Mick – a to zdarzało się
coraz rzadziej. Uprzejmie uścisnęła mu dłoń, a on posłał jej uśmiech, swój
najlepszy, i patrzył, jak kąciki jej wąskich, różowych ust nieznacznie
wędrują ku górze, jakby próbowała go nie lubić, ale nie mogła się do tego
zmusić.
Czterdzieści minut później miał ją w niezamkniętej limuzynie, którą
znaleźli za lokalem. Tuż przed tym, jak oboje doszli, Carol krzyknęła jego
imię.
Gdy skończyli, wstała i wyszła, rzuciwszy jedynie: „Do zobaczenia”.
Dziesięć minut później znów stała pod ramię z szefem studia, nawet nie
zaszczycając Micka spojrzeniem.
Mick wpadł po uszy. Musiał znów ją zobaczyć. I jeszcze raz.
Zadzwonił do jej agentki. Pojawił się w jej mieszkaniu. Nie mógł się nią
nasycić, nie mógł nie zachwycać się jej niewymuszonym urokiem, jej
obojętnością niemal na wszystko, łącznie z nim, jej umiejętnością rozmowy
z każdym na każdy temat, ale niezawieszaniem się na niczyim słowie,
łącznie z jego.
„Boże” – pomyślał kilka tygodni po rozpoczęciu romansu. „Ja się
zakochuję”.
Spotykali się późnymi nocami i podczas długich lunchy przez trzy
miesiące, aż Carol oznajmiła, że jest w ciąży.
Wpadli na siebie w Ciro’s. Mick jadł kolację ze swoim producentem.
Carol była tam z innym mężczyzną.
Mick zwabił Carol do męskiej toalety i wziął ją w kabinie. Był tak
ogarnięty zazdrością, widząc kochankę z kimś innym, że musiał ją posiąść.
Po wszystkim, kiedy przygładzał włosy i szykował się do wyjścia,
Carol obciągnęła spódniczkę, poprawiła fryzurę i powiedziała:
– Jestem w ciąży. To twoje dziecko.
Spojrzał na nią w nadziei, że żartuje. Było jasne, że nie. Zanim zdążył
cokolwiek odpowiedzieć, zostawiła go samego.
Zamknął oczy, otworzył i ujrzał w lustrze zdumioną twarz. „Ty
pieprzony idioto”. Uderzył własne odbicie, rozbijając szkło i rozcinając
sobie rękę.
Po tym wieczorze więcej nie spotkał się z Carol. Wysyłał jej pieniądze,
ale przestał dzwonić, zmusił się, żeby przestać o niej myśleć, i od tamtej
pory nie przespał się z żadną inną kobietą.
A teraz, prawie rok później, żona zamknęła przed nim drzwi do domu.
Jednak on wiedział, że ten moment nadchodzi, od kiedy uderzył w tamto
lustro. Może nawet dużo wcześniej. Może zawsze wiedział, że nie ucieknie
przed sobą samym.

•••

– Junie, tak mi przykro – powiedział Mick i się rozpłakał. To było nie


do zniesienia, nienawidzić siebie tak, jak on nienawidził siebie w tamtej
chwili. – Próbowałem postępować właściwie, przysięgam.
June nie zamierzała się wzruszać na dźwięk jego słabego głosu.
Trwanie w gniewie nie przychodziło jej z trudem, ale kiedy tylko
dopadała ją obawa, że może się załamać, przypominała sobie swoją ciążę
i wstecznie zmieniała to wspomnienie, trując je świadomością, że gdzieś
w pobliżu była inna kobieta, która nosiła kolejne dziecko jej męża, niemal
na tym samym etapie co ona. Jakie to smutne, nie być jedyną kobietą
noszącą dziecko swojego męża w danej chwili. June sądziła, że ten
przywilej to minimum, czego można wymagać od mężczyzny.
– Byłem słaby – próbował ją udobruchać. – To był moment słabości.
Nie mogłem się powstrzymać. Ale teraz jestem silniejszy.
– Nie chcę cię tu – odparła nieugięta. – Nie chcę cię w pobliżu tych
dzieci. Nie chcę, żeby chłopcy wyrośli na kogoś takiego jak ty.
Powiedziała „chłopcy”. Nie „chłopiec”. „Chłopcy”.
– Kochanie – zaczął. Teraz to widział. Mógł przekonać ją, żeby
pozwoliła mu wszystko naprawić. – Jestem ojcem tego malucha. Jeśli go
chcesz, musisz przyjąć też mnie.
Przez chwilę milczeli. June nie wiedziała, co robić. Mick czekał
z zapartym tchem. Ani myślała oddawać dziecko Mickowi. Nie umiał
nawet zmieniać pieluchy. Mały potrzebował June. Potrzebował matki.
Oboje to wiedzieli.
June otworzyła drzwi. Mick wpadł do domu.
– Dziękuję – powiedział, jakby go ułaskawiła. – Wynagrodzę ci to.
Nigdy więcej cię nie zawiodę.
Wtedy zobaczył, że Nina się obudziła i znalazła ich pod drzwiami.
– Cześć, kochanie – przywitał córeczkę.
Z pokoju dziecięcego dobiegł płacz Jaya i Huda. June wzięła Ninę na
ręce i poszła zająć się swoimi dziećmi. Mick zerknął nad jej ramieniem na
nowego syna, którego widział pierwszy raz w życiu.
June nie mogła patrzeć na jego więź z tym dzieckiem. Pacnęła Micka,
a on się odsunął.
Kiedy skończyła, poszła do sypialni i zobaczyła, że Mick położył się
na skraju łóżka, jakby lewa strona nadal należała do niego.
– Junie, kocham cię – rzekł.
Milczała.
Jednak gdy na niego spoglądała, dopadło ją zmęczenie. Nie zamierzał
jej tego ułatwiać. Nie zamierzał odejść z własnej woli. Chciał zmusić ją do
krzyku. Do wściekłej walki, której i tak mogła nie wygrać.
Gniew zbiera takie żniwo. Nagle June poczuła się wykończona.
Westchnęła i pozwoliła ciału się uspokoić. Nie mogła walczyć z Mickiem
teraz, boby przegrała.
Położyła się więc obok niego, zachowując oburzenie na następny
dzień, gdy będzie mogła myśleć trzeźwo. Rano wciąż będą mieli o co
walczyć.
Jednak rano jej gniew stracił ostrość. Przeobraził się w smutek.
Ogarnął ją tępy ból rozpaczy, rozległy i wrażliwy jak siniak na całym ciele.
Straciła życie, które – jak sądziła – zostało jej dane. Była w żałobie.
Dlatego kiedy Mick się obrócił i objął ją ramieniem, nie mogła znaleźć
w sobie energii, by go odtrącić.
– Obiecuję ci, że koniec z tym – szepnął ze łzami w oczach. – Nigdy
więcej cię nie skrzywdzę. Kocham cię, Junie. Z całego serca. Przepraszam.
A ponieważ June go nie odtrąciła, Mick poczuł się na tyle pewnie, by
pocałować ją w szyję. A ponieważ nie odtrąciła tej małej prośby, nie
wiedziała, jak odtrącić większą. I tak dalej. Przekraczał kolejne granice,
łamiąc jej opory jak maleńkie gałązki, a June ledwie zauważyła, że idzie po
całe drzewo.
Z każdym ruchem, dotykiem, pocałunkiem, traciła z oczu moment,
w którym powinna się odezwać, aż w końcu pogodziła się z bólem
wiecznego milczenia.
Wkrótce na horyzoncie pojawiło się rozwiązanie – przyjęła je nawet
June, choćby dlatego, że musiała wrócić do normalności, nawet jeśli to było
kłamstwo.
Następnego wieczoru o północy Mick szeptał June do ucha czułe
słówka, a ona, wbrew woli, rozkoszowała się jego oddechem na swojej
szyi. Przedyskutowali to w pośpiechu, przyciszonym głosem
zarezerwowanym dla sekretów.
Postanowili, że Mick pozostanie wierny i wychowają Huda jak swoje
dziecko. Oznajmią, że Jay i Hud są bliźniakami. Nikt nie ośmieli się tego
zakwestionować. W końcu z drugim albumem Micka mieli dołączyć do
nowej warstwy społecznej. Poznać nowych przyjaciół, nowych
rówieśników. Od teraz będą pięcioosobową rodziną.
Tej nocy June czuła, jak z Mickiem leczą złamane kości. Idealnie
zakładają gips w nadziei, że któregoś dnia June zapomni o swoim złamaniu.

•••

Co najdziwniejsze, to zadziałało.
June kochała swoje dzieci, starszą córeczkę i synków bliźniaków.
Kochała swój dom nad wodą i patrzenie, jak dzieci bawią się na brzegu.
Podobało jej się, kiedy ludzie zagadywali ją na targu, gdy szła z dwójką
niemowląt i małą Niną w wózku.
– Czy ty nie jesteś żoną Micka Rivy? – pytali.
Lubiła pieniądze, cadillaca i norki. Lubiła zostawiać dzieci z matką,
wkładać najelegantszą sukienkę koktajlową i stać na backstage’u podczas
koncertów Micka.
Lubiła słyszeć Warm June w radiu i mieć uwagę Micka, gdy był
w domu. Zawsze sprawiał, że czuła się jedyną kobietą na świecie, nawet
jeśli wiedziała – teraz już na pewno – że nią nie jest.
Tak więc, choć jej wrzód rósł, June musiała przyznać, że może go
znieść łatwiej, niż sądziła. Pomagała jej wódka.
Niestety Mick po prostu nie mógł się powstrzymać.
Była Ruby, którą poznał na parkingu Sunset. Potem Joy, przyjaciółka
Ruby. Nic dla niego nie znaczyły, więc nie uznał tego za prawdziwą zdradę.
Ale potem pojawiła się Veronica. O Boże, Veronica.
Czarne włosy, oliwkowa skóra, zielone oczy, figura modelowej
klepsydry. Znów się zakochał, mimo wszelkich starań, by nie angażować
serca. Zakochał się w jej karmazynowym uśmiechu i zamiłowaniu do
uprawiania seksu na otwartym powietrzu. W jej obcisłych sukienkach
i ciętym dowcipie, w uporze, by nie dać mu się onieśmielić, i w jej
naigrywaniu się z niego. W tym, że stawała się sławna, może nawet
sławniejsza od niego, bo zagrała w hitowym thrillerze pod tytułem
Huśtawka. Jej imię widniało na plakacie, napisane wielkimi, pogrubionymi
literami, a jednak w ciszy nocy wołała imię Micka.
Nie mógł nasycić się Veronicą Lowe.
A June doskonale wiedziała, co się dzieje.
Bo Mick nie wracał do domu przed czwartą nad ranem, bo Mick miał
ślady szminki za uchem, bo Mick przestał całować ją na dzień dobry.
Zaczął jadać z Veronicą kolacje w miejscach publicznych. Czasami
w ogóle nie wracał do domu.
June chodziła do fryzjera. Chudła. Poniżała się do tego stopnia, że
prosiła koleżanki o rady łóżkowe. Robiła jego ulubioną pieczeń wołową.
W tych rzadkich chwilach, gdy przyciągała jego uwagę, subtelnie
przypominała mu, że ma obowiązek wobec dzieci.
A mimo to nie mogła go oderwać od Veroniki.
Mick wmawiał sobie, że pod żadnym pozorem nie przypomina ojca.
Ojca, który przychodził do domu, pachnąc perfumami innych kobiet, który
znikał na długie tygodnie, który bił matkę za zadawanie zbyt wielu pytań.
Wmawiał sobie, że dobrze zrobił, żeniąc się z June, kobietą tak różną
od jego matki, która oddawała ojcu. Ale zatracił się we włosach Veroniki,
w ich waniliowym zapachu, w jej uśmiechu, w jej nogach.
Pewnego razu, kiedy chłopcy mieli dziesięć i jedenaście miesięcy,
Mick wrócił do domu o czwartej nad ranem.
Był pijany, ale świadomy. Wpadł na szafkę nocną, kiedy wyciągał
paszport. Lampa roztrzaskała się o podłogę.
June się przebudziła i zobaczyła go z włosami opadającymi na twarz,
przekrwionymi oczami, kurtką na ramieniu. W ręku trzymał walizkę.
– Co się dzieje? – spytała, ale już wiedziała. Tak jak ludzie, którzy
rozumieją, że zaraz zostaną napadnięci, boleśnie i w ostatniej chwili.
– Zabieram Veronicę do Paryża – oznajmił, po czym odwrócił się
i ruszył do drzwi.
June wybiegła za nim na podjazd w lekkiej koszuli nocnej.
– Nie możesz tego zrobić! – krzyknęła. – Obiecałeś, że tego nie
zrobisz! – Przeraziła samą siebie, błagając o coś, o co nigdy nie chciała
błagać.
– Nie mogę być tym człowiekiem! – wrzasnął Mick. – Panem
Rodzinnym albo za kogo tam mnie miałaś. Nie jestem nim! Próbowałem,
rozumiesz? I nie dałem rady!
– Mick, nie – powiedziała, kiedy zamknął drzwi auta. – Nie zostawiaj
nas.
Ale właśnie to zrobił. June patrzyła, jak cofa samochód. A potem
osunęła się na ziemię, ciężka i martwa, jak kotwica przymocowana do
niczego.
Mick odjechał do domu Veroniki na wzgórzach, gdzie – jak sobie
wmówił – wreszcie wszystko się ułoży. Z Veronicą wyjdzie mu lepiej.
Nie był dobrym człowiekiem. Uczciwym człowiekiem. Taki się
urodził, na takiego został wychowany. Ale dobra kobieta mogła go
uratować. Myślał, że to June, lecz teraz wiedział, że to Veronica. Ona była
odpowiedzią. Jego miłość do niej była dość silna, by go wyleczyć. Gdy
sprawy się uspokoją, zadzwoni do dzieci. Za kilkanaście lat, kiedy dorosną,
wszystko zrozumieją.
June płakała na podjeździe chyba przez wieczność. Płakała za siebie
i swoje dzieci, za to, ile siebie poświęciła, by go zatrzymać, i za to, że to
nigdy nie wystarczyło, by został.
Płakała nie dlatego, że zaskoczyło ją jego odejście, ale dlatego, że
wydarzyło się teraz, w tej chwili. Nie jutro ani za miesiąc, ani za dziesięć
lat.
Jej matka miała rację. Był zbyt odważnym wyborem, zbyt przystojnym
mężczyzną.
Dlaczego wszystkie jej błędy, których nie widziała w czasie ich
popełniania, teraz stały się tak oczywiste?
A potem w jednej chwili zachłysnęła się i pękła, bo przyszło jej do
głowy, że jeśli Mick naprawdę odszedł, może już nigdy nie pozna innego
mężczyzny, który dotknie jej tak jak on. Mick zabrał ze sobą tak wiele.
Słońce zaczęło wschodzić, a June złapała oddech. Wróciła do domu
zdeterminowana. Nie załamie się. Nie przy dzieciach.
Weszła do kuchni i przytknęła dwie zimne łyżki do powiek, żeby
zmniejszyć opuchliznę. Jednak kiedy zobaczyła swoje odbicie w boku
tostera, wyglądała tak źle, jak się tego obawiała.
Nalała sobie szklankę soku pomarańczowego, po czym odkręciła
butelkę wódki, którą trzymała w szafce, i dolała alkoholu. Poprawiła włosy,
próbując zachować resztki godności.
– Gdzie tata? – spytała Nina, która stanęła w drzwiach.
– Twój ojciec nie wie, jak powinien zachowywać się mężczyzna –
oznajmiła June i minęła córkę. Wzięła płyty Micka ze stolika na gramofon
i wyrzuciła. Jego arogancka twarz spoglądała na nią ze śmietnika.
Wylała na to wszystko resztkę soku z kartonu.
– Umyj ręce i przygotuj się na śniadanie.
June z trójką dzieci zjedli jajka i tosty. Zabrała je na plażę. Spędzili
cały dzień w wodzie. Nina pokazała mamie, że potrafi zaśpiewać cały
alfabet. Jay i Hudson zaczęli się podnosić. W porze lunchu Christina
przyniosła kanapki z tuńczykiem i June odciągnęła ją na bok.
– Zostawił mnie, mamo – powiedziała. – Odszedł.
Christina zamknęła oczy i pokręciła głową.
– Wróci, kochanie – oznajmiła w końcu. – A kiedy wróci, będziesz
musiała zdecydować, co zrobić.
June z ulgą pokiwała głową.
– A jeśli nie? – spytała. Jej głos brzmiał tak krucho, że ledwie mogła
go znieść.
– To nie – odparła matka. – Nadal masz ojca i mnie.
June zrobiła wdech. Spojrzała na swoje dzieci. Nina budowała zamek.
Jay miał zamiar zjeść garść piasku. Hudson spał pod parasolem.
„Będę kimś więcej” – pomyślała June. „Jestem kimś więcej niż tylko
kobietą, którą zostawił”.
Lecz gdy tej nocy zgasły światła i wszyscy leżeli w osobnych łóżkach,
June wpatrywała się w sufit i zrozumiała, że ona, Nina, Jay i Hudson,
wszyscy coś stracili. Teraz każde z nich żyło z dziurą w sercu.
Południe

Nina stała w zatłoczonej kuchni, gdy troje kucharzy obsługiwało


wielki piec i dwie smażalnice. Po cichu zabrała się do swojego
prawdopodobnie najważniejszego zadania w Riva’s Seafood. Wzięła kilka
garści smażonych małży w cieście, miskę zimnych krewetek, butelkę sosu
tatarskiego, trzy plasterki sera i cztery bułki i zaczęła przygotowywać dla
swojego rodzeństwa tak zwaną Kanapkę.
Była to zbitka zimnych owoców morza w bułce. Nina robiła po jednej
dla każdego z rodzeństwa: dla siebie bez sera, dla Jaya z dodatkowym
sosem, dla Huda bez małży, dla Kit z cząstką cytryny.
Kanapka nie istniała bez Niny. Kiedy Nina była chora, i tak
przychodziła zrobić Kanapkę. Kiedy wyjeżdżała na sesję, nikt nie jadł
Kanapki. Jayowi, Hudowi i Kit nigdy nie przyszłoby do głowy zrobić
Kanapkę samodzielnie, zrobić Kanapkę dla Niny.
Nina nie miała nic przeciwko. Zajmowała się rodzeństwem, a oni jej
za to dziękowali i ją za to kochali, i tak to już wyglądało.
Kiedy Nina przygotowała Kanapki, zgarnęła cztery czerwone
koszyczki i cztery arkusze papieru pergaminowego. Wyłożyła
każdy koszyczek papierem i wypełniła resztę miejsca frytkami. Tylko do
swojego wrzuciła solone plasterki pomidorów.
Zerknęła na zegarek. Jej rodzeństwo się spóźniało.
– Dziś wieczorem impreza, co nie, laska?
Nina podniosła wzrok i zobaczyła Wendy wychodzącą z kuchni.
Wendy była początkującą aktorką, która brała zmiany w Riva’s Seafood
między wypadami do Hollywood na przesłuchania. Jak na razie zagrała
gościnnie w telenoweli i wystąpiła w teledysku.
– No – odparła Nina. Lubiła Wendy, bo zawsze stawiała się w pracy,
była miła dla klientów i pamiętała o czyszczeniu dystrybutora napojów. –
Będziesz?
Wendy uniosła brew.
– Serio myślisz, że bym to przegapiła? Ta impreza to jedyny czas
w roku, kiedy człowiek naprawdę nie wie, co zrobi.
Nina przewróciła oczami.
– Boże. W twoich ustach to brzmi…
– Czadowo? – podsunęła Wendy.
Nina się zaśmiała.
– Jasne, czadowo.
– Przyjdę w podskokach.
– Ja też! – zawołał Ramon znad smażalnicy.
– Uwierzę, jak zobaczę – rzuciła Nina.
– Pff – prychnął i machnął ręką, a potem wyciągnął ze smażalnicy dwa
koszyki krewetek. – Wiesz, że mam własne życie. Nie mogę iść na imprezę
bogaczy i marnować czasu na obijanie łokci z jakimiś sławnymi dupkami.
Bez urazy.
– Nie spodziewałabym się po tobie niczego innego.
Nina miała wrażenie, że Ramon jest jedną z niewielu osób, które nie
uważały wstępu na jej coroczną imprezę za bonus tej pracy.
Była natomiast pewna, że gość, który stał przy piecu, Kyle Manheim,
miejscowy surfer świeżo po liceum, zatrudnił się w restauracji na lato tylko
po to, żeby zostać zaproszonym. Praktycznie wyczuwała, że w przyszłym
tygodniu rzuci pracę.
– Gdzie twoje bezużyteczne rodzeństwo? – zapytał Ramon, a Kyle
w tej samej chwili podpalił tosty z serem. W kuchni wybuchł kontrolowany
chaos, więc Nina postawiła koszyczki i kanapki na tacy i się wymknęła.
Poszła do pokoju socjalnego na zapleczu.
Usiadła i wzięła „Newslife” z biurka za sobą. Przekartkowała
czasopismo. Reagan i rosyjscy dysydenci, MTV psuje dzieci, czy powinna
kupić odtwarzacz video?
Do tego reklamy chevy malibu, rumu kokosowego Malibu i sprayu do
ciała Malibu Musk. Nina po raz milionowy zastanowiła się, dlaczego
wszyscy spoza miasta myśleli, że Malibu kojarzy się z czymś egzotycznym
i nadzwyczajnie cool, jakby było spaloną słońcem utopią.
Jasne, może i sąsiedzi grywali w filmach, ale w Malibu żyło się jak
wszędzie. Myło się zęby, przypalało obiad i załatwiało sprawy, tylko
z widokiem na Pacyfik. „Ktoś powinien im powiedzieć, że raj nie istnieje”
– stwierdziła w myślach.
A potem przewróciła stronę i spotkała się twarzą w twarz ze swoim
mężem. BranRan i Carrie Soto: gra o miłość. „Ugh, żarciki tenisowe”.
Nina z obrzydzeniem odłożyła czasopismo, a potem wzięła je
z powrotem i przeczytała artykuł dwa razy. Został opatrzony mnóstwem
zdjęć pary. Brandon i Carrie wsiadający do srebrnego porsche na Rodeo
Drive, Brandon i Carrie wchodzący do country clubu w Bel Air.
Te zdjęcia ją dręczyły. Nie dlatego, że Brandon przy Carrie wyglądał
na szczęśliwego. Chociaż wyglądał. Nie dlatego, że przy Carrie wyglądał
inaczej. Chociaż, ponownie, wyglądał. Zamienił T-shirty na koszulki polo,
tenisówki na mokasyny.
Ale nie. Ninę dręczyło to, że cała ta sytuacja była tak znajoma. Dawno
temu patrzyła, jak jej matka przegląda czasopisma pełne zdjęć jej ojca
i jego nowej żony.
– Jesteśmy! – zawołał Hud, jeszcze zanim przeszli przez próg.
Nina wstała i uściskała każde z rodzeństwa.
– Przepraszamy za spóźnienie – powiedziała Kit.
– Nie szkodzi – rzuciła Nina.
– To wina Jaya – dodała Kit.
– Takie spóźnienie to nie spóźnienie – bronił się Jay, zerkając na zegar
na ścianie. Wskazywał dwunastą dwadzieścia trzy.
Cała czwórka usiadła przy stole i Kit natychmiast zaczęła jeść frytki.
Nina wiedziała, że na pewno już są zimne, ale doceniła, że pozostali o tym
nie wspomnieli.
– Jak tam przygotowania do imprezy? – spytała Kit, wkładając frytkę
do ust. – Możemy ci jakoś pomóc?
Nina wzięła plasterek pomidora. Boże, oddałaby wszystko za frytkę.
– Nie trzeba – odparła. – Wszystko załatwione. Za kilka godzin
przychodzi ekipa sprzątająca. Catering będzie o piątej. Barmani… coś koło
szóstej? Tak myślę. Impreza zaczyna się o siódmej, ale ludzie pewnie
zaczną spływać od wpół do ósmej. Wszystko pod kontrolą.
Jay pokręcił głową.
– Dużo się pozmieniało.
Hud zaśmiał się, przeżuwając. Wytarł usta i przełknął.
– Od czasów, kiedy Nina sprzątała dom, a Kit rozstawiała miski
z precelkami?
– A ty i ja przekonywaliśmy Hanka Wegmana w monopolowym, żeby
sprzedał nam trzy beczki piwa – przypomniał Jay. – Tak, właśnie tak.
– Przy okazji, w tym roku stawiam głównie na piwo i wino –
oznajmiła Nina. – Oczywiście w barze będzie kilka butelek z alkoholami do
drinków, ale nie chcę szaleć. Wolałabym, żeby nikt znowu nie wpadł na
genialny pomysł skoku z najwyższego balkonu do basenu.
– Boże – parsknęła Kit. – Nos Jordana Walkera nadal wygląda
strasznie. Pamiętacie, jak oglądaliśmy Przysięgę na wieczność? W każdej
scenie wyglądał, jakby miał plastelinę na twarzy.
Hud zachichotał.
– Ale to nie była wina whisky – sprostował Jay. – Gość się naćpał.
– Nie szkodzi – oceniła Nina. – Catering i tak mówi, że piwo i wino są
bardziej cool.
– W porządku – zgodził się Jay, ale zerknął na Huda i w nanosekundę
obaj wiedzieli, że pojadą do monopolowego i zaopatrzą bar tak, jak będą
chcieli.
– A co, jeśli w tym roku pojawi się Goldie? – odezwał się Hud.
Jay przewrócił oczami. Nina się uśmiechnęła.
– Przestaniesz wreszcie? – zaśmiała się Kit. – Nie możesz nazywać jej
Goldie. Nawet jej nie znasz.
– Znam.
– Wpadnięcie na kogoś w spożywczym to nie znajomość –
zaprotestowała Kit. – Nazywaj ją Goldie Hawn, jak my wszyscy.
– Pożyczyłem jej koszyk! – upierał się Hud. – Bo miała ręce pełne
roboty z dzieciakami. I powiedziała: „Cześć, jestem Goldie!”.
Nina, Jay i Kit spojrzeli po sobie, próbując zdecydować, czy przystać
na jego wersję wydarzeń.
– Nie słyszałam, żeby Goldie Hawn miała się pojawić – zaczęła
dyplomatycznie Nina. – Ale myślę, że Ted Travis znowu przyjdzie.
Podekscytowana Kit klasnęła.
– Tak! – Ted Travis mieszkał cztery ulice dalej, w domu w kształcie
donuta, z tiki barem i grotą w środku. Kit i jej najlepsza przyjaciółka,
Vanessa, nie opuściły ani jednego odcinka jego serialu, Chłodne noce,
o policjancie z hrabstwa Orange, który sypiał z cudzymi żonami
i w marynarce i kąpielówkach rozwiązywał sprawy morderstw. –
W zeszłym tygodniu przeskoczył dwie motorówki na nartach wodnych
i z Van chciałyśmy go o to zapytać.
– Vanessa będzie? – spytała Nina. – Mówiłaś, że może wyjedzie
z rodziną do San Diego.
– Będzie, będzie – odparła Kit. Vanessa wzdychała do Huda, odkąd
miały po trzynaście lat, więc Kit wiedziała, że przyjaciółka nie przepuści
okazji, by się z nim spotkać. Miała też nadzieję, że to zauroczenie
przejdzie, ale nie przeszło. Hud nie ułatwiał sprawy, bo był dla Vanessy
przemiły.
– Ale czy obecność Teda kogoś zdziwi? – rzucił Jay. – Nie przegapiłby
szansy, żeby poderwać Ninę.
Nina przewróciła oczami.
– Ted mógłby być naszym ojcem – stwierdziła, wstając od stołu po
serwetkę. – Poza tym nawet nie myślę o takich rzeczach. Ostatnio nie czuję
się zbyt atrakcyjna.
– Daj spokój – powiedział Jay.
– Może po prostu odpuść – zaproponował Hud.
– Pozwolisz, żeby jakiś dupek-tenisista zepsuł ci samoocenę? – Jay
spojrzał Ninie w oczy. – Facet jest kompletnym palantem i przepraszam
bardzo, ale jego bekhend jest do bani. Zawsze tak uważałem, nawet kiedy
go lubiłem.
– No, Jay ma rację – zawtórowała bratu Kit. – Możemy już rozmawiać
o tym, że łysieje?
To ostatnie rozbawiło Ninę. Hud wyłapał jej spojrzenie i zaśmiał się
z nią.
– Rzeczywiście łysieje – przyznała Nina. – Co byłoby w porządku,
gdyby zdawał sobie z tego sprawę. Ale on nie miał pojęcia! Miał łysy
placek na czubku głowy, a do tego nosił te daszki…
– Które jeszcze bardziej to podkreślały – dokończył bez ogródek Jay. –
Dlaczego pozwoliłaś mu je nosić?
– Nie wiedziałam, jak mu powiedzieć, że łysieje!
Kit pokręciła głową.
– To okrutne. Pozwoliłaś mu wychodzić z domu i występować
w krajowej telewizji z bajglem włosów na głowie.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem na wspomnienie Brandona Randalla
nieświadomie łysiejącego w ESPN.
Dobrze im to wychodziło – mieli doświadczenie. Tak zaczynali proces
zapominania o ludziach, którzy się od nich odwrócili.
– Teraz to problem Carrie Soto – uznała Nina. – Niech sama wpadnie
na to, jak mu powiedzieć.
Pozytywem bycia porzuconą przez kutasa jest to, że nie trzeba już
mieć z tym kutasem do czynienia. Przynajmniej w teorii.
1961

Dzień po finalizacji rozwodu z June Mick ożenił się z Veronicą.


W ciągu kilku tygodni Mick i Veronica kupili penthouse na Upper East Side
na Manhattanie i przeprowadzili się na drugi koniec kraju.
Byli małżeństwem cztery miesiące, kiedy zaczął sypiać z żoną
dźwiękowca z pracy, rudowłosą, niebieskooką kobietą o imieniu Sandra.
Gdy Veronica odkryła prawdę – znalazła w jego marynarce rudą
wsuwkę – rzuciła w niego talerzem. A potem jeszcze dwoma.
– Kurwa, Ronnie! – krzyknął Mick. – Chcesz mnie zabić?
– Nienawidzę cię! – wrzasnęła, rzucając kolejnym talerzem. – Żebyś
zdechł! – Celowała tragicznie: ani jeden z talerzy nawet nie drasnął Micka.
Jednak zaskoczyła go jej agresja. Rumieniec na policzkach, szaleństwo
w oczach, kakofonia tłuczonych talerzy i krzyku kobiety.
Następnego ranka kazał swojemu prawnikowi złożyć papiery
rozwodowe.
Kiedy ekipa przeprowadzkowa pakowała jego rzeczy, Veronica stała
w szlafroku i na niego krzyczała. Tusz do rzęs spływał jej po twarzy.
– Jesteś złym człowiekiem – wołała. – Urodziłeś się gnojem i umrzesz
gnojem, jak każdy inny gnój na tym świecie!
Gdy polecił przewoźnikom wziąć lampkę nocną, Veronica uderzyła go
w plecy i podrapała mu ramię.
– Veronica, przestań – powiedział najspokojniej, jak potrafił. – Proszę.
Wyrwała lampkę z ręki przewoźnika i cisnęła nią o ścianę. Mick
poczuł, że puls mu przyspiesza, gdy patrzył, jak Veronica się rozpada.
Pobladł i zrobiło mu się niedobrze. Skoczyła na niego, a on zrobił unik,
więc z płaczem upadła na podłogę. Rzucił kilka banknotów studolarowych
szefowi ekipy i wybiegł z mieszkania.
Kiedy zapalił papierosa na rogu ulicy, gotowy przywołać taksówkę do
hotelu, z czułością wspomniał June.

•••

June dowiedziała się o rozwodzie Micka ze stron „Sub Rosy”. Gdy


przeczytała nagłówek, poczuła coś na kształt dumy. Wytrzymała na byku
dłużej niż Veronica.
„Może teraz sobie wszystko poukłada” – pomyślała. „Może
przynajmniej zadzwoni do dzieci”. Ale telefon nie zadzwonił. Ani w Boże
Narodzenie. Ani w niczyje urodziny. Nigdy.

•••

A jednak w rzadkich chwilach spokoju na backstage’u…


W ogłuszająco trzeźwych sekundach przed pierwszych drinkiem na
afterparty…
W oślepiająco jasne poranki przed pierwszą szklanką bourbona…
Mick myślał o dzieciach. Ninie, Jayu i Hudzie.
Stwierdził, że sobie poradzą. Wybrał im dobrą matkę. To zrobił
dobrze. I utrzymywał ich wszystkich. Zapewniał im dach nad głową, płacił
niebotyczne alimenty. Poradzą sobie. W końcu on sobie poradził, a miał
o wiele mniej. Nie pomyślał, że może złamać swoje dzieci, tak jak ktoś
złamał jego.

•••
Carlo i Anna Riva byli wysokimi, szerokimi, budzącymi szacunek
ludźmi. Mieli jedno dziecko – Michaela Dominica Rivę – i starali się
o więcej, ale nic z tego nie wyszło. W innych rodzinach to mogłoby
oznaczać, że Mick będzie gwiazdą, ale dla państwa Riva oznaczało to, że
był początkiem nieudanego projektu, który czasami mieli ochotę porzucić.
Carlo był nijakim barberem. Anna była przeciętną kucharką. Często
nie byli w stanie zapłacić czynszu ani postawić na stole nic smacznego. Ale
byli w sobie zakochani, i to do bólu. Mieli wzloty tak wysokie, że oboje nie
mogli tego wytrzymać, i upadki tak niskie, że nie wiedzieli, czy je
przetrwają. Policzkowali się nawzajem. Uprawiali seks dziko i maniakalnie.
Grozili, że naślą na to drugie policję. Carlo nigdy nie był wierny. Anna
nigdy nie była miła. I żadne z nich nie zwracało zbytniej uwagi na dziecko.
Pewnego razu, gdy Mick miał zaledwie cztery lata, Anna gotowała
obiad, a Carlo wrócił do domu późno, pachnąc cudzymi perfumami.
– Dobrze wiem, co robiłeś! – krzyknęła wściekła Anna. – Byłeś z tą
dziwką z rogu!
Mały Mick uchylił się na dźwięk jej podniesionego głosu. Już
wiedział, kiedy szukać schronienia.
– Nie interesuj się – warknął do żony Carlo.
Anna chwyciła garnek z wrzątkiem i wylała na męża.
Wrząca woda plasnęła na podłogę i prysnęła mu na szyję. Mick patrzył
z salonu, jak skóra na obojczyku ojca puchnie.
– Ty walnięta suko! – wrzasnął Carlo.
Ale zanim zrobił się pęcherz, Carlo i Anna już leżeli wtuleni na
zniszczonej kanapie, śmiali się i flirtowali, jakby byli sami.
Mick obserwował ich z wybałuszonymi oczami, nie martwiąc się, że
go zobaczą. W takich chwilach nigdy nie zwracali na niego uwagi.
Miesiąc później Carlo znowu zniknął. Poznał blond krawcową
w metrze. Nie wracał do domu przez dziewięć tygodni.
Kiedy ojciec znikał, matka leżała w łóżku i płakała. Zdarzały się
poranki, zbyt często, by powiedzieć „czasami”, gdy Anna nie wstawała
z łóżka, póki słońce nie osiągnęło zenitu i nie zaczęło wędrówki w dół.
W te poranki Mick budził się i czekał, aż matka do niego przyjdzie.
Czekał do dziesiątej albo jedenastej, czasem nawet do pierwszej. Wtedy
pojmował, że to jeden z tych dni, i radził sobie sam.
Później Anna otwierała drzwi swojej sypialni i dołączała do świata
żywych. Często znajdowała synka siedzącego na podłodze i jedzącego
spaghetti z paczki. Podbiegała do niego, brała go w ramiona i mówiła:
– Przepraszam, syneczku. Zaraz damy ci coś do jedzenia.
Zabierała go do piekarni, kupowała mu każdą bułeczkę i pączka, jakie
tylko chciał. Karmiła go cukrem, częstowała śmiechem. Z radością brała go
na ręce, tuliła do siebie, wołała: „Fiku-miku, mały Micku”, i biegała po
ulicach. Ludzie się gapili, dzięki czemu było jeszcze zabawniej.
– Nie umieją się bawić – mówiła synowi. – Nie są wyjątkowi jak my.
My urodziliśmy się z magią w sercach.
Kiedy wracali do domu, Micka bolał brzuch. Od nadmiaru cukru
zasypiał w ramionach kochającej matki. Do momentu, gdy w jej serce znów
wkradał się chłód.
Wkrótce ojciec Micka wracał i znów zaczynały się kłótnie. A potem
rodzice zamykali się w swojej sypialni.
Jednak ostatecznie, czy to po kilku tygodniach, czy miesiącach, czy
nawet roku, ojciec znów znikał. Matka zostawała w łóżku.
A Mick radził sobie sam.

•••

Krótko po rozwodzie z Veronicą Mick znów się ożenił. Największa


gwiazda Hollywood. To był wielki skandal. Wszyscy o tym gadali, kiedy
małżeństwo anulowano po jednym dniu.
Nina zobaczyła nagłówki w sklepie spożywczym, kiedy June
kupowała mleko i chleb. Nie potrafiła przeczytać słów na okładce
magazynu, a June nie miała pewności, czy jej córka w ogóle poznaje ojca.
W końcu June pozbyła się z domu jego muzyki i zdjęć. Przełączała kanał za
każdym razem, kiedy jego twarz wtargnęła na ich ekran. Mimo to Nina
wpatrywała się w fotkę na okładce, jakby wyczuwała jej wagę.
June podniosła stos magazynów i odwróciła na drugą stronę.
– Nie zawracaj sobie głowy tymi śmieciami – poleciła spokojnie. – Ci
ludzie są nic niewarci.
June zapłaciła za zakupy i powiedziała sobie, że nie obchodzi jej to, co
on robi. A potem zabrała dzieci do domu i nalała sobie drinka.

•••

Później nadeszła wiosna tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego


roku.
Mick był singlem i przyjechał do Los Angeles na koncert w Greek,
jeden z ostatnich na światowej trasie promującej jego trzeci album.
Po koncercie na backstage’u poluzował krawat i wypił piątego
manhattana tego wieczoru.
– Gotowy się zabawić? – spytała jego makijażystka z błyskiem w oku.
Mick już był nią znudzony, a jeszcze nawet jej nie dotknął. Przewrócił
oczami i wziął drinka. Miał serdecznie dosyć wszystkich ludzi, którzy
ciągle go otaczali. A jednak nie chciał się dowiedzieć, co jego dusza ma do
powiedzenia, gdy jest sam. Dlatego wyszedł, by czarować VIP-ów
i piękności, które przyszły na backstage.
Było tyle dziewczyn. Tyle kobiet. Z jakiegoś powodu ostatnio
wszystko wydawało mu się zbyt łatwe. Ich zabieganie o to, by uczepić się
jego ramienia, ich identyczny makijaż, ich wystylizowane w ten sam
sposób fryzury. Nawet ich uroda wydawała się nieistotna – czym jest jedna
piękna kobieta, jeśli spało się już z setkami? Co z tego, że ładna nastolatka
w kącie trzepocze rzęsami, skoro już miało się w łóżku najsławniejszą
kobietę na świecie?
Mick zaczął wsiadać do limuzyn sam, pijany i na wpół śpiący. Noc po
koncercie w Greek wyglądała tak samo. Tylko on, jego kierowca i butelka
seagrama.
Mick oparł głowę o szybę i patrzył, jak Los Angeles śmiga mu przed
oczami, gdy kierowca pędzi w kierunku Beverly Wilshire. Pił whisky
prosto z butelki. Może to przez widok jego starego miasta, może przez
zapach w powietrzu, a może przez myśl, która kiełkowała w jego duszy, ale
kiedy zamknął oczy, w wyobraźni zobaczył pierwszą żonę. Jej okrągłą,
łagodną twarz o dużych oczach. June robiła mu obiad, nalewała mu drinka,
przytulała dzieci. Piękna, cierpliwa, dobra.
Wtedy było łatwiej. Kiedy odprężył się w ich związku, w ich życiu.
Jakkolwiek małe i proste by było. June była dobrą kobietą. Z nią był
najbliżej bycia dobrym mężczyzną.
– Zjedź na dziesiątkę – polecił kierowcy, zanim zdał sobie sprawę, co
robi. – Na dziesiątkę do PCH, proszę. Do Malibu.
Czterdzieści osiem minut później stał pod drzwiami pierwszego domu,
który kupił, domu jedynej kobiety, którą naprawdę kochał.

•••

June obudziły rozbijające się fale i walenie do drzwi. Włożyła


szlafrok.
Z jakiegoś powodu wiedziała, kto to, jeszcze zanim przekręciła gałkę,
ale nie mogła uwierzyć, póki go nie zobaczyła. Oto stał w progu,
w stylowym czarnym garniturze, białej koszuli, z poluzowanym krawatem,
zmierzwionymi włosami.
– Junie – powiedział. – Kocham cię.
Spojrzała na niego oszołomiona.
– Kocham cię! – krzyknął tak głośno, że aż się przestraszyła. Wpuściła
go do środka, choćby po to, żeby go uciszyć.
– Siadaj – poleciła, wskazując kącik jadalny, te same winylowe
krzesła, na których siadał, zanim zostawił rodzinę prawie dwa lata temu.
– Jak to możliwe, że jesteś jeszcze piękniejsza? – zapytał, spełniając
polecenie.
June machnęła ręką i zaparzyła mu kawy.
– Jesteś wszystkim – oznajmił.
– Tak, no cóż – odparła beznamiętnie. – Ty jesteś zupełnie niczym.
Spodziewał się tego. Miała prawo być zła.
– Co ja zrobiłem ze swoim życiem, June? – jęknął, chowając twarz
w dłoniach. – Miałem cię i to zniszczyłem. Zniszczyłem to, bo dałem się
rozproszyć tanim kobietom, kobietom, które się do ciebie nie umywają. –
Popatrzył na nią ze łzami w oczach. – Miałem cię. Miałem wszystko.
I straciłem to, bo nie wiedziałem, jak być mężczyzną, którym chcę być.
June nie wiedziała, jak zareagować na słowa, które tak bardzo
pragnęła usłyszeć.
– Nie mogę żyć bez ciebie – powiedział, zdając sobie sprawę, że
przyjechał tu, by odzyskać to, co stracił. – Nie mogę żyć bez was
wszystkich, bez mojej rodziny. Byłem idiotą. Ale potrzebuję cię. Potrzebuję
ciebie i naszych dzieci. Potrzebuję tej rodziny, Junie. – Padł na kolana. –
Żałowałem w chwili, w której cię zostawiłem. Od tamtej pory żałuję. Tak
bardzo żałuję.
June rozpaczliwie próbowała przełknąć gulę w gardle, powstrzymać
łzy, które napływały jej do oczu. Nie chciała, by wiedział, jak bardzo ją
wtedy złamał, jak zdesperowana czuła się teraz.
– Daj mi jedną szansę, żeby to naprawić – ciągnął Mick. – Błagam cię.
– Pocałował jej dłoń z pokorą i czcią, jakby tylko June mogła go uleczyć. –
Przyjmij mnie z powrotem, Junie.
W tamtej chwili wydał się June tak mały.
– Pomyśl, jakie życie moglibyśmy dać dzieciom. Nasza piątka,
wakacje na Hawajach, grille na czwartego lipca. Dalibyśmy im
dzieciństwo, o którym ty i ja marzyliśmy. Damy im wszystko, co przyjdzie
nam do głowy.
June poczuła ukłucie w sercu. Mick też.
– Proszę. Kocham nasze dzieci. Potrzebuję ich.
Dobierał się do jej serca jak włamywacz. Już prawie, już prawie, już
prawie, a potem:
– Jestem gotowy być ojcem, którego potrzebują.
Szczęk. Wytrych otworzył zamek.
June ujęła jego dłoń i zamknęła oczy. Mick pocałował ją w policzek.
– Mick… – westchnęła.
Ona w piżamie, on nadal w garniturze. June zbliżyła usta do jego ust
i pozwoliła mu się pocałować. Jego wargi były pełne i ciepłe, smakowały
domem.
Kiedy Mick odsunął się, by na nią spojrzeć, June odwróciła wzrok, ale
wzięła go za rękę i poprowadziła do sypialni. Przyciągnęła go i opadli na
łóżko. W pośpiechu przywarli do siebie, ich serca pęczniały z każdym
ruchem, usta się zderzały, oddechy złączyły się w jedno tchnienie. Oboje
poddali się temu samemu czarowi, temu pysznemu złudzeniu, że są
najważniejszymi duszami, jakie kiedykolwiek się spotkały.
Właśnie tego June tak boleśnie pragnęła każdego dnia, odkąd Mick
odszedł. Chciała czuć na sobie jego uwagę, czuć jego ciało na swoim.
Dotykał jej tak, jak desperacko pragnęła być dotykana.
Kiedy tylko skończyli, spełniony Mick zasnął głęboko. June nie spała
całą noc. Patrzyła, jak jego pierś porusza się z każdym oddechem, jak jego
powieki lekko drgają.
Rankiem poczuła, jakby zaczął się kolejny rozdział jej życia – ten,
w którym jej rodzina żyje długo i szczęśliwie. Gdy zabrała się do robienia
śniadania, do kuchni weszła Nina.
Dziewczynka nie rozumiała, co przed sobą widzi. Jej matka robiła
jajka i tosty dla obcego mężczyzny siedzącego przy stole. Miał na sobie
spodnie i podkoszulkę, popijał kawę z filiżanki. Wyglądał upiornie
znajomo, a jednak nie mogła go skojarzyć.
Zapytała o to, czego nie wiedziała.
– Cześć, kim jesteś?
Niezrażony Mick uśmiechnął się i odparł:
– Cześć, kochanie, to ja, tatuś. Musiałem wyjechać na jakiś czas. Ale
już wróciłem. Na zawsze.
Pierwsza po południu

Jay zebrał swoje śmieci i podszedł do kosza.


– Mam pomysł – oznajmił i zrobił dramatyczną pauzę.
– No mów – ponagliła go Kit.
– Kiedy ostatni raz pływaliśmy wszyscy razem? Całą czwórką? –
zapytał.
Ostatnio tak często coś stawało na przeszkodzie, żeby całą czwórką po
prostu popływali. Jay i Hud podróżowali po całym świecie, Nina ciągle
jeździła na jakieś sesje. Ale teraz wszyscy byli tutaj. Mieli wolne
popołudnie.
– Wchodzę w to – powiedziała Kit.
Hud skinął głową.
– Ja też. Rodzinna przejażdżka po falach.
Nina zerknęła na zegarek.
– Zgoda. U mnie są świetne fale. Możemy tam pojechać. Zwłaszcza że
nie mogę zostać zbyt długo, bo muszę wpuścić ekipę sprzątającą i upewnić
się, że wszystko jest w porządku.
– Nie możesz po prostu zostawić otwartych drzwi i napisać liściku? –
zasugerował Jay.
– Nie, no wiesz, muszę ich przywitać. Zadbać o ich wygodę.
– Ich wygodę? – zdumiał się Jay. – To ekipa sprzątająca. Płacisz im za
to, żeby to oni zadbali o twoją wygodę.
– Jay… – zaczęła Nina. Ale to był koniec. – Idziemy na fale czy nie?
– No jasne, że idziemy! – zawołała Kit i wyciągnęła rękę do Huda,
a on przybił jej piątkę.
Cała czwórka posprzątała po lunchu, pożegnała się z obsługą i ruszyła
do samochodów.
To miał być ostatni raz, kiedy pójdą surfować wszyscy razem. Choć
Jay nie wiedział, co się wydarzy tego wieczoru – nie wiedział, co ich
wszystkich czeka – tego jednego był pewny.
1962

Latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku życie Micka


wróciło na dobre tory. Miał przerwę od koncertowania. Jego nowa płyta
była już gotowa. I wprowadził się z powrotem do rodziny.
Każdego dnia budził się z satysfakcją, że jest człowiekiem, jakim miał
być. Płacił rachunki, kupował June i dzieciom, co tylko chcieli. Zabierał
June na romantyczne kolacje, czytał swoim synom historie o bohaterach
i żołnierzach.
Jednak jego córka nie oddała mu całej siebie.
Nina nie była tak zauroczona Mickiem jak June ani nie pragnęła jego
obecności jak bracia. Mimo to Mick pozostawał zdeterminowany, by
zdobyć jej serce. Łaskotał ją w salonie, proponował kołysanki na dobranoc.
Robił jej cheeseburgery na grillu, budował dla niej zamki z piasku.
Wiedział, że z czasem zmięknie.
Pewnego dnia Nina zrozumie, że nigdy więcej jej nie zostawi.
– Wyjdź za mnie, Junie. Jeszcze raz, tym razem na zawsze –
powiedział Mick do June w ciemności pewnej nocy, po tym, jak kochali się
po cichu, gdy reszta domu spała.
– Myślałam, że ostatni raz był na zawsze – odparła. Mówiła półżartem,
wciąż zła, ale szczęśliwa, że się oświadczył.
– Wtedy byłem chłopcem, który udawał mężczyznę. Teraz jestem
mężczyzną. Jest inaczej. – Przyciągnął ją do siebie. – Wiesz o tym, prawda?
– Tak, wiem. – Widziała to, bo zawsze trzymał się blisko niej, nie
wracał późno, wypijał pół dzbanka kawy rano, żeby wstać do dzieci,
i praktycznie nie pił alkoholu wieczorami.
– Wyjdziesz za tego nowego mężczyznę? – zapytał, odgarniając jej
kosmyk włosów z czoła.
Uśmiechnęła się wbrew sobie i dała mu odpowiedź, co do której żadne
z nich nigdy nie miało wątpliwości:
– Tak, wyjdę.

•••

We wrześniu tego roku June i Mick ponownie wzięli ślub w sądzie


w Beverly Hills, z dziećmi u boku. June miała na sobie obcisłą błękitną
sukienkę, białe rękawiczki i potrójny sznur pereł. Mick nosił
charakterystyczną czerń. Kiedy sędzina znów ogłosiła ich małżeństwem,
Mick porwał June w ramiona i złożył na jej ustach pocałunek. Theo,
Christina i dzieci patrzyli, jak June trzęsie się ze śmiechu, z rozkoszą po raz
kolejny oddając mu swoją duszę.
– Bądź mężczyzną, za którego nam się podawałeś – powiedziała mu
Christina zaraz po ceremonii.
– Jestem nim – odparł Mick. – Przysięgam. Już nigdy jej nie
skrzywdzę.
– Ich – poprawiła go. – Już nigdy nie skrzywdź ich.
Mick przytaknął.
– Zaufaj mi.
Gdy rodzina wychodziła z sądu, Mick puścił oko do Niny i złapał ją za
rączkę. Lekko się do niego uśmiechnęła, ubrana w lawendową sukienkę,
więc wziął ją na ręce i przebiegł przez parking.
– Nina, moja Nina, słodsza niż balerina! – śpiewał, a kiedy postawił ją
na ziemi, zanosiła się śmiechem.
Mick i June nie pojechali w podróż poślubną, tylko do domu na plaży.
Pożegnali się z Theo i Christiną. June podgrzała resztki zapiekanki na
kolację. Mick położył dzieci spać.
June zdjęła sukienkę i powiesiła ją w pokrowcu w szafie. Marzyła, że
któregoś dnia przekaże ją córce. To byłoby prawdziwe świadectwo drugich
szans.
June zaszła w ciążę przed końcem roku. A kiedy na świat przyszła
Katherine Elizabeth Riva, Mick był z nimi tak długo i troszczył się o nich
tak bardzo, że przekonał do siebie nawet małą, podejrzliwą Ninę.
– Nie pamiętam, jak to było, kiedy cię nie było – powiedziała mu
pewnej nocy, kiedy kładł ją do łóżeczka przed wyjazdem na serię
koncertów otwierających w Palm Springs. Wkrótce wychodził jego nowy
album, Mick znów był w centrum uwagi. Jego team sprzedawał historię
o odkupieniu. Bawidamek wraca do rodziny. Nosił swój czarny garnitur.
Włosy miał zaczesane do tyłu, pokazywał wdowi szpic. Pachniał
brylantyną.
– Ja też nie, kochanie – odrzekł i pocałował ją w czoło. – I już nigdy
nie musimy się o to martwić.
– Kocham cię o, tak bardzo. – Rozłożyła ręce najszerzej, jak potrafiła.
Otulił ją kołdrą.
– A ja ciebie dwa razy bardziej.
Nina oddała mu całe serce, tak jak potrafią tylko ci, którzy zostali
zranieni i nauczyli się ufać ponownie. To tak, jakby dopiero po przeżyciu
zawodu człowiek uczył się, ile miłości może naprawdę w sobie pomieścić.
A ona tym razem oddała mu całą miłość.
Jej tata został, był tutaj i kochał ją. Ona była jego córeczką, jego Niną-
bambiną. Raz na jakiś czas, kiedy dawał się ponieść emocjom, brał Ninę na
ręce, tulił ją do siebie i wyjawiał jej prawdę: była jego ulubienicą.
W dostatku tej miłości Nina rozkwitła. Zaczęła śpiewać piosenki
Micka razem z nim.
– Sun brings the joy of a warm June – śpiewali razem, chodząc po
domu. – Long days and midnights bright as the moon…
Nina była oczarowana jego głosem, zafascynowana jego krawatami,
urzeczona połyskiem jego butów, z zachwytem opowiadała koleżankom
w szkole, kim jest jej tata. Była dumna, że odziedziczyła jego rzęsy, długie
i gęste. Czasami wpatrywała się w niego, gdy czytał gazetę.
– Nie patrz tak na mnie, kochanie – prosił, nawet nie odrywając
wzroku od strony.
– Dobrze – odpowiadała Nina i zabierała się do czegoś innego.
Ich ciała i dusze czuły się przy sobie tak swobodnie, że nie mogło być
mowy o odrzuceniu czy niezręczności.
Od czasu do czasu we wczesnych godzinach rannych, zanim wstała
cała reszta, Mick budził Ninę, żeby popuszczać z nią latawiec o wschodzie
słońca. Czasami był świeży i czysty, dopiero po prysznicu i goleniu. Innymi
razy wracał z koncertu, jeszcze wstawiony, pachnący trochę kwaśno. Ale
tak czy inaczej przysiadał na łóżku Niny i mówił:
– Wstawaj, Nino-bambino, jest wietrzny dzień.
Nina wstawała, narzucała kardigan na koszulę nocną i we dwójkę
schodzili po schodach na plażę.
Tak wcześnie rano prawie nigdy nikogo nie było. Tylko ich dwoje
dzielących świt.
Czerwony latawiec z tęczą na środku był tak jaskrawy, że dało się go
dostrzec nawet we mgle. Mick pozwalał, żeby niebo go porwało, i mocno
ściskał rączkę. Udawał, że ledwo może ją utrzymać.
– Nino-bambino! – wołał. – Pomóż mi, proszę! Musisz uratować
latawiec.
Nina wiedziała, że to tylko gra, ale i tak się zachwycała, wyciągała
rękę i szarpała za sznurek z całą mocą. Czuła się silna, silniejsza niż ojciec,
silniejsza niż ktokolwiek na świecie, bo dzięki niej latawiec pozostawał
przywiązany do ziemi.
Latawiec jej potrzebował i tata jej potrzebował. Ach, jak wspaniale
czuć się dla kogoś ważną tak, jak ona czuła się ważna dla niego.
– Udało ci się! – chwalił Ninę Mick, gdy latawiec trzepotał w jej
rękach. – Uratowałaś dzień! – Brał ją w ramiona i Nina wiedziała w głębi
duszy, że ojciec już nigdy więcej jej nie opuści.

•••

Rok później Mick Riva występował w Atlantic City, kiedy zobaczył


dziewczynę od chórków o imieniu Cherry.
Nigdy nie wrócił do domu.
Druga po południu

Czwórka rodzeństwa Riva dryfowała na deskach, wszyscy w jednym


rzędzie, jak ptaki na drucie. Kiedy przyszły fale, wystartowali jedno za
drugim.
Jay, Hud, Kit, Nina. Orbitująca drużyna, z Jayem jako samozwańczym
przywódcą stada. Wyprzedzali się nawzajem, a potem znów zrównywali,
a kiedy fala poniosła jedno z nich za daleko, wracali do linii.
Pierwsza fala nadeszła w pięknym secie, a Jay był gotowy. Przyjął
pozycję i poderwał się na desce, kiedy nagle znikąd pojawiła się Kit,
przecięła mu drogę i ukradła falę.
Posłała mu uśmiech i po siostrzanemu pokazała środkowy palec. Hud
patrzył z rozdziawionymi ustami.
Kit wiedziała, że można ukraść komuś falę tylko wtedy, gdy ma się
pewność, że ten ktoś nie spuści ci łomotu. Bo tak piękne fale są rzadkie.
Tak to jest z wodą – człowiek nie może jej kontrolować. Jest zdany na łaskę
natury. To właśnie czyni surfing czymś więcej niż tylko sportem: wymaga,
by los był po twojej stronie, by ocean ci sprzyjał.
Dlatego kiedy trafia ci się zajebista fala, taka jak ta, którą Jay uznał za
swoją – wysoka do piersi, stroma, łamiąca się szybko i gładko – to jak
wygrana na loterii i strzał w dziesiątkę w jednym.
– No kurwa! – krzyknął Jay. Musiał zrobić szybki manewr, żeby
uniknąć zderzenia. Złapał za krawędź deski i zwolnił. Czekał w wodzie,
patrząc, jak jego młodsza siostra ujeżdża falę, a potem ta powoli ją puszcza,
jakby przejażdżka Kit na diabelskim młynie dobiegała końca.
Kit położyła się na desce i powiosłowała w stronę Jaya.
– Nie możesz odwalać takich akcji – zawołał do niej, kiedy nurkowała
pod falami.
– Ups – rzuciła z uśmiechem.
– Mówię poważnie, skończ z tym. Bo komuś stanie się krzywda –
ciągnął Jay. – Nie zawsze zdążę zauważyć cię w porę.
– Mam pełną kontrolę – zapewniła go Kit. – Nie musisz robić mi
miejsca. Daję radę.
Naprawdę nie rozumiał, prawda? Tego, jaka była świetna.
Ale Hud to widział. Jej pewność siebie, jej opanowanie, chęć
udowodnienia czegoś całemu światu.
– Kit, jestem na ciebie zły – oznajmił Jay. – Mogłabyś przynajmniej
przeprosić.
Hud złapał falę, ale odpuścił, kiedy zaczęła załamywać się po całości.
Gdy wynurzył się z wody, zobaczył Jaya i Kit – dryfowali na deskach i się
sprzeczali. Zauważył, że Nina wychodzi z oceanu. Patrzył, jak odstawia
deskę do szopy i zmierza po stromych schodach do domu.
Hud wiedział, że idzie przywitać ekipę sprzątającą. Zaproponuje im
wodę albo mrożoną herbatę. Jeśli stłuką talerz albo wazon, pominą jeden
pokój, nie pościelą łóżka tak, jak Nina lubi, ona i tak wylewnie im
podziękuje. Da im za duży napiwek. A potem poprawi wszystko sama.
To zasmuciło Huda. Nina zawsze stawiała innych na pierwszym
miejscu. Pewnie, on też starał się to robić. Ale bywał egoistyczny. To jasne.
Jednak Nina nigdy nie odmawiała, nigdy nikomu nie przeszkadzała,
nigdy niczego nie brała. Jeśli ktoś proponował jej pięć dolarów, ona dawała
dziesięć. Hud wiedział, że powinien to w niej lubić, ale nie lubił. Wcale
a wcale.
Podniósł się na miękkiej fali, wszedł na deskę i powiosłował do Jaya.
– Nina poszła do ekipy – poinformował brata.
Jay przewrócił oczami.
– Do kurwy nędzy. Zabiłoby ją, gdyby trochę pożyła?
1969

W późnych latach sześćdziesiątych kontrkultura odkryła piękno


rustykalnego Malibu i osiedliła się wzdłuż gór. Na plażach roiło się od
surferów na nowiutkich shortboardach – fajniejszych i bardziej
aerodynamicznych niż longboardy ich starszych braci. Ekipy młodych
kolesi z jedną honorową kolesiówą królowały w wodzie, biegały stadami,
zajmowały zatoki, wypędzały z miasta pozerów.
Powietrze pachniało trawką i olejkiem do opalania. A mimo to jeśli
człowiek wziął głęboki wdech, mógł wyczuć zapach morskiej bryzy.
Kariera Micka Rivy – kontrowersyjne nagłówki w tabloidach, nowy
hitowy album, wyprzedana trasa światowa – wystrzeliła jak rakieta. Hordy
młodych kobiet krzyczały jego imię, miliony radioodbiorników
samochodowych puszczały jego muzykę na autostradach.
Tak więc dla swoich dzieci Mick był jednocześnie nieuchronny
i nieobecny.
Nina, Jay, Hud i Kit znali ojca jako ducha, którego głos nawiedzał ich
przez głośniki w sklepie spożywczym, a twarz spoglądała z kolekcji płyt
rodziców ich przyjaciół. Był billboardem w podróży na Huntington Beach.
Plakatem w sklepach z płytami, do których matka nigdy nie chciała
chodzić. Kiedy spróbował swoich sił w aktorstwie, został filmem, którego
nigdy nie obejrzeli. Ale prawie nigdy nie myśleli, że należał do nich –
należał do wszystkich.
Dlatego nigdy nie rozpamiętywali jego oddechu pachnącego whisky,
uśmiechu niegdyś wywołującego ich uśmiechy, rumieńca matki po jego
pocałunkach.
Z trudem w ogóle przypominali sobie, żeby matka się rumieniła. Dla
nich June składała się ze stresu i kości.
Podczas drugiego rozwodu Mick spłacił dom i przekazał go June. Miał
wznowić płacenie alimentów na dzieci i świadczeń z pierwszego rozwodu.
Jednak kilka miesięcy po finalizacji drugiego June codziennie chodziła do
skrzynki po czeki i wracała z pustymi rękami. Nie przychodziły. June
podejrzewała, że to przeoczenie. Była prawie pewna, że jeśli podniesie
słuchawkę i zadzwoni – przypomni mu, co jest im winien – Mick każe
asystentowi albo księgowemu ustawić cykliczną płatność zgodnie
z zaleceniami.
Ale nie mogła się zmusić, żeby prosić go o nawet jedną cholerną
rzecz. Nie zamierzała pozwolić, żeby widział, jak błaga, jak potrzebuje.
Kiedy wreszcie znów do niej wróci, będzie ją szanował. Padnie u jej
stóp i będzie się płaszczyć, zachwycony jej siłą.
Dlatego zamiast prosić Micka, by płacił za potrzeby własnych dzieci,
w końcu zwróciła się do rodziców. Podjęła pracę w restauracji.
Skończyła dokładnie w tym miejscu, z którego Mick Riva miał ją
uratować.

•••

Latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku ojciec


June nie żył już od dwóch lat. Teraz prowadziła Pacific Fish z matką. Nina
miała prawie jedenaście lat, Jay i Hud po dziewięć, Kit sześć. Przez całe
lato codziennie przychodzili z June do restauracji.
Pewnego lipcowego poranka temperatura sięgała czterdziestu stopni.
Ludzie tłumnie napływali do restauracji, by schować się przed słońcem.
Chcieli zimnego piwa, dużych napojów gazowanych i bułek z krewetkami.
Personel kuchenny był przeciążony, więc June włączyła zarządzanie
kryzysowe – zagoniła pomocników kelnerów do kuchni i wręczyła Ninie
ścierkę, żeby umyła stoły.
Hud i Kit grali w karty na ławce obok parkingu. Jay próbował
flirtować z dwunastolatką, nie omieszkując przywołać imienia ojca, by
zyskać skinienie i uśmiech. A Nina była w środku, obserwowała klientów
i spieszyła do stołów, żeby posprzątać, gdy tylko ludzie opuszczą miejsca.
Nina pracowała szybko, z poczuciem obowiązku i dumą z dobrze
wykonanego zadania. Bardziej wydajnie niż idealnie, tak jak poleciła jej
matka. Nieproszona wzięła kosz i zgarnęła wszystkie zużyte plastikowe
koszyczki i kubki, po czym zaniosła je do zmywarki. Miała to tego dryg.
Urodziła się, by służyć.
June nabijała zamówienia na drugiej kasie, obok Christiny. Podniosła
wzrok nad morze klientów i zauważyła córkę, która wyżymała szmatę
i zaczęła sprzątać właśnie zwolniony stolik. Długie brązowe włosy Niny
miały złote refleksy od słońca, tak jak włosy June w jej młodości, a jej oczy
były duże, brązowe i szeroko otwarte, tak jak zawsze oczy June. Gdy June
patrzyła na córkę szorującą blat, zobaczyła siebie, tylko dwadzieścia lat
młodszą, i nagle poczuła, że zaraz dostanie białej gorączki.
– Nina! – zawołała. – Zabierz rodzeństwo na plażę.
– Ale… – zaczęła protestować Nina. Chciała posprzątać stoły, bo kto
inny to zrobi?
– Idź! – rozkazała niecierpliwie June.
Nina myślała, że ma kłopoty. June wierzyła, że ją uwalnia.

•••

Nina zgarnęła rodzeństwo i wyciągnęła ich kostiumy kąpielowe


z bagażnika cadillaca, który miał już ponad dziesięć lat. Przebrali się
w łazienkach za restauracją. Potem Nina wzięła Kit za rękę i całą czwórką
stanęli na poboczu Pacific Coast Highway, czekając na okazję, by przebiec
na plażę.
Nina miała na sobie granatowy kostium jednoczęściowy. Tego lata
wystrzeliła do góry – była wysoka i chuda. Już zauważała, jak ludzie na nią
patrzą, sekundę czy dwie dłużej niż kiedyś. Kostium za bardzo ją obciskał,
ramiączka wrzynały się w terakotową opaleniznę na ramionach.
Ponieważ Jay całe lato odmawiał siedzenia w domu, praktycznie
zbrązowiał, co tylko podkreślały żółte kąpielówki. Hud, który wiernie
towarzyszył bratu, jak zawsze się spalił, a na nosie i policzkach wysypały
mu jasne piegi. Skóra schodziła mu z ramion.
Kit, zaledwie sześcioletnia, upierała się, by nosić T-shirty na kostium,
bo nie chciała, żeby chłopcy widzieli ją półnagą. Stała na poboczu
w żółtym T-shircie ze Snoopym, pod którym ukrywała różowy kostium
w kwiatki. Na stopach miała fioletowe japonki.
Każde z nich przewiesiło ręcznik przez ramię.
Nina ręką odgradzała rodzeństwo od drogi, zmuszając Jaya i Huda do
czekania z przejściem, aż da im zielone światło. Skinęła głową i całą
czwórką popędzili na drugą stronę, trzymając się za ręce. Gdy dotarli na
gorący piasek, zdjęli sandały i rzucili ręczniki na ziemię. Pomknęli do
wody, ale zahamowali, kiedy dosięgła ich piana. Osiem małych stópek
zapadło się w zimnym, mokrym piasku.
– Kit, musisz trzymać się blisko mnie – powiedziała Nina.
Kit zmarszczyła brwi, ale Nina wiedziała, że siostra jej posłucha.
– No dobra – odezwał się Jay. – Do startu, gotowi, start!
Wszyscy razem natarli do przodu jak żołnierze podczas bitwy.
Wypłynęli daleko, mijając niewielkie fale, które powoli toczyły się na
brzeg, gotowi surfować na brzuchu. Żyli w oceanie, odkąd się urodzili.
Pływali w wodzie przed domem, gdy ich matka sprzątała łazienki, fikali
koziołki podczas przypływów, gdy gotowała obiady, szukali ryb, gdy
nalewała sobie kolejnego cape coddera. Rodzeństwo Riva wiecznie miało
uszy zatkane wodą i twarze oblepione solą.
Jay zaklepał pierwszą dobrą falę.
– Hud! – zawołał brata. – Chodź.
– Jestem za tobą – odpowiedział Hud.
Ruszyli. Jay machał długimi, chudymi rękami najszybciej, jak potrafił,
Hud kopał grubymi nogami z całych sił. Cięli wodę ramię w ramię, wciąż
do siebie dorównując.
Ci dwaj nie mieli pojęcia, jak robić cokolwiek w pojedynkę. Stali się
jednością w tak młodym wieku, że nie znali świata innego niż ten,
w którym zawsze są razem.
Ale nie byli bliźniakami. I nie mieli złudzeń, że nimi są, mimo tego, co
ich matka udawała w kulturalnym towarzystwie. Cała czwórka wiedziała,
jak Hud dołączył do rodziny. June zawsze opowiadała dzieciom tę historię
z zachwytem i wiarą w przeznaczenie. Mówiła, że czasami szalone
okoliczności pomagają losowi.
Jay i Hud. Jabłko i pomarańcza. Nie dzielili takich samych talentów
ani takich samych cnót. A jednak ich przeznaczeniem było iść przez życie
razem.
Jay sunął po wodzie, aż jego ciało uderzyło o piasek. Hud został
zmieciony w ostatniej sekundzie – fala obracała go, aż zebrał się w sobie
i wstał. Poszukał wzrokiem Jaya.
Wydawało się, że Jay zawsze będzie tym, który dopłynie na piasek,
a Hud tym, którego strąci fala. Ale już zanim skończyli dziesięć lat, Hud
sobie z tym radził i kierował zainteresowania gdzie indziej.
– Super! – zawołał do Jaya, pokazując kciuk do góry. Hud szczycił się
swoim brakiem egoizmu, umiejętnością doceniania sukcesów innych, nawet
gdy sam ponosił porażkę. Jego matka nazywała to „dobrym charakterem”.
Jay wskazał coś palcem. Nina i Kit płynęły na drugiej fali. Nina
wybrała taką małą, powolną – odpowiednią dla sześcioletniej Kit. Nie
patrzyła na brzeg ani na braci. Obserwowała siostrę i pilnowała, żeby
w razie czego wiedzieć, dokąd porwie ją prąd. Kit nawet wtedy irytowała
się na jej spojrzenie.
Popłynęły na spokojnej fali i spadły dopiero, gdy straciły impet.
Wylądowały na tyłkach na mokrym piasku.
Cała czwórka stała w płytkiej wodzie, już gotowa wracać na fale,
kiedy Jay zauważył samotną deskę surfingową opartą o trawiastą wydmę po
ich lewej. Jasnożółta z wiśniowym wzdłużnikiem, poharatana na pokładzie,
stała tam sobie, jakby na kogoś czekała.
– A gdybyśmy posurfowali? – zasugerował Jay.
Dzieciaki obserwowały surferów, odkąd pamiętały. Nawet w tej chwili
surferzy byli wszędzie, ujeżdżali fale wzdłuż brzegu, od zatoczki do
zatoczki.
– Przecież surfujemy – powiedziała Nina.
– Ale z deską – wyjaśnił Jay siostrze jak idiotce.
Nie mieli pieniędzy na deskę. Mieli tylko tyle, żeby płacić rachunki
i jeść trzy pełne posiłki dziennie. Nie było ich stać na nowe zabawki, nowe
ubrania. Nina doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Zdawała sobie
sprawę, że w niektórych miesiącach nawet artykuły pierwszej potrzeby nie
są gwarantowane. Dzieci, które dorastają z pieniędzmi, nie mają pojęcia
o ich istnieniu. Dzieci, które dorastają bez nich, wiedzą, że pieniądze
napędzają wszystko.
– Nigdy nie będziemy mieli desek – stwierdziła Nina.
– Ale moglibyśmy skorzystać z tamtej – rzekł Jay, wskazując na
pozostawioną samotnie deskę.
– Nie jest nasza – odparła Nina.
– Ale co, gdybyśmy pożyczyli ją na kilka minut? – Jay podszedł do
deski. Dwie jedenastolatki w szydełkowych bikini kładły się na kocu,
gotowe do opalania. Jay i Hud na moment się rozproszyli.
– A co zrobimy, kiedy przyjdzie po nią właściciel? – zapytał Hud,
skupiając się z powrotem na rodzeństwie.
Jay wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
– To twój plan? – odezwała się Kit. – „Nie wiem”?
– Jeśli przyjdzie i będzie chciał ją odzyskać, to przeprosimy – uznał
Jay i zanim Nina zdążyła mu zabronić, pobiegł do deski i objął ją rękami.
– Jay… – zaczęła Nina.
Ale on już ciągnął deskę na brzeg. Położył ją na wodzie, wyciągnął się
na pokładzie i powiosłował.
– Jay, daj spokój! – zawołała za nim Nina. – Nie powinieneś tego
robić! I tak już pora lunchu, powinniśmy wracać!
– Nie ma mowy! Mama kazała nam tu zostać! – odkrzyknął.
Nina spojrzała na Huda, a on wzruszył ramionami. Wzięła Kit za rękę.
Kit niechętnie przyjęła jej dłoń i podniosła wzrok na siostrę, która cała się
zmarszczyła.
– Mogę też iść do wody? – poprosiła Kit. – Chcę spróbować.
Nina pokręciła głową.
– Nie, to niebezpieczne.
– Ale Jay sobie radzi – zauważyła Kit.
Jay minął już fale przyboju, ale miał problem z utrzymaniem ciężkiej
deski. Było mu trudno skręcać, trudno kontrolować sytuację. A do tego nie
mógł do końca objąć deski nogami – pokład był dla niego za szeroki.
Nina z każdą sekundą coraz bardziej się denerwowała. Mógł spaść
albo stracić deskę, złamać nogę albo rękę, pójść na dno. Po cichu
kombinowała, jak go uratuje albo co powie, jeśli pojawi się właściciel – jak
sobie poradzi, jeśli wszystko pójdzie nie tak.
– Idę tam – oznajmiła Kit, wyrwała dłoń Ninie i pobiegła do wody.
Nina przytrzymała ją obiema rękami. – Zawsze mnie łapiesz – jęknęła
rozżalona.
– Zawsze uciekasz – odparła Nina z uśmiechem.
– Patrzcie, rozgryzł to – powiedział Hud, wskazując na Jaya.
Jay stał na desce, ale zaraz się pośliznął i wpadł do wody. Deska
popłynęła z prądem w ich stronę, jakby nie potrzebowała go, żeby złapać
falę. Nina czekała, aż Jay wynurzy głowę. Dopiero wtedy odważyła się
wziąć kolejny oddech.
Zanim Jay do nich wrócił, Hud złapał deskę i ją uratował.
– Nina, weź ją. – Wciskał deskę siostrze.
– Po prostu odstaw ją na miejsce – poleciła Nina.
– Przepłyń się! – zawołała Kit.
Jay wrócił i złapał deskę, jakby należała do niego.
– Nie – zaprotestował Hud. – Nina się przepłynie.
– Nie przepłynę – odmówiła Nina.
– Nie przepłynie – zawtórował jej Jay. – Ja to zrobię.
– Nie zrobisz – zabroniła mu Nina.
– Zrobię – upierał się.
Właśnie wtedy – dokładnie w tym momencie – Nina zrozumiała, że
pewne rzeczy się wydarzą, niezależnie od tego, czy się zrelaksuje, czy nie.
Bez względu na to, czy sama się przepłynie, czy pozwoli na to Jayowi,
deska nie wróci na miejsce. Dlatego wzięła ją i oznajmiła:
– Dobra, przepłynę się.
Jay spojrzał na nią zszokowany. Puścił deskę.
– Jest ciężka – powiedział.
– Okej – rzuciła Nina.
– Trudno ją utrzymać.
– Okej.
– Jak spadniesz, znów będzie moja kolej.
– Jay, odpuść – wtrącił się Hud.
I Jay odpuścił.
Nina położyła się na desce i rozpostarła ręce najszerzej, jak potrafiła,
żeby móc wiosłować. Na desce trudniej pokonywało się fale. Woda wciąż
spychała ją do tyłu i Nina musiała zaczynać od nowa. Ale przy następnej
fali oderwała klatkę piersiową od pokładu, więc grzbiet uderzył ją w pierś
zamiast w twarz i w końcu się przebiła.
Obróciła się, podniosła ręce i usiadła. Poczuła chybotanie deski, więc
się wyprostowała.
Gdy fala zaczęła się zbliżać, Nina rozważyła swoje możliwości. Mogła
spróbować stanąć na desce albo dalej leżeć i w ten sposób stawić czoła fali.
Mając w pamięci spadającego Jaya, postanowiła nie wstawać. Tuż przed
wezbraniem fali powiosłowała z całej siły. Kiedy woda ją podniosła, Nina
nie odpuściła. Wiosłowała dalej, aż nagle już nie mogła. Bo była
w powietrzu.
Leżała na desce, lekka i wolna. Wiatr świszczał jej w uszach. Jakież to
było wspaniałe, czuć, jak ocean rusza się razem z nią, sunąć po wodzie.
Fala łagodnie dostarczyła ją na piasek.
Nina spojrzała na swoje dłonie, które teraz muskały dno. Udało jej się.
Dopłynęła na desce aż do brzegu.
Kiedy wstała, zobaczyła siostrę wiwatującą na jej cześć na plaży.
Bracia stali z rozdziawionymi ustami.
– Trzeba z całej siły wiosłować rękami, aż złapie się falę –
powiedziała, gdy dołączyła do rodzeństwa. – To wymaga więcej wysiłku
niż surfowanie bez deski. Ale po złapaniu fali płynie się szybciej.
– Ale nie wstałaś – wytknął jej Jay.
– Wiem, ale możemy nad tym popracować.
I tak zrobili.
Nina, Jay i Hud na zmianę dopływali na desce do brzegu – z różnym
powodzeniem. Czasami brali Kit na plecy.
Pływali tak całe popołudnie. Sunęli na fali i spadali do wody. Opili się
słonej wody, poharatali stopy o kamienie, poobijali sobie żebra od samego
przywierania do deski. Oczy szczypały ich od soli i słońca.
Aż wreszcie, po wielu godzinach przygody, Jay wziął deskę i poszedł
do wody sam, gdy pozostała trójka obserwowała go z mokrego piasku.
– Wstanę – oznajmił. – Zobaczycie.
Spadł już wystarczająco dużo razy, by wierzyć, że rozumie zasady.
Powiosłował, ustawił się twarzą do brzegu i położył się na pokładzie.
Czekał na powolną falę, małą, ale dość dużą, by go unieść.
Kiedy taką zobaczył, odczekał do ostatniej sekundy, aż fala wzbierze
pod nim, i zaczął wiosłować. Machał rękami tak mocno, jak nigdy w życiu.
Czuł, że deska łapie falę i się stabilizuje. Powoli podniósł się na kolana,
a potem wstał, trzymając się nisko. Robił to. Surfował.
Widział Ninę, Huda i Kit obserwujących go z oddali, czuł ich
niecierpliwe wyczekiwanie. To właśnie w takich chwilach, gdy wszystkie
oczy były zwrócone na niego, najlepiej rozumiał samego siebie.
Rozpromienił się. Stał przykucnięty nieruchomo, dopóki fala nie
zaczęła go zrzucać. Poczuł, że deska go zdradza, więc z połowiczną gracją
zeskoczył do wody. Mistrz.
Rodzeństwo z Kit na czele pobiegło do brata. Jay roześmiał się tak
mocno, że do oczu napłynęły mu łzy.
– Widzieliście? – zawołał do nich. Zatracił się w czystej, orzeźwiającej
radości. Takiej, dzięki której człowiek czuje się lekki jak piórko nawet po
tym, jak dotknął ziemi.
– Całkiem nieźle – pochwalił Hud i przybił bratu piątkę. Kit zarzuciła
Jayowi ręce na szyję i na niego wskoczyła. Nina się uśmiechnęła. Miał
rację. Całe popołudnie było ekscytujące. Próby i upadki, próby i wzloty,
próby i postępy.

•••

Niedługo potem lunchowy szał dobiegł końca, a do obiadowego


zostało jeszcze trochę czasu, więc June wymknęła się z restauracji. Ubrana
w granatowe szorty z wysokim stanem i białą koszulę bez rękawów
przebiegła przez autostradę na plażę. Zastała czwórkę dzieci na zmianę
pływających na desce surfingowej, która na pewno nie należała do nich.
Oparła ręce na biodrach i spytała:
– A skąd to się wzięło?
– Mamo, przepraszam… – Nina zaczęła się tłumaczyć, ale June jej
przerwała.
– Spokojnie, kochanie, tylko się droczę. Wygląda na to, że nie ma
właściciela.
– Możemy ją zatrzymać? – poprosiła Kit. – Żeby móc codziennie
razem surfować?
Cała czwórka z nadzieją spojrzała na June.
– Przykro mi, kochanie, ale nie sądzę – odpowiedziała June. –
Właściciel może jej szukać. – Zobaczyła, jak jej dzieci zwieszają ramiona.
– Ale umówmy się tak: jeśli deska jutro nadal tu będzie, weźmiemy ją do
domu.
Tego wieczoru, kiedy dzieci jadły kolację w pokoju socjalnym na
zapleczu restauracji, a June sączyła swojego cape coddera, gadały tylko
o wodzie. June ze szklanką w ręku cierpliwie słuchała, jak opisują falę za
falą. Interesowała się i zadawała pytania, nawet o najbardziej trywialne
rzeczy. Żadne z rodzeństwa nie zastanawiało się, czy mama rzeczywiście
uważa te historie za fascynujące, czy po prostu bardzo dobrze udaje.
Prawda była taka, że June po prostu uwielbiała swoje dzieci. Uwielbiała ich
przemyślenia i pomysły, uwielbiała słuchać o ich osobistych odkryciach,
patrzeć, jak powoli stają się w pełni ukształtowanymi ludźmi.
Myślała o nich jak o magicznie rosnących kapsułkach, takich ze
sklepów z pamiątkami w muzeach nauki. Maleńkich istotkach, które
wrzuca się do wody, a potem obserwuje, jak powoli stają się tym, czym
zawsze miały się stać. Ten tu to stegozaur, a ten to T. rex. Tyle że ona
patrzyła, jak stają się niezawodne, utalentowane, życzliwe albo odważne.
June wiedziała, że tego dnia jej dzieci znalazły nieodkrytą część siebie.
Wiedziała, że na ich dzieciństwo składają się dni nudne i niesamowite.
A ten był niesamowity dla nich wszystkich.
Wieczorem wrócili do domu, obejrzeli razem Adama 12, a potem się
rozpierzchli. Kit położyła się spać. Jay i Hud poszli do pokoju czytać
komiksy. Nina wgramoliła się pod kołdrę i udawała, że czyta książkę
z letniej listy lektur.
Jednak wszyscy czuli, jakby ich ciała wciąż unosiły się z falą.
Jay wpadł niemal w obsesję. Nie mógł myśleć o niczym innym, tylko
o tym, jak ujeżdżał falę z wielką siłą. Jak sunął po niej gładko. Jak płynął,
dryfował, szybował. Z tych wspomnień wyrwał go głos brata.
– Co zrobimy, jeśli jutro nie będzie deski? – spytał Hud.
Jay usiadł na łóżku.
– Też się nad tym zastanawiałem. Może się wymkniemy i po nią
pójdziemy, zanim ktoś ją zabierze?
– Nie, nie możemy tego zrobić.
– Tak, masz rację.
Jay położył się z powrotem i wbił wzrok w sufit. Przez chwilę milczeli
– Jay wiedział, że Hud jeszcze rozważa propozycję. Jednak kiedy brat się
nie odezwał, Jay zrozumiał, że sprawa jest przesądzona.
– Ale było super – powiedział.
– Na pewno wyglądaliśmy ekstra – stwierdził Hud.
– No, totalnie – zgodził się z uśmiechem Jay.
Bracia zasnęli głęboko, z nadziejami i planami.
Tymczasem Kit odpłynęła w objęcia snu w sekundzie, gdy jej głowa
dotknęła poduszki. Przez całą noc śniła o rodzeństwie surfującym razem na
własnych deskach.
Jednak to Nina była najbardziej pochłonięta – przeżywała
doświadczenie na nowo w całym ciele. Pamiętała nacisk klatki piersiowej
na deskę. Ręce bolały ją od walki z oporem wody. Nogi miała jak z waty,
bo kopała nimi z całą mocą. Czuła na skórze zarówno ocean, jak i jego
brak.
Chciała wrócić. W tej chwili. Spróbować jeszcze raz. Stanąć na desce
jak Jay. Była zdeterminowana. Przypomniała sobie zdjęcie, które widziała
kilka miesięcy wcześniej w czasopiśmie – faceta na desce gdzieś
w Europie. Może w Portugalii? Zastanawiała się, czy w przyszłości
mogłaby być taką osobą. Prawdziwą surferką. Taką, która jeździ w różne
miejsca tylko dla fal.
Próbowała się zmusić, żeby zasnąć. Ale dobrze po dziesiątej, wciąż
całkiem rozbudzona, zeszła do kuchni i znalazła matkę siedzącą w salonie,
pijącą wódkę prosto z butelki i w piżamie oglądającą sobotni hit.
Gdy June zobaczyła starszą córkę, odstawiła butelkę na podłogę
i stopą wsunęła ją za poręcz kanapy.
– Nie możesz spać, kochanie? – zagadnęła Ninę i wyciągnęła rękę,
zapraszając ją do siebie.
Nina przytaknęła i wtuliła się w mamę – często miała wrażenie, że ten
uścisk należy tylko i wyłącznie do niej. Mama pachniała shalimarem i solą
morską.
– Mogę dostać pracę w restauracji? – spytała Nina.
June na nią spojrzała.
– W jakim sensie?
– Może mogłabym zarobić pieniądze i kupić nam wszystkim deski.
– Och, kochanie. – June potarła ramię córki i mocno ją przytuliła. –
Kupię wam wszystkim deski, dobrze? Obiecuję.
– Nie musisz, nie o to mi chodziło.
– Pozwól mi kupić wam deski. Niech to będzie moje zadanie.
Nina się uśmiechnęła i położyła głowę z powrotem na ramieniu June.
Niełatwo jest być rodzicem. Niełatwo samotnie wychowywać czwórkę
dzieci. Ale June najbardziej irytowała się na męża – dwukrotnego eks – za
to, że nie miała z kim się nimi zachwycać.
Oczywiście jej matka słuchała. Christina kochała dzieciaki. Ale June
chciała kogoś, kto siedziałby z nią na kanapie w nocy i z uśmiechem
rozmyślał z nią o dzieciach. Chciała kogoś, kto razem z nią śmiałby się
z charakterku Kit, ubolewał nad uporem Jaya, wiedział, jak nauczyć Huda
trochę bardziej walczyć o siebie, a Ninę – jak się odprężyć. Szczególnie
chciała kogoś, kto rozpromieniłby się z nią w dniu takim jak ten, w którym
dzieci odnalazły zachwyt i radość w jej chaosie.
Ach, cóż Mick tracił, gdziekolwiek był.
Nie wiedział, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy twoja jedenastoletnia
córka nie pragnie nic więcej, tylko położyć głowę na twoim ramieniu. Nie
wiedział, jakie to wspaniałe uczucie, tak mocno kochać.
Wiedziała, że z ich dwojga – jej tutaj z dziećmi i jego Bóg wie gdzie –
to ona wyszła na tym lepiej. Wybrałaby życie tu z tą czwórką dzieciaków
ponad wszystko inne.
Ale nienawidziła tego, że nawet w tej błogiej, spokojnej chwili nadal
o nim myślała.
Nina zasnęła w ramionach matki, a wtedy June podniosła butelkę
wódki. Potrzebowała jej, żeby zasnąć, ale rzadko przekraczała tę
niewidzialną granicę, którą miała w głowie.
Następnego dnia deska zniknęła. Dzieci wróciły do surfowania na
brzuchu, starając się ukryć smutne miny.

•••

Kilka miesięcy później, w bożonarodzeniowy poranek, Nina, Jay, Hud


i Kit obudzili się i odkryli, że drzewko, które przystroili, zniknęło.
– Gdzie jest choinka? – spytała June z udawanym zdziwieniem. –
Chyba nie wstała i poszła, prawda?
Dzieci spojrzały po sobie, ostrożnie podekscytowane wizją czegoś,
czego nawet nie mogły się domyślić.
– Może sprawdźmy nad wodą – podsunęła June.
Rodzeństwo z impetem otworzyło drzwi i pobiegło na plażę. Kiedy to
zobaczyli, krzyknęli z zachwytu.
Na piasku stała przekrzywiona choinka.
A pod nią w rzędzie leżały cztery deski surfingowe. Żółta, czerwona,
pomarańczowa i niebieska.
Trzecia po południu

Hudowi ledwie wyschły włosy, gdy parkował przed pracownią


artystyczną na Uniwersytecie Pepperdine. Wziął aparat z przedniego
siedzenia i wszedł do środka, mimo że – formalnie rzecz biorąc – nie
powinno go tu być. Nie był studentem.
Ale Hud odkrył, że jedną z zalet życia w małym mieście są
znajomości. Kasjer w sklepie, pracownik kina sprawdzający bilety, asystent
kierownika katedry fotografii w Pepperdine – Hud uwielbiał rozmawiać
z nimi wszystkimi. Lubił zadawać im pytania i dowiadywać się, co u nich.
Lubił żartować z gościem zza kasy budki z lodami o tym, że czekoladowe
z bitą śmietaną są „niskokaloryczne”.
Uwielbiał rozmowy na błahe tematy. Wiedział, że to rzadka cecha.
Z pewnością nie dzielił jej z rodzeństwem ani z matką. Oni, szczególnie Jay
i Kit, wiecznie go popędzali. Czasami Hud zastanawiał się, czy ma to po
Micku, jednak to wydawało mu się mało prawdopodobne. Dlatego zaczął
się zastanawiać, czy nie odziedziczył tego po swojej rodzonej matce, Carol.
Carol była dla niego tajemnicą. Nie wiedział o niej nic oprócz tego, jak
go nazwała i gdzie go zostawiła. Mógł tylko wyobrażać sobie, jaka jest,
rozmyślać, czy rozpoznałby siebie w niej i ją w sobie.
Kilka lat wcześniej Hud zobaczył w czasopiśmie zdjęcie Micka, na
którym ten patrzył prosto w aparat i się uśmiechał. Nagłówek głosił: Main
man wrócił, a w artykule pisali o tym, że Mick po tylu latach znów podbija
listy przebojów. Ale Hud ledwie to zauważył. Cały czas wpatrywał się
w jego prawą brew – Mick unosił ją lekko, tak samo jak Hud, kiedy się
uśmiechał.
Hud poczuł, że jego świat się wali. Skoro miał brew Micka, to co
jeszcze po nim odziedziczył? Czy był zdolny do tego samego co Mick? Czy
bezduszność Micka żyła w nim uśpiona, czekając na dobry moment, by
ujawnić, że Hud też nie potrafi troszczyć się o nikogo oprócz siebie? Że
Hud też może zostawić tych, których kocha, na poboczu drogi?
„Nasi rodzice żyją w nas, bez względu na to, czy zostają z nami, czy
nie” – pomyślał Hud. „Są widoczni w tym, jak trzymamy pióro albo jak
wzruszamy ramionami, w tym, jak unosimy brew. Nasze dziedzictwo
płynie w naszej krwi”. Ta myśl cholernie go przerażała.
Wiedział, że Carol też musi w nim żyć. Pewnie odziedziczył po niej
jakąś cechę, której nie widział. Więc modlił się, żeby to było coś takiego.
Zamiłowanie do rozmowy z ludźmi. Czułość. Jej śmiech albo jej chód.
Wszystko, byle nie jej tchórzostwo.
– Hej – rzucił do gościa w recepcji. Zdjął okulary przeciwsłoneczne
i zahaczył je o kołnierzyk.
– Cześć, stary – przywitał się Ricky Esposito. Ricky codziennie
otwierał i zamykał ciemnię i pozwalał Hudowi z niej korzystać, kiedy była
wolna.
W szkole Ricky był dwie klasy niżej niż Hud i Jay i uważał ich za
najbardziej cool ludzi na świecie. Przystojni bracia, surferzy, synowie
słynnego piosenkarza. Chudy, naznaczony bliznami po trądziku Ricky
Esposito nie mógł uwierzyć, że Hud i Jay Riva mieli jakiekolwiek
problemy.
– Mogę… – Hud podniósł aparat, żeby zasygnalizować swoje zamiary.
Ricky skinął głową na ciemnię.
– Jest twoja, przyjacielu. Impreza dziś aktualna?
Hud się uśmiechnął. Nie zdawał sobie sprawy, że Ricky wie
o imprezie. Jay powiedziałby, że Ricky Esposito nie jest wystarczająco
cool, żeby przyjść. Ale Hud utrzymywał, że jeśli ktoś jest na tyle cool, żeby
wiedzieć to imprezie, to jest na tyle cool, żeby przyjść. Takie były zasady.
A Ricky wiedział o imprezie.
– Jasne – odparł. – Będziesz?
Ricky przytaknął spokojnie, ale Hud widział, że ręce lekko mu się
trzęsą.
– Pewnie. Powinienem coś przynieść?
– Tylko siebie.
– W porządku.
Hud wśliznął się do ciemni. Cały ranek myślał o zdjęciach. Ashley.
Czy jeśli będzie musiał, zniszczy dla niej swoją relację z Jayem? Czy
jest do tego zdolny? Obie możliwe odpowiedzi go przerażały.
Szczelnie zamknął drzwi i zabrał się do pracy.
1971

June piła śrubokręty do śniadania tak, jak inni piją sok pomarańczowy.
W czasie lunchu w pokoju socjalnym piła cape coddery.
Do obiadu piła sea breeze’y, kiedy z dziećmi siedzieli przy stole i jedli
pieczeń rzymską albo pieczonego kurczaka. Każdy zawsze miał w szklance
to samo. Kit mleko, Jay i Hud colę, Nina wodę, a mama wódkę zabarwioną
na koralowo od rubinowoczerwonego soku z grejpfruta i syropu
żurawinowego na lodzie.
Nina zaczęła zwracać uwagę na alkohol po tym, jak rok wcześniej
musieli się ewakuować. W kanionach wybuchały pożary, domy płonęły
i w powietrzu było czuć dym.
June obudziła ich wcześnie rano i spokojnym, acz zdecydowanym
tonem kazała zabrać tylko rzeczy, bez których absolutnie nie mogą żyć.
Każde z dzieci poprosiło o zamocowanie desek surfingowych na dachu
auta. Kit wzięła swoje pluszaki. Jay i Hud – komiksy i karty baseballowe.
Nina – ulubione dżinsy i kilka płyt. June spakowała albumy rodzinne. Ale
kiedy wszyscy wsiedli do samochodu, Nina zauważyła, że June wzięła też
wódkę.
Kilka dni później, gdy wrócili do domu, który pozostał nietknięty
oprócz sadzy na blatach, Nina dostrzegła, że z torebki mamy wystaje nowa,
pełniejsza butelka wódki. Dziewczynka patrzyła, jak matka ukradkiem
chowa ją do zamrażarki – to była pierwsza rzecz, jaką wypakowała.
Ostatnio June zasypiała na kanapie w koszuli nocnej i z wałkami na
głowie. Po nocach spędzonych przed telewizorem z butelką nie mogła
dotrzeć do sypialni.
Jednak dalej była urocza i dowcipna. Dalej się uśmiechała. Dostarczała
dzieci do szkoły na czas, pojawiała się na wszystkich sztukach i meczach.
Sama szyła im kostiumy halloweenowe. Prowadziła restaurację sumiennie
i honorowo, płaciła pracownikom dobrze.
To był początek lekcji, której dzieci miały nauczyć się na pamięć:
alkoholizm to choroba o wielu twarzach, a niektóre z nich są piękne.

•••

Christina zmarła na udar jesienią tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego


pierwszego roku, w wieku sześćdziesięciu jeden lat.
June patrzyła, jak pielęgniarki zabierają ciało jej matki. Stojąc
w szpitalu, czuła się, jakby wciągnął ją prąd. Jak tu wylądowała? Jedna
kobieta, zupełnie sama, z czwórką dzieci i restauracją, której nigdy nie
chciała.
Dzień po pogrzebie June zabrała dzieci do szkoły. Podrzuciła Kit do
podstawówki, a potem zawiozła Ninę, Jaya i Huda do gimnazjum.
Kiedy podjechali pod szkołę, cała trójka wysiadła z auta. Jay i Hud
poszli w stronę budynku. Jedna Nina zawróciła, położyła rękę na klamce
i spojrzała na matkę.
– Na pewno nic ci nie jest? – spytała. – Mogłabym zostać w domu.
Pomóc ci w restauracji.
– Nie, kochanie. – June ujęła dłoń córki. – Jeśli czujesz się na siłach,
żeby iść do szkoły, to tam powinnaś być.
– Dobrze – zgodziła się Nina. – Ale jeśli będziesz mnie potrzebować,
to przyjedź.
– A może na odwrót? – June się uśmiechnęła. – Jeśli ty będziesz
potrzebować mnie, idź do sekretariatu i poproś, żeby do mnie zadzwonili.
Nina odpowiedziała uśmiechem.
– Dobrze.
June czuła, że zaraz się rozpłacze, więc założyła okulary
przeciwsłoneczne i opuściła parking. Jechała z opuszczoną szybą do Pacific
Fish. Gdy dotarła na miejsce, zaciągnęła ręczny i wzięła głęboki wdech.
Wysiadła z auta i popatrzyła na restaurację z myślą o tym wszystkim, co
odziedziczyła. Teraz należało do niej, cokolwiek to znaczyło.
Zapaliła papierosa.
Ta cholerna restauracja domagała się jej od dnia, w którym June się
urodziła. Kobieta teraz już rozumiała, że nigdy przed nią nie ucieknie.
Część lampek na szyldzie była zepsuta. Wnętrze wymagało
gruntownego czyszczenia. Teraz cała odpowiedzialność spadła na June.
Restauracja miała tylko ją. Może ona miała tylko restaurację.
June oparła się o bagażnik auta, skrzyżowała ręce na piersi i dalej
paliła papierosa, podsumowując nowy kształt swojego życia.
Była przepracowana, przemęczona i samotna. Tęskniła za rodzicami,
którzy nigdy naprawdę jej nie rozumieli, za mężczyzną, który nigdy
naprawdę jej nie kochał, za przyszłością, którą dla siebie budowała, za
młodą dziewczyną, którą kiedyś była.
Ale potem pomyślała o dzieciach. Swoich wyczerpujących,
wspaniałych dzieciach. Musiała zrobić coś dobrze, skoro los przyniósł jej tę
czwórkę. Tyle wiedziała na pewno.
Może jednak zrobiła coś ze swoim życiem. Może mogła zrobić coś
z tym, co jej zostało.
Zgasiła papierosa noskiem czarnej balerinki. Spojrzała na szyld Pacific
Fish i nagle wpadła na szalony pomysł. Zdobyła nazwisko przez złamane
serce i konsekwencje – czy nie miała prawa zrobić z nim, co chciała?
Dwa tygodnie później trzech mężczyzn przyjechało, by zamontować
nowy szyld. Jaskrawoczerwony, pisany kursywą: Riva’s Seafood.
Kiedy skończyli, June stanęła przed restauracją i na niego spojrzała.
Sączyła wódkę z plastikowego kubka. Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Szyld napędzi jej klientów. Może nawet przykuje uwagę mediów. A co
najważniejsze – zachwyci Micka, kiedy ten wreszcie wróci. June była tego
pewna.

•••
Wkrótce Jay i Hud też zaczęli rozumieć, że June jest alkoholiczką –
nawet jeśli nie znali tego słowa ani nie wiedzieli, że w ogóle jest na to
jakieś słowo.
Ich mama rano zawsze mówiła do rzeczy – była zmęczona i ospała, ale
przytomna – a z upływem dnia coraz bardziej od rzeczy. Kiedyś
powiedziała do Jaya: „Idź wanna prysznic”, a on szepnął do Huda: „Mama
po obiedzie zachowuje się jak wariatka”.
Doszło do tego, że wszystkie dzieci wiedziały, by po szóstej
wieczorem ją ignorować. Ale starały się też zatrzymać ją w domu, żeby nie
narobiła im wstydu w miejscu publicznym.
W wieku czternastu lat Nina zaczęła nawet udawać, że
jest zachwycona pomysłem jeżdżenia autem. Pytała mamę, czy może
zawieźć wszystkich do sklepu, zabrać chłopców do kina, podrzucić Kit
i Vanessę na lody.
Tak naprawdę Nina panicznie bała się prowadzić. To było dla niej
przytłaczające i stresujące – próby wjazdu na PCH, kiedy obok śmigały te
wszystkie samochody. Całą drogę ściskała kierownicę, aż bielały jej
kłykcie, serce jej waliło, a dezorientacja rosła, kiedy Nina szukała okazji do
skrętu. Gdy wreszcie dostarczała ich na miejsce i wysiadała z samochodu,
czuła napięcie, które zebrało się jej w łopatkach i pod kolanami.
Jednak bardziej niż prowadzenia Nina bała się matki za kółkiem po
lunchu. Czasami nie mogła zasnąć, bo podsumowywała rosnącą liczbę
prawie wypadków, powolnych reakcji, przegapionych skrętów.
Choć bardzo dużo ją to kosztowało, Nina wolała sama wszystkich
wozić – tak było łatwiej. Wkrótce odczuła, że jest to nie tylko łatwiejsze,
ale wręcz konieczne, by zapobiec nieuchronnemu nieszczęściu.
– Ty naprawdę lubisz prowadzić – powiedziała June pewnego
wieczoru, dając jej kluczyki po tym, jak zdała sobie sprawę, że skończyło
im się mleko. – Nie rozumiem. Ja nigdy tego nie lubiłam.
– Tak, chcę zostać kierowczynią limuzyny – odparła Nina
i natychmiast pożałowała żałosnego kłamstwa. Z pewnością mogła
wymyślić coś lepszego.
Kiedy Hud to usłyszał, spojrzał na siostrę.
– Pojadę z tobą po mleko – oznajmił.
– Ja też – dołączył się Jay.
Kiedy ta trójka szykowała się do wyjścia, June zapaliła papierosa
i przymknęła oczy na kanapie. Kit bawiła się klockami Lego przed
telewizorem. June wyciągnęła rękę i się rozluźniła, a czubek papierosa
musnął włosy Kit. Nina się zapowietrzyła. Jay wybałuszył oczy.
– Kit, idziesz z nami – polecił Hud. – Potrzebujesz pasty do zębów.
Na… zęby.
– Co się dzieje? – zapytała Kit, kiedy doszli do auta.
– Niczym się nie przejmuj – odrzekł Hud, otwierając jej drzwi.
– Wszystko jest w porządku – zapewniła Nina, siadając za kierownicą.
– Nigdy nic mi nie mówicie – jęknęła Kit. – Ale ja wiem, że coś jest
nie tak.
Jay zajął miejsce pasażera.
– Więc nie musimy ci nic mówić. No, to kto chce kupić najtańsze
mleko i wydać resztę na paczkę rolo?
– Chcę co najmniej jedną czwartą paczki! – zawoła Kit. – Zawsze
bierzesz więcej, niż ci się należy.
– Możesz wziąć moją część, Kit – zaoferowała Nina, wrzucając
wsteczny.
– Wszyscy bądźcie cicho, Nina musi się skoncentrować – poprosił
Hud.
Kiedy Nina powoli wycofała auto z podjazdu i skręciła w prawo, Kit
wyjrzała przez okno i zastanowiła się, o czym rodzeństwo jej nie mówi,
a co już wie.
W końcu powiedziała jej to telewizja.

•••

Mniej więcej rok później, kiedy Kit miała dziesięć lat, siedziała z June
na kanapie i oglądała serial. W scenie dwaj bracia kłócili się o morderstwo.
Jeden z braci wyjął butelkę whisky z rąk drugiego i nazwał go „pijakiem”.
„Jesteś pijakiem” – powiedział. „Zabijasz się tym”.
Coś w głowie Kit zaskoczyło. Obróciła się w stronę matki. June
spojrzała na córkę i się uśmiechnęła.
Nagle Kit zapłonęła z wściekłości. Przeprosiła i poszła do łazienki,
zamknęła za sobą drzwi. Popatrzyła na ręczniki wiszące na drzwiach.
Chciała w nie walnąć, walnąć w drzwi.
Poznała to słowo. Zrozumiała to, co dręczyło, przerażało, niepokoiło ją
od dawna.
Jej matka była pijaczką. A co, jeśli się tym zabijała?

•••

Tydzień później June spaliła obiad.


W domu unosił się dym, w piekarniku płonął ogień, zapach spalonego
sera osiadał na obrusie i ubraniach.
– Mamo! – krzyknęła Nina. Popędziła do kuchni, gdy tylko zauważyła
dym. June poderwała się, kiedy dzieci wpadły do pomieszczenia.
– Przepraszam, przepraszam! – zawołała, podnosząc głowę ze stołu, na
którym zasnęła. Poruszała się sztywno, kojarzyła wolno.
Kit zauważyła na stole butelkę smirnoffa. Nie wiedziała, czy to ta
sama, która wczoraj była prawie pełna, ale praktycznie nic w niej nie
zostało.
Nina podbiegła do piekarnika, włożyła rękawicę i wyciągnęła
naczynie. Jay wparował do kuchni, wskoczył na blat i natychmiast wyłączył
czujnik dymu. Hud pootwierał wszystkie okna.
Zapiekanka makaronowa z serem była niemal czarna na spodzie,
spalona po bokach i na górze. Trzeba by przeciąć ją nożem, żeby znaleźć
w środku znajomy jasnopomarańczowy kolor, jaki powinna mieć. June i tak
ją podała.
– No, dzieciaki, jedzcie. Nie jest tak źle.
Nina, Jay i Hud usiedli, jak im kazała, gotowi udawać, że wszystko
jest w porządku. Podali sobie talerze, położyli serwetki na kolanach, jakby
to był każdy inny posiłek.
Kit stała i nie dowierzała.
– Kit, chcesz mleka? – odezwała się Nina, wstając, żeby podać mleko
młodszej siostrze.
– Żartujesz sobie? – spytała Kit.
Nina na nią spojrzała.
– Nie będę tego jadła – oznajmiła Kit.
– Kit, nic się nie stało – powiedział Hud. Popatrzyła na niego
i zobaczyła, jak zaciska szczękę i mruży oczy. Próbował jej przekazać, żeby
odpuściła. Ale ona nie mogła tego zrobić.
– Jeśli nie chce jeść, to nie musi – wtrącił się Jay.
– Zrobię nam wszystkim coś innego – stwierdziła Nina.
– Nie, Nino, to się nada. Katherine Elizabeth, siadaj i jedz – rozkazała
June.
Kit zmierzyła matkę wzrokiem, szukając wstydu lub zmieszania.
Jednak na twarzy June nie malowało się nic nadzwyczajnego.
Wreszcie Kit nie wytrzymała.
– Nie będziemy udawać, że nie spaliłaś obiadu, tak jak udajemy, że nie
jesteś pijaczką!
W całym domu zapadła cisza. Jay rozdziawił usta. Hud wybałuszył
oczy. Nina wbiła wzrok w swoje ręce na kolanach. June patrzyła na Kit,
jakby ta ją spoliczkowała.
– Kit, idź do swojego pokoju – powiedziała ze łzami w oczach.
Kit stała w miejscu i milczała. Porwał ją szalejący wir poczucia winy
i oburzenia, oburzenia i poczucia winy. Czy okrutnie się pomyliła, czy
miała całkowitą rację? Nie wiedziała.
– Chodź, Kit. – Nina wstała i odłożyła swoją serwetkę na stół.
Delikatnie wzięła siostrę za rękę i wyprowadziła ją z kuchni. – Będzie
dobrze – szepnęła, kiedy szły.
Kit się nie odzywała. Próbowała dociec, czy żałuje tego, co
powiedziała. Bądź co bądź żal oznaczałby, że swoim zdaniem dokonała
wyboru. A nie dokonała. Czuła, że nie miała innego wyjścia, jak tylko
powiedzieć na głos to, co tak bardzo ją bolało.
Gdy Nina i Kit zniknęły w korytarzu, Jay i Hud spojrzeli na matkę.
– Posprzątamy, mamo – rzekł Hud. – Możesz się położyć.
Zerknął na brata.
– Tak – zawtórował mu Jay, choć wezbrał w nim strach, że to on
będzie musiał posprzątać spalony ser. – Hud i ja mamy wszystko pod
kontrolą.
June popatrzyła na swoich synów, już czternastoletnich. Byli prawie
mężczyznami. Jak to możliwe, że tego nie zauważyła?
– Dobrze – zgodziła się wyczerpana. – Chyba pójdę spać – stwierdziła
i po raz pierwszy od dawna poszła do sypialni, włożyła piżamę i zasnęła
w swoim łóżku.
Chłopcy posprzątali kuchnię. Jay szorował naczynie z całej siły, żeby
pozbyć się węgla. Hud opróżnił pełne szklanki i wytarł cienką warstwę
popiołu, która osiadła na blacie.
– Kit ma rację – szepnął Jay do Huda w chwili przerwy od szorowania,
kiedy ich spojrzenia się spotkały.
– Wiem – przyznał Hud.
– Nigdy o tym nie rozmawiamy. – Jay mówił coraz głośniej.
Hud przerwał czyszczenie blatu. Zrobił głęboki wdech i wypuścił
powietrze.
– Wiem.
– Prawie podpaliła kuchnię.
– No.
– Czy powinniśmy… – Jay miał trudność z dokończeniem zdania.
„Zadzwonić do taty?”. Nie wiedział nawet, jak mieliby to zrobić. Nie
wiedzieli, gdzie on jest ani jak się z nim skontaktować. Gdyby wiedzieli,
Jay chętnie by się z nim spotkał. Ale kiedyś, kilka lat wcześniej, kiedy Hud
złamał nos, bo spadł z drabinek na placu zabaw i potrzebował operacji, Jay
podsłuchał, jak June mówi babci: „Wolałabym zostać tirówką niż dzwonić
do Micka i o cokolwiek go prosić”. Dlatego nawet sama sugestia zdawała
mu się hańbić jego matkę. A Jay nie zamierzał tego robić. Nie mógł. – To
znaczy, zastanawiam się, co powinniśmy zrobić.
Hud zmarszczył brwi i westchnął, szukając odpowiedzi. W końcu
usiadł przy stole zrezygnowany.
– Nie mam pojęcia.
– No, bo ta cała sprawa z mamą… Ona ma po prostu gorszy moment,
nie? – zapytał Jay. – To nie jest na zawsze?
– Nie, oczywiście, że nie – odparł Hud. – To tylko taka faza czy coś.
– Tak – zgodził się Jay, uspokojony. Wrócił do szorowania. – Tak,
właśnie tak.
Bracia popatrzyli po sobie i w mgnieniu oka obaj doskonale
zrozumieli, że istnieje ogromna różnica między tym, w co trzeba wierzyć,
a tym, w co naprawdę się wierzy.
Kiedy skończyli, wzięli na wpół zjedzoną paczkę chipsów i pudełko
krakersów do pokoju najmłodszej siostry, gdzie Nina i Kit siedziały na
podłodze i rozmawiały.
Siedzieli razem we czwórkę, osiem tłustych rąk wycierało się o osiem
nogawek spodni.
– Powinniśmy przynieść serwetki – uznała Nina.
– O nie, na podłodze są okruszki? – nabijał się Jay. – Zadzwoń na
policję!
Kit się roześmiała. Hud udał, że wykręca numer.
– Halo? Wydział okruszków?
Jay wybuchnął takim śmiechem, że prawie udławił się krakersem.
– Tak, tu sierżantka Krakers – powiedziała Kit do wyimaginowanej
krótkofalówki. – Słyszeliśmy doniesienia o głośnym chrupaniu.
Coś w Nine pękło i jej też wyrwał się głośny, dziki śmiech. Ten
dziwny dźwięk rozśmieszył ich wszystkich jeszcze bardziej.
– Dobra, dobra – zaczęła Nina, uspokajając się. – Powinniśmy się
kłaść.
Wstali i schowali jedzenie. Włożyli piżamy. Umyli zęby.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła Nina każde z rodzeństwa,
kiedy się z nimi żegnała. – Obiecuję.
Na te słowa Jay rozluźnił ramiona o jedną dziesiątą procenta, Hud
wypuścił powietrze, a Kit przestała zaciskać szczękę.
Choć już dawno temu nauczyli się, że ludzie nie dotrzymują obietnic,
cała trójka młodszego rodzeństwa Riva wiedziała, że może ufać Ninie.
Czwarta po południu

Nina stała w swojej sypialni na samej górze willi. Pokój wyglądał


nieskazitelnie. Wysokie do sufitu okna wychodzące na południowy wschód
w kierunku oceanu były tak czyste, że gdyby nie ramy, można by pomyśleć,
że patrzy się na otwartą przestrzeń. W takich spokojnych i idealnie
przejrzystych chwilach jak ta, kiedy Nina wybiegała wzrokiem za klify
i falujący ocean aż po wyspę Catalina, musiała przyznać, że ten dom ma
cechy, które można pokochać.
Jej łóżko zostało zasłane z wojskową precyzją. Łóżko na platformie
z drewna brzozowego, z białą kołdrą wetkniętą szczelnie pod materac.
U podnóża leżała nienagannie złożona narzuta. Przy wezgłowiu – góra
poduch dekoracyjnych.
Jakim cudem posiadała tyle drogich rzeczy?
Ekipa sprzątająca przeniosła się na dół. Pracownicy myli kamienne
kafelki na podłodze i odświeżali białe ściany. Usuwali pajęczyny z rogów
wysokich sufitów i kulki kurzu z zakamarków korytarzy, regałów i szafek.
Nina słyszała, jak odkurzają jej dywaniki, i zastanawiała się, czy to
w ogóle ma jakiś sens. Do dziesiątej będą zapiaszczone i brudne. Do
północy cały dół będzie w nieładzie.
Weszła do głównej łazienki, gdzie zastała wymuskaną umywalkę
i lśniącą podłogę. Jasnoszare ręczniczki do rąk zostały złożone w idealne
trójkąty.
Otworzyła podwójne drzwi do garderoby i przeciągnęła dłonią po
lewej stronie, czując fakturę sukienek, spodni, koszul. Bawełny, jedwabiu
i satyny. Aksamitu i skóry. Nylonu i neoprenu.
Miała mnóstwo ubrań – mnóstwo ubrań, których nigdy nie chciała, nie
potrzebowała, nie nosiła. Miała mnóstwo gratów. Ostatnio odnosiła
wrażenie, że właśnie o to chodziło – ile rzeczy można kupić – jakby po
drugiej stronie tego wszystkiego na człowieka czekało jakieś magiczne
życie. Ale ona nie czuła nic.
Kiedy skończyła po swojej stronie, zaczęła po drugiej. Przeciągnęła
dłonią po tym, co zostało z ciuchów Brandona. Czuła przerwy między
koszulami, widziała puste wieszaki. Brandon naprawdę wierzył w chwałę
tych gratów. A teraz Nina zdała sobie sprawę, czego brakuje. Jego
sztywnych koszulek polo, miękkich levisów i znoszonych adidasów. Jego
mokasynów Lacoste i mokasynów Sperry. Rzeczy, które kochał, których
potrzebował. Już ich nie było.
To bolało. Bolało tak bardzo, że jakaś część Niny chciała wziąć
butelkę smirnoffa i zrobić sobie sea breeze’a.
1975

Był koniec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku.


Wszystkie dzieci zaplanowały wyjście z nocowaniem na ten sam weekend.
Coś takiego wydarzyło się pierwszy raz.
Nina miała siedemnaście lat i wybierała się na imprezę w domu
przyjaciółki. Jay i Hud wyjeżdżali z drużyną piłki wodnej. Kit spała
u Vanessy.
Zanim Nina wyszła z domu tego popołudnia, zastanawiała się, czy to
dobry pomysł, żeby wszyscy wychodzili naraz.
– Nie chcę zostawiać cię samej – powiedziała do June. Stała w kuchni
i patrzyła na mamę siedzącą na kanapie w salonie.
– Kochanie, proszę, wyjdź z przyjaciółkami.
– Ale co ty będziesz robić? – spytała Nina.
– Będę się dobrze bawić – odparła June z uśmiechem. – Masz pojęcie,
jacy jesteście wyczerpujący? Nie sądzisz, że chętnie spędzę trochę czasu
sama? Zrobię sobie kąpiel i będę siedzieć w wannie tak długo, jak zechcę.
Potem położę się na tarasie i będę patrzeć na fale.
Nina nie wyglądała na przekonaną.
– Hej – zaczęła June. – Kto tu jest mamą: ja czy ty?
– Ty jesteś mamą – zaśmiała się Nina. Te słowa stały się znanym
refrenem. Odpowiedziała na następne pytanie, zanim jeszcze zostało
zadane. – Ja jestem dzieckiem.
– Ty jesteś dzieckiem. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.
– Dobrze – zgodziła się Nina. – Jeśli jesteś pewna.
June wstała z kanapy, położyła dłonie na ramionach córki i spojrzała
jej w oczy.
– Idź, kochanie. Baw się dobrze. Zasługujesz na to.
Więc Nina wyszła.
June usadowiła się z powrotem na kanapie i włączyła telewizor.
Wzięła program telewizyjny. Zaplanowała, co będzie oglądać. A potem
w wieczornych wiadomościach pojawił się on.
– Rozrywka – zaczęła prezenterka. – Mick Riva w wieku czterdziestu
dwóch lat ożenił się po raz piąty. Panna młoda, Margaux Caron, francuska
modelka, ma dwadzieścia cztery lata.
June zapaliła papierosa i upiła trochę wódki.
A potem schowała twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Ryk
płynął z jej żołądka, kipiał w niej i dobywał się z gardła w serii sapnięć
i pisków.
Zgasiła papierosa i rzuciła się na kanapę. Pozwoliła, by szloch targał
jej ciałem. On już nie wróci. Powinna była posłuchać matki lata temu. Ale
była głupia od dnia, w którym się pojawił. Była głupia przez całe swoje
życie.
„Boże” – pomyślała June. „Muszę się wziąć w garść. Dla moich
dzieci”.
Pomyślała o promiennym uśmiechu Niny, o nonszalanckiej
determinacji Jaya, o łagodności Huda i o tym, jak zawsze mocno ją
obejmował. Pomyślała o awanturniczce Kit, która pewnego dnia mogła
rządzić nimi wszystkimi.
Wiedziała, że zdają sobie sprawę z jej problemów. Widziała to po tym,
jak się nad nią rozczulali, jak nie ufali, że zapamięta, czego potrzebują do
szkoły, jak szeptali do siebie na jej oczach.
Ale mogłaby to zmienić, gdyby tylko przestała czekać, aż ten dupek
wszystko naprawi. Gdyby tylko pogodziła się z tym, że musi naprawić to
sama.
Wzięła głęboki wdech. I nalała sobie kolejną szklankę.
Włączyła starą płytę Micka Rivy, jego drugi album. Słuchała w kółko
Warm June, a z każdym obrotem na gramofonie nalewała kolejną szklankę.
Kiedyś coś dla niego znaczyła. Nie mógł jej tego odebrać.
Podniosła butelkę wódki i zobaczyła, że jest pusta. Poszła do kuchni
po następną, ale znalazła starą, zakurzoną butelkę tequili.
Otworzyła tequilę. A potem zrobiła sobie kąpiel.
Patrzyła, jak łazienka wypełnia się parą, i wciągnęła powietrze. Czuła
się pocieszona i bezpieczna. Rozwiązała szlafrok, zdjęła ubrania i weszła
do wody.
Oparła ręce o ściany wanny, odchyliła głowę do tyłu i odetchnęła.
Zamknęła oczy. Mogłaby zostać w tej wannie na zawsze. Wtedy wszystko
byłoby dobrze.
To była jej ostatnia świadoma myśl. Czterdzieści pięć minut później
utonęła.
June Riva, niegdyś marzycielka o czułym sercu, odeszła.

•••

Kiedy następnego ranka Nina wróciła do domu, znalazła matkę


w wannie, zwiotczałą i pozbawioną życia.
Rzuciła się, żeby wyciągnąć ciało June z wody, żeby ją obudzić. Nie
była w stanie pojąć jej bladości i bezruchu. Przerażenie ścisnęło jej serce.
W myślach szybko przeanalizowała, do kogo może zadzwonić, ale nie
znalazła nikogo. Dziadkowie nie żyli, ojciec ich zostawił. Ale przecież
musiała znać kogoś, kogokolwiek, kto mógłby to naprawić.
Nina klęczała na podłodze w łazience i czuła, że spada, spada, spada.
Ból nie miał końca, strach nie miał granic. Nie było żadnej sieci, która by ją
złapała, nic, od czego by się odbiła, podłogi, która zakończyłaby jej
cierpienie.
W momencie, w którym Nina zrozumiała, że jej matka nie żyje,
zrozumiała też, że na świecie nie ma nikogo, na kogo może liczyć, na kim
może się oprzeć, komu może zaufać, w kogo może wierzyć.
Trzymała bladą dłoń matki, gdy dzwoniła pod 112. Ścisnęła ją
mocniej, kiedy przyjechali ratownicy.
Patrzyła, jak wpadają do domu i spieszą do jej matki. Stała
w drzwiach, bez tchu, gdy mówili jej to, co już wiedziała. Jej matka nie
żyła.
Patrzyła, jak wynoszą ciało June. I pomyślała, że mama na pewno
wróci. Chociaż wiedziała, że to niemożliwe.
Zadzwoniła do domu Vanessy, a kiedy matka Vanessy odebrała, Nina
zebrała całą swoją siłę, by poprosić ją o odesłanie Kit do domu. A potem,
nie wiedząc, jak skontaktować się z Jayem i Hudem, zaczęła krążyć
w kółko.
Niedługo potem chłopcy wrócili do domu, a kiedy się zjawili,
zabroniła im wchodzić do środka.
– Co się stało? – spytał spanikowany Jay. – Kurwa, Nina! Co się
dzieje?
Hud milczał w szoku. Gdzieś w głębi serca już wiedział. Po chwili Kit
również dotarła do domu, a wtedy Nina zabrała ich nad wodę.
Wiedziała, że to ona musi powiedzieć to, co musi zostać powiedziane.
Zrobić to, co musi zostać zrobione. Kiedy człowiek jest sam, nie może
wybierać sobie zadań, nie może postanowić, że jest do czegokolwiek
niezdolny. Nie ma miejsca na niechęć czy słabość. Trzeba radzić sobie
z tym wszystkim. Całą brzydotą, smutkiem, rzeczami, o których większość
ludzi nie może nawet myśleć – trzeba trzymać je w sobie. Trzeba być
zdolnym do wszystkiego.
– Mama umarła – powiedziała Nina i zobaczyła, jak cała trójka jej
rodzeństwa upada na ziemię.
W jednej chwili wiedziała, że musi być zdolna ich złapać. Podnieść
ich, kiedy krzyczą, gdy woda podpływa, wsiąka im w skarpetki i wlewa się
do butów.
Więc to zrobiła.
Wiecie, ile waży bezradne ciało, które wpada wam w ramiona?
Pomnóżcie to przez trzy. Nina dźwigała to wszystko. Cały ciężar – na
swoich ramionach, na swoim karku.
Piąta po południu

Kit próbowała ubrać się na imprezę.


Słońce powoli zachodziło. Niebiesko-pomarańczowe niebo
przybierało kolor fioletu. Był odpływ, mewy skrzeczały na brzegu. Przez
otwarte okno Kit słyszała delikatny szum fal.
Stała przed lustrem w swojej sypialni w staniku i jasnych dżinsach.
Nie wiedziała, jaką bluzkę włożyć, i już miała wątpliwości co do dżinsów.
Ale ten wieczór był ważny.
Zamierzała pocałować chłopaka. Seth tam będzie. Może wzbudzi
w sobie zainteresowanie i go pocałuje. Albo kogoś innego. Lepiej kogoś
innego. Na pewno na imprezie będzie choć jeden facet, do którego
mogłaby… coś poczuć. A jeśli nie, po prostu zerwie plaster i to zrobi. Ale
powinna wyglądać dobrze, prawda?
Właściwie to nie wiedziała, jak wyglądać dobrze, nie wiedziała,
w czym dobrze wygląda. Nigdy wcześniej nie próbowała wyglądać pięknie.
To była specjalność jej matki, praca jej siostry.
Kiedy spojrzała na siebie w lustrze, pomyślała o długich nogach Niny,
o tym, jak zawsze nosiła krótkie spódniczki i szorty. Pomyślała o tym, jak
jej mama w dobre dni przez godzinę się szykowała – podkręcała włosy
w boba, z precyzją malowała usta, wybierała idealną bluzkę.
Obie zawsze wyglądały tak ładnie.
Kit narzuciła swoją ulubioną koszulkę – męski biały T-shirt
z okrągłym dekoltem i wyblakłym żółtym napisem CALI. Lubiła go, bo był
miękki i miał rozciągnięty kołnierzyk. Popatrzyła na siebie i zdała sobie
sprawę, że te kryteria nie pomagały jej w osiągnięciu zamierzonego efektu.
Tak więc, pojmując, że to ponad jej siły, Kit zgarnęła dwie pary butów
i poszła do głowy rodziny, swojej siostry – modelki bikini.
1975

June została pochowana na cmentarzu Woodlawn w Santa Monica.


Gdy opuszczano ją do ziemi, otaczały ją jej dzieci, a także kucharze
i obsługa z Riva’s Seafood, kilkoro przyjaciół z dzieciństwa i garstka
znajomych z miasta – listonosz, sąsiedzi, rodzice przyjaciół jej dzieci –
którzy zawsze doceniali jej szczery uśmiech.
Rodzeństwo Riva stało wokół trumny ubrane na czarno. Jay i Hud, lat
szesnaście, mieli na sobie niedopasowane garnitury, Kit, lat dwanaście,
obciągała rękawy używanej sukienki i obcierała sobie stopy w czarnych
balerinkach, Nina, lat siedemnaście, była ubrana w czarną sukienkę
kopertową jej matki i wyglądała na dwa razy starszą niż w rzeczywistości.
Stali razem, miny mieli spokojne i oderwane. Byli tu, ale nie byli. To
się działo, ale się nie działo.
Ich matkę złożono do grobu. Kiedy Jay się rozpłakał, Kit poszła jego
śladem. Nina przyciągnęła rodzeństwo do siebie i mocno przytuliła. Hud
ścisnął jej dłoń.
Potem wszyscy zebrali się w domu. Personel restauracji zajął się
wszystkim. Ramon, zatrudniony przez June zaledwie miesiąc wcześniej
jako kuchcik, został do późna i pomógł im posprzątać. Był dziesięć lat
starszy od Niny, miał żonę i dwójkę dzieci. Nina wiedziała, że powinien do
nich wracać.
– Nie musisz tego robić – powiedziała mu, kiedy wkładali zimne
krewetki do pojemników.
Ramon pokręcił głową.
– Twoja matka była dobrą kobietą. Wszyscy jesteście dobrymi ludźmi.
Więc tak, muszę to robić. A ty musisz mi pozwolić.
Nina spojrzała na stół. Zostało jeszcze tyle do posprzątania, tyle do
zrobienia. A kiedy skończą, co wtedy? Nawet nie mogła sobie wyobrazić.
Tego wieczoru, kiedy już wszystko zostało posprzątane, a Ramon
poszedł do domu, rodzeństwo Riva usiadło razem w salonie. I w końcu Hud
powiedział to, czego nie powiedział nikt przez cały dzień.
– Nie wierzę, że tata nie przyszedł.
– Nie chcę o tym rozmawiać – oznajmił Jay.
– Może nie dostał wiadomości – zasugerowała Nina, ale bez
przekonania. Zadzwoniła do biura jego menadżera. Zamieściła nekrolog
w gazecie. Został wyznaczony na wykonawcę testamentu, więc sąd już się
z nim skontaktował. Wiedział. Po prostu nie przyszedł.
– Potrzebujemy go? – spytała Kit. – Wcześniej nie potrzebowaliśmy.
Nina uśmiechnęła się do niej smutno i ją przytuliła. Kit oparła głowę
na ramieniu siostry.
– Nie – odparła i wzięła głęboki wdech. – Nie potrzebujemy.
Hud spojrzał na Ninę, próbując ocenić jej wyraz twarzy. Z pewnością
w to nie wierzyła. Mimo to poczuł się lepiej z myślą, że wszystko, czego
potrzebowali, mieli w tym pokoju.
Jay wbijał wzrok w swoje stopy, ze wszystkich sił starając się już
nigdy przy nikim nie rozpłakać.
– Poradzimy sobie – zapewniła rodzeństwo Nina. Wkrótce miała
skończyć osiemnaście lat. – Dopilnuję tego.
Tej nocy nie spała. Przewracała się z boku na bok na łóżku June,
wąchając pościel, próbując zatrzymać zapach matki, bojąc się, że gdy
zniknie, matka zniknie razem z nim. Kiedy słońce wzeszło, ulżyło jej, że
nie musi już próbować spać. Może przestać próbować być normalna.
Wyszła na taras i zobaczyła przepływające foki. Cztery z nich płynęły
w grupie i wystawiały głowy z wody. Chciała do nich dołączyć, bo
przypuszczalnie nie przeżywały właśnie jednego z najgorszych dni
w swoim życiu i nie zastanawiały się, jak uchronić swoje rodzeństwo przed
trafieniem do rodzin zastępczych.
Wciągnęła słone powietrze i wypuściła je najmocniej, jak tylko mogła,
opróżniając płuca. Pomyślała, żeby skoczyć popływać, ale zaraz poczuła się
winna, jakby zdradzała matkę, chcąc miło spędzić czas. Wiedziała, że jej
rodzeństwo poczuje to samo. Będą przyjmować rozpacz i odsuwać radość.
Wtedy zrozumiała – jak nigdy wcześniej – że nie może się miotać. Musi
dać im przykład, co mają robić. Nie poradzą sobie, jeśli ona sobie nie
poradzi. Więc musi znaleźć sposób.
Gdy słońce wisiało już wysoko na niebie, Nina poszła do ich pokojów
i uchyliła okna. Kiedy przecierali oczy, podała im pianki.
– Rodzinna przejażdżka po falach – zarządziła. – Chodźcie.
Zaspani i zrozpaczeni, ze zranionymi sercami i zamglonymi głowami,
włożyli mokre pianki, wzięli deski i spotkali się z nią na brzegu.
– Tak przetrwamy – oznajmiła i poprowadziła ich do wody.

•••

Nina stała się osobą, którą musiała się stać.


Chodziła po zakupy. Robiła obiad. Odrabiała z Kit pracę domową
z matematyki, jedocześnie ucząc się do własnego testu z chemii. Płaciła
podatek od nieruchomości. Gdy jedno z rodzeństwa wybuchało płaczem,
Nina je przytulała.
Kiedy dach zaczął przeciekać, podłożyła garnek i zadzwoniła do
dekarza. Dekarz powiedział, że aby zrobić to dobrze, trzeba naprawić całą
tylną połowę domu. Więc Nina zadzwoniła do majstra, który za sto dolarów
zasmołował pęknięcia na gontach i powstrzymał przeciek. Niedoskonale,
chaotycznie, ale skutecznie. Nowa dewiza rodziny Riva.
Został wdrożony nowy system – każde z nich musiało dorosnąć z dnia
na dzień, by skutecznie wykonywać określone zadania.
Hud odpowiadał za sprzątanie łazienek i kuchni. W każdą niedzielę
i środę czyścił je na błysk, a potem denerwował się na Jaya, kiedy ten
nasypał piasku do umywalki.
– Stary, to tylko umywalka – bagatelizował zirytowany Jay. – Łatwo ją
wyczyścić.
– To ją wyczyść! Mam dosyć tego, że jak tylko posprzątam, zaraz
znowu przychodzisz i robisz bałagan! Nie jestem sprzątaczką.
– Ależ jesteś. Tak jak ja jestem praczką.
Jay odpowiadał za pranie. Podnosił bieliznę i stroje kąpielowe sióstr
pałeczkami, bo nie chciał ich dotykać, ani brudnych, ani czystych. Jednak
prędko został specem od usuwania plam – każdy ślad był zagadką do
rozwiązania. Rzucił się w wir poszukiwania właściwej mieszanki płynów,
która wywabiłaby brud z piłkarskich spodenek Kit. Trafił w dziesiątkę,
kiedy spytał starszą panią w pralni, jak pozbywa się plam z trawy. Okazało
się, że mydłem Fels-naptha. Działało jak marzenie.
– Patrzcie na to, kurwa! – zawołał któregoś dnia w garażu. – Jak,
kurwa, nowe!
Kit wetknęła głowę do środka i zobaczyła swoje białe spodenki jasne
jak słońce, bez jednej plamki.
– Wow! – powiedziała. – Może otworzysz Riva’s Laundry.
Zaśmiał się. Wszyscy wiedzieli, że Jay widział dla siebie tylko jedną
przyszłość – przyszłość na desce. Zamierzał zostać zawodowcem.
Kiedy nie chodził do szkoły albo nie robił prania, był w wodzie. Hud
zazwyczaj mu towarzyszył, pomagał bratu doskonalić każdy ruch, który
mógł kontrolować na falach.
Kit często próbowała do nich dołączyć. A Jay zawsze mówił jej to
samo:
– Nie jestem tu po to, żeby się bawić, Kit. To poważna sprawa.
Zazwyczaj po takich słowach obserwowała braci w wodzie z tarasu,
z lornetką w dłoni. Mogła robić to co Jay. Pewnego dnia on to zrozumie.
– Idź popływać – zachęcała ją Nina, odkurzając albo robiąc obiad, albo
próbując szybko przeczytać książkę na angielski. Jej piątki i szóstki prędko
zmieniały się w trójki i czwórki, co Nina zachowywała dla siebie. – Jay nie
ma oceanu na wyłączność.
Kit kręciła głową. Skoro jej tam nie chcieli, ona też nie chciała tam
być, nawet jeśli chciała. Zamiast tego patrzyła. I może się uczyła.
Kiedy kończyła, zawsze zakładała osłonki na obiektywy, chowała
lornetkę do pokrowca i odkładała pokrowiec na półkę w salonie. Ponieważ
Kit odpowiadała za odkładanie rzeczy na miejsce i traktowała swój
obowiązek bardzo poważnie.
Każdego wieczoru przed pójściem spać zbierała wszystkie książki
i czasopisma i układała je w stosy. Znosiła wszystkie szklanki do zlewu.
A jeśli nie widziała dla czegoś bezpośredniego zastosowania, bezlitośnie
wyrzucała to do śmieci.
– Gdzie moja zgoda? – zapytał Hud pewnego ranka, kiedy zszedł na
śniadanie. Troska o zdrowe odżywianie poszła w odstawkę w dniu,
w którym zmarła ich matka. W kuchni królowały pączki ze sklepu
spożywczego, słodkie płatki i mleko czekoladowe. Kit, jeszcze nie
trzynastoletnia, zaczęła pić kawę ze śmietanką i czterema kostkami cukru.
Nina robiła, co mogła, żeby rodzeństwo jadło chociaż białko.
– Jaka zgoda? – odpowiedziała pytaniem Kit.
– Na wycieczkę do Getty. Na zajęcia ze sztuki. Nina miała podrobić
podpis taty. Zostawiłem ją na stoliku kawowym.
– Taka żółta? Wyrzuciłam ją.
– Kit! – zirytował się Hud.
– Mówiłam wam: trzymajcie rzeczy w swoich pokojach, inaczej
wyrzucę je do śmieci.
Hud poszperał w śmietniku i znalazł zgodę, pogniecioną i poplamioną
masłem.
– Gdzie jest Nina? – chciał wiedzieć.
Jay przyszedł i zobaczył Huda ze zgodą.
– Wiesz, każde z nas może podrobić podpis taty.
– Nina robi to najlepiej.
Jay zwrócił się do Kit:
– Myślisz, że powinniśmy kupić zdjęcia taty, podpisać je
i sprzedawać?
– Nie podsuwaj jej takich pomysłów – skarcił go Hud.
– To nie jest zły pomysł – stwierdził Jay. – W końcu to nasz ojciec.
Hud go zignorował i poszedł szukać Niny. Znalazł ją czeszącą włosy
w łazience.
– Możesz to podpisać?
Wzięła od niego długopis i nabazgrała na kartce „M. Riva”.
– Dzięki – rzucił Hud, ale nie wyszedł. – Ludzie się domyślą. Że go
nie ma. Że… nigdy go nie było.
– Wszyscy wiedzą, że go nie ma – odparła Nina. – Cała administracja
szkolna wie, że go nie ma.
Dwa miesiące wcześniej dyrektor Declan wezwał Ninę do swojego
gabinetu i oznajmił, że rozumie jej trudną sytuację. Oraz że dopóki będzie
wyglądać, jakby ktoś był w domu, nie powiadomi policji. „Masz prawie
osiemnaście lat. Nie chcę, żeby każde z was trafiło do innego domu albo co
tam wam zrobią. Dosyć już przeszliście. Więc… Zachowaj pozory,
a wszystko będzie dobrze, okej?
Nina podziękowała mu najswobodniej, jak potrafiła, a potem
poryczała się w łazience dla dziewczyn.
– Ale… jak długo uda nam się ciągnąć to kłamstwo? – zapytał Hud. –
W którymś momencie trafimy na problem, którego nie rozwiążemy bez
pomocy.
– Mam wszystko pod kontrolą, Hud – zapewniła go Nina. – Zaufaj mi.
Cokolwiek to będzie, cokolwiek się stanie, na cokolwiek trafimy
i czegokolwiek będziemy potrzebować… Zajmę się tym.
Żyli z zysków z restauracji prowadzonej przez kierowniczkę zmiany,
Patricię, którą Nina awansowała krótko po śmierci matki. Nina działała na
czuja.
Ale jaki miała wybór? June zmarła cztery miesiące wcześniej. Mick
nadal nie wysłał nawet kondolencji. W którymś momencie tych wszystkich
dni, tygodni, a teraz już miesięcy, gdy telefon milczał, Nina przestała
wierzyć w człowieczeństwo ojca.
Skonsultowała się z prawnikiem – znalazła gościa w książce
telefonicznej – który powiedział jej, że aby zmusić Micka do
wywiązywania się z obowiązków prawnych jako ich ojca, musiałaby
powiadomić władze, które prawdopodobnie postawiłyby zarzuty
zaniedbania. Nina zjeżyła się na myśl, że coś takiego mogłoby trafić do
gazet.
– Albo – dodał łagodnie prawnik – jeśli nie będziesz się wychylać, po
skończeniu osiemnastego roku życia możesz złożyć wniosek o opiekę
prawną nad rodzeństwem.
Więc to Nina podpisywała zgody, woziła ich do szkoły, a czasami
odbierała telefony i udawała ciotkę, której nie mieli.
Kiedy Kit została wezwana na dywanik za „problemy z nastawieniem”
po tym, jak kazała nauczycielce „się wypchać”, to Nina załagodziła
sytuację w szkole, wyjaśniła, że ich ojciec „występuje w Nowym Jorku”,
ale ona sama dopilnuje, żeby Kit już nigdy więcej tak się nie zachowała.
Czasami Nina wymykała się ze szkoły w czasie lunchu, żeby załatwić
sprawy na poczcie i w banku. Czasami w ogóle opuszczała szkołę, żeby
pracować w restauracji, kiedy za dużo osób zgłaszało chorobę.
Co tydzień próbowała zrozumieć księgi rachunkowe chaotycznie
prowadzone przez Patty. Brała tyle gotówki, ile mogła, żeby zapłacić za to,
za co musiała.
Rachunki przychodziły szybciej niż pieniądze. Pojawiły się wezwania
do zapłaty, wyłączyli gaz. Nina zmarnowała całe dwa dni na negocjowanie
z gazownią, żeby włączyli go z powrotem. Musiała zobowiązać się do
płacenia rat z pełną świadomością, że ich nie spłaci.
Oblewała francuski i miała trzy przedłużenia z angielskiego.
Zamartwiała się na śmierć – nowe objawy pojawiały się z każdym
niezapłaconym rachunkiem i z każdą oceną niedostateczną. Zmagała się ze
skurczami pleców, drgającymi powiekami i wrzodami, na które była za
młoda. Trzymała stres w sobie, tłumiła go w piersi, zaciskała w łopatkach,
pozwalała, żeby kipiał jej w żołądku.
Kiedy Patty zrezygnowała z pracy, żeby wrócić do Michigan, serce
Niny zapadło się głębiej w piersi pod naporem ogromnego ciężaru tego
wszystkiego. Z jednej strony – to jedna osoba mniej do płacenia. Z drugiej
– Nina musiała przejąć jej obowiązki.
– Nie dam rady – płakała czasami nocą w łóżku matki, cicho
i pokornie, żeby nikogo nie obudzić. – Chyba nie dam rady.
W takich chwilach miała nadzieję usłyszeć głos matki, dostać jakąś
radę z zaświatów, jakby coś takiego istniało. Ale nie słyszała nic prócz
ogłuszającej ciszy swojej rozpaczy.
Do kwietnia trzeciej klasy zebrała tyle spóźnień i nieobecności, że
kazali jej powtarzać rok. Było dla niej jasne, że po prostu nie ma czasu na
edukację. Nagle angielski, który przez tak długi czas wydawał się ciężarem,
stał się luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić. Rzuciła liceum.
I oficjalnie przejęła prowadzenie Riva’s Seafood.
Każdego ranka wstawała i budziła rodzeństwo, pakowała im lunche
i zawoziła ich do szkoły.
– Masz pracę domową? – pytała Kit, kiedy siostra wyskakiwała
z tylnego siedzenia.
– Masz pracę domową? – pytała Huda.
– Masz pracę domową? – pytała Jaya.
– Tak – odpowiadali wszyscy. Czasami Hud przytulał ją przez okno,
a potem cała trójka szła do szkoły. Wtedy Nina jechała wybrzeżem
i zostawiała samochód na parkingu restauracji.
Otwierała drzwi wejściowe, włączała światła, sprawdzała zapasy,
spotykała się z dostawcami, zamiatała podłogę, witała pracowników.
A potem, jak przed nią jej matka i babka, zajmowała swoje miejsce za
kasą.

•••

Rano w dniu osiemnastych urodzin Niny Jay pojechał po bajgle, żeby


zrobić jej niespodziankę, i rozbił auto o skrzynkę pocztową, wjeżdżając na
podjazd.
Na ten huk Kit wybiegła z domu i aż się zapowietrzyła, kiedy
zobaczyła skrzynkę na ziemi. Maska samochodu wgniotła się w maleńkie v
na środku.
– Nina cię zabije – powiedziała.
– Dzięki, Kit, to bardzo pomocne! – krzyknął Jay. Na jego piersi
wykwitały czerwone plamy, policzki mu pąsowiały.
– Czemu tak wjechałeś? – zapytała Kit. – Wszedłeś w zakręt za
szeroko.
– Kit, nie teraz! – warknął Jay, próbując postawić skrzynkę
z powrotem.
Hud wyszedł i od razu sprawdził maskę. Samochód wciąż nadawał się
do jazdy, nawet jeśli wyglądał brzydko.
Nina pospiesznie wyszła za nim i tylko spojrzała na sytuację:
zawstydzonego Jaya, pocieszającego go Huda, oceniającą Kit. Miała ochotę
schować twarz w dłoniach i zacząć dzień od nowa.
– Nic nie szkodzi – powiedziała. – Auto dalej jeździ, tak?
– Tak – potwierdził Hud. – Totalnie.
– Dobra, w takim razie wsiadajcie – zarządziła Nina, biorąc kluczyki
od Jaya. – Spóźnimy się do prawnika.
Cała czwórka wsiadła do samochodu i Nina zaczęła cofać z podjazdu.
– Przepraszam – powiedział szczerze Jay.
Nina spojrzała na niego we wstecznym lusterku.
– Co nas nie zabije – odparła.
Wrzuciła bieg i ruszyli w drogę, złożyć dokumenty, żeby Nina mogła
wystąpić o opiekę nad rodzeństwem.
W oświadczeniu złożonym pod przysięgą zeznała, że nie ma żadnej
wiedzy na temat miejsca pobytu ojca i że jest jedyną krewną w kraju, która
może zapewnić im utrzymanie. Wniosła o opiekę nad całą trójką.
Wiedziała, że sąd powiadomi jej ojca. Da mu możliwość ubiegania się
o swoje prawa. Nie była pewna, czego się po nim spodziewać.
Ale po kilku tygodniach Nina dostała list, że wniosek został
zatwierdzony.
Tak więc – rozumowała – albo podpisał papiery, albo w ogóle nie
odpowiedział. Tak czy inaczej, została tym, kim on nie chciał być:
rodzicem.
Kiedy decyzja sądu oficjalnie weszła w życie, całą czwórką poszli
świętować do Riva’s Seafood. Siedzieli w pokoju socjalnym, a Nina po raz
pierwszy zrobiła im Kanapkę.
– Co to? – spytała Kit, patrząc na talerz.
– Wrzuciłam różne składniki z kuchni do bułki – odparła Nina.
– Wygląda pysznie – stwierdził Jay i wziął gryza.
Hud wziął swoją kanapkę i jeszcze zanim się w nią wgryzł, spojrzał na
starszą siostrę, która – stając się jego opiekunką prawną – złagodziła stres,
który żył w nim niemal przez cały czas. Wiedział, że ich codzienne życie
się nie zmieni. Nadal będzie naznaczone stratą i pełne tych samych
wyzwań. Ale nie musiał już się martwić, że policja przyjdzie i zabierze Kit.
– Dziękuję – powiedział.
Popatrzyła na niego. Czuła wagę jego wdzięczności. Musiała
powstrzymać się od płaczu. Dziś życie nie wydawało jej się łatwiejsze niż
wczoraj. Tylko trochę mniej nieprzewidywalne.
– No – przytaknął Jay.
– Serio – zawtórowała braciom Kit.
Nina posłała im lekki uśmiech. Nie powiedziała: „Nie ma za co”. Nie
sądziła, by mogła wypowiedzieć te słowa. Więc tylko skinęła na kanapki
i rzuciła:
– Dobra, jedzcie.
Szósta wieczorem

Kit otworzyła drzwi wejściowe bez pukania. Rozległy dom Niny już
zapełniał się ludźmi.
Widziała personel firmy cateringowej w czarnych spodniach i białych
koszulach. Barmanów w czarnych kamizelkach, którzy układali butelki
i przecinali powietrze brzękiem szkła.
Obok Kit przeszła kelnerka. Miała rude włosy i zielone oczy.
– Nina jest na górze? – zapytała ją Kit.
– Och – odparła kelnerka, zbierając się w sobie. – Nina Riva? Tak,
chyba poszła się przebrać.
Kit zlustrowała dziewczynę i zastanowiła się, jak to robi, że jest taka
ładna, będąc taka zwyczajna. Nie miała zbyt mocnego makijażu, płomienne
włosy spięła w niskiego kucyka. Mimo to jej urok był niezaprzeczalny.
– Dzięki – rzuciła Kit. – A w ogóle, jestem Kit.
Kelnerka się uśmiechnęła.
– Caroline. Miło cię poznać.
Z butami w ręku Kit pobiegła po schodach do sypialni Niny. Wzięła
wdech i zapukała do drzwi.
– O, hej – przywitała ją Nina.
– Cześć. – Kit minęła próg i weszła do ciepłego pokoju.
Nina miała na sobie czarną zamszową mini i top bez rękawów
w srebrne cekiny, który swobodnie opadał jej na ramiona i eksponował
nagie plecy.
Piękna siostra Kit. Jej kalendarz zdobił ściany wszystkich. Tylko stojąc
obok niej, Kit czuła się dziecinnie. Pod pewnymi względami Nina
sprawiała, że Kit czuła się kochana, otoczona opieką i bezpieczna. Pod
innymi – samo patrzenie na Ninę wpędzało Kit w poczucie, że jest
rozpaczliwie samotna, jakby była jedyną osobą na świecie ze swoimi
konkretnymi problemami.
– Co tam? – spytała Nina.
Kit zwiesiła ramiona.
– Wyglądam chujowo.
Nina zmarszczyła brwi.
– O czym ty mówisz? Wyglądasz świetnie – powiedziała, szperając
w szkatułce z biżuterią i wybierając kolczyki.
– Nie wyglądam.
Nina się obróciła i spojrzała na siostrę.
– Oczywiście, że wyglądasz. Nie mów tak.
– Nie mów, że wyglądam świetnie, kiedy nie wyglądam – burknęła
Kit, tracąc cierpliwość. – Po co kłamać?
Nina przechyliła głowę w drugą stronę, założyła ręce za siebie i oparła
się o krawędź toaletki. Patrzyła na Kit chyba przez całe wieki. Tak
naprawdę były to cztery sekundy.
– Masz na myśli to, że nie ubierasz się zbyt sexy? – odezwała się
w końcu.
Kit poczuła mdłości i skuliła się w sobie jak szturchnięty jeżozwierz.
To okropne, po prostu okropne, kiedy ktoś wytyka nam nasze największe
słabości i ubiera je w słowa.
– Tak – przyznała, walcząc z obawami. – To mam na myśli. – A potem
szybko dodała: – Ale chcę. I nie wiem, jak to zrobić. Więc… potrzebuję
twojej pomocy.
– Dobrze – odparła Nina.
– I nie chcę wkładać obcisłej sukienki – wyrzuciła z siebie Kit. – Ani
wysokich obcasów i nic z tych rzeczy. To nie mój styl.
Nina przyjrzała się młodszej siostrze. To wielki dar, wiedzieć tak
dobrze, kim się nie jest, kim się nie chce być. Nina nie była pewna, czy
kiedykolwiek zadała sobie to pytanie.
– Dobrze. A co chcesz włożyć? Masz w głowie jakąś konkretną wizję,
jak chcesz wyglądać?
Kit się zastanowiła. Pomyślała o dziewczynach, do których ciągnęło ją
w liceum. Juliannie Thompson, kapitance drużyny piłki nożnej, która nosiła
dzwony i koszule w kratę. Albo Katie Callahan, prymusce wyznaczonej do
wygłoszenia mowy pożegnalnej, która zawsze miała opaskę na głowie
i wstążki we włosach. Albo Viv Lambros, albo Irene Bromberg, albo Cheryl
Nilsson. Ale nigdy nie chciała być tymi dziewczynami. Nigdy nie widziała
się w ich sukienkach, spódniczkach ani innych ciuchach. Po prostu je
lubiła, podziwiała. Nie widziała w nich siebie. Może to była część
problemu. Nie dostrzegała tej strony siebie w nikim.
– Nie wiem – powiedziała. – Nie wiem nawet, gdzie zacząć.
– Bez obaw, moja droga – zaczęła Nina. – Wiem dokładnie, co robić. –
Otworzyła górną szufladę toaletki i wyjęła nożyczki. – Daj mi swoje dżinsy.
– Słucham? – zdziwiła się Kit.
– Twoje dżinsy – powtórzyła Nina, wyciągając rękę. – Daj mi je.
Zaufaj mi.
Kit rozpięła dżinsy, zdjęła je i podała siostrze. Stała przed nią w T-
shircie i majtkach.
– Jestem praktycznie goła – stwierdziła, czując się nieswojo.
– Nie ma różnicy między staniem w bieliźnie a staniem w kostiumie
kąpielowym, a to robisz codziennie – oznajmiła Nina i zabrała się do pracy.
– Wyluzuj, mam to pod kontrolą.
Dzięki dwóm szybkim cięciom ulubione dżinsy Kit stały się jej
ulubionymi szortami. Nina obcięła je na skos, krócej z tyłu, dłużej z przodu.
Kieszenie wystawały poniżej rąbka. Poszarpała też nogawki.
– Proszę bardzo – rzuciła i oddała dżinsy Kit.
Kit włożyła szorty i zapięła rozporek. Spojrzała na siebie w lustrze. Jej
długie, opalone, umięśnione nogi wyglądały dobrze.
– T-shirt też daj – poprosiła Nina.
– Potniesz mój T-shirt?
– Nie, jeśli nie chcesz.
– Dobra, śmiało – zgodziła się Kit, zaintrygowana. Ściągnęła T-shirt
i wręczyła Ninie. Została w staniku i szortach. Czuła, że się kurczy, wygina
plecy, próbuje ukryć piersi przed siostrą. Nina popatrzyła na Kit.
– Nie stój tak. Stań tak. – Nina ustawiła się za Kit, złapała ją za
ramiona i pociągnęła do tyłu. Piersi Kit wyskoczyły do przodu.
– Masz świetne cycki – powiedziała Nina, a Kit wybuchnęła
śmiechem, bo nigdy wcześniej nie słyszała, żeby jej siostra tak mówiła. –
To prawda – podkreśliła Nina. – My, dziewczyny Riva, mamy świetne
cycki. Korzystaj ze swojego dziedzictwa.
Kit się zarumieniła, a Ninę ogarnęły jednocześnie radość i smutek. Kit
nigdy wcześniej nie chciała dopuścić jej do siebie w tych kwestiach. Nina
zawsze natrafiała na mur, kiedy próbowała rozmawiać z Kit o chłopakach,
seksie i ciele. Ale powinna była popchnąć ją wcześniej. Powinny były
odbyć tę rozmowę wcześniej. Do Niny należało dopilnowanie, by Kit
nauczyła się być sobą, każdą stroną siebie.
Nina tak bardzo martwiła się tym, żeby Kit była bezpieczna, żeby
nigdy nie czuła się sierotą, że na nią chuchała. Wiedziała o tym. Próbowała
przestać. Ale… to nie było takie proste. Odpuścić.
Jednak Kit dorosła. Nina nie miała już wiele do zrobienia. Właściwie
może jedynym zadaniem rodzicielskim, które jej zostało, było upewnienie
się, że Kit zrozumie właśnie to: jak być kobietą, którą chce być.
Nina wzięła T-shirt i rozważyła wycięcie dekoltu, odcięcie jednego
rękawa. Ale nie.
– Nie masz nic przeciwko, żeby pokazać brzuch? – spytała siostrę.
Kit spojrzała w dół, żeby to ocenić.
– Moim zdaniem wyglądałabyś dobrze – doprecyzowała Nina.
– No, może – stwierdziła siostra. – Okej.
Nina obcięła dolną połowę T-shirtu i oddała Kit luźny crop top.
Kit włożyła go i poczuła powietrze na brzuchu. Pod pewnymi kątami
dało się dostrzec wystający spod spodu dół błękitnego stanika.
– Wow – szepnęła, patrząc w dół. Podobało jej się, że wygląda
jednocześnie inaczej i tak samo. Była sobą, tylko w fajniejszych ciuchach.
– Jeszcze jeden krok – mruknęła Nina z gumką do włosów w zębach.
Zebrała długie, dzikie włosy Kit w wysoki kucyk. Potem pomalowała jej
rzęsy, nałożyła róż i podała tubkę bezbarwnego błyszczyka. – Jeśli chodzi
o buty, twoje huarache będą idealne.
Kit poczuła dreszczyk radości, że już ma coś, co się nadaje. Obróciła
się i spojrzała na siebie w lustrze.
Pomyślała, że wygląda cool. Naprawdę cool. Zebrało jej się na płacz.
Nina objęła ją od tyłu.
– Wyglądasz jak milion dolarów, kochanie.
Dzięki temu strojowi Kit miała wrażenie, jakby spotykała pewne
części siebie po raz pierwszy. Z trudem powstrzymywała uśmiech.
Odwzajemniła uścisk siostry.
– Dziękuję.
Nina zawsze wiedziała, co robić, prawda? Kit pragnęła być taką osobą
dla kogoś, być taką osobą dla Niny – taką, która zawsze wie, co robić.
– Jak się czujesz? – zapytała. – Z imprezą? I z tym, że ludzie będą
pytali o Brandona?
Nina machnęła ręką.
– W porządku – odparła. – Poradzę sobie.
– Wiesz… – zaczęła Kit, nie mając pojęcia, jak przekazać to, jak
bardzo jej zależy. – Nie musisz czuć się w porządku. Jeśli… potrzebujesz
porozmawiać albo po prostu chcesz popłakać. Albo cokolwiek. Ja
posłucham.
Nina uśmiechnęła się do siostry.
– Dziękuję. Jesteś najlepsza. Ale naprawdę czuję się w porządku.
Serio. Nic mi nie będzie.
Kit zmarszczyła brwi.
– No dobrze… ale wiesz, co robić, jeśli zmienisz zdanie.
Ale Nina nie zmieni zdania. Obie o tym wiedziały.
„Kiedy ktoś jest zbyt samowystarczalny, jest w pewnym sensie wredny
dla tych, którzy go kochają” – pomyślała Kit. „Pozbawia ich radości
dawania, poczucia wartości”.
Jednak zaraz wyrzuciła to wszystko z głowy. Bo była zdecydowana, że
tej nocy wreszcie wyluzuje.
1978

Nina utrzymywała rodzinę na powierzchni z tygodnia na tydzień


z dochodów z restauracji, o jeden wypadek od całkowitej katastrofy. Żyli
tak przez trzy lata.
Trzy Gwiazdki spędzone na kombinowaniu, jak pozwolić sobie na
prezenty. Trzy lata urodzin spędzone na odtwarzaniu ulubionego tortu
każdego z nich z pamięci, bo June nigdy niczego nie zapisała. Trzy
pierwsze dni szkoły, trzy ostatnie dni szkoły, dla całego rodzeństwa oprócz
niej.
Kiedy pewnego popołudnia przystojny chłopak kupujący hamburgera
w restauracji zaprosił ją na randkę, Nina zamarła, jakby jej mózg miał
zwarcie.
– Yyy… – wyjąkała oszołomiona. Ten chłopak uznał, że jest normalna.
Że może być normalna.
– Po prostu… – Chłopak zaczął się wycofywać. Był wysokim
blondynem i miał skromny uśmiech. – Jesteś chyba najładniejszą
dziewczyną, jaką widziałem w całym życiu, i pomyślałem, że, no wiesz,
jeśli jesteś wolna, to może moglibyśmy… no nie wiem. Iść do kina.
Przed śmiercią matki miała dwóch chłopaków. Od tamtej pory
zdarzyło jej się nawet zadzwonić do przyjaciela czy dwóch, kiedy czuła się
wyjątkowo samotna. Ale randka? Ten chłopak chciał się z nią umówić,
żeby porobić coś… dla zabawy?
– Nie, dziękuję – odpowiedziała. Uszło z niej powietrze. – Nie mogę –
dodała, ale nie znalazła słów, żeby wyjaśnić. Przeszła więc do następnego
klienta, starając się, jak co dzień, sprzedać więcej frytek i napojów
gazowanych niż poprzedniego dnia.
W ostatecznym rozrachunku do tego wszystko się sprowadzało: do
pieniędzy. Mogła odtworzyć na oko przepis na niemieckie ciasto
czekoladowe swojej matki. Mogła powiedzieć Hudowi te same słowa, które
June mówiła jej, kiedy Nina miała zły dzień. Mogła spać trzy godziny
w nocy, żeby naprawić projekt naukowy na festyn Kit. Ale pieniędzy nie
mogła wyczarować z powietrza.
Tak często musiała jeździć z prawie pustym bakiem, że dwa razy
zabrakło jej paliwa. Zaczęła postdatować czeki, brać karty kredytowe,
których nie mogła spłacić, i wyłączać wszystkie światła, gdy nikogo innego
nie było w domu, żeby oszczędzać prąd.
Kiedy Jayowi trzeba było wyrwać ząb mądrości, Nina przez trzy
tygodnie wydzwaniała do firm ubezpieczeniowych, żeby załatwić
ubezpieczenie dentystyczne przez restaurację. Kiedy Hud złamał
nadgarstek po tym, jak zsunął się z dachu samochodu, odmówił pójścia do
szpitala, bo wiedział, że ich na to nie stać. A Nina, świadoma tego, że
koszty mogą ją załamać, musiała go przekonać, żeby i tak pojechał.
Wynegocjowała rachunek na sumę, której nie mogła spłacić, a potem przez
kilka tygodni kładła się do łóżka z zaciśniętą szczęką, myśląc o tym, co
będzie, kiedy naliczą się odsetki.
Kiedy tęsknili za June, Nina piekła im kurczaka z cytryną. Siedziała do
późna, oglądając telewizję z Kit, chociaż następnego dnia musiała wcześnie
wstać. Zachęcała Jaya i Huda, żeby chodzili na fale i ćwiczyli, nawet jeśli
to oznaczało, że łazienki będą brudne albo że sama będzie musiała zrobić
pranie.
Za każdym razem, kiedy Hud albo Jay proponowali, że też rzucą
szkołę, żeby brać dodatkowe zmiany w restauracji i pomóc w płaceniu
rachunków, Nina im zabraniała.
– Absolutnie nie – mówiła z powagą, która niezmiennie ich rozbrajała.
– Jeśli rzucicie szkołę, ja wyrzucę was z domu.
Wszyscy wiedzieli, że nigdy tego nie zrobi. Ale jeśli była na tyle
poważna, żeby tak blefować, nie mieli innego wyjścia, jak tylko jej słuchać.
Wiosną tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku Nina i Kit
siedziały obok siebie na trybunach, kiedy Hud i Jay wchodzili na scenę
i odbierali świadectwa.
Kit krzyczała i gwizdała. Nina klaskała tak mocno, że bolały ją ręce.
Gdy Jay i Hud przerzucili frędzle na drugą stronę biretów, Nina
wiedziała, że to nie koniec wojny. Ale pozwoliła sobie cieszyć się chwilą.
Wygrali bitwę.

•••

Po ukończeniu szkoły Jay pracował w Riva’s Seafood i lokalnym


sklepie surfingowym. Hud dostał wsparcie finansowe, które umożliwiło mu
pójście do lokalnego college’u Loyola Marymount, bo podjął kilka prac
dorywczych i przyjął pomoc od Niny.
Kiedy mogli, w weekendy Jay i Hud jeździli na wybrzeże, goniąc za
falami. Hud już wtedy kupił używany aparat. We dwóch zdecydowali, że
robienie zdjęć Jayowi pomoże im obu rozbudować portfolio.
Dlatego często Nina i Kit były same w domu. Kit, już prawie
szesnastoletnia, nie chciała żyć pod kontrolą siostry. Nie chciała, żeby
mówiono jej, co ma robić albo kiedy się powstrzymywać. Nie chciała, żeby
ciągle przypominano jej o ostrożności.
Tak więc zamiast spędzać czas w domu, Kit chodziła do Vanessy. Na
imprezy. Dołączyła do grupy dziewczyn, które lubiły surfować rano przed
lekcjami. Zatrudniła się jako asystentka malarza pokojowego w Venturze
i błagała współpracowników o podwózki na miejsce pracy i z powrotem.
Wszystko to oznaczało, że pod koniec tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego ósmego roku nadeszły chwile – w końcu – kiedy Nina
wracała z pracy po dwunastu godzinach i nie miała kim się zajmować.
To ją niepokoiło – te ciche wieczory w domu, gdy słyszała tylko fale
rozbijające się pod nią i wiatr wiejący za oknami. Siadała i bilansowała
książeczkę czekową, nerwowo odliczała każdą sumę i ciągle stwierdzała, że
są pod kreską. Przeglądała wykazy ocen Kit, kombinując, jak mimo
wszystko pozwolić sobie na korepetytora.
W rzadkich momentach, kiedy naprawdę nie miała nic do zrobienia,
czytała stare komiksy Jaya i Huda, starając się nie myśleć o matce.
Aż pewnego dnia, w lutym siedemdziesiątego dziewiątego, trzy i pół
roku po śmierci June, Nina usiadła sama na skałach pod domem i złapała
oddech.
To było tuż przed świtem. Panował chłód, na brzegu wiał wiatr. Fale
napływały, szybkie i zimne, piana zajmowała coraz więcej suchego piasku.
Nina siedziała w piance, jej długie włosy powiewały na wietrze.
Słońce powoli wschodziło na horyzoncie, nieznacznie się wychylając.
Przyszła posurfować przed rozpoczęciem dnia.
Jednak kiedy patrzyła na wodę, zobaczyła rodzinę delfinów. Na
początku myślała, że to skacze jeden delfin. Potem dostrzegła kolejnego.
A potem jeszcze dwa. I jeszcze jednego. Wkrótce cała piątka płynęła
w stadzie, razem.
Nina się rozpłakała. Nie płakała ze stresu, frustracji czy strachu, choć
te uczucia wciąż się w niej kłębiły. Płakała, bo tęskniła za mamą. Za jej
perfumami, za jej pieczenią rzymską, za jej umiejętnością robienia rzeczy
niemożliwych. Tęskniła za leżeniem w jej ramionach na kanapie,
oglądaniem telewizji do późna. Za tym, jak mama obiecywała, że wszystko
będzie dobrze, i sprawiała, że wszystko było dobrze.
Opłakiwała rzeczy, które nigdy się nie wydarzą. Wesela, na które
mama nie przyjdzie, posiłki, których nie przygotuje, zachody słońca,
których nie zobaczy.
Przez chwilę pomyślała, że może mogłaby pozwolić sobie być zła na
mamę. Zła za przypalone obiady i spalone papierosy, za sea breeze’y i cape
coddery. Zła za to, że w ogóle weszła do tamtej wanny.
Ale nie potrafiła.
Tego ranka na plaży Nina patrzyła, jak maleńkie kraby zakopują się
w piasku, jak fioletowe jeżowce i perłowe rozgwiazdy leżą w swoich
basenach pływowych, i pozwoliła sobie płakać. Pozwoliła sobie opłakiwać
każdą najmniejszą rzecz – każdy wałek do włosów, każdą sukienkę, każdy
uśmiech, każdą obietnicę. Chciała wyzbyć się całej rozpaczy, co było
marzeniem jednocześnie możliwym i niemożliwym. A kiedy zanurzyła się
w swoim smutku i zaczęła przerzucać go jak piasek, odkryła, że ten ból,
który wydawał się bezdenny, w rzeczywistości miał dno.
Czasami Nina czuła, jakby jej dusza starzała się dziesięć razy szybciej
niż ciało. Kit nadal musiała skończyć szkołę. Nina nadal miała rachunki,
z których mogła nigdy się nie wygrzebać. Nadal nie miała świadectwa
ukończenia liceum. Ale w tamtej chwili poczuła się w pewnym sensie
odnowiona. Wytarła więc oczy i zrobiła to, po co w ogóle przyszła na plażę.
Wzięła deskę, powiosłowała za fale przyboju i zajęła pozycję.

•••

W kwietniu tego roku będący na wakacjach redaktor magazynu


zauważył Ninę surfującą w First Point. Panował większy upał, niż się
spodziewała, więc rozpięła piankę, odsłaniając przy tym żółte wiązane
bikini. Fale były większe niż zwykle, a Nina miała jeden z tych dni, kiedy
całkowicie czuła żywioł i wszystko przychodziło jej łatwo. Łapała falę za
falą, wyrównując ich prędkość niską pozycją ciała, płynąc długimi
odcinkami prawie do mola.
Redaktor magazynu – tęższy, siwiejący mężczyzna w batystowej
koszuli z krótkim rękawem dosyć elegancko rozpiętej na torsie – przyszedł
na plażę z mola, na którym ją zobaczył. Przedstawił się Ninie, kiedy tylko
jej stopy dotknęły piasku.
– Proszę pani – powiedział, zbliżając się do niej gorliwie. Wyglądał na
pięćdziesiąt lat i Nina bała się, że zaprosi ją na randkę. – Jest pani piękna –
oznajmił, jednak Nina nie wyczuła ani śladu lubieżności w jego głosie.
Oznajmiał jedynie coś, co uważał za oczywisty fakt. – Chciałbym
przedstawić panią mojemu przyjacielowi. Jest fotografem i planuje
rozkładówkę o surfingu.
Nina suszyła włosy ręcznikiem. Lekko zmrużyła oczy.
– To do magazynu „Vivant” – doprecyzował mężczyzna i wręczył jej
wizytówkę. Kiedy tylko Nina jej dotknęła, wizytówka przemokła. – Proszę
mu powiedzieć, że panią przysłałem.
– Nawet pana nie znam – odparła Nina.
Przyjrzał jej się.
– Jest pani piękną kobietą i świetnie kontroluje pani deskę. Powinna
pani na tym zarabiać.
Krótko potem odszedł, a Nina patrzyła za nim, zdziwiona tym, jak
łatwo zwrócił jej uwagę.
Kiedy znalazła się w domu, usiadła przy telefonie i obracała
wizytówkę w palcach. „Zarabiać” – myślała o słowach mężczyzny. „Ale
ile?”.
Nie zachwycał jej pomysł pozowania do zdjęć, ale co innego jej
zostawało? Restauracja była na minusie po słabej zimie. Nina wiedziała na
pewno, że nie przejdzie inspekcji sanitarnej. W przyszłym roku czesne
Huda pójdzie w górę. Kit musi wypełnić ubytki. Dach znowu zaczął
przeciekać.
Wybrała numer na wizytówce.

•••

Fotograf i jego asystent nalegali, żeby podczas sesji na Zuma Beach


nosiła skąpe bikini. Robili zdjęcia godzinami, Nina wychodziła z wody
i wchodziła z powrotem, tarzała się w piasku. Czuła się niekomfortowo pod
pożądliwym spojrzeniem mężczyzn za aparatem.
Ale potem zobaczyła zdjęcia. Wpatrywała się w negatywy przez lupę
fotograficzną i coś w niej zapłonęło.
Była piękna.
Gdzieś pod skórą przez całe życie wiedziała, że jest ładna. Poznawała
to po tym, jak ludzie czasami rozpromieniali się na jej widok, tak samo jak
wiele lat temu rozpromieniali się na widok June.
Ale czy naprawdę tak widzieli ją ludzie, kiedy była w wodzie? Tak
piękną? Tak beztroską? Taką cool?
To było szokujące, ale całkiem przyjemne – zobaczyć siebie taką.
Pojawiła się w numerze „Vivanta” z czerwca tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego dziewiątego roku. Zdjęcie jej twarzy – skóra miedziana
od słońca, włosy zaczesane do tyłu przez wodę – widniało pod
nagłówkiem: California cool: nowa plażowiczka.
Kiedy wszyscy domyślili się, że jest córką Micka Rivy, telefon zaczął
dzwonić jak najęty. Gdzie się ukrywało to słynne potomstwo? Jej sława
wybuchła jak pożar.
Po magazynie dla surferów, dwóch magazynach dla mężczyzn,
reklamach dla dwóch różnych firm produkujących kostiumy kąpielowe, dla
sklepu z piankami i dla sklepu surfingowego Nina została twarzą kobiecego
surfingu.
Chciała wziąć udział w zawodach i sprawdzić, czy uda jej się zająć
dobre miejsce, wyrobić sobie reputację sportowczyni. Ale nowi agenci jej
to odradzali.
– Nikogo nie obchodzi, czy wygrywasz zawody – powiedział jej agent
od modelingu, Chris Travertine. – Właściwie to lepiej nie ryzykować. Teraz
jesteś dla wszystkich numerem jeden. Nie psujmy tego. Nie zmieniajmy
numeru.
– Ale ja chcę naprawdę surfować – upierała się Nina. – A nie tylko
pozować do zdjęć.
– Przecież surfujesz. Jesteś surferką. Mamy zdjęcia na dowód –
irytował się. – Nina, jesteś najpopularniejszą surferką na świecie. Czego
jeszcze chcesz?
Przed końcem roku zaproponowano jej kalendarz. Dwanaście zdjęć,
tylko z nią.
Zabierała Jaya, Huda i Kit ze sobą, kiedy razem z ekipą robili sesje
w najlepszych miejscówkach do surfowania w południowej Kalifornii.
Pływała na dzikich falach na plaży Rincon, idealnie zatłoczonych wodach
Surfrider, odizolowanych wyboistych klifach w Torrey Pines, wielkich
grzywaczach na Black’s Beach, dalekich rafach przy Sunset Cliffs
i wszędzie pomiędzy.
To właśnie obserwowanie pływającej Niny pokazało Kit, że istnieje
przyszłość dla surferek.
To właśnie rozmawianie z fotografami Niny podczas przerw pozwoliło
Hudowi na poważnie zająć się fotografią surfingową.
I to właśnie ukłucie zazdrości, że Nina zarabia na surfingu,
uświadomiło Jayowi, że musi poważnie pomyśleć o przejściu na
zawodowstwo.
Kalendarz Ślicznotka z SoCal: mokra Nina Riva przedstawiał Ninę
w bikini w przeróżnych kolorach, łapiącą fale od Ventury po San Diego.
Kiedy skończyli wszystkie sesje do kalendarza, Nina przejrzała próbny
wydruk. Widziała siebie na Trestles, w czerwonym bikini typu bandeau
wiosłującą na desce Lance Collins z jednym finem, siebie na Surfrider,
robiącą hang five’a, z siedmioma facetami próbującymi złapać falę za nią.
Ale najbardziej zaskakujące zdjęcie zostało umieszczone w samym
środku lata, w lipcu. Nina ujeżdżała falę na plaży Rincon. Ocean był rześki,
woda koloru indygo.
Nina miała na sobie białe wiązane bikini i płynęła na fuksjowej desce.
Kadr pokazywał jej uśmiechnięty profil, a także tyłek ledwie zasłonięty
majtkami i pierś wymykającą się ze stanika.
Patrząc na zdjęcie, Nina zdała sobie sprawę, że bikini nie było tak
kryjące, jak jej wmawiano. Mokry biały materiał pozostawiał niewiele dla
wyobraźni. Pod spodem dało się dostrzec sutek i linię pośladka.
Ilekroć spoglądała na to zdjęcie, czuła się nieswojo. Falę miała
średnią, postawę nie najlepszą, a kilka sekund później spadła z deski. Była
lepszą surferką, niż to zdjęcie kiedykolwiek mogłoby udowodnić. Potrafiła
o wiele więcej.
Ale naturalnie właśnie to zdjęcie stało się sensacją. To, na którym
widać jej ciało, odsłonięte nieumyślnie.
Temu zdjęciu zawdzięczała karierę. Widniało na plakatach, które
miały wisieć w sypialniach, szafach i szafkach nastoletnich chłopaków
przez kolejne lata. Wszyscy uważali je za fenomen – oprócz kobiety na nim
przedstawionej.
Nina doświadczyła wystarczająco wielu traum, by wiedzieć, że są
gorsze problemy. Dlatego zamiast się denerwować, postanowiła co wieczór
chodzić spać wdzięczna za pieniądze.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze.
Pieniądze, które pozwoliły jej awansować Ramona, by przejął za nią
prowadzenie Riva’s Seafood. Pieniądze, które pozwoliły jej w końcu
pokryć dach na domu, spłacić czesne Huda, opłacić dentystę Kit, zapłacić
rachunki za leczenie, opłacić wpisowe Jaya na pierwsze zawody.
Doprowadzić kuchnię restauracji do porządku.
To zdjęcie tyłka Niny po raz pierwszy w życiu przyniosło wszystkim
Rivom poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy Nina spłaciła wszystkie rachunki, usiadła na tarasie i popatrzyła
na książeczkę czekową, podziwiając saldo. Nie mieli wiele. Ale nie zero.
Dlatego pod koniec sierpnia, kiedy Jay, Hud i Kit byli w domu
i grillowali hamburgery, Nina powiedziała coś, czego nigdy się po niej nie
spodziewali.
– Słuchajcie – odezwała się w dzikim przypływie impulsywności,
kiedy przyniosła chipsy i salsę. – Może urządzimy imprezę?
Jay i Hud wracali z monopolowego z dwunastoma butelkami
seagrama, dziesięcioma butelkami southern comforta i dziewięcioma
butelkami captaina morgana na pace pick-upa Huda. I z kasjerem
z monopolowego na dokładkę.
Facet błagał o adres imprezy. A potem o podwózkę. Jay odmówił. Hud
się zgodził. I tak Tommy Wegman wylądował na pace pick-upa. Palił
cygaro, czuł bryzę na twarzy, rozkoszował się świadomością, że idzie na
imprezę rodzeństwa Riva, wyobrażał sobie, że może uda mu się poderwać
Demi Moore albo Tuesday Hendricks.
– Straszny z ciebie mięczak – powiedział Jay z fotela pasażera, patrząc
na Tommy’ego w bocznym lusterku. – Straszny mięczak.
– Są gorsze rzeczy niż bycie mięczakiem – stwierdził Hud. –
Mógłbym na przykład być dupkiem.
Jay obrócił się do brata i posłał mu uśmiech.
– Słuszna uwaga.
W aucie panowała cisza, jeśli nie liczyć warkotu silnika i pisku opon
na jezdni. Hud uznał, że to odpowiedni moment, by się przyznać.
Na czoło i górną wargę natychmiast wystąpił mu pot. Ciało Huda
czasami tak robiło. Zazwyczaj kiedy zjadł za dużo czegoś, na co był lekko
uczulony, na przykład octu. Ale zdarzało mu się to również w takich
sytuacjach jak ta, kiedy z nerwów zaczynał się kleić.
– Chciałem cię o coś zapytać – zagaił do brata.
– Okej… – odparł Jay.
Hud wziął głęboki wdech, szykując się, by powiedzieć jej imię.
– Chodzi o Ashley – rzekł w końcu.
Jay był zaskoczony wzmianką o swojej eks. Wciąż czuł się nieswojo,
kiedy o niej myślał.
– Co z nią? – spytał. Jay nie zdobywał każdej dziewczyny, której
pragnął, nikt nie zdobywał. Ale w tych rzadkich sytuacjach, kiedy dostawał
kosza, zazwyczaj się tego spodziewał. Ashley rzuciła go nie wiadomo skąd.
Hud wyczuł irytację w głosie brata i się zmartwił. A jeśli Jay nie da mu
błogosławieństwa? Co wtedy?
Opracował cały plan, schemat tego, co powie, w zależności od tego, co
usłyszy od Jaya. Ale w tej sekundzie wszystko poszło w niepamięć.
Ostatecznie zamierzał powiedzieć bratu, że sypia z jego eks. Dlatego
spanikował i skłamał.
– Myślałem, żeby zaprosić ją na randkę. Zastanawiałem się, czy nie
miałbyś nic przeciwko.
Kiedy wypowiedział te słowa, Hud się uspokoił. „To może się udać” –
pomyślał.
Jay obrócił głowę, żeby spojrzeć bratu w twarz.
– Kurwa, stary, mówisz poważnie?
Hud praktycznie zapomniał, że oparł swoje pytanie na kłamstwie.
– No, a to taka wielka rzecz? Nie sądziłem, że cię to obejdzie.
– Obchodzi mnie, zdecydowanie obchodzi.
Nie chodziło o Ashley samą w sobie. Prawda była taka, że Jay nigdy
nie uważał jej za dziewczynę szczególnie istotną. To nie jej wina. Nie
uważał żadnej dziewczyny za szczególnie istotną, dopóki nie poznał Lary.
Teraz – kiedy poznał tę jedyną – widział, że te przed nią były… no cóż, nie
jedyne. Nieważne. Ashley była nieważna.
Ale Jay wyobraził sobie Ashley randkującą z Hudem. Wyobrażał sobie
ją przyjmującą zaloty brata. I wtedy jego rozsądek wyparował.
– Wybacz, stary, ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Po prostu
nie.
Hud zamarł.
– W porządku – powiedział, skręcając na podjazd Niny.
– Spoko – rzucił Jay.
Wysiadł z auta, ale Hud został w środku jedną nieuchwytną sekundę
dłużej, oswajając się z faktem, że ma – delikatnie mówiąc – kompletnie
przejebane.
Zadzwonił dzwonek do drzwi.
Nina tapirowała włosy w łazience. Spojrzała na zegar: 18.51. „Ktoś się
niecierpliwi” – pomyślała. Ale na świecie jest mnóstwo różnych ludzi,
a niektórzy z nich pojawiają się na imprezie za wcześnie.
Otworzyła drzwi swojej sypialni i zobaczyła Kit przeglądającą się
w lustrze w przedpokoju oraz Jaya wchodzącego po schodach.
Jay był zszokowany, widząc młodszą siostrę w tak krótkim topie, ale
po porannej akcji z sukienką wiedział, że lepiej nic nie mówić.
– Otworzycie drzwi? – rzuciła Nina do obojga, ale do nikogo
konkretnego.
– Jasne – odparł Jay i zawrócił.
Hud chował dodatkowy alkohol do spiżarni. Wszedł do przedpokoju
w tej samej chwili, w której Jay dotarł na dół, więc – trochę niezręcznie –
otworzyli drzwi razem.
Na progu stał ubrany w chinosy, koszulkę polo i lekki sweter w paski,
rozczochrany Brandon Randall.
Jay z ręką na krawędzi drzwi poczuł impuls, żeby je zatrzasnąć. Hud
z ręką na klamce chciał otworzyć je szerzej, żeby zobaczyć, czego, do
cholery, Brandon chce. I tak w starciu obu braci drzwi zostały na miejscu.
– Cześć – przywitał się Brandon.
– Brandon? – odezwał się głos za nimi. Nina zeszła na dół i stanęła jak
wryta.
– Hej, Neen – powiedział Brandon i wszedł do środka.
– Co ty tu robisz? – zapytała Nina.
Wyobrażała sobie, że przyszedł po jakieś ubrania albo po coś z sejfu.
Ale kiedy zobaczyła jego wyraz twarzy – łagodny, pełen nadziei – ścisnęło
ją w żołądku i zmartwiła się, co powie.
– Możemy pogadać? – poprosił.
Wzięła głęboki wdech, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
– Hmm, jasne. Chodź na górę.
Jay i Hud patrzyli, jak Brandon rusza za Niną na piętro. Schodząca na
dół Kit zamarła na widok tej dwójki. Stała na półpiętrze z miną pełną
niedowierzania, kiedy ją mijali. Gdy wreszcie zniknęli z pola widzenia, Kit
spojrzała na braci i bez ogródek spytała:
– Co jest, kurwa?

•••

Nina weszła do głównej sypialni – swojej sypialni? ich sypialni? –


i gestem zaprosiła go do środka. Stwierdziła, że nie wie, co mu powiedzieć,
co myśleć o jego obecności.
– Co się dzieje? – zapytała.
– Kocham cię, Nina – odpowiedział Brandon. – Chcę wrócić do domu.
1981

Był luty osiemdziesiątego pierwszego roku. Brandon robił serię sesji


zdjęciowych na okładkę kwietniowego „Sports Pages”. Wydanie miało
wyjść przed French Open, jednym z wielu turniejów, w których był
faworytem. Planowali pokazać go grającego w tenisa w egzotycznych
i zaskakujących miejscach. Na szczęście południowa Kalifornia oferowała
plaże, pustynie i ośnieżone góry.
Po dniu zdjęciowym w Big Bear i kolejnym w Joshua Tree Brandon
i ekipa „Sports Pages” rozłożyli się tuż przed Jonathan Club, klubem
plażowym w Santa Monica nad samą wodą.
W tym samym czasie Nina i Kit usiadły przy jednym ze stolików
restauracji na piasku. Postanowiły pójść na lunch – przypływ gotówki
u Niny umożliwił im bywanie w pewnych częściach wybrzeża, w których
wcześniej nie mogły bywać. Na przykład w klubie plażowym z białymi
serwetkami i czterema rodzajami kieliszków już na stole. Wciąż było to dla
nich niezwykłe, nie do końca naturalne. Ninie nie podobała się uległość
kelnera. Kit uważała, że wszyscy pozostali goście to dupki.
Brandon stał kawałek dalej na plaży – w białych tenisówkach, z czarną
rakietą, pochylony przed aparatem na tle oceanu. Był wysoki i krzepki, miał
piaskowobrązowe włosy i zwyczajną twarz – średniej wielkości niebieskie
oczy, szerokie kości policzkowe, gęste brwi. Przystojną, ale przeciętną,
jakby los nie podjął żadnego ryzyka podczas komponowania jej.
– Kto to? – spytała Kit, patrząc w jego stronę. Ekipa akurat zrobiła
przerwę i Brandon usiadł na skrzynce z butelką perriera. – Wiem, że skądś
go kojarzę, ale nie wiem skąd.
– Chyba jakiś tenisista – odpowiedziała Nina, dłubiąc w sałatce.
W tym momencie zgodnie z zaleceniami swojego agenta, Chrisa, Nina
już zrezygnowała z sera, masła i deserów. Schudła cztery kilogramy. „Bądź
szczupła, a będziesz bogata” – mówili jej. Nina jeżyła się na te słowa, ale
mimo wszystko słuchała. A teraz zauważyła, że napina się za każdym
razem, kiedy jest głodna. Jej ciało było dla nich maszynką do robienia
pieniędzy.
Brandon upił łyk perriera i zakręcił butelkę. Wstał, gotowy wrócić do
pracy, a jego wzrok padł na taras przed nim i skupił się na Ninie.
– No – zaczęła Kit, jakby miała przekazać złe wieści. – Patrzy na
ciebie.

•••

Kiedy później Brandon opowiadał tę historię, mówił, że gdy tylko


zobaczył Ninę, po prostu wiedział. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, czego
szuka, dopóki nie zobaczył tego wszystkiego w niej: pięknych długich
włosów, zgrabnego ciała, promiennego uśmiechu. Wyglądała na słodką, ale
nie wrażliwą.
– Eee… panie Randall? – odezwał się asystent fotografa. Brandon nie
odpowiedział. Asystent podniósł głos i mówił dalej.
– Słucham? – spytał Brandon.
– Poprawki. Na podbródku.
– Ach, tak – mruknął Brandon, wreszcie odrywając wzrok od Niny.
Jednak nadal zerkał w jej stronę, kiedy poprawiali mu makijaż i kiedy
stanął z powrotem przed aparatem. Fotograf zaczął błyskać, a Brandon
wciąż patrzył na Ninę. Czy on ją skądś znał?
– To dziewczyna z plakatu – powiedział fotograf, przyłapując go na
tym, że się gapi. – Nina Riva.
Brandon nie był pewien, czy kojarzy.
– Córka Micka Rivy – dodał fotograf.
– To jest córka Micka Rivy? – nie dowierzał Brandon.
– Tak, jest surferką.
Brandon spojrzał na nią ponownie i patrzył tak długo, aż przyciągnął
jej uwagę. Odwróciła się i przebiegła po nim wzrokiem. Uznał, że ma spore
szanse. W końcu zdobył osiem tytułów mistrzowskich i spodziewano się, że
zdobędzie dziewiąty.
– Mówiłeś, że ma na imię Nina? – zapytał Brandon fotografa. Zanim
ten zdążył przerwać robienie zdjęć i potwierdzić, Brandon zawołał Ninę.
Popatrzyła na niego. Kit też. W tamtej chwili, w blasku fleszy,
z rakietą u boku, Brandon krzyknął:
– Dasz mi swój numer?
Nina się roześmiała. Wydawała się szczera, lekko odchyliła głowę.
Brandon pomyślał wtedy, że jej uśmiech nie wymaga wysiłku, że radość
przychodzi jej łatwo.
– Mówię poważnie! – zawołał.
Nina pokręciła głową, jakby mówiła: „Zwariowałeś”.
Brandon czuł, że rzeczywiście zwariował. Że znalazł ukryty skarb
i musi go zdobyć. Wziąć go w swoje ręce.
– Czy mogę cię przeprosić? – rzucił do fotografa. – Tylko na chwilę. –
Nie czekając na odpowiedź, pobiegł do jej stolika.
Z bliska jeszcze bardziej zawróciła mu w głowie. Miała w sobie
swobodę: bikini zawiązane wokół szyi pod T-shirtem, znoszone japonki.
Ale także wdzięk: zgrabne stopy, gładką skórę, ciepłe brązowe oczy.
Stał oparty o barierkę, która oddzielała taras od plaży.
– Jestem Brandon Randall – powiedział, wyciągając rękę.
– Nina Riva. – Podała mu dłoń, a potem wskazała na siostrę. – To jest
Kit.
– Kit. – Brandon lekko się ukłonił. – Miło cię poznać.
– Na pewno – odparła rozbawiona.
Uśmiechnął się, w pełni świadomy, że Kit się z niego nabija. Zwrócił
się do Niny.
– Wyjdź za mnie.
Zachichotała.
– No nie wiem…
Brandon nachylił się do Kit.
– Jak sądzisz, Kit? Mam szansę?
Kit spojrzała Ninie w oczy, próbując odgadnąć, jakiej odpowiedzi po
niej oczekuje.
– Nie wiem… – powiedziała, jakby skruszona, że musi go
rozczarować, ale jednocześnie bardzo rozbawiona. – Nie wygląda to
najlepiej.
– Och, nie! – Brandon przycisnął rękę do piersi, teatralnie osłaniając
złamane serce.
– Wiesz, ilu mężczyzn podchodzi do niej codziennie i robi dokładnie
to samo co ty? – spytała Kit.
Brandon zerknął na Ninę i uniósł brew, szukając potwierdzenia. Nina,
lekko zakłopotana, wzruszyła ramionami. Odkąd zaczęli sprzedawać plakat
w sklepie z płytami i w aptekach, mężczyźni zaczepiali ją za każdym
razem, kiedy wyszła z domu. To była nowa rzeczywistość, za którą Nina
raczej nie przepadała.
– Tygodniowo oświadcza jej się około czterech nieznajomych – dodała
Kit.
– To sporo – przyznał Brandon. – Może za bardzo się wyrwałem.
– Może – zgodziła się Kit. – Chociaż przynajmniej jesteś jednym
z mniej irytujących.
– Co za wyróżnienie – stwierdził Brandon.
Nina się zaśmiała.
– Kit jest wymagającą publicznością – poinformowała go.
Popatrzył na nią.
– Zauważyłem.
– Tak naprawdę wcale nie jestem wymagająca – oznajmiła Kit. –
Tylko uważam, że powinieneś zaprosić moją siostrę na kolację i dać się
poznać, zanim poprosisz ją, żeby spędziła z tobą resztę życia.
Brandon spojrzał Ninie w oczy i się uśmiechnął.
– Przepraszam, jeśli byłem zbyt nachalny – powiedział, a Nina
odwzajemniła uśmiech. – Naprawdę mogę być całkiem niezłym
towarzyszem do kolacji. Czy uczynisz mi ten zaszczyt?
Kit pokiwała głową.
– Proszę bardzo.
Nina się zaśmiała. Jeszcze trzy minuty temu była gotowa odmówić
Brandonowi. Ale teraz zmieniła zdanie.
– Jasne – zgodziła się.

•••

Brandon po raz pierwszy wziął do ręki rakietę tenisową w wieku


sześciu lat, a do siódmych urodzin już potrafił doskonale serwować.
Dlatego ojciec Brandona, Dick, kazał mu spędzać na korcie każdą chwilę
wolną od szkoły i snu.
Ojciec nauczył go dwóch rzeczy: należy zawsze wygrywać i zawsze
zachowywać się jak dżentelmen. W wieku dwunastu lat Brandon zaczął
treningi pod okiem znanego trenera, Thomasa O’Connella.
Tommy był morderczo dokładny. Nie uznawał „prawie” ani „całkiem
nieźle”. Istniała tylko perfekcja lub porażka. Brandon stanął na wysokości
zadania, kupił to bez zastrzeżeń. Albo wygrywasz, albo jesteś przegrany.
Brandon nieustępliwie dążył do ideału.
Zawsze triumfował. I zawsze zachowywał się jak dżentelmen – na
każdym kroku.
Wkroczył na arenę światową, kiedy w wieku dziewiętnastu lat dostał
się do finału Australian Open dzięki swojemu popisowemu superszybkiemu
serwisowi, który ESPN nazwało Strzałą.
Zdobył tytuł. Kiedy wygrał ostatni mecz, Brandon nie padł na kolana
i nie wzniósł rakiety do nieba. Nie wyrzucił pięści w górę w geście chwały.
W żaden sposób nie okazał radości. Powstrzymał uśmiech, podszedł do
siatki i uścisnął dłoń swojego przeciwnika, Henriego Mullina. Kamera na
zbliżeniu wyłapała, jak mówi: „Pięknie grałeś”.
Media nazwały go Słodziakiem.
Przed dwudziestymi piątymi urodzinami Brandon wygrał US Open,
Wimbledon i Australian Open, niektóre wielokrotnie. Dziennikarze
sportowi przestali nazywać go Słodziakiem. Nazwali go BranRan
i okrzyknęli fenomenem.
Ale zawsze zwracali na niego kamerę. A ludzie włączali odbiorniki,
żeby patrzeć, jak miażdży przeciwników, pokornie i wielkodusznie jak
żaden sportowiec w historii telewizji sportowej.
To podobało się Ninie. Nawet bardzo.
– Mój ojciec zawsze powtarzał – powiedział jej Brandon na pierwszej
randce w obskurnej meksykańskiej knajpie w Santa Monica – „Łatwo być
wielkodusznym, kiedy się wygrywa. Więc nie ma wymówek”.
Jego ojciec zmarł zaledwie rok wcześniej, a Nina podziwiała,
jak elokwentnie Brandon o nim opowiada. Ona nie potrafiła mówić o matce
bez załamania głosu.
– A kiedy się przegrywa? – zapytała.
Pokręcił głową.
– Trzeba pracować ciężej, żeby wygrać kolejny mecz. Wtedy nic się
nie przegrało.
– I wtedy też jesteś wielkoduszny? – drążyła.
Zaśmiał się.
– Kamery robią zbliżenie, kiedy przegrywam – rzekł. – Czekają, aż
popełnię błąd. Więc tak, wtedy też jestem wielkoduszny. Choć przyznam,
że to trudniejsze. Ale dosyć o mnie. Opowiedz mi, jak pierwszy raz
pływałaś na desce.
Uśmiechnęła się i opowiedziała mu historię o tamtym popołudniu
z rodzeństwem na plaży w sześćdziesiątym dziewiątym. Roześmiał się,
kiedy zrelacjonowała, że nie pozwoliła Kit płynąć samej, tylko wzięła ją na
plecy.
– Wiem, że prawie jej nie znam, ale już czuję, że jej się to nie
podobało – stwierdził Brandon.
– Och, zdecydowanie – przytaknęła ze śmiechem. Upiła łyk wina
i spojrzała mu w oczy.
„Miło się tak śmiać” – pomyślała.
Wieczorem odwiózł ją do domu i pocałował w policzek, gdy siedzieli
w aucie zaparkowanym na podjeździe.
– Podobasz mi się, Nino – oznajmił. – Wiem, że faceci walą do ciebie
drzwiami i oknami. Ale ja chcę być tym jedynym. Zobaczymy się jeszcze?
Pokiwała głową.
– Dobrze – ucieszył się. – Zadzwonię jutro i zaplanuję coś fajnego.
– Tak zrób.
Mimo sławy i bogactwa Brandon nie uwodził Niny drogimi kolacjami.
Nie zadawał wielu pytań o jej znanego ojca. Nie porywał jej do
apartamentów w innych krajach.
Robił jej stir-fry u siebie w domu w Brentwood. Pojawiał się u niej
z kwiatami. Chodził z nią na plażę i patrzył, jak surfuje.
Kiedy rozcięła sobie rękę o koralowiec, wyciągnął apteczkę
z bagażnika swojego mercedesa i ją zabandażował. Gdy podziękowała,
pocałował ją w skroń i powiedział: „Lubię się tobą opiekować”.
W kwietniu tego roku okładka „Sports Pages” nie przedstawiała
BranRana w Big Bear ani BranRana w Joshua Tree.
Przedstawiała BranRana na tle oceanu, z rakietą w dłoni, wołającego kogoś
poza kadrem.
Nagłówek głosił: BranRan: miły tenisista już nie chce grać w singla.
Był to jedyny numer „Sports Pages” w tym roku, którego wyprzedał się
cały nakład. Kit uznała, że to kiczowate, ale i tak kupiła Ninie trzy
egzemplarze.
Do tego czasu Nina i Brandon spotykali się dosyć często. Brandon
prawie zawsze zapraszał Kit, a wkrótce również Jaya i Huda.
Całą piątką poszli do kina na Poszukiwaczy zaginionej Arki. Razem
chodzili po górach. Jeździli na wycieczki w poszukiwaniu fal. Brandon
prowadził i czekał na nich na piasku.
Kiedy pewnego popołudnia na County Line wszyscy próbowali
nauczyć go surfować, spadł z deski. Siła i treningi tenisa jeszcze nie
pomagały mu utrzymać równowagi na falach.
– Nieważne, ile razy upadasz, ważne, ile razy się podnosisz, nie? –
rzucił po pierwszym upadku.
Nina zachichotała i pomogła mu stanąć na desce, a on nachylił się i ją
pocałował.
– Chyba jesteś w tym lepsza ode mnie – powiedział.
– Robię to dłużej – odparła wesoło.
– Ale i tak – rzucił. – To sexy.
Kit go usłyszała i uśmiechnęła się do siebie.
– Okej – stwierdził po czwartym upadku, z frustracją narastającą
w głosie. – Ogarnę lunch i wrócę do was za godzinę.
Jay i Hud się roześmiali. Kit przekonała go, żeby kupił wszystkim
kanapki z wołowiną. Kiedy tego dnia wyszli z wody, czekał na nich
z pięcioma kanapkami rozłożonymi na ręczniku. Nina dostała taką bez sera,
z plasterkiem pomidora na boku. Dała mu całusa w policzek, ale musiała
powstrzymać napływające do oczu łzy.
Później tego wieczoru, gdy Nina i Brandon wrócili do niego, kochali
się w jego sypialni, słodko i powoli. A później, gdy leżeli razem
w ciemności i dzielili się sekretami swoich serc, Brandon powiedział Ninie,
że chciałby kochać swojego brata tak, jak ona kocha swoje rodzeństwo.
– Chcę, żebyś wiedziała, że jeśli mamy przed sobą wspólną
przyszłość… jeśli kiedykolwiek… kupimy razem dom, wiem, że będziemy
potrzebować dodatkowych sypialni dla nich wszystkich, tak na wszelki
wypadek. Wiem, że oni idą z tobą w pakiecie. I kocham to w tobie.
Uśmiechnęła się i go pocałowała.
– Kocham cię – powiedziała i mówiła z całego serca.
Jeśli miała być ze sobą całkowicie szczera, jej zdaniem Brandon był
przystojny, ale bez wyrazu. Jego styl z białej klasy średniej wydawał jej się
trochę żenujący. Nie bawił jej do łez ani nie przewracał jej świata do góry
nogami w łóżku. Nie lubiła tego, jak często po prostu odmawiał robienia
czegoś, co nie wychodziło mu od razu. I choć wiedziała, że zależy mu na
jego sławie, talencie i pieniądzach, żadna z tych rzeczy jej nie intrygowała.
Ale kiedy myślała o życiu z Brandonem, jej mięśnie się rozluźniały
i oddychanie przychodziło jej łatwiej. Brandon sprawiał, że czuła, jakby
zapadała się w ciepłe, miękkie łóżko. A ona była taka zmęczona.
Jesienią tego roku Nina i Brandon się zaręczyli. Wzięli ślub wiosną
tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego. Nina miała wianek na głowie
i bose stopy zanurzone w chłodnym wieczornym piasku. Brandon włożył
biały lniany garnitur, który wybrał mu Hud.
Nina czuła pustkę tam, gdzie powinna być jej matka. Do ołtarza
poprowadziła ją cała trójka rodzeństwa.

•••

Brandon oglądał z agentem nieruchomości domy codziennie przez


sześć tygodni, zanim znalazł ten idealny. Cliffside Drive 28150 był duży
i przestronny, tak jak chciał, i miał kort tenisowy z widokiem na ocean. Do
tego wystarczającą liczbę sypialni na górze i basen, w którym Brandon
oczyma wyobraźni uczył ich dzieci pływać.
– Znalazłem ideał – oznajmił Ninie podczas kolacji w mieście.
Zabierał ją do restauracji w wielu dzielnicach Los Angeles, których
wcześniej nie przyszło jej do głowy odwiedzać. Tym razem jedli w Dan
Tana’s w West Hollywood. Na ścianie wisiało zdjęcie jej ojca, a ona
postanowiła to zignorować.
– Opowiedz mi o nim – poprosiła. – Jest nad wodą?
– Lepiej – odparł. Nina nie mogła sobie wyobrazić, co może być
lepsze niż dom tuż nad wodą, ale słuchała dalej. – Na krawędzi Point
Dume. Będziesz mogła codziennie surfować na Little Dume. Droga
z ogrodu prowadzi na plażę. Westward Beach jest rzut beretem. Dom jest
dosłownie na skraju klifu. Na skraju świata, kochanie.
– Och – powiedziała, jedząc suchą sałatkę. – Brzmi fajnie. Chętnie go
obejrzę. Mogę znaleźć czas jutro, jeśli uważasz, że szybko się sprzeda.
– Nie ma potrzeby – rzekł. – Złożyłem ofertę. Jest nasz. Wszystko
załatwione.
– Och. – Nina wzięła głęboki wdech i zamaskowała swoją irytację,
upijając łyk czerwonego wina. Wolałaby wyremontować swój obecny dom.
Albo kupić coś blisko niego. Myślała, że o tym wiedział. Ale może nie
wyrażała się wystarczająco jasno. – Świetnie. Na pewno jest cudowny. Na
pewno jest idealny.
Następnego ranka Brandon zabrał ją do nowego domu i oprowadził.
– Tu będzie kanapa. A tutaj mój Warhol…
Gadał i gadał, ale Nina nie słuchała. Dom był piękny, ale ją
przytłaczał. Był zbyt duży, zbyt beżowy, zbyt industrialny… Nie miał
duszy.
– Co sądzisz? – zapytał Brandon. – Czy nie jest idealny?
Co mogła na to poradzić? Już się stało.
– Jest – odpowiedziała. – Dziękuję.
Przyciągnął ją do siebie i przytulił. Przytknął podbródek do jej szyi,
schował twarz w jej włosach. Zawsze miał takie solidne ciało. Kiedy ją tak
trzymał, czuła się mniej samotna.
– Niezła imprezownia, co? – rzucił. – Możecie tu urządzać swoją
imprezę na koniec lata przez kolejne dekady.
Nina się uśmiechnęła i lekko od niego odsunęła.
– Już o tym myślałeś?
– Myślałem? Powiedziałem agentowi: „Dom ma być niedaleko
świetnych fal, nadawać się na imprezy i mieć co najmniej pięć sypialni”. To
były moje warunki.
Zaśmiała się i jeszcze raz spojrzała na dom.
– Rzeczywiście nadaje się na imprezy.
– Trzymaj się mnie, mała – rzucił z uśmiechem – a zawsze dam ci to,
czego pragniesz.
Nina nie pragnęła wielu rzeczy. Mimo to ją oczarował.
– Kocham cię – powiedziała, wzięła go za rękę i porwała na górę.
– Ja ciebie też – odpowiedział i dał się porwać. – Z całego serca, na
zawsze.
Kiedy dotarli do pustej głównej sypialni, technicznie rzecz biorąc,
jeszcze nienależącej do nich, Nina pociągnęła Brandona na pluszowy
dywan i się z nim kochała. Słodko i powoli, bez pośpiechu, bez szaleństwa,
tylko czule i z całego serca.
W tym samym miejscu rok później Nina padła na kolana, kiedy
Brandon odszedł.

•••

Właśnie wrócił po wygranej na Wimbledonie. W następnym tygodniu


mieli jechać na Bora-Bora z Jayem, Hudem i Kit. Nina czytała przewodnik.
Usłyszała, jak wchodzi do domu i idzie po schodach. Jednak kiedy
wkroczył do sypialni, nie uśmiechał się.
– Przykro mi, Nino, ale odchodzę – powiedział.
– O czym ty mówisz? – zapytała ze śmiechem. Odłożyła książkę
i wstała. Miała na sobie T-shirt i jego stare bokserki. – Dokąd? Dopiero co
wróciłeś.
– Poznałem kogoś – oznajmił. Wszedł do garderoby i upchnął kilka
koszul do torby sportowej.
Nina spojrzała na niego z rozdziawionymi ustami. Wyszedł
z garderoby i popędził na dół. Zbiegła za nim.
– Nie rozumiem – wymamrotała. – Co to znaczy, że kogoś poznałeś?
Nie odwrócił się i nie odpowiedział, tylko spieszył dalej.
– Brandon! – krzyknęła w końcu, gdy dotarli na podjazd. – Proszę,
popatrz na mnie.
– Porozmawiamy innym razem – rzucił, wsiadając do auta. A potem
odjechał.
Nina stała i patrzyła, jak wyjeżdża na ulicę. Nie mogła złapać tchu,
zszokowana tym, co się stało, tym, co właśnie widziała na oczy.
– Co? – powtarzała w kółko i w kółko między spanikowanymi
oddechami. – Co?
Usiadła na ganku, żeby zebrać się w sobie. Dopiero wtedy dotarło do
niej, że jej mąż zostawił ją dla innej kobiety.
Rozpłakała się, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wycierała
policzki, ale nie potrafiła powstrzymać łez. Oczy miała czerwone
i zapuchnięte. Nie mogła ruszyć się z miejsca, ciężka i martwa jak kotwica
przywiązana do niczego.
Płakała, aż słońce wzeszło, aż ptaki przycupnęły na drzewach. Musiała
powiedzieć rodzeństwu, że odszedł. Poczuła zażenowanie na myśl, jak
bardzo się cieszyła, że zabierze ich na Bora-Bora. Zmarzła, siedząc na
dworze w bieliźnie Brandona.
A potem wstała i otarła łzy. Pomyślała o June. Oczywiście już
wcześniej to wszystko przeżyła. Patrzyła, jak przechodzi przez to jej matka.
„Historie rodzinne się powtarzają” – pomyślała. Zastanowiła się, czy
uciekanie przed tym ma sens.
Może losy naszych rodziców są w nas odciśnięte, może naszym
jedynym przeznaczeniem jest pokusa powtórzenia ich błędów. Może –
choćbyśmy nie wiadomo jak się starali – nigdy nie uciekniemy krwi
płynącej w naszych żyłach.
A może.
A może jesteśmy wolni w chwili, gdy się rodzimy. Może wszystko, co
kiedykolwiek zrobiliśmy, jest dziełem naszych własnych rąk.
Nina nie była pewna.
Wiedziała tylko, że po tym wszystkim, co w życiu ją spotkało,
skończyła sama na ganku, porzucona przez mężczyznę, któremu odważyła
się zaufać.
Część druga

Od siódmej wieczorem do siódmej rano


Siódma wieczorem

Kiedy zegar wybił siódmą, pod dom Niny podjechała najlepsza


przyjaciółka Kit, Vanessa de la Cruz. Przybyła jako pierwsza. Gdy tylko
wysiadła z auta, natychmiast podszedł do niej jeden z parkingowych.
Miała na sobie błękitny T-shirt przepasany w talii, białe szorty i białe
czółenka. Natapirowała włosy na czubku głowy, a oczy obrysowała
czarnym eyelinerem. Ukradła cały look Heather Locklear, która w zeszłym
miesiącu nosiła dokładnie taki sam strój na okładce „Los Angeles”.
Uważała to za świetny pomysł, aż do tej chwili, kiedy uświadomiła
sobie, że Heather Locklear może pojawić się na przyjęciu. I co wtedy?
Parkingowy wyciągnął rękę po kluczyki.
– No… mogę zaparkować sama – powiedziała Vanessa. – Jeśli tak
będzie łatwiej?
– To moja praca – odparł, delikatnie zabierając jej kluczyki.
Vanessa patrzyła, jak jej amc eagle odjeżdża. Nadal nie mogła
uwierzyć, że rodzeństwo Riva jest bogate. Pamiętała, jak spędzały czas
w domu Kit przy zgaszonych światłach, żeby oszczędzać prąd. Teraz nie
była nawet pewna, czy ma wystarczająco eleganckie buty. Nie żeby
którekolwiek z nich, a zwłaszcza Kit, kiedykolwiek by to zauważyło albo
się tym przejęło.
Vanessa podeszła do drzwi wejściowych i podniosła rękę, żeby
zapukać. Ogarnął ją lęk. Co roku na imprezie trzymała się na uboczu
i żartowała w kącie z Kit. Ale w tym roku chciała zwrócić uwagę Huda.
Może tej nocy w końcu dostrzeże w niej kobietę.
Najpierw zastukała, a potem zadzwoniła.
W drzwiach stanął on. Vanessa była absolutnie pewna, że z każdym
dniem wyglądał coraz lepiej, i to ją dobijało.
– Hej, Vanesso – przywitał się Hud i z uśmiechem otworzył drzwi
szerzej. – Kit! – zawołał do środka. – Przyszła Vanessa!
Kit wyszła zza rogu.
– Cześć!
Vanessa wybałuszyła oczy na widok jej stroju. Nigdy nie widziała,
żeby przyjaciółka pokazywała tyle ciała poza plażą.
– Wow – rzuciła. – Wyglądasz świetnie!
Hud poklepał Kit po plecach i oddalił się do kuchni. Vanessa patrzyła
za nim. Jej puls zwalniał z każdym jego krokiem.
– Serio? – spytała Kit, spoglądając na swoją klatkę piersiową. – Jesteś
pewna?
Vanessa ponownie zwróciła wzrok na Kit i się zaśmiała.
– Tak, wyglądasz sexy.
– To dobrze – stwierdziła Kit. – Ty też.
– Dzięki. – Vanessa poprawiła włosy i rozejrzała się, czy może Hud
nie wraca.
Noc była jeszcze młoda.
Dzwonek dzwonił co dwadzieścia sekund. Nina słyszała Kit witającą
ludzi na dole.
Widziała ciemniejące niebo za oknem, jaśniejące gwiazdy na tle
zmierzchu.
– Proszę, Nino – mówił Brandon. – Dałem się w coś wciągnąć.
Zgubiłem się we własnej… potrzebie bycia… nie wiem. Miałem problemy
i rozwiązałem je w najgorszy możliwy sposób. Ale… Boże, jestem
przerażony tym, jak się zachowywałem przez ostatnie kilka miesięcy.
Szczerze mówiąc, nawet nie poznaję się w lustrze. Nigdy w życiu tak nie
zjebałem. Ale zrobię wszystko, żeby to naprawić. Wszystko. Kocham cię.
Proszę, Nino. Daj mi jeszcze jedną szansę. Wiesz, że nie jestem złym
człowiekiem. Znasz mnie. Wiesz, że jeśli zrobiłem coś tak głupiego, to
dlatego, że zwariowałem, nie byłem sobą. – Padł na kolana i całował
knykcie Niny. Jej ręce były zimne, jego ciepłe. – Tęskniłem za twoją
twarzą. – Spojrzał na nią. Oczy miał zaszklone, głos zachrypnięty. – Za
zapachem twoich włosów. Za wspólnym myciem zębów rano i wieczorem.
Za tym, że najbardziej sobą jesteś w piżamie przy umywalce obok mnie.
Za tym, jak czasami uśmiechasz się całą twarzą. Nie mogę bez ciebie żyć.
– Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz – odparła Nina.
– Powiedz, że dasz mi drugą szansę.
Nina patrzyła na podłogę, sufit, narzutę i drzwi garderoby. Wszędzie,
tylko nie na jego twarz. Wszędzie, tylko nie w jego oczy.
– Chodź ze mną. – Brandon wziął ją za rękę. – Zasługujesz, bym
udowodnił, że mówię poważnie. – Wyciągnął ją z sypialni na korytarz.
– Brandon, co ty robisz? – zapytała, przyspieszając kroku, żeby nie
dać się ciągnąć.
Poprowadził ją na dół, gdzie zbierali się ludzie. Nina złapała kontakt
wzrokowy z Tuesday Hendricks, gdy ta weszła do domu.
– Brandon, wprawiasz mnie w zakłopotanie – wyszeptała Nina.
– Słuchajcie, wszyscy! – zawołał Brandon, przekrzykując muzykę,
która właśnie zaczęła grać. – Mam coś do powiedzenia.
Głowy zwróciły się w ich stronę, w tym głowa Huda. Właśnie
wskazywał najbliższą łazienkę siatkarzowi olimpijskiemu. Nina
nie widziała Jaya ani Kit, ale czuła na sobie oczy wszystkich gości.
– Jeśli ktoś z was czytał gazety, może wie, że ostatnio zjebałem.
Zapomniałem, jakie miałem szczęście. Nie byłem takim miłym tenisistą.
– Byłeś kretynem, stary! – zawołał ktoś z tłumu. Wszyscy się
roześmiali, a Nina zapragnęła wyparować.
Brandon zwrócił się do Niny.
– Ale przyszedłem tutaj, żeby ci powiedzieć, Nino, przy wszystkich, że
cię kocham. Potrzebuję cię. Jesteś najpiękniejszą, najżyczliwszą,
najwspanialszą kobietą na świecie. A ja oznajmiam publicznie, że bez
ciebie jestem nikim.
Nina niechętnie się uśmiechnęła, nie wiedząc, gdzie patrzeć ani co
powiedzieć.
Uklęknął na jedno kolano.
– Nino Riva, czy przyjmiesz mnie z powrotem?
Ktoś zagwizdał. Nina nie wiedziała kto, ale pomyślała, że to mógł być
jej sąsiad, Carlos Estevez. Reszta tłumu biła brawo. Ktoś zaczął skandować:
„Przyjmij go”.
Nina poczuła, że ściany na nią napierają i dom zaraz się na nią zawali.
– Przyj-mij go! Przyj-mij go!
Z jej gardła dobiegł głos tak cichy, że nie wiedziała, czy w ogóle
należy do niej.
– Dobrze – zgodziła się z nadzieją, że ludzie odwrócą wzrok. –
Dobrze.
Brandon porwał ją w ramiona i pocałował. Wszyscy wiwatowali.
Kit przepchała się przez tłum do kuchni i zobaczyła uśmiechniętego
Brandona z Niną w uścisku. Wyglądał jak zwycięzca.
Następnie spojrzała na Jaya, który stanął obok stereo, a potem na
Huda, który nadal tkwił przy drzwiach. Nie trzeba było geniusza, żeby
zrozumieć, co się stało. Kit zmarszczyła czoło.
W tej samej chwili Nina zerknęła na siostrę i zobaczyła, jak to
wygląda w jej oczach. Odwróciła wzrok.
Ósma wieczorem

Tuesday Hendricks była ubrana w luźne czarne lniane spodnie


z czarnymi szelkami, biały T-shirt i szary melonik. Miała długie brązowe
włosy i młodzieńczą, lekko bladą twarz. Nie nosiła makijażu, tylko
odrobinę tuszu do rzęs.
Weszła do ogrodu z rękami w wielkich kieszeniach. W tych
kieszeniach trzymała cztery jointy, dwa blunty i spliffa.
Kiedy znalazła się na świeżym powietrzu, wyjęła spliffa i zapaliła.
Zaciągnęła się i zatrzymała dym w płucach, a potem wypuściła.
Uśmiechnęła się do ludzi, którzy na nią patrzyli, i skinęła głową
w nadziei, że wrócą do rozmowy.
– Hej, Tues.
Obróciła się i ujrzała Rafaela Lopeza, swojego ostatniego partnera
filmowego. Dołączył do niej i podał jej piwo. Nie przyszła z nim, nie
szukała go. Ale nie przeszkadzał jej. Jak na razie trzymał język w ustach,
kiedy kręcili sceny pocałunków, i nigdy nie kazał na siebie czekać, kiedy
wzywano ich na plan. Poza tym uznała, że jeśli będzie stał obok, może
ludzie nie będą jej przerywać.
Nie przyszła na imprezę w celach towarzyskich. Była tu tylko po to,
żeby się pokazać. Udowodnić wszystkim, że nie ucieka po swoim
publicznym skandalu, nie ukrywa się po tym, co zrobiła. Nie wstydziła się.
To Bridger powinien się wstydzić. Ale mężczyźni nie mają wstydu.
– Myślałem, że nie przyjdziesz – powiedział Rafael.
– Nie chciałam być tą kobietą, która nie da rady się pokazać.
Rafael wyciągnął rękę po spliffa. Tuesday mu go podała. Była znana
z tego, że ma najlepsze zioło. Ale tylko w Hollywood. Dla ogółu
społeczeństwa miała być niewinna, urocza i – ugh – energiczna.
No, przynajmniej tak o niej myśleli, dopóki nie poznała Bridgera.
Teraz była dziewczyną, która zostawiła go przed ołtarzem.
– Poznaliście się dokładnie rok temu, prawda? – zapytał Rafael.
Przytaknęła.
– Na tej imprezie. Tej nocy. Rok temu.
Rafael wziął bucha. Tuesday patrzyła, jak gwiazda pop i prezenter
MTV siedzą przy grillu i udają, że nie zamierzają się pieprzyć. Ale wszyscy
już wiedzieli, że się pieprzą. Tuesday parsknęła, kiedy to sobie
uświadomiła. Całe to miasto jest pełne ludzi, którzy się nie pieprzą, ale
udają, i ludzi, którzy się pieprzą, ale udają, że nie.
– To praktycznie rocznica mojego piekła – dodała.
Rafael zmarszczył czoło.
– Cały świat myśli, że facet jest święty.
– Cały świat myśli, że jestem córką skazanego na zgubę astronauty,
która buduje wehikuł czasu, żeby go odwiedzić, zanim poleci na księżyc.
Rafael się zaśmiał.
– To twoja wina. Następnym razem nie bądź tak przekonująca, kiedy
będziesz wygrywać Oscara w wieku szesnastu lat.
– Siedemnastu – poprawiła go.
Uniósł brew. Tuesday obserwowała schodzących się gości. Uśmiechała
się do ludzi. Paliła spliffa. Zerkała na zegarek. Powiedziała sobie, że
zostanie wyłącznie godzinę. Żeby tylko pokazać innym, że nie boi się
zobaczyć twarzy Bridgera.
Jeszcze dwadzieścia minut. I będzie mogła iść.
Ale wtedy usłyszała zamieszanie z tyłu. A potem niski głos Bridgera,
rodem z filmów akcji. Ten głos był sztuczny. Prawdziwy był wyższy
i nosowy. Tuesday o tym wiedziała, bo przez sen Bridger mówił tym
prawdziwym. Jednak nawet przy niej, nawet kiedy siedzieli na kanapie
tylko we dwoje i jedli jedzenie na wynos, zawsze obniżał głos.
– Hej, stary, jak tam? – spytał kogoś w drzwiach.
Tuesday czuła go zaledwie kilka metrów od siebie. Odwróciła się do
Rafaela.
– Jest za mną, prawda?
Puls jej przyspieszył. Problem polegał na tym, że to, co próbowała
udowodnić wszystkim, nie było prawdą. W rzeczywistości bała się go
zobaczyć.
Nie mogła patrzeć, jak udaje, że go zraniła. Nie mogła znieść ani
minuty dłużej jego genialnie odgrywanej roli ofiary. Strasznie ją wkurwiał.
Tak, zostawiła go w dniu ślubu. I tak, mogła załatwić to lepiej. I tak,
była mu winna szczere przeprosiny.
Które wygłosiła, w apartamencie dla nowożeńców, w sukni ślubnej,
dziesięć minut przed planowanym wyjściem.
„Myślę, że robimy to z niewłaściwych powodów” – powiedziała.
„Nie musimy być szaleńczo zakochani ani nic. Ale uzupełniamy się.
Wszyscy nas kochają. A ja kocham ciebie. Uważam, że jesteś najlepszą
aktorką naszego pokolenia” – odpowiedział.
„Bridge. Chcę wyjść za miłość mojego życia. Poczekać na kogoś, kto
będzie moją bratnią duszą”.
„Daj spokój. Ty ze wszystkich ludzi znasz różnicę między
prawdziwym życiem a kinem”.
Puściła jego dłonie i zaczęła zdejmować suknię ślubną.
„Nie mogę tego zrobić. Przepraszam. Nie mogę za ciebie wyjść.
Myślałam, że mogę. Myślałam, że chcę okładkę magazynu, ale… nie
mogę”.
„Tuesday, ubierz się, za dziesięć minut zaczynamy”.
Pokręciła głową.
„Nie zrobię tego. Przepraszam”.
Poprosiła swoją asystentkę, żeby dała sygnał jej rodzicom, którzy
czekali na nią w pierwszym rzędzie. We trójkę pobiegli do jej auta
i odjechali.
Bridger wyszedł do kaplicy i udawał, że czeka na Tuesday. Rozpłakał
się przy ołtarzu. A potem sprzedał historię do „Now This”.
To wydarzyło się cztery miesiące temu. Od tamtej pory Tuesday go nie
widziała.
A kiedy usłyszała, jak się zbliża, stwierdziła, że dziś też nie chce go
widzieć.
– Raf, Bóg mi świadkiem, nie dam rady – powiedziała i znów
pobiegła, tym razem w stronę kortu. Jednak kiedy dotarła do bramy,
zauważyła, że nie jest sama. Rafael pobiegł z nią.
– Szybko – ponaglił, otwierając bramę. – Zanim ten kutas nas
zobaczy!
Tuesday wśliznęła się do środka. Rafael wszedł za nią i zamknął
bramę. Wybuchnęli śmiechem.
Nagle byli sami, na korcie tenisowym Brandona Randalla, przy plaży
w Malibu, z tysiącem gwiazd nad nimi.
Tuesday opróżniła kieszenie i pokazała mu zioło. Rafael przytaknął
i opróżnił swoje. Metakwalon i LSD.
– Chyba powinniśmy „po prostu powiedzieć nie” – rzuciła Tuesday
z uśmieszkiem.
– Powiedz, co chcesz – odparł. – Ale potem się zjarajmy.
Wtedy Tuesday uznała, że ten wieczór nie jest taki zły.
Impreza tętniła życiem.
Nikt nie liczył, ale w salonie było dwadzieścia siedem osób, w tym
Hud, w kuchni dwadzieścia, w tym Kit, a w ogrodzie trzydzieści dwie,
w tym Jay. Pary i małe grupki migrowały między pokojem dziennym,
jadalnią a gabinetem.
W pięciu łazienkach było siedem osób. Dwie robiły siku, trzy
wciągały kreski, dwie się całowały.
Jay udawał, że dobrze się bawi przy basenie, rozmawiając z kilkoma
kumplami surferami z Ventury. Potem udawał, że dobrze się bawi
w salonie, rozmawiając z kilkoma aktorkami z telenoweli, a potem udawał,
że dobrze się bawi absolutnie wszędzie na imprezie, rozmawiając
z każdym, kto mu się napatoczył. Tak naprawdę robił jednak dwie
konkretne rzeczy: pilnował drzwi i patrzył na zegarek.
Kiedy zjawi się Lara?
Jay zobaczył, jak do domu wchodzi kolejna grupa ludzi, wśród których
jej nie było. Z frustracji postanowił iść na górę się wysikać.
Nie widział, jak przez drzwi wejściowe wchodzi Ashley. Nie widział,
jak się rozgląda – ewidentnie szukając Huda. Nie widział, jak zauważa go
na tyłach domu, rozmawiającego z Wyattem Stone’em i resztą zespołu
Breeze.
Tak więc Ashley wśliznęła się na imprezę niezauważona przez nikogo
oprócz mężczyzny, dla którego przyszła.
Hud oderwał wzrok od facetów, z którymi rozmawiał, i natychmiast
się rozpromienił, zachwycony jej widokiem, mimo komplikacji.
– Przyszłaś – powiedział, kiedy się zbliżyła.
Miała na sobie obcisłą fuksjową sukienkę i oversize’ową marynarkę
z podwiniętymi rękawami. Blond włosy zaczesała na bok i upięła
ozdobnym grzebykiem. Jej długie kolczyki migotały, gdy padało na nie
światło.
– Przyszłam – powiedziała i lekko go przytuliła.
– Dlaczego zmieniłaś zdanie? – spytał.
– Uznałam, że to głupie – odparła z uśmiechem. – Ukrywać coś
dobrego.
Hud poczuł, jak ściska go w piersi. Musiał jej powiedzieć, że wszystko
spieprzył. Zaraz jej powie.
Ale nie teraz.

•••

Nina stała w salonie obok Brandona i rozmawiała z Bridgerem


Millerem.
– Więc chociaż wygląda to tak, jakbym wspinał się na
dziesięciometrowy budynek gołymi rękami, tak naprawdę wspinałem się
tylko na jakieś dwa metry – powiedział Bridger i wskazał ich oboje. – Ale
scena wyszła super, nie?
– Zajebiście – potwierdził Brandon.
Choć Nina nie była szczególnie zauroczona Bridgerem, musiała
przyznać, że widziała Wyścig z czasem i scena naprawdę wyszła całkiem
zajebiście.
Kiedy Bridger zapytał Brandona o przyszłoroczną olimpiadę, Nina
skierowała wzrok w stronę wejścia. Ludzie wlewali się do domu, a drzwi
były podparte kamieniem.
Patrzyła, jak ludzie witają się nawzajem, z szerokimi uśmiechami
i wyciągniętymi ramionami. Słyszała grecki chór „Jesteś”, „Dobrze cię
widzieć!” i „Jak się masz?”.
Zauważyła młodą dziewczynę w prostej fioletowej sukience.
Wyglądała na zagubioną. „Ciekawe, czyją jest znajomą i jak dowiedziała
się o imprezie” – pomyślała. Zakłopotana nieznajoma weszła do salonu,
a do Brandona i Niny podbił jakiś facet.
– Myślałem, że się rozwiedliście – zagaił.
Nina zastanowiła się, dlaczego niektórzy uważają za stosowne
wypowiadać na głos wszystko, co przyjdzie im do głowy.
– Nie wierz we wszystko, co słyszysz – rzucił Brandon i puścił do
niego oko.
Chris Travertine, agent Niny, wszedł do domu i dostrzegł ją obok
Brandona. Miał na sobie biały T-shirt i dwurzędowy niebieski garnitur.
Lekko podwinął rękawy marynarki, by odsłonić złotego roleksa.
Uśmiechnął się do Niny, podszedł do niej i pocałował ją w policzek.
– Wróciliście do siebie? – szepnął jej do ucha. – Niezłe posunięcie.
Uśmiechnęła się najlepiej, jak potrafiła.
– Cieszę się, że dotarłeś.
Objął ją w talii i ponownie nachylił się do jej ucha.
– Dla ciebie zawsze, skarbie. Zawsze. Dostałaś moją wiadomość?
Nina sapnęła.
– O „Playboyu”?
Chris uniósł brew.
– To dobry ruch.
Posłała mu uprzejmy uśmiech.
– Zastanów się jeszcze – poprosił. – Mam przeczucie, że kiedy
zobaczysz pieniądze, to się przekonasz. – Puścił do niej oko, ułożył palce
w pistolecik i poszedł po piwo.
Kelnerka przeszła obok z tacą kieliszków białego wina. Brandon wziął
jeden i uniósł.
– Chciałbym wznieść toast za moją wspaniałą żonę, Ninę. Wie, jak
urządzić dobrą imprezę, mam rację?
Tłum uniósł kieliszki i wiwatował.
– Więc bawcie się, upijajcie i nie niszczcie moich rzeczy!
Dziewiąta wieczorem

Ricky Esposito – gość ze studia fotograficznego w Pepperdine – stał


w kuchni i jadł krakersy z serem. Widział, jak Kit czterokrotnie przechodzi
obok niego, i za każdym razem nie mógł przestać gapić się na jej mięśnie
brzucha.
Podobała mu się od mniej więcej trzech lat, choć nigdy z nią nie
rozmawiał i był absolutnie pewny, że ona nie ma pojęcia o jego istnieniu.
Ale kiedy przez całe życie mieszka się w tym samym mieście, zauważa się
ludzi. A rodzeństwo Riva zauważali wszyscy.
Czasami Ricky chodził do Riva’s Seafood i zamawiał smażone małże
w cieście, dużą colę i frytki. Siadał przy parkingu na jednej z drewnianych
ławek. Liczył, że zobaczy Kit Rivę.
Była najbardziej pociągającą osobą, jaką w życiu widział.
Podobało mu się, że nie musi wkładać wysiłku, by być piękna. Że jej
ciało jest solidne i silne. Wyobrażał sobie, że nie potrzebuje faceta do
zabicia pająka, i to mu odpowiadało, bo – szczerze mówiąc – sam bał się
pająków.
Czasami widywał ją, jak surfowała na plaży Surfrider. Lubił chodzić
na molo, siadać na ławce i obserwować rybaków. Ale zawsze potrafił
rozpoznać Kit w wodzie. Zachwycała go jej brawura. Kit na falach była
agresywna, nikomu nie ustępowała. Ricky zawsze wyobrażał sobie, że
ożeni się z taką kobietą. Jego matka też taka była.
Musiał tylko znaleźć odwagę, żeby do niej zagadać.
Nina oddaliła się od Brandona i rozmawiała z grupą młodych modelek
przy drzwiach. Ciągle pytały ją, kto zaprojektował jej spódniczkę i jakiego
używa eyelinera.
– Zdradź nam sekret swojej cery. Jest zajebiście… promienna –
powiedziała najwyższa i najszczuplejsza z nich, brunetka z niebieskimi
oczami. Jeśli sądzić po tym, ile razy o tym wspomniała, w zeszłym roku
chodziła w jesiennych pokazach McLarena i Westwood.
– Ach, dziękuję – odparła uprzejmie Nina.
– A co robisz na kurze łapki? – spytała inna, która wyglądała na
milszą.
– Co robię na kurze łapki? – nie zrozumiała Nina.
– No wiesz, żeby im zapobiec.
– Czasem używam cynku, kiedy surfuję. No i kremu nawilżającego.
– La mer? – zapytała wysoka.
– Nie wiem, o co pytasz – przyznała Nina.
– La mer – powtórzyła miła. – Crème de la mer. Tego kremu?
– Nie, noxzemy.
Wysoka i miła spojrzały po sobie. Ninę ogarnęło poczucie, które
miewała często – że nie jest zbyt dobrą modelką.
Odłączyła się od grupy, jakby ktoś ją zawołał. Kręciła się po domu.
Brandon okupował salon. Rozmawiał z tłumkiem fotografów
i artystów, którzy zebrali się wokół Lichtensteina wiszącego nad
kominkiem.
Obserwowała Brandona z daleka. Widziała, jak żywo gestykuluje
i czaruje gości. Stwierdziła, że potrzebuje kieliszka wina, więc skierowała
się do kuchni.
Po drodze pomachała grupce surferów z Venice, którzy siedzieli na
kanapie w salonie i pili piwo. Uśmiechnęła się do trzech aktorów, którzy
udawali, że nie wciągają koki z konsoli przy wejściu. Przywitała się
z czterema kobietami, które rozmawiały o Dynastii przed łazienką dla
gości.
Zanim Nina dotarła do wine baru w kuchni, trafiła na kelnerkę z tacą
merlota. Uśmiechnęła się do niej i wzięła kieliszek.
– Proszę wybaczyć, ale ma pani piękny dom – powiedziała kelnerka.
Miała rude włosy i zielone oczy. Ninie podobał się jej uśmiech.
– Dziękuję – odparła. – Mój mąż go wybrał.
Kelnerka odeszła, a Nina stała w miejscu, otoczona ludźmi.
Aktorki, modelki, muzycy. Surferzy, skejterzy, siatkarze. Agenci
i dyrektorzy. Asystenci wykonawczy. Pisarze, reżyserzy, producenci. Dwaj
komicy-dupki z tego filmu, który wszyscy uwielbiają. Połowa obsady
Dallas. Trzech Lakersów. Dopiero dziewiąta, a Nina już czuła, jakby w jej
domu zebrał się cały świat.
Z zamkniętymi oczami sączyła merlota, wdychając go i smakując.
Chciała schować się w swojej sypialni.
Nagle DJ puścił 1999 i coś w Ninie pękło. Głos Prince’a, rytm. Ta
piosenka, ta chwila… Nina poczuła, że mogłaby zostawić cały świat za
sobą – wszystkich ludzi, Brandona – i przez chwilę po prostu cieszyć się
życiem.
Wyszła na trawnik i dołączyła do gości, którzy tańczyli.
– Dajesz, Nina! – zawołała kobieta z masy ciał. Nina zobaczyła Wendy
z restauracji.
– Dotarłaś – ucieszyła się. Zaczęła kręcić tyłkiem, ruszać ramionami.
Nie była zbyt dobrą tancerką, ale kiedy uwielbia się piosenkę, to nie ma
znaczenia.
– Miło widzieć cię taką – powiedziała Wendy. Tańczyła o wiele lepiej
niż Nina, o wiele bardziej sexy. Nina podziwiała swobodę, jakiej trzeba,
żeby tak ocierać się o ludzi w powietrzu.
– Jaką? – Nina przekrzykiwała muzykę.
– Nie wiem, może bardziej wyluzowaną. Beztroską?
Nina zastanowiła się, czy wszyscy potajemnie myślą, że ma kij
w tyłku. A potem zastanowiła się, czy może rzeczywiście ma.
– To Prince – rzuciła. – On tak na mnie działa.
– Och, Prince działa tak na wszystkich – stwierdziła Wendy.
Nina zobaczyła Huda przy ognisku. Zawołała go i pomachała, ale
rozmawiał z jakąś kobietą. Przyjrzała się bliżej. Z kim flirtował jej brat?
To była Ashley. Hud rozmawiał z Ashley.
„Pieprzy się z nią” – pomyślała Nina.
To było oczywiste. Stali tak blisko siebie, stykali się bez skrępowania.
To widać, gdy dwoje ludzi czuje się przy sobie całkowicie swobodnie.
Dostrzeże to każdy, kto tylko patrzy.
Właśnie to zobaczyła Nina: elektryczny spokój między nimi.
Od razu zrozumiała, że Jay nie przyjmie tego dobrze. Nie miał
życzliwej pewności siebie potrzebnej, by z łatwością przyjąć ten cios. Nina
wyobraziła sobie przyszłość w czarnych barwach. Konflikt, chaos.
Przeczuwała, że ta impreza nie skończy się dobrze.
Jay schodził po schodach, kiedy ją zobaczył.
Oto była. Lara. Jego Lara, jeśli ludzie mogą do kogoś należeć.
Stała przy drzwiach obok Chada, ubrana w zwykły biały T-shirt
wpuszczony w czarną mini. Wyglądała, jakby mierzyła milion metrów
i cała składała się z nóg. Jay mógł myśleć tylko o tym, że pragnie
przeciągnąć dłońmi od jej kostek do tyłka, sprawdzić, jak gładka będzie ta
droga i jak długo mu zajmie.
Wziął się w garść i podszedł do Lary, zgrywając nonszalancję.
– Dotarliście – powiedział. – Czego się napijecie?
– Może pójdę do baru? – zasugerował Chad. – A wy tu poczekacie.
Lara poprosiła o szprycera z białego wina. Jay przyjął propozycję
i uśmiechnął się o kolejnego jacka z colą. A potem Chad zniknął.
Jay spojrzał na Larę, jej wielkie oczy i wąskie usta. Czuł, jakby byli tu
sami, choć w domu jego siostry zebrało się już niemal dwieście osób. Ale
kto dbał o resztę? O muzykę, ludzi i hałas?
Jay przyciągnął Larę do siebie.
– Pocałuję cię – oznajmił.
– Więc pocałuj – odparła.
Nachylił się i przytknął usta do jej ust. Smakowała miętą, a on whisky.
Wziął ją za rękę i zakręciło mu się w głowie. To alkohol. Wiedział
o tym. Ale także dreszczyk emocji związany z tym, że daje się porwać.
Jakie to przyjemne – spadać.
Vanessa obserwowała Huda przez okno, gdy rozmawiał z jakąś
blondynką w ogrodzie.
– Z kim gada Hud? – spytała niby swobodnie. – Nie żeby to miało
znaczenie.
– Nie wiem – odparła rozkojarzona Kit. Jeden facet, Ricky, ciągle na
nią patrzył. Właściwie kilku facetów patrzyło na nią przez cały wieczór.
Seth znowu się do niej uśmiechnął, Chad z Sandcastle się jej przyglądał.
W tym stroju widziała różnicę: w pomieszczeniach, do których wchodziła,
ludzie robili dla niej miejsce.
Nadal próbowała ustalić, jak się z tym czuje. Wiedziała na pewno, że
nie chce rozmawiać z Sethem ani Chadem. Wydawali się zbyt… cool, jakby
mogli oczekiwać od niej czegoś, na co nie była gotowa.
Vanessa wciąż obserwowała Huda. Teraz uśmiechnął się do kobiety
i ukradkiem złożył pocałunek na jej szyi, tuż za uchem. Ona zamknęła oczy
i czule dotknęła twarzy Huda.
Serce Vanessy zamarło.
– Widzisz tego gościa? – zapytała Kit. – Chyba kumpluje się z moim
bratem. Ricky coś tam?
Vanessa spojrzała w kierunku wskazanym przez Kit, próbując się
rozproszyć i udając, że nie jest wytrącona z równowagi.
– Okej, wow, ten gość zdecydowanie cię obczaja.
– Nie patrz prosto na niego! – syknęła Kit, licząc, że Vanessa będzie
ciszej.
– Jest uroczy – powiedziała Vanessa, ale w jej głosie dało się słyszeć,
że jest to dla niej pojęcie względne.
Znów zerknęła na Huda. Teraz on i ta kobieta potajemnie bawili się
swoimi dłońmi, jakby nikt ich nie widział.
Vanessa zamknęła oczy. Nie mogła dłużej na to patrzeć. Szczerze – co
ona sobie myślała? Że na tej imprezie Hud się w niej zakocha? To
niedorzeczne. Całkowicie i kompletnie niedorzeczne. Czuła, że zaraz się
rozpłacze.
– Powinnam z nim pogadać? – spytała Kit. – Jeśli podejdzie?
– Hmm? – mruknęła Vanessa. Obróciła głowę do Kit, usiłując się
połapać. – Tak, totalnie. – Postanowiła, że nie będzie płakać,
i powstrzymała łzy. Musi poznać kogoś innego. Nie może siedzieć i
wzdychać do kogoś, kto po tylu latach ledwie ją zauważał. Dopiero
odkrywała, jaką jest kobietą, ale stwierdziła, że nie chce być taką.
Poświęciła pełną uwagę Kit. – Powinnaś sama do niego zagadać.
Kit sączyła wodę z plastikowego kubka. Nigdy nie wypiła kropli
alkoholu, nigdy nie paliła trawki. Nie planowała. Opuściła kubek i spojrzała
w stronę Ricky’ego. Kręcił się przy oknie i udawał, że patrzy przez szybę,
ale tak naprawdę nie patrzył na nic. Wyglądał, jakby czuł się dobrze, stojąc
na środku imprezy zupełnie sam.
Miał coś w sobie.
Uznała, że to jego pocałuje.
Dziesiąta wieczorem

Seth Whittles z piwem w dłoni stał nad basenem i rozmawiał z Hudem


i Ashley.
Miał podwinięte dżinsy i nowe conversy za kostkę. Ułożył włosy
w skorupę absurdalną ilością pianki.
– Kiedy z Jayem wyjeżdżacie na Hawaje? – spytał.
– Już niedługo, stary – odparł Hud. – Mam nadzieję, że Jay weźmie
udział we wszystkich trzech wydarzeniach.
– Pewnie dostaniecie kolejną okładkę – stwierdził Seth.
– Zobaczymy – rzucił Hud. – Trzymamy kciuki.
– Dostaniecie – zapewniła go Ashley. – Wiem, że dostaniecie.
– Na pewno – potwierdził Seth. Ale potem uświadomił sobie, że to
dziwne, że Ashley w ogóle tu jest. Czy ona i Jay ostatnio nie zerwali?
Ashley zauważyła, że Seth jej się przygląda. Hud też zauważył.
– Idę po kolejne piwo – oznajmił. – Ktoś coś?
– Pójdę z tobą – powiedziała Ashley, jakby właśnie na to wpadła.
Oddalili się, udając, że niby przypadkiem idą w tę samą stronę.
Opuszczony Seth niezręcznie sączył piwo i rozglądał się za kimś,
z kim mógłby porozmawiać. Lustrował twarze, szukając kogoś znajomego,
usiłując nawiązać kontakt wzrokowy z którąkolwiek ładną dziewczyną.
Przyszedł tu – jak na każdą imprezę, do każdego baru, na każdą plażę
– z sercem pełnym nadziei, w poszukiwaniu tej jedynej. Bratniej duszy,
drugiej połówki. Miłości jego życia.
A jednak nigdy nie mógł jej znaleźć. Zawsze trafiał na kobiety, które
uważały go za miłego gościa, ale nie były zbytnio zainteresowane albo były
zainteresowane, ale tylko do czasu, aż pojawiło się coś lepszego. Lecz
nigdy nie znalazł tego, czego szukał: prawdziwej miłości.
Niestety na tej imprezie nie było inaczej.
Próbował przykuć wzrok aktorki ze Szpitala miejskiego, który
w sekrecie oglądał czasami, gdy miał wolne popołudnie. Tego lata częściej,
bo Luke wrócił do Port Charles.
Zachwycał się nią za każdym razem, gdy widział ją na ekranie. A teraz
stała przy grillu i paliła papierosa.
Kiedy zerknęła w jego stronę, uśmiechnął się.
Zaciągnęła się, w żaden sposób nie poświęcając mu uwagi, po czym
spojrzała z powrotem na przyjaciół.
Gdyby tylko Seth wyszedł na podjazd. Jego idealna dziewczyna stała
tuż przed domem.
A dokładnie na pierwszym stopniu, gdzie rozmawiała z grupką kobiet
o tym, czy Lionel Richie jest dupkiem. Ona utrzymywała, że nie.
Nazywała się Eliza Nakamura. Miała na sobie kombinezon z paskiem
i szpilki. Jej ojciec był Japończykiem, a matka Szwedką. Pracowała jako
dyrektorka wykonawcza w Geffen Company. Nienawidziła, kiedy ludzie
mówili na nią D-Girl.
Codziennie rano budziła się, wkładała trykot, legginsy i getry i szła na
aerobik o piątej czterdzieści pięć. Po zajęciach brała prysznic, nakładała na
włosy piankę, suszyła je, tapirowała grzywkę, pryskała lakierem,
a następnie wkładała cieliste rajstopy i jeden z kostiumów dodających
pewności siebie. Zawsze nosiła podwójne poduszki.
A potem wsiadała do swojego białego kabrioletu i pakowała się
w korek na stojedynce.
W pracy czytała niezlecone scenariusze i polecała te dobre swoim
szefom. Dawała scenarzystom rady. Jadała lunche z agentami i reżyserami
w Spago i The Ivy. Planowała drinki z resztą kierownictwa w miejscach
takich jak Yamashiro. Zbierała wszystkie wizytówki, jakie kiedykolwiek
dostała. Pragnęła w przyszłości prowadzić własne studio. Wiedziała, że
będzie w tym dobra. Że nie może pozwolić, by cokolwiek jej w tym
przeszkodziło.
Kiedy szef wsunął jej rękę pod spódniczkę, uśmiechnęła się
i odsunęła. Kiedy producent gonił ją wokół dystrybutora wody, zbyła to
śmiechem najlepiej, jak potrafiła.
W weekendy spotykała się z przyjaciółkami, chodziła do barów na
Sunset Boulevard – The Roxy, The Rainbow, czasem na imprezę do Motley
House – i całowała się z pierwszym lepszym rockmanem z mocno
umalowanymi oczami, który akurat jej się spodobał, aż do białego rana.
Eliza niekoniecznie szukała miłości. Miała inne rzeczy na głowie.
Zarówno długo-, jak i krótkoterminowe. Czaiła się na posadę szefowej
produkcji. Oszczędzała pieniądze na własne mieszkanie w West
Hollywood. Jeszcze nie zdecydowała, czy chce mieć dzieci.
Jednak z chęcią przyjęłaby konkretnego faceta: miłego gościa, który
nie grał w gierki i rozumiał, że bardzo ceni sobie swoją pracę, że nigdy nie
rzuci tej branży, że spełnia swoje marzenia. Mężczyznę, który
doprowadzałby ją do orgazmu każdej nocy i nie oczekiwał, że rano zrobi
śniadanie. Takiego Eliza Nakamura przyjęłaby z otwartymi ramionami.
Ale kiedy Eliza stała na ganku – teraz słuchając, jak jej przyjaciółka
Heather i dwie inne dziewczyny rozważają, czy iść zagadać do jakichś
aktorów w środku – była całkowicie szczęśliwa bez miłości. Miała dwa
scenariusze do przeczytania na poniedziałek rano. Nie mogła się doczekać
jutra.
Dlatego nie weszła do środka. Kręciła się przed domem i rozmawiała
z przyjaciółkami.
A Seth kręcił się za domem i szukał miłości.
Hud złapał Ashley za rękę.
– Chodź tu – powiedział i skinął brodą na schody w dół klifu.
– Na plażę? – spytała.
– Tylko na chwilę, żeby porozmawiać – poprosił. – Na osobności.
Delikatnie poprowadził ją w stronę schodów, a kiedy zeszli na plażę,
usiedli na piasku. Był zimny, prawie mokry, bo uleciał z niego żar słońca.
Hud objął Ashley ramieniem i wyznał:
– Zjebałem.
– Co masz na myśli?
Pokręcił głową i schował ją w dłoniach. Powinien był powiedzieć
Jayowi prawdę już dawno. Wyznać mu wszystko w chwili, gdy zdał sobie
sprawę, że coś czuje do Ashley, kiedy jeszcze ona i Jay byli razem, zanim
się z nią przespał, zanim się w niej zakochał, zanim, zanim, zanim.
Jaki facet sypia z dziewczyną własnego brata?
– Okłamałem Jaya. Zasugerowałem, że chciałbym się z tobą umówić,
zamiast… no wiesz.
Ashley się przygotowała.
– I co powiedział?
Spojrzał jej w oczy.
– Że wolałby, żebym tego nie robił.
Zmarszczyła brwi i obróciła głowę w stronę oceanu. Patrzyła na fale
kołyszące się w swoim tempie, zupełnie bez pośpiechu.
Nie chciała na niego naciskać. Nie chciała, by czuł, że musi wybierać.
Ale może będzie musiał. Z każdą chwilą stawało się to dla niej coraz
bardziej oczywiste.
– Porozmawiam z nim jeszcze dziś – obiecał Hud. – Spróbuję jeszcze
raz. Naprawdę. Będę stanowczy. Wyjaśnię mu, że traktuję cię poważnie.
A on zrozumie.
Ashley obserwowała, jak fale obmywają brzeg, światło księżyca
odbija się od wody i maluje paski. Wzięła głęboki wdech.
– Hud – zaczęła. – Jestem w ciąży.
Jedenasta wieczorem

Bobby Housman wszedł na imprezę, jakby napadł na sklep Jordache.


Miał na sobie czarne sprane dżinsy, żółtą wzorzystą koszulę i dżinsową
kurtkę z podniesionym kołnierzykiem.
Nie był przystojny. Miał tęgą budowę i lekko karykaturalny nos.
Zawsze wiedział, że jeśli odniesie sukces w Hollywood, to za kulisami. To
mu pasowało. Uczył się o filmach, odkąd tylko dojrzał do ich oglądania,
zaszyty w piwnicy rodziców pod Buffalo.
A teraz pisał największe hity dekady. Pięknie, mała. Letnie wakacje.
Moja Mia. Bobby Housman miał trzydzieści dwa lata i status nowego
„gorącego” scenarzysty Hollywood. Zawsze wyobrażał sobie, że jeśli
nadejdzie dzień, w którym zostanie uznany za najgorętszego scenarzystę
w mieście, wyzbędzie się swoich paraliżujących zahamowań i pozwoli, by
porwał go wir życia. Ale w rzeczywistości sukces nie zdołał go zmienić.
Miał na koncie trzy hitowe komedie, a i tak na premierze czuł się jak
dziwak podpierający ściany, nie patrzył nikomu w oczy na Złotych
Globach.
Jednak zawsze lubił imprezy rodzeństwa Riva. Został zaproszony na
doczepkę przez producenta w lato premiery Pięknie, mała. Tamtego
wieczoru, w osiemdziesiątym, palił jointa z Tuesday Hendricks i ją
rozśmieszył. Od tamtej pory każdego roku trochę bardziej przekonywał się,
że tu pasuje.
Kiedy tej nocy postawił stopę na ganku Niny Rivy, zobaczył, że na
imprezie jest pełno ludzi. Właściwie był pierwszą osobą, która na głos
zauważyła, że panuje większy chaos niż w poprzednich latach. Użył słowa:
„Wow”.
Zajrzał do kuchni i ujrzał Ninę Rivę z tym tenisistą. Nina sączyła wino
i rozmawiała z jakąś kobietą.
Bobby nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy na nią patrzył.
Uwielbiał jej reklamę T-shirtów – długie włosy i rękę opartą o framugę,
prześwitujący T-shirt i czerwone majtki od bikini. „Sprawdź, czy naprawdę
są takie miękkie”. To było złoto. Przyjechał do Hollywood po części
właśnie po to, żeby poznać taką dziewczynę, wysoką, szczupłą i opaloną.
Kalifornijskie dziewczyny, stary. Łamaczki serc, co do jednej.
Zobaczył, jak Nina dotyka ramienia męża, a potem wychodzi z kuchni
i znika mu z oczu. Przypomniał sobie swoją misję i zabrał się do pracy.
Przez cały dzień zdobywał nieprzyzwoitą ilość koki i zamierzał rozdać ją
wszystkim gościom. Koniec z podpieraniem ścian.
Stojąc w przedpokoju, zobaczył kelnerkę – Caroline – z tacą krewetek.
– Krewetkę w cieście kokosowym? – spytała, gdy przyciągnął jej
wzrok. Podstawiła mu tacę i podała serwetkę.
Sama jej uroda go zestresowała. Starał się o tym nie myśleć.
– Mógłbym… wziąć twoją tacę? – poprosił.
– Moją tacę? – powtórzyła.
– Tak, proszę. Jeśli nie masz nic przeciwko.
– Nie mogę tak po prostu dać ci mojej tacy.
– Bo są na niej krewetki?
– Yyy… tak.
W przypływie natchnienia Bobby zgarnął wszystkie trzy pozostałe
krewetki i je zjadł.
– Teraz już nie – oznajmił.
– Na to wygląda – przyznała Caroline. Podała mu tacę, uśmiechnęła
się i już chciała odejść.
– Czekaj – zawołał Bobby. – Mam prezent. Dla ciebie. Jeśli chcesz.
Tylko zaczekaj. – Zerknął na nią na ułamek sekundy, ale przez ten ułamek
sekundy poczuł iskrę czegoś na tyle silnego, by dało mu wiarę w siebie.
Wytarł tacę serwetką. A potem wyjął z kurtki pół cegły kokainy.
W samochodzie miał jeszcze całą cegłę.
– O Boże – powiedziała Caroline.
– No. – Bobby wysypał trochę na tacę i zaczął robić tyle kresek, ile
mógł, swoją złotą kartą kredytową American Express. Następnie zwinął
stówę. Zawstydził się, że to najniższy nominał, jaki przy sobie ma.
Podniósł tacę wzorem kelnera i spojrzał na Caroline. Spodziewał się,
że leciała na pewnych siebie facetów z ładnymi włosami. Nie zwracała
uwagi na niezręcznych i pyzatych jak on. Ale z jakiegoś powodu w tej
chwili nie czuł się głupio, że chociaż próbuje. Przyszło mu do głowy, że
może w tym tkwił cały problem: spędzał za dużo czasu, czując się głupio,
zamiast odpuścić i ryzykować wyjście na głupiego.
– Kreskę? – spytał.
Caroline była oczarowana tym odwróceniem ról. Działało skuteczniej,
niż Bobby mógł sobie wyobrazić. O wiele bardziej wolała być obsługiwana
niż sama obsługiwać.
Uśmiechnęła się do niego i wzięła zwiniętą stówę, którą jej podał.
Nachyliła się. Poczuła chłód w nosie i żar w zatokach. Podniosła głowę.
– Dziękuję – rzuciła.
– Nie ma sprawy – odparł z uśmiechem, a potem dodał: – Tak dla
jasności: dla ciebie zrobiłbym absolutnie wszystko w absolutnie każdej
chwili.
Zarumieniła się.
Co takiego w sobie miał? Nie był przystojny. Nie wydawał się cool.
A jednak sprawiał, że czuła się podziwiana. Jakby rozumiał, że to ona jest
prawdziwą gwiazdą tej imprezy. A ona przyjechała do Los Angeles aż
z Maryland właśnie po to jedno: by poczuć się jak gwiazda.
– Jesteś miłym gościem – zaczęła. – Prawda?
Uśmiechnął się krzywo.
– Wręcz paraliżująco.
– Mogę trochę? – zapytał Kyle Manheim, który pojawił się znikąd.
Caroline widziała, jak wchodził na imprezę z Wendy i resztą ekipy z Riva’s
Seafood punkt siódma. Chyba zamierzał przeżyć najlepszą noc swojego
życia.
Bobby wielkodusznie podsunął mu tacę.
– Wystarczy dla wszystkich! – krzyknął. Caroline próbowała się
wymknąć, ale wykrzesał z siebie całą odwagę i złapał ją za rękę. – Zostań –
poprosił. – Jeśli chcesz.
– Pracuję.
– Ale nie ma już krewetek.
Coś w tym, jak to powiedział, jak błagał ją, żeby została przy nim,
w prostocie jego pragnienia jej towarzystwa… To była jedna z najbardziej
romantycznych rzeczy, jakie Caroline w życiu słyszała. „Ale nie ma już
krewetek”.
Caroline wspomni tę chwilę później tego wieczoru, kiedy będzie
uprawiać seks z Bobbym w szafie na płaszcze przy drzwiach. Nikt nie
będzie wiedział, że tam są. Bobby będzie tulił jej włosy, żeby nie uderzyła
głową o ścianę. Będzie czule i słodko. A kiedy będą w ferworze pasji,
Bobby powie cicho: „Nigdy nie sądziłem, że będę miał szansę u takiej
dziewczyny jak ty”, a serce Caroline zadrży.
Nie będą wiedzieli, co przyniesie przyszłość ani czy ich ścieżki jeszcze
się przetną. Ale poczują – przynajmniej przez jedną noc – że ktoś widział
ich takimi, jakimi zawsze chcieli być widziani. I to im wystarczy.
Jedna taca koki w obiegu na imprezie szybko zmieniła się w dwie tace
koki w obiegu na imprezie. Równie szybko dwie zmieniły się w sześć,
a kelnerki podawały proszek jak przystawki.
Kit czuła, jakby w jednej chwili była na wytwornej popijawie,
a w drugiej nagle wszyscy byli w chuj zjarani i wierzyli we własne mity
o sobie samych. „Jestem najlepszy”. „Jestem najzabawniejszy”. „Wszystko
świetnie mi wychodzi”.
Co najmniej trzy kelnerki zaproponowały Kit kokę, zanim w końcu
powiedziała:
– Dzięki, nie trzeba. Przestańcie proponować mi kokainę, okej?
Wyszła do ogrodu, bo chciała zaczerpnąć świeżego powietrza, i Ricky
tam był. Stwierdziła, że powinna stworzyć mu okazję, jeśli można tak to
nazwać. O ile w ogóle był zainteresowany. Teraz pomyślała, że może nie
był.
– Hej – przywitał się Ricky, kiedy stanęła obok niego. Miał kropkę
dipu z fety w kąciku ust, a Kit zastanowiła się, czy mu o tym powiedzieć.
– Hej – rzuciła.
– No. – Ricky spojrzał na swoje trampki. Zdał sobie sprawę, co robi,
i podniósł wzrok. – To znaczy, no. Totalnie hej.
Uśmiechnęła się. Może jednak był zainteresowany.
– Masz tu odrobinę fety. – Wskazała palcem kropkę. – Na ustach.
Wziął serwetkę ze stolika za nimi i starł dip.
– To ma sens – stwierdził. – Wreszcie rozmawiam z moją wymarzoną
dziewczyną, więc muszę mieć ser na ustach.
Kit się zarumieniła. Ricky posłał jej uśmiech.
Zaczęła podejrzewać, że to wszystko jest łatwiejsze, niż sobie
wmawiała.
Nina stała obok Brandona w salonie. Trzymał ją mocno za rękę
i szeptał jej do ucha.
– Dziękuję, że uczyniłaś mnie najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie.
To jej się nie podobało – ta ostateczność w jego głosie.
– Myślę, że mamy jeszcze dużo do obgadania – oznajmiła.
– Oczywiście – zgodził się i przyciągnął ją bliżej. – Wiem, że jeszcze
długo będę musiał ci to wynagradzać. Po prostu jestem wdzięczny, że dałaś
mi szansę. Że pozwalasz mi naprawić moje błędy.
Uśmiechnęła się, nie do końca pewna, co jeszcze powiedzieć. Nie
wiedziała, w jaki sposób mógłby kiedykolwiek naprawić swoje błędy. No
ale już zadeklarowała, że pozwoli mu spróbować.
– No, Bran, powiedz nam – zaczął szczupły facet w pasiastej koszulce
rugby i łososiowych chinosach. Stał obok faceta w bermudach
i zamszowych półbutach. Z roku na rok na imprezę Niny przychodziło
coraz więcej elegancików i jeśli miała być ze sobą szczera, wiedziała, że to
wpływ Brandona. – Myślisz, że w przyszłym miesiącu zdobędziesz
kolejnego Wielkiego Szlema?
W tej chwili drzwi wejściowe się otworzyły, a Nina spojrzała w ich
stronę i zobaczyła, że osoba, która właśnie przekroczyła próg, jest idealnym
pretekstem, by zostawić Brandona. Jej najbliższa przyjaciółka, modelka
Tarine Montefiore.
Oczy gości zwróciły się na olśniewającą nowo przybyłą. Większość
rozpoznała ją z licznych okładek „Vogue” i „Elle”, z kampanii z Revlonem.
Jednak nawet ci, którzy jej nie kojarzyli, wiedzieli, że musi być jedną
z najpiękniejszych kobiet na świecie. Z ciemnymi włosami, ciepłymi
brązowymi oczami i kośćmi policzkowymi, które mogły ciąć, Tarine
wyglądała jak rzeźba z marmuru, zbyt doskonała, by być człowiekiem.
Jej włosy były długie i proste, oczy przydymione czarnym i srebrnym
cieniem, usta przeciągnięte bezbarwnym błyszczykiem. Miała na sobie
białą mikrosukienkę i czarną skórzaną kurtkę motocyklową. Do tego czarne
szpilki, w których każdy inny połamałby kostki, lecz ona sunęła bez
wysiłku.
No i ten akcent. Tarine urodziła się w Izraelu w hiszpańsko-
żydowskiej rodzinie, przeprowadziła się do Paryża w wieku jedenastu lat,
Sztokholmu w wieku szesnastu i Nowego Jorku w wieku osiemnastu. Jej
akcent był jedyny w swoim rodzaju.
Z Niną poznały się na sesji dla „Sports Illustrated” w Panamie kilka lat
temu. Pozowały razem w żółtych bikini, siedząc po przeciwnych stronach
pontonu. Zdjęcie zyskało taką sławę, że dwóch prowadzących sparodiowało
je w Saturday Night Live.
Nina od razu polubiła Tarine. Tarine opowiadała jej, którzy
fotografowie nie trzymają rąk przy sobie i którzy agenci próbują przelecieć
swoje klientki. Radziła, żeby nie uśmiechała się zbyt szeroko, bo pokaże
krzywe dolne zęby. Tarine była życzliwa, nawet jeśli bycie życzliwą
oznaczało bycie nieuprzejmą.
Nina bardzo się ucieszyła z jej przyjścia. A potem bardzo zdziwiła,
kiedy drzwi znów się otworzyły i za Tarine wszedł Greg Robinson.
Nigdy nie poznała go osobiście. Ale wiedziała, kim jest. Pracował z jej
ojcem. Jako producent stał za największymi hitami ostatnich dwudziestu
lat. Sam Samantha. Mimi Red. The Grand Band. To Greg tworzył tych
ludzi, tworzył ich muzykę. Miał nawet kilka własnych przebojów pod
koniec lat sześćdziesiątych.
Greg swobodnie położył rękę na ramieniu Tarine i wtedy Nina zdała
sobie sprawę, że jej dwudziestosiedmioletnia przyjaciółka spotyka się
z facetem, który ma co najmniej pięćdziesiątkę.
Nina do nich podeszła, a Tarine się uśmiechnęła. Nina mocno
uściskała przyjaciółkę.
– Cieszę się, że dotarłaś – powiedziała.
– No, to w końcu impreza stulecia – rzuciła Tarine.
– Greg, cześć. – Nina podała rękę mężczyźnie. – Witaj.
– Bardzo mi miło – odezwał się. – Uwielbiam twojego ojca. Kilka
pierwszych dużych zleceń robiłem na jego płyty. Świetny facet.
Nina błysnęła idealnym uśmiechem. Brandon ich zauważył i dołączył
do rozmowy.
– Cześć, Tarine – przywitał ją, unosząc kieliszek.
– Brandon – odparła zaskoczona. – Co za niespodzianka.
Posłał jej uśmiech i przedstawił się Gregowi. Greg uścisnął mu dłoń,
a potem rozejrzał się po salonie i namierzył DJ-a.
– Jest szansa, żebym mógł stanąć za deckiem? – spytał.
Nina podążyła za jego wzrokiem, na początku nie rozumiejąc, o co mu
chodzi.
– Greg nie może znieść, kiedy inna dusza decyduje o tym, czego
słucha – wyjaśniła Tarine, biorąc go za rękę.
Brandon patrzył na ich złączone dłonie o sekundę za długo, a Nina
odniosła wrażenie, że mniej dziwi go ich różnica wieku, a bardziej to, że
Tarine spotyka się z czarnoskórym.
– Żartujesz? – powiedział, szybko odzyskując rezon. – Będziemy
zachwyceni, jeśli dla nas pomiksujesz.
Nina nie wiedziała, na co bardziej się wzdryga – na Brandona, który
próbuje mówić jak Greg, czy na Brandona, który tak swobodnie mówi
„my”.
– Powiem mu, że przejmujesz stery – dodał Brandon.
– Nie chciałbym robić facetowi przykrości. Na pewno jest świetny –
stwierdził Greg.
– Nie. – Brandon machnął ręką. – I tak dostanie kasę. Zrozumie, że
przyszedł jedyny i niepowtarzalny Greg Robinson.
Greg się zaśmiał i razem poszli w kierunki DJ-a, żeby złamać mu
serce.
– Potrzebuję twojego najlepszego czerwonego wina, kochanie –
oznajmiła Tarine, kiedy tylko się oddalili. – Nie tego z niskiej półki, które
dajesz wszystkim, tylko tego, które rezerwujesz dla takich ludzi jak ja,
proszę. To był jeden z tych dni.
Nina zachichotała. Tarine bywała kompletnie i całkowicie nieznośna.
Ale Ninie to nie przeszkadzało. Podziwiała w niej to, że nigdy nie udawała
kogoś, kim nie jest, że była tak pewna tego, kim postanowiła być, jakby
nigdy nie było żadnej innej możliwości.
– Nie chcę być niegrzeczna – ciągnęła Tarine. – Naturalnie. Ale na
zewnątrz palą mężczyźni w obwisłych spodniach. Nie mogę pić tego
samego wina co oni.
Nina parsknęła.
– Piją coorsa z beczki.
Tarine zmarszczyła brwi, a Nina zrozumiała, że przyjaciółka nigdy nie
słyszała o coorsie, nie miała pojęcia, co to jest, wiedziała tylko, że jest
poniżej jej poziomu.
– Domyślam się, że przyznajesz mi rację – rzuciła Tarine.
Nina wzięła ją za rękę i pociągnęła w stronę ukrytych małych drzwi
pod schodami. Wpisała czterocyfrowy kod na klawiaturze i pokazała Tarine
piwniczkę z winem.
– Bierz, co chcesz – powiedziała i puściła dłoń Tarine. – Tylko
zamknij drzwi, jak już wybierzesz.
– Nie myśl, że mnie tu zostawisz – ostrzegła Tarine.
Muzyka gwałtownie się zmieniła, z new wave na top 40. Nina
zobaczyła, jak tłumek młodych kobiet przebiega z kuchni do salonu. Razem
z Tarine podsłuchały, jak wołają: „Niemożliwe, Greg Robinson tu jest!
Niemożliwe!”. Wybuchł jeszcze większy gwar, wszystko zabrzmiało
głośniej: melodia, bit, krzyki ekscytacji.
– Chciałam zobaczyć, jak się sprawy mają na zewnątrz. – Nina
wskazała trawnik.
Tarine pokręciła głową i podniosła głos, żeby przekrzyczeć hałas:
– Nie ma mowy. Zostaniesz tu ze mną, kiedy będę wybierać wino,
a potem gdzieś pójdziemy i powiesz mi, dlaczego Brandon tu jest.
Myślałam, że skończyłyśmy z tym wężem.
Nina poczuła lekkie mdłości na myśl o tym, że będzie musiała się
tłumaczyć. Chciała zażartować. Ale Tarine nie była kimś, kogo można
zbyć. Nina przez chwilę zastanowiła się, jak zostać kimś takim. Co trzeba
robić? Mówić dokładnie to, co się myśli? Czuć się komfortowo, powodując
dyskomfort? Nie żyć w przeświadczeniu – tak głębokim, że ta potrzeba
płynie w tobie jak krew – że twoim obowiązkiem jest ułatwiać i umilać
życie innym?
Tarine spojrzała na Ninę znacząco, czekając na wyjaśnienia. Nina
wzruszyła ramionami.
– Kocham go.
Tarine tego nie kupiła.
Nina przewróciła oczami i spróbowała inaczej – tym razem bliżej
prawdy.
– Tak jest łatwiej.
– Łatwiej?
– No, po prostu mniej skomplikowanie… Po prostu łatwiej.
Tarine zmarszczyła brwi i wzięła butelkę opus one.
– Biorę to – oznajmiła. – Okej?
Nina przytaknęła. Tarine zamknęła drzwi i pociągnęła Ninę przez tłum
do kuchni. Przetrząsała szufladę ze sztućcami, aż przyjaciółka znalazła
korkociąg.
Pojawiła się kelnerka z tacą wina w jednej ręce i tacą koki w drugiej.
Tarine ją zbyła.
– Mam wszystko, czego potrzebuję, dzięki.
Nina podążała wzrokiem za tacą koki, gdy kelnerka wiła się dalej
przez kuchnię. Ciekawe, kiedy dokładnie to się stało. Ludzie nie mogli już
wciągać koki ze stolików kawowych?
Tarine przekręciła korkociąg i wyjęła korek.
Pozostali goście obrócili się na ten dźwięk. Niektórzy chwilę za długo
patrzyli na dwie piękne kobiety stojące obok siebie. Obie wysokie,
szczupłe, opalone i lśniące. Ale potem wrócili do swoich rozmów.
Nina znów dostrzegła dziewczynę w fioletowej sukience. Stała
samotnie obok chipsów. Teraz spojrzała jej w oczy, trochę nieśmiało, a Nina
odniosła nieodparte wrażenie, że nieznajoma chciała zwrócić jej uwagę,
pragnęła z nią porozmawiać.
Nina coraz częściej czuła, że impreza przyciąga ludzi, którzy chcieli,
by dała im dobrą historię. Chcieli móc opowiedzieć, że poznali
„dziewczynę z plakatu” albo „dziewczynę z reklamy T-shirtów”, albo
„córkę Micka Rivy”, albo „siostrę Jaya Rivy”, albo „żonę Brandona
Randalla”, albo jakkolwiek chcieli ją zdefiniować.
– Masz czasem ochotę przez pięć minut pobyć niewidzialna? –
zwróciła się do Tarine.
Tarine zmierzyła przyjaciółkę wzrokiem.
– Nie – odparła. – To brzmi jak koszmar. – Nalała sobie wina i nagle
między nimi stanął Kyle Manhein.
– Hej, Nina – przekrzykiwał muzykę. – Świetna impreza!
– Dzięki – mruknęła.
– Mogę trochę? – zawołał do Tarine i podsunął jej kubek.
Tarine obrzuciła go oceniającym spojrzeniem i odpowiedziała
stanowczo:
– Nie ma szans.
Kyle odszedł, a Tarine się napiła. Zamknęła oczy, smakując wino,
jakby wszystko inne mogło poczekać. Kiedy otworzyła oczy, odezwała się:
– To był ciężki dzień. Znalazłam zmarszczki między piersiami.
Nina parsknęła.
– O czym ty mówisz?
Tarine odstawiła kieliszek na blat i ukradkiem obciągnęła górę
sukienki. Nina musiała przyznać, że dostrzegła nikłe linie wzdłuż dekoltu
przyjaciółki.
– Starzeję się – oznajmiła. – Źródełko ze zleceniami zacznie
wysychać.
– Daj spokój – rzuciła Nina. – Masz jeszcze mnóstwo czasu.
– Najwyżej trzy lata – stwierdziła Tarine, a Nina wiedziała, że pewnie
ma rację. W ich świecie musiały łapać okazję, póki świeciło słońce, bo
kiedy zaszło, robiło się bardzo zimno i ciemno.
Jednak część Niny nie mogła się doczekać tej chwili – chwili, gdy
ludzie przestaną patrzeć, przestaną się przejmować. Część niej pragnęła
oddać urodę komuś innemu, kto by jej chciał.
– Trzy lata to i tak sporo – oceniła Nina.
– Nie wiem, czy się z tym zgadzam – powiedziała Tarine.
– To dlatego jesteś z Gregiem? – spytała cicho Nina. – W ramach
zabezpieczenia?
Tarine pokręciła głową.
– Jestem z Gregiem, bo uważam, że jego siwe włosy są sexy, i lubię
rozmawiać z facetem, który ma za sobą interesujące doświadczenia. Nie
potrzebuję niczyich pieniędzy. Mam ich dużo i wykorzystuję to, co mam,
żeby zarabiać więcej.
Nina się uśmiechnęła.
– Nie powinnam była spodziewać się niczego innego.
– Nie, nie powinnaś była.
Nina była zaskoczona, że Tarine tak rozważnie gromadziła pieniądze.
Jej samej nigdy nie przyszło do głowy, by spróbować zapewnić sobie
nieziemskie bogactwo. W życiu pragnęła pieniędzy tylko dlatego, że
rozwiązywały problemy. Wszystko ponad to wydawało jej się zbędne, jak
dodatkowe powietrze.
– Nie wierzę, że przyjęłaś go z powrotem. – Tarine wzięła kieliszek
i założyła ręce na piersi. Spojrzała Ninie prosto w oczy. – Wiesz co?
Wyświadczę ci przysługę i powiem ci, jaki masz problem.
– Och, mam mnóstwo problemów – zaśmiała się Nina.
– Nie, nie masz. Właśnie to jest takie niesamowite. Masz tylko jeden
bardzo duży problem. Większość ludzi, wszyscy tutaj – wskazała tłum
dookoła – my wszyscy mamy tysiące małych wad. Ja mam ich wiele. Na
przykład jestem bardzo krytyczna, ale też bardzo roztargniona, a to dopiero
początek.
Nina rzeczywiście uważała, że Tarine jest krytyczna, ale nie widziała
w tym problemu. I nigdy nie nazwałaby Tarine roztargnioną.
– Ale ty – kontynuowała Tarine – ty masz jeden duży problem. Ten
problem wpływa na wszystko, co robisz, i wybacz, Nino, ale tego w tobie
nie cierpię.
– Okej, powiedz mi, co to za problem.
Tarine upiła łyk wina i oznajmiła:
– Podejrzewam, że w życiu nie przeżyłaś ani jednego dnia dla siebie.
Ricky Esposito znał tylko dwa sposoby na uwiedzenie kobiety.
Pierwszym było recytowanie sonetów Szekspira. Drugim – robienie
magicznych sztuczek.
Ricky wybrał magię. Dlatego teraz szperał w szufladach kuchennych
Niny, szukając talii kart, podczas gdy Kit samotnie popijała wodę gazowaną
na tarasie, rzucając półuśmiechy do półnieznajomych, od których roiło się
na trawniku jej siostry.
Zauważyła Vanessę rozmawiającą z Sethem przy grillu.
Wcześniej przyjaciółka wydawała się bardzo smutna. Ale potem
powiedziała Kit, że jest „zdecydowana poznać kogoś nowego”, a Kit
postanowiła nie naciskać w kwestii tego, co oznacza „ktoś nowy”. Jeśli dała
sobie spokój z Hudem, to świetnie. Teraz Vanessa śmiała się, jakby Seth
Whittles był najzabawniejszym facetem na świecie. Kit patrzyła, jak
przyjaciółka bawi się włosami, kładzie rękę na ramieniu Setha i lekko go
popycha, drocząc się z nim. Poczuła dreszcz. Czy ona też będzie musiała
zachowywać się, jakby Ricky był zabawny? Ugh.
Pomyślała o Ninie, która wpatrywała się w Brandona, jakby czuła
dumę, że stoi obok niego. Pomyślała o swojej matce, która opowiadała
o ojcu, jakby był drugim wcieleniem Chrystusa.
Ona nie mogła taka być.
Odwróciła się w chwili, gdy Seth pocałował Vanessę, i nagle Ricky
pojawił się obok niej, zasapany i zarumieniony, z talią kart w ręku.
– Wybierz kartę, dowolną kartę – powiedział, a kiedy to zrobił, Kit
pożałowała każdego wyboru, który doprowadził ją do tego momentu.
Właśnie tego zawsze chciała uniknąć: bycia zmuszoną do udawania, że
mężczyźni są interesujący.
Spojrzała na Ricky’ego, a potem na idealny wachlarz kart. Wybrała
jedną ze środka.
– Mam na nią spojrzeć? – spytała z westchnieniem.
– Wiem, że to wygląda kijowo, ale daj mi szansę. Dużo ćwiczyłem
i może powalę cię na kolana.
Kit się uśmiechnęła i wbrew sobie zaczęła mu kibicować. Spojrzała na
kartę. Ósemka karo.
– Dobra, zapamiętałam.
Ricky znów podstawił jej karty, tym razem w dwóch kupkach.
– Okej, odłóż ją z powrotem – poprosił, wskazując dolną kupkę. Kit
posłuchała, a Ricky przetasował talię. Jej karta przepadła wśród wielu.
Kiedy Ricky chował karty w dłoni, Kit zwróciła uwagę na zamieszanie
przy basenie. Nie widziała, co się dzieje, ale wybuchł gwar.
Ricky z rozmachem podniósł kartę z wierzchu talii.
– Czy to twoja karta? – zapytał. Trójka trefl.
Kit pokręciła głową. Zdała sobie sprawę, że chciała, by mu się udało.
Chciała, by ją zachwycił.
– Niestety nie.
Ricky się uśmiechnął.
– Och, okej. – Postukał w talię palcem niczym różdżką i znów
podniósł kartę. Tym razem ósemkę karo.
Kit poczuła maleńki dreszcz.
– Wow – powiedziała, szczerze pod wrażeniem. Nie wiedziała, jak
zmienił trójkę trefl w ósemkę karo. Trik na pewno był prosty, ale nie
potrafiła sobie wyobrazić, na czym polega.
– Chcesz wiedzieć, jak to zrobiłem? – spytał Ricky, zadowolony, że ją
zadowolił.
– A to nie tak, że magik nigdy nie zdradza swoich tajemnic? –
odpowiedziała pytaniem Kit.
Wzruszył ramionami, więc podeszła bliżej, skracając dystans między
nimi.
– Dobrze – zgodziła się. – Pokaż mi.
Ricky wykonał sztuczkę w zwolnionym tempie. Kiedy ujawnił sekret
iluzji – trzeba wziąć dwie karty i udawać, że wzięło się jedną – Kit była na
tyle blisko, by poczuć, że pachnie świeżym praniem.
– To wszystko – oznajmił, pokazując jej, jak trzyma karty. – Ten ruch
to double lift.
– Super – rzuciła Kit. Pachniał bardzo ładnie. Jak to robił?
– Mogę ci pokazać, jak to się robi – zaproponował Ricky. – Jeśli
chcesz.
– Nie – odparła. – Ale pokaż sztuczkę jeszcze raz. Chcę zobaczyć, czy
wyłapię, jak to robisz.
Właściwie to jej to nie obchodziło. Chciała tylko powąchać rękaw jego
koszuli. Chciała tylko poczuć dreszczyk emocji płynący z jego
zainteresowania.
Wtedy Ricky zrobił krok do przodu i pospiesznie, z obawą, pocałował
Kit. Usta miał miękkie i delikatne.
Ale kiedy na nią naparł, Kit w głębi duszy poczuła, że wszystko jest
nie tak. To nie było to. Czymkolwiek „to” jest.
Bo Kit lubiła Ricky’ego – naprawdę. Był słodki i uroczo niezręczny.
Jednak gdy tylko jego usta dotknęły jej ust, wiedziała, że nigdy tak
naprawdę nie chciała go pocałować.
Była całkiem pewna, że nie chciała całować żadnego faceta.
Nagle Kit poczuła rozpaczliwą potrzebę, by uciszyć głos, który – jak
teraz zdała sobie sprawę – wołał do niej od lat. Pocałowała więc Ricky’ego
Esposito mocniej. Objęła go i przycisnęła piersi do jego torsu, jakby
usilnymi staraniami mogła zaprzeczyć całej prawdzie.
Tarine poszła na poszukiwania dobrego jointa, więc Nina siedziała
w kuchni i rozmawiała z dwoma producentami filmowymi. Była prawie
pewna, że obaj mają na imię Craig.
– Twój kalendarz z osiemdziesiątego to bez dwóch zdań najlepszy
kalendarz wszech czasów – oznajmił Craig Numer Jeden. Był bardziej
krępy, przysadzisty, ale silny. Wyglądał, jakby ćwiczył na siłowni dwie
godziny dziennie.
Nina uśmiechnęła się, jakby to jej pochlebiało, udając, że ją to
obchodzi.
– No, lipiec? – zawtórował mu Craig Numer Dwa, blondyn
o kwadratowej szczęce, arogancki nawet z postury. – To zdjęcie w białym
bikini… – Gwizdnął.
– Nadal o nim myślę – powiedział Craig Numer Jeden.
– To miło – rzuciła sucho Nina, a potem szybko udała, że ktoś woła ją
ze schodów. – Już idę! – Uśmiechnęła się do Craigów i zostawiła ich
w kuchni.
Kiedy dotarła pod schody, zobaczyła Brandona stojącego przy
drzwiach wejściowych, rozmawiającego z jakimś biegaczem olimpijskim,
którego powinna kojarzyć. Ale zamiast dołączyć do rozmowy, odwróciła
się i poszła na górę, szukając chwili spokoju. Miała do tego prawo, prawda?
Minęła parę obściskującą się pod ścianą w korytarzu. Uśmiechnęła się
do dwóch byłych dziecięcych gwiazd siedzących na podłodze
i skręcających jointa.
Weszła do swojej sypialni i zamknęła drzwi. Udała się do łazienki,
gdzie stanęła przed lustrem. Poprawiła szminkę i cmoknęła.
Czy Tarine miała rację?
Jak przeżyć dzień dla siebie? Nina nie wiedziała. Wyobraziła sobie,
jak wyglądałby dzień z jej życia, gdyby żyła tylko dla siebie. Może
pojechałaby gdzieś sama. Na przykład na wybrzeże Portugalii. Tyko ona,
słońce, dobra książka i jej deska Ben Aipa ze swallow tailem. Małe
przyjemności. Spędzałaby czas na surfowaniu i jedzeniu dobrego chleba.
I sera.
Ale w rzeczywistości Nina pragnęła tylko ciszy i spokoju, tak
pewnych i trwałych, że mogłyby zostać z nią na zawsze.
– Przepraszam.
Nina obróciła się w stronę drzwi sypialni, które przed chwilą
zamknęła. Teraz były otwarte i stała w nich dziewczyna z ręką na klamce.
Dziewczyna w fioletowej sukience.
– Nina? – odezwała się.
– Tak?
Dziewczyna była niska i młoda – wyglądała na siedemnaście albo
osiemnaście lat. Miała ciemnoblond włosy, alabastrową skórę i idealną cerę,
jakby w życiu nie spędziła dnia na słońcu.
– Zastanawiałam się, czy mogłabym… – Palce jej drżały. Z każdym
słowem jej głos się załamywał. – Zastanawiałam się, czy mogłabym z tobą
porozmawiać. Tylko chwilę.
– Hmm – zaczęła Nina. – Jasne, wejdź. Co mogę dla ciebie zrobić?
Kiedy patrzyła na dziewczynę przed sobą, odpowiedź już powoli do
niej docierała. Ale Nina jeszcze nie potrafiła jej uchwycić.
– Chciałam… no – wymamrotała dziewczyna, wykręcając ręce,
a potem się na tym przyłapując. – Nazywam się Casey Greens.
– Cześć, Casey. – Nina usłyszała ostrość w swoim głosie. Postarała się
lepiej ukryć swoją nieufność. – Wyglądasz, jakbyś chciała coś powiedzieć.
I wtedy Nina to zobaczyła. Albo raczej zdała sobie sprawę z tego, co
już widziała. Usta Casey.
Wydęta dolna warga, pełna jak wypchana poduszeczka.
Casey Greens w niczym nie przypominała Niny, Jaya, Huda, Kit ani
Micka. W niczym oprócz tej wargi.
Serce Niny zamarło.
A Casey powiedziała:
– Myślę, że Mick Riva jest moim ojcem.

•••

Casey Greens tu nie pasowała. Do Malibu, ze wszystkich miejsc na


świecie. Do bogatych ludzi i ich idealnych ciał. Wiedziała o tym. Czuła to
z każdym krokiem, który stawiała na drogim, grubym dywanie. W życiu nie
chodziła po czymś tak pluszowym, tak miękkim. Dorastała w świecie
wyświechtanych, włochatych dywanów.
Włochatych dywanów, drewnianych boazerii i moskitierowych drzwi,
które i tak przepuszczały insekty. Pochodziła z domu ciepłego mimo zimna,
pięknego mimo brzydoty. Była córką Billa i Helen, mieszkała w Rancho
Cucamonga, na kalifornijskim ranczu. Na jego szczycie znajdował się
karmnik.
Jedynaczka, miała same szóstki – była typem dziecka, które lubiło
spędzać sobotnie wieczory z rodzicami. Jej mama robiła najlepszą
zapiekankę z tuńczykiem na świecie. Casey prosiła o nią co roku na
urodziny. Rozumiała, że prowadzi dosyć bezpieczne życie – dopóki za
jednym zamachem nie straciła obojga rodziców.
Casey wciąż słyszała te słowa, budziła się z nimi w myślach
i zasypiała z nimi w uszach, nawet kilka tygodni po wypadku
samochodowym rodziców: „zginęli na miejscu”.
Jej rodzice – jej zmarli rodzice – nie przygotowali jej na życie bez
nich. Nie przygotowali jej na samotność, na prawdziwą dorosłość, na
szokujące wieści, które miały wyjść na jaw.
Casey zawsze wiedziała, że została adoptowana, że jej biologiczna
matka zmarła podczas porodu. Ale nie wiedziała nic więcej. I jej to nie
przeszkadzało. Miała rodziców. Dopóki ich nie straciła.
Kilka dni po pogrzebie pakowała ich rzeczy i próbowała zdecydować,
co zrobić z życiem, które dzielili. Co zrobić z ubraniami ojca?
Z antyperspirantem matki? Pakowała, rozpakowywała i przepakowywała.
Wpadła w wir myśli. „Zostaw wszystko tak, jak jest” walczyło z „Zabierz
to ode mnie”.
Usiadła na podłodze i zamknęła oczy. A potem wpadła na szalony
pomysł, żeby zrobić coś, co nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy:
poszukać swojego aktu urodzenia.
Szukała go półtorej godziny. Był w zamkniętym pudełku pod kilkoma
innymi dokumentami.
Wzięła go do ręki i obejrzała. Nazywała się Casey Miranda
Ridgemore. W polu „matka” widniała Monica Ridgemore. Pole „ojciec”
było puste.
W następnej kolejności Casey znalazła zdjęcie młodej kobiety –
pięknej blondynki o dużych oczach, wysokich kościach policzkowych
i amerykańskim uśmiechu.
Kiedy odwróciła zdjęcie, żeby zobaczyć, co jest z tyłu, znalazła
wiadomość naskrobaną nieznanym pismem. „Monica Ridgemore. Zmarła 1
sierpnia 1965”. A pod spodem jeszcze jedną: „Twierdzi, że dziecko jest
wynikiem przygody na jedną noc z Mickiem Rivą”.
Z Mickiem Rivą? Casey pomyślała, że źle to odczytuje. Może źle
rozumie. Mick Riva?
Wyciągnęła tom z literą R encyklopedii jej matki, by upewnić się, że
nie jest szalona.

Riva, Mick – piosenkarz, autor tekstów, urodzony w 1933 roku.


Uważany za jednego z najlepszych amerykańskich muzyków wszech
czasów, Mick Riva (właściwie Michael Dominic Riva) zyskał sławę
pod koniec lat 50. Podbił listy przebojów romantycznymi balladami
i łagodnym wokalem. Jego sukcesy muzyczne, klasyczna uroda
i znakomity styl uczyniły go jedną z ikon dwudziestego wieku.

Casey zamknęła książkę.


Potrzebowała kilku tygodni, żeby pogodzić się z tą myślą.
W chwilach, gdy czuła, że da radę wstać z łóżka, wpatrywała się w swoją
twarz w lustrze, porównywała ją do okładki albumu, którą znalazła w stosie
płyt ojca. Czasami miała wrażenie, że coś widzi, a czasami – że
zwariowała.
Nawet jeśli to była prawda, co Casey miała zrobić? Wytropić jednego
z najsławniejszych piosenkarzy na świecie i się z nim skonfrontować?
Ale wtedy, trzy tygodnie temu, zobaczyła niejaką Ninę Rivę na
okładce „Now This”. W magazynie napisali, że jest córką Micka Rivy
i mieszka w Malibu w Kalifornii. A Casey pomyślała: „Malibu nie jest aż
tak daleko”.
Zanim jej rodzice zmarli, Casey została przyjęta na Uniwersytet
Kalifornijski w Irvine i miała rozpocząć naukę jesienią. Po ich śmierci
wiedziała, że wyjazd na studia to jedyne, co jej zostało. Tam będzie musiała
zacząć od nowa.
Ale kiedy spakowała pick-upa i ruszyła na tydzień integracyjny,
minęła zjazd na drogę 15 South, która zabrałaby ją do Irvine. Zjechała na
drogę 10 West i udała się do Malibu.
„Co ja robię? Czy ja myślę, że jakimś cudem znajdę tę Ninę Rivę?” –
pytała się w myślach.
Mimo to jechała dalej.
Kiedy dotarła na wybrzeże, jeździła w tę i we w tę po PCH, próbując
znaleźć sklep spożywczy ze zdjęcia. Ten, z którego wychodziła Nina.
W artykule pisali, że Nina wraz z trojgiem rodzeństwa straciła matkę
prawie dziesięć lat wcześniej. Gdy Casey ponownie spojrzała na zdjęcie,
dostrzegła w oczach Niny smutek, może zmęczenie światem. Casey uznała,
że pewnie to sobie wyobraża. Domyślała się jednak, że Nina musi wiedzieć,
jak to jest stracić rodzica.
W Malibu nie ma wielu sklepów spożywczych. Wkrótce Casey
znalazła ten właściwy. Weszła do środka i stanęła w kolejce z pustymi
rękami. Kiedy dotarła do kasy, spytała:
– Przepraszam, że przeszkadzam. Czy zna pani Ninę Rivę?
Kasjerka pokręciła głową.
– Kojarzę ją z widzenia, ale nie znam jej osobiście.
Casey pytała wszystkich kasjerów, a także rzeźnika, cały dział piekarni
i kierowniczkę zmiany. W końcu ktoś poradził jej:
– Może po prostu idź do Riva’s Seafood?
Casey pojechała do restauracji, o której właśnie się dowiedziała,
zaparkowała auto i weszła do środka. Zmierzyła wzrokiem każdego gościa,
każdego kelnera. Podeszła do lady.
– Czy zastałam Ninę?
Blondynka z plakietką z napisem „Wendy” spojrzała na nią i pokręciła
głową.
– Nie, kochanie, przykro mi.
Zawiedziona Casey wróciła do pick-upa. Oszalała! Przyjechała do
Malibu, próbowała wytropić sławną modelkę, córkę sławnego ojca. Tak
robią prześladowcy!
Wycofała z parkingu i skręciła na południe. Stanęła na stacji
benzynowej, żeby napełnić bak, próbując zdecydować, czy wracać do
domu, udać się na uniwersytet czy może zjechać z urwiska.
Wysiadła z auta i poprosiła kasjera o paliwo za dwadzieścia dolarów
na stanowisku numer dwa. Wróciła do samochodu, włożyła pistolet do
zbiornika i nacisnęła spust. Wtedy podsłuchała dwóch mężczyzn przy
dystrybutorze obok.
– Idziesz jutro na imprezę Niny Rivy? – spytał wyższy.
– No pewnie.
– Daj mi jej adres.
Niższy się zaśmiał i wyciągnął pistolet ze swojego zbiornika.
– Craig, wiesz, że jeśli nie znasz adresu, to nie jesteś zaproszony.
– Więc daj mi adres, co to dla ciebie?
– Wszyscy w Malibu będą na tej imprezie, a ty będziesz siedział sam
na dupie, bo nie wiesz, gdzie mieszka Nina.
– Stary, daj mi ten adres. Jesteś mi to winien po tym, jak załatwiłem tę
akcję z dziewczyną z Gladstones.
Niższy wypluł z siebie adres jak automat wypluwający pieniądze:
– Cliffside Drive 28150.
No i proszę. Casey przyjechała aż tutaj i los się do niej uśmiechnął. Tej
nocy spała w samochodzie zaparkowanym na poboczu. Rano przejrzała
wszystkie spakowane ubrania i wybrała jedyną w miarę cool sukienkę, jaką
miała.
I oto była.

•••

– Mówiłaś, że jak nazywała się twoja matka? – zapytała Nina.


Kiedy Nina słuchała opowieści Casey, zaschło jej w ustach. Zaczęła
robić w głowie wyliczenia na podstawie tego, ile dziewczyna ma lat.
Musiała urodzić się po tym, jak Mick na dobre zostawił June. Nina nie
miała pojęcia, jakiego bałaganu narobił od tamtego czasu. Więc w tej
kwestii wiedziała mniej więcej tyle samo co Casey.
– Właściwie to nie wiem o niej zbyt wiele – przyznała Casey. – Tylko
tyle, że nazywała się Monica Ridgemore. Chyba zmarła przy porodzie. –
Wyciągnęła z torebki zdjęcie i podała Ninie. – Była bardzo młoda, kiedy
mnie urodziła – dodała Casey. – W tym wieku, co ja teraz.
Nina nie była pewna, co jej da to zdjęcie, dlaczego w ogóle spytała
o matkę Casey. Mimo to wzięła je i przestudiowała.
Monica, przynajmniej na zdjęciu, była młodą blondynką, ładną
w bardzo konwencjonalnym sensie. Kiedy Nina patrzyła na zdjęcie,
widziała, skąd wzięły się duże oczy Casey.
Jednak Casey miała też dużo cech, których Nina nie kojarzyła. Nie
miała kości policzkowych Moniki ani Micka ani ich karnacji, ani nosa po
żadnym z nich. Tak naprawdę Casey nie przypominała Micka Rivy
w niczym oprócz dolnej wargi.
Nina odwróciła zdjęcie i przeczytała wiadomość z tyłu: „Twierdzi, że
dziecko jest wynikiem przygody na jedną noc z Mickiem Rivą”. Na pewno
mnóstwo kobiet fantazjowało o romansie z Mickiem Rivą, prawda?
Nina miała nadzieję, dla dobra Casey, że to nie była prawda. Miała
nadzieję, że gdzieś tam lepszy człowiek czeka, aż Casey go znajdzie
i powie mu, że jest jego córką. Oddała dziewczynie zdjęcie i westchnęła
głęboko, godząc się z daremnością tego ćwiczenia. Nie było sposobu, żeby
się tego dowiedzieć.
Nina gestem wskazała, by Casey zajęła miejsce na jednym ze
skórzanych foteli przy oknie. Casey usiadła z szacunkiem i wdzięcznością,
a Nina zdała sobie sprawę, że powinna była zaproponować jej miejsce już
dawno.
Usiadła obok Casey, nie wiedząc, co powiedzieć. Czego ona chciała?
– Szalony wieczór – zaczęła Nina.
– Tak, chyba tak – zgodziła się Casey.
Przez jakiś czas milczały – obie zastanawiały się, co mogłyby
powiedzieć. W tej ciszy obserwowały imprezę, która toczyła się na
trawniku pod nimi.
Panował chaos. Muzyka ogłuszała, a ludzie kręcili się w różnych
etapach negliżu. W basenie było ze sto osób. Ktoś ustawił dysze z jacuzzi
tak, żeby odbijały się od talerzy i opryskiwały ludzi na trawniku.
Przy grillu siedziała młoda kobieta, która czytała książkę. Casey
przyjrzała jej się bliżej.
– Czy to dziewczyna z Flashdance? – spytała.
Nina przytaknęła.
– Tak, Jennifer Beals. Uwielbiam ją.
Casey na moment wybałuszyła oczy. „Co za świat”.
Nina zauważyła Jaya rozmawiającego z bardzo wysoką blondynką.
Chyba pokazywał jej ocean od strony zbocza klifu.
– Widzisz tego gościa? – rzuciła do Casey. – Tego wysokiego, który
rozmawia z blondynką? Tam z boku?
Casey się nachyliła.
– Widzę.
– To mój brat, Jay – oznajmiła Nina.
– Och, okej – odparła Casey, kiwając głową.
– Więc możliwe, że to…
– Też mój brat.
Nina spojrzała na Casey, próbując przejść do porządku dziennego nad
dziwacznością tej rozmowy.
– Tak – mruknęła. – Możliwe, że to też twój brat. – Poszukała
wzrokiem Kit i znalazła ją w odległym rogu tarasu. Postukała palcem
w szybę. – Ta dziewczyna w crop topie i dżinsowych szortach, która
rozmawia z chudym facetem, to…
– Moja potencjalna siostra? – dokończyła Casey.
Nina przytaknęła, a potem rozejrzała się za Hudem. Przeczesała
wzrokiem całą okolicę, zlustrowała każdą osobę. Nie mogła znaleźć jego
szerokich ramion i muskularnej klatki piersiowej.
– Szukam mojego brata Huda, ale… wygląda na to, że nie ma go na
dole.
Rozglądając się dalej, Nina myślała o tym, co by było, gdyby
biologiczna matka Huda nie zostawiła go w ramionach June. Przyjechałby?
Chciałby ich poznać? Chciałby dowiedzieć się czegoś o swoim ojcu?
Nina wyobraziła sobie, że jest mu obca, że on jest obcy jej. To byłaby
wielka strata – przeżyć całe życie bez osoby, która miała jedną trzecią jej
serca. Nie być przy nim, kiedy Hud miał obsesję na punkcie frisbee albo nie
widzieć, jak ekscytował się swoim pierwszym aparatem, nie znać
łagodności Huda, nie wiedzieć, że nie może zjeść za dużo octu, bo inaczej
zacznie się pocić. Hud był jej.
Nina spojrzała na Casey. Czy w ich żyłach płynęła ta sama krew? Nina
nie wiedziała. Nie była pewna, czy wierzy, że Casey może naprawdę być jej
siostrą. Ale jeśli była, Nina już smuciła się przez to, co straciły.
Casey dalej wyglądała przez okno, od czasu do czasu zerkając na
Ninę. Próbowała ocenić, co dokładnie dzieje się w jej umyśle.
Przypomniała sobie, że nie zna kobiety, w której sypialni właśnie siedzi.
Nie ma podstaw, by próbować odgadnąć jej myśli.
– Przepraszam, że wbiłam się na twoją imprezę – powiedziała Casey.
Nina pokręciła głową.
– Wszyscy są zaproszeni. A ty chyba nawet tu pasujesz.
Casey uśmiechnęła się smutno. Nina też. Ich uśmiechy były zupełnie
różne.
– Moja mama też zmarła – rzekła Nina. – Była jedynym rodzicem,
jakiego miałam. Jakiego mieliśmy. Więc… przykro mi. Nikt nie powinien
przez to przechodzić. Przez to, co ty przeszłaś.
Casey popatrzyła na Ninę i poczuła, że chce rozpłynąć się w jej
ramionach. Może tylko tego chciała. Kogoś, kto rozumie, kto powie jej, że
nie musi udawać, że wszystko jest w porządku.
Nina wyciągnęła rękę i na moment ujęła dłoń Casey. Ścisnęła ją
i puściła.
A potem Nina i Casey – gdzieś między nieznajomymi a siostrami –
w ciszy razem oglądały imprezę z okna na piętrze.
Północ

Mick Riva stał przed lustrem w swojej sypialni i poprawiał krawat.


Wyglądał dobrze jak na pięćdziesiątkę i o tym wiedział. Jego niegdyś
kruczoczarne włosy przyprószyła siwizna. Niegdyś gładką twarz
przyozdobiły zmarszczki na czole, wokół oczu i ust. Uroda nie zniknęła, ale
zapuściła korzenie.
Miał na sobie czarny garnitur i cienki czarny krawat – słynął z tego
stroju od dziesięcioleci, doprowadził go do perfekcji.
Za nim, na toaletce, leżało demo trzech piosenek, które nagrał na nowy
album. Wszystkie zostały delikatnie odrzucone przez jego wytwórnię
płytową. Przysłali mu w większości pochlebną wiadomość z bardzo
niepochlebną uwagą: „Obawiamy się, że te piosenki to «klasyczny Mick
Riva», a nas ekscytuje przyszłość: kim jest Mick Riva lat 80.?”.
Samo patrzenie na ten liścik doprowadzało go do szału. Jak to się
stało, że od kogoś takiego jak on – wybitnego artysty – oczekiwano, że
będzie słuchał wynurzeń jakiegoś dwudziestoparoletniego gościa z A&R
z przekłutymi uszami i obsesją na punkcie syntezatorów?
Angie by się kłóciła i kazała im wypuścić te piosenki – a także
wszystkie inne, które postanowił nagrać. Ale niestety nie był już z Angie.
Angie, zarówno jako jego menadżerka, jak i szósta żona, zawsze
rozumiała, że Mickowi trzeba po prostu dać robić swoje, a świat padnie mu
u stóp. To sprawdzało się przez ostatnie trzydzieści lat. Angie to wiedziała.
Chciał cofnąć się w czasie i ostrzec samego siebie, żeby jej nie
zdradzać albo nie dać się przyłapać, albo może nie zakochiwać się w niej
w siedemdziesiątym ósmym, kiedy była tylko młodą rudą w biurze jego
menadżera. Bo teraz nie był pewien, kto ma wygrywać za niego jego bitwy.
Kiedy zakochujesz się w asystentce swojego menadżera, zwalniasz
menadżera, awansujesz jego piękną asystentkę, żenisz się z nią, a potem
rozwodzisz, zostajesz bez żony i menadżerki.
Tak właśnie Mick skończył jako pięćdziesięciolatek mieszkający sam
ze swoim kamerdynerem, Sullivanem. Tylko on i Sully w willi z białej
cegły, porośniętej bluszczem, wybranej i urządzonej przez Angie. Angie
uwielbiała tutejszą wielką kuchnię z jadalnią. Teraz Mick nie pozwalał
Sully’emu robić mu kolacji, bo nie chciał czuć się żałośnie, siedząc sam
przy stole dla sześciu osób.
Pewnego dnia pomyślał, że miło byłoby mieć dużą rodzinę, zaprosić
wszystkie dzieci na niedzielny obiad. Wypełniłyby dom, na powrót
ożywiłyby to miejsce. Przyszło mu do głowy, żeby do nich zadzwonić. Do
Niny, Jaya, Huda i Katherine.
Byli już młodymi dorosłymi. Zrozumiałby ich, może dałby im jakieś
rady albo jakoś się przydał. Może też by tego chcieli.
Rozważał podniesienie słuchawki.
Ale wtedy otrzymał ręcznie napisany list.

•••

Choć na imprezę rodzeństwa Riva nie obowiązywały zaproszenia, Kit


co roku wysyłała jedno.
Gdzieś w połowie sierpnia wyrywała kartkę z zeszytu i zapisywała
datę, godzinę oraz adres. A potem dopisywała: „Serdecznie zapraszamy na
imprezę rodziny Riva”.
Adresowała list do ojca.
Mick Riva
Carolwood Drive 380 N
Los Angeles, Kalifornia 90077
Po dekadach w trasie osiadł w domu w Holmby Hills, niecałe
pięćdziesiąt kilometrów od swoich dzieci. Kit odnalazła go pięć lat temu
i od tego czasu co roku wysyłała ten sam list.
W tym roku po raz pierwszy go zauważył.

•••

Mick wzuł półbuty, wziął klucze i wyszedł z domu.


Wsiadł do nowiutkiego czarnego jaguara i wcisnął pedał gazu.
Popędził Sunset Boulevard w kierunku oceanu, z ręcznie wypisanym
zaproszeniem na siedzeniu pasażera.
Było tuż po północy, gdy Wendy Palmer zdjęła sukienkę i zrzuciła
bieliznę. Stanęła naga w ogrodzie, tuż obok jacuzzi, i powoli weszła do
parującej wody.
Odległy róg jacuzzi znajdował się w odległym rogu basenu, który
znajdował się w odległym rogu trawnika. Więc na początku zobaczyło ją
tylko kilka osób.
Wkrótce Wendy zanurzyła się w bulgoczącej wodzie i podpłynęła do
jedynych osób, które w tej chwili były w jacuzzi.
Dwaj mężczyźni przerwali rozmowę, żeby na nią spojrzeć.
Uśmiechnęła się i lekko uniosła brwi.
– Hej.
Stephen Cross i Nick Marnell patrzyli na nią zaintrygowani. Jako
basista i perkusista punkrockowego zespołu z trzecią najlepszą piosenką
w kraju, nie pierwszy raz znaleźli się w jacuzzi z nagą kobietą.
– Hej – rzucił Nick.
– Cześć – powiedział powoli Stephen.
Wendy najpierw pocałowała Nicka. Potem Stephena. A potem
przeniosła ich wszystkich w miejsce, z którego byli widoczni,
zanim przeszła do dalszej realizacji planu.
– Naprawdę to robimy? – mruknął Nick do Stephena.
Stephen wzruszył ramionami.
Wtedy się zaczęło. Tak jak Wendy chciała.
Wendy przyszła na imprezę z zamiarem uprawiania na oczach ludzi
seksu z dwoma przystojnymi facetami. Nie robiła tego dla innych. Nie
próbowała nikogo zabawić. To nie miało służyć niczyjej rozrywce, tylko jej
własnej. Zawsze o tym marzyła – myślała o tym od czasu do czasu, kiedy
trochę za bardzo się upijała albo kiedy przylegała do mężczyzny i żałowała,
że są sami. Ale tego ranka po przebudzeniu uznała, że jeśli naprawdę
kiedyś ma to zrobić, to musi być dziś.
Bo impreza rodzeństwa Riva była ostatnią szarżą Wendy.
Nadeszła pora opuścić Los Angeles. Wendy postanowiła, że porzuci
marzenia o karierze aktorskiej, zrezygnuje z pracy w Riva’s Seafood
i zakończy tę błazenadę raz na zawsze. Wkrótce czas imprez też się
skończy.
Zatęskniła za Oregonem. W końcu zdecydowała, że wróci do domu
i wyjdzie za syna najlepszego przyjaciela jej ojca.
Nazywał się Charles i kochał ją od dzieciństwa. Ona – wychudzona
blondynka z opaską na głowie. On – miły brunet o okrągłej twarzy, który
zawsze zbierał swoje zabawki. Teraz Wendy była małomiasteczkową
pięknością w wielkim mieście, a Charles tracił włosy w wieku dwudziestu
sześciu lat.
W ostatnie święta Charles wyznał Wendy, że wciąż ją kocha.
„Gdybyś kazała mi czekać, zaczekałbym…” – powiedział na korytarzu
domu jej rodziców w Wigilię, kiedy jej matka kładła szynkę na stole.
„Zaczekałbym, nawet gdyby istniała choć maleńka szansa”.
Pocałowała go w policzek. Rozstali się, podejrzewając, że Wendy do
niego wróci.
Kiedy przyjechała z powrotem do L.A., tuż po Nowym Roku, wyczuła
smog, gdy tylko wylądowała na lotnisku. Jej kawalerka ją przygnębiała.
Ciągle zapraszali ją na przesłuchania do ról zrzędliwych dziewczyn albo
zrzędliwych żon. Wciąż przegrywała castingi z dziewczynami z Valley,
które intonowały każdą wypowiedź jak pytanie. Jedyna rola, jaką zdobyła,
wymagała od niej wdzięczenia się w bikini na masce sportowego auta.
Natapirowali jej włosy i potraktowali taką ilością lakieru, że potem musiała
cztery razy myć głowę.
Kiedy agent Wendy powiedział jej, że w wieku dwudziestu sześciu lat
jest za stara, żeby grać dziewczynę Harrisona Forda, wiedziała, że wraca do
domu.
Wyjdzie za słodkiego mężczyznę z przerzedzonymi włosami
i pieniędzmi. Urodzi miłe dzieci i będzie kochać je z całego serca. Pewnie
trochę przytyje. Będzie zatracać się na długie okresy, kiedy chaos recitali
tanecznych, imprez piżamowych i meczów koszykówki przejmie jej życie
do tego stopnia, że jej własna osobowość zacznie odpływać. Ale nie miała
nic przeciwko temu. Teraz to życie wydawało jej się cudowne.
Rano zarezerwowała bilet w jedną stronę do Portland. Opuszczała
L.A. na zawsze we wtorek.
Ale najpierw musiała przelecieć dwie gwiazdy rocka w jacuzzi – na
oczach całej imprezy.
Lara poszła do łazienki co najmniej dziesięć minut temu, więc Jay
zabijał czas. Stał przy kominku w salonie i rozmawiał z Mattem. Matt
Palakiko był emerytowanym surferem. Jako nastolatek Jay go ubóstwiał.
Powiesił nawet na ścianie w sypialni kilka zdjęć z najlepszymi falami
Matta. Ale teraz Matt był ojcem bliźniąt i mieszkał na Hawajach.
Przyjechał do L.A. na tydzień, żeby chodzić na spotkania w sprawie
udzielenia licencji na produkcję strojów kąpielowych z jego nazwiskiem.
Jay słuchał, jak Matt opowiada, że odzyskał radość z surfowania,
kiedy skończył z zawodami.
– Ale dla ciebie to odległa przyszłość. Masz przed sobą długą karierę –
powiedział Matt. – Wszyscy tak mówią.
– Dziękuję – odparł Jay, kiwając głową.
– Słuchaj, jeśli dobrze to rozegrasz, za dziesięć lat możesz robić to, co
ja, sygnować nazwiskiem jakieś ciuchy, zbierać wypłaty. Teraz wszyscy
rzucają pieniędzmi, jakby nagle było ich za dużo. A będzie kręcić się
jeszcze bardziej. Mówię ci, czasami bezpieczeństwo finansowe i spokój są
nawet słodsze niż zwycięstwo. Codziennie wstaję i surfuję, bo chcę. Nie
dlatego, że muszę. Wiesz, kiedy ostatni raz mogłem to powiedzieć?
– No, pewnie – mruknął Jay.
– Kiedy jesteś sam z falą i nie myślisz o statystykach albo
treningach…
Jay słuchał jednym uchem, zafiksowany na swojej niepewnej
przyszłości, o której nadal nie mógł powiedzieć nikomu oprócz Lary. Jego
emerytura nie będzie przypominać emerytury Matta. Jay musiał przejść na
emeryturę i całkowicie zrezygnować z surfingu. Nie miał żadnej „radości”
w zamian za to, co straci. Straci wszystko.
Jaya ledwie zaczęto nazywać jednym z najlepszych – jego kariera
dopiero się rozkręcała. Skupiał na sobie całą tę uwagę raptem od paru lat.
Nie potrzebował jednak dużo czasu, by przyzwyczaić się do tego podziwu.
A teraz jego serce miało kosztować go właśnie tę rzecz, dzięki której czuł
się wyjątkowy.
Był najstarszym synem Micka Rivy – czy nie powinien być w czymś
najlepszy? Przez chwilę Jay pomyślał, że wolałby umrzeć wielki niż żyć
zwyczajny. Nie sądził, by zdołał znieść plamę zapomnienia.
– Słuchaj, muszę lecieć – oznajmił Matt, zerkając na zegarek. – Rano
mam lot do domu. Jeśli mi ucieknie, żona mnie zabije.
– Jasne, stary, trzymaj się – rzucił Jay, a potem dodał: – Chętnie bym
cię odwiedził i zasięgnął rady. Wiesz, pogadał o tym, co porabiasz teraz,
kiedy jesteś, no wiesz…
– Stary? – podsunął Matt.
Jay się uśmiechnął.
– Na emeryturze.
– Pewnie. Pogadamy niedługo.
Gdy Matt odchodził, Jay poczuł dłoń splatającą się z jego dłonią.
– Przepraszam, była straszna kolejka – powiedziała Lara. – Na tej
imprezie jest za dużo ludzi. Zawsze tak jest?
Jay się rozejrzał, rejestrując gości w pozostałych częściach domu.
Zaczęli zbijać się w kupki w małych przestrzeniach. Pary znalazły
schronienie na schodach, dziewczyny siedziały na podłodze. Przez okna
było widać, że na trawniku przed domem panuje taki sam chaos jak
w ogrodzie z tyłu.
– Właściwie to jest tłum – przyznał Jay. – Nawet jak na tę imprezę.
– Możemy iść w bardziej ustronne miejsce? – spytała Lara.
– Oczywiście – odparł. – Masz jakiś konkretny pomysł? Plaża?
– Na plaży jest trochę zbyt… – Lara zrobiła minę, którą Jay
rozpaczliwie próbował odczytać. Co miała na myśli? Zbyt romantycznie?
Zbyt tandetnie? Zbyt zimno? Zbyt ciemno? Nie wiedział.
– W porządku – rzekł, wziął ją za rękę i poprowadził na zewnątrz.
Minął imprezowiczów i parkingowych, a potem skręcił we względnie
spokojną ciemność prowizorycznego parkingu, za który tego wieczoru
służyło boczne podwórko jego siostry.
Przeszedł tuż obok dwojga ludzi całujących się z zapałem, który wydał
mu się niezwykle zabawny, póki nie zdał sobie sprawy, że to przyjaciółka
Kit, Vanessa, i wynajęty przez nich DJ. Natychmiast odwrócił wzrok,
a potem znów spojrzał, zdumiony tą gwałtownością. Nie podejrzewał
Vanessy o taki ogień.
– Eee… – zaczął, próbując zapomnieć o tym, co zobaczył. – Chodźmy
do pick-upa Huda.
Auto Jaya nie miało dachu ani drzwi, ale wiedział, że samochód Huda
będzie otwarty. Ruszyli prosto do niego.
Jay nie chciał być z Larą sam na sam tylko po to, żeby uprawiać z nią
seks. Tak, gdyby Lara zrobiła pierwszy krok, gdyby położyła na nim swoje
długie gołe nogi, natarłby. Ale chciał też z nią porozmawiać. Zapytać ją, jak
się czuje, co porabia i czy myśli, że dalej będzie go lubić, jeśli będzie
nikim. Chciał się dowiedzieć, gdzie dorastała i jaki jest jej ulubiony film.
Jay zobaczył pick-upa Huda w drugim rzędzie, na samym końcu.
Pociągnął Larę w tamtą stronę i otworzył jej drzwi. Nie miała zbyt dużo
miejsca – musiała przecisnąć się przez dwudziestocentymetrową szparę
między drzwiami a ramą. Udało jej się. Kiedy Jay zamknął za sobą drzwi,
wreszcie byli sami.
– Hej – powiedział.
– Hej – odpowiedziała i się uśmiechnęła.
Potem już nic nie mówili. Po prostu patrzyli na siebie, swobodni
i milczący.
– Myślałam, że będziesz inny – odezwała się w końcu Lara.
– Co masz na myśli? – spytał. Lekko się przesunął, żeby móc spojrzeć
jej w twarz. Zgiął kolano i oparł nogę na siedzeniu.
Lekko wzruszyła ramionami.
– Jesteś dużo spokojniejszy.
– Spokojniejszy? – Chciał się dowiedzieć, jak go widzi, zobaczyć
siebie w jej oczach.
Lara się zaśmiała.
– Wydawałeś się arogancki – wyjaśniła. – Zanim naprawdę cię
poznałam.
– A teraz nie wydaję się arogancki? – To było nowe uczucie, to
pragnienie, by odkryć, czego druga osoba od ciebie chce, a potem znaleźć
sposób, by jej to dać. Jeśli lubiła arogancję, mógł to podkręcić. Jeśli nie,
mógł być najskromniejszym facetem, jakiego w życiu poznała.
Lara pokręciła głową.
– I jesteś cichszy, niż myślałam.
– Myślałaś, że będę głośnym kutasem – stwierdził z uśmiechem.
Zachichotała i zaczęła bawić się kolczykiem.
– Tak – przyznała.
– Jesteś rozczarowana? – zapytał.
– Nie, nie rozczarowana. W ogóle nie to mam na myśli – uspokoiła go.
– Chyba chcę powiedzieć, że ludzie są zaskakujący. Zawsze uważałam, że
jesteś słodki, nawet kiedy byłeś głośnym kutasem. Ale podoba mi się, że
nie jesteś. Jesteś bardziej złożony.
Jay wiedział, że to komplement, choć nigdy nie dążył do bycia
złożonym.
– Złożony, hmm? No nie wiem. – Co się stało z całą udawaną
obojętnością, na której zawsze polegał? Może to był nowy on. Może stawał
się coraz bardziej podobny do Huda.
Hud zawsze lepiej sobie radził z kobietami. Jay sypiał z większą liczbą
kobiet, i to seksowniejszych. Ale Hud potrafił je kochać. Jay nie wiedział,
że można czegoś takiego zazdrościć, aż do teraz. Teraz pragnął tylko
poznać Larę i zdobyć jej zaufanie.
Czy mogliby jeździć razem na wakacje? Czy pojechałaby z nim na
Hawaje? Jego dni surfowania na North Shore prawdopodobnie dobiegły
końca, ale może mógłby uczyć ją surfowania na łagodnych, niegroźnych
falach Waikiki? Chciał zabrać ją do swojej ulubionej kawiarni w Honolua
Bay. Chciał zamówić jej haupia.
– Próbowałem ci zaimponować – wyznał Jay.
– Zaimponować mi? – powtórzyła. W zmarszczkach wokół jej oczu
i uniesionych kącikach ust krył się zachwyt.
– Tak – powiedział. Miał spuszczoną głowę, ale patrzył Larze prosto
w oczy. – Od…
– Tamtej nocy – dokończyła Lara.
– Tak, od tamtej nocy nie mogę przestać o tobie myśleć.
– Naprawdę?
Jay wiedział, że jest rybą na haczyku, a Lara go wciąga. Chciał zostać
wciągnięty. Miło było dać się porwać, odurzyć. Po raz pierwszy pragnął
kogoś tak mocno i podobało mu się to uczucie, ten słodki ból konkretnej
tęsknoty.
– Nie mogę przestać o tobie myśleć – podkreślił. – Ciągle… ciągle
chodziłem do Sandcastle i próbowałem na ciebie wpaść.
– Wiem. – Uśmiechnęła się. Został zdemaskowany i to ekscytowało
ich oboje.
Jay się nachylił i pocałował ją w policzek. Skórę miała gładką jak
aksamit.
– Czy to szaleństwo myśleć, że mogę cię kochać? – wyszeptał jej do
ucha.
– Tak, trochę szaleństwo – zaśmiała się. – Nie znasz mnie za dobrze.
Jay prawie jej nie słuchał. Był zagubiony w zgiełku własnego serca.
– Nie wiem – powiedział, całując ją w obojczyk i wodząc palcami po
jej nogach. – Myślę, że wiem wystarczająco.
Pocałował ją w usta i przyciągnął do siebie na siedzeniu pick-upa jego
brata. Pomyślał, że to, co zrobią, to będzie coś więcej niż seks. Pokaże jej,
co do niej czuje. Połączą się w świętym akcie. Powoli podciągnął jej
bluzkę, rozpiął sobie spodnie, zrzucił buty. Spódniczka Lary podwinęła jej
się do bioder. Wsunął dłonie pod spód. Ostrożnie, z wielkim
namaszczeniem, zdjął jej majtki, które zawisły u jej stóp.
– Masz prezerwatywę? – spytała.
Nie miał. Ale stwierdził, że Hud pewnie ma coś w aucie. Obrócił się
do deski rozdzielczej i wziął kluczyki z miejsca, gdzie zostawił je
parkingowy. Wybrał najmniejszy, wsunął do zamka schowka i przekręcił.
Schowek otworzył się z głuchym dźwiękiem. Jay znalazł prezerwatywy –
trzy, w jednym pasku, w błyszczących foliowych opakowaniach. Podniósł
je, gotów oderwać jeden kwadracik.
Ale wtedy…
Jay zauważył zdjęcie. Wziął je do ręki i odkrył, że to cały stos zdjęć.
Zdjęć jego byłej dziewczyny obciągającej jego bratu.
Zdjęć, które złamały już i tak wadliwe serce Jaya.
Hud i Ashley zdjęli buty i nie mieli pojęcia, gdzie je zostawili.
Zawędrowali brzegiem tak daleko, że w ciemności nie wiedzieli, gdzie
dokładnie się znajdują.
Hud już zdążył zadać Ashley serię pytań. Od jak dawna wiesz? Od
trzech dni. Który to miesiąc? Siódmy tydzień. Myślisz, że to ten weekend,
kiedy byliśmy w La Jolla? Chyba tak. Jesteśmy gotowi, żeby zostać
rodzicami? Nie wiem, skąd miałabym to wiedzieć.
A teraz szli ramię w ramię wzdłuż brzegu, oboje po cichu rozważając
dwie przyszłości: z dzieckiem i bez dziecka.
Hud myślał o wynajęciu domu – airstream nie nadawał się do
wychowywania dziecka. Zastanawiał się nad domkiem z dwiema
sypialniami i wyobrażał sobie, że maluje pokój dziecięcy na żółto.
Wspomniał sypialnię matki. Zawsze podobała mu się wizja dwóch
umywalek w łazience. Wizja ojca i matki stojących przy tych umywalkach
razem każdego wieczoru.
Hud nagle się zatrzymał, a Ashley razem z nim.
– Jaka była twoja pierwsza myśl? – zapytał. – Kiedy próbówka
zmieniła kolor?
– Raczej kiedy na dnie próbówki pojawił się pierścień.
– No to kiedy na dnie próbówki pojawił się pierścień. Jaka była
pierwsza myśl, która przyszła ci do głowy?
– A tobie, kiedy ci powiedziałam?
– Szczerze?
– Szczerze.
– Pomyślałem: „Jak to możliwe, że można pokochać kogoś tak
szybko?”. Bo mam wrażenie, że kiedy tylko to powiedziałaś, pokochałem
to dziecko. A to nie ma sensu.
Oczy Ashley się zaszkliły, a kiedy się uśmiechnęła, po policzku
spłynęła jej łza.
– Nie pomyślałeś: „O cholera”, „O kurwa” albo „Jak ja się z tego
wyplączę”? – zapytała, ocierając łzy.
– Nie – odparł, przyciągając ją do siebie. – A ty?
– Nie. – Pokręciła głową. – Ani przez chwilę.
– Więc będziemy mieli dziecko.
– Będziemy mieli dziecko.
Stali na plaży, zimna woda obmywała im kostki, a oni się do siebie
uśmiechali.
Czekały ich bujane foteliki i kołderki, rozgniecione banany i wysokie
krzesełka, duma z pierwszego kroku. Szalona i piękna przyszłość.
Ale teraz, w tej chwili, Hud nie miał wyboru – nie mógł dłużej migać
się od mówienia prawdy. To on musiał pogodzić swoje rodziny, starą
i nową, walczyć z nimi i walczyć o nie. I zamierzał to zrobić.
Niekoniecznie czuł się na siłach, ale to nie miało znaczenia.
– Zawracamy? – spytał.
Ashley spojrzała na niego i posłała mu łagodny uśmiech. Oparła się na
nim bardziej, mocniej ścisnęła jego dłoń.
– Tak – odpowiedziała.
Nadszedł czas przyznać się Jayowi.
Pierwsza w nocy

Brandon stał w łazience dla gości we własnym domu i spoglądał


w lustro. Był już nieźle napruty i zaraz miał odlecieć. Patrzył na siebie
i zastanawiał się, jak mógł popełnić tyle błędów w tak krótkim czasie.
Jak mógł to zrobić Ninie? Przeżyła tak wiele w tak młodym wieku,
a on zawsze lubił myśleć, że był dla niej początkiem dobrego. Lubił myśleć,
że może, tak trochę, był jej rycerzem w lśniącej zbroi.
A potem jak kretyn zaczął sypiać z Carrie Soto. Powinien istnieć
sposób, żeby wymazać burdel, jakiego się narobiło. Nie tylko odkupić
winy, ale naprawdę je wymazać, jakby nigdy się nie wydarzyły. Chciał
cofnąć każdy zawód, jaki sprawił żonie. Nie zasługiwała na to, nie zrobiła
nic, żeby zasłużyć na jego kompletne i katastrofalne załamanie. Pragnął, by
świat pozwolił im wszystkim udawać, że to wszystko nie miało miejsca.
Brandon wpatrywał się w lustro i studiował zmarszczki, które
formowały się na jego twarzy. Każdy dzień twojego życia jest jak
wspinaczka pod górę. W końcu docierasz do celu i przez jakiś czas tam
zostajesz. Na szczycie jest przyjemnie. Ale potem zaczynasz zjeżdżać w dół
na drugą stronę.
Tej części nie przewidział. I to mocno go uderzyło.

•••

Wszystko zaczęło się dlatego, że dziewięć miesięcy temu Brandon był


rozstawiany z numerem jeden na Australian Open. A potem
niespodziewanie przegrał drugą rundę z siedemnastoletnim Skandynawem,
Andersem Larsenem.
Od pierwszego serwisu Brandon martwił się, że traci kontrolę. Użył
swojej popisowej Strzały, którą niewielu graczy potrafi odebrać. Szybko
i czysto przecina kort.
Ale Larsen ją odebrał.
Odbijanie piłki tam i z powrotem zwaliło go z nóg. Punkt zdobył
Larsen. Kolejny też.
Potem popełnił podwójny błąd serwisowy. Zaczął się denerwować,
patrząc na tego nastolatka przed sobą. Przez tłum potoczyły się szepty,
niektórzy kibicowali Larsenowi.
Larsen uśmiechnął się do Brandona. Czekał, przykucnięty i gotowy.
Brandonowi przeszło przez myśl, że wszystkie gazety spodziewały się
finału Randall–Kriek, ale teraz wyglądało na to, że nie przejdzie nawet
przez drugą rundę.
Za dużo myślał. Czuł napięcie w barku. Przez chwilę miał wrażenie,
że jego mięśnie nie pamiętają. Serwował coraz wolniej, bardziej niedbale.
Z każdym forhendem bez rotacji i precyzji coraz bardziej się wściekał.
Z każdym bekhendem nietrafionym w cel ulatywał z kortu i pogrążał się we
własnych myślach.
Break point.
Kiedy nie odebrał ostatniego woleja Larsena, natychmiast poczuł na
sobie kamery. Nie pierwszy raz go osaczały. Łatwo się z tego otrząsał, gdy
łapały go na zwycięstwie albo nawet przegranej z godnym przeciwnikiem.
Ale to była rzeźnia. Brandon był Goliatem i właśnie przegrał z Dawidem.
Larsen obrócił się do trybun i wyrzucił pięści w powietrze. Właśnie
pokonał najlepszego zawodnika na świecie. Tłum wiwatował.
Brandon, jak zwykle w rzadkich chwilach podobnych do tej, napiął
twarz, nie okazując rozpaczy. Zesztywniały podszedł do siatki, ale tym
razem, choć nie wiadomo jak próbował, nie mógł wykrzesać z siebie
uśmiechu, kiedy podawał rękę temu małemu chujkowi.
Wiedział, że ojciec byłby zawiedziony jego brakiem sportowego
ducha. Ale to był najmniejszy z jego problemów.
Kiedy umknął do szatni, jego trener, Tommy, podążył za nim.
– Kurwa, co to było? W życiu nie widziałem, żebyś tak się pogubił!
Jeśli tylko tyle masz do pokazania, nie zostało ci dużo czasu na korcie!
Brandon milczał, serce mu waliło. Tommy pokręcił głową i odszedł.
Kiedy Brandon został sam, wybił pięścią dziurę w ścianie szatni.
Oczywiście już wcześniej przegrywał. Ale w drugiej rundzie turnieju,
który miał wygrać?

•••

Brandon wrócił do domu, do Niny. Ale kiedy tylko otworzył drzwi i ją


zobaczył, nie mógł znieść wyrazu jej twarzy. Miała ciepłe, szeroko otwarte
oczy i usta ułożone w życzliwą podkówkę.
– Jak się masz? – spytała.
Chciał wyskoczyć z siebie. Nina go przytuliła, a potem dotknęła dłonią
jego twarzy.
– Jesteś wspaniałym człowiekiem – powiedziała. – Już to
udowodniłeś. Masz dziesięć Wielkich Szlemów. To niewiarygodne.
Brandon ujął jej dłoń i odsunął.
– Dziękuję – odparł, a potem poszedł wziąć prysznic. Nie mógł na nią
patrzeć.
W styczniu odpadł w trzeciej rundzie US Pro Indoor. Pieprzony
McEnroe. W marcu przegrał, nie zdobywając ani jednego seta w Pucharze
Davisa – drużyna USA nie dotarła nawet do ćwierćfinału. Na Donnay Open
przegrał w półfinale i cisnął rakietą o ziemię. Trafił na pierwsze strony
gazet. Wycofał się z Monte Carlo z powodu barku.
Przestał wracać do domu bezpośrednio po meczach. Mówił Ninie, że
musi odwiedzić matkę albo brata w Nowym Jorku. Przedłużał sobie
i Tommy’emu pobyt w Buenos Aires i Nicei. Kiedy wreszcie wracał,
rozmawiał z Niną o obiedzie, restauracji, jej rodzeństwie, jego planach, jej
grafiku, nowym obrazie do salonu. Nie rozmawiał z nią o tenisie. Nie
powiedział jej, że bark go wykańcza. Wymykał się do lekarza – nie
przyznał jej się, że zaczął brać zastrzyki z kortyzonu.
Miał być niezniszczalny. Skromny mimo geniuszu, sympatyczny
mimo dominacji na korcie. Nie miał odpadać w początkowych rundach
i być obiektem współczucia żony.
Wchodzi: Carrie Soto.
Carrie Soto była uważana za najlepszą tenisistkę wszech czasów.
Brandon już kiedyś ją spotkał, ale nigdy nie rozmawiali, aż do pewnego
majowego dnia w Paryżu. Brandon przyjechał na French Open bez Niny, bo
nalegał, żeby została w domu.
Siedział na ławce przed szatnią na Roland Garros i poprawiał
przepaskę na głowie. Carrie Soto przeszła obok niego, cała napięta
i idealnie wyprostowana, w białym stroju.
Ciemne włosy zebrała w kucyk, założyła daszek. Różana cera, duże
oczy i zadarty nosek sprawiały, że wydawała się urocza. Jednak kiedy
podeszła bliżej, nachyliła się i powiedziała:
– Nie kupuję tej pozy miłego tenisisty. Jesteś tak samo żądny krwi jak
reszta z nas. Popraw serwis i wymorduj ich wszystkich.
Brandon wybałuszył oczy.
Uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech.
Brandon wygrał pierwszy mecz. Potem kolejny. W ciągu dwóch
tygodni rzutem na taśmę zdobył Coupes de Mousquetaires. Kiedy
zwyciężył w ostatnim meczu finałów, wyrzucił pięść w górę.
W tym czasie Carrie Soto z siłą i determinacją miażdżyła każdą
przeciwniczkę. Stękała przy serwisach, krzyczała przy wolejach, rzucała się
bez opamiętania, brudząc biały strój czerwoną gliną kortu. Wygrała Coupe
Suzanne Lenglen.
W noc wygranej Brandon wpadł na Carrie w hotelu. Dwoje
wzburzonych zwycięzców w windzie. Brandon czuł się dumny i bezbronny,
szczęśliwy i beztroski.
– Mówiłam ci, że potrafisz być bezwzględny – rzuciła z szerokim
uśmiechem.
– Masz mój numer – powiedział Brandon.
Milczeli, gdy winda jechała w górę. Kiedy zatrzymała się na piętrze
Brandona, dodał:
– Daj znać, jeśli będziesz chciała podzielić się czymś z minibaru.
Dziesięć minut później byli w jego pokoju.
Carrie Soto była na nim, Brandon dotykał jej mięśni. Kiedy się
poruszała, czuł jej twarde uda, napięty tyłek, nabrzmiałe łydki
i przedramiona. Czuł jej siłę i zwinność. Trzymał w dłoniach jej moc.
Przez jedną krótką chwilę, gdy leżał pod nią, myślał, że znalazł swoją
drugą połówkę.
Kiedy obudził się następnego ranka, w głowie huczała mu świadomość
tego, co zrobił. Ale tuż przed wyjazdem z Paryża Carrie powiedziała mu, że
jej zdaniem to może być coś poważnego. To nasunęło mu przypuszczenie,
że może to wszystko nie było zdradą, tylko czymś innym, na przykład
romansem.
Nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy, ale może Nina nie była
dla niego odpowiednia. Może dlatego czuł się przy niej taki mały. A Carrie
była dla niego odpowiednia. Dlatego czuł się przy niej taki silny.
Więc dalej się z nią widywał. W L.A., w Nowym Jorku, w Londynie.
Wkrótce Brandon przekonał sam siebie, że Carrie jest jego szczęśliwym
talizmanem.
Po tym, jak oboje wygrali na Wimbledonie, Brandon był
wniebowzięty. W tym samym roku wygrał na trawie i na glinie. To prawie
niespotykane. „To jest Brandon, którego znam”, powiedział Tommy.
Paparazzi przyłapał go z Carrie, jak świętowali zwycięstwa tej nocy na
zewnątrz gali Wimbledonu. On miał na sobie garnitur. Ona granatową
suknię. Całowali się za samochodem. Trzymał ją za tyłek.
Carrie zobaczyła zdjęcia jako pierwsza i przekupiła fotografa i gazetę.
Wymieniła je na wywiad na wyłączność. Ale później powiedziała
Brandonowi, że jest w nim zakochana i „albo rybka, albo pipka”.
Brandon poczuł się poganiany. Nie był pewien, czy jest gotowy
zostawić Ninę. Ale znalazł się na rozdrożu pod więcej niż jednym
względem i podejrzewał, że jeśli zostanie z Niną, szczęście i satysfakcja za
bardzo go zmiękczą, do tego stopnia, że nie będzie wystarczająco ciężko
walczył z zanikiem swojego talentu.
Jeśli zostanie z Carrie, może jego najlepsze czasy na korcie dopiero
nadejdą.
Więc Brandon wrócił do L.A. Wszedł do swojego wielkiego domu
i udał się prosto na górę, żeby zabrać rzeczy.
Miał nadzieję, że nie zastanie Niny. Ale leżała w sypialni i czytała
przewodnik po Bora-Bora. Miała na sobie jego bokserki. Ledwie mógł na
nią spojrzeć.
– Cześć, kochanie – powiedziała słodko.
Ruszył do garderoby. Musiał się streszczać, załatwić to szybko dla
nich obojga. I nie sądził, by dał radę znieść widok Niny. By dał radę
zachować spokój.
– Przykro mi, Nino, ale odchodzę – oznajmił.
– O czym ty mówisz? – zapytała ze śmiechem.
Nie pamiętał, co mówiła później. Po prostu uciekł.
Pojechał prosto do Beverly Hills Hotel. Kiedy dotarł do apartamentu
Carrie, pocałował ją w drzwiach i rzekł:
– Kocham cię. Wybieram ciebie.
Potraktował Ninę paskudnie, ale to było konieczne. I miał to z głowy.

•••
Brandon został z Carrie i odkrył, że w kilka dni zaplanowała za niego
całe nowe życie.
Rano oboje pili proteinowe smoothie i jedli garść surowych migdałów,
a potem szli na siłownię. Zaczęli trenować na tych samych kortach, obok
siebie, w Bel-Air Country Club. Zastrzyki z kortyzonu przestawały działać
szybciej, niż Brandon się spodziewał, ale jeśli w pewnym momencie
zwalniał serwisy albo spaprał kilka wolejów z rzędu, Carrie zauważała to
i krzyczała na niego ze swojego kortu, sama nie tracąc rytmu: „Weź się
w garść, Randall! Albo jesteś mistrzem, albo zerem! Nie ma nic
pomiędzy!”. Wtedy biegał szybciej, uderzał precyzyjniej.
Po południu zajmowali się sprawami służbowymi, dzwonili do swoich
agentów, omawiali umowy sponsorskie, zatwierdzali podróże, wysyłali
korespondencję.
Każdego wieczoru o siódmej wychodzili z domu na kolację.
O dziewiątej zazwyczaj byli na przyjęciu, imprezie charytatywnej albo
jakiejś gali. Rozmawiali prawie wyłącznie o tym, jak bardzo Carrie
nienawidziła swojej rywalki, Pauliny Stiepanowej.
Któregoś razu Brandon obudził się w środku nocy z barkiem
pulsującym z bólu. Rano mieli intensywny trening, wieczorem galę na
rzecz centrum zdrowia Cedars-Sinai, a potem wrócili do domu i kochali się,
zanim zgasili światła.
Nagle o trzeciej w nocy ból stał się potworny. Brandon poprosił o lód,
ale to nie pomogło. Wziął kilka tabletek. Jednak ból był coraz ostrzejszy,
bark pulsował coraz mocniej.
Spanikowany obudził Carrie.
– A co, jeśli Wimbledon był moim ostatnim szlemem? – zapytał.
– To byłaby katastrofa – odpowiedziała. – Masz ich tylko dwanaście.
A potem odwróciła się od niego i wróciła do spania.
Zatęsknił za czułością Niny.
Zasnął akurat, kiedy Carrie rzuciła w niego ręcznikiem.
– Będziesz płakać z bólu? Czy zaciśniesz zęby i zagrasz? Auto na kort
odjeżdża za piętnaście minut.
Wstał, ubrał się i cały dzień dotrzymywał jej tempa. Następnego dnia
też, następnego też, i tak w kółko.
Brandon żył u boku Carrie przez kolejne cztery tygodnie i dwa dni.
Ale wczoraj w nocy znów obudził go ból w barku. Tym razem
przeszywający, palący. Każda sekunda przed zadziałaniem leków była
męczarnią. Umówił się na kolejny zastrzyk i wiedział, że to pomoże na
jakiś czas. Ale rozumiał, przerażająco wyraźnie, że zegar tyka. Nawet jeśli
będzie odsuwał upadek jak najdłużej, nawet jeśli wygra więcej mistrzostw
niż ktokolwiek na świecie, kiedyś, któregoś dnia, jego ciało przestanie
funkcjonować. Bo to dopada każdego.
Kto wtedy będzie go kochał?
Zasypiał przez dwie i pół godziny. A o szóstej rano obudziła go Carrie,
która rozmawiała z obsługą hotelową.
– Nie przysyłajcie solonych orzeszków. Nie chcę soli rano.
Przysłaliście solone orzeszki wczoraj, chociaż już trzy razy prosiłam,
żebyście tego nie robili! Jeśli nie potraficie przysłać odpowiednich
orzeszków, może powinniście znaleźć inną pracę – wyrzuciła z siebie i się
rozłączyła.
Brandon położył głowę z powrotem na poduszce. Carrie nie była miłą
osobą. Nie był nawet pewien, czy była dobrą osobą. Zanim się zorientował,
co robi, otworzył usta i powiedział:
– Boże, jesteś okropna. Co ja, kurwa, zrobiłem?
Wstał z łóżka, zaczął dziko gestykulować i nawijać o tym, że jest
spięta i lodowata.
– Popełniłem każdy możliwy błąd! – jęknął, stojąc w samych
bokserkach. – Nie sądzę, żebym cię kochał. Nie jestem pewien, czy
kiedykolwiek cię kochałem. Dlaczego myślałem, że tego chcę w życiu? Nie
chcę być z kobietą, która krzyczy na ludzi!
Carrie gapiła się na niego, jakby wyrosła mu druga głowa.
– Nikt nie każe ci tu być, ty pieprzony kutasie.
Brandon rozważył jej słowa i stwierdził, że ma rację. Nikt nie kazał
mu się z nią przespać. Nikt nie kazał mu zostawić dla niej żony. Zrobił to
wszystko sam. Ale teraz za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć,
dlaczego to kiedykolwiek wydawało mu się dobrym pomysłem.
– Chyba sobie pójdę – powiedział.
– Proszę bardzo. – Carrie wskazała drzwi. – Spierdalaj.
Brandon zabrał swoje rzeczy i wyszedł.
Tego ranka trenował na innym korcie. Wziął długi, katorżniczo gorący
prysznic. Potem przez godzinę siedział w szatni w ręczniku i zastanawiał
się, co robić.
Myślał tylko o przyjemnym dotyku Niny, gdy zanurzała palce w jego
włosach, albo o jej minie, gdy mówiła mu, że zawsze będzie go kochać.
Właśnie wtedy postanowił, że ją odzyska.
I odzyskał! A teraz wszystko będzie dobrze. O ile Carrie Soto zostawi
ich w spokoju.
Nina i Casey siedziały w milczeniu, gdy ktoś otworzył drzwi.
– Nina?
Obróciły się i zobaczyły Tarine.
– Musisz zejść na dół – powiedziała.
– Czemu?
– To Carrie Soto.
Nina już była zmęczona.
– Co z nią?
– Jest przed twoim domem, rzuca ubraniami i grozi, że je podpali.

•••

Nina zbiegła po schodach i razem z Tarine przedarła się przez tłum.


Greg Robinson puszczał muzykę tak głośno, że podłoga się trzęsła,
a fundamenty domu drżały. Ludzie tańczyli z takim zapałem, że ramy
w salonie odbijały się od ścian.
To był dom Niny. Tańczyli na jej dywanie, stali na jej schodach, pili jej
alkohol, jedli jej jedzenie. A jednak żadna napotkana osoba nie ustąpiła jej
drogi, dopóki Nina nie postukała jej w ramię albo się nie przepchnęła. Nina
coraz bardziej się irytowała. Kochanka jej męża była przed domem, a ona
nawet nie mogła wydostać się na zewnątrz, bo jej przedpokój zajmowała
grupka surferów palących trawkę.
– Przepraszam! – zawołała Tarine. – Z drogi!
Surferzy natychmiast się przesunęli.
Kiedy Nina w końcu dotarła przed dom, zobaczyła swojego męża
próbującego uspokoić kobietę, która wrzeszczała i wymachiwała rękami.
Carrie Soto, ubrana w białe spodnie dresowe i biało-zielony T-shirt,
stała na podjeździe przed stosem ciuchów Brandona. Nina zauważyła jego
ulubione czarne polo Ralpha Laurena i szczęśliwą białą przepaskę. Kochał
tę przepaskę.
„Wrócił do mnie, ale zostawił przepaskę u niej?”.
– Brandon, na litość boską, musisz przestać być takim dupkiem. Bo
inaczej naprawdę spalę twoje rzeczy! – krzyczała Carrie.
Tłum na zewnątrz był całkowicie skupiony na Carrie, ale trzymał się
w odpowiedniej odległości. Ludzie schodzili się z różnych stron, żeby
zobaczyć, co to za zamieszanie. Nina czuła, że goście za nią wyciągają
szyje.
– Carrie, proszę – mówił Brandon. Stał tuż pod schodami i unosił ręce
w obronnym geście. – Porozmawiajmy jak dorośli.
Carrie się zaśmiała. Nie szaleńczo, nie wściekle, ale ze szczerym
rozbawieniem.
– Ja jestem dorosła, Brandon. To ja powiedziałam ci, żebyś nie
zostawiał żony, jeśli nie myślisz o nas poważnie, pamiętasz? – Chciał coś
odpowiedzieć, ale mu przerwała. – Pamiętasz, jak mówiłam, że nie rozbiję
rodziny, o ile ty i ja naprawdę się w sobie nie zakochamy? O ile nie
stwierdzimy, że to jest na zawsze? Pamiętasz?
Brandon przytaknął.
– Tak, ale, Carrie…
– Nie, nie będzie żadnych: „tak, ale”. Jesteś dupkiem, Brandon.
Rozumiesz?
– Carrie…
– Co ci powiedziałam, kiedy pierwszy raz się ze sobą przespaliśmy,
Brandon? Co ci powiedziałam? Czy powiedziałam, że nie zamierzam
sypiać z mężem innej kobiety, o ile to nie będzie coś poważnego?
– Tak, ale…
– I czy nie powiedziałam ci, żebyś nie leciał ze mną w chuja? Nie
powiedziałam, Brandon?
– Carrie…
– Powiedziałam dokładnie: „Jeśli się w tobie zakocham, nie leć ze mną
w chuja”, ty sukinsynu.
– Nie wiem, czy…
– Nie, nie kłóć się ze mną. Dokładnie to powiedziałem.
– Tak, to powiedziałaś. Ale…
– Wstałeś dziś rano po tym, jak w nocy się ze mną kochałeś, a kiedy
skończyłam rozmawiać przez telefon z obsługą hotelową, bo zamawiałam
nam niesolone orzeszki, powiedziałeś, cytuję: „Boże, jesteś okropna. Co ja,
kurwa, zrobiłem?”. A potem wyszedłeś.
– Carrie, proszę. Możemy pomówić o tym na osobności?
Carrie rozejrzała się, rejestrując tłum. Potem spojrzała za Brandona,
w stronę drzwi, gdzie zobaczyła Ninę. Zrzedła jej mina.
Brandon się odwrócił i zobaczył żonę.
– Nina… – zaczął.
– Nina – przerwała mu Carrie. – Przepraszam. Powinnam załatwić to
z nim, a nie publicznie prać brudy i psuć ci imprezę.
Nina wpatrywała się w Carrie, ale milczała. Jak to się stało, że ta
kobieta potrafiła wykrzyczeć każdą myśl, która chodziła jej po głowie?
Dlaczego Carrie Soto czuła się upoważniona, żeby krzyczeć?
W tej chwili Nina nie czuła złości, zazdrości, zażenowania ani niczego
innego, czego by się spodziewała. Było jej przykro. Przykro, że nigdy nie
przeżyła nawet ułamka sekundy jak Carrie Soto. „To musi być wspaniałe –
myślała Nina – móc zrzędzić, jęczeć, tupać nogami, płakać publicznie
i krzyczeć na ludzi, którzy cię ranią. Móc dyktować, co akceptujesz,
a czego nie”.
Nina przez całe życie była programowana, żeby
akceptować. Akceptować to, że ojciec odszedł. Akceptować to, że matka
zmarła. Akceptować to, że musi zajmować się rodzeństwem. Akceptować
to, że świat chce jej pożądać. Akceptować, akceptować, akceptować. Przez
długi czas Nina wierzyła, że to jej największa siła – potrafi wytrzymać,
potrafi przetrwać, potrafi zaakceptować wszystko i iść dalej. Idea
stwierdzenia, że coś jest nie do przyjęcia, była jej obca.
Próbowała wyobrazić sobie, jak jedzie do czyjegoś domu i krzyczy na
podjeździe na oczach całej imprezy. To wydawało się tak niemożliwe, że
Nina nie mogła nawet przywołać obrazu w myślach.
Ale Carrie miała w sobie ten ogień. A gdzie ogień Niny? Czy
kiedykolwiek tam był? A jeśli tak, to kiedy zgasł?
Wczoraj jej mąż spał z Carrie, a dziś Nina przyjęła go z powrotem. Co
jest z nią nie tak? Naprawdę zamierza to wszystko akceptować? Każdą
pieprzoną bzdurę do końca swojego życia?
Kiedy się odezwała, mówiła beznamiętnym głosem, spokojnym
i opanowanym.
– Myślę, że powinniście wyjść.
Brandon nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. Carrie w ogóle nie
odnotowała jej słów.
– Myślę, że powinniście wyjść – powtórzyła Nina, tym razem głośniej.
– Kochanie, nie – zaczął Brandon, ruszając w jej stronę.
Nina podniosła rękę.
– Nie. Nie – powiedziała spokojnie. – Nie mieszajcie mnie w to.
Możecie być razem.
– Ja go nie chcę – oznajmiła Carrie. – Chciałam tylko mu pokazać, że
nie można traktować ludzi jak śmieci i oczekiwać, że będą się na to godzić.
Nina poczuła się strasznie mała, że go przyjęła, i nienawidziła tego
uczucia.
– Jak śmiesz przychodzić do tego domu? – Tarine zwróciła się do
Carrie. Mówiła głośno i gniewnie, a kiedy Nina na nią spojrzała,
zrozumiała, że Tarine gotuje się już od jakiegoś czasu.
– Jeśli to coś warte, nienawidzę się za to – powiedziała Carrie Ninie
i Tarine. – I wiem, że nie powinno mnie tu być. Po prostu mam dosyć ludzi,
którzy myślą, że mogą traktować mnie, jakbym nie miała serca. Jakby
mojego serca nie można było złamać.
Nina spojrzała na nią i przytaknęła. Rozumiała Carrie Soto, rozumiała,
że ma złamane serce, rozumiała, że w innym świecie mogłyby nawet się
przyjaźnić. Ale żyły na tym świecie. I się nie przyjaźniły.
– Nie masz prawa chodzić i udawać, że jesteś „miłym tenisistą”. Jesteś
dupkiem – rzuciła Carrie do Brandona. – Chciałam tylko oddać ci rzeczy
i to powiedzieć. Ale potem mnie zdenerwowałeś, próbując przegonić mnie
jak jakąś wstydliwą tajemnicę. Jakbyś to nie ty zrobił pierwszy krok. Jakbyś
to nie ty zaczął to wszystko.
Carrie obróciła się na pięcie i poszła do swojego bentleya. Zostawiła
włączony silnik i otwarte drzwi.
– Przepraszam wszystkich – powiedziała. – Naprawdę.
Wsiadła do auta, wycofała, stuknęła w palmę, wrzuciła bieg
i odjechała.
Brandon patrzył, jak znika im z oczu, a potem, zszokowany
i zażenowany, ruszył w stronę żony.
Nina znów podniosła ręce.
– Ty też musisz iść.
– Nina, kochanie, z Carrie to koniec.
– Nie obchodzi mnie to. Proszę, Brandon, odejdź.
Nina odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała własne słowa. Cieszyła się, że
zdołała je wypowiedzieć.
– Nie możesz mnie wyrzucić! – krzyknął Brandon. – To mój dom! To
mój dom.
– Więc weź dom – odparła Nina. – Jest twój.
W momencie, gdy zrezygnowała z tej potworności na klifie i gwiazdy
tenisa w pakiecie, Nina poczuła się sto razy lżejsza.
Wreszcie miała w sobie dość powietrza, by zapłonął jej ogień.
Casey Greens przeglądała się w lustrze w łazience Niny. Ochlapała
twarz wodą i osuszyła puchatym jasnoszarym ręczniczkiem. Wszystko
w tym domu było takie ładne. Ręczniki miękkie, pokoje duże. Obrzuciła
spojrzeniem wysokie do sufitu okna i luksusowe poszewki na poduszki.
Ale Casey tęskniła za swoim starym światem, w którym poduszki były
trochę szorstkie, a okna małe i zawsze trochę sklejone wilgocią i starą
farbą, w którym obiad zawsze był trochę rozgotowany. W którym jej mama
co wieczór odpowiadała źle na każde pytanie w Jeopardy!, ale wszyscy
siedzieli razem na kanapie i świetnie się bawili, słuchając jej
beznadziejnych strzałów.
Gdyby Casey mogła – gdyby diabeł się targował – sprzedałaby duszę,
żeby opuścić to miejsce i odzyskać rodziców. Czuła, że zbliża się fala
rozpaczy, która zaraz ją porwie. Casey nauczyła się, że najlepiej
przygotować się na każdy przypływ żałoby. Pozwalała, by smutek i żal ją
obmywały, przykrywały. Trzymała się mocno, wiedząc, że może jedynie
czuć ból, dopóki sam nie minie.
Otworzyła oczy i znów na siebie spojrzała.
Może tu nie pasowała. Może nigdzie nie pasowała i nie będzie
pasować. Nigdy więcej.
Nina wróciła do domu, próbując udawać, że przed chwilą nie doznała
upokorzenia, gdy kochanka jej męża zjawiła się na jej podjeździe. Przecięła
kuchnię, otworzyła drzwi do spiżarni i weszła do środka.
Wśród paczek ryżu i puszek z sosem pomidorowym Nina zamknęła
oczy i ochłonęła. Choć drzwi spiżarni drżały od dźwięków muzyki
Eurythmics, a do środka wciąż przenikał zgiełk rozmów i śmiechu, było
wystarczająco cicho, by odnaleźć spokój. Nina oparła swój sławny tyłek na
stercie ręczników papierowych i ściągnęła łopatki, poprawiając postawę
i uwalniając napięcie z pleców.
Do kurwy nędzy. Jej mąż wrócił, pojawiła się jego kochanka, może
miała zaginioną siostrę, jej brat sypiał z byłą jej drugiego brata. Chciała
tylko, żeby ta noc się skończyła.
Drzwi się otworzyły, a Ninę zalały światło i dźwięk. Kiedy podniosła
wzrok, ujrzała Tarine z butelką wina i dwoma kieliszkami.
– Cześć, laleczko – rzuciła Tarine. Wśliznęła się do środka i zamknęła
drzwi. Pociągnęła za sznurek nad ich głowami, zapalając światło. –
Brandon jest na górze, pakuje twoje rzeczy. Jest pijany, to jasne. Myśli, że
wyrzuca cię z domu.
Nina się zaśmiała. Nie miała innego wyjścia, jak tylko uznać, że to
zabawne.
Tarine usiadła obok niej i wyjęła korkociąg z kieszeni kurtki. Zaczęła
otwierać sauvignon blanc. Gdy odkorkowała butelkę, rozlała wino do
kieliszków.
– Ktoś zabrał resztę opus one – oznajmiła. – Ci ludzie to zwierzęta.
Tym razem wzięłam nam białe.
Nina wzięła kieliszek, ale jeszcze się nie napiła.
– Pij, pij – zachęciła Tarine i sama upiła łyk. – Świętujemy twoją
deklarację niepodległości.
Nina spojrzała na Tarine i w kąciku jej ust pojawił się lekki uśmiech.
Pociągnęła łyk. Potem kolejny. Boże, mogłaby wypić całą butelkę.
– Nie spodziewałam się, że wróci – powiedziała.
– Wiem.
– Kiedy odszedł… nie wiem, uznałam nasz związek za skończony.
Opłakiwałam go.
– Słusznie.
– I było mi bardzo smutno – ciągnęła. – Że… że znaczę tak mało dla
kogoś, dzięki komu uwierzyłam, że znaczę tak wiele.
Tarine wzięła ją za rękę i ścisnęła.
– Ale żadna część mnie nie chciała go z powrotem – oznajmiła Nina,
wreszcie patrząc Tarine w oczy.
Tarine się uśmiechnęła.
– To dobrze – stwierdziła, stanowczo kiwając głową.
Nina znów uniosła kieliszek do ust. Czuła słodką cierpkość wina
i miała wrażenie, jakby mogła się w nim zatracić. A potem nagle zobaczyła
w myślach obraz matki na kanapie przed telewizorem. Zmroziło jej krew
w żyłach.
Odstawiła kieliszek.
– Wiesz, co pomyślałam, kiedy dziś się pojawił?
– Co?
– „O kurwa, teraz będę musiała się w to bawić?”.
– Ale nie musisz.
– Nie, nie muszę. Prawda?
Nie musiała tego robić. Być ofiarą, akceptować bzdur, po raz kolejny
oddawać serca dupkowi. Mogła po prostu postanowić, że nie.
Uśmiechnęła się. Musiała oswoić się z tą myślą. To niemal zbyt
piękne, by było prawdziwe.
Jay odłożył zdjęcia z powrotem do schowka i próbował udawać, że ich
nie widział. Że to się nie wydarzyło. Że jego brat nie zrobiłby czegoś
takiego.
Na pewno źle zrozumiał te zdjęcia. Na pewno. Bo nie mógł uwierzyć,
że jego brat jest nie tylko dupkiem, ale i kłamcą.
Próbował wyrzucić te myśli z głowy, poruszając się na Larze,
skupiając uwagę na niej. Ale kiedy wsunął jej rękę pod spódniczkę, ten
obraz cały czas do niego wracał i Jay nie mógł zaprzeczyć temu, co
zobaczył na własne oczy.
Lara wysunęła się spod niego i popchnęła go na siedzenie. Pozwolił jej
robić wszystko, co chciała, a on zatracił się we własnych myślach
z rozpaczliwą nadzieją, że Lara zabierze go gdzieś indziej.
Wspięła się na niego i zaczęła kołysać. Jej bluzka odsłaniała piersi,
spódniczka zadarła się do bioder. Jej głowa ciągle uderzała o sufit, a Jay, tak
bardzo starając się skupić na Larze, nie mógł przestać myśleć, czy Hud też
pieprzył Ashley w pick-upie. Czy głowa Ashley też uderzała o sufit.
Kiedy oboje skończyli, Lara się odchyliła, obciągnęła bluzkę
i spódniczkę i spytała:
– Wpadłeś w jakąś katatonię. Co się stało?
Jay usiadł i na nią spojrzał.
– Myślę, że mój brat sypia z moją byłą – zaczął. – I mnie okłamuje.
Wcześniej wcisnął mi kit, że chce się z nią umówić. Zabroniłem mu.
A teraz dowiaduję się, że prawdopodobnie pieprzył ją przez cały ten czas.
Lara usiadła prosto, zaskoczona.
– Przykro mi – powiedziała, kładąc mu rękę na plecach.
Wściekłość Jaya szalała mu w piersi, ale kojąca dłoń Lary pomogła
mu się uspokoić.
– Skoro już musiałem dowiedzieć się o tym gównie, to cieszę się, że to
było z tobą.
Lara się uśmiechnęła, ale Jay zauważył, że niezbyt szczerze. To był
uśmiech z rodzaju tych, które rzuca się do gościa pakującego zakupy.
– Wcześniej mówiłem poważnie. Że mogę cię kochać.
– Jay…
– Chyba chcę powiedzieć, że cię kocham. Kocham cię.
Oczekiwał, że Lara się uśmiechnie, wzruszy albo zarumieni. Kobiety
wcześniej naciskały na niego, żeby to powiedział, a on nigdy tego nie
zrobił. Ale teraz mówił. Był podekscytowany tym, co nastąpi później, tym,
jak ją uszczęśliwi. Tymczasem w jej oczach zalśniła pustka, a jej uśmiech
stężał.
– Nie… nie wiem, czy czujemy do siebie to samo – wyszeptała.
Jay pokręcił głową, zdezorientowany.
– Czekaj, co?
– Przepraszam.
Twarz Jaya powoli zastygła, z ciepłego, rozmarzonego źródła
w lodowiec.
– Wow – rzucił zszokowany.
– Jay, naprawdę mi przykro. Chyba źle zrozumiałam, czego szukałeś.
– Niczego nie „szukałem”. – Odsunął się od niej i włożył buty. – Ale
najwyraźniej nie jesteś osobą, za jaką cię miałem, więc to nieważne.
– Jay, to nie…
– Nie, powinienem był się domyślić. – Otworzył drzwi od strony
kierowcy i wyskoczył z pick-upa. Stanął na ziemi i spojrzał na Larę, która
nie ruszyła się z miejsca. – Dlatego nikomu o nas nie mówiłem. Bo
wiedziałem, jaką jesteś dziewczyną. Nie taką, która nadaje się na żonę.
Nie mógł sobie wyobrazić gorszej obelgi, więc poczuł, że odzyskał
władzę, kiedy jej dowalił. Ale ona wydawała się niewzruszona.
– W porządku – stwierdziła, kładąc rękę na klamce.
– Wynoś się z auta mojego brata – podniósł głos.
– Proszę, uważaj. – Wstała. – Martwię się o twoje serce.
Zmrużył oczy i trzasnął drzwiami.
– Chyba już pójdę – powiedziała. Stali po dwóch stronach pick-upa
i na siebie patrzyli.
– Naprawdę mam w dupie, co zrobisz – rzucił na odchodne i prędko
się oddalił. Zwolnił, kiedy zbliżył się do drzwi wejściowych. Na trawie
leżały porozrzucane ubrania, ludzie kręcili się z drinkami i papierosami,
pochłonięci rozmową na jakiś temat. Ale Jay nie słuchał.
Przy drzwiach odwrócił się, żeby sprawdzić, czy Lara nadal tam jest.
Zobaczył, jak odbiera kluczyki od parkingowego, wsiada do auta
i odjeżdża.
Gdy wyjechała na drogę i zniknęła mu z oczu, Jay myślał, że poczuje
się lepiej, ale wcale się nie poczuł. Oczywiście, że nie.
Mick skręcił w prawo na PCH przy Chautauqua, ale nie zawracał sobie
głowy kierunkowskazem. Pędził autostradą, po lewej miał ocean, po prawej
góry. Zerknął na zaproszenie.
Trochę się denerwował, serce biło mu w nieregularnym rytmie.
Układał w głowie tekst przeprosin, wciąż na nowo ubierając w słowa
swoje dawne czyny, by stworzyć historię, którą jego dzieci zrozumieją i mu
wybaczą. Nadszedł czas, by wszyscy pobiegli razem do oceanu, ochrzcili
się w wodzie i zaczęli od nowa.
Owszem, robił to dla siebie. Ale także dla nich. Która rozbita rodzina,
nieważne jak sponiewierana czy posiniaczona, nie pragnie się zjednoczyć?
Które dziecko, nieważne jak zagubione czy porzucone, nie pragnie być
kochane?
Zatrzymał się na czerwonym świetle na Heathercliff Road. A kiedy
zapaliło się zielone, skręcił w lewo bez kierunkowskazu.
Kit stała w łazience na świeżym powietrzu i wpatrywała się
w gwiazdy. Ricky przyssał się do jej szyi tak mocno, że już spodziewała się
malinki.
Nie mogła na niego spojrzeć. Nie potrafiła. Więc patrzyła w górę, na
nocne niebo, próbując znaleźć Wielki Wóz.

•••

Ricky nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Całował się z Kit Rivą
pod prysznicem na świeżym powietrzu. Z Kit Rivą. Pod prysznicem na
świeżym powietrzu. Chciał zabierać ją na romantyczne randki do włoskich
restauracji, kupować jej kwiaty, surfować z nią i ogólnie cały czas
przebywać w jej obecności.
Ricky był tak oszołomiony i rozpędzony, zauroczony i ochoczy, że
jego podekscytowanie prawie wystarczyło za nich oboje.
Prawie.
Ricky nie uważał się za Don Juana, ale bywał już z kobietami. Miał za
sobą licealny flirt, związek ze studiów. Wiedział, jakie to uczucie, kiedy
dziewczyna jest tak samo podekscytowana jak on. I zaczynał się martwić –
przez to, jak Kit nie patrzyła mu w oczy, jak zastygała, kiedy jej dotykał,
jak odsuwała od niego miednicę – że ona tak naprawdę nie chce tu być.
Odsunął się i spróbował przyciągnąć jej spojrzenie, ale odwróciła
wzrok.
– Kit? – zaczął.
– Co? – spytała.
– Jesteś pewna, że tego chcesz?
– Dlaczego miałabym nie chcieć?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Po prostu odniosłem wrażenie, że cię to nie kręci.
– Kręci.
– Okej. Jeśli jesteś pewna.
– Jestem – powiedziała, przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

•••

Kit się ukrywała i wiedziała o tym.


Rozumiała jasno, że kiedy przyzna się przed sobą, że nie chce całować
Ricky’ego, będzie musiała przyznać, że w ogóle nie chce całować
mężczyzn. Że nie lubi ich szorstkości, ich zapachu, ich chropowatych
twarzy. Że nigdy w życiu nie spojrzała na mężczyznę i go nie zapragnęła.
Wiedziała, że gdy tylko odsunie się od Ricky’ego Esposito, będzie
musiała zaakceptować to, że przez całe życie pragnęła delikatności.
Krągłości, gładkiej skóry, długich włosów i miękkich ust. Zawsze pragnęła
dotyku łagodnych dłoni.
Całując Ricky’ego, czuła się źle, bo nie był Julianną Thompson. Nie
był Cheryl Nillson. Ani Violet North. Nie był nawet Wendy Palmer,
kelnerką z restauracji, dziewczyną, przy której Kit zawsze czuła dreszczyk,
gdy miały wspólną zmianę. Przez chwilę zapragnęła, żeby był tą rudą
kelnerką Caroline. Ale dalej całowała Ricky’ego, z nadzieją, że nagle
poczuje pragnienie, choć wiedziała, że ma już wszystkie odpowiedzi,
których szukała.
Kit wiedziała – w swoim sercu, w swoim ciele – że lubi dziewczyny
tak, jak inne dziewczyny lubią chłopaków. A jedyne, co dziś osiągnęła,
w końcu całując chłopaka, to udowodnienie sobie, jak bardzo nigdy nie
chciała całować chłopaków.
Odsunęła się od Ricky’ego.
– Masz rację. Nie mogę tego zrobić.
– Okej. – Wycofał się. – Przepraszam, jeśli naciskałem czy coś.
– Nie, w porządku. To… – Nie wiedziała, jak dokończyć, więc usiadła
na ławce pod prysznicem.
Ricky przycupnął obok niej.
– Przepraszam – spróbowała jeszcze raz. – Chyba nie jestem… taką
osobą.
– Jaką?
Nie była pewna, jak ma to powiedzieć, a nawet co chce powiedzieć.
– Taką, która w tej chwili chce całować się z facetem pod prysznicem
na świeżym powietrzu.
Przytaknął. Było mu przykro, ale uśmiechał się najlepiej, jak potrafił.
– Jasne, rozumiem.
– To nie twoja wina.
Spojrzał na nią. Wreszcie patrzyła mu w oczy.
– Ale mam rozumieć, że z nami pewnie koniec, co?
Uśmiechnęła się do niego.
– Myślę, że powinniśmy zostać przyjaciółmi.
Ponownie przytaknął i wbił wzrok w swoje buty.
– Ale takimi prawdziwymi – dodała, próbując odzyskać jego uwagę. –
Mówię szczerze. Gdyby miał podobać mi się jakiś facet… to byłbyś ty.
Przechylił głowę, nie do końca rozumiejąc, co chce mu powiedzieć.
– Ricky… – powiedziała, niepewna, czy potrafi dokończyć zdanie,
które zaczęła. Ale czy nie musiała od czegoś zacząć? I czy to nie była
najbezpieczniejsza okazja? Z kimś, kogo mogła unikać do końca życia, jeśli
zajdzie potrzeba? – To naprawdę nie twoja wina. To…
Spojrzał jej w oczy.
– Możesz mi powiedzieć, serio. Jestem dobrym słuchaczem.
Kit zamknęła oczy i to z siebie wyrzuciła.
– A co, gdybym ci powiedziała, że lubię… dziewczyny?
Otworzyła oczy, nie wiedząc, co zobaczy na jego twarzy.
Ricky przez chwilę milczał. Kit dostrzegała jedynie zaskoczenie.
– To ma sens. Dziewczyny są sexy – stwierdził. A potem się zaśmiał.
A Kit mu zawtórowała. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła
śmiechem, cała się trzęsąc.
Ricky na nią spojrzał i poczuł się jeszcze bardziej oczarowany – jej
jasnymi, ciepłymi oczami, jej dołeczkami w policzkach. Był tak blisko
dziewczyny, której zawsze pragnął. A teraz zrozumiał, że między nimi
nigdy nic nie będzie. „Ale takie jest życie” – pomyślał. „Nie zawsze
dostajesz to, czego chcesz”.
– Dziękuję za to – powiedziała Kit.
– Po to są przyjaciele, nie? – odparł.
– Chyba tak.
– Więc słuchaj, teraz poważne pytanie: skoro jesteśmy przyjaciółmi,
jak sama twierdzisz… nauczysz mnie surfować?
Znów się roześmiała.
– Nie umiesz surfować? – Naprawdę go lubiła. Przyjemnie przebywało
się w jego towarzystwie.
– Nie jestem zbyt dobry – przyznał. – Na pewno nie tak dobry jak ty.
– Nikt nie jest tak dobry jak ja.
Zachichotał.
– Wiem! Dlatego musisz mnie nauczyć.
Uśmiechnęła się i pomyślała, że chce pewnego dnia poznać
dziewczynę podobną do Ricky’ego. Miłą. Taką, która nie musi nic
udowadniać. Kit miała tak wiele do udowodnienia, że nikt inny nie musiał.
– W porządku – oznajmiła. – Nauczę cię.
A potem nachyliła się i pocałowała Ricky’ego w policzek. To był
pierwszy raz, kiedy pocałowała kogoś z całego serca.
Tarine się myliła. Brandon nie pakował rzeczy Niny. Wziął butelkę
seagrama na górę i usiadł w pierwszej otwartej sypialni, jednej
z gościnnych. A teraz użalał się nad sobą na podłodze.
Ten pokój wyobrażał sobie jako pokój swojego pierwszego dziecka.
A teraz siedział w nim sam, płakał oparty o szafkę nocną i pił whisky
z butelki.
„Co się z tobą dzieje, Brandon? Każda z tych kobiet by cię
uszczęśliwiła, dałaby ci więcej, niż kiedykolwiek zasługiwałeś. Jak mogłeś
to spierdolić?”.
Boże, co za porażka. Naprawdę nie chciał na koniec zostać sam.
Pociągnął kolejny łyk i zakrztusił się od ilości płynu, która spłynęła
mu do gardła. Otarł usta.
Musiał to naprawić. Musiał odzyskać jedną z nich. Musiał. I mógł!
Wiedział, że mógł. Musiał tylko przekonać jedną z nich, że nie jest
dupkiem. Co było dosyć proste, bo jeszcze do niedawna nie był dupkiem.
Nawet tabloidy by im powiedziały, że jest miłym tenisistą!
Musiał tylko posłuchać instynktu i wybrać miłość swojego życia.
A potem ją odzyska i zostanie dobrym mężem, będzie miał dzieci,
zdobędzie kolejne tytuły i jego życie będzie wyglądało tak, jak na stronach
magazynów. Tak, jak powinno.
Brandon Randall zaraz zaśnie, ale kiedy wstanie, miejcie się na
baczności. Odzyska jedną z tych kobiet, choćby to miało być ostatnie, co
zrobi.
Jay szukał Huda wszędzie.
Lustrował tłumy w każdym pomieszczeniu, przepychał się przez ludzi,
którzy mrozili go wzrokiem, wdychał dym papierosów i zioła, zapach potu
i perfum. Huda nie było przed domem, na dole ani na górze. Nie było go
w ogrodzie, tak daleko, jak wzrok Jaya sięgał przez okna.
Jay wrócił na dół.
– Widziałaś Huda? – spytał brunetkę w sukience w kropki palącą
jointa.
– Kim jest Hud? – rzuciła, kompletnie niezainteresowana.
Spojrzał na nią krzywo.
– Kim ty, kurwa, jesteś?
Uśmiechnęła się.
– Heather.
– Słuchaj, Heather, Hud jest moim bratem i pieprzy się z moją
dziewczyną, więc muszę go znaleźć.
Wyciągnęła rękę, proponując mu resztkę jointa.
– Potrzebujesz tego bardziej niż ja.
– Nie, dzięki.
– Jesteś pewien?
Zmarszczył brwi i wziął jointa. Włożył go do ust i się zaciągnął.
Zamknął oczy, pozwolił, by dym wypełnił jego płuca, przeniknął jego ciało.
Otworzył oczy.
– Lepiej ci? – zapytała Heather.
Zastanowił się.
– Nie. Ani trochę.
– Cóż. – Wzruszyła ramionami. – To wszystko, co mam. – Odwróciła
się i wróciła do rozmowy z cheerleaderką Lakersów. – No, ale Larry Bird
jest dobry.
Jay znów zamknął oczy i ścisnął grzbiet nosa, zastanawiając się,
dlaczego, do kurwy nędzy, ktokolwiek miałby bronić Celticsów, ale nie
miał czasu się z nią o to kłócić.
Ruszył z powrotem do ogrodu, wciąż próbując znaleźć Huda. Nadal
był wściekły, ale jego wściekłość nie miała gdzie się podziać. Próbował się
uspokoić, wyciszyć. Nigdzie nie widział brata.
Teraz Vanessa siedziała na kolanach Kyle’a Manheima i się z nim
całowała. „Jezu, Vanessa”. Jay zanotował w pamięci, by powiedzieć jej, że
stać ją na więcej. Ale teraz tylko postukał ją w ramię.
Obróciła się i na niego spojrzała.
– Hej. – Wyglądała na wstawioną, ale daleko jej było do zalania
w trupa.
– Widziałaś Huda? – spytał Jay.
Pokręciła głową.
– Nie. I wiesz co? Nie obchodzi mnie to. Co ty na to? Raz w życiu
mogę szczerze powiedzieć, że mnie to nie obchodzi.
Jay już jej nie słuchał. Kątem oka zobaczył krawędź klifu i schody na
plażę.
– Mhm, okej.
Szedł powoli i z rozmysłem, nie patrząc nikomu w oczy, aż dotarł na
koniec trawnika.
Spojrzał w dół na piasek. Na plaży dostrzegł dwoje ludzi w uścisku
i od razu rozpoznał dupka, którego szukał. Hud.
Wściekłość Jaya zapłonęła na nowo, gdy zdał sobie sprawę, że Ashley
jest tam z nim. Pięknie, kurwa.
Jay patrzył, jak ruszają po schodach na górę. Kręcił się w kółko,
gadając do siebie, niepewny, co zrobi, gdy dotrą na szczyt.
Mick wjechał na podjazd swojej córki. Oddał kluczyki parkingowemu,
nawet nie patrząc mu w twarz.
Stanął przed domem Niny, podziwiając go w pełnej krasie, i poprawił
krawat.
Był zdziwiony rozmiarem domu. Na pewno kupił go mąż Niny.
Brandon jakiś tam. Ten tenisista. Włoski zjeżyły mu się na karku.
– Czy ty jesteś… – odezwała się Eliza Nakamura, gdy mijał ją
w drodze do drzwi.
Spojrzał na nią. Była ładna. We właściwym momencie mógłby rzucić
jej swój zabójczy uśmiech, wywinąć kąciki słynnych ust. Ale Mick prawie
dwadzieścia pięć lat temu nauczył się, że ponieważ ma tak ogromną siłę
przyciągania, musi odpychać każdego, kogo nie chce aktywnie przyciągać.
– Nie teraz – powiedział jej.
Zirytowana Eliza odwróciła się i odeszła. Do końca życia będzie
opowiadać ludziom, że spotkała Micka Rivę, a on okazał się dupkiem.
Mick nie dbał o to, czy ludzie uważają go za dupka, o ile zostawiali go
w spokoju, kiedy ich nie chciał, i lgnęli do niego, kiedy chciał. Ignorował
wszystkich, którzy się na niego gapili, gdy szedł prosto do willi swojej
córki.
Jedna kelnerka na jego widok się zapowietrzyła. Wtedy dwaj barmani
obok DJ-a spojrzeli w tamtą stronę i wybałuszyli oczy.
Kątem oka widząc ich reakcję, Greg Robinson, wciąż grając, popatrzył
na drzwi i zobaczył legendę, którą znał przed laty. Bezwiednie opuścił rękę
i płyta zacięła.
Wówczas wszyscy w salonie zwrócili głowy w tym samym kierunku –
dom pełen gwiazd patrzył na największą gwiazdę w pomieszczeniu.
Wzniosły się szepty i westchnienia i w jakieś czterdzieści pięć sekund,
odkąd Mick postawił stopę w domu, cała impreza wiedziała, że tu jest.
Cała impreza oprócz Casey Greens, która ukrywała się w sypialni na
górze, Kit, która siedziała z Rickym Esposito pod prysznicem na świeżym
powietrzu, Jaya, który na zewnątrz czekał na Huda, Huda, który był na
plaży, i Niny, która zamknęła się w spiżarni.
Hud dostrzegł Jaya kątem oka, kiedy wchodził po schodach z Ashley.
Gdy tylko go zobaczył, serce mu zamarło. Od razu zrozumiał, że Jay już
wie to, co Hud chciał mu powiedzieć. Brat chodził w kółko krokiem
wściekłego człowieka, który właśnie się czegoś dowiedział.
Hud na chwilę obrócił się do Ashley. Spojrzał na nią ostrzegawczo
i przepraszająco, a ona wiedziała, co chce jej przekazać. „Będzie gorzej,
zanim będzie lepiej”.
Hud dotarł na trawnik. Ashley podreptała za nim, po czym odsunęła
się na bok, poza linię ognia.
Jay natychmiast naskoczył na brata.
– Jesteś prawdziwym dupkiem, wiesz o tym?
– Wiem. – Hud nie spytał, skąd Jay wie ani ile wie. Zdawał sobie
sprawę, że te pytania tylko pogorszyłyby sytuację.
Jay pokręcił głową. Próbował coś powiedzieć, ale odebrało mu mowę.
Co powiedzieć, żeby oddać swoją wściekłość?
– Ashley i ja jesteśmy razem – powiedział Hud. Ashley patrzyła na
jego twarz, oszołomiona prostolinijnymi słowami i spokojnym głosem. –
Chujowo to rozegrałem. Okłamałem cię, spotykałem się z nią za twoimi
plecami i jest mi przykro. Ale kocham ją. – Na sekundę spojrzał w oczy
Ashley. – A ona kocha mnie.
– Żartujesz sobie? – krzyknął Jay, tracąc kontrolę i z każdą sekundą
podnosząc głos. – To twój argument?
Hud zbliżył się do brata i doznał olśnienia. Doprowadzi tę sprawę do
końca, zmierzy się z każdą chwilą i wyjdzie z tego z bratem, żoną
i dzieckiem.
– Jestem dupkiem – zaczął. – Przyznaję się do tego.
– To za mało po…
– Tak, za mało. Masz rację. Ale musisz coś zrozumieć. Nie przestanę
się z nią spotykać. I nie pozwolę ci przestać się do mnie odzywać.
Wokół nich zbierał się tłum i Jay był tego świadomy – tego, że każda
osoba będąca świadkiem tej rozmowy wiedziała o jego upokorzeniu.
– Więc powiedz, czego ode mnie oczekujesz, żebyśmy mogli już mieć
to za sobą – poprosił Hud.
– Czego od ciebie oczekuję? – powtórzył Jay. – Oczekuję, że
przestaniesz sypiać z moją byłą!
– Nie. – Hud pokręcił głową. – Moja odpowiedź brzmi: „nie”.
Kiedy Jay rzucił się na Huda, nie było w tym gracji. To było
niechlujne, rozlazłe i brzydkie. Ale skuteczne. Zanim Hud zdał sobie
sprawę, że brat go taranuje, już leżał na trawniku.
Jay wymierzał ciosy bezmyślnie, lecz Hud nie stawiał oporu. Samą
siłą ramion mógł zmiażdżyć bratu tchawicę, złamać żebro. Jedyna radość
z bycia krępym polegała na tym, że było się silniejszym. Jay na Hudzie –
okładający go pięściami, szturchający łokciami i ciągnący za wszystko, co
się da – przypominał whippeta na pitbullu. Ale Hud nie chciał jeszcze
bardziej kompromitować brata.
Jay i Hud doświadczali wszystkiego razem. Mieszkali w tych samych
pokojach, myśleli życzenia pod tymi samymi gwiazdami, oddychali tym
samym powietrzem, byli uczeni i wychowywani przez tę samą matkę
i nauczycieli. Porzuceni przez tego samego ojca.
Jeździli na te same plaże, pływali nielegalnie w tych samych oceanach,
surfowali na tych samych falach, stali na tych samych deskach. Kochali się
z tą samą dziewczyną.
Ale nie byli tymi samymi ludźmi. Nie dręczyły ich te same demony,
walczyli o różne rzeczy.
Ashley krzyknęła, kiedy pięść Jaya z trzaskiem rozbiła się o nos Huda.
– Kurwaaa! – krzyknął ktoś z tłumu. Inni rozdziawiali usta, gdy polała
się krew.
– Boże – powtarzała w kółko jedna z kobiet. – Niech ktoś coś zrobi!
– Walnij go jeszcze raz! – zawołał jakiś facet z tyłu.
Niektórzy zaczęli kibicować Jayowi. Inni wołali, żeby Hud odparł
atak. Ashley płakała. A dwaj bracia – zranieni, posiniaczeni i zakrwawieni
– kontynuowali.
Nina uznała, że czas opuścić spiżarnię, choćby dlatego, że w powietrzu
unosił się stęchły zapach. Ale także dlatego, że jeśli impreza nie miała
skończyć się prędko, chciała przynajmniej spróbować się zabawić.
– W porządku – powiedziała, wstając. – Chodźmy dołączyć do świata
żywych.
– Nie musisz – odparła Tarine.
– Chcę – oznajmiła Nina i wyciągnęła rękę, żeby pomóc Tarine wstać.
– W sumie pewnie powinnam sprawdzić, co u Grega – stwierdziła
Tarine.
Nina otworzyła drzwi i zobaczyła w kąciku jadalnianym trzy
dziewczyny, które dziwnie jej się przyglądały.
– To moja spiżarnia – zaznaczyła. – Mogę się w niej chować, jeśli
chcę.
Usłyszała zamieszanie w ogrodzie, ale postanowiła je zignorować.
Wyszła na korytarz i stanęła jak wryta.
Tata?
Stał tyłem do niej, ale od razu go rozpoznała. Miał masywne plecy
i ramiona tak szerokie, że nawet gdy nosił marynarkę, dało się dostrzec
idealny trójkąt, który tworzyły z jego talią. Włosy miał bardziej siwe, ale tył
jego głowy wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy obserwowała go
oglądającego telewizję albo biegającego po piasku.
Patrząc na niego, czuła jednocześnie silną bliskość i oszałamiającą
obcość – znała tego człowieka tak dobrze, nie znała go prawie wcale. To
połączenie przyprawiło Ninę o zawrót głowy.
Cofnęła się za róg.
– Co tu, kurwa, robi mój ojciec? – zapytała. To było pytanie
retoryczne, choć z chęcią usłyszałaby odpowiedź.
– Twój ojciec? – zapytała szczerze zszokowana Tarine. Nie mogła się
powstrzymać i wyjrzała za róg, żeby zobaczyć na własne oczy. – Wow.
Mick Riva. Mój Boże.
Nina pociągnęła ją z powrotem.
– Po co, do cholery, miałby tu przychodzić? – spytała.
– Zapewniam cię, że nie mam pojęcia – odparła Tarine i znów
wyjrzała.
Nina szukała jakiegokolwiek wyjaśnienia.
– Może potrzebuje nerki albo coś.
Tarine spojrzała na nią, żeby zobaczyć, czy żartuje. Nina mówiła
śmiertelnie poważnie.
– Istnieje taka możliwość – rzuciła Tarine.
– Wygląda ci na chorego?
Tarine po raz kolejny wyjrzała za róg. Mick się obrócił i Tarine ujrzała
jego twarz. Był przystojny, opalony i cały w skowronkach.
– Nie – poinformowała Ninę. – Właściwie to jest całkiem przystojny.
Nina zdziwiła się, że poczuła dumę.
– Stary?
– Wygląda tak samo jak w gazetach.
Nina uznała to za najbardziej pomocną informację. Jeśli jej ociec
wyglądał tak samo jak w gazetach, to znaczy, że w pewnym sensie go znała.
Nawet jeśli tylko trochę lepiej niż większość Amerykanów.
Kiedy usłyszała donośny głos ojca za rogiem, postanowiła, że nie chce
go widzieć, rozmawiać z nim ani dowiadywać się, czego chce.
Przynajmniej na razie.
– Nie muszę zajmować się tym w tej chwili, jeśli nie mam ochoty –
stwierdziła.
– Właśnie tak – zgodziła się Tarine.
Nina zauważyła deskę serów na blacie kuchennym.
– Zjem to – oznajmiła i wepchnęła sobie kawałek cheddara do ust.
„Witaj, stary przyjacielu” – pomyślała. Potem zainteresowała się brie.
Wzięła głęboki wdech i podniosła całą deskę serów, gotowa zabrać ją
ze sobą. Wyruszyła powiadomić rodzeństwo, że zjawił się ich ojciec, jak
żeńska, surferska wersja Paula Revere’a. „Mick nadchodzi”.
Nie zauważyła braci i siostry od razu, więc w pierwszej kolejności
udała się na górę, porozmawiać z jedyną osobą na tej imprezie, która
rzeczywiście szukała Micka Rivy.
Druga w nocy

Vaughn Donovan wszedł do domu już całkiem pijany. Towarzyszyła


mu świta składająca się z jego agenta, menadżera i czterech przyjaciół. Jak
to zwykle w przypadku Vaughna, kobiety w pomieszczeniu od razu
zwróciły na niego uwagę. Skinął głową na kilka z nich, a potem błysnął
uśmiechem za milion dolarów. Dobrze być gwiazdą filmową.
Kiedy chodził do liceum w Dayton w Ohio, Robert Vaughn Donovan
III nie dostał się do drużyny footballowej ani baseballowej. Ale gdy tylko
postawił stopę w szkolnej auli, znalazł swój dom. Dzięki szybkim ripostom
i wygłaszaniu niemal każdej kwestii z uroczym rozdrażnieniem rozśmieszał
dzieciaki z kółka teatralnego do łez.
Współlokator jego ojca z college’u był agentem w Hollywood, więc
w wieku dwudziestu lat Robby wygrał swoje drugie przesłuchanie, zaczął
przedstawiać się jako Vaughn i szybko zrobił karierę, grając w filmach role
słodkiego i niegroźnego chłopaka z sąsiedztwa, który w końcu zdobywa
dziewczynę.
Teraz Vaughn miał dwadzieścia pięć lat i był prawdziwą gwiazdą. Ale
choć nikomu by się do tego nie przyznał, czasami nadal czuł, że musi
zaliczać jak najwięcej pięknych kobiet, chodzić na jak najwięcej
hollywoodzkich imprez, kręcić jak najwięcej filmów, jakby ktoś zaraz miał
wcisnąć stop i odesłać go do Dayton.
Vaughn podwinął rękawy marynarki i wszedł dalej do przedpokoju
w chwili, gdy Nina wyłoniła się zza rogu i ruszyła po schodach.
– Wow – powiedział, gdy ją zobaczył. – Prawdziwa Nina Riva jest tu
przede mną właśnie w tej sekundzie. Wymarzona dziewczyna każdego
faceta.
– Vaughn. – Jedną ręką trzymała deskę serów, drugą uścisnęła mu
dłoń. – Cześć.
Z bliska był jeszcze przystojniejszy. Jego chłopięce niebieskie oczy
lśniły. Potargane brązowe włosy zostały doskonale uczesane pod
kapeluszem z szerokim rondem. Szczękę miał ostrą, ale skórę gładką
i nieskazitelną. Nina wiedziała, że większość ludzi traci część swojego
blasku, gdy spotyka się ich na żywo. Ale Vaughn Donovan olśniewał.
– Jestem twoim wielkim fanem – oznajmił. – Wielkim fanem.
– Ach, dziękuję. – Pokiwała głową. – Uwielbiam twój ostatni film.
Dzika noc. Jest świetny.
– Dzięki. – Uśmiechnął się. – Myślimy o sequelu. Może mogłabyś
zagrać.
– To bardzo miło z twojej strony – rzekła. – Hmm, słuchaj, muszę
lecieć, ale niedługo wrócę i pogadamy.
Vaughn przytaknął, a kiedy się obróciła, złapał ją za ramię. Drugą ręką
musnął jej bluzkę w okolicach piersi.
– Ta nie jest tak miękka, jak miałem nadzieję – rzucił z uśmiechem
i puścił do niej oko.
Nina wbiła w niego wzrok. Wzięła dwa głębokie wdechy.
– W porządku, Vaughn. Do zobaczenia – powiedziała i szybkim
krokiem ruszyła po schodach.
Wtedy z kuchni wyszedł menadżer Vaughna z czterema piwami.
Długopisem przebił ściankę jednej puszki i przytknął ją do ust Vaughna.
Vaughn radośnie pociągnął zawleczkę i wypił piwo duszkiem. Kiedy
skończył, cisnął puszkę na podłogę i pomachał głową.
– Woooo! Najebmy się!
Blond kelnerka przechodziła obok z koką. Vaughn uśmiechnął się do
niej i wciągnął kreskę. Kelnerka zatrzepotała rzęsami.
Zza rogu wyszedł Bridger Miller.
– Wow, stary! – zawołał i przybił Vaughnowi piątkę. Nigdy wcześniej
się nie spotkali, ale sława to tajny klub: każdy wie o sobie nawzajem.
– Bridger! Jestem wielkim fanem, stary! – powiedział Vaughn. –
Widziałem cię w Wyścigu z czasem. Scena wspinaczki po budynku była
genialna.
– Dzięki, dzięki. – Bridger pokiwał głową. – Jeszcze nie widziałem
twojego nowego filmu, ale mój agent mówi, że jest cholernie zabawny.
Vaughn uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Może któregoś dnia zagram w akcyjniaku.
Bridger się zaśmiał.
– Lepsze to, niż żebym ja grał w komedii, tyle ci powiem.
– Hej, Vaughn! – odezwał się jeden z jego przyjaciół, który stał przy
szafce z porcelaną. – Nie mówiłeś, że chciałeś pograć we frisbee?
Zanim Vaughn zdążył odpowiedzieć, jego kumpel wziął z szafki talerz
i rzucił nim na drugi koniec pokoju. Talerz rozbił się o ścianę i odłamki
poleciały na podłogę.
Wszyscy obrócili głowy, żeby zobaczyć przyczynę zamieszania. Ale
kiedy Bridger zachichotał, pozostali mu zawtórowali.
– Kurwa, stary! – zaśmiał się Vaughn. Podszedł do szafki, wziął sobie
talerz i rzucił nim o ścianę.
Bridger wziął dwa kolejne i rzucił szybko po sobie. Przybił piątkę
Vaughnowi.
– Tak jest! – powiedział Vaughn.
Bridger sięgnął po kolejny talerz.
– Słuchajcie wszyscy, jedziemy z tym!
Nina weszła do swojej sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
– Sera? – spytała i podsunęła Casey deskę.
– Nie, dzięki – odparła Casey. Była trochę zażenowana, że dalej siedzi
w sypialni Niny. – Przepraszam, nie wiedziałam, dokąd iść – dodała
w ramach wyjaśnienia.
– Nie martw się tym – powiedziała Nina. – Ale słuchaj, Mick jest na
dole.
Casey wyglądała na zszokowaną. Jeśli Nina zastanawiała się, czy
obecność Micka ma coś wspólnego z Casey, wyraz jej twarzy wyjaśnił tę
kwestię.
– Jak to: „Mick jest na dole”? Teraz? – nie dowierzała Casey.
– Tak – potwierdziła Nina i weszła do garderoby. Zostawiła drzwi
otwarte, żeby mogły rozmawiać. Zdjęła cienką bluzkę, obcisłą spódniczkę,
niepozwalające oddychać rajstopy i zadające tortury szpilki. Została
w staniku i stringach, ale zaraz je też zdjęła. Sięgnęła po białe bawełniane
majtki i wciągnęła je na siebie, a potem włożyła stanik sportowy.
Wskoczyła w spodnie dresowe w kolorze szarego melanżu, z gumką
w pasie i w kostkach. Na koniec narzuciła wyblakły neonowo niebieski T-
shirt z napisem O’NEILL na piersi.
Mężczyźni to dupki – ludzie to dupki – a Nina nie zamierzała znosić
dupkowatości w szpilkach ani sekundy dłużej.
– Nie wiem, dlaczego tu jest – dodała. – Ale jest.
Casey poczuła przypływ niepokoju. Nie była pewna, czy w ogóle jest
gotowa poznać Micka Rivę, ani tym bardziej, co mu powiedzieć.
Nina rzuciła się na łóżko. Leżała na plecach, wpatrując się w sufit.
– Pewnie mogłabyś zejść na dół i zapytać go, czy jest twoim ojcem –
zaczęła. Ale nawet kiedy to mówiła, poczuła ukłucie. Przeszkadzało jej, że
Casey mogłaby mieć z jej ojcem bardziej bezpośrednią relację niż ona
sama, że Casey mogłaby nie bać się zrobić tego, czego Nina unikała.
Przywitania się.
Casey usiadła obok Niny.
– Jaki on jest? – spytała.
Wciąż patrząc w sufit, Nina odpowiedziała najlepiej, jak mogła.
– Myślę, że jest dupkiem. Ale nie mogę mówić na pewno. Nie znam
go na tyle dobrze, żeby to stwierdzić.
Casey obserwowała, jak Nina głęboko oddycha, a jej pierś unosi się
i opada.
– Zapowiada się świetnie – stwierdziła i położyła się obok Niny.
Nina zwróciła twarz ku niej.
– Posłuchaj, nie jestem pewna… Jeśli szukasz rodziny, mogłabyś
wybrać lepszą.
Casey spojrzała na Ninę i lekko się uśmiechnęła.
– Ale nie na tym polega rodzina, prawda?
– Masz rację – przyznała Nina. – Nie na tym.
Mick dotarł do przesuwanych szklanych drzwi i spojrzał na tłum.
Widział, że ktoś spuszcza komuś wpierdol, ale dopiero kiedy zbliżył się do
krawędzi kręgu wokół walczących, zaczął podejrzewać, że to mogą być
jego synowie.
Gdy popatrzył na dwóch mężczyzn tarzających się po trawie, musiał
przyznać przed sobą brzydką prawdę: niełatwo rozpoznać własne dzieci po
dwudziestu latach nieobecności.
Jaya kojarzył z magazynów, tak samo jak Ninę. Nie miał
stuprocentowej pewności, że ten na ziemi to Hud. Ale – kombinował –
pewnie człowiek nie zadaje sobie tyle trudu, żeby kogoś pobić, o ile to nie
jest ktoś na tyle bliski, by naprawdę zaleźć mu za skórę. Więc zgadł.
Jeśli chodzi o jego młodszą córkę… Nie rozpoznałby jej, nawet gdyby
stała obok niego.
A stała.
Kit zostawiła Ricky’ego, kiedy usłyszała krzyczących braci,
i przedarła się na przód tłumu. Oszołomiona zobaczyła nie tylko to, że Jay
okłada pięściami Huda, ale też że na trawniku stoi jej ojciec i się temu
przygląda.
Zastygła w bezruchu obok niego. Oczy miała wybałuszone, a dłonie
zesztywniałe, gdy jej mały palec musnął rękaw jego kurtki. Nie mogła
uwierzyć, że jest w obecności tej niesamowitej postaci, która wisiała nad
nią przez całe życie, a jednak tak długo pozostawała poza zasięgiem. I oto
był. Mogła wysunąć palec… tylko… o pół centymetra… i… go dotknąć.
A potem w jednej chwili zniknął – rzucił się do przodu i odciągnął
starszego syna od młodszego. Przyszło mu to łatwo, bo Jay był szczupły
i Mick mógł bez problemu go złapać i powalić na plecy.
Hud złapał się za nos, Ashley do niego podbiegła. Hud podniósł
wzrok, żeby zobaczyć, kto przerwał walkę.
Jay wziął się w garść i podniósł wzrok, żeby zobaczyć, kto go
odciągnął.
– Tata? – powiedzieli jednocześnie z tą samą intonacją.
Kit uznała to za niedorzeczne. „Tata”?
Część tłumu się rozpierzchła, gdy bójka dobiegła końca. Ale sporo
osób wciąż kręciło się w pobliżu, bezwstydnie chłonąc wzrokiem Micka
Rivę we własnej osobie.
– Podpiszesz tę serwetkę? – zapytał Kyle Manheim, kiedy tylko
przedarł się wystarczająco blisko. Podał Mickowi długopis, który
wygrzebał z torebki jakiejś dziewczyny.
Mick przewrócił oczami, nabazgrał coś na serwetce i oddał. Zrobiła się
kolejka. Mick pokręcił głową.
– Nie, nie, koniec z autografami.
Wszyscy jęknęli, jakby odmówił im podstawowych praw człowieka,
ale zaczęli się rozchodzić.
– Dobra, wy dwaj – odezwał się Mick, wyciągając ręce do obu swoich
synów. Tego też Kit nie mogła pojąć: jak mógł oferować wsparcie teraz,
kiedy nie oferował nic przez tak długi czas?
Hud i Jay przyjęli jego ręce i wstali.
Hud szybko podsumował swoje obrażenia. Był prawie pewien, że Jay
złamał mu nos. Czuł, że ma podbite oko, poharataną brew i rozciętą wargę.
Do tego obite żebra, obolałe nogi, posiniaczony brzuch. Kiedy spróbował
wziąć głęboki wdech, prawie upadł z powrotem.
Jay miał podrapany podbródek, stłuczoną kość ogonową i roztrzaskane
ego.
Ashley podeszła bliżej Huda, jakby chciała się nim zająć. Jednak gdy
zrobiła krok w jego stronę, zobaczyła, że się wzdryga. Zrozumiała, że jej
obecność, przynajmniej w tej chwili, tylko pogorszy sprawę.
Odwróciła się, a Hud wyszeptał jej imię. Lecz ona już przedzierała się
przez gapiów.
Chciała znaleźć miejsce, w którym mogłaby popłakać w samotności.
Gdy weszła do kuchni, rozważała pójście do samochodu. Ale wyciągnięcie
go z labiryntu aut na trawniku zajęłoby parkingowym wieczność. Dlatego
wepchnęła się do łazienki bez kolejki, usiadła na klapie toalety i wybuchła
płaczem.

•••

– Co ty tu robisz? – zapytał ojca Jay. Podbródek go zapiekł, gdy


powietrze smagnęło świeżą ranę, i Jay zastanowił się, jak źle czuje się Hud.
– Dostałem zaproszenie – odparł Mick.
– Na tę imprezę nie ma zaproszeń – oznajmił Hud. – A nawet gdyby
były… – Nie dokończył zdania. Nie potrafił. Nie znał człowieka przed sobą
wystarczająco dobrze, żeby obrażać go w twarz.
– Cóż, ja dostałem – rzekł Mick. – Ale kogo to obchodzi? Dlaczego
chcecie się pozabijać?
– To nie twoja… – „Nie twoja sprawa”. – To… – Jay nie miał słów.
Spojrzał na brata.
Hud odwzajemnił spojrzenie – posiniaczony, zakrwawiony
i zgarbiony, próbujący nie oddychać zbyt głęboko, ale wyraźnie tak samo
zdezorientowany. Zdezorientowanie Huda przyniosło pociechę Jayowi. Nie
oszalał. To naprawdę było niepojęte.
– Nie możesz tak po prostu tu przyjść i zadawać takich pytań –
powiedziała Kit. Mick, Jay i Hud obrócili się na dźwięk jej głosu. Stała na
szeroko rozstawionych nogach, ramiona miała ściągnięte, jej twarz nie
zdradzała ani strachu, ani szoku.
– Kim jesteś? – spytał Mick, ale kiedy tylko zadał pytanie, już znał
odpowiedź. – Znaczy…
– Jestem twoją córką – rzuciła rozbawionym tonem. Nie zaskoczyło
jej, że nie wie. Ale rozpaczliwie pragnęła ukryć, jak bardzo wciąż ją to
bolało.
– Wiem, Katherine – zaczął Mick. – Przepraszam. Wyrosłaś jeszcze
piękniejsza, niż sobie wyobrażałem.
Posłał jej uśmiech, który – jak rozumiała – miał być wyrazem
uroczego zakłopotania. W tym uśmiechu dostrzegła magnetyzm, jakim
władał jej ojciec. Wygrywał nawet wtedy, kiedy przegrywał, czyż nie?
– Nazywamy ją Kit – poprawił go Jay.
– Nazywa się Kit – dodał Hud.
– Kit – powtórzył Mick, znów zwracając uwagę na nią i kładąc jej rękę
na ramieniu. – Pasuje ci.
Odsunęła się i prychnęła.
– Nie masz pojęcia, co mi pasuje.
– Byłem pierwszą osobą, która trzymała cię na rękach w dniu twoich
narodzin – powiedział łagodnie Mick. – Znam cię jak własną duszę.
Kit uznała jego żarliwość – jego domniemaną więź z nią – za
niepokojącą.
– To ja wysyłałam ci zaproszenia na imprezę przez ostatnie pięć lat –
poinformowała go.
Hud spojrzał na Jaya.
– Wiedziałeś o tym? – mruknął pod nosem.
Jay pokręcił głową.
– Dlaczego zjawiłeś się dopiero teraz? – spytała Kit.
Co roku z niecierpliwością czekała na wypisanie tego zaproszenia.
Czuła się potężna, jednocześnie bezczelna i odważna. Rzucała mu
wyzwanie, żeby się zjawił, pokazał tu swoją twarz. Czuła się
usprawiedliwiona za każdym razem, kiedy nie przyjeżdżał.
Z każdym rokiem, gdy ignorował zaproszenie, jej oburzenie rosło.
Miała kolejny dobry powód, żeby nie lubić tego skurwiela. Kolejny dobry
powód, żeby nie martwić się, czy wszystko u niego w porządku i czy za
nimi nie tęskni. Kolejny dobry powód, żeby nie musieć stawiać się na jego
pogrzebie. I to było dobre uczucie.
Ale teraz się zjawił. To nie tak miało wyglądać.
– Chcę zobaczyć, czy możemy… znów być razem – odparł. – Tak
bardzo za wami tęskniłem.
Spojrzał prosto na Kit. Oczy miał zaszklone, usta wykrzywione. Przez
ułamek sekundy bolało ją serce. Wyobraziła sobie świat bólu, w jakim mógł
żyć bez nich. Czy cierpiał? Będąc daleko? Czy myślał o nich? Czy
odczuwał ich nieobecność każdego dnia? Czy podnosił słuchawkę setki
razy, ale nigdy nie wybrał numeru?
Ale potem przypomniała sobie, że jej ojciec próbował swoich sił
w aktorstwie w późnych latach sześćdziesiątych. Został nominowany do
Złotego Globu – taki był dobry.
– Nie. – Kit pokręciła głową. – Przykro mi – powiedziała szczerze. –
Wiem, że to ja cię zaprosiłam. To był mój błąd. Myślę, że powinieneś iść.
Mick zmarszczył brwi, ale się nie zrażał.
– A może pójdziemy w ustronne miejsce i porozmawiamy?
Widział, że Kit zaraz odmówi, więc uniósł ręce w geście poddania.
– Wtedy odejdę. Ale mimo wszystkiego, co przeszliśmy, jesteście
moimi dziećmi. Więc proszę, porozmawiajmy chwilę. Może na plaży,
z dala od imprezy. Tylko o to proszę. Chyba macie kilka minut dla swojego
staruszka, co?
Kit spojrzała na Jaya, Jay na Huda, Hud na Kit.
A potem we trójkę zeszli ze swoim ojcem po schodach na plażę.
Casey opowiadała Ninie historię o tym, jak utknęła na diabelskim
młynie ze swoim pierwszym chłopakiem, kiedy Nina usłyszała, jak ludzie
na korytarzu mówią, że Mick Riva przerwał bójkę w ogrodzie.
– Słyszałaś to? – spytała Nina.
– Ale co? – nie wiedziała Casey.
– Chyba ktoś mówił, że tata przerwał bójkę w ogrodzie.
Nina wstała i podeszła do okna. Casey podążyła za nią.
Casey nigdy nie dzieliła z kimś słowa: „tata” – dorastając, zawsze była
sama. Nie miała z kim porównywać notatek, z kim rozmawiać o rodzicach.
A oto pojawiła się Nina, która była gotowa się tym z nią podzielić.
Nina wyjrzała przez okno na zewnątrz.
Basen był w połowie pusty – ludzie, którzy się w nim kąpali, wylali
część wody na trawę. Wszędzie walały się plastikowe kubki i potłuczona
porcelana: biało-niebieskie półmiski i talerze, filiżanki i spodki. Nina
pomyślała, że w kontekście ostatnich wydarzeń rozbita porcelana ślubna
nawet pasuje.
– Nigdy nie lubiłam tego zestawu – powiedziała. – Matka Brandona
nalegała, żeby wybrać coś kwiatowego, ale ja uważam, że posiadanie
pięknej porcelany to głupota. Poza tym chciałam wzór w ptaki.
– Więc dlaczego nie wybrałaś wzoru w ptaki? – zapytała Casey.
Nina spojrzała na nią i zmarszczyła brwi.
– No… – zaczęła, ale zmieniła temat. – Palisz? – Wyciągnęła paczkę
papierosów z szuflady szafki nocnej i zaproponowała jednego Casey.
– Och, nie, ale… okej. – Casey wzięła papierosa i wetknęła go do ust.
Nina zapaliła tego Casey, a potem swojego.
Casey się zaciągnęła i zakaszlała.
– Mówiłaś o ptakach – zaczęła, kiedy już złapała oddech. – Czemu ich
nie wybrałaś?
Nina popatrzyła na Casey, a potem za okno, zastanawiając się nad
odpowiedzią. Tłum się przesunął, a wtedy Nina zobaczyła coś
zaskakującego. Jej bracia, siostra i ojciec, wszyscy razem, schodzili po
schodach na plażę.
– Bo jestem popychadłem – oznajmiła Nina. – Absolutnym
popychadłem. – Zgasiła papierosa. – Pieprzyć to. Zostań tu. Ja pójdę
porozmawiać z Mickiem Rivą.
Trzecia w nocy

Ted Travis uparcie dążył do autodestrukcji.


Był największą, najlepiej opłacaną gwiazdą telewizji kablowej, ale to
nie miało dla niego znaczenia, odkąd rok temu zmarła jego żona. Rozpadał
się od środka – płakał samotnie w wielkim domu, wynajmował prostytutki,
kradł w sklepach, zamienił sporadyczne wciąganie koki na totalne
uzależnienie od speedu – ale cały ten chaos w jego duszy nie był widoczny
na zewnątrz.
Kiedy Ted patrzył w lustro, widział, że staje się coraz przystojniejszy.
Okazało się, że w siwych włosach wyglądał nawet lepiej niż w brązowych.
Czasami gdy spoglądał w swoje odbicie, słyszał ducha Willi w głowie.
Śmiała się i mówiła mu, że nie ma prawa tak dobrze starzeć się bez niej.
Picie uciszało ten głos.
Na imprezie Niny Ted już wypił pół butelki whisky, przegrał cztery
tysiące w zakładzie z dziewczyną z Flashdance, a potem zasnął w ubraniu
w płytkiej części basenu. Obudził się, kiedy ktoś skoczył na bombę do
wody. Wyszedł.
A potem: ona.
Czterdziestotrzyletnia nadzorczyni scenariusza Victoria Brooks.
Natknął się na nią w salonie, tuż po tym, jak jego ubranie przestało
ociekać wodą. Była wysoka, szczupła i całkowicie pozbawiona krągłości.
Miała tlenione blond włosy, ciemne brwi i profil, który zapierał dech
w piersiach.
– Ted – przedstawił się, wyciągając rękę.
Vickie przewróciła oczami.
– Tak, wiem, kim jesteś.
– A ty?
– Vickie.
– Piękne imię. Pozwól, że przyniosę ci drinka. – Rzucił jej swój
telewizyjny uśmiech.
Vickie wydmuchała dym z papierosa na bok i przytknęła szklankę
wódki z colą do prawego ramienia.
– Mam drinka, dzięki.
– Co muszę zrobić, żeby zasłużyć na twój uśmiech? – zapytał.
Znów przewróciła oczami.
– Może wytrzeźwieć. Skompromitowałeś się dziś już jakieś dziesięć
razy.
Zaśmiał się.
– Masz rację. Ciągle szukam sposobu, żeby się zabawić. Ale to nie ma
sensu. Cały czas jestem cholernie smutny.
Vickie wreszcie spojrzała Tedowi w oczy.
Ona też była smutna. Boże, jaka smutna. Jej mąż zginął w wypadku na
łodzi siedem lat temu, a ona od tamtej pory pogodziła się z samotnością.
Nie chciała znowu pokochać, jeśli tak to miało wyglądać.
– Jeden drink – powiedziała Vickie, zaskakując samą siebie.
Ted się uśmiechnął. Skombinował jej kolejną wódkę z colą, wygładził
wilgotne ubrania i wrócił do Vickie.
– Chcę zabrać cię na randkę – oznajmił. – Co muszę zrobić, żeby cię
przekonać? Lubisz wielkie gesty?
Westchnęła.
– Chyba? Ale nie pójdę z tobą na randkę.
Posłał jej swój uśmiech z Chłodnych nocy. Zachowywał pozory, ale
dobrze udawał. Dlatego tak dużo mu za to płacili.
– No weź, może cię oczaruję. Patrz na to. – Rozejrzał się, jak
najłatwiej zrobić scenę. Postanowił pohuśtać się na żyrandolu.
Podał Vickie swojego drinka i wspiął się na kominek. Wskazał palcem
surfera przy stoliku kawowym.
– Stary, podasz mi żyrandol?
Chętny do zabawy facet stanął na stoliku. Chwycił podstawę żyrandola
i powoli przesunął ją w stronę Teda. Ted chwycił garść kryształów na dole.
– Vickie, pozwól zaprosić się na kolację! – zawołał i przeleciał przez
pokój, kurczowo trzymając się żyrandola. Kiedy uderzył o ścianę, puścił
i spadł na sofę ze skowytem rannego zwierzęcia.
Vickie do niego podbiegła.
– Nic ci nie jest? – spytała. – Wstawaj. – Objęła Teda, żeby mu pomóc.
Ciepło jej rąk sprawiło, że przez pół sekundy nie czuł się samotny.
Dlatego nie wstał, tylko przyciągnął ją do siebie.
– Mogę cię pocałować? – zapytał, a kiedy się uśmiechnęła, zrobił to.
Poczuła jego miękkie wargi na swoich i się nie wzdrygnęła. Dreszcz
przebiegł ją jak błyskawica.
Odsunęła się, oniemiała. A potem, pijana, zdezorientowana i przez
chwilę rozpaczliwie pragnąca czegoś, czego – jak sądziła – już nigdy nie
zapragnie, pocałowała go jeszcze raz. Z zewnątrz to mogło wyglądać
absurdalnie, ale oni czuli magię. Zaskoczenie szczerego pragnienia.
Ludzie wokół nich wiwatowali, gdy kolejny idiota postanowił
spróbować huśtawki na żyrandolu.
Ale Ted już planował swój kolejny wyskok.
– Vickie, czy kiedykolwiek coś ukradłaś? – zapytał, a na jego twarz
wpłynął uśmiech.
Ashley wytarła oczy, zebrała się w sobie i wyszła z łazienki. Stąpała
po stłuczonym szkle i rozgniecionej picie, po humusie rozsmarowanym na
kafelkach. Udała się na dwór i podała bilet parkingowemu.
Z jakiegoś powodu miała silne przeczucie, że dziecko to chłopiec.
I podobało jej się imię Benjamin. A gdyby okazało się, że to dziewczynka,
może coś w stylu Lauren.
A reszta… kto wie? Jay wybaczy Hudowi albo nie. Hud do niej wróci
albo nie. Będą rodziną albo nie. Wszystko się ułoży albo nie. Ale będzie
Benjamin albo Lauren. Ashley i jej Benjamin albo jej Lauren… sobie
poradzą.
Parkingowy przyprowadził jej auto. Ashley wsiadła i odjechała.
Kiedy skręciła na PCH, w radiu puścili Hungry Heart, a Ashley
poczuła iskierkę nadziei. „Cały twój świat może się rozpadać – pomyślała –
a wtedy w radiu puszczają Springsteena”.

•••

Ricky Esposito znów kręcił się przy jedzeniu. Pałaszował suche


krakersy, bo deska serów zniknęła. Próbował zdecydować, czy już nie iść.
Dostał kosza od dziewczyny swoich marzeń i jeszcze nie miał nastroju
uderzać do innej.
Do kuchni weszła Vanessa de la Cruz.
– Umieram z głodu – powiedziała i wzięła krakersa. – Kto zabrał cały
ser?
Włosy miała potargane, makijaż rozmazany. Ricky widział ją
wcześniej z Kit. Miała w sobie coś ekscentrycznego.
– Udany wieczór? – spytał.
Vanessa przytaknęła.
– Najlepszy w moim pieprzonym życiu.
Zaśmiał się.
– Serio – rzuciła, jedząc krakersa. – Tak długo myślałam, że jestem
zakochana w jednym facecie. Jednym! A dziś postanowiłam odpuścić
i nagle świat stanął przede mną otworem. Całowałam się z pięcioma
kolesiami. Pięcioma. Któregoś dnia będą opowiadać o mnie legendy.
Znów się zaśmiał.
– Niestety żaden z nich nie okazał się tym jedynym – dodała. – Ale
wiesz co, muszę być cierpliwa. Nie od razu Rzym zbudowano.
– Nie, chyba nie – przyznał Ricky. Stwierdził, że jest zabawna.
Vanessa na niego spojrzała – po raz pierwszy tak naprawdę, odkąd
zaczęli rozmawiać.
– Hej, ty jesteś facetem Kit! – przypomniała sobie. – Pocałowała cię?
– Tak, ale chyba nie poczuła fajerwerków.
Vanessa przechyliła głowę, zaskoczona i zawiedziona.
– Naprawdę? Wydawało mi się, że na ciebie leci.
– Zdecydowanie nie – oznajmił z uśmiechem.
Zlustrowała go.
– Powinna. Jesteś uroczy.
– Ach, dziękuję – mruknął bez przekonania.
– Nie, mówię poważnie. Wcześniej nie zauważyłam, bo ubierasz się
jak gimnazjalista.
– Dzięki?
– Chodzi mi o to, że mógłbyś ubierać się bardziej cool.
Popatrzył na swój T-shirt i spodnie khaki.
– Pewnie tak.
– Jesteś pewien, że Kit na ciebie nie leci?
– Na sto procent. Powiedziała, że powinniśmy zostać przyjaciółmi.
Znów przechyliła głowę.
– Przykro mi. Rodzeństwo Riva potrafi złamać serce.
Ricky pociągnął łyk piwa.
– Dam sobie radę.
Vanessa przytaknęła.
– Z doświadczenia powiem ci, że na pewno dasz.
– Dobry Boże, Nina naprawdę mieszka na krawędzi klifu – powiedział
Mick, kiedy szli po schodach.
– No – przytaknął Jay. – To świetna miejscówka. Zajebiste fale.
– Zajebiste fale? – powtórzył Mick. – Ach, tak. No, na pewno.
Mick nie surfował. Nie widział w tym uroku. Uważał to za dziwny
sposób na życie – pływanie na kawałku drewna w oceanie. A już na pewno
nie za coś, na co można by stawiać przyszłość, jak najwyraźniej stawiały
jego dzieci. Czy żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że mogły
odziedziczyć talent Micka? Na pewno któreś z nich miało głos. Z chęcią
pomógłby im się przebić w branży.
Jednym telefonem mógł załatwić im karierę, za którą większość ludzi
by zabiła, ustawić je na całe życie. Mógł dać swoim dzieciom rzeczy,
o jakich inni tylko marzyli.
Nie był idealnym ojcem, to oczywiste. Ale jeśli każde pokolenie ma za
cel spisać się lepiej niż poprzednie, Mick odniósł sukces. Dał swoim
dzieciom więcej, niż sam kiedykolwiek dostał. Przypomniał sobie o tym,
gdy postawił stopy na piasku. Nie był taki zły.
Odsunął się, robiąc miejsce dzieciom. Zdjął buty i skarpetki, podwinął
nogawki. Już dawno nie był na plaży nocą. Nocne wypady na plażę są dla
młodych romantyków i wichrzycieli.
Mick czuł się bardzo dobrze z tym, że nie jest już młody. Lubił
powagę starszego wieku i szacunek, jaki mu gwarantowała. Jeśli posuwanie
się w latach miało powodować strach przed śmiercią, to Mick robił to źle.
Perspektywa śmierci w ogóle go nie martwiła. Nie zamierzał przekupywać
Ponurego Żniwiarza.
Tak naprawdę, w pewien perwersyjny sposób, Mick nawet czekał na
następstwo swojego odejścia. Wiedział, że naród będzie go opłakiwał.
Zostanie nazwany legendą. Dziesiątki lat później ludzie wciąż będą znali
jego nazwisko. Osiągnął ten rzadki poziom sławy, który pozwala
człowiekowi przekroczyć śmiertelność.
Mick bał się tego, że straci znaczenie. Paraliżowała go myśl, że świat
go ominie, kiedy on jeszcze po nim stąpa.
– W porządku, Mick, jesteśmy na plaży. Co chcesz nam powiedzieć? –
odezwała się Kit. Zerknęła na braci, którzy unikali się wzrokiem. Chciała
wiedzieć, dlaczego Jay pobił Huda, ale w tej chwili mieli ważniejsze
sprawy.
– Wiesz, możesz nazywać mnie tatą – rzekł Mick.
– Nie, nie mogę, ale przejdźmy do rzeczy – odparła.
Hud strasznie cierpiał i żałował, że nie ma oksykodonu i może kilku
szwów. Nie miał pojęcia, co powiedzieć – ani czy w ogóle jest fizycznie
zdolny to wyrazić. Więc milczał.
– Wiem, że nie byliśmy blisko – zaczął Mick. – Ale chciałbym,
żebyśmy trochę się poznali.
Kit przewróciła oczami, ale Jay go słuchał. Usiadł na zimnym piasku
i skrzyżował nogi. Mick klapnął obok niego. Hud nie sądził, żeby dał radę
usiąść, unikając potwornego bólu żeber. Kit po prostu odmówiła.
– Mów dalej – rzucił Jay.
– Nie powinniśmy pójść po Ninę? – spytał Hud.
Mick domyślał się, że z Niną będzie najtrudniej. Postanowił kierować
się zasadą: „dziel i rządź”.
– Słuchajcie, dzieciaki. Wiem, że nie byłem tak dostępny, jak
powinienem…
– Nie byłeś dostępny wcale – przypomniała mu Kit.
Przytaknął.
– Masz rację. Nie byłem przy was w chwilach, których żadne dziecko
nie powinno przechodzić.
To pierwszy raz, kiedy nawiązał do śmierci ich matki, a Hud i Kit nie
mogli spojrzeć mu w oczy, gdy to mówił. Ich dwoje wciąż nosiło w sobie
strzęp żałoby, która dawała o sobie znać w nieodpowiednich momentach.
Kit przeżywała żałobę tak, jak niektórzy piją: rzadko, ale zawsze
w samotności i w nadmiarze. Dlatego odwróciła wzrok, bo nie chciała się
rozpłakać.
Ale Hud odkrył, że najłatwiejszy sposób na przeżycie bólu to po
prostu przeżycie go. I kiedy łzy się pojawiały, pozwalał im płynąć. Kiedy
myślał o swojej matce i o rozpaczy, którą czuł w tych miesiącach, gdy
odeszła, gdy czekali, aż ojciec podejmie jakąkolwiek próbę ratunku… Hud
nie mógł robić nic innego, tylko przeżywać. Dlatego odwrócił wzrok
z dokładnie przeciwnego powodu niż jego siostra. Odwrócił wzrok, żeby
inni nie widzieli, jak płacze. Wytarł oczy i obrócił się z powrotem.
Jay w ogóle nie odwracał wzroku. Słuchał uważnie z nadzieją, że to,
co ojciec ma do powiedzenia, coś naprawi. Cokolwiek.
– Popełniłem błędy – ciągnął Mick. – I mogę… mogę spróbować je
wyjaśnić, opowiedzieć wam o moich problemach, o moim spapranym
dzieciństwie. Ale to nie ma znaczenia. Liczy się to, że jestem tu teraz.
Chcę, żebyśmy byli prawdziwą rodziną. Chcę to naprawić.
Wyobrażał sobie, że kiedy to powie, któreś z nich rzuci mu się
w ramiona i mocno go przytuli. Że to będzie początek niedzielnych
obiadów albo świąt Bożego Narodzenia w jego domu w Holmbly Hills.
Ale żadne z jego dzieci nie wydawało się zbytnio poruszone. Więc
mówił dalej.
– Chcę, żebyśmy zaczęli od początku. Chcę spróbować jeszcze raz.
Huda uderzył dobór słów Micka. „Spróbować”.
– Mogę zapytać o coś na poważnie? – odezwała się Kit. – Nie chcę
robić problemów, tylko naprawdę czegoś nie rozumiem.
– Oczywiście. – Mick wstał i oparł się o skały.
– Jesteś w AA? To jeden z dwunastu kroków czy coś? – zapytała. Nie
potrafiła sobie wyobrazić, co spowodowało to wszystko. Ale mogłaby
zrozumieć, gdyby służyło to czemuś innemu. Jeśli przyszedł tu, żeby
poczuć się lepiej, doprowadzić jakieś sprawy do końca czy coś. – Dlaczego
teraz? Dlaczego nie wczoraj albo rok temu, albo pół roku temu, albo,
kurwa, kiedy umarła nasza matka?
– Kit – upomniał ją Hud. – Nie mów tak.
– Ale nasza matka umarła – parła dalej Kit. – A on zostawił nas na
pastwę losu.
– Kit! – zawołał Jay. – Zadałaś mu pytanie, daj mu odpowiedzieć.
Mick pokręcił głową.
– Nie. Nie jestem w żadnej grupie, która wymaga naprawiania błędów.
– Więc czego oczekujesz? – spytała Kit.
– Niczego nie oczekuję – bronił się. – Dlaczego tak trudno w to
uwierzyć? Dlaczego moje własne dzieci nie rozumieją, że chcę tylko być
w ich życiu?
Odpowiedział mu Jay.
– Nie o to nam chodzi, ta…
– Kit chce tylko wiedzieć, co się zmieniło – przerwał mu Hud. –
Właściwie to ja też. Więc chyba pytamy – mówił łagodniej, a jednocześnie
z większym naciskiem – co się zmieniło?
Zanim Mick zdążył odpowiedzieć, na plażę weszła Nina.
Nie słyszała przeprosin i próśb Micka. Ale mogła się domyślić, jak
brzmiały. Słyszała to samo, gdy była mała. Mówił, że zbłądził, przyznawał
się do błędów i prosił o kolejną szansę. Nie musiała oglądać programu na
żywo – widziała zapowiedzi.
– Powiem ci, co się zmieniło. Nic – oznajmiła.
Wszyscy zwrócili się ku niej. Nikt nie był zaskoczony jej widokiem.
Wszyscy mniej więcej spodziewali się, że ich tu znajdzie. Ale zdziwił ich
jej luźny strój i ogólna postawa. Co to za Nina?
– Nic się nie zmieniło, prawda, tato? – spytała, patrząc mu w oczy.
– Cześć, Nino-bambino – powiedział, podchodząc do niej.
Pierwszy raz widział dorosłą Ninę z bliska. Na widok jej twarzy
ogarnęło go wzruszenie.
Zobaczył w niej siebie – w ustach, kościach policzkowych i opalonej
skórze. Ale zobaczył także June. Widział ją w oczach Niny, jej brwiach
i nosie.
Tęsknił za June. Tak bardzo za nią tęsknił. Tęsknił za jej pieczonym
kurczakiem, za jej uśmiechem, kiedy wracał do domu. Za jej zapachem. Za
jej miłością do ludzi wokół niej. Jej śmierć go zszokowała. Zawsze
wyobrażał sobie, że pewnego dnia do niej wróci. Gdyby nadal żyła, byłby
teraz z nią. Przyszedłby do niej dziś, może nawet wcześniej.
Patrząc na Ninę tak, jak patrzył teraz, miał dowód, że June żyła.
Zbliżył się do niej, gotowy ją przytulić. Ale ona podniosła ręce i go
powstrzymała.
– Nie podchodź.
– Nina – powiedział urażony.
Zignorowała go. Zwróciła się do rodzeństwa.
– Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego tu przyszedł, to bardzo proste. –
Przeniosła uwagę z powrotem na ojca. – Jesteś tu, bo chcesz, prawda? Bo
wstałeś dziś rano i z dupy postanowiłeś być porządnym facetem.
Wzdrygnął się.
– To absolutnie nie…
– Czekaj – przerwała mu. – Nie skończyłam – mówiła coraz głośniej
i bardziej stanowczo. – To bardzo wygodne, że nagle zainteresowałeś się
nami, kiedy jesteśmy dorośli i nic od ciebie nie potrzebujemy.
– Mówiłem ci, że to nie…
– A ja mówiłam, że nie skończyłam.
– Nina, jestem twoim…
– Jesteś pieprzonym zerem.
Kit rozdziawiła usta, a Jay i Hud wybałuszyli oczy. We troje
obserwowali twarz ojca, kiedy przeżywał kolejne etapy szoku. W powietrzu
było słychać tylko odgłos rozbijających się fal i lekką kakofonię imprezy na
górze.
– Jesteś kimś ważnym dla świata, tato – podjęła Nina. – Wszyscy to
wiemy. Żyjemy z tym każdego cholernego dnia. Ale jedno postawmy jasno:
nie jesteś niczyim ojcem.
Kit spojrzała na Ninę, próbując przyciągnąć jej wzrok. Ale Nina nie
spuszczała oczu z Micka.
Już nie będzie tą, która się ugina.
Casey wyszła z sypialni i ruszyła w dół po schodach. Niepokoiła się
i nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Minęła parę, która całowała się tak agresywnie, że nie wiedziała, czy
nie uprawiają seksu. Ale była prawie pewna, że oboje prowadzą wieczorne
wiadomości, więc poprzysięgła, że nigdy więcej nie obejrzy Channel 4.
Kiedy dotarła do salonu, zobaczyła grupkę ludzi huśtających się na
żyrandolu jak zawadiaki w filmie przygodowym. Dwie osoby chwyciły
żyrandol i puściły go w ruch, a wtedy całość oderwała się od sufitu. Tynk
i kryształ poleciały na podłogę, stół i głowy wszystkich pod spodem.
W suficie została dziura odsłaniająca wewnętrzną ramę domu.
Casey zmieniła kurs. Gdy przedzierała się przez jadalnię do kuchni,
zauważyła stłuczony wazon i dwa obrazy, które spadły ze ściany.
W kuchni zastała podłogę pokrytą kawałkami chipsów i krakersów
zmiażdżonych pod tańczącymi stopami. Wszędzie walały się puste butelki
po winie. Dwaj dorośli mężczyźni siedzieli na blacie wyspy i myli nogi
w zlewie.
– Mój redaktor mówi, że jego zdaniem mój manuskrypt może być
definiującą powieścią pokolenia MTV – powiedział jeden.
Kiedy zeskoczyli z blatu i wyszli, Casey zabrała się do pracy. Stała
obok kuchenki, układała puste tace na stos, gąbką wycierała okruszki. Jej
matka zawsze sprzątała, kiedy miała zły nastrój. Casey pamiętała, że ojciec
pytał matkę, co się stało, kiedy znajdował ją czyszczącą bęben pralki.
Może i świat odebrał jej rodziców, ale – choć był okrutny –
przynajmniej zostawił jej pamięć o nich. Nie odarł jej ze wspomnienia
Memorial Day na Dodger Stadium w osiemdziesiątym roku, kiedy jej ojciec
wylał sobie musztardę na koszulę, a potem zaśmiał się i wylał trochę na
koszulę Casey, żeby nie być jedynym. Nie ukradł jej zapachu perfum Wind
Song, których używała jej mama, ani zapachu sosnowego płynu, który
zawsze unosił się w ich domu. Nie mógł zabrać jej licznych par okularów
do czytania należących do ojca, rozsianych po całym domu, znikających
i rozmnażających się.
Casey wiedziała, że za kilka lat wspomnienia zaczną blaknąć. Może
zapomni, czy ojciec rozlał musztardę, czy ketchup. Może zapomni
dokładny zapach Wind Song. Może po jakimś czasie całkowicie zapomni
nawet okulary do czytania, choć przyznawała to z bólem.
Wiedziała, że nie może żyć tylko wspomnieniami tych, których kiedyś
kochała. Strata nie popchnie jej naprzód. Musiała wyjść z domu i zacząć
jeszcze raz. Znaleźć nowych ludzi.
Próbowała wyobrazić sobie, że jej rodzice robią to, co ona teraz –
wbijają się na słynną imprezę w Malibu. Nie potrafiła. Rozumiała jednak,
że choć okoliczności były prawie nie do poznania, ona wciąż miała
instynkty, które jej przekazali. W końcu kiedy nie mogli mieć dziecka,
wyruszyli na poszukiwanie. Nauczyli ją, że rodzinę się znajduje, że
nieważne, co nas łączy – krew, przypadek czy wybór – ważne, że jesteśmy
razem.
Właśnie dlatego Casey tu przyszła. Szukała rodziny, tak jak kiedyś jej
rodzice.
Powoli odłożyła gąbkę, odwróciła się od blatu i wyszła na zewnątrz.
Zamierzała zejść z tych przerażających schodów. Tych, które zdawały
się prowadzić na sam kraniec ziemi.
Brandon Randall obudził się i zdał sobie sprawę, że zasnął na
podłodze w pokoju gościnnym. Spojrzał na zegarek. Było wpół do czwartej
nad ranem. Wstał, lekko oszołomiony, i przypomniał sobie, że musi
odzyskać miłość swojego życia.
Włożył buty. Poprawił włosy. A potem pomaszerował na dół i przed
dom, gdzie stały wszystkie samochody.
– Potrzebne mi moje auto – powiedział do parkingowego.
– Chyba nie powinien pan prowadzić – odparł mężczyzna.
– Przyprowadź mi moje auto – zażądał Brandon. – Srebrny mercedes,
tam z przodu.
Brandon przybył na imprezę jako jeden z pierwszych, więc jego
samochód był upchnięty, dosyć ciasno, za co najmniej setką innych.
– To trochę potrwa – ostrzegł parkingowy.
Kiedy mężczyzna poszedł po auto Brandona, zostawił stojak na klucze
bez opieki. Pozostali parkingowi zajmowali się innymi ludźmi. Brandon
stał sam, pogrążony w swoich ograniczonych myślach, i na moment
zapomniał, na co tu czeka.
Po co on się tu kręcił? Ach, tak. Samochód.
Pieprzyć to. Przywłaszczył sobie kluczyki z breloczkiem jaguara
i otworzył czarnego jaga tuż przed sobą.
A potem Brandon Randall niezwłocznie odjechał autem Micka Rivy,
by wyznać miłość Carrie Soto.

•••
Tarine siedziała na kolanach Grega i wtulała nos w jego szyję, gdy on
dalej miksował kawałki. Ale kiedy odwróciła głowę, zobaczyła niedający
się pomylić obraz Vaughna Donovana, który ściąga ze ściany
Lichtensteina… i na niego sika.
Wtedy pomyślała, że może ta impreza wymyka się spod kontroli.
Mick był zbity z tropu gniewem córki, ale nie dał się zniechęcić.
– Masz rację – powiedział, patrząc na swoją pierworodną. – Nie byłem
dla was ojcem. Nie byłem tu, kiedy powinienem być.
Nina spojrzała na wodę. Mick zwrócił się do pozostałych dzieci
i zmienił taktykę.
– A może tak: nie będę prosił was o wybaczenie ani o żadne
deklaracje. Proszę tylko, żebyście dali się poznać.
Popatrzyli na siebie, a potem na Ninę. Czy byli mu winni chociaż tyle?
Nina nie wiedziała. Może człowiek jest winny rodzicom wszystko, a może
nic. Ale ogarnęła ją pewność, że gdyby jej matka była na jej miejscu,
dałaby mu szansę.
– Dobrze – przytaknęła, po czym skierowała się do szopy, otworzyła
drzwi, wyciągnęła stos ręczników i rzuciła na ziemię kilka desek. Upadły
na piasek ze stłumionym łoskotem.
Nina usiadła na desce. Stopy zanurzyła w piasku, a łokcie oparła na
kolanach. Pozostali poszli jej śladem.
Siedzieli tak w piątkę na longboardach Niny, pozwalając, by świeże
powietrze wokół nich stęchło od ich milczenia.
– Nieźle oberwałeś, synu – odezwał się w końcu Mick, niepewny, od
czego zacząć. Uznał, że poruszy drażliwy temat.
Hud skinął głową i dotknął swojej wargi. Krew zaschła i drobinki
odpadły.
– No – powiedział, nie patrząc na napastnika. – Chyba tak.
– Co się stało? – spytał Mick.
– To chyba nie wasza sprawa, co? – mruknął Jay.
– No nie wiem – rzuciła Kit. – Ja jestem zainteresowana.
Mick spojrzał na Kit i po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda jego
córka, kiedy się uśmiecha. Okazało się, że dokładnie tak samo jak on – te
zmrużone oczy były znajome. A jednak była zagadką. Najmłodsza,
najnowsza, ta, której nie znał. Taka chłopięca, a Mick nie wiedział, czy to
dobrze. Ale sprawiała wrażenie buntowniczki, a to go przyciągało.
„Ciekawe, co po mnie odziedziczyła?” – zastanowił się. Podejrzewał,
że śmiałość i poczucie, że może mówić, co chce. Jakim cudem przekazał jej
te cechy tak biernie? A jednak oto były.
Nie musiał nawet tu się pojawiać, żeby pomóc ukształtować swoje
dzieci.
– Myślę, że powinniśmy o tym porozmawiać – rzekła Nina. Wskazała
twarz Huda i ręce, którymi trzymał się za żebra. – Dobrze się czujesz?
Potrzebujesz lekarza?
– Nie jestem pewien – odparł. – Nie. Przynajmniej na razie. – Starał
się nie wzbudzać paniki. Wiedział, że w tej chwili musi zachować spokój.
Martwił się o Ashley, gdzie jest i jak się czuje. Musiał się nią zająć, i zajmie
się, ale na razie wiedział, że sobie poradzi. Była typem kobiety, która
zawsze sobie poradzi. Po części dlatego ją kochał.
– Ale serio – naciskała Kit. – Co się stało?
Hud spojrzał na Jaya.
– Hud sypia z Ashley – oznajmił beznamiętnym tonem Jay.
Kit się zapowietrzyła.
– Kim jest Ashley? – zapytał Mick.
– Byłą Jaya – wyjaśniła Kit. – Która go rzuciła.
– Nie rzuciła mnie, jasne?
– Słuchaj, źle to rozegrałem – przyznał Hud.
– Nie było jak dobrze tego rozegrać – zwrócił się do niego Jay. – Nie
powinieneś był tego robić.
– Słuszna uwaga – stwierdził Mick. – Kobiety nie powinny stawać
między braćmi.
Hud przewrócił oczami, słysząc osądy ojca na jakikolwiek temat. Ale
to Jay powiedział:
– Zamknij się, tato. Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
– Zgadzałem się z to…
– Mam to gdzieś! Hud może przelecieć wszystkie moje byłe dziesięć
razy na moich oczach, a i tak będę lubił go bardziej niż ciebie.
Mick poczuł ukłucie w piersi.
– Hud i Ashley, hmm? – spytała Kit. Czasami nie mogła się
powstrzymać i wtykała kij w mrowisko. – Nie widzę tego. Ashley wydaje
się trochę… nie wiem… nudna.
– Odpuść, Kit – warknął Hud. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
Nie jest nudna, tylko nieśmiała. Jest słodka, troskliwa i zabawna. Więc
zamknij się. – Nie zamierzał dodawać, że jest też matką jego dziecka.
Musiał zaczekać, aż odbiorą to jako coś dobrego. Zależało mu, żeby te
wieści uszczęśliwiły pozostałych, a nie ich rozwścieczyły. – Kocham ją.
Jestem w niej zakochany.
Jay w końcu usłyszał to, co Hud próbował mu powiedzieć cały
wieczór. Kochał ją? Jay nigdy nie kochał Ashley. Nawet o tym nie
pomyślał.
– Jak długo… – nie wiedział, jak ubrać to w słowa – spotykacie się za
moimi plecami?
Hud wbił wzrok w swoje stopy zanurzone w piasku.
– Długo.
Mick obserwował swoich synów. Sam spuszczał łomot gnojkom,
którzy choćby spojrzeli na jedną z jego dziewczyn. Oprócz tego przeleciał
prawie wszystkie żony swoich przyjaciół.
– Ja odniosłam wrażenie, że między nimi to na poważnie – włączyła
się Nina. – Nie sądzę, żeby Hud zrobił to pod wpływem kaprysu.
– Wiedziałaś? – Jay znów się zagotował.
Nina pokręciła głową.
– Nie, ale widziałam ich w ogrodzie kilka godzin temu.
– Powinnaś była mi powiedzieć – wyrzucił jej.
– Jay, to nie jej wina – bronił Niny Hud.
– Zamknij się, Hud – warknął Jay.
– Serio? Kłócicie się o Ashley? – nie dowierzała Kit.
– Zamknij się, Kit – rzucili naraz Hud i Jay.
– Przepraszam – powiedziała Kit. – Po prostu dziwi mnie, że ze
wszystkich rzeczy, o które moglibyście się kłócić, kłócicie się akurat
o jakąś dziewczynę.
– To nie jest „jakaś dziewczyna” – zirytował się Hud. – Właśnie to
próbuję powiedzieć. Chcę się z nią ożenić.
Mick uznał to za brednie dwudziestokilkulatka na smyczy.
– Hud, masz dwadzieścia… – Urwał, zdając sobie sprawę, że nie wie,
ile dokładnie lat ma jego syn.
– Dwadzieścia trzy lata – dokończył Hud.
– Tak, to chciałem powiedzieć.
– Nie wiesz, ile ma lat. Nie wiesz, ile my wszyscy mamy lat – wypaliła
Kit. – Po prostu to przyznaj. Nie musisz aż tak udawać.
– Nie udaję. Jay i Hud mają dwadzieścia trzy lata. Wiedziałem to.
– Ja dwa tygodnie temu skończyłem dwadzieścia cztery – poprawił go
Jay.
– Racja – przyznał Mick. Ramiona mu opadły. – Przepraszam.
Zapomniałem, że wy dwaj nie jesteście bliźniakami.
Kit pokręciła głową.
– Jesteś niedorzeczny. Ale przynajmniej teraz mówisz prawdę. Jak to
racjonujesz? Masz cztery chwile szczerości dziennie?
Mick zaśmiał się wbrew sobie.
– Tak, ale staram się trzymać kilka w rezerwie – oznajmił
z szelmowskim uśmiechem.
Z ust Kit wyrwało się coś między prychnięciem a chichotem. Mick
spojrzał jej w oczy i widział, że prawie się uśmiecha.
– Co mam powiedzieć? Wszyscy wiemy, że jestem dupkiem. To żadna
nowość. Byłem dupkiem całe życie.
Kit odwzajemniła jego spojrzenie. Mick wiedział, że w końcu
naprawdę go słucha.
– Chciałbym być lepszym człowiekiem. Ale nigdy nie potrafiłem.
Czasami naprawdę się starałem. Ale czułem się jak klaun. Niektórzy po
prostu są dupkami i ja jestem dupkiem.
Hud nie umiał złościć się na kogoś, kto nagle mówi tak szczerze. Jay
uznał za odświeżające, że można przyznać się do własnych obaw. Na
przykład o to, że jest się dupkiem. Nina powstrzymywała się, żeby nie
przewracać oczami.
– Szczerze mówiąc, nigdy nie rozumiałem, dlaczego kobieta tak dobra
jak wasza matka mnie wybrała, ale kiedy się poznaliśmy, waliłem prosto
z mostu. Kiedy tylko ją zobaczyłem, z tymi wielkimi brązowymi oczami,
pomyślałem: „Spróbuję być człowiekiem, którego ona chce. Poudaję, że
jestem dla niej wystarczająco dobry”. I przez chwilę naprawdę byłem.
Wiem, że ostatecznie zawaliłem sprawę, ale… próbowałem.
Nina popatrzyła na ojca, a on odprężył się pod jej łagodnym
spojrzeniem.
– Zasługiwała na więcej – powiedział cicho. – Mam nadzieję, że o tym
wiedziała.
Nina obserwowała twarz ojca, jego długie rzęsy, które pamiętała
z dzieciństwa.
– Nie wiedziała – wyszeptała niemal bezgłośnie. – Nie wiedziała.
Mick przytaknął, patrząc w ziemię.
– Wiem.
Nina zobaczyła, jak oczy zachodzą mu mgłą, a kąciki ust opadają.
Zrozumiała coś, czego nigdy wcześniej nie podejrzewała. Mick żałował.
Żałował tego, co im zrobił.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, kiedy usłyszała szelest z tyłu.
Wszyscy obrócili głowy i ujrzeli dziewczynę w fioletowej sukience.
Czwarta nad ranem

Tarine Montefiore przez krótką chwilę w chaosie nocy patrzyła na


swojego kochanka i zastanawiała się, czy chce spędzić z nim resztę życia.
Wcześniej tego dnia poprosił ją o rękę.
Zawsze lubiła starszych mężczyzn i spędzanie czasu z ludźmi, którzy
wiedzą więcej od niej. To chyba dlatego, że jej ojciec był tak błyskotliwym
człowiekiem. Ojciec Tarine, David Montefiore, profesor lingwistyki,
zabierał całą rodzinę w swoje podróże, gdy wykładał na uniwersytetach na
trzech kontynentach. Dzięki niemu Tarine poznała świat. Ponieważ miała
tak dużą wiedzę o życiu i kulturze, czuła, że żaden mężczyzna w jej wieku
nie jest w stanie dotrzymać jej kroku. Oprócz tego jej ojciec był
dwadzieścia lat starszy od jej matki.
Lubiła to, że skóra Grega jest trochę bardziej szorstka, że inaczej
układa się na jego ciele. Lubiła smak dekad papierosów na jego języku,
siwiznę przyprószającą mu włosy. Lubiła, kiedy kładł jej ręce na tyłku,
a ona wiedziała, że czuł jego względną młodość.
„Więc może – rozmyślała Tarine – ten związek ma jakąś przyszłość”.
Tarine wkrótce zakończy karierę modelki. Zaplanuje ich wesele,
podróż poślubną. Może trochę pojeżdżą po świecie, a potem osiądą
w hiszpańskim domu w Beverly Hills. Nie będą mieli dzieci – co do tego
Tarine była nieugięta. A potem, niedługo po ślubie, wróci do pracy.
Potrzebuje czegoś, czemu mogłaby się oddać.
Już dostała propozycję prowadzenia własnego dziennego talk-show.
Pomyślała, że to świetny kolejny krok. Rozważała też zaprojektowanie linii
strojów do aerobiku. Istniało wiele interesujących możliwości.
Tarine wiedziała, że Greg będzie dobrym partnerem we wszystkim, co
postanowi. Będzie w nią wierzył i ją wspierał. Będą się razem świetnie
bawić, każdego dnia ich życia.
Gdy o tym myślała, na jej twarz wpłynął uśmiech. Nachyliła się do
Grega, kiedy oboje stali za deckiem.
– Jeśli to zrobimy, to znaczy weźmiemy ślub, musisz wiedzieć… Nie
zawsze będę wierna. I nie oczekuję, że ty będziesz.
Greg uśmiechnął się i przytaknął.
– W porządku, rozumiem.
– Ale obiecuję, że będę przy tobie do końca życia.
– Tylko o to proszę. Tylko tego chcę.
Pocałowała płatek jego ucha.
– Dobrze, w takim razie wyjdę za ciebie – szepnęła.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej i chwycił ją za ramiona, a potem
pocałował.
– Kocham cię – powiedział.
– Ja ciebie też. Całym sercem.
Wtedy ktoś roztrzaskał kryształowy wazon o przesuwne drzwi kuchni
i wszędzie poleciało szkło.
– Wystarczy! – zawołała Tarine.
Na podłodze leżał chyba milion maleńkich odłamków. Wyraźnie
nadszedł czas, żeby Nina zakończyła tę imprezę. Tarine się rozejrzała, ale
nie znalazła przyjaciółki. Poszukała wzrokiem jej rodzeństwa, jednak oni
także zniknęli. Brandon też.
Nie było nikogo, kto by tu rządził.
Do Tarine podeszła Vanessa.
– Szukasz rodzeństwa Riva? – spytała.
– Nie widzę ani jednego z nich.
– Ja też nie. Szukam Kit od pół godziny. Nie mogę nikogo znaleźć.
Ale Nina chyba nie będzie zadowolona.
Tarine zmarszczyła brwi. Więc to ona będzie musiała to zakończyć.
– Greg, wyłącz muzykę – poprosiła.
Przytaknął i wyłączył dźwięk. Ludzie jęknęli, ale nikt nie ruszył do
drzwi. Tak naprawdę już nie potrzebowali muzyki.
Modelki płakały w kącie, gwiazdy rocka paliły trawkę na schodach.
Pisarze kłócili się w salonie, gwiazdy popu uprawiały seks w łazienkach,
szefowie studiów leżeli nieprzytomni na kanapach. Surferzy wymiotowali
na trawniku, aktorzy rzucali kieliszkami jak piłkami, telewizyjne celebrytki
wkładały ubrania Niny i podkradały jej biżuterię. Jeden dzieciak z Więzów
rodzinnych leżał na środku zerwanego żyrandola, śpiewał Heart of Glass
i gapił się na dziurę w suficie.
– Pozbądźmy się obsługi – zasugerowała Vanessa. – Może
przynajmniej zatrzymamy przepływ alkoholu.
Tarine skinęła głową. Razem z Vanessą zaczęły klepać po ramieniu
barmanów i kelnerki, żeby odesłać ich do domu.
Ale kiedy ostatnia osoba z obsługi wyszła, Vanessa i Tarine spojrzały
z powrotem na imprezę i nie zobaczyły żadnej różnicy. Wciąż było głośno,
ludzie nadal niszczyli dom.
– Koniec imprezy! – krzyknęła Tarine, przykładając dłonie do ust,
żeby wszyscy usłyszeli.
Nie ruszył się nikt oprócz Kyle’a Manheima. Pobiegł do drzwi, po
drodze nieśmiało machając Vanessie. Puściła do niego oko. Reszta ledwie
podniosła wzrok.
– Przejmujecie się kimś oprócz siebie? – zapytała Vanessa.
– Oczywiście, że nie – odparła Tarine. – Jesteście obrzydliwi.
Greg stanął za Tarine i wziął ją za rękę.
– Może powinniśmy iść, kochanie – powiedział. – To nie twój
problem.
Wtedy przez drzwi salonu przeleciała kula i trafiła w lustro nad
kominkiem.
Vanessa i Tarine padły na ziemię. Greg rzucił się za nimi i objął je
obie. Kiedy cała trójka wstała, zobaczyła Bridgera Millera – w jednej ręce
trzymał karabin, drugą unosił w pojednawczym geście.
– Znalazłem go w kufrze na górze. Myślałem, że będzie strzelał
ślepakami – zaśmiał się. – Nie wiedziałem, że to prawdziwa broń,
przysięgam.
– Wszyscy wynocha, ale już! – wrzasnęła Tarine. – Albo zadzwonię po
policję.
Dwie dziewczyny się przestraszyły i wybiegły z domu. Seth Whittles
wpadł do salonu i wyrwał Bridgerowi karabin.
– Kurwa, człowieku, co ty robisz? – krzyknął. – Mogłeś kogoś zabić.
– Nikogo bym nie zabił! – bronił się Bridger, ale po chwili odszedł,
straciwszy zainteresowanie.
– No – zwrócił się Seth do Tarine i Vanessy. – Zadzwońcie na policję.
Vanessa pomaszerowała do kuchni, podniosła słuchawkę i wybrała
numer.
– Tak, proszę pana? – Nagle zabrakło jej słów. – Musi pan…
przyjechać… Potrzebujemy kogoś… Jest impreza, wie pan? I… – Nie
wiedziała, co powiedzieć, żeby nie wpakować Niny w kłopoty. – Może pan
przyjechać?
Tarine zabrała jej słuchawkę.
– Proszę przysłać oddziały na Cliffside Drive 28150. Trwa impreza na
ponad dwieście osób i sprawy wymknęły się spod kontroli.
Casey schodziła po chwiejnych schodach, kiedy zauważyła, że
wszyscy na nią patrzą. Rozkojarzyła się i źle postawiła stopę, więc
poleciała w dół. Mick instynktownie ją złapał.
A ponieważ ją złapał, Casey przez chwilę pomyślała, że Mick musi
być jej ojcem. Ale zanim się wyprostowała, przypomniała sobie, że życie
tak nie działa.
– Wszystko w porządku? – zapytał ją.
– Tak – przytaknęła. Podniosła się, ale nie mogła oprzeć ciężaru na
kostce. – Dzięki.
– Casey, nic ci nie jest? – Nina podbiegła do dziewczyny.
– Kim, kurwa, jest Casey? – mruknęła Kit do Jaya. Jay pokręcił głową,
jakby mówił: „Nie mam pojęcia”. Ale oboje poczuli ukłucie w piersi, kiedy
ich siostra z taką troską zajęła się kimś, kogo widzieli pierwszy raz w życiu.
Hud nie zwracał na to wszystko uwagi. Kalkulował, jak długo
wytrzyma, zanim będzie musiał pojechać do szpitala. Wiedział, że trzeba
nastawić mu nos. Po prostu to czuł. Próbował uszczypnąć sam grzbiet
z nadzieją, że to powstrzyma pulsowanie. Nie powstrzymało. Więc puścił
i podniósł wzrok, a wtedy zobaczył Casey kuśtykającą w jego stronę.
Nie wiedział, kim dokładnie była. Ale kiedy Nina bezpiecznie
posadziła Casey na desce obok siebie, Hud już to rozpracował.
Może miał intuicję, może zobaczył usta Casey. A może Hud połączył
fakty, bo akurat on zdawał sobie sprawę, że musi być więcej dzieci takich
jak on, dzieci Micka od matki innej niż June.
– Przepraszam wszystkich – powiedziała Casey. Była oszołomiona,
trochę przez upadek, ale przede wszystkim przez to, że próbowała ogarnąć
wzrokiem twarze ludzi, na których spotkanie czekała cały wieczór. Jay był
szczuplejszy, Hud… dużo bardziej poobijany. Za to Kit idealnie pasowała
do obrazu, jaki Casey miała w głowie. Zawsze zakładała, że przynajmniej
jedno z rodzeństwa Riva będzie patrzeć na nią podejrzliwie, i oto była Kit.
– Co tu się dzieje? – chciała wiedzieć Kit.
Mick też był zdezorientowany.
– To jest Casey Greens – oznajmiła Nina.
Casey pomachała i uśmiechnęła się półgębkiem, nie patrząc
bezpośrednio na żadne z nich.
Nina nie miała energii, żeby się patyczkować. Przez tyle lat swojego
młodego życia była taktowna, delikatna i usłużna. Ale nie mogła naprawić
wszystkiego, prawda? „Pieprzyć to” – pomyślała.
– Prawdopodobnie jest naszą siostrą.
Wszyscy byli zaskoczeni, ale to Jay zapytał:
– O czym ty mówisz?
Mick zignorował niedowierzanie Jaya.
– Casey? – zwrócił się do dziewczyny.
Pokiwała głową.
– Wyjaśnisz, kochanie? – poprosił.
Casey szukała słów, ale Nina przyszła jej z pomocą i Casey poczuła,
jakby otulono ją miękkim kocykiem.
– Została adoptowana w sześćdziesiątym piątym – zaczęła Nina. –
Wychowała ją rodzina Greens w Rancho Cucamonga. – Nina szturchnęła
Casey i wyciągnęła rękę. Casey podała jej zdjęcie matki. – To jej matka, to
znaczy rodzona matka. Z tyłu ktoś napisał, że jesteś ojcem.
Słysząc określenie „rodzona matka”, Hud poczuł silne pragnienie, by
wstać i usiąść obok Casey. Miał do niej tak wiele pytań.
Nina podała zdjęcie Mickowi, a Mick wziął je ostrożnie, jakby
niechętnie go dotykał. Obejrzał je z przodu i z tyłu.
– Nazywała się… – Nina zdała sobie sprawę, że zapomniała. – Jak się
nazywała?
Casey odzyskała głos.
– Monica Ridgemore. – Wreszcie dotarło do niej, że rozmawia
z Mickiem Rivą, jednym z najsławniejszych ludzi na świecie. Człowiekiem,
którego oglądała w telewizji i na billboardach przez całe życie. – Miała
osiemnaście lat. Widocznie powiedziała ludziom, że nosi dziecko Micka
Rivy. Twoje dziecko.
Hud zastanawiał się, ile jeszcze dzieci miał jego ojciec. Jay
zastanawiał się, czy ta dziewczyna kłamie. A Kit zastanawiała się, jak to
możliwe, że wszyscy są dziećmi tego człowieka, który stoi przed nimi.
W niczym go nie przypominali.
– Niczego od was nie chcę – zaznaczyła Casey. – Od nikogo. No, nie
pieniędzy ani nic. Mam dosyć pieniędzy.
Miała o wiele mniej niż którekolwiek z rodzeństwa Riva w tym
momencie. Miała tak maleńki ułamek tego, co miał Mick, że nie dało się
tego przeliczyć na całe procenty.
– Przyszłam tu, bo… – Casey miała trudności z mówieniem dalej.
Wiedziała, co chce powiedzieć, nie wiedziała tylko, czy wytrzyma ten ból.
„Bo nie mam nikogo innego”. Mick podniósł wzrok znad zdjęcia
i zobaczył, że Casey ma oczy swojej matki.
– Szuka rodziny – wyjaśniła Nina. – Brzmi znajomo?
Mick posłał im nieśmiały, słodko-gorzki uśmiech. Spojrzał na Ninę,
potem na Casey, a potem znów na zdjęcie.
Próbował skojarzyć tę twarz. Czy spał z tą kobietą – Monicą
Ridgemore – w sześćdziesiątym czwartym albo piątym? To były jego
wspaniałe lata. Koncertował na całym świecie. Spał z mnóstwem kobiet.
Niektóre z nich były groupies. I tak, niektóre były młode.
Mick popatrzył na Casey, jej oczy, kości policzkowe i usta. Było
w niej coś znajomego, ale Mick odnosił takie wrażenie cały czas. Spotkał
w swoim życiu tylu ludzi, że lata temu poczuł, jakby nie było już obcych.
Tylko wciąż kolejne wersje tych samych osób.
Za równie prawdopodobne uznał to, że przespał się z Monicą i o tym
zapomniał, i to, że Monica wszystko wymyśliła.
– Nie wiem – powiedział w końcu. Patrzył, jak Casey zamyka oczy
i wypuszcza powietrze, rozumiejąc, że dziś w nocy nie znajdzie
odpowiedzi. – Przykro mi, Casey. Wiem, że pewnie nie to chciałaś
usłyszeć. Ale prawda jest taka, że po prostu nie wiem.
To rozbiło całą piątkę – Ninę, Jaya, Huda, Kit i Casey. Potrafił
rozczarowywać ich bez końca.
Sześciu policjantów przyjechało trzema radiowozami.
Jechali spokojnymi ulicami Point Dume bez sygnału, ich światła
bezgłośnie padały na ogrodzenia i żywopłoty.
Kiedy dotarli pod drzwi Niny, zapukali. Gdyby to była szalona
impreza w Compton, nie pukaliby. Leimert Park, Inglewood, Downtown,
Koreatown, East L.A., Van Nuys – od razu weszliby do środka. Ale to było
Malibu, miasto bogatych białych ludzi. A bogaci biali ludzie mają przywilej
wątpliwości i wszystkie inne przywileje.
Drzwi otworzyły się, gdy tylko sierżant Eddie Purdy musnął je
knykciami. Sierżant Purdy był krępy i przysadzisty, a jego twarz pokrywała
się zarostem, o ile nie golił jej dwa razy dziennie. Podniósł wzrok i ujrzał
olśniewającą kobietę.
– Dzięki Bogu, że panowie przyszli – powiedziała Tarine. – Muszą
panowie coś zrobić. Teraz są na dachu i próbują zjechać na deskach
surfingowych jak na sankach do basenu.
W środku było stłuczone szkło, wymiociny, półnagie zemdlone ciała
i dwie osoby, które wciągały kreski ze srebrnej tacy. Prezenterka Channel 4
płakała do miski z dipem.
– Proszę pani, czy to pani dom? – spytał sierżant Purdy.
– Nie.
– Czy właściciel jest w domu?
– Szukamy właścicielki – wyjaśniła Tarine. Vanessa polowała na nią
na zewnątrz.
– Może pani nam pomóc ustalić, gdzie jest? Muszę najpierw
porozmawiać z właścicielką.
Tarine ściągnęła ramiona i spróbowała wyrazić się jaśniej.
– Przed chwilą panu powiedziałam, że nie wiem, gdzie jest Nina, ale
myślę, że w tej chwili ważniejsze jest opanowanie sytuacji.
– Może jest na górze? – nie ustępował sierżant Purdy. Polecił kilku
swoim ludziom rozejrzeć się po imprezie.
– Proszę pana, mamy tu dupka, który strzela z karabinu do luster.
Możemy skupić się na tym?
– Proszę się nie wyrażać.
– Czy pan mnie słucha? Nie wiem, kto teraz ma karabin. Bridger
Miller przestrzelił szklane drzwi. Więc proszę coś zrobić.
– Proszę pani, musi się pani uspokoić. Gdzie ostatni raz widziała pani
właścicielkę domu?
– Już panu mówiłam. Nie wiem, gdzie jest Nina. Pewnie poszła gdzieś
ze swoim ojcem. Mick Riva zjawił się jakiś czas temu.
– Mick Riva jest właścicielem domu? – Sierżant Purdy spojrzał na
swoich ludzi i uniósł brwi, jakby chciał zakomunikować, że odkrył ważny
szczegół. – Proszę pani, powinna była pani o tym wspomnieć wcześniej.
– Mick Riva nie jest właścicielem. Właścicielką jest jego córka.
Sierżant Purdy coraz bardziej się niecierpliwił.
– Proszę powiedzieć, gdzie jest pan Riva.
– A co, chce pan autograf?
Zza rogu wyszła Vanessa.
– Myślałam, że może są… – Zauważyła policjantów. – O, świetnie.
Panowie nam pomogą. Ktoś nasikał na Lichtensteina. Lichtensteina!
– Rozumiem, proszę pani – powiedział sierżant Purdy, choć po tym,
jak to powiedział, było jasne dla wszystkich, łącznie z jego ludźmi, że nie
ma pojęcia, czym jest Lichtenstein.
Z góry dobiegł trzask, a potem głośny plusk. Brzmiało to, jakby ktoś
zrzucił deskę z dachu albo na niej zjechał.
– Czy teraz w końcu coś pan zrobi? – zapytała Tarine.
– Proszę pani, proszę ważyć słowa. Za takie odzywki mogę panią
aresztować.
– Och nie, nie sądzę.
Ludzie Purdy’ego zaczęli trajkotać wokół niego i śmiać się, nie patrząc
mu w oczy. Vanessa zrozumiała, że zaraz wszystko się posypie.
– Proszę pani, przyznaję, że jest pani bardzo ładna. I na pewno rządzi
pani wszędzie, gdzie pani pójdzie. Założę się, że aż miło popatrzeć. Ale
tutaj rządzę ja, jasne? – Uśmiechnął się do Tarine, a ją najbardziej
zirytowało, że to był szczery uśmiech. – Więc zacznie pani do mnie mówić
z szacunkiem albo będziemy mieli bardzo duży problem.
– Proszę pana… gdyby mógł pan tylko… – zaczęła Vanessa, ale Tarine
weszła jej w słowo.
– Może gdyby wykonywał pan swoją pracę, a nie tylko tu stał, nie
musiałabym tak do pana mówić.
– Nie będę dłużej się wygłupiać. Denerwujesz mnie – oznajmił Purdy
i zbliżył się do Tarine. – Więc lepiej uważaj na słowa.
Tarine czuła, jak przestrzeń między nimi się zmniejsza, czuła na sobie
wzrok Purdy’ego.
– Słucham? To ja pana tu wezwałam. Nie zrobiłam nic złego.
Odsunęła się od niego, nie chcąc, by naruszał jej przestrzeń osobistą.
Purdy znów się zbliżył.
– Niezła z ciebie zołza, co? – rzucił, a potem podniósł lewą rękę do
twarzy Tarine, spojrzał jej w oczy i założył kosmyk za ucho. – Proszę. Tak
lepiej.
Tarine wzięła zamach i uderzyła sierżanta Eddiego Purdy’ego w twarz.
Jay spojrzał na ojca i poczuł, że wylewa się z niego gniew.
– Czy ty w ogóle wiesz, ile masz dzieci?
W jego głowie kłębiło się mnóstwo myśli, mnóstwo przerażających
scenariuszy, które dopiero teraz wziął pod uwagę. Pierwszy raz przyszło mu
do głowy, że może być ich więcej niż tylko czwórka. Z każdą sekundą czuł
się coraz mniejszy.
– Nie wnikajmy w to – poprosił Mick.
Jego dzieci tylko na niego patrzyły.
– Miałem trzy sprawy o ustalenie ojcostwa – powiedział w końcu. –
Wszystkie pozwy zostały oddalone.
– To twoja odpowiedź? – spytała Kit.
Mick spuścił wzrok, a potem spojrzał na córkę.
Kit pokręciła głową.
– Niezłe z ciebie ziółko, tatku.
Ta kpiarska odzywka odebrała mu mowę.
Dlaczego te dzieciaki w ogóle nie cieszą się na jego widok? On nigdy
nie traktował tak swoich rodziców. Bez względu na to, co robiła jego
matka, bez względu na to, dokąd poszedł jego ojciec, Mick zawsze się
cieszył, kiedy wracali.
– O ile mi wiadomo, dwie kobiety, z którymi byłem, usunęły ciążę –
rzekł.
– Uroczo – prychnęła Kit.
Mick próbował ją zignorować.
– Inna kobieta poroniła. Ale ogólnie byłem ostrożny. Szczególnie po
tym, jak ostatni raz zostawiłem waszą matkę. Byłem bardzo, bardzo
ostrożny.
– Mamy ci gratulować? – rzuciła Kit.
– Posłuchasz mnie wreszcie? Próbuję odpowiedzieć na wasze pytanie.
Próbuję wam coś wyjaśnić. Starałem się być odpowiedzialny. Zawsze
mówiłem kobietom, z którymi spałem, że nie chcę mieć dzieci. Mówiłem:
„Gdyby interesowało mnie bycie ojcem, wróciłbym do domu, do moich
dzieci”.
Na plaży zapadła śmiertelna cisza.
– Wow – odezwała się wreszcie Kit. Z wściekłości poczerwieniały jej
policzki. – Wiesz co? Nie ma sprawy. Dzięki za wyjaśnienie. Bo zawsze się
zastanawiałam, czy nas kochasz, a teraz już wiemy.
Mick pokręcił głową, ale ona ciągnęła:
– Nie ma sprawy. Mieliśmy siebie nawzajem. Ledwo zauważyliśmy, że
cię nie ma.
Mick widział ból na twarzy swojej stoickiej córki – jej drżący
podbródek, jej zmrużone oczy. W dzieciństwie robił tę samą minę,
zastanawiał się nad tą samą kwestią, dochodził do tego samego wniosku.
Ponownie pokręcił głową.
– Źle mnie rozumiesz.
– Nie jestem pewien, czy to możliwe, tato – powiedział Hud. – Dosyć
jasno wyraziłeś, że do tej pory nigdy nie chciałeś być naszym ojcem.
– To nie ma nic wspólnego z tym, czego chciałem! – Mick podniósł
głos. – Właśnie to próbuję wam powiedzieć. Że gdybym mógł być ojcem,
byłbym waszym. Chciałem nim być. Ale nie potrafiłem. – Urwał, a potem
podjął: – Musicie zrozumieć coś o byciu rodzicem: niektórzy po prostu się
do tego nie nadają. I ja się nie nadawałem. Ale jestem tu teraz. Mam
nadzieję, że uda nam się stworzyć rodzinę. Wcześniej… po prostu nie
potrafiłem. Ale teraz myślę, że dam radę. Chcę być częścią waszego życia.
Chcę… jeść razem obiady i, nie wiem, spędzać razem święta czy co tam
robią rodziny. Chcę tego.
Nagle Nina zaczęła rechotać. Rechotała jak obłąkana, jak kobiety,
które kiedyś palono na stosie.
– Boże – prychnęła, łapiąc się za włosy. – Prawie się na to nabrałam.
Zapomniałam, że twoje słowa nic nie znaczą. Że mówisz, co chcesz, ale
nigdy nie jesteś gotowy zrobić nic znaczącego.
– Nina… – zaczął Mick. – Proszę, nie mów tak. Usiłuję wam
wyjaśnić, dlaczego nie byłem zdolny być waszym ojcem.
Nina pokręciła głową.
– Gdybyś był prawdziwym rodzicem, wiedziałbyś, że to nie ma nic
wspólnego z byciem „zdolnym”.
Mick zmarszczył brwi i westchnął.
– Myślisz, że mama czuła się „zdolna” wychowywać samotnie
czwórkę dzieci? Unosić głowę, kiedy cały świat wiedział, że ją zostawiłeś,
i to dwa razy? Sama zarabiać pieniądze, prowadzić dom i pomagać nam
w odrabianiu lekcji? Sprawiać, żeby każde urodziny były wyjątkowe, mimo
że nie miała pieniędzy ani czasu? Pamiętać, że Jay lubi tort czekoladowy
z kremem maślanym, Kit kokosowy, a Hud waniliowy z polewą
czekoladową? Zawsze mieć tyle świeczek, ile trzeba? – Zrobiła wdech. –
Myślisz, że ja czułam się „zdolna” wziąć to wszystko na siebie po jej
pieprzonej śmierci? Płacić wszystkie rachunki i nadal ciułać pieniądze na
kokosy w pieprzonym Malibu Marcie? Pocieszać pozostałych, kiedy budzili
się w nocy i przypominali sobie, że praktycznie zostali sierotami? Myślisz,
że chciałam rzucić szkołę, żeby temu wszystkiemu podołać? Że chciałam
być dwudziestopięciolatką bez świadectwa z liceum?
Mick wzdrygnął się na te słowa, a kiedy Nina zobaczyła jego minę,
jeszcze bardziej się zdenerwowała.
– Nie czułam się „zdolna” do tego wszystkiego! Ale czy to miało
znaczenie? Oczywiście, że nie. Więc codziennie od śmierci mamy, a nawet
wcześniej, wstawałam i robiłam, co trzeba. Nie miałam tego luksusu, żeby
zadawać sobie pytanie, czy jestem do tego zdolna. Bo moja rodzina mnie
potrzebowała. A ja, w przeciwieństwie do ciebie, rozumiem, jakie to ważne.
– Nina – próbował wtrącić Mick.
– Myślisz, że chcę tu być, sprzedawać zdjęcia mojego tyłka i mieszkać
na tym pieprzonym klifie? Nie, nie chcę. Chcę wyjechać do Portugalii,
mieszkać w chatce na plaży, pływać na falach i jeść świeże ryby. Ale nie
wyjeżdżam. Zostaję tutaj. Na tym polega bycie rodziną. Na zostawaniu. Nie
na wchodzeniu na imprezę o północy i oczekiwaniu uścisków.
– Nina, masz rację. Jestem słaby…
– To musi być miłe. Móc być słabym. Ja nie miałam okazji się o tym
przekonać.
Na to Kit uśmiechnęła się do siebie i prędko zasłoniła usta dłonią, żeby
to ukryć.
– Nie masz pojęcia, ile wymaga trwanie przy drugiej osobie –
kontynuowała Nina. – Na pewno nie masz pojęcia, ile wymaga trwanie przy
dziecku. Mama przy nas trwała, mama nas wychowywała. A kiedy nie
mogła, ja próbowałam dokończyć za nią. Nie, nie próbowałam. Ja
dokończyłam. Bo spójrz na nich. Wszyscy są utalentowani, mądrzy
i dobrzy. Jasne, nie jesteśmy idealni. Ale mamy zasady. Wiemy coś
o lojalności. Wspieramy się nawzajem. To wszystko dlatego, że mama i ja
odwaliłyśmy kawał dobrej roboty. A ty… ty nie zrobiłeś nic, do czego na
pewno byłbyś „zdolny”, gdybyś chociaż odrobinę się postarał i nie miał
tego w dupie. Ale ponieważ cię tu nie było, nauczyliśmy się sobie radzić
bez ciebie. – Na moment zamknęła oczy. A potem znów popatrzyła na ojca.
– Nie mogę wypowiadać się za resztę, tato, więc powiem tylko za siebie:
w moim życiu już nie ma dla ciebie miejsca. A ja nie jestem ci tego miejsca
winna.
Kiedy Nina skończyła, wytarła łzy z policzków, a potem osuszyła
dłonie o spodnie dresowe. Wypuściła powietrze. Kiedy tak stała, poczuła
spokój, jakby wyrzucenie z siebie tego wszystkiego uwolniło ją od gniewu,
który mieszkał w jej ciele. Jej ścięgna się rozluźniły, zostawiając nową
miękkość w miejscach, które dawno temu stwardniały.
Mick patrzył, jak twarz jego córki się uspokaja. Tak bardzo chciał
podejść i przytulić Ninę, tak jak wtedy, gdy miała sześć lat, gdy biegali
z latawcem na tej samej plaży, zaledwie kilka kilometrów stąd. Ale
wiedział, że nie powinien robić ani jednego kroku w jej stronę.
– Wszyscy czujecie to samo? – zapytał resztę dzieci.
Nina odwróciła wzrok w kierunku oceanu i ponownie wytarła oczy.
Kit spojrzała na piasek i pokiwała głową. Hud, poobijany wewnątrz
i na zewnątrz, popatrzył na ojca.
– Chyba po prostu…
– Jest za późno, tato – dokończył Jay.
Te słowa sprawiły Jayowi ból. Było mu szkoda ojca. Było mu szkoda
rodzeństwa. Ale przede wszystkim czuł żal, że zaproponowano mu ojca
teraz, kiedy tak bardzo potrzebował go wcześniej. Mężczyzna przed nim
nigdy nie był tym, za którym tęsknił. Ten, za którym tęsknił, nigdy nie
istniał. I to samo w sobie bolało.
Mick zacisnął usta i przytaknął, chłonąc to wszystko. Spojrzał na
swoje dzieci. Na pierworodną, która wychowała rodzeństwo i zrobiła
karierę. Na starszego syna, który wsławił się w dziedzinie będącej poza
zasięgiem Micka. Na młodszego syna, który znalazł sposób, by odnieść
sukces na tym świecie, mimo trudnych początków. Na młodszą córkę, która
najwyraźniej odziedziczyła po nim wszystko to, co w sobie lubił, bez
żadnego kontaktu z nim. Nawet na tę młodziutką dziewczynę, która może
była, a może nie była jego córką i widocznie przeżyła to, co on w jej wieku,
ale zniosła to z o wiele większym wdziękiem.
– Dobrze – powiedział. – Rozumiem.
Potrzebował swoich dzieci teraz, kiedy był sam. Kiedy bał się, że
wkrótce straci znaczenie. Kiedy w jego domu rozbrzmiewało echo.
Ale one nie potrzebowały jego.
– Nigdy nie chciałem, żebyście dorastali, czując się samotni, czując
się… jakbyście nie mieli na kim polegać – rzekł, na chwilę zasłaniając oczy
opuszkami palców. – Pewnie mi nie uwierzycie, ale przysięgam, że to
ostatnie, czego chciałem. – Głos zaczął mu się łamać. – Mój ojciec często
zdradzał matkę. Wyjeżdżał na długo. A mama… zapominała o mnie na całe
dnie. Oboje zapominali.
Nina odwróciła wzrok i popatrzyła na rodzinę delfinów płynącą obok
nich, wspólnie nurkującą i wynurzającą się z wody. Uwielbiała to, że
zawsze poruszały się w stadzie, w jednym kierunku. Nie obchodziło ich, co
się dzieje na plaży. Delfiny pływały wzdłuż brzegu Malibu na długo przed
narodzinami Niny i będą pływać długo po jej śmierci, a ona czerpała z tego
pociechę.
– Oboje zmarli, kiedy byłem w twoim wieku, Casey – ciągnął Mick. –
W tym samym czasie. Tak… tak jak u ciebie. Tak jak u was wszystkich.
Moja matka… Wściekła się na ojca któregoś popołudnia, krótko po tym,
jak zaczął ją zdradzać z kelnerką z deli. Podpaliła pościel. Nie było mnie
w domu, więc nie wiem, co dokładnie się stało. Zawsze myślałem, że po
prostu chciała zdenerwować ojca. Ale potem… ogień wymknął się spod
kontroli. – Odetchnął. – Miałem osiemnaście lat. Wróciłem ze szkoły
i zastałem spalone mieszkanie. Oboje nie żyli. – Popatrzył na niebo,
a potem znów na swoje dzieci. – W jednej chwili zostałem sam. Też nie
skończyłem liceum – dodał, zwracając się do Niny.
Spojrzała mu w oczy i stężała na twarzy. Było jej go szkoda. Ale
jeszcze bardziej złościło ją, że pozwolił, by straciła to, co sam stracił. Przez
cały czas znał ten ból i nie zrobił nic, żeby ją przed nim uchronić.
– Myślę, że nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, jak to jest być
kochanym, dopóki nie poznałem waszej matki. Moim rodzicom nigdy nie
zależało, mieli wszystko w dupie do tego stopnia, że podpalili dom. –
Zawiesił głos. – No, marudzę, jakbym miał jakąś ckliwą historię. Nie o to
mi chodzi. Chodzi o to, że… Wiem, jak to jest się zastanawiać. Czy ktoś cię
kocha, czy w ogóle się liczysz. I nigdy nie powinienem był dopuścić, żeby
to was spotkało. Planowałem dopilnować, żebyście nigdy się tak nie czuli –
powiedział z gulą w gardle. – Ale… to i tak się wydarzyło. Kiedy
dowiedziałem się, że wasza matka zmarła, chciałem o tym zapomnieć. Nie
chciałem w to wierzyć. Chciałem nadal wyobrażać sobie, że z wami jest.
Nie chciałem mierzyć się z tym, że was zawiodłem i że świat zabrał wam
jedynego dobrego rodzica, jakiego mieliście. Więc po prostu… to
zignorowałem. Udawałem, że to nieprawda. A potem dostałem
zawiadomienie, że wystąpiłaś o opiekę nad rodzeństwem i… poczułem,
jakby decyzja została podjęta za mnie.
– Nigdy nawet na nie nie odpowiedziałeś – wyrzuciła mu Nina.
– Z każdym dniem, w którym nie dzwoniłem, czułem coraz większy
wstyd. Ale… chodziło o mnie. Nie o was. I zmierzam do tego: kiedyś
myślałem, że rodzice traktowali mnie źle, bo nie byłem warty miłości albo
wystarczająco dobry. Ale… – Mick zamknął oczy i pokręcił głową. –
Zawiodłem was chyba nie dlatego, że nie zasłużyliście na opiekę.
Zawiodłem was z mojej winy. Moi rodzice nie mogli mi tego powiedzieć,
więc nigdy nie byłem pewien. Ale jestem tu teraz i mogę dopilnować,
żebyście wiedzieli: zasługujecie na więcej. Zasługujecie na cały świat. –
Poczuł napływające łzy i spojrzał w oczy każdego z nich, nawet Casey. –
W każdej minucie swojego życia byliście kochani – oznajmił z drżącym
podbródkiem. Złożył ręce jak do modlitwy i przytknął je do piersi. –
Dopóki żyję na tej ziemi, ktoś was kocha. Po prostu… jestem bardzo
samolubnym człowiekiem, ale przysięgam: kocham was. Bardzo was
kocham.
Niebo powoli jaśniało. Nina była strasznie zmęczona.
– Myślę, że problem polega na tym, tato – zaczęła niespodziewanie
ciepło – że twoja miłość niewiele znaczy.
Mick zamknął oczy i skinął głową.
– Wiem, kochanie. Wiem. I przepraszam.
Sierżant Purdy założył Tarine kajdanki, a ona na niego krzyczała.
– Żartuje pan sobie?
– Uderzyłaś policjanta – powiedział, po czym ściągnął jej ręce za
plecy. To wykręciło jej łokcie i straciła równowagę. Potknęła się o stopień
przed sobą i upadła. Sierżant Purdy bezceremonialnie poderwał Tarine do
góry, przyciągając ją do swojego torsu. Uśmiechnął się.
Vanessa nie wytrzymała i bez zastanowienia popchnęła sierżanta.
– Nie dotykaj jej! – krzyknęła.
Policjant za Purdym złapał Vanessę i skuł jej ręce za plecami.
W tym samym czasie Greg i Ricky weszli do salonu z różnych stron.
Zastanawiali się, co to za zamieszanie.
– Co tu się dzieje, do cholery? – zagrzmiał Greg. – Puść ją!
Ricky instynktownie rzucił się do przodu i odepchnął obu policjantów.
Purdy upadł, ten drugi ledwie się ruszył.
– Zostawcie je! – zawołał Ricky. – Nie obchodzi mnie, jakie nosicie
odznaki!
Purdy spojrzał na Ricky’ego, a Ricky natychmiast zrozumiał, że to
będzie miało swoją cenę. Ale stał nieugięty, kiedy dwaj policjanci ruszyli
w jego stronę, i zachował stoicki spokój, kiedy ściągnęli mu ręce za plecy
i zakuli go w kajdanki.
Skrzywił się, czując ucisk na nadgarstkach, ale gdy to zrobił, Tarine
złowiła jego spojrzenie i bezgłośnie wyszeptała: „dziękuję”. Vanessa się do
niego uśmiechnęła. Greg skinął głową, a tłum wiwatował.
Tarine, Vanessa i Ricky mieli trafić do aresztu. Ale przynajmniej
podjęli walkę.
Wtedy policja zrobiła nalot na dom.
Złapała: dwoje aktorów, którzy mieli halucynacje po LSD na korcie
tenisowym (Tuesday Hendricks i Rafael Lopez, za posiadanie), dostawcę
koki (Bobby Housman, za posiadanie z zamiarem rozprowadzenia), dwóch
mężczyzn rzucających się tacami jak przerośnięci ninja (Vaughn Donovan
i Bridger Miller, za wandalizm), nagą kobietę obciągającą perkusiście na
środku trawnika (Wendy Palmer, za obnażanie się i obrazę moralności),
złodziejaszków z kieszeniami pełnymi rzeczy ewidentnie należących do
Niny i Brandona (Ted Travis i Vickie Brooks, za kradzież mienia o dużej
wartości) i człowieka, który trzymał karabin (Seth Whittles, za posiadanie
naładowanej broni palnej bez zezwolenia).
Aresztowanych było tylu, że policjanci musieli wezwać furgonetkę.
Pakowali wszystkich do środka, a resztę gości wyrzucali z domu. Bridger
spiorunował Tuesday wzrokiem, gdy tylko ją zobaczył. Tuesday na niego
nie patrzyła, skupiona całkowicie na Rafaelu. Ted i Vickie próbowali
w kajdankach trzymać się za ręce. Bobby skinął głową do Wendy. Wendy
uśmiechnęła się do Setha. Vaughn starał się nie zwymiotować.
Ricky siedział obok Vanessy. Byli ściśnięci bardzo blisko siebie.
– Dziwny wieczór – rzucił Ricky.
– Tak, dziwny – zgodziła się. – Ale dzięki. No wiesz, za to, że
postawiłeś się dla mnie policjantowi.
– Ach, tak. Jasne. Znaczy, wiesz. Zawsze.
Uśmiechnęła się i pocałowała go w usta.
– Może moglibyśmy się spotkać – zaproponowała.
Przytaknął.
– Może jutro, o ile oboje nie będziemy w więzieniu?
– Doskonale.
Siedzieli obok siebie w kajdankach i się uśmiechali. Tym sposobem
sam koniec wieczoru przyniósł nowe początki.
Tarine została odprowadzona do furgonetki jako ostatnia.
– Przyjadę po ciebie! – zawołał za nią Greg. – Będę zaraz za
furgonetką.
– Proszę! – krzyknęła, kiedy zamykali drzwi. – Ci ludzie są szaleni.
W drodze na komisariat policjanci natknęli się na czarnego jaguara
rozbitego na poboczu. Maska była przygnieciona pod drzewem, silnik
dymił.
Aresztowali bardzo pijanego, ale całkowicie nietkniętego Brandona
Randalla (za jazdę w stanie nietrzeźwym).
Trzynastka aresztowanych, setki ludzi wyrzuconych z domu,
a rodzeństwa Riva nigdzie nie było.
Kiedy zegar wybił piątą rano, impreza dekady dobiegła końca.
Piąta rano

Przez jakiś czas cała szóstka siedziała na plaży w milczeniu, jeszcze


niegotowa, by się ruszyć.
Poznali odpowiedzi na pytania, które Nina, Jay, Hud i Kit, a nawet
Mick nosili w sobie przez ostatnie dwadzieścia lat. Czy on kiedyś wróci?
Czy mógłby znów należeć do nich?
Tak. Ale nie.
Więc siedzieli w ciszy, gdy świat zmieniał się i osiadał w każdym
z nich.
Zdawało się, że minęła wieczność, kiedy Nina wstała i otrzepała nogi
z piasku. Podmuchy Santy Any wzbierały – czuła je na ramionach.
– Robi się zimno – powiedziała.
Razem odstawili deski do szopy i wspięli się z powrotem na klif.
•••

Od wydarzeń ostatnich dwunastu godzin Jayowi kręciło się w głowie.


Wiedział, że minie trochę czasu, zanim to wszystko zrozumie. Jedno było
dla niego jasne: nie chciał być taki jak jego ojciec.
W ostatnich latach Jay wiele razy marzył, by spłynęły na niego chwała
i prestiż ojca. Ale teraz, kiedy przejrzał na oczy, nie chciał podsycać
w sobie tego pragnienia tak, jak robił to Mick.
Tak naprawdę, mimo wszystko, musiał przyznać, że jeśli miał w życiu
mężczyznę, którego mógłby naśladować, to zawsze był to Hud. Choć w tej
chwili przełykał to z trudem, nie mógł temu zaprzeczyć.
Gdy Hud z trudem wlókł się po schodach, Jay podszedł do niego,
wyciągnął ramię i odezwał się tak cicho, żeby usłyszał go tylko brat:
– Muszę wiedzieć, że jest ci przykro.
– Jest – zapewnił go Hud.
– Nie, musi ci być tak przykro, żebym wiedział, że już nigdy mnie nie
okłamiesz i że nadal mogę ci ufać, już zawsze. Jakby nic się nie zmieniło.
Hud spojrzał na brata i pozwolił, by smutek wypłynął na
powierzchnię. Jay widział ból na jego twarzy i w całym ciele. Znał Huda na
tyle dobrze, by wiedzieć, że to nie złamane żebra.
– Jest mi tak przykro – powiedział Hud.
– W porządku – odparł Jay. – Między nami w porządku.
Po tych słowach wziął na ramię cały ciężar brata i pomógł Hudowi
wspiąć się na klif.

•••

Całe to gadanie o ojcu sprawiło, że Hud pomyślał o matce. Pomyślał


o historii, którą mu opowiadała, o tym, jak został jej podany, a ona wzięła
go na ręce, gdy płakał, i w tamtej chwili go pokochała.
Postanowiła go kochać i to zmieniło jego życie.
Hud będzie kochał swoje dziecko tak, jak kochała go matka: czynnie,
codziennie i bezwarunkowo.
Może za dwadzieścia pięć lat wszyscy wraz z nowym pokoleniem
rodziny Riva znajdą się na tej samej plaży. I może nastąpi kolejne
rozliczenie. Może jego dzieci powiedzą mu, że był zbyt pobłażliwy albo
zbyt surowy, że kładł zbyt duży nacisk na x, kiedy powinien był kłaść
nacisk na y.
Uśmiechnął się na myśl, ile razy coś spieprzy. To nieuniknione,
prawda? Małe błędy i boleści życia. Jego matka miała na koncie prawie tyle
samo porażek, co sukcesów.
Ale jedno wiedział na pewno: nie odejdzie.
Jego dziecko – dzieci, jeśli dopisze mu szczęście – będzie wiedziało,
od dnia narodzin, że Hud nigdzie się nie wybiera.

•••

Kit wbrew sobie czuła coś do ojca. Nie lubiła go per se, ale z radością
przyjęła fakt, że miał duszę, jakkolwiek nieidealną. Kiedy odkryła, że Mick
nie jest aż taki zły, bardziej polubiła siebie i mniej bała się o to, kim może
być w głębi serca.
Gdy wchodzili po schodach, Kit przepchnęła się na przód, jak to
potrafią tylko młodsze siostry, i zwolniła przy Casey.
– Przepraszam – powiedziała, wymijając ją.
Potem Kit wspomni ten moment – kiedy wszyscy szli, praktycznie
w ciszy, po schodach razem z ojcem – jako moment, w którym ich rodzina
zmieniła układ, zrobiła miejsce, żeby Casey została, a Nina odeszła.
Kit postukała Ninę w ramię.
– Hej – szepnęła.
– Hej – odpowiedziała Nina.
– Co to za miejsce w Portugalii? – spytała Kit.
– Hmm? – mruknęła Nina.
– Miejsce w Portugalii. Do którego chcesz jechać i jeść świeże ryby.
– Och. Nie wiem. Tak tylko gadałam.
– Nie, nie gadałaś. Znam cię.
– To nie ma znaczenia.
– Pierwszy raz w życiu mówiłaś tak szczerze. To ma ogromne
znaczenie.
Nina obróciła głowę i spojrzała na siostrę.
– To Madera. Zawsze chciałam mieszkać na Maderze, w małym
domku na plaży, z którego jeździ się do miasta tylko raz w tygodniu po
jedzenie. Chciałabym mieszkać gdzieś, gdzie nikt nie wie, kim jestem, kim
jest mój ojciec, nikt nie ma moich plakatów na ścianach i mogę jeść, co
zechcę. I mogę ściąć włosy na krótko, jeśli mam ochotę, i może być
ogrodniczką albo projektantką zieleni. Robić coś na zewnątrz. Gdzie nikt
nie wie, że byłam żoną Brandona. A kiedy fale są dobre, zawsze być
w wodzie.
Kit zobaczyła to w technikolorze. To, co wszyscy mogli zrobić dla
Niny.

•••

Mick wiedział, że jeśli naprawdę kocha swoje dzieci, zostawi je


w spokoju. To wydawało się proste, wykonalne. Uznał to za
swoje odkupienie.
Więc kiedy wchodził po schodach, postanowił, że uściska każde
z nich, da im swój prywatny numer telefonu, powie, że będzie na miejscu,
jeśli zechcą pójść na lunch, a potem wsiądzie do swojego jaga i odjedzie.
Kiedy postawił stopy na trawie, zwrócił się do Casey.
– Zrobię test na ojcostwo, jeśli chcesz. Daj mi znać.
Casey, która nadal uważała tę noc za niewiarygodną, smutną i trochę
ekscytującą, posłała mu uśmiech. A potem, na wszelki wypadek, gdyby
jednak okazał się jej ojcem, wzięła go za rękę i ścisnęła.
•••

Kiedy rodzina weszła na trawnik, pozostali policjanci skierowali


światła na twarze Micka i jego pięciorga dzieci. I właśnie wtedy, po raz
pierwszy w życiu, rodzeństwo zobaczyło, dlaczego dobrze mieć Micka
Rivę za ojca.
Wszyscy wrócili do środka i po dziesięciu minutach uśmiechów,
uścisków dłoni, autografów i uprzejmych chichotów z pustych historyjek
policjanci postanowili ruszać w drogę.
– Zaaresztowaliśmy kilka osób – oznajmił sierżant Purdy. –
Podejrzewam, że nikogo, za kim by państwo tęsknili. Wandali.
Nina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zastanawiała się, kogo zgarnęli.
– Dziękuję panom – odparła i odprowadziła ich do drzwi.
Potem odwrócił się i spojrzała na swoją rodzinę. Jej bracia mieli
zaschniętą krew na twarzach, jej siostra miała malinkę – co? – i było ich
o dwie osoby więcej niż na początku tego wszystkiego.
– Okej – stwierdził Mick. – Chyba czas na mnie.
Fantazjował, że może ktoś spróbuje go powstrzymać. Nie był
zdziwiony, kiedy tak się nie stało.
Najpierw uściskał swoich synów, potem ewentualną córkę, następnie
tę z niewyparzoną gębą, a kiedy dotarł do drzwi, tę, która uratowała jego
rodzinę.
– Dziękuję – wyszeptał jej do ucha, gdy przyciągnął ją do siebie. – Za
to, kim byłaś całe życie. I za wszystko, co zrobiłaś.
A potem, zanim Nina zdążyła się zorientować, że płyną jej łzy,
odszedł.
Usiadła na schodach naprzeciwko drzwi, jej bracia i siostra
przycupnęli obok niej.
– Trzymasz się? – spytał Hud.
Spojrzała na niego. Kłębiło się w niej tyle uczuć, których nie umiała
ubrać w słowa.
– Wiesz… – zaczęła i się poddała.
– Tak – powiedział.
– Ja też – dodała Kit.
– No – rzucił Jay.
Casey stała w drzwiach.
Hud popatrzył na nią, samotną i niepewną, stojącą w progu.
– Chodź tu. Nie obchodzi mnie, kim jest twój ojciec. Jesteś jedną
z nas.
Kit przesunęła się, żeby zrobić miejsce. A kiedy Casey usiadła obok
Niny, Jay ścisnął ją za ramię. Nina poklepała jej kolano.
Casey potrzebowała kogoś, kto by ją kochał. A oni mogli to zrobić. To
było dla nich bardzo proste.
June odeszła. A jednak była tutaj – żyła dalej w swoich dzieciach.
Szósta rano

Potrzebowali dokładnie pięćdziesięciu dwóch minut, żeby przekonać


Ninę do wyjazdu. Cała piątka stała wokół wyspy w kuchni i jadła krakersy.
To Kit pierwsza to zasugerowała.
– A gdybyś po prostu wyjechała do Portugalii teraz?
Hud milczał. Casey nie wiedziała, co powiedzieć. A Nina wciąż
odrzucała ten pomysł.
Póki Jay nie zgodził się z Kit.
– To nie aż takie szaleństwo, Nina. Nie chcesz tu mieszkać. Zwłaszcza
teraz. Nie chcesz być z Brandonem. Nie chcesz być w centrum uwagi. I nie
chcesz się przed wszystkimi tłumaczyć. Więc wyjedź. Nie mów nikomu. Po
prostu wyjedź.
– Chcesz powiedzieć, że mam zostawić swoje rzeczy, konto w banku,
dom. I nikt nie będzie wiedział, gdzie jestem? – spytała Nina.
– Nie do końca to mamy na myśli – odezwał się Hud.
– Brandon będzie wiedział, gdzie jestem, prawda? Więc nadal będzie
problemem. Ludzie nadal znają tatę. Wszyscy będą wiedzieć, że mąż mnie
zdradził. Że zostawił mnie dla pieprzonej Carrie Soto.
– Czy mogę tylko wtrącić… – zaczęła Casey – że Carrie wydaje się,
jak to mawiała moja mama, kiedy była bardzo zła, straszną suką?
– Tak, możesz – przytaknęła Nina. – Zdecydowanie możesz.
Kit zobaczyła, że dawna Nina – miła dziewczyna, która zawsze
mówiła miłe rzeczy – zniknęła. W jej miejsce pojawiła się nowa, nieco inna
– taka, która zgadzała się, kiedy ktoś mówił, że kobieta, która pieprzyła jej
męża, jest suką. A Kit pomyślała, że obie Niny chciałyby jechać do
Portugalii.
– Wysłuchasz mnie? – poprosiła Ninę. – To całkiem proste.
– Dobrze – zgodziła się rozdrażniona Nina. – Mów.
– Nie chcemy, żeby ludzie cię namierzyli. Chcemy, żeby zostawili cię
w spokoju. Więc pozostawimy wszystko domysłom. Wyjedziesz teraz.
Impreza wymknęła się spod kontroli. Na pewno będą pisać o niej
w gazetach. A ludzie pomyślą, że z kimś uciekłaś albo coś.
– Albo że umarłam.
– Może – Hud potwierdził ten mało prawdopodobny scenariusz.
– Więc niech mówią, że umarłaś – ciągnęła Kit. – Kogo to obchodzi?
Dzięki temu zostawią cię w spokoju. My wiemy, że żyjesz. Powiemy
Mickowi. Powiem Tarine albo komu zechcesz. Każdemu, kto dotrzyma
tajemnicy. A ty weźmiesz pieniądze, pojedziesz na lotnisko i kupisz bilet
w jedną stronę do Portugalii. Znajdziesz sobie mały domek czy coś.
Zobaczysz, czy ci się spodoba. Jeśli nie, wrócisz do domu. Jeśli tak,
zostaniesz tak długo, jak zechcesz. A my będziemy cię odwiedzać. Cały
czas. Nikt nawet tego nie zakwestionuje, bo w Portugalii są świetne fale.
Hud i Jay pewnie i tak będą ciągle jeździć na sesje i co tam jeszcze. Będę
zabierać się z nimi. Będziemy się ciągle widywać. Czasami zostaniemy
u ciebie na kilka tygodni. Zawsze będziemy zawracać ci głowę.
– Nie mogę wyjechać – stwierdziła Nina. – Nie mogę was zostawić.
Wy… – „Mnie potrzebujecie”.
– Nie – odparła Kit. – Już nie. Kochamy cię i chcemy mieć cię przy
sobie. Ale nie potrzebujemy, żebyś się nami zajmowała.
– Ma rację – rzekł Hud. – Kit ma rację.
Wtedy Nina pomyślała, że może to naprawdę nie jest aż takie
szaleństwo. Że naprawdę mogłaby pojechać. Czuła się odważna na samą
myśl.
– Kit ma rację. Powinnaś jechać, Nina – powiedział Jay. – To zupełnie
nie w twoim stylu. I dlatego musisz to zrobić.
Nina go słuchała. Widział to po niej.
– Całe życie nadrabiałaś za mamę i tatę – dodał. – Nie rozmawiamy
o tym zbyt często, ale… mama też tego nie ułatwiała. Ale zawsze
wiedziałem, że to nie ma znaczenia, jak bardzo mama się upije albo czy tata
wróci do domu, bo ty zawsze tam będziesz.
– Ja też – zawtórował mu Hud.
– Wiedziałam to przez całe życie – oznajmiła Kit. – Wiem to teraz.
I będę wiedziała, nawet jeśli będziesz mieszkała na plaży na Maderze.
– Ledwie cię znam, a już sprawiłaś, że się tak poczułam – włączyła się
Casey. – Wygląda na to, że po prostu taka jesteś.
Kit spojrzała na Casey i zobaczyła, że Casey zależy na rodzinie, już
zależy jej na Ninie. Zastanowiła się, jak to będzie – być czyjąś starszą
siostrą, przekazywać wiedzę, którą się zdobyło. Mogła to zrobić. Chciała to
zrobić.
– A jeśli znajdą moje auto na lotnisku i mnie wytropią? – zapytała
Nina.
Kit się uśmiechnęła. Przeszli do logistyki.
– Weź moje – zaproponowała Casey. – Stoi na końcu ulicy, daleko za
urwiskami. Byłam… onieśmielona parkingowymi. I luksusowymi
samochodami. – Poszła po torebkę i wyciągnęła kluczyki. – Czerwony
pick-up zatankowany prawie do pełna. Zarejestrowany na nazwisko mojego
taty. Powinien dowieźć cię na dowolne lotnisko.
– A potem leć. Leć do Portugalii i zrób coś dla siebie. Chociaż raz.
Chociaż na chwilę – powiedziała Kit.
To „na chwilę” do niej trafiło. Mogła wyjechać „na chwilę”. „Na
chwilę” nikomu nie zaszkodzi.
– A restauracja? – spytała. – Kto dopilnuje, żeby wszystko…
– Sprzedamy restaurację – zdecydowała Kit. – Przykro mi, ale musimy
ją sprzedać i wziąć pieniądze. Mama jej nie znosiła. Nie chciała jej nam
zostawiać. Niech Ramon ją przejmie, jemu naprawdę na niej zależy. Nie
musimy żyć dokładnie tak samo jak mama czy babcia. Możemy robić, co
chcemy, a ja mówię ci, żebyś jechała do Portugalii i pozwoliła nam
sprzedać tę cholerną knajpę, proszę.
Nina popatrzyła na Huda. Hud popatrzył na Jaya.
– Tak – odezwał się Jay. – Kit ma rację. Mama nie chciałaby, żebyś
została tu po to, żeby prowadzić restaurację. Nie zniosłaby tego.
Miał rację, prawda? A jednak Nina trzymała się restauracji tylko
dlatego, że wcześniej dźwigała ją jej mama.
Nagle Nina zobaczyła w głowie obraz. Jakby June dała jej pudełko –
jakby każdy rodzic dawał swoim dzieciom pudełko – pełne rzeczy, które
dźwigała.
June dała swoim dzieciom to pudełko pełne jej własnych doświadczeń,
skarbów i zawodów. Jej własnych win i przyjemności, triumfów i porażek,
wartości i uprzedzeń, obowiązków i smutków.
A Nina dźwigała to pudełko przez całe życie, czując na sobie cały jego
ciężar.
Ale teraz odkryła, że jej zadaniem nie jest dźwiganie całego pudełka.
Jej zadaniem jest przejrzenie zawartości. Zdecydowanie, co zachować, a co
odłożyć. Musi wybrać, co ze wszystkich rzeczy, które odziedziczyła po
ludziach przed nią, chce zabrać dalej. A co z przeszłości zostawić.
Więc odłożyła restaurację. Tak, jak chciałaby tego jej matka. A kiedy
odpuściła, odpuściła też za June.
– Tak – zgodziła się. – Masz rację. Nie musimy zatrzymywać
restauracji.
Gdy tylko zrozumiała to, zrozumiała też, że kiedyś będzie musiała
otworzyć pudełko, które dał jej ojciec, a które prawie wyrzuciła.
Pewnego dnia, kiedy świat nabierze dla niej trochę więcej sensu,
przejrzy to pudełko i zobaczy, czy jest w nim coś wartego ocalenia. Może
nie będzie tego wiele. A może więcej, niż jej się wydawało.
Hud uśmiechnął się do Niny.
– Jedź, Nina. Poważnie, jedź.
Czy w ogóle miała dobry pretekst, żeby odmówić? Nie mogła znaleźć
żadnego powodu, żeby zostać, oprócz ludzi stojących przed nią.
– Teraz ja mogę być Niną – oznajmił Jay. – Pozwól mi. Wiedz, że
nieważne, gdzie będziesz, nieważne, co się wydarzy, ty i reszta zawsze
będziecie bezpieczni dzięki mnie.
– I mnie – powiedział Hud.
– I mnie – rzuciła Kit. – I Casey – dodała, obejmując Casey
ramieniem.
I tak Nina, z zapartym tchem i oszołomiona radością, która ośmieliła
się w niej rozkwitnąć, przyciągnęła rodzeństwo do siebie i postanowiła
wyjechać. Tylko na chwilę.
Siódma rano

Mick Riva nie mógł znaleźć swojego jaguara. Na parkingu stało


jeszcze kilka samochodów, ale żaden nie należał do niego i żaden nie miał
kluczyków. A Mick nie chciał zawracać głowy dzieciom.
Stojąc na podjeździe córki, gdzie żwir spotykał się z drogą, wypalił
ostatniego papierosa i postanowił pójść na PCH, gdzie złapie stopa.
Mick Riva złapie stopa. Ale szaleństwo. Zrobi komuś niespodziankę.
Ostatni raz się zaciągnął, wypuścił dym i wyrzucił niedopałek w
powietrze, a ten przelobował nad podjazdem i spadł miękko w krzaki.
W suche, jałowe krzaki Malibu. W poranek targany podmuchami
Santy Any. W pustynnym buszu. W mieście stale zagrożonym spaleniem.
W regionie, w którym jedna iskra może zniszczyć hektary. W regionie,
który pragnie płonąć.
I tak oto Mick Riva odszedł z najlepszymi intencjami, nieświadomy
tego, że właśnie podpalił Cliffside Drive 28150.
Zanim zauważono dym, Hud i Jay uściskali Ninę. Powiedzieli, że ją
kochają i wkrótce się zobaczą. Potem Jay zawiózł Huda do szpitala.
Kiedy siedzieli w poczekalni, Jay powiedział Hudowi to, co bał się
powiedzieć komukolwiek.
– Mam kardiomiopatię – oznajmił i wyjaśnił, co to oznacza: że musi
przestać surfować.
– Ale nic ci nie będzie? – zapytał Hud. Oczy mu się zaszkliły, a Jay
w tej chwili nie mógł znieść widoku płaczącego brata.
– Tak – odparł. – Nic mi nie będzie. Tylko muszę znaleźć coś innego
do roboty w życiu.
– Bez obaw. Jesteś świetny praktycznie we wszystkim, co robisz.
Jay się uśmiechnął i wziął głęboki wdech.
– Ale… – Szukał odpowiednich słów. – Martwiłem się. Że cię
zawiodę.
– Mnie?
– Jesteśmy zespołem.
Hud posłał mu uśmiech i sam się przyznał.
– Właściwie to niedługo sam nie będę mógł za dużo podróżować.
– Dlaczego?
– Nie… nie wiem, jak najlepiej ci to powiedzieć. Przysięgam, że
dowiedziałem się dopiero dziś, ale…
Jay wiedział. Uświadomił to sobie na pół sekundy przed tym, zanim
Hud to wyjawił.
– Ashley jest w ciąży.
Jay zamknął oczy i się zaśmiał.
– Chyba żartujesz.
Hud pokręcił głową.
– Mówię poważnie.
– Wow. No, znasz to powiedzenie: jeśli zamierzasz przespać się z byłą
swojego brata, przynajmniej zrób jej dziecko.
Hud wybuchnął śmiechem, a potem złapał się za żebra i wciągnął
powietrze.
– Chyba nie ma takiego powiedzenia.
– Nie, nie ma. – Jay spojrzał na swoje buty i znowu na brata.
– Między nami nadal w porządku? – spytał Hud.
Jay przytaknął.
– Słuchaj, nadal uważam, że jesteś kutasem. I pewnie będę tak uważać
jeszcze przez jakiś czas. Ale tak, między nami w porządku. Poradzimy
sobie.
Przez chwilę milczeli. Świat ustawiał się na nowo wokół nich.
– Czyli obaj na jakiś czas zostajemy w Malibu – rzucił Jay.
– Tak, chociaż… Myślałem, żeby porobić zdjęcia Kit. Zobaczyć, czy
dam radę sprzedać je do „Surf”.
– Kit? Serio?
– Jest dobra, Jay. Jest… cholernie dobra.
Jay powoli pokiwał głową, zdając sobie sprawę, że już to wiedział.
– W porządku – odezwał się. Pomyślał o tym, jaka brawurowa bywała
Kit w wodzie, jaka bezczelna. Wyobrażał sobie, że zdjęcia wyjdą świetnie:
Kit będzie świeża i ekscytująca jak Nina, ale odważna i ostra jak on. Może
była najlepsza z nich wszystkich. Może to właśnie o nią chodziło. – Jest
dobra i pomożemy jej być najlepszą. Może któregoś dnia Kit zdobędzie
Potrójną Koronę. Może to będzie nasz nowy cel.
Hud wyciągnął rękę, a Jay ją uścisnął i razem zapoczątkowali nowy
rozdział w dynastii Riva.
Dwie godziny później, kiedy Hudowi nastawiono nos, Jay zawiózł go
do domu Ashley.
Tam, w drzwiach wejściowych, Hud Riva uklęknął na jedno kolano
i się oświadczył. Jay z samochodu patrzył, jak Ashley mówi: „tak”.

•••

Zanim zauważono dym, Casey dała Ninie kluczyki do swojego pick-


upa, uściskała ją i podziękowała za to, że była dokładnie taką osobą, jakiej
Casey w tamtej chwili potrzebowała.
– Cieszę się, że cię poznałam – powiedziała – choćby tylko na kilka
godzin.
Nina się uśmiechnęła.
– Dużo wrażeń, co? Prawdziwy chrzest bojowy.
Kit przytuliła Ninę, powiedziała, że ją kocha i wkrótce się zobaczą.
– Musisz to zrobić – podkreśliła, a Nina zrozumiała, może po raz
pierwszy, że miłość i troska o innych polegają także na pozwalaniu im, by
oni kochali cię i troszczyli się o ciebie. – Idziemy z Case na śniadanie. Jak
wrócimy, ma cię tu nie być.
Oczy Niny się zaszkliły. Kit się rozpłakała, ale prędko otarła łzy. Kit
i Casey ruszyły do drzwi, jednak kiedy Kit dotknęła gałki, jeszcze nie
mogła odejść. Obróciła się i podbiegła do starszej siostry.
– Zawsze będę cię kochać. Nieważne, kim jesteś ani jakiego życia
chcesz. – Wiedziała, że pewnego dnia powie siostrze wszystko, czego
dowiadywała się o tym, kim sama jest. Obie miały mnóstwo czasu, żeby
zrozumieć wszystkie zmiany, które zaszły w nich tej nocy. – Kocham cię po
prostu za to, że jesteś.
– Och, mała. – Łzy Niny popłynęły. – Wzajemnie.
Kit uściskała Ninę tak mocno, że na chwilę stopiły się w jedno,
a potem puściła i odeszła, żeby Nina też mogła odejść.

•••
Zanim zauważono dym, Nina Riva ostatni raz rozejrzała się po domu.
Popatrzyła na stłuczone szkło, zniszczone obrazy, zerwany żyrandol
i rozbite lampy. Poczuła niepohamowaną radość, że to nie jej problem.
Rozkoszowała się myślą, że to nie ona będzie musiała to sprzątać, że nie
będzie musiała mieszkać na klifie, że nie będzie musiała nigdy więcej
patrzeć na Brandona.
Wzięła kilka rzeczy i wrzuciła do torby. Ścisnęła kluczyki Casey
w dłoni i poszła do czerwonego pick-upa.
Bolało ją to, ale wiedziała, że większość dobrych rzeczy przychodzi
z ukłuciem albo bólem.
Jedyne, czego w życiu potrzebowała, to rodzina. Jej rodzeństwo. Może
teraz, kiedy jej nie potrzebowali, mogła odnaleźć spokój i ciszę. Trochę
słońca. Trochę prywatności.
Koniec końców jej rodzina dorosła. Czy nie na to zawsze się czeka?
Aż dzieci dorosną i będzie można zacząć żyć własnym życiem.
Płomienie powędrowały po żwirze i ziemi na trawę, liście i drewno,
których potrzebowały.
Zaczęły pochłaniać dom, wspinając się po murach, mijając okna na
rzecz dachu. Zabrały obrazy, ubrania, stłuczone szkło. Zajęły białe ściany,
szare kanapy i beżowe dywany. Piwniczkę z winem, grill, trawnik, kort
tenisowy.
Dom przy Cliffside Drive 28150 płonął pomarańczem i szarością,
a zapach węgla niósł się nad ocean.
Zanim ogień całkiem strawił willę i ruszył dalej wzdłuż wybrzeża,
Greg wyciągnął Tarine z aresztu, Kit i Casey wpłaciły kaucję za Ricky’ego
i Vanessę, mama Setha go odebrała, Caroline odbiła Bobby’ego, agenci
Vaughna i Bridgera ich uwolnili i zaczęli odpowiadać na pytania
reporterów, menadżer Teda pojawił się i pomógł jemu i Vickie, rzeczniczka
prasowa Tuesday przyjechała po nią i Rafaela, a brat Wendy zabrał ją do
domu i już wynajął prawnika.
Zanim strażacy dotarli na miejsce, Brandon wyszedł za poręczeniem
i znalazł się w pokoju hotelowym Carrie Soto. Włączyli telewizor
i w porannych wiadomościach zobaczyli, że jego dom stoi w płomieniach.
Kiedy ewakuowano Point Dume – sąsiedzi opuszczali domy,
trzymając dzieci i albumy ze zdjęciami, pakowali psy na tyły luksusowych
kombi – pożar ryczał do nieba. Sięgnął wierzchołków drzew i pięter
posiadłości, zacisnął szpony na całych domach.
Mieszkańcy Malibu umieli się ewakuować. Robili to już wcześniej.
Mieli zrobić to ponownie.
Zanim opanowano ogień – willa obróciła się w zwęglony, mokry
szkielet, domy sąsiadów były spalone i pokryte popiołem, niebo zabarwione
na szaro, strażacy ocierali czoła – pani domu zniknęła.
Nina Riva była w powietrzu.
Przeczyta o pożarze później w amerykańskiej gazecie i chwyci się za
pierś z ulgą, że nikomu nic się nie stało. Pomyśli o zniszczeniach
i cierpieniu, jakie wywołał.
Ale zrozumie, że to tylko jeden pożar w długiej historii pożarów
Malibu od zarania dziejów.
Przyniósł zniszczenie.
Przyniesie też odrodzenie z popiołów.
Opowieść o ogniu.
Podziękowania

Dziś jestem inną pisarką niż dwa lata temu, kiedy zaczynałam tę
książkę. Stało się to dzięki wnikliwości i wskazówkom mojej wrażliwej
i błyskotliwej redaktorki, Jennifer Hershey. Jennifer, bycie pod twoją
opieką to dar i jestem za niego niezmiernie wdzięczna.
Dziękuję Karze Welsh i Kim Howey za to, że dzięki Wam poczułam
się jak w domu w tak oszałamiająco wspaniałym wydawnictwie. Susan
Corcoran, Leigh Marchant, Jennifer Garzie, Allyson Lord, Quinne Rodgers,
Taylor Noel, Mayi Franson, Erin Kane i całej niesamowitej ekipie
Ballantine – zachwycacie mnie swoimi ciekawymi pomysłami, dbałością
o szczegóły i tym, że Wam zależy. Dziękuję Wam za to z głębi serca.
Dziękuję Carisie Hays – to był szalony początek, prawda? Mam ogromne
szczęście, że to Ty decydujesz, dokąd jadę. Dziękuję Paolowi Pepemu –
rozwalasz system tymi okładkami. Jestem zakochana po uszy.
Dziękuję Theresie Park, mojej królowej i jednocześnie mojej agentce,
za wiarę we mnie. Tak pięknie przekładasz tę wiarę na zaraźliwą
ekscytację, wysokie oczekiwania, które motywują mnie do cięższej pracy,
i najlepsze kartki świąteczne na świecie. Trzymasz mnie na ziemi,
a jednocześnie pomagasz mierzyć wyżej. Nie mogłabym prosić o więcej.
Dziękuję Emily Sweet, Andrei Mai, Abby Koons, Alex Greene, Emie
Barnes, Celeste Fine i całej reszcie zespołu Park + Fine. Wciąż podziwiam,
jak dajecie czadu każdego dnia, ale też mam wrażenie, że jesteście
świetnym reality show, który mogę oglądać z odległości pięciu tysięcy
kilometrów, a potem robić zjazdy, kiedy jestem w Nowym Jorku. Chyba
chcę przez to powiedzieć, że po prostu bardzo Was lubię.
Sylvie Rabineau i Stuartowi Rosenthalowi. Cieszycie się, że saga
Micka Rivy dobiegła końca? (A może nie? Nic nie obiecuję). Dziękuję, że
tak ciężko walczyliście o moje historie i moje postacie. Czuję to za każdym
razem, kiedy rozmawiamy, i to bardzo wiele dla mnie znaczy.
Bradowi Mendelsohnowi! Ta książka jest cała w twoich śladach.
Dziękuję, że mogłam zasypać cię pytaniami tamtego dnia w Nate ‘n Al’s,
mój najważniejszy konsultancie do spraw surfingu w Malibu. Planuję
jeszcze pozawracać Ci głowę, ale nie na tyle, żebyś nie miał czasu na fale.
Ja jednak nie pójdę z Tobą. Pacyfik jest lodowaty, za mało o tym mówisz.
Tak czy inaczej, dziękuję Ci, przyjacielu. Za wszystko, co zrobiłeś i nadal
będziesz robił dla tej historii.
Dziękuję Peanutsom za wiarę we mnie i pomaganie mi w lepszym
rozumieniu mojego życia. Chyba nie radziłabym sobie za dobrze bez Was
wszystkich. Jako jedne z niewielu osób znacie każdą wersję mnie. A obecna
wersja mnie naprawdę tego potrzebuje. Mam nadzieję, że mogę robić to
samo dla Was.
Rose, Warrenowi i Sally. Te książki by nie powstały, gdybyście nie
opiekowali się Lilah, żebym mogła pisać. Dziękuję, że słuchaliście, jak
opowiadałam tę historię, że zawsze jesteście przy mnie, że jesteście tak
wspaniałymi dziadkami (i prababcią!) dla Lilah. Szczególne podziękowania
dla Riny i Marii za tak świetną opieką nad Lilah, że tęskni za Wami, kiedy
Was nie ma. Mam ten przywilej, że mogę pracować dzięki Waszemu
systemowi wsparcia. Nie potrafię wyrazić mojej wdzięczności.
Mojemu bratu Jake’owi – jest tyle rzeczy, za które powinnam Ci
dziękować, że głupio w ogóle próbować. Ale powiem tak: dziękuję Ci, że
byłeś przy mnie od początku i przez cały czas. Dziękuję, że razem ze mną
przeglądałeś pudełka.
Alexowi. Każdego dnia, kiedy siadam przy komputerze, staram się być
pisarką, za którą mnie uważasz. Dziękuję ci, że dzielisz ze mną każdy
moment mojej kariery całym swoim sercem. Wspierasz mnie, kiedy jest
ciężko, cieszysz się z sukcesów, nigdy nie bierzesz nic za pewnik.
Potrzebuję tego. I dziękuję, że masz tyle szacunku do tego, co robię i czego
potrzebuję, żeby to robić. Na przykład teraz zajmujesz się Lilah, urządzacie
sobie piknik w ogrodzie, żebym ja mogła dokończyć tę książkę – czekałam
na to dwa lata. Wiem, że kiedy wyjdę i powiem Ci, że skończyłam,
krzykniesz z radości. Dopiero wtedy będę wiedziała, że to naprawdę
koniec.
Na koniec Lilah. Myślę, że w pewnym sensie rozumiesz już, że jestem
pisarką. Umiesz przeczytać moje imię na okładkach książek. A ostatnio,
kiedy ktoś powiedział: „Daisy”, Ty zapytałaś: „Jones and the Six?”. Więc
teraz łatwiej mi wyobrazić sobie, że któregoś dnia może przeczytasz tę
książkę i zrozumiesz, co chcę Ci przekazać. Ale tak dla zabawy postawię
sprawę jasno: czasami coś schrzanię. Nie będę idealna. Ale będę przy
Tobie, z otwartymi ramionami, tak długo, jak będziesz mnie chciała. Jestem
Twoja.
O autorce

Taylor Jenkins Reid jest autorką Daisy Jones and the Six, Siedmiu
mężów Evelyn Hugo, Na zawsze, ale z przerwą, One True Loves, Maybe in
Another Life i After I Do. Mieszka w Los Angeles z mężem, córką i psem.
taylorjenkinsreid.com
Facebook.com/taylorjenkinsreidbooks
Twitter: @tjenkinsreid
Instagram: @tjenkinsreid
Spis treści

***
Sobota, 27 sierpnia 1983

Część pierwsza. Od siódmej rano do siódmej wieczorem


Siódma rano
Ósma rano
1956
Dziewiąta rano
1956
Dziesiąta rano
1959
Jedenasta przed południem
1959
Południe
1961
Pierwsza po południu
1962
Druga po południu
1969
Trzecia po południu
1971
Czwarta po południu
1975
Piąta po południu
1975
Szósta wieczorem
1978
1981

Część druga. Od siódmej wieczorem do siódmej rano


Siódma wieczorem
Ósma wieczorem
Dziewiąta wieczorem
Dziesiąta wieczorem
Jedenasta wieczorem
Północ
Pierwsza w nocy
Druga w nocy
Trzecia w nocy
Czwarta nad ranem
Piąta rano
Szósta rano
Siódma rano

Podziękowania

O autorce
Table of Contents
Okładka
Od redakcji
Malibu płonie.
Sobota, 27 sierpnia 1983
Część pierwsza. Od siódmej rano do siódmej wieczorem
Siódma rano
Ósma rano
1956
Dziewiąta rano
1956
Dziesiąta rano
1959
Jedenasta przed południem
1959
Południe
1961
Pierwsza po południu
1962
Druga po południu
1969
Trzecia po południu
1971
Czwarta po południu
1975
Piąta po południu
1975
Szósta wieczorem
1978
1981
Część druga. Od siódmej wieczorem do siódmej rano
Siódma wieczorem
Ósma wieczorem
Dziewiąta wieczorem
Dziesiąta wieczorem
Jedenasta wieczorem
Północ
Pierwsza w nocy
Druga w nocy
Trzecia w nocy
Czwarta nad ranem
Piąta rano
Szósta rano
Siódma rano
Podziękowania
O autorce
Spis treści

You might also like