You are on page 1of 275

Spis treści

Karta tytułowa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4
Karta redakcyjna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5
Rozpoznanie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
I. Ucieczka. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
II. FOB Warrior . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26
III. Pierwszy ze stu, które liczyłem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43
IV. District Center . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60
V. Śmierć z bliska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 72
VI. W czeskiej sprawiez generałem Bashim Habibem
(Habibullahem) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 86
VII. Zima na patrolu, czyli Nawa jest ważna, ale Rasana jeszcze
ważniejsza. Tener Cojones i Dragon Bitch . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121
VIII. Niski i Józek, czyli kodeks Pasztunwali . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 150
IX. Trafili Bułeczkę . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167
X. Wiosna ze Stalowym . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 180
XI. Letnia ofensywa rebeliantów – Bosman nie zawiódł . . . . . . . . . 198
Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253
Słowniczek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 267
Okładka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 275
Projekt okładki i stron tytułowych
Paweł Panczakiewicz

Redakcja merytoryczna
Joanna Proczka

Redaktor prowadzący
Joanna Proczka

Redaktor techniczny
Marcin Adamczyk

Korekta
Joanna Kłos (korekto.pl)
Bogusława Jędrasik
Teresa Kępa

Ilustracje zawarte w książce i na okładce pochodzą ze zbiorów prywatnych autora.

Copyright © by Bellona Sp. z o.o., Warszawa 2018


Copyright © by Kafir, Warszawa 2018

Zapraszamy na stronę Wydawnictwa


www.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebooku


www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Księgarnia internetowa
www.swiatksiazki.pl

ISBN 978-83-11-15586-2

Skład wersji elektronicznej


pan@drewnianyrower.com
Rozpoznanie

„Ten, kto ceni sobie bogactwo ponad rozpoznanie wroga,


nie postępuje jak człowiek, nie jest wodzem armii, nie jest
sprzymierzeńcem władcy ani też nie ma zielonego pojęcia o tym,
jak należy zwyciężać. Tak więc światły władca i rozsądny generał
zawsze wygrywają, osiągają to, czego pospolity człowiek osiągnąć
nie potrafi – a wszystko to dzięki temu, że wiedzą wcześniej. Wiedzy
takiej nie można otrzymać od bogów, nie można jej zdobyć przez
obserwację rzeczywistości, nie można jej też wyczytać z gwiazd.
Jedyny sposób, aby poznać wroga, to zdobyć wiadomości o nim od
kogoś innego”.
Sun Tzu, 544–496 p.n.e.,
jeden z największych myślicieli Dalekiego Wschodu, Sztuka wojny

Od czasów Sun Tzu minęły tysiące lat. Przez ten czas wyposażenie
armii przeszło kosmiczną transformację. Mimo postępu techniki, zamiany
łuków i rydwanów na karabiny i myśliwce jedno nie uległo zmianie: aby
najefektywniej wykorzystać śmiercionośną technikę, w dalszym ciągu
potrzebna jest informacja o przeciwniku.
Owszem, w zdobywaniu informacji świat poszedł niesamowicie
naprzód. Największe i najlepsze armie posiadają sprzęt szpiegowski
naszpikowany elektroniką rodem z Gwiezdnych wojen George’a Lucasa,
który kosztuje grube miliony dolarów i potrafi sprawdzić, czy drobnych
w portfelu starczy ci na bułkę.
Jednak mimo tego, że uzyskuje się informacje dzięki
wyspecjalizowanym środkom technicznym, takim jak wszelkiego rodzaju
satelity szpiegowskie, samoloty zwiadowcze, bezpilotowce czy urządzenia
nasłuchowe, najważniejszy i najcenniejszy materiał może uzyskać tylko
człowiek od drugiego człowieka w indywidualnej rozmowie, w spotkaniu
twarzą w twarz.
Tylko wtedy można się dowiedzieć, czy osoba mająca w portfelu
drobne na bułkę zamierza pójść do piekarni, czy wsiąść do taksówki,
zabić kierowcę i wjechać rozpędzonym autem w tłum ludzi na kiermaszu
z okazji Dnia Dziecka…
Trudno sobie wyobrazić misję wojskową w Afganistanie bez
informacyjnego zabezpieczenia dającego niezbędną wiedzę o przeciwniku
i jego planach.
W Afganistanie główną rolę w działaniach
wywiadowczo-rozpoznawczych sił polskich odegrała Służba
Kontrwywiadu Wojskowego (SKW), która delegowała na misję specjalnie
szkolonych do tego celu oficerów operacyjnych.
W Polskim Kontyngencie Wojskowym w Afganistanie oficerowie SKW
oficjalnie występowali pod nazwą Narodowa Komórka Kontrwywiadu,
w skrócie NKK. Prócz SKW w zdobywaniu informacji brała aktywny udział
Służba Wywiadu Wojskowego (SWW), choć bardziej była zaangażowana
w działanie określane jako wywiad strategiczny. Mniejszą rolę odgrywała
w działaniach wywiadu taktycznego[1] i operacyjnego – tu prym wiodło
SKW. W działaniach operacyjnych brała też udział dosyć młoda formacja
Wojska Polskiego, czyli sekcje HUMINT (human intelligence) – takie
komórki znajdują się etatowo w pułkach rozpoznawczych, jednostce
GROM-u, pułku specjalnym z Lublińca oraz jednostce NIL w Krakowie.
W ramach misji w Afganistanie powołano do działania specjalną
komórkę o nazwie S2X – komórka ta działała już na wojnie w Iraku
i wzorowana jest na podobnych strukturach w armii USA. W jej skład
wchodzili oficerowie SKW oraz pododdziały HUMINT. SWW nie była
częścią wymienionej komórki.
Działania S2X w Afganistanie prowadzono poprzez rozpoznanie
osobowe z wykorzystaniem niejawnych źródeł informacji osobowej, to
znaczy opierając się na osobach pozyskanych do współpracy przez S2X
na terenie działania kontyngentu.
Żołnierze SKW rozmieszczeni w komórkach NKK i S2X, popularnie
określanych w bazie Iksami, wykonywali następujące zadania:
• budowanie i prowadzenie siatki informatorów w rejonie działania
patroli oraz w bazie w celu uzyskiwania informacji o zagrożeniach dla
bezpieczeństwa, życia i zdrowia żołnierzy;
• przepytywanie jeńców (przesłuchiwać nie mieliśmy prawa – od tego
były służby Afganistanu, takie jak ANP, ANA, NDS), czyli zdobywanie
informacji, które mogą okazać się pomocne podczas prowadzenia
działań wojennych czy, jak kto woli, stabilizacyjnych;
• prowadzenie cenzury wojskowej, czyli w zasadzie dbanie, by nasi
żołnierze nie wrzucali do Internetu treści, które mogłyby w jakikolwiek
sposób zagrozić szeroko pojmowanemu bezpieczeństwu;
• ściganie przestępstw wojennych (na szczęście w ciągu trwania całej
misji stabilizacyjnej, to jest przez ponad 14 lat, Wojsko Polskie nie
dopuściło się tak ohydnych czynów. Nie zmienia to faktu, że próbowano
taką sytuację wykreować, wykorzystując do tego kontrwywiad
wojskowy. SKW raz została wykorzystana, bo inaczej tego ująć nie
można, do udziału w bezpodstawnym oskarżeniu polskich żołnierzy
o przestępstwa wojenne w Nangar Khel[2]. To był ten jedyny raz, gdy
politycy użyli służb wojskowych do swoich partykularnych rozgrywek
w kraju, nie bacząc na niebezpieczne konsekwencje, jakie poniosła
przy tych działaniach SKW. Ten tragiczny wypadek na misji polskich
żołnierzy, bezwzględnie wykorzystany przez polityków, wystarczył,
by zniszczyć zaufanie do kontrwywiadu na długie lata. Nadmienić
należy, że oskarżeni żołnierze zostali uniewinnieni, ale plama na SKW
została);
• prowadzenie dezinformacji, czyli wprowadzanie przeciwnika
w błąd, najczęściej z wykorzystaniem posiadanej siatki informatorów
(kontrwywiad wojskowy podczas misji zajmuje się dodatkowo
blokowaniem podejrzanych lub zbyt zażyłych kontaktów z miejscową
ludnością oraz tłumaczami bądź żołnierzami i innymi
funkcjonariuszami z Afganistanu, które mogą zagrażać bezpieczeństwu
stacjonującego kontyngentu, jak również wojskowej dyscyplinie. Do
obowiązków SKW dochodziła kontrola spraw finansowych związanych
z pomocą dla instytucji w Afganistanie i przeciwdziałanie związanej
z nią korupcji).
Powyższe działania SKW miały na celu wyposażenie dowództwa
kontyngentu oraz dowództwa sił międzynarodowej koalicji ISAF-u
w szczegółową wiedzę dotyczącą między innymi sytuacji wojskowej,
informacje o ugrupowaniach zbrojnych rebeliantów. ich uzbrojeniu
i metodach prowadzenia walki, wszelkich incydentach na tyłach (w
Afganistanie nie było regularnej linii frontu, dlatego tyłami nazywano
wszystko, co znajdowało się w bazach wojskowych ISAF-u), które miały
wpływ na gotowość bojową pododdziałów wojskowych.
By spełnić powyższe wymagania, wojskowe służby specjalne
przygotowujące zagraniczną misję sił zbrojnych powinny rozpocząć
działania ze znacznym wyprzedzeniem czasowym.
Wyprzedzenie czasowe jest potrzebne oficerom wojskowych służb
specjalnych na uzyskanie informacji o: zagrożeniach militarnych
i pozamilitarnych, religii, wewnętrznej sytuacji politycznej; dokładnej
historii regionu, w którym będą stacjonować i działać nasze pododdziały
i jej wpływu na bieżące wydarzenia polityczne; o przywódcach ugrupowań
zbrojnych, z którymi zmierzą się w przyszłości dowódcy liniowi i ich
podwładni; ugrupowaniach polityczno-społecznych i religijnych, tradycji;
a nawet klimacie, który ma niebagatelny wpływ na wyposażenie
wysyłanych pododdziałów.
Po uzyskaniu tych informacji wojskowe służby specjalne powinny
dokonać dogłębnej analizy, na której podstawie przedstawią ocenę
zachowania ludzi żyjących w tym kraju w stosunku do naszych sił
zbrojnych.
Czas ten jest niezbędny nie tylko dla uzyskania informacji
o przyszłym rejonie działań. To okres potrzebny na podjęcie działań
operacyjno-wywiadowczych, których celem będzie pozyskanie agentury
lub przynajmniej jej wstępne opracowanie. W przeciwnym razie nasi
żołnierze, którzy wkroczą w teren bez posiadania wyżej wymienionych
informacji, będą ślepi i głusi, a straty mogą być kolosalne.
Zadania te powinni wykonywać oficerowie wojskowych służb
specjalnych z największym doświadczeniem wojskowym i operacyjnym
zdobytym w trakcie wieloletniej pracy w wojsku i dla wojska. Tylko
taki dobór będzie skutkował prawidłowym przygotowaniem do misji
w Afganistanie.
Tak to powinno wyglądać…
Dla czytelnika różnica między NKK i S2X może być niezrozumiała.
Mówiąc ogólnie, S2X, w którego skład wchodzili oficerowie SKW,
współdziałało z żołnierzami polskiego HUMINT-u, a jego głównym
zadaniem było zdobywanie informacji o talibach (rebeliantach,
określanych też skrótem TB) i zagrożeniach zewnętrznych dla polskiego
kontyngentu. Uzyskane informacje były w pełni wykorzystywane przez
kontyngent.
Natomiast oficerowie NKK (Narodowej Komórki Kontrwywiadu) oprócz
pracy na rzecz S2X wykonywali dodatkowo zadania wewnętrzne. Niektóre
informacje uzyskane przez oficerów NKK o polskim kontyngencie nie
były dostępne dla kontyngentu. Przesyłano je zaszyfrowane w formie
elektronicznej do centrali SKW w kraju. Dotyczyły one niektórych
polskich żołnierzy i ich działań bądź nieformalnych kontaktów, które
z różnych przyczyn stanowiły przedmiot zainteresowania SKW. Nie
jest to żadna nowość, takie działania prowadzą na misji wszystkie
służby specjalne państw ISAF-u. W książce o tym kierunku działań NKK
naturalnie nie piszę nic, gdyż są to informacje objęte klauzulą tajności
i mam nadzieję, że tak zostanie mimo różnych dziwnych zawirowań
w naszym pięknym kraju. Mogę jedynie napisać, że w trakcie misji,
mimo fatalnej opinii, jaką posiadała SKW po wypadkach w Nangar Khel,
zadbałem, by podległa mi komórka NKK nie spowodowała sytuacji takich
jak opisywana w prasie sprawa tej wioski, nieuzasadnione zabranie
komputera jednemu z polskich generałów czy nieuprawniona, zbyt
głęboka cenzura artykułów polskich korespondentów przebywających
w Afganistanie[3],[4]. Świadczyły one niestety o braku doświadczenia
personelu SKW, skutkującym nieprofesjonalnym wykonywaniem swoich
zadań.
Z przyczyn obiektywnych pełne dane personalne ludzi
współpracujących z S2X na terenie Afganistanu są znane nie tylko
polskim służbom specjalnym, ale też służbom innych państw koalicji
antyterrorystycznej (czego nie jestem w stanie do dnia dzisiejszego pojąć).
Są znane również siłom bezpieczeństwa Afganistanu (NDS), ponieważ
tłumacze S2X w przeważającej części byli rodowitymi Afgańczykami.
W mojej opinii, którą zawarłem w książce, w mniejszym lub większym
stopniu współpracowali oni ze służbą bezpieczeństwa swojego kraju, co
ewidentnie jest niedopatrzeniem SKW i MON.

S2X-y na patrolu

Nie podaję nazwisk ani nie przedstawiam szczegółowej charakterystyki


tych osób, dla pełnego bezpieczeństwa zmieniłem im też pseudonimy, a o
niektórych w ogóle nie wspomniałem. Nie podaję też nazwisk polskich
oficerów służb specjalnych oraz niektórych metod pracy operacyjnej,
którą wykonywałem w trakcie działań w Afganistanie, czego już chyba
nie muszę uzasadniać.
Wydanie książki osiem lat po wydarzeniach i trzy lata po zakończeniu
naszej misji nie jest przypadkowe. Jest spowodowane bezpieczeństwem
wymienionych osób oraz działających tam polskich żołnierzy, mimo że
część z nich już niestety nie żyje bądź opuściła Afganistan na stałe.
Ta książka nie jest opracowaniem historycznym – to są
moje indywidualne, subiektywne wspomnienia z wojny, w której
uczestniczyłem przez ponad rok. Opisuję tu moje przeżycia
i doświadczenia jako oficera służb specjalnych walczącego na pierwszej
linii frontu ramię w ramię z żołnierzami Zgrupowania Bojowego Bravo
na VI i VII zmianie (2009–2010) z bazy FOB Warrior, którą popularnie
nazywano Rakietową Bazą.
Zanim opowiem swoją historię, chciałbym, drogi czytelniku, zacząć
od informacji wstępnych na temat Afganistanu. Mieszkańcy Europy czy
Ameryki wiedzą doskonale, że w Afganistanie trwa wojna z talibami.
Jednak wiedzę, jak wielkie to państwo, gdzie leży, jaki ma klimat i kto je
zamieszkuje, posiadło już niewielu z nich. Mało kto z nas ma świadomość,
jak naprawdę wygląda okryty złą sławą Afganistan. Mając to na uwadze,
poniżej przedstawiam w ogólnym zarysie najważniejsze dane na temat
Afganistanu i ludzi go zamieszkujących – kraju, który do końca życia
wyrył się w mojej pamięci.
Islamska Republika Afganistanu to państwo śródlądowe położone
w Azji Środkowej ze stolicą w Kabulu. Kraj, o którym już wiedzieli
starożytni Grecy i w którym Aleksander Macedoński jako jeden
z pierwszych toczył bitwy z tubylczymi plemionami. Afganistan leży na
obszarze górzysto-wyżynnym – połowa kraju to tereny powyżej 2000
metrów nad poziomem morza. Występują tam liczne masywy górskie
i wyżynne równiny. W północno-wschodniej części kraju wznoszą się
góry Hindukusz, które na wschodzie stykają się z Pamirem i Karakorum.
Kraj leży w głębi kontynentu, co sprawia, że klimat jest suchy i przejawia
skrajności pogodowe. Latem wieje silny wiatr nazywany wiatrem 120
dni. Częste są burze pyłowe, podczas których widoczność spada do
zera, a drobiny piasku wnikają głęboko pod warstwę ubrań. Od maja
do września w dolinach panują upały – w ciągu dnia temperatury
przekraczają 45°C. Natomiast w górach w tym samym okresie, zwłaszcza
na obszarze Hindukuszu, średnia temperatura rzadko kiedy sięga 5°C.
Zimy potrafią być surowe i mroźne, z temperaturą do minus 20°C.
Państwo zamieszkuje około 33 milionów ludzi z następujących grup
etnicznych: Pasztunowie – 40%, Tadżycy – 24%, Uzbecy – 9%, Hazarowie –
9%, Turkmeni – 5%, Ajmakowie – 5%, Persowie – 2%, Beludżowie – 1%.
Afganistan graniczy z następującymi państwami: Pakistanem, Iranem,
Chinami, Tadżykistanem, Uzbekistanem i Turkmenistanem. Językami
urzędowymi są pasztu i daru. Analfabetyzm sięga 65% populacji.
Z uwagi na utrzymujące się od kilkudziesięciu lat konflikty i prowadzone
działania wojenne gospodarka afgańska znajduje się w ruinie. Głównym
produktem eksportowym jest opium, którego roczna produkcja wynosi
od 4 do 5 tysięcy ton, to jest 90% z całego świata. Afganistan jest
też niedoścignionym producentem haszyszu. Według ocen ONZ kraj ten
wytwarza rocznie od 1500 do 3500 ton haszyszu. Handel konopiami
prowadzony jest w całym kraju. Można powiedzieć, że Afganistan
wyrósł na światowego lidera na rynku narkotykowym. Produkcją opium
i haszyszu trudnią się lokalni watażkowie usadowieni w poszczególnych
rejonach kraju, którzy czują się bezkarni ze względu na słabość władzy
centralnej i niejednokrotnie powiązani są ze skorumpowaną policją i z
wojskiem. Amerykanie do 2015 roku zainwestowali już 8,5 miliarda
dolarów w walkę z producentami narkotyków w Afganistanie, a skutek
jest taki, że produkcja spadła raptem o 1%.
Oprócz handlu narkotykami watażkowie zajmują się także handlem
uzbrojeniem, pozostałym w spadku po Rosjanach lub przemyconym
z Pakistanu, Chin, Iranu i wielu innych krajów. Broń produkują też
nielegalne warsztaty rusznikarskie, gdzie za 5000 rupii można kupić
podróbkę MP5 czy kbk AK, a amunicję w magazynku dostaje się
w gratisie.
Pod przykrywką wojny religijnej kwitnie największy rynek narkotyków
i broni na świecie. O ile jednak narkotyki stanowią towar eksportowy,
o tyle broń jest produktem bardziej importowym, a popyt wciąż nie
maleje.
Każdy Afgańczyk jako mężczyzna powinien mieć broń – tak mówi
tradycja. Jeszcze do niedawna zgodnie z prawem w kraju można było
posiadać jeden kbk AK plus pełny magazynek do ochrony osobistej bez
żadnych zezwoleń. Przyjmując, że co trzeci mężczyzna ma broń, jest tam
od około 3 do 5 milionów egzemplarzy. Dla przykładu w Polsce mamy 200
tysięcy osób posiadających zarejestrowane egzemplarze broni, z czego
połowa to broń myśliwska.
Wojna w Afganistanie to stan naturalny. Afgańczycy walczyli
z Aleksandrem Macedońskim w 327 roku p.n.e., Czyngis-chanem w XIII
wieku, Anglikami w latach 1839–1879 oraz w 1915 roku, z Rosjanami
z kolei w latach 1979–1989. Wojna z talibami trwa nieustannie od 1995.
W 2001 roku NATO dołączyło do rządu afgańskiego w walce z talibami.
Nie można też zapomnieć o konflikcie z Pakistanem, który – mocniej
lub słabiej – tli się od momentu, gdy Pakistan powstał w roku 1947.
Afganistan jako jedyny kraj sprzeciwił się uznaniu przez ONZ powstania
Pakistanu, ponieważ państwo to zajęło należące do niego niegdyś tereny,
zamieszkałe przez plemiona Pasztunów. Afganistan nigdy nie uznał
oficjalnie będącej jego granicą z Pakistanem Linii Duranda.
Określanie misji kontyngentu NATO w Afganistanie przymiotnikami
„stabilizacyjna” i „pokojowa” jest zwykłą hipokryzją naszych polityków.
To tylko chwyty reklamowe rządzących, którzy w ten sposób chcą
w przekazie do wyborców zmyć z siebie odpowiedzialność. Dla mnie
tam, gdzie w wyniku regularnych działań zbrojnych przy wykorzystaniu
środków bojowych giną ludzie, mamy do czynienia z wojną, a nie jakimś
przykrym incydentem. Przykry incydent to może zajść na skrzyżowaniu,
kiedy kierowca ciężarówki skasuje innemu pół auta. Trudno natomiast
nazwać incydentem wysadzenie drogi wraz z transporterem bojowym
lub ostrzelanie bazy rakietami i granatami moździerzowymi.
Powyżej przedstawiłem tło: suche ogólne fakty z historii Afganistanu
oraz ważniejszych konfliktów na przestrzeni dziejów tego państwa.
Naszkicowałem ogólnie aktualny konflikt z talibami, który trwa od
kilkunastu lat, ale dla pełniejszego ukazania problemu trzeba wyjaśnić,
kim są talibowie i skąd się wzięli.
Talibowie (co w języku pasztu oznacza uczniów) to fundamentalistyczne
ugrupowanie islamskie, które powstało w Kandaharze po upadku rządów
komunistów w Afganistanie w 1992 bądź 1994 roku. Jego założycielem
był Mohammad Omar wraz z 30 członkami medresy, w której nauczał.
Z początku składało się z członków plemion Pasztunów. Sunnici uczący się
w medresach, przeważnie z pogranicza afgańsko-pakistańskiego, chętnie
garnęli się do nowego ugrupowania, które sponsorowały Arabia Saudyjska
i Pakistan. Oprócz edukacji religijnej prowadziło ono też szkolenia
militarne. Do medres przyjmowano głównie sieroty wojenne, szkoląc je
na fanatycznych bojowników islamu. Chrzest bojowy talibów nastąpił
w 1994 roku, kiedy to weszli w konflikt zbrojny z mudżahedinami.
W ciągu niespełna trzech lat wojownicy opanowali blisko 90 procent
Afganistanu, a w 1996 roku obalili prezydenta Afganistanu Burhanuddina
Rabbaniego. Do tak wielkiego sukcesu przyczynili się lokalni watażkowie,
którzy mając własne ugrupowania zbrojne, zasilali szeregi talibów oraz
oddawali im bez walki kontrolowane przez siebie tereny w zamian za
możliwość uprawiania maku i produkcji narkotyków. Zyski ze sprzedaży
miały być wykorzystane do walki z niewiernymi. Po zdobyciu Kabulu
w 1997 roku talibowie ogłosili Afganistan państwem wyznaniowym
i wprowadzili prawo oparte na elementach islamskiego prawa (szariatu)
oraz pasztuńskiego kodeksu honorowego (pasztunwali). Sami nazywają
się „Tymi, Którzy Szukają Prawdy”.
Mężczyzn zobowiązano do noszenia bród oraz ubierania się na wzór
Proroka. Zgodnie z nakazem Koranu zarządzono pięciokrotne modlitwy
w ciągu dnia. Nowe prawo zabraniało wszelkich rozrywek, telewizji,
hazardu. Kobietom drastycznie ograniczono prawa: zakazano pracy
i zezwolono na wychodzenie na ulicę tylko w towarzystwie mężczyzn.
Nakazano im noszenie na twarzach specjalnych zasłon oraz odebrano
prawo do nauki. Przeciwnicy polityczni talibów zostali wymordowani.
Społeczność międzynarodowa, twierdząc, że w Afganistanie łamane
są prawa człowieka i dochodzi do masowych mordów i ludobójstwa,
nie uznawała ich rządów. Inną decyzję podjął jedynie Pakistan,
prawdopodobnie w zamian za odstąpienie od roszczeń granicznych.
Talibowie w odpowiedzi na brak uznania ich rządu na arenie
międzynarodowej udzielili poparcia wszystkim organizacjom islamskim
walczącym z „niewiernymi”. Wsparli także skrajne terrorystyczne
ugrupowanie Osamy bin Ladena i od 1996 roku udzielali mu schronienia
na terenie Afganistanu oraz wspomagali siatkę terrorystyczną Al-Kaida.
A teraz zabieram cię, czytelniku, w podróż off-road (czyli w teren –
polskie patrole bardzo często jeździły po polach obok drogi, stąd wzięło
się to angielskie sformułowanie szeroko używane w Afganistanie) –
w odwiedziny do nieujarzmionych plemion Afganistanu, gdzie czasami
odnosiłem wrażenie, że NATO jest postrzegane jak małe dzieci
w piaskownicy; do kraju, w którym wojna stała się codziennością jak
poranny wypiek chleba. Postaram się przybliżyć naród, a w zasadzie
plemiona mieszkające na ziemi przeklinanej przez wszystkie armie
i nazywanej wrotami piekieł, których przez 2500 lat nikt nie był w stanie
zamknąć.

1 Wywiad wojskowy jako narzędzie polityki bezpieczeństwa państwa,


płk rez. Krzysztof Surdyk (oprac.), http://stosunki.pl/?q=content/
wywiad-wojskowyjako-narz%C4%99dzie-polityki-bezpiecze%C5%84stwa-pa%C5%84stw
a.

2 W sierpniu 2007 roku do Nangar Khel ruszył polski patrol. Żołnierze mieli
dokonać demonstracji siły, bo wcześniej w pobliżu tej miejscowości polski rosomak
wpadł na minę pułapkę zastawioną przez talibów. W wiosce akurat trwało wesele.
Padły strzały. Zginęło sześć osób, trzy zostały ranne. Prokuratura wojskowa oskarżyła
siedmiu żołnierzy o popełnienie zbrodni wojennej. W afgańskiej wiosce w 2007 roku nie
popełniono zbrodni wojennej, ale żołnierze źle wykonali rozkaz – uznała Izba Wojskowa
Sądu Najwyższego.

3 Newsweek.pl, Tajemnice Nanghar Khel, http://www.newsweek.pl/polska/


tajemnice-nangar-khel,2313,1,1.html.

4 Elżbieta Rutkowska, Kontrwywiadowi nie udało się wyrzucić mnie


z Afganistanu (rozmowa z Marcinem Ogdowskim), http://www.press.pl/tresc/
33266,kontrwywiadowi-nie-udalo-sie-wyrzucic-mnie-z-afganistanu.
I

Ucieczka

Potężny samolot transportowy C-17 U.S. Navy wylądował na płycie


skąpanego w słońcu lotniska położonego 1800 metrów nad poziomem
morza w wąskiej dolinie między górami Hindukusz. Chwilę później
maszyna kołowała na bocznym pasie potężnego portu lotniczego.
Nagrzane powietrze drgało nad lotniskiem.
Żaden z żołnierzy wysiadających na płytę największej bazy wojskowej
w Afganistanie nie wiedział, jak wielka jest różnica między newsami
w mediach a rzeczywistością wojny w Afganistanie. Tak, nazwijmy sprawy
po imieniu: wojny.
Po kilkunastu minutach wraz z ponad setką misjonarzy VI zmiany[5]
wyładowywałem plecaki z transportowca, szukając swojego. Na twarzy
raz po raz czułem podmuch gorącego powietrza. Żar potęgowała nagrzana
betonowa płyta lotniska. Momentalnie poczułem strumyk potu cieknący
od karku w dół między łopatkami. Mimo że była połowa września 2009
roku, temperatura wynosiła grubo powyżej 30 stopni Celsjusza i po pięciu
minutach byłem cały mokry.
Na rozmyślania typu: „Oto stanąłem na ziemi afgańskiej” i tym podobne
pierdoły nie było czasu. Przelot z bazy wojskowej Manas w Kirgistanie
samolotem transportowym C-17 U.S. Navy trwał około godziny. Na lotnisku
wojskowym bazy Bagram, które znajdowało się na wysokości prawie
2000 metrów n.p.m., w prowincji Parwan, nie było ludzi z kwiatami.
Jedyny orszak powitalny stanowiły czekające na nas odkryte wojskowe
ciężarówki marki Star i Jelcz. Na płycie lotniska trzeba się spieszyć, szybko
zebrać swój tyłek i co matka ojczyzna dała. Po znalezieniu plecaka wraz
z innymi zapakowałem swój dobytek i cztery litery na pakę ciężarówki, by
jak najszybciej opuścić pas startowy, gdyż samolot za chwilę miał się udać
w drogę powrotną do Manas po następnych misjonarzy[6]. Ciężarówki
z oficerem łącznikowym przewiozły nas do wydzielonej polskiej strefy
o bojowej nazwie Camp White Eagle.
Tu miałem dostać amunicję do mojego miniberyla i glocka, które od
wylotu z Polski dwa dni wcześniej ciągle trzymałem przy sobie. Spałem
z nimi, jadłem, srałem – jak rasowy żołnierz. Tak miało być przez całą
misję – broń stała się częścią mnie, bez niej nigdzie się nie ruszałem.
Po powrocie z misji przez pewien czas machinalnie sprawdzałem, czy
glock jest w kaburze na pasie. Nie znajdując znajomego kształtu, przez
chwilę czułem się nieswojo i dopiero świadomość, że jestem w Polsce,
przywracała spokój.
Posiadanie broni przy sobie 24 godziny na dobę odświeżyło moje
wspomnienia z czasów służby w jednostkach rozpoznawczych, którą
pełniłem przez pięć lat przed wstąpieniem do „zbrodniczej” organizacji
WSI (Wojskowe Służby Informacyjne, zlikwidowane w 2006 roku).
Oczywiście, jak to w zbrodniczej organizacji, zanim do niej przystąpisz,
musisz przejść przez sito egzaminacyjne. Wymagane było zaliczenie
różnorakich testów psychologicznych, egzaminów sprawnościowych,
rozmów kwalifikacyjnych, dodatkowych badań lekarskich. W dodatku
oficer WSI musiał posiadać kierunkowe wykształcenie wojskowe, co
w SKW jest zupełnie nie do pomyślenia. Odstąpiono od tych przestarzałych
metod, twierdząc, że to zbyteczne i nikomu niepotrzebne.
Odkryte ciężarówki przewiozły nas główną ulicą Bagram do polskiego
obozowiska. Miałem to szczęście, że nasz oficer łącznikowy kapitan
Jarek, ksywka Śpioch, w porę załatwił kilka dwuosobowych kontenerów
hotelowych dla całej naszej ekipy SKW. Polskie obozowisko to niewielka
wydzielona strefa narodowa, w której na stałe służyło około 50
żołnierzy. Kadra tej małej bazy była odpowiedzialna przede wszystkim
za obsługę ludzi oraz wielkotowarowych transportów przybywających
z kraju i odlatujących do kraju. W chwili mojego przyjazdu w Bagram
przebywało 800 polskich żołnierzy, którzy przylecieli do Afganistanu
w ramach VI zmiany.
Pierwsza rzecz, która uderza człowieka, gdy wjedzie do jednostki,
kampu czy bazy wojskowej, to hałas. Faceci klną, kłócąc się o sprzęt
lub inne pierdoły, silniki samochodów warczą, z kwater dobiega głośna
muzyka i śmiech. Tak jest w każdej bazie wojskowej. Polski obóz
w Bagram nie odbiegał od normy, z tą różnicą, że w porównaniu
z innymi bazami wojskowymi w Afganistanie, gdzie stacjonowali polscy
żołnierze, spełniał specyficzne funkcje. Ekipa bazy była tak zwanym
nerwem odpowiedzialnym za transport z Polski ludzi i sprzętu: od wozów
bojowych typu Rosomak oraz śmigłowców Mi-24 i Mi-17, przez wszelkiego
rodzaju środki materiałowe, amunicję, leki, aż po papier toaletowy, czyli
„srajtaśmę”. To wszystko trzeba było ściągać drogą lotniczą z Polski
do Afganistanu. Całe to cargo należy rozładować, przetransportować
do polskiej bazy, zabezpieczyć i opracować dokumentację. Następnie
po zaplanowaniu drogi dalszego przerzutu konieczny jest ponowny
załadunek. Wszystko to wiąże się z szeregiem zadań, z których każde ma
wielkie znaczenie dla gotowości bojowej naszych żołnierzy stacjonujących
w bazach rozrzuconych po Afganistanie, których wtedy było już sześć.
Naprawdę kupa roboty, dzień i noc, bo transport przychodził drogą
lotniczą całą dobę.
Obowiązki szefa Narodowej Komórki Kontrwywiadu i S2X na VI
zmianie powierzono pułkownikowi Mareczkowi. Ten 45-letni oficer był
moim przełożonym zarówno w kraju, jak i tu w Afganistanie. To była jego
kolejna misja po Iraku – jako jeden z nielicznych miał doświadczenie
wojenne, a ponadto też był „bandytą” z WSI.
Mareczek zebrał całą naszą ekipę z SKW i zrobił krótką odprawę
dotyczącą pobytu w Bagram. Żołnierz, oprócz tego, że zawsze na coś
czeka, zmieniając miejsce postoju, musi orientować się od razu w trzech
rzeczach: gdzie ma spać, jeść i srać.

Niecny plan mojego szefa

Drugiego dnia pobytu w Bagram pułkownik Mareczek wezwał mnie do


siebie. W związku z tym, że byliśmy po imieniu, powiedział bez zbędnych
konwenansów:
– Słuchaj, potrzeba, żebyś nie leciał ze mną i resztą zespołu do FOB
Ghazni.
– Mam zostać w Bagram? – spytałem zaskoczony.
– Nie, no co ty, zanudziłbyś się tu – stwierdził Mareczek.
Ja to widziałem inaczej. Bagram by mi pasowało – sklepy, dobra
infrastruktura, no i, co tu dużo mówić, bezpieczniej. Oczywiście,
że baza była atakowana, ale odpowiedzialność za ochronę bazy
pod kątem kontrwywiadowczym ponosili Jankesi, którzy nikogo do
tego nie dopuszczali, co znacznie zmniejszało zakres zadań typowo
operacyjnych oraz ciężar odpowiedzialności. Co prawda w zamian
była kupa innych obowiązków, może nawet więcej, ale zdecydowanie
mniej odpowiedzialnych z punktu widzenia bezpieczeństwa żołnierzy
stacjonujących w bazie.
– Polecisz do FOB Warrior – wypalił Mareczek jednym tchem.
Szczerze przyznam, że mnie przytkało. W Polsce nie było mowy,
bym leciał do Warrior. Marek co prawda wspomniał, że warto by było
wzmocnić tę bazę, bo na dzień dzisiejszy są tam jeden oficer SKW,
zespół HUMINT-u polskiego oraz jeden tłumacz. Co prawda jest też zespół
HUMINT-u amerykańskiego, ale nie ma współpracy, poziom dopływu
informacji jest zastraszająco niski. Moje rozmowy z Markiem były jednak
luźnymi przymiarkami podczas okresu przygotowawczego i nie miały
wiążącego charakteru.
– Sam? – spytałem lekko ogłupiały z totalną pustką w głowie.
Szef szybko zapewnił mnie, że ma zamiar przekierować tam w krótkim
czasie dwóch oficerów oraz dodatkowego tłumacza, a ponadto od dwóch
tygodni jest tam już Rudi, porucznik, funkcjonariusz, były policjant.
Nie byłem młodym oficerem, aby wykonać każdy durny rozkaz, ale nie
byłem też na tyle głupi, aby stawać okoniem od razu na początku misji.
Wiedziałem, że Mareczek nie może mnie zmusić, bym się zgodził, ale
mógł sprawić, że sam będę żałował, że tego nie zrobiłem.
Zasadniczo SKW po 2007 roku cierpiała na cholerne braki kadrowe,
jeśli chodzi o oficerów operacyjnych z doświadczeniem wojskowym.
Mówiąc szczerze, na VI zmianie oficerów z przynajmniej pięcioletnim
doświadczeniem wojskowym i operacyjnym, czyli byłych żołnierzy WSI,
było dwóch: Marek i ja. Pozostali to młodzi żołnierze, którzy byli dobrze
wyszkoleni i mieli wiedzę wojskową, ale niestety ich doświadczenie
w pracy w kontrwywiadzie wojskowym było niewielkie, a w szczególności
brakowało im wprawy w pracy ze źródłami.
Jako absolwent rocznego kursu operacyjnego w WSI, po którym przez
14 lat służyłem na stanowisku oficera operacyjnego w różnych związkach
taktycznych i na różnych szczeblach, nie byłem zachwycony, że ludzie,
z którymi mam wykonywać zadania bojowe, służą w SKW nie dłużej niż
dwa lata, a ich kurs operacyjny trwał dwa tygodnie. Nie mówiąc już o tym,
że większość, nawet będąc w SKW, nie zajmowała się pracą operacyjną.
Wychodziło na to, że doświadczenie i wiedzę operacyjną będą zdobywali
w boju. Sorry, ale po 14 latach służby to ja miałem więcej urlopu niż oni
praktyki. Miałem prawo myśleć, że na własne życzenie wpadłem z deszczu
pod rynnę, a mówiąc dosadniej – wdepnąłem w niezłe gówno.
Mareczek dodał, że bardzo się cieszy, że się zgodziłem. Nadmienił
też, że spodziewał się mojej zgody i wszystko już załatwił, więc jutro
lecę śmigłami do FOB Gardez, skąd wraz z chłopakami z VI zmiany
z rzeszowskiej 21. Brygady Strzelców Podhalańskich, którzy tworzą trzon
Zgrupowania Bojowego Bravo[7], przerzucą nas do FOB Warrior.
Co za kochany szef, wszystko już załatwił, wkurzałem się w duchu.
Mareczek przystąpił do omawiania sytuacji w FOB Warrior
i zadań, które według niego powinienem wykonać, by poprawić
stan zabezpieczenia informacyjnego w bazie. Byłem zbyt oszołomiony,
by słuchać pobożnych życzeń mojego przełożonego. Właśnie sobie
uświadomiłem, że mój misterny plan zadekowania się w Ghazni na
następne pół roku właśnie runął. Nie dość, że miałem trafić do jednej
z bardziej w ostatnim okresie ostrzeliwanych przez rebeliantów baz,
to jeszcze przejąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo całej bazy. Na
dodatek z tego, co pamiętałem z materiałów zawartych w meldunkach
oficera z FOB Warrior, nie namęczył się on zbytnio, bo skupiał działania
na wewnętrznych problemach bazy. Na miejscu jednak zrozumiałem, że
błędnie oceniłem pracę oficera, którego miałem zmienić.
Ajdiki

Pułkownik Mareczek przedstawiał mi koncepcje operacyjnego wyjścia


poza obręb bazy i pozyskania do współpracy ludzi wśród ANA, ANP,
NDS, lokalnych władz dystryktów, miejscowej ludności oraz rebeliantów.
Trzeba przyznać: Mareczek miał gadane w temacie i mógł godzinami
planować gry kontrwywiadowcze. Nie można mu odmówić tego, że znał
się na robocie operacyjnej jak mało kto w SKW. Doskonale też zdawał sobie
sprawę, że nie mamy ludzi z doświadczeniem operacyjno-wojskowym.
Powiem tak – są piloci samolotów wojskowych i piloci awionetek. My
akurat mieliśmy tych drugich. Mareczek musiał przerwać wizję przyszłej
pracy operacyjnej, bo całe szczęście zrobiła się już pora lunchu.
Ewakuowałem się z ulgą, bo w dalszej kolejności pewnie doszłoby do
planowania, jak pochwycić bin Ladena.
Po lunchu mieliśmy chwilę oddechu, więc można było trochę się
poszlajać i na chwilę zapomnieć o planach mojego szefa. Kiedy od niego
wychodziłem, przypomniało mi się prawo Murphy’ego: nie ma rzeczy
niemożliwych dla kogoś, kto nie musi ich zrobić sam.
Wraz z kapitanem Włodkiem ruszyliśmy zwiedzić to jedyne w swoim
rodzaju wojskowe miasteczko. Bagram to największa amerykańska
baza sił lotniczych w Afganistanie: średnio przebywa w niej około 25–
30 tysięcy żołnierzy koalicji wraz z pracownikami cywilnymi. Znajduje
się 50 kilometrów od Kabulu, a powstała na bazie gigantycznego
sowieckiego lotniska wojskowego. To małe miasto nigdy nie zasypia. Jest
tam około 12 potężnych stołówek (DFAC), z czego kilka czynnych całą
dobę. Jest kilkadziesiąt sklepów, włącznie z North Face i miejscowymi
jubilerami, oraz kilka amerykańskich P/X, a także miejscowe hadżi.
Poza tym kilka potężnych profesjonalnych siłowni armii amerykańskiej
i największy i najnowocześniejszy szpital wojskowy w całym Afganistanie
oraz więzienie dla rebeliantów, o którym chodzą słuchy, że Guantanamo
to przy nim uzdrowisko. Po ulicach jeździ najnowocześniejszy sprzęt
bojowy NATO, a po chodnikach porusza się mieszanka żołnierzy
w mundurach z całego świata. Pokaz mody wojskowej: specjalsi
w najmodniejszych butach trekkingowych, piloci obowiązkowo w ray
banach, Włosi w kapelusikach z piórkami i tak dalej. Taki Nowy Jork
w wydaniu wojskowym. Baza jest tak potężna, że główną ulicą kursują
darmowe wojskowe minibusy. Dwadzieścia cztery godziny na dobę
słychać samoloty i śmigłowce, w zasadzie co minutę startuje bądź ląduje
statek powietrzny – taka mała Gwiazda Śmierci na mapie Afganistanu –
i jak to Gwiazda, jest systematycznie atakowana przez rebeliantów na
różne sposoby. Mając świadomość, że trafię na pół roku do bazy, w której
jedynym centrum kulturalno-rozrywkowym jest difak, poszedłem prosto
do P/X. W amerykańskim sklepie kupiłem kilka dodatkowych par skarpet,
majtek, latarkę czołówkę i do ręki, nóż Kabar, gogle Wiley X i rękawiczki
Mechanix. Będący w temacie wiedzą, że te marki produkują naprawdę
dobry sprzęt, potrzebny do działania w warunkach ekstremalnych.
W sklepie zostawiłem prawie trzysta dolarów, ale nie mogłem wiedzieć,
że obie latarki, zakupione za prawie sto dolarów, stracę już w pierwszym
miesiącu. Następne zakupię na hadżi w Warrior. „Prawie oryginalne”,
bo z Chin. Za jedną dziesiątą ceny z P/X-u. W mojej profesji miał to być
bardzo chodliwy towar.
Na zakupach spotkaliśmy Śpiocha, który jako oficer łącznikowy SKW
miał do dyspozycji służbową opancerzoną toyotę. Śpioch bez wahania
zaproponował wspólny wyjazd na kwarantannę, gdzie lokalni kierowcy
tirów czekali na sprawdzenie ładunku przed wpuszczeniem do bazy
Bagram. Teren kwarantanny był ogrodzony i wydzielony poza bazą.
Po drodze na kwarantannę minęliśmy kilkanaście cementowni
pracujących pełną parą. Wydawały mi się dość zagadkowe, ale temat
zszedł na wylot do Warrior i nie dopytałem w końcu, na cholerę tyle
cementu.
Na kwarantannie kupiłem trzy kartony czerwonych marlboro, taniej
niż w P/X i na hadżi, bo za jedną trzecią ceny oficjalnej. Czekający
tam kierowcy ciężarówek mieli w ofercie także produkowane w Chinach
roleksy i ray bany, też „prawie oryginalne”, z tym że prawie robi naprawdę
dużą różnicę. Po cichu liczyliśmy na zakup francuskich koniaków
produkowanych z chińskich winogron, ale nie dopisało nam szczęście.
Ostatnią butelkę sprzedano rano amerykańskim żołnierzom.
Potem powrót na hadżi, zakup chusty arafatki i dodatkowych baterii do
latarek. Tu też, w samym centrum Gwiazdy Śmierci, kwitł czarny rynek.
Podrabianej tandety z Chin nie brakowało. W P/X i innych sklepach ruch
był jak w centrum handlowym przed Bożym Narodzeniem, z tą różnicą,
że wszyscy klienci byli uzbrojeni po zęby. Jedni zaopatrywali się, tak jak ja,
na wyjazd do bojowej bazy, drudzy, którzy kończyli wojenną wycieczkę,
kupowali pamiątki. Po zawartości koszyka na zakupy i zużyciu munduru
było widać, kto jest kim i w którą stronę zmierza. Biznes się kręci, rotacja
trwa, wojna się toczy.
Po zakupach wspólnie udaliśmy się na kolację do jednego z kilkunastu
difaków znajdujących się w Bagram. Do kampu wróciłem po kilku
godzinach, zdążyłem ochłonąć, wziąłem prysznic w łaźni. Złość minęła;
jako żołnierz byłem przyzwyczajony do częstych zmian decyzji moich
przełożonych. W myśl starego powiedzenia: zmienność decyzji świadczy
o ciągłości dowodzenia.
A tak naprawdę byłem zbyt zmęczony, by dalej się tym przejmować,
skoro nie miałem wpływu na zaistniałą sytuację. Zaczęło mi zwisać, do
której bazy trafię. Liczyło się, czy dam radę i sprostam zadaniu. Pomruk
lądujących bądź startujących śmigłowców i samolotów o dziwo pomógł
mi szybko zasnąć.

5 Dowódcą Polskich Sił Zadaniowych (Polish Task Force White Eagle), a jednocześnie
dowódcą VI zmiany PKW Afganistan był gen. bryg. Janusz Bronowicz. W skład VI zmiany
wchodzili żołnierze następujących jednostek: 21. Brygady Strzelców Podhalańskich
z Rzeszowa, 2. Brygady Saperów z Kazunia, 56. Pułku Śmigłowców Bojowych
z Inowrocławia, 49. Pułku Śmig łowców Bojowych z Pruszcza Gdańskiego, 2. Pułku
Rozpoznawczego z Hrubieszowa, 9. Pułku Rozpoznawczego z Lidzbarka Warmińskiego,
23. Śląskiej Brygady Artylerii z Bolesławca, 25. Brygady Kawalerii Powietrznej
z Tomaszowa Mazowieckiego, Centralnej Grupy Działań Psychologicznych z Bydgoszczy,
Centralnej Grupy Wsparcia Współpracy Cywilno-Wojskowej (CIMIC) z Kielc, Żandarmerii
Wojskowej, a także 28 żołnierzy SKW i około 6 żołnierzy SWW (niechcianych w MON).

6 VI zmiana liczyła ponad 2000 żołnierzy. Rotacja każdej zmiany trwała średnio około
2 miesięcy. Za każdym razem było to potężne przedsięwzięcie logistyczne, angażujące
spore siły tak w kraju, jak i na misji w Afganistanie. Żołnierze zajmujący się rotacją to
najwyższej klasy fachowcy. Niemniej jednak bez amerykańskiego wsparcia powietrznego
dla naszej armii byłoby to niewykonalne z powodu braków w sprzęcie lotniczym.

7 ZB Bravo to nazwa z alfabetu fonetycznego NATO, oznaczenie literowe polskich baz


BRAVO – Warrior, ALPHA – Ghazni.
II

FOB Warrior

Następnego dnia rano miałem już pobraną amunicję, siedem


magazynków do beryla i trzy do glocka. Ciężar kamizelki kuloodpornej,
na której zamocowane były ładownice, wzrósł w sposób odczuwalny.
Śpioch wieczorem potwierdził, że jestem na liście wylotowej do Gardez.
Showtime jutro szósta rano. W związku z tym o trzeciej byłem już na
nogach i piłem pierwszą kawę, a o piątej siedziałem na lotnisku razem
z chłopakami ze zgrupowania Bravo. Jarek, który odwiózł mnie toyotą
na lotnisko, przybił mi piątkę i odjechał do kampu. Śpioch miał dosyć
Bagram, spędził w nim pół roku, czyli całą V zmianę, i w końcu chciał
zmienić klimat. Wbrew pozorom odpowiadał za całą rotację i sprawny
transport komponentów SKW, a dodatkowo miał obowiązki typowe dla
oficera komórki NKK. To była orka 24 godziny na dobę, bo loty do
Polski i z Polski były ciągle, a w Bagram nasi żołnierze, szczególnie ci,
którzy kończyli zmianę, często tracili czujność i dochodziło do sytuacji
nerwowych. Udało mi się wywalczyć u pułkownika Mareczka, żeby po
rotacji, za około miesiąc, został przerzucony do Warrior.
Lokalni pracownicy na bazie

Zgodnie z planem o szóstej rano załadowałem plecak i moje cztery litery


do jednego z dwóch śmigłowców CH-47D Chinook. CH-47D, popularnie
nazywane taksówkami armii amerykańskiej, spełniały wielorakie zadania
transportowe, i to lepiej niż dobrze. Były wzmocnione konstrukcyjnie
i zdolne do przenoszenia ciężkich ładunków podwieszonych do
trzech haków pod kadłubem. W misji w Afganistanie odegrały jedną
z ważniejszych ról jako sprzęt bojowy od transportu żołnierzy (44
wraz ze sprzętem), wsparcie bojowe piechoty i pomoc w przenoszeniu
haubicy M198 o wadze ponad siedmiu ton wraz z zapasem 30 sztuk
amunicji i 11-osobową obsługą. Chinook dodatkowo wyposażony jest
w systemy awioniczne włącznie z odbiornikiem systemu GPS. Jego załoga
to standardowo dwóch pilotów plus trzech strzelców pokładowych.
Chinook w trakcie działań w Afganistanie operował w terenie górzystym
na wysokościach ograniczających użycie podstawowego śmigłowca
transportowego armii amerykańskiej UH-60 Black Hawk. To śmigła,
o jakich polska armia mogła tylko pomarzyć, nasze wysłużone Mi-17
były przy nich latającymi muzeami. Chinooki zawsze latały parami –
ze względów bezpieczeństwa; bardzo często były osłaniane w lotach
bojowych przez śmigłowce bojowe AH-64 Apache.
Śmigła wzniosły się w powietrze i skierowały na południe Afganistanu.
Prócz chłopaków z Bravo było w nich kilku Amerykanów. Po drodze
do Gardez kilkakrotnie mieliśmy międzylądowania w małych bazach
bojowych. Jedni wysiadali, drudzy wsiadali. Po trzech godzinach lotu
wylądowaliśmy w Gardez, skąd następnego dnia miał odbyć się lot do
Warrior. Zakwaterowano nas w namiotach zdolnych pomieścić około
setki ludzi. Razem ze mną leciał major Andrzej. Andrzej miał być
dowódcą Force Protection w FOB Warrior. Podlegać mieli mu wartownicy
na wieżach i na bramie wjazdowej oraz supervisorzy wraz z lokalnymi
pracownikami, w żargonie wojskowym określanymi jako lokalsi, których
w każdej bazie było kilkudziesięciu lub, jak w Bagram, kilkuset. Do ich
obowiązków należało przede wszystkim sprzątanie bazy.
Z Andrzejem dogadałem się od razu, to był normalny, twardo
stąpający po ziemi oficer. Wielki chłop, z dłońmi jak bochenki chleba.
Samym wyglądem wzbudzał respekt i nie przebierał w słowach. Służył
jedną zmianę w Iraku, posiadał też doświadczenie misyjne. Wspólnie
spędzaliśmy czas w Gardez. Dłużyło się nam, czekanie na transport to
żadna przyjemność, tym bardziej że śmigła opóźniły się o jeden dzień.
W armii zawsze na coś czekasz…
W końcu po trzech dniach od wylotu z Bagram i siedmiu dniach, odkąd
opuściłem Polskę, docierałem do celu. Z okna śmigłowca ujrzałem FOB
Warrior, najdalej na południe wysuniętą bazę, w której stacjonują nasi
żołnierze.
Baza umieszczona jest w dolinie i otoczona z każdej strony wysokimi
górami. Leży tuż przy drodze Highway 1 (HW1) nieopodal siedziby
w dystrykcie Gelan. Powstała w miejscu, w którym kiedyś stał gliniany
fort, zbudowany jeszcze przez Brytyjczyków. Dziś pozostały po nim już
tylko wymowne ruiny.
Śmigłowiec wylądował na helipadzie w FOB Warrior. Mówiąc
językiem oficerów „bandyckiej” służby WSI, był to mój obiekt ochrony
kontrwywiadowczej – miałem w nim chronić wszystko i wszystkich.
Tygodniowy transport z Polski dobiegł końca. Nareszcie byłem
w miejscu, gdzie miałem spędzić rok życia. Kiedy wirniki chinooków
przestały warczeć, płaty śmigieł stanęły i opadła kurzawa na helipadzie,
zobaczyłem okalające bazę góry, szare, stalowobure, popękane i z licznymi
wyłomami. Odnosiłem wrażenie, że dzieli mnie od nich tylko mur
bazy. Były teraz znacznie większe, niż gdy widziałem je ze śmigłowca,
bardziej niedostępne i majestatyczne. Nie był to krajobraz, który napawał
optymizmem, czegoś w nim brakowało. Szybko sobie uświadomiłem, że
zieleni drzew i łąk. Tego nie było i to kłuło w oczy, wzbudzając respekt.
Jak gdyby już na powitanie góry mówiły: spadaj, nie ty pierwszy, nie
ostatni. Ten widok jakoś nie wprawiał mnie w dobry nastrój.
Przy płycie lądowiska w opancerzonej toyocie czekali już na mnie
oficerowie SKW, Rudi i Jacek, którego rotowałem. Jackowi zostały dwa
tygodnie do powrotu do Polski. Już mu zazdrościłem. Nie miał słodko.
Rudi był dopiero od miesiąca, więc prawie całą zmianę w Warrior Jacek
odbębnił sam. Mówiąc językiem wojskowym, miał przesrane. Chłop
w zasadzie nie miał możliwości manewru. Baza źródłowa, na zewnątrz
osiem osób i trzy lokalne źródła w środku bazy. Całe nic, jedno spotkanie
na dzień i tyle. Oczywiście, kiedy dało się je przeprowadzić i agent się
pojawił. Na patrole z chłopakami jeździł rzadko, bo nie miał kto go
zastąpić w bazie, więc i robienie źródeł było utrudnione.
Był jeszcze zespół HUMINT-u, z którym dzieliliśmy bichatę, ale on
podlegał bezpośrednio pod szefa S2X w Ghazni i tylko użyczał Jackowi
swojego tłumacza na spotkania ze źródłami. Tłumacza SKW nie było od
dwóch miesięcy, a nowy miał się pojawić za tydzień.
Na mojej zmianie współpraca z polskim HUMINT-em miała być
bardziej ścisła, ale i tak, jak się później okazało, tarcia były. Szefem
zespołu HUMINT-u, który pakował się już do kraju, był chorąży Stanisław,
stary wyjadacz po sześciu misjach zagranicznych, między innymi w byłej
Jugosławii i Iraku. On i jego ludzie byli już bardziej skupieni na rotacji
i pakowaniu. Nowy szef sekcji HUMINT-u miał przylecieć jutro, pojutrze.
Z tego, co już wiedziałem, miał misyjne doświadczenie. Po rozlokowaniu
wszyscy czekali na mnie we wspólnym biurze, które zarazem było
miejscem zamieszkania dla nas, SKW i HUMINT-u.
Wyczekujące spojrzenia mówiły wszystko. Wróciłem do mojego
pokoiku, jeśli tak można nazwać pomieszczenie o wymiarach dwa na
dwa metry z zawieszonym kocem zamiast drzwi i ściankami z płyty
paździerzowej, bez okna. Wyciągnąłem półlitrową muszyniankę…
Na twarzach misjonarzy momentalnie zagościł uśmiech. Przeważnie
nikt nie przylatywał na pusto, no chyba że żandarmeria skasowała mu
towar przed samym wylotem. Mało kto też się bawił w słabo gazowane
czy kolorowe napoje. Brano czystą muszyniankę z tej prostej przyczyny,
że bagaż ograniczony, a towar po dotarciu na miejsce można rozrobić.
Nie wiadomo kiedy stanęły na stole puszki z colą i plastikowe kubeczki
z difaku. Nie będę ściemniał, gazowane napoje były zakazane. W związku
z tym wszyscy je mieli, jak zabrakło, to polski żołnierz nie jest taki, żeby
sobie nie poradził.
W bazie dla ducha i ciała były siłownia, mały kościółek, difak
i, jak się później okazało, działały dwie samodzielne „manufaktury”
robiące napój gazowany z rodzynek, granatów i owoców wyniesionych
ze stołówki lub kupionych po wioskach. Jak było naprawdę krucho,
to bardziej zdesperowani pili shreka, czyli płyn do odkażania dłoni.
Shrek zmieszany z soczkami z difaku, jak wojsko mówiło, wstrząśnięty,
niezmieszany, najlepiej wchodził z sokiem grejpfrutowym. Nazwę „shrek”
żołnierze wymyślili od koloru zielonej plastikowej butelki. Słyszałem, że
cena jednej buteleczki dochodziła czasem do 80 dolarów, kurwa, jak za
markowy koniak w ekskluzywnej knajpie, no, ale baza w Afganie to był
pierwszy sort, nie każdy mógł tu wypić drinka, to i cena odpowiednia.
Jak to mówili w bojówce: w Polsce, jak masz kasę, to każdy z tobą wypije
drinka, a w Warrior twój szmal znaczy tyle co pusta puszka po coli. Nawet
lokals ją wypierdoli.
A tak serio, to jeśli ktoś był w desperacji, to płacił, bo żaden psycholog
nie pomoże, jak ci strach zagląda do dupy, co najwyżej wypije z tobą. Po
kilku głębszych poszedłem spać, a chłopaki zostali przy stole. Ja jeszcze
się aklimatyzowałem – mimo wszystko baza znajdowała się na wysokości
2300 metrów nad poziomem morza, trzeba kilku dni, by przywyknąć.
Ktoś zaraz wysunie wniosek, że się chlało, a ja mu odpowiem, że piło się
mniej niż w kraju. Powody były dwa: pierwszy, byliśmy na wojnie, i drugi,
o wiele poważniejszy, mieliśmy poważny problem. Może mniej poważny
niż Ghazni czy Bagram, ale był – mianowicie kłopoty z zaopatrzeniem.
Baza Warrior znajduje się w bezpośredniej styczności z Highway 1,
formalnie nazywaną obwodnicą o długości 2200 kilometrów. Tworzy ona
okrąg na terytorium Afganistanu. To arteria życia i śmierci z racji ciągłych
zasadzek na konwoje i IED (improwizowanych ładunków wybuchowych)
podkładanych przez talibów. Jest najważniejszą i jedyną drogą asfaltową
o tak strategicznym znaczeniu, łączy duże miasta Afganistanu, takie
jak Kabul, Ghazni, Kandahar, Farah, Herat czy Mazar. Tylko tą drogą
w zasadzie przebiega transport lądowy, wojskowy i cywilny.
Można powiedzieć, że FOB Warrior to jedna z najstarszych
baz w Afganistanie. W XIX wieku stacjonowali tu Brytyjczycy, o czym
świadczy murowany fort w centrum bazy. Po nich sowieccy żołnierze,
co widać po obdrapanych czerwonych gwiazdach na starych bramach
i wszechobecnych wrakach czołgów, armat oraz kupie zardzewiałego
innego sprzętu, która wszędzie się wala. Teraz stacjonują tu wojska
NATO.
W bazie żołnierze byli rozlokowani w namiotach w drewnianych
bichatach i kilku murowanych budynkach. TOC był drewniany i otoczony
t-wallami. Wokół bazy rozciągała się panorama gór. Trzon obsady stanowił
komponent polski w sile około 500 żołnierzy, do tego z 200 Amerykanów
z jednostek inżynieryjnych zajmujących się rozbudową nowego helipadu.
Pustynna baza wygląda jak średniowieczna twierdza. Dominującym
elementem są umocnienia i schrony zbudowane z betonowych płyt
i bloków hesco – potężnych płócienno-drucianych worów wypełnionych
gruzem, piachem lub zwykłą ziemią, stawianych jeden na drugim niczym
mury zamku wokół bazy. Wymyślone przez żołnierzy armii izraelskiej
podczas wojen na Synaju, okazały się świetne. Zestawy fortyfikacyjne
Hesco Bastion zaczęto wykorzystywać na masową skalę podczas wojny
w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Konstrukcja prosta jak cep: specjalne
kosze, wykonane z galwanizowanej stalowej siatki okrytej propylenową
geowłókniną. Są one bardzo wytrzymałe i mogą chronić przed ostrzałem
z granatników przeciwpancernych i innym gównem rakietowym, którym
dysponowali rebelianci.
Hesco pozwalają na zbudowanie dowolnego umocnienia, od ścian
przez punkty kontrolne po schrony. Takie klocki lego dla starych
pierdzieli bawiących się w Indian. Zajebista jest oszczędność czasu
i środków potrzebnych na budowę fortyfikacji. Mur wysokości pięciu
metrów na odcinku kilkudziesięciu metrów powstaje przez kilka godzin.
Do tego prócz hesco są t-walle, z których też powstają mury tworzone
z prefabrykowanych żelbetowych elementów. Ich nazwa pochodzi od
wyglądu – mur jest szeroki u podstawy i wąski na szczycie, przez co
jego przekrój przypomina odwróconą literę T o wysokości około czterech
metrów. Stąd właśnie t-wall, czyli w wolnym tłumaczeniu „T-ściana”. Te
klocki też wymyślili Izraelczycy jako umocnienie ochronne Zachodniego
Brzegu, gdzie stworzono za ich pomocą całą linię obwarowań. Główne
zalety muru z t-walli to łatwość budowy oraz przenoszenia. Właściwie
wcale nie trzeba go budować, a jedynie postawić. Dzięki prefabrykowanym
elementom t-wall nie wymaga ani wylewania fundamentu, ani murowania
jego części. Aby stworzyć mur tego typu, wystarczy po prostu postawić
koło siebie jego elementy niczym klocki.
W końcu zagadka kilkunastu cementowni w Bagram rozwiązana – już
wiedziałem, nad czym pracują całymi dniami i co śmigła potem drogą
powietrzną lub co tiry lokalsów drogą lądową transportują do baz. Do
tego druty kolczaste na hesco z concertiny i wysypane ostrym żwirem
uliczki w celu uniknięcia w trakcie opadów błota.
Dla baz NATO w Afganistanie, tak jak w dawnych czasach dla zamków,
jednym z największych zagrożeń było sforsowanie przez przeciwnika
bram wjazdowych. Dlatego w zamkach tworzono potężne wrota,
budowano mosty zwodzone czy mocowano dodatkowe zapory przy
wejściach. W dzisiejszych czasach miejsca wjazdów do obozu wojskowego
nadal są punktami newralgicznymi. Wystarczy sobie tylko wyobrazić, co
by się stało w obozie po wjeździe samobójcy w ciężarówce wypełnionej
materiałem wybuchowym. Właśnie z powodu takich zagrożeń wymyślono
ruchome zapory drogowe, też odlewane z betonu.
Obecne bazy, tak jak w średniowiecznych twierdzach, mają wjazd przez
dwie bramy. Najpierw brama, gdzie wartownicy to miejscowa policja
(ANP) z posterunkiem czynnym 24 godziny na dobę. Po około stu metrach
nasza brama, a raczej minitwierdza z obsadą skrytą w bunkrach z hesco
i t-walli. Nikt przypadkowo nie może się tu zaplątać, oczywiście co sto
metrów na murze wieżyczka z wartownikiem.
Tak samo jak w Bagram, w Warrior przy bazie również lokalsi prowadzą
hadżi, co prawda o wiele mniejsze, bo raptem kilka sklepików. Można
w nich kupić papierosy, pamiątki, drobny sprzęt elektroniczny, baterie,
mydło, a nawet obrazki z Ostatnią wieczerzą Leonarda da Vinci. Jak na
muzułmański kraj, to co najmniej dziwne. Nie wiem, czy to nie jakaś
ironia losu, ale było tego dużo.
Przy bramie głównej standardowo parking z kwarantanną dla
ciężarówek, gdzie samochody i towar oraz kierowcy czekają na
sprawdzenie przed wjazdem do bazy. Warrior położony jest na płaskim
terenie i zajmuje powierzchnię pięciu–sześciu kilometrów kwadratowych.
Wyrwany przez wojska NATO skrawek ziemi afgańskiej.
Difak w FOB Warrior był w namiocie, a w zasadzie w kilku połączonych.
Wybór potraw o wiele skromniejszy niż w Bagram, ale też o wiele
bogatszy niż w FOB Giro czy Qarabagh. Jednym słowem, nie można było
narzekać. Żarcia typu MacDonald czy KFC do oporu. Zimne soki, puszki
z gazowanymi napojami w kilku dużych lodówkach.
Zabezpieczenie sanitarne spartańskie i porównywalne do każdej bazy.
Oczywiście, była odpowiednia liczba pryszniców i sanitariatów. Na
kilkuset chłopa może bez szału, ale dało się wytrzymać. Pralnia chemiczna
obsługiwana przez lokalsów pod nadzorem supervisora z amerykańskiej
firmy. W zasadzie wszystko, od bichat przez difak po pralnie, łaźnie
i sanitariaty, było budowane, a potem obsługiwane przez amerykańskie
firmy prywatne. Firmy zatrudniały pracowników z całego świata, włącznie
z miejscowymi Afgańczykami. Pracownicy cywilni bazy zajmowali się
obsługą i konserwacją urządzeń typu klimatyzacja, oświetlenie, szambo,
śmieci. Nad tym oczywiście czuwał dowódca Force Protection z grupą
naszych żołnierzy nazywanych potocznie komendanturą bazy.
Szefa komendantury Andrzeja poznałem już w Gardez. Musieliśmy
ściśle współpracować – to SKW sprawdzało i akceptowało bądź nie
pracowników lokalnych, których on zatrudniał, a w bazie, jak już pisałem,
było kilkudziesięciu.
Wśród lokalsów Jacek zdążył zrobić trzech informatorów, którzy mieli
za zadanie informować o wszelkim dziwnym i odbiegającym od normy
zachowaniu innych lokalnych pracowników. Było to w zasadzie zadanie
równoważne ze zbieraniem informacji na zewnątrz bazy. Pracownicy
lokalni w większości pochodzili z pobliskich miejscowości. Wiedzieli
dużo o swoich ziomkach współpracujących z bojownikami talibów. To
było też dobre źródło informacji. Stanowili też zagrożenie, bo o tym, że
pracują w bazie, wiedzieli również talibowie i zdarzało się, że próbowali
wykorzystać ich do działań skierowanych przeciwko żołnierzom koalicji.
Kilkakrotnie wydalaliśmy pracowników. Na szczęście, a może dzięki
ciężkiej pracy naszego zespołu, nigdy nie doszło do poważniejszego
zagrożenia z ich strony.
Kilkakrotnie zdarzały się przypadki małego sabotażu, jak umyślne
pocięcie linii telefonicznych między posterunkami wartowniczymi czy
próby robienia zdjęć w bazie przez lokalnych pracowników, którzy
przemycili telefon mimo oficjalnego zakazu i codziennej kontroli
przed wpuszczeniem na bazę dokonywanej przez naszych żołnierzy
z komendantury. Takich od razu odstawiano na bramę i tracili pracę.
Nie ryzykowaliśmy. Bez szczegółowej kontroli każdego dnia na bramie
wjazdowej to mogło się bardzo źle skończyć. Mógł trafić się samobójca
w pasie szahida i na przykład wysadzić się w stołówce.
Praca operacyjna na tym kierunku była ciężka, bo organizacja
spotkania ze źródłem wśród pracowników lokalnych wyglądała tak samo
jak z innymi źródłami. Musieliśmy zrobić to tak, żeby nie narazić go na
niebezpieczeństwo ujawnienia przed innymi pracownikami lokalnymi,
bo zdawaliśmy sobie sprawę, że TB (żargonowe określenie talibów)
mimo naszych wysiłków zawsze mieli swojego człowieka wśród lokalsów,
który im donosił o liczebności wojska, liczbie pojazdów i infrastrukturze
bazy, a także o Afgańczykach współpracujących z „niewiernymi”, jak
nas określali talibowie. Tego nie dało się uniknąć. Można było
tylko minimalizować zagrożenie i wyłuskiwać potencjalnych agentów
rebeliantów.
Byli w bazie jeszcze pracownicy cywilni cudzoziemcy, zatrudniani
przez firmy amerykańskie jako specjaliści od klimatyzacji czy silników
Diesla, które były źródłem prądu w bazie. Ale ich już zatrudniali
bezpośrednio Amerykanie, ci pracownicy przeważnie byli z USA bądź
z Europy i określało się ich ogólnie jako supervisorów.
Lokalsów ze względów bezpieczeństwa nie dopuszczano do prac przy
elementach obronnych bazy. Tu już nadzór i budowa leżały po stronie
wojska.
Tak wyglądało zaplecze każdej bazy w Afganistanie. Opisałem je
w miarę dokładnie, by czytelnik miał wiedzę, że bez Force Protection
(komendantury), supervisorów i pracowników lokalnych po tygodniu
zdolność bojowa wojsk operacyjnych spadłaby do zera. Brudni i głodni
żołnierze, tonący w śmieciach i fekaliach w żadnym razie nie wykonaliby
jakichkolwiek działań bojowych.

Pierwsze spotkanie

Mimo że była końcówka września, temperatury sięgały 35 stopni Celsjusza.


W zasadzie ciągle chodziłem spocony. Organizm musiał przywyknąć i do
wysokości, i temperatury.
Drugiego dnia pobytu w bazie o dziewiątej rano miałem już
zorganizowane spotkanie z supervisorem od lokalnych pracowników
sprzątających bazę. Był to młody Pasztun, w wieku około 28 lat, syn
biznesmena z pobliskiego miasta Moqur. Omówiliśmy, a w zasadzie zrobił
to Jacek, sytuację odnośnie do przyjęcia nowych lokalnych pracowników
do pracy w bazie. Jacek miał pretensje do supervisora, że nie powiadomił
naszej komórki o wymianie dwóch pracowników. Afgańczyk nieporadnie
tłumaczył swoje niedopatrzenie. Efekt był taki, że dwaj nowi pracownicy
nie zostali wpuszczeni do bazy.
Stos świeżych chlebków nan

O siedemnastej tego samego dnia pojechaliśmy toyotą w eskorcie


hummera HUMINT-u na bazar w Jandzie pod piekarnię, gdzie o tej porze
wypiekano świeży afgański chleb, popularnie nazywany nan. Piekarnia
afgańska to szumna nazwa, zazwyczaj jest to jedno duże pomieszczenie,
czasem dwa. Chleby wyciągane z pieca tandur są od razu sprzedawane.
Każdy, kto przychodzi po chleb, musi mieć ze sobą jakiś kawałek
materiału czy chustę, w którą sprzedawca zawinie parzący w ręce towar.
Jednorazowe plastikowe torby to zbytek, który nie dotarł jeszcze do
Afganistanu. Zakup odbiera się prosto z ulicy, z otwartych drzwi. Kupujący
ma przed sobą piekarza ze stertą bardzo gorących bochenków chleba nan.
Towar jest stale uzupełniany przez piekarza i jego rodzinę, bo przeważnie
to interes rodzinny, na zapleczu, zaraz za plecami sprzedawcy, pracują
synowie.
W centralnym punkcie sklepu znajduje się tandur. Patrząc z zewnątrz,
widać tylko jego otwór o półmetrowej średnicy, z którego bucha żar
i wydobywają się płomienie. Konstrukcja jest prosta jak cep. Piec jest
gliniany, a ściany grube na około 15 centymetrów. Dawniej w piecu
palono drewnem, teraz bardzo popularny stał się zamiennik w postaci
butli gazowych. Po jakimś czasie też mieliśmy u siebie taką butlę gazową.
Nowy kontakt operacyjny miał sklep z wymianą butli, więc do spotkań
była potrzebna legenda.
Chleb robi się bardzo prosto – piekarz szybko przykleja do ściany
pieca podłużne lub okrągłe placki surowego ciasta. Wypiek trwa około
pięciu minut w dobrze rozgrzanym piecu. W Jandzie są dwie piekarnie,
z których każda produkuje około 1000 bochenków dziennie w trzech
ściśle określonych porach dnia: rano (przed śniadaniem, między szóstą
a siódmą), w południe i wieczorem (między siedemnastą a osiemnastą).
Gdy my kupowaliśmy chleb, tłumacz HUMINT-u Sahed wraz
z Jackiem przyprowadzili z bocznej wąskiej uliczki między domostwami
zasłoniętego chustą Talona, nasze źródło z pobliskiej wioski Aghowjan,
i niepostrzeżenie pomógł mu ulokować się na tylnym siedzeniu toyoty.
Dla mało wytrawnego obserwatora był to zwykły wyjazd po chleb
do piekarni znudzonych obozowym żarciem żołnierzy NATO. I tak miało
to wyglądać – po to robiliśmy zakupy chleba, warzyw czy mięsa na
bazarze. To była nasza operacyjna legenda służąca wejściu w środowisko
lokalne. Sklepikarze ze względu na codzienny kontakt z ludnością mają
interesującą nas wiedzę. To okazja do nawiązania nowych kontaktów,
typowania potencjalnych źródeł, moment do pogadania, zawarcia
znajomości, no i oczywiście, żeby niezauważenie odebrać skądś źródło
czy wysadzić je po spotkaniu. Było to niebezpieczne i wymagało pełnej
gotowości bojowej, ale tylko tak można prowadzić działania operacyjne.
Szybki powrót na bazę. Informator siedzi z tyłu, między mną
a tłumaczem. Na bramie nie sprawdzają, wartownik tylko zajrzał do
środka, czy to aby na pewno to my, a nie talibowie w naszym pojeździe.
Podjeżdżamy pod nasz kontener do spotkań, oddalony od centrum bazy,
skryty za hangarami remontowymi, niezauważalny. Z niego też niewiele
widać – to takie bazowe zadupie, nic tu nie ma. Miejsce specjalnie wybrane
po to, by nikt niepowołany się tu nie zaplątał i informator niewiele
zobaczył. W kontenerze skromnie i spartańsko: kwadratowy rozkładany
stolik, składane krzesełka, czajnik elektryczny, plastikowe kubki, suche
ciasteczka, rodzynki i orzechy z bazaru. W jedynym oknie zasłonięte
rolety. Na blaszanej ścianie kalendarz ISAF-u. W środku temperatura
powyżej 40 stopni. Jest klimatyzacja, ale trzeba dopiero uruchomić
agregator dieslowski. Klimę włączamy tylko na spotkania ze względu na
oszczędność paliwa. A nim się zrobi chłodniej, mija z 15 minut.
Teraz mam okazję bliżej przyjrzeć się naszemu źródłu, pierwszemu,
z którym miałem spotkanie. Wysoki, chudy, prawie zasuszony jak rodzynki
afgańskie. Paznokcie u rąk pomalowane henną, co wśród Afgańczyków
jest zwyczajem. Krótka czarna broda. Ubrany tradycyjnie w jasnobrązową
galabiję (długą koszulę za kolana), tego samego koloru szarawary, na
głowie biały lungee (turban), a na nogach schodzone czarne skórzane
półbuty bez skarpetek. Wszystko nie pierwszej świeżości. Zapach starego
potu bijący od Afgańczyka przypomina o braku wody w okolicy i jego
ubóstwie. Kąpiel to luksus dla ogromnej większości Afgańczyków. Nie są
brudni, ale artykuły typu mydło czy szampon nie wydają się najważniejsze,
gdy jesteś głodny i masz dzieci. Wtedy musi wystarczyć tylko woda, a i
tej nie za dużo, bo jej brakuje. Talon to szklarz z Aghowjanu, ma jeszcze
pole winogron, które suszy na rodzynki, kilka kóz i osła. Przyjechał na
wysłużonym rowerze z miejscowości znajdującej się dwa kilometry na
zachód od bazy, najbliższej wsi zaraz po Jandzie.
Dziś większy wypas, bo załatwiliśmy muffinki z difaku. Wychudzony
agent spogląda łakomie – już wcześniej wiedziałem, że Afgańczycy lubią
słodycze, a szczególnie muffinki. Częstujemy go więc. Zachodnie słodycze,
batony, czekolady, cukierki to rarytas trudno osiągalny nawet na bazarze.
Polskie krówki zrobiły swego czasu furorę wśród Afgańczyków.
Oczywiście z początku pytania o rodzinę, zdrowie, jak idą interesy.
W międzyczasie robimy herbatę. Talon z apetytem kończy już trzecią
muffinkę. Nie wiadomo, czy taki głodny, czy łapczywy, ale obstawiam
to pierwsze. Jacek już wcześniej mówił, że jest biedny. Opakowanie po
ciastku ląduje pod stołem.
Do końca misji nie mogłem się przyzwyczaić, że moi goście zawsze
wyrzucali opakowanie, czy to po batonie energetycznym, czy po ciastku,
czy pustą zgniecioną puszkę po coli – wszystko lądowało na podłodze
pod stołem. Nie dlatego, że są niekulturalni, po prostu pakowane
jedzenie to naprawdę rzadkość, coś jak kosze na śmieci. W Afganistanie
to ekstrawagancja dla bardzo bogatych, i to w Kabulu. Na prowincji to
przedmiot nieznany, tu nie ma jeszcze cywilizacji. Nie ma więc pojęcia
śmieci i zaśmiecania, bo w zasadzie nie mają czym śmiecić. Kaganek
cywilizacji nieśliśmy my i dlatego co miesiąc w kanionie wewnątrz bazy
płonęło kilka ton śmieci, które jak co miesiąc wytworzyło zgrupowanie
prawie 1000 żołnierzy FOB Warrior. Kiedy wiatr zawiał w stronę
mieszkalnej części bazy, smród był niesamowity. Tak na marginesie – to
w naszej cywilizacji jesteśmy strasznymi śmieciarzami.

Źródło na robocie

Talon przekazał w trakcie spotkania, że Jahodi zlecił swojemu


człowiekowi o imieniu Mumin zainstalowanie IED w przepuście wodnym,
którym przejeżdżały nasze patrole udające się w kierunku Shinkay
i Gohar. Mumin był w Aghowjan i nocował w tamtejszym meczecie,
a potem w hotelu (to szumna nazwa małej noclegowni, którą prowadzi
sympatyk rebeliantów Mahomet Said). Talon bezbłędnie wskazał miejsce
na mapie.
Na tym zakończyliśmy spotkanie, odwieźliśmy źródło za bazę
i wysadziliśmy z daleka od wścibskich oczu w przydrożnych krzakach,
gdzie agent miał schowany rower. Jacek od razu po spotkaniu nawiązał
kontakt telefoniczny z TOC i przekazał uzyskane informacje. Było to
bardzo ważne, gdyż na tej trasie nasze patrole poruszały się bardzo
często.
Sahed, tłumacz HUMINT-u, bardzo sprawnie przekładał, był w tym
naprawdę dobry. Jak się okazało, od dwóch lat pracował jako tłumacz
ISAF. Spytałem Jacka, gdzie jest nasz tłumacz, na co dostałem krótką
odpowiedź, że od dwóch miesięcy go nie ma. Zapytałem więc, jakim
sposobem Sahed jest dopuszczony do naszych źródeł przez SKW. Jacek
popatrzył na mnie.
– Chłopie, obudź się, kto niby miał go dopuścić – powiedział. –
Dziewięćdziesiąt procent naszych tłumaczy w SKW jest zatrudnianych
przez amerykańską firmę prywatną pracującą na rzecz ISAF i zajmującą
się zatrudnianiem lokalnych tłumaczy, najczęściej po szkole w Kabulu.
Nikt ich nie sprawdza z naszej strony. Dziewięćdziesiąt procent polskiego
kontyngentu korzysta z tłumaczy od tej firmy z przydziału, jak cały ISAF.
– Wziął łyk kawy i kontynuował. – Nasza komórka w Afganie liczy ponad
dwadzieścia pięć osób. Potrzebujemy na każdą zmianę około dziesięciu
tłumaczy, a z Polski dostajemy dwóch, trzech to maks. Potem jeszcze się
okazuje, że jeden zna tylko dari, a drugi pasztu, na patrole to nie za
bardzo, a przed Warriorem bronią się rękami i nogami. Jakbym nie brał
Saheda, to ostatnie dwa miesiące bym mógł się tylko opalać – skończył,
pokazując zęby w szerokim uśmiechu.
– Co na to Centrala? – spytałem.
– W Centrali doskonale znają problem i jest tajemnicą poliszynela,
że pracujemy z Afgańczykami. Pryncypały w Centrali doskonale wiedzą,
że afgańscy tłumacze znają nasze źródła i przekazywane przez nie
informacje. SKW oficjalnie na bieżąco szuka nowych tłumaczy, ale to
wszystko, jak sam widzisz, o kant dupy potłuc. Takie rzeczy to robi
się już rok, a nawet dwa lata przed wysłaniem kontyngentu, a nie
w trakcie. W Polsce sprawdzanie tłumacza trwa do pół roku. Napisz
zapotrzebowanie, to dostaniesz w kwietniu, jak oczywiście znajdą – Jacek
zakończył wywód ze stoickim spokojem.
Zrozumiałem, że prawda była taka: albo pracujesz z afgańskimi
tłumaczami i działasz na rzecz polskich żołnierzy, chroniąc ich przed
zasadzkami, IED i ostrzałami rakietowymi bazy, albo nie pracujesz,
utrzymujesz tajemnice i się opalasz.
Przez rok pobytu w Afganistanie pracowałem z ośmioma tłumaczami,
w tym z dwoma Afgańczykami z Polski i polskimi paszportami.
Pozostałych sześciu było Afgańczykami zatrudnionymi przez prywatną
firmę amerykańską i przypisanymi do polskiego kontyngentu, gdzie
dostali przydział do SKW. Najdłużej pracowałem z Momo, ponad siedem
miesięcy z krótkimi przerwami, a najkrócej z Polakami – niecałe dwa
miesiące. Dorywczo brałem Saheda i Mohammada, kolejnego tłumacza
z HUMINT-u. Potem przez ostatnie dwa miesiące pracowałem z Parwizem,
młodym Afgańczykiem bezpośrednio po szkole w Kabulu, którego
dostałem z przydziału ISAF-u. Najistotniejsze było to, żeby tłumacze znali
pasztu i dari, dwa najważniejsze języki w Afganistanie.
Tak na marginesie, pięć lat po powrocie z misji, to jest w 2015 roku,
miałem kontakt przez Internet z Momo. Pochwalił mi się, że od dwóch
lat jest już oficerem NDS (Służba Wywiadu i Kontrwywiadu Afganistanu).
Ciekawe, czy aby na pewno tylko dwa lata…
Po pierwszych dwóch dniach pobytu i pierwszym spotkaniu ze źródłem
miałem już pojęcie, że instrukcje pracy operacyjnej na temat opracowania
i pozyskania odpowiedniego źródła można było sobie wsadzić w dupę.
Czemu?
Bo zgodnie z zapisami w instrukcjach pozyskanie odpowiedniego
współpracownika to proces długotrwały i skomplikowany, trwający
nawet do roku. W jego trakcie sprawdza się, czy nasz kandydat
zna dane środowisko i ma możliwości zdobywania informacji. Czy
kandydat osobowością i charakterem daje nadzieję na wyrażenie zgody
na współpracę i utrzymanie jej w tajemnicy. Czy ma predyspozycje
psychiczne i fizyczne. Czy umie łatwo nawiązywać kontakty i analizować
uzyskiwane informacje. I kupę jeszcze innych „czy”, o których w tej chwili
nie chciałem pamiętać.
Instrukcja była pisana pod warunki pokojowe, w których ma się czas.
Tu ktoś dał dupy i bazę źródłową mieliśmy budować pod ostrzałem
przeciwnika, i to dosłownie.
Takie zapisy instrukcyjne jak sprawdzanie osobowości kandydata bądź
szukanie osób z inicjatywą, zdrowym rozsądkiem (ten zapis o zdrowym
rozsądku najbardziej mi się podoba), o dużej odporności psychicznej,
umiejących nawiązywać kontakty oraz mających umiejętność oceny
i analizy uzyskanych informacji w warunkach realnych („warunki
realne”, czyli bezpośrednie zagrożenie życia) – dla mnie osobiście to był
zwykły koncert życzeń ludzi, którzy obudzili się z ręką w nocniku. Była
oczywiście instrukcja na czas wyjazdu na misje, ale o niej ze względu na
kulturę nie napiszę ani słowa.
Tu nie było czasu na zabawę. Tu brakowało źródeł już dziś, bo patrole
potrzebujące informacji wyjeżdżały w teren dziś, a nie za pół roku czy
rok. Tego nie musiał mi nikt tłumaczyć…
Wieczorem po napisaniu meldunków ze spotkania można było usiąść
i zjeść zakupiony chleb. Zaskoczę was – jest przepyszny, gdy jest świeży,
sam byłem zdziwiony. Najlepiej smakował z wojskową mielonką z puszki
i afgańską czerwoną cebulą. Lepszej zagrychy do muszynianki i shreka
w Afganie nie było. Na drugi dzień tracił swoje walory smakowe, bo
nie miał żadnych ulepszaczy. Amerykańskie pieczywo z difaku jest do
niczego, sama chemia.
III

Pierwszy ze stu, które liczyłem

Szósta rano, świst i głuchy wybuch. Słychać tupot nóg na korytarzu


naszej bichaty. Spóźniony ryk syreny alarmowej całkowicie odgania chęć
dalszego snu. Z początku nie zajarzyłem. Usiadłem półprzytomny na
łóżku i automatycznie wcisnąłem buty na nogi. Brak okien w drewnianym
baraku uniemożliwiał określenie pory dnia, ale zegarek pokazywał
dziesięć po szóstej. W końcu jednak do mnie dotarło: ostrzał. Pobiegłem
do bunkra między bichatami. Schyliłem się i zajrzałem do środka – prawie
komplet.
– Nie spieszyłeś się – stwierdził Jacek, siedzący w piżamie z głową
opartą o betonową ścianę bunkra.
– Nie zajarzyłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, zapalając
papierosa.
Dokładniej rozejrzałem się po wnętrzu betonowego bunkra
zbudowanego z półfabrykatów. Większość zgromadzonych osób była
w piżamach i klapkach, niektórzy dodatkowo na piżamę zdążyli założyć
kamizelki, a kilku było w hełmach. Wyrwani ze snu, teraz drzemią, palą
papierosy, jeden trzyma laptopa na kolanach. Na twarzach nie widać
ekscytacji – nie był to dla nich pierwszy ostrzał, a ci, co nie dawali sobie
z tym rady, szybko się rotowali i wracali do kraju.
– Jak długo tak będziemy siedzieć? – spytałem.
– Aż na TOC-u odwołają alarm. Pewnie teraz namierzają
miejsce odpalenia rakiety, a przynajmniej kierunek, z którego to gówno
przyleciało, przeczesując teren kamerami, szukając sprawców i jak… –
Jacek nie skończył, bo znowu słychać było świst i głuchy wybuch, tym
razem gdzieś dalej.
– W helipad walnęło – głos ze środka bunkra ocenił miejsce eksplozji
rakiety.
Znów rąbnięcie, tym razem potężniejsze i bez wcześniejszego świstu.
A potem drugie.
– Counterfire. DAN-y walą w skurwieli – zarechotał nerwowo
szczupły chłopak z plutonu bojowego, który mieszkał naprzeciwko nas
w murowanych budynkach, z racji wyglądu popularnie określanych
świniarnią.
Fakt, mieliśmy tu swoją artylerię. Dwie haubice samobieżne DANA – to
one tak rąbnęły. Artylerzyści w Warrior często mieli okazję przypieprzyć,
i to z konkretnym efektem, to znaczy likwidacją sprawców ostrzału.
Głośny ryk syreny obwieścił odwołanie alarmu. Zgromadzeni w bunkrze
żołnierze niespiesznie po kolei opuszczają bunkier, rozchodzą się do
bichat, domków i namiotów. Przyspieszona pobudka zorganizowana
przez talibów rozpoczęła kolejny dzień w FOB Warrior.
Taki bunkier stoi przy każdym namiocie, domku, stołówce oraz w innych
miejscach. Bunkry są rozrzucone po całej bazie co kilkadziesiąt metrów.
Powód nasycenia obozowiska schronami jest jeden: nie wiadomo, kiedy
rebelianci walną rakietkę w bazę lub ostrzelają ją z moździerzy czy RPG-7.
Pory ostrzału są różne, ale jest jakaś zasada tego całego przerażającego
spektaklu – nie strzelają nocą, tylko w dzień, od wschodu do zachodu
słońca. Potem nocą nastaje niepisany rozejm. Następuje wtedy przerwa
w rosyjskiej ruletce, w której tu rewolwery zastępują rakiety. To był mój
pierwszy ostrzał – nie tak go sobie wyobrażałem, nie mam żadnych
wrażeń. Nie wiem, może byłem jeszcze zaspany, może bliskość śmierci
nie docierała jeszcze do mojej świadomości, może później…
TOC wprowadził w bazie Dress Code 2. Więc wkładam kamizelkę, hełm
i maszeruję na śniadanie. Posiłek w hełmie i kamizelce jest upierdliwy –
człowiek nawet nie wie, kiedy się upieprzy żarciem i zmacha, jakby był
na siłce, a nie na misce. Z czasem przestałem chodzić albo brałem na
wynos. Wysrać się na wynos nie da, więc zostawiam waszej wyobraźni to,
jak wygląda żołnierz na kiblu w pełnym oporządzeniu. Raz próbowałem
i odpuściłem – niestety na kiblu jesteś albo bezbronny, albo obsrany.
Wybór należy do osoby dokonującej defekacji.
To już miesiąc, odkąd jestem w bazie Warrior. Jacek, oficer,
którego rotowałem podczas zorganizowanych kilkunastu spotkań
z lokalsami w bazie i na zewnątrz, rzetelnie wprowadził mnie w sytuację
kontrwywiadowczą i przekazał mi wszystkie kontakty operacyjne oraz
siatkę źródeł, którą udało mu się zrobić w pojedynkę. Przedstawiona mapa
kontaktów i wzajemnych powiązań osób, które z nami współpracowały,
i tych, których rozpoznawaliśmy, była niesymetryczna i jak na razie
znajdowało się w niej więcej figurantów niż źródeł. Siatka naszych
agentów nie porażała wielkością, kilku cywili z okolicznych wiosek i dwóch
policjantów, ale zawsze coś. Spotkania organizowaliśmy w kontenerze
na bazie i na patrolach, gdzie podejmowaliśmy źródła. Z policjantami
było łatwiej, mieli swój posterunek na pierwszej bramie, więc mieliśmy
legendę do spotkań. W trakcie miesiąca nie było dnia, bym nie był
poza bazą. Prócz spotkań zaliczyłem kilkanaście wyjazdów, w tym na
Górę Szpiega (posterunek polskich żołnierzy znajdujący się na wysokim
wzniesieniu w odległości 3 km od FOB Warrior), do centrum dystryktu
Gelan, do Moquru, na patrol w Shinkay, do Aghowjanu i Goharu. Cel
wyjazdów był jeden – pozyskanie informacji. A informacje można zdobyć
na spotkaniu ze źródłem lub pozyskując kolejne źródła. Trzeba więc
poznać jak najwięcej ludzi i teren. Wejść w to środowisko, na ile się da,
i to tak, by przeżyć.
Każde spotkanie operacyjne to kombinacja, podebranie źródła poza
bazą w ustronnym miejscu, takim jak tyły sklepów na bazarze
Janda, przydrożne krzaki, pusty kawałek drogi, opuszczony budynek
lub bezpośrednio za murem bazy bądź między ciężarówkami na
kwarantannie. Miejsce podebrania staramy się zmieniać, choć wybór jest
mocno ograniczony.
Następnie powrót do bazy przez sieć posterunków, najpierw policji
afgańskiej, potem naszych. Agent z krótkim stażem jest w tych momentach
mocno zestresowany, boi się rozpoznania i zemsty ze strony rebeliantów.
W ciągu całego dnia na bramach wjazdowych do bazy przebywa
zawsze kilkanaście osób z lokalnej społeczności, które docierają tu
w różnych sprawach: do pracy, z prośbą o udzielenie pomocy medycznej,
w poszukiwaniu pracy jako lokalsi czy z wieloma innymi problemami.
Rozpoznanie przez niepowołane osoby naszego agenta może nieść
poważne konsekwencje zarówno dla niego, jak i dla nas.
Spotkanie przeprowadzamy albo w blaszanym kontenerze
umieszczonym ze względów bezpieczeństwa na uboczu bazy za
warsztatami remontowymi, albo w naszym biurze, zależnie od kategorii
i stopnia zaufania. Oczywiście wobec wszystkich udajemy otwartość, lecz
na początku ani on nie ufa nam, ani my jemu. Broń przeładowana,
zawsze we dwóch plus tłumacz.
Na bramach wjazdowych do bazy wartownicy już nas znają, jak
jedziemy, to Afgańczycy podnoszą szlaban, a wartownik tylko macha ręką.
Na polskiej bramie, mimo że nas znają, wartownik zawsze zagląda do
środka – bo przecież różnie bywa, może już pojazd tylko nasz, a w środku
sami rebelianci. Potrafimy trzy, cztery razy dziennie wyjechać, wjechać
i tak w kółko, telefon na TOC, TOC dzwoni na posterunek na bramie,
Iksy wyjeżdżają, procedura nawiązania łączności z TOC-em z radiostacji
w pojeździe.
Łatwiejsze są spotkania z przedstawicielami ANP, ANA czy NDS lub
władz lokalnych. Tu zawsze można się spotkać pod przykrywką uzgodnień
co do organizacji patrolu, pomocy humanitarnej i tego typu spraw.
Na początku spotkania zawsze witamy się z wylewnością. Dajemy sobie
misiaczki – nie dlatego, że jest taki zwyczaj, raczej by sprawdzić, czy
ktoś jest bez pasa szahida, pistoletu, kałacha lub innego gnata, którym
jak rozwali, to od razu na miejscu, a nie w bazie, więc to mniejsze straty.
Czasem niektórzy mają – a to pistolet, a to AK. Deponujemy, tłumacząc, że
przez procedury z bronią do bazy nie wjadą.
Ktoś powie: niech ich policjanci afgańscy sprawdzają. Tak, ale nasuwają
się pytania – na ile ufać policjantom? Kto będzie chciał dla nas pracować,
zdając sobie sprawę, że tutejsza policja wie, że jest informatorem ISAF-u?
Jaka jest gwarancja, że policjanci nie są powiązani z rebeliantami i nie
przekażą danych personalnych talibom?
Okazuje się, że nic, kurwa, nie jest proste, nawet jak jedziesz tylko
za bramę na pięć minut i witasz się misiaczkiem z Afgańczykiem. Znasz
faceta od dwóch dni, widzisz go drugi raz w życiu i nie masz, kurwa,
gwarancji, że się chuj nie wysadzi lub nie pociągnie z kałacha serią na
dzień dobry, jak to miało miejsce u Jankesów[8].
Ich zaufane źródło wjechało na bazę w pasie szahida. Samobójcza
detonacja zabiła siedmiu agentów CIA, a drugie tyle zostało rannych.
W gorącym okresie latem 2010 zdarzało się, że miałem nawet po
pięć, sześć spotkań operacyjnych dziennie. Przy takim natłoku pracy
w końcu bez kamizelki, a tylko z kałachem, jeździłem na bramę, by
podebrać informatorów. Byle tylko fizycznie wytrzymać w temperaturze
45 stopni Celsjusza, gdzie w humvee było powyżej 50 stopni. Wiem,
jest klimatyzacja, ale ona nie jest w stanie zmienić temperatury w 15
minut. Nie ma złotego środka w tej robocie. Jak ktoś mówi, że trzeba się
trzymać procedur, to znaczy, że w życiu nie prowadził istotnego źródła,
choćby rebelianta, który ryzykuje życie w wypadku ujawnienia. W wielu
wypadkach, aby źródło ci zaufało, musisz spotkać się kilkakrotnie i nie
możesz pokazać, że ty mu nie ufasz.
Osobiście miałem jedną procedurę. Nigdy, ale to nigdy na robotę typu
wskazanie przez źródło miejsca schowania weapon & cache lub kwatery
rebeliantów nie jeździłem bez agenta, który mi nadał takie informacje.
Zawsze na takiej robocie miałem go przy sobie. Potrafiłem zaprosić
informatora do bazy i przenocować, a następnie w nocy wyjechać we
wskazane miejsce z agentem i moimi ludźmi, oczywiście przy wsparciu
patrolu bojowego. To była żelazna zasada – jeśli coś miało się stać, to
agent nie mógł się wymigać od odpowiedzialności…
Po spotkaniach z informatorami siadało się do komputera. Informacje
uzyskane w trakcie spotkań z agentami trzeba uwiecznić w formie
meldunków informacyjnych, które oczywiście mają klauzulę tajności.
Napisane informacje przegrywało się na służbowy pendrive, a potem
zanosiło do kontenera specjalistycznego SKW, w którym znajdował się
cały sprzęt do szyfrowania i wysyłania zakodowanych wiadomości.
Kontener dla bezpieczeństwa znajdował się przy samym TOC-u, gdzie
służba była 24 godziny na dobę. Miejsce wydzielono płotem z siatki
i furtką na kłódkę. Potem stalowe kontenerowe drzwi na dwa zamki.
Szyfrowanie, wysyłanie i odbieranie meldunków to kolejne dwie, czasem
nawet trzy godziny roboty. Pracę kończysz o godzinie dwudziestej drugiej,
dwudziestej trzeciej i nie wiesz, czy iść się kąpać, czy paść, tak jak
stoisz. Pierwsze dwa tygodnie są najgorsze – trzeba wpaść w rytm pracy,
przerywany ostrzałami bazy, wyjazdami na spotkania i na patrole oraz
operacje organizowane przez zgrupowanie, bo informacja jest u ludzi za
bramą. Po pierwszych ostrzałach i patrolach wiesz, czy dasz radę, czy
lepiej się od razu zrotować do Polski…
Wczoraj wraz z patrolem ZB Bravo byłem w polskiej bazie w Qarabagh.
Baza mała, trzeba mieć jaja, żeby tu służyć – nie zazdroszczę chłopakom.
Wyjazd i powrót trwał 12 godzin bitego siedzenia na dupie w rosomaku.
W drodze powrotnej z bazy w Qarabagh autostradą HW1 otworzyliśmy
górne włazy desantu w rosomaku. Nareszcie miałem okazję dokładniej
obejrzeć afgańską prowincję, którą do tej pory widziałem z lotu śmigłowca
i przez wizjery wozów bojowych, zazwyczaj wypełnione kurzem i pyłem.
HW1, autostrada i zarazem jedyna droga asfaltowa, była położona
w dolinie, której szerokość wahała się od kilku do nawet kilkunastu
kilometrów między pasmami afgańskich gór. Jak okiem sięgnąć, wszędzie
rozpościerał się krajobraz półpustynny, z rzadka tylko poprzecinany
skrawkami ziemi uprawnej, którą rolnicy wyrwali pustyni pod uprawę
krzaków winogron lub pszenicy. Raz po raz pojawiały się wałęsające stada
owiec, kóz i wielbłądów, poganiane przez pasterzy szukających na tym
pustynno-stepowym terenie pożywienia w postaci skąpo występującej
roślinności. Wschodni wiatr ganiał po pustkowiu suche krzaki, czasami
tworząc efektowne wiry powietrzne z piaskowego pyłu i kurzu.
Mijane po drodze miejscowości wyróżniała charakterystyczna
parterowa zabudowa z mnóstwem straganów ustawionych przy samej
drodze, gdzie toczył się ożywiony handel wszelkim asortymentem.
Warzywa, owoce, świeże mięso zwisające na hakach umieszczonych
na drewnianych belkach. Prowizoryczne sklepy rowerowe oraz, jak
na warunki afgańskie ekskluzywne, sklepy z popularnymi motorami,
których było w Afganistanie pełno. Góry starych opon i przez nikogo
niesprzątanych śmieci podkreślały wszechobecną biedę. Długotrwały
konflikt zbrojny odciskał piętno na tym i tak zubożałym kraju, dodatkowo
go rujnując.
Dzieci z Goharu

Przy samym wjeździe do FOB Warrior przywitał nas ostrzał rakietowy


– głuche wybuchy dwóch rakiet wystrzelonych przez bojowników
przypomniały, że wycieczka dobiegła końca. Jeszcze tego samego
dnia w późnych godzinach nocnych analizowałem materiały dotyczące
dystryktu Nawa w pełni opanowanego przez rebeliantów. Była to jedna
z wielu czarnych plam na mapie NATO.
Następnego dnia z samego rana wraz z naszymi patrolami mieliśmy
dokonać rekonesansu na tym kierunku w celu ustalenia możliwości
dotarcia do stolicy dystryktu.
Patrol zjechał z HW1 i powoli ruszył trasą prowadzącą do
dystryktu Nawa. Droga była gruntowa, co sprzyjało podkładaniu IED
oraz w dużym stopniu spowalniało nasze działania. W zasadzie saperzy
z ubezpieczeniem poruszali się cały czas pieszo i rozpoznawali drogę
przed pierwszym pojazdem kolumny. Sprawdzano każdy przepust lub
podejrzany fragment drogi. Polskie śmigłowce dające nam wsparcie 20
minut temu odleciały do Ghazni.
Niespełna 20 minut po odlocie śmigieł na siódmym kilometrze drogi
do Nawy zastawiono zasadzkę. Nasze rosomaki zostały ostrzelane z RPG,
na szczęście ogień był niecelny, a odpowiedź z 30-milimetrowych działek
rośków ostudziła zapędy rebeliantów. To był pierwszy ostrzał na patrolu,
tak zwany TIC, jaki zaliczyłem. Rebelianci w tym rejonie często atakowali
nasze patrole, doskonale zdając sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie
ruszyć w pogoń, a brak odpowiedniego wsparcia powietrznego jeszcze
bardziej ich rozzuchwalał.
Na kolejnym kilometrze, tuż przed wioską Spine Ghundey, saperzy
zlokalizowali IED. Ładunek wprawnie zneutralizowano, jednak komenda
z TOC-u była krótka i rzeczowa: zarządzić odwrót. Nie byłem zadowolony
– moim celem było wejście w kontakt z ludnością Spine Ghundey w trakcie
planowanej tam szury (spotkania starszeństwa). Właśnie po to jechałem
w patrolu.
Niestety racja była po stronie TOC-u – przez pięć godzin przebyliśmy
niespełna osiem kilometrów, zaliczając TIC i IED. Licząc, że pobyt
w miejscowości potrwa około dwóch godzin, a powrót do bazy tyle samo
co dojazd, przed zmrokiem nie dotrzemy do FOB Warrior. Kalkulacja
czasu pokazywała, że nie osiągniemy zakładanych celów. Decyzja
o odwrocie jak najbardziej słuszna. Trzy rosomaki, wzmocnione dwoma
pojazdami policji afgańskiej – to mogło się okazać za mało w nocnej
potyczce z bojownikami. Tym bardziej że talibowie doskonale wiedzieli,
gdzie jesteśmy, i mogli wykorzystać zapadający zmrok do ponowienia
ataku na nasz patrol w miejscu jak najbardziej im sprzyjającym. Do bazy
dotarliśmy przed nocą.
Policjanci ANP przed operacją cordon & search

Podsumowując, patrol nie dotarł nawet do granicy dystryktu Nawa,


która była oddalona od FOB Warrior o 20 kilometrów. Dystrykt
w całości opanowany prze talibów dalej był niedostępny. W trakcie
prowadzonych działań po raz kolejny uwidocznił się brak odpowiedniego
wsparcia powietrznego. Śmigłowce stacjonujące na stałe w Ghazni mogły
uczestniczyć w takiej operacji maksymalnie 40 minut. Na dłużej nie
pozwalał zapas paliwa w zbiornikach, który wystarczał już tylko na
powrót do Ghazni. Na obietnice przełożonych z Ghazni, że w niedługim
czasie śmigłowce będą stacjonowały w FOB Warrior, żołnierze reagowali
irytacją wyrażaną w niecenzuralnych słowach lub całkowitą obojętnością.
W drodze do szkoły

Następnego dnia Jacek odleciał do Polski – w zasadzie to do Bagram,


bo w kraju to on będzie, jak dobrze pójdzie, za tydzień. Znane były
przypadki, że żołnierze wracali z misji po dwa, trzy tygodnie, zaliczając
kilka baz, nim w końcu trafili do Polski.
Rotacja zmian prawie na finiszu. Jeszcze w strefie rządzi V zmiana,
ale żołnierze z VI są już prawie wszyscy. Do przekazania obowiązków
został tydzień – jutro i pojutrze dotrą ostatni z VI zmiany i odlecą ostatni
żołnierze z V zmiany.
Po szybkim lunchu na difaku wracałem z Rudim do biura. Mieliśmy
jeszcze dzisiaj jedno spotkanie, więc o popołudniowym odpoczynku
można było zapomnieć, tym bardziej że przed spotkaniem chciałem
zatankować toyotę, która jeździła już na oparach. W planach przed
spotkaniem były zakupy na bazarze w Jandzie, gdzie zaopatrywaliśmy
się w lokalne specjały serwowane w ramach poczęstunku dla naszych
„gości”. Orzeszki, rodzynki, zielona herbata i oczywiście lokalny chleb
prosto z piekarni.
Słodycze, które uwielbiali Afgańczycy, i napoje gazowane typu cola czy
fanta przynosiliśmy ze stołówki, bo na bazarze ich nie było. Dodatkowo
nabijaliśmy na bazarze naszą małą butlę z gazem – można było się bez tego
obejść, ale właściciel to nasz nowy kontakt operacyjny, a tu praktycznie
wszyscy korzystają z jego usług, bo turystyczne gazowe kuchenki to hit
w Afganistanie. Brak elektryczności poza kilkoma największymi miastami
oraz paneli słonecznych, na które jednak stać niewielu, powoduje, że
przenośne butle gazowe posiada 90 procent afgańskich rodzin.
Końcówka października była gorąca, temperatura dochodziła do 28
stopni Celsjusza. Mimo że człowiek przyzwyczaił się do upału oraz
zaaklimatyzował do sporej wysokości 2300 metrów nad poziomem morza,
to i tak cały czas był mokry od potu, szczególnie przy większym wysiłku,
jak choćby szybki posiłek w pełnym oporządzeniu.
– Warrior ostatnio dostaje w dupę, tak średnio co drugi dzień –
stwierdził Rudi.
Machinalnie przytaknąłem, zatopiony w swoich myślach. Rudi miał
rację, rebelianci mocno dawali nam się we znaki. Wracaliśmy właśnie
z obiadu. Tak w bazie, jak i w jej strefie odpowiedzialności ciągle
dochodziło do kontaktów ogniowych, eksplozji IED i systematycznych
ostrzałów. Intensywność, i tak spora, wzrosła jeszcze bardziej, odkąd
jednym z komendantów rebeliantów został Jahodi. Doszło do tego, że
żołnierze zaczęli robić zakłady, czy w danym dniu dojdzie do ostrzału
i z którego kierunku strzelą – można rzec, że stało się to sportem
obozowym.
Nie napawało nas to dumą, gdyż jako komórka S2X powinniśmy
uzyskiwać informacje o zamiarach bojowników z wyprzedzeniem.
Mistrzostwem w naszej robocie byłaby informacja wyprzedzająca
o planowanym terminie ostrzału bazy. Do tego jednak trzeba mieć
informatorów przynajmniej w otoczeniu rebeliantów.
„Pozyskasz informatorów na zewnątrz wśród rebeliantów” –
przypomniał mi się fragment prelekcji mojego szefa Mareczka w Bagram.
Z jednej strony nie mogłem narzekać, bo facet pracę znał operacyjną
i lepiej, że to on był szefem, a nie jakiś misio z Centrali SKW mający tyle
doświadczenia co ksiądz urlopu macierzyńskiego.
Każdy dupek po dwutygodniowym kursie oficerskim, kiedy
dostaje biurko w Centrali SKW, z automatu staje się wszechstronnym
specjalistą w każdej kontrwywiadowczej dziedzinie, szczególnie w tej
najważniejszej, czyli w pracy z agentami. Gdy jednak przychodzi do
zderzenia z rzeczywistością, kiedy trzeba podjąć konkretne decyzje typu:
jak pozyskać, gdzie pozyskać i kogo pozyskać w warunkach konfliktu
zbrojnego, to udowadnia swoimi pomysłami, że głupota nie boli.
Doświadczenie funkcjonariusza, który wcześniej pracował na Poczcie
Polskiej, był leśniczym czy kierownikiem Biedronki, raczej nie jest
potrzebne w kontrwywiadzie wojskowym.
Pocieszające w tym wszystkim było to, że wiedziałem już, jak pozyskać,
i ustaliłem, że mało ważne jest gdzie, ważne jest za to przez kogo, a potem
– kogo.
Charakterystyczny świst rakiety w powietrzu momentalnie wyrwał
mnie z rozmyślań.
– Ostrzał! – krzyknął w tym samym momencie Rudi. Szybko zaczęliśmy
biec w kierunku najbliższego schronu, oddalonego o jakieś 15 metrów.
Żołnierze 3. Kandaku

Głuchy wybuch był szybszy, nie przebiegliśmy nawet trzech


metrów. Walnęło 100 metrów za nami, przy magazynach mundurówki
umieszczonych w blaszanych kontenerach. Spóźniony ryk syreny
alarmowej przeszył powietrze. Mimo detonacji rakiety pobiegliśmy do
schronu. Kiedy byliśmy już w środku, usłyszeliśmy drugi świst, tym razem
pierdolnęło bardzo blisko, centralnie w t-wall przed difakiem. „Jeśli ktoś
olał pierwszą rakietę i alarm i został na obiedzie w stołówce, to nie mogło
się skończyć dobrze”, pomyślałem, strzepując piach z włosów. Wybuch
był tak silny, że nawet w naszym schronie zatrzęsła się ziemia.
W schronie prócz kilku szturmanów z bojówki siedział młody kapitan
o ksywie Spider. Kapitan był szefem komórki rozpoznania ZBB Bravo.
Prócz dowódcy całego zgrupowania, z którym widywałem się codziennie
o dwudziestej, by przekazać informacje o ewentualnych zdarzeniach
mających wpływ na bezpieczeństwo FOB Warrior, to właśnie z szefem
rozpoznania miałem najczęstszy kontakt służbowy.
Spider szybko się zorientował, że jedynym użytecznym źródłem
informacji, które ma wpływ na bezpieczeństwo patroli w strefie,
jest komórka S2X z FOB Warrior. Informacje, które dostawał drogą
elektroniczną z Ghazni, były informacjami wcześniej przekazanymi przez
nas i wysłanymi do Ghazni. Spider dostawał to samo z kilkugodzinnym
opóźnieniem, co w niektórych momentach mogło mieć kolosalny wpływ
na bezpieczeństwo. Dlatego też zaczął bardzo często u nas przebywać. Jako
szef rozpoznania codziennie musiał przekazywać informacje dowódcom
patroli wyjeżdżającym poza bazę o zagrożeniach na ich trasie. Informacje
z Ghazni były żadne, no bo niby skąd w Ghazni mieli wiedzieć, co się
dzieje na drodze gruntowej do jakieś wsi oddalonej od nich o ponad
sto kilometrów. To nie były ćwiczenia w Polsce, gdzie szef rozpoznania
dostawał pełne informacje o przeciwniku i jego położeniu z komputera,
dzięki czemu każda „wojna na mapie” była sukcesem. Tu jedyne, co
Spider mógł zrobić, to wdrapać się na hesco i prosić bogów o deszcz.
Zapaliliśmy papierosa, czekając na odwołanie alarmu.
– Macie jakieś newsy o Nawie, bo planowana jest kolejna operacja na
tym kierunku? – spytał lekko zrezygnowany kapitan rozpoznania.
– Nic nowego, przynajmniej na razie. Gdzie dokładnie chcecie wysłać
patrole? – spytałem.
Spider wzruszył ramionami, zaciągając się dymem z papierosa.
– W tym właśnie problem. Komuś w Ghazni marzy się sukces, chcą zająć
dystrykt Nawa, decyzja została podjęta. A my mamy tylko zaplanować
operację i zająć Nawę.
– Może od razu złapiemy bin Ladena – zażartował Rudi.
Spider nic nie powiedział, palił papierosa.
– Kiedy ta operacja? – spytałem.
– Za miesiąc rozpoczęcie. Cała operacja ma być rozłożona na kilka
etapów – relacjonował Spider. – Pierwszy to oczyszczenie drogi do granicy
dystryktów Gelan i Nawa oraz przejęcie inicjatywy w terenie poprzez
działania kinetyczne patroli i niekinetyczne CIMIC-u, PRT oraz PSYOPS.
Zaczniemy od wiosek Lativ, Petav i Spine Ghunday. Tak jak wczoraj.
– Wczoraj to raczej działania kinetyczne były po stronie rebeliantòw –
wtrąciłem rozgoryczony.
– Bez śmigieł w bazie mamy marne szanse na przejęcie dystryktu Nawa
– skwitował szef rozpoznania.
Zaciągnąłem się papierosem i przedstawiłem mu pokrótce plan
działania S2X.
– Dzisiaj mamy spotkanie z agentem mającym dotarcie do tych
miejscowości. Zaczniemy zbierać informacje. Może uda nam się ustalić
miejsca, z których odpalane są rakiety. Wtedy zniszczymy stanowiska
startowe, co utrudni na pewien czas ostrzał bazy z tego kierunku. Przy
okazji będziemy poprzez nasze źródła ustalać miejsce zamieszkania
talibów. Zaczniemy od wiosek, które wymieniłeś.
– Super, przynajmniej będzie można je sprawdzić – zapalił się szef
rozpoznania. – Jedziecie może dzisiaj na bazar albo do dystryktu? –
zapytał, zmieniając temat.
– No – kiwnęliśmy razem z Rudim głowami jak na komendę.
– Kupicie nam chleb? – spytał młody oficer, wyciągając z kieszeni
spodni zmięte pięć dolarów.
– Schowaj, postawisz kawę. Ile tego chleba chcecie? – spytał Rudi.
– Pięć placków – odpowiedział uśmiechnięty młody zwiadowca. Mimo
wszystko jemu też nie podchodziło pieczywo z difaku.
– OK, wpadnij do naszego biura po dziewiętnastej, powinniśmy już
wrócić z piekarni – odpowiedziałem.
Ryk syreny po około 15 minutach obwieścił odwołanie alarmu. Sygnał
straży pożarnej i karetki w bazie to niechybny znak, że ostrzał był celny.
Po chwili staliśmy z Rudim przy stołówce, gdzie ratownicy medyczni
udzielali pomocy poszkodowanym. Ranny w nogę był pracownik cywilny
stołówki. Ostry metalowy odłamek rakiety wbił mu się w udo. Dodatkowo
oberwało dwóch żołnierzy amerykańskich znajdujących się w bunkrze
w bezpośredniej styczności z t-wallem, który przyjął uderzenie rakiety.
Dostali odłamkami betonowego gruzu, przez co doznali kilku lekkich ran
ciętych na głowie i twarzy.
– Mówiłem ci przecież, że ostatnio Warrior dostaje w dupę – bardziej
stwierdził, niż spytał Rudi.
– Mówiłeś – odpowiedziałem, ruszając do naszej bichaty. Dalsze
wystawanie przy stołówce nie miało sensu i nie działało budująco. Tym
bardziej że musiałem zadzwonić do swojego szefa w Ghazni i zameldować
o „incydencie”, jak oficjalnie określano ostrzały bazy, zasadzki ogniowe
na patrolach oraz IED wybuchające pod naszymi pojazdami.
Zawsze po „incydencie” telefony w bazie się grzeją. Wszyscy meldują
swoim przełożonym, a oni swoim przełożonym i tak aż do najwyższej
wierchuszki w kraju. Taki łańcuszek informacyjny, bo każdy chce
wiedzieć, jakie straty, kto oberwał, gdzie miało miejsce „zdarzenie” – o, to
też popularne słowo. W moim przypadku wiązało się to jeszcze z jednym
pytaniem zadawanym w trakcie rozmowy przez pułkownika Mareczka,
można by rzec, stalowym pytaniem: czy były informacje wyprzedzające
o planowanym ataku przez bojowników talibów? Pytanie skądinąd
zasadne, ale jakże wkurwiające…
Na dodatek tym razem strzelano z południa zza Góry Szpiega.
Spokojnie można było obstawić, że ostrzału dokonali rebelianci podlegli
komendantowi Faruqowi. To on rządził na południu, ukrywając się
w opanowanym przez rebeliantów dystrykcie Nawa.
W Ghazni też mieli swoje problemy. Im talibowie również nie
odpuszczali. Kilka dni temu doszło do zasadzki, w wyniku której
zginęło dwóch naszych żołnierzy, a czterech było rannych, w tym jeden
ciężko[9]. Śmierć coraz częściej zaglądała przez hesco do naszych baz
w Afganistanie.

8 To był jeden z najtragiczniejszych dni w 62-letniej historii Centralnej Agencji


Wywiadowczej. Jordański agent, który miał wydać Amerykanom zastępcę Osamy bin
Ladena, zwabił ich w pułapkę i wysadził się w powietrze. Do zamachu doszło w bazie
w pobliżu miasta Chost we wschodnim Afganistanie. W eksplozji zginęło siedmiu
pracowników CIA, w tym czterech oficerów agencji oraz trzech kontraktorów z firmy Xe
(dawniej Blackwater). Wśród zabitych znalazła się komendantka bazy CIA, matka trojga
dzieci. Jako ósmy śmierć poniósł kapitan jordańskiego wywiadu Ali bin Zaid, krewny
króla Jordanii Abdullaha. Sześć osób zostało rannych. To największe straty poniesione
jednego dnia przez Centralną Agencję Wywiadowczą. Zob. Jan Piaseczny, Czarny dzień
CIA, „Przegląd” 17.01.2010, https://www.tygodnikprzeglad.pl/czarny-dzien-cia/.

9 W piątek, 9 października 2009 r. około godz. 16.30 czasu lokalnego (14.00 czasu
polskiego) podczas konwoju zginęli dwaj polscy żołnierze (zob. http://isaf.wp.mil.pl/pl/
1_755.html). Do zdarzenia doszło na terenie prowincji Wardak, na drodze Highway 1. Pod
jednym z pojazdów typu MRAP Cougar, wchodzących w skład konwoju, którym poruszali
się z Ghazni do Bagram polscy żołnierze, eksplodowało improwizowane urządzenie
wybuchowe. Zginęło dwóch polskich żołnierzy: st. szer. Radosław Szyszkiewicz oraz st.
szer. Szymon Graczyk. Obaj polegli byli żołnierzami V zmiany Polskich Sił Zadaniowych.
W kraju służyli w 5. pułku inżynieryjnym w Szczecinie. W wyniku zdarzenia czterech
innych żołnierzy zostało rannych, w tym jeden ciężko.
IV

District Center

Wczoraj dołączyli do naszego zespołu S2X Larry i Śpioch. Obydwaj


mają już po sześć miesięcy pobytu w Afganistanie za sobą. Śpioch do tej
pory stacjonował w Bagram, a Larry w Ghazni. W Warrior są pierwszy
raz. Szef, pułkownik Mareczek, dotrzymał słowa i wzmocnił zespół S2X
w FOB Warrior. Jest nas więc czterech plus tłumacz Momo.
Siedzibę władz lokalnych dystryktu Gelan oraz komendę
policji umiejscowiono w kompleksie dwóch parterowych murowanych
budynków. Całość zabezpieczał czterometrowy betonowy płot na bazie
prostokąta z wieżyczkami strażniczymi w każdym rogu. Dzięki temu
całość pełniła funkcję obronną i wyglądała niczym mały fort.
Kompleks został zbudowany kilka lat temu przez firmy zachodnie
pod patronatem Amerykanów. Dystrykt ma węzły sanitarne i media. Był
taki, gdy Amerykanie przekazali go Afgańczykom. Pewnie był taki nawet
jeszcze kilka dni później, ale potem budynek tylko z zewnątrz wyglądał
przyzwoicie. Teraz w środku panował bałagan, stare zużyte meble
pokrywała cienka warstwa pustynnego kurzu, a w powietrzu unosił
się wszechobecny zapach zgniłego jedzenia i przepoconych mundurów.
Węzeł sanitarny nie działał i dawno nikt go nie używał. Ubikacje i kabiny
prysznicowe zamieniono na magazyny, w tym żywnościowy.
Nie można całkowicie zrzucić winy na Afgańczyków i mieć do nich
pretensji za dewastację budynków. Problem nie tkwił w braku wiedzy,
jak korzystać z toalety czy umywalki. Nie był to też wandalizm czy brak
szacunku do przekazanego mienia – wszystkie media były używane do
chwili, gdy trzeba było przeprowadzić konserwację. W tym momencie
wyszło na to, że w całym obiekcie nie ma żadnej osoby z uprawnieniami
hydraulika. Nie ma też przeszkolonych elektryków i innej kadry mogącej
zarządzać i utrzymać taki budynek w ciągłym działaniu.
Nie był to odosobniony przypadek, z którym się spotkałem. Podobna
sytuacja była w Moqurze, w koszarach 3. Kandaku (odpowiednik polskiego
batalionu). Tam przez przypadek zlokalizowałem około 20 plastikowych
toalet, popularnie nazywanych u nas toitoiami. Na toalety z Zachodu
natknąłem się w nieużywanej części koszar, gdzie mieliśmy spotkanie
z nowo pozyskanym oficerem armii afgańskiej. Stały przy ruinach muru
pamiętającego czasy Anglików. Jak już pisałem, plastikowych toalet było
około 20, ustawionych w jednym rzędzie, eleganckich, mało zniszczonych,
ale od dawna nieużywanych.
Wiedziony ciekawością spytałem oficera armii afgańskiej, dlaczego ich
nie używają.
– Bo są zapchane, a nikt w całym kandaku nie wie, jak to obsłużyć.
Nie mamy szambiarki ani środków chemicznych, na dodatek to się nie
nadaje – odpowiedział oficer.
S2X i HUMINT na Górze Szpiega, w tle siedziba District Center

Nie skomentowałem, ale pomyślałem: „Głupie gadanie, nie nadaje się”.


Po miesiącu, gdy zapomniałem już o temacie, niespodziewanie
przycisnęła mnie potrzeba wypróżnienia nie tylko pęcherza…
Przebywałem akurat w naszej bazie na bramie wjazdowej, gdzie też
są plastikowe toalety. Skorzystałem, bo do węzłów sanitarnych było za
daleko.
Po minucie w ubikacji już wiedziałem, że Afgańczycy mają rację – nie
nadają się. Czemu?
A załatwialiście potrzebę kiedyś w plastikowym kiblu w samo południe,
latem, przy temperaturze w słońcu blisko 45 stopni Celsjusza? W tym
plastikowym wychodku sięga ona 80 stopni. Taka, cholera, darmowa
sauna, śmierdząca fekaliami na kilometr. Po skorzystaniu wyszedłem
cały mokry od potu, tak że musiałem od razu iść pod prysznic.
Potem wszyscy są zdziwieni, że Afgańczycy nie chcą być spoceni i srają
jak zawsze, przy murach i w cieniu. Dodam, że nikt nie pomyślał, że
plastikowe kible trzeba opróżniać, dezynfekować środkami chemicznymi
i wywozić szambo specjalnym pojazdem, którego też nie ma.
Takich zgrzytów było mnóstwo, co wskazuje na braki
w przeprowadzonej analizie przygotowania do misji. Nie wojskowej,
ale cywilnej. To rządy państw biorących udział w tej wojnie powinny
wiedzieć, jaki cel chcą osiągnąć prócz militarnego, a dobranie metod
zlecić porządnym biurom analitycznym – z pytaniem, jak pomagać, żeby
nie wyrzucić kilku miliardów dolarów do plastikowego szaletu.
Reasumując, za wszelkimi inwestycjami typu budowa infrastruktury
powinna iść szeroko pojęta edukacja z konserwacji, remontów i tak
dalej. O tym nikt nie pomyślał, więc cały dar XXI wieku, podejrzewam,
liczony w dziesiątkach milionów dolarów, trafił szlag po kilku miesiącach
użytkowania.
Afganistan to nie tylko kilka miast typu Kabul i Kandahar. To
też, a może przede wszystkim wsie, które w przytłaczającej większości
zamieszkują analfabeci – w niektórych wioskach stanowią oni 80–90
procent. Na terenach wiejskich nie ma elektryfikacji ani kanalizacji,
domy są budowane z gliny, sposobem znanym od tysięcy lat. Nie zmienia
to faktu, że Afgańczycy to naród inteligentny, zaradny i kreatywny. Mają
duże doświadczenie życiowe i umiejętności dostosowania się do bardzo
ciężkich warunków życia. Pomoc im jest wskazana, ale powinno się jej
udzielać mądrze.

Stalowy

Stalowy przywitał nas szerokim uśmiechem, zapraszając od razu do


kancelarii, która służyła mu zarazem za kwaterę prywatną. Na dywanie
były już rozstawione talerze z posiłkiem. Zdjąłem buty i zająłem miejsce
wskazane przez gospodarza, siadając po turecku. Młodziutki policjant,
może 16-letni, podawał szklanki i nalewał herbatę z termosów. W trakcie
posiłku rozmawialiśmy o kuchni afgańskiej i jej smakołykach, o świeżych
owocach i ulubionych potrawach. O wszystkim prócz tak zwanych spraw
służbowych. Taki dobry zwyczaj Afgańczyków w myśl ich narodowego
przysłowia: najpierw posiłek, potem rozmowy o interesach.
Poczęstunek w District Center

Na obiad podano palau z mięsa jagnięcego, przygotowany na głębokim


tłuszczu i w nim podany. Mięso, obok ryż, rodzynki, pokrojony arbuz,
jabłka, chleb nan. Wszystko jedliśmy rękami. Jagnięcina, mimo że
obficie polana tłuszczem, była bardzo smaczna. Do picia zielona herbata
i landrynki zamiast cukru.
Przy herbacie Stalowy opowiadał o afgańskiej historii i wojownikach.
Walka była i jest esencją życia ludzi takich jak on, którzy aby bić
się do ostatniej kropli krwi, nie potrzebują zbyt wiele. Wspominał
interwencję radziecką – był wtedy młodym mudżahedinem, a chleb nan
i woda wystarczały mu, aby mógł całą dobę biegać z karabinem po
górach i spędzać sen z powiek nieporównywalnie lepiej wyposażonym
Sowietom.
Oczywiście wykazywaliśmy zainteresowanie – bezsprzecznie musiał
być mudżahedinem, wiele osób to potwierdzało. Stalowy miał duży
autorytet wśród lokalnej społeczności.
Następnie rozmowa zeszła na Narodowe Siły Zbrojne Afganistanu
(NASF), w których skład wchodzą Afgańska Armia Narodowa (ANA)
i policja narodowa (ANP) oraz afgański wywiad i kontrwywiad (NDS).
Stalowy stwierdził, że budowanie sił afgańskiej policji i wojska napotyka
wiele rozmaitych trudności organizacyjno-rekrutacyjnych, ale od paru
lat można zaobserwować zdecydowany wzrost zainteresowania pracą
w afgańskiej armii. To, że policja i armia w kraju rosną w siłę, jest
sąsiadom, a szczególnie Pakistanowi, nie na rękę. Pakistan będzie zawsze
zainteresowany destabilizacją Afganistanu.
Zapytałem, skąd mają poborowych do policji i armii. Stalowy wyjaśnił,
że afgańscy szeregowi policjanci i żołnierze to często zwykli rolnicy,
pasterze, których albo dotknął nieurodzaj, albo stracili swoje bydło; kupcy,
którym nie wiodło się w interesach; byli plantatorzy maku opiumowego;
uchodźcy z Pakistanu i Iranu oraz bezrobotna, niewykształcona młodzież,
której w żadnym z zakątków kraju nie brakuje. Większość poborowych to
analfabeci. Do służb mundurowych w państwie, w którym panuje nędza
i powszechne bezrobocie, przyciąga ich perspektywa stałego dochodu.
Nie zarabiają jednak kokosów.
Z tego, co powiedział Stalowy, ich żołd w przeliczeniu na naszą walutę
wynosi od 500 do 800 złotych miesięcznie – lepiej zarabiają jedynie
wysocy rangą oficerowie. Wykorzystują to talibowie, którzy starają
się płacić swoim bojownikom nieco więcej. W Afganistanie popularne
jest twierdzenie, że osoby mające doświadczenie militarne i obycie
z uzbrojeniem, choćby podstawowe, nie mają zaufania ani do władz, ani
do rebeliantów – przeliczają na chłodno, po której stronie konfliktu są
w stanie więcej zarobić. Niebagatelny wpływ na podjętą decyzję ma też
miejsce zamieszkania: jeśli mieszkasz w Nawie, tak jak całe twoje plemię,
będziesz służył talibom, bo oni tam rządzą. Wstąpienie do policji czy
wojska jest wyrokiem śmierci dla ciebie i twojej rodziny. Stając otwarcie
po jednej ze stron konfliktu, musisz liczyć się z tym, że taki wybór możesz
przypłacić życiem.
Tak było też ze Stalowym – cała jego rodzina popierała nowe rządy, jego
dwóch synów służy w policji, a trzeci jest w szkole w Kabulu. Stalowy już
dawno temu opowiedział się za jedną ze stron.
Po dwóch godzinach mieliśmy omówione dalsze zasady współpracy,
włącznie z jutrzejszym wsparciem policjantów podczas patrolu, oraz
zacieśniliśmy kontakty interpersonalne. Pożegnałem gospodarzy i udałem
się w drogę powrotną do bazy. Byłem umówiony z policjantami na
jutrzejszy wyjazd do Goharu i mogłem spokojnie planować dalsze
działania.
Już dawno się zorientowałem, że Afgańczycy mają żal do wojsk koalicji,
że traktują ich protekcjonalnie i z góry. Byli bardzo wyczuleni na brak
szacunku do ich zwyczajów, nie mówiąc już o zaufaniu. Dlatego bardzo
często afgańscy dowódcy wojska i policji pozwalali sobie na złośliwości
– na przykład zamiast wyjechać na patrol o ósmej rano, przyjeżdżali
spóźnieni cztery godziny albo w ogóle, twierdząc, że przecież miał
być jutro. Naszych sztabowców trafiał szlag, bo tu przecież operacja
o kryptonimie „Coś tam, coś tam” zaplanowana i zatwierdzona przez
przełożonych. Piętnaście gotowych do wyjazdu rosomaków i MRAP-ów od
dwóch godzin stoi w kolumnie. W Bagram apache’e grzeją silniki do osłony
z powietrza, a tu nie ma najważniejszego elementu. Bez afgańskiej policji
i wojska siły NATO nie miały prawa nikogo kontrolować, nie mówiąc już
o przeszukaniach prywatnych domostw. Oficjalnie siły koalicji mogą co
najwyżej pilnować piachu na pustyni.
Jedyne, co można było w tej sytuacji zrobić, to wysłać patrole w strefę
działania z zadaniem odstraszania potencjalnych prób atakowania bazy
rakietami przez rebeliantów. Wbrew pozorom takie działania często
organizowano i mimo że głupie, przynosiły krótkotrwały efekt, bo ostrzał
zazwyczaj następował dopiero w momencie, gdy patrol zjeżdżał do bazy.
Wiem, że to bez sensu, ale w wojsku jest zasada: jeśli coś jest głupie,
a działa, to nie jest głupie.
Mając to doświadczenie, wolałem sobie wypracować „wejścia”
w dystryktach takich jak Gelan i Moqur oraz w 3. Kandaku. Szacunek
i oczywiście bakszysz zrobiły swoje. Miałem dwa w jednym: informacje
i zawsze gotowe Narodowe Siły Zbrojne Afganistanu do działania.
W humvee spytałem Momo, czemu tak dziwnie się uśmiechał przez
większość spotkania. Nasz tłumacz oznajmił, że Stalowy ma własnego
bacha bazi. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc poprosiłem naszego
tłumacza, by mi to objaśnił. Okazało się, że chodzi o tego młodego
policjanta, który podawał herbatę i jedzenie. Bacha bazi to „tańczący
chłopiec”. Samo takie określenie na młodego policjanta nie kojarzyło mi
się z niczym obraźliwym ani śmiesznym. Szybko się okazało, że bardzo
się myliłem. Pod tą zgoła niewinną nazwą ukryta była zwykła pedofilia,
którą usprawiedliwiano tradycją. Co prawda ten chłopiec był według
Momo trochę za stary, bo miał 16 lat, ale wszyscy na posterunku i w
dystrykcie nazywali tak młodego policjanta.
W Afganistanie, tak jak w innych krajach muzułmańskich, wolny
mężczyzna nie ma zbyt wielu okazji, aby podziwiać kobiece wdzięki,
ale przyznam, że mnie przytkało. Później, w dalszych kontaktach
z miejscowymi Afgańczykami, bardzo często widziałem podobne
przypadki, można powiedzieć, że były to nagminne sytuacje w armii
afgańskiej i policji.

Incydent na bramie

Wjechaliśmy na bramę wjazdową do FOB Warrior. Dowódca posterunku


podbiegł do samochodu i powiedział, że dziś jest problem na bramie,
brakuje tłumacza, bo wszyscy są w polu z patrolami. A tam leży facet i się
nie rusza – jakiś kwadrans temu przywieźli go czarną terenówką, krzyczeli
coś po arabsku, wyjęli go na kocu z samochodu i odjechali. Wysiadłem
z hummera. Faktycznie, 50 metrów dalej leżał w bezruchu człowiek.
– Wcześniej coś krzyczał, ale jest za daleko i nie rozumieliśmy
– przypomniał sobie zdenerwowany wartownik. I napomknął o dużej
czarnej torbie.
– Torba? Jaka torba? Daj lornetkę – zniecierpliwiony wydałem mu
polecenie.
Wartownik kopnął się na posterunek i po chwili wrócił z lornetką.
Na ziemi między blokami hesco leżał mężczyzna. Przez lornetkę było
widać tylko głowę i tułów, resztę ciała przysłaniało hesco. Mężczyzna
w wieku około 30 lat miał zamknięte oczy. Jego usta delikatnie się
poruszały, jak gdyby się modlił. Jedna dłoń zaciśnięta w pięść spoczywała
na brzuchu. Trudno było ocenić, czy coś w niej zaciskał. Druga ręka
była niewidoczna, zakrywał ją kawałek koca, na którym leżał i którym
w części był przykryty. Ciemna karnacja wskazywała na Afgańczyka.
Ubrany w stylu wojskowym w amerykańską kurtkę M60 koloru khaki.
Obok niego leżała dość duża czarna torba. Mimo że była rozpięta, nie
można było dostrzec jej zawartości.

Rolnik postrzelony przez talibów

– Wezwaliście saperów? – spytałem, nie spuszczając wzroku


z nieruchomego Afgańczyka.
– Nie ma, są na patrolu, ubezpieczają konwój logistyczny z Ghazni.
Jesteście tylko wy i medycy.
– To wezwijcie medyków – wtrącił Junior. Nie wiedziałem,
czy zażartował, czy na serio zaproponował wezwanie ratowników
medycznych.
– Junior, idziesz pięć metrów z tyłu za mną i celujesz w jego głowę.
Stajesz za tamtym t-wallem – wskazałem ręką jedno z umocnień przed
nami, oddalone od leżącego o jakieś 15 metrów. – Ja podchodzę do
leżącego, jeśli coś będzie nie tak, to podniosę ręce do góry. Na ten znak
walisz mu w łeb – dodałem już mniej pewnie.
Oddałem lornetkę wartownikowi. Wyjąłem z kabury glocka,
przeładowałem i ruszyłem. Junior powoli ruszył za mną z gotowym do
strzału HK. Po chwili był już za wskazanym przeze mnie t-wallem i zajął
stanowisko, celując w głowę leżącego. Zwolniłem mimo wszystko, nie
było się gdzie spieszyć.
Dwa dni temu w bazie był strajk tłumaczy. Zaczęło się niby od tego,
że jeden z tłumaczy twierdził, że znalazł w koszu na śmieci wyrzucony
Koran, a to profanacja, za którą na pewno stoją polscy żołnierze, i oni
z takimi ludźmi nie będą pracować.
Oczywiście była to bajka. Co prawda w bazie były egzemplarze Koranu,
ale miał i rozdawał je Afgańczykom zespół CIMIC. Podejrzewaliśmy, że
bardziej chodzi o strach, jaki zapanował wśród tłumaczy w związku
z coraz liczniejszymi kontaktami ogniowymi na patrolach. Talibowie
bardzo wzmogli aktywność.
Na dodatek Momo, szef tłumaczy, był akurat na urlopie. To ich
ośmieliło, bo Momo mimo swoich wad trzymał tłumaczy krótko i był mało
strachliwy. Powiedziałbym, że nawet za bardzo odważny.
W sumie w bazie było 14 tłumaczy, ale trzech wraz z Momo było
na urlopie. Odseparowaliśmy najbardziej krzyczących, których było
siedmiu, od pozostałej czwórki, która nie chciała strajkować i deklarowała
dalszą pracę. Tych siedmiu trzeba było się natychmiast pozbyć. Jeszcze
tego samego dnia dokonaliśmy przeszukania ich rzeczy osobistych. Nie
zdziwiło mnie, gdy u jednego z prowodyrów znaleziono kartę telefoniczną
z pamięcią, na której znajdowały się zdjęcia z bazy.
Zdjęcia zdjęciom nierówne. Dopóki są to fotografie pamiątkowe
z kolegami na tle gór lub zdjęcia z patroli z naszymi żołnierzami, można
powiedzieć, że nic się nie stało. Ale jeśli w tle jest brama wjazdowa
w kilku ujęciach, a na paru tylko brama i budynek TOC – to już nie jest
niewinne.
Karta pamięci została zarekwirowana. Tłumacza przesłuchano,
informacja włącznie ze zgranymi z karty wszystkimi danymi drogą
elektroniczną została przekazana przełożonym do ISAF-u.
Następnie zbuntowanych tłumaczy odstawiliśmy do District Center
w Jandzie. Nie mieliśmy innego wyjścia, strajk równie dobrze mógł być
prowokacją. Zdjęcia mogły być wykorzystane przy ewentualnym ataku
rebeliantów na bazę.
Tłumaczy znaliśmy powierzchownie. Jako Afgańczycy w każdej chwili
mogli wejść w kontakt z talibami lub być w kontakcie z nimi jeszcze przed
przyjęciem do pracy. W takich sytuacjach reaguje się zdecydowanie,
ograniczając zagrożenie do minimum.
Strajk tłumaczy pozbawił nas Sahiba, tłumacza przydzielonego na czas
nieobecności Momo. Jak zostało czterech, to było krucho, dopóki nie
mieliśmy nowych, ja dzieliłem tłumacza z HUMINT-em, a oni akurat teraz
mieli spotkanie. Telefon z TOC-u zaskoczył mnie przy pisaniu raportów.
Pojechaliśmy z Juniorem na bramę.
Ściskając w dłoni glocka, powoli zbliżałem się do leżącego. Wiedziałem,
że niewiele mi to pomoże, jeśli ma przycisk do odpalenia ładunku
wybuchowego zaciśnięty w ręce, ale psychicznie jakoś było mi raźniej.
Powoli podchodziłem do leżącego.
„Jeśli to samobójca islamista, to, kurwa, wymyślił sobie nową taktykę”,
pomyślałem. Facet może czeka, aż podejdę, i się wysadzi pasem szahida.
Nasze patrole są w terenie, ubezpieczają konwój logistyczny z Ghazni,
który lada chwila ma wjeżdżać na bazę. Może chce się wysadzić przy
konwoju…
Kurwa, co mnie podkusiło do jechania na tę bramę? Nie ma tłumaczy,
nie ma roboty. I co ja, kurwa, zrobię, jak ten klient, co tam leży, zacznie
w pasztu lub w dari krzyczeć: Jeszcze krok, a się wysadzę! Nawet nie będę
wiedział, co do mnie krzyczy. Ja pierdolę! Miałem zbierać informacje,
a nie Afgańczyków – przeleciało mi przez głowę.
Postać leżała nieruchomo. Podszedłem bliżej, powoli, w końcu byłem
jakieś dwa metry od niej. Człowiek miał zamknięte oczy. Żwir głośniej
zachrzęścił pod moimi butami. Oczy leżącego otworzyły się.
– Please, help me, please – wycharczał po angielsku, patrząc mi w oczy.
Momentalnie zrozumiałem, że facet nie jest zagrożeniem. Podszedłem
szybko do niego. Z ledwością podniósł rękę i pokazał na brzuch.
Odsłoniłem koc i zobaczyłem zakrwawioną koszulę wystającą spod poły
kurtki. Podniosłem koszulę – Afgańczyk miał ranę postrzałową brzucha.
– Junior! Mamy rannego, niech brama ściąga karetkę! – krzyknąłem.
Teraz dopiero poczułem, że całe plecy mam mokre od potu.
Rannego po 10 minutach zabrała karetka. Miał szczęście, bo TOC
ściągnął MEDEVAC. Potem dowidzieliśmy się od policji, że 10 kilometrów
za Jandą była zasadzka na konwój cywilny, a to był jeden z ochraniarzy
firmy prywatnej. Nikt ważny…
V

Śmierć z bliska

Od 20 listopada nie ma w zasadzie dnia bez ostrzału bazy – walą


rano, w południe i wieczorem, i z Goharu, i z Nawy, jedna, dwie rakiety
dziennie, nie ma reguły; 28 listopada wpadło pięć rakiet i dwa granaty
moździerzowe. Jeden utknął w przedziale silnikowym rosomaka i nie
eksplodował. Trzy metry obok w bichacie siedziało ośmiu ludzi, mało
brakowało, a byłaby krwawa sieczka.
W środę, 2 grudnia 2009 miałem spotkanie z Talonem, źródłem
z pobliskiej wsi Aghowjan. Przynosił informacje o nastrojach we wsi
i przebywaniu w niej talibów, kto im pomaga, ilu ich jest.
Tym razem informator przekazał, że zna miejsce pochowania dwóch
policjantów z Moquru, których Jahodi zastrzelił dwa dni temu. Zabici
byli zwykłymi policjantami, żadne szychy, ot, zwykłe krawężniki. Zostali
zatrzymani przez rebeliantów, gdy wracali z domu po urlopie na komendę
w Moqurze. Byli ubrani w cywilne ciuchy, więc ktoś musiał ich zdradzić
bojownikom TB. Tamci zatrzymali autobus i wyciągnęli nieszczęśników
na zewnątrz. Zaciągnięto ich do wadi, a tam bito i wyzywano. Następnie
oskarżono o zdradę, współpracę z niewiernymi i zastrzelono. Według
informatora wyrok wykonał osobiście Jahodi swoim kałasznikowem.
Ponieważ jeden jeszcze żył, dobił go strzałem w głowę niejaki Mumand
vel Mumin, prawa ręka Jahodiego.
Policjanci zabici przez komendanta talibów, Jahodiego, w przychodni
w Goharze

Na pytanie, skąd ma tak dokładne informacje, Talon powiedział, że był


świadkiem relacji młodego taliba z Goharu. Młody rebeliant o nazwisku
Mohammad Rasol nocował wcześniej w meczecie w Aghowjanie i chwalił
się tym zdarzeniem przed innymi mężczyznami z wioski. Komendant
Jahodi był młodym mężczyzną w wieku około 30 lat, byłym
nauczycielem z madrasy (szkoły muzułmańskiej) w Goharze. Niedawno
wrócił z Pakistanu. Bardzo szybko zasłynął z bezwzględności. Był ambitny
i stał się jednym z ważniejszych rebeliantów w dolinie Rasana i Goharze.
Jahodi odpowiadał za organizację ataków rakietowych na bazy Polskich
Sił Zadaniowych, podkładanie ładunków IED oraz ostrzały patroli sił
koalicyjnych i Afgańskich Sił Bezpieczeństwa.
Kierował grupą kilkunastu osób, która podkładała improwizowane
ładunki na drogach kilku dystryktów. Grupa ta organizowała własne
posterunki na lokalnych gruntowych drogach, gdzie nie docierały
patrole ISAF-u, gdzie wymuszała pieniądze za bezpieczny przejazd
od podróżujących. Ściągała też haracze od mieszkańców pobliskich
wsi w postaci pieniędzy i żywności. Osoby, które odmawiały złożenia
haraczu, były dotkliwie bite. Bliskim współpracownikiem Jahodiego był,
jak wspomniałem, uczestniczący w egzekucji policjantów Mumand vel
Mumin. W siatce terrorystów Jahodiego odpowiadał za konstruowanie
IED. Było też kilku rakietmenów, jak określaliśmy rebeliantów
bezpośrednio zajmujących się wystrzeliwaniem rakiet 107 mm w kierunku
naszej bazy.
Już wcześniej mieliśmy informacje o składzie grupy od Wysokiego,
innego naszego źródła z Aghowjanu. Donosił między innymi o Muminie
i kilku rakietmenach oraz o bracie Jahodiego o imieniu Sultan. Powoli
zbieraliśmy dane o tym, jak wyglądają, gdzie mieszkają i czym się zajmują.
Brak źródeł uniemożliwiał szybsze działanie.
Aby potwierdzić informacje o zabitych, tłumacz Momo zadzwonił
do naszego źródła, Dolasa, oficera policji w dystrykcie Moqur. Ten
potwierdził, że faktycznie tego dnia jego policjanci mieli wrócić, ale
ich nie ma. Źródło nie kłamało, ale dla pewności wziąłem je z sobą
do hummera i pojechaliśmy na dwa pojazdy plus trzy policyjne fordy
w miejsce pogrzebania trupów. Ponieważ było to trzy kilometry od bazy,
podróż nie trwała długo. Zastrzelonych policjantów zakopano w wadi 500
metrów od HW1. Talon wskazał miejsce.
Afgańskie groby usypane z kawałków asfaltu przy drodze HW1

Policjanci wzięli się do odkopywania zwłok. Już po pięciu minutach


odgrzebali z piachu ciała dwòch mężczyzn ze śladami ran postrzałowych.
Jeden z nich faktycznie miał zmasakrowaną głowę od strzału z bliska.
Mimo że było zimno, zwłoki zaczęły wydzielać zapach siarkowodoru,
„smród śmierci”. Trupy załadowano na pick-upy policyjne i ruszyliśmy
do przychodni w Janda.
Przed bramą siedział w kucki oparty o ścianę dzieciak, może 12-letni.
Momo podszedł do niego, dał mu colę oraz ciastka z difaku i chwilę
porozmawiał. Mimo zimy dzieciak był w plastikowych klapkach – ten
widok już nie dziwił, był bardzo częsty.
Tłumacz ustalił, że osierocony chłopiec stracił rękę, gdy samochód
wiozący jego i rodziców wpadł na IED. Rodzice nie przeżyli. Teraz jest
pod opieką dalszej rodziny, ale większość czasu spędza w lecznicy, gdzie
pomaga sprzątać, bo do pracy w polu się nie nadaje.
Wchodzimy do środka budynku jedynie z zewnątrz przypominającego
ośrodek służby zdrowia, bo w rzeczywistości jest tylko umieralnią. Unosi
się tu wszechobecny świdrujący w nozdrzach zapach chloru. Ściany
pomalowane są szarą farbą olejną pamiętającą chyba okupację radziecką.
Brakuje wszystkiego, od wykwalifikowanego personelu po jednorazowe
strzykawki i rękawiczki, o lekach nie wspominając. W związku z tym
chorzy często zmuszeni są szukać pomocy w oddalonym o ponad
sto kilometrów prowincjonalnym szpitalu w Ghazni. W najtrudniejszej
sytuacji są kobiety, ponieważ w przychodni brakuje żeńskiego personelu,
więc są praktycznie nieleczone. Pocieszający jest fakt, że lecznica położona
jest bardzo blisko naszej bazy, dzięki czemu ambulatorium często wspiera
ośrodek. Organizowane są nawet raz w miesiącu „Białe Dni”, kiedy to
nasi lekarze przyjmują na miejscu chorych z całego dystryktu. Ostatnio
w trakcie takiej akcji przyjęli 245 osób.
Zwłoki policjantów na noszach ustawiono na tarasie. Nie wniesiono
ich do środka, bo nie ma tam kostnicy, a są chorzy. Patrzyłem, jak
przy martwych policjantach uwijają się sanitariusze i lekarz afgański.
I, kurwa, zaczął mnie ogarniać pieprzony strach – tak, bałem się jak
każdy normalny człowiek. Wojna w TV wygląda jak reklama napoju
energetycznego, a jak na nią trafisz, zaczyna przypominać obsrany kibel,
z którego tylko szczęśliwcy wychodzą bez śladów gówna. Nie mam pojęcia,
dlaczego to stało się tu, w tej zimnej, cichej, śmierdzącej chlorem lecznicy,
gdy patrzyłem na pracę afgańskich medyków. Zapaliłem papierosa
i spojrzałem w czyste niebieskie niebo. Zimowe słońce raziło w oczy.
Przypomniała mi się szkoła oficerska i słowa instruktora przed
pierwszym skokiem spadochronowym:
– Jeśli ktoś się nie boi skakać, to ma natychmiast się zgłosić na izbę
chorych, bo ja tu, kurwa, wariatów nie potrzebuję.
Zgasiłem niedopałek i kazałem Momo spisać dane martwych
policjantów, bo sanitariusze w ubraniach znaleźli dokumenty.
Zwłoki umyto, rany postrzałowe pozszywano. Nikt tu nie bawił
się w sekcję zwłok, bo trupy po działaniach bojowników TB były
codziennością. Tak przygotowanych odtransportowano ich policyjnymi
fordami na komisariat do Moquru, gdzie już czekały rodziny, by
przeprowadzić szybki pogrzeb.
Dla Dolasa była to ważna informacja, że ktoś z Moquru doniósł
o terminie i trasie powrotu zabitych policjantów do Jahodiego. Był
nam wdzięczny, co w późniejszym okresie zaowocowało dużo ściślejszą
współpracą.

S2X wzmocniony wozami Policji ANP i patrolem Zgrupowania


Bojowego Bravo w drodze do Aghowjanu

My dalej bawiliśmy się w kotka i myszkę z komendantem TB, który


stawał się coraz bardziej agresywny, dokuczliwy i niebezpieczny.
W ciągu kolejnego miesiąca zorganizowaliśmy za zgodą i we
współdziałaniu z dowódcą bazy, pułkownikiem Wiesławem, kilka patroli
do wioski Gohar, w której mieszkał Jahodi. Chłopaki z PSYOPS i CIMIC-u
rozdawali dary i odbywali szurę ze starszyzną wioskową. My szukaliśmy
potencjalnych źródeł za pomocą namów. Nasi tłumacze S2X i HUMINT-u
rozdawali karteczki z numerami telefonów, prosząc o kontakt i obiecując
pomoc za informacje. Rozpoznawaliśmy okoliczne góry i zabudowania,
nawet wspinaliśmy się na potencjalne stanowiska moździerzy, które
ostrzeliwały patrole. Było nas pełno w Goharze. Każdy taki wyjazd
w patrolu to od 10 do 12 godzin. Cztery godziny jazdy w jedną stronę, cztery
powrót, w międzyczasie drobne kontakty ogniowe z talibami Jahodiego.
Jak gdyby chcieli dać do zrozumienia: jesteśmy tutaj, nie złapiecie nas.
Powrót do bazy, pisanie meldunków na komputerze, następnie
przechadzka do blaszaka, szyfrowanie informacji i wysyłanie ich do
Ghazni. Spotkanie z dowódcą bazy i szefem rozpoznania zgrupowania.
Planowanie kolejnego wypadu z szefem komórki operacyjnej
zgrupowania, bo przydziela patrole. Wszystko musi być dograne. Na
wojnie nic samo się nie dzieje, nawet Indianie odbywają narady.
Taka operacyjno-planistyczna robota to dziennie od czterech do ośmiu
godzin z szyfrowaniem, wysyłaniem i odbieraniem informacji. Blaszak
zimą trzeba nagrzać, żeby sprzętu szlag nie trafił, a latem trzeba włączyć
klimatyzację, by schłodzić pomieszczenie przed włączeniem urządzeń
szyfrujących. I tak na sen zostają cztery godzinki. W międzyczasie trzeba
wyczyścić broń, bo jest pokryta kupą kurzu, zatankować hummera
i pobrać amunicję, jeśli wdałeś się w kontakt ogniowy bądź strzelałeś na
strzelnicy.
A tu rano laptop z programem Falcon View pod pachę i na spotkania ze
źródłami. Program jest na wyposażeniu wojsk USA i Polski w Afganistanie.
Wygląda jak mapa satelitarna, w którą wystarczy wpisać dane, żeby
precyzyjnie pokazała umiejscowienie współrzędnych w terenie. Można
więc dowiedzieć się nie tylko, gdzie są wioska oraz interesujący nas dom,
ale też jak wygląda jego okolica. Dla nas to logiczne, dla źródła, prostego
Afgańczyka – czarna magia. Pierwszy raz widzi swój dom, swoją wieś
z góry, z kilkuset metrów (był taki jeden, co zaglądał pod stół na spotkaniu).
Zanim zajarzy, mija godzina tłumaczenia, a i tak nigdy nie jestem do
końca pewien, czy dobrze wskazał. Ułatwień typu nazwa ulicy czy numer
domu nie ma, są tylko kolor bramy do kalaty albo charakterystyczne
punkty. Czasem spotkanie trwa trzy, cztery godziny w zależności od tego,
co źródło ma do powiedzenia, i znowu patrol.

Dobre chłopaki z Bravo

Po kilku tygodniach mozolna praca dała efekt. Trzech mieszkańców


Goharu i okolic zaczęło do nas dzwonić, dawać informacje, spotykać się,
przekazywać, kto jest w grupie Jahodiego, kto ostrzeliwuje bazę, gdzie
nocują, gdzie trzymają broń.
Przy każdym kolejnym wyjeździe było coraz niebezpieczniej. Jahodi
zaczął się chyba orientować i zmieniał kryjówki. Patrole, w których
jeździliśmy na Gohar, były już trzykrotnie ostrzelane z moździerzy. Zawsze
po naszym wyjeździe z Goharu Jahodi wracał z rebeliantami, rekwirował
dary, bił tych, którzy je przyjęli, i straszył śmiercią. Źródła meldowały,
że na drogach dojazdowych do Goharu pojawiły się IED, co zmuszało do
jazdy off road (po polach), a to spowalniało i wydłużało drogę.

Hummer S2X w Goharze

W odwecie urządziliśmy z AFP i ANA operację cordon & search


(„otocz i przeszukaj”) w Goharze; wiedzieliśmy, że zatrzymanie Jahodiego
jest mało prawdopodobne, ale mieliśmy tyle informacji, że można
było przeszukać domy współpracujących z nim talibów, przygotować
dokumentację fotograficzną i dokładne dane, żeby specjalsi mogli urządzić
nocną eskapadę na śmigłach.
I znowu kolejny patrol, tym razem bez hummera – poszło sprzęgło
i jest w warsztacie, więc zajmujemy miejscówki w rosomakach. W nich
zawsze znalazły się trzy, cztery wolne miejsca, jak nie w bojowym, to
w medycznym lub w MRAP-ie.
Obserwacja i ubezpieczenie patrolu działającego w Goharze

Miarowa praca silnika usypia, jeśli siedzisz w desancie transportera,


to w zasadzie nie masz nic do roboty. Teraz zasuwa gunner (strzelec
pokładowy) na wieży, musi mieć oczy dookoła głowy i być skupiony na
wypatrywaniu przeciwnika. Kierowca nie ma czasu się rozglądać, jest
skoncentrowany na drodze, gdzie naprawdę dużo się dzieje.
Dowódca pojazdu wspomaga gunnera i kierowcę w wypatrywaniu
przeszkód i przeciwnika oraz utrzymuje łączność między wozami i TOC.
Desant siedzi zamknięty jak w puszce, z lekko uchylonym wiekiem. Po
pięciu minutach głowa w hełmie zaczyna ci się kiwać. Zaczyna się jazda
po piekielnym miasteczku, do góry, do dołu, w prawo, w lewo, wolniej,
szybciej, wolniej, stój – i tak cały czas. Widoki w wizjerach przesuwają się
powoli i kołyszą, po chwili tniesz komara. Sen lekki, raz po raz przerywany
przy większym wstrząsie wywołanym nierównością drogi, a częściej off
road. Przy głośniejszej komendzie dowódcy transportera otwierasz oczy,
rozglądasz się – nic. Ponownie zapierasz się stopami na stalowej podłodze,
wiercisz głową w hełmie, szukając wygodnej pozycji, i dalej lewitujesz na
granicy snu i jawy. Po dwóch, trzech godzinach coraz częściej zmieniasz
pozycję, hełm uwiera, kamizelka coraz bardziej wbija swój ciężar w uda,
cierpniesz. Zaczynasz, a to się prostować, a to wyciągać, powoli czujesz
ból kręgosłupa, mięśni. Chcesz już tylko wysiąść z tej konserwy.
W końcu w przedziale desantowym słychać głos dowódcy rosomaka.
Wreszcie pada magiczna komenda:
– Z wozu!
To jest jak wybawienie, w końcu można rozprostować nogi, przeciągnąć
się, poprawić cały ten majdan na sobie.
Nie działamy już na ślepo, nowi informatorzy, Laser i Radyjko,
przekazali dokładne położenie domów, w których mieszkają komendant
Jahodi i jego ludzie Montes i Mumin. Wioska zostaje otoczona, a CIMIC
i PSYOPS odbywają szurę ze starszyzną. My, czyli S2X: ja z Larrym,
Rudim i Śpiochem, w towarzystwie Momo i ośmiu policjantów wchodzimy
kolejno na przeszukania do Jahodiego i Montesa, a do Mumina wchodzi
HUMINT z policją.
Tak jak się spodziewaliśmy, Jahodiego nie było w domu.
Przeszukiwaliśmy jego gospodarstwo dwukrotnie oraz dom jego ojca
i brata Sultana, notabene też rebelianta TB, którego także nie zastaliśmy.
Prócz świeżo rozkopanych skrytek nie znaleźliśmy nic.
Na drugi dzień przyjechał na spotkanie Radyjko, młode źródło
pozyskane podczas rozdawania pomocy humanitarnej, między innymi
odbiorników radiowych zasilanych bateriami i na korbkę. Radyjko
przekazał, że po naszym wyjeździe był Jahodi. Krzyczał na starszyznę
wioski, oskarżając ich o zdradę i pomaganie niewiernym. Ponadto tak
się przestraszył, że już nie nocuje w domu, tylko w madrasie za wioską.
Kiedy jeden ze starszyzny powiedział, żeby nie trzymał w wiosce
materiałów wybuchowych, został obity kijami do nieprzytomności. Jahodi
zapowiedział, że jeśli jeszcze raz ktoś będzie rozmawiał z niewiernymi, to
ukarze go śmiercią.
Potwierdziliśmy dwa dni później tę samą informację na spotkaniu
z naszym nowym źródłem, Laserem. Informatorzy dostali to samo zadanie:
pozyskiwanie informacji, gdzie jest Jahodi i co robi. Mieli dzwonić za
każdym razem, gdy coś ustalą.
W międzyczasie wszedłem w kontakt z oficerami S2X działającymi przy
TF-49 (jednostka GROM-u w Afganistanie). Zaproponowałem wspólną
robotę, na co chętnie przystali. Już trzeciego dnia po telefonie miałem
dwóch naszych oficerów z GROM-u w Warrior.

Pustkowie Goharu

W końcu pozyskane źródła nadały, że Jahodi ma zwichniętą nogę


i będzie przez kilka dni spał w madrasie pod Goharem. Ponieważ
dokumentację całego Goharu już mieliśmy, pozostało ustalić, jak madrasa
wygląda w środku.
Alarmowo ściągaliśmy kolejno źródła i zaczęliśmy mozolne spotkania,
na których ustalaliśmy, ile pomieszczeń ma budynek, w którym
pomieszczeniu śpi Jahodi, ilu jest z nim ludzi, jak się nazywają, jak są
uzbrojeni. Ile jest wyjść z madrasy. Jakie mają środki transportu, czy są
jakieś skrytki, gdzie można się schować. Ilu jest wartowników w nocy
i w którym miejscu są. Trzy źródła to aż nadto, aby zweryfikować te
wszystkie pytania i uzyskać w miarę dokładną wiedzę. Po trzech dniach
mieliśmy wszystkie informacje, włącznie z liczbą okien, wysokością płotu
i materiałem, z którego są zrobione drzwi, oraz wielkością wychodka
znajdującego się za madrasą.
Dane uzyskane na spotkaniach przekazałem chłopakom z TF-49
i następne trzy dni planowaliśmy robotę w madrasie, w której ukrywał
się Jahodi. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Dwa śmigła chinook
zamówione u Jankesów grzeją silniki. Gromowiki (określenie żołnierzy
jednostki GROM) w gotowości do wylotu. Patrole z Bravo gotowe do
wyjazdu i obstawienia ewentualnych kierunków ucieczki rebeliantów lub
udzielenia wsparcia specjalsom.
No i ładnie, pięknie – i dupa, jak to na wojnie bywa, jak się ma coś
spierdolić, to spierdoli się na pewno.
Tym razem pogoda pokazała nam środkowy palec. Załamanie pogodowe
spowodowało wprowadzenie alarmu MEDEVAC RED (śmigłowce-karetki
MEDEVAC – Medical Evacuation – nie latały przy złej pogodzie) i nasze
dzielne gromowiki, zamiast wyciągnąć Jahodiego za kołnierz po nocy
z łóżka, musiały siedzieć na dupie, bo w taką pogodę nie ma patroli – takie
procedury bezpieczeństwa. W międzyczasie Jahodi zmienił kryjówkę.
Mimo wszystko, gdy warunki pogodowe po tygodniu się poprawiły,
chłopaki z TF-49 polecieli na robotę, licząc na farta. Niestety farta nie
było. Pudło, lot na pusto.
Cały opracowywany przez miesiąc plan poszedł w pizdu. Po tygodniu
dostaliśmy informację, że Jahodi w ogóle zniknął z madrasy, z Goharu
i doliny Rasana. Trzy źródła go obserwowały, aż nagle przepadł jak kamień
w wodę, przez prawie dwa miesiące brak informacji. Na koniec okazało
się, że uciekł do Pakistanu. Po nocnej eskapadzie specjalsów przez dwa
miesiące nikt od strony Goharu nie ostrzeliwał bazy ani patroli, chociaż
tyle. Ale Shinkay i Nawa – te kierunki się odzywały. Nie mieliśmy pojęcia,
że Jahodi wróci z Pakistanu wczesną wiosną i będzie jeszcze bardziej
brutalny i agresywny.
VI

W czeskiej sprawiez generałem


Bashim Habibem (Habibullahem)

Oficerowie łącznikowi czeskich specjalsów z 601. Grupy Sił Specjalnych


(SFG)[10] pojawili się w biurze wieczorem 28 października. Jak to mówią
wojskowi: sprawa jest pilna, niecierpiąca zwłoki.
Ich jednostka miała dokonać przemieszczenia na „kołach” (popularne
wojskowe określenie dla transportu samochodowego) z prowincji Urozgan
do Kandaharu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 601.
SFG jest wyposażona w pojazdy lekkie: land rovery, quady i tego typu
zabawki, jakoś mało odporne na IED czy ostrzał z moździerzy rebeliantów.
Sprzęt specjalsów przeznaczony był do działań specjalnych. Średnio się
sprawdzał i nadawał do transportu wojska na terenie opanowanym przez
talibów, dysponujących uzbrojeniem przeciwpancernym, zdolnym do
niszczenia czołgów, a co dopiero odkrytych land roverów i quadów. W tej
sytuacji faktycznie jedyną w miarę bezpieczną drogą stawała się HW1,
ale by do niej dotrzeć, musieli przejechać przez Rasanę i Jaghori.
Widok na dolinę Rasana opanowaną przez talibów

Od razu nasuwało się pytanie, czemu nie śmigła. Jankesi odmówili


przerzutu tak licznego komponentu, około setki żołnierzy, kilkunastu
ton sprzętu i 35 pojazdów w tak krótkim czasie przez tak niebezpieczny
teren. Powodów wybrania drogi lądowej było kilka, od najważniejszego:
Czesi likwidowali bazę w górach, do tego mieli już zamówiony
transport w ramach całej rotacji w połowie grudnia z Kandaharu, gdzie
posiadali główną bazę, do kraju. Takie transporty organizowane są
z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem i kosztują furę pieniędzy. Ktoś coś
gdzieś zawalił, ale teraz dla Czechów to nie był już najważniejszy problem.
I na pewno nie był mój.
Mój szef pułkownik Mareczek już dzień wcześniej dzwonił z Ghazni
w tej sprawie. Dodatkowo wysłał na blaszaka szyfrówkę. Tak więc
wielkiej niespodzianki nie było. Mareczek w szyfrówce przekazał mało
pocieszającą informację, że na marszrucie naszych odważnych czeskich
sojuszników jest dolina Rasana, gdzie średnio może przebywać od 300 do
400 bojowników TB. Wcześniej czescy specjalsi muszą przejechać przez
dystrykt Jaghori, zamieszkany w stu procentach przez Hazarów, w którym
szefem bezpieczeństwa był generał Bashi Habib (Habibullah). Generał
jeszcze pół roku temu był przyjacielem Polaków. W 2008 pomógł zapewnić
bezpieczeństwo polskiemu konwojowi humanitarnemu, który był u niego
w Jaghori[11]. Sytuacja uległa gwałtownej zmianie od czasu wyznaczenia
na stanowisko nowego komendanta policji prowincji Ghazni jakiś rok
temu. Bashi Habib z dnia na dzień stał się przestępcą ściganym listem
gończym przez policję. W liście gończym oskarżano generała o kradzież
pięciu policyjnych pojazdów i broni policji, a także porwania, wymuszenia,
ściąganie haraczów, handel bronią oraz produkcję narkotyków.
Istotne informacje o talibach zawsze trzeba zanotować, choćby na
kolanie

Mareczek nie byłby sobą, gdyby na końcu szyfrówki nie napisał


magicznego: „Polecam w miarę posiadanych możliwości rozpoznać
aktualne nastawienie generała do ISAF-u. W przypadku pozytywnego
nawiązać kontakt z Bashim Habibem w celu zabezpieczenia bezpiecznego
przejazdu jednostki 601. SFG przez dystrykty Jaghori, Rasana, Gelan do
granicy prowincji Ghazni”.
Nie miałem dużo czasu, więc na szybko zorganizowałem alarmowe
spotkania z kilkoma źródłami: Bosmanem, lokalnym biznesmenem,
Stalowym, wysoko postawionym funkcjonariuszem ANP z Gelanu,
Bułeczką, też funkcjonariuszem ANP, ale z Moquru, oraz z oficerem NDS
z Gelanu, który o dziwo i miał czas, i nie był na urlopie.
Ze Stalowym spotkałem się na Jandzie w District Center, pod legendą
zbierania informacji o bojownikach TB z doliny Rasany oraz ostrzałach
bazy, które prowadzą. Podpuściłem Stalowego, że dostaliśmy informacje,
że niezidentyfikowani Hazarowie z Jaghori pomagają rebeliantom,
sprzedając im rakiety 107 mm. Nie wspomniałem żadnym słowem
o Bashim Habibie, a tym bardziej o czeskich specjalsach.
Stalowy miał około 55 lat, mimo wieku był postawnym mężczyzną
z widocznym brzuchem. Włosy szpakowate, krótko ścięte, siwa zadbana
broda. W czasie potyczki z rebeliantami odłamek granatu urwał mu dwa
palce prawej dłoni. Mimo nadwagi ruchy miał energiczne i sprężyste.
Oczy brązowe, a spojrzenie przenikliwe. Stalowy był mudżahedinem
i doskonale pamiętał wojnę z Rosjanami, w której sam uczestniczył; był
starym lisem i kopalnią wiedzy o tym terenie. Przekazywał jednak te
informacje, które chciał i które mu były na rękę. W Gelanie on też
prowadził swoją politykę.
W trakcie dwugodzinnej rozmowy powiedział, że jego przyjacielem
w Jaghori jest generał Bashi Habib, ważna tam postać.
Według Stalowego to niemożliwe, by jakiś Chazar z Jaghori sprzedawał
broń talibom. Jaghori to dystrykt, który jest cały czas w stanie wojny
z rebeliantami. Mają silną własną ochronę, którą kieruje generał Bashi
Habibullah.
Generał Chazarów ma około 500 ludzi w celu ochrony mieszkańców
dystryktu Jaghori. W dystrykcie liczącym około 560 tysięcy Chazarów
nie ma ani ANP, ani ANA, więc ludzie muszą sami się bronić przed
rebeliantami. Od jakiegoś czasu Bashi jest w sporze z komendantem
głównym policji prowincji Ghazni i chodzi o pomoc w zwalczaniu
bojowników TB, której policja z Ghazni nie chce udzielić. Doszło do tego,
że za generałem wydano list gończy. Ale chodziło o prywatne porachunki
między Habibem a komendantem policji w Ghazni, już w Kabulu generał
nie jest przez nikogo ścigany.
Spytałem, dlaczego jest taki pewny generała Bashiego Habibullaha,
przecież mógł się zmienić. Stalowy chwilę na mnie popatrzył
i odpowiedział:
– W 2007 roku Bashi odparł dwa ataki na swoje posterunki i jeden
atak na własny dom, kiedy to 1 czerwca 2007 roku ponad 300 talibów
zaatakowało jego rodzinny dom w miasteczku Hudqol. W trakcie nocnej
napaści zabito żonę generała i jego syna, zginął też bratanek i dwóch
ochroniarzy generała. Mimo zaskoczenia Bashi ze swoimi ludźmi zabił
10 talibów. Więc to niemożliwe, aby po tym, co się stało, Bashi pomagał
rebeliantom z doliny Rasana – skończył opowieść Stalowy.
Rozmowa toczyła się w gabinecie Stalowego w towarzystwie jego syna,
też policjanta. Młody Pasztun, lat około 28, 180 centymetrów, kruczoczarne
włosy, szczupła sylwetka. Z rysów twarzy przypominał ojca. Widać było,
że obserwuje nasze reakcje – uczył się roboty operacyjnej, ale długa
nauka była jeszcze przed nim.
Podczas dalszej rozmowy poruszyliśmy temat wspólnego patrolu do
Goharu, na który Stalowy obiecał przydzielić nam 10 policjantów i dwa
pick-upy.
W trakcie spotkania nie obyło się bez poczęstunku. Zostaliśmy
z Larrym zaproszeni na wspólne śniadanie. To nie był nasz pierwszy
wspólny posiłek z policjantami z Gelanu. Na obrusie położonym na
podłodze gabinetu znalazły się miski z gorącą baraniną, do tego ciepły
chleb nan, owoce, zielona herbata. Afgańczycy to naród bardzo gościnny,
odmowa wspólnego posiłku to śmiertelna obraza i po takim czymś nie
ma co marzyć o wspólnych działaniach. Jedno złe zachowanie, choćby
przypadkowe, może zaważyć na całej przyszłej współpracy.
Na zakończenie spotkania Stalowy, ściskając mi dłoń, dodał:
– Generał jako mudżahedin i wielki bojownik to szanowana osoba
w Kabulu. Ma wśród polityków kilku ugrupowań duże poparcie
i wpływowych protektorów. Dzięki temu nie obawia się komendanta
policji w Ghazni.
Podziękowaliśmy z afgańską wylewnością i wręczyliśmy przygotowany
dla Stalowego podarunek – nie mylić z łapówką. Bakszysz to swego
rodzaju podziękowanie za coś, co ktoś dla ciebie zrobił. Dla Afgańczyków
najczęściej jest normalną wymianą handlową, nawet jeśli chodzi
o informację. Dla ludzi z Zachodu to korupcja i jednoznacznie patologia
społeczna, którą należy zwalczać wszelkimi dostępnymi metodami.
W Afganistanie, gdzie system demokratyczny istnieje tylko na papierze,
łapówkarstwo jest elementem tradycji, silnie zakorzenionym w religii.
Zwyczaj bakszyszu (oznaczającego w języku perskim podarunek) to chleb
powszedni. Istniał 300 lat temu, wczoraj, dziś i na pewno będzie istniał
jeszcze bardzo długo.
Amerykanie przez brak umiejętności rozmowy i nieumiejętne
obdarowywanie Afgańczyków wiele tracili na swojej pozycji i zdarzało
się, że nie osiągali zakładanego celu, a wręcz przeciwnie, obrażali
Afgańczyków. Samo wręczenie bakszyszu nie oznacza załatwienia sprawy,
a wręczenie w sposób obraźliwy może przynieść skutek odwrotny do
zamierzonego.
Bakszysz odnosi się do koranicznego nakazu dawania jałmużny,
oczywiście odpowiednio zinterpretowanego. Przy wręczaniu bakszyszu
można się nawet potargować, ale trzeba to robić umiejętnie i delikatnie,
aby nie obrazić obdarowywanego. Bakszysz umożliwia załatwienie
sprawy urzędowej lub przyspieszenie jej toku, otwiera niedostępne drzwi,
niemożliwe czyni możliwym.
Stalowy dyskretnie schował podarunek do kieszeni. Uśmiechnął się
i na zakończenie dodał, że zadzwoni do generała Bashiego i powie mu, że
w Polakach dalej ma przyjaciół.
Nie był to podarunek znaczącej wartości, ale dla Afgańczyków istotny
był fakt otrzymania go oraz sposób i styl wręczenia. Wbrew pozorom
w Afganistanie istnieje rozbudowane poczucie honoru. Dla wszystkich
Pasztunów kodeks honorowy jest święty. Czasami odnosi się wrażenie, że
badal (zemsta), która nakazuje odpłacić się za jakąkolwiek obrazę, jest
ważniejsza od religii, o czym miałem się sam jeszcze przekonać.
Dzięki okazywaniu szacunku w sposób zrozumiały dla Afgańczyków
tacy ludzie jak Stalowy cały czas byli dyspozycyjni i pomagali na innych
kierunkach, choćby Rasanie. A odkąd dawaliśmy bakszysz, również
problem ze wspólnymi patrolami ANP i wojska się skończył. Stalowy
zawsze miał gotowych policjantów.
Jeśli ktoś wam mówi, że Afganistan walczy z korupcją i osiąga
sukcesy, to nadmienię tylko tyle, że 15 lipca 2009 roku Integrated
Regional Information Networks (IRIN) podały, że w samym Kabulu są 3
miliony nielegalnych, nieplanowych i nieutrzymujących podstawowych
standardów domów. W tym jest około 1000 wieżowców. Budowle te
stanowią zagrożenie dla zdrowia całej społeczności stolicy. Sam prezydent
Karzaj wygłosił exposé, w którym skrytykował stawianie domów bez
jakichkolwiek planów. Dodaję to tak na marginesie, aby uzmysłowić skalę
korupcji w Afganistanie.
Myślę, że Stalowy wiedział więcej, ale specjalnie chciał dozować
informacje. Ja na to nie miałem czasu, a nie mogłem przycisnąć starego
Pasztuna ani tym bardziej powiedzieć prawdy, wykładając karty na stół.
Byłoby to zbyt niebezpieczne.
Nie pozostało nic innego, jak kopnąć się do Moquru i o to samo i w ten
sam sposób rozpytać Bułeczkę, żeby potwierdzić ewentualne poszerzenie
informacji. Momo już umówił spotkanie na komendzie w District Center,
więc dołączyliśmy hummerem do patrolu POMLT, który jechał do Moquru
na szkolenie policjantów, i po godzinie byliśmy na miejscu.
Bułeczka od razu zabrał nas do siebie. Jako zastępca
komendanta miał swój gabinet. Na stole już stała świeżo zaparzona
herbata, rodzynki, orzeszki, landrynki (bardzo często używane zamiast
cukru). Usiedliśmy tym razem na krzesłach bez zdejmowania butów.
Zapanowała krępująca cisza, bo Momo na zewnątrz nagrywał przez
telefon jeszcze dzisiaj spotkanie z Bosmanem. Bułeczka był niewysokim
korpulentnym Pasztunem z czarnymi włosami, dużą czarną brodą oraz
sporym brzuszkiem. Bardziej przypominał kupca z bazaru niż zastępcę
komendanta policji.
Po chwili pojawił się Momo i rozpoczęliśmy rozmowę. Przebieg
rozmowy był w zasadzie taki sam jak ze Stalowym, ale zakres informacji
szerszy. Prócz tego, co powiedział Stalowy, Bułeczka dodał od siebie,
że według niektórych raportów policji, które posiada, Bashi kontroluje
drogi z Qarabagh do Jaghori i Malestanu. Bashi twierdzi, że policja
ich nie chroniła i dochodziło na nich do porwań oraz skradziono 150
samochodów przez ostatnie dwa lata. Od kiedy są posterunki, sytuacja
znacznie się poprawiła. Ogólnie Bashi Habibullah ma kilkanaście
punktów kontrolnych między Rasaną i Gilan, łączących Jaghori, Gardo
i Hotqol. Kontroluje również wszystkie mniejsze chazarskie miejscowości
w pobliżu granic z dystryktami Ajeristan, Qarabagh i Malestan oraz wiele
innych w pobliżu wsi. Na granicy z doliną Rasana ma własną linię obrony
i betonowe bunkry.
Ponadto policja z Ghazni twierdzi, że Bashi kontroluje kilkanaście
hektarów upraw haszyszu i konopi, co według Bułeczki jest mało
prawdopodobne, i że ściąga haracz z kopalni złota w Zarkashan. Bułeczka
stwierdził, że gubernator Ghazni w żaden sposób nie wsparł Jaghori
i gdyby nie Bashi, to talibowie opanowaliby ten teren, a tak jest
bezpiecznie.
Nieoczekiwanie Bułeczka stwierdził:
– Jak chcecie, to możemy pojechać do Bashiego Habibullaha. Mam
z nim bliskie kontakty, w jego rodzinę wżenił się mój krewniak. Tylko
cywilnym samochodem, bo w Rasanie jest teraz około 400 bojowników
TB, jak nie więcej. Będą tam zimować. Więc samochody wojskowe od razu
zaatakują.
Propozycja była interesująca, zaskakująca i nieoczekiwana. Zapytałem,
czy mógłby nam dać telefon do Bashiego Habiba i uprzedzić go, że będę
dzwonił. Bułeczka uśmiechnął się i podyktował numer Momo.
Po chwili korpulentny Pasztun, chyba próbując nam zaimponować,
wybrał numer w telefonie i zadzwonił, ustawiając aparat na
głośnomówiący. Momo tłumaczył.
– Chwała Allahowi. Mój przyjacielu, dzwoni Sahaj.
Po tych zwrotach grzecznościowych w telefonie odezwał się głos.
Bardzo się ożywił, gdy Bułeczka powiedział mu, że są u niego w gościnie
polscy żołnierze.
Bułeczka, niewiele myśląc, dał słuchawkę Momo. Po chwili byliśmy
zaproszeni do Jaghori, do domu prywatnego generała Bashiego. Dokładną
datę mieliśmy jeszcze ustalić. Podziękowaliśmy Bułeczce i wróciliśmy
z POMLT do bazy. Na koniec zostało jeszcze spotkanie z Bosmanem.
Bosman zjawił się drugiego dnia z samego rana na kwarantannie,
zabraliśmy go do naszego biura. Był to szczupły mężczyzna średniego
wzrostu, który wcześniej był sołtysem Nawy. Talibowie próbowali go
zabić, więc musiał ewakuować się do Moquru. Od tej chwili był ich
śmiertelnym wrogiem, co nieraz jeszcze się miało okazać.
Bosman potwierdził informacje przekazane przez Stalowego i Bułeczkę.
Dodał od siebie, że Bashi na sto procent ma profity z kopalni złota[12],
gdzie jego ludzie są ochroniarzami, i jednej kopalni srebra oraz bierze
udział w wydobyciu kamieni szlachetnych.
– Prawdopodobnie handluje bronią, którą przemyca z Iranu.
Nienawidzi bojowników TB, zabili mu żonę i syna. Choć nie wszystkich,
bo z niektórymi handluje, ale szczegółów nie znam. Moi ludzie tam nie
docierają, trudno Pasztunowi wniknąć między Chazarów i odwrotnie –
uśmiechnął się Bosman.
Informator potwierdził też silne powiązania z chazarskimi politykami
w Kabulu. Całe Jaghori głosuje w wyborach tak, jak każe generał, a że
chodzi o społeczność liczniejszą niż pół miliona, w Kabulu się z nim
liczą. Na pytanie, co sądzi o zastępcy komendanta policji w Moqurze,
odpowiedział, że można mu zaufać. Talibowie zabili mu brata, a ponadto
ma powiązania rodzinne z generałem Bashim. Spytałem, czy taką wiedzę
o kopalniach i handlu bronią posiada tutejsza policja z dystryktów Moqur
i Gelan. Bosman się uśmiechnął.
– Jasne, że posiada, ale nie ruszą palcem, bo Bashi to ich przyjaciel,
który kiedyś był policjantem i komendantem. Nie ruszą go za nic. Ponadto
oni mają wspólne kontakty i sobie pomagają.
To wystarczyło, wiedzieliśmy, że komendanci ANP w dystryktach
uprawiają swoją politykę i mają gdzieś komendanta głównego na
prowincję Ghazni z jego listami gończymi, a tym bardziej nas,
obcokrajowców, którzy dziś są, a jutro ich nie ma. Wcale zresztą im się
nie dziwiłem, dla mnie najważniejsze było to, czy dogadam się z Bashim
Habibem, czy nie.

Dolina Rasana

Po pięciu dniach miałem zebrane i opracowane wszelkie dostępne


informacje od źródeł oficjalnych i nieoficjalnych na temat doliny Rasana
i Chazarów z Jaghori, razem z ich samozwańczym generałem Bashim
Habibem.
Cały obszar doliny Rasana był oddalony od FOB Warrior o jakieś
18 kilometrów. Położony na płaskowyżu o średniej wysokości 2300
metrów nad poziomem morza, otoczonym pasmami górskimi sięgającymi
miejscami 2900 metrów nad poziomem morza. Całkowita rozpiętość doliny
to od siedmiu do dziewięciu kilometrów. Zajmowana powierzchnia to
około 30 kilometrów kwadratowych, z około 60 miejscowościami o gęstej
zabudowie. Małe wsie nie miały żadnej infrastruktury prócz średnio
utwardzonych dróg, które w trakcie wiosennych roztopów zamieniały się
w nieprzejezdne bagno.

Autor z policjantami ANP i (jeszcze) sprawną toyotą w drodze na


spotkanie

Teren wewnątrz doliny poprzecinany jest licznymi drogami polnymi


oraz wadi, które zaczynają bieg w górach i łączą się wszystkie razem
w części południowo-wschodniej. Pomiędzy osadami są liczne pola
uprawne, które stwarzają niekorzystne warunki do poruszania się tak
zwanym off roadem. Rejon Rasany jest zamieszkany w całości przez
Pasztunów i uważany za wrogo nastawiony do sił koalicji oraz wspierający
działania TB. Podejrzewa się również, że jest wykorzystywany jako
obóz szkoleniowy bojowników TB i obecnie przebywa tam około 150–200
rebeliantów, w tym znaczna ich część to cudzoziemcy. Obóz wspierany
jest przez Pakistańczyków. Należy mieć na uwadze, że jest tam ponadto
kilka grup miejscowych rebeliantów z komendantem Jahodim, ogółem
około 60–100 osób. Ponadto źródła przekazywały informacje, że w dolinie
znajdują się magazyny, gdzie składowana jest broń, amunicja oraz rakiety
107 mm. Wspominały też, że talibowie uprawiają tam opium. Plantacje
zajmują około 20 hektarów i są pilnie strzeżone przez bojowników.
Rebelianci prowadzą stałą obserwację z zamaskowanych posterunków
na wzgórzach dominujących nad tym rejonem. Umożliwia im to wgląd
w całą dolinę oraz całkowitą kontrolę nad poruszającymi się ludźmi
i pojazdami pokonującymi ten teren. Obszar wewnątrz wiosek w dolinie
natomiast trudno obserwować z powodu zabudowań wiejskich oraz
powszechnie występujących murków rozciągających się wzdłuż pól
uprawnych.
Głównymi arteriami umożliwiającymi przedostanie się w rejon doliny
Rasana są w zasadzie dwie drogi lądowe przebiegające przez liczne wioski,
co znacznie wydłuża czas dojazdu z FOB Warrior. Miejscami wąskie
doliny wymuszają ruch po drodze, co sprowadza zagrożenie wybuchem
IED. Wąskie doliny umożliwiają również przeciwnikowi przygotowanie
wcelowanych miejsc do prowadzenia ognia moździerzowego. Liczne
wadi spływające ze wzgórz krzyżują się z drogami, co czyni je bardzo
trudnymi do poruszania się. Niektóre odcinki dróg wymuszają ruch
jednokierunkowy, a tym samym uniemożliwiają szybkie wycofanie się
w razie potrzeby.
Reasumując, droga lądowa przebiega przez miejscowości
prawdopodobnie wspierające działania TB. Trasa nie jest długa, od 8 do 12
kilometrów w rejonie, gdzie można się spodziewać kontaktu ogniowego
oraz ładunków IED.
Aby wspomóc specjalsów, należy wysłać nasze patrole. Poruszanie się
drogą lądową na pojazdach bojowych typu rosomak czy MRAP wyklucza
element zaskoczenia. Należy nadmienić, że przeciwnik wykorzystuje nie
tylko wspomniane drogi dojazdowe, lecz także znane jedynie tubylcom
liczne ścieżki prowadzące przez góry do sąsiednich wiosek, które
umożliwiają niezauważone odejście rebeliantów z rejonu działania.
Jedyna szansa to śmigła, których nie posiadają czescy specjalsi,
bądź akcja, która odwróci uwagę TB na czas przejazdu kolumny. Co
może spotkać Czechów na terenie doliny, już wiedzieliśmy. Znaliśmy
zagrożenia. Plusem było to, że mogliśmy udzielić wsparcia ogniowego i że
niebezpieczny odcinek liczył około 18 kilometrów.
Teraz należało uzyskać odpowiedź, jak zachowa się generał Bashi
Habib po wjeździe czeskiej kolumny na jego terytorium. Było pewne
na sto procent, że kolumna musi przejechać przez posterunki drogowe
generała i jego ludzi, i to co najmniej przez dwa. Trasa, jaką mieli pokonać
Czesi przez Jaghori, to około 80 kilometrów. Tego nie da się przejechać
niepostrzeżenie.
Nie było innego wyjścia, należało się spotkać z generałem, który już
odmówił przyjazdu na zaproszenie do FOB Warrior, zaprosił natomiast
nas do siebie. Było jasne, że generał się boi aresztowania, bo zdawał sobie
sprawę, że wydano za nim list gończy.
Z naszych wyliczeń na podstawie informacji odcinek, na którym można
by się spodziewać ataku rebeliantów bądź IED, ma długość od 10 do 12
kilometrów, które trzeba będzie przejechać, jadąc do generała, i przez
które będą jechali czescy specjalsi. Istotne było też to, że są tylko dwa
miejsca, w których droga się tak zwęża, że nie ma możliwości manewru.
Późną nocą, po kilkukrotnej analizie materiałów, podjąłem decyzję, którą
drogą pojedziemy do Jaghori i czym.
Kolejnego dnia o ósmej rano na kwarantannie przy posterunku ANP
ja, Larry i tłumacz Momo czekaliśmy w toyocie na Bułeczkę i Górala.
Góral był bardziej ochroniarzem Bułeczki niż policjantem. O naszym
spotkaniu z samozwańczym generałem w bazie wiedział tylko jej dowódca
pułkownik Wiesiek. Nawet patrol Ziemniaka, który miał nas eskortować
za Shinkey, nie wiedział, gdzie jedziemy. Po chwili na bramie pojawił
się cywilny samochód. Wysiedli z niego Bułeczka z Góralem, uzbrojeni
po zęby, i przywitali się z nami. Wsiedli do naszej toyoty, a ich samochód
odjechał do Moquru.
Ziemniak miał odbić za Shinkey w kierunku Goharu, tak aby ewentualni
obserwujący nas rebelianci mogli wysunąć wnioski, że celem patrolu jest
rodzinna wieś komendanta Jahodiego.
Była to ryzykowna eskapada, ale musiała się odbyć po wcześniejszych
telefonicznych rewelacjach pułkownika Mareczka, że Bashi posiada
polskie umundurowanie i oporządzenie, że na pewno nie jest to jeden
mundur, a co najmniej kilka, co na dobrą sprawę umożliwia mu
wystawienie lipnych polskich posterunków albo odsprzedanie mundurów
talibom, a wtedy oni wystawią taki posterunek.
– I wiesz, co będzie, jak się Amerykanie nadzieją na taki posterunek?
Albo Czesi? Wiesz, gdzie będziemy? W czarnej dupie – skonstatował
Mareczek. – Nie masz już na co czekać. Musisz się spotkać z Bashim
Habibullahem – dodał.
– A śmigła dostanę? – spytałem z nadzieją, bo w Ghazni miała być
rozpatrywana taka ewentualność.
Szef dość wyczerpująco wytłumaczył mi:
– Nie. Nasi piloci mówią, że nie ma takich warunków w Jaghori,
bo nikt nie sprawdził lądowisk, i nie będą ryzykować. Amerykanie
mają inne zadania i nie mają na tę chwilę wolnych śmigieł, a my im
nie zawracamy głowy takimi pierdołami jak braki w umundurowaniu
w naszych magazynach.
Powtórzył też po raz kolejny: – Nie masz już na co czekać. Musisz
spotkać się z Bashim Habibullahem.
„Będziemy w czarnej dupie?”, pomyślałem. „To gdzie, kurwa, teraz
jesteśmy?”
Decyzja w związku z faktem przejazdu przez teren wroga i na dodatek
powrotu tą samą drogą mogła być tylko jedna. Zdecydowałem, że
będziemy podróżować szarą toyotą land cruiser, opancerzoną, która jako
pojazd prywatny wyglądem zewnętrznym nie wzbudzi podejrzeń wśród
ludności cywilnej, a przynajmniej nie od razu. Jeśli chodzi o rejestrację,
sam upaprałem je tak, że nic nie było widać. Zresztą rejestracja
w Afganistanie to rzecz tak wtórna, że nikt nawet nie zwraca na to uwagi.
Natomiast każda kolumna pojazdów wojskowych jest wychwytywana
tuż po wyjeździe z bazy na terenie miasteczka Jandy. My przemkniemy.
Wariacki plan, wiem, ale na pewno bardziej realny niż jazda tam patrolem
w rosomakach. W jedną stronę pewnie by się nam udało, ale trasa
powrotna byłaby zablokowana przez 300 bojowników TB z Rasany.
Nasze działania nie wychodziły poza zakres obowiązków i mieściły
się we wszystkich procedurach. W końcu byliśmy na misji stabilizacyjnej
i oficjalnie rebelianci kryli się po górach, a nie rządzili całymi połaciami
Afganistanu.
Patrol Ziemniaka właśnie wjeżdżał na bramę, wyrzucając w powietrze
niesamowitą ilość kurzu. Ruszyliśmy za nimi w tumanach pyłu i piasku.
Zgodnie z umową wyprzedziliśmy ich za Shinkay, jadąc w pyle. Ziemniak
skierował swój patrol na Gohar.
My wyrwaliśmy do przodu na północny zachód. Po drodze minęliśmy
z lewej wieś Lar Kalay. To między innymi z tej wioski ostrzeliwane są
nasze patrole, tu już można nadziać się na IED, ostrzał z moździerzy
czy zasadzkę. Nienarysowana na mapie linia frontu. Właśnie ją
przekroczyliśmy i coraz głębiej wkraczamy na tereny rebeliantów.
Wszędzie pojedynczo rozrzucone domy. Dolina zaczynała się zwężać,
zbliżaliśmy się do kolejnej wioski, Petaw, zamieszkanej przez ludność
podporządkowaną i współpracującą z talibami.
Miejscowość ciągnie się wzdłuż wyschniętego o tej porze koryta
strumienia, po którym latem, jesienią i zimą poruszają się samochody,
pędzone są stada owiec i innego bydła. Na wiosnę koryto wypełniała
woda z topniejącego śniegu w górach. Koryto jest płytkie i szerokie,
w niektórych miejscach nawet na 200 metrów. To naturalna droga, tak
więc różnorodne pojazdy, od motorków po ciężarówki, wyjeździły tu
kilka równoległych tras. Prócz tego była normalna droga z Gelanu do
Jaghori, ale my wybraliśmy koryto strumienia, tak jak większość lokalnej
ludności. Powody były dwa. Po pierwsze, droga wiodła przez wioski,
gdzie już mogli być bojownicy TB ze swoimi ruchomymi posterunkami
ściągającymi haracze od przejeżdżających, a po drugie, na drodze mogły
być IED.
Nikt na nas nie zwracał uwagi, czapki, okulary, brudne pomazane
szyby. Ponadto poranna pora generowała większy ruch na lokalnych
drogach, co dawało nam możliwość „wtopienia się” w tłum. Mimo że
według naszych kalkulacji ruch miał być duży, mało kto był na drodze.
Minęliśmy kilka samochodów osobowych, parę rowerów i motorów,
jedną ciężarówkę. Najtrudniej było na wyjeździe z wioski. Tu faktycznie
dolina się zwężała i trzeba było wyjechać z koryta, gdyż i ono stawało się
wąskie, coraz głębsze i naszpikowane głazami. Wjechaliśmy na biegnącą
wzdłuż wyschniętego koryta wąską drogę gruntową, wijącą się coraz
bardziej. Wyjazd z wioski i zarazem wjazd do właściwej doliny Rasana
przypominał szyjkę od butelki. Na końcu zwężał się tak, że na drodze było
miejsce na jeden samochód. Nic obok się nie przeciśnie.
Dzwonek w telefonie. Dzwoni Bashi i pyta, czy już jesteśmy za Moqurem,
gdyż tak przekazał mu wczoraj nasz tłumacz. Momo zapowiedział przez
telefon, że pojedziemy dłuższą drogą przez Moqur, a nie przez Rasanę,
bo to zbyt niebezpieczne. Momo udaje, że nie słyszy, krzyczy do telefonu
tylko tyle, że już niedługo będziemy, że jedziemy, żeby czekał.
Ostry zakręt w prawo i koniec jazdy między górami. Po jeździe wąską
drogą, gdzie boczne lusterka dotykały skał, czułem się jak korek od
szampana, który uwolnił się z wąskiej szyjki butelki.
Przed nami rozpościerała się dolina Rasana, która naprawdę robi
wrażenie. Jest położona wśród gór okrytych śniegiem, a promienie słońca
odbijają się od szklanych okien w licznych miejscowościach.
Droga opada lekko w dół, panorama doliny znika. Dojeżdżamy do
rozwidlenia dróg. Główna droga wiedzie do centrum doliny, a my odbijamy
na Jaghori. Minuty się wloką. Wjeżdżamy do Lashkar Kala. Na drodze
stado owiec z dwoma małoletnimi pasterzami. Widząc nasz samochód,
pospiesznie przeganiają owce z drogi. Naciągam bardziej daszek na oczy.
Przydała by mi się też broda. Podciągam chustę arafatkę na usta. Pasterze
nie zwrócili na nas uwagi, zajęci gonieniem owiec, ale w każdej chwili
możemy nadziać się na rebeliantów. Wbrew oficjalnym informacjom
podawanym przez media, to oni tu rządzą. ISAF tu nie dociera, nikt tu nie
był. Nawet do Lar Kalay którą przejechaliśmy wcześniej, nie wjeżdżają
nasze patrole.
Larry, jak tylko może, daje po gazie, byle szybciej. Tu nikogo to nie dziwi.
Afgańczycy są znani z tego, że jeżdżą z fantazją. Mijamy ruiny wioski –
to za nią mają być tereny Chazarów z ich posterunkiem. Faktycznie,
w oddali widać już check point, napięcie rośnie, Bułeczka mówi, że to
ludzie Bashiego i jego umocnienia. Podjeżdżamy bliżej i ukazują się nam
betonowe fortyfikacje. Na posterunku poruszenie, wysiadamy z pojazdu,
w razie czego przeładowujemy broń. Umówiliśmy się z Larrym, że jak coś
pójdzie nie tak, to walimy na ostro, on zawraca, ja osłaniam i przykrywam
ogniem z beryla oraz granatami. Dwa granaty przełożyłem dyskretnie do
bocznej kieszeni, a karabinek odbezpieczyłem.
Chazarowie witają serdecznie Bułeczkę i Górala. Widać zażyłość, co
wskazuje na dłuższą znajomość. Następnie witają się z Momo i z nami.
Napięcie schodzi z nas jak powietrze z dziurawej opony.
– Bashi Habibullah już jedzie, będzie za pięć minut – przekazuje wysoki
uśmiechnięty szczupły Chazar, może 30-letni. Twarz ma ogorzałą od słońca
i wiatru, szeroką, bez zarostu. Oczy lekko skośne i brązowe, a włosy proste
i czarne. Widać geny potomków Wielkich Mogołów. Wyglądają całkowicie
inaczej niż Pasztuni, to od razu zauważalne. Chazar nie przestaje
się uśmiechać. Ubrany w kurtkę policji afgańskiej z kałasznikowem na
ramieniu, zaprasza na posterunek, a my idziemy za nim.
Momo tłumaczy, że generał spodziewał się nas z drugiej strony doliny.
Niepostrzeżenie zabezpieczam beryla tak, aby nikt nie widział. To samo
robi Larry.
Umocnienia są fachowe, robią wrażenie. Teraz widzę, że mają
stanowiska wzdłuż grani, ciągnące się od podnóża po sam szczyt góry. Po
drugiej strony drogi to samo. Na stanowiskach worki z piaskiem, a między
nimi ciężkie karabiny NSW kaliber 12,7 mm na podstawie metalowej.
Po drugiej stronie drogi widzę taki sam karabin zamontowany na pace
pick-upa zaparkowanego w wykopanym do tego celu stanowisku. Pewnie
jeszcze poradzieckie, ale to bardzo dobra broń, odporna na warunki
pogodowe. Są tu też duże stanowiska na moździerze, a obok ziemianki
wkopane w ziemię. Prawdziwa linia frontu.
Po chwili na posterunek zajeżdża czarna toyota hilux. Z siedzenia
kierowcy wysiada generał Bashi Habibullah. W końcu mogłem zobaczyć
człowieka, który od kilku dni ciągle był obiektem naszego zainteresowania
i o którym uzyskałem tyle sprzecznych informacji.
Bashi był mężczyzną średniego wzrostu, w wieku około 50 lat, miał
typowe rysy Chazara. Szczupła sylwetka, krótko przystrzyżone włosy
i dokładnie ogolony zarost. Ubrany był w szarawary i galabiję, na którą
założył pulower i granatową marynarkę. Trudno było dostrzec pistolet
umieszczony pod koszulą na pasie. Obszerny tradycyjny strój utrudniał
ocenę, czy ktoś jest uzbrojony, czy nie.
Od razu było widać, że generał budzi respekt wśród swoich ludzi –
jak tylko jego samochód zajechał na posterunek, wszyscy Chazarowie się
zerwali. Generał wysiadł z wozu i obrzucił ich spojrzeniem. Jasne było,
że potrafi do nich mówić, milcząc. Momentalnie samozwańczy żołnierze
rozeszli się po posterunku na swoje stanowiska i do swoich zadań.
Generał wita nas serdecznie, ściska, przedstawia swojego syna i od
razu zaczyna oprowadzać. Zabiera nas na górę do umocnień – posterunki
ciągną się od podnóża góry prawie pod sam szczyt. Wchodzimy
do głównego posterunku, w międzyczasie naliczyłem około 15–20
uzbrojonych Chazarów. Tu też jest broń ciężka, karabin wielokalibrowy,
ręczne granatniki, a w bunkrze dojrzałem moździerz i obok otwartą
skrzynkę granatów. Trzy pick-upy na posterunku.
Bashi Habibullah przedstawia swojego starszego syna. Ma imię po ojcu,
Bashi, jest średniego wzrostu, jego włosy są czarne i lekko pofalowane.
Ubrany jest w tradycyjną białą koszulę, szerokie białe spodnie, czarne
skórzane mokasyny, a na koszulę założył czarną marynarkę.
Nie wiem czemu, ale zauważyłem, że w Afganistanie modne są
dwie rzeczy: amerykańskie kurtki koloru khaki M60 i czarne skórzane
marynarki à la oficer KGB. Mam takie luźne spostrzeżenie, że bardzo
często widziałem je u Afgańczyków.
Młody Bashi się uśmiecha, jest też miła niespodzianka – w miarę dobrze
mówi po angielsku.
Zwiedzanie linii frontu dało nam trochę w dupę. Pomimo że ścieżka była
wygodna, weszliśmy pod górę jakieś 400 metrów i byliśmy na wysokości
2400 metrów nad poziomem morza. To tak jak na najwyższym szczycie
w Polsce. Z tym że w Polsce po górach z kałaszem nie chodziłem.
Po zwiedzeniu linii frontu generał zaprasza do zwiedzenia dystryktu.
Jedziemy za nimi. Najpierw do szkoły dla chłopców. W okolicach szkoły
i na placu kupa dzieciaków. Potem na bazar i do szpitala. Następnie do
szkoły dziewcząt, która ze względów religijnych jest całkiem w innej
lokalizacji. Potem na boisko do piłki nożnej, pierwsze, jakie w ogóle
widziałem w Afganistanie.
Tłumaczy, opisuje, mówi bardzo dużo o potrzebie pomocy. My udajemy
zainteresowanie, na którym budujemy legendę, że służymy w PRT
(Zespole Odbudowy Prowincji). Oczywiście deklarujemy chęć udzielenia
pomocy po dopełnieniu formalności i skrzętnie notujemy, co mówi.
Wszędzie jest bardzo skromnie, ale schludnie, posprzątane, dzieci
w czystych ubraniach, zadbane, uśmiechnięte, nie widać biedy. Budynki
nie są stare, też zadbane, to bije po oczach. Widać, że Bashi Habibullah to
nie tylko chazarski watażka skupiający siłą władzę w dystrykcie Jaghori,
ale też dobry gospodarz, troszczący się o swoich ludzi.
Kolejne miejsce to dom generała. Zaprasza nas na skromny poczęstunek
i herbatę. Wchodzimy do domu Bashiego. Są tu już jego trzej dowódcy
polowi, których przedstawia. Siadamy w dużym salonie po turecku i po
chwili przynoszą nam herbatę. Rozmawiamy.
Nagle odczuwam zacięcie i pełną konsternację. Do salonu wchodzi
polski żołnierz. W pierwszym momencie pomyślałem, że Wiesiek wysłał
za nami patrol z FOB Warrior. Coś się stało, ale coś nie gra – znam tę
twarz. Olśnienie: to syn generała się przebrał. Za nim pojawiły się trzy
kolejne postacie w niekompletnym polskim umundurowaniu. Jeden miał
na sobie kurtkę kierowcy rosomaka z polskim orłem na ramieniu, a drugi
kamizelkę kuloodporną kierowcy – wszystko w polskim kamuflażu.
Tych trzech ostatnich generał przedstawia jako swoich zastępców,
komendantów polowych.
Faktycznie mają polskie mundury. Uśmiechamy się, wspólnie stajemy
do zdjęcia, a w duszy lecą kurwy. Kto im to dał lub gdzie zginęło i jak im
to, kurwa, odebrać?
Po prawej jeden z podwładnych gen. Bashiego w polskim mundurze,
na ramieniu widoczny fragment orzełka

Samozwańczy generał wręcza nam podarunki: tradycyjny strój męski


noszony przez Afgańczyków. Składa się na niego okrycie wierzchnie:
piękny płaszcz (chapan), a także białe spodnie, długa biała koszula oraz
nakrycie głowy – turban (lungee).
Nie zostajemy na obiad, prosząc o wyrozumiałość. Obiecujemy pomoc.
Trzeba mieć wyczucie, kiedy wiać, widziało nas tu już z pół tysiąca osób.
Rebelianci mogą już wiedzieć, że tu jesteśmy.
Autor z synem generała Bashiego Habibullaha w pełnym polskim
mundurze z emblematami

Żegnamy się na boisku, na którym byliśmy wcześniej. To najlepsze


miejsce w okolicy na lądowanie dwóch śmigłowców. Wsiadamy do toyoty
i tą samą drogą wracamy, byle szybko. Jesteśmy już za posterunkami.
Zakręt i znikają nam z oczu. Na drodze po jakichś dwóch kilometrach za
kolejnym zakrętem widzimy szarobrązowy busik, a przy nim stoi pięciu
mężczyzn. Dwóch kolejnych wchodzi pod górę. Są uzbrojeni. Tych pięciu
stojących przy busie w kałasznikowy, a tych dwóch wchodzących w RPG-7
i enfielda. Są ubrani tradycyjnie, ale mają kamizelki khaki z kieszeniami
na magazynki. Dwóch jest w kurtkach wojskowych też koloru
khaki z amerykańskiego demobilu, wzór 60. Podjeżdżamy niespiesznie,
przeładowuję broń z tyłu i słyszę trzask suwadeł – policjanci przeładowali
swoje kałasznikowy.
– Momo, przekaż Bułeczce i Góralowi, że ja biorę prawą stronę od
busa, a oni lewą i wzniesienie, na które wchodzą teraz ci dwaj – mimo
że adrenalina podskoczyła mi na maksa, wydaję polecenie dotyczące
sektorów ostrzału, bacznie obserwując teren. – Larry, jeśli zacznie się
strzelanina, mijasz busa z prawej.
W odpowiedzi Larry skinął głową, na chwilę puszczając kierownicę, by
odbezpieczyć i przeładować karabinek.
Trzech Afgańczyków, jakby mnie słyszało, przechodzi na prawą stronę
busa. Wysoki w kurtce khaki i jeszcze jeden z rudą brodą zostają na
środku, bardziej z lewej strony. Teraz widzę, że wszyscy mają brody. Ale
ten jeden ma rudą – kurwa, ruda broda!
Stoją leniwie. Dwóm kałachy dyndają na ramieniu na paskach, jeden
trzyma swojego kałasznikowa za uchwyt przy spuście językowym, lufą
w dół. Ich zachowanie świadczy o tym, że to rutynowy posterunek
rebeliantów. Nie spodziewają się obcych, tym bardziej żołnierzy ISAF-u
w cywilnym samochodzie, i to w jednym.
Na piętnastym metrze Larry zatrzymuje się i nie gasi silnika. Z lewych
tylnych drzwi pasażera wysiadają Bułeczka i Góral i od razu z ryjem
do mężczyzn, że mają oddać broń, i to natychmiast. Uchylam drzwi,
wsadzam lufę pomiędzy nie a przednią szybę, celując w moją trójkę. Stoją
w szeregu. Jeśli zacznie się strzelanina, zacznę od tego z lewej, który jest
najbliżej ich busa. W ten sposób odetnę im drogę ucieczki i możliwość
skrycia się za samochodem. Ten z lewej jest niewysoki i szczupły, ma na
głowie szary turban, a z kamizelki z kieszeniami na magazynki wystają
dwa. Ma może 30 lat, wszyscy są mniej więcej w tym wieku, przez te
brody trudno zresztą powiedzieć.
Tamci w widocznym szoku, cisza, są zaskoczeni, bo Góral i Bułeczka
w mundurach policyjnych, pewni siebie. Ich karabinki AK przeładowane,
lufy skierowane w rebeliantów.
Najwyższy w amerykańskiej kurtce, chyba najstarszy rangą, pierwszy
odzyskuje głos, coś krzyczy, macha ręką.
Bułeczka nie odpuszcza, kieruje lufę w wysokiego i też krzyczy.
Tych dwóch na górze przystanęło, naprawdę osłupieli.
Teraz dopiero dojrzałem stanowisko na górce z karabinem
maszynowym PK, a przy nim jednego rebelianta – stał obok, w dłoni
trzymał skrzynkę na amunicję do karabinu PK. Ze skrzynki zwisa
wystająca taśma z amunicją. Karabin leży na stanowisku – widocznie miał
dopiero podpiąć skrzynkę. Najwyraźniej jego też zaskoczyła ta sytuacja.
Więc już mamy ośmiu. W samochodzie jest chyba kierowca – kurwa,
dziewięciu. Rachuję siły przeciwnika.
– Jak ci się skończy amunicja, weźmiesz mojego beryla, nie ma czasu
na zmianę magazynka – cichym głosem powiedział Larry.
Kiwam głową, nie spuszczając wzroku z talibów, do których jeszcze
nie dotarło, kim jesteśmy. Do mnie dotarło. Palec nerwowo krąży przy
kabłąku języka spustowego, już nie trzymam nad spustem, już go gładzę,
nie naciskam, gładzę…
Najwyższemu puszczają nerwy, nie wytrzymuje. Podnosząc kałacha,
przeładowuje i strzela, jakby zapomniał, że jego koledzy broń mają
jeszcze na ramieniu, nieprzeładowaną – nie są przygotowani do walki.
Za to my tak. Bułeczka wali, Góral wali i ja walę. Krótkimi seriami,
między drzwiami a przednim oknem, stanowisko strzeleckie – tak nie
uczyli. To się nazywa kreatywność. Dwie krótkie w chudego, kolejne dwie
w środkowego, dwóch leży, trzeci już zdążył przeładować, strzela jakoś
chaotycznie, seria idzie po ziemi przed toyotą, zaczyna biec w kierunku
suchych krzaków winogron. Ja puszczam jedną, drugą, krótkie serie. Cel
ruchomy pada po trzeciej. Środkowy jest ranny, leży, kręci się, puszcza
serie z kałacha nad toyotą.
Koniec amunicji, nie ma czasu na przeładowania. Larry już daje mi
swojego kałacha, a ja rzucam do tyłu swojego, krzycząc:
– Momo, ładuj!
Kątem oka widzę, jak na przedniej szybie powstają dwie pajęczynki.
Słyszę chrobotanie po dachu. „To pewnie ci dwaj z góry albo ten od
PK”, myśl jak błyskawica przemyka przez moją głowę. Walę do trzeciego
leżącego na ziemi; jest ranny, ale strzela. Krótka seria ucisza jego
kałacha.
Zmieniam cel na samochód rebeliantów. Pakuję długimi seriami w busa
cały magazynek, celuję w przednią, następnie boczną szybę, a na koniec
w silnik. Koniec amunicji. Spoglądam w lewo, tam, gdzie stał ten wysoki
i jeszcze jeden rebeliant – obydwaj leżą. Rudobrodemu kamizelka poleciała
na boki. Szara koszula na piersi zmieniła kolor na ciemnobrązowy.
W międzyczasie, wymieniając u Momo kałacha na załadowanego, krzyczę
do Bułeczki i Górala, strzelających w kierunku stanowiska na górce, gdzie
wcześniej widziałem bojownika z karabinem maszynowym.
– Do wozu! Inside!!!
Momo krzyczy w dari do środka.
Larry, mimo niespodziewanego ostrzału, rusza toyotą powoli, krzycząc.
– Kurwa, drzwi! Zamykać drzwi! Spierdalamy!
Na jeszcze otwartych drzwiach wychylam się i puszczam długą serię
w maskę busa, gdzie kryje się silnik, by mieć pewność, że nikt nie
uruchomi samochodu. Larry manewruje między trupami. Słyszę świst
pocisków przelatujących nad głową oraz tych uderzających w karoserię
naszego samochodu. Terkot kałacha i karabinu maszynowego nie ustaje.
Góral prowadzi ogień z wozu, w końcu zamyka drzwi. Świst granatu RPG
nad toyotą. Walnął w pryzmę piachu za drogą, ale nie eksplodował.
– Gazu! – krzyczę.
Słychać jeszcze strzały za nami, ale już jesteśmy za zakrętem. Ktoś
musiał przeżyć, najpewniej był jeszcze jeden gdzieś na górce przy
stanowisku karabinu PK i jeden z kałasznikowem.
– Ziemniak, tu Iksy. Odbiór. – Teraz dopiero mogłem nawiązać łączność
przez radiostację z patrolem Ziemniaka, który krążył między Shinkay
a Goharem, czekając na nasz powrót.
Nawiązuję łączność z dowódcą patrolu:
– Tu Ziemniak. Odbiór.
– Mieliśmy kontakt ogniowy. Potrzebujemy wsparcia. Jedziemy w stronę
Shinkay, jeśli mnie zrozumiałeś – odbiór.
– Podaj koordynaty. Zrozumiałem, wyjadę ci naprzeciw.
Podałem Ziemniakowi koordynaty.
Larry nie jedzie na wariata, wraca zimna krew, jesteśmy jeszcze
w Rasanie. A talibowie już dzwonią, już, kurwa, lecą do tych swoich
pieprzonych motorków. Wjeżdżamy do wioski, nie za wolno i nie za
szybko, normalnie. Rozwidlenie, są dwie drogi. Wybieramy lewą, która
prowadzi bardziej przez otwarty teren. Toyota skacze na wybojach,
mijamy różnokolorowe bramy kalat, gotowi w każdej chwili odpowiedzieć
ogniem na każdy atak. Tu w zabudowaniach jesteśmy łatwym celem
dla zasadzki, nasze atuty to opancerzony samochód i szybkość. Wreszcie
wypadamy na otwarty teren.
Z obu stron surowe góry, słońce…
W końcu jest koryto strumienia. Larry pruje biegnącą przez nie drogą.
Dolina się rozszerza, z obu stron drogi im dalej do podnóża gór, tym
mniejsze szanse na celny ostrzał rebeliantów. Góry są już jakieś 300–400
metrów od nas.
Głuchy wybuch moździerza jakieś 50 metrów przed nami, toyotą
szarpnęło.
– Dostaliśmy w koło! – krzyczy Larry, jeszcze mocniej ściskając
kierownicę, jak wodze spłoszonego konia, żeby nie pozwolić na zmianę
kierunku i rytmu jazdy.
W samochodzie słychać świst kolejnego granatu z RPG, lecącego nisko
nad samochodem, a także z oddali terkot km PK. Jest już nieszkodliwy,
nie przebije pancerza, za daleko, ponadto ruchomy cel to trudny cel.
Rebelianci się spóźnili o dobre 10 minut.
Znów strzały z jakichś 300 metrów, są daleko, marnie z celnością.
Głucha detonacja – tak wybucha granat moździerzowy, ale już daleko
za nami. Teraz wszystko w kunszcie jazdy naszego kierowcy. Trudno
mu utrzymać kierownicę, znosi nas na prawo po trafieniu w oponę, ale
jedziemy wolniej, może 40 na godzinę.
Wystawiam beryla przez okno i oddaję krótkie serie, bardziej na
postrach niż dla efektu. Znowu świst RPG gdzieś daleko, coraz słabiej
słychać serie z km PK. Rebelianci odpuszczają. Boją się nas gonić, nie
mają ochoty na kolejne straty. Trafiona toyota jedzie.
Mijamy Shinkey, robiąc kółko wokół miejscowości.
W oddali już widać naszą bazę. Jest też patrol Ziemniaka, widać po
kurzu, że grzeją w naszą stronę, jakby się bali spóźnić na „ustawkę”
z talibami. Też się spóźnili jakieś 10 minut.
– Kocham toyoty! – krzyknąłem. W samochodzie śmiech, nerwy puściły.
Toyota po zasadzce

Na koniec rosomaki ostrzelały wzgórza, z których rebelianckie


moździerze prowadziły spóźniony ostrzał oddalającej się naszej kolumny.
Wchodzimy z Larrym do naszej bichaty. Toyota zaparkowana. Rudi już
wie, ściska nas, że tchu ciężko zaczerpnąć. Chłop potężny, nic nie mówi,
wychodzi. Siadamy z Larrym przy stole. Biorę wodę, taka zwykła, ciepła,
a kurwa, smakuje jak nigdy. Normalnie coś niebywałego.
Rudi wraca.
– Naliczyłem 18 przestrzelin i rozpieprzone koło.
– No – odpowiadam, bo tylko tyle jestem w stanie teraz powiedzieć.
Dalej piję wodę.
Rudi znika w sowim boksie, po chwili wraca i stawia butelkę na stole.
– Miała być na sylwestra, ale chuj tam – ryczy ze śmiechu.
– Nie pij wody, bo ci zaszkodzi – śmieje się Larry.
– Pułkownik Mareczek już dzwonił z pięć razy – dodaje Rudi.
– No – naprawdę nie mam siły sensownie gadać, palę papierosa. „Jeszcze
chwila”, myślę, „dajcie chwilę”. Larry zamknął oczy – on też jeszcze jest
tam na drodze razem ze mną.

Skrzynka piwa

Uzgodniliśmy z Bashim, że będzie eskortował patrol NATO przez swój


dystrykt, i podaliśmy specjalnie drogę do Moquru, bo jest dla nich
najszybsza, legendując przy tym, że z Moquru patrol jedzie HW1 prosto
do Ghazni. Zmiana trasy miała zostać podana, jak Czesi będą już
w Jaghori, aby rebelianci, jeśli mieli dopływ informacji od Chazarów,
zupełnie się ich nie spodziewali w tym miejscu. Około godziny dziewiątej
rano 20 listopada w kierunku Goharu ruszył nasz jeden patrol, dla
odwrócenia uwagi rebeliantów z Rasany. Drugi patrol plus humvee z S2X
i trzy samochody policji ruszyły w kierunku Shinkay – standardowa trasa
patrolowania znana rebeliantom.
W południe mieliśmy informację od Czechów, że dojeżdżają do Jaghori.
O 12.30 dali znać, że spotkali Chazarów i w pierwszej chwili myśleli,
że to polski posterunek, bo Chazarowie byli w polskich mundurach.
Nastąpiła zmiana trasy pod legendą, że patrol ma za mało paliwa,
by dojechać do Ghazni, więc zatankują w FOB Warrior. Ruszyli przez
Jaghori, eskortowani przez cztery samochody Chazarów. Po godzinie byli
za Lashkar Kala. W tym momencie nasz patrol zaczął jechać im na
spotkanie – wiedzieliśmy już, że jeśli TB zaatakują, to mniej więcej w tym
miejscu co ostatnio. My mieliśmy ostrzał, więc chodziło o to, by rosomaki,
popularnie zwane przez talibów zielonymi diabłami, ostrzelały miejsca,
z których rebelianci będą prowadzili ostrzał. Było nam łatwiej, lokalizację
znaliśmy, chodziło tylko o odpowiednie ustawienie wozów.
O 13.20 widzę z naszego humvee czeską kolumnę; 13.30 dojeżdżają do
naszego patrolu. W momencie gdy ostatni czeski land rover mija nasz
patrol i kieruje się do FOB Warrior, rebelianci otwierają ogień z moździerzy
i RPG-7. Ostrzał jest chaotyczny i niecelny. Rosomaki już wiedzą, gdzie
strzelać, bo ostrzał zdemaskował ich pozycje i był spóźniony. To tylko
znaczyło, że Bashi Habib dochował tajemnicy, a rebelianci nie mieli
informacji wyprzedzających umożliwiających zorganizowanie zasadzki.
Odpowiadamy ogniem z trzydziestek i stanowiska talibów momentalnie
milkną. Z TOC-u przez radiostację pada komenda: powrót do bazy.
Czescy specjalsi dotrzymali słowa – jeszcze tego samego dnia oficerowie
łącznikowi przynieśli zgrzewkę czeskiego pilznera, tak jak obiecali. Nie
nadmienili jednak, że piwo jest bezalkoholowe.
Umierałem ze śmiechu, patrząc, jak chłopakom opadły szczęki. Mogłem
się śmiać – w końcu nie piję piwa od 15 lat.
Mareczek jeszcze raz polecił nawiązać kontakt, doprowadzić do
spotkania, odzyskać mundury i namówić do współpracy. Tak, Mareczek,
jak się rozpędzi, to potrafi zrobić sobie koncert życzeń.

Szura

Z Bashi Habibem spotkałem się jeszcze dwukrotnie. 25 listopada


pojechaliśmy całkiem inną trasą do Jaghori, ale tym razem wzmocnionym
patrolem z pomocą humanitarną, oraz pod koniec kwietnia, kiedy to
na osiem pojazdów przyjechał do naszej bazy w odwiedziny. W naszym
biurze urządziliśmy małą szurę – był Bashi Habib, ze swoimi
trzema komendantami i synem, Stalowy z synem i dwoma policjantami.
Rozmowy dotyczyły Rasany i pomocy dla Jaghori. W pewnym momencie
do Stalowego zadzwonił komendant główny policji prowincji Ghazni.
Stalowy ze spokojem przełączył telefon na tryb głośnomówiący. Momo
nad uchem tłumaczył mi przebieg rozmowy, którą słyszeli wszyscy
w naszym biurze. Komendant powiedział, że wie, że generał Bashi Habib
jest teraz w FOB Warrior. Stalowy odparł, że też o tym wie, bo tu jest
i siedzi z nim przy stole. Komendant nakazał Stalowemu go zaaresztować.
Ten odpowiedział, że tego nie zrobi, gdyż Bashi Habib jest tu teraz
w gościach – i on też. Następnie stwierdził, że nie może dalej rozmawiać,
gdyż jest zajęty, i się rozłączył.
Posterunki zdobyte przez Jankesów

Zapowiadała się dobra współpraca i nie tylko możliwość pomocy


Jaghori, ale przede wszystkim opanowania doliny Rasany i wypędzenia
stamtąd TB. Przestalibyśmy być ostrzeliwani z północy, nasze patrole
nie wpadałyby tam na IED, można by wzmocnić działania w okolicach
Moquru i na południu w kierunku Nawy, opanowanej przez talibów tak
jak Rasana.
Autor na posterunku Hazarów na tle doliny Rasana opanowanej przez
talibów

Ponadto generał Bashi Habibullah powiedział, że Jaghori to jeden


z bogatszych dystryktów w Afganistanie. Ma dostęp do największych
złóż litu i złota, brak tylko fachowców i zagranicznych firm, które by
się tym zajęły. A on gwarantuje spotkania z decydentami w Kabulu
i bezpieczeństwo na miejscu w Jaghori.
To dawało nam naprawdę wielkie możliwości zwiększenia
bezpieczeństwa naszych żołnierzy. Jeśli chodzi o przedsięwzięcia
biznesowe, to już nie leżało w moich kompetencjach. Szczegółowe
meldunki poszły – od tego są właśnie służby specjalne, po to je mają
Amerykanie, Anglicy, Niemcy. Wtedy myślałem, że też i my. Wystarczyło
tylko dostarczyć pomoc humanitarną. Część na śmigłach, które mamy
w Ghazni, część patrolami drogą lądową. Pomoc na pewno byłaby dobrze
wykorzystana, bo Chazarowie z tego, co widziałem, chcą się rozwijać
i uczyć, robią to. W końcu widać by było efekt naszej pomocy.
Jeśli chodzi o działalność gospodarczą, to już rola wyższych kręgów
decyzyjnych, ale myślę, że w Polsce są dziesiątki firm, które podjęłyby się
tego, nie bacząc na ryzyko związane z działaniami rebeliantów.
Po tygodniu coś się zesrało – okazało się, że trzeba się zająć innymi
kierunkami i na razie nie ma sił oraz środków na pomoc dla Jaghori. Sam
kontakt nakazano utrzymywać.
Po miesiącu dalszy brak decyzji, ale decyzja z Ghazni brzmiała: kontakt
utrzymywać dalej i dbać o dobre relacje.
Zastanawiałem się, jak na tym etapie mam dbać, kurwa, o dobre relacje,
co mam zrobić – posłać Bashiemu Habibullahowi pudełko czekoladek
i kilogram krówek?
Sytuacja z generałem stawała się coraz bardziej napięta, w końcu
przestał odbierać nasze telefony. Już tylko jego syn z nami się kontaktował,
ale i on w końcu odpuścił. To nie był dobry sygnał – potrzebowaliśmy
w tym regionie sojusznika, a nie kolejnego wroga.
W czerwcu Jusufa przekazał na spotkaniu, że generał Bashi ma
kilka lub kilkanaście nowych rakiet do zestrzeliwania śmigłowców, które
niedawno zakupił. Informacje potwierdzili nam Laser i Bułeczka.
To już było poważne zagrożenie. W FOB Warrior śmigła lądowały
średnio raz dziennie. Strącenie jednego, efekt – od kilkunastu do
kilkudziesięciu zabitych. Nie wierzyłem, by generał strzelał w śmigła
ISAF-u, ale rakiety mógłby opchnąć talibom, a oni na pewno by to
zrobili.
Ghazni w końcu się obudziło, poproszono o nawiązanie bliższych
relacji i odtworzenie kontaktu oraz o opracowanie planu przechwycenia
śmiercionośnych rakiet.
Opracowałem dwuetapowy plan, który zakładał przechwycenie rakiet
i spotkanie z Bashim Habibullahem. Plan przewidywał wykorzystanie
naszych specjalsów z TF-49. Chłopaki z GROM-u w ramach swojej operacji
mieli przejąć rakiety i siłą ściągnąć generała do FOB Warrior. Przy okazji
przetrzepać mu dom rodzinny, odzyskać polskie mundury i zarekwirować
broń w magazynie domowym.
Legenda była przygotowana: siły specjalne dostały informacje, że w tym
i tym domu przebywa groźny komendant rebeliantów, ale pomylono
domy.
Na miejscu w FOB Warrior mieliśmy zamiar przeprosić generała,
tłumacząc, że zaszła straszna pomyłka, kardynalny błąd. Pan generał
pewnie by z ochotą przyjął przeprosiny, wiedząc, co znaleziono u niego
w domku.

Autor z generałem Bashim Habibullahem

Wymóc przyjaźń – wiem, że u ludzi Zachodu wywoła to zdziwienie.


Porywać kogoś, a potem prosić go o pomoc. Żeby to zrozumieć, trzeba
znać mentalność ludzi mieszkających w Afganistanie. Tu liczą się siła
i pieniądze, jeśli nie dysponujesz jednym i drugim, jesteś słaby, a ze
słabym nikt nie trzyma.
Wojna rodzi brutalne zachowania. Ponadto generał Bashi Habibullah
był twardym przywódcą, miał na karku talibów, a nie dostał żadnej
pomocy od nas mimo wstępnych deklaracji. W swoim rozumowaniu
założył, zresztą słusznie, że zbyt wielka przyjaźń z nami ma więcej
minusów niż plusów. Rakiety przeciwlotnicze, które sprzeda rebeliantom,
nie zostaną wykorzystane przeciwko niemu, bo on śmigieł nie ma, a raz,
że zarobi, dwa, poprawi sobie relacje z bojownikami i braćmi w wierze.
Nie było na co czekać, dostałem zielone światło z Ghazni. Chłopaki
z GROM-u też się napalili. W perspektywie było przejęcie magazynu
z nowymi rakietami, do tego jeszcze kupa innego uzbrojenia, a to realny
efekt.
W ciągu 10 dni wszystko było dograne, plany operacji oparte na
procedurach ISAF-u. Źródła zabezpieczające informacje, moje zdjęcia
z pobytu w Jaghori zimą. Nowe filmy i zdjęcia z amerykańskich dronów
Predator (bezpilotowców), które dokładnie nam udokumentowały obecne
pozycje Chazarów i dom generała. Bezpieczne miejsce lądowania dla
śmigieł. Dwóch informatorów do dyspozycji dla GROM-u w celu udziału
w operacji i wskazanie domu oraz pomieszczenia, gdzie są składowane
rakiety. Źródło w otoczeniu Bashiego, które na bieżąco dawało informacje,
gdzie generał przebywa. Wszystko książkowo.
Operacja GROM-u miała się zacząć o trzeciej w nocy. O piątej rano
miałem odebrać generała Bashiego na lądowisku śmigłowców w FOB
Warrior.
O północy dostałem telefon z Ghazni, że operacja odwołana, ale
jej priorytet wzrósł, bo jest teraz na tapecie w Dowództwie Operacji
Specjalnych ISAF w Bagram. TF-49 podlegało temu dowództwu, więc
musieli doskonale wiedzieć od początku, że taka operacja jest planowana.
To zamieszanie trochę mnie zdziwiło.
Rano z kolei dostałem z GROM-u telefon z informacją, że TF-49 poleci na
polskich śmigłach dzisiaj w nocy i nie będą czekać na decyzje DOS-ISAF.
Po południu znów do mnie dzwonili z GROM-u z informacją, że
DOS-ISAF nie zezwala i da swoje śmigła jutro. Następnego dnia dostałem
informację z GROM-u, że chinooki odwołane i mają czekać. Kolejnego,
czyli już trzeciego dnia, zadzwoniły wkurwione gromowiki.
Chłopaki z TF-49 z helipadu schodzili dwa razy, bo już byli prawie gotowi.
W końcu okazało się trzeciego dnia, że operacja została przeprowadzona,
ale…
…ale przez Jankesów i przez ich siły specjalne.
Szczęka mi opadła. Jak to? Nawet nie powiadomili o niczym i sami to
zrobili. W dodatku zgarnęli wszystko z posterunków na granicy Jaghori
i Rasany. Bashi Habibullah został przewieziony do Kabulu. Po trzech
dniach pojawił się nagle w Jaghori. Kontakt z nami zerwał całkowicie. To
świadczyło tylko o jednym – TF Amerykanów zrobiła robotę dla CIA, a oni
go sobie podporządkowali i cała śmietanka, kurwa, dla nich, a nam kopa
w dupę, durnym Polaczkom.
Jankesi olewają nas ciepłym moczem, nawet, kurwa, nie próbując
wmówić, że to deszcz. Amerykanie też są głodni sukcesów, a nie oszukujmy
się, w Afganistanie idzie im jak krew z nosa.
W dodatku, kurwa, chodziło bardziej o złoża litu i złota, a nie o Rasanę,
bo tę Jankesi mieli dokładnie w dupie. Tym Polacy niech martwią się
dalej sami. Bashi Habibullah nieoczekiwanie dostał pomoc humanitarną
od Jankesów, a jego pozycja w Kabulu znacznie się polepszyła. Stał się
jeszcze bardziej znaną personą[13]. Trzeba przyznać, że w Jaghori od
tego czasu nieoczekiwanie wzrosła liczba inwestycji – widocznie jednak
się opłaca.
Pod koniec września 2010 roku, będąc w bazie lotniczej w Bagram,
na głównej ulicy spotkałem przypadkowo syna generała Bashiego
Habibullaha – a w zasadzie to on mnie zauważył i bardzo serdecznie
się przywitał. Gdy spytałem, co słychać, odpowiedział, że wszystko
w porządku, że ojciec nas wspomina. Zaprosił mnie do Jaghori, bym
ich odwiedził, i dodał, że w końcu problemy Jaghori zostały zauważone.
Niestety nie mogliśmy dłużej rozmawiać, gdyż młody Chazar nie był sam,
towarzyszyło mu dwóch panów od Wuja Sama. Jeden po cywilnemu,
a drugi w amerykańskim mundurze sił powietrznych w stopniu majora
armii amerykańskiej. Spieszyli się na lotnisko. Z zaproszenia nie
skorzystałem – w Bagram czekałem na samolot do Polski.
Nie trzeba być superinteligentnym, żeby się domyślić, dlaczego Jankesi
zainteresowali się Jaghori.
Dobrze, że czescy specjalsi byli słowni i postawili zgrzewkę pilznera,
szkoda tylko, że bezalkoholowego. No, ale każde państwo robi interesy na
miarę swoich możliwości…

10 601. Grupa Sił Specjalnych (SFG) podlega bezpośrednio ministrowi obrony Republiki
Czeskiej, jest jedyną tego rodzaju formacją sił specjalnych armii tego kraju.

11 Operacja Zgrupowania A w Ghazni rozpoczęła się 18 listopada 2008. Polskie


siły wysłały konwój 19 ciężarówek, załadowanych do granic możliwości żywnością
dla ludności zamieszkującej dystrykt Malestan w prowincji Ghazni. Drugą postacią
odpowiedzialną za bezpieczne doprowadzenie konwoju do celu był generał Bashi –
czołowa postać w dystrykcie Malestan. Zasadniczy trzon ochrony konwoju stanowiły 3
KTO Rosomak w wersji bojowej oraz jeden w wersji saperskiej, jak również 5 Humvee
w wersji 4+. […] Generał Bashi wraz ze swoimi ludźmi na 3 fordach pick-upach nie
tylko był przewodnikiem po nieznanym terenie, ale jak się okazało, obstawił swoi
mi ludźmi newralgiczne i najniebezpieczniejsze miejsca na trasie konwoju [...]. Podróż
wstępnie zaplanowana na 3 do 4 dni okazała się blisko dwa razy dłuższa – trwała 7 dni.
Największym sukcesem okazał się przyjazd bez żadnych strat i uśmiech na twarzach
mieszkańców Malestanu. Swoją wielką wdzięczność i podziękowanie dla wszystkich
żołnierzy konwoju okazał generał Bashi. Dowódca PSZ pułkownik Rajmund Andrzejczak
osobiście gratulował i dziękował każdemu uczestnikowi konwoju oraz wręczał im
listy gratulacyjne. Zob. Paweł Zaganiaczyk, Operacja „Roxana”, http://isaf.wp.mil.pl/pl/
1_501.html.

12 Najnowsze badania geologiczne wykazały, że Ghazni może mieć jedne


z najbogatszych na świecie złóż litu. Złoto i miedź stwierdzono również w Zarkashan,
kopalni prowincji Ghazni o szacunkowej wartości 30 mld dolarów. Choć depozyty litowe są
wyceniane na około 60 mld dolarów, zostały odkryte w czterech wschodnich i zachodnich
prowincjach Afganistanu, wraz z innymi nowo odkrytymi (w 2010 r.) złożami. Ich łączna
wartość, 3 bln dolarów, oszacowana została na podstawie badań 30 procent masy
ziemi w tym kraju – zob. Zarkashan Mine, Wikipedia.en, https://en.wikipedia.org/wiki/
Zarkashan_Mine.

13 Generał Bashi Habibullah w dobrej formie w 2015 roku na Facebooku:


https://www.facebook.com/Jaghoriizebaofficial/videos/1614851275398378/.
VII

Zima na patrolu, czyli Nawa jest


ważna, ale Rasana jeszcze
ważniejsza. Tener Cojones
i Dragon Bitch

Początek grudnia przyniósł ujemne temperatury, ale mało opadów


śniegu. Taka aura sprzyja prowadzeniu operacji w terenie, gdyż daje
możliwość działania patrolami w strefie odpowiedzialności bazy. Jeśli jest
na plusie i z opadami, drogi gruntowe zamieniają się w bajora i nawet
rosomaki grzęzną. W takich warunkach nie da się patrolować niczego
prócz HW1, czyli „drogi do nieba”. Nasza komórka S2X też może już
samodzielnie organizować wyjazdy.
W końcu mój szef w Ghazni, pułkownik Mareczek, spełnił swoją
obietnicę. Od dwóch tygodni mamy dwa hummery. HUMINT ma jeden,
więc razem, niezależni od patroli zgrupowania Bravo, spokojnie możemy
wyjechać na patrol i efektywniej realizować zadania. Za nami już trzy
samodzielne patrole do Aghowjan i Shinkay. Towarzyszą nam zawsze
jeden lub dwa policyjne fordy pick-upy z komendy w Gelanie. Dzięki
układowi ze Stalowym mamy je na telefon i to ułatwia robotę – my jako
NATO nie mamy prawa do przeszukań, ale już w towarzystwie afgańskiej
policji możemy dostać się wszędzie. Udało nam się pozyskać Niskiego,
jednego z oficerów policji z Gelanu. Towarzyszy nam razem ze swoimi
ludźmi. Niski jest miejscowy, mieszka w Gelanie od pokoleń. Zna każdą
kalatę w promieniu 20 kilometrów. Na razie trzyma nas na dystans, ale
już ustaliliśmy przez innych informatorów, że ma dojście do TB…

Posterunek policji w Moqurze

W następnym tygodniu zgrupowanie Bravo rozpoczyna kolejną


operację, tym razem w kierunku Nawy. Bierzemy w niej udział pełnym
składem. Nawa to dystrykt w całości opanowany przez talibów.
Praktycznie nie mamy źródeł na tym kierunku. Obecnie zbieramy
wszystkie informacje na temat miejsca, w którym ktoś z Ghazni
zaplanował operację. Jutro jest briefing u Wieśka, dowódcy Warrior –
dzisiaj ma wrócić z Ghazni i przedstawić zamierzenia odgórnie narzuconej
operacji.
Larry ochrzcił nasze hummery, a właściwie zrobili to Jankesi z jednostki
saperów, EOD i amerykańskiego HUMINT-u. Jankesi przychodzą do nas
często na kawę. Szef amerykańskiego HUMINT-u to policjant z Nowego
Jorku o imieniu Richard. Oprócz niego są jeszcze John, William i Jason.
Wszyscy służą w Gwardii Narodowej i nie są zawodowymi żołnierzami.
Szef EOD Martinez jest emigrantem z Meksyku, który pracuje w USA
jako taksówkarz. Ma żonę i dwójkę dzieci. Przyjechał do Afganistanu, bo
dzięki służbie na misji otrzyma obywatelstwo USA. Na przedramionach
ma wytatuowane imiona swoich dwóch synów.
W bazie jest wiele pojazdów, które mają imiona. Nadanie nazwy
ma przynieść szczęście w boju. Rosomaki i MRAP-y z wymalowanymi
nazwami takimi jak „Dobre chłopaki”, „Kubuś” czy „Fiona” nikogo nie
dziwią. Nie wiem, jakie to ma podłoże psychologiczne, ale wiem, że
o wiele przyjemniej jest wsiąść do wozu, który ma imię. Jakoś tak cieplej
na duszy.
Bratnia przyjaźń nawiązana, współpraca zadzierzgnięta. Hummery
dostały imiona i ojców chrzestnych. „Tener Cojones” (w tłumaczeniu
z hiszpańskiego „Mieć Jaja”) wziął pod opiekę szef EOD Martinez,
a „Dragon Bitch” (w tłumaczeniu z angielskiego „Smocza Suka”) – Richard,
szef HUMINT-u.
Martinez, obrotny chłopak, przyszedł pochwalić się nową butelką
absyntu z limitowanej kolekcji alkoholi zakupionej na Amazonie. Alkoholu
zamawiać i przywozić do Afganistanu nie wolno, wolno natomiast
kolekcjonować alkohole świata. Obejrzeliśmy całą butelkę. Potem, jak
nakazuje zasada narodowej gościnności, czyli „Czym bichata bogata, tym
rada”, postawiliśmy na stole naszą polską wodę gazowaną, żeby mogli ją
sobie obejrzeć.

Nawa

Wiem, kto wydał ten rozkaz, ale nie mam pojęcia, co miał na myśli,
podejmując tak durną decyzję jak ta, żeby próbować opanować dystrykt
Nawa, z którego Amerykanie spieprzali, tracąc kilkanaście jednostek
sprzętowych. Rozkaz nie gazeta, więc do boju…
Jest 17 grudnia 2009 roku i mija już czwarty miesiąc, odkąd tu
przyjechałem. Zima jak na razie jest łagodna i sucha, co pozwala wozom
bojowym na jazdę po tutejszych bezdrożach. Dziś o 9 rano wyjechaliśmy
w kierunku Nawy. To już trzeci patrol na tym kierunku, w którym biorę
udział w ramach operacji „Garden Roses”, przez żołnierzy określanej „Coś
tam, kurwa, coś tam, kurwa, zdobyć Nawę”. Jak prawie na każdym patrolu
w kierunku Nawy, rutynowo jesteśmy ostrzeliwani przez bojowników TB
komendanta Faruqa.
W operacji bierze udział około 150 żołnierzy i 20 policjantów.
30 pojazdów, od specjalistycznych amerykańskich pojazdów z RSP
(Grupy Rozminowania) i EOD (Explosive Ordnance Disposal – Zespół
Rozminowania), przez rosomaki, MRAP-y oraz hummery, na policyjnych
fordach pick-upach kończąc.
Dwa nasze plutony zgrupowania Bravo, zespół OMLT, S2X, HUMINT-u.
Dwa plutony ANA z Kandaku w Moqurze i 20 policjantów z Gelanu oraz
zespoły CIMIC-u i grupy PSYOPS. Ci ostatni ciągną za swoim MRAP-em
przyczepę wyładowaną darami dla mieszkańców: garnkami, radyjkami,
kocami, zabawkami dla dzieci.
Talibowie zatrzymani w trakcie jednej z operacji cordon & search

Kurwa, wojska w chuj, a chłopcy od Faruqa ciągle w nas napieprzają,


a to granat RPG świśnie gdzieś nad wozem, a to z moździerza walną, a my
powolutku, żeby się na minę pułapkę nie wpierdolić. Tak jak w zeszłym
tygodniu podczas powrotu z Petaw. Całe szczęście, że ładunek w minie
pułapce był mały, to tylko koło w rosomaku urwało, ale i tak szlag trafił
normalny powrót.
W Petaw też nam nie dali spokoju. Śpioch, Rudi i ja przez pół
godziny zapieprzaliśmy, czołgając się po polu winogron, bo rebeliancki
snajper nas sobie upatrzył. Ostrzeliwaliśmy się z naszych beryli, ale był
dobrze schowany, więc tylko waliliśmy do suszarni rodzynek, gdzie miał
stanowisko. Dopiero jak udało nam się ściągnąć przez radio rośka, to
porządnym ogniem z trzydziestki uciszył rebelianta, zmieniając w kupę
gruzu rodzynkarnię, w której się ulokował. Ma moc trzydziestka. Gdy się
dowiedzieliśmy, że ostrzał był prowadzony z brytyjskiego enfielda, nie
mogliśmy uwierzyć, że klient ostrzeliwał nas z tak wiekowego karabinu.
Po powrocie do bazy okazało się jednak, że enfield nie jest tak stary[14].
Nabrałem szacunku do tej broni. Snajper był na jakichś czterystu
metrach. Wystrzału praktycznie nie było słychać, tylko świst pocisku.
Gdyby Rudi nie usłyszał go pierwszy i gdyby tamten celniej strzelał, to
słabo by się to skończyło. Tym, co zostało z bojownika, zajęła się policja,
a my zarekwirowaliśmy enfielda do badań dla WIT i do zniszczenia.
Dziś nie jest lepiej. Dojeżdżamy do granicy dystryktu Nawa. Tam mamy
przeszukać wioskę Lawang w ramach operacji typu cordon & search
(„otocz i przeszukaj”).
Normalnie z bazy do Lawangu jest 15 kilometrów, powinno się jechać
maksymalnie 20 minut. A my jedziemy już trzecią godzinę. Saperzy
badają każdy przepust, spowalniają nas też ostrzały rebeliantów. Tak
wygląda każdy patrol.
Jedzie z nami mój informator Bosman. Ma wskazać domy, w których
mieszkają TB od Faruqa. W Lawang mieszka jego znajomy, niejaki
Azimi. Należy do starszyzny wioskowej. Chcemy się z nim spotkać,
nawiązać znajomość i nakłonić do współpracy, zaproponować, że zarobi
na informacjach o rebeliantach, o zakładanych IED, o ich kryjówkach
i wreszcie o planowanych ostrzałach bazy. Info o atakach rakietami jest
najważniejsze – niech chociaż zadzwoni, że właśnie jadą posłać rakietę
w bazę. Taki news wyprzedzający choćby o pięć minut ratuje życie
w bazie, daje czas na schowanie się w schronie. Bosman twierdzi, że to
dobry człowiek i powinien pomóc.
Tu przy dystrykcie Nawa, oddalonym dwadzieścia kilometrów od HV1,
jedynej drogi pokrytej asfaltem w promieniu setek kilometrów, rządzą
talibowie. Z dopływem informacji źródłowej jest nędznie. Brakuje nam
informatorów, bo, po pierwsze, nikt tu ich wcześniej nie robił, po drugie,
Faruq mocno trzyma za mordę całą społeczność. Wieśniacy nie wierzą
w pomoc ISAF-u. Kiedy prowadzi się z nimi rozmowy, mało interesuje ich
nowy świat, którego nie znają i który jest dla nich obcy. Przeżyli niejedno,
więc na szurach z CIMIC kiwają głowami i zastanawiają się, czy w tym
roku spadnie dużo śniegu w okolicznych górach, wystarczająco, by ich
pola zostały dobrze nawodnione, ot i cała filozofia tutejszej ludności.
W większości wiosek takich jak Latiw, Petaw czy Lawang, do którego dziś
mieliśmy zamiar dotrzeć, rebelianci mają swój wywiad i kontrwywiad.
Komendant rebeliantów Faruq ma też swoją armię z najemnikami. To
około 100–150 ludzi w zimie, a w lecie nawet 300–400, jak przyjadą
cudzoziemcy na święty dżihad. To dla nich coś jak dla nas pielgrzymka
do Częstochowy, przyjeżdżają latem i chcą walczyć z niewiernymi – taka
cholerna krucjata.
Powoli puzzle się układają. Już wiemy, jaki jest rozkład sił przeciwnika
w rejonie naszej bazy: na południu w Nawie Faruq. Z północy w Rasanie
Jahodi, przy Moqurze Nasart. To najważniejsi komendanci rebeliantów
w okolicy FOB Warrior, jest jeszcze kilka mniejszych grup, ale one
podporządkowane są i tak tym trzem komendantom Pasztunom. Siły
rebeliantów to około 500 ludzi zimą, do 800 latem. Uzbrojenie
indywidualne to przeważnie karabinki AK, granatniki RPG-7, karabiny
maszynowe PK oraz w niewielkiej ilości NSW, są też karabiny powtarzalne
enfield, różne wersje, z przewagą tych produkowanych w Indiach na
licencji brytyjskiej do końca lat 50. i wykorzystywanych jako broń
snajperska. Wbrew pozorom broń bardzo dobra i skuteczna.
Talibowie są bitni i w większości tutejsi. Działania w wojnie
partyzanckiej opanowali do perfekcji. Można śmiało powiedzieć, że
wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie.
Jest jeszcze generał Bashi Habibullah, ale to Chazar. Ma swoją enklawę
w Jaghori i swoją armię, którą informatorzy szacują na 300 ludzi. On
się nie wtrąca, handluje amunicją, bronią, rakietami sprowadzanymi
z Chin i Iranu. Chazarowie są skłóceni z rebeliantami TB i popierają rząd
w Kabulu, choć są w sporze z policją w Ghazni, dlatego mają swoją policję
do ochrony Jaghori przed talibami.
Na to, że przeszukanie wioski przyniesie wymierne efekty, nie liczę,
raczej wątpliwe, czy kogoś zastaniemy lub znajdziemy weapon & cache.
TB mają czas, aby wszystko zlikwidować. Szybkość naszej kolumny to
sześć kilometrów na godzinę. Rebelianci na piechotę mogą przed nami
spierdalać z przerwą na gorącą zieloną herbatę.
Pozostaje nadzieja, że pozyskam nowych informatorów – robota
trochę niebezpieczna. Musimy wjechać do wiochy, zostawić wóz i z buta
napieprzać między gospodarstwami do domu znajomego Bosmana. Nikt
nie ma pewności, czy w drodze nie napotkamy zabłąkanego bojownika
TB, który wywali do nas z kałacha. Czas na spotkanie z potencjalnym
informatorem to dwie godziny, maksymalnie, bo tyle zajmie przeszukanie
wioski.
Znów głuchy wybuch, tym razem moździerz.
– Skurwysyny mają śmiałość – skomentował Rudi.
Trzydziestka rosomaka odpowiedziała, plując trzema krótkimi seriami.
Po radiu słychać, że namierzyli słodziaków, już wali druga trzydziestka
i karabin PK z wieżyczki hummera.
– Cel na 300 na trzynastej, spierdalają do wiochy – słychać w radiostacji
po wjechaniu motorków do wioski. Jak na komendę ostrzał ustaje. Ostrzał
miejscowości zakazany. Nikt nie chce mieć drugiego Nangar Khel, lepiej
nie trafić w rebeliantów. I chuj, że zaraz będą z wioski do nas walić, oni
nie mają SKW…
Nasze patrole nie wjeżdżają do wioski, robią kordon wokół, zamykając
drogi dojazdowe. Wjeżdżamy do miejscowości. Dwa moje hummery
i jeden HUMINT-u. ANP na fordach pick-upach, ANA w hummerach,
oprócz tego MRAP z CIMIC i PSYOPS oraz OMLT i zespół szkolący ANA.
Stajemy na centralnym placu miejscowości, część policji obstawia
drogi do placu. CIMIC I PSYOPS wyciągają dary, jeden z policjantów
przyprowadza starszyznę wioski. Nasi oficerowie CIMIC i PSYOPS robią
miniszurę z miejscowymi, tłumaczą, że pomaganie rebeliantom jest
niedobre.
Na placu powoli przybywało mieszkańców. Dystrykt Nawa leży na trasie
tranzytowej dla rebeliantów, którzy podróżują między Afganistanem
a przygranicznymi obszarami Pakistanu. Talibowie działają tu swobodnie.
Rozglądając się po wiosce i widząc żyjących tu mieszkańców, daje się
zauważyć, że poziom ubóstwa ludzi jest dramatyczny. W całym dystrykcie
Nawa nie ma energii elektrycznej ani kanalizacji. Brak tej ostatniej
i niewystarczająca liczba studni powodują, że wielu ludzi używa małych
strumieni z wodą z opadów do picia, mycia, prania, zmywania naczyń,
obrabiania mięsa rzeźniczego. Strumienie, czy bardziej adekwatnie –
kanały, są pokryte odpadami zwierzęcymi. Niewiele dzieci widzi się
w zimowych ubraniach, nie mówiąc już o butach. Każda pomoc jest
tu na wagę życia, niestety nasi informatorzy donoszą, że po
każdej zorganizowanej akcji rozdawania darów z pomocy humanitarnej
przyjeżdżają bojownicy TB i wszystko rekwirują. Normą jest zastraszanie
i pokazowe kary cielesne wymierzane mieszkańcom za przyjęcie naszej
pomocy.
Już od jakiegoś czasu jesteśmy w bardzo dobrych układach z chłopakami
z tych komórek CIMIC i PSYOPS. Pomagają nam wyłapać osoby, które
według nich są pozytywnie nastawione do nas i nie przepadają za
rebeliantami, a to w dużym stopniu ułatwia szukanie źródeł. Śmiało
można powiedzieć, że typują nam potencjalnych informatorów.
Pozostali policjanci wraz z żołnierzami afgańskimi i zespołem OMLT
biorą się do przeszukania wytypowanych wczoraj na odprawie
gospodarstw. Nie liczę na to, że coś znajdą. Informacje przekazane
przez nasze źródło, Długiego, były raczej ogólne, mówiły bardziej
o przychylności właścicieli gospodarstw wobec rebeliantów.
Ja, Larry i Momo szybkim krokiem idziemy za Bosmanem w kierunku
domu, w którym mieszka jego znajomy. Mamy cały czas łączność przez
radiotelefon z Rudim i Śpiochem – obydwaj zostali w hummerach na
placu głównym, na wypadek gdyby coś się zesrało. Bosman wali w drzwi
znajomego, słychać ujadanie psa, na ulicy pusto, widać tylko wysokie na
dwa, trzy metry mury i zamknięte bramy do gospodarstw. Po chwili drzwi
delikatnie się uchylają, wchodzimy do środka. Beryle jeszcze w wozie
zostały przeładowane, odbezpieczone. Sprawdziłem granaty – są na piersi
w kieszonkach kamizelki kuloodpornej.
W dosyć sporym pomieszczeniu z dużymi oknami jest zimno.
W drzwiach przyjmuje nas wychudzony starszy mężczyzna z siwą brodą.
Na barki ma narzuconą starą brązową marynarkę, pod spodem ubrany
jest w tradycyjny strój afgański, na głowie ma pakol, długą jasnobrązową
galabiję, szerokie spodnie tego samego koloru. Na stopach czarne
wysłużone półbuty bez skarpetek. Ubranie luźne, trudno ocenić, czy jest
uzbrojony.
Siadamy na dywanie, ze względów bezpieczeństwa nie zdejmujemy
butów ani kamizelek kuloodpornych. Proszę Bosmana, aby przeprosił
w naszym imieniu za nasze zachowanie i wytłumaczył, że się spieszymy.
Po słowach Bosmana gospodarz ze zrozumieniem kiwa głową, proponuje
herbatę. Na dywanie pojawiają się w miseczkach orzeszki, rodzynki
i landrynki do zielonej herbaty. Przyniósł je jego syn, 12-, może 13-letni. Był
wystraszony i zaraz zniknął za drzwiami. Popijamy herbatę i częstujemy
się zaserwowanymi orzeszkami, bardziej by nie zrazić gospodarza niż dla
samej przyjemności jedzenia.
Rozmawiamy, powoli schodzi z nas i z niego napięcie. Szybko
przechodzimy do rzeczy. Waha się, mówi, że się boi o rodzinę. Dodaje,
że bojownicy są bezwzględni, że jak się dowiedzą, to go zabiją razem
z rodziną.
Wiemy, że tak jest. Nie odpuszczamy jednak, nakłaniamy, oferujemy
pomoc. Powoli mięknie. Dużo pomaga nam Bosman, tłumacząc, że też mu
pomoże.
Pyta, co miałby robić. Tłumaczymy, że dzwonić, kiedy rebelianci będą
ostrzeliwać bazę, mówić, gdzie są IED lub skrytki z bronią. Znowu się
waha. Na mój znak Momo otwiera worek, który targał od hummera,
wyjmuje garnki do gotowania, zabawki, radia na korbkę, dwie latarki.
Bosman się uśmiecha, tłumaczy, że to prezenty.
Mężczyźnie zaświeciły się oczy, coś szybko mówi do Bosmana. Momo
natychmiast przekazuje, że na wylocie u Mustafy jest schowana broń.
On często pomaga talibom. Tłumaczy, gdzie mieszka Mustafa. Bosman
mówi, że wie, więc się żegnamy, kłaniając się, wciskam mężczyźnie
zwinięty banknot 10-dolarowy. Wiem, dla nas to nie pieniądze, dla nich
to kupa szmalu. Bosman pilnuje Siwego, bo tak w myślach ochrzciłem
nowe źródło, by dokładnie wpisał numer telefonu komórkowego Momo.
Czy z nowego źródła będzie pożytek, czy zadzwoni i przekaże kolejne
informacje, to się okaże, tego nikt z nas nie wie. Może to być pierwszy
i zarazem ostatni kontakt z tym człowiekiem. Może przez to, że z nami
się spotkał, kolejne spotkanie będzie miał z rebeliantami i to będzie jego
ostatnie spotkanie…
Wychodzimy na drogę. Przez radiotelefon wywołuję Śpiocha, niech
ściągnie z patrolu za wsią saperów z wykrywaczem min, ale szybko.
Spotkanie zajęło nam dwie godziny. Wbrew pozorom to kupa czasu,
prawie biegiem podążamy z powrotem na plac. Saperzy byli u OMLT, więc
już stoją na placu, bo OMLT skończyli swoją robotę. Bierzemy ich i już
lecimy z ośmioma policjantami i Niskim do gospodarstwa Mustafy.
Pod bramą gospodarstwa dzielimy się na dwie grupy: saperzy
i czterech policjantów plus Rudi i Bosman po prawej, ja z Larrym, Momo
i trzema policjantami po lewej. Niski wali w drzwi. Reszta przyklejona do
ściany po jednej i drugiej stronie wejścia. Wszyscy – broń przeładowana
w razie nieprzewidywalnego. Drzwi otwiera, a w zasadzie uchyla na
parę centymetrów gospodarz. Niski brutalnie pcha uchylone drzwi,
za nim w gotowości dwóch policjantów z kałachami wycelowanymi
w mężczyznę. Widać, że jest całkowicie zaskoczony. Wchodzimy do
Mustafy, a tam niespodzianka – Mustafa ma gości. Pięciu znajomych
popija herbatkę.

Zatrzymanie podejrzanego o współpracę z talibami

Oczywiście padają standardowe pytania o posiadaną broń, o to, kto


z nim tu jest. Odpowiedzi są też standardowe: że nie posiada broni,
a to znajomi gospodarze z sąsiedniej wioski z Nawy. Zatrzymujemy
wszystkich.
Bosman nie czeka na wynik przepytania, już dawno jest w ogrodzie
z Rudim, saperami i policjantami, gdzie według Siwego w murze są
zamurowane karabiny.
Po chwili dołączam do ekipy w ogrodzie. Tamtych policjanci zabrali
do samochodów, dalsze przesłuchanie już na komisariacie, po powrocie
z patrolu.

Zdobyczna broń

Mur z gliny i piachu, więc żaden mur. Ma ze 200 metrów długości.


Saperzy sprawdzają; po około 10 minutach coś jest, dłubią nożami – folia,
a w niej coś metalowego.
– Dobra, szukajcie dalej – niecierpliwię się. – My to wygrzebiemy.
Sprawdzają dalszą część muru, a my wydłubujemy kbk AK. Oni
krzyczą, że znowu coś mają, tym razem enfielda. Teraz stodoła. Tam
ma być amunicja i materiały na IED. Wchodzimy – nagle świst. Ostrzał
z moździerzy. Nie można ryzykować, komenda po radiostacji: do wozów.
Nie odpuszczamy. Saperzy naprędce przeszukują wykrywaczem podłogę:
jest sygnał. Jest amunicja do karabinu maszynowego, łopata idzie w ruch,
są dwie drewniane skrzynki, a w środku amunicja do AK, dwa granaty
do RPG-7, amunicja do km PK. Kilkaset sztuk, szybko wygrzebujemy je
z ziemi. Kolejna detonacja granatu moździerzowego uświadamia nam, że
nie ma czasu na dalsze poszukiwania, bierzemy znalezisko i biegniemy
chyłkiem przy murze jak najszybciej do pojazdów. Znów świst, głuchy
wybuch, jakieś sto metrów od nas. Rebelianci walą nawet do własnej
wioski i cywili – nie ma zmiłuj. Życie ludzkie gówno warte. Policjanci
biegną za nami, prowadząc Mustafę. Jego też oczywiście zatrzymali na
przesłuchanie, ale jako właściciel musiał być przy przeszukaniu stodoły.
Wsiadamy do wozów na placu. Zostały już tylko nasze hummery i dwa
policyjne fordy. Rura ze wsi. HUMINT nadał przez radiostację, że mają
newsa, skąd prowadzony jest ostrzał z moździerza.
Patrol Ziemniaka jest najbliżej. Jego wozy ruszają, jedziemy za nimi i za
HUMINT-em. Mała górka, zbocze kamieniste, policjanci już wyskoczyli
z forda, za nimi HUMINT i my. Ziemniak z patrolem obstawia teren –
nikogo, ani śladu.
Sztuka kamuflażu w obecnych czasach bardzo się rozwinęła. Afgańscy
rebelianci opanowali ją doskonale, więc nawet jak są gdzieś w okolicy,
to mało prawdopodobne, że ich znajdziemy. Rodzaj kamuflażu zawsze
determinuje otoczenie, w jakim przychodzi działać, nigdy odwrotnie.
W Afganistanie nie można korzystać z zasłony roślinności, bo jej prawie
nie ma, nie da się także obłożyć kamieniami. Można jednak wykorzystać
tradycyjny ubiór afgański, który, jak się dobrze przyjrzeć, doskonale
kamufluje w terenie. Rozbija kształt i zlewa kolor z otoczeniem. Dobrze
wyszkolony rebeliant wykorzysta każdą nierówność terenową, by ukryć
siebie i swój nieodłączny motorek, aby tam zastygnąć w bezruchu.
Ważne jest też wyposażenie indywidualne talibów, a właściwie jego brak.
Rebeliant zazwyczaj ma przy sobie jedynie kałacha bądź granatnik;
granaty, ładownice z magazynkami ma już jego kolega. My jesteśmy
obładowani ciężkim sprzętem i uzbrojeniem osobistym jak juczne konie.
On rzuci w bok karabin i już jest wieśniakiem, jakich wielu na motorkach.
Rebelianci mają mnóstwo skrytek w terenie: rozpadliny, wadi, pola
krzaków winogron, suszarnie na rodzynki, murki.

Broń odebrana TB podczas akcji

– Jest! – krzyknął Daro z HUMINT-u. Faktycznie między kamieniami


trzy pociski moździerzowe, takie małe cacuszka, nie zdążyli wystrzelić.
Wzywamy saperów, nie ma co tego gówna tachać na bazę. Zjeżdżają
się chłopaki z amerykańskiego EOD i RCP, pół godziny później efektowny
wybuch kończy dzisiejszy patrol. Został już tylko kilkugodzinny powrót
do bazy.
Towarzyszy nam sześciu zatrzymanych, których w pośpiechu
załadowano do bagażnika hummera i dopiero po wyjechaniu z wioski
przesiedli się do policyjnych fordów. W trakcie powrotu jak zwykle jeszcze
jeden kontakt ogniowy z rebeliantami TB. Trafili w jeden z rosomaków,
dostał RPG, ale granat szczęśliwie ugrzązł w przednim nadkolu i nie
uczynił praktycznie żadnych szkód.
Patrol zjechał do bazy, my zostaliśmy z policjantami na District Center.
Dla nas praca się nie kończy. Musimy wszystkich zatrzymanych spisać,
wprowadzić dane biometryczne do HIIDE. W trakcie sprawdzania okazuje
się, że jeden już jest w systemie, był zatrzymany ponad rok temu. Pytamy,
czy siedział i już wyszedł, okazuje się, że nie, bo nie było wystarczających
dowodów winy, ponadto wstawiła się za nim starszyna wioskowa, która
była w District po zatrzymaniu, dzięki czemu został wypuszczony.
Czegoś nie rozumiem. Biorę Momo i idę do komendanta.
Stalowy mnie przywitał i zaprosił na herbatę, mieliśmy trochę czasu,
bo zanim sześciu zatrzymanych zostanie dokładnie spisanych i zebrane
zostaną dane biometryczne, to trochę potrwa.
Spytałem, co teraz będzie z zatrzymanymi. Stalowy powiedział, że
zostaną przesłuchani i odesłani przy najbliższym konwoju do Ghazni, do
więzienia, gdzie będą czekać na sąd.
Trochę się zdziwiłem, bo przecież według oficjalnych informacji każdy
dystrykt ma swój areszt śledczy i swojego sędziego. Na co Stalowy odparł,
że owszem, tak miało być, ale sędzia wyznaczony na dystrykt Gelan jest
w Ghazni i powiedział, że tu nie przyjedzie, bo się boi talibów.
– No, ale przecież macie tu areszt śledczy, można posadzić zatrzymanych
i poczekać, aż sędzia przyjedzie i osądzi!
Stalowy odpowiedział, że nie będzie trzymał tu zatrzymanych, bo areszt
śledczy jest nieczynny, zresztą jak we wszystkich dystryktach. Ponadto już
raz był atak na dystrykt w celu odbicia więźniów i nie chce następnego.
Zapytałem w końcu o tego zatrzymanego i powiedziałem, że był już
w systemie biometrycznym, gdyż zatrzymano go rok temu w związku
z podejrzeniem zakładania przydrożnych ładunków wybuchowych.
Stalowy wyjrzał przez okno, gdzie przy murze stali zatrzymani.
– Tak, zgadza się, był zatrzymany, ale po dżirdze zorganizowanej przez
starszyznę wioski Lawang wypuściłem go – odpowiedział ze stoickim
spokojem, nie odwracając wzroku od stojących za oknem złapanych
talibów.
– Jakiej dżirdze? – wyrwało mi się. Myślałem, że są szury, i to
nie do podejmowania decyzji, które powinny być w rękach wymiaru
sprawiedliwości.
– Boss, w bazie wszystko wytłumaczę – wtrącił Momo.
Stalowy się uśmiechał, nie rozumiejąc mojej konsternacji.
Porozmawialiśmy jeszcze o planowanym wspólnym wyjeździe na Gohar.
Podziękowałem za herbatę i wyszedłem.
Wiedziałem, że głównym powodem złego funkcjonowania wymiaru
sprawiedliwości są strach przed bojownikami i powszechna korupcja.
Słyszałem, że wielu policjantów afgańskich nie chce pracować
w dystryktach takich jak Gelan ze strachu o własne życie. Normą były
porwania funkcjonariuszy i zabijanie ich, ale myślałem, że bardziej
dotyczy to policji. Na dodatek dzisiaj się dowiedziałem, że areszt
śledczy nie działa ani w Gelanie, ani w żadnym dystrykcie. Nie ma go
nigdzie prócz Ghazni. Wszyscy zatrzymani są przewożeni do więzienia
prowincjonalnego w mieście Ghazni. Tam, wśród osób już skazanych,
oczekują na wyrok.
Gdy byliśmy już przy naszych wozach, zwróciłem się do mojego
tłumacza.
– Momo, o co tu, kurwa, chodzi? Przecież w każdym dystrykcie powinien
być sąd i prokuratura rejonowa. I co to jest ta dżirga? – zapytałem, częstując
tłumacza papierosem. Momo zapalił papierosa i zaczął tłumaczyć.
Loja dżirga to wielkie zgromadzenie, funkcjonujące w Afganistanie
i uznawane przez prawo afgańskie. Tak właśnie został wybrany
Karzaj, ówczesny prezydent Afganistanu, przez starszyznę plemienną
wszystkich plemion. Zwyczaj ten jest tak stary, jak stary jest Afganistan,
i prawdopodobnie jako pierwsi stosowali go Pasztunowie, ale wyrazistych
form nabrał w XVIII wieku.
Dżirga, szczególnie u Pasztunów, funkcjonuje na każdym szczeblu
władzy, od małego plemienia po Wielkie Zgromadzenie Narodowe.
Obecnie w Afganistanie działają dwa równoległe systemy prawne.
Pierwszy to formalny, sprawowany przez sądy, prokuratury i policję.
Podstawą jego funkcjonowania jest konstytucja z 2004 roku, kodeksy
oraz poszczególne ustawy. A ten drugi, nieformalny, sprawowany jest
przez szury, zgromadzenia plemienne i dżirgi. Szura, podobnie jak dżirga,
od dawna funkcjonuje w społeczeństwie afgańskim. Różnicę między
obydwoma zgromadzeniami w zasadzie nie istnieją prócz takiej, że
dżirgę prawie zawsze organizuje się po to, by coś rozsądzić lub kogoś
osądzić, a szura jest zawarta w Koranie i dotyczy w zasadzie konsultacji,
swobodnego naradzania się, wymieniania poglądów. Niekoniecznie musi
kończyć się jakimiś decyzjami wiążącymi.
Kiedyś członkowie szury byli to najstarsi i najmądrzejsi ludzie
społeczności lokalnej, obecnie są wybierani spośród lokalnych oligarchów.
Szura może występować pod dwiema postaciami: zgromadzenia
starszyzny i zebrania islamskich uczonych zwanych ulemami. Dżirga jest
bardziej popularna wśród Pasztunów.
Dżirgi cieszą się popularnością wśród lokalnej ludności, która ma czasem
setki kilometrów do stolicy prowincji. Formalne instytucje prawne nie
mają też większego poparcia ze względu na szeroko zakrojoną korupcję.
Ludzie nie darzą zaufaniem urzędników. Organy sądownictwa nie są
powszechnie dostępne, jak zresztą widać po Gelanie, a procesy ciągną
się latami. Ponadto ten sposób rozwiązania spraw jest też popularny
w środowisku przestępczym. Oczywiste jest, że ten, kto ma konflikt
z prawem, nie będzie dociekał przed sądem swoich praw.
– Czyli cała dzisiejsza robota jest psu w dupę – skwitowałem bardziej
zdegustowany niż wkurzony.
– Spokojnie, Boss, ci na pewno trafią do więzienia Ghazni. Mieli
amunicję i karabiny. – Momo się uśmiechnął.
– Są jeszcze sądy talibów – zauważyłem.
– No, i nawet niektórzy twierdzą, że są najszybsze i że mają najlepszy
system prawny. Bojownicy TB w ciągu 24 godzin są w stanie zebrać się
i wydać wyrok. W swojej ideologii talibowie łączą elementy islamskiego
prawa (szariatu) oraz pasztuńskiego kodeksu honorowego (pasztunwali).
Sami nazywają się „Tymi, Którzy Szukają Prawdy”.
– Jasne – skwitowałem, gasząc niedopałek papierosa butem i wsiadając
do wozu. Nie chciałem wiedzieć, czy żartował, czy też może naprawdę tak
uważał. Na pewno rozwiązałem zagadkę więzienia w Ghazni, które zimą
ma maksymalnie 200 więźniów a latem nawet 600, którzy nie wiadomo
jak na jesieni się upłynniają.
Wieczór tego dnia nadchodził dla mnie powoli. Niebo było całkowicie
zachmurzone, a od rana padał deszcz ze śniegiem. Nasi fachowcy od
pogody nie mieli dobrych wieści. Taka aura miała utrzymać się przez
najbliższe kilkanaście dni: temperatura oscylująca w granicach zera
i opady. Ziemia namiękła i trudno było się poruszać. Manewrowość
naszych patroli spadła praktycznie do zera. Taki stan trwał przez blisko
trzy tygodnie pod koniec grudnia i na początku stycznia 2010 roku,
uniemożliwiając podjęcie jakichkolwiek działań poza bazą. Jedynym
plusem było to, że taka pogoda paraliżowała też działania naszych
przeciwników, tak więc w strefie zapanował rozejm wymuszony przez
przyrodę.
Za nim jednak nastał, do Warrior nadeszły złe wieści z naszej bazy Four
Corners: 19 grudnia nasz patrol wpadł w zasadzkę i w trakcie wymiany
ognia z talibami zginął starszy szeregowy Michał Kołek[15].

Ludzie gór

Życie w górach, szczególnie Afganistanu, wymaga od człowieka wielkiego


hartu albo wynika z braku jakiejkolwiek alternatywy…
To już był środek zimy. Dostaliśmy informacje od Lasera, które
potwierdziliśmy u Jusufy, że członkowie ludu Kuchi mieszkający za
Goharem ukrywają broń i bardzo często przebywają u nich rebelianci.
Ponieważ jeden z naszych humvee był zepsuty i aktualnie usuwano
usterkę na warsztacie, a HUMINT realizował swoje zadania w Moqurze,
zabraliśmy się z patrolem ZB Bravo, który i tak miał patrolować na
kierunku Goharu. Wyjechaliśmy 11 stycznia o szóstej rano, jeszcze przed
świtem. Z wczorajszych ustaleń wynikało, że do miejsca, które nas
interesowało, a nie miało nawet nazwy, było około 30 kilometrów drogą
utwardzoną i off-road (jazda po bezdrożu). To jakieś pięć godzin jazdy
w jedną stronę, lekko licząc. Tak właśnie, 30 kilometrów w 5 godzin. To
nie pomyłka, tak jest w strefie działań wojennych w terenie górzystym,
gdzie w każdej chwili może dojść do kontaktu ogniowego, gdzie
nieutwardzone górskie drogi, bardziej przypominające szerokie ścieżki,
to dla wozów bojowych wyzwanie, a każda rozpadlina terenowa (wadi)
może unieruchomić transporter, który staje się w tym momencie łatwym
celem dla TB.
Autor z wizytą u górali (Kuchi)

Było zimno, około minus 10 stopni Celsjusza, ale słonecznie i bez


opadów. Takie przynajmniej mieliśmy mieć warunki według informacji
od sekcji rozpoznawczej zgrupowania. Opadów śniegu nie było już z dwa
tygodnie, więc droga powinna być zmarznięta i bez błota.
O wpół do piątej rano w bazie już słychać silniki rośków, pod TOC
wolno podjeżdżają kolejne maszyny, stają jedna za drugą. Dowódca
patrolu już jest na TOC-u, odbiera ostatnie wskazówki do zadań, jakie ma
wykonać na operacji. Ładujemy się do rosomaka, drugiego w kolumnie.
Dziś jesteśmy tylko desantem. Teraz nie jestem Iksem, tylko jednym
z desantu w rosomaku. Jak padnie komenda, to razem z innymi będę robił
desant i walczył jak wszyscy pod komendą dowódcy patrolu. To na jego
barkach spoczywa teraz odpowiedzialność za dwudziestu chłopa, a każda
decyzja jest na wagę życia i śmierci jego ludzi. Przy sobie mam tylko
nieśmiertelnik, żadnych pagonów i dokumentów, w razie czego zwykły
szturman.

Surowe warunki życia ludzi gór


Górale Goharu

Powoli ruszamy, zjeżdżamy do kanionu – to wielka dziura w ziemi po


wyrobisku piachu, szeroka na 200 metrów, długa na 600 metrów i głęboka
na 10–15 metrów. Tu znajduje się obozowa strzelnica, magazyny amunicji,
magazyny paliwa i wysypisko śmieci. Tu zawsze patrole mają ostatnią
wewnętrzną odprawę, poznają jeszcze raz cel misji, sektory obserwacji
i ostrzału, miejsce w szyku kolumny. Następuje powtórne sprawdzenie
łączności oraz, a może przede wszystkim, broni pokładowej.
– Pleban?
– Gotòw!
– Waszczu?
– Gotów!
– Suchar?
– Gotów!
Słychać w radiostacji zgłaszanie gotowości przez poszczególnych
dowódców rosomaków.
Komenda dowódcy patrolu.
– Naprzód!
Ryk silników i od razu z pełną mocą. Zaczyna się nasz wojenny
rollercoaster. Przypięty do siedziska pasami, bujasz się na wszystkie
strony, góra, dół, prawo, lewo. Jak na prawdziwym rollercoasterze,
różnica taka, że widzisz tylko współtowarzyszy w przedziale desantowym
w półmroku, ale w zamian są dodatkowe atrakcje typu ostrzał i mina
przydrożna. Dopóki jesteśmy w zasięgu wzroku z bazy, kierowcy jadą
szybko, jednak w odległości półtora kilometra zwalniają. Tu już mogą
być IED. Po półgodzinie takiej jazdy głowy opadają i w desancie wszyscy
są w letargu. Tylko co chwila ktoś podnosi głowę, kontrolując sytuację.
W trzeciej godzinie jazdy postój na rozprostowanie nóg, papieros, szybki
posiłek. Małe ognisko z pudła po suchym prowiancie, bo w rosomaku
ogrzewanie coś szwankuje.
Po około pięciu godzinach z przerwami dotarliśmy na miejsce. O dziwo,
nie było TB po drodze i nie mieliśmy żadnych kontaktów ogniowych.
Kilometr przed punktem docelowym przystanek. Wysiadamy z wozów.
Laser pokazuje dowódcy patrolu dokładne miejsce, gdzie mieszkają Kuchi.
Z miejsca, w którym stoimy, widać na wzniesieniu tylko kilka małych
wybrzuszeń u podnóża wielkiej góry.
Po 20 minutach jesteśmy 300 metrów od celu. Komenda: stój i z wozu.
Wysiadamy, rosomaki obstawiają podnóże góry, teraz już na piechotę
marszem ubezpieczonym w gotowości do otwarcia w każdej chwili ognia.
Przed miejscem, gdzie jest coś, co nie wiem, czy można nazwać
zabudowaniami, taki afgański chutor, stoi przy drodze siwy starzec
w turbanie, a na barki ma narzuconą brązową abaję (wierzchnie okrycie
noszone w krajach muzułmańskich, z wyglądu przypominające długą
sukmanę bez rękawów). Spod abai wygląda nie pierwszej świeżości
galabija i spodnie, tradycyjne szerokie szarawary, na nogach coś w rodzaju
chodaków. Z twarzy pooranej zmarszczkami i z dużą siwą brodą wyziera
obojętność – nie widać ani strachu, ani gniewu, tylko zwykła obojętność.
Momo zadaje standardowe pytania, jakich zadał już setki. Po
zachowaniu widać, że starzec nie ma nam nic do powiedzenia i nas
zbywa, nie chce z nami rozmawiać.
Podhalańczycy zajmują stanowiska wokół góralskiego chutoru z trzema
gospodarstwami górali.
Zabudowania Kuchi nie były budowane z gliny. Miały charakter
ziemianki. Wchodziło się jak do jamy dzikiego zwierzęcia, brak okien, tylko
otwory wielkości stanowiska strzeleckiego w bunkrze. Brak jakichkolwiek
mediów, nic, co by przypominało cywilizację, poza paroma przedmiotami
codziennego użytku typu buty, butelki po wodzie, plastikowe stare kubki.

Autor w górach District Gelan

Ponieważ już samo wejście wskazywało, że poruszanie będzie cholernie


utrudnione, zdjąłem hełm i kamizelkę, uzbrojony w przeładowany pistolet
i latarkę. Nie spodziewałem się zastać rebeliantów, ale przezorny zawsze
ubezpieczony. Oczywiście idący ze mną policjant od razu wypowiedział
z rozbrajającym uśmiechem magiczne zdanie:
– Please give flashlight. I do not have.
Już w drugim miesiącu nauczyłem się nosić zapasową, więc
zrezygnowany dałem. Nie były drogie, bo kupowałem je na hadżi przy
bazie. Latarki były cenne, tu to już nie pierwsza, którą oddałem. Swoją
drogą szybko złapali ten angielski zwrot nasi policjanci.
Wąskim korytarzem o wysokości około 140 centymetrów schodziło się
w dół do wykopanej na jakiś metr w podłożu ziemianki. Ściany były
z nieobrobionych dużych odłamków skał. Sufit z belek i gałęzi. Oblepione
mieszanką glinopodobną i obrobionymi kamieniami pomieszczenie miało
jakieś sześć, siedem metrów kwadratowych. W ścianach były kolejne
dwa otwory prowadzące do mniejszych pomieszczeń, w których, jak
można było sądzić po liczbie starych koców i szmat, były sypialnie.
Kolejny korytarz, łączący z podziemną obórką, a w niej owce. Zamiast
okien otwory wielkości małego lufcika, w suficie otwór nad paleniskiem.
Nie zauważyłem, by było coś w rodzaju choćby kozy, tylko palenisko
w wykopanym dole, przykryte dużą blaszaną przykrywką.
Chwila przerwy w patrolu

Gdyby to zabrać góralom, to równie dobrze można by powiedzieć, iż


cofnęliśmy się w czasie do X wieku. Warunki naprawdę zrobiły na nas
wrażenie, już nikt nie twierdził, że mamy przesrane i jest nam ciężko.
Kurwa, to był szok. Nie byliśmy tu pierwszy dzień, ale ludzie gór nas
zaskoczyli. Z nimi się nie da walczyć, oni się nigdy nie poddadzą. Te
ziemianki nawet dla nas były niewidoczne z odległości 200 metrów. Kupa
skał, która zlewała się w jedno i była nie do wypatrzenia ze śmigłowca. Styl
budownictwa nazwałbym wojennym, godnym najlepszych partyzantów.
Gdyby nie Laser, którego zabraliśmy z sobą, w życiu byśmy tu nie trafili.
Nie dziwię się, że talibowie używali tego miejsca jako schronienia.
W gospodarstwie zastaliśmy tylko starca, kilka kobiet i dzieci. Dorosłych
mężczyzn nie było, za to dwie świeżo wykonane dziury świadczyły o tym,
że broń i amunicja zostały szybko zabrane, jak zwykle. Mimo to saperzy
znaleźli jeszcze jedną skrytkę z amunicją w podłodze: około 200 sztuk
nabojów kaliber 7,62 mm do enfielda oraz około dwóch kilogramów
sproszkowanego trotylu, prawdopodobnie ze starej bomby lub z pocisku
artyleryjskiego. Wszystko zostało zarekwirowane.
Na pytanie, czyja to amunicja, dziadek odpowiedział ze stoickim
spokojem, że nie wie.
Trotyl w Afganistanie pochodzi z dwóch źródeł: albo jest sprowadzany
z zagranicy, albo odzyskiwany ze starych bomb, min czy pocisków
artyleryjskich. Talibowie mielą go i wykorzystują do produkcji IED.
Podobne właściwości ma srebrzanka.
Nikt nic nikomu nie mówił, ale cały patrol zostawił dzieciakom to,
co sam miał do jedzenia, no nie dało się przejść obojętnie obok tego
widoku.
Dalsze przeszukanie nie miało sensu. 200 metrów dalej w niewidocznej
jamie można by schować czołg, a nie karabin. Ponadto byliśmy u podnóża
gór, mocno wystawieni. To mogło prowokować do ataku. Czas najwyższy
na powrót. Droga, jak rzadko kiedy, pozbawiona była talibowych atrakcji,
może nie zdążyli…

Z patrolem i Lenym po IED do Shinkay

Na początku stycznia 2010 mieliśmy spotkanie z Wysokim, naszym


informatorem będącym właścicielem hotelu, a właściwie bardziej
noclegowni w Aghowjanie. Z innych źródeł wiedzieliśmy, że gość, mimo
że współpracuje z nami, utrzymuje bliskie kontakty z rebeliantami.
Kilkakrotnie nocował u niego Jahodi bądź zastępca Jahodiego, Mumin.
Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że tak jak nam przekazuje
informacje o rebeliantach TB, tak im może przekazywać informacje
o nas.
Dlatego spotkania organizowaliśmy w kontenerze, zaraz za bramą
wjazdową, by nasze źródełko nie miało zbyt dużej wiedzy o bazie.
Wysoki już od ponad roku pracował dla S2X. To niczego jednak nie
zmieniało, nie było zaufania, gdyż świadomość, że może pracować dla
bojowników TB, była wystarczająca. Były przypadki, że zbytnie zaufanie
do źródeł prowadziło wprost do zasadzki urządzonej przez rebeliantów.
Tak wydarzyło się w 2010 roku[16]. Informator, który pracował od
ponad roku dla SKW Ghazni, został namierzony przez rebeliantów
i przewerbowany, w wyniku czego przekazał fałszywe informacje, które
zawiodły wprost w zasadzkę zastawioną na oficerów SKW i komandosów
z GROM-u. Tylko wielkie szczęście sprawiło, że było jedynie kilku
rannych, bo mogło dojść do masakry. Trzy ładunki wybuchowe zostały
zdetonowane, kiedy polscy komandosi wchodzili do gospodarstwa,
w którym miała być duża skrytka z bronią. W tamtej robocie popełniono
kardynalny błąd: nie zabrano źródła ze sobą. Nie robi się tak, jeśli
nie ma takiej konieczności. Niepowodzenie akcji utajniono. W mediach
nie wspominano o rannych polskich żołnierzach, tylko o przypadkowych
rebeliantach „niespodziewanie” znajdujących się w rejonie prowadzonej
operacji, z którymi nasi dzielni specjalsi nie potrafili sobie poradzić, na
pomoc wzywając śmigłowce amerykańskie.
Jestem daleki od krytyki, po prostu w takich działaniach nie wolno sobie
pozwolić na zaufanie do agenta pracującego w ugrupowaniu wroga. Druga
rzecz: taki agent powinien być otoczony „troskliwą” opieką. Nie wiem, jak
rebelianci wpadli na jego trop, więc nie będę ferował wyroków, po czyjej
stronie leżała wina: czy po stronie agenta, czy oficerów prowadzących
z SKW, którzy w trakcie prowadzenia takiego źródła ponoszą cały ciężar
współpracy, niełatwej i wymagającej ogromnego doświadczenia.
Wysoki bardzo często przekazywał informacje na temat pobytu
talibów, w tym Jahodiego w Aghowjanie. Niestety Jahodi był nieufny
i nigdy wcześniej nie zapowiadał swojej wizyty. Dwukrotnie mieliśmy
informacje, że właśnie przyjechał, ale zawsze zdołał się wymknąć.
Gdy nasz patrol opuszczał bazę, Jahodi już wiedział. Musiał mieć
informatora, który mieszkał w kalatach sąsiadujących z wyjazdem z bazy.
Raz nawet wysłaliśmy patrol pieszy, który w nocy przeszedł przez mur,
by nie wzbudzać podejrzeń na bramie i zaskoczyć rebelianta, ale bez
powodzenia.
Wysoki przekazał informacje, że w Shinkay tamtejszy mułła
współpracuje z komendantem Jahodim i w swoim gospodarstwie
przechowuje materiały do wyrobu IED, które dostał od rebeliantów.
13 stycznia umówiliśmy następne spotkanie z Wysokim, a gdy się
pojawił, zapakowaliśmy go do hummera i już w towarzystwie żołnierzy
1. kompanii piechoty zmotoryzowanej Zgrupowania Bojowego Bravo, to
jest 2. i 4. plutonu pod dowództwem Ziemniaka i Waszcza, pojechaliśmy
do Shinkay. Razem z nami był jeden ford z policjantami, bo bez nich
przeszukanie było niemożliwe.
Wioska położona była pięć kilometrów od polskiej bazy Warrior i była
doskonale widoczna. W ciągu godziny byliśmy na miejscu, co jak na
Afganistan było bardzo szybko. Rośki w patrolach przez ostatnie kilka
miesięcy przeszły metamorfozę. Po tym, jak talibowie zaczęli do nas
coraz częściej walić z grantów RPG, żołnierze z patroli sami wzięli się
za „opancerzenie” swoich pojazdów. Własnym sumptem przymocowali
blaszane skrzynki po amunicji i wypełnili je piachem, następnie umieścili
je na bokach pojazdów. Inny znów rosiek ma metalowe rurki, które też
mają zniwelować uderzenie RPG.
Od razu otoczyliśmy gospodarstwo. Policjanci z ANP zapukali do bramy.
Nasze źródło, już przebrane w polski mundur, poszło i wskazało miejsce,
w którym ukryte były materiały do produkcji IED.
We wskazanym miejscu saperzy znaleźli kilkukilogramowy worek
z materiałem na IED, trzy granaty i rewolwer. Skonfiskowaliśmy
znalezione fanty, a policjanci zabrali mułłę na przesłuchanie do dystryktu.
Ponadto Wysoki wskazał w drodze powrotnej IED na drodze przy
madrasie. Tam często bojownicy TB zakładali miny pułapki, gdyż nasze
patrole używały tej drogi, jadąc w kierunku Goharu.
IED było sporych rozmiarów. Saperzy sprawnie je zneutralizowali na
miejscu, kończąc ze sporym hukiem. Rebelianci notorycznie podkładali
przydrożne ładunki wybuchowe, średnio w FOB Warrior neutralizowano
od 10 do 20 takich IED miesięcznie. To była zmora naszych patroli.
W dodatku talibowie podkładali coraz bardziej przemyślane i coraz
większe ładunki. Ich rodzaje w zasadzie się nie zmieniły, były naciskowe
(eksplodujące w momencie, gdy najedzie na nie pojazd), detonowane
drogą radiową lub za pomocą przewodu.
Żaden polski patrol nie wyjeżdża z bazy, gdy w jego składzie nie ma
saperów. Patrole są wyczulone na to, żeby zwracać uwagę na nawet
najmniejszą rzecz. Bywa i tak, że sprawdzając drogę, saperzy i szturmani
pokonują kilkanaście kilometrów na piechotę, bo nie opłaca się wsiadać
do pojazdu. Jak znajdą przydrożny ładunek, najczęściej wzywany jest EOD
– amerykański zespół rozminowania – i WIT – polski Zespół Rozpoznania
Środków Walki (Weapon Intelligence Team).
W FOB Warrior w WIT jest Leny. Młody oficer ma zapieprz, musi dokonać
analizy materiału i konstrukcji ładunku. Dodatkowo, jeśli zlikwidujemy
jakiś weapon & cache, cała sekcja rozpoznawcza Warrior szczegółowo to
dokumentuje, z numerami broni i oznaczeniami na amunicji włącznie.
Takie informacje są ważne, gdyż mogą w przyszłości pomóc lokalizować
dostawców uzbrojenia i sprawdzać, ile rebelianci go mają. W przypadku
wybuchu natomiast oceniane są siła i szkody. Ważne są również rozmowy
ze świadkami. Bierzemy w tym udział, bo daje nam to pojęcie o metodach
walki wroga i wyczula na pewne szczegóły w przyszłości.

14 Następcą enfielda był SMLE, produkowany od 1955 roku. Pomimo zakończenia po


wojnie produkcji karabinów Lee-Enfield w Wielkiej Brytanii produkcję kontynuowano
w Indiach. Już po wojnie powstał tam karabin Ishapore 2A1, będący wersją karabinu
No. 1 kalibru 7,62 × 51 mm NATO, produkowany do wczesnych lat 70. Jeszcze dłużej
trwała produkcja karabinów .303 (znane są w Indiach egzemplarze tego karabinu
wyprodukowane w latach 80.). Ocenia się, że łącznie wyprodukowano około 14 milionów
karabinów Lee-Enfield wszystkich wersji.

15 19 grudnia 2009 roku, około godz. 13 czasu lokalnego (09.30 czasu polskiego)
w wyniku ataku na patrol zginął polski żołnierz st. szer. Michał Kołek. Poległy żołnierz
wchodził w skład pododdziału sił szybkiego reagowania QRF (Quick Reaction Forces). Do
tragicznego zdarzenia doszło w odległości około 3,5 km na północ od bazy ogniowej Four
Corners, zob. http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_809.html.

16 „[…] Zrzuceni ze śmigłowców komandosi zostali zaatakowani, na pomoc wezwali


amerykańskie śmigłowce. W krótkiej walce Polacy zabili czterech i ciężko ranili jednego
rebelianta. Dwóch, po których wyprawili się na akcję, aresztowali i przekazali afgańskiej
armii”; Marcin Górka, Komandosi na talibów, Wyborcza.pl, 6.08.2010, http://wyborcza.pl/
1,76842,8218386,Komandosi_na_talibow.html?disableRedirects=true.
VIII

Niski i Józek, czyli kodeks


Pasztunwali

Każdy dupek z Centrali wie, że trzeba pozyskać źródło, ale jak spytasz,
jak, gdzie i kogo, to mu się przypomina, że ma ważny raport do napisania.
Pocieszające w tym wszystkim było to, że wiedziałem już jak i ustaliłem,
że mało ważne jest gdzie, najważniejsze jest przez kogo. A dopiero potem
istotne stawało się kogo.
Nasze źródło, Niski, był oficerem policji w Gelanie. Ksywkę zawdzięczał
wzrostowi. Współpracował już z nami od ponad roku, to jest w zasadzie
od momentu, kiedy polscy żołnierze zaczęli stacjonować w FOB Warrior.
Sprawa była ważna. Na początku października nasz informator
z Aghowjanu o pseudonimie Wysoki przekazał informację, że ten policjant
jest poukładany po obu stronach barykady. Znając życie, nie chciałem
bazować tylko na informacji Wysokiego, więc w myśl powiedzenia
„ufaj i sprawdzaj” wypytałem o podejrzanego policjanta kolejne źródło,
Talona. Informator potwierdził i dodał, że Niski zna kilku talibów, a jeden
mieszkający za Goharem to jego rodzina. Sprawa wyglądała poważnie:
policjant w kontakcie z rebeliantami – to było niebezpieczne i dla policji,
i dla nas.
Informacje otrzymane od źródeł wywołały u nas poważny dylemat.
Współpracować dalej, jak gdyby nic się nie stało? Zaprzestać
współpracy i rozpocząć rozpoznawanie Niskiego? Zaprzestać współpracy
i doprowadzić do usunięcia Niskiego z Gelanu oficjalnymi działaniami?
Czy podjąć ryzykowną grę kontrwywiadowczą w celu dotarcia do
bojowników TB poprzez dalszą, bardziej lub mniej pozorowaną
współpracę z Niskim?
O dalszej normalnej współpracy nie było mowy. Tak bezmyślne
postępowanie mogło doprowadzić do poważnej tragedii dla całego
zgrupowania i śmierci wielu żołnierzy. Niski mógłby na przykład
wprowadzić w zasadzkę cały patrol lub wjechać do bazy samochodem
policyjnym ANP pełnym materiałów wybuchowych i się wysadzić.
Przykłady można by mnożyć bez końca. Najłatwiej było zaprzestać
współpracy, ale to rozwiązanie bez oficjalnego wyrzucenia go z policji
nic nie zmieniało. Niski w dalszym ciągu jeździłby na patrole z naszymi
patrolami. Natomiast próba oficjalnego wyrzucenia poprzez wystosowanie
pism do komendanta policji w Ghazni nie dość, że zachwiałaby w dużym
stopniu kontaktami oficjalnymi i nieoficjalnymi z ANP w dystrykcie
Gelan, to jeszcze mogła być nieskuteczna. Policja ANP ma swój pion
bezpieczeństwa w postaci NDS.
Nie miałem wyjścia, musiałem przeprowadzić operacyjną rozmowę
najpierw z oficerem NDS odpowiedzialnym za dystrykt Gelan, a następnie
z komendantem policji w dystrykcie Gelan. I to w taki sposób, żeby
rozmówcy albo nie mieli pojęcia, o kogo pytam, albo sami wskazali
Niskiego. Rozmowy nie mogłem przeprowadzić z obydwoma naraz,
choćby z tego względu, że jeden drugiego nie cierpiał i prowadzili cichą
wojnę.
W Afganistanie bardzo często dochodziło do spięć między ANP,
ANA i NDS. Znany był przypadek, gdy po kłótni oficera policji
ANP z oficerem NDS ten pierwszy wrócił na swój posterunek policji,
zebrał zaufanych podwładnych, po czym podjechali trzema policyjnymi
pojazdami pod siedzibę NDS i otworzyli ogień, w wyniku czego zginęło
kilku funkcjonariuszy NDS i kilku następnych było rannych.
Z oficerem NDS kontakt służbowy miałem na bieżąco, oczywiście jak był
w Gelanie, bo robił wszystko, aby go tam nie było, i mu się to udawało.
Oficer NDS major Fajzulla Chodżajew był z pochodzenia
Uzbekiem (nie mylić z ubekiem). Uzbecy to trzymilionowa
mniejszość w Afganistanie. Zamieszkują przeważnie pas przygraniczny
z Uzbekistanem i Turkmenistanem. Fajzulla miał rodzinny dom w Mazar-i
Sharif, ponad 500 kilometrów od Gelanu. Liczył sobie 50 lat, a od 30,
czyli od 1979, był w służbie. Szkołę oficerską kończył, jak sam opowiadał,
w Moskwie w 1983 roku i od tego czasu służył. Mówił płynnie po rosyjsku,
więc nie potrzebowałem tłumacza, aby z nim rozmawiać. Brał udział we
wszystkich wojnach, ale nigdy nie powiedział mi, po której stronie walczył.
Mówił dużo, za to tylko to, co chciał powiedzieć. Zawsze deklarował
pomoc i nigdy jej nie udzielił, miał milion wymówek na zawołanie. To
był rasowy oficer służb specjalnych. Spytacie, dlaczego – ano dlatego, że
jeszcze służył, i przede wszystkim dlatego, że jeszcze go nikt nie zabił.
W trakcie naszego pierwszego spotkania we wrześniu 2009 powiedział,
że jest w trakcie załatwiania sobie przeniesienia do Mazar-i Sharif.
W trakcie dalszej współpracy w zasadzie był wiecznie nieobecny –
jak nie na urlopie, to na chorobowym bądź służbowo w Ghazni albo
w Kabulu. Wynikało z tego jasno, że stary oficer ma głęboko w dupie
swoje obowiązki w Gelanie.
Tym razem mi się udało, bo trafiło się, że był obecny. Zaprosiłem go do
bazy na herbatę. Major Fajzulla ochoczo przyjął zaproszenie, stwierdzając
przez telefon, że miałem szczęście, bo następnego dnia wyjeżdża służbowo
w ważnych sprawach do Kabulu i pewnie go nie będzie co najmniej dwa
tygodnie.
Na samym początku spotkania dowiedziałem się wszystkiego na temat
tradycji parzenia i picia zielonej herbaty. Na sugestię, że dochodzą do
mnie sygnały, że wśród pracowników District Center w Gelanie są osoby
powiązane z rebeliantami, popatrzył na mnie uważnie i stwierdził, że on
takich informacji nie ma w chwili obecnej, ale na pewno teraz jeszcze
raz przyjrzy się sprawie, gdyż jest to poważne zagrożenie. Ponadto
natychmiast powiadomi o moich sugestiach przełożonych NDS w Ghazni,
tylko muszę mu podać więcej szczegółów. Przede wszystkim muszę
mu powiedzieć, czy chodzi o pracowników zatrudnionych w dystrykcie
Gelan, czy też o policjantów z komendy policji w dystrykcie Gelan. Od
razu zaznaczył, że Sub – gubernator dystryktu – jest jego bliskim
znajomym i jego pracownicy są przez niego dokładnie sprawdzeni,
a dobór poborowych na policjantów jest trudny, ale tu w Gelanie mamy
najlepszych, bo on nad tym czuwa.
Mając na uwadze taki obrót sprawy, stwierdziłem, że szczegółowe
informacje podam bezzwłocznie, jak tylko mój człowiek, który je pozyskał,
wróci z Kabulu. Zapytałem natychmiast, czy to znaczy, że żołnierze mogą
bez obaw przebywać w dystrykcie i jeździć na patrole z policjantami
z dystryktu. Major Fajzulla odpowiedział, że zagrożenie zawsze jest,
ale on nie ma na dzień dzisiejszy danych, które mogłyby wskazywać
bezpośrednio jakąkolwiek osobę w dystrykcie. Po czym wróciliśmy do
tematu tradycji picia herbaty.
Na zakończenie spotkania mój gość nieoczekiwanie zainteresował się
nieobecnością tłumacza Momo. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że jest
na innym spotkaniu, gdzie jest bardziej potrzebny. Major Fajzulla poprosił
o przekazanie pozdrowień. Trochę mnie to zdziwiło, coś mi zaczęło
chodzić po głowie. Dopiero jednak po kilku miesiącach wyciągnąłem
właściwe wnioski.
Nazajutrz miałem mieć spotkanie ze Stalowym, ale on ze względu na
ważne sprawy służbowe odwołał je i przełożył na następny dzień. Po
południu Momo odebrał pilny telefon od naszego informatora z bazaru
Jandy, pseudonim Kupiec, który był częstym gościem w dystrykcie ze
względu na to, że zaopatrywał go w różne produkty. Janda powiedział,
że subgubernator zwolnił dzisiaj dwie osoby z pracy, a policja wystawiła
dodatkowy posterunek przed wejściem do budynku dystryktu.
Czy zwolnienia w District Center to zasługa rozmowy z majorem NDS,
czy zbieg okoliczności, nie wnikałem. W tamtej chwili inne problemy
zaprzątały mi głowę. Tego dnia miałem umówione spotkanie ze Stalowym,
którego zamierzałem podpytać o Niskiego. Rozmowa mogła być trudna.
Jadąc, rozpatrywałem różne scenariusze spotkania. Gonił mnie też czas,
bo Niski kolejnego dnia miał jechać z nami na Gohar, w zasadzie bardzo
często uczestniczył w przedsięwzięciach ZB Bravo. Trudno było w realiach
wojny oraz przy dynamice działań bazy prowadzić zgodną ze sztuką
kontrwywiadowczą pozorowaną współpracę z informatorem, który miał
kałacha i jechał z tobą na robotę.
Stalowy jednak wszystko uprościł. W momencie gdy spytałem, czy
wśród policjantów ma jakichś podejrzanych o kontakty z talibami, od
razu wymienił nazwisko Niskiego. Poręczył za niego i dodał, że Niski
ma kontakty, ale nie z bojownikami, tylko z jednym talibem. W dodatku
to jego bliska rodzina i były policjant. Rodziny się nie wybiera, a on
jako przełożony ma pełne zaufanie do Niskiego. Dodał, że to niejedyny
w Afganistanie policjant czy urzędnik państwowy, który ma w rodzinie
rebelianta.
Obserwując Afgańczyków, których dotychczas poznałem, zauważyłem,
że podziały odnośnie do tego, co się dzieje w ich kraju, przebiegają
także w rodzinach, gdzie często dwaj bracia prezentują zupełnie inne
przekonania na kwestię rebeliantów czy wojsk NATO, a jednoczy ich
poczucie bycia Pasztunem i szacunek do ojca, czyli głowy rodziny. Te
wartości dla Pasztunów są ważniejsze niż inne sprawy. Wszyscy byli
przede wszystkim podporządkowani nie oficjalnemu kodeksowi prawa
Afganistanu, ale o wiele starszemu kodeksowi.
To, że Niski z nami pracował, to jedno, a to, że miał kontakty
z rebeliantami poprzez koligacje rodzinne, to drugie i o wiele ważniejsze.
Niski był Pasztunem i w mniejszym lub większym stopniu musiał
przestrzegać kodeksu pasztunwali. Stalowy, major Fajzulla, Niski – wszyscy
trzej zdawali sobie sprawę, że my wyjedziemy, a oni tu zostaną.
– W końcu mamy wojnę domową, więc nie powinno cię to dziwić.
W dodatku łączą ich więzy krwi – wyrwał mnie z zamyślenia Stalowy,
przekładając palcami koraliki tespiha.
Tespih to muzułmański różaniec, służy przede wszystkim
do odmawiania modlitwy. Bardzo często widziałem Afgańczyków
trzymających go w dłoniach w trakcie rozmowy ze mną. Nie wiem, czy
było to zamierzone i miało przypominać im o obecności Boga w świecie
i posłuszeństwie jego prawom, gdy rozmawiają z niewiernym. Tespih
składa się zazwyczaj z 99 paciorków i symbolizuje 99 imion Boga
w islamie. Stalowy miał krótszą wersję, złożoną z 33 paciorków, którą
trzeba odmówić trzykrotnie. Sama nazwa „tespih” wywodzi się od słowa
sabbaha, które oznacza uwielbianie Boga. Przy każdym paciorku powinno
się powtarzać formułę typu: „Chwała niech będzie Bogu”. Po zakończeniu
99 wezwań odmawiana jest końcowa modlitwa, która wraz z poprzednimi
daje wskazaną przez Koran liczbę sto. Mahomet miał powiedzieć, że kto
pomodli się sto razy, tego grzechy będą odpuszczone, choćby były większe
niż fale oceanu.
Patrzyłem na koraliki przekładane w palcach Stalowego chyba
automatycznie, bo rozmawiając ze mną, raczej się nie modlił, tak
podzielnej uwagi to on nie miał. W końcu wstałem, podziękowałem za
herbatę i rozmowę i wróciłem do bazy.
Rozmowy z oficerami NDS i ANP nie rozjaśniły mi sytuacji. W dodatku
Stalowy jasno określił swoje stanowisko. Jeśli ja pozbędę się Niskiego, to
wcale nie jest powiedziane, że zrobi to Stalowy. Oficer NDS też nie miał
informacji o zagrożeniach i raczej się przed przełożonymi nie przyzna, że
nie wiedział i ISAF był mądrzejszy. Dodatkowo odcięcie się od Niskiego
pozbawiało nas jednego z lepszych źródeł, których i tak mieliśmy tyle, co
kot napłakał. Zostawienie go narażało na ryzyko, z tym że lepsze znane
ryzyko niż nieznane. Decyzja należała do mnie.
Rozmyślania przerwał świst i eksplozja rakiety. W bazie ogłoszono
alarm. Talibowie z Goharu prowadzili ostrzał bazy, ledwo znalazłem
się w schronie, usłyszałem kolejny świst nadlatującego pocisku. Za
pierwszym razem eksplozja była mniejsza, ale druga rakieta uderzyła
znacznie bliżej.
Podjąłem decyzję.

Jusufa

Trzy miesiące podchodów lub, jak kto woli, gry kontrwywiadowczej


z elementami inspiracji kontrwywiadowczej, a wszystko to złożone
w kombinację operacyjną przyniosły efekt. W końcu Niski przyprowadził
Jusufa, rakietmena z doliny Rasana, swojego kuzyna. Prawdziwa
rozgrywka miała się dopiero rozpocząć.
Jusufa nie był komendantem, ale rakietmenem, czyli fachowcem wśród
rebeliantów od ostrzałów bazy rakietami 107 mm. Takich w samej dolinie
Rasana i na Goharze było kilkunastu. Od tego momentu średnio co trzeci
ostrzał był nasz…
Jusufa na początek przekazał nam, kto na Goharze jest człowiekiem
Jahodiego, ilu jest aktualnie rebeliantów w Rasanie i gdzie mają swoje
miejscówki oraz gdzie podkładają IED. Nie znał dokładnie planów
rebeliantów, był za nisko w hierarchii. Ale wiedział, kiedy i gdzie
Jahodi będzie na Goharze, co, jak się później okazało, było przydatne.
A najważniejszą sprawą było to, że Jusufa wiedział, kiedy będą ostrzeliwać
bazę rakietami 107 z Goharu i Shinkay. To miejscowości położone na
północ od FOB Warrior. Stamtąd prowadzono większość ostrzałów naszej
bazy. To były istotne informacje, na wagę życia. Wiedzieć, że za 15 minut
wpadnie rakieta do naszej bazy – bezcenne.
I to mieliśmy. Jak już mówiłem, nie wszystko, ale co trzeci ostrzał był
nasz. Piętnaście minut to aż nadto, żeby wszyscy w bazie udali się do
schronów. Ktoś od razu pomyśli – sam strzelał, to was informował, głupcy,
i jeszcze mu płaciliście.

Weapon & cash nadane przez Jusufę (Józka)

Tak, niektórzy formułowali takie zarzuty za moimi plecami i wprost


wobec mnie i moich ludzi. Nawet bym powiedział, że były całkiem chytre
i sprytne, tylko miały jeden mankament. Niestety w naszej bazie było coś
takiego jak Ranczo Danuty, a na Ranczu stały sobie dwie haubice, które
nosiły imiona Lady Gaga i Fiona. Każdy w promieniu 18 kilometrów, kto
nas wkurwi, był w ich zasięgu. Dodam jeszcze, że na jednej zmianie
haubice w FOB Warrior oddawały przeciętnie około 150 strzałów.
Jak już pisałem, 15 minut to aż nadto, by schować się do schronów, i aż
nadto, by nasi artylerzyści zajęli swoje miejsca w haubicach, wprowadzili
koordynaty i odpowiedzieli ogniem. Wszystko w ramach procedury call
for fire (co po angielsku oznacza otwarcie ognia artylerii na wezwanie
z pola walki) lub, jak kto woli, odpowiedzi ogniowej w razie ostrzeliwania
naszych baz przez AAF (po angielsku – counterfire). W ten sposób podczas
VI i VII zmiany udało się zlikwidować ośmiu rakietmenów, w tym dzięki
informacjom Jusufy w marcu 2010 roku dwóch. Jusufa byłby skończonym
idiotą, gdyby sam dzwonił, a następnie strzelał. Dzięki niemu na VI
i VII zmianie było wiadomo z wyprzedzeniem o około 30% ostrzałów
FOB Warrior, a taka informacja była kluczowa dla życia polskich i nie
tylko polskich żołnierzy. Talibowie doskonale wiedzieli, że mamy takie
haubice.
Obraz świata zewnętrznego, jaki mają ludzie z takich afgańskich
wsi jak wioska Jusufy, kształtuje w dużej mierze wioskowy mułła.
Duchowny muzułmański to przeważnie człowiek kształcony w jednej
z licznych szkół koranicznych, gdzie wykuwa się na pamięć Koran i w
zasadzie nie przekazuje prawie wcale wiedzy o świecie. Wielu obecnych
mułłów pobierało nauki w szkołach koranicznych w Pakistanie, gdzie byli
poddawani praniu mózgów i talibańskiej indoktrynacji, a nie prawdziwej
edukacji.
Jusufa, mimo że był analfabetą, był o tyle mądrzejszy, że służył w policji
i liznął trochę więcej świata niż zwykli mieszkańcy afgańskiej wsi – jeśli
światem można nazwać 30-tysięczne miasteczko, jakim jest Moqur. Więc
wioskowy mułła nie był już dla niego autorytetem. Tym bardziej że miał
żonę i piątkę dzieci, które trzeba ubrać i nakarmić. Priorytetem w takich
przypadkach stają się pieniądze, a wiara schodzi na dalszy plan. Myślę, że
to był jeden z głównych powodów, dla których Jusufa zgodził się z nami
współpracować.
Na początku kwietnia Jusufa zadzwonił i dał znać, że ma namiary na
weapon & cache w Akhtar Kheyl. Jego właściciel to Mohammad Wali, były
rusznikarz. Gość posiada kontakty z policją w Moqurze. Układy powodują,
że jest nietykalny, a broń sprzedaje rebeliantom z Rasany. Pochodzi ona
z przemytu, ale chodzą słuchy, że kupuje ją też od policji afgańskiej.
Poprosiłem o więcej informacji. Powiedział, że przyjdzie, jak dowie się,
gdzie ją chowa.
Poprzez nasze nowe źródło – Majtka, szwagra Bosmana – ustaliłem, że
faktycznie taki gość mieszka w Akhtar Kheyl i jest byłym rusznikarzem,
obecnie handlującym warzywami na bazarze. Majtek nie wiedział nic
więcej.
W maju zadzwonił Jusufa. Chciał się spotkać, twierdził, że ma
dokładne informacje o skrytce z bronią w Akhtar Kheyl. Zobaczyliśmy się
następnego dnia po jego telefonie, a w trakcie spotkania Jusufa, który
już się trochę nauczył rozpoznawać domy w komputerze na zdjęciach
lotniczych, wskazał dom handlarza bronią.
Uzgodniliśmy, że Jusufa pojedzie z nami na spotkanie w Jandzie,
gdzie mieliśmy go podjąć 3 maja wieczorem. Nauczony niesłownością
źródeł przed poważniejszymi robotami wolałem mieć go przy sobie. Jeśli
nocował, byłem pewny jego obecności. Już raz się zdarzyło zimą, że cały
patrol ZBB, dwa fordy policyjne i my, czekaliśmy na źródło, które nie
przyszło, bo się wystraszyło. Jeden taki numer mi wystarczył.
Następnego dnia, to jest 4 maja, pojechaliśmy na weapon & cache.
Dowódca patrolu Sobol dał po okólniku: Iksy na czoło kolumny, trzymać
się blisko, bo znowu, cholera, będą napieprzać tym hummerem 100 na
godzinę. Sobol to weteran, znamy się jeszcze z dawnych czasów, gdy sam
służyłem jako dowódca plutonu, a później kompanii rozpoznawczej.
Skrytka miała być w domu byłego rusznikarza w miejscowości Akhtar
Kheyl, około 15 kilometrów na północ od bazy. Do osłony od dowódcy
bazy, Fajki, dostałem pluton przez Sobola.
Wjechaliśmy do wioski. Jusufa, przebrany za polskiego żołnierza
w okularach i chuście na twarzy, wskazywał drogę: w prawo, w lewo.
Akhtar Kheyl było dużą wioską. Znowu w prawo. Efekt zaskoczenia szlag
trafił. Jusufa pomylił przecznice i trzeba było się wycofać, a za nami dwa
policyjne samochody i rosomak. Uliczka wąska, stoimy między domami.
Jakby teraz ktoś chciał zrobić nam kipisz, to wszyscy byśmy tu zostali na
wieki. Na szczęście kierowca rosomaka szybko dał gazu na wstecznym
i wycofał się dość sprawnie. Zacząłem wątpić, że dotrzemy na miejsce
na czas, już oglądałem puste skrytki w Lawangu i wiem, jak się człowiek
wkurwia.
W końcu zatrzymaliśmy się na sporym placu, wokół którego stały
kalaty ogrodzone murem wysokim na trzy metry.
Jusufa wskazał kalatę z zieloną bramą, nie wychodząc z hummera.
Dość dobrze znał mieszkających tu ludzi i dla bezpieczeństwa został
w pojeździe, mimo że był przebrany. Jeszcze raz wytłumaczył, gdzie
szukać. Według jego informacji broń jest pod podłogą w głównym salonie
i obórce. Skrytki są pod ziemią.
Momo pobiegł do samochodu policyjnego przekazać informacje
Niskiemu, który dowodził policjantami. Dwa policyjne fordy z rykiem
silników od razu zniknęły w bocznej uliczce, by zabezpieczyć
gospodarstwo od tyłu.

Chińska podróba Makarowa


Standardowo Niski z sześcioma policjantami szedł jako pierwszy, za
nim my i saperzy. Walenie do bramy – nic, drugi raz – ktoś coś krzyknął
w środku. Niski odpowiedział. Furtka w bramie zachrzęściła i delikatnie
się otworzyła. To wystarczyło, aby Niski pchnął ją do środka i od razu
wszedł, a za nim policjanci. Gospodarz, w wieku około 35 lat, ubrany
w tradycyjny strój: długa szara koszula, tego samego koloru spodnie, na
stopach klapki. Zaczął coś krzyczeć i gestykulować. Mały bezceremonialnie
wycelował w niego broń i powiedział dwa krótkie zdania.
Spytałem Momo, o co chodzi. Przetłumaczył słowa Niskiego:
– Mówiłem, że w końcu się spotkamy. Zabieraj z domu kobiety i pod
ścianę.
Uśmiechnąłem się w duchu. To wskazywało, że Niski szukał tego gościa,
a jak go znalazł, pewnie Jusufa mu pomógł. Ale dlaczego wezwali nas?
No tak – oświeciło mnie – z dwóch powodów. To już był dystrykt Moqur.
Fakt, że na samej granicy, ale Moqur. Niski sam tu nie miał czego szukać,
musiałby powiadomić komendanta policji w Moqurze. Jusufa i Niski jako
Pasztuni mniej lub bardziej trzymali się kodeksu pasztunwali, mieli też
własne połączenie islamu z miejscową tradycją. Stąd też, uważając się za
praktykujących muzułmanów, mogą nie modlić się pięć razy dziennie czy
nie zachowywać postu w ramadanie; mogą zawierać przymierze choćby
ze mną przeciwko innym plemieniu Pasztunów, mimo że łączy ich
z nimi religia, a ze mną tylko interes. I tak było tym razem. Niski szukał
tego gościa, a Jusufa pewnie mu pomagał i go znalazł. Nie mogąc sam
wyrównać rachunków, wykorzystał nas. Jakoś mi to nie przeszkadzało
i już dawno przestało mnie dziwić.
Do akcji wkroczyli nasi saperzy z ZB Bravo. Wiedzieli od nas, gdzie
szukać. Weszliśmy do domu. Kalata była dosyć spora. Człowiek, który tu
mieszkał, był jak na warunki Afganistanu zamożny. Posiadał samochód
osobowy i motor. W domu było schludnie. Miał z 10 pomieszczeń, a nawet
baterie słoneczne na dachu i własny agregator dieslowski, dysponował
więc prądem, co już było luksusem – tak raczej nie mieszkał handlarz
rodzynek, jakim miał być Mohammad Wali.
Saperskie wykrywacze po paru minutach już pikały, a po 15 minutach
wyjmowali zawartość pierwszej skrytki. W sumie broń była schowana
w trzech schowkach. Łącznie skonfiskowaliśmy 10 pistoletów Makarowa
9 mm PM, nówki sztuki, tylko trudno zgadnąć, czy produkowane jeszcze
w Związku Radzieckim, czy w Chinach – w końcu jednak po oznaczeniach
doszliśmy, że były produkcji radzieckiej – plus 1000 sztuk amunicji
pistoletowej. Jeden TT (po rosyjsku Tulski Tokariewa, potocznie tetetka)
7,62 mm. Granatnik RPG-7 plus granaty. 50 magazynków do karabinku
AK, 300 sztuk amunicji do karabinku AK, karabin Enfield plus 200 sztuk
amunicji 7,62 mm. Cztery kilogramy kokainy. Ponadto kilka kilogramów
części uzbrojenia, takich jak zamki do kałasznikowa, kilka rodzajów luf,
mechanizmy spustowe.
Pięć miesięcy po powrocie z misji dostałem wiadomość, że Jusufy już nie
ma wśród żywych – został zastrzelony przez Jahodiego. Nie zamierzam
wyciągać wniosków dlaczego, szukać winnych. Z prostej przyczyny: nie
było mnie tam i nie wiem, kto zawalił, czy w ogóle zawalił. To już Józka
nie przywróci…

Na śmigłach z TF-50

Wśród przyjaciół Jusufa i Niskiego zdarzali się również tacy, którzy


używali narkotyków (haszyszu i opium), a których miałem poprzez nich
poznać osobiście.
Od półtora miesiąca oficerowie łącznikowi JW 4101 Lubliniec są u mnie
praktycznie codziennie. Specjalsi z Lublińca są trzonem tworzonej na
potrzeby ISAF Special Operation Force przyszłej TF-50. Oficjalnie chłopaki
mają przygotówkę i nie są w obiegu informacyjnym, czyli mówiąc
wprost: mają przygotować wszystko pod kolejną zmianę, już bojową,
zapoznać się z terenem. Zrobić dobór policjantów z Gelanu. Następnie ich
przeszkolić. Wtedy Jankesi przynajmniej po trzech miesiącach szkolenia
przeprowadzają certyfikację TF. Taka jest procedura, dopiero wtedy mogą
brać udział w akcjach jako TF-50. Nie mówiąc już o moich procedurach,
według których wszystkie informacje przesyłam do S2X w Ghazni. Więc
oficjalnie nie mogę im nic przekazać i nagrać roboty, nawet jakbym chciał.
Od tego zresztą jest Ghazni i ich komórka HUMINT-u[17]. Ja im tłumaczę
że podlegają pod dowództwo w Bagram (Special Operation Force), a oni,
że mają pozwolenie na robotę.
Wiedziałem, o co chodzi: zaczynała się chora rywalizacja podsycana
przez niektórych generałów w bordowych beretach z Dowództwa
Operacyjnego Sił Zbrojnych, mających dzikie niespełnione ambicje. Bolał
sukces GROM-u na światowej arenie. Ta frustracja powodowała, że za
wszelką cenę próbowali dowartościować jednostkę z Lublińca, co nie było
potrzebne.
Specjalsi z Lublińca mieli swoją historię i ugruntowaną renomę, a takie
postępowanie tylko rodziło niezdrową rywalizację. Było to głupie z racji
tego, że GROM jako Task Force 49 pod kątem podległości operacyjnej
wykonywał już od dłuższego czasu zadania na rzecz ISAF SOF (ISAF
Special Operation Force). Natomiast komandosi z Lublińca dopiero mieli
być włączeni w jej system działania.
Ponadto JW 2503 GROM miał jako jednostka wieloletnie doświadczenie
operacyjne, dawno współdziałał ze służbami specjalnymi, czego efektem
było zacieśnienie współpracy między SKW, skutkujące powołaniem
w GROM-ie odrębnej sekcji dla SKW (SKW powołała sekcję dla JW Lubliniec
w 2011, czyli rok po opisywanych zdarzeniach), która prowadziła na
rzecz tej jednostki działania informacyjne przy pełnym wsparciu S2X.
Mówiąc prościej, każde lepsze zadanie, jakie było do zrobienia
w Ghazni, to jest target na ważne osoby wśród rebeliantów, weapon &
cache, odbicie zakładników i tym podobne, opracowane w pakiet przez
Fusion Cell, dostawali specjalsi z GROM-u przy pełnym poparciu SKW
i dowództwa kontyngentu. Mieli do dyspozycji śmigła polskie na miejscu,
a czasem nawet amerykańskie.
Różnica była też taka – tu było Warrior, nie było śmigieł, a ja nie
miałem sekcji, którą mógłbym im wydzielić do opracowania choćby
najskromniejszego pakietu.
W końcu jednak z Ghazni zadzwonił mój szef i powiedział:
– Cześć, Waldi. Wiesz, dzwonili z Centrali SKW w Polsce, żeby nawiązać
nieformalne współdziałanie z Lublińcem i wystawić im kilka robótek.
„A czy ja, kurwa, dziergam na drutach, żeby robić robótki?”, pomyślałem
wkurwiony.
Wygarnąłem szefowi, że są poza obiegiem, jak coś się zesra, to kto
będzie odpowiadał?!
– Potraktuj to jako polecenie służbowe. Możesz wykorzystać do tego
sekcje HUMINT-u. Ich szef w Ghazni nie widzi problemu – usłyszałem
w odpowiedzi.
– Może mam jeszcze im wystawić terrorystę z JPEL?
– Jak ci się uda. – Usłyszałem śmiech w słuchawce.
JPEL to lista terrorystów afgańskich sporządzona przez ISAF. Uznawano
ich za najgroźniejszych w Afganistanie. Nie byłem w stanie im wystawić
takiego celu, chyba że mielibyśmy szczęście.
„Co ja mogę wykorzystywać, jak HUMINT mi nie podlega?”, pomyślałem.
Co najwyżej mogę współdziałać.
W pewnych aspektach struktura dowodzenia była niedopracowana.
Współdziałaliśmy z HUMINT-em, ale informacje do Ghazni wysyłaliśmy
osobno. Analitycy S2X w Ghazni mieli przesłane informacje zbierać do
kupy, analizować i przesyłać nam zwrotkę. Summa summarum na rok
działania i kilkaset wysłanych informacji dostałem raptem kilka zwrotek
o danych z mojego terenu, o których nie wiedziałem lub których nie
przesłano mi wcześniej i dotyczyły południowej części prowincji Ghazni.
Jeszcze tego samego dnia byli u mnie łącznikowi z Lublińca.
Po spotkaniu z HUMINT-em, który był bardzo zapalony do
działania z Lublińcem, stwierdziliśmy, że można z nimi spróbować
złapać komendanta Jahodiego, który niedawno wrócił z Pakistanu, i kilku
konstruktorów IED działających w dystrykcie Gelan.
Wytypowałem, że najlepsze źródła w tym rejonie do tej roboty to
Jusufa, Opium, Laser i Wysoki. To oni mieli od tej chwili skupić się na
obserwacji Jahodiego i jego miejscach pobytu. Skoro TF-49 zimą się nie
udało, to może latem TF-50 da radę.
Zaczęliśmy więc polowanie na Jahodiego, a równolegle robiłem swoją
robotę na rzecz ZB Bravo. Na początek zgodnie z procedurami odbyła się
oficjalna odprawa w kampie specjalsów, którzy już zdążyli się odgrodzić
od reszty bazy. Spóźniłem się, bo miałem spotkanie ze źródłem. Wszedłem,
omówiono miejsce roboty, pogodę ogólnie, czyli czas wschodu i zachodu
słońca. Nie wgłębiano się w szczegóły, gdyż główna odprawa miała
nastąpić przed samą akcją.
Przedstawiłem, kto jest naszym celem. Ponadto pokazałem na mapie,
gdzie przebywa najczęściej. Powiedziałem, że do obserwacji wyznaczono
cztery źródła, które będą nas na bieżąco informować o planach
komendanta talibów. W samej akcji będzie brało udział źródło do
wskazania komendanta Jahodiego oraz dokładnego miejsca, w którym
przebywa.
– Zabranie źródła daje większą pewność, że wróg na nas nie czeka i nie
jest to z góry przygotowana zasadzka – dodałem.
W końcu była cyna. Jutro Jahodi nocuje w dolinie Rasana w miejscowości
Balakheyl, u miejscowego krawca, Najeebullaha, będzie tam spał, ale jest
wielce prawdopodobne, że po północy może zmienić miejsce noclegu.
Informację przekazał Jusufa i to on miał ze mną lecieć na tę robotę, by
wskazać Jahodiego.
To była procedura stosowana często przez ważnych rebeliantów
nauczonych już nocnymi wizytami sił specjalnych NATO.
Polskie śmigła załatwiali specjalsi z Ghazni, bo FOB Warrior mimo
wielu obietnic nie dorobił się własnych. W trakcie przygotowań specjalsi
zaplanowali robotę na trzecią nad ranem.
Zwróciłem im uwagę, że źródło przekazało, że komendant może w nocy
się przemieścić. Pominięto ją.
Źródło było u mnie, więc przenocowałem je w naszym biurze. O wpół
do trzeciej nad ranem stałem już z Jusufą przebranym w nasz mundur na
helipadzie. Zapakowaliśmy się do śmigieł. Przelot do doliny Rasana trwał
20 minut. Śmigła osiadły na łące 300 metrów od celu. Jusufa został wzięty
na czoło kolumny, zanim śmigło się wzniosło, byliśmy już w połowie drogi
do celu.
Chłopaki są wyćwiczeni i momentalnie grupy rozbiegły się wokół
kalaty. Grupa A rozwaliła drzwi taranem na sygnał Grupy B, która
zdążyła po składanej drabince wejść na dach. Grupa C osłaniała nasze
działania. Przeszukanie kalaty trwało około 20 minut. W domu było
osiem osób, same kobiety i dzieci, mężczyzn, w tym Jahodiego, nie było.
Był jego 16-letni syn, którego zabraliśmy. I w śmigła. Akcja klapa, powrót.
Tak bywa.
W czasie przesłuchania syn Jahodiego zeznał, że kiedy szedł spać,
ojciec był w kalacie, a w nocy miał zmienić miejsce noclegu, co często
robił. Syna oddałem rano komendantowi policji w Gedanie z prośbą, aby
przekazał go rodzinie.
Po około dwóch tygodniach znów robota – tym razem wiemy, że
Jahodi jest w Shinkay, praktycznie na wyciągnięcie ręki. Ma spotkanie ze
starszymi wioski w meczecie.

Czekając na informatora w miejscu podebrania

TF-50 się sprężyła – śmigła były po dwóch godzinach, a akcja w dzień.


Polecieli na szybkiego i zapomnieli zabrać źródło i Juniora, którzy czekali
na nich w biurze. Chłopaki wylądowali, złapali sześciu podejrzanych
będących w meczecie, a Jahodi był na zewnątrz i się przyglądał. Tak
zrelacjonowało mi to drugie źródło, Opium, które obserwowało akcję,
będąc w Shinkay. No cóż, tak bywa.
W międzyczasie wspólnie mieliśmy zrobić weapon & cache na Goharze.
W trakcie drogi na robotę z góry miał nas wspierać orbiter, dając nam
obraz z powietrza. Niestety rozpieprzył się o górę. Zamiast weapon &
cache zrobiliśmy akcję poszukiwania orbitera, na szczęście zakończoną
sukcesem. Pech chłopaków nie opuszczał.
Jeśli chodzi o orbitery, to będę brutalny. To nie jest bezpilotowiec dla
wojska – dla mnie to latający model. Czas lotu to dwie godziny, a zasięg
15 kilometrów od miejsca startu. Specjalsom się urwał na siódmym
kilometrze. Jak mi później wytłumaczono, góry zakłócały…
W końcu TF-50 miał swój dzień. Chłopaki z naszego HUMINT-u
przygotowali pakiet na konstruktorów IED. W nocy z 20 na 21 lipca 2010
TF-50 wraz z policjantami z ANP na polskich śmigłach przeprowadzili
kilkanaście kilometrów od bazy Warrior udaną akcję, zatrzymując 10
rebeliantów. Wśród pojmanych znajdował się jeden z dowódców talibów
– Montez. W wyniku badań przeprowadzonych za pomocą Explosive
Detention Kit stwierdzono, że zatrzymani mieli kontakt z materiałami
wybuchowymi. Szkoda tylko, że bez broni i materiałów wybuchowych.

17 W późniejszym czasie zabezpieczenie informacyjne prócz SKW i SWW robiła


jednostka NIL.
IX

Trafili Bułeczkę

20 stycznia 2010 roku przywieźli czterech ciężko rannych policyjnymi


pick-upami na sygnale z Moquru. Odkąd Momo odebrał telefon, że trafili
Bułeczkę i jest ranny, Śpioch od razu zadzwonił do Bagram, gdzie jest
najlepszy szpital ISAF-u, i uruchomił wszystkie swoje kontakty, by ściągnąć
jak najszybciej MEDEVAC. W zasadzie tylko dzięki niemu amerykańskie
śmigła po 15 minutach od telefonu o rannych w zasadzce wyleciały
z Bagram.
Złapałem za nosze, wnieśliśmy ich do ambulatorium w bazie. Nasz
lekarz z ratownikiem medycznym opatrzyli rany i podłączyli kroplówki
z płynami. Usłyszeliśmy śmigła, złapaliśmy za nosze i biegiem na helipad
oddalony o jakieś 100 metrów.
Talibowie zabici podczas zasadzki
Ostatnie chwile przed operacją Khanjar

Stan Bułeczki był ciężki, został podziurawiony jak sito. Miał trzy rany
w nodze, dwie w ręce, jedną w płucu i najgroźniejszą w brzuchu. Ponadto
stracił dużo krwi, cud, że jeszcze żył.
Jego starszy syn nie miał tyle szczęścia – zmarł w ambulatorium.
Postrzał w głowę. Drugi syn został postrzelony w obojczyk i w nogę.
Trafienia nie były groźne dla życia. Ochroniarz Bułeczki już też ledwo
dychał. Nasz lekarz nie dawał mu szans. Miał przestrzelony brzuch
w trzech miejscach.
Momo miał informacje od naszego źródła, Górala, który też wpadł
z Bułeczką w zasadzkę, ale miał więcej szczęścia.
Według relacji Górala zaatakowano ich tego dnia rano. Bułeczka jak
co dzień jechał z domu do pracy w District Center w Moqurze, nie miał
daleko, w zasadzie można na piechotę, tylko że Bułeczka był policjantem,
który walczył z TB i który przez to miał wrogów. Dlatego nie jeździł
sam, jechało z nim dwóch dorosłych synów, też policjantów, i trzech
policjantów pełniących funkcję ochrony. Bułeczka siedział w drugim
samochodzie przy kierowcy. Przeważnie sam prowadził, ale akurat tego
dnia siadł na miejscu pasażera, a Ahmed, jego syn, był kierowcą.
Wpadli w typową zasadzkę. Samochód rebeliantów zajechał drogę.
Ahmed, widząc, że z samochodu wysiadają uzbrojeni napastnicy,
zaczął cofać z piskiem opon. Wtedy zaczajeni zamachowcy otworzyli
ogień. Rebeliantów było około 10 i mieli trzy pojazdy: dwa osobowe
i jednego małego busa. W pewnym momencie bus zajechał drogę autom
policyjnym, którymi jechali Bułeczka i jego ludzie. Z busa wypadło trzech
zamachowców. Zaterkotały kałasznikowy, wybuchały rzucane granaty.
Talibowie strzelali z daleka, bo jeden z rebeliantów spanikował i za
wcześnie zablokował busem przejazd i pozwolił, by samochody policyjne
zaczęły się cofać. To dało moment na przeładowanie broni i otworzenie
ognia do zmieniających pozycje napastników, którzy właśnie podbiegali,
by celniej strzelać.
Dwóch atakujących rebeliantów Bułeczka i jego ludzie położyli od razu,
dwóch następnych, jak zaczęli uciekać, gdyż na końcu ulicy pojawił się
przypadkowo wóz policyjny. To wszystko trwało minutę, może dwie, ale
w tym czasie wystrzelono kilkaset pocisków, wybuchło kilka granatów
i granatów RPG. Sam Góral wywalił magazynek z kałacha. W tym czasie
Bułeczka, który też ostrzeliwał, został kilkukrotnie postrzelony w obie
nogi, w klatkę piersiową, w przedramię i brzuch – łącznie siedem trafień.
Jego syn Ahmed nie miał tyle szczęścia: dostał postrzał w głowę
jako jeden z pierwszych, podczas gdy próbował wycofać samochód, tak
samo kierowca pierwszego wozu. Drugi syn Bułeczki był ranny w nogę
i obojczyk, jeden policjant był lekko ranny w rękę, pozostali wyszli bez
szwanku, w tym nasze źródło, Góral.
Na ulicy zrobiło się pusto, cywile się rozbiegli. Na bruku leżało
dwóch nieruchomych rebeliantów, dwóch się czołgało i próbowało wstać.
Z policyjnego forda wylecieli policjanci, ktoś wyciągnął Bułeczkę z wozu,
Góral zadzwonił na komisariat po wsparcie, a potem od razu do Momo
z prośbą o pomoc medyczną.
Po odlocie MEDEVAC-u wsiedliśmy w humvee i wraz z POMLT
pojechaliśmy na komisariat do Moquru.
W swojej kancelarii przyjął nas komendant policji w Moqurze,
którego ochrzciliśmy Dolas. Dolas był Tadżykiem, dom miał na północy
Afganistanu, więc w Moqurze mieszkał na komisariacie. Był niewysokim,
szczupłym mężczyzną o siwych, krótko ściętych włosach. Nie wyglądał
na przygnębionego, raczej na wkurzonego. Tu śmierć i walka były
codziennością, może nie codziennie strzelali do policjantów, ale raz
w miesiącu to była norma.
Siedliśmy przy stole konferencyjnym, przyniesiono herbatę. Dolas
powiedział, że zatrzymali dwóch rannych rebeliantów, obydwaj to
Pakistańczycy. Reszta zbiegła. Mieli trzeci samochód, razem było ich około
dziesięciu. Zatrzymanych jutro, a najpóźniej pojutrze odeślą w konwoju
do więzienia w Ghazni. Aktualnie ich przesłuchują, gdyż są tylko lekko
ranni. Przesłuchanie prowadzi nowy oficer NDS.
W międzyczasie zdjąłem kamizelkę – od trzech miesięcy zdejmowałem
ją u takich ludzi jak Dolas czy Stalowy. To właśnie Dolas w trakcie
spotkania zwrócił mi bezpośrednio uwagę, oskarżając mnie o brak
szacunku i zaufania wobec niego, skoro będąc gościem w jego domu,
siedzę w kamizelce. A on, przyjmując mnie w swoich progach, odpowiada
za moje bezpieczeństwo. Taki był Dolas, bezpośredni do bólu.
– Mówisz, że jesteś moim przyjacielem. Chcesz ze mną gadać i mamy
walczyć ze wspólnym wrogiem, a jesteś takim tchórzem, że goszcząc
w moim domu, siedzisz w kamizelce i hełmie? Skoro tak, to nie mamy
o czym rozmawiać. – Tak mi powiedział w październiku na pierwszym
spotkaniu trzy miesiące wcześniej.
– Dziękuję, że tak szybko załatwiliście transport do szpitala w Bagram –
powiedział nieoczekiwanie.
Dolas był twardym i bezwzględnym policjantem, nie lubił okazywać
wdzięczności, bo wietrzył, że za nią ktoś będzie chciał przysługę. Myślę, że
przemyślał sprawę. Szpital w Bagram, mimo że wojskowy, był najlepszy
w Afganistanie, wyposażony w najlepszy sprzęt. Jeśli kogoś tam zawieźli,
to miał o sto procent więcej szans od innych leczonych w afgańskich
szpitalach. Mało tego, trafiali tam Afgańczycy, którzy nie byli ofiarami
bezpośrednich starć NATO z rebeliantami. Dolas był interesowny, a to
zrobiło na nim wrażenie – nie darmo miał ksywę Dolas. Pieniądze to
bolączka afgańskich urzędów, armii i policji. Afgańska policja rekrutuje
się ze zdemoralizowanej wieloma latami wojen i nędzy społeczności –
stąd biorą się korupcja i częste przypadki kolaboracji z talibami. Rzuceni
tak jak Dolas setki kilometrów od własnego domu policjanci czy żołnierze
często nie wiedzą, po co właściwie walczą na terenach zamieszkanych
przez ludzi odmiennych kulturowo, jak Pasztuni, i odwrotnie. Dolas,
Tadżyk z Badachszanu, to w Moqurze taki sam obcy jak Polak czy
Amerykanin.
Nasz komendant, mimo że był Tadżykiem, doskonale sobie radził
w Moqurze. Różne głosy do nas dochodziły, ale na pewno był to twardy
gość trzymający swoich ludzi krótko. Z Bułeczką się raczej mijali, bo
Bułeczka był miejscowy i na początku były jakieś konflikty interesów.
Tak przynajmniej twierdziły nasze źródełka z Moquru. Niektórzy szli
dalej, twierdząc, że ma kontakty z Nasratem, jednym z ważniejszych
komendantów talibów w okolicach Moquru – nikt jednak nie mógł tego
potwierdzić i zebrać rzetelnych dowodów.
– Zatrzymaliśmy trzech zamachowców, są przesłuchiwani. Jak chcecie,
to możecie też ich przesłuchać – zaproponował.
Propozycję przyjęliśmy bez wahania. Idąc do aresztu na placu,
zobaczyliśmy zwłoki dwóch zastrzelonych w czasie potyczki rebeliantów.
Obok stał samochód, którym się poruszali – świadczyły o tym liczne
przestrzeliny w jego masce. Podeszliśmy do leżących zwłok. Widok
nieprzyjemny, bo jeden został trafiony w twarz. W areszcie, a w zasadzie
na korytarzu na kocyku siedziało dwóch, jeden stał. Z wyglądu to nie byli
Pasztuni ani Hazarowie – raczej Pakistańczycy lub inna muzułmańska
nacja. W trakcie przesłuchania twardo utrzymywali, że są przypadkowymi
ofiarami strzelaniny i nie brali w niej udziału. Jeden był ranny w ramię,
drugi stracił oko. Nikt tu się nimi nie przejmował, mieli być odesłani
w konwoju do więzienia w Ghazni. Przywitaliśmy się z oficerem NDS. Rudi
poszedł przeszukać trupy. No i przy zwłokach znalazł notes. Tłumacz na
szybko sprawdził, że są w nim konkretne nazwiska i dane teleadresowe
mężczyzn mieszkających praktycznie w każdej prowincji. Dokumenty
wskazywały, że zabici są z Pakistanu. Mieli przy sobie listę nazwisk
i miejscowości rozrzuconych po całym Afganistanie. Biorąc pod uwagę
to, że byli Pakistańczykami, lista nazwisk zawierała prawdopodobnie
kontakty do współpracy i pomocy im. Zdobycz niekiepska. Rudi ze
Śpiochem ciężko pracowali, przetrząsając umarlaków i dokumentując to
aparatami. Całość materiału została po skopiowaniu przekazana oficerowi
NDS. To był nowy oficer NDS. Musieliśmy się z nim zaprzyjaźnić, więc
zaproponował herbatę, na co przystaliśmy. Potem znowu wylądowaliśmy
u Dolasa, który czekał na nas z obiadem. Po trupach i rannych ciężko nam
było cokolwiek zjeść, ale nie wypadało odmówić.
– Teraz będą polować na was – stwierdził bez ceregieli Dolas, biorąc
kawałek jagnięcego mięsa.
– Jak na nas? – spytałem trochę zaskoczony; nie za bardzo wiedziałem,
o co chodzi.
– To była zasadzka, ci ludzie działają na zlecenie. W listopadzie rok temu,
kiedy wpadliście w zasadzkę w Jaghori, komendantem posterunku talibów
był brat Jahodiego, którego zabiliście. Jahodi jest teraz w Pakistanie, a oni
stamtąd przyjechali. Ponadto jest za zabicie was nagroda – powiedział
Dolas, wkładając mięso do ust.
– Nagroda jest za zabicie każdego żołnierza ISAF-u – odpowiedziałem
zgodnie z prawdą.
Dolas popił zjedzony kawałek mięsa łykiem zielonej herbaty.
– Tak, zgadza się, ale za was jest większa. Ponadto wymienia się was
personalnie jako polskich żołnierzy wywiadu.
– Nie jesteśmy z wywiadu. Czy to powiedzieli zatrzymani? – wtrącił
Larry z uśmiechem.
– Oni nic nie powiedzą. Wiem to od swoich ludzi w Rasanie. Dla nich
każdy z was jest kafir i będą się starać was dopaść.
Spojrzałem pytająco na tłumacza. Momo poszerzył tłumaczenie.
– Kafir to niewierny, który nie wierzy w Proroka – uzupełnił tłumacz.
– Normalnie, kurwa, lokalni celebryci – wtrącił Larry.
– No tak, z tą drobną różnicą, że zamiast autografów chcą nam
upierdolić głowy – uśmiechnąłem się krzywo i zmieniłem temat: spytałem,
jak można pomóc rodzinie Bułeczki.
Dolas równie dobrze mógł kłamać w celu ukrycia prawdziwego celu
napaści na Bułeczkę. Informacje o zasadzce trzeba będzie poszerzyć
poprzez inne źródła z Moquru. Nie wolno było nam ufać każdej
przekazanej informacji. Tacy ludzie jak Dolas nie doszli do stanowiska
tylko znajomościami, musieli w tej walce o awans zmierzyć się z innymi:
nie dość, że musieli być lepsi i ich przechytrzyć, to jeszcze musieli przeżyć.
Tu gra informacyjna i dezinformacyjna była prowadzona w realnych
warunkach. Pomyłka niejednokrotnie kosztowała życie. Oficerowie
policji i armii afgańskiej, a przede wszystkim NDS, nie kończyli kursów
w Kiejkutach. Skończyli kurs o wiele lepszy, bo życiowy. To samo dotyczyło
bojowników – ich komendanci mogli nie mieć wyższego wykształcenia,
ale pracę operacyjną mieli w małym palcu. W przeciwnym razie jedni
i drudzy długo by nie pożyli.
Obiad nam się dłużył. Po dzisiejszych zdarzeniach nikt z nas nie miał
ochoty na jedzenie. Rudi się ociągał i wcale mu się nie dziwiłem. Nagle
Dolas zwrócił mu uwagę, że bardzo mało je, że wygląda jak potężny koń,
a je jak mała dziewczynka, a może mu nie smakuje afgański poczęstunek?
Od razu zrobiło się trochę sztywno. Rudi wiedział, o co chodzi, od razu
zaprzeczył i powiedział, że jedzenie jest wyborne, że same rarytasy. Dolas
ze stoickim spokojem wsadził jeden palec do ust i wylizał z tłuszczu,
a następnie drugi. Potem wylizanymi palcami wybrał z miski pełnej
kawałków mięsa pływających w zalewie tłuszczowej największy kawałek
i wsadził do ust Rudiemu.
Na spotkaniu z informatorem

Patrząc na Rudiego, powiedziałem z uśmiechem.


– Jedz to, bo nas w najlepszym razie wystawi talibom.
Rudiemu pot wystąpił na czoło. Widziałem, że mięso mu rośnie w ustach,
ale przeżuł je i połknął, na co Dolas wybuchnął śmiechem. Skończyliśmy
posiłek i pożegnaliśmy się. W aucie bez gadania sięgnąłem do apteczki
i wyciągnąłem płyn typu shrek, każdy z nas walnął kilka porządnych
łyków. To był ciężki dzień, więc jeszcze jakaś gówniana choroba nam się
nie uśmiechała.
W kwietniu, będąc w Bagram ze Śpiochem, odwiedziliśmy Bułeczkę
w szpitalu. Naszego informatora poznaliśmy po łysinie i brodzie. Schudł
ze 100 kilogramów, jego waga spadła do 55, był strasznie wychudzony, ale
już mógł normalnie rozmawiać. Na chwilę obecną jeszcze nie wstawał
z łóżka, czekała go długa rekonwalescencja. Nie męczyliśmy go długo,
wręczyliśmy prezenty, posiedzieliśmy. Nasze rozmowy nie dotyczyły
feralnej zasadzki, nie chcieliśmy mu przypominać tego dnia. Z rozmowy
z lekarzem wynikało, że do końca życia będzie kulał – postrzał w biodro
strzaskał pół miednicy. Wzbudziliśmy lekką sensację wśród personelu
szpitala wojskowego faktem, że dwóch oficerów ISAF-u tak się troszczy
o Afgańczyka. No cóż, jeśli jesteś z kimś w boju, to po walce nie mają
dla ciebie znaczenia kolor skóry i pochodzenie czy wyznanie. Są inne
wartości.

Bolek i Lolek

Była niedziela – końcówka gorącej wiosny, początek upalnego lata.


Skwar bijący z nieba nie dawał normalnie funkcjonować. Temperatura
dochodziła w cieniu do 40 stopni Celsjusza. Mieliśmy dzisiaj zrobić
dzień obsługowy: wyczyścić karabiny i magazynki z piachu, zatankować
humvee i trochę odpocząć.
Około dziewiątej rano zadzwonili z TOC-u, że pod posterunek numer 6 na
murze podeszła dwójka dzieciaków i próbują rozmawiać z wartownikiem.
Poszedłem z Momo sprawdzić sytuację. Faktycznie, po drugiej stronie
hesco stało dwóch malców w wieku około 12 lat. Momo chwilę z nimi
pogadał i okazało się, że wypasają owce. W trakcie pilnowania stada
znaleźli niewypał na drodze, którą jeżdżą wieśniacy i nasze patrole, i chcą
to miejsce pokazać.
Umówiliśmy się, że mają czekać w okolicy posterunku numer 6.
Wysłałem Momo do biura, by chłopaki się zebrali i podjechali humvee
pod sztab, a sam udałem się do TOC-u, żeby spojrzeć w monitory Oka
Saurona, jak popularnie nazywaliśmy nasze urządzenia obserwacyjne
zamontowane na 25-metrowym maszcie z całym systemem kamer, w tym
termowizyjnych. Amerykańscy operatorzy strzegą strefy na głębokość
15 kilometrów. To takie nasze Oko Saurona, które nigdy nie zasypia,
wspomagane kamerami na murach wokół bazy. Ghazni strzeże system
BLIMP, jest to unoszący się kilkadziesiąt metrów nad ziemią balon, na
którym zamontowano kamery kontrolujące przestrzeń wokół bazy na
odległość około 30 kilometrów. W FOB Warrior jeszcze nie doczekaliśmy
się takiego udogodnienia. Nasz system w porównaniu z tym z Ghazni jest
po prostu słaby, żeby nie napisać do dupy, ale jak to mówią: jak się nie
ma, co się lubi, to się nic nie lubi.
Operator skierował Oko Saurona na posterunek numer 6. Chciałem
zobaczyć, czy prócz dzieciaków w okolicy nie ma jakichś innych osób,
które ewentualnie mogły nakłonić małoletnich do wyciągnięcia patrolu
z bazy i wprowadzenia go w zasadzkę.
Wojna zmienia ludzi i mnie też zmieniła. Nie wierzyłem tu nikomu,
nawet dzieciakom – wielokrotnie już wykorzystywano je do ataków
na siły ISAF-u. Nie dalej jak pół roku temu 13-letni chłopak dokonał
samobójczego zamachu, w którym zginęło trzech brytyjskich żołnierzy,
a bombę elektronicznie odpalił jego młodszy brat.
W Afganistanie w ciągu miesiąca dochodzi do kilkudziesięciu zamachów
samobójczych, z których znaczny procent dokonywany jest przez dzieci.
Dzieciaki są nawet kupowane przez talibów w tym celu. Dzieje się
tak w ubogich rejonach, gdzie wielodzietne rodziny żyją w bardzo
trudnych warunkach. Talibowie płacą od 500 dolarów za dziecko.
Dzieciaki w większości wypadków nawet nie wiedzą, do czego zostaną
wykorzystane. Nakłada im się pas szahida i wysyła do żołnierzy ISAF-u po
przysłowiową puszkę coca-coli i paczkę ciastek. Czyste skurwysyństwo,
a nie wojna religijna, na takich drani wykorzystujących dzieci człowiek
by nie naszczał, nawet gdyby się palili żywcem. Przed oczami miałem
syna Stalowego. Nie dalej jak dwa miesiące temu nastolatek wrzucił
mu granat do radiowozu. Dzieciaka zastrzelono przy ucieczce, a syn
Stalowego stracił nogę, oko i rękę. W dalszym ciągu przebywał w szpitalu
i bardziej przypominał zombie niż przystojnego młodego Pasztuna,
którego pamiętałem.
Wykorzystywani są też niepełnosprawni i cierpiący na różne
dolegliwości fizyczne lub umysłowe albo na nieuleczalne choroby, takie
jak rak czy trąd. Płaci się ich rodzinom za to, że chory poświęci się dla
„chorej sprawy”.
Jest też druga strona medalu. Dzieci były wielokrotnie karane za pomoc
siłom ISAF-u. W głowie miałem ostatnie zdarzenie z prowincji Helmand,
gdzie talibowie powiesili siedmioletnie dziecko[18] za pomoc siłom
koalicji. Człowiekowi, choćby nie chciał, włączają się dylematy moralne.
Na takie sytuacje nie przygotowuje żadne szkolenie…
Upał stawał się nieznośny. Pot powoli spływał mi z czoła,
mieszając się z wszechobecnym kurzem. Odpaliłem papierosa, czekając
na humvee i chłopaków z EOD, którzy mieli zneutralizować ewentualny
niebezpieczny ładunek. Na wszelki wypadek QRF został postawiony
w stan gotowości – co prawda wyjazd był tylko pod bazę, ale grom wie,
gdzie leży ten niewypał i czy faktycznie chodzi o niewypał.
Po 15 minutach byliśmy na wysokości posterunku numer sześć. Dwóch
chłopców w wieku 12, może 13 lat stało przy jednej z wielu w tym miejscu
suszarni rodzynek. Momo zadał im szybko parę pytań. Okazało się, że
niewypał leżał 20 metrów od muru bazy zbudowanego z hesco.

Boss, give me cola


Od razu rozpoznałem głowicę rakiety 120 mm. Takim żelastwem
systematycznie ostrzeliwany jest Warrior. Saperzy z EOD zajęli się
niewypałem i po kilkunastu minutach głuchy wybuch oznajmił
neutralizację niebezpiecznego znaleziska.
Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy z chłopcami. Byliśmy uważni, nie
chciałem, by ktokolwiek nas zauważył, bo dzieciaki mogły mieć z tego
powodu wielkie problemy. W ramach podziękowania daliśmy im po
dywaniku do modlitwy. Nie chciałem im dawać innych rzeczy, bałem się,
że to może źle się dla nich skończyć. Umówiliśmy się, że jeśli jeszcze coś
znajdą, to mają podejść pod ten sam posterunek. Nie daliśmy im numeru
telefonu i zabroniliśmy chodzić pod bramę wjazdową do bazy.
Po powrocie do Warrior w posterunku numer 6 powiesiliśmy kartkę
dla wartowników z wiadomością, żeby w przypadku pojawienia się
dzieciaków dzwonić do Iksów. To był najbezpieczniejszy sposób kontaktu
z tymi malcami z racji tego, że w pobliżu wypasali swoje owce.
Bolek i Lolek jeszcze kilkakrotnie podchodzili pod posterunek numer 6
z informacją o niewypałach. Raz przyszli z naprawdę istotną informacją
o IED znajdującym się w brodzie strumienia przy nieczynnej szkole, gdzie
nasze patrole bardzo często jeździły w drodze do Gohar. Nie powierzałem
im zadań, nie prosiłem o informacje, tak naprawdę w duchu prosiłem, by
przestali przychodzić…

18 „[…] Talibowie wykonali egzekucję na siedmioletnim chłopcu, którego oskarżyli


o szpiegowanie dla rządu – powiedział Dawud Ahmadi, rzecznik gubernatora prowincji
Helmand. Twierdzi on, że publiczna egzekucja odbyła się w dystrykcie Sangin
[…]” – mk, Talibowie powiesili dziecko, Wyborcza.pl, 10.06.2010, http://wyborcza.pl/
1,76842,7999723,Talibowie_powiesili_dziecko.html?disableRedirects=true.
X

Wiosna ze Stalowym

W bazie mieliśmy urwanie głowy. Zastrajkowali lokalsi odpowiedzialni


za sprzątanie sanitariatów i wywóz śmieci. Twierdzili, że nie dostają
wynagrodzenia. Supervisor to syn lokalnego biznesmena z Jandy.
Informatorzy spośród pracowników już wcześniej powiadamiali nas, że
są problemy z wynagrodzeniem, i prowadzono rozmowę z supervisorem,
który twierdził, że im na dniach zapłaci. Mało nas interesowało, czy im
płaci, czy nie. Istotna była zaistniała sytuacja – pracownicy nie przyszli
do roboty. Kosze pełne śmieci zaczęły się przelewać, puste plastikowe
kubki i butelki wiatr gnał po całej bazie. Pod prysznicami i w ubikacjach
był syf, dwa dni niesprzątane i bagno. Za difakiem zaczynało śmierdzieć
rozkładającymi się odpadkami żywnościowymi. Nie muszę tłumaczyć,
do czego mogła doprowadzić taka sytuacja, tym bardziej że było coraz
cieplej.
Na biegu dzwoniliśmy do naszych informatorów, którzy też – solidarnie
z innymi – nie przyszli do pracy. W ten sposób udało nam się ściągnąć
choć część ekipy sprzątającej.
Dowódca Force Protection (ochrony bazy), Andrzej, z którym
przyleciałem i zaczynałem służbę w Warrior, nie spał już drugą dobę
– nie dość, że problem z lokalsami, to jeszcze dostał nową obsługę
na bramę główną w ramach rozpoczynającej się rotacji. W dodatku na
kwarantannie zjawił się konwój z materiałami do rozbudowy bazy. Każdą
ciężarówkę trzeba sprawdzić, a było ich około 20.
Chętnych na miejsce tych, co nie przyszli do sprzątania, było dużo,
ale bezpieczeństwo bazy i ludzi w niej żyjących wymagało dokładnego
sprawdzenia każdego nowego pracownika zgodnie z obowiązującymi
procedurami, by nie przeniknęła do bazy osoba niepożądana, mająca
kontakty z talibami. Nowych lokalsów trzeba było sprawdzić i wrzucić na
HIIDE (urządzenie biometryczne sprawdzające, czy dana osoba figuruje
na liście poszukiwanych), w czym nasza komórka brała czynny udział.
To zawierało się w naszych obowiązkach i było jednym z istotniejszych
elementów bezpieczeństwa wewnętrznego bazy.
Każdy nowy lokalny pracownik bazy musiał być przez nas sprawdzony
i zatwierdzony, inaczej nici z pracy, a pięciu już odrzuciliśmy, gdy nasz
informator Wysoki przekazał, że dwóch jest z Nawy, a trzech z Rasany
i mieli prawdopodobnie podrobione dokumenty świadczące o tym, że
są z Moquru. Sprawę przekazaliśmy miejscowej komendzie policji
z dystryktu Gelan.
Ponadto z końcem marca i początkiem kwietnia rozpoczynała się
rotacja VI zmiany. W bazie pojawili się już chłopaki z VII, na razie było ich
niewielu, ale zaczynali powoli przejmować obowiązki i się wdrażać.
Nie było wykluczone, że strajk był efektem działań rebeliantów,
którzy znali orientacyjne terminy rotacji i chcieli to wykorzystać do
umiejscowienia swoich ludzi na terenie naszego zgrupowania.
To nie znaczy, że jak w bazie jest robota, to poza bazą już nic się
nie dzieje. Te elementy nawzajem się przenikają, są jak system naczyń
połączonych, i mają kolosalny wpływ na bezpieczeństwo ogólne żołnierzy
zgrupowania, tych w bazie i tych na patrolach. Powyższych elementów
nie da się rozłączyć w sposób naturalny.
Nowo zatrudniani pracownicy na bazie są z okolicznych wiosek. Aby
ich dobrze sprawdzić, trzeba mieć w nich źródła, które zbiorą na ich
temat informacje i będą kontrolować w miejscu zamieszkania, czy po
zatrudnieniu nie zainteresowali się nimi rebelianci.
Gdy jedni borykali się ze sprawdzaniem nowych pracowników, nasz
HUMINT zaliczył naprawdę spory sukces – ich źródło nadało spory
weapon & cache pod Moqurem.
27 marca 2010 Larry i Rudi pojechali z HUMINT-em, by wspomóc
ich w działaniu. Szybko przeprowadzona akcja, wsparta patrolem
podhalańczyków, przyniosła efekt w postaci likwidacji skrytki, w której
rebelianci przechowywali 28 pocisków z głowicami odłamkowymi
i przeciwpancernymi typu HEAT do działa bezodrzutowego kal. 82 mm
oraz 17 granatów RPG. Szczególnie cenne były kumulacyjne pociski HEAT,
ponieważ w rękach rebeliantów stanowiły śmiercionośne zagrożenie dla
naszych patroli.
W czwartek, 12 kwietnia Momo odebrał telefon od Stalowego. Po tonie
rozmowy prowadzonej w języku pasztu mogłem wywnioskować, że coś
jest na rzeczy.
Niewiele się pomyliłem. Tłumacz powiedział, że Stalowy pilnie
prosi o spotkanie w District Center. Stalowy nie dzwonił z pierdołami.
Momentalnie zapakowaliśmy się na dwa hummery i jazda. Po 30 minutach
byliśmy na miejscu.
Stalowy przywitał nas w drzwiach komendy i zaprosił do siebie. Nie
był to ten, co zwykle uśmiechnięty, skory do żartów oficer ANP. Teraz
wydawał się starszy, był przygarbiony, twarz wyrażała frasunek, a oczy
były przygaszone. Smutek rysował się na jego twarzy. Stalowy podziękował
za szybkie załatwienie MEDEVAC-u dla jego syna, który wpadł w zasadzkę
na targu w Jandzie.
Młody miał otwarte okno w samochodzie policyjnym. Zatrzymał się na
zakupy. Gdy wsiadł do samochodu, około 12-letni chłopak podbiegł do
auta i wrzucił granat na tylne siedzenie. Zanim Młody się zorientował,
że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, granat eksplodował,
zabijając na miejscu jednego policjanta i ciężko raniąc syna Stalowego.
Rannego w krytycznym stanie przywieziono na bazę. Granat urwał mu
dłoń i pozbawił oka, pokiereszował twarz, odłamki uszkodziły płuca
i kręgosłup. Na szczęście szybko został załatwiony MEDEVAC, który
przetransportował policjanta do szpitala w Bagram. Z tego, co powiedział
Stalowy, jego syn stracił dużo krwi, natomiast dzięki szybko udzielonej
fachowej szpitalnej pomocy jego stan jest ciężki, ale stabilny i życiu nie
zagraża niebezpieczeństwo.
Z poczynionych ustaleń wynikało, że za zamachem stali ludzie
komendanta Faruqa z Nawy i ktoś z bazaru Janda. Chłopak został
zastrzelony, jak uciekał, więc nie było kogo przesłuchać. Przynajmniej
taka była wersja oficjalna.
W gabinecie, do którego weszliśmy za Stalowym, na podłodze siedział
starszy szczupły mężczyzna. Stalowy przedstawił nas sobie.
– To mój człowiek na Jandzie – bez ceregieli stwierdził starszy policjant.
– Ja teraz muszę jechać do szpitala w Bagram, zająć się synem. On wam
pomoże namierzyć tych skurwieli i nie tylko – powiedział Stalowy, a w
głosie dało się wyczuć wściekłość i chęć zemsty.
Nasz policjant już kilka razy podsuwał nam ludzi, ale pożytek był
z nich średni. Mimo to podziękowaliśmy. Ustalono sposób kontaktowania
się. I o dziwo Oldman, bo tak go w myślach już ochrzciłem, od razu nam
wspomniał, że na Jandzie mieszka niejaki Habibullah, lokalny biznesmen
pracujący obecnie w biurze posła do sejmu afgańskiego; należy do partii
politycznej. Ponadto zajmuje się tu na miejscu handlem bronią i ma
szerokie kontakty z talibami, za co jest ceniony w partii, bo zapewnia
dojście.
Nie trzeba było być Bondem, aby zrozumieć, dlaczego Stalowy sam
nie może mu się dobrać do dupy za zamach na syna. On jako policjant
z prowincji niewiele mógł zdziałać, nawet jakby zatrzymał Habibullaha
z bronią, to wysoko postawieni koledzy pomogliby mu się wywinąć. My
jesteśmy poza ich układami, a mamy być narzędziem w jego rozgrywce,
jak gościa wyrzucą z partii. Dzięki nam Stalowy jest czysty i będzie mógł
wyrównać rachunki z Habibullahem, za którym nikt się już nie wstawi.
Nagle Stalowy wziął mnie za rękę.
– Błękitnooki, chcę, żebyś ty go zatrzymał ze swoimi ludźmi bądź
nakrył. Nie mieszaj do tego żadnych śmigłowców i sił specjalnych –
przetłumaczył Momo
– Вы знаете, почему я хочу это[19] – powiedział Stalowy, ściskając
mocno moją rękę.
Okazało się, że Stalowy zna rosyjski; nigdy się tym nie chwalił.
Rozumiałem doskonale: zatrzymując go tu na miejscu, będę musiał go
odstawić na posterunek do Stalowego. Przeszły mi dreszcze – wiedziałem,
że nie chodzi o więzienie. Stalowy znał tylko jeden rodzaj zemsty
plemiennej.
– Dobrze – odpowiedziałem, nie spuszczając wzroku.
Stalowy uśmiechnął się smutno i wstał z podłogi, dając do zrozumienia,
że spotkanie skończone. Pożegnaliśmy się.
Tak to wygląda. Policja policją, polityka polityką, ale plemię to plemię
i nie ma ważniejszej rzeczy w tym kraju. To, że krew się poleje, było
bardziej niż pewne. To jednak już nie był mój problem, jeśli facet jest
odpowiedzialny za zamach na syna Stalowego, handluje bronią i amunicją
i jeśli ją u niego znajdziemy, reszta to już nie moja sprawa. Mnie płacą
za bezpieczeństwo polskich żołnierzy, a ci policjanci mi w tym pomagają.
Zanim jednak miałem zacząć działać, oczywiście zamierzałem poszerzyć
wiedzę przez inne źródła i już wiedziałem nawet, które…
Oldman od miesiąca pracował dla nas, już raz przekazał informacje
o ostrzale, który był prowadzony z kierunku Nawy przez ludzi komendanta
Faruqa. Sprawdziła się też informacja o IED za górką. Amerykański patrol
EOD sprawnie go roz-pieprzył.
Moje źródła, Kupiec i Wysoki, potwierdziły informacje o Habibullahu.
Jusufa dodał, że faktycznie handluje bronią, ale jest ostatnio pokłócony
z talibami z Rasany, więc dawno nic od niego nie kupowano.
Oldman to był rasowy informator, dobrze wyszkolony przez Stalowego.
Wiedziałem, że wie, o co chodzi, i że to dla niego nie pierwszyzna. Pewnie
wcześniej te informacje dawał Stalowemu. Mógłby niejednego młodego
oficera kontrwywiadu wiele nauczyć o pracy operacyjnej. W Polsce
ostatnio było normą, że informatorzy dłużej zdobywali informacje, niż
ich oficerowie prowadzący byli w kontrwywiadzie.
Weapon & cache na bazie informacji przekazanych przez Stalowego
i Oldmana

Wiedziałem, że Oldman wszystkie swoje siły skupił na obserwowaniu


i uzyskiwaniu informacji o Habibullahu. Już podczas trzeciego spotkania
przyniósł informację, że Habibullah pod przykrywką asystenta znanego
polityka w Kabulu i według źródła za jego wiedzą zajmuje się też handlem
bronią w dystrykcie Gelan i okolicach. Biznesmenowi jest obojętne, kto tę
broń kupi. Ponadto Oldman przekazał termin dostawy broni i amunicji
na handel – ma być pod koniec kwietnia i mamy być w gotowości. Bo
skrzynki z towarem mają być tylko kilka godzin w domu Habibullaha
w Jandzie. Czekaliśmy na wiadomość, kiedy znowu będzie miał dostawę
hurtową uzbrojenia, i długo nie trzeba było czekać. 23 kwietnia o szóstej
rano zadzwoniło nasze źródło z informacją krótką, acz treściwą.

Wóz S2X Dragon Bitch

– Towar przywieziono, białym busem, pięć skrzyń. W każdej chwili mają


przyjechać talibowie z Nawy po odbiór, dokładnie nie wiadomo jednak,
ilu i czym przyjadą. Teraz jest schowany w piwnicy domu Habibullaha.
Wejście do piwnicy jest ukryte pod schodami prowadzącymi do domu.
S2X Tener Cojones

Tyle nam wystarczyło. Wsiedliśmy w dwa hummery i pojechaliśmy.


Jak wspominałem, zawsze brałem na robotę źródło, które nadało
informację, i tym razem zgarnąłem Oldmana za bramą, gdzie na nas
czekał, siedząc w kucki w kępie krzaków, przy której byliśmy umówieni.
Po podebraniu informatora ruszyliśmy do District Center na komendę,
gdzie czekał na nas Niski, który jako jedyny był w temacie, bo o wszystkim
powiedział mu Stalowy. Niski miał już w gotowości cztery fordy pick-upy
z 20 policjantami.
Przez radio dostałem właśnie informację, że z Warrior wyjeżdża QRF,
który ma nam dać w razie problemów wsparcie. Miałem nadzieję, że nie
będzie to konieczne.
Niski wsiadł do pierwszego forda i kolumna ruszyła, aż się zakurzyło.
Można powiedzieć, że waliliśmy na sygnale przez Jandę, potem wąska
uliczka, jedna, druga. Na liczniku 70 kilometrów na godzinę, to naprawdę
było cholernie szybko jak na drogę gruntową i teren zabudowany.
Zatrzymaliśmy się pod kalatą Habibullaha – już dawno wiedzieliśmy,
gdzie się ona znajduje, gdyż Oldman na jednym ze spotkań pokazał
ją na Falconie. Wszystko było sprawdzone i doprecyzowane. Źródło
przekazało, że skrytka jest w piwnicy pod schodami głównymi do domu.
Policjanci pełni napięcia, my zresztą też. Dwa fordy pojechały na tył
domu, dwa pozostałe stanęły przodem do bramy. Na dachu każdego forda
policjant z karabinem maszynowym na dwójnogu, gotowym do strzału.
Nasi gunnerzy w wieżyczkach też gotowi, by w każdej chwili otworzyć
ogień.
Podzieleni na dwa zespoły stoimy przytuleni do glinianego muru
okalającego gospodarstwo, po obydwu stronach bramy wjazdowej. Broń
przeładowana, palec wskazujący nerwowo krąży koło spustu.
Jeśli są już talibowie od Faruqa po towar, to może być naprawdę gorąco.
Niski wali pięścią w metalową bramę koloru błękitnego nieba
prowadzącą do gospodarstw – nic. Wali więc jeszcze mocniej.
Otwiera stary mężczyzna z siwą brodą, zgarbiony, w turbanie,
tradycyjnej galabii oraz spodniach szerokich jak szarawary. Ma około 60
lat. Według naszych informacji to ojciec Habibullaha.
Niski bez ceremonii odpycha starca od drzwi. Wchodzi pierwszy, za nim
dwóch policjantów. Lufy karabinów wycelowali w starego. Słychać głośne
komendy policji afgańskiej. Wchodzimy tuż za policjantami. Napięcie
sięga zenitu. Na podwórzu prócz starca pusto. Po chwili pięć kobiet
w czarnych abajach z gromadką dzieciaków szybko wychodzi z domu
i kucają pośrodku podwórza tyłem do nas.
Trzech policjantów wchodzi do domu, broń ciągle w gotowości. Dwóch
przeszukuje pomieszczenia gospodarcze. Dwóch przyklękło z kałachami,
nerwowo omiatają okna domu – jeden krzywy ruch z zabudowań i będą
walić, mają to wypisane na twarzy. My też skupieni przy murze w rzędzie,
lufy na zabudowania, na drzwi, na okno, gotowi w każdej chwili do
otworzenia ognia. Po chwili z domu wychodzi Niski.
– Czysto! – krzyczy po angielsku. Kilka komend już zapamiętał.
To samo w zabudowaniach gospodarczych. Zostaje tylko piwnica pod
schodami.
Powietrze schodzi, adrenalina nieznacznie spada. Dwóch policjantów
idzie do piwnicy i po chwili wyciągają, a w zasadzie targają skrzynie.
Jedna, druga, trzecia, czwarta, w sumie pięć. Otwieram, co za błogi widok
– jest! Pełno metalowych puszek nowej amunicji, granatów do RPG-7,
kałasznikowy, chyba chińskie, kupa sprzętu, radiotelefony. Ładujemy
wszystko na pakę hummera[20]. Dopiero teraz czuję, że plecy mam
mokre – norma. Jarać mi się chce, więc wyciągam fajkę, kurwa, smakuje,
od czegoś trzeba umrzeć. Ładujemy się na hummery i tym razem powoli
wracamy do District Center.
Habibullah wydzwania do Niskiego. Momo na bieżąco mi tłumaczy.
Niski mu mówi, że to akcja NATO, nic nie wiedział, nie da się zatuszować
i nic zrobić.
– W Bagram już o tobie wiedzą, uciekaj. – Niski odgrywa teatrzyk do
słuchawki. Doskonale wie, że Habibullah jest skończony. Momo tłumaczy.
Już wiem, że Habibullah jest Stalowego. Teraz Stalowemu nikt nic nie
zrobi. Habibullah musi wrócić, jak nie wróci, to Stalowy zabije mu synów
i nikt nawet krzywo nie spojrzy na to morderstwo. Prawo pasztunwali
teraz już obowiązuje byłego asystenta posła…
Już w bazie robimy zestawienie skrzyń z magazynu, w którym
skonfiskowaliśmy chińskie karabinki AK, strzelbę Shotgun i 300 sztuk
amunicji do niej. 5 tysięcy sztuk amunicji do kałasznikowa, RPG-7 oraz
10 pocisków RPG i tyle samo silników do nich, 1000 sztuk amunicji do
karabinu PK. Nowoczesna radiostacja, trzy radiotelefony z ładowarkami.
Stalowy wrócił na początku maja i zaprosił nas na uroczysty obiad.
Humor mu dopisywał. Syn wracał do zdrowia, niedługo miał wyjść ze
szpitala. W trakcie spotkania ani razu nie wspomniał o Habibullahu, a ja
nie pytałem. Nie chciałem wiedzieć.
To była ostatnia robota na VI zmianie, jaką robiłem z Larrym, Rudim
i Śpiochem – wracali do kraju, a zarazem pierwsza robota dla Juniora,
Pitera i Ciastka, nowych, z którymi miałem spędzić lato. VII zmiana
zapowiadała się ciekawie, bo żaden z nowych nigdy nie był na misji ani
nie prowadził roboty operacyjnej w kraju. Byli zieloniutcy jak szczypiorek
na wiosnę.
Narkotyczny szlak na HW1

Wiosna w Afganistanie w pełni, upał jak w Polsce w środku lata. Rebelianci


już od dwóch miesięcy są aktywni, działają w naszej strefie. Wczoraj,
to jest w sobotę 15 maja 2010, około 50 rebeliantów pod dowództwem
Faruqa zorganizowało zasadzkę na nasz patrol poruszający się po HW1.
W trakcie silnego ostrzału trafiono granatami RPG trzy nasze wozy:
dwa MRAP-y i rosomaka. Trzech naszych żołnierzy odniosło rany[21]
i MEDEVAC ich ewakuował. Byłem zły, bo tak silny oddział rebeliantów
umknął uwadze naszych informatorów. To pokazywało, że musimy
zintensyfikować działania zmierzające do pozyskania większej liczby
agentów w strefie działania naszych patroli.
19 maja 2010 nasz informator z Jandy, pseudonim Kupiec, wiedział,
kiedy idzie towar od sąsiada, z targu, który się sam zaopatrywał
i gościł u siebie handlarzy przyjeżdżających HW1 z Kandaharu do
Kabulu. Sąsiad naszego źródła handluje mięsem i ma dom z pokojami
do wynajęcia, podróżni często u niego nocują, a dom za sklepem jest
jednopiętrowy. Podjeżdżamy razem z policją – jeden nasz hummer i ich
trzy fordy. Handlarze podróżują małym białym busem, jakich pełno
na afgańskich drogach. Policja okrąża dom, do środka wchodzi pięciu
policjantów, po chwili wyprowadzają trzech młodych zaskoczonych
przemytników i wynoszą trzy worki, a w nich łącznie 150 kilogramów
czystego opium. Za jeden kilogram w Afganistanie płacą 250 dolarów
razy 150 i trzech przemytników w Europie, cena około 1000 dolarów.
Wsiadamy do pojazdów i na posterunek policji w District Center. Tam
teraz trzeba zatrzymanych wrzucić na HIIDE. Towar zostaje przekazany
naszej żandarmerii w celu zniszczenia. Młodzi przemytnicy mają być
przetransportowani najbliższym konwojem do więzienia w Ghazni, widać
po ich twarzach, że są przestraszeni – jak się okazuje, to wieśniacy
z prowincji Zabul. Momo lakonicznie stwierdza, że mieli pecha.
Towar eksportowy Afganistanu – heroina

17 czerwca 2010 roku obudził mnie świst – to rakieta. Znowu ostrzał


bazy. Spojrzałem na zegarek: 6.10. Skuliłem się. Głuchy wybuch tak na
oko gdzieś w okolicach kanionu. Słyszę tupanie, chłopaki idą do schronu.
Nie wiem – iść czy najpierw zrobić kawę. Nałóg wygrał – może nie mają
drugiej. Zrobiłem kawę i siadłem z innymi w bunkrze, bo alarmu nie
odwołano. Tylko odpaliłem papierosa. Drugi głuchy wybuch, tym razem
stanowczo bliżej – pieprznęło między bichatami a difakiem.
Haszysz i przemytnicy

– Walą z kierunku Nawy, wiedzą, że w tamtą stronę nie możemy


pociągnąć z DAN-y, bo strefa zamieszkana – powiedział szef rozpoznania
siedzący w piżamie gdzieś głębiej w schronie. Fakt, na południe od bazy
nie możemy strzelać.
– Waldi, może byście poszukali ich stanowisk, bo muszą mieć stałe, co?
Da się zrobić? – spytał.
– Zrobić się da. Zimą zniszczyliśmy stanowiska naziemne koło wioski
Petaw. Pewnie znowu stamtąd grzeją.
– Wpadnij po śniadaniu, to pokażesz na mapie gdzie, wyślemy patrol.
– Dobra – odpowiedziałem, gasząc niedopałek o ścianę bunkra,
i zebrałem się z innymi do wyjścia, bo syrena otrąbiła koniec alarmu.
Po robocie w Aghowjanie

Stanowiska trzeba zniszczyć, i to koniecznie, bo rebelianci wstrzeliwali


się w bazę. Nie dalej jak tydzień temu dowódca patrolu, który miał
jechać ze swoimi żołnierzami na posterunek na górce, zaspał i z tego
wszystkiego odprawę dla swoich żołnierzy zrobił przy swojej bichacie.
W trakcie odprawy talibowie ostrzelali bazę. Jedna z rakiet trafiła
centralnie w miejsce, gdzie zawsze standardowo odbywały się odprawy.
Jak to powiedział jeden ze starych misjonarzy: bo na wojnie, jak masz
pecha, to rakieta cię na kiblu podczas srania pierdolnie.
Dopijam drugą kawę i idę do sztabu do S2 (szefa rozpoznania
zgrupowania). Szefem S2 jest Jarek, ale wszyscy mówią mu Spider.
On musi zawsze być na bieżąco z informacjami o przeciwniku. To on
przekazuje je patrolom przed każdym wyjazdem z bazy. Czasem zanim
wyślę szyfrówkę do Ghazni, idę do niego i go informuję, gdyż w obiegu
informacyjnym dostanie tę samą informację dopiero za kilka godzin
z Ghazni, a patrole są cały czas w terenie. Informacje o zasadzkach i IED
są potrzebne natychmiast, by uniknąć tragedii.
Koło dziewiątej zadzwonił Wysoki z informacją, że w swoim hotelu
w Aghowjanie ma gościa. Przyjechał białym osobowym samochodem.
Po chwili dostaję zdjęcia na komórkę, widać, że robione z ukrycia.
W bagażniku auta, którym przyjechał, pod zapasowym kołem są
narkotyki.
To wystarczyło. Wsiadamy do hummera, telefon na TOC, nawiązanie
łączności i już jesteśmy za bramą. Docieramy na District Center, tam już
czeka na nas Niski z ośmioma policjantami na dwóch fordach pick-upach.
Dogadujemy szczegóły, a w międzyczasie dojeżdża do nas QRF, który da
nam wsparcie.
Gość może mieć broń. Oczywiście zatrzymania dokona policja, ale
my jesteśmy w asekuracji. Rura i już jesteśmy na drodze gruntowej do
Aghowjanu. Zajeżdżamy pod hotel. Policyjne fordy blokują biały samochód
podejrzanego. Akurat koło samochodu stoi pulchny gość w turbanie – jest
zaskoczony. Zastajemy go, jak pije herbatę z właścicielem. Wysoki dopił
herbatę już sam.
W trakcie operacji cordon & search

Dwóch policjantów skuwa kajdankami zaskoczonego pulchnego


Afgańczyka, dwóch następnych sprawdza samochód. Jeden z nich otwiera
bagażnik i wyjmuje z niego koło. Pod spodem jest pięć kilogramowych
paczek. Na pierwszy rzut oka brązowa heroina. W 2010 roku w Europie
wartość rynkowa jednego grama wahała się od 25 euro na Słowacji do
217 euro w Szwecji.
– Hm, pięć tysiący gramów razy dwieście siedemnaście euro równa się
prawie milion euro, czyli cztery i pół miliona złotych. Kurwa, można się
poczuć bogatym – policzyłem na głos.
Wracamy na District. Na posterunku siadam na głównej sali, gdzie
Ciastek w towarzystwie pięciu policjantów wprowadza dane biometryczne
zatrzymanego gościa do HIIDE.
– Momo, jak to jest, że wszyscy walczą z narkotykami na całym
świecie, a tu prawie co drugi je produkuje? – pytam, odpalając papierosa
i zdejmując kamizelkę.
Momo na mnie patrzy. Znamy się już prawie rok, o niejednym gadaliśmy,
wie, że spokojnie może mówić.
– Boss, tu nikt nie walczy z narkotykami prócz NATO. Policja i armia
mają większe problemy, a w dodatku w armii i policji jest kupa ludzi,
która używa narkotyków jak wy alkoholu – śmieje się.
– To tak, jakby teraz armia afgańska pojechała do Europy i wprowadziła
zakaz picia alkoholu. Ciekawe, ilu Polaków by go przestrzegało. – Teraz
śmiejemy się razem.
Momo ma rację. Dla nich narkotyki to jak dla nas alkohol, może nie do
końca, ale w dużej części.
– Dla Afganistanu mak to dar od samego Boga – kontynuuje tłumacz. –
Z czego by żyły setki tysięcy ludzi, gdyby nie było maku?
– Dużo płacą? – pytam.
Momo je orzeszki i odpowiada.
– Za kilogram surowego opium dostają dwieście, maks dwieście
pięćdziesiąt dolarów. Zależy w jakiej prowincji. To bardzo duże pieniądze
dla rolników – nic tak się nie opłaca jak mak, żadna inna uprawa tyle nie
daje. Dlatego w produkcji maku uczestniczą setki tysięcy Afgańczyków,
jak nie milion.
Wieczorem z ciekawości sprawdzam w Internecie, jak stoi na rynku
brązowa heroina. Gram czystego towaru w Azji kosztuje 5–10 dolarów.
Ale już w Rosji wartość rośnie do 20 dolarów. W Moskwie u dilera za
gram trzeba zapłacić już około 100 dolarów. Na Zachodzie czysta heroina
jest dwukrotnie droższa, czyli 200 dolarów. No ładnie. Właśnie spaliliśmy
w ognisku około miliona dolarów. Śmiech i niedowierzanie.
Afgańska heroina ma swoją markę – na kilogramowych paczkach
przechwytywanych ostatnio przez rosyjskie służby graniczne zostały
wydrukowane mapki Afganistanu z zaznaczonym rejonem uprawy maku.
Zupełnie jakby chodziło o markowe wina francuskie. Producenci mają też
własny system oznaczania jakości, cyfry 333 na paczce to średnia jakość,
555 to wyrób wyższej klasy, a 777 – najczystsza heroina na świecie.
Momo, jak na zwykłego młodego tłumacza, bardzo dużo wie na temat
sytuacji gospodarczej Afganistanu, polityki oraz struktur wojskowych
i policyjnych. Mógłbym powiedzieć, że za dużo jak na to stanowisko…
19 Вы знаете, почему я хочу это (ros.) – Ty wiesz, dlaczego ja tego chcę.

20 Komunikat z oficjalnej strony Ministerstwa Obrony Narodowej, 22.04.2010: „Skład


amunicji przejęty! 5 tysięcy sztuk amunicji do kałasznikowa, 40 pocisków do RPG i tyle
samo silników do nich, 25 granatów do granatnika Pallad oraz 10 ręcznych granatów
F-1. To tylko część z magazynów broni, jakie w ciągu tygodnia udało się namierzyć
i zlikwidować Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Pierwszy skład został zlokalizowany
na północ od bazy Warrior. SKW namierzyło osobę, która sprzedawała broń rebeliantom
w dystrykcie Gelan. Oprócz amunicji do kałasznikowa i pocisków RPG skonfiskowano
1000 sztuk amunicji do karabinu PK, 300 sztuk amunicji do strzelby Shotgun, 12 pocisków
moździerzowych, 2 karabiny AK, jeden Shotgun oraz 2 radiotelefony i nowoczesną
radiostację. Liczba ta wystarczyłaby na wyposażenie dwóch oddziałów rebelianckich.
Działania zostały przeprowadzone przez Zgrupowanie Bojowe »Bravo«. Sprawca zdążył
zbiec. Jest znany służbom, w tej chwili trwają działania zmierzające do jego ujęcia”.

21 „W sobotę, 15 maja 2010 r. ok. godz. 18.00 czasu lokalnego, tj. 15.30 czasu polskiego,
został ostrzelany polsko-afgański patrol. Do zdarzenia doszło na trasie Highway 1, ok.
20 km od bazy »Warrior«. Polsko-afgański patrol wykonujący rutynowe czynności został
ostrzelany przez rebeliantów. W wyniku ataku rannych zostało trzech żołnierzy: sierż.
Krzysztof J., plut. Rafał B., oraz st. szer. Krzysztof B. […]”, Trzej polscy żołnierze ranni
w Afganistanie, http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_947.html.
XI

Letnia ofensywa rebeliantów –


Bosman nie zawiódł

Miesiące maj i czerwiec przyniosły falę upałów. Człowiek, wstając


rano z łóżka, już był spocony, a co dopiero w pełnym oporządzeniu,
w kamizelce i hełmie. Gorąco było też w terenie, praktycznie nie było
dnia bez kontaktu ogniowego na patrolu bądź ostrzału rakietowego bazy.
Osobiście przestałem liczyć ostrzały, kiedy w połowie kwietnia wpadła
setna rakieta w ciągu całego mojego pobytu w FOB Warrior.
Zadzwonił Jusufa.
– Nie mogę przyjechać. Jahodi jedzie do Aghowjanu. Mają atakować
waszą bazę, by zniszczyć armaty. Atak nastąpi od Aghowjanu, bramy
głównej nie będą atakować – powiedział do słuchawki i się rozłączył.
Taka krótka informacja wystarczyła, by wzmocnić ludźmi posterunki
na hesco od północnej strony, gdzie stacjonowały na Ranczo Danuta dwie
DAN-y. Kilka zdań wypowiedzianych w odpowiednim momencie jest na
wagę ludzkiego życia.
Już dwa dni temu dowódca bazy Fajka wprowadził Dress Code 2.
Zagrożenie było realne, trzy źródła podały informacje o planowanym
przez rebeliantów ataku.
– Chcą zaatakować bazę bądź District Center na Jandzie – przekazał
poprzedniego dnia na spotkaniu Wysoki, który podsłuchał nietypowych
gości nocujących w jego hotelu.
Jusufa już pięć dni temu poinformował na spotkaniu, że planowany jest
atak na bazę. Komendanci rebeliantów od tygodnia ciągle deliberowali,
nie mogąc dojść do porozumienia, gdzie zaatakować. Każdy z watażków
talibów chciał pokazać, że jest ważny, szczególnie z tego względu, że
w tym roku przyjechało bardzo wielu bojowników z innych krajów, by
walczyć z niewiernymi. Tak więc trudno było im wypracować wspólny
plan i decyzja co do celu ataku jeszcze nie zapadła.
Według naszej siatki informatorów w tamtej chwili siły rebeliantów
działających w rejonie odpowiedzialności FOB Warrior liczyły 500–700
osób, z tego ponad 300 przyjezdnych. Na szczęście nie mieli wspólnej
struktury ani jednego dowódcy. Ponadto byli podzieleni na kilkanaście
mniejszych grup.
Bardzo ważną informacją przekazaną przez Jusufa, a potwierdzoną
przez Oldmana, było, że rebelianci prawdopodobnie mają trzech lub
czterech samobójców i samochód wyładowany materiałem wybuchowym.
Wybuchowe auto jest na chwilę obecną w dystrykcie Nawa, w dyspozycji
komendanta Faruqa.
Informacja wkrótce sama się potwierdziła. Jeden z zamachowców
samobójców zaatakował w Moqurze na bazarze, w wyniku czego zginął
policjant i trzech cywili, a kilkanaście osób zostało rannych. Samobójca
był z Nawy.
Według mnie już od dawna nie była to misja stabilizacyjna, tylko
regularna wojna. Nawet nie dało się tego ukryć w raportach. Talibowie
prowadzili działania zbrojne na wielu kierunkach. Atakowali nasze
patrole, urządzali zasadzki na konwoje cywilne, podkładali IED. Regularnie
ostrzeliwali posterunki ANA i ANP, no i oczywiście naszą bazę. Z tym
że kiedy strzelali od strony Rasany i Goharu, to o większości ostrzałów
miałem informacje wyprzedzające od siatki informatorów, jaką udało mi
się stworzyć, z Jusufą na czele. Gorzej było z południem i wschodem.
W mojej ocenie letnia ofensywa bojowników rozpoczęła się 23
kwietnia, kiedy zaatakowali nasz posterunek chroniący przekaźniki
telekomunikacyjne i radiowe na Górze Szpiega. Wtedy walnęli ze 107,
a odłamki rakiety raniły dwóch naszych żołnierzy pełniących służbę na
posterunku. Dla mnie było to jak zimny prysznic, uzmysłowiłem sobie,
że w dalszym ciągu nie mam zamkniętego kręgu informacyjnego wokół
bazy.
Informacje z leżącego na południowym wschodzie dystryktu Nawa,
opanowanego od kilku lat przez talibów, były w dalszym ciągu skromne.
Siatka informacyjna była ciągle w budowie. Jedyną pociechą było to, że od
południa bazę chronił nasz wysunięty posterunek na Górze Szpiega, a od
południowego wschodu komenda policji w dystrykcie Gelan. Dzięki temu
atak bezpośredni na bazę był z tych kierunków mało prawdopodobny,
aczkolwiek zamachowiec samobójca mógłby próbować wysadzić się na
bramie. Z tych właśnie powodów staliśmy się szczególnie uwrażliwieni
na wszelkie informacje dotyczące bezpośredniego zagrożenia bazy.
Nie mogliśmy do tego dopuścić. Bazy rozrzucone po Afganistanie,
a w tym wypadku FOB Warrior, wpisywały się w strategię, jaką przyjęto
w walce z rebeliantami. Strategia była zorientowana na ludność cywilną.
Polegała na uzyskiwaniu (samodzielnie lub we współpracy z afgańskimi
siłami bezpieczeństwa ANA, ANP, NDS) tzw. area ownership (kontroli
nad ludnością danego obszaru przez obecność wojskową i współpracę).
To miało przyspieszyć proces stabilizacji i odbudowy w rejonach takich
jak Moqur, Gelan i inne niestabilne dystrykty w Afganistanie. Bazy miały
też za zadanie ułatwić zwalczanie partyzantki w tych rejonach. Baza
wojskowa miała dawać ludności cywilnej poczucie bardziej trwałej
obecności nowej władzy i jej siły. Istotna była też obecność wojsk
w terenie dzięki rozwojowi systemu wysuniętych baz i posterunków
(Forward Operating Bases) oraz tworzeniu nowych zespołów odbudowy
prowincji (Provincial Reconstruction Teams, PRT). To miała być cudowna
strategia na pokonanie talibów. Trzeba nadmienić, że już trzecia w tej
misji stabilizacyjnej. Jej założenia przedstawił we wrześniu 2009 roku
głównodowodzący siłami ISAF i USA w Afganistanie generał Stanley
McChrystal[22]. Ta nowa strategia miała radykalnie podnieść efektywność
działań sił międzynarodowych w Afganistanie, głównie dzięki zwiększeniu
zaangażowania (40 tysięcy żołnierzy ISAF-u więcej w całym Afganistanie)
oraz lepszej koordynacji. Problem był taki, że jak na razie to TB radykalnie
zwiększyli swoje zaangażowanie, przynajmniej w polskiej strefie.
Był jeszcze jeden ważny aspekt typowo wojskowy. Warrior przede
wszystkim powstało i jest wykorzystywane jako miejsce odpoczynku
(tzw. safe haven) dla naszych patroli. W przypadku ataku zakończonego
sukcesem morale żołnierzy w bazie spadłoby dramatycznie, co na pewno
odbiłoby się na dalszej działalności w terenie, a przekaz dla okolicznej
ludności byłby jasny: talibowie rządzą.
Pierwsze informacje o możliwych przygotowaniach przyniósł trzy dni
temu Wysoki. Przekazał, że w jego hotelu w Aghowjanie zatrzymało się
pięciu młodych małomównych Pasztunów z prowincji Paktika, leżącej na
pograniczu z Pakistanem. Gdy Wysoki zapytał gości hotelowych, co ich
sprowadza, odpowiedzieli, że interesy. Na pytanie „jakie?”, nie umieli
odpowiedzieć. Według informatora nie byli uzbrojeni.
O trzech następnych nocujących od wczoraj w jednym z meczetów
w Aghowjanie powiadomił Talon. Według informatorów byli nieuzbrojeni.
Dziś zadzwonił Jusufa. Kiedy bojownicy gotowali się do ataku na naszą
bazę, my byliśmy już w gotowości, by dać odpór.
Tym razem terroryści podeszli blisko, bardzo blisko. Najpierw nastąpił
atak z odległości około dwóch, trzech kilometrów przy użyciu chińskich
rakiet kaliber 107 mm (późniejsze badania komórki WIT potwierdziły
kraj pochodzenia rakiet).
Rakieta łagodnym łukiem opadła na teren bazy, odbiła się od gruntu,
a następnie uderzyła w hesco, które u podstawy ma dwa metry szerokości.
Każdy ze świadków spodziewał się spektakularnej eksplozji. Czas stanął
w miejscu. Wbrew wszelkim oczekiwaniom rakieta przebiła się przez
kruszywo i piasek, którym wypełnione są bloki hesco, zakończyła swój lot
około kilometra dalej, nie eksplodując. Zaraz za pierwszą wpadła druga,
która trafiła w obozowy śmietnik. Eksplozja podniosła w powietrze kupę
śmieci zmieszanych z kurzem. Widok był efektowny – ale na szczęście dla
nas mało efektywny.
– O kurwa! Ale przypierdoliło! – dało się słyszeć fachowy komentarz,
kiedy opadł pierwszy kurz.
– Przy pierwszej nie zadziałał zapalnik. Pewnie chińskie badziewie –
dodał ktoś z boku. Staliśmy akurat przy schronie obok TOC-u na trajektorii
lotu i obydwie rakiety przeleciały nad nami.
– Na hesco! Na hesco! Przy Ranczu Danuty! – usłyszałem krzyki z bichat,
gdzie stacjonowali żołnierze.
Z północnego krańca bazy dobiegły mnie najpierw pojedyncze strzały,
a potem serie z karabinów.
– Widocznie ostrzał rakietowy, który nastąpił nie dalej jak kilka minut
temu, miał być zapowiedzią ataku – powiedziałem do Juniora, który
przyszedł ze mną do TOC-u.
Wprawdzie ogłoszono alarm schronowy, ale ja musiałem natychmiast
znaleźć się na stanowisku dowodzenia. Po telefonie Jusufy przekazałem
co prawda informacje również przez telefon oficerowi TOC-u, jednak
chciałem omówić to z dowódcą bazy. Po nawoływaniach „Na hesco!”
zrozumiałem, że Fajka już zarządził wzmocnienie umocnień bazy jednym
z plutonów Bravo.
Z TOC-u wypadł Fajka w pełnym oporządzeniu.
– Atakują od Aghowjanu! – krzyknął do mnie, nie zatrzymując się
i biegnąc w kierunku Rancza Danuty. Biegiem ruszyłem za nim.
Talibowie musieli już być w odległości 200–300 metrów od ogrodzenia
zbudowanego z hesco. Kiedy biegłem na mur okalający bazę, usłyszałem
trzy eksplozje granatów moździerzowych. Odgłos eksplozji wskazywał, że
granaty walnęły w helipad, gdzie raczej nikogo nie było.
Za to teraz świst. Tym razem to RPG. Stłumiony wybuch. Powietrze
przeciął terkot kilkudziesięciu beryli i karabinów PK. To już walili nasi
z hesco w kierunku Aghowjanu.
Kiedy wpadłem na mury, kanonada trwała w najlepsze. Zdążyłem
posłać serię do pierwszej z brzegu rodzynkarni, z której jeszcze przed
chwilą wystrzelono granat z RPG-7. Druga krótka seria w rodzynkarnię.
Teraz już kilkunastu żołnierzy wali w budynek z gliny służący pierwotnie
do suszenia winogron na rodzynki. Kupa kurzu się unosi, widać, jak
całe kawałki gliny odpryskują z rodzynkarni. Po wale przeszła komenda:
przerwać ogień. Dopiero teraz mogę się przyjrzeć obrońcom bazy. Obok
mnie stoi Junior. Dalej chłopaki z bojówki (określenie na żołnierzy
z plutonów patrolowych), amerykańscy saperzy, logistyka, cały przekrój
wojska stacjonującego w bazie oraz umundurowania – delikatnie rzecz
ujmując, mało kompletnego, no cóż, trudno byłoby szukać tam wzorcowo
ubranych. Żołnierze są w klapkach, w krótkich spodenkach, w koszulkach
lub bez, ale za to wszyscy uzbrojeni i zaopatrzeni w hełmy i kamizelki.
Wprowadzony Dress Code 2 jest przestrzegany. Prawie, bo ja, kurwa,
znowu w czapce…
Broń się dymi w oczach obrońców, widać jakiś szał, jakąś dziką
zawziętość, wściekłość. Na hesco prócz plutonu wcześniej wysłanego
na wzmocnienie jest chyba z pół bazy „wolontariuszy”, którzy zamiast
siedzieć w schronie, przylecieli wziąć udział w potyczce. Talibowie nawet
się nie zbliżyli pod mur zbudowany z hesco, to im ostudzi zapał ataku
bezpośredniego bazy na długi czas.
Zadzwonił Wysoki.
– Jahodi wraz ze swoimi ludźmi pojedynczo uciekają do Goharu –
przekazał. Wysoki widział dwóch rannych, ale od innych słyszał, że
kilkunastu rebeliantów jest bardziej lub mniej poszkodowanych.
„Ładnie nam się lato zaczęło”, pomyślałem.
Dwa dni później miałem spotkanie z Jusufą. Źródło przekazało, że
bojownicy nie mogli dojść do porozumienia w sprawie ataku. Jahodi
postanowił zaatakować sam, wspierany przez dwóch mało znaczących
komendantów z Rasany: Amira Khana i Mohammada Ekhlasa, oraz ich
ludzi. Łącznie oddziały rebeliantów liczyły około 60 osób, a ich głównym
zadaniem było zniszczenie naszych haubic. Źródło przekazało, że
w trakcie ataku zginął jeden rebeliant, a 12 zostało rannych. Komendant
Jahodi za swoją porażkę obwinia agentów, którzy pracują dla niewiernych
i powiadomili ich o zamiarach rebeliantów, oraz brak wsparcia od talibów
z Nawy. To ostatnie akurat mnie cieszyło, gdyż dawało nadzieję na brak
współpracy pomiędzy nimi.

Ksiądz

Charakterystyczny świst i głuchy wybuch rozbudziły mnie na dobre.


Włożyłem buty i ruszyłem do schronu, głód kofeiny okazał się jednak
silniejszy, więc po drodze zajrzałem do biura. Czajnik był jeszcze gorący,
ktoś był tu przede mną. Szybko zrobiłem kubek kawy rozpuszczalnej.
Teraz już mogłem pomaszerować do schronu.
W schronie komplet. Usiadłem, zapaliłem papierosa, kilka łyków gorącej
kawy dostarczyło dawkę kofeiny do organizmu, mogłem normalnie
funkcjonować.
Naprzeciwko mnie siedział Ciastek, rozmawiał z jakimś młodym
porucznikiem.
– To jest mój szef. A to nowy ksiądz, Piotr – Ciastek nieoczekiwanie
dokonał prezentacji.
Uścisnąłem dłoń duchownemu, który według relacji Ciastka był w bazie
już drugi tydzień. Miałem obojętny stosunek do religii – nie przeszkadzała
mi, ale nie chodziłem do kaplicy, która była w bazie, nie czułem takiej
potrzeby.
– Nie widziałem pana u mnie w kaplicy – nieoczekiwanie zagaił
z uśmiechem młody kapłan.
– A ja pana na patrolu – wypaliłem, niewiele myśląc.
Ksiądz zaczął się śmiać. Syrena obwieściła koniec alarmu. Wychodząc
ze schronu, zwróciłem się do kapłana:
– Zapraszam wieczorem na kawę i proszę nie zapomnieć shreka, jeśli
pan oczywiście jeszcze go ma. Spróbujemy zrobić coś lepszego niż wino
z wody – zaproponowałem, bo w sumie głupio mi się zrobiło po tym
tekście o patrolu.
– Co to jest shrek? – wyrwało się młodemu kapelanowi. Wzbudził tym
lawinę śmiechu wśród szturmanów wychodzących ze schronu.
– Ciastek nie omieszka panu wytłumaczyć – odpowiedziałem usłużnie,
mrugając do Ciastka.
W drodze na śniadanie zobaczyłem potworną chmurę dymu – okazało
się, że rakieta walnęła w obozowy śmietnik pełen plastikowych odpadów,
który teraz palił się na całego.
Wieczorem Piotr zjawił się w naszym biurze i, o dziwo, miał zieloną
buteleczkę. To był najlepszy ksiądz, którego spotkałem na swojej drodze:
szczery, nie wytwarzał sztucznego dystansu, mówił to, co myśli, czasem
całkiem wbrew doktrynie własnego Kościoła, słuchał heavy metalu
i otwarcie twierdził, że pociągają go kobiety i że celibat w Kościele to
szczyt głupoty i hipokryzji. Żołnierze się do niego garnęli, bo miał coś
takiego, co przyciągało ludzi – kto wie, jakby to jeszcze dłużej potrwało,
to może i ja bym zawrócił ze ścieżki grzesznika.
Dwa miesiące po powrocie z Afganistanu doszły mnie informacje,
że Piotrek zrzucił habit i został normalnym wierzącym mężczyzną
z problemami dnia codziennego. Nie byłem zdziwiony. Piotr dokonał
wyboru, dzięki któremu został sobą i mógł żyć w zgodzie ze swoimi
przekonaniami. Nie wiem, czy po części nie przyczyniła się do jego decyzji
misja w Afganistanie…
Moqur

Mimo że talibowie rozpoczęli ofensywę już pod koniec kwietnia, to


w czerwcu jeszcze bardziej nasiliły się ataki na nasze patrole. Szczególnie
niebezpiecznie zrobiło się w okolicach Moquru.
W samym mieście już kilkakrotnie atakowano komendę policji
i 3. Kandak ANP. Żołnierzy i policjantów afgańskich w ich koszarach
ostrzeliwano z coraz bliższych odległości. Od początku czerwca
patrole w tym rejonie, w okolicach miejscowości Akhtar Kheyl oraz
Jomojeh-Jomojeh, przez polskich żołnierzy określana jako Dżam-Dżam,
już trzy razy wpadły w zasadzkę kończącą się kontaktem ogniowym
z rebeliantami. Obydwie miejscowości leżały w bezpośredniej styczności
z HW1 i w zasadzie przy granicach miasta Moqur. To nie było zaskoczenie,
wiosenna ofensywa rebeliantów była spodziewana, ale tym razem nasze
źródła twierdziły, że w grę wchodzi Moqur i wyparcie sił porządkowych
z miasta.
S2X i SIGINT – lato 2010

To było jednak nietypowe, a także cholernie niebezpieczne. Trzeba mieć


na uwadze, że przez centrum Moquru biegła trasa HW1 – arteria łącząca
Kabul z Kandaharem. Była ona jedną z najważniejszych tras Afganistanu.
Transportowano nią w chronionych konwojach wojskowych i cywilnych
wszelkiego rodzaju towary. Blokada spowodowałaby braki podstawowych
towarów nie tylko na rynku cywilnym, ale i w bazach wojskowych. Przy
dłuższej blokadzie nasze pojazdy bojowe zostałyby pozbawione amunicji
oraz paliwa, które było transportowane HW1, co przełożyłoby się na
zaprzestanie działania w strefie odpowiedzialności lub, co gorsza, brak
możliwości walki.
Gdyby plan rebeliantów wypalił i choć na tydzień wyrzuciliby siły
afgańskie z miasta, sparaliżowałoby to pół Afganistanu. Paraliż to jedno,
druga sprawa to efekt medialny – byłby on tragiczny dla ISAF-u, a w
szczególności dla polskiego kontyngentu. Rebelianci na pewno ogłosiliby
całemu światu, że odbili miasto z rąk sił rządowych i polskich, a zarazem
przerwali łańcuch zaopatrzenia w Afganistanie.
Dwa dni wcześniej na spotkaniu Bosman stwierdził, że do dystryktu
Nawa opanowanego przez talibów napływają najemnicy z Pakistanu,
Czeczenii, Iraku i Uzbekistanu. W samej Nawie najemników ma być już
około 150. Będzie ich na pewno więcej, ale część kieruje się do innych
prowincji Afganistanu. Nawa to tylko przystanek po przekroczeniu
granicy z Pakistanem. Ostatnio odbyła się tam szura, w której wzięli
udział komendanci Faruq i Nasart. Rebelianci chcą zablokować drogę,
wysadzając mosty i przepusty, oraz opanować miasto Moqur. Część
komendantów jednak nie chce się na to zgodzić, bo jest uwikłana w handel
narkotykami. Ta droga jest im potrzebna, wędrują nią bowiem narkotyki.
Spory trwają, ale bardzo prawdopodobne jest, że to zrobią. Odbicie
Moquru na pewno przyniosłoby poważne straty w ludziach i sprzęcie,
a sam kandak Bravo nie dałby rady tego dokonać.
Sytuacja w strefie odpowiedzialności Zgrupowania Bojowego Bravo
była coraz bardziej niebezpieczna. W miesiącach letnich praktycznie nie
było tygodnia bez strat w ludziach. Każdy atak rebeliantów na nasze
siły w Afganistanie działał na żołnierzy destrukcyjnie. Wśród Polaków
przebywających w Afganistanie było silne poczucie więzi i nieważne,
w którą bazę talibowie uderzyli – śmierć polskiego żołnierza u pozostałych
rodziła wściekłość i strach. Odciskało się to zawsze na morale, które
trzeba było szybko odbudowywać.
Jest moc!

Było to coraz trudniejsze. Poniżej przedstawiam zestawienie tylko


najważniejszych zdarzeń, które spowodowały poważne straty w ludziach
i sprzęcie. Dane nie uwzględniają sił koalicji oraz armii i policji afgańskiej,
które przez ostatni miesiąc też ponosiły straty.
W sobotę, 12 czerwca 2010 o 8.12 czasu lokalnego nasz konwój
logistyczny jadący do Ghazni wpadł na IED. W wyniku ataku ginie
kpr. Miłosz Górka. Do wybuchu IED doszło oczywiście na Highway 1.
Pozostali członkowie załogi transportera odnieśli ciężkie obrażenia, zostali
ewakuowani z pomocą MEDEVAC do szpitala. Rosomak do generalnego
remontu.
Tego samego dnia, to jest 12 czerwca, w trakcie działań
w naszej strefie odpowiedzialności doszło do zatrzymania rebeliantów
odpowiedzialnych za podkładanie IED. Łącznie zatrzymano sześciu
mężczyzn podejrzewanych o działalność terrorystyczną. Rebelianci zostali
zlokalizowani dzięki informacjom od Stalowego niedaleko bazy Warrior.
W wyniku badania stwierdziliśmy, że mieli oni kontakt z materiałami
służącymi do konstrukcji ładunków wybuchowych. Stalowy nadał, że
chcą założyć IED. Zatrzymani zostali przekazani na posterunek policji
w dystrykcie Gelan.
14 czerwca 2010 o 6.30 kolejny nasz patrol wpadł na IED. Rannych zostało
czterech polskich żołnierzy. Do ataku doszło oczywiście na Highway 1.
Transporter rosomak do remontu. HW1, popularnie nazywana przez
żołnierzy drogą do nieba, zbierała swoje krwawe żniwo.
Już następnego dnia, 15 czerwca 2010, w wyniku ostrzału bazy Warrior
o 11.09 czasu lokalnego zginął polski żołnierz. Odłamki eksplodującego
pocisku rakietowego śmiertelnie zraniły st. szer. Grzegorza Bukowskiego.
Dwóch żołnierzy zostało rannych, natychmiast przetransportowano
ich śmigłowcem ewakuacji medycznej MEDEVAC do bazy w Ghazni,
gdzie udzielono im specjalistycznej pomocy. W rejon, z którego został
wystrzelony pocisk, błyskawicznie udał się oddział szybkiego reagowania
(QRF) w celu zabezpieczenia śladów. Na miejscu oczywiście nie było już
rebeliantów. W godzinach popołudniowych tego samego dnia, około 18.00
czasu lokalnego, został ostrzelany polsko-afgański patrol. Do zdarzenia
doszło na Highway 1. Patrol wracał ze strefy do FOB Warrior, gdzie
wcześniej wykonywał rutynowe czynności. W wyniku ataku zostało
rannych trzech naszych żołnierzy. Uszkodzone zostały dwa pojazdy typu
MRAP i jeden rosomak.
26 czerwca 2010 około 19.45 kolejny nasz patrol wpada na minę
pułapkę IED. Na miejsce ataku z Warrior wysyłano QRF i amerykańskie
EOD. W trakcie wykonywania zadań saperskich zneutralizowano ładunek
wybuchowy. Nasz saper przystąpił do neutralizacji kolejnego ładunku i w
tym momencie doszło do wybuchu ładunku pułapki, który śmiertelnie
zranił kpr. Pawła Stypułę[23]. Trzech innych żołnierzy w wyniku eksplozji
zostało rannych, ewakuował ich MEDAVAC. Kolejny rosomak w wyniku
uszkodzeń wyłączony z patroli.
Tak więc w ciągu miesiąca śmierć poniosło trzech polskich żołnierzy, 14
było rannych i niezdolnych do walki. W trakcie walk 10 naszych wozów
bojowych zostało uszkodzonych, z tego cztery wymagały generalnego
remontu, a sześć było już tylko wrakami.
Dodatkowo średnio co drugi dzień mieliśmy ostrzał rakietowy. Nie
piszę tu o stratach ANA i AFP, które są dwukrotnie większe. Ogółem
z żołnierzami i policjantami afgańskimi straty wynoszą 45 ludzi, zabitych,
rannych i zaginionych – ci ostatni to dezerterzy. Afgańczycy stracili cztery
pojazdy. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy się bronić w bazie, bo nie
będzie czym i kim wyjechać.
Sytuacja z wozami w Warrior powoli staje się tragiczna. Nawet
serwisanci z Siemianowic odpowiedzialni za naprawę rośków zaczynają
płakać, że części im brakuje. Dochodzi do tego, że „dawcami” części
zamiennych stają się wraki rosomaków rozwalonych na IED. Nie dość,
że są straty w ludziach, i to poważne, to straty w sprzęcie uniemożliwią
działanie bazy.

Kobiety Pasztunów
Największe straty na VII zmianie poniósł zespół OMLT[24]. W trakcie
prowadzonych działań stracili trzy wozy i połowę ludzi.
Ja i mój zespół praktycznie nie wysiadamy z wozu: a to spotkanie
w bazie, a to wyjazd z patrolem w teren. W terenie weryfikacja
uzyskanych informacji lub spotkania z informatorami, którzy z różnych
przyczyn nie mogą wjechać na bazę. Wieczorem analiza uzyskanych
informacji, pisanie meldunków, planowanie na bieżąco kolejnych
przedsięwzięć razem z elementami Bravo (wspólne patrole, operacje typu
cordon & search, szury z CIMIC w przeszukiwanych wioskach – to wszystko
musi być zaplanowane). Ponadto praca w samej bazie – tu też dużo się
dzieje. Wysoka temperatura, natłok zadań, stres towarzyszący podczas
spotkań i na patrolach nieraz kończących się kontaktem ogniowym
z przeciwnikiem oraz częste ostrzały Warrior zaczynają odbijać się na
naszych organizmach.

Chłopcy z Bravo w Kandaku


Sypiamy na stojąco i gdzie popadnie, na postojach, na krzesłach
w biurze. Czasem wygląda to tragikomicznie, co nie zmienia faktu, że
wszyscy padają na twarz. Jeden zespół S2X i HUMINT-u plus SIGINT to za
mało, aby zabezpieczyć informacyjnie taką bazę jak Warrior, która ma
tyle przedsięwzięć.
W dodatku nie mam już Momo. W FOB Warrior większość tłumaczy
została zwolniona. Powodem był zorganizowany strajk tłumaczy. Momo
miał pecha, bo w trakcie strajku przebywał na urlopie. Do tej pory on
„rządził” tłumaczami, a jak go zabrakło, to nie miał kto ich złapać za pysk.
Dodatkowo organizator strajku miał kartę pamięci ze zdjęciami naszej
bazy oraz fotki uzbrojonych Afgańczyków ubranych po cywilnemu. Na
pytanie, po co mu zdjęcia bramy wjazdowej i innych obiektów oraz
kim są uzbrojeni mężczyźni widniejący na zdjęciach, nie umiał udzielić
sensownej odpowiedzi. Momo został skierowany do innej bazy, tym
razem amerykańskiej. Po odejściu Momo przez trzy tygodnie miałem
polskojęzycznego tłumacza z Ghazni. Niestety tak jak szybko go dostałem,
tak szybko go zabrano z powrotem.
Przepytywanie świadków wybuchu IED

Od tygodnia mam młodego Pasztuna, prosto po szkole tłumaczy


w Kabulu. Boję się mu dać telefon do kontaktu ze źródłami do pełnej
dyspozycji. Raz, że jeszcze mu tak nie ufam, dwa, dopiero się uczy
roboty. Telefon jest na impulsy – tłumacz musi dbać, aby zawsze bateria
była pełna, a karta w porę doładowana. Zawsze mam zapas kart do
doładowania zakupiony na hadżi. Młody jest na razie przy mnie od szóstej
rano do dziesiątej wieczorem, nie odstępuje ode mnie na krok. Razem
siedzimy w biurze, idziemy jeść, spędzamy czas wolny – tylko srać i spać
idziemy osobno. Trzeba też uważać, by tłumacz nie popełnił głupiego
błędu, odbierając telefon, musi zawsze być ostrożny. Talibowie w ramach
kontroli dzwonią z telefonów osób podejrzanych o współpracę pod
zapisane numery w telefonie, aby zidentyfikować odbierających. Bardzo
często zaczynają rozmowę w języku angielskim bądź pytają, czy mogą się
spotkać z ochroną bazy, bo mają informacje. Jeśli tłumacz popełni błąd
i zacznie rozmowę po angielsku lub odpowie po angielsku albo zacznie
umawiać spotkanie, to osoba, która miała do nas numer telefonu, jest już
martwa. Trzeba też pilnować, by w biurze w trakcie odbierania telefonu
przez tłumacza panowała cisza, bo rozmowy w obcym języku słyszane
w tle też mogą wzbudzić podejrzenia u bojowników. Tak sprawdzali już
Jusufę. Na szczęście był jeszcze Momo, który zgodnie z wcześniejszymi
ustaleniami przedstawił się jako krewny przebywający obecnie w pracy
w Pakistanie. Takie legendy były zawsze ustalane z naszymi źródłami dla
bezpieczeństwa. Krewnego w Pakistanie nikt nie sprawdzi, a Afgańczyków
pracujących za granicą jest bardzo dużo.

Operacja „Khanjar”

W niedzielę 29 czerwca rano zadzwonił Rupi. Oficer poinformował


o porannym ostrzale z moździerzy kandaku. Dodał, że bez
natychmiastowego wsparcia ze strony ISAF-u kandak będzie zmuszony
do wycofania się do Ghazni. Powodem takiej decyzji są rebelianci
z komendantami TB Nasartem i Faruqiem na czele, w sile około 500
bojowników. Ciągle ich podgryzają i planują ataki na koszary oraz District
Center. To bardzo negatywnie wpływa na morale wojska, już teraz
mają kilkanaście dezercji, a jeśli sytuacja się utrzyma, to w przypadku
bezpośredniego ataku jednostka afgańska może pójść w rozsypkę.
Poprosiłem o chwilę czasu, powiedziałem, że zaraz oddzwonię.
Natychmiast nakazałem tłumaczowi dzwonić do Dolasa na posterunek
policji w District Center. Dolas powtórzył słowo w słowo to, co Rupi, i dodał,
że on by został, ale kandak chce uciekać, a on ma tylko 60 policjantów
i sam nie da rady 600 talibom. Z tą liczbą to pewnie przesadzali, ale to
akurat nie był problem.
Wykonałem kilka telefonów do informatorów z rejonu Moquru,
między innymi do Bosmana. Spytałem, jak sytuacja w Moqurze.
Bosman poinformował, że we wsi na północ od Moquru, nazywanej
Jomojeh-Jomojeh, jest około 200 rebeliantów, a w Akhtar Kheyl 100
rebeliantów z komendantem Nasartem. Spytałem, czy zna zamiary
kandaku i policji. Źródło powiedziało, że wojsko jest młode i się boi, jak
zaczną dezerterować, to może być tak, że nikt nie zostanie.

Wyjazd na operację cordon & search w mieście Akhtar Kheyl

Powyższe informacje dotyczące liczebności rebeliantów były nieco


przesadzone, co nie było niczym nadzwyczajnym u Afgańczyków. Według
danych od informatorów łączne siły rebeliantów Faruqa, Nasarta oraz
kilku pomniejszych komendantów liczyły 350 osób. Komendant Jahodi,
który wrócił niedawno z Pakistanu, a ostatnio atakował bazę, miał około
50 bojowników, ale nie interesował go Moqur. Ponadto był skłócony
z Faruqiem po tym, jak ten nie udzielił mu wsparcia przy ataku na bazę.
W Rasanie było jeszcze kilku pomniejszych komendantów, ale oni mieli
według źródeł od około 80 do 100 rebeliantów. Dane te potwierdzała
sekcja SIGINT-u, działająca na przystosowanym do ich potrzeb rosomaku.
SIGINT został mi przydzielony jako wsparcie z Ghazni i działał od tygodnia
pod moją komendą w FOB Warrior.
Kopnąłem się do Fajki[25], dowódcy zgrupowania Bravo. Znaliśmy
się jeszcze z ćwiczeń międzynarodowych na Litwie Amber Gold 2001.
Wtedy był porucznikiem biorącym udział w ćwiczeniu wojsk natowskich.
Ja, jako młody kapitan, całkiem na poważnie odpowiadałem za ochronę
kontrwywiadowczą polskich żołnierzy biorących udział w ćwiczeniu.
Przedstawiłem mu uzyskane rewelacje. Fajka natychmiast telefonicznie
wszedł w kontakt z dowódcą kandaku i spytał, jak sytuacja. Afgański
dowódca z początku nie był zbyt wylewny. Dopiero w toku rozmowy lekko
przyciśnięty przyznał, że ma pewne problemy z utrzymaniem dyscypliny.
Według niego kłopoty powodowane są częstym ostrzeliwaniem kompleksu
koszarowego przez talibów, których jest nadspodziewanie dużo pod
Moqurem, i informacją o mającym nastąpić ataku. Fajka odpowiedział, że
już jutro da im wsparcie. Błyskawicznie ściągnął sztab na odprawę, po
której na szybko wszczęto przygotowania do operacji.
Na sali odpraw pojawili się dowódcy zespołów POMLT i OMLT
odpowiedzialnych za szkolenie afgańskich żołnierzy i policjantów.
Zadzwoniłem do Rupiego, żeby poinformować go o szykowanej operacji
przeciwko rebeliantom na szerszą skalę. Dodałem, że niedługo przyjedzie
nasze wsparcie, ale nie określiłem, kiedy to będzie i gdzie zaatakujemy.
Wobec wszystkich stosowałem zasadę ograniczonego zaufania.
Mój team plus przydzielony mi przez szefostwo z Ghazni SIGINT
ruchomy musiały mi wystarczyć do realizacji dodatkowego zadania na czas
planowanej operacji. Zadanie bezpośredniego wsparcia informacyjnego
działań w terenie w trakcie trwania operacji było skomplikowane
i niebezpieczne.
W wojnie partyzanckiej lub, jak kto woli, konflikcie asymetrycznym,
gdzie brakuje wytyczonej linii frontu, informacja o przeciwniku przed
i w trakcie walki jest kluczowa. Talibowie po latach doświadczeń, mimo
słabego uzbrojenia i braków w szkoleniu, umieli wykorzystać atuty, jakimi
była znajomość terenu i szybkość poruszania się w trakcie prowadzonych
działań (wszelkiego rodzaju tanie lekkie jednoślady, popularnie
określane przez naszych żołnierzy jako czerwone motorki) i łączność
komórkowa. Wymienione atrybuty dawały rebeliantom niesamowite
pole manewru w terenie zabudowanym zamieszkanym przez ludność
lokalną, z której niejednokrotnie się wywodzili i która częstokroć im
sprzyjała. Dodatkowym plusem jest brak umundurowania umożliwiający
natychmiastowe wtopienie się w społeczność lokalną nawet w trakcie
prowadzonej potyczki lub wyprowadzenia niespodziewanego ataku.
Mimo braków w wykształceniu, które powinno działać na korzyść wojsk
koalicji, talibowie doskonale wykorzystują opanowane do perfekcji
najnowsze zdobycze cywilizacji, takie jak telefony komórkowe czy
Internet. To umożliwia im utrzymanie ciągłej łączności oraz wymianę
informacji w celu przygotowania zasadzki, szybkiego przegrupowania
lub ucieczki po drogach gruntowych i ścieżkach między polami oraz
wszędzie obecnych wadi, które były przekleństwem dla naszego ciężkiego
sprzętu.
Co gorsza, bojownicy nie uznają żadnych ograniczeń prawnych ani
etycznych. Ich działania nie obejmują ochrony ludności cywilnej. Wręcz
przeciwnie, ostrzał miejscowości zamieszkanej przez ludność cywilną,
w której aktualnie są żołnierze ISAF-u, zastraszanie i terror są na porządku
dziennym. Do tego dochodzą skrytobójcze IED, które uniemożliwiały
naszym patrolom podejmowanie szybkiego pościgu nawet w terenie
otwartym bez narażenia się na wjechanie na minę pułapkę.
Należy nadmienić, że ISAF to misja stabilizacyjna, na której nasze
siły mimo możliwości militarnych nie mogą wykorzystać wszystkich
atutów ze względu na zasady prawa czy etyki. Talibowie doskonale
o tym wiedzieli i dążyli do prowadzenia działań tak, by rozgrywać je na
własnych warunkach, nie dając siłom ISAF możliwości wykorzystania
swojej przewagi, nawet gdy było to możliwe ze względów taktycznych
czy technicznych. W takich warunkach tylko pełny pakiet informacyjny
dostarczony w odpowiednim czasie, a nawet z wyprzedzeniem czasowym,
umożliwia przejęcie inicjatywy w działaniach kinetycznych.
Zawarte w pakiecie informacje, kto nasz, a kto wróg umożliwiają
zredukowanie elementów zaskoczenia, uniknięcie zasadzki na wąskiej
wiejskiej drodze między budynkami czy zmniejszenie szans wjechania
na IED. Dobra informacja daje możliwość zaskoczenia przeciwnika
i wciągnięcie go w walkę lub zmuszenie do poddania się. Jej brak powoduje,
że patrole zaczynają pilnować przysłowiowego piasku na pustyni.
A działania niekinetyczne prowadzone przez PRT i CIMIC bez wsparcia
informacyjnego (gdzie i komu pomagać) są w praktyce nieistotne, a w
niektórych sytuacjach korzyści z nich czerpią rebelianci.
Zadanie, które stało przed zespołem S2X, było ze wszech
miar trudne i wielopłaszczyznowe. Dotychczas przed operacją komórka
odpowiedzialna za dopływ informacji przekazywała pakiet informacyjny
o przeciwniku. Pakiet zawierał informacje o liczebności, uzbrojeniu,
morale przeciwnika, charakterystyce dowódców, miejscu ich pobytu.
Ale na tym poprzestawano. W Afganistanie S2X w Wojsku Polskim nie
realizował tak skomplikowanego przedsięwzięcia, a przynajmniej nic mi
nie było wiadomo na ten temat.
W FOB Warrior w tym okresie stacjonowały cztery zespoły
informacyjne. Amerykański zespół HUMINT-u, który mi nie podlegał,
polski zespół HUMINT-u, z którym współpracowałem, zespół S2X i SIGINT
ruchomy. Ostatnie dwa podlegały mi bezpośrednio.
W celu całkowitego zabezpieczenia FOB Warrior i sił realizujących
operację w terenie musiałem nawiązać współpracę z HUMINT-em
amerykańskim. Następnie podzieliłem siły na dwa niezależne elementy:
team ochraniający bazę w trakcie operacji i team zaangażowany
w działania dynamiczne w miejscu operacji. To pierwsze zapewniły
zespoły HUMINT-u polskiego i amerykańskiego, które zostały w FOB
Warrior z zadaniem zabezpieczenia informacyjnego bazy. Team pod
moim dowództwem w składzie zespołu S2X i SIGINT-u ruchomego miał
uczestniczyć w operacji kinetycznej. Aby jednak operacja w terenie miała
szanse na sukces, musiałem przygotować pełny pakiet informacyjny nie
tylko przed operacją, ale także w trakcie jej realizacji, co było o wiele
trudniejsze.
Biorąc powyższe pod uwagę, musiałem zaangażować informatorów
w działania kinetyczne, czyli mówiąc wprost: mieli oni realizować
działania w trakcie prowadzonej walki. Na moje szczęście idealnie
pasowała do tego siatka Bosmana.
Siatka

W poniedziałek 30 czerwca od wczesnych godzin rannych jesteśmy


w koszarach 3. Kandaku w Moqurze. Fajka miał do wyboru albo zamknąć
się w bazie, albo odrzucić TB i nie dopuścić do wycofania ANA i ANP
z Moquru. Wybrał walkę. Sam wbił się w hełm i kamizelkę, biorąc
pod swoją komendę dwa plutony na rosomakach i MRAP-ach, POMLT
i niedobitki Szeryfa z OMLT na dwóch wozach, do tego mój hummer
i SIGINT ruchomy na rosomaku, a także rosomak medyczny. Łącznie nasze
siły liczyły 18 pojazdów bojowych i ponad 120 osób. W bazie w zasadzie
zostały tylko sztab, jeden pluton tak zwany „na kurwie” (od skrótu
QRF) i ochrona bazy, amerykańscy saperzy, jednostki zabezpieczenia
oraz TF-50 (komandosi z Lublińca). W pole poszło wszystko, co mogło
utrzymać broń.
Źródła przekazały, że główne siły talibów, około 150 rebeliantów,
stacjonują w Jomojeh, a drugie zgrupowanie pod dowództwem Faruqa
jest około 20 kilometrów na wschód od Moquru. Informacje te potwierdzał
mój SIGINT, który łapał niektóre rozmowy rebeliantów.
Plan był prosty: cordon & search Jomojeh i wykurzyć talibów. Bravo
miało zrobić kordon zewnętrzny, a S2X, OMLT, POMLT wraz z kandakiem
i policją afgańską miało wejść do wioski i wykurzyć z niej TB.
Rozlokowałem SIGINT w kandaku tuż przy wozie dowodzenia Fajki.
Moja obsługa SIGINT-u, licząca trzech żołnierzy, miała jedno zadanie:
wykrywanie i określanie lokalizacji obcych urządzeń elektronicznych
związanych z transmisją danych (radionamierzanie) z Moquru, Jomojeh
i okolic. Uzyskane informacje natychmiast przekazywali na stanowisko
dowodzenia znajdujące się w wozie Fajki.
Dwóch tłumaczy na bieżąco tłumaczyło podsłuchane rozmowy,
a operatorzy SIGINT-u określali miejsca, z których są prowadzone.
Informacja szła bezpośrednio do wozu dowodzenia Fajki, a stamtąd do
patroli w terenie. Dzięki temu dowódcy patroli mogli zająć dogodne
pozycje do ewentualnego prowadzenia ognia.
Ja natomiast swoim humvee z Juniorem jako kierowcą, Ciastkiem
jako radiotelegrafistą, Piterem jako gunnerem oraz Młodym (nowym
tłumaczem) ruszyłem do Jomojeh wraz OMLT i POLMT, policją
i kandakiem. Towarzyszył mi Bosman, który kilka tygodni wcześniej
awansował w mojej hierarchii na niepisanego rezydenta. Jego ludzie od
dwóch dni byli w terenie; dzwonili bezpośrednio do niego z informacjami,
gdzie są zgrupowania talibów. To była dla nas naprawdę trudna i ciężka
operacja kontrwywiadowcza. Siatka Bosmana liczyła pięć osób: Majtka,
który był szwagrem Bosmana, Siwego, który nadał nam zimą weapon &
cash w Nawie, Tępego, ochroniarza Bosmana (bez niego nigdzie się nie
ruszał), Hamleta, syna Bosmana, i Nikabę, starszą kobietę mieszkającą przy
HW1 w Jomojeh-Jomojeh. Osobiście jej nigdy nie widziałem. Niewierny
rozmawiający z kobietą w Afganistanie to prawie jak wyrok śmierci.
Natomiast moi tłumacze, najpierw Momo, a potem Młody, mieli z nią
kontakt telefoniczny. Kilkakrotnie przekazywała informacje dotyczące
zakładanych przez TB IED na HW1, które się potwierdziły.
Aby utrzymać łączność ze źródłami, musiałem używać telefonu
komórkowego, a to było niewykonalne w humvee i w kolumnie wozów
bojowych ze względu na fakt, że każdy hummer i MRAP posiada duke’a.
Jest to urządzenie zakłócające przepływ fal radiowych i dodatkowe
zabezpieczenie dla żołnierzy – w zasięgu działania duke’a nie można za
pomocą telefonu komórkowego lub radia odpalić ukrytego na drodze
ładunku wybuchowego.
Chcąc nie chcąc, by zadzwonić, musiałem wysiadać z tłumaczem
z pojazdu i zapieprzać gdzieś 50–80 metrów od kolumny, by nawiązać
kontakt telefoniczny ze źródłami. Wycieczka po parku to nigdy nie była.
Kilkakrotnie słyszałem świszczące w pobliżu pociski.
Podjechaliśmy do Jomojeh. Plutony bojowe Bravo przystąpiły
do zamykania kordonu wokół wioski. Afgańscy żołnierze i policjanci
ruszyli drogą gruntową w kierunku zabudowań w celu przystąpienia do
przeszukania poszczególnych gospodarstw. Zespoły POLMLT, OMLT oraz
mój były w ich ugrupowaniu. Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Z wioski naprzeciwko wyszło dwóch starców – od razu wiedziałem, że
to starszyzna wioskowa. Komendant ANP w towarzystwie naszego oficera
CIMIC-u rozpoczęli z nimi dyskusję, tłumacząc powód przeszukania.
Mężczyźni byli przestraszeni, na zadawane pytania o obcych w wiosce
odpowiadali wymijająco, że to duża wioska, więc zawsze ktoś przyjedzie.
Odnosiło się wrażenie, że grają na czas. Moje przypuszczenia potwierdził
Bosman, który zadzwonił do tłumacza i dowiedział się, że zaraz będzie
ostrzał, bo talibowie rozwinęli szyk i podchodzą do miejsca, w którym
stoimy. Momentalnie dałem informacje do Szeryfa z OMLT oraz do
komendanta ANP. Wycofaliśmy się za drogę HW1 do rowu, by zająć
dogodne pozycje do odparcia ataku. Nawet dobrze nie odeszliśmy, gdy
rebelianci zaatakowali. Ostrzał z RPG i broni lekkiej nastąpił, gdy nasze
siły były w trakcie wycofywania się za drogę. Na szczęście byliśmy już przy
HW1. Zająłem pozycję wśród policjantów ANP w przydrożnym rowie.
Prócz nas z wioski uciekali zwykli mieszkańcy – na rowerach, pieszo.

Spotkanie ze starszym wioski

Przy zabudowaniach widać było uzbrojone sylwetki bojowników


poruszających się chyłkiem, lekko przygarbionych. Talibowie rozbiegli
się i zajęli dogodne pozycje. Ostrzał z RPG rozpoczął chaotyczną
wymianę ognia między rebeliantami a policjantami. Byłem w samym
centrum potyczki i zauważyłem trzech rebeliantów. Na pierwszy rzut
oka zwyczajni Afgańczycy, z tą różnicą, że uzbrojeni. Podbiegają do małej
glinianej suszarni, jakich tu pełno. Dwóch wchodzi na dach rodzynkarni.
Jeden trzyma kałacha i skrzynkę z taśmą nabojową do karabinu PK.
Drugi odbiera karabin od tego, który został na dole. Wszyscy trzej zajęli
stanowiska strzeleckie – dwóch na dachu, jeden na dole przy murku.
Mimo zajęcia dogodnego miejsca do prowadzenia ognia tylko dwóch
strzela z kałachów. Nie czekam, odpowiadam krótką serią do tego przy
murku na dole. Ostrzelany bojownik schował się za mur. Zmieniam
punkt celowania na szczyt rodzynkarni. Na dachu celowniczy karabinu
PK szarpie się ze skrzynką i z taśmą nabojową. Z braku umiejętności
albo nerwów nie może podłączyć skrzynki do karabinu. Drugi bojownik
zaczyna mu pomagać. Ja mam czas, oni już nie. Spokojnie przymierzam –
jedna krótka seria, druga. Gość od kałacha nieruchomieje. Skupiam się na
nieszczęsnym celowniczym kaemie PK, który dalej nie może załadować
taśmy. Cel jak na strzelnicy, krótka seria, cel opadł. Po chwili ktoś ich
ściąga z dachu za nogi. Najpierw gościa od kałacha, potem celowniczego,
który ciągnie za sobą karabin. Zabezpieczam broń, nie strzelam. Policjanci
nie są tacy łaskawi, walą w rodzynkarnię, aż kurz się unosi. Zmieniam
magazynek – została co najmniej połowa amunicji, ale wolę mieć cały,
potem może nie być czasu na wymianę, a tak jest znowu full.
Spoglądam w prawo wzdłuż rowu, w którym klęczę wraz z policjantami
prowadzącymi ogień. Dolas macha do mnie i podnosi kciuk do góry –
widocznie widział, jak strzelałem. Odmachuję mu.
Za mną terkot kaemu PK z naszego hummera, który stoi jakieś 20 metrów
z tyłu z mojej prawej strony. Piter musiał na wieżyczce zlokalizować
bojowników. Puścił dwie długie serie i zamilkł.
Po lewej za drzewami, jakieś 500 metrów dalej wzdłuż HW1, słychać
terkot trzydziestek rosomaków, wybuchy granatników i serie kałacha.
Niezły kipisz tam musi być.
Motor porzucony przez talibów

Nad nami przeleciał thunderbolt. Mamy już wsparcie z powietrza.


„Latający czołg”, bo takie określenie mają te samoloty, przeleciał nad
nami z rykiem swoich dwóch silników. To jeden z najstabilniejszych
aerodynamicznie samolotów. Jest bardzo zwrotny nawet przy niewielkich
szybkościach. Jego skrzydła mają ogromną wydajność, a to wszystko
z kilkoma tonami podwieszonych rakiet i bomb. Do tego działko GAU-8/
A Avenger kaliber 30 mm. Samolot kontroluje strefę, szuka celu, słychać
już też nasze śmigła nadlatujące z Ghazni, jest husaria, lecą na niskim
pułapie nad Jomojeh.
Kanonada milknie. Rebelianci też musieli dojrzeć nasze wsparcie
powietrzne, aż tak głupi nie są. Doskonale znają niszczycielskie możliwości
thunderbolta. W szybkim tempie wycofują się w głąb wioski.
Fajka daje komendę do przodu. Znów wchodzimy do wioski, obok
mnie przenikają policjanci z Dolasem, za nimi śmigają POMLT. Z prawego
skrzydła OMLT z plutonem żołnierzy ANA wyskoczyło do przodu. Wszyscy
idą szybko naprzód. Za spieszonymi powoli ruszają wozy.
Znów jesteśmy w wiosce, policjanci wchodzą do kolejnych domów.
W oddali są żołnierze ANA z szeryfem i jego ludźmi. Też otoczyli kompleks
zabudowań. Dzwoni Bosman – rebelianci wycofują się na wschód, dużo
zabitych i rannych.
Wsparcie powietrzne niestety się kończy, a nasze śmigła odlatują. Po
chwili „Latający czołg” robi ostatni przelot i niknie za górami. Nic, co
piękne, nie trwa wiecznie.
Nie jestem jedynym, który zarejestrował odlot husarii. Jakieś trzysta
metrów w prawo terkot trzydziestek, nie jednej, ale kilku. Nie widzę
ich, przysłaniają domy wioski, znów terkot. Dobre 20 minut nieustannej
kanonady. Talibowie kontratakują – doskonale wiedzą, że latająca husaria
tak szybko nie wróci.
Przyczajeni przy murku z Ciastkiem i Młodym (tłumaczem) powoli
ruszamy do przodu. Dźwięk dzwonka telefonu na wojnie to głupie
uczucie, brakuje tylko pani z infolinii z propozycją nowej taryfy. To nie
infolinia, dzwoni Bosman.
– Bojownicy uciekają w kierunku Aynow Kheyl na ośmiu motorkach –
pada krótka informacja o położeniu sił rebeliantów, jakich odebrałem już
kilka tego dnia.
Dzwonię, natychmiast przekazuję informacje do Fajki. Chwilę ciszy
przerywa terkot trzydziestek, które tną we wskazanym kierunku –
namierzyli ich.
Znów telefon Bosmana, jego człowiek widzi, jak chcą się wycofać na
motorkach wzdłuż HW1 do Moquru. Telefon, tym razem do Szeryfa, jest
bliżej. Teraz mija chwila. Słychać wozy OMLT. Tną trzydziestki, po chwili
mam stereo z lewej i prawej strony.
Ciastek krzyczy, żeby wsiadać do wozu! Wracam schylony do hummera,
pot cieknie mi po czole. Bieganie w pełnym oporządzeniu o wadze około
20 kilogramów nie przypomina porannego zdrowotnego joggingu, jaki
zalecają trenerzy fitnessu.
W radiostacji ćwierkot, wozy z poszczególnych plutonów meldują, że
jednostki ognia są na wyczerpaniu. Wycofujemy się, bez amunicji nic nie
zdziałamy.
Wracamy do koszar kandaku. Mam kontakt telefoniczny z Bosmanem,
czeka przy płocie koszarowym. Wyjeżdżamy w umówione miejsce na
uliczce między kandakiem a District Center. Podebranie źródła do humvee
jest szybkie.
Informator mówi, że Faruq ściąga pod Moqur. W planach ma zasadzkę
na nas w okolicach Akhtar Kheyl przy HW1 w trakcie naszego powrotu do
bazy. Dodaje, że straty wśród rebeliantów są poważne – z tego, co ustalił
na chwilę obecną, to ponad 20 zabitych i drugie tyle rannych – jak nie
więcej, bo lekki postrzał czy draśnięcie się nie liczy. Faruq ma być może
za godzinę, może później, trudno powiedzieć. Bosman ma informacje
od Siwego z miejscowości Lawang. Siwy jest w Madrasie, gdzie aktualnie
czeka kilkunastu talibów zamieszkałych w Lawang i okolicach. Miejscowi
rebelianci głośno dyskutują o planowanej zasadce na niewiernych. Sam
komendant rebeliantów wyjechał już z Nawy i zbiera w drodze po
wioskach swoich ludzi.
Biegnę do Fajki. Nie mamy czasu, a tym bardziej wystarczającej
ilości amunicji. Plutony wystrzelały prawie całą jednostkę ognia. Fajka
zarządza natychmiastowy powrót do bazy. Po drodze do hummera
spotykam Dolasa, idzie w moim kierunku z jakimś policjantem, który
niesie parciany worek.
– To fanty tych z dachu – mówi, wręczając mi worek. Worek waży kilka
kilogramów, otwieram: w środku dwa chyba chińskie kałasznikowy, lufa
od PK i kupa amunicji. Skąd lufa, nie mam bladego pojęcia. Nie ma też
czasu nad tym myśleć.
Dziękuję policjantowi. Żegnamy się, worek wrzucam do bagażnika.
Ciacho nawiązuje łączność z patrolem.
W radiostacji słychać dowódcę patrolu.
– …POMLT za Sobolem, za nimi OMLT, za nimi Iksy, trzeci pluton
zamyka całość. Meldować gotowość do wyjazdu – słychać wskazówki
dowódcy patrolu do utworzenia kolumny. Junior ustawia naszego humvee
w kolumnie.
– Iksy gotowe – Ciacho podaje info do radiostacji.
Po 15 minutach całość naszych sił jest gotowa do powrotu, wozy powoli
wytaczają się za bramę kandaku na HW1. Sektory dla broni pokładowej
przydzielone, wszyscy w gotowości do otwarcia ognia.
Dopiero teraz do mnie dociera, że jest po osiemnastej, cały dzień
walczyliśmy. Fajka mówił, że komendant policji twierdzi, że straty wśród
talibów to 50 zabitych i rannych. Morale w kandaku i na komendzie
policji podbudowane, my bez strat – jeden żołnierz lekko ranny w ANA.

Fanty tych z dachu

Wyjeżdżamy z Moquru, w humvee rozmowy milkną. W radiostacji


też zapanowała cisza. Słychać miarową pracę silnika i raz na jakiś
czas skrzypnięcie wieży, w której Piter obserwuje swój sektor ostrzału.
W przedniej szybie hummera widzę jadącego przed nami rosomaka, lufa
trzydziestki skierowana w prawą stronę, gotowa w każdej chwili plunąć
ogniem. Na lekkim zakręcie widać inne wozy rozciągnięte w długą
kolumnę. Wieże pojazdów poskręcane to na prawo, to na lewo. Na drodze
IED mało prawdopodobne. Policjanci Stalowego w ramach wsparcia
operacji wystawili dodatkowe posterunki. Od świtu pilnują przejazdu
przez przepusty na strumieniach oraz w newralgicznych miejscach na
15-kilometrowej trasie łączącej Gelan z Moqurem. Na ile skuteczne, to się
właśnie miało okazać.
Na zachodzie nisko nad górami widać granatowe chmury
przemieszczające się błyskawicznie. Nieoczekiwanie gwałtowny podmuch
wiatru unosi kurz i piasek. Piasek zaczyna latać, wirując, tworzy małe
trąby, unosi się go w powietrzu coraz więcej.
Podciągam z szyi arafatkę na usta i nos. Nakładam gogle Viewex
kupione w P/X. Wydane sto dolców nie poszło w błoto, od początku misji
mi służą i tylko w nich jeżdżę na robotę. Z początku jeździłem w naszych
ogólnowojskowych, ale szybko przestałem. Nasze gogle i okulary są o klasę
gorsze, za duże, mało poręczne, mniej odporne na warunki ekstremalne.
Normą jest, że żołnierze dokupują wyposażenie indywidualne typu buty,
rękawiczki, bieliznę termoaktywną…
Wiatr jest coraz silniejszy. Żółtoszare lejki piachu widoczne na
otwartym terenie kręcą diabelskiego młyńca. Nawet nie wiem, kiedy
tracimy z widoku jadącego przed nami rosomaka. Jesteśmy w epicentrum
burzy piaskowej, piach i pył są wszędzie, ledwo widać drogę, musimy
trochę zwolnić. W takich warunkach bojownicy nie są w stanie nas
zaatakować. Widoczność maksymalnie na 10 metrów, może i to nie. Teraz
wieje jak cholera. Piter skulił się na wieżyczce naszego humvee – nie
mam mu za złe, bo i tak nic nie widział. Zaczynam mieć obawy, że przez
tę ścianę piachu i pyłu walniemy w dupę jadącego przed nami rosomaka
lub jadący za nami rosiek przydzwoni w naszą. Piach już jest w całym
humvee, czuję go w uszach i mimo chusty w ustach. Na szczęście tak jak
gwałtownie burza się zaczęła, tak samo gwałtownie znikła po niecałych
20 minutach, pozostawiając po sobie kupę piachu w wozie, na ubraniu,
nawet w gaciach. Zęby w ustach skrzypią niczym nienaoliwiony zamek
w drzwiach. Nie jest to pierwsza burza piaskowa, którą przeżyłem, ale
pierwsza, z której w sumie się cieszyłem.
Już widać Górę Szpiega, jesteśmy w Jandzie. Z wszystkich schodzi
powietrze, stres mija.
– Ale, kurwa, jestem głodny – stwierdza nagle Junior.
Teraz i mi się przypomniało, że od wczoraj nic nie jadłem. Rano nie
było czasu, a potem to nie było ważne.
Na difaku tłok, chyba wszystkich nieźle przycisnęło. Słychać głośne
rozmowy i śmiech – chłopaki z Bravo w końcu mają swój dzień, w którym
chcą tu być, widzą chociaż jakiś sens. Są niekwestionowanymi bohaterami,
nawet specjalsi z TF-50 stacjonujący w Warrior schodzą im z drogi. Dziś
jest dzień szczurów Fajki, jak sami zaczęli się określać. Fajki – prawdziwego
autora sukcesu, który to wziął na bary odpowiedzialność i perfekcyjnie
zgrał wszystkie elementy nowoczesnego pola walki: siły powietrzne,
lądowe, w dodatku mieszane i bieżące wsparcie informacyjne.
Jeszcze tego samego wieczora zadzwonił do mnie Bosman, a potem
Dolas. Nie mieli dobrych wiadomości. Najemnicy rebeliantów, mimo
strat sięgających w zabitych i rannych blisko 70 talibów, są wściekli. Nie
odpuszczą, po pogrzebaniu zabitych zapowiadają ponowny atak i odbicie
Moquru. Dziś już nie szedłem ani do Fajki, ani do Szeryfa – byłem zbyt
zmęczony, nie chciałem im też psuć humoru, niech chłopaki się wyśpią.
Nie mamy zbyt dużo czasu. Rebelianci, tak jak zresztą wszyscy
muzułmanie, muszą pochować swoich zmarłych nie później niż 24
godziny od śmierci. Według ich wierzeń zbyt późny pogrzeb może uwięzić
duszę w tężejącym ciele, a wtedy popij wodą i nie ma raju. Pogrzeby
odbywają się tam, gdzie zmarł człowiek. Ciała nie wkłada się do trumny,
tylko owija w materiał i zakopuje w ziemnym grobie, na którym układa
się stos kamieni i wbija tyczkę z kolorową flagą.
Dwa dni później przeczytałem oficjalne informacje na stronie
MON-u[26].

Pierwszy dzień po bitwie – 8 lipca 2010

Rano następnego dnia, to jest 1 lipca, już byłem w sztabie Bravo. Dzisiaj
miała się odbyć szura z subgubernatorem oraz starszyzną Shinkay,
ale jeszcze była chwila czasu. Przedstawiłem sytuację, a w zasadzie
informacje, które udało mi się uzyskać poprzedniego dnia. Fajka nie
stracił dobrego nastroju.
– Czyli chcą dostać drugi raz po dupie – stwierdził.
– Coś w tym stylu – przytaknąłem.
– Jesteś w stanie ustalić, gdzie będą? To samo miejsce czy zmienią
miejscówkę?
– Myślę, że powinno się udać. A co, chcesz powtórzyć wczorajszą akcję?
– Nie mamy wyjścia, ale potrzebujemy paru dni. Oni też pewnie nie
zrobią tego dzisiaj ani jutro – dowódca Bravo bardziej chciał się upewnić,
niż pytał.
– Myślę, że nie, ale wolę być pewny.
– To działaj, Waldi, działaj, wieczorem się spotkamy w trzech
z Szeryfem, to będziemy knuć.
Na tym nasze spotkanie się skończyło. Fajka poszedł na szurę, a ja
ustawiać spotkania i uzyskiwać informacje. Czas naglił.
2 lipca 2010 spotkałem się z Bułeczką. Wracający powoli do zdrowia
policjant powiedział, że talibowie są wściekli za ostatnią bitwę, ściągają
posiłki z Nawy. Mają punkty zborne w medresie i meczecie gdzieś
w Jomojeh na końcu wioski. Jest ich tam już około 40, ale ma być jeszcze
Faruq, czeka na posiłki z Pakistanu, skąd mają przyjechać najemnicy
i uzupełnienie w amunicję, bo dużo jej ostatnio stracili.
– Nie spodziewają się was w Jomojeh, bo ostatnio tam byliście – dodał
Bułeczka.
Podziękowałem mu. Wieczorem miałem spotkanie z Jusufą, który
powiedział, że Jahodi nie chce walczyć w Moqurze, ale kilkunastu
Pakistańczyków i Irańczyków, którzy są w Rasanie, ma zamiar przyłączyć
się do Nasarta w ciągu kilku dni. Jusufa powiedział, że jak wyjadą
z Rasany, da natychmiast znać.
Następnego dnia byłem na komendzie policji w Moqurze i spotkałem
się z Dolasem. Policjant był pewien, że talibowie zaatakują w ciągu
tygodnia. Potwierdził, że grupują się w Jomojeh, a ich siły ocenił na
około 60 bojowników, ale ta liczba miała się zwiększyć. Główna
grupa pod dowództwem Nasarta w sile 150 rebeliantów rozlokowana
jest w meczetach i madrasach małych wiosek oddalonych od HW1
o kilkanaście kilometrów ze względów bezpieczeństwa i przybędzie
w przeddzień ataku. Talibowie prawdopodobnie mają do dyspozycji trzy
ciężkie karabiny maszynowe zamontowane na pick-upach i trzy lub cztery
moździerze. Czekają też na bojowników Faruqa, który ma przyprowadzić
około 200 bojowników z Nawy oraz dostarczyć zapas amunicji będącej
na wyczerpaniu. Wczoraj dwa razy doszło do ostrzału District Center
i kandaku z moździerzy.
Z informacji przekazanych przez Dolasa wynikało, że rebeliantów jest
około 400. Informacje co do liczby zweryfikował Bosman i jego siatka,
oceniając liczbę bojowników na od 250 do 300. Choć sam Bosman
stwierdził, że nie przyjedzie ich więcej niż 150, reszta zostanie w Nawie.
Tak czy tak, było ich wystarczająco dużo.
Na całe szczęście komendant Johadi i inni talibowie z Rasany w dalszym
ciągu byli skłóceni z Faruqiem po nieudzielonej pomocy w trakcie ataku
na FOB Warrior. Nie zamierzali pomagać przy walkach w Moqurze. Takie
informacje przekazali informatorzy Jusufy, Bajer i Wysoki.
„Zawsze to kilkuset bojowników mniej”, pomyślałem.
Jeszcze dwukrotnie jeździliśmy do Moquru, gdzie potwierdzałem
informacje. Bosman przez swoją siatkę źródeł ustalał funkcyjnych
w oddziałach rebeliantów, ilość uzbrojenia, charakterystyczne samochody,
którymi dysponowali. Były to dane niezbędne do określenia możliwości
bojowych poszczególnych oddziałów rebeliantów. W trakcie całego
przygotowania na sztywno współpracowaliśmy z Szeryfem, dowódcą
OMLT, szefem rozpoznania Bravo i oczywiście dowódcą Fajką. Mój zakres
zadań to zabezpieczyć informacje. Oni, czyli sztab, musieli tak zaplanować
operację, by przeciwnik do końca nie był w stanie przewidzieć działań
Bravo.
Żołnierze 3. Kandaku i długie przygotowanie do otwarcia ognia
z moździerza

W końcu rano 6 lipca wyjechaliśmy do koszar kandaku w Moqurze.


W sztabie kandaku od razu udałem się do sąsiadującego z koszarami
komendy policji Dolasa. Przyjął nas z afgańską gościnnością. Nan, jogurt,
orzeszki, rodzynki, zielona herbata. Zdrowo się jada. Omówiliśmy plan
działania, następnie w towarzystwie Dolasa udaliśmy się do sztabu
kandaku, gdzie Fajka i Szeryf już byli na sali odpraw. Kandak przedstawił
koncepcję operacji, policja dodała swoje. Fajka i Szeryf doradzali
i forsowali swoje. Na uzgodnieniach co do podziału sił, ich umiejscowienia
w terenie, wsparcia i dowodów minęły dobre dwie godziny. Że talibowie są
silni, zorientowaliśmy się po niecałej godzinie, gdy dość niecelnym ogniem
z moździerzy ostrzelano kandak. O tym, że już wiedzą o planowanej
operacji, poinformował mnie telefonicznie młodszy brat Bosmana, ksywa
Majtek, który działał w siatce naszego rezydenta. Dodał, że Bosman
wraca z Nawy i powinien być za godzinę przy koszarach kandaku, tak
jak się umawialiśmy. Fajka z Szeryfem zaplanowali oczywiście większy
okrąg, czyli kilka małych miejscowości. Ja miałem podać im, gdzie
jest największe zgrupowanie rebeliantów. Czas był ważny, bo teraz
trzeba było tak wyznaczyć pozycje swoich pododdziałów, żeby w terenie
już nanosić tylko drobne koordynaty. W końcu zadzwonił Bosman
i powiedział, że główne siły Faruqa i on sam będą w Jomojeh-Jomojeh.
Leży ono prawie przy samej HW1, co z jednej strony ułatwiało sprawę,
z drugiej utrudniało z powodu wglądu przeciwnika w przemieszczanie
się naszych sił po głównej drodze. Rebelianci mieli zawsze swoich
agentów przy kandaku, którzy obserwowali wyjazdy wojska i kierunek
przemieszczania się kolumny, ale dalej już nie byli w stanie tak dokładnie
określić miejsca. Wziąłem Fajkę na bok i podałem nazwę miejscowości,
pokazując na mapie. To już była jego rola – ja wyszedłem z odprawy,
udając się na spotkanie z Bosmanem, by podebrać go do pojazdu i uściślić
informacje co do rozmieszczenia innych oddziałów rebeliantów. W drodze
do hummera rebelianci ostrzelali z moździerza koszary kandaku. Dwa
granaty zdetonowane daleko przy płocie nie poczyniły żadnych szkód.
Na drogę wybiegło czterech Afgańczyków, którzy zaczęli rozstawiać swój
moździerz – było to zawsze interesujące, więc przystanąłem przy humvee
i przypatrywałem się tej nad wyraz ciekawej obsłudze moździerza.
Najpierw go wzmocnili workami z piachem, bo talerz był niestabilny,
potem nie używając przyrządów celowniczych, metodą „na oko” ustawili
kierunek ostrzału, następnie oddali dwa strzały w zachodnim kierunku.
Nie byłem ciekawy, gdzie trafili.
Tak swoją drogą, to bardzo interesujące, że w kraju, w którym ciągle
ktoś gdzieś do kogoś strzela, giną dziesiątki ludzi, brak właściwej opieki
medycznej, panuje niedożywienie – przyrost naturalny jest o niebo
większy niż na przykład w Polsce.
W przerwie na kawę z Szeryfem

Podjechaliśmy pod bramę. Wyszedłem na zewnątrz i skinąłem na


Bosmana. Wbiegł do kandaku niezatrzymywany przez nikogo, gdyż
wartownicy rozmawiali z moim tłumaczem. Tu też już mnie trochę
kojarzyli. Z tego, co się dowiedziałem od Rupiego, Dolasa i Bosmana, aż za
dobrze i doradzali większą ostrożność, bo za Błękitnookiego zapłacą 50
tysięcy dolarów. To już drugi raz, jak usłyszałem, że trafiłem na lokalne
JPEL rebeliantów, ale cena zmalała, bo ostatnio było to 80 tysięcy dolarów.
Nie brałem tego na poważnie, nie dlatego, że się nie bałem. Po prostu
wiadomo było wśród okolicznych mieszkańców, że TB nikomu nie zapłacą
takiej fortuny. To, że mój zespół S2X jest obserwowany, wiedziałem
od dawna. Już Bashi Habibullah mówił, że po tym, jak zabiliśmy
w zasadzce w Rasanie kilku rebeliantów, talibowie nas rozpoznają wśród
sił koalicyjnych. Jakiś czas temu była też informacja od naszego SIGINT-u.
Wyłapali rozmowę o tym, że Błękitnooki jest z patrolem w Akhtar Kheyl
u Mohammada Wali na przeszukaniu.
Telefonicznie przekazałem informacje Fajce i Bosmanowi. Ustawiliśmy
się kolumną za OMLT, bo z nimi i policjantami będziemy wchodzić do
wioski.
W związku z tym, że było jeszcze trochę czasu, Piter i Ciastek skoczyli do
piekarni koszarowej kupić chleb, bo wieczorem chcieliśmy zrobić grilla.
Tym razem nie kupowaliśmy mięsa na bazarze, ale od tłumaczy, którzy
wczoraj nabyli żywe jagnię i sami oprawili w bazie. Mięso dochodziło
w lodówce, w zalewie jogurtowej, zgodnie z przepisem, który dał nam
nasz nowy tłumacz. Grill pożyczyliśmy od chłopaków z bojówki. Był
zrobiony z połowy baku i siatki z hesco.
Przyszedł szeryf i powiedział, że to jeszcze się przeciągnie ze dwie
godziny, bo policja weszła w spór z dowódcą, do którego dołączył
subgubernator Moquru. To znaczy, że trochę to potrwa. Afgańczycy nigdy
nie robili niczego w pośpiechu. Jak to kiedyś powiedział Afgańczyk do
Europejczyka: wy macie zegarki, my mamy czas.
Zaproponowałem kawę. Plastikowe kubki nam się skończyły, więc
pocięliśmy puszki po coca-coli. Junior załatwił z kandaku wrzątek na
kawę, a ciasteczka były z MRE – meal ready to eat (posiłek gotowy do
spożycia). Jankesi nazywaj to „meal rejected by Ethiopians”, posiłkami,
których nie chcieli nawet Etiopczycy. Porcje jedzenia, takie jak kurczak
z warzywami i tym podobne pakowane są w plastikowe worki koloru
kupy. Żarcie nie jest rarytasem, ale jest pożywne. Na pewno na półkach ze
zdrową żywnością go nie znajdziecie, bo z nią nie ma nic wspólnego.
W bagażniku humvee zawsze mieliśmy kilka zgrzewek wody i kartonów
MRE. Wyjazdy trwały czasem od rana do nocy, czasem wracało się
na obiad następnego dnia. Kawa w eskach może nie jest najlepsza, ale
zawsze coś.
Mięso na grilla

Bardzo często rozdawaliśmy też MRE afgańskim dzieciakom, których


czasem całe hordy grasowały przy wozach bojowych w trakcie pobytu
w wioskach. Było to niebezpieczne – znane są przypadki, że talibowie
wysyłali do żołnierzy ISAF-u kilkuletnie dziecko zaopatrzone w pas
szahida. Następnie drogą radiową detonowali ładunek w pasie u niczego
nieświadomego dzieciaka. Dla mnie to szczyt skurwysyństwa, a nie walka
o wzniosłe religijne ideały.
Upał był już normą, nie dziwił. Słońce stało wysoko, a na niebie
nawet najmniejszej chmurki. Temperatura oscylowała w okolicach 40
stopni Celsjusza, tak więc dotykanie metalowych elementów hummera
nie należało do zbyt przyjemnych. W zasadzie w pojeździe cały
czas działaliśmy w rękawiczkach. Woda, którą rano załadowaliśmy
w zgrzewkach do bagażnika, była już ciepła.
W końcu szura się skończyła. Poszczególne plutony odbierały ostatnie
rozkazy, wozy powoli stawały w kolumnie do wymarszu. Po 30 minutach
kolumna ruszyła po HW1.
Tak jak zaplanował Fajka, siły powoli zaczęły wchodzić w teren.
Mój zespół był w głównym ugrupowaniu sił afgańskich ANP i ANA;
wraz z mentorami OMLT i POMLT zajęliśmy pozycje naprzeciwko
Jomojeh-Jomojeh.
Na komendę powoli zaczęliśmy wjeżdżać do wioski, na lewym
skrzydle dało się słyszeć najpierw karabinki Kałasznikowa, potem naszą
trzydziestkę. To pluton Kufla, zamykał kordon od lewej strony i już był
mocno wysunięty do przodu. Z zabudowań przed nami słychać było
wystrzały, w naszą stronę poleciały dwa granaty RPG-7. Ostrzał niecelny –
za wysoko, potem jeszcze krótka seria z AK. Nasze wozy przyspieszyły,
teraz liczyło się, by jak najszybciej dotrzeć do zabudowań. Żołnierze
ANA ze swoich hummerów otworzyli ogień w kierunku miejscowości.
Podjechaliśmy pod zabudowania wioski, ostrzał ustał. Na lewym skrzydle
ciągle słychać było wymianę ognia. Można rozróżnić karabinki, karabiny
maszynowe i trzydziestki z rosomaków Kufla.
Zainteresowanie dzieci wojskiem nie słabnie

Majtek dzwoni i mówi, że ludzie Nasarta uciekają na południe,


w kierunku centrum Moquru, gdzie jest więcej zabudowań. Znaleźli lukę…
bo kordon jeszcze niezamknięty. Dzwonię do Szeryfa, bo nie mam łączności
z Fajką. Ten podaje po radiostacji, żeby prawa strona przyspieszyła. Po
chwili słychać trzydziestki daleko z prawej – to trzeci pluton otworzył
ogień, zamykając kordon. Policjanci i afgańscy żołnierze zostali spieszeni
z wozów i ruszyli główną drogą w wiosce. Wszyscy poruszali się przy
murach domów, a za nimi żołnierze z OMLT i POLMT, no i oczywiście my,
powoli do przodu, dom po domu. Przed nami jakieś 100 metrów głuchy
wybuch granatu moździerzowego. Przylegamy do murkòw. Kolejny w tej
samej odległości. Talibowie walą po wiosce na oślep z moździerza. Na
szczęście pojawiają się nasze śmigłowce i zaczynają krążyć nad wioską,
ostrzał rebeliantów cichnie.
Nie ma czasu na szukanie ewentualnych skrytek, sprawdzamy tylko,
czy w gospodarstwach nie ma podejrzanych osób prócz domowników.
Rebelianci się wycofują, gdzieś z przodu słychać strzały. To nasi policjanci
prowadzą ogień – dwie krótkie serie cichną, sprawdzamy kolejną kalatę.
Bosman melduje przez telefon, że pięciu rebeliantów schowało broń
i ucieka w kierunku północnym główną drogą. Natychmiast przekazuję
uzyskaną informację przez tłumacza do Dolasa.
Jego policjanci szybko reagują. Ładuję się z nimi na pakę jednego
z dwóch policyjnych fordów. Ruszają ostro, kurz i pył spod kół przysłonił
całą drogę. Za kolejnym zakrętem wiejskiej drogi widać schylone
sylwetki biegnące przy murze. Krótka seria w powietrze i ostra komenda
jednego z oficerów policji afgańskiej wystarcza, by uciekających zmusić
do zatrzymania. Policjanci szybko zatrzymują uciekających. Dwóch jest
uzbrojonych w kałasznikowy, jeden w RPG. Skończyła im się amunicja,
mają tylko kilkaset sztuk do karabinu PK, ale samej broni już nie. Pewnie
ją ukryli. Skutych w kajdanki wsadzają na pakę fordów. Szybko wracamy
do ugrupowania własnych sił. Tu jeszcze mogą być większe grupy talibów.
Cała akcja trwa może 15 minut. Na pytanie Ciastka, który był akurat przy
wozie u Juniora, gdzie byłem, odpowiadam, że na siku.
Kolejne domy zostają przeszukane, w wiosce jest spokojnie, natomiast
na zewnątrz słychać co rusz ostrzał z trzydziestek i karabinków AK, a raz
na jakiś czas detonacje granatu RPG. To wskazuje, że rebelianci próbują
za wszelką cenę wyrwać swoje siły z okrążenia.
Bosman zadzwonił, że ma informację od Nikaba. Część rebeliantów
wykorzystała podziemne tunele nawadniające pola do przedostania się
przez kordon wokół miejscowości. Po trzech godzinach kończymy jej
przeczesywanie.
Udało się nam rozbić zgrupowanie talibów[27]. Największe straty
ponieśli najemnicy i ludzie Faruqa. Nasart ze swoimi rebeliantami zdołał
się wymknąć, gdyż doskonale znał teren, a jego ludzie to w większości
mieszkańcy okolic Moquru. Bardzo często po prostu uciekają do dalszej
rodziny lub znajomych. To oni są przede wszystkim odpowiedzialni za IED
na cywilne konwoje i zasadzki na nasze patrole. Nie było to pocieszające,
bo zagrożenie wbrew pozorom nie zmalało, jeśli chodzi o bezpieczeństwo
na drodze do nieba.
Operacja „Shamshir” – Złoty Patrol

Atak IED 28 lipca 2010 roku. We wtorek o 14.50 czasu lokalnego rebelianci
zaatakowali przydrożnym ładunkiem wybuchowym polski patrol bojowy.
W wyniku ataku rannych zostało siedmiu polskich żołnierzy. Zdarzenie
miało miejsce kilkanaście kilometrów na północ od bazy Warrior. Polski
patrol został zaatakowany silnym przydrożnym ładunkiem wybuchowym.
Uszkodzeniu uległ transporter kołowy rosomak. Na miejsce zdarzenia
natychmiast wezwano śmigłowiec ewakuacji medycznej MEDEVAC. Nasz
QRF wspomagał powrót patrolu do bazy.
Każdego dnia dostawałem informacje, że siły rebeliantów
stale wzbogacają się o najemników różnej narodowości i wyznania
muzułmańskiego przybywających z Pakistanu. Bitwa o Moqur, mimo że
zakończona sukcesem, nie ostudziła działań talibów – można powiedzieć,
że ich zaangażowanie nawet wzrosło.
Była godzina dziewiąta rano w czwartek 6 sierpnia 2010 roku, gdy
podczas spotkania ze Sternikiem dostałem telefon z TOC-u, że dowódca
zgrupowania pilnie prosi o kontakt. Niewiele myśląc, zostawiłem Ciastka
i naszego gościa w biurze i udałem się na TOC. Po drodze minął mnie
rozpędzony QRF – już wiedziałem, że doszło do ataku.
Na TOC-u panowała napięta atmosfera. Fajka, jak tylko mnie zobaczył, od
razu odciągnął na bok i krótko streścił sytuację: o 8.45 czasu afgańskiego
OMLT wpadło w zasadzkę na drodze do Moquru. Doszło do ataku silnym
ładunkiem wybuchowym oraz do wymiany ognia. W wyniku wybuchu
przydrożnej bomby zginął starszy szeregowy Dariusz Tylenda, ponadto
rany odniosło pięciu polskich żołnierzy. Na miejsce zdarzenia natychmiast
wezwano śmigłowce ewakuacji medycznej. MEDEVAC miał tam być za
kilkanaście minut. OMLT cały czas odpierało ataki rebeliantów, którzy
ostrzeliwali naszych z pobliskiej miejscowości.
Wozy dyżurujące patrolu, tak zwane „na kurwie”, stały już pod
TOC-em. Poderwani do akcji żołnierze mieli wyruszyć pod Moqur i dać
wsparcie zaatakowanym kolegom z OMLT, którzy wpadli w zasadzkę IED.
Na twarzach było widać zmęczenie. Poprzedniej nocy ludzie Sobola
wrócili z patrolu, a w związku z brakami w obsadzie wpadli od razu na
QRF. Dowódca patrolu właśnie odbierał rozkazy do działania na TOC-u.
Wzywano też MEDEVAC, bo kilku naszych było rannych.
Dołączyliśmy naszym humvee do kolumny QRF-u. Ciastek nawiązał
łączność z wozem dowódcy i z TOC-em. Po 15 minutach już byliśmy
w drodze do Moquru. W międzyczasie udało się nam ustalić, że OMLT
jest atakowane przez oddział rebeliantów w sile około 200 osób – to było
dużo. Sternik poprzez swoich ludzi ustalił, że większość to najemnicy
z Pakistanu. W ich posiadaniu jest moździerz i aktualnie przygotowują
się do ostrzału żołnierzy uwięzionych w zasadzce.
W ciągu 20 minut byliśmy na miejscu zdarzenia. Śmigła właśnie
nadlatywały. Rebelianci wycofali się. Stan rannych był poważny,
jeden z naszych był przygnieciony rosomakiem, a małe podnośniki
pneumatyczne nie dawały rady podnieść wraku transportera. Bez dźwigu
nie byliśmy w stanie mu udzielić pomocy. Ratownik medyczny podłączył
kroplówki. Po twarzach żołnierzy ciekł pot zmieszany z kurzem – a może
to nie był pot. Jego dowódca był przy nim do samego końca. Starszy kapral
Dariusz Tylenda miał 31 lat…

Ramadan

Poprzedniego dnia, to jest 11 sierpnia, zaczął się ramadan, święty


miesiąc postu i błogosławieństwa dla muzułmanów. Niestety talibowie
zapowiedzieli jednak, że nie przerwą działań zbrojnych na czas ramadanu,
gdyż prowadzą święty dżihad.
A przecież według ich religii w tym miesiącu został zesłany Koran –
święta księga. Podczas ramadanu Afgańczycy, jak wszyscy muzułmanie,
ćwiczą swoją silną wolę i cierpliwość. W tym czasie, oprócz ścisłego postu,
rezygnują ze złych nawyków, uczestniczą w akcjach dobroczynnych
i pogłębiają wiedzę religijną, by być bliżej Allaha. W trakcie doby poszczą
18 godzin. Tak będzie przez 30 dni, od świtu do zachodu słońca nie wolno
przyjmować żadnych pokarmów i napojów. Czy można przetrwać 18
godzin bez odrobiny wody? Można, zwłaszcza że większość wierzących
bierze na ten czas urlop. No chyba że akurat jest w armii lub
w policji. To nie był dobry moment na organizowanie wspólnych operacji
z Afgańczykami. Obowiązujący post powodował, że afgańscy wojskowi
i policjanci byli bardziej nerwowi i robiło się nieznośnie, przy każdym
możliwym detalu dochodziło do incydentów.
Na szczęście dla naszych działań post można przerwać, ale każdy dzień
muzułmanin musi odrobić w innym terminie.
Rupiego zastałem w jego kancelarii w trakcie modlitwy. Nie
przeszkadzałem, poczekałem, aż skończy. Muzułmanie odprawiają
modlitwę pięć razy na dobę, jedna trwa około 10 minut. Pierwsza o świcie,
druga w środku dnia, kiedy słońce jest w zenicie (czyli właśnie kiedy
przyszedłem), trzecia – kiedy cień jest dokładnie takiej samej długości jak
człowiek, czwarta o zachodzie słońca i ostatnia, gdy jest zupełnie ciemno.
Modlitwę odprawia się na dywaniku albo na czystej podłodze. Czysta
podłoga to podłoga, po której nie przeszedł żaden kot i żaden pies. To
zwierzęta „nieczyste”, ponieważ nie myją się po wypróżnieniu; choćby
dotknięcie takiej podłogi powoduje, że należy się jeszcze raz umyć. Nie
przeszkadza mi, że się modlą, nawet przerywając wspólne odprawy, ale
w trakcie patroli nie jest to bezpieczne ani dla nich, ani dla nas.
Na parapecie w kancelarii Rupiego stała klatka z pustynną przepiórką.
Wiedziałem, że w kandaku walki przepiórek to prawie sport narodowy.
Dowódca kandaku i jego oficerowie oraz szeregowi uprawiali hazard
i hodowali przepiórki do walki. Raz miałem okazję widzieć taką walkę
organizowaną w koszarach szeregowców w kandaku. Rupi pokazał mi,
jak ptaki walczą na śmierć i życie. Przed przyjazdem do Afganistanu
czytałem, że w Afganistanie sport narodowy i przy okazji hazard to
buzkaszi – gra, w której biorą udział dwie drużyny konnych jeźdźców,
a celem jest przeniesienie martwego kozła za linię bramkową drużyny
przeciwnika. Niestety w dystryktach, w których działamy, panuje straszna
bieda i konie to dobro mało dostępne, a co dopiero drużyny konne.
Mówiąc dosadnie, znajdowałem się na zadupiu zadupia.
Rupi był majorem w 3. Kandaku. Jego informacje dotyczyły przede
wszystkim żołnierzy kandaku, odkąd w FOB Warrior stacjonował cały
pluton ANA, chcieliśmy wiedzieć, jacy to ludzie. Rupi dobierał nam
do plutonu ludzi sprawdzonych, nie chcieliśmy mieć wewnątrz bazy
agenta rebeliantów, który przy pierwszej lepszej okazji wpadnie na
stołówkę i się wysadzi, a przedtem wywali cały magazynek w niczego się
niespodziewających żołnierzy.
Tym razem chodziło o wymianę dowódcy plutonu. Porucznik afgański
zrobił awanturę na difaku, a potem nie zjawił się na patrol ze swoimi
ludźmi, twierdząc, że są zmęczeni – to już był drugi raz w przeciągu
ostatnich dwóch tygodni.
Rupi nie za bardzo chciał się zgodzić, bo jak się okazało,
był to siostrzeniec Masuda[28] i w kandaku traktowano go z wielkim
szacunkiem ze względu na koligacje rodzinne. Trochę mi się zeszło
na przekonaniu majora, ale odpowiednie argumenty i bakszysz zrobiły
swoje. Rupi aktualnie zastępował dowódcę kandaku, który przebywał na
urlopie, więc następnego dnia miała nastąpić wymiana dowódcy, bez
dodatkowych problemów z dowódcą kandaku.
Ostatnio zaczęły się problemy i z żołnierzami, i policjantami afgańskimi
w bazach ISAF-u – dochodziło do ataków na żołnierzy. Ta forma ataku
nawet doczekała się swojej nazwy – green on blue. Podejrzewałem, że za
atakami na żołnierzy koalicji stoją talibowie, którzy wnikają w struktury
armii i policji. To zmuszało nas do objęcia większą kontrolą Afgańczyków
stacjonujących w bazie, a mieliśmy ich cały pluton ANA i kilkunastu
policjantów ANP przy specjalsach TF-50.
Teraz musiałem jeszcze spotkać się z Bosmanem. Udałem się do
swojego humvee. Po koszarach 3. Kandaku buszowały sfory bezpańskich
zdziczałych psów, które czyściły okolice z odpadków. Były nienawidzone
i odganiane kamieniami, gdyż ponoć pies ugryzł Mahometa i za obelgę
„sak” była tylko jedna odpowiedź – śmierć. Żołnierze polscy chętnie
rzucali tym stworzeniom resztki żywności.
Czekaliśmy na Bosmana, który jak zwykle zjawił się punktualnie
i w trakcie spotkania przekazał, że skrytka z uzbrojeniem, popularnie
nazywana weapon & cache, znajduje się w miejscowości Baha od
Din w gospodarstwie bogatego biznesmena dostarczającego żywność do
kandaku, Asimiego Safida. Udało mu się uzyskać dodatkowe informacje
dotyczące lokalizacji skrytki. Miała być w budynku suszarni rodzynek,
która znajdowała się przy domu. Skrytka była wykonana ze starej
metalowej beczki, wkopanej w ziemię w środku rodzynkarni.
Bosman potwierdził i poszerzył o dokładne miejsce wcześniej już
przekazane informacje dotyczące składu broni jednego z pododdziałów
TB będących pod komendą Nasarta. Problem polegał na tym, że to
szanowany obywatel w Moqurze. Bliski znajomy dowódcy kandaku. To
rodziło nowe problemy. Kandak może mieć opory przed wejściem
i dokonaniem przeszukania domu Safida.
Jeszcze raz zapytałem Bosmana, czy jest pewny. Nie miałem ani czasu,
ani innych źródeł, które mogłyby potwierdzić tę informację. Bosman
był jednym z moich najlepszych informatorów i współpracowaliśmy już
prawie rok. Mimo to zawsze potwierdzałem przynajmniej u dwóch źródeł
takie wiadomości. Wiedziałem, że ślepy strzał może wzmóc niepotrzebne
antagonizmy między kandakiem a naszymi żołnierzami. Ale jeśli to
prawda, to złapiemy faceta, który miał naturalne możliwości wyciągania
informacji od dowódcy kandaku o wspólnie planowanych operacjach
naszych żołnierzy z afgańską armią. Nie mogłem zadzwonić do Rupiego
ani Wąsacza (nowo pozyskanego oficera kandaku), bo nie ufałem im
tak i bałem się spalić temat. Wiedziałem, że jeden telefon do Safiego
i magazyn broni rozpłynie się w pięć minut. Był jeszcze Bułeczka, którego
darzyłem zaufaniem na tyle, że mogłem o to zapytać. Policjant, który
walczył przy mnie, gdy wpadliśmy w zasadzkę zimą w Rasanie, a potem
sam wpadł w zasadzkę, odnosząc ciężkie ranny, wrócił już do domu ze
szpitala, ale jak pech to pech – nie odbierał telefonu.
Nie było wyjścia, a tematu nie można było odpuścić. Nie dalej jak
kilka dni temu właśnie na tej części HW1 był TIC z talibami, ponadto
kilkakrotnie eksplodowały tu IED, a dwa zostały zneutralizowane przez
naszych saperów. Istniały w tym momencie podstawy, by sądzić, że Safid
jest powiązany z bojownikami, a skład broni wykorzystywany do walki
z siłami koalicji na tym odcinku drogi do nieba. Spytałem Bosmana, czy jest
gotów jechać z nami i pokazać. Bosman zgodził się bez wahania. Junior
zabrał go do humvee, gdzie zawsze mieliśmy komplet umundurowania
na takie okazje.
Wywołałem Szeryfa przez radio w humvee. Szeryf, dowódca
OMLT (zespołu doradczo-szkoleniowego) działającego w rejonie Moqur
i mentorującego szkolenie 2. Kandaku po pięciu minutach wyszedł ze
sztabu, gdzie omawiali plan z oficerami kandaku.
– Mam info, ale robota jest na już. Dacie radę tak zaplanować, by kandak
do końca nie wiedział, gdzie jedzie w ramach operacji „Shamshir”[29]?–
spytałem.
– Daleko od Moquru?
– W zasadzie na pograniczu. Najważniejsze, by ANA nie wiedziała
do końca, co jest targetem. Na wyjeździe w kierunku naszej bazy jakiś
kilometr w lewo. – Pokazałem Szeryfowi na mapie i omówiłem powody
utrzymania w tajemnicy właściwego celu. Na Andrzeju nie zrobiło to
wrażenia, w zasadzie już od paru miesięcy nie do końca informowaliśmy
kandak o pewnych działaniach. Były podstawy, żeby nie ufać wszystkim
w kandaku, ale tym razem chodziło o samego dowódcę.
– Pewne informacje. Z dowódcą kandaku nie będzie problemu, nie
zamierza brać udziału w dzisiejszej operacji, więc zaplanujemy jedno,
a zrobimy drugie – powiedział Szeryf, śmiejąc się. Jego pododdział poniósł
najcięższe straty w trakcie VII zmiany i chyba w historii całej polskiej
misji w Afganistanie, a mimo to jego podwładni dalej walczyli.
– Andrzej, jakby były niepewne, tobym ci dupy nie zawracał.
– OK. Idę, przeplanujemy z Fajką operację. Mieliśmy robić wiochę na
zachodzie, to możemy na wschodzie.
Nawet pies był zmęczony

Po dwóch godzinach ruszyliśmy na operację. 2. Kandak Afgańskiej Armii


Narodowej (ANA) wspólnie z żołnierzami Zgrupowania Bojowego Bravo
przeprowadzał operację cordon & search. Zazwyczaj to afgańscy żołnierze
przeszukiwali wioskę, Polacy natomiast w celu ich zabezpieczenia
tworzyli kordon zewnętrzny, bezpośrednio wspierając siły afgańskie.
Tak było i teraz. Prócz oczywiście nas, bo S2X zawsze wjeżdżało,
by wskazać weapon & cache. Dołączył do nas Szeryf z OMLT i POMLT.
„W kupie siła”, pomyślałem. Podjechaliśmy do wioski. Tutaj Bosman
powiedział, że trzeba iść na piechotę.
Ciastek z Piterem zostali w humvee w razie potrzeby szybkiej ewakuacji
na ten czas osłony, a ja, Junior i Młody, jak nazywałem nowego tłumacza,
ruszyliśmy za Bosmanem. Za nami żołnierze afgańscy, policjanci i Szeryf
ze swoimi ludźmi. Kalaty nie mają numerów, więc Bosman musiał nas
podprowadzić pod samą bramę gospodarstwa. Staliśmy przy murze,
broń przeładowana, gotowi do odparcia ewentualnego ataku. Policjanci
afgańscy walili w bramę. Kalata już była otoczona przez naszych ANP
i ANA, ale zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie się bronił. Nikt nie otwiera
raz, drugi, walą – nic. Już mieli wywalić drzwi, gdy zachrobotał zamek.
Otworzył, jak się później okazało, właściciel. Pewny siebie, w domu
prócz rodziny było pięciu jego znajomych, więc standardzik: najpierw
przeszukanie osób, prócz kobiet, potem wnętrze kalaty, gdzie TB mają
bardzo często skrytki. Pod łóżkiem broni nie trzymają, już tego się
nauczyliśmy. Saperzy z wykrywaczami metali wpadli w miejsce, które
wskazał Bosman, to jest do rodzynkarni w podłodze. Po pięciu minutach
jest – beczka wkopana w ziemię, a w niej mały arsenał.
Weapon & cache. Informacje o lokalizacji przekazał Bosman
Każdy weapon & cache musi być dokładnie zewidencjonowany

Ręczne granatniki RPG-7, pistolety Makarow, amunicja, sześć


karabinków AK, jeden karabin RPK, pięć enfieldów, dwa mosiny, około 5
tysięcy sztuk amunicji do AK i PK, kilkadziesiąt dodatkowych magazynków,
oporządzenie, mundury armii afgańskiej. Ponadto w skrytce znajdowały
się materiały do budowy IED. Nie było wątpliwości, że wszystko jest
na bieżąco używane, że właściciel ściśle współpracuje z TB. Ilość broni
i amunicji zgromadzonej w skrytce świadczyła, że grupa liczy kilkanaście
osób, a dysponent skrytki nie jest szeregowym rebeliantem. W magazynie
talibów jest też egzemplarz broni z czasów wojen brytyjskich.
Martini-Henry Mark IV – przebudowane karabiny Martini-Metford.
Produkowany przez RSAF (są egzemplarze z oznaczeniami BSA, ale
nie istnieją dokumenty potwierdzające produkcję tej wersji karabinu
w tej firmie). Dodatkowo na posesji odkryto pole marihuany. Miejsce
usytuowania skrytki oraz bliskość HW1 bezsprzecznie były dowodem, że
grupa trzymająca tu broń to osoby odpowiedzialne za ataki na polskie
patrole.

KBK AK – od autentycznych radzieckich po autentyczne chińskie

Policjanci afgańscy i żołnierze przystąpili z pomocą naszego zespołu


OMLT z Szeryfem na czele do zabezpieczenia weapon & cache. Właściciela
wraz z pięcioma mężczyznami przebywającymi jakoby przypadkowo u
gospodarza skuto plastikowymi kajdankami i pod nadzorem wartowników
ulokowano przy płocie. Ciastek i Junior rozpoczęli wprowadzanie danych
biometrycznych do HIIDE. Po tym aresztowani mieli być odtransportowani
na posterunek policji w Moqurze i tam dokładniej przesłuchani. Teraz
trzeba było jeszcze dokładniej przeszukać gospodarstwo. Fajka, który
też uczestniczył w operacji, polecił natychmiast wzmocnić kordon wokół
miejscowości. W bazie podniesiono QRF w przypadku możliwego ataku
rebeliantów. Do końca operacji nic się nie wydarzyło i powrót był
spokojny.

22 „Gen. Stanley McChrystal, dowódca (z doświadczeniem także jako komandos) ISAF


(Międzynarodowych Sił Wsparcia i Bezpieczeństwa): [… ] Strategia wobec Afganistanu.
Interwencja Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników w Afganistanie w latach 2001–2009
polegała na działaniach przeciwterrorystycznych. Były wymierzone głównie w Al-Kaidę.
Jednak od momentu przejęcia władzy przez Baracka Obamę w 2009 r. strategia została
rozszerzona o działania przeciw partyzantom, ponieważ talibowie zjednali sobie ludność,
oczywiście przemocą, by walczyli z nieprzyjacielem, jakim były USA. W dużej mierze
operacja przeciwpartyzancka była powtórzoną strategią z Iraku. Jej głównym celem była
ochrona mieszkańców, jak i zyskanie jej przychylności. Aby strategia się udała, wysłano
dodatkowo 40 tys. żołnierzy. W 2009 r. prezydent Stanów Zjednoczonych stwierdził,
że interwencja w Afganistanie nie może ciągnąć się w nieskończoność, dlatego trzeba
odbudować gospodarkę, jak i sam kraj oraz należy wznowić stosunki dyplomatyczne
z Pakistanem. Ten kraj miał odgrywać wielką rolę ze względu na swoją stabilną sytuację,
a dodatkowo był lojalnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. W Afganistanie wojska
amerykańskie musiały nawiązać nić porozumienia z plemionami, którym pomagali.
Wprowadzili program odbudowy rolnictwa – w ten sposób Afgańczycy zaczną ufać
żołnierzom i nie będą z nimi walczyć […]”, Doktryna przeciwpartyzancka, Wikipedia,
https://pl.wikipedia.org/wiki/Doktryna_przeciwpartyzancka.

23 Wieści o tym oraz o przytoczonych powyżej atakach ukazywały się na bieżąco na


oficjalnej stronie MON, zob.: http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_975.html., http://isaf.wp.mil.pl/pl/
1_980.html, http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_997.html.

24 Zespół 2. OMLT z VII zmiany PKW Afganistan (Operacyjny Zespół


Doradczo-Łącznikowy) – etatowo zespół tworzyło 40 żołnierzy. Dowódcą 2. OMLT był
mjr Andrzej Pawelski. W ramach przewidzianych zadań żołnierze w sposób wzorowy
prowadzili szkolenie armii afgańskiej. W trakcie misji tworzyli bardzo zgrany zespół.
Rezultaty ich wytężonej pracy przyczyniły się do znacznego podniesienia poziomu
bezpieczeństwa w prowincji Ghazni. Podczas misji zespół dwukrotnie otrzymał
propozycję od przełożonych, aby zrotować się w całości do kraju lub przenieść
do dalszej służby w innej „bezpiecznej bazie” ze względu na duże straty etatowe.
Zdecydowali się pozostać i dokończyć swoją misję w bazie Warrior. W czasie trwania
VII zmiany PKW Afganis tan poległo dwóch żołnierzy: kpr. Miłosz Górka i st.
szer. Dariusz Tylenda, 7 żołnierzy zostało poważnie rannych, a kolejnych kilku
kontuzjowanych w różnym stopniu. 5 żołnierzy ze składu 2. OMLT postanowiło
wrócić do kraju przed zakończeniem misji – zob.: Szef BBN na uroczystości
wręczenia „Buzdyganów 2012”, BBN.gov.pl, https://www.bbn.gov.pl/pl/wydarzenia/
3695,Szef-BBN-na-uroczystosci-wreczenia-quotBuzdyganow-2012quot.print.
25 „Ppłk Piotr Fajkowski, dowódca 3. Batalionu Zmechanizowanego z Zamościa
[…], był dowódcą zgrupowania Bravo w bazie Warrior. Podczas misji w sierpniu
2010 ppłk dowodził operacją »Szamszir«. Chodziło o odbicie z rąk talibów dystryktu
Moqur. Polacy wpadli wtedy w zasadzkę – pod ich pojazdem eksplodowała mina.
W wyniku eksplozji zginął jeden z żołnierzy ppłk. Fajkowskiego. Dowódca został
przy jego zwłokach i nie przestawał walczyć”, http://zamosc.naszemiasto.pl/artykul/
nasi-bohaterowie-pplk-fajkowski-i-ml-chor-zwolak,1157091,art,t,id,tm.html.

26 Oficjalna informacja brzmiała: „Wycofując się z miejscowości, siły afgańskie zostały


zaatakowane za pomocą ręcznych granatów przeciwpancernych, moździerzy i broni
małokalibrowej. Szacuje się, iż grupa rebeliantów liczyła blisko 120 bojowników. Doszło
do regularnej wymiany ognia. W jej wyniku śmierć poniosło ponad 20 rebeliantów.
Działania wspomagały śmigłowce Polskich Sił Zadaniowych oraz samoloty bliskiego
wsparcia. Nikt z polskich żołnierzy nie został poszkodowany. W wyniku ostrzału ranny
został afgański żołnierz, którego przetransportowano do bazy Ghazni, gdzie udzielono
mu kompleksowej pomocy medycznej”, zob.: https://isaf.wp.mil.pl/pl/1_1001.html.

27 „Operacja Khanjar, 08.07.2010. Sześciu rebeliantów zatrzymali polscy


i afgańscy żołnierze w czasie wspólnej operacji, którą 6 lipca przeprowadzono
w rejonie miejscowości Moqur. W wyniku działań operacyjnych Służby Kontrwywiadu
Wojskowego ustalono, że w dystrykcie Moqur znajdują się bazy rebeliantów... Na
podstawie tych informacji żołnierze Zgrupowania Bojowego Bravo i 2. Kandaku Armii
Afgańskiej przeprowadzili operację pod kryptonimem »Khanjar«. W czasie operacji
typu cordon & search napotkano na opór rebeliantów, których liczebność oceniono na
około 120 bojowników. Doszło do kilkugodzinnej potyczki, podczas której skutecznie
rażono kilkudziesięciu rebeliantów. Polscy i afgańscy żołnierze, w tym biorący udział
w operacji oficerowie Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zatrzymali również sześć osób
podejrzanych o współpracę z siłami antyrządowymi. Przy zatrzymanych znaleziono
i zabezpieczono karabinki AK, granaty do RPG-7, a także kilkaset sztuk amunicji. Żaden
z polskich żołnierzy nie został poszkodowany”, zob. http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_1010.html.

28 Masud Ahmad Szah – afgański dowódca wojskowy i polityk, z pochodzenia Tadżyk.


Syn oficera królewskiej armii afgańskiej. Wsławił się bohaterską postawą podczas obrony
doliny przed wojskami rządowymi i radzieckimi – wykazał się wówczas nieprzeciętnymi
zdolnościami dowódczymi, co przysporzyło mu przydomek „Lwa Pandżasziru”. Zginął
w zamachu w 2001 roku. Sprawcami byli dwaj Arabowie podający się za dziennikarzy,
którzy ukryli ładunek wybuchowy w kamerze. O zlecenie zamachu oskarżana jest
Al-Kaida, która dwa dni później przeprowadziła ataki na World Trade Center i Pentagon.
Niektóre tropy wskazują też na rosyjskie lub pakistańskie służby specjalne.

29 12.08.2010, „Sukces POMLT-u z Warriora. Magazyn broni, amunicji oraz sprzętu


wojskowego ujawnili w trakcie operacji »Shamshir« żołnierze zespołu szkoleniowego
POMLT 2 i Zgrupowania Bojowego Bravo z bazy Warrior. 9 sierpnia br. w trakcie akcji
cordon & search, prowadzonej w ramach operacji pod kryptonimem Shamshir, bazując
na informacjach Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zespół szkoleniowy POMLT 2,
przy współpracy zespołu OMLT 2 (grupa doradczo-szkoleniowa) Zgrupowania Bojowego
Bravo, a także sił afgańskiej armii i policji, odkrył magazyn broni, amunicji oraz
sprzętu wojskowego znajdujący się w miejscowości Baha od Din. W trakcie przeszukania
znaleziono m.in. ręczny granatnik przeciwpancerny RPG-7, granaty, ładunki miotające
do PG7, broń krótką i automatyczną oraz duże ilości amunicji. Wśród zarekwirowanych
przedmiotów ujawniono także skradzione mundury afgańskiego wojska. Znaleziona
broń oraz sprzęt wojskowy po przeprowadzonej wstępnej kwalifikacji oraz ocenie
zostanie przekazana Afgańskim Siłom Bezpieczeństwa” – oficjalna strona MON,
http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_1056.html.
Epilog

„Są drogi, którymi nie należy podążać, armie, których nie należy
atakować, fortece, których nie należy oblegać, terytoria, o które nie
należy walczyć, zarządzenia, których nie należy wykonywać”.
Sun Tzu, Sztuka wojny

Powyższy cytat chyba najlepiej obrazuje moją osobistą opinię na temat


wojny w Afganistanie. Trwający od kilkudziesięciu lat[30] konflikt zbrojny
dla wielu Afgańczyków już dawno pozostaje niezrozumiały. Dodatkowo
podziały religijne, narodowościowe (kilkanaście narodowości), plemienne
(ocenia się, że plemion w tym kraju jest około 150) oraz przywiązanie
do poszczególnych regionów rodzą kolejne problemy wewnętrzne, które
przekładają się na demografię, układ ugrupowań politycznych i krajowe
siły militarne ANA i ANP.
Kontakt ogniowy w Jomojeh-Jomojeh

Wydawać by się więc mogło, że prawie 150 tysięcy


policjantów ANP (stan na wrzesień 2012 roku) i ponad 200 tysięcy
żołnierzy ANA nie powinno mieć większych problemów z kontrolą
nad Afganistanem. Niestety siły militarne Afganistanu mają wielki
problem z morale rekrutów. Na porządku dziennym są: dezercja,
niesubordynacja, kradzieże, łapówkarstwo, nawet przemoc i zabójstwa.
Taka sytuacja skutkuje brakiem jakiejkolwiek motywacji do służby.
Do tego dochodzi analfabetyzm uniemożliwiający edukację żołnierzy
i policjantów, którzy tak naprawdę nie widzą celu walki. Odmienna
narodowość i system plemienny, który zakorzeniony jest w umysłach
żołnierzy i funkcjonariuszy policji, powoduje, że brakuje im wiary
w wartości, o które walczą. Islamska Republika Afganistanu niżej stoi
w ich hierarchii niż plemię i narodowość oraz religia, która jest
motorem napędowym talibów. W konflikt afgański zaangażowanych jest
kilkadziesiąt tysięcy bojowników związanych z różnymi ugrupowaniami.
Rebelianci niejednokrotnie, jak to opisywałem w książce, są z jednej
wioski bądź łączą ich więzy krwi z żołnierzami czy policjantami, co
sprzyja brakowi zaangażowania w służbę.
Ciężko mieć na wojnie sojuszników, którym bliżej ideowo
i religijnie do przeciwników, a wyrocznią dla jednych i drugich jest
mułła, „najmądrzejszy” człowiek w wiosce, z której niejednokrotnie jedni
i drudzy pochodzą.
Szeregowi żołnierze i policjanci to w większości słabo lub wcale
niewykształcona ludność wiejska. Niestety bez zwycięstwa nad ich
umysłami mało prawdopodobne jest zwycięstwo militarne nad talibami.
Dopóki Afgańczycy sami nie poczują chęci zmiany, każda interwencja
w mojej ocenie jest skazana na porażkę.
Pytanie dalej pozostaje otwarte. Czy siły militarne Afganistanu
uwierzą w końcu w wartości Islamskiej Republiki Afganistanu, czy
też mimo lepszego wyposażenia i uzbrojenia przegrają z rebeliantami
o nieporównywalnie większym zaangażowaniu ideowym, uważającymi
się za jedyną armię Islamskiego Emiratu Afganistanu?
Rozpatrując szerzej ten problem, nie należy zapominać, że wbrew
pozorom nie jest to tylko wojna wewnętrzna. W opisany konflikt
zaangażowanych jest wielu międzynarodowych graczy – od Półwyspu
Arabskiego, poprzez Waszyngton, Moskwę i Pekin, po Delhi, Islamabad
i Teheran.
Mimo ogromnych środków, jakie pochłonęła misja ISAF-u, w której
ramach dokonano restrukturyzacji i modernizacji w miarę nowoczesnej
jak na warunki Afganistanu armii i policji, kraj ten nadal będzie obiektem
toczącej się w Azji walki o wpływy nowych potęg azjatyckich. Ta walka
dopiero się na dobre rozpoczyna. Samotne siły afgańskie ANA i ANP nie
będą miały na jej przebieg żadnego wpływu.

Bitwy wygrane medialnie. Wojna przegrana po cichu

„[…] W momencie największego zaangażowania w operacji ISAF


w Afganistanie Polska przyjęła odpowiedzialność za prowincję Ghazni
(VIII zmiana od 28.10.2010 roku), w której miała ok. 2600
żołnierzy i pracowników wojska oraz 400-osobowy odwód w Polsce.
Polski kontyngent wyposażony był w: 128 kołowych transporterów
opancerzonych (KTO) Rosomak, 88 MRAP, kołowe pojazdy opancerzone
o zwiększonej odporności na miny i ataki z zasadzki (Mine Resistant
Ambush Protected), 4 śmigłowce Mi-17, 6 śmigłowców Mi-24, 5 szt. 152
mm armato-haubic DANA, 1 radar rozpoznania artyleryjskiego LIWIEC
oraz bezpilotowe środki rozpoznawcze (BSR) »Aerostar«, »Orbiter« i »Scan
Eagle« […]. W programie odbudowy prowincji Ghazni zrealizowano
194 projekty pomocowe, w tym: 99 projektów infrastrukturalnych, 50
szkoleniowych i 45 zakupowych obejmujących budowę dróg (40 km),
wodociągów (25 km), mostów (5), szkół, przedszkoli i domów dziecka
(19), hydroelektrowni (3), zapór wodnych (4), oczyszczalni ścieków,
wysypisk śmieci, studni (30), spalarni odpadów medycznych (10),
wyremontowano szpitale (4), rozbudowano sieć energetyczną m. Ghazni,
zmodernizowano bazary (4), zagospodarowano obszary zielone i tereny
usługowo-techniczne (9), przeszkolono 4 tys. osób w zakresie sprawowania
administracji, sądownictwa, szkolnictwa i aktywizacji zawodowej oraz
wyposażono 130 obiektów użyteczności publicznej na łączną kwotę
ponad 80 mln złotych. Chociaż kwota ta nie jest duża w porównaniu
z państwami bogatszymi od Polski, to zrealizowane projekty były bardzo
udane, ponieważ potrzeba ich realizacji za każdym razem uzgodniona
była z miejscową ludnością. Jednym z największych osiągnięć PRT
w zakresie bezpieczeństwa w prowincji Ghazni było utworzenie Centrum
Zarządzania Kryzysowego. […] Koszty finansowe, jakie poniósł nasz kraj,
to około 8 miliardów złotych…”[31].
Czytając powyższy tekst, można odnieść wrażenie, że misja
w Afganistanie to pokaz możliwości polskiej armii i niekończące się pasmo
sukcesów polskich żołnierzy. Nie tylko nasze media są tak optymistyczne.
Światowe media, opłacane przez rządy państw NATO, od kilkunastu lat
karmiły opinię publiczną informacjami, że wojna w Afganistanie jest
misją stabilizacyjną, szkoleniową, doradczą i kwestią niedługiego czasu
jest pełny sukces prowadzonej operacji. Niestety z roku na rok było tylko
gorzej, porażki przykrywano mało znaczącymi sukcesami oraz na szybko
i chaotycznie opracowywanymi nowymi koncepcjami, które dla lepszego
efektu propagandowo nagłaśniano. W rezultacie zmieniano tylko nazwy
prowadzonych działań, a koszty i straty dalej rosły proporcjonalnie do
zaangażowania państw. Powyższe działania okazywały się albo mało
trafne, albo kosmetyczne i w żaden wymierny sposób nie spowodowały
znaczących zmian na arenie konfliktu.
Wróćmy do naszego udziału w misji stabilizacyjnej. Polacy
odpowiadali za bardzo ważną prowincję Ghazni, przez którą biegła
jedna z ważniejszych dróg lądowych Afganistanu. Nasze dowództwo
miało stosunkowo dużą swobodę decyzyjną w podejmowaniu działań.
Tyle że kontrola tego obszaru wymagała większych sił niż praktycznie
pojedyncza grupa brygadowa o składzie około 2200–2600 żołnierzy,
w tym logistyka. Praktycznie do działań kinetycznych pozostawały
dwa wzmocnione bataliony rozlokowane w kilku bazach. Nie będę się
pastwił nad wyposażeniem naszego kontyngentu, ale prócz naprawdę
dobrych transporterów Rosomak nie mieliśmy sprzętu do działań
kinetycznych takiego jak śmigłowce, które w nowoczesnej wojnie są
wręcz nieodzowne, by w porę zainterweniować w miejscach zapalnych.
Samodzielna Grupa Powietrzna, złożona z czterech Mi-17 i sześciu Mi-24
ulokowanych w FOB Ghazni, to po prostu za mało, szczególnie jeśli
chodzi o śmigła transportowe. Mógłbym w tym miejscu napisać elaborat
na temat zapotrzebowania na polskie śmigłowce bojowe i transportowe
w takim kraju jak górzysty Afganistan, nieposiadającym sieci dróg
transportowych, ale myślę, że wystarczy dać za przykład brak w polskich
siłach MEDEVAC-u zwykłej „karetki powietrznej” umożliwiającej szybki
transport rannych z pola walki. Oczywiście Amerykanie nas zabezpieczyli,
ale to nie jest rozwiązanie, jeśli aspiruje się do samodzielnego ponoszenia
odpowiedzialności za całą prowincję, a kończy na próbie, zaznaczam:
próbie, utrzymania bezpieczeństwa w stacjonujących bazach i na jednej
drodze Highway 1, i to na odcinku około 200 kilometrów.
Nowoczesna wojna w ostatnich latach opiera się na siłach specjalnych
i służbach specjalnych, które przemieszczają się na śmigłowcach. Mamy
dwie jednostki specjalne TF-49 i TF-50, ale żołnierze tych pododdziałów
najzwyczajniej w świecie nie mieli jak działać, bo nie było na czym,
a prowincja duża. Tylko wsparcie amerykańskim sprzętem pozwalało na
wykonywanie zadań.
Problemy naszej armii nie wpłynęły na przebieg całego konfliktu, gdyż
siły ISAF-u miały wprost druzgocącą przewagę w sprzęcie i w wojsku.
W celu pokazania przewagi wojsk NATO oraz dysproporcji sił wojskowych
przedstawiam ilościowe zaangażowanie w cztery największe konflikty,
jakie miały miejsce na terenie Afganistanu przez ostatnie 170 lat:

• I wojna brytyjsko-afgańska (1839–1842) – około 40 tysięcy żołnierzy


brytyjskich;
• II wojna brytyjsko-afgańska (1878–1880) – około 50 tysięcy żołnierzy
brytyjskich;
• III wojna brytyjsko-afgańska (1919) – około 80–100 tysięcy żołnierzy
brytyjskich;
• Radziecka interwencja w Afganistanie (1979–1989) – 118 tysięcy Rosjan
plus 40 tysięcy Afgańczyków lojalnych wobec komunistycznego rządu.

Interwencja NATO w Afganistanie trwa od 2001 roku do dziś.


W szczytowym momencie, to jest w 2010 roku, wojska ISAF-u liczyły
140 tysięcy żołnierzy plus siły afgańskie ANA i ANP – w sumie 350
tysięcy. To, jak by nie liczyć, 500 tysięcy żołnierzy. Półmilionowa armia
doskonale wyposażona w najnowszą technologię (kilka tysięcy pojazdów
opancerzonych, kilkaset samolotów bojowych) – przeciwko partyzantce
rebeliantów, która według oficjalnych danych liczy około 100 tysięcy
bojowników bez samolotów, bez pojazdów ciężkich.
Faktem jest, że topografia kraju sprzyja działalności partyzanckiej i jest
wielkim sprzymierzeńcem rebeliantów. Nie bez znaczenia jest też pomoc
finansowa z państw muzułmańskich oraz napływający młodzi fanatycy
z różnych państw traktujących wojnę jako krucjatę przeciw niewiernym.
Niezbyt to pocieszające, ale zawsze. Tak czy inaczej, konflikt trwający
od 2001 roku przyniósł już dziesiątki tysięcy zabitych i rannych. Poniżej
zestawienie strat od początku konfliktu, tych oficjalnych i tych mniej.

Straty ogółem oficjalnie (liczba zabitych)[32]:


• 15 tysięcy afgańskich wojskowych, w tym aliantów 3400;
• 30 tysięcy rebeliantów;
• 15 tysięcy zabitych cywilów, w tym około 70% z rąk talibów.
Nieoficjalnie według badań przeprowadzonych przez uniwersytecki
Instytut Watsona w latach 2001–2014 w Afganistanie zginęło około 27
tysięcy cywilów, a drugie tyle było rannych w wyniku działań wojennych.
Inne źródło podaje, że straty były o wiele większe. Mając na uwadze, że
konflikt rozlał się też na zachodnią część Pakistanu, można uznać, że
ofiar cywilnych i wojskowych w obu krajach jest niemal 149 tysięcy, a 162
tysiące osób odniosło poważne obrażenia[33].
Wojna oficjalnie nierozstrzygnięta, nieoficjalnie – największa porażka
NATO. Zakładane cele nie zostały osiągnięte. Bojownicy TB dalej mają się
dobrze, w dodatku opanowali znaczną część kraju, a narkotyki w dalszym
ciągu są produkowane w takiej samej ilości.
Sukcesów było jak na lekarstwo, a jeśli chodzi o straty w postaci
rannych i zabitych żołnierzy wojsk NATO – dane podałem wyżej i są one
ogólnie dostępne. Inaczej ma się sprawa strat w sprzęcie wojskowym – tu
informacje są, mówiąc delikatnie, mało prawdziwe.
Nie będziemy tu rozpatrywać, jak to się ma do całego NATO – skupmy się
na Wojsku Polskim. Po oficjalnym zestawieniu za 2015 rok przedstawiam
moje, czysto subiektywne.

Wojsko Polskie w Afganistanie w latach 2002–2014, oficjalnie:


• służyło 28 tysięcy żołnierzy;
• zginęło 45, w tym 43 żołnierzy i 2 cywili;
• poszkodowanych w działaniach bojowych zostało 869 żołnierzy
i pracowników wojska, w tym 361 zostało rannych (okres ich opieki
medycznej trwał dłużej niż 7 dni).

Straty w sprzęcie:
• 8 rosomaków;
• 3 helikoptery Mi-24;
• 3 samoloty bezzałogowe.

Tak naprawdę, jeśli ktoś bardziej interesuje się wojskiem, wie, że


w Afganistanie było około 12–14 tysięcy polskich żołnierzy, 28 tysięcy to
liczba uczestników kolejnych zmian. W praktyce co trzeci żołnierz był
w Afganistanie na dwóch–trzech zmianach, a nawet i więcej. Z wojska
odeszła już jedna trzecia weteranów, więc tak naprawdę z doświadczeniem
wojennym mamy obecnie czynnych maksymalnie od 8 do 10 tysięcy
żołnierzy.
Rannych 361 – oficjalnie, ale nikt nie pisze o stresie pola walki, a tu
straty to co najmniej 600–800 żołnierzy.
Straty sprzętowe – 8 rosomaków. W mojej ocenie liczba 30 jest
bardziej odpowiednia, bo remonty tych rozwalonych na IED kosztowały
co najmniej tyle, ile zakup 30 nowych rosomaków dla wojska. Trzeba do
tego dodać zniszczone humvee, MRAP-y, ciężarówki itp. To też około 50
pojazdów. Łącznie około 80 jednostek sprzętowych zniszczonych.
Jakie straty zadaliśmy przeciwnikowi? Nasza armia nie jest skora do
podawania liczby wyeliminowanych i zatrzymanych rebeliantów, tym
bardziej boją się tego nasi politycy, ale jeśli się poczyta i zestawi wojskowe
relacje na stronach oficjalnych oraz własne informacje, to łatwo o wniosek,
że przeciwnik poniósł bardzo duże straty w walce z polskimi oddziałami.
Poniżej podaję straty orientacyjne.
W trakcie misji polscy żołnierze według źródeł MON zabili około 800–
1200 osób, około 1500 było rannych, a 3 tysiące zatrzymanych[34].
28 grudnia 2014 roku, po 13 latach, zakończyła się misja ISAF
(International Security Assistance Force) w Afganistanie. Należy pamiętać,
że ISAF to druga z kolei misja wojenna po Enduring Freedom w bazie
Bagram, w której uczestniczył stuosobowy kontyngent, składający się
głównie z żołnierzy wojsk inżynieryjnych, logistyków i operatorów GROM.
Trwała pięć lat, od 2002 do 2007 roku.
Zakończenie w 2014 roku ISAF-u było zarazem inauguracją
szkoleniowo-doradczej misji Resolute Support. Nowa misja jest znacznie
mniejsza, jednak w dalszym ciągu realizowana w warunkach wojennych
i trwa do dnia dzisiejszego.

Mentalność – główny problem

Myślę, że jednym z powodów braku sukcesu tej krucjaty był brak pomysłu
i wzorowanie się na starych schematach. Nie wyciągnięto wniosków
z lekcji Brytyjczyków i Rosjan. Stratedzy z NATO „bezmyślnie” powielili
plany poprzedników, mając nadzieję, że wniesienie kaganka oświaty
i demokracji podpartego milionami dolarów zmieni mentalność ludzką
w ciągu kilku lat. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że społeczność
muzułmańska podzielona ze względu na narodowość oraz wewnętrznie
na plemiona nie jest na obecnym etapie rozwoju zainteresowana takim
ustrojem jak demokracja. Nie uważa jej za dar od Boga i nie zamierza z niej
korzystać. Mentalnie społeczeństwo Afganistanu jest w naszych wiekach
średnich, bliżej im do chłopów feudalnych niż do społeczności XXI wieku.
To, że obsługują komputer czy telefon i jeżdżą samochodami, nie zmieni
ich od razu w nowoczesnych Europejczyków czy Amerykanów. Do takiej
przemiany potrzebne są dziesiątki lat edukacji i kilka pokoleń.
Natowscy eksperci nie chcieli zauważyć problemu czysto mentalnego.
Cała przygotowana strategia opierała się i opiera na wprowadzeniu
zasad i standardów panujących w zachodnim świecie. Nikt nie wziął pod
uwagę decydującego czynnika – że tak naprawdę Afgańczycy nie chcą
naszej demokracji, boją się jej i uważają ją za zepsucie moralne. Kobieta
w mini paradująca po afgańskiej wiosce w najlepszym razie zostałaby
zgwałcona lub ukamienowana, i to wcale nie przez talibów, tylko przez
zwykłą społeczność lokalną. Pies nie jest przyjacielem człowieka, tylko
zwierzęciem nieczystym, o głaskaniu nie ma mowy, można co najwyżej
go kopnąć. Takie przykłady mógłbym mnożyć – myślę, że najbardziej
jaskrawe jest to, że dla talibów straty w ludziach nie mają żadnego
ujemnego znaczenia, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej napędzają ich
machinę wojenną: Super. Możesz zginąć za Allaha. To święta wojna.

Mur

Już w starożytnych Chinach istniało powiedzenie: armia zginie, jeśli nie


ma zaopatrzenia, jeśli nie ma żywności i jeśli nie ma pieniędzy.
W okresie letnim tabuny muzułmańskich fanatyków ruszały na
pielgrzymkę do Afganistanu, aby wziąć udział w świętej krucjacie. Fanatyk
nie patrzy na straty materialne.
Tymczasem granica jest otwarta, a zaopatrzenie i ludzki materiał
dostarczane regularnie. Rzadko kiedy poważniejsze dostawy uzbrojenia
zostały przechwycone przez ISAF. Bojownicy bez żadnych większych
problemów poruszają się po Afganistanie – wystarczy być nieuzbrojonym
i nie ma powodu do zatrzymania.
W planach konfliktu nie wzięto pod uwagę choćby oceny brytyjskich
analityków, którzy oceniając możliwość sukcesu NATO w wojnie
w Afganistanie, stwierdzili, że efekt pozytywnych zmian może nastąpić
po 25–30 latach obecności wojsk koalicji.
W tej sytuacji separacja Afganistanu poprzez uszczelnienie granic
zewnętrznych jest jak najbardziej uzasadniona. Niestety nie położono
na ten aspekt odpowiedniego nacisku, umożliwiając w ten sposób dalsze
zaopatywanie rebeliantów.
A wystarczyło przeanalizować konflikt Izraela z Palestyną. Mur tam
zbudowany nie rozwiązał sporów, ale zredukował falę terroru o 80%.
Można pomyśleć, że to głupi pomysł, ale wbrew pozorom najbardziej
skuteczny. Nikt tak naprawdę nie zadbał o uszczelnienie granicy
z Pakistanem.
Podejmowane działania skupiły się na utrzymaniu największych miast
i skupisk ludzkich oraz głównych szlaków komunikacyjnych, w tym HW1.
Talibowie nie jeżdżą HW1 – oni organizują na niej zasadzki!
Pakistan już zaczął budować mur. Co prawda późno, ale jednak. Ktoś
powie, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Zgadzam się, na dłuższą
nie, ale na obecną chwilę moim zdaniem jak najbardziej tak.

s2x – formacja jak najbardziej potrzebna w wojnie


hybrydowej

Wywiad i kontrwywiad wojskowy, w tym wywiad taktyczny, to niestety


bolączka nie tylko naszej armii, ale całego NATO. Na dodatek tak
naprawdę nikt go poważnie nie traktuje. Niby jest HUMINT, niby są
połączone komórki wywiadów i kontrwywiadów armii sojuszniczych, ale
to wszystko jest słabo wyraziste, małe i mówiąc wprost niedecyzyjne.
Zachodni specjaliści do spraw terroryzmu międzynarodowego od
jakiegoś czasu twierdzą, że mamy nowy rodzaj działań zbrojnych
określany jako wojna hybrydowa. Prowadzone są dyskusje, pisane
elaboraty na temat nowych technik prowadzenia wojny. Niestety wszystkie
te dyskusje, elaboraty nie przekładają się na efekty w działaniach NATO.
Obserwując działania Rosji na Ukrainie, można jasno stwierdzić, iż
odrobiła lekcje z Afganistanu i doskonale połączyła działania kinetyczne
ze wsparciem informacyjnym. Za każdym ruchem jej „zielonych ludzików”
stali ludzie z GRU, którzy na bieżąco zdobywali informacje poprzez
swoją siatkę agentów w terenie. Wszystkie działania rosyjskich jednostek
specjalnych były dokładnie przemyślane.
W pewnym momencie podczas kryzysu na Ukrainie Rosja dysponowała
około 50 tysiącami żołnierzy przy granicy z Ukrainą. Gdy kryzys nabrał
tempa, Rosjanie wbrew przewidywaniom Zachodu nie przekroczyli
granicy jak w wojnie konwencjonalnej, ale sięgnęli po niestandardowe
środki, jak choćby „zielonych ludzików”, lokalne grupy militarne.
Rosja wykorzystując zróżnicowane techniki medialne, wzmocniła
przekaz informacyjny w środkach masowego przekazu, równocześnie
siejąc dezinformacje przez wyspecjalizowaną armię trolli internetowych.
Państwa zachodnie wraz z USA nie potrafiły sobie poradzić z takim
prowadzeniem działań wojennych, okazując całkowitą bezsilność.
W NATO do tej pory nie wiedzą, jak oficjalnie zareagować na takie
działania. Wciąż jest debata, czy to jest prowokacja, czy nie. Czy te
działania są bliższe wojnie hybrydowej, czy bardziej mają cechy konfliktu
asymetrycznego. Osobiście skupiłbym się na przeciwdziałaniu, ale nie
mnie o tym decydować.
Dlaczego o tym piszę w książce poświęconej wojnie w Afganistanie?
Ano dlatego, iż w Afganistanie od lat trwa wojna hybrydowa mająca
cechy działań asymetrycznych. Zgodnie z definicją rebelianci znacząco
odbiegają poziomem technologicznym, kulturowym od sił koalicji,
a angażowane siły i środki NATO są niewspółmierne do rozmachu
prowadzonych działań. W Afganistanie nie istnieje regularna linia
frontu, którą sztabowcy mogliby narysować na mapie, a mimo to wojna
przybrała na sile, rozlewając się na inne kraje w postaci zamachów
terrorystycznych. Tam też obce państwa Zatoki Arabskiej czy Pakistan
mają swoich „zielonych ludzików”. Wojna trwa też w internetowych
środkach przekazu i z roku na rok przybiera na sile dzięki opłacanym
armiom wyspecjalizowanych trolli.
NATO niestety nie odrobiło lekcji z Iraku, gdzie po spektakularnym
sukcesie nastąpiła totalna porażka w postaci Państwa Islamskiego
i zdemolowanej Syrii. Wojny w XXI wieku to wojny hybrydowe
i asymetryczne. Tych wojen nie toczy się już tylko przy udziale dywizji
czołgów i brygad zmechanizowanych, gdyż zmienił się przeciwnik, który
w dodatku narzucił nam nowe zasady gry.
Czy mam rację? Sukces Rosjan pokazuje, że tak. W końcu Rosjanie mają
Krym, a oficjalnie regularna armia tam nie wkroczyła. Nie było masowych
bombardowań ani niszczenia całych miast przez czołgi i artylerię.
W Afganistanie też nie ma regularnej wrogiej armii, a mimo to wojska
rządowe i koalicji są ciągle atakowane, a ludność cywilna terroryzowana.
Taka jest brutalna prawda.
Konflikt w Afganistanie trwa już ponad 16 lat, rozpoczął się identycznie
jak w Iraku, spektakularnym sukcesem armii USA. Niestety zmierza do
takiego samego końca, czyli przegranej.
Począwszy od 2001 roku, wojna w Afganistanie kosztowała
amerykańskich podatników co najmniej 900 mld dolarów. Po 16 latach
konfliktu na obszarze całego Afganistanu działa przeszło 20 różnych
organizacji terrorystycznych, wspieranych przez obce państwa, które
oficjalnie nie popierają terroryzmu i rebeliantów. Talibowie stają się
coraz silniejsi. Większość Afgańczyków obawia się konfrontacji z talibami
z powodu ekstremistycznych poglądów i brutalności ich postępowania.
Rebelianci w dużej mierze należą do plemion pasztuńskich
skonfliktowanych z zamieszkującymi Afganistan Hazarami, Tadżykami
i Uzbekami. Liczba zamachów terrorystycznych rośnie z roku na rok.
Wojska koalicji powoli tracą grunt pod nogami.
Czy jest szansa na wygranie tej wojny hybrydowej… Uważam, że na
pewno nie w sposób konwencjonalny.
Bitwa o serca i umysły Afgańczyków została już dawno przegrana.
Jesteśmy dla dużej części miejscowej ludności w najlepszym razie
nierozgarniętymi białymi, a w najgorszym przypadku niewiernym
okupantem, który kala ziemię muzułmańską i którego należy przegnać
z ojczystej ziemi.
W przypadku Afganistanu należy określić nowy minimalistyczny cel.
A celem w tym przypadku jest powstrzymanie ponownej transformacji
Afganistanu w bezpieczne siedlisko dla terrorystów. Można jednak
dokonać tego mniejszym nakładem sił konwencjonalnych. Celem nie
może już być budowa demokratycznego ani nawet silnego państwa
afgańskiego, bo to mrzonki, z którymi czas już się rozstać.
Rodzi się pytanie, w jaki sposób i jakimi narzędziami?
Odpowiedź jest prosta.
Na akcje hybrydowe trzeba odpowiedzieć reakcją hybrydową.
Konwencjonalne prowadzenie wojny zawiodło na całej linii.
Na chwilę obecną w dalszym ciągu tylko potencjał wojskowy NATO jest
najbardziej skutecznym orężem w walce z terroryzmem.
Jednak nową strategię walki winien charakteryzować zwiększony
udział służb wywiadu i kontrwywiadu, które w swoich działaniach
powinny ściśle współpracować z jednostkami wojskowymi w terenie, a w
szczególności z siłami specjalnymi.
Można więc odnieść wrażenie, że polskie wojskowe służby specjalne
nie robią nic, co można nazwać przygotowaniem do ewentualnego
konfliktu zbrojnego. SWW i SKW tak zostały „ucywilnione”, że ich udział
w ewentualnym konflikcie zbrojnym jest mocno wątpliwy. Mam wrażenie,
iż w wypadku wojny pracownicy SKW i SWW pewnie pójdą do domu.
Ciekaw jestem, czy wiedzą o tym politycy.
Wywiad i kontrwywiad wojskowy powinny być w rękach żołnierzy, bo
mają pracować na rzecz armii. To, że został jej odebrany, uczyniło armię
ślepą i głuchą.
Ta książka powstała na podstawie moich wspomnień z Afganistanu,
jest subiektywną relacją przeżyć. Wnioski, które przedstawiam na koniec,
płyną z mojej indywidualnej oceny.
Mogę tylko dodać, że polski żołnierz, mimo niedoboru w nowoczesnym
uzbrojeniu, wynikającym z braku konkretnych działań polskich polityków
odpowiedzialnych za zakup sprzętu, stanął na wysokości zadania
i wypełnił je z należytą starannością, płacąc za to najwyższą cenę.
Na zakończenie prywatne zestawienie autora z pobytu w Afganistanie
w suchych liczbach: w rejonie działań wojennych spędził 345 dni.
W tym czasie wziął udział w 107 patrolach bojowych (w tym w lotach
bojowych i rozpoznawczych śmigłowcami w działaniach jednostek
specjalnych). Czynnie uczestniczył w kilkunastu operacjach bojowych
organizowanych przez Zgrupowanie Bojowe Bravo, między innymi:
„Garden Roses”, „Thunder VIII”, „Cztery Pióra”, „Khanjar”, „Shamshir”.
Podczas działań kinetycznych uczestniczył w 23 kontaktach ogniowych
i dwóch poważniejszych zasadzkach organizowanych przez talibów. Do
patroli bojowych nie wlicza wyjazdów samodzielnych poza bazę w celu
podebrania źródła na spotkanie, bo tych było grubo ponad 200. W FOB
Warrior przeżył ponad 100 ostrzałów rebelianckich (po setnym ostrzale
bazy przestał liczyć).

30 Autor przyjmuje za datę rozpoczęcia konfliktu zbrojnego w Afganistanie początek


interwencji byłego ZSRR 29 grudnia 1979 roku.

31 http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_2486.html

32 Wojna w Afganistanie (od 2001), Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/wiki/


Wojna_w_Afganistanie_(od_2001)#cite_note-1.

33 Koszty wojny, Wyborcza.pl, http://wyborcza.pl/


1,75399,18035450,Raport__Koszty_wojny___Od_roku_2001_zginelo_w_Afganistanie.html.

34 W trakcie najkrwawszej VII zmiany wyeliminowano 239 rebeliantów,


300 zostało rannych oraz 243 zatrzymanych – Polski Kontyngent Wojskowy
w Afganistanie, Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/wiki/
Polski_Kontyngent_Wojskowy_w_Afganistanie.
Słowniczek

AAF – anti-Afghan forces, skrót określający siły rebeliantów.


ANA – Armia Afganistanu.
ANP – Policja Afganistanu.
Bichata – popularne określenie na drewniany barak koszarowy.
CIMIC (Civil-Military Co-operation) – jednostki wojskowe
odpowiedzialne za współpracę cywilno-wojskową w rejonie
prowadzonych działań zbrojnych.
Cordon & search – ang. otocz i przeszukaj.
DANA – Samobieżna armatohaubica wz. 1977, kal. 155 mm.
Działo samobieżne Dana jest zbudowane na podwoziu ciągnika
kołowego Tatra T-815 VT Kolos o napędzie na wszystkie
koła w układzie 8x8. Opancerzone nadwozie mieści w przedniej
części przedział dowódcy i kierowcy, kolejną część stanowi
obrotowa wieża, na końcu znajduje się 12-cylindrowy silnik
wysokoprężny o mocy 345 KM. W przedziale bojowym – wieży
– umieszczono armatohaubicę kalibru 152 mm zakończoną
hamulcem wylotowym. Działo wyposażone jest w zmechanizowany,
samoczynny układ zasilania. Do strzelania z działa są używane
naboje m.in. z pociskami odłamkowo-burzącymi, przeciwpancernymi
kumulacyjnymi, przeciwbetonowymi, oświetlającymi i dymnymi. Na
wieży jest umieszczony przeciwlotniczy karabin maszynowy kalibru
12,7 mm. Działo jest wyposażone w środki łączności, obserwacji
i kierowania ogniem oraz w urządzenia ochrony załogi przed
promieniowaniem radioaktywnym i pożarem.
DFAC, difak – stołówka.
EOD (Explosive Ordnance Disposal) – amerykańskie wyspecjalizowane
zespoły rozminowania.
Fairchild A-10/OA-10 Thunderbolt II, nazwa kodowa Warthog –
pierwszy amerykański samolot bliskiego wsparcia sił lądowych Sił
Powietrznych Stanów Zjednoczonych. A-10 jest jednomiejscowym,
efektywnym i bardzo odpornym na uszkodzenia, napędzanym
dwoma silnikami turbowentylatorowymi samolotem szturmowym
przeznaczonym do niszczenia czołgów, pojazdów opancerzonych
i innych celów naziemnych (za: Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/
wiki/Fairchild_A-10_Thunderbolt_II).
FOB (Forward Operation Base) – Wysunięta Baza Operacyjna.
Galabija – długa koszula za kolana.
Garden Roses – operacja, której głównym celem byłą poprawa
bezpieczeństwa ludności dystryktu Gelan. „Operację przeprowadzili
żołnierze stacjonującej na terenie Ghazni 3. Brygady Armii Afgańskiej
oraz funkcjonariusze lokalnej policji. Afgańczyków dodatkowo
wspierali polscy żołnierze ze Zgrupowania Bojowego «Bravo» oraz
amerykańscy saperzy z Zespołu Oczyszczania Dróg RCP (ang. Road
Clearance Package). Podjęte działania objęły kilka miejscowości
położonych w dystrykcie Gelan, na którego terenie znajduje się polska
baza Warrior. «Garden Roses» była operacją typu cordon & search.
Wyznaczone miejscowości zostały otoczone szczelnym kordonem,
a następnie dokładnie przeszukane przez afgańskich żołnierzy
i policjantów. W wyniku wspólnych działań zatrzymano 4 osoby
podejrzane o prowadzenie działalności przestępczej. Bardzo ważnym
elementem operacji były tzw. działania niekinetyczne, prowadzone
przez żołnierzy z Grupy Współpracy Cywilno-Wojskowej CIMIC (ang.
Civil Military Co-operation) oraz Grupy Wsparcia Psychologicznego
PSYOPS (ang. Psychological Operations). Najbardziej potrzebujący
mieszkańcy otrzymali od nich pomoc humanitarną, m.in. żywność,
ciepłe ubrania i koce oraz zabawki i artykuły szkolne dla najmłodszych.
Odbyło się również spotkanie z przedstawicielami kilku miejscowości
dystryktu, tzw. szura. Wojska koalicji reprezentowali m.in. dowódca
Zgrupowania Bojowego «Bravo» ppłk Wiesław Lewicki oraz szef
Polskiego Zespołu Specjalistów PRT (ang. Provincial Reconstruction
Team – Zespół Odbudowy Prowincji) płk Andrzej Jarosz. Tematem
rozmów były sprawy związane z bezpieczeństwem oraz realizacją
projektów pomocowych na terenie dystryktu Gelan”. Źródło: oficjalna
strona MON.
Hadżi – popularne w Afganistanie określenie na bazar.
Helipad – angielskie określenie na lądowisko śmigłowców.
Hesco – potężne płócienno-druciane wory wypełnione gruzem, piachem
lub zwykłą ziemią, stawianych jeden na drugim niczym mury zamku
wokół bazy.
HIIDE – Handheld Interagency Identity Detection Equipment, urządzenie
biometryczne wielkości aparatu fotograficznego, wyposażone w skaner
do odcisków palców oraz dwa obiektywy: jeden do wykonywania
zdjęć portretowych, drugi do fotografowania oka. Ma wbudowaną
lampę błyskową i IR (podczerwień). Po kilku minutach oczekiwania na
wyświetlaczu aparatu pojawia się informacja, czy sprawdzana osoba
nie figuruje na liście poszukiwanych.
HUMINT (human intelligence, rozpoznanie osobowe) – metoda
wywiadowcza odnosząca się do danych otrzymywanych od osobowych
źródeł informacji. Przykładowymi źródłami rozpoznania osobowego
mogą być: mobilne elementy rozpoznawcze (patrole rozpoznawcze
i zespoły dalekiego rozpoznania), posterunki obserwacyjne i inne.
Wykorzystywanie tych źródeł odbywa się w zasadzie przez organy
rozpoznawcze, ale nie tylko, gdyż tego rodzaju źródłami są również
wszystkie inne elementy osobowe, które dzięki swoim zmysłom
mogą odbierać wszystko, co dzieje się w ich otoczeniu: np.
posterunki obserwacyjne, elementy rozpoznania lotniczego (mogą
wykorzystywać środki wzmacniające odbiór i zasięg obserwacji),
żołnierze, cywile, uchodźcy, eksperci i technicy z zakresu geografii,
hydrografii, meteorologii itd. Pozyskać jako źródło można prawie
każdego człowieka mającego informacje lub mogącego je mieć.
Humvee – High Mobility Multi-Purpose Wheeled Vehicle (HMMWV),
wielozadaniowy pojazd kołowy o wysokiej mobilności, popularnie
zwany też hummerem. Jego produkcja rozpoczęła się w 1985 r.
Wóz, potocznie zwany humvee, doczekał się wersji cywilnej, którą
sprzedawano pod nazwą hummer (potocznie używano jej też
w Wojsku Polskim). Do naszych wojsk lądowych trafiło ponad 200
sztuk samochodów w ramach amerykańskiej zagranicznej pomocy
wojskowej, czyli Foreign Military Financing. Polskie siły służące
w Afganistanie korzystały z wypożyczonych od Amerykanów HMMWV.
Żołnierze często odmawiali wsiadania do tych wozów, uważając, że
są zbyt słabo opancerzone, i nazywając je „pułapkami dla załogi”.
Humvee ma 4,6 m długości i aż 2,1 m szerokości. Waga minimalna
wynosi około 2360 kg. Do napędu polskich egzemplarzy służą silniki
Diesla V8 o pojemności 6,5 l. Rozwijają one moc 160 KM. Prędkość
maksymalna pojazdu wynosi 113 km/h, zasięg zaś około 440 km.
IED (ajdik) – improwizowany ładunek wybuchowy.
ISAF (International Security Assistance Force) – Międzynarodowa Siła
Wsparcia Bezpieczeństwa.
JPEL (Joint Prioritized Effects List) – lista najgroźniejszych terrorystów
uznawanych przez ISAF w Afganistanie.
Kalata – zabudowania tworzą zamknięte gospodarstwo, otoczone dookoła
wysokim glinianym murem. Za murami znajdują się nie tylko budynki
mieszkalne i gospodarcze, ale również poletka z uprawami. Do każdej
rodziny należy odrębna kalata.
Kandak – batalion.
Konflikt asymetryczny – starcie dwóch odmiennych typów organizacji,
sposobów myślenia i działania, a często także nawet sposobów życia.
Wbrew potocznemu rozumieniu konfliktu asymetrycznego nie można
sprowadzać do starcia zbrojnego przy niewspółmiernej różnicy
potencjałów strony silniejszej ze słabszą pod względem liczebności,
techniki czy wyszkolenia (za: Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/
wiki/Konflikt_asymetryczny).
Madrasa – szkoła koraniczna, zazwyczaj kompleks zabudowań wokół
dziedzińca, w której znajdują się sale wykładowe oraz pokoje dla
uczniów i nauczycieli.
MEDEVAC (medical evacuation) – ewakuacja medyczna.
MRAP (Mine Resistant Ambush Protected) – rodzina wojskowych
pojazdów opancerzonych o zwiększonej odporności na miny.
Mudżahedin (arab. dosł. święty wojownik) – mężczyzna
uczestniczący w ruchu religijnym, społecznym lub wyzwoleńczym
w krajach muzułmańskich lub zamieszkanych przez muzułmanów.
Zwani bojownikami, mudżahedini w wielu krajach prowadzą walkę
partyzancką przeciwko okupantom lub przeciw nieakceptowanej
władzy.
NASF – Narodowe Siły Zbrojne Afganistanu.
NDS – Służba Wywiadu i Kontrwywiadu Afganistanu.
Nikab (arab. niqāb) – noszona przez muzułmanki jako część hidżabu
(okrywają głowę i piersi) zasłona na twarz.
OMLT (Operational Mentoring and Liaisoning Team) – Operacyjny
Zespół Doradczo-Łącznikowy.
Ochrona kontrwywiadowcza – pełen zakres działań operacyjnych
zmierzających do zapewnienia dopływu informacji dotyczących osoby
lub obiektu zainteresowania służby lub ochrony przed działaniami
obcych służb specjalnych. W zakres tego pojęcia wchodzi również
fizyczne zabezpieczenie obiektów i ochrona informacji niejawnej.
QRF (Quickly Reaction Forces) – grupa szybkiego reagowania
P/X – amerykańskie sklepy w bazie wojskowej, między innymi
z asortymentem militarnym.
pas szahida (zwany także pasem samobójców) – rodzaj specjalnego
pasa lub kamizelki wypełnionej materiałami wybuchowymi.
POMLT (Police Operational Menthoring and Liaison Team) –
Operacyjny Zespół Doradczo-Łącznikowy ds. policji.
PSYOPS – Wojskowa Grupa Wsparcia Psychologicznego.
Rezydent – doświadczony tajny współpracownik kontrwywiadu; podlega
mu sieć agenturalna i utrzymuje z nią kontakt w celu uzyskiwania
informacji z innymi współpracownikami na terenie przeciwnika,
z którymi kadrowy oficer kontrwywiadu ma z różnych przyczyn
(dekonspiracja) utrudniony kontakt.
RPG-7 – radziecki ręczny granatnik przeciwpancerny. Prostota obsługi,
niski koszt i efektywność sprawiły, że stał się najpopularniejszym
rodzajem broni w swojej klasie.
PRT – Zespół Odbudowy Prowincji.
Taktyczny wywiad osobowy – według współczesnych teoretyków
wojskowych obecny model walki zbrojnej obejmuje trzy czynniki:
manewr, rażenie i informację. Informacja lub jej brak jest zatem
czynnikiem determinującym możliwość zwycięstwa lub przegranej.
Rozpatrując znaczenie informacji we współczesnej walce zbrojnej,
można powiedzieć o walce informacyjnej realizowanej w dwóch
sferach: rozpoznania (zdobywania informacji) oraz zakłócania
informacyjnego i obrony informacyjnej. Komórki wywiadu mają
wszystkie rodzaje wojsk armii Stanów Zjednoczonych. Ponadto
na przykładzie 26. MEU (Marine Expeditionary Unit), jednostki
ekspedycyjnej Korpusu Piechoty Morskiej USA, można zauważyć,
że na wszystkich szczeblach dowodzenia są ulokowane
zespoły wywiadowcze (J/G/S2X), które są odpowiedzialne za
przepływ informacji o nieprzyjacielu, warunkach atmosferycznych
i terenowych w rejonie działania, zbieranie i gromadzenie informacji
wywiadowczych oraz ich dystrybucję. W składzie każdej z takich sekcji
znajdują się: drużyna do spraw przesłuchań, jednostka interpretacji
obrazów, drużyna kontrwywiadu, pluton topograficzny oraz komórka
radiowywiadu. Komórki wywiadowcze poszczególnych szczebli
dowodzenia armii USA zawierają 6 zasadniczych komponentów:
1) zespoły wywiadowcze szczebla korpusu (J2X), dywizji (G2X)
oraz brygady (S2X); 2) zespół analiz wywiadowczych; 3) zespół
analiz kontrwywiadowczych; 4) sekcję operacji taktycznych HUMINT
(wywiad osobowy); 5) zespół kierowania operacjami; 6) taktyczne
zespoły wywiadu osobowego. W trakcie prowadzenia operacji „Iracka
Wolność” za informacyjne zabezpieczenie działań bojowych jednostek
operacyjnych USA odpowiedzialny był tzw. taktyczny wywiad osobowy
(TWO) – Tactical Human Intelligence, w skład którego wchodzili
reprezentanci sił specjalnych, wywiadu osobowego i kontrwywiadu.
Podstawową jednostką TWO był taktyczny zespół wywiadu osobowego
(TZWO), w którym znajdowali się przedstawiciele służb specjalnych
USA oraz państw sojuszniczych. Do podstawowych zadań TZWO
należało: zdobywanie informacji od osób cywilnych, przesłuchiwanie
zatrzymywanych i jeńców wojennych, przygotowywanie opracowań
dotyczących planów oraz zdolności bojowej sił zbrojnych Iraku,
udział w tłumaczeniu irackich dokumentów źródłowych, prowadzenie
rozpoznania i obserwacji w wyznaczonych rejonach, wymiana
informacji z sojusznikami, prowadzenie analiz na szczeblu taktycznym
(za: http://www.specops.pl/forum/viewtopic.php?f=34&t=3464).
SIGINT (signals intelligence) – rozpoznanie radioelektroniczne.
TB – talibowie (określenie żargonowe).
TF-49 – jednostka GROM-u w Afganistanie.
TIC (Troops in Contact) – kontakt ogniowy.
TOC (Tactical Operation Center) – Centrum Operacji Taktycznych.
Szura – zgromadzenie starszyzny, wioski, plemienia, itp.
Wadi – po arabsku wodna dolina, suche formy dolinne występujące na
obszarach pustynnych; w czasie pory deszczowej wypełniają się wodą,
tworząc niekiedy wartkie, szerokie, długie i kręte rzeki.
Weapon & cache – skład broni i amunicji.
WIT (Weapon Intelligence Team) – Zespół Rozpoznania Środków Walki.

You might also like