You are on page 1of 13

Tomasz Mróz

M-2
Koniec lenistwa

2012
www.kawerna.pl
Pamięci Stanisława Pająka poświęcam
Koniec lenistwa

M. od kilku dobrych minut badawczo spozierał na swoje odbicie w lustrze.


– Hm, hm – mruknął – te zmarszczki, te włosy, ta gęba.
Naciągnął lekko pomarszczoną skórę pod oczami.
– Starzejemy się, tyjemy – westchnął – zużywamy. Amortyzujemy – dorzucił fachowo.
Oględziny obniżyły poziom, M. zaczął się macać po brzuchu, obrócił się bokiem. Stercząca
nad gumą od majtek opona majestatycznie dominowała nad innymi częściami ciała,
niekorzystnie odcinając się od wątłej klatki piersiowej. M. zdobył się na wysiłek wciągnięcia
brzucha, opona nieco drgnęła, ale okupiony tym wysiłkiem efekt był co najmniej mizerny.
– Heloł, bejbe, kurna! – Starał się dodać sobie animuszu w tak trudnej chwili. Przybił piątkę
ze swoim odbiciem w lustrze.
– Heloł, hanej! – żeński głos zza drzwi odpowiedział wśród tłumionego chichotu – Mierzysz
przyrost w słojach? Powinno być jeden na rok.
Szparka, przez którą go podglądano, powiększyła się do rozmiarów otworu drzwiowego, w
którym ukazała się chichocząca małżonka.
– Hm, hm... – M. tuszował zmieszanie jakimiś pozornie potrzebnymi czynnościami typu
pryskanie dezodorantem lub układanie przedziałka fryzury.

Lecz po chwili przytulił się do żony i ze skargą w głosie powiedział:


– Jestem taki stary, gruby i brzydki. Kochasz mnie jeszcze?
We wzroku czaiło się oczekiwanie łamane przez rozkaz.
– Pewnie, że cię kocham – rozkaz został wykonany – zawsze lubiłam brzydkich i grubych.
No, nie! Taka konkluzja była niedopuszczalna.
– Wiesz co! Że niby ja taki jestem?!
– Sam przecież powiedziałeś, a ja tylko potwierdziłam, że cię kocham.
– Żebym ja ci nie powiedział, za co cię kocham!
– Stop! Na tym etapie wystarczy mi, że mnie kochasz!
– A niech to, ale mnie wykiwałaś. Dobra, dodam jeszcze, że jestem egoista i... zboczeniec!
– Przynajmniej nie ma nudno.
Małżonka opuściła łazienkę z niepocieszonym M., któremu właśnie przyszło do głowy co
najmniej czterdzieści celnych ripost na gadaninę żony.
Fakt pozostawał faktem, że M., jak zresztą i każdemu, łącznie z dębem „Bartkiem”, latek
przybywało, a wraz z nimi myśli o przemijaniu, sensie życia i innych takich rzeczach, które
atakują mózg, gdy ktoś się nudzi.
Dąb „Bartek” według opinii większości nie miał nigdy takich myśli, ale nie było dokładnie
wiadomo, czy dlatego że nie posiadał mózgu, czy ponieważ się nigdy nie nudził ze sobą.

Równie filozoficzny nastrój opadł M. pod koniec kolejnej dniówki w biurze znanej
międzynarodowej firmy mleczarskiej, gdzie M. pracował jako przedstawiciel handlowy. W
kantorku obok dzielnie stukał w klawiaturę doradca techniczny Zenon.
– Ty, Zenon!
– No!
– Po co my żyjemy?
Zenon uniósł szkła okularów znad ekranu i spojrzał okrągłymi ze zdumienia oczami. M.
przypomniał sobie, że kolega Zenon jest maniakiem aparatury mleczarsko-dojarskiej, dlatego
starając się uniemożliwić utożsamienie sensu życia z prawidłowym doborem wyposażenia
dojni, postanowił trochę skonkretyzować.
– No, po co się rodzimy, uczymy?
Cholera, dalej można to podciągnąć pod dobór aparatury.
– No, po co się żenimy, dlaczego tak, a nie inaczej? Przecież mógłbym być mnichem.
– Nie wiem – odparł z prostotą Zenon – tak wyszło i już.
– Ale dlaczego, na przykład, twoja żona jest z tobą? Przecież to chyba nie zostało gdzieś tam
zapisane.
– No nie, to akurat mnie nie dziwi, dlaczego jest ze mną.
Zenon poprawił włosy i uśmiechnął się do odbicia w ekranie.
– Ma się ten styl i wdzięk!
M. poszedł do siebie, tłumiąc chichot. Styl Zenona, jego wąsik i fryzura, korzeniami tkwiły w
czasach zespołu Boney M. M. zawsze zastanawiało, komu może się takie coś podobać, a tu
proszę – jakie samozadowolenie.
Usiadł za ekranem komputera. Przyszła nowa wiadomość: impreza u Perzyka w nowym
mieszkaniu. Perzyk był starym kumplem M. ze szkoły, na pewno zejdą się też inni.

– Super, pojedziemy razem – podnieciła się żona.


– Daj spokój, przecież sama mówiłaś, że Perzyk jest drętwy, a skoro tak, to sprosi też innych
drętwych.
– To po co tam jedziesz, jak tacy wszyscy drętwi?!
– Będzie nuda, ale tak mnie prosił, że uległem. Chętnie bym tu został, ale jak już obiecałem,
to skoczę na chwilkę. Pogadam z drętwusami, pokażę, że żyję i wracam.

– Jaka chwilka?! Przecież to trzysta kilometrów stąd, chyba nie chcesz wracać po pijanemu,
bo w abstynencję nie wierzę. O, odwiozę nas do domu z powrotem.
– No, a wuj Dionizy? Wiesz, jak lubi te twoje odwiedziny w soboty, właściwie to jego jedyna
radość.
– Nasze odwiedziny, kochanie, nasze.
– Eee tam, ja jestem na przyczepkę! Raz możesz iść sama.
Szanowna małżonka skapitulowała, chcąc jednak coś skorzystać zakomenderowała:
– Ale przed wyjazdem umyjesz jeszcze kafelki!
M. otworzył usta, ale wzrok rozmówczyni podziałał jak knebel. No tak, wszystko ma swoją
cenę.

U Perzyka światło biło ze wszystkich okien. M. podrajcowany myślą o czekających go


procentach w miłym gronie, biegł do góry po dwa stopnie. Drzwi otworzył Perzyk we własnej
osobie; wysoki i chudy łączył w sobie zdawałoby się wykluczające nawzajem cechy:
towarzyskość i małomówność. Tajemnica jego powodzenia tkwiła w celności uwag
podawanych zazwyczaj w formie krótkiej sentencji.
– Cześć, niech szybko wchodzi, bo gorzała się chłodzi – zaczął swoje Perzyk
– Cześć!
W pokoju był już wesołek Boluś, Jagna z Lubym i jeszcze kilka innych osób. M. dostał
solidnego karniaka. Pusty żołądek z oporem przyjął karną dawkę, po chwili jednak świecące
oczy i palące policzki odzwierciedlały zmiany w jego stosunku do świata. Towarzystwo
spotykało się dosyć często, dlatego M. jako przyjezdny budził zaciekawieni, a jednocześnie
brakowało tematów do konwersacji.
– Jak życie?
– Spoko.
– Praca jest?
– Co ma nie być.
– A małżonka?
– W domu, ma robotę.
– Przy sobocie i w robocie! – rymnął Perzyk – No! Dzisiaj pijem, jutro gnijem!
To było hasło do następnej kolejki. Wesoły Boluś właśnie wszystkim chwalił się, jak mu
ostatnio brzuch urósł, i każdy chętny mógł sobie wbić palec w istotnie ładnie rozrośnięty
bandzioch. M. pokrzepiony otłuszczeniem swoich kolegów z ochotą wchłaniał oczekiwaną
radość życia. I ta rzeczywiście wypełniała jego i innych, rozjaśnione nią oblicza ochoczo
wyrzucały dziesiątki decybeli, chcąc przekonać do swoich wizji równie głośno wrzeszczących
sąsiadów, z powrotem asymilowały wódę i dym z papierosów.
– Ej! No, mówię ci, ej! Te palanty nic w tej Brukseli nie zrobią! Ej, słyszysz!
– Dzisiaj pijem, jutro gnijem!
Towarzystwo jak za pociągnięciem sznurka odchyliło głowy do tyłu, po czym każdy
nerwowo rzucał się do szklanek z oranżadą.
Boluś opowiadał właśnie kolejną historyjkę – jako ilustrację ściągnął skarpetę i naciągnął ją
sobie na głowę. Towarzystwo umierało ze śmiechu.
– No to Jan Sebastian Bach!
Głowy jak na komendę odchyliły się do tyłu. Oranżada szła litrami. M. popadł w fazę
obojętności. Rechoczący Boluś w skarpecie na głowie, rymujący Perzyk i inni zaczęli
stanowić tylko tło dla jego stanu, nazwijmy go, odmiennego. Wzrok, wbity w bliżej
niesprecyzowany punkt na ścianie, sprawiał wrażenie tak mętne i nieruchome, jakby nie
należał do istoty myślącej, a nawet żywej.

– No to bach!
– Baaach – mruknął M., nie wiedząc, o co chodzi.
Oczy kleiły mu się same, lekko drżąca zasłona powietrza oddzielała go od reszty świata.
Falujące, rozpływające się, ciągle ruchome istoty krążyły po elipsach wokół tego świata, ale
M. znajdował się poza nimi. Był sam. Rozglądnął się i stwierdził zdziwiony, że siedzi za, a
raczej przed biurkiem. W oddali przy stoliku siedzieli wesoły Boluś, Perzyk i reszta
towarzystwa, machali do niego radośnie, zachęcali do przyjścia. M. uśmiechnął się kwaśno,
odmachnął im od niechcenia.
– Co to za machanie?! Zabawa będzie później! O ile w ogóle jakaś będzie!
Przed M. za biurkiem zasiadł urzędnik, blady człowiek z bródką, w czarnym garniturze. Z
trzaskiem rzucił kupę segregatorów na blat.
– Ale ja... – zaczął M.
– Zaraz, jeszcze nie pytam! – zgasił go tamten.
M. zamilkł przerażony.
– Jeszcze nie pyta, a już najważniejszy! – Boluś gorączkował się przy oddalonym stoliku. –
Kto to, kurde, jest?!
Całą tę gadaninę ucięło jedno spojrzenie urzędnika. Boluś skutecznie zamilkł.
– No, pijem, bo zgnijem! – Perzyk na nowo rozgrzewał atmosferę.
Wszyscy się napili, rozmowy zaczęły się rozkręcać.
– No, na razie nietęgo! – mruknął Blady znad papierów – Nic jeszcze nie znalazłem.
– Ale co? – odważył się pisnąć M.
– Jak to co?! – wkurzył się Blady – Jak ci idzie, i takie tam.
– Może by tak konkretniej! – huknął z oddali Boluś.
Blady skrzywił się jak na dźwięk natrętnej muchy, ale zrezygnował z jakiejkolwiek reakcji i
wertował dalej. M. przyglądał się Blademu; było w nim coś z kaprala, a jednocześnie księdza.
Innymi słowy miał władzę nad zwykłym, przeciętnym umysłem. Miał władzę nad M., który
nerwowo czekał na dalsze opinie, choć zupełnie nie wiedział, o co chodzi. Blady mógł się
przyczepić do wszystkiego.
– M. jest kozak, M. nie pęka! – komentował Boluś w tej swojej nieszczęsnej skarpecie na
głowie. – Nie pękaj, koleś, stoimy murem za tobą! – krzyknął.
Dla ilustracji huknął łapą w stół tak, że aż piwo się rozlało. Żółte strużki pociekły po blacie,
wszyscy odskoczyli nerwowo, chroniąc kolana. Boluś w przypływie odpowiedzialności
zaczął zlizywać marnujące się dobro, skarpeta opadającym końcem zanurzyła się w piwie.
Towarzystwo głośno dopingowało Bolusia do pełnego poświęcenia.
Perzyk skrzywił się na ten widok i skonstatował:
– Dzisiaj zlizujem, jutro.... – zastanawiał się chwilę – jutro womitujem.
Boluś ryknął śmiechem, rozluźnione nagle ręce puściły blat i rycząca ze śmiechu twarz
pacnęła w kałużę piwa, mając jako przeciwwagę wypięty, trzęsący się zad. Widok był
odrażający. Blady skrzywił się lekko, zerknąwszy w tamtą stronę, lecz szybko wrócił do
swojej pracy.
– Tak jak mówiłem, nietęgo, nietęgo! Ja tutaj dziś spiszę raport i pouczenie, ale następnym
razem to mają być jakieś konkrety.
– Ale...
– Nie ma żadnego ale, trzeba się starać, świat sterany na lepsze odmieniać. A nie tak, z
kwiatka na kwiatek! Bo na kaktusa traficie. Nie ma czasu, trzeba coś robić, więc bez gadania.
Twórzcie coś, róbcie! Ja wiem, pensyjka, piwko, wakacje, każdy tak lubi. A na starość, co
wam zostanie, tylko alkoholizm i choroby? Chyba tak nie chcecie?
– No nie... – niepewnie potwierdził M.
– Tak myślałem. – Blady już składał papiery – Miałem nadzieję, że was w końcu polubię, ale
chyba jeszcze nie dzisiaj. Może kiedyś...
Wyszedł, mrucząc:
– Za dobry jestem, kurna, za dobry!
Zniknął. Nie wiadomo jak i którędy, w każdym razie już go nie było.
– Hej! Moment, zaraz! – krzyknął za nim M. – Ale co jest źle?
Odpowiedziało mu milczenie; nawet Boluś, w tej swojej skarpecie, nic nie powiedział, tylko
patrzył ze wszystkimi na M.
– Jak coś zmienić, coś zrobić? – pytał bezradny M. – No, jak?

– Po pierwsze, ciszej mówić. – Perzyk stał na tle okna, za którym szarzał poranek. – Po
drugie, tu się nic nie da zrobić, łeb będzie napieprzać do wieczora.
I odszedł skonany, patrząc z obrzydzeniem na opróżnione flaszki. M. rozglądnął się wokół;
Boluś chrapał miarowo rozwalony w fotelu, czyjaś noga wystawała zza otomany, na której
spoczywał M.
– Co jest?! Gdzie Blady?! – Skoczył na równe nogi – Co tu się działo?!
– Blady to tu jest każdy, nie mówiąc o innych kolorach, wersji wydarzeń jest pewnie kilka. Ja
mogę przedstawić swoją. Otóż piliśmy wódę i od pewnego momentu nic nie pamiętamy. Tę
piękną niepamięć zmąciły dopiero twoje wrzaski z żądaniem rady, co robić.
– Aha. – M. dochodził do siebie – To był tylko... Cholera, ale się nadźgałem!
– Co prawda, to prawda. – Perzyk był szczery.
Za chwilę zaczął strasznie trzaskać garnkami w kuchni, po czym wyciągnął odkurzacz i
stwierdził, że mogą mu teraz pomagać, jeżeli wczoraj nie wahali się brudzić.
Widząc, jak sytuacja się kształtuje, M. czym prędzej ubrał się i wyszedł. Wpadł w niedzielny,
szary poranek. Nie trzeba było żadnych skomplikowanych pomiarów, aby stwierdzić, że M.
znajduje się jeszcze w fazie upojenia alkoholowego i o prowadzeniu samochodu nie może być
mowy.
– Kawa albo herbata! – prawie jasno wytyczył cel swojego najbliższego kawałka życia.
Szedł tak tymi szarymi ulicami, ciągle mając przed oczami Bladego i jego żądanie: „Coś
zmienić!”.
– Ale jak i co? Przecież nie robię nikomu żadnej krzywdy!
Ludzie wokół gdzieś szli, podbiegali do tramwajów, stali przed bankomatami, kupowali
gazety – ogólnie panował ruch. M., ilekroć znajdował się przed dwunastą w sobotę lub
niedzielę poza łóżkiem, miał poczucie wielkiej krzywdy i niesprawiedliwości. Podejrzewał,
że ci wszyscy inni na ulicach to płatni pracownicy Urzędu Miejskiego, których zadaniem jest
pokazać, że miasto żyje, a wśród nich on – jeden jedyny frajer, który męczy się za darmo.
M. wstąpił do baru, gdzie można było dostać upragnioną herbatę oraz do woli nawąchać się
aromatu hot-dogów i hamburgerów. M. przezwyciężył mdłości i zdecydował się usiąść.
Patrzył w parującą taflę herbaty, a w głowie huczała mu mieszanina wspomnień, lub raczej
braku wspomnień z wczorajszej balangi, oraz pytań Bladego.
– Panie dobry, daj na jedzenie – przy stoliku stała dziewczynka – głodna jestem.
M. zawsze kręcił odmownie głową, ale tym razem był w nieco odmiennym nastroju.
Wyciągnął portfel, tak aby wszyscy widzieli, podźwięczał chwilę monetami.
– No, masz i zmykaj! – rzucił tubalnie.
Chciał wyciągnąć dwudziestogroszówkę, ale jakimś cudem rzucił tej małej pięć złotych.
Odeszła uradowana.
M. przez moment zastygł z wściekłości, już chciał ją gonić, ale się opamiętał. Rozejrzał się
wkoło, nikt na tę scenę nie zwrócił najmniejszej uwagi – pięć złotych stracone.
Wszystkie problemy i pytania nagle znikły, pozostało tylko bezsilne poczucie straty.
M. po chwili się uspokoił.
– O co chodzi? Przecież wszystko było dobrowolne, dałem, bo chciałem!
Nie chciał się przed sobą przyznać, że zaplanowany scenariusz przewidywał, iż on rzuca
monetę, a cała sala patrzy na niego z podziwem, dziewczynka zaś jest datkiem zachwycona.
W tym momencie facet siedzący do niego tyłem obrócił się. Blady! Wbił w M. swój kpiący
wzrok i powiedział:
– I wtedy wszyscy biją ci brawo, co?
M. oniemiał, facet się obrócił, M. podskoczył do niego. Gdzie broda, gdzie ten kpiący wzrok?
Przy stoliku siedział jakiś nieznajomy. M. poszedł do toalety; zimna woda i zmiana miejsca
trochę go otrzeźwiły. Wrócił na miejsce, łyknął herbaty i nagle go olśniło.
Przecież pieniądze powinno się dawać, bo ktoś ich potrzebuje, przecież imieniny powinno się
obchodzić, bo ktoś je ma, przecież powinien tu przyjechać z żoną, bo chciała spędzić z nim
dzień, powinien do niej zadzwonić, żeby nie było jej smutno, przecież ten dzień i wczorajszy,
i może jeszcze jakieś inne, są stracone, bo on się chciał zabawić, a o innych to nawet...
– Ależ świnia!
Facet z ociekającym hamburgerem, wystającym z ust, odwrócił się gniewnie w stronę M.
Dwie strużki sosu ciekły mu po brodzie.
– Ze mnie, ze mnie! – dorzucił uspokajająco M. i wyszedł.
Stanął na ulicy, będąc w stanie lekkiego szoku. Resztki alkoholu w połączeniu z odkryciem
własnych niskich pobudek dały efekt w postaci gonitwy myśli i absolutnego braku
perspektyw.
– Tyle lat byłem świnia, tyle czasu tylko ja i ja! – M. trochę już przesadzał z tą samokrytyką.
Usiadł na ławce, chciał się uspokoić. Na asfalcie przed ławką kręciły się gołębie, dziobiąc
okruszki. Jakiś dziadek z naprzeciwległej ławki kruszył im coraz więcej chleba, istne tony
pieczywa, gołębie zlatywały się coraz większymi chmarami. Coraz więcej chleba i gołębi
gromadziło się pod nogami M.
– Cholera, chce mnie zagołębić, czy jak? – Patrzył z obrzydzeniem na ptaki.
Już chciał wstać i przepłoszyć je wszystkie, ale nagle przyszło mu na myśl, że dziadek pewnie
to lubi, może to jego jedyna rozrywka, a gołębie są po prostu głodne. Uśmiechnął się kwaśno
do kruszącego i mruknął:
– Fajne gołąbki, nie!
Tamten nie zareagował.
M. poszedł dalej, kombinując, co i jak zmieni w swoim życiu. Co powie, co da żonie, jak się
będzie zachowywać. Już nigdy, nigdy nie będzie samolubny!
– Od dzisiaj wszystko się zmieni! – obiecał sobie z mocą.
– A i owszem, panie młody, i owszem – babuleńka na przystanku potwierdziła – nawet pan
nie wiesz, jak bardzo. Będzie się działo!
– A skąd ty babciu taka mądra? – wdał się w rozmowę M.
– E tam, stara jestem to i oczy, i rozum mam.
Zaczęła iść z pozoru wolno, ale gdy M. chciał ją dogonić, staruszeczka nabrała
niesamowitego tempa. M. co rusz na kogoś wpadał, jeden facet nawet zaczął wrzeszczeć, że
mu loda z ręki wytrącił. Babcia powolutku kuśtykała dalej, a M., cały zdyszany, potrącając
przechodniów, zostawał coraz bardziej z tyłu.
– Proszę poczekać! – krzyknął.
Babcia skręciła za róg, a kiedy M. dopadł naroża, znikła.
– Dziwne... – mruknął. – Cholera! – wrzasnął zaraz.
Ruszył z kopyta, tym razem oglądając się za siebie. Facet z pustym wafelkiem po lodzie nie
mógł przeboleć swojej straty i biegł za M., szukając pomsty i satysfakcji.
Zgrzyt klucza w zamku, znajomy zapach przedpokoju. M. wszedł do domu, bukiet róż
sterczał mu z dłoni jak miecz króla Artura.
– Kochanie! – krzyknął w dal mieszkania. – Przybył twój mąż najlepszy! Bo jedyny –
dorzucił ciszej.
Cisza.
M. zaczął sprawdzać pomieszczenia. Jest, stoi w kuchni przy oknie.
– Cześć.
– A, cześć! Nie słyszałam, jak wchodzisz.
M. był pewny, że pół miasta słyszało.
– O, kwiaty. Tak lubię kwiaty.
M. wręczył małżonce bukiet. Rozbierał się, łypiąc na nią podejrzliwie.
– Stało się coś?
– Idź do ubikacji.
– Zaraz. – mruknął, ale po chwili wrzasnął. – O Boże, znowu spłuczka! Mówiłem tyle razy,
żeby nie pchać na siłę...
Głos mu zamarł w gardle, bo przypomniał sobie, że przecież od dzisiaj jest innym
człowiekiem. Poszedł posłusznie.
– Nic nie widzę, tylko jakiś termometr!
– Weź go, to nie termometr!
– A co?
– Test ciążowy.
M. chwycił w panice mały przedmiocik, oglądnął go, ale nic z tego nie zrozumiał.
– Jestem w ciąży! – Oczy małżonki rozszerzyły się z przerażenia.
M. przytulił ją bez słów, zresztą równie silne przerażenie ścisnęło jego gardło. Spojrzenia ich
wielkich z przestrachu oczu spotkały się.
– I co my teraz zrobimy?
– E, tego – wreszcie wydusił coś z siebie M. – może urodzimy!
I znowu się przytulili; te dwie duże, dorosłe istoty, które ogarnęła panika na myśl o kimś tak
małym i delikatnym, że nawet wróbla by nie pokonał.
A on patrzył tak sobie na nich ze swojej kryjówki, zdegustowany do granic możliwości.
– Ale mi się trafili! Łatwo z nimi pójdzie!
http://www.kawerna.pl/biblioteka/opowiadania/item/5430-tomasz-mroz-m-2-koniec-
lenistwa.html

Wydawnictwo RW2010 Poznań 2012


Redakcja i korekta zespół RW2010
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Tomasz Mróz 2012
Okładka Copyright © Tomasz Mróz 2012

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Dział handlowy: marketing@rw2010.pl


Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Utwór bezpłatny, z prawem do kopiowania i powielania, w niezmienionej formie i treści, bez


zgody na czerpanie korzyści majątkowych z jego udostępniania.

Ostatnio zmieniany piątek, 31 sierpień 2012 18:50

You might also like