You are on page 1of 502

Spis treści

Mapa
Król-demon
Tworzywo serca świata
Podziękowania
Tytuł oryginału: Rule of Wolves

Copyright © 2021 by Leigh Bardugo


Copyright for the Polish translation © 2021 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Urszula Okrzeja


Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Natalie Souza
Projekt okładki: Ellen Duda
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Mapa: Sveta Dorosheva
Projekt typograficzny: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-66712-62-1
Wydanie II

Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor:
Dressler Dublin sp. z o. o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227 335 010
www.dressler.com.pl

Wersję elektroniczną przygotowano w systeie Zecer firmy Elibri


Jeżeli wespniecie się na urwiska w okolicy Os Kervo, może uda wam się znaleźć jaskinię,
o której powiadają, że niegdyś była smoczym legowiskiem. Wprawdzie istnienie smoka
bywa podawane w wątpliwość, ale panująca w jaskini wilgoć jest bezsporna. Ktokolwiek
ukradnie lub zniszczy tę książkę, spędzi w tej jaskini wilgotną wieczność, drżąc z zimna,
jedząc muchomory i modląc się o odrobinę smoczego żaru dla rozgrzania.
Dla EDA –
za pomoc w odnalezieniu
mojego miejsca wśród wilków
GRISZOWIE

ŻOŁNIERZE DRUGIEJ ARMII


MISTRZOWIE MAŁEJ NAUKI

SOMATYCY
(Zakon Żywych i Umarłych)

Ciałobójcy
Uzdrowiciele

ETERYCY
(Zakon Przywoływaczy)

Szkwalnicy
Piekielnicy
Akwatycy

MATERIALNICY
(Zakon Fabrykatorów)

Substantycy
Alchemiści
Król-demon
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

1
Królowa Makhi

Królowa Makhi Kir-Taban, Zrodzona z Niebios, pochodziła z długiej linii


królowych.
I wszystkie one były głupie, pomyślała. Serce zabiło jej żywiej, gdy czy-
tała trzymane w dłoni zaproszenie. Gdyby nie ich głupota, nie byłabym dzi-
siaj w takich tarapatach.
Po jej twarzy nie było znać złości. Na policzkach nie pojawiły się
rumieńce. Była królową i zachowywała się stosownie do zajmowanego sta-
nowiska: plecy proste, poza idealna, niewzruszony wyraz twarzy. Palce jej
nie zadrżały, chociaż każdy mięsień w ciele aż się rwał, żeby zetrzeć list na
proch.

Król Nikołaj Lancov, Wielki Książę Udovy, Najwyższy Władca Wielkiej


Ravki, oraz Księżniczka Ehri Kir-Taban, Córka Niebios, Najwznioślejsza
Potomkini rodu Taban, mają zaszczyt zaprosić Królową Makhi Kir-Taban
na ceremonię zaślubin, która odbędzie się w kaplicy królewskiej w Os Alcie.

Do ślubu został miesiąc. Dość czasu, żeby służba Makhi zdążyła spako-
wać stosowne suknie i klejnoty, zebrać wierny orszak i przyszykować
oddział Tavgharadu – elitarnej gwardii ochraniającej królewską rodzinę od
czasów, gdy pierwsza Taban zasiadła na tronie. Dość czasu, by dotrzeć na
miejsce – czy to drogą lądową, czy też na pokładzie nowego luksusowego
statku powietrznego, który niedawno zbudowali jej inżynierowie.
Dość czasu, by sprytna królowa zdążyła wszcząć wojnę.
Na razie jednak musiała grać swoją rolę na użytek ministrów zebranych
przed nią w sali rady. Jej matka zmarła zaledwie przed miesiącem. Korona
mogła wrócić na skronie babki Makhi, ale Leyti Kir-Taban dobiegała
osiemdziesiątki i miała serdecznie dość rządzenia państwem; zamierzała
przenieść się na wieś, zmieniać zabójczo przystojnych kochanków jak ręka-
wiczki i skupić się na hodowaniu ukochanych róż, dała więc Makhi swoje
błogosławieństwo i wycofała się z życia publicznego. Makhi została koro-
nowana dosłownie parę dni po śmierci matki – panowała więc od niedawna,
zamierzała jednak dopilnować, by jej panowanie trwało jak najdłużej,
a poddani żyli spokojnie i dostatnio. Do tego potrzebowała poparcia lojal-
nych ministrów, którzy w tej chwili wpatrywali się w nią jak w obrazek. Na
ich twarzach malowało się wyczekiwanie.
– Nie ma żadnej osobistej wiadomości od Ehri – zauważyła, rozsiadłszy
się wygodnie na tronie. Położyła liścik na kolanach. Zmarszczyła brwi. – To
niepokojące.
– Powinniśmy się radować – zauważył minister Nagh.
Miał na sobie ciemnozieloną urzędniczą marynarkę z mosiężnymi guzi-
kami, taką samą, jakie nosili inni ministrowie. W klapę wpiął dwa skrzyżo-
wane klucze, symbol Shu Hanu. Tłumek biurokratów przywodził na myśl
las surowych drzew.
– Czyż nie na to właśnie liczyliśmy? – ciągnął Nagh. – Małżeństwo pie-
czętujące sojusz między naszymi państwami?
Może wy faktycznie na to liczyliście, pomyślała Makhi. Najchętniej nie
wyściubialibyście nosa zza gór.
– Istotnie – przyznała z uśmiechem. – Po to właśnie zaryzykowaliśmy
wysłanie naszej drogiej księżniczki Ehri do takiego dzikiego kraju.
Powinna była jednak dołączyć odręcznie pisany list, dać znać, że wszystko
w porządku.
Minister Zihun odkaszlnęła.
– Wasza Niebiańska Wysokość, Ehri może nie być szczęśliwa… –
zaczęła. – Może po prostu pogodziła się z losem. Nigdy nie pragnęła życia
na świeczniku, a co dopiero życia z dala od jedynego domu, jaki kiedykol-
wiek znała.
– Pochodzimy z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi.
Minister z szacunkiem pochyliła głowę.
– Naturalnie, Wasza Wysokość. Czy mamy przygotować odpowiedź?
– Sama się tym zajmę – odparła królowa. – To będzie wyraz szacunku.
Warto dobrze wejść w ten nowy sojusz.
– Doskonale, Wasza Wysokość – powiedział Nagh, jakby Makhi wyko-
nała wyjątkowo udane dygnięcie.
Z jakiegoś powodu jego aprobata rozdrażniła ją bardziej niż ewentualny
sprzeciw.
Wstała. Posłuszni protokołowi ministrowie zgodnie zrobili krok w tył.
Makhi zeszła z tronu, gwardzistki z Tavgharadu zajęły miejsca i ruszyły za
nią długim korytarzem do komnat królewskich. Jedwabny tren jej sukni
wzdychał i szemrał na marmurowej posadzce jak któryś z niespokojnych
doradców. Dokładnie znała liczbę kroków dzielących ją od prywatnych
apartamentów; przemierzyła tę drogę mnóstwo razy w towarzystwie matki,
a wcześniej babki. Teraz też odliczała je wstecz – pięćdziesiąt sześć, pięć-
dziesiąt pięć – próbując się uspokoić i oczyścić umysł.
Wyczuwała za plecami obecność ministra Yerweia, mimo że rytmiczny
tupot butów Tavgharadu zagłuszał szuranie jego miękko obutych stóp.
Czuła się jak śledzona przez ducha. Gdyby kazała gwardzistkom poderżnąć
mu gardło, zrobiłyby to bez wahania. A potem, gdy byłaby sądzona za mor-
derstwo – w Shu Hanie nawet królową mógł czekać taki los – zgodnie
zeznawałyby przeciwko niej.
Dotarłszy do apartamentów, przeszła pod złoconym łukiem i znalazła się
w niewielkim pokoju gościnnym wyłożonym jasnozielonym marmurem.
Odprawiła czekającą tu służbę i zwróciła się do Tavgharadu:
– Nie przeszkadzajcie nam.
Yerwei przeszedł za nią przez salonik i pokój muzyczny aż do wielkiego
salonu, w którym niegdyś Makhi siadywała u stóp matki i słuchała opowie-
ści o pierwszych królowych z rodu Taban, wojowniczkach, które w towa-
rzystwie wiernych oswojonych sokołów przybyły z najwyższych Gór Siku-
rzoi, by objąć władzę w Shu Hanie. „Taban yenok-yun”, tak je nazywano.
„Burza, która nie przeminęła”. To one zbudowały ten pałac, pozostający po
dziś dzień dziełem sztuki i cudem inżynierii, a teraz, przez tę krótką chwilę,
ot, zaledwie kilka odmierzonych kroków w triumfalnym marszu rodu
Taban, należał do Makhi.
Weszli do Sali Złotego Skrzydła i od razu poczuła się lepiej. Przesycona
złotym światłem komnata rozbrzmiewała szmerem płynącej wody. Ciąg
identycznych smukłych łuków obramowywał najpierw taras, a potem także
widok na wypielęgnowane żywopłoty i bulgoczące fontanny w rozpościera-
jącym się w dole królewskim ogrodzie. Jeszcze dalej rozciągały się śliw-
kowe sady Ahmrat Jen z drzewami ustawionymi w równe szeregi jak żoł-
nierze karnych pułków. W Ravce zapanowała zima, ale tutaj, w Shu Hanie,
błogosławionej krainie, nadal świeciło ciepłe słońce.
Wyszła na taras. Był jednym z wielu miejsc, w których czuła, że może
bezpiecznie rozmawiać, z dala od wścibskich oczu i ciekawskich uszu słu-
żących i szpiegów. Na stole z zielonego szkła wystawiono karafki z winem
i półmisek późnych fig. W ogrodzie dostrzegła siostrzenicę, Akeni, bawiącą
się z synem jednego z ogrodników. Makhi już postanowiła, że jeżeli z żad-
nym z królewskich faworytów nie uda jej się spłodzić córki, to właśnie
Akeni pewnego dnia odziedziczy po niej tron. Nie była najstarszą z dziew-
czynek w rodzie Taban, za to z całą pewnością była wśród nich najbystrzej-
sza. Właściwie to dziwne, zważywszy że jej matka miała w sobie tyle głębi
co płaski talerz.
– Ciociu Makhi! – zawołała z dołu Akeni. – Znaleźliśmy ptasie gniazdo!
Syn ogrodnika nie mógł się zwrócić wprost do królowej, nawet na nią
nie spojrzał. Stał bez słowa obok przyjaciółki, wbijając wzrok w swoje sfa-
tygowane sandałki.
– Tylko nie dotykajcie jajek! – ostrzegła ich Makhi. – Możecie popa-
trzeć, ale nie dotykajcie.
– Nie dotknę ich. Chcesz kwiatek?
– Przynieście mi żółtą śliwkę.
– Ale śliwki są kwaśne!
– Przynieście mi śliwkę, a ja opowiem wam bajkę.
Makhi odprowadziła wzrokiem dzieci, które pognały pod mur okalający
ogród od południa. Owoce wisiały wysoko na drzewach; zerwanie ich
wymagało czasu i pomysłowości.
– To dobre dziecko – odezwał się Yerwei. Stał pod jednym z łuków za jej
plecami. – Choć może nieco zbyt uległe, żeby być dobrą królową.
Makhi udała, że go nie słyszy.
– Księżniczka Ehri żyje – dodał.
Złapała karafkę i zrzuciła ją z tarasu na dół, gdzie naczynie roztrzaskało
się na kamiennych płytach.
Zerwała zasłony z okien i paznokciami podarła je na strzępy.
Zatopiła twarz w jedwabnych poduszkach i wrzasnęła.
Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.
Rzuciła zaproszenie na stół i zdjęła z głowy masywną koronę, wykutą
z czystej platyny i wysadzaną szmaragdami; od jej ciężaru zawsze bolał ją
kark. Odłożyła ją obok fig i nalała sobie wina. Powinni się tym zająć słu-
żący, ale w tej chwili nie miała ochoty ich oglądać.
Yerwei wyśliznął się na taras i bez pytania poczęstował się winem.
– Twoja siostra nie powinna żyć – powiedział.
Księżniczka Ehri Kir-Taban – ukochana przez lud, uwielbiana z powo-
dów, których Makhi nigdy nie potrafiła zrozumieć. Nie była mądra, ładna
ani interesująca; umiała tylko się mazać i przygrywać na khatuurze, a mimo
to wszyscy ją ubóstwiali.
Ehri miała zginąć. Co poszło nie tak? Makhi wszystko starannie zapla-
nowała, powinni mieć z głowy zarówno króla Nikołaja, jak i księżniczkę
Ehri, a wina za ich śmierć miała spaść na Fjerdę. Pod pretekstem pomszcze-
nia śmierci ukochanej siostry Makhi zamierzała następnie wmaszerować do
pozbawionego króla i steru kraju, zgarnąć griszów, wcielić ich do programu
tworzenia kherguudów i wykorzystać Ravkę jako bazę, w której poprowa-
dzi wojnę z Fjerdą.
Dobrze wybrała swoją agentkę: Mayu Kir-Kaat należała do osobistego
Tavgharadu księżniczki Ehri. Młoda i utalentowana wojowniczka nie tylko
świetnie władała szablą, ale – co ważniejsze – była podatna na naciski. Jej
służący w wojsku brat-bliźniak zniknął bez śladu. Rodzinie powiedziano, że
zginął w walce, ale Mayu domyśliła się prawdy: został wybrany do tego, by
stać się kherguudem; przyjęty do programu Żelazne Serce, miał stać się sil-
niejszy i bardziej śmiercionośny, choć zarazem mniej ludzki. Mayu błagała,
by go zwolnić, zanim przejdzie ostateczną przemianę, i przywrócić do zwy-
kłej służby wojskowej.
Królowa Makhi wiedziała, że procedura przemiany w kherguuda –
wzmocnienia kości stalą griszów albo przytwierdzenia mechanicznych
skrzydeł do pleców – jest bolesna. Chodziły jednak słuchy, że proces jest
bardziej złożony; że poddani mu żołnierze zostają przemieniani na różne
straszliwe sposoby; że podczas przemiany kherguud traci jakąś kluczową
cząstkę siebie, tak jakby ból wypalał z niego to, co czyniło go człowiekiem.
Oczywiście Mayu Kir-Kaat nie chciała, żeby jej brat podzielił ten los. Byli
bliźniętami, kebben; łączyła ich najbliższa z możliwych więzi. Mayu była
gotowa odebrać życie sobie i królowi, byle tylko ocalić brata.
Makhi odstawiła kieliszek i zamiast wina nalała sobie wody. Podczas
zbliżających się wydarzeń musiała zachować trzeźwość myślenia. Mamka
powiedziała jej kiedyś, że też miała mieć brata–bliźniaka, ale chłopczyk
przyszedł na świat martwy.
– Pożarłaś jego siłę – wyszeptała mamka.
Już wtedy Makhi wiedziała, że pewnego dnia zostanie królową. Co by
było, gdyby jej braciszek urodził się żywy? Kim by wtedy była?
Teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Król Ravki żył i miał się doskonale. Jej siostra również.
Źle się stało – tyle że królowa nie miała pewności, jak bardzo źle. Czy
Nikołaj Lancov wiedział o spisku? Czy Mayu straciła zimną krew i zdra-
dziła księżniczce Ehri prawdziwy plan? Nie. Niemożliwe. Makhi nie
chciała w to wierzyć. Więź kebben była na to zbyt silna.
– To zaproszenie wygląda jak pułapka.
– Większość małżeństw jest pułapkami.
– Oszczędź mi swojego poczucia humoru, Yerweiu. Jeżeli król Nikołaj
wie…
– Może cokolwiek udowodnić?
– Ehri może być całkiem rozmowna. Wiele zależy od tego, co ona wie.
– Twoja siostra to łagodna dusza. Nie uwierzyłaby, że jesteś zdolna do
takiego podstępu, a już z całą pewnością nie powiedziałaby złego słowa
przeciwko tobie.
– W takim razie wyjaśnij mi to! – Makhi uderzyła dłonią w stół, przyci-
skając zaproszenie do blatu.
– Może się zakochała? Podobno król potrafi być czarujący.
– Nie bądź śmieszny.
Ehri zajęła miejsce Mayu w Tavgharadzie, a Mayu przebrała się za
księżniczkę. Mayu miała zbliżyć się do króla Nikołaja, zamordować go,
a następnie odebrać sobie życie. Z punktu widzenia księżniczki Ehri na tym
sprawa miała się zakończyć. Jednakże podczas późniejszego zamieszania
należało się spodziewać pokaźnej liczby ofiar śmiertelnych i rolą Tavgha-
radu było dopilnowanie, żeby Ehri znalazła się wśród nich; gwardzistki
dostały wprawdzie przydział do ochrony księżniczki, ale podlegały tylko
i wyłącznie królowej. Ministrowie nie mieli o niczym pojęcia. Co zatem
poszło nie tak?
– Musisz przyjąć zaproszenie – pouczał ją Yerwei. – Wszyscy ministro-
wie tego oczekują, to urzeczywistnienie ich planów pokojowych. Uważają,
że powinnaś być zachwycona.
– Twoim zdaniem nie byłam dostatecznie zachwycona?
– Wyglądałaś tak samo jak zawsze: królowa idealna. Tylko ja dostrze-
głem sygnały.
– Zdarza się, że ludzie, którzy widzą za dużo, tracą oczy.
– Zdarza się również, że królowe, które są przesadnie nieufne, tracą tron.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Tylko Yerwei znał prawdę, i to prawdę wykraczającą poza szczegóły
planu zamordowania ravkańskiego króla i siostry Makhi. Pełnił rolę osobi-
stego medyka jej matki i babki i był obecny przy łożu śmierci tej pierwszej,
królowej Keyen Kir-Taban, Zrodzonej z Niebios, gdy ta wybrała na swoją
następczynię nie Makhi, lecz Ehri. Królowa z rodu Taban miała pełne
prawo wskazać dziedziczkę tronu, ale niemal zawsze zaszczyt ten przypa-
dał najstarszej córce. Tak było przez setki lat, a przeznaczeniem Makhi było
zostanie królową. Urodziła się do tej roli, a potem została do niej wycho-
wana. Siłą dorównywała gwardzistkom z Tavgharadu, świetnie jeździła
konno i była znakomitym strategiem, podstępnym niczym pająk. Mimo to
jej matka wybrała Ehri – łagodną, słodką, kochaną, wielbioną przez lud
Ehri.
– Obiecaj mi – powiedziała matka. – Obiecaj, że uszanujesz moją wolę.
Przysięgnij na Sześć Żołnierek.
– Obiecuję – odparła szeptem Makhi.
Yerwei słyszał to wszystko. Wśród doradców matki wyróżniał się naj-
dłuższym stażem i Makhi nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, jak długo
stąpa po ziemi. Wyglądał, jakby w ogóle się nie starzał. Spojrzała wtedy na
niego, spojrzała w te wodniste oczy w pomarszczonej twarzy, zastanawiając
się, czy powiedział matce o dziele, które wspólnie podjęli, o potajemnych
eksperymentach i narodzinach programu kherguudów. Wszystko to przepa-
dłoby, gdyby Ehri zasiadła na tronie.
– Ale Ehri wcale nie chce rządzić… – próbowała oponować.
– Tylko dlatego, że zawsze spodziewała się, że ty będziesz królową.
Makhi ujęła dłoń matki w swoją.
– Powinnam nią być – powiedziała. – Uczyłam się. Trenowałam.
– Nikt nie wpoił ci łaskawości. Żaden nauczyciel nie nauczył cię miło-
sierdzia. Masz serce żądne wojny, nie wiem dlaczego.
– Mam sokole serce – odparła z dumą Makhi. – Serce Shu Hanu.
– Masz sokolą wolę. To nie to samo. Przysięgnij mi, że zrobisz, o co pro-
szę. Pochodzisz z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi.
A ten kraj potrzebuje Ehri.
Makhi nie płakała, nie próbowała się spierać. Po prostu złożyła przy-
sięgę.
A potem matka wydała ostatnie tchnienie. Makhi pomodliła się do Sze-
ściu Żołnierek i zapaliła świece zmarłym królowym z rodu Taban. Uczesała
się i przygładziła jedwab sukni. Wkrótce będzie musiała przybrać błękit,
kolor żałoby. A miała co opłakiwać: w jednej chwili straciła matkę i koronę.
– Powiesz Ehri? – zapytała Yerweia. – Czy ja mam to zrobić?
– O czym?
– Matka…
– Nic nie słyszałem. Cieszę się, że nie cierpiała.
Tak zawarli pakt nad stygnącym ciałem matki. I tak narodziła się nowa
królowa.
Teraz Makhi oparła się o balustradę i zaciągnęła ogrodowymi aromatami
– wonią jaśminu i słodkich pomarańczy. Wsłuchała się w śmiech siostrze-
nicy i syna ogrodnika. Przejmując należną siostrze koronę, nie spodziewała
się, jak niewiele problemów to rozwiąże; nie przewidziała, że będzie
musiała stale rywalizować z miłą, niczego nieświadomą Ehri. Tylko jedno
mogło położyć kres jej cierpieniu.
– Pojadę na ślub siostry – zdecydowała. – Ale najpierw muszę wysłać
wiadomość.
– Co zamierzasz? – Yerwei podszedł bliżej. – Zdajesz sobie sprawę, że
twoi ministrowie przeczytają list, nawet jeśli go opieczętujesz?
– Nie jestem głupia.
– Można być niemądrym, nie będąc głupim. Jeżeli… – Yerwei urwał
w pół słowa.
– Co się stało? – zdziwiła się Makhi.
Spojrzała w tym samym kierunku co on. Cień padł na sad śliwkowy za
pałacowym murem. Spodziewała się zobaczyć statek powietrzny, ale niebo
było puste. Cień tymczasem rósł, rozlewał się jak plama i pędził w ich
stronę. Dotknięte przezeń drzewa waliły się na ziemię, ich gałęzie czerniały,
a potem znikały bez śladu. Po jego przejściu zostawały smużki dymu
i popielata ziemia.
– Co to takiego? – spytał z zapartym tchem Yerwei.
– Akeni! – zawołała królowa ile sił w płucach. – Akeni, zejdź z drzewa!
Złaź i wracaj tutaj, natychmiast!
– Ale ja zbieram śliwki! – odkrzyknęła ze śmiechem dziewczynka.
– Powiedziałam: natychmiast!
Akeni nie sięgała wzrokiem za mury, nie widziała nadciągającej bezgło-
śnie fali zagłady.
– Straż! – zawołała królowa. – Pomóżcie jej!
Było już jednak za późno. Cień prześliznął się nad murem, czerniąc złote
cegły, i opadł na śliwę, jakby czarny całun otulił Akeni i syna ogrodnika
i uciszył ich śmiech.
– Nie! – krzyknęła Makhi.
– Królowo… – odezwał się naglącym tonem Yerwei. – Powinnaś stąd
iść.
Ale niszczycielski cień znieruchomiał przy skraju fontanny, jego skraj
rysował się na ziemi wyraźnie jak granica przypływu na plaży. Wszystko,
czego tknął, stało się szare i martwe; wszystko, co leżało poza nim, pozo-
stało zielone, bujne i pełne życia.
– Akeni… – zaszlochała Makhi.
Tylko wiatr jej odpowiedział, powiał znad sadu i rozsnuł ostatnie blade
macki cienia. Został jedynie słodki zapach kwiatów, szczęśliwych, niczego
nieświadomych, zwróconych ku słońcu.
2
Nina

Smakując w ustach słonawe powietrze, Nina chłonęła zgiełk bazaru: nawo-


ływania handlarzy, jazgotanie mew nad portem w Djerholmie, pokrzykiwa-
nia marynarzy na statkach. Przeniosła wzrok na szczyt urwiska, gdzie nad
miastem górował Lodowy Dwór o wysokich białych murach lśniących jak
odsłonięta kość, i powstrzymała przeszywający ją dreszcz. Miło było znów
znaleźć się na otwartej przestrzeni, z dala od klaustrofobicznych cel Białej
Wyspy, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że prastary gmach ją obserwuje.
Wydało jej się, że słyszy jego szept:
– Wiem, kim jesteś. To nie jest twoje miejsce.
– Zamknij się, z łaski swojej – mruknęła.
– Co? – spytała Hanne. Szły we dwie nabrzeżem.
– Nic – odparła pośpiesznie Nina.
Rozmawianie z nieożywionymi budowlami nigdy nie jest dobrym zna-
kiem. Za długo była sama, nie tylko w Lodowym Dworze, ale w ciele Mili
Jandersdat, której twarz i kształty – dzieło formatorki – skrywały sekret jej
prawdziwej tożsamości. Posłała Lodowemu Dworowi jeszcze jedno zło-
wieszcze spojrzenie. Powiadano, że jego mury są nie do zdobycia; że nie
zmogła ich żadna najeźdźcza armia. Jej przyjaciele sobie poradzili: zabrali
Fjerdanom jeden z ich własnych czołgów i za jego pomocą wybili w murze
otwór. Ale teraz? Czuła się jak mysz, wielka blondwłosa mysz zakutana
w zbyt grube spódnice i podgryzająca fundamenty lodowej twierdzy.
Przystanęła przy straganie krawieckim, którego wieszaki uginały się pod
ciężarem tradycyjnych kamizelek i szali noszonych z okazji Vinetkälli.
Wbrew sobie dała się Djerholmowi zauroczyć od pierwszego wejrzenia.
Był schludny w sposób, w jaki schludne mogły być tylko fjerdańskie mia-
steczka: domy malowane na różowo, niebiesko i żółto, stłoczone nad wodą
i tulące się do siebie, jakby chciały rozgrzać się nawzajem. Większość
miast, które widziała (ile ich było? Iloma językami w nich mówiła?), pobu-
dowano wokół rynku albo jednej głównej ulicy. Djerholm był inny. W jego
żyłach płynęła słona woda, a rynek przylegał do morza: z rozstawionych na
nabrzeżu sklepów, kramów i wozów sprzedawano świeże ryby, suszone
mięso i ciasta owijane wokół rożna, pieczone na rozżarzonych węglach
i oprószane cukrem. Kamienne sale Lodowego Dworu były wyniosłe
i zimne; tu, na dole, panowały ożywienie i zamęt.
Gdziekolwiek spojrzała, dostrzegała symbole Djela – gałęzie jego świę-
tego jesionu, pozaplatane w serca i ozdobne węzły z myślą o zimowym
święcie Vinetkälla. W Ravce szykowano się teraz do święta Sankt Nikołaja.
I do wojny. Ta świadomość ciążyła jej każdego wieczoru, gdy kładła się
spać; każdego dnia ściskała ją w gardle i wyduszała oddech z piersi. Jej
rodakom groziło niebezpieczeństwo, a ona nie wiedziała, jak im pomóc.
Zamiast tego siedziała na tyłach wroga, zajęta oglądaniem dzierganych cza-
peczek i szaliczków.
Obok niej stała Hanne zakutana w płaszcz koloru kwiatów ostu, w któ-
rym jej płowa skóra lśniła własnym blaskiem nawet w tak pochmurny dzień
jak dzisiaj. Krótko przycięte włosy nakryła elegancką wełnianą czapeczką,
żeby niepotrzebnie nie zwracały uwagi. Nina szczerze nienawidziła
zamkniętych przestrzeni Lodowego Dworu, ale musiała przyznać, że Hanne
cierpi bardziej od niej – ona naprawdę potrzebowała ruchu, biegu, jazdy
konnej, świeżych woni śniegu i sosen, przytulnej gościny lasów. Z własnej
woli towarzyszyła Ninie w Lodowym Dworze, ale nie można było mieć
wątpliwości, że długie dni uprzejmych debat przy nudnych posiłkach odci-
skają na niej swoje piętno. Nawet ta odrobina wolności – wycieczka na targ
pod okiem rodziców i strażników – przywracała jej błysk w oku i rumieńce
na policzkach.
– Mila! – zawołała Ylva. – Hanne! Nie oddalajcie się za bardzo!
– Jakbyśmy były dziećmi. – Hanne przewróciła oczami i wzięła do ręki
leżący na wozie handlarza kłębek niebieskiej wełny.
Nina obejrzała się przez ramię. Rodzice Hanne – Jarl i Ylva Brumowie –
znajdowali się dosłownie parę jardów za ich plecami i ściągali na siebie
pełne podziwu spojrzenia: oboje wysocy i szczupli, Ylva w ciepłych brązo-
wych wełnach, Brum w znienawidzonym przez Ninę czarnym mundurze ze
srebrnym wilkiem drüskelle na rękawie. Za nimi szło dwóch młodych łow-
ców czarownic, długowłosych, gładko ogolonych blondynów – dopiero po
zakończeniu szkolenia i wysłuchaniu słów Djela w dniu święta Hringkälla
będą mogli zapuścić brody. A potem ruszą radośnie w świat, by mordować
griszów.
– Tato? Szykuje się jakieś przedstawienie. – Hanne wskazała miejsce
przy nabrzeżu, w którym budowano właśnie prowizoryczną scenę. –
Możemy iść popatrzeć?
– Mam nadzieję, że nie jest to któraś z tych kercheńskich trup? – Brum
zmarszczył lekko brwi. – Z tymi ich maskami i sprośnymi żartami…
Niestety nie, pomyślała smętnie Nina. Tęskniła do szalonych ketterdam-
skich ulic. Wolałaby setkę rubasznych, zgiełkliwych spektakli Komedie
Brute od niemającej końca pięcioaktowej fjerdańskiej opery, na której była
zmuszona wysiedzieć poprzedniego wieczoru; gdyby nie Hanne, która co
rusz sprzedawała jej sójkę w bok, niechybnie by przysnęła.
– Nie chrap – wyszeptała w którymś momencie Hanne. Łzy spływały jej
po policzkach, gdy desperacko usiłowała powstrzymać się od śmiechu.
Na widok jej zaczerwienionych policzków i wilgotnych oczu matka
poklepała ją po kolanie.
– Wzruszająca historia, nieprawdaż?
Hannie nie pozostało nic innego jak skinąć głową i mocniej ścisnąć dłoń
Niny.
– Ależ Jarl… – zwróciła się teraz Ylva do męża. – Jestem przekonana, że
to nie będzie nic zdrożnego.
– No dobrze – ustąpił Brum i wszyscy ruszyli w stronę sceny; handlarz
wełną był niepocieszony. – Chociaż zdziwiłybyście się, jak bardzo zmieniło
się to miasto: zepsucie, herezja, a wszystko tu, w naszej stolicy. Spójrzcie. –
Wskazał witrynę sklepu, obok którego przechodzili. Dawniej działał tam
rzeźnik, ale sklep spłonął, okna były powybijane, a ściany uczernione
sadzą. – Dwie noce temu tłum wdarł się do sklepu. Znaleziono dwa ołtarze:
jeden poświęcony rzekomej Słonecznej Świętej, drugi tej… Jak ona się
nazywa? Linnea od Wód?
– Leoni – poprawiła go półgłosem Hanne.
Nina słyszała o napadzie na sklep od swoich ludzi w Hringsie, siatce
szpiegowskiej walczącej o wyzwolenie griszów na terytorium Fjerdy.
Towary z jatki wylądowały na ulicy, kredensy i regały porozbijano i rozwle-
czono, żeby znaleźć ukryte relikwie: paliczek z palca Słonecznej Świętej
i namalowaną przez amatora ikonę pięknej Leoni z włosami zaplecionymi
w warkocze, która rozpościerała ramiona, by wysączyć truciznę z rzeki
i ocalić miasto.
– To nawet gorsze niż po prostu oddawanie czci świętym – ciągnął
Brum, dźgając powietrze palcem, jakby poczuł się osobiście przez nie ura-
żony. – Ci ludzie twierdzą, że griszowie są ukochanymi dziećmi Djela. Że
ich moc jest w rzeczywistości dowodem jego błogosławieństwa!
Od tych słów Ninę zakłuło w sercu. Matthias tak właśnie mówił, tuż
przed śmiercią. Przyjaźń z Hanne pomogła jej zaleczyć tamtą ranę. Ta
misja, ten nowy cel też pomogły, ale ból nie zniknął i przypuszczała, że już
nigdy nie zniknie. Życie Matthiasa zostało skradzione, nie miał szans zna-
leźć własnego celu w życiu.
Zrobiłem swoje, najdroższa. Chroniłem cię do samego końca.
Przełknęła grudę w gardle.
– Hanne? – wykrztusiła z wysiłkiem. – Miałabyś ochotę na wodę mio-
dową?
Wolałaby wprawdzie wino, może nawet coś jeszcze mocniejszego, ale
Fjerdankom nie wolno było pić alkoholu – na pewno nie w miejscu publicz-
nym.
Sprzedawca uśmiechnął się do nich, ale na widok munduru Bruma roz-
dziawił usta ze zdumienia.
– Komendant Brum! Gorący napój dla pańskiej rodziny? Coś na pokrze-
pienie w ten chłodny dzień?
Barczysty kupiec miał gruby kark i sumiaste rude wąsy. Wytatuowane na
przegubach dłoni kręgi fal zdradzały, że w przeszłości mógł być żeglarzem.
Albo kimś więcej.
Patrząc, jak kupiec i Brum podają sobie ręce, Nina doznała osobliwego
poczucia rozdwojenia. Blisko dwa lata temu, niedaleko miejsca, w którym
się teraz znajdowali, walczyła z tym człowiekiem. Zmierzyła się z dowódcą
drüskelle w swojej prawdziwej postaci, jako Nina Zenik, z jurdą parem
buzującą w żyłach. Narkotyk pozwolił jej stawić czoło setce żołnierzy,
uczynił ją niewrażliwą na kule i na zawsze zmienił jej dar griszów: od tam-
tej pory posiadła władzę nad umarłymi. Oszczędziła wówczas Bruma, ale
zdarła mu skalp. To za jej sprawą był dziś łysy, a podstawę czaszki okalała
mu wąska blizna, jak gruby, różowy szczurzy ogon.
To Matthias ubłagał ją o łaskę – dla swojego ludu i dla człowieka, który
był dla niego jak drugi ojciec. Po dziś dzień nie była pewna, czy dobrze
zrobiła, przystając na jego prośbę. Gdyby zabiła Bruma, nie poznałaby
Hanne, może w ogóle nie wróciłaby do Fjerdy. Może Matthias nadal by żył.
Kiedy za dużo rozmyślała o przeszłości, zatracała się w niej i błądziła
wśród wszystkiego, co mogło być, a nie było – a teraz nie mogła sobie na to
pozwolić. Mimo fałszywej tożsamości i mistrzowsko przeformowanej przez
Genyę twarzy nie przestała być griszą, żołnierką Drugiej Armii i ravkań-
skim szpiegiem.
Zachowaj czujność, Zenik, zbeształa się w duchu.
Brum chciał zapłacić sprzedawcy wody miodowej, ale ten odmówił
przyjęcia pieniędzy.
– To prezent z okazji Vinetkälli, komendancie. Niech twoje noce będą
krótkie, a twój puchar zawsze pełny.
Od strony sceny dobiegły wesołe dźwięki fujarek i bębnów obwieszcza-
jące początek przedstawienia. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając namalo-
wane urwisko, pod którym rozłożył się malutki targ. Widzowie zareagowali
entuzjastycznymi oklaskami: oto mieli przed sobą Djerholm, miasto, w któ-
rym się znajdowali, opatrzone transparentem Historia Lodowego Dworu.
– Widzisz, Jarl? – odezwała się Ylva. – Żadnych bezeceństw. Porządna,
patriotyczna historia.
Brum spojrzał z roztargnieniem na zegarek.
Na co on tak czeka? – zdziwiła się Nina.
Rokowania pomiędzy Fjerdą i Ravką trwały, Fjerda nie wypowiedziała
jeszcze wojny, ale Nina czuła, że bitwa jest nieuchronna. Brum będzie do
niej parł za wszelką cenę. Przekazała wszystkie informacje, jakie udało jej
się zdobyć, kiedy podsłuchiwała go pod drzwiami i podczas posiłków, ale
to nie wystarczyło.
Brzęknęły czynele i rozpoczęła się opowieść o Egmondzie, małym
geniuszu, który już w dzieciństwie projektował i budował niezwykłe zamki
i inne wspaniałe gmachy. Akrobaci porozciągali długaśne pasma jedwab-
nych nici, tworząc z nich niebotyczną rezydencję z mnóstwem szarych iglic
i lśniących łuków. Publika klaskała z zapałem, ale aktor o wyniosłym wyra-
zie twarzy – arystokrata, który nie zamierzał płacić za swój wymyślny
nowy dom – przeklął Egmonda i młody, przystojny architekt został zakuty
w kajdany i zawleczony do starego zamku, który stał niegdyś na szczycie
wznoszącego się nad portem urwiska.
Sceneria się zmieniła: Egmond siedział w celi, dudnienie bębnów zapo-
wiadało nadejście potężnego sztormu. Błękitne jedwabne fale przelały się
przez scenę, symbolizując powódź: woda podeszła pod zamek, w którym
znajdowali się król i królowa Fjerdy.
Praca szpiega nie sprowadzała się do opanowania języka i przyswojenia
sobie paru lokalnych zwyczajów, dlatego Nina znała również fjerdańskie
mity i legendy. W tej części opowieści Egmond powinien dotknąć korzeni
drzewa, które rozsadziły ścianę celi, i – czerpiąc z mocy Djela – użyć siły
świętego jesionu do wzmocnienia murów zamku, ocalić króla i królową
i położyć fundamenty pod budowę potężnego Lodowego Dworu.
Zamiast tego na scenę wyszły trzy postaci: kobieta obleczona w czer-
wone papierowe róże, młoda dziewczyna w białej peruce, z wieńcem z jele-
niego poroża na szyi, i czarnowłosa kobieta w niebieskiej sukni.
– A to kto? – nastroszył się Brum.
Zbiorowe sapnięcie, z jakim widzowie wstrzymali oddech, wyjaśniało
wszystko: na scenę wyszły Sankta Lizabeta od Róż, Słoneczna Święta
Alina Starkov oraz – to było znakomite posunięcie, zdaniem Niny – Zoya
Nazyalensky, burzowa wiedźma.
Każda ze świętych położyła jedną dłoń na ramieniu Egmonda, a drugą
przytknęła do ściany celi. Poskręcane pasma tkaniny miały symbolizować
rozrastanie się i rozwijanie jesionu Djela, niczym rozchodzenie się korzeni
pod ziemią.
– Dość tego! – powiedział Brum.
Jego podniesiony głos poniósł się nad tłumem. Na pozór brzmiał cał-
kiem spokojnie, ale Nina wychwyciła w nim drażliwą nutę. Brum ruszył
w stronę sceny. Drüskelle podążyli za nim, sięgając po zawieszone u pasa
pałki i bicze.
– Pogoda się psuje – dodał Brum. – Dokończycie później.
– Zostawcie ich w spokoju! – zawołał z tłumu jakiś mężczyzna.
Gdzieś rozpłakało się dziecko.
– Czy to część przedstawienia? – zapytała skonsternowana kobieta.
– Powinnyśmy iść – powiedziała Ylva, próbując odciągnąć Hanne i Ninę
od sceny.
Ale gęstniejący tłum napierał w przeciwnym kierunku.
– Rozejść się – polecił władczym tonem Brum. – Stawianie oporu będzie
karane aresztem i grzywną.
Nagle nad portem przetoczył się grzmot – prawdziwy burzowy grzmot,
nie metaliczny turkot teatralnych bębnów. Ciemne chmury zasnuły niebo
tak szybko, jakby zapadał zmierzch. Morze ożyło, fale się spieniły, statki na
kotwicach się rozkołysały.
– Djel się złości – powiedział ktoś w tłumie.
– To święci się złoszczą! – odkrzyknął ktoś inny.
– Rozejść się! – powtórzył Brum, przekrzykując tumult nadciągającej
burzy.
– Patrzcie!
Od zatoki pędziła ku nim fala. Rosła z każdą chwilą, ale zamiast roztrza-
skać się o falochron, wspięła się na nabrzeże i ściana wzburzonej wody
zawisła nad tłumem. Ludzie zaczęli krzyczeć, a fala jakby skręciła się
w powietrzu i runęła w dół – prosto na Bruma i jego żołnierzy. Obaliła ich
na ziemię i rozprasowała na bruku.
Gapie jeszcze przez chwilę wstrzymywali oddech, a potem zgodnie
wybuchnęli śmiechem.
– Jarl! – Ylva rzuciła się Brumowi na pomoc.
– Zaczekaj, mamo – powstrzymała ją Hanne. – Na pewno wolałby nie
okazywać słabości.
– Sankta Zoya! – zawołał ktoś. – To ona sprowadziła burzę!
Kilkoro widzów uklęknęło.
– Święci! – rozległ się inny głos – Święci widzą i chronią swoich wier-
nych.
Morze się burzyło, fale wyglądały, jakby tańczyły.
Brum dźwignął się na nogi, czerwony na twarzy i przemoczony do
suchej nitki.
– Wstawać! – warknął, pomagając wstać młodym podkomendnym.
W następnej chwili wparował w tłum, żeby wywlec pobożnisiów za koł-
nierz. – Natychmiast wstańcie z kolan albo aresztuję was wszystkich za
wichrzycielstwo i herezję!
– Myślisz, że posunęłyśmy się za daleko? – spytała Hanne szeptem i ści-
snęła dłoń Niny.
– Raczej nie dość daleko – odparła półgłosem Nina.
Samo przedstawienie i wielka fala miały tylko odwrócić uwagę. Aktorzy
wystawiający sztukę należeli do siatki Hringsy. Fala była dziełem akwatyka
działającego dyskretnie z pokładu jednego z cumujących w porcie statków.
Teraz zaś, kiedy Jarl Brum i jego ludzie wryli się w ciżbę, sprzedawca
wody miodowej – który na samym początku przedstawienia skrył się
w pobliskim zaułku – wykonał szybki gest rękami, jakby rozganiał chmury.
Słońce wyjrzało zza chmur, jego promienie padły na zniszczony dwa dni
wcześniej sklep rzeźnika. Ściana sklepu z początku wydawała się pusta –
dopóki kramarz nie odkorkował butelki podrzuconej mu przez Ninę do
wózka. Chmura amoniaku owionęła mur, na którym objawiła się nagryzmo-
lona wiadomość: Linholmenn fe Djel ner werre peje.
„Dzieci Djela są wśród was”.
To była tania jarmarczna sztuczka, w przeszłości Nina i inne sieroty
wykorzystywali ją do przekazywania sobie tajnych wiadomości – ale, jak
niedawno nauczyła się w Ketterdamie, podstawą każdego dobrego prze-
krętu było efektowne widowisko. Dookoła niej ludzie gapili się na wypi-
sane na ścianie słowa, pokazywali palcami na morze, które nagle się uspo-
koiło, i na chmury odpływające z powrotem w dal. Sprzedawca wody mio-
dowej niedbałym gestem zatarł ręce i wrócił do swojego kramu.
Czy to coś zmieni? Tego nie wiedziała, ale takie i podobne małe cuda
wydarzały się ostatnio w całej Fjerdzie. W Hjarze uszkodzona łódź rybacka
miała właśnie pójść na dno, gdy cała zatoka zamarzła i żeglarze bezpiecznie
wrócili po lodzie do domu, ocaliwszy przy tym cały połów. Następnego
ranka na murze kościoła pojawił się wizerunek świętej latarni morskiej
Sankt Vladimira.
W Felsted mimo chłodnej aury jabłonie w sadzie buchnęły kwieciem,
jakby muśnięte ciepłym dotykiem Sankt Feliksa. Okazało się, że konary
drzew są przystrojone gałązkami jesionu: symbolem błogosławieństwa
Djela.
Połowa mieszkańców małego Kjereku nagle zapadła na ospę ognistą, co
oznaczało dla nich niemal pewny wyrok śmierci. Tyle że następnego dnia
o świcie jeden z gospodarzy doświadczył wizji: nad miasteczkiem unosiła
się Sankta Anastasia w wieńcu z jesionowych liści na głowie. Mieszkańcy
przebudzili się zdrowi, bez gorączki i wrzodów na skórze.
Cuda były dziełem Hringsy i szpiegów Drugiej Armii. Akwatycy skuli
zatokę lodem, ale wcześniej wywołali sztorm, który uszkodził łódź.
Szkwalnicy ściągnęli na Felsted wczesny przymrozek, a żołnierze słońca
wywołali kwitnienie drzew. Agenci Hringsy nie sprowadzili wprawdzie
ospy na Kjerek, ale dopilnowali, by na miejscu znaleźli się somatycy, któ-
rzy uzdrowili mieszkańców. Co się zaś tyczy wizji Anastasii… To
naprawdę nie do wiary, jak wiele można zdziałać za pomocą rudej peruki
i odrobiny teatralnego oświetlenia.
A potem niezwykła plaga zaatakowała północ Djerholmu. Nina nie miała
pojęcia, skąd się wzięła, czy była naturalnym zjawiskiem, czy dziełem
jakiegoś zbuntowanego agenta Hringsy, słyszała jednak plotki o tym, że to
zemsta Bezgwiezdnego Świętego za prześladowania religijne i aresztowa-
nia dokonywane przez ludzi Bruma.
Z początku wątpiła, czy ich cuda cokolwiek zmienią; bała się, że wszel-
kie ich wysiłki zostaną zlekceważone jak dziecinne żarciki i do niczego nie
doprowadzą. Tymczasem fakt, że Brum angażował coraz większe siły
i środki w próbę wyrugowania kultu świętych, wskrzesił w niej utraconą
nadzieję.
Komendant wrócił do nich ciężkim krokiem, z twarzą wykrzywioną
w grymasie gniewu. Trudno go było poważnie traktować, kiedy wyglądał
jak zmokła kura, której w dodatku w każdej chwili może wyskoczyć z buta
zabłąkana ryba. Mimo to Nina spuściła głowę i przybrała obojętny wyraz
twarzy. Brum był w tej chwili niebezpieczny jak gotowa do detonacji mina;
co innego być znienawidzonym, co innego zaś – wyśmiewanym. Ale o to
jej właśnie chodziło: żeby Fjerda przestała widzieć w Brumie i jego
drüskelle ludzi, których należy się bać, i dostrzegła, kim są naprawdę –
zestrachanymi tyranami, którymi należy pogardzać, zamiast się im przypo-
chlebiać.
– Odprowadzę rodzinę do Lodowego Dworu – mruknął do swoich ludzi.
– A wy spiszcie nazwiska, wszystkie. Wszystkich aktorów i wszystkich
widzów na placu.
– Ale tłum…
Brum zmrużył groźnie oczy.
– Nazwiska – powtórzył z naciskiem. – To mi śmierdzi robotą Hringsy.
Jeżeli griszowie są w mojej stolicy, chodzą po moich ulicach, chcę o tym
wiedzieć.
Grisza mieszka w twoim domu, pomyślała z satysfakcją Nina.
– Nie szarżuj – ostrzegła ją półgłosem Hanne.
– Za późno.
Wsiedli do przestronnego powozu. Król i królowa podarowali Brumowi
jeden z tych nowych, hałaśliwych pojazdów, które nie wymagały zaprzęga-
nia koni, ale Ylva wolała pojazd nieparskający czarnym dymem i nie gro-
żący zepsuciem się na stromym podjeździe do Lodowego Dworu.
– Po co ci to, Jarl? – zagadnęła Ylva, gdy otulił ich komfort aksamitnych
siedzeń. – Im ostrzej zareagujecie na te przedstawienia, tym śmielej będą je
wystawiali.
Nina spodziewała się, że Brum wybuchnie gniewem, on jednak długo
milczał, patrząc przez okno na falujące w dole szare morze. Kiedy w końcu
przemówił, jego głos był spokojny i miarowy, a gniew okiełznany.
– Powinienem był nad sobą zapanować – przyznał i wziął żonę za rękę.
Nina zwróciła uwagę, jak silny wpływ miał ten drobny gest na Hanne,
dostrzegła w jej oczach przelotny cień wyrzutów sumienia. Jej samej łatwo
było nienawidzić Bruma, widzieć w nim wyłącznie złego człowieka, któ-
rego należy zniszczyć. Był jednak ojcem Hanne i w takich chwilach jak ta –
kiedy był łagodny, rozsądny, sympatyczny – zupełnie nie wyglądał na
potwora. Był po prostu człowiekiem, który chce dla swojego kraju jak naj-
lepiej.
– Problem nie ogranicza się jednak do burdy na targowisku – podjął znu-
żonym głosem. – Jeżeli ludzie zaczną postrzegać naszych wrogów jako
świętych…
– Mamy przecież fjerdańskich świętych – podsunęła jakby z nadzieją
Hanne.
– Ale oni nie są griszami.
Nina ugryzła się w język. Może są, może nie są. Sënj Egmond, wielki
architekt, miał się ponoć modlić do Djela, by ten wzmocnił fundamenty
Lodowego Dworu dla ochrony przed sztormem. Istniały jednak także inne
legendy, takie, w których modlił się do świętych. Niektórzy wierzyli, że
dokonywane przez niego cuda nie miały nic wspólnego z boską interwencją
i były efektem działania daru griszów; że Egmond był po prostu utalento-
wanym fabrykatorem, zdolnym kształtować metal i kamień wedle swej
woli.
– Fjerdańscy święci byli prawdziwymi świętymi ludźmi – mówił dalej
Brum. – Wybrańcami Djela, nie tamtych… demonów. Ale to nie wszystko.
Rozpoznałyście trzecią z tych paradujących po scenie świętych? To była
Zoya Nazyalensky, generał Drugiej Armii. W tej kobiecie nie ma nic świę-
tego ani naturalnego.
– Kobieta jest generałem? – zapytała Hanne z miną niewiniątka.
– O ile takie coś można w ogóle nazwać kobietą. Jest uosobieniem
wszystkiego co ohydne i odrażające. Griszowie to esencja Ravki. Fjerdanie
wyznający tych fałszywych świętych… ślubują lojalność obcemu państwu,
i to państwu, z którym za chwilę będziemy w stanie wojny. Dlatego ta nowa
religia stanowi poważniejsze zagrożenie niż ewentualna porażka na polu
bitwy. Jeżeli stracimy tych ludzi, przegramy, zanim walka w ogóle się roz-
pocznie.
Pod warunkiem, że zrobię, co do mnie należy, dopowiedziała w duchu
Nina.
Musiała liczyć na to, że miłość zwykłych Fjerdan do własnych synów
i córek przeważa nad nienawiścią, jaką żywią wobec griszów, i że więk-
szość z nich zna kogoś, kto musiał zniknąć: przyjaciel, sąsiadka, może
nawet ktoś z rodziny; kobieta, która porzuciła rodzinę i całe dawne życie
z obawy przed odkryciem jej mocy; chłopiec porwany nocą z domu, pod-
dany torturom, a następnie zamordowany przez siepaczy drüskelle. Może
dzięki jej małym cudom Fjerda zyska coś, wokół czego będzie mogła się
zjednoczyć. Może znajdzie powód, by odrzucić nienawiść i strach, które od
dawna stanowiły broń w rękach Bruma.
– Obecność Apparata podaje w wątpliwość wszystko, o co walczymy –
ciągnął Brum. – Jak mam wyrugować obce wpływy z naszych miast, jeżeli
w sercu naszego rządu zasiada heretyk? My wychodzimy na hipokrytów,
a on ma szpiegów w każdym kącie.
Ylva się wzdrygnęła.
– Roztacza niepokojącą aurę – powiedziała.
– To wszystko na pokaz. Ta broda, te ciemne szaty… Lubi straszyć
kobiety swoimi dziwacznymi oświadczeniami i czajeniem się w najbardziej
zaskakujących miejscach, ale w gruncie rzeczy jest zwykłym kraczącym
ptaszyskiem. Poza tym potrzebujemy go, jeśli mamy osadzić Demidova na
tronie. Poparcie kapłana będzie dla Ravkańczyków bardzo ważne.
– Zalatuje od niego cmentarzem – powiedziała Hanne.
– To tylko kadzidło. – Brum zabębnił palcami o półkę pod oknem. –
Trudno powiedzieć, w co naprawdę wierzy. Twierdzi, że król Ravki jest
opętany przez demony, a święci namaścili Vadika Demidova na prawowi-
tego władcę kraju.
– Skąd w ogóle wziął się ten Demidov? – zaciekawiła się Nina. – Bardzo
chciałabym go poznać.
– Dobrze go pilnujemy, na wypadek gdyby jakiemuś ravkańskiemu
zabójcy przyszła ochota go odstrzelić.
Szkoda, pomyślała Nina.
– Naprawdę jest Lancovem? – dopytywała dalej.
– Ma większe prawo do tronu niż ten bękart Nikołaj.
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem i zaczęli wysiadać. Nim stopa Niny
zdążyła dotknąć żwiru na ścieżce, żołnierz podbiegł do Bruma i wręczył mu
złożony arkusz papieru. Ninie mignęła królewska pieczęć: srebrny wosk
i wilk Grimjerów w koronie na głowie.
Brum złamał pieczęć i przeczytał list. Kiedy podniósł wzrok, serce Niny
zamarło. Mimo upokorzenia, jakiego doświadczył w porcie, Brum promie-
niał.
– Już czas – powiedział.
Ylva uśmiechnęła się smutno w odpowiedzi.
– Zatem zostawisz nas. Co wieczór będę czekała z sercem pełnym lęku.
– Bez obaw. – Brum schował list do kieszeni munduru. – Nie mają
z nami szans. To nasz czas.
Miał rację. Fjerdanie mieli czołgi. Mieli też jeńców – griszów uzależnio-
nych od parem. Ich zwycięstwo było przesądzone. Zwłaszcza że Ravka
została całkiem sama, bez sojuszników.
Powinnam tam być, pomyślała Nina. Tam jest moje miejsce.
– Udaje się pan w daleką podróż? – zapytała.
– Bynajmniej. Milu, nie lękaj się! Aż tak niewiele wiary we mnie pokła-
dasz?
Odpowiedziała wysilonym uśmiechem.
– Skądże. Po prostu obawiam się o pańskie bezpieczeństwo, jak my
wszystkie. Czekajcie, wezmę wasze płaszcze, a wy wejdźcie już do środka,
ogrzejcie się. Powinniście nacieszyć się każdą wspólną chwilą przed wyjaz-
dem komendanta.
– Jesteś prawdziwym błogosławieństwem, Milu – przyznała z czułością
Ylva.
Nina wzięła od niej płaszcz, zabrała także okrycia Hanne i Bruma… i od
razu sięgnęła do kieszeni, do której komendant włożył list.
Nadciągała wojna.
Nina musiała powiadomić króla.
3
Nikołaj

Nikołaj próbował uspokoić nerwowego rumaka, poklepując go po zadzie.


Stajenny sugerował, że król nie powinien dosiadać wierzchowca imieniem
Puenta, ale Nikołaj miał słabość do małej srokatej klaczy z koślawymi
uszami. Puenta na pewno nie była najpiękniejszym okazem w królewskich
stajniach, potrafiła za to niezmordowanie biec przez wiele mil i była
z natury niewzruszona jak kamień. Zazwyczaj, bo akurat w tej chwili nie
mogła ustać spokojnie w miejscu, kręciła się, tańczyła na boki i szarpała
wodze. Nie podobało jej się to miejsce.
Nikołaj wcale jej się nie dziwił.
– Powiedzcie, że nie widzę tego, co mi się wydaje, że widzę – odezwał
się, żywiąc skromną nadzieję w sercu.
– A co ci się wydaje, że widzisz? – spytała Tamar.
– Masowe zniszczenia. Pewną zagładę.
– Nie do końca pewną – zaprotestowała Zoya.
Nikołaj spojrzał na nią z ukosa. Ściągnęła czarne włosy w kucyk i prze-
wiązała granatową wstążką. Było to niezwykle praktyczne rozwiązanie,
miało jednak tę wadę, że odczuwał nieustanną pokusę rozwiązania wstążki.
– Czyżbym wyczuwał optymizm u mojego najbardziej pesymistycznego
generała?
– Prawdopodobną zagładę – sprecyzowała i delikatnie ściągnęła wodze
swojej białej klaczy. Wszystkie konie były niespokojne.
Jutrzenka zakradła się do Yarjenoszu, różowa poświata kładła się na uli-
cach i dachach. Na pastwiskach pod miastem pasło się stado kuców, które
mimo gęstej i długiej zimowej sierści przytupywały z zimna. Cała scena
mogłaby być urokliwa – krajobraz jak ze snu, w sam raz dla malarza pracu-
jącego na zlecenie bogatego kupca z nadmiarem gotówki i niedostatkiem
dobrego smaku – gdyby nie połać martwej popielatej ziemi, plamiąca oko-
licę jak kleks rozchlapanego atramentu. Porażony plagą obszar ciągnął się
od odległych wybiegów na terenie stadniny aż do skrajów miasteczka.
– Dwie mile? – zgadywał Nikołaj, szacując rozmiar zniszczeń.
– Co najmniej – potwierdził Tolya przyglądający się okolicy przez długą
lunetę. – Może nawet trzy.
– Dwa razy większy obszar niż pod Balakirevem.
– Jest coraz gorzej – zauważyła Tamar.
– Nie wiadomo – zaoponował Tolya. Podobnie jak siostra, miał na sobie
oliwkowobrunatny mundur. Mimo chłodu podwinął rękawy, odsłaniając
muskularne ramiona z wytatuowanymi wizerunkami słońca. – To jeszcze
nie musi być żadna prawidłowość.
– To Ravka! – prychnęła Tamar. – Tu może być tylko gorzej.
– To jest prawidłowość. – Spojrzenie niebieskich oczu Zoi prześliznęło
się po widnokręgu. – Ale czy to jego prawidłowość?
– A w ogóle jest taka możliwość? – spytał Tolya. – Trzymamy go
zamkniętego w słonecznej celi, odkąd… powrócił.
Powrócił.
Osobliwie to brzmiało, tak jakby Zmrocz po prostu wrócił z wakacji na
Wyspie Tułaczej, gdzie dla rozrywki szkicował ruiny zamków i zajadał się
lokalnymi potrawami. Jakby wcale nie został przywrócony do życia w pra-
starym rytuale zaplanowanym przez krwiożerczą świętą mającą słabość do
pszczół.
– Staram się nie lekceważyć naszego znamienitego więźnia – powiedział
Nikołaj. – Jeśli zaś chodzi o to, co jest, a co nie jest możliwe…
Prawdę mówiąc, to słowo straciło dla niego wszelki sens. Stanął oko
w oko ze świętymi, był świadkiem ich unicestwienia i sam omal nie zginął,
a na koniec został opętany przez demona. Dawno nieżyjący człowiek zmar-
twychwstał na jego oczach. Był też pewien, że w ciele stojącej obok niego
kobiety skrywa się duch prastarego smoka. Jeżeli „możliwe” było rzeką, to
rzeka ta dawno wystąpiła z brzegów.
– Patrzcie – powiedział Tolya. – Dym.
– I jeźdźcy – dodała Tamar. – Będą kłopoty.
Na obrzeżach miasta, blisko miejsca zaatakowanego przez plagę, Nikołaj
dostrzegł grupę konnych. Wiatr niósł ich podniesione głosy.
– Sulijskie wozy – zauważyła oschle Zoya.
Rozległ się strzał.
Spojrzeli po sobie i ruszyli z kopyta na dół, w dolinę.
Dwie grupy ludzi stały naprzeciwko siebie w cieniu olbrzymiego cedru,
tuż poza granicą obszaru, na którym plaga pozbawiła ziemię wszelkiego
życia. Znajdowali się na skraju sulijskiego obozowiska i było oczywiste, że
wozy ustawiono w sposób zapewniający nie tylko wygodę, ale także
ochronę. Nigdzie nie było widać dzieci, Sulijczycy przygotowali się na
odparcie ataku – może dlatego, że zawsze musieli być na to przygotowani.
Stare przepisy ograniczające im możliwość podróżowania i posiadania
ziemi zniesiono, zanim ojciec Nikołaja zasiadł na tronie, ale uprzedzeń nie
dało się równie łatwo wykreślić z kodeksów. A w ciężkich czasach Sulij-
czykom zawsze żyło się trudniej. Stojąca przed nimi tłuszcza – nie było na
to innego dobrego określenia – była tego najlepszym dowodem.
– Odstąpcie! – zawołał Nikołaj, gdy tylko znaleźli się bliżej, ale tylko
dwie osoby odwróciły się na dźwięk jego głosu i spojrzały na nich.
Tolya wysforował się naprzód i pchnął ciężkiego rumaka wprost między
dwie zwaśnione grupy.
– W imieniu króla nakazuję wam złożyć broń! – zagrzmiał. Wyglądał jak
święty-wojownik, który z kart książki zstąpił na świat.
– Imponujące – przyznał Nikołaj.
– Popisuje się – powiedziała Tamar.
– Nie bądź małostkowa. Kiedy człowiek jest wielki jak dąb, powinien
mieć z tego tytułu jakieś przywileje.
Zarówno mieszkańcy miasteczka, jak i Sulijczycy cofnęli się o krok, roz-
dziawiwszy usta na widok odzianego w mundur olbrzyma z Shu Hanu
z potężnymi, wytatuowanymi rękami. Nikołaj rozpoznał Kiryła Mirova,
miejscowego gubernatora. Mirov zbił majątek na handlu solonym dorszem
i produkcji nowych środków lokomocji gwałtownie wypierających trady-
cyjne wozy i powozy. Nie wywodził się z arystokracji, był natomiast szale-
nie ambitny. Chciał być traktowany poważnie jako przywódca, dlatego stale
czuł, że ma coś do udowodnienia. Z takimi zawsze są kłopoty.
– Dzień dobry! – zawołał wesoło Nikołaj, w lot chwytając podsuniętą
przez Tolyę okazję. – Czyżbyśmy spotkali się wszyscy na wczesnym śnia-
daniu?
Ludzie z miasteczka zgięli się w głębokich ukłonach. Sulijczycy tego nie
zrobili. Nie uznawali królów.
– Wasza Wysokość – odezwał się Mirov, szczupły mężczyzna z obwi-
słymi policzkami jak z roztopionego wosku. – Nie miałem pojęcia, że
Wasza Wysokość jest w pobliżu. Gdybym wiedział, wyjechałbym na spo-
tkanie.
– Co tu się dzieje? – zapytał spokojnie Nikołaj, starając się nie popaść
w oskarżycielski ton.
– Zobaczcie, co zrobili z naszymi polami! – wykrzyknął jeden z ludzi
Mirova. – I z miastem! Dziesięć domów zniknęło, rozwiały się jak dym!
Dwie rodziny przepadły bez śladu, i jeszcze Gavosz, nasz tkacz.
„Rozwiały się jak dym”. Podobne sygnały dochodziły z innych rejonów
Ravki: plaga uderzała znikąd, fala cienia zagarniała miasta, ziemie
uprawne, porty, a wszystko, czego tknęła, rozpływało się w nicość, znikało
jak zdmuchnięty płomień świecy. Zostawiała po sobie pola i lasy całkowi-
cie pozbawione życia. Podobno ludzie nazywali ją „kiłykłavą”, wampirem,
mitycznym potworem.
– To nie tłumaczy, dlaczego dobyliście broni – zauważył z niezmąconym
spokojem Nikołaj. – Wydarzyło się coś strasznego, ale Sulijczycy nie są
temu winni.
– Ich obóz pozostał nietknięty – zauważył Mirov. Nikołajowi nie podo-
bała się miarowa kadencja jego głosu: co innego próbować uspokoić war-
czącego psa, a co innego negocjować z człowiekiem, który się okopał na
umocnionej pozycji. – To… to coś, ta potworność nadciągnęła dosłownie
kilka dni po tym, jak zjawili się na naszej ziemi.
– Na waszej ziemi? – powtórzył Sulijczyk stojący w samym środku swo-
jej grupy. – Sulijczycy zamieszkiwali wszystkie krainy po tej stronie Morza
Prawdziwego w czasach, gdy nie miały one jeszcze nazw!
– I co tu zbudowaliście? – zapytał rzeźnik w brudnym fartuchu. – Nic.
To są nasze domy, nasze sklepy i warsztaty, nasze pastwiska i nasze stada.
– Oni są przeklęci – dodał Mirov takim tonem, jakby stwierdzał jakiś
oczywisty fakt, na przykład podawał sumaryczną wielkość zeszłorocznych
opadów albo cenę pszenicy. – Każdy to wie.
– Nie cierpię, kiedy nie dopuszcza się mnie do sekretów, ale nigdy nie
słyszałem o takiej klątwie – przyznał Nikołaj. – Poza tym taka sama kata-
strofa wydarzyła się także w innych miejscach. To zjawisko naturalne;
jeden z moich materialników już je analizuje i wkrótce znajdzie remedium.
Efektowny zlepek kłamstw podlany optymizmem. Cóż, odrobina prze-
sady jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Bezprawnie wkroczyli na ziemie hrabiego Nereńskiego!
– Jestem królem Ravki – odparł Nikołaj z całym monarszym majestatem
Lancovów. – To z mojej łaski hrabia zarządza tymi ziemiami. Oświadczam,
że ci ludzie są tu mile widziani i znajdują się pod moją ochroną.
– Powiedział król-bękart – burknął rzeźnik.
Zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Zoya zacisnęła pięści. Grzmot przetoczył się nad polami.
Nikołaj podniósł dłoń w pojednawczym geście. Tej wojny nie mogli
wygrać siłą.
– Zechciałbyś powtórzyć? – poprosił.
Rzeźnik spochmurniał i poczerwieniał. Wyglądał, jakby mógł lada
chwila umrzeć na serce, chyba że wcześniej zabije go własna głupota.
– Powiedziałem, że jesteś bękartem niegodnym dosiadać tego fikuśnego
konika.
– Słyszałaś, Puenta? Nazwał cię „fikuśnym konikiem”. – Nikołaj
ponownie spojrzał na rzeźnika. – Mówisz, że jestem bękartem. Dlaczego?
Powtarzasz po naszych wrogach?
Niepewny szmer w tłumie. Szuranie stóp. Ale nikt się nie odezwał.
To dobrze, pomyślał Nikołaj.
– Czy teraz to Fjerda jest waszym zwierzchnikiem? – Jego głos poniósł
się nad tłumem miejscowych i Sulijczyków. – Zamierzacie się uczyć ich
języka? Pokłonić się przed ich królem i królową z prawego łoża, kiedy ich
czołgi przekroczą granice Ravki?
– Nie! – zawołał Mirov i splunął na ziemię. – Nigdy!
Jeden załatwiony.
– To Fjerdanie nabili waszą broń kłamstwami o moim pochodzeniu.
Mają nadzieję, że zwrócicie się przeciwko mnie, przeciwko swoim kraja-
nom, którzy strzegą w tej chwili naszych granic, gotowi bronić ich za
wszelką cenę. Mają nadzieję, że wyręczycie ich w krwawym wojennym
dziele.
Oczywiście kłamał, ale królowie robią to, co chcą, a bękarty to, co
muszą.
– Nie jestem zdrajcą – warknął rzeźnik.
– A mówiłeś jak zdrajca – wytknął mu Mirov.
Rzeźnik wypiął pierś.
– Walczyłem w osiemnastym pułku. Mój syn też się zaciągnie.
– Założę się, że pogoniłeś kota paru Fjerdanom, co? – spytał Nikołaj.
– A pewnie, że pogoniłem! – przytaknął rzeźnik.
Ale mężczyzna stojący za nim nie był zachwycony.
– Nie chcę, żeby moje dzieci walczyły w kolejnej wojnie – powiedział. –
Niech wiedźmy idą w pierwszym szeregu.
Przywołany przez Zoyę piorun rozdarł z trzaskiem powietrze.
– Griszowie poprowadzą natarcie – odparła. – A ja pierwsza przyjmę
kulę, jeśli będzie trzeba.
Ludzie Mirova cofnęli się przed nią.
– Powinienem ci podziękować. – Nikołaj się uśmiechnął. – Kiedy Zoya
postanawia zostać bohaterką, potrafi być przerażająca, czyż nie?
– Jeszcze jak! – zakwilił rzeźnik.
– Zginęli ludzie – nie ustępował Mirov, walcząc o zachowanie resztek
autorytetu. – Ktoś musi odpowiedzieć…
– A kto odpowiada za susze? – Głos Zoi przeciął powietrze jak dobrze
naostrzony miecz. – Trzęsienia ziemi? Huragany? Czy tym właśnie jeste-
śmy? Istotami, które lamentują przy pierwszych zapowiedziach proble-
mów? Czy może jednak jesteśmy Ravkańczykami: pragmatycznymi, nowo-
czesnymi, niebędącymi już więźniami starych przesądów?
Nie wszyscy miastowi byli zachwyceni, ale niektórzy dali się skutecznie
zganić. W innym życiu Zoya byłaby straszliwą gubernatorką: prosta jak
trzcina, z wiecznie skwaszoną miną, zdolna doprowadzić każdego mężczy-
znę do posikania się ze strachu. Jedna Sulijka przyglądała się jej jednak
podejrzliwie, a Zoya – na którą zawsze można było liczyć, że na zuchwałe
spojrzenie odpowie wzrokiem zdolnym spopielać lasy – albo niczego nie
zauważyła, albo celowo ją ignorowała.
– Khaj pa ve – powiedziała kobieta. – Khaj pa ve.
Nikołaj był zaintrygowany, ale chwilowo miał na głowie pilniejsze
sprawy.
– Wiem, że to wątła pociecha, ale powinniśmy porozmawiać o tym, jaką
rekompensatę może wam zapewnić korona za utracone domy i ziemię. Oso-
biście…
– Porozmawiam z gubernatorem – weszła mu w słowo Zoya.
Nikołaj zamierzał sam rozmówić się z Mirovem, który – przewrażli-
wiony na punkcie swojego statusu – mógł być podatny na uroki monarchii,
ale Zoya już pchnęła klacz w stronę gubernatora.
– Bądź czarująca – rzucił za nią półgłosem.
Posłała mu serdeczny uśmiech i mrugnęła porozumiewawczo.
– Będę.
– To było bardzo przekonujące.
Natychmiast spoważniała.
– Od lat jestem zmuszona patrzeć, jak podlizujesz się wszystkim
w Ravce. Nauczyłam się paru sztuczek.
– Nikomu się nie podlizuję.
– Owszem, zdarza ci się – wtrącił Tolya.
– Może i tak – zgodził się Nikołaj. – Ale jestem w tym przeuroczy.
Patrzył, jak Zoya zsuwa się z końskiego grzbietu, bierze Mirova pod
ramię i odprowadza na stronę. Niewiele brakowało, żeby gubernatorowi
dosłownie opadła szczęka – częsty skutek uboczny urody Zoi i otaczającej
ją morderczej aury. Może jednak istniały dla niego rzeczy bardziej odurza-
jące od statusu.
Zoya jednak nie zamierzała wcale wykorzystywać swojej przewagi nad
gubernatorem. Zoya uciekała. Nie miała ochoty na konfrontację z tamtą
Sulijką, a to już było zupełnie nie w jej stylu. W każdym razie kiedyś
byłoby nie w jej stylu, bo od czasu bitwy w Fałdzie, odkąd straciła Jurisa,
Zoya się zmieniła. Nikołaj miał wrażenie, że ogląda ją z pewnej odległości,
jakby odsunęła się o krok od wszystkich i wszystkiego – a przy tym pozo-
stała tą samą kobietą co zawsze, jej pancerz był na swoim miejscu, a ona
szła przez świat z precyzją i gracją, nie tracąc czasu na litość.
Nikołaj zwrócił się do Sulijczyków:
– Lepiej by było, gdybyście przed zmierzchem stąd odjechali. Dla wła-
snego bezpieczeństwa.
Ich przywódca cały się najeżył.
– Czymkolwiek jest to okropieństwo, nie mieliśmy z nim nic wspólnego.
– Wiem, ale po zapadnięciu nocy zdrowy rozsądek może się okazać nie-
wystarczający.
– Czy tak właśnie wygląda opieka ze strony króla Ravki? Ogranicza się
do polecenia, żebyśmy czmychnęli w mrok?
– To nie polecenie, tylko dobra rada. Mógłbym wystawić zbrojne straże
wokół waszego obozu, ale przypuszczam, że nie bylibyście tym zachwy-
ceni.
– Słusznie przypuszczasz.
Nikołaj nie chciał jednak zostawiać Sulijczyków na pastwę losu.
– Jeśli chcecie, mogę zawiadomić hrabinę Grecynę, udostępni wam
swoje pola.
– Przyjmie Sulijczyków na swojej ziemi?
– Jeżeli odmówi, nie dostanie ani jednej z nowych młockarni, które roz-
prowadzamy wśród farmerów.
– Król posługuje się nie tylko bronią, ale i szantażem.
– Król rządzi ludźmi, nie świętymi. Czasem modlitwa to za mało.
Sulijczyk parsknął śmiechem.
– Pełna zgoda.
– Co takiego powiedziałaś do generał Nazyalensky? – zapytał Nikołaj
stojącą obok przywódcy kobietę. Silił się na poufały ton.
– Nazyalensky – powtórzyła i się roześmiała.
Nikołaj uniósł brwi.
– Właśnie. Co jej powiedziałaś?
– Yej menina enu jebra zheji, yepa Korol Rezni.
Sulijczyk też się roześmiał.
– Mówi, że jej słowa były przeznaczone dla pani generał, nie dla ciebie,
Królu…
– Ten fragment zrozumiałem – uciął Nikołaj.
Korol Rezni. Król z bliznami. Spośród licznych przydomków, jakimi go
obdarzano, ten z pewnością nie był najgorszy, ale na dźwięk tych słów
demon w nim drgnął.
Spokojnie. Zawarliśmy przecież umowę, prawda?
Tyle że demon nie był wielkim zwolennikiem logiki.
Następną godzinę Nikołaj i Tamar poświęcili na rozmowy z tymi spo-
śród Sulijczyków, którzy mieli coś do powiedzenia na temat plagi. Następ-
nie spotkali się z Tolyą i Zoyą.
– I co? – zapytał Nikołaj, gdy wracali konno na szczyt wzgórza.
– To samo co w Balakirevie – odparł Tolya. – Plama cienia przewalająca
się nad ziemią jak zbyt szybko nadciągający zmierzch. Wszystko, czego
cień dotknie, pada ofiarą plagi: żywy inwentarz, budynki, nawet ludzie roz-
pływają się w dym. Zostaje po nich tylko jałowa ziemia.
– Zaledwie wczoraj przechodzili tędy pielgrzymi – powiedziała Zoya. –
Wyznawcy Bezgwiezdnego. Twierdzą, że to kara za panowanie niewier-
nego króla.
– To nieuczciwe – sprzeciwił się Nikołaj. – Mam w sobie mnóstwo
wiary.
– W co? – Tolya uniósł brew.
– W solidną inżynierię i jeszcze lepszą whisky. Czy Mirov i jego kumple
przełamali się z pielgrzymami chlebem i dali posłuch ich zdradzieckim sło-
wom?
– Nie – odparła z niejaką satysfakcją Zoya. – Dostatecznie wielu z nich
pamięta wojnę i zniszczenie Novokribirska przez Zmrocza. Przepędzili tych
fanatyków w czerni na cztery wiatry.
– Nie ma to jak yarjenoska tłuszcza… A co ci powiedziała ta kobieta?
– Nie mam pojęcia – odparła Zoya. – Nie znam sulijskiego.
Tamar zerknęła na nią podejrzliwie.
– Sprawiałaś wrażenie, jakbyś ją zrozumiała. I jakbyś czym prędzej
chciała zejść jej z oczu.
Czyli nie tylko Nikołaj to zauważył.
– Nie żartuj – zbyła ją Zoya. – Miałam robotę do wykonania.
Tolya skinął głową na Nikołaja.
– Sulijczycy chyba za tobą nie przepadają, co?
– Raczej nie mają powodu, żeby mnie lubić – przyznał Nikołaj. – Nie
powinni żyć w naszym państwie w ustawicznym strachu. Za mało zrobiłem
dla zapewnienia im bezpieczeństwa.
Kolejna z jego licznych porażek. Odkąd zasiadł na tronie, prowadził
wojnę na zbyt wielu frontach jednocześnie: Zmrocz, Fjerdanie, Shu Han,
jurda parem i jeszcze ten przeklęty demon w jego głowie.
– Wszyscy żyjemy w strachu – zauważyła Zoya i ponagliła konia do
galopu.
– Cóż, jest to jakiś sposób na zmianę tematu – przyznał Tolya.
Pośpieszyli za nią, a gdy wjechali na grzbiet wzgórza, Tamar odwróciła
się i spojrzała na wielką ranę pozostawioną przez plagę na polach.
– W jednej kwestii Bezgwiezdni mają rację: to ma jakiś związek ze
Zmroczem.
– Też się tego obawiam – przyznał Nikołaj. – Wszyscy widzieliśmy pia-
sek w Fałdzie: jest szary i martwy, dokładnie tak samo, jak obszary pora-
żone plagą. Myślałem, że po zapadnięciu się Fałdy Cienia i rozproszeniu
ciemności skrywana przez nie wcześniej ziemia zdoła się sama uzdrowić.
– Ale tam nic nie urosło – powiedział Tolya. – To ziemia przeklęta.
Tym razem Nikołaj nie potrafił zbyć tych słów jak uczyniłby w przy-
padku zwyczajnego przesądu. W dolinie Tula znajdowały się najświętsze
ravkańskie ziemie, na których Sankt Feliks miał uprawiać swój sad – albo
las cierniowy, w zależności od tego, w którą wersję legendy człowiek wolał
wierzyć. Tam również pierwszy raz odbyło się obisbaya, rytuał mający
oddzielić bestię od człowieka. Jednakże Zmrocz splugawił to wszystko.
Podjęte przez niego próby tworzenia własnych amplifikatorów i wykorzy-
stanie do tego merzosti skalały jego moc i przemieniły Tulę w mroczną kra-
inę, w której roiło się od potworów. Czasem Nikołaj powątpiewał, czy kie-
dykolwiek zdołają się na dobre pozbyć spuścizny Zmrocza.
Najpierw musisz zmierzyć się z faktem, że sam nie jesteś bez winy,
pomyślał.
Najwyższa pora przyznać przed samym sobą, jakie jest prawdziwe zna-
czenie plagi.
– Nie ma innego wytłumaczenia – powiedział. – Fałda się rozszerza.
Z naszej winy.
– Tego nie wiecie… – zaczęła Tamar.
– Wiemy – ucięła lodowatym tonem Zoya.
Nikołaj przypomniał sobie trzęsienia ziemi odczuwalne w całej Ravce
i poza jej granicami, kiedy rozpękły się granice Fałdy. Elizaveta została
pokonana. Troje świętych, griszów obdarzonych nieskończoną mocą, zgi-
nęło gwałtowną śmiercią. Nikołaj usiłował przetrwać obisbaya i pozbyć się
swojego demona. Bez powodzenia: moc Zmrocza przetrwała w nim, a teraz
i sam Zmrocz znów kroczył po świecie. To musiało mieć swoje konsekwen-
cje.
– Pobierzemy próbki gleby, ale i bez tego wiemy, co tu się dzieje –
powiedział.
– Świetnie – zgodziła się Tamar. – To wasza wina. Jak możemy to
powstrzymać?
– Musimy zabić Zmrocza – odparła Zoya.
Tolya przewrócił oczami.
– To twoja odpowiedź na każde pytanie.
Zoya wzruszyła ramionami.
– Skąd mamy wiedzieć, dopóki nie spróbujemy?
– A co z demonem uwięzionym w ciele króla? – spytała Tamar.
– To detal. – Zoya zmarszczyła brwi.
– Moglibyśmy jeszcze raz spróbować obisbaya – podsunął Tolya. –
Odkryłem nowy tekst, w którym…
– Ostatnim razem omal przy tym nie zginął! – warknęła Zoya.
– To detal – odparł Nikołaj. – Musimy rozważyć tę możliwość.
– Po ślubie – powiedziała Zoya.
– Owszem – przytaknął Nikołaj, próbując wykrzesać w sobie choć odro-
binę entuzjazmu. – Po ślubie.
Zoya zapatrzyła się na horyzont.
– Proszę cię, powiedz, że poczyniłeś jakieś postępy z księżniczką Ehri.
– Wyobrażanie sobie, że znów przebijam sobie cierniem serce, przycho-
dzi mi z większą łatwością niż uwodzenie księżniczki.
– Z pewnością wymaga większej finezji – zgodziła się z nim. – A tej ci
nie brakuje.
– To nie do końca brzmi jak komplement…
– Bo nim nie jest. Masz więcej uroku osobistego niż rozumu. Jest to
wprawdzie irytujące, ale w delikatnej materii dyplomatycznej powinno być
zaletą.
– Prawdę mówiąc, prawie nie miałem okazji z nią porozmawiać – przy-
znał.
Zamierzał zaprosić Ehri na ucztę w dniu świętych, ale jakoś się nie zło-
żyło. Zdawał sobie sprawę, że naprawdę powinien z nią porozmawiać. Ba,
musiał to zrobić, jeśli chciał mieć jakąkolwiek nadzieję na realizację swoich
planów. Jednakże od tamtej fatalnej nocy, kiedy zginął Isaak, a kobieta,
którą wszyscy brali za Ehri, okazała się zabójczynią, unikał towarzystwa
księżniczki: prawdziwa Ehri została zamknięta w odosobnieniu, w luksuso-
wych apartamentach w praktyce stanowiących więzienie. Jej gwardzistki
z Tavgharadu trzymano w najprzytulniejszej części lochów, pod dawną staj-
nią, zabójczyni zaś – dziewczyna, która pchnęła Izaaka nożem w serce,
myśląc, że zabija króla – trafiła pod klucz i w dalszym ciągu lizała rany.
Jeśli zaś chodzi o innego więźnia Nikołaja… No, ten miał naprawdę wyjąt-
kową pojedynczą celę.
– Ehri mięknie, ale jest uparta – dodał.
– To pożądana cecha u królowej – zauważyła Zoya.
– Tak myślisz?
Obserwował jej twarz, nie mógł się powstrzymać. Zerknęła w jego
stronę tak szybko, że prawie mógłby to złożyć na karb swojej wyobraźni:
błysk błękitu, jak niebo, które mignęło wśród gałęzi drzew. Znaczenie tego
spojrzenia? Coś. Albo nic. Łatwiej byłoby wyczytać przyszłość z chmur.
Przytrzymując wodze jedną ręką, Zoya poprawiła rękawiczki.
– Za niespełna miesiąc przyjedzie królowa Makhi i będzie oczekiwała
niezapomnianej ceremonii – przypomniała. – Jeżeli niedoszła panna młoda
nie zechce współpracować, wyszykujesz sobie poważny incydent dyploma-
tyczny.
– Incydent i tak może mu się przytrafić – zauważyła Tamar.
– To prawda, ale jeśli nie dojdzie do ślubu, nie będzie się musiał martwić
Fjerdanami, Shu Hanem ani Fałdą.
– Naprawdę? – zdziwił się Nikołaj.
– Naprawdę. Bo wtedy Genya cię zamorduje. Masz pojęcie, ile wysiłku
włożyła w planowanie tej fety?
Nikołaj westchnął.
– Będzie ślub. Zamówiłem już garnitur.
– Garnitur! – Zoya wzniosła oczy ku niebu. – Eleganckie wdzianko na
własny pogrzeb. Porozmawiaj z Ehri. Oczaruj ją.
Miała rację – i to właśnie najbardziej drażniło Nikołaja.
W pierwszej chwili ucieszył się na widok jeźdźca zbliżającego się od
strony obozowiska, potem jednak powaga malująca się na twarzy przybysza
zmroziła mu serce. Posłańcy niosący dobre wieści nigdy się tak nie śpieszą.
– O co chodzi? – zapytał, gdy jeździec do nich dołączył.
– Przybył latacz z Os Alty, Wasza Wysokość – wysapał zziajany posła-
niec. – Wiadomość od Termita.
I podał królowi zapieczętowany list.
Kątem oka Nikołaj dostrzegł, jak Zoya pochyla się w siodle; najchętniej
wyrwałaby mu list z ręki. „Termit” był pseudonimem operacyjnym Niny
Zenik.
Przebiegł list wzrokiem. Miał nadzieję, że będą mieli więcej czasu, ale
dzięki Ninie zyskali przynajmniej uczciwą szansę, żeby powalczyć.
– Musimy wracać do obozu – zwrócił się do posłańca. – Jedź przodem
i każ przygotować dwa latacze.
Goniec zniknął w tumanie kurzu.
– Zaczęło się, prawda? – spytała Zoya.
– Fjerda ruszyła. Tamar, będziesz musiała zawiadomić Davida i naszych
fabrykatorów. Ja wyślę latacz do naszych ludzi na zachodzie.
– Pociski nie są jeszcze gotowe – przypomniała Tamar.
– Wiem, ale Fjerdanie nie będą czekać. – Nikołaj odwrócił się do Zoi. –
Hiram Schenck jest w Os Kervo. Wiesz, co robić. To nasza jedyna szansa,
żeby załatwić tę sprawę, jak należy.
– Jesteśmy przygotowani? – zapytał Tolya.
– W żadnym razie, ale i tak damy im popalić – odpowiedziała mu sio-
stra.
Drzemiący w Nikołaju demon podniósł łeb, wyraźnie ożywiony tą
myślą. Wojna przypominała ogień: niespodziewana, żarłoczna i najłatwiej-
sza do powstrzymania, zanim rozhula się na dobre. Nikołaj był gotów zro-
bić wszystko, co w jego mocy, żeby ograniczyć pożogę. Bał się o siebie
i swój kraj, byłby głupcem, gdyby nie odczuwał strachu, ale jakaś jego
cząstka – może korsarz, może demon, a może książę, który pazurami
wyszarpał sobie drogę do tronu – nie mogła się doczekać bitwy.
– Wyobraźcie sobie, że wydajecie przyjęcie – powiedział i szarpnął
wodze, zmuszając klacz do ruchu. – Teraz będzie tak samo: kiedy przyjdą
goście, okaże się, kto jest waszym prawdziwym przyjacielem.
4
Nina

Hanne stanęła przy łóżku Niny i obudziła ją potrząśnięciem za ramię. Serce


Niny waliło jak młotem, pościel była mokra od potu. Mówiła przez sen?
Śniła o lodzie i o wilku Matthiasa: Trassel jadł jej z ręki, ale kiedy przyj-
rzała mu się uważnie, stwierdziła, że śnieżnobiały pysk ma czerwony od
krwi. Pożywiał się mięsem trupa.
– Ktoś przyszedł – powiedziała Hanne. – Ktoś z klasztoru.
Nina usiadła. Nocne powietrze chłodziło jej spocone ciało. Oprzytom-
niała w okamgnieniu i w tej chwili gwałtowne bicie serca nie miało już nic
wspólnego z rozpływającym się snem. Hanne uczyła się w klasztorze
w Gäfvalle, gdzie do spółki z Niną odkryły potworny plan Bruma, w który
zaangażowane były Źródlane Panny i pobliska placówka wojskowa. Hanne
z Niną zdołały pokrzyżować plany komendanta i uratować griszów, a Nina
bez żalu skazała Źródlaną Matkę na śmierć.
– Kto taki? – spytała szeptem.
Zakutała się po szyję w wełniany szlafrok i mocno się nim otuliła. Wło-
żyła kapcie, ale i tak cieszyła się, że komnaty na Białej Wyspie mają pod-
grzewane posadzki.
– Nie wiem. Matka kazała wezwać nas obie.
– Słodki Djelu… Nie marzniesz? Włóż coś na siebie.
Hanne była w samej bawełnianej koszuli nocnej. Jej krótko przycięte
rudawe włosy lśniły w blasku trzymanej przez nią lampy naftowej.
– Jestem tak przerażona, że nie czuję zimna.
Razem zaczęły buszować w niewielkiej garderobie łączącej zajmowany
przez Ninę pokoik z większą sypialnią Hanne.
Fort w Gäfvalle został zniszczony w wybuchu zorganizowanym przez
ekipę Niny. Korzystając z zamieszania, jakie wtedy zapanowało, Hanne
i Nina zdołały się wykpić z całej sprawy, udając niewiniątka. Jarl Brum nie
miał pojęcia ani o prawdziwej tożsamości Niny, ani o tym, że to ona była
odpowiedzialna za zniszczenie jego laboratorium i programu tortur. Powitał
w swoim domu Milę Jandersdat ze świadomością – całkiem słuszną – że
pomogła jego córce ocalić mu życie. Oczywiście nie zdawał sobie sprawy,
że gdyby to od niej zależało, wykończyłaby go raz na zawsze.
Od tamtej pory żyły w przekonaniu, że wszystko to uszło im na sucho.
Może się myliły; może kiedy kurz opadł, ktoś z klasztoru odkrył i poskładał
w całość elementy ich podstępu; może Źródlane Panny znalazły wykra-
dziony przez Hanne mundur drüskelle; może ktoś je widział, jak wywlekały
z wozu nieprzytomnego Jarla Bruma.
– Masz.
Nina przytrzymała Hanne szlafrok, żeby ta mogła się ubrać. Na fjerdań-
ską modłę uszyto go z gładkiej szarej wełny, ale podbito obficie gęstym
futrem, tak jakby wszelkie oznaki wygody i luksusu należało starannie
ukrywać.
– Co robimy? – spytała Hanne. Cała się trzęsła.
Nina okręciła ją w miejscu i przewiązała szarfą.
– Nic – odparła. – Niech inni mówią.
– Nie musisz udawać mojej służącej – przypomniała jej Hanne. – Nie,
kiedy jesteśmy same.
– Nie przeszkadza mi to. – Nina skoncentrowała się na zawiązaniu
szarfy w ozdobną kokardę; nie chciała patrzeć w oczy Hanne, które w tym
świetle lśniły jak płynna miedź. – Udamy cnotliwe niewiniątka, wysondu-
jemy, co wiedzą, i wszystkiemu zaprzeczymy. A gdyby przyszło co do
czego, to byłam okrutnym szpiegiem, który omotał cię swoją siecią.
– Nie powinnaś tyle czytać, naprawdę.
– A może to ty powinnaś czytać więcej? Masz lodowate ręce.
– Jestem przemarznięta.
– To ze strachu. – Nina zaczęła rozcierać dłonie Hanne. – Użyj mocy,
żeby spowolnić bicie serca. Uspokój oddech.
– Hanne? – dobiegł z korytarza głos Ylvy.
– Zaraz przyjdę, mamo! Ubieram się! – Hanne zniżyła głos: – Sama pod-
jęłam decyzję, Nino. Nie pozwolę, żebyś wzięła całą winę na siebie.
– A ja nie pozwolę, żeby ci się stała krzywda tylko dlatego, że wplątałaś
się w sieć mojego podstępu.
– Dlaczego jesteś taka uparta?
Dlatego, pomyślała Nina, że bywałam również nieostrożna i głupia i cza-
sami obrywali przez to niewłaściwi ludzie. A Hanne dość już w życiu
wycierpiała.
– Dość tego ponuractwa – zaproponowała, unikając odpowiedzi na pyta-
nie. – Może Źródlane Panny mają dla nas jakiś miły prezent.
– No jasne. Że też od razu o tym nie pomyślałam. Oby to był kucyk.
Przeszły wąskim korytarzem jak skazane idące na szubienicę. Nina
poprawiła starannie upiętą fryzurę; we Fjerdzie niezamężne kobiety nie
pokazywały się publicznie z rozpuszczonymi włosami. Od nadmiaru tej sto-
sowności stale bolała ją głowa, ale przynajmniej jako Mila Jandersdat zna-
lazła się w samym sercu Lodowego Dworu, idealnym miejscu do aranżowa-
nia cudów.
Po numerze, jaki wykręciły na targowisku, Hanne straciła część dawnej
pewności siebie.
– Jesteś pewna, że było warto? – zapytała ją tamtego wieczoru, gdy
zostały same w swoich pokojach. – Mieszkańcy miasteczka poniosą konse-
kwencje. Ojciec nie zniesie tego rodzaju herezji, wprowadzi jeszcze surow-
sze zarządzenia, a za wszystko zapłacą niewinni ludzie.
– Niewinni już płacą – przypomniała jej Nina. – Tyle że nie są Fjerda-
nami.
– Uważaj, Nino, żebyś nie stała się tym, czym według mojego ojca jesteś
– odparła Hanne, gdy kładły się do łóżek.
Nina musiała jej przyznać rację, Zoya też zawsze rugała ją za lekkomyśl-
ność, ale tym razem problem polegał na tym, że ich działania naprawdę
przynosiły skutek. Owszem, nie brakowało fanatyków w rodzaju Bruma,
którzy zawsze będą nienawidzili griszów i pociągną za sobą tłumy rozentu-
zjazmowanych zwolenników. Jednakże religia Słonecznej Świętej znalazła
wyznawców przed laty, gdy Alina Starkov powstała, by unicestwić Fałdę
Cienia i zginąć męczeńską śmiercią – i temu cudowi Jarl Brum nie mógł
zaprzeczyć. A przez ostatni rok z całej Ravki napływały doniesienia
o innych cudach: płaczących posągach, mostach zbudowanych z kości. Po
obu stronach granicy szeptano o tym, że zaczyna się Czas Świętych. Ten
ruch krzepł od dawna, ona musiała tylko odpowiednio nim pokierować.
Poza tym, gdyby nie wkradła się do Lodowego Dworu, Ravka nie
dowiedziałaby się o planowanej przez Fjerdan inwazji.
Tylko jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić?
Przypuszczała, że wkrótce się tego dowie.
Główna sala gościnna w apartamentach Brumów na Białej Wyspie pre-
zentowała się imponująco: niebotyczne ściany z białego marmuru, wysoko
wysklepiony sufit, ogromny kominek wybudowany z kamienia i ozdobiony
w taki sposób, by wydawało się, że obejmują go gałęzie świętego jesionu
Djela. Wszystko to miało podkreślać wyjątkową pozycję komendanta Jarla
Bruma – pozycję, o której odzyskanie musiał walczyć po tym, jak wróg
wdarł się do Lodowego Dworu, a on sam został upokorzony w porcie przez
pewną griszę.
Odziany w mundur, z przewieszonym przez ramię podróżnym płasz-
czem, Brum – z twarzą jak wykuta w kamieniu – szykował się do wyjazdu
na front. Matka Hanne sprawiała wrażenie lekko zatroskanej, ale ona pra-
wie zawsze tak wyglądała. W kominku trzaskał ogień.
Kobieta w średnim wieku, z kasztanowymi włosami zaplecionymi
w skomplikowane warkocze, siedziała wyprostowana na jednym z obitych
kremowym aksamitem foteli przy kominku. Jedną ręką przytrzymywała
opartą na udzie filiżankę z herbatą. Nie była zwykłą Źródlaną Panną: nosiła
granatowy fartuch i pelerynkę zastrzeżone dla Źródlanej Matki, przełożonej
wszystkich sióstr w zakonie. Jej twarz była Ninie obca, a przelotne zerknię-
cie na Hanne upewniło ją, że jej przyjaciółka też nie rozpoznaje przybyszki.
Zważywszy, że Hanne spędziła w klasztorze kilka lat, ta kobieta najwyraź-
niej nie odbywała w nim nowicjatu. Kim zatem była? I co robiła w Lodo-
wym Dworze?
Nina i Hanne dygnęły.
Brum wskazał gościa.
– Enke Bergstrin objęła władzę w klasztorze w Gäfvalle po niefortun-
nym zniknięciu poprzedniej Źródlanej Matki – wyjaśnił.
– Nie znaleziono jej? – spytała Nina tonem niewinnym jak gruchanie
niemowlęcia.
Należało od razu zepchnąć Bruma do defensywy, jeżeli zamierzał kwe-
stionować wydarzenia w klasztorze. Poza tym lubiła patrzeć, jak się wije.
Przestąpił z nogi na nogę, zerknął na żonę.
– Najprawdopodobniej znajdowała się w forcie, kiedy doszło do eksplo-
zji – odparł. – Klasztor odbierał z fortu rzeczy żołnierzy do prania.
W rzeczywistości odbiór prania był tylko przykrywką dla właściwej
działalności sióstr: opiekowały się ciężarnymi griszami, które na rozkaz
Bruma uzależniono od jurdy parem.
– Ale po co Źródlana Matka udawałaby się tam osobiście? – dopytywała
Nina. – Mogła przecież wysłać nowicjuszkę albo którąś ze Źródlanych
Sióstr.
Brum strząsnął pyłek z kurtki munduru.
– To dobre pytanie. Może miała tam coś do załatwienia. A może zamie-
rzała przypilnować sióstr.
A może moje nieumarłe sługi wciągnęły ją do innego świata, dodała
w myślach Nina. Któż to może wiedzieć?
– Dociekliwa z ciebie dziewczyna – zauważyła nowa Źródlana Matka.
Miała szaroniebieskie oczy, srogą twarz, surowo zaciśnięte usta. Czy
wszystkie Źródlane Matki rodziły się z takim posępnym grymasem? Czy
zaczynały tak wyglądać zaraz po tym, jak dostały awans?
– Proszę o wybaczenie. – Nina jeszcze raz dygnęła skromnie. – Nie
uczyłam się w klasztorze i obawiam się, że moje maniery zdradzają ten
brak wykształcenia.
– Nie zrobiłaś nic złego, Milu – zapewniła ją Ylva. – Wszyscy jesteśmy
zaciekawieni.
– Bez względu na to, co się stało z poprzednią Źródlaną Matką, Enke
Bergstrin objęła jej stanowisko i po tragedii w Gäfvalle usiłuje znów napro-
wadzić klasztor na właściwe tory – podjął Brum.
– Ale o co chodzi, papo? – spytała Hanne.
– Nie wiem – odparł ostrym tonem jej ojciec. – Źródlana Matka nie
chciała z nami rozmawiać pod waszą nieobecność.
Źródlana Matka odstawiła herbatę.
– Po zniszczeniu fortu elementy niereligijne zwiększyły swoje wpływy
w Gäfvalle – powiedziała. – Klasztor był zmuszony zaprowadzić surowszą
dyscyplinę wśród uczennic i ograniczyć ich prawo do prywatności.
Elementy niereligijne.
Nina rozkoszowała się tymi słowami. Gäfvalle było pierwszym krokiem,
pierwszym wyreżyserowanym przez nią cudem, w którym Leoni i Adrik
ocalili wioskę przed skażeniem spuszczoną z fabryki trucizną. Było to nie-
odpowiedzialne, skrajnie nierozważne… i zadziałało jak czarodziejskie
zaklęcie. Praktycznej sztuki oszustwa uczyła się od samego Kaza Brekkera,
a nie było lepszego nauczyciela od niego. Dwoje griszów – fabrykatorka
i eteryk – uratowało wieśniaków. Cud? Nie, po prostu dobrzy ludzie wytre-
nowani w używaniu swoich talentów i gotowi narazić się na prześladowa-
nia; dobrzy ludzie, którzy dziś byli czczeni jako święci w mrocznych zaka-
markach i rozświetlanych blaskiem świec kuchniach Gäfvalle: Sankt Adrik
Nieforemny i Sankta Leoni od Wód.
– Co to ma wspólnego z naszą córką? – zapytał surowo Brum.
– Podczas przeszukania klasztoru znaleźliśmy najróżniejsze zakazane
przedmioty, między innymi malowane ikony i pogańskie modlitewniki.
– To młodość – odparła Ylva. – W ich wieku też się buntowałam. Skoń-
czyło się tak, że wyszłam za mąż za drüskelle.
Na widok wymienionych przez Brumów serdecznych spojrzeń Ninę nie-
spodziewanie zakłuło w sercu. Ylva pochodziła z Hedjütów, jednego z pół-
nocnych plemion uważanych za boskie, zamieszkującego zapomniane
wybrzeże nieopodal Kenst Hjerte, Złamanego Serca. Czy w młodości przy-
pominała swoją córkę? Czy była podobnie uparta, przepełniona miłością do
otwartych przestrzeni i gołego nieba? Czy Jarl Brum, chłopak-żołnierz ze
stolicy, wydał jej się tajemniczy i obcy? Nina zakładała, że Brum zawsze
był potworem – a może dopiero z czasem się nim stał?
– Nie wolno nam tak myśleć – zaoponował teraz. – Te wpływy należy
wykorzenić, nim zagoszczą u nas na dobre. W przeciwnym razie cała
Fjerda zbłądzi.
– Sama lepiej bym tego nie ujęła, komendancie. – Źródlana Matka poki-
wała głową. – Dlatego tu jestem.
– Chcesz powiedzieć, że coś takiego znaleziono w rzeczach Hanne? –
zapytała ze zgrozą Ylva.
– W skrytce pod podłogą kaplicy znalazłyśmy męski strój do jazdy kon-
nej. A także koraliki modlitewne i ikonę Sankta Vasilki.
Sankta Vasilka, pomyślała Nina. Patronka niezamężnych kobiet.
Ravkańska święta, o której powiadano, że stała się pierwszym żarptakiem.
– To niemożliwe. – Brum stanął przed Hanne, jakby chciał jej bronić. –
Hanne bywa trochę szalona, ale nigdy nie posunęłaby się do oddawania
czci wynaturzeniu.
– Nigdy – wyszeptała Hanne. Nikt nie zwątpiłby w malujący się na jej
twarzy szczery zapał.
Nina z trudem powstrzymała uśmiech. Do licha, Hanne nie posunęłaby
się oddawania czci griszy, bo sama była griszą! Jako uzdrowicielka, mimo
że zmuszona do ukrywania swojej mocy, stale znajdowała sposoby, by
wykorzystywać ją do pomagania ludziom.
Źródlana Matka odęła wargi.
– Przebyłam zatem taki szmat drogi tylko po to, żeby poopowiadać wam
bajki, tak?
Ciszę, która zapadła po tych słowach, mąciło tylko trzaskanie ognia
w kominku. Nina wyraźnie wyczuwała strach Ylvy i wściekłość Bruma –
a także bijącą od obojga niepewność. Zdawali sobie sprawę, że Hanne
bywała w przeszłości nieposłuszna, ale jak daleko posunęła się tym razem?
Tego nawet Nina nie była do końca pewna.
Hanne wzięła głęboki wdech.
– Strój jeździecki należał do mnie – powiedziała.
Niech cię diabli, Hanne! – żachnęła się w duchu Nina. Co ci powiedzia-
łam? Miałyśmy wszystkiemu zaprzeczać!
– Och, Hanne! – Ylva przycisnęła czubki palców do skroni.
Brum poczerwieniał na twarzy.
Hanne wystąpiła naprzód z uniesioną głową, pełna dumy i odziedziczo-
nej po ojcu niezłomnej woli.
– Nie wstydzę się tego. – W jej głosie brzmiała niezmącona pewność sie-
bie, chociaż kiedy spojrzała Ninie w oczy, pośpiesznie odwróciła wzrok. –
Nie wiedziałam wtedy, kim jestem ani czego pragnę. Teraz wiem, gdzie
chcę być: tutaj, z wami.
Ylva wstała i wzięła ją za rękę.
– A te ikony? Paciorki?
– Nic mi o nich nie wiadomo – odparła Hanne bez chwili wahania.
– Czy znaleziono je razem ze strojem jeździeckim Hanne? – zaryzyko-
wała pytanie Nina.
– Nie – przyznała Źródlana Matka. – Były gdzie indziej.
Ylva przygarnęła córkę do piersi.
– Twoja uczciwość napawa mnie dumą – przyznała.
– Źródlana Matko… – Głos Jarla Bruma był lodowaty. – Jesteś wierną
sługą Djela, ale to samo można powiedzieć o drüskelle. Następnym razem
zastanów się dobrze, nim przyjdziesz do mojego domu, by oskarżać moją
córkę.
Źródlana Matka wstała. Karcące słowa Bruma nie wywarły na niej
chyba wielkiego wrażenia.
– Służę temu krajowi – powiedziała. – Dbam o jego duchową pomyśl-
ność. Tymczasem to tutaj, pod tym dachem, przebywa Apparat, pogański
kapłan. Chodzą słuchy o szerzących się w tym mieście pogańskich kultach.
Nie dam się odwieść od mojej misji. – Przygładziła wełniany fartuch. –
Cieszę się jednak, że Hanne znalazła swoje miejsce w życiu. Przed odjaz-
dem wysłucham jej spowiedzi.
Hanne dygnęła ze spuszczoną głową: uosobienie posłuszeństwa.
– Tak, Źródlana Matko.
– Wysłucham również spowiedzi Mili Jandersdat.
Nina nie zdołała ukryć zaskoczenia.
– Byłam tylko gościem w klasztorze, nie nowicjuszką.
– Czy nie masz duszy, Milu Jandersdat?
Mam większą duszę niż ty, zasuszona pestko śliwki, odparowała
w duchu Nina. Nie mogła jednak dalej protestować, nie przy Brumach.
Poza tym w głowie kręciło jej się z ulgi. Nie zostały zdemaskowane. Próba
oskarżenia Hanne o herezję wyglądała groźnie, ale i tak była niczym
w porównaniu z tym, co Źródlana Matka mogła powiedzieć. Skoro Matka
Śliwkowa Pestka kazała jej się wyspowiadać z paru grzeszków, Nina
z przyjemnością zapewni jej ten kwadrans rozrywki.
– Ja pierwsza – powiedziała, zwracając się do Hanne, i raźnym krokiem
przeszła za Źródlaną Matką do małego saloniku, który miał pełnić rolę kon-
fesjonału.
Pokój był wąski, ledwie mieściły się w nim biurko i mała kanapa. Źró-
dlana Matka usiadła przy biurku i zapaliła lampę naftową.
– Woda słyszy i rozumie – zamamrotała.
– Lód nie wybacza – udzieliła tradycyjnej odpowiedzi Nina.
– Zamknij drzwi.
Nina wykonała polecenie i posłała Źródlanej Matce promienny uśmiech,
okazując gotowość do współpracy.
Źródlana Matka odwróciła się do niej. Jej oczy miały szary kolor łupku.
– Witaj, Nino.
5
Zoya

Zoya spacerowała w tę i z powrotem po kamiennej posadzce sali w wyso-


kiej wieży ratusza Os Kervo. Hiram Schenck się spóźniał, a ona nie miała
cienia wątpliwości, że robił to celowo, by ją urazić. Po tym, jak kercheńskie
władze poznały tajemnicę izmarsja – zabójczych i niewykrywalnych okrę-
tów podwodnych Nikołaja – Ravka straciła wszelką przewagę w negocja-
cjach z wyspiarskim państewkiem i rządzącą nim Radą Kupiecką. Schenck
zamierzał dopilnować, by Zoya miała tego pełną świadomość.
Musiała zachować spokój, być dyplomatą, nie żołnierzem. Inaczej urwie
Schenckowi ten kudłaty rudy łeb.
Za oknem morze rozbijało się o podstawę słynnej latarni morskiej.
Powiadano, że to Sankt Vladimir Niemądry powstrzymał napierające fale
przez czas niezbędny na wymurowanie potężnego falochronu i wysokiej
latarni. Zoya przypuszczała, że Vladimir był po prostu potężnym akwaty-
kiem.
Chociaż nie dość potężnym, pomyślała teraz. W podzięce za te starania
utonął w zatoce.
Nie powinno jej tu być. Jej miejsce było na froncie, wśród szkwalników.
U boku króla.
– Nie możemy ryzykować, że Fjerda odkryje nasze plany – powiedział
jej Nikołaj. – Musisz się spotkać z Schenckiem.
– A jeżeli Fjerdanie zaatakują od strony morza?
– Nie przełamią ustawionej przez Sturmhonda blokady.
Mówiąc to, brzmiał bardzo pewnie. Miał dar do przemawiania z przeko-
naniem. Sturmhond, legendarny korsarz i alter ego króla Ravki, posłał flotę
swoich statków do ochrony ravkańskiego wybrzeża. Teoretycznie król
i Triumwirat mogli się w tej kwestii zdać na ravkańską marynarkę wojenną,
ale Nikołajowi nie podobały się jej zbyt bliskie związki z Ravką Zachodnią.
Nie ufał jej, zwłaszcza obecnie, gdy stawka w grze była tak wysoka.
Na szczęście wiadomość od Niny przyszła w samą porę, zdążą się jesz-
cze przygotować. No i przynajmniej Nina nadal żyła.
– Każ jej wracać – nalegała Zoya, pilnując się, by do jej głosu nie zakra-
dła się błagalna nuta.
Ale król odmówił.
– Jest nam tam potrzebna.
Niech przypłyną, myślała Zoya. Niech Jarl Brum i ci jego przeklęci
łowcy czarownic uderzą od strony morza. Ja i moi szkwalnicy zgotujemy
im serdeczne powitanie.
Oparła głowę o chłodne kamienne obramowanie okna. Jakaś jej cząstka
cieszyła się, że nie musi w tej chwili towarzyszyć królowi i znosić przeni-
kliwych spojrzeć Tamar. W uszach wciąż dźwięczał jej głos tamtej Sulijki;
przed oczami miała jej twarz, kiedy stała bez lęku pod cedrem. Khaj pa ve.
„Widzimy cię”.
Była wojowniczką, generałem, griszą noszącą smocze łuski na nadgarst-
kach. Dlaczego więc te słowa napawały ją tak wielkim lękiem?
Spojrzała na zegarek zawieszony na wysadzanej klejnotami dewizce
przypiętej do szarfy kefty, otrzymany w prezencie od króla. Kopertę zdobił
wizerunek smoka owiniętego wokół drzewa pigwowego. Wykonana
z muszli uchowca tarcza opalizowała w świetle. Srebrne wskazówki odmie-
rzały uciekający czas.
– Spóźnia się – prychnęła.
– Może zabłądził – zasugerował nerwowym tonem hrabia Kirigin.
Zawsze się przy niej denerwował, to już się robiło nudne. Był jednak
bardzo zamożny, a jego permanentnie dobry humor doskonale kontrastował
z surowością Zoi. Przy Kiriginie trudno było cokolwiek traktować poważ-
nie. Poza tym jego ojciec był spekulantem wojennym – czyli przestępcą
w świetle ravkańskiego prawa, ale przestępcą niezwykle popularnym wśród
zachodnioravkańskiej arystokracji, która poważnie się przy jego pomocy
wzbogaciła.
– Mój zegarek wskazuje, że ma jeszcze dwie minuty, zanim będzie go
można uznać za spóźnionego w ścisłym znaczeniu tego słowa – dodał hra-
bia.
– Nasz król nie ma ani jednej minuty do stracenia – odparowała Zoya.
Kirigin poczerwieniał. Zabębnił palcami w stół.
– No tak. Tak, oczywiście.
Znów odwróciła się do okna. Wyraźnie czuła zakłopotanie Kirigina, jego
gorliwość i pragnienie. Uderzyły w nią jak nagły sztorm, poryw wiatru,
który porwał ją z nóg i cisnął w przepaść. W jednej chwili stała pewnie na
podłodze osłonecznionej komnaty w Os Kervo i patrzyła na morze –
a w następnej patrzyła na stojącą przed nią śliczną kruczowłosą dziew-
czynę, której niebieskie oczy były wpatrzone w dal. Wyciągnęła rękę, żeby
dotknąć jej gładkiego policzka.
– Zoyu?
Otrząsnęła się w samą porę, żeby odtrącić dłoń Kirigina.
– Nie pozwoliłam ci mnie dotykać.
– Przepraszam. – Złapał się za dłoń takim gestem, jakby Zoya złamała
mu palec. – Wydałaś mi się taka… zagubiona.
Bo tak było. Spuściła wzrok na migotliwe czarne okowy na przegubach
dłoni. Wyglądały jak kajdany, ale czuła się z nimi całkiem swojsko, jakby
ich chłodny dotyk na skórze od zawsze był jej przeznaczony. Moc. Jej pra-
gnienie – jak bicie serca, miarowe, nieustępliwe. Wszyscy griszowie odczu-
wali tę pokusę, która po zdobyciu amplifikatora jeszcze się nasiliła.
„Otwórz drzwi, Zoyu”.
Nigdy nie miała pewności, czy głos rozlegający się w jej głowie należy
do niej, czy do Jurisa. Wiedziała tylko, że jego obecność w jej wnętrzu jest
faktem; żaden wytwór wyobraźni nie mógł być aż tak irytujący. Czasami
wyczuwała jeszcze drugi umysł, prastary, ukryty głębiej niż Juris; umysł,
który nie należał do człowieka, ba, który nigdy nie był umysłem ludzkim –
i wtedy w całym świecie wokół niej zachodziła zmiana. Nagle zaczynała
słyszeć służących wymieniających się w kuchni szeptanymi ploteczkami
albo czuła zapach kwitnących jabłoni w odległym o blisko piętnaście mil
sadzie w Yelince. Wszystko to mogła znieść, ale emocje, nagłe zatopienie
się w cudzym bólu albo radości… To było dla niej zbyt wiele.
A może po prostu tracę zmysły, pomyślała.
Nie można było tego wykluczyć po tym, co widziała w Fałdzie, po tym,
co zrobiła – zamordowała świętą opętaną żądzą zniszczenia, zatopiła ostrze
w sercu smoka i w sercu przyjaciela. Ocaliła Nikołajowi życie. Uratowała
Ravkę przed Elizavetą. Ale nie zdołała zapobiec powrotowi Zmrocza,
prawda? Teraz wbrew sobie zastanawiała się, czy ma jakąkolwiek szansę
ocalić swoją ojczyznę przed wojną.
– Zamyśliłam się. – Strząsnęła rękawy niebieskiej kefty. – Nic więcej.
– Aha. – Kirigin nie wyglądał na przekonanego.
– Nie służyłeś w armii, prawda?
– Nie, nie służyłem.
Hrabia zajął miejsce u szczytu długiego prostokątnego stołu ozdobio-
nego herbem Ravki Zachodniej: wciśniętą pomiędzy dwa orły latarnią mor-
ską. Był ubrany w musztardową marynarkę i czerwoną jak koral kamizelkę,
które w połączeniu z jego bladą karnacją i intensywnie rudymi włosami
upodabniały go do egzotycznego ptaka szukającego grzędy, na której
mógłby przysiąść.
– Podczas wojny domowej ojciec odesłał mnie do Nowoziemia. –
Odchrząknął. – Zoyu… – zaczął, ale kiedy zmroziła go wzrokiem, natych-
miast się zmitygował: – Pani generał, czy zechciałaby pani rozważyć
odwiedziny w mojej posiadłości nieopodal Carievy?
– Trwa wojna, Kirigin.
– Po wojnie. Latem, na przykład. Moglibyśmy się wybrać na wyścigi.
– Jesteś pewien, że będzie jakieś „po wojnie”?
Kirigin wyraźnie się zdziwił.
– Król jest wyśmienitym taktykiem – odparł.
– Nasze siły są zbyt nieliczne. Jeżeli król nie zdoła zatrzymać Fjerdan
pod Nezkii, wojna skończy się, zanim się zacznie. Jeśli mamy wygrać,
potrzebujemy posiłków.
– Dostaniemy je! – zapowiedział Kirigin. Zoya zazdrościła mu optymi-
zmu. – Pewnego dnia znów zapanuje pokój. Zresztą nawet w czasie wojny
moglibyśmy się na chwilę wymknąć: dyskretna kolacja, okazja do roz-
mowy, możliwość lepszego poznania się. Zważywszy na zbliżający się kró-
lewski ślub…
– Plany króla nie powinny cię interesować.
– Naturalnie. Pomyślałem jednak, że teraz będziesz mogła…
Zoya odwróciła się do Kirigina. Prąd przepłynął przez nią z trzaskiem,
wiatr wzburzył jej włosy.
– Co dokładnie będę mogła?
Uniósł ręce w takim geście, jakby próbował ją zatrzymać.
– Miałem na myśli…
Wiedziała, co miał na myśli. Od miesięcy krążyły plotki o niej i Nikołaju
– plotki, do których rozpowszechniania sama się przyczyniała, żeby ukryć
fakt, że król skrywa w sobie demona, nad którym zapanowanie wymaga
ogromnego wysiłku. Dlaczego więc słowa Kirigina tak bardzo ją teraz roz-
złościły?
Wzięła głęboki wdech.
– Posłuchaj, Kirigin. Jesteś przystojny, uroczy, bardzo… życzliwy.
– Jestem? – powtórzył z wahaniem. – No jestem – dodał już pewniej-
szym tonem.
– Owszem, jesteś. Ale różnimy się temperamentem.
– Myślę, że gdybyś tylko…
– Tu nie ma żadnego „tylko”.
Jeszcze raz odetchnęła głęboko, żeby zapanować nad nerwami i głosem.
Usiadła przy stole. W ciągu ostatnich kilku lat Kirigin dowiódł, że jest
oddanym przyjacielem króla, kiedy udostępnił swoją rezydencję do prowa-
dzenia prób nad nową bronią. Nie był złym człowiekiem. Powinna się
postarać i być dla niego miła.
– Wydaje mi się, że wiem, jakie masz oczekiwania – powiedziała.
Kirigin poczerwieniał jeszcze bardziej.
– Szczerze w to wątpię – odparł.
Zoya przypuszczała, że w wyobrażeniach hrabiego przewijają się sple-
cione w uściskach ciała, a także – być może – wizja, w której śpiewa jej
piosenki przy akompaniamencie lutni, ale postanowiła oszczędzić im
obojgu tych obrazów.
– Zaprosisz mnie na elegancką kolację. Oboje wypijemy za dużo wina.
Przekonasz mnie, żebym opowiedziała ci o sobie, o ciążącej na mnie presji,
o mojej smutnej przeszłości. Być może uronię łzę albo dwie. Będziesz mnie
słuchał z uwagą i czułością i w jakiś sposób zdołasz przeniknąć sekret
mojej natury. Tak to sobie wyobrażasz?
– Może nie do końca, ale… Tak! – Nachylił się w jej stronę. – Chcę
poznać prawdziwą ciebie, Zoyu.
Sięgnęła nad stołem i wzięła go za rękę. Jego dłoń była lepka od potu.
– Hrabio Kiriginie… Emilu. Moja natura nie skrywa żadnych tajemnic.
Nie odsłonię przed tobą żadnej innej mnie. Nie dam ci się oswoić. Służę
królowi, jestem generałem Drugiej Armii, która w tej chwili stawia czoło
nieprzyjacielowi pozbawiona mojego dowództwa.
– Ale gdybyś tylko…
Puściła jego rękę i oklapła na krześle. Tyle, jeśli chodzi o bycie miłą.
– Wojna czy nie wojna, jeśli usłyszę z twoich ust jeszcze jedno czułe
słówko, jeszcze jedno zaproszenie, ogłuszę cię i poczekam, aż jakiś ulicznik
zakosi ci buty. Rozumiemy się?
– Buty?!
Czerwony na twarzy Hiram Schenck wszedł bez pukania. Na klapach
statecznego urzędniczego garnituru miał okruchy czegoś, co wyglądało jak
jajko na twardo. Jego pycha uderzyła Zoyę jak fizyczny cios. Cały wprost
promieniał pewnością siebie.
– Dzień dobry – powiedział, splatając dłonie. – Na Dłoń Ghezena, ależ
tu zimno!
– Spóźnił się pan.
– Tak? Diuk Radimov podaje przepyszne obiady. Znakomity gospodarz,
znakomity… Wasz król mógłby się od niego sporo nauczyć.
Radimov i jego kompani z Ravki Zachodniej podejmowali kercheńskich
dygnitarzy w wielkim stylu. Ledwie Fałda została unicestwiona i udało się
zjednoczyć Ravkę, pojawiły się pogłoski o secesji. Zachodowi nie podobało
się, że wrzuca mu się na kark długi wschodniej części kraju, a groźba wojny
z Fjerdą podważyła większość dyplomatycznych wysiłków Nikołaja zmie-
rzających do obłaskawienia Ravki Zachodniej. Jej mieszkańcy nie chcieli
wysyłać swoich dzieci na front, tak jak nie chcieli, żeby z ich podatków
finansowano wojnę, w której triumf był mocno wątpliwy.
– Pan sobie ucztuje, a tymczasem ravkańscy żołnierze idą na śmierć.
Schenck poklepał się po brzuchu takim gestem, jakby jego dobre trawie-
nie było kluczowe dla ravkańskiego wysiłku wojennego.
– To nadzwyczaj niepokojące – przyznał.
Dyplomacja, upomniała się w duchu Zoya. Bądź miła.
Spojrzała na Kirigina, dając mu znać, żeby nalał wina: doskonały rocz-
nik, praktycznie nie do dostania w ojczyźnie Schencka, wyciągnięty na tę
okazję wprost z legendarnej piwniczki hrabiego.
– Napije się pan z nami? – zaproponował Kirigin. – Carievskie, starzone
w glinie.
– Ach tak?
Schenck z błyskiem w oku usiadł przy stole. Kercheńska Rada Kupiecka
propagowała umiar i gospodarność, ale Schenck ewidentnie kochał luksus.
Zoya odczekała, aż się napije, i cierpliwie zniosła niemal odrażający wyraz
zachwytu, jaki odmalował się na jego twarzy.
– Wyjątkowe! – oświadczył.
– Nieprawdaż? Mam kilkanaście beczułek, więc gdyby życzył pan sobie,
żebym jedną panu podesłał… Ale musiałaby zostać dostarczona osobiście
przez któregoś z moich służących, inaczej wino nie przetrwa transportu.
Zoya cieszyła się z życzliwej gotowości Kirigina do grzecznościowych
pogwarek. Dał jej chwilę na zebranie myśli, dzięki czemu powstrzymała się
od wytrącenia Schenckowi kieliszka z ręki. Jeżeli Ravka wymaga od niej
uprzejmości, to będzie uprzejma, u licha!
– Podobno nowoziemskie szlaki morskie w zasadzie przestały istnieć –
odezwała się. – Nowoziemie nie jest w stanie obronić swoich statków.
Transport towarów zamarł.
– Rzeczywiście, to straszne. Ponoć z ich jednostek zostały drzazgi, które
swobodnie unoszą się na falach. Nikt nie przeżył. – Zachowanie powagi
wymagało od Schencka sporo wysiłku, złośliwa satysfakcja przebijała
z jego głosu. – Piraci, rozumiecie.
– Naturalnie.
Tylko że te tragedie nie były wcale dziełem piratów, lecz sprawką Ker-
chu korzystającego z wytworów ravkańskiej techniki, których Rada
Kupiecka zażądała w zamian za łaskawą prolongatę spłaty długów Ravki.
Mogli bezkarnie zaatakować nowoziemskie statki, bo nie musieli wynurzać
się na powierzchnię i ryzykować wykrycia.
– To miażdżący cios dla nowoziemskiej gospodarki – zauważyła Zoya. –
Ceny jurdy i cukru biją pewnie rekordy wszech czasów.
– Nie, jeszcze nie… – Schenck zmarszczył brwi. – Po Nowoziemcach
nie widać na razie, żeby mieli kłopoty finansowe. Zresztą wszelkie próby
podniesienia ceny jurdy spotykają się z oporem naszych zagranicznych
klientów. Musimy po prostu poczekać, aż skapitulują.
– Przed piratami?
Schenck skubnął guzik przy kamizelce.
– Tak. Właśnie tak. Przed piratami.
– Cały czas sprzedajecie jurdę do Fjerdy i Shu Hanu, mimo że nie jest
tajemnicą, iż przerabia się tam jurdę na jurdę parem, by za jej pomocą tortu-
rować i zniewalać griszów.
– Nic nam o tym nie wiadomo. To czcze domysły, barwne fantazje.
Kerch zawsze zachowywał neutralność polityczną, nie możemy dać się
wciągać w spory międzynarodowe. Handlujemy ze wszystkimi, uczciwy
towar za uczciwe pieniądze. Umowa to umowa.
Zoya dobrze wiedziała, że Schenck nie mówi tylko o handlu jurdą. Jasno
określił stanowisko Kerchu.
– Nie przyjdziecie Ravce z pomocą.
– Niestety, to niemożliwe. Wiedzcie jednak, że nasze myśli będą wam
towarzyszyć.
Spojrzała na niego z ukosa. W pewnym sensie mówił prawdę. Kerch nie
był zachwycony wojną, bo podczas wojny szlaki handlowe stawały się nie-
pewne i niebezpieczne, a pokojowe i dobrze prosperujące kraje lepiej nada-
wały się na partnerów handlowych. Mógł jednak z równym powodzeniem
zarabiać na broni i amunicji, stali i prochu strzelniczym, ołowiu i alumi-
nium.
– Czy możecie mieć pewność, że jeśli Fjerdanie najadą Ravkę, to Shu
Han powstrzyma ich dalszą ofensywę? – spytała.
Shu Han miał ogromną armię lądową, ale nikt nie znał prawdziwej siły
militarnej Fjerdy. A Kerch mógł być następny na jej liście podbojów.
Schenk uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Może wilk straci część kłów w długiej i wyniszczającej wojnie z sąsia-
dem – odparł.
– Liczycie więc na to, że osłabimy Fjerdę, ale nie zamierzacie nam
w tym pomagać. Kercheńskie okręty stoją na kotwicy u północnych
wybrzeży. Mamy latacz. Zdążymy wysłać wiadomość.
– Rzeczywiście moglibyśmy wezwać naszą flotę. I gdyby Kerch przysłał
mnie tu z misją zaoferowania pomocy Ravce, to właśnie byśmy zrobili.
– Ale nie taka jest pańska rola.
– Nie.
– Miał pan po prostu zmarnować nasz czas i zatrzymać mnie tutaj,
żebym nie mogła udać się na front.
– Doceniam wino i pani urocze towarzystwo, ale z przykrością przy-
znaję, że to spotkanie nie ma najmniejszego sensu. Nie ma pani żadnych
argumentów przetargowych, panno…
– Pani generał.
– …pani generał Nazyalensky – dokończył Schenck tonem wujaszka
spełniającego kaprys ulubionej siostrzenicy. – Mamy wszystko, co chcemy
mieć.
– Czy aby na pewno?
Zmarszczył brwi.
– Co pani sugeruje?
To była ostatnia karta w rękawie Zoi. Ostatnia szansa na ocalenie tych
negocjacji.
– Nasz król ma dar sprawiania, by niemożliwe stało się możliwe; talent
do budowania maszyn, które umożliwiają przekraczanie coraz to nowych
granic. Zebrał najlepszych naukowców spośród griszów i otkazat’sia. Czy
na pewno chcecie się opowiedzieć po stronie jego wrogów?
– My nie opowiadamy się po żadnej stronie, panno Nazyalensky, chyba
wyraźnie dałem to do zrozumienia. I nie targujemy się o przyszłość. Może
nie doceniamy ravkańskiej pomysłowości, za to z pewnością zdajemy sobie
sprawę z fjerdańskiej brutalności.
Zoya długo patrzyła mu w oczy.
– Był pan gotowy wydać córkę za Nikołaja Lancova. Wie pan, że jest
dobrym człowiekiem.
Wiedziała, że to proste słowa. Wiedziała również, jak wielką są rzadko-
ścią.
– Moja droga… – Schenck dopił wino i odsunął się od stołu. – Nie
wiem, może Shu Han ma mniejsze wymagania, ale ja chciałem wydać
córkę za króla, nie za bękarta.
– Do czego pan zmierza?
Cierpliwość Zoi była na wyczerpaniu. Czy ten wypierdek był na tyle
bezczelny, by otwarcie kwestionować rodowód Nikołaja? Jeżeli tak, to ich
sytuacja była gorsza niż w jej najczarniejszych snach.
Ale Schenck tylko uśmiechnął się skromnie.
– Tylko plotki – odparł. – Tylko szepty.
– Proszę zatem uważać, by nie przerodziły się w głośne rozmowy.
Można w nich stracić język.
Schenck otworzył szerzej oczy.
– Grozi pani wysłannikowi kercheńskiego rządu?
– Grożę wyłącznie plotkarzom i tchórzom.
Oczy Schencka zrobiły się jeszcze większe. Zoya zastanawiała się, kiedy
wyskoczą mu z czaszki.
– Mam ważne spotkanie – powiedział. Wstał i ruszył do drzwi. – A pani
śpieszno zapewne na pole bitwy, by tam stanąć po stronie przegranych.
Zacisnęła pięści z taką siłą, że paznokcie wbiły jej się w skórę. Prawie
słyszała w głowie głos Nikołaja, który zalecał jej ostrożność. Na wszystkich
świętych, jak on był w stanie spotykać się z tymi zarozumiałymi, amoral-
nymi ropuchami i nie mordować przynajmniej jednej dziennie?!
Pohamowała się jednak i dopiero po wyjściu Schencka gwałtownym
podmuchem powietrza porwała ze stołu butelkę z carievskim winem
i z przyjemnym trzaskiem rozbiła ją o ścianę.
– Schenck wcale nie zamierzał nam proponować pomocy, prawda? –
zapytał Kirigin.
– Oczywiście, że nie. Chciał nas tylko jeszcze bardziej upokorzyć.
Jej król stawi czoło Fjerdanom pozbawiony wsparcia ze strony Hirama
Schencka i jemu podobnych. Wiedział, że to będzie daremna próba, lecz
mimo to wysłał ją do Os Kervo.
„Podejmij się tej straceńczej misji, Zoyu”, poprosił. „Zrób to dla mnie”.
A ona to zrobiła, rzecz jasna.
– Nie powinniśmy zawiadomić króla? – podsunął Kirigin.
– Zrobimy to osobiście – odparła.
Może jeszcze zdąży stanąć u boku swoich żołnierzy i razem z nimi sta-
wić czoło fjerdańskich czołgom i armatom. Wyszła na korytarz, gdzie cze-
kał służący.
– Każ pilotowi przygotować latacz – poleciła.
– A bagaże? – zdziwił się Kirigin, pędząc za nią korytarzem.
– Zapomnij o bagażach.
Skręcili na schody, zeszli na parter i przemierzyli dziedziniec, kierując
się w stronę przystani, w której zostawili swój morski latacz. Zoya nie była
stworzona do dyplomacji, zamkniętych gabinetów i uprzejmych pogadu-
szek. Jej żywiołem była walka. A jeśli chodzi o Schencka, diuka Radimova
i wszystkich innych zdrajców Ravki, to policzy się z nimi później, kiedy już
Nikołaj znajdzie jakiś sposób na wygranie tej wojny.
Jesteśmy smokiem. Będziemy czekać na dogodny moment.
– Ja… jeszcze nigdy nie latałem – przyznał Kirigin, gdy zbliżyli się do
przystani.
Zoya zdawała sobie sprawę, że najlepiej byłoby, gdyby został w Os
Kervo; front wojenny nie był miejscem dla niego. Nie chciała go jednak
zostawiać pod wpływem zachodnioravkańskich arystokratów.
– Nie martw się, nic ci nie będzie. A gdybyś jednak źle się poczuł, rzygaj
za burtę zamiast sobie na kolana. Albo mnie.
– Jest jakaś nadzieja? – zapytał. – Dla Ravki?
Nie odpowiedziała. Uczono ją, że zawsze jest nadzieja, ale z czasem zro-
biła się za stara i za mądra na bajki.
Wyczuła ruch, zanim go zobaczyła.
Zawirowała w miejscu i dostrzegła odblask światła na ostrzu noża:
napastnik rzucił się na nią z cienia. Błyskawicznie uniosła ręce i podmuch
wiatru cisnął mężczyznę na ścianę. Rozległ się trzask pękających kości.
Napastnik zginął, nim osunął się na ziemię.
Zbyt łatwe. Podpucha…
Kirigin skoczył naprzód, obalił drugiego napastnika na ziemię i dobył
pistoletu, gotowy strzelić mu w głowę.
– Nie! – krzyknęła Zoya i drugim podmuchem zepchnęła kulę z pierwot-
nej trajektorii.
Pocisk zrykoszetował z wizgiem o kadłub pobliskiego statku, nie czy-
niąc nikomu krzywdy.
Rzuciła się na niedoszłego zabójcę, klęknęła mu na piersi i zacisnęła
pięść, wyciskając mu powietrze z płuc. Poczerwieniał, załzawione oczy
wyszły mu z orbit, zaczął rozpaczliwie drapać palcami szyję.
Rozluźniła dłoń, żeby dać mu odetchnąć. Chwytał powietrze łapczywie
jak zdjęta z haczyka ryba.
– Mów – poleciła mu. – Kto cię nasłał?
– Nadchodzi… nowa era… – wychrypiał. – Fałszywi święci…
zostaną… wyeliminowani.
Wyglądał i mówił jak Ravkańczyk. Jeszcze raz przydusiła go na chwilę,
po czym pozwoliła mu wciągnąć ociupinę powietrza w płuca.
– Fałszywi święci? – powtórzył Kirigin, ściskając zakrwawione ramię.
– Kto cię nasłał? – powtórzyła Zoya.
– Twoja moc… jest wynaturzeniem… zostaniesz… ukarana… Sankta
Zoyu.
Ostatnie dwa słowa wypowiedział nienawistnym tonem, jak przekleń-
stwo.
Zoya wzięła zamach i grzmotnęła go pięścią w szczękę. Zwiotczał.
– Nie mogłaś go mocniej przydusić, żeby stracił przytomność? – zdziwił
się Kirigin.
– Miałam ochotę komuś przywalić.
– Rozumiem. Cieszę się, że padło na niego. O co mu chodziło z tą
Sankta Zoyą?
– O ile mi wiadomo, nie czynię i nie przypisuję sobie żadnych cudów…
– Zmrużyła oczy. Wiedziała już, do kogo mieć pretensje. – Niech cię diabli
wezmą, Nino Zenik.
6
Nikołaj

– Niech cię święci błogosławią, Nino Zenik – mruknął Nikołaj.


Szedł wzdłuż linii stanowisk ravkańskich żołnierzy, zamaskowanych
błotem i zaroślami. Panowała jeszcze niemal całkowita ciemność, kiedy
niedługo przed świtem poderwał swój latacz, zabrawszy na pokład Adrika,
jednego z najlepszych szkwalników Zoi, żeby wyciszył odgłos silnika. Fjer-
danie mieli nadzieję, że uda im się zaskoczyć przeciwnika, a Nikołaj chciał
ich utwierdzić w tym złudzeniu.
Cały czas jednak zastanawiał się, dlaczego tak im zależy na elemencie
zaskoczenia. Ze swojego podniebnego punktu widzenia na pokładzie lata-
cza widział długi szereg czołgów ciągnący się wzdłuż granic Ravki w sza-
rym brzasku. Powinien się chyba modlić, ale nigdy nie był szczególnie reli-
gijny – zwłaszcza dopóki miał oparcie w nauce i dwóch solidnych rewolwe-
rach. W tej chwili żywił jednak nadzieję, że wszyscy ravkańscy święci,
wszystkie kaelskie duszki i wszechpotężne bóstwa spoglądają na jego
ojczyznę z odrobiną czułości w sercu, bo w obecnej sytuacji potrzebował
wszelkiej pomocy, na jaką mógł liczyć.
– Ja przynajmniej mam tylko jedną rękę do stracenia – zauważył smętnie
Adrik.
Był niezwykle utalentowanym griszą, ale Nikołaj nie znał chyba nikogo
innego, kto miałby tak depresyjne usposobienie. Adrik miał włosy piasko-
wej barwy, chłopięce rysy, piegowatą twarz… i był ludzkim odpowiedni-
kiem potężnego kataru. Nikołaj nie rozumiał, co Leoni – cudowna kobieta
i wyśmienita fabrykatorka – w nim widzi.
– Głowa do góry, Adriku! – odkrzyknął do siedzącego za nim chłopaka.
– Wkrótce wszyscy możemy być martwi, wtedy twój bezcielesny duch
będzie mógł do woli głosić takie ponure przepowiednie.
Chcąc uniknąć zdemaskowania obozu, wylądowali na odległym o dwie
mile prowizorycznym lądowisku i resztę drogi przebyli konno.
– Ilu? – spytał Tolya, gdy dołączyli do ravkańskiej armii.
Podał Nikołajowi jeden karabin; drugi nosił przewieszony przez szerokie
plecy. Otrzymali już meldunki od zwiadowców, ale Tolya nie tracił nadziei
– tej samej nadziei, której chwytał się także Nikołaj, dopóki nie zdruzgotało
jej to, co zobaczył z powietrza.
– Zbyt wielu – odparł. – Wcześniej myślałem, że może to jakieś złudze-
nie optyczne, ale nie.
Szeregi fjerdańskich machin bojowych były znacznie liczniejsze, niż
wynikało to z informacji wywiadu.
Tamar i Nadia przywitały ich bez słowa, Nadia tylko skinęła bratu
głową. Oboje z Adrikiem byli szczupli, żylaści, zielonoocy, oboje byli też
szkwalnikami, ale, o ile Nadia była wieczną optymistką, o tyle Adrik nale-
żał do klubu ponuraków. Nie pozwalano mu się z tym obnosić na spotka-
niach, żeby wszystkich nie przygnębiał.
Nikołaj obejrzał przyrządy celownicze broni. Wiedział, że karabin
sprawdzi się w bezpośrednim starciu, ale i tak większe zaufanie pokładał
w noszonych na biodrach rewolwerach.
Fjerda i Ravka darły koty od setek lat; czasem ich spór przeradzał się
w otwartą wojnę, czasem – gdy obowiązywały traktaty i rozejmy – ograni-
czał się do przelotnych przygranicznych utarczek. Tę wojnę Fjerdanie
zamierzali jednak wygrać. Wiedzieli, że mają przewagę liczebną, a Ravka
nie może liczyć na posiłki. Zamierzali wedrzeć się przez północną granicę
i z zaskoczenia przełamać szyki obronne wroga pod Nezkii i Ulenskiem. Po
szybko odniesionych zwycięstwach ruszy natarcie na południe, w stronę
stolicy, gdzie wycofująca się skromna ravkańska armia zostanie zmuszona
do rozpaczliwej obrony.
Nikołaj powiódł wzrokiem po okolicy. Na północ od Nezkii rozciągała
się płytka, błotnista niecka, smętna połać nicości – ni to mokradło, ni
pastwisko, niezdatne do uprawy, mocno cuchnące siarką i nazywane „Noc-
nikiem”, nieszczególnie nadawało się do opiewania w podniosłych pie-
śniach wojennych. Nędzny grunt nie zapewniał ochrony grzęznącym po
kostki żołnierzom i utrudniał marsz, a zarazem nie miał wielkich szans
zatrzymać fjerdańskich czołgów. Generałowie kazali pobudować w okolicy
drewniane wieże i platformy, żeby mieć z nich widok na całe pole bitwy;
zamaskowano je wśród zarośli i pokręconych karłowatych drzew, z których
słynął Nocnik.
Słońce ledwie wychynęło zza wschodniego horyzontu. Od północy
dobiegało basowe pokasływanie, jakby jakiś ogromny potwór próbował
odchrząknąć: to złowrogie fjerdańskie machiny wojenne uruchamiały sil-
niki. Słupy czarnego dymu buchnęły w niebo niczym pnie drzew w sadzie.
Zapowiedź inwazji.
Czołgi brzmiały jak przetaczająca się za widnokręgiem burza, wyglądały
zaś jak potwory o matowoszarych grzbietach, wylęgające się z błota i peł-
znące naprzód na pożerających ziemię masywnych gąsienicach. Widok był
przygnębiający, ale gdyby nie Nina – ich błogosławiony mały termit pod-
gryzający serce fjerdańskiego rządu – Ravka byłaby całkowicie zasko-
czona.
W liście Nina wskazała im dwa obszary przygraniczne, na których nie-
przyjaciel zamierzał zaatakować znienacka. Ledwie zdążyli zmobilizować
wojsko i zorganizować jako taką obronę.
Nikołaj mógł stawić czoło wrogowi otwarcie, w polu, pod wzniesionymi
sztandarami, bez zabawy w ukrywanie i kamuflowanie swojej armii; mógł
urządzić pokaz siły, postąpić odważnie i honorowo. Doszedł jednak do
wniosku, że jego żołnierze woleliby przeżyć niż wyglądać honorowo na
chwilę przed tym, jak fjerdańskie kule podziurawią ich jak sito. Sam rów-
nież podzielał ich opinię.
– Myślicie, że wiedzą? – zapytał Tolya. Lornetka w jego ogromnych dło-
niach wyglądała jak dziecinna zabawka.
Tamar pokręciła głową.
– Gdyby wiedzieli, toby nie ruszyli się z miejsca – odparła.
Bum!
Echo wybuchu poniosło się nad niecką. Błoto, w którym tkwili,
zadrżało.
Wśród żołnierzy przekazany został bezgłośny sygnał: Czekać.
Druga eksplozja rozdarła powietrze. Trzecia. I kolejne.
Nie były to jednak odgłosy wystrzałów. To wybuchały miny.
Pierwszy czołg stanął w ogniu. Drugi przetoczył się na bok, potężne
gąsienice turkotały bezradnie.
Bum!
Następny eksplodował pióropuszem ognia, kierowca i załoga próbowali
wydostać się z pojazdu i uciec.
Fjerdanie założyli, że ich czołgi przetoczą się przez nieckę jak walec,
a szybki szturm przeważy szalę, bo Ravka nie zdoła stawić poważniejszego
oporu. Zamierzali zająć miasta na północy kraju i pchnąć linię frontu na
południe, zanim armia Nikołaja zdoła im wyjść na spotkanie.
I tak by właśnie zrobili, gdyby nie ostrzeżenie od Niny Zenik. Kilka
godzin przed świtem pierwsze fjerdańskie bomby spadły na ravkańskie cele
militarne – domniemane lądowiska lataczy, fabrykę amunicji, stocznię.
Stoczni nie dało się uratować, zwyczajnie zabrakło na to czasu, ale wszę-
dzie indziej ludzie, latacze i statki powietrzne zostali przeniesieni do
nowych lokalizacji.
Podczas gdy Fjerdanie zrzucali bomby, nolniki – żołnierze sił specjal-
nych złożonych z griszów i żołnierzy Pierwszej Armii – przekradli się
w ciemnościach w okolice Nezkii i Ulenska i pod osłoną nocy rozmieścili
miny: paskudne niespodzianki dla wroga, który nie spodziewał się napotkać
oporu. Miejsca rozlokowania min zostały starannie oznaczone na mapach –
Nikołaj miał nadzieję, że w przyszłości będą jeszcze mogli nazwać Fjerdan
przyjaciółmi, i nie chciał minować na chybił trafił całego pogranicza.
Pole bitwy przedstawiało ponury widok: dym, błocko, płonące stalowe
skorupy fjerdańskich czołgów. Jednakże miny tylko spowolniły natarcie,
nie zdołały całkowicie go zatrzymać. Ocalałe pojazdy pancerne jechały
dalej.
– Maski włóż! – poniósł się wzdłuż linii frontu rozkaz oficerów Pierw-
szej i Drugiej Armii. Mieli pełne prawo podejrzewać, że czołgi będą miotać
nie tylko zabójcze szrapnele, ale także ładunki jurdy parem, gazu, który
zwykłych śmiertelników zabijał, a griszów błyskawicznie od siebie uzależ-
niał. – Przygotować się do zwarcia!
Nikołaj podniósł wzrok. Wysoko w górze ravkańskie latacze patrolowały
niebo, chroniąc siły lądowe przed nieprzyjacielskim bombardowaniem i –
w miarę możliwości – ostrzeliwując wroga. Maszyny ravkańskie były lżej-
sze i zwrotniejsze od fjerdańskich. Pozostało tylko żałować, że nie mieli
pieniędzy, by wyprodukować ich więcej.
– Trzymać szyk! – zawołał Adrik. – Niech się zbliżą!
– Za Ravkę! – wykrzyknął Nikołaj.
– Za dwugłowego orła! – odpowiedzieli zgodnie żołnierze.
Uzbrojona w wielostrzałowe karabiny fjerdańska piechota nacierała pod
osłoną tych czołgów, które zdołały pokonać pole minowe i właśnie wynu-
rzały się z kłębów dymu i kurzu. Naprzeciw nich stanęli walczący ramię
w ramię ravkańscy żołnierze i griszowie.
Nikołaj wiedział, że miejsce króla nie jest w pierwszym szeregu, ale tak
samo wiedział, że nie może trzymać się z tyłu i patrzeć, jak inni walczą
w tej wojnie. Jego oficerowie wywodzili się głównie z piechoty: porządni
ludzie, którzy wspięli się po szczeblach hierarchii wojskowej i zapracowali
na szacunek podwładnych. Byli jeszcze arystokraci, ale nie ufał im do
końca i wolał nie powierzać im najtrudniejszych zadań. Starzy wyjadacze,
tacy jak diuk Keramsov, walczyli w dawnych wojnach i mieli cenne
doświadczenie, ale większość po prostu odmówiła służby. Dla nich dni
wojaczki dobiegły końca. Pobudowali domy i teraz mieli ochotę wylegiwać
się w łóżkach, wspominać dawne wiktorie i narzekać na rwanie w kościach.
– Na mój rozkaz – powiedział.
– Fatalny pomysł! – zajęczał Adrik.
– Fatalnych pomysłów mam w nadmiarze – odparł Nikołaj. – Gdzieś
muszę je spożytkować.
Tamar oparła dłonie na swoich toporkach; kiedy zabraknie jej amunicji,
toporki będą musiały wystarczyć. Dała znak ciałobójcom. Nadia powiado-
miła szkwalników.
– Naprzód! – zakomenderował Nikołaj.
Rzucili się w wir bitwy. Szkwalnicy, osłaniani przez ciałobójców, spy-
chali czołgi wstecz. Oddział piekielników postawił ścianę ognia na dopala-
jących się zgliszczach pancernych wozów – kolejną barierę do przebycia
dla fjerdańskiej piechoty. Wszyscy ravkańscy żołnierze nosili maski prze-
ciwgazowe stworzone przez fabrykatorów specjalnie z myślą o zabezpie-
czeniu przed wdychaniem jurdy parem. Narkotyk zmienił wszystko, odsło-
nił bezprecedensową słabość griszów, ale ci nadzwyczaj niechętnie nosili
maski, traktując je jak oznakę wrażliwości i słabości. Malowali na nich
zwierzęce kły, długie jęzory, rozdziawione usta i upodabniali się w ten spo-
sób do odzianych w bojowe kefty gargulców zstępujących na pole bitwy.
Nikołaj przykucnął wsłuchany w terkot karabinów. Strzelił raz, drugi,
zobaczył upadające ciała. Drzemiący w nim demon zareagował na otacza-
jący go chaos i wyciągnął się ku niemu, żądny przemocy – ale nawet jeśli
obisbaya nie pozwoliło Nikołajowi całkowicie pozbyć się bestii, to jednak
ułatwiło zapanowanie nad nią. A w tej chwili bardziej niż krwiożerczego
potwora potrzebował zimnej krwi i dobrej strategii.
Tolya gwałtownym ruchem wyciągnął przed siebie ręce i zacisnął pięści.
Fjerdańscy żołnierze padli martwi: serca eksplodowały im w piersi.
W sercu Nikołaja zatlił się płomyczek nadziei: gdyby czołgi i piechota
były wszystkim, co Fjerda ma do zaoferowania, to może – może! – Ravka
miałaby szansę. Jednakże na widok kolejnej machiny, która ociężale wto-
czyła się na pole boju, zorientował się, że to nie koniec potwornych fjerdań-
skich niespodzianek. To nie był czołg. Olbrzymie gąsienice rwały błoto, od
ryku silnika drżało powietrze, kłęby dymu przesłaniały szare niebo. Nawet
kiedy mina wybuchła pod jedną z gąsienic, potwór nie przestał napierać.
Spojrzał ku zachodowi. Czy misja Zoi się powiodła? Czy odsiecz przy-
będzie?
Jesteśmy w punkcie zwrotnym, pomyślał. Dzisiaj się rozstrzygnie, czy
Ravka ma szansę się obronić, czy też Fjerda wedrze się w jej granice jak
lodowaty północny wiatr.
Jeżeli Ravka nie przejdzie tej próby, wróg odkryje, w jak bardzo delikat-
nej pozycji się znalazła, jak bardzo jest słaba i jak bardzo brakuje jej pienię-
dzy. Zwycięstwo – nawet nieprzekonujące – pozwoli zyskać na czasie. Tyle
że do zwycięstwa potrzebowali posiłków.
– Nie przybędą – powiedział Tolya.
– Przybędą – uparł się Nikołaj.
Muszą przybyć, dodał w myślach.
– Daliśmy im wszystko, czego potrzebowali. Dlaczego mieliby się faty-
gować?
– Dlatego że umowa to umowa. To musi coś znaczyć. A jeśli nie, to co
my tu wszyscy robimy?
Pojazd się zatrzymał, coś zgrzytnęło metalicznie i jego gigantyczne
metalowe wrota otworzyły się jak paszcza prastarego potwora. Kiedy opadł
kurz, z transportowca wynurzyli się żołnierze. Zamiast mundurów mieli
łachmany, niektórzy szli boso. Nikołaj natychmiast zorientował się, kogo
ma przed sobą: griszów uzależnionych od parem – wynędzniałe ciała,
głowy sterczące jak zwiędłe kwiaty na cienkich łodyżkach… Wszystko to
jednak przestawało się liczyć, gdy dostawali swoją działkę narkotyku. Gdy
tylko chmura pomarańczowego gazu buchnęła w ich stronę z ukrytych
w głębi pojazdu dysz, wyraźnie się ożywili.
Tej właśnie chwili bał się najbardziej. Tej chwili chciał za wszelką cenę
uniknąć.
Troje naszprycowanych griszów ruszyło naprzód.
– Padnij! – wykrzyknął.
Grunt przed nacierającymi griszami wybrzuszył się gwałtownie. Miny
wybuchały, czołgi się wywracały, powaleni ravkańscy żołnierze znikali pod
stertami ziemi.
– Szkwalnicy! – wykrzyknęła Nadia do swoich ludzi.
We dwoje z Adrikiem pierwsi zerwali się na nogi, by wspólnymi siłami
przepchnąć przygniatające żołnierzy zwały błota. Nagle Nadia się zawa-
hała.
– Amelia! – zawołała.
Przywołany przez nią wiatr zelżał. Wpatrywała się w jedną z oszołomio-
nych narkotykiem griszów, szczupłą dziewczynę o kasztanowych włosach,
ubraną w samą tylko wyblakłą długą koszulę, spod której sterczały patyko-
wate nogi w ciężkich buciorach.
– Na wszystkich świętych… – Tamar zaparło dech w piersi. – To nasza
fabrykatorka. Przepadła bez śladu pod Czernastem.
Nikołaj przypomniał sobie Amelię: przed zniknięciem pracowała z Niną
w laboratorium.
Tamar ścisnęła ramię Nadii i ją odciągnęła.
– Już jej nie pomożesz.
– Muszę spróbować!
– Na dobrą sprawę jest już martwa – nie ustępowała Tamar. – Prędzej
wbiję jej toporek w serce, niż pozwolę ci wejść w tę pułapkę.
Amelia i pozostali fabrykatorzy podnieśli ręce, szykując się do wywoła-
nia kolejnego trzęsienia ziemi.
– Mogę ją zdjąć – zameldował Tolya z karabinem gotowym do strzału.
– Czekaj – powstrzymał go Nikołaj i znów spojrzał na zachód,
z nadzieją, bo tylko nadzieja mu pozostała.
– Strzelaj, do licha! – zniecierpliwił się Adrik.
Nadia uderzyła go podmuchem powietrza.
– Nie zmuszą nas do mordowania naszych przyjaciół. Naszych braci!
Nie będziemy wyręczać Fjerdan w brudnej robocie.
– To nie są nasi przyjaciele! – odparował Ardik. – To duchy, przysłane
z życia po życiu, zdesperowane, zobojętniałe i krwiożercze.
Nikołaj posłał w bój drugą falę żołnierzy. Ravkańskie latacze usiłowały
zbliżyć się do fjerdańskich szyków na tyle, by razić ogniem transportowiec
i nie dać się przy tym zestrzelić.
I wtedy to usłyszał, donośne, miarowe łump, łump, łump, jak bicie serca,
zbyt rytmiczne i nieustępliwe, by wziąć je za burzowe grzmoty.
Wszyscy popatrzyli na zachód i w górę, gdzie spomiędzy chmur wynu-
rzyły się trzy ogromne statki powietrzne, większe od wszystkich, jakie
Nikołaj w życiu widział. Zamiast wizerunków kercheńskich latających ryb
miały wymalowane na burtach pomarańczowe gwiazdy z nowoziemskiej
bandery wojennej.
– Przylecieli – powiedział Nikołaj. – Chyba jesteś mi winien przepro-
siny.
– Przynajmniej przyznaj, że też miałeś wątpliwości – burknął Tolya.
– Miałem nadzieję. To nie to samo.
Zarówno Nikołaj, jak i Zoya zdawali sobie sprawę, że podjęte przez nią
rozmowy dyplomatyczne z Kerchem są z góry skazane na niepowodzenie.
Motywacja Kerchenów od lat pozostawała niezmienna: zysk. Wiadomo
więc było, że zachowają neutralność, ale dla utrzymania pozorów Ravka
musiała ich poprosić – i to rozpaczliwie! – o pomoc. Fjerdańscy i kercheń-
scy szpiedzy musieli uwierzyć, że jest osamotniona.
Wiele miesięcy wcześniej Nikołaj dał Kerchenom dokładnie to, czego
się domagali: plany budowy i uzbrojenia izmarsja, okrętów podwodnych,
które stałyby się zagrożeniem dla nowoziemskich szlaków handlowych
i pozwoliły zatapiać nowoziemskie statki. I Kercheni na tym się właśnie
skupili – nie wiedzieli jednak, że statki, które z wielkim powodzeniem
ostrzeliwują i niszczą, są pozbawione załogi i ładunku: to były statki-
widma, wabiki posłane na morze, by dać im złudzenie sukcesu. Przez ten
czas Nowoziemcy przenieśli się ze swoim handlem w przestworza, wyko-
rzystując ravkańską technologię budowy statków powietrznych.
Niech Kerch włada sobie morzami – Nowoziemie objęło w posiadanie
niebo. Ravka dotrzymała słowa i zawartej umowy: Kercheni dostali dokład-
nie to, czego chcieli – ale nie to, czego potrzebowali. Tę lekcję Nikołaj
przyswoił sobie od swojego demona.
– Kercheni się wściekną, kiedy odkryją prawdę – zauważyła Tamar.
– Rolą króla nie jest sprawianie ludziom frajdy – wytknął jej Nikołaj. –
Może postąpiłbym inaczej, gdybym urodził się w rodzinie piekarza albo lal-
karza.
Wrota w dolnej części kadłubów powietrznych statków otworzyły się
i obłoki szarozielonego pyłu buchnęły z nich w dół niczym skłębiona piana.
– Szkwalnicy! – wykrzyknęła znowu Nadia. Policzki miała jeszcze
mokre od łez, ale jej twarz promieniała.
Ravkańskie latacze i griszowie na ziemi wspólnymi siłami skierowali
sproszkowane antidotum w stronę pułku griszów uzależnionych od narko-
tyku. Odtrutka okryła ich niczym delikatny szron. Nikołaj patrzył, jak zdu-
mieni i zdezorientowani rozkładają ręce, zadzierają głowy, wciągają powie-
trze głęboko w płuca. Byli jak dzieci, które pierwszy raz widzą śnieg.
Otwierali usta, wystawiali języki, spoglądali po sobie jak ludzie budzący się
z koszmaru.
– Tutaj! – zawołała Tamar i razem z Tolyą wysforowała się naprzód,
żeby osłaniać ich ogniem karabinowym. – Do nas!
Potykając się i trzymając za ręce, wynędzniali griszowie ruszyli w stronę
ravkańskich żołnierzy, w stronę domu i wolności.
Fjerdańscy oficerowie kazali swoim podwładnym do nich strzelać, ale
czekające w gotowości latacze Nikołaja odpowiedziały ogniem i zmusiły
ich do szukania schronienia.
Ravkańscy griszowie i żołnierze wysunęli się naprzód, osłaniając osła-
bionych przyjaciół, którzy teraz, obsypani srebrzystym proszkiem, jeszcze
bardziej upodobnili się do duchów.
– Wasza Wysokość? – wyjąkała zdezorientowana Amelia. Rzęsy miała
przyprószone odtrutką, źrenice rozszerzone. Nikołaj objął ją ramieniem.
Wszędzie dookoła nich fjerdańskie szeregi załamywały się w zamiesza-
niu wywołanym przybyciem Nowoziemców. Na niebie roiło się od ravkań-
skich i nowoziemskich lataczy. Fjerda straciła griszów-zabójców i połowę
czołgów, które dopalały się w Nocniku.
Nikołaj zebrał swoich ludzi i razem z ocalonymi griszami zaczęli się
wycofywać. Oddał Amelię w ręce jakiegoś uzdrowiciela, a sam kazał sobie
przyprowadzić konia.
– Chodź! – zawołał do Tolyi.
Chciał to zobaczyć z powietrza. Galopem wpadli na lądowisko i pobiegli
do latacza. Wskoczyli do kabiny, ryknął odpalany silnik i Nikołaj poderwał
maszynę.
Widok z góry jednocześnie podnosił na duchu i przerażał. Fjerdańskie
szyki pękły, armia wroga była w odwrocie, ale zniszczenia, jakich doko-
nano podczas tej krótkiej bitwy – potyczki właściwie – były wstrząsające.
Posiekaną przez fabrykatorów błotnistą nieckę przecinały głębokie rany
i bruzdy. W błocie leżeli polegli żołnierze fjerdańscy i ravkańscy, griszowie
w kolorowych keftach, były tam kruche ciała osłabionych więźniów, którzy
nie zdołali uciec z pola walki.
A to stanowiło tylko przedsmak tego, co miało nadejść później.
– To będzie wojna inna niż wszystkie, prawda? – spytał półgłosem
Tolya.
– Chyba że uda nam się ją powstrzymać – odparł Nikołaj, śledząc
odwrót Fjerdan.
Ten maciupeńki triumf nie załatwi kwestii jego pochodzenia, nie napełni
państwowego skarbca ani nie wzmocni armii, ale przynajmniej zmusi Fjer-
dan do zastanowienia. Ravka nie mogła sobie pozwolić na zaminowanie
całej północnej granicy, ale Fjerda nie miała o tym pojęcia; najeźdźcy
musieliby poświęcić sporo cennego czasu na staranne przeszukanie i rozmi-
nowanie potencjalnych szlaków inwazji. Nie mogli też już polegać na
parem jako skutecznej broni przeciw ravkańskim griszom. A co najważniej-
sze, Nowoziemcy pokazali, że Ravka nie jest osamotniona. Fjerdanie
chcieli pograć szybko i nieuczciwie – ten dzień pokazał im, jak naprawdę
będzie wyglądała ta rozgrywka.
Zobaczymy, pomyślał, co wasi rodacy powiedzą na temat wojny, kiedy
okaże się, że wasi żołnierze też muszą przelewać w niej krew.
Łagodnym lotem ślizgowym sprowadził latacz na lądowisko na pokła-
dzie największego ze statków powietrznych i tam zatrzymał się gwałtow-
nie, zmuszając hamulce do solidnego wysiłku.
Kalem Kerko wyszedł im na spotkanie. Miał krótkie kręcone włosy, był
w niebieskim mundurze polowym.
– Wasza Wysokość. – Zgiął się w szybkim ukłonie.
Nikołaj poklepał go po plecach.
– Nie przesadzajmy z tym ceremoniałem – powiedział. Zgłębiając
sekrety pracy rusznikarzy, ćwiczył pod okiem Kerków. Wprowadzone przez
Nowoziemców ulepszenia ravkańskich statków wcale go nie zaskoczyły. –
Ocaliliście nam tyłki.
– Wy podarowaliście nam całe niebo – odparł Kerko. – W zamian pomo-
żemy wam obronić wasz niewielki kraik. Zamierzacie ścigać Fjerdan?
Wycofują się.
– Nie możemy sobie na to pozwolić, jeszcze nie teraz. Ale dzięki wam
zyskaliśmy na czasie. To bezcenne.
– Odprowadzimy was do Poliznai.
– Macie zapas antidotum?
Kerko wskazał stertę czegoś, co wyglądało jak worki z ziarnem.
– Zapewne spodziewaliście się, że będzie tego więcej. Macie pełne
prawo tak powiedzieć, nie będę żywił urazy. Twarz twojego żołnierza zdra-
dza, co naprawdę myśli.
– Tolya zawsze ma taką minę – odparł Nikołaj. – Chyba że akurat recy-
tuje poezję, ale tego byśmy nie chcieli. – Przeliczył worki i westchnął. –
Owszem, liczyliśmy na więcej.
– Łatwo jest wyprodukować parem, kiedy znasz recepturę. Ale odtrutka?
– Kerko wzruszył ramionami. – Wymaga ogromnych ilości surowej jurdy.
Może wasi fabrykatorzy znajdą jakąś nową metodę jej przetwarzania.
Recepturę opracował David Kostyk, najbardziej utalentowany z ravkań-
skich materialników, we współpracy z Kuweiem Yul-Bo, synem człowieka,
który wynalazł parem. Sama jej idea pochodziła jednak z ojczyzny jurdy,
Nowoziemia, od młodego chłopaka, który dorastał na tamtejszej farmie. To
on powiedział Kuweiowi, że podczas żniw matki smarują wargi i powieki
dzieci balsamem pozyskiwanym z łodyg jurdy, żeby nie zaszkodził im
wydzielany przez rośliny pyłek.
– Do wytworzenia antidotum zużywa się ogrom surowca – ciągnął
Kerko. – Co gorsza, masowe żęcie łodyg wyniszcza uprawy, a jeżeli przesa-
dzimy, farmerzy się zbuntują. Poza tym jest jeszcze jeden problem: któryś
z naszych dostawców zaobserwował na swoich polach niezwykłe zjawisko,
jakby zarazę, która nie wiadomo skąd się wzięła. Opanowała dwa pastwiska
i po nich połać jałowej ziemi. Pasące się na nich zwierzęta rozpłynęły się
jak…
– Dym – dopowiedział Nikołaj. A zatem wampir zatopił kły także
w Nowoziemiu.
– Czyli słyszeliście już o tej pladze? U nas coś takiego zdarzyło się drugi
raz w ostatnich dwóch miesiącach. W Ravce jest podobnie?
– Tak. Jeden przypadek zaobserwowano pod Sikurskiem, drugi na połu-
dnie od Os Kervo. Prowadzimy badania gleby, poinformujemy was o wyni-
kach.
Nikołaj wiedział jednak, co znajdą w próbkach gleby: śmierć. Nic więcej
z niej nie wzejdzie. A jeśli plaga będzie się rozprzestrzeniać, kto wie, gdzie
uderzy następnym razem? I czy można ją powstrzymać? Na samą myśl
o niej drzemiący w nim demon wściekał się, jakby rozpoznawał moc, która
go stworzyła.
– Czy to ma coś wspólnego z Fałdą? – zapytał Kerko.
– Byłeś tam – zdumiał się Tolya.
– Po zjednoczeniu. Chciałem zobaczyć ją na własne oczy. To miejsce
przeklęte.
Znowu to słowo: przeklęte.
– Owszem, istnieje związek – przyznał Nikołaj. – Chociaż na razie nie
wiemy jaki. – Nie kłamał, a zarazem nie był gotowy powiedzieć Kerko, że
Zmrocz powrócił. – Polecę z wami do Poliznai. Możemy składować antido-
tum w tamtejszym magazynie.
– Kerch będzie się chciał zemścić – ostrzegł Kerko, gdy wracali do lata-
cza. – Na nas wszystkich. Znajdą sposób.
– Wiemy o tym – potwierdził z powagą Tolya. – Zdajemy sobie również
sprawę, jak wiele zaryzykowaliście, przychodząc nam z pomocą.
Kerko wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Byli gotowi atakować nasze statki i naszych żeglarzy, nie wciągnąw-
szy nawet na maszt bandery wojennej. Między Kerchem i Nowoziemiem
nigdy nie było ciepłych uczuć; niech wiedzą, że i my mamy przyjaciół.
Podali sobie ręce. Nikołaj z Tolyą wsiedli do latacza.
– Nikołaju? – odezwał się jeszcze Kerko. – Zakończ tę wojnę, i zrób to
szybko. Udowodnij, że Magnus Opjer jest kłamcą, i wygnaj pretendenta do
tronu Lancovów. Pokaż, że nie jesteś bękartem i że nadajesz się na króla
Ravki.
Cóż, pomyślał Nikołaj. Jedno z dwóch – to i tak nieźle.
Silnik latacza zagrał basowo i pojazd wystrzelił w powietrze.
7
Nina

„Witaj, Nino”.
Nina była wyszkolonym szpiegiem. Radziła sobie w ketterdamskich bur-
delach, zadawała się z najgroźniejszymi złodziejami i bandziorami
z Baryłki. Stawiała czoło zabójcom wszelkiej możliwej proweniencji, a od
czasu do czasu gawędziła z umarłymi. Kiedy jednak Źródlana Matka zwró-
ciła się do niej tymi słowami, serce wyskoczyło jej z piersi i zjechało
wprost do obszytych futerkiem kapci.
Uśmiechnęła się.
– Milu – poprawiła.
Ktoś się przesłyszał. Zdarza się. Niewinna omyłka.
Źródlana Matka uniosła rękę. Płomyk świecy zadygotał w podmuchu
wiatru i zalśnił w jej oczach.
– Jesteś griszą – wyszeptała wstrząśnięta Nina. – Jesteś Szkwalniczką.
– Zimą lis zapada się pod ziemię – powiedziała Źródlana Matka po
ravkańsku.
– Chociaż nie lęka się zimna – odpowiedziała Nina.
Z impetem przysiadła na sofie, aż zadudniło. Kolana jej zmiękły,
zawstydzona złapała się na tym, że ma łzy w oczach. Tak dawno nie rozma-
wiała z nikim w ojczystym języku!
– Nasz łaskawy król przesyła podziękowania i wyrazu szacunku. Jest ci
wdzięczny za przesłane informacje, ocaliły wiele ravkańskich istnień. Fjer-
dańskich zresztą również.
Chciało jej się płakać z wdzięczności. Kontaktowała się z kurierami
i członkami Hringsy, ale porozmawiać z rodaczką? Nie zdawała sobie dotąd
sprawy, jak ciężkie brzemię dźwiga.
– Naprawdę jesteś z klasztoru?
– Tak. Po zniknięciu poprzedniej Źródlanej Matki Tamar Kir-Bataar sko-
rzystała z okazji, by zainstalować w klasztorze swojego szpiega. Wcześniej
pracowałam jako tajna agentka w klasztorze w Elbjen.
– Od dawna tak żyjesz? Udając Fjerdankę?
– Od trzynastu lat. Przeżyłam niejedną wojnę, niejeden przewrót i nie-
jednego króla.
Trzynaście lat. Nina nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
– I nigdy nie… tęsknisz za domem? – Zadając to pytanie, czuła się jak
dziecko.
– Tęsknię codziennie. Ale robię to dla sprawy, podobnie jak ty. Twoja
kampania propagandowa jest niezwykle odważna, na własne oczy widzia-
łam jej efekty. Nocami dziewczęta znajdujące się pod moją opieką opowia-
dają sobie historie o świętych.
– Są za to karane?
– O tak – przytaknęła ze śmiechem Źródlana Matka. – Im ostrzej zaka-
zujemy rozmawiania o świętych, tym bardziej są zdeterminowane i żarliwe.
– Czyli jestem bezpieczna?
Odkąd przybyła z Hanne do Lodowego Dworu i rozpoczęła kampanię
cudów, działała na własną rękę, bez rozkazów. A po numerze, jaki wykrę-
ciła w Gäfvalle, mogła zostać wywieziona do Ravki i postawiona przed
sądem wojennym.
– Generał Nazyalensky przewidziała, że o to zapytasz. Kazała ci powie-
dzieć, że nie, absolutnie nie jesteś bezpieczna.
Nina z trudem powstrzymała się od śmiechu.
– Co u niej?
– Wykazuje się przerażającą kompetencją.
– A co z Adrikiem? I Leoni?
– Odkąd zostali uznani za świętych, niezbyt nadają się do zadań wywia-
dowczych. Adrik dowodzi oddziałem szkwalników, a Leoni współpracuje
z fabrykatorami pod okiem Davida Kostyka. Odegrała kluczową rolę
w stworzeniu odtrutki na jurdę parem.
– Czyli oboje stacjonują teraz w Małym Pałacu.
Uśmiech przemknął po wargach Źródlanej Matki.
– Podobno spędzają sporo czasu ze sobą, ale nie przybyłam tu, żeby
plotkować czy cię pocieszać. Król ma dla ciebie zadanie.
Ninę ogarnęła euforia. Wbrew bezpośrednim rozkazom Adrika przybyła
do Lodowego Dworu, by zająć pozycję, z której będzie mogła pomóc gri-
szom i Ravce. Robiła, co mogła, reżyserując rzekome cuda; podsłuchiwała
i używała wszelkich znanych sobie podstępów ze szpiegowskiego arsenału;
słała do Ravki zaszyfrowane listy z informacjami na temat ruchów wojsk
i produkcji broni – ale ujawnienie przez Bruma miejsc, w których fjerdań-
skie wojsko zamierzało wtargnąć na tereny Ravki, było szczęśliwym zrzą-
dzeniem losu, niczym więcej.
– Posłuchaj mnie uważnie – podjęła Źródlana Matka. – Mamy mało
czasu.

***

– Co ci kazała zrobić?! – wyszeptała Hanne, wytrzeszczając miedzianej


barwy oczy, kiedy wróciły do swoich pokojów i Nina opowiedziała jej
o swojej misji. – I komu ja się właściwie wyspowiadałam?
– Szpiegowi griszów. Co jej powiedziałaś?
– Zmyśliłam coś o objadaniu się słodyczami i przeklinaniu w dniu
święta Djela.
– Doskonale! – Nina parsknęła śmiechem.
– Wcale nie. – Hanne się skrzywiła. – Co by było, gdybym powiedziała
jej coś osobistego, na przykład…
– Na przykład co?
– Nic. – Hanne poczerwieniała. – Co ci kazała zrobić?
Rozkazy Źródlanej Matki brzmiały prosto, ale Nina nie miała zielonego
pojęcia, jak je wykonać.
– Mam się dowiedzieć, gdzie są przechowywane listy Tatiany Lancov.
– To nie brzmi najgorzej.
– Mam również zawrzeć bliższą znajomość z pretendentem do tronu
Lancovów, odkryć jego prawdziwą tożsamość i poszukać sposobu na skom-
promitowanie go.
Hanne przygryzła wargę. Rozłożyły się na jej łóżku z gorącą herbatą
i puszką ciasteczek.
– A nie mogłybyśmy go po prostu… znaczy… nie mogłabyś go… wyeli-
minować?
Nina znów się roześmiała.
– Nie rozpędzaj się tak. To ja tu jestem bezlitosną zabójczynią, a ty gło-
sem rozsądku, zapomniałaś?
– Uważam, że przemawia przeze mnie czysty zdrowy rozsądek. Czy król
Ravki naprawdę jest bękartem?
– Nie wiem – odparła z namysłem Nina. – Ale jeżeli Fjerdanom udałoby
się tego dowieść, nie jestem pewna, czy dałby radę utrzymać się na tronie.
W trudnych czasach ludzie mają skłonność trzymać się tradycji i przesą-
dów. Griszowie byli mniej przywiązani do idei królewskiej krwi, jednak
Ninę wychowano w przeświadczeniu, że Lancovowie sprawują władzę
w Ravce z łaski bogów.
– A ten pretendent? – zapytała Hanne. – Vadik Demidov?
– Jego śmierć nie uczyni z Nikołaja prawowitego następcy tronu, nato-
miast zdemaskowanie go jako kłamcy podałoby w wątpliwość cały plan
Fjerdan i podważyło prawo Vadika do korony. Tylko jak to zrobić?
Brum pozostawał w zażyłych stosunkach z fjerdańską rodziną królew-
ską, zapewne także z Demidovem, ale Nina i Hanne co najwyżej z daleka
oglądały królewską parę. Brumom zdarzało się jadać uroczyste kolacje
z wysokiej rangi żołnierzami i urzędnikami państwowymi, Ylva grywała
w karty z arystokratkami z królewskiego dworu, nadal jednak daleko im
było do osobistych spotkań i rozmów z ludźmi, od których można by
wyciągnąć jakiekolwiek informacje o pretendencie do tronu.
Hanne wstała i zaczęła powolnym krokiem przechadzać się po pokoju.
Nina uwielbiała ją za to, jak się zmieniała, gdy tylko znalazły się sam na
sam. W obecności rodziców była spięta i niepewna, jakby nieustannie poda-
wała w wątpliwość każde swoje słowo i każdy ruch. Kiedy jednak drzwi się
zamykały i Hanne z Niną zostawały same, Hanne na powrót stawała się tą
dziewczyną, którą Nina spotkała w lesie; chodziła długim, swobodnym kro-
kiem, przestawała sztywno prężyć ramiona. W tej chwili przygryzła dolną
wargę równymi białymi zębami i Nina złapała się na tym, że podziwia jej
wizerunek jak piękne dzieło sztuki.
W końcu Hanne podjęła chyba jakąś decyzję, bo z determinacją podeszła
do drzwi i je otworzyła.
– Co robisz? – zdziwiła się Nina.
– Mam pomysł.
– To widzę, ale…
– Mamo?! – zawołała Hanne.
Chwilę później zjawiła się Ylva. Rozplotła warkocze, jej włosy opadały
gęstą rdzawą falą, ale było widać, że jeszcze nie spała. Najprawdopodobniej
rozmawiała z mężem o odwiedzinach Źródlanej Matki.
– O co chodzi, Hanne? Dlaczego jeszcze nie śpicie?
Hanne gestem zaprosiła ją do środka. Ylva przysiadła na skraju łóżka.
– Spotkanie z Matką Źródlaną dało mi do myślenia – powiedziała
Hanne.
Poważnie? – Nina uniosła brwi.
– Chcę wziąć udział w Jerjaniku.
– Że co? – spytały jednym głosem Ylva i Nina.
Określenie Jerjanik nawiązywało do świętego jesionu Djela (dosłownie
znaczyło „twardziel drzewa”) i wiązało się z porą zimowego festiwalu
Vinetkälla, który właśnie się rozpoczynał, oraz tradycją, zgodnie z którą
młode kobiety stanu wolnego przedstawiano wówczas na królewskim dwo-
rze z myślą o zamążpójściu. Pomysł, żeby Hanne wzięła udział w Jerjaniku,
był genialny: zostałyby z Niną rzucone w trwający sześć tygodni wir spo-
tkań towarzyskich na dworze, gdzie miałyby szansę zetknąć się z ludźmi,
którzy mogliby doprowadzić je do Vadika Demidova. Tylko że Nina
myślała… Sama nie wiedziała, co dokładnie myślała, ale na myśl o Hanne
w komnacie pełnej zabiegających o jej względy Fjerdan miała ochotę w coś
kopnąć.
– Hanne… – zaczęła Ylva, ważąc słowa. – Takiej decyzji nie należy
podejmować pod wpływem impulsu. Z Jerjaniku powinnaś wyjść jako
mężatka. Nigdy przedtem tego nie chciałaś. Co się zmieniło?
– Muszę zacząć myśleć o przyszłości. Wizyta Źródlanej Matki… przy-
pomniała mi, jaka dawniej byłam nieokrzesana. Chcę pokazać tobie i papie,
że z tego wyrosłam.
– Nie musisz nam niczego udowadniać, Hanne.
– Myślałam, że chcecie, żebym dołączyła do dworu? Znalazła sobie
męża?
– Ale nie powinnaś tego robić tylko po to, żeby nas uszczęśliwić –
odparła po chwili wahania Ylva. – Nie zniosłabym myśli, że cierpisz
z naszego powodu.
Hanne usiadła obok niej.
– A co mi innego pozostaje, mamo? Nie wrócę do klasztoru.
– Mam odłożone trochę pieniędzy, mogłabyś wyjechać na północ, do
Hedjüt. Mamy tam rodzinę. Wiem, że nie jesteś zachwycona zamknięciem
w czterech ścianach Lodowego Dworu.
– Papa nigdy by ci tego nie wybaczył. Nie zgodzę się, żebyś przeze mnie
została ukarana. – Hanne wzięła głęboki wdech. – Tak, tego właśnie chcę.
Chcę życia, w którym będzie miejsce dla nas wszystkich.
– Ja też tego pragnę – odparła Ylva głosem niewiele głośniejszym od
szeptu i mocno przytuliła córkę.
– Świetnie. W takim razie postanowione.
Nina nadal nie wiedziała, co o tym myśleć.
– Hanne? – zagadnęła przyjaciółkę po wyjściu Ylvy. – Rytuał Jerjaniku
to zobowiązanie. Jeżeli otrzymasz rozsądne propozycje małżeństwa, każą ci
wybrać męża.
– A kto powiedział, że dostanę jakąkolwiek rozsądną propozycję? –
odparowała Hanne i wśliznęła się pod koc.
Potencjalny małżonek musiałby mieć zbliżony status społeczny, gwaran-
tować utrzymanie żony na odpowiednim poziomie i uzyskać zgodę jej ojca.
– A jeśli jednak dostaniesz? – nie ustępowała Nina. – Co wtedy?
Przecież Hanne wcale nie chciała takiego życia. A może to tylko Ninie
tak się wydawało? Może to ona nie chciała go dla Hanne?
– Nie wiem dokładnie, ale jeśli mamy pomóc twojemu królowi
powstrzymać wybuch wojny, to właśnie w taki sposób.

***

Przygotowania zaczęły się bezzwłocznie: już następnego dnia rano


Hanne wpadła w wir nauki i przymiarek. Nina wciąż nie była przekonana,
że to najszczęśliwszy pomysł, ale gdyby miała być szczera, musiałaby sama
przed sobą przyznać, że zamieszanie związane z Jerjanikiem jest wręcz szo-
kująco, potwornie, strasznie… fajne. Niepokoiło ją, z jaką łatwością przy-
chodzi jej zatracanie się w takich kwestiach, jak wybór nowych sukni
i butów dla Hanne, lekcje tańca i dyskusje o ludziach, których poznają pod-
czas Panieńskiej Parady – pierwszego wydarzenia Jerjaniku, podczas któ-
rego wszystkie młode panny przedstawiane są rodzinie królewskiej.
Jakaś cząstka Niny tęskniła za odrobiną frywolności. W ostatnich dwóch
latach w jej życiu za dużo było smutku: walka z uzależnieniem, śmierć
Matthiasa, długie, samotne miesiące spędzone w Ravce, kiedy zmagała się
z żałobą, a potem nieustający lęk towarzyszący życiu wśród nieprzyjaciół.
Zastanawiała się czasem, czy nie popełniła błędu, porzucając swoich ketter-
damskich przyjaciół. Brakowało jej spokoju Inej i świadomości, że może jej
powiedzieć wszystko, nie lękając się oskarżeń. Brakowało jej wesołkowato-
ści Jespera i uroku Wylana. Brakowało jej nawet okrucieństwa Kaza. Na
wszystkich świętych, cóż to by była za ulga, zdać się z całym tym obecnym
bałaganem na tego łotra z Baryłki. Wyniuchałby pochodzenie Vadika Demi-
dova, obrabował fjerdański skarbiec i sam zasiadł na tronie – a wszystko to
w czasie, jakiego ona potrzebowała na rozczesanie włosów.
Chociaż po namyśle musiała przyznać, że chyba dobrze się składa, że
Kaza tu nie ma.
– Mam wrażenie, że świetnie się bawisz – zauważyła Hanne siedząca
przy ich wspólnej toaletce.
Nina nakładała jej na włosy słodki olejek migdałowy, żeby podkręcić
krótkie rudo-brązowo-złote pasemka. Nigdy nie potrafiła nazwać tego
koloru.
– A jeśli tak, to co?
– Chyba jestem zazdrosna. Też chciałabym się bawić.
Nina spróbowała spojrzeć Hanne w oczy w lustrze, ale przyjaciółka nie
podnosiła wzroku znad stojących na toaletce pudrów, tuszów i eliksirów.
– Ale pamiętasz, że to był twój pomysł?
– Pamiętam. Po prostu zapomniałam, jak bardzo tego wszystkiego nie
znoszę.
– Jedwabie, aksamity, biżuteria… Czego tu nie znosić?
– Łatwo ci mówić. Czuję się jeszcze bardziej nie na miejscu niż zwykle.
Nina nie wierzyła własnym uszom. Wytarła ręce z olejku i przysiadła się
do Hanne.
– Nie jesteś już niezgrabną małą dziewuszką, Hanne. Dlaczego nie
chcesz dostrzec, jaka z ciebie ślicznotka?
Hanne wzięła do ręki słoiczek z rozświetlaczem.
– Ty nie rozumiesz.
– Rzeczywiście nie rozumiem. – Nina zabrała jej słoik i odwróciła ją ku
sobie. – Zamknij oczy.
Nałożyła odrobinę rozświetlacza na powieki i policzki Hanne. Miał deli-
katny perłowy połysk, przez co Hanne wyglądała jak oprószona słonecz-
nym blaskiem.
– Tylko raz czułam się naprawdę piękna – przyznała Hanne. – Wiesz
kiedy?
– Nie. Kiedy?
– Kiedy przeformowałam się w żołnierkę. Po tym, jak ścięłyśmy mi
włosy.
Nina odłożyła rozświetlacz i sięgnęła po balsam różany.
– Ale wtedy nie wyglądałaś jak ty.
Hanne otworzyła oczy.
– Właśnie, że wyglądałam. Pierwszy raz w życiu. Pierwszy i jedyny.
Nina zanurzyła kciuk w dzbanuszku, nałożyła balsam na dolną wargę
Hanne i nieśpiesznym ruchem rozsmarowała go na miękkiej poduszeczce
ust.
– Umiem sobie odhodować włosy, wiesz? – Hanne przesunęła dłonią
z boku głowy i rdzawoczerwony lok opadł jej z tej strony na ucho.
Nina patrzyła na nią z niedowierzaniem.
– To naprawdę silne formowanie, Hanne.
– Ćwiczyłam. – Wyjętymi z szuflady małymi nożyczkami Hanne przy-
strzygła samotny kosmyk. – Ale moje włosy podobają mi się takie jak teraz.
– W takim razie nic nie zmieniaj. – Nina wyjęła jej nożyczki z dłoni,
musnąwszy przy okazji kciukiem jej knykcie. – W spodniach, w sukniach,
krótko ostrzyżona, z warkoczami albo rozpuszczonymi włosami zawsze
jesteś piękna.
– Mówisz poważnie?
– Jak najbardziej.
– Nigdy nie widziałam twojej prawdziwej twarzy. – Hanne powiodła
wzrokiem po rysach Niny. – Nie tęsknisz za nią?
Nina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przez długi czas wzdrygała się za
każdym razem, kiedy mignęło jej w lustrze własne odbicie: jasnoniebieskie
oczy, długie i jedwabiste blond włosy. Ale im dłużej grała rolę Mili, tym
łatwiej się w niej odnajdywała – i to ją czasem przerażało.
Kim będę, gdy wrócę do Ravki? – zastanawiała się wtedy. Kim jestem
dzisiaj?
– Zaczynam zapominać, jak dawniej wyglądałam – przyznała. – Ale
uwierz mi, byłam zniewalająco piękna.
Hanne wzięła ją za rękę.
– Nadal jesteś.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła Ylva w asyście słu-
żących niosących naręcza sukni.
Hanne i Nina zerwały się na równe nogi. Służące zwaliły na łóżko wiel-
kie góry tiulu i jedwabiu.
– Milu, dokonałaś prawdziwych cudów! – wykrzyknęła Ylva na widok
pozłoconych policzków córki. – Wygląda jak księżniczka.
Hanne się uśmiechnęła, ale uwagi Niny nie uszło, że zaciska przy tym
pięści.
W co myśmy się wpakowały?
Jerjanik mógł im dać wszystko, czego pragnęły: dostęp do Vadika Demi-
dova i okazję do znalezienia listów miłosnych Tatiany. Jednakże to, co
z początku wyglądało na prostą drogę do celu, z czasem coraz bardziej
przypominało labirynt.
Nina zgarnęła upuszczony przez Hanne bursztynowy kosmyk i schowała
do kieszeni.
Cokolwiek się wydarzy, znajdę jakieś wyjście, obiecała sobie w duchu.
Dla nas obu.

***

Panieńska Parada odbywała się w głównej sali balowej pałacu królew-


skiego, całkiem niedaleko od ich apartamentów na Białej Wyspie. Nina
była tam już wcześniej, w innej roli – w przebraniu członkini niesławnej
Menażerii, podczas hałaśliwego i rozpustnego święta Hringkälla. Dzisiejszy
wieczór zapowiadał się znacznie stateczniej. Przedstawiciele arystokratycz-
nych rodów pozajmowali miejsca we wnękach z boków sali, w której długi
jasnoszary dywan ciągnął się od wejścia do ogromnej fontanny w kształcie
dwóch tańczących wilków i dalej wspinał się na podwyższenie przezna-
czone dla rodziny królewskiej. Zebrani w grupie Grimjerowie wyglądali jak
kolekcja pięknych lalek: jasnowłosi, niebieskoocy, eteryczni. Lubili twier-
dzić, że w ich żyłach płynie krew Hedjütów; ciepły, lekko płowy odcień
skóry króla i gęste loki młodszego księcia jakby to potwierdzały. Chłopiec
tarmosił rękę matki, która zaśmiewała się z jego wybryków. Był krzepki
i rumiany – czego nie dało się powiedzieć o jego starszym bracie, dziedzicu
korony: szczupły i blady książę Rasmus wydawał się niemal zielony na tle
alabastrowego tronu, na którym zasiadał u boku ojca.
Przez wysokie ostrołukowe okno Nina widziała skraj fosy obiegającej
Białą Wyspę, pokrytej w tej chwili cieniutką warstewką lodu. Fosę z kolei
okalał pierścień zabudowań: sektory ambasad, więzienny i drüskelle, chro-
nione od zewnątrz przez mur nie do przebycia. Powiadano, że stolica
została wybudowana na wzór słojów świętego jesionu Djela, ale Nina
wolała interpretację Kaza, któremu pierścieniowa struktura Lodowego
Dworu przypominała tarczę strzelniczą.
Młode uczestniczki Jerjaniku i ich rodzice zebrali się w głę-bi sali.
– Wszyscy się na mnie gapią – powiedziała Hanne. – Jestem na to za
stara.
– Wcale nie – zapewniła ją Nina, chociaż rzeczywiście dziewczęta
w większości wyglądały na kilka lat młodsze, a wszystkie były niższe od
Hanne.
– Wyglądam jak olbrzymka.
– Wyglądasz jak królowa-wojowniczka Jamelja, która zstąpiła z lodu.
A te mizdrzące się dzierlatki z blond loczkami kojarzą się raczej z niedoro-
bionym budyniem.
Ylva parsknęła śmiechem.
– To było nieuprzejmie, Nino.
– Rzeczywiście – zgodziła się Nina i dodała szeptem: – Ale zarazem tra-
fione.
– Hanne? – Podeszła do nich śliczna dziewczyna w bladoróżowej
sukience, z naszyjnikiem z ogromnych brylantów. – Nie wiem, czy mnie
pamiętasz, dwa lata temu byłam w klasztorze…
– Bryna! Pewnie, że cię pamiętam! Ale myślałam… Co ty tu robisz?
– Próbuję złowić męża. Odkąd opuściłam klasztor, stale byliśmy z rodzi-
cami w podróży, więc jestem trochę spóźniona.
– W takim razie będzie was dwie spóźnialskie – oznajmiła z uśmiechem
Ylva. – Zostawimy was teraz, spotkamy się po paradzie.
Nina mrugnęła porozumiewawczo do Hanne i razem z Ylvą poszła dołą-
czyć do Bruma, stojącego nieopodal w towarzystwie jakiegoś generała
i starszego drüskelle nazwiskiem Redvin, którego znała sprzed lat, z czasów
wspólnego szkolenia. Redvin był chudym jak tyka, złośliwym smutasem;
jego zgorzkniałe ponuractwo stanowiło dla Niny źródło niekończącej się
uciechy. Uwielbiała się przy nim wygłupiać.
– Czyż to nie wspaniałe, panie Redvin?! – wykrzyknęła
– Skoro tak twierdzisz.
– Dziewczęta wyglądają cudownie, nieprawdaż?
– Nie zauważyłem.
Sprawiał wrażenie, jakby wolał się rzucić w przepaść niż spędzić jeszcze
choć minutę w towarzystwie Niny. Ale dziewczyna musi szukać frajdy
wszędzie, gdzie to możliwe.
Brum podał jej szklaneczkę mdląco słodkiego ponczu. Jeżeli zmartwiła
go porażka fjerdańskich wojsk pod Nezkii i Ulenskiem, to świetnie się
maskował.
„Miło by było ustrzelić lisa już podczas pierwszego polowania”, powie-
dział po powrocie z frontu. „Ale teraz przynajmniej wiemy, na co stać
Ravkańczyków. Drugi raz nie będą tak dobrze przygotowani”.
Nina uśmiechała się, kiwała głową i myślała: To się jeszcze okaże.
– Trudno ci patrzeć, jak inna kobieta otulona w jedwabie znajduje się
w centrum powszechnej uwagi? – spytał teraz ściszonym, nieprzyjemnie
poufałym głosem.
– Nie, kiedy tą kobietą jest Hanne.
Odpowiedź wypadła nieco ostrzej, niż Nina by chciała. Brum zesztyw-
niał, a ona postanowiła ugryźć się w język. Bywały takie dni, że trudno jej
było udawać potulną.
– To dobra dusza – dodała. – Zasługuje na to, by ją rozpieszczać. A takie
luksusy nie są przeznaczone dla osób mojego pokroju.
Komendant wyraźnie się odprężył.
– Jesteś dla siebie niesprawiedliwa. Wyglądałabyś zachwycająco w kre-
mowych jedwabiach.
Nina pożałowała, że nie umie się rumienić na zawołanie. Musiała się
zadowolić dziewczęcym chichotem i wbijaniem wzroku w czubki własnych
butów.
– Z taką figurą Hanne jest wprost stworzona do dworskich strojów –
odparła.
Spodziewała się, że Brum machnięciem ręki zbędzie jej paplanie
o modzie, on jednak spojrzał na nią z błyskiem wyrachowania w oku.
– W rzeczy samej – potaknął. – Pod twoją kuratelą Hanne autentycznie
rozkwitła. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek stanie się tak doskonałą
partią. To twoja zasługa.
Ninę ścisnęło w żołądku. Może faktycznie była zazdrosna? Wizja Hanne
wydanej za mąż za jakiegoś arystokratę albo dowódcę wojskowego przy-
prawiała ją o skurcze w trzewiach. A jeśli Hanne z kochającym mężem
i własną rodziną byłaby naprawdę szczęśliwa? Jeśli w ten sposób wreszcie
znalazłaby akceptację, której od tak dawna pragnęła? Poza tym i tak nie
bardzo mogły sobie układać wspólną przyszłość, skoro Nina miała szczery
zamiar zamordować jej ojca, prawda?
– Ależ masz zawziętą minę! – Brum się roześmiał. – Dokąd tym razem
zaprowadziły cię twoje rozmyślania?
Do twojego długiego upokorzenia i przedwczesnej śmierci, pomyślała.
– Mam nadzieję, że trafi na człowieka, który naprawdę będzie jej wart –
odparła. – Życzę jej jak najlepiej.
– Tak jak i my. Dla ciebie też zamówi się nowe suknie.
– Ależ nie, nie ma takiej potrzeby.
– Taka jest moja wola. Chcesz mi się przeciwstawić?
Chcę cię wrzucić do morza i tańczyć wesoło, kiedy będziesz się topił.
Podniosła na Bruma spojrzenie szeroko otwartych z przejęcia oczu:
młoda kobieta zmieszana i oszołomiona zainteresowaniem ze strony sław-
nego człowieka.
– Nie śmiałabym – wyszeptała.
Wzrok Bruma prześliznął się nieśpiesznie po jej twarzy, szyi, zsunął się
niżej.
– Moda może być łaskawa dla szczuplejszych sylwetek, ale mężczyźni
się modą nie interesują – powiedział.
Nina poczuła, że cierpnie jej skóra, ale wiedziała już teraz, na czym
polega ta gra. Bruma nie interesowała jej uroda, nie pożądał jej, chodziło
mu wyłącznie o władzę. Podniecały go myśli o niej w roli zwierzyny, którą
przyszpila wzrokiem jak wilk łapą swoją ofiarę. Sprawiały mu przyjemność
wizje obdarowywania jej prezentami, na które nigdy nie mogłaby sobie
pozwolić i które musiały wzbudzić jej wdzięczność.
Nie zamierzała mu w tym przeszkadzać, była gotowa zrobić wszystko,
żeby tylko znaleźć Vadika Demidova, pomóc griszom i wyzwolić ojczyznę.
Zbliżał się czas zapłaty. Nie wybaczy Brumowi jego zbrodni, zwłaszcza że
wkrótce planował popełnienie kolejnych. Cokolwiek czuła do Hanne,
zamierzała dopilnować, by zginął, i poważnie wątpiła, czy Hanne zdoła jej
to wybaczyć. Tego byłoby dla niej zbyt wiele. Shu mieli powiedzenie, które
zawsze jej się podobało: Yuyeh sesh. „Wzgardź swoim sercem”. Zrób to, co
konieczne.
– Jest pan dla mnie zbyt dobry – odparła kokieteryjnie. – Nie zasłużyłam
na to.
– Pozwól, że sam o tym zadecyduję.
– Zaczynają! – wtrąciła Ylva.
Rzuciła to na pozór niefrasobliwym tonem, zupełnie obojętna na awanse,
jakie jej stojący tuż obok mąż czynił Ninie. Czy jednak rzeczywiście tak
było? Może cieszyła się, że co innego zaprząta uwagę Bruma? A może tak
długo przymykała oko na jego wady, że weszło jej to w krew?
Nina z ulgą przyjęła taki rozwój sytuacji, bo wreszcie miała okazję
przyjrzeć się zgromadzonym gościom. Dziewczęta kolejno podchodziły do
znajdującej się pośrodku sali fontanny, gdzie czekał na nie książę Rasmus.
Jak na Fjerdanina, następca tronu nie wyróżniał się wybitnym wzrostem,
był za to upiornie chudy, miał osobliwie kanciastą twarz i wydatne, ostro
zarysowane kości policzkowe. Niedawno skończył osiemnaście lat, ale
drobna budowa ciała i niepewność ruchów znacznie go odmładzały, jakby
był wiotkim drzewkiem nienawykłym jeszcze do dźwigania ciężaru gałęzi.
Miał długie, złociste włosy.
– Czy książę źle się czuje? – spytała półgłosem Nina.
– Codziennie – przytaknął z pogardą Brum. – Przez całe życie.
Redvin pokręcił szpakowatą głową.
– Grimjerowie to ród wojowników. Jeden Djel raczy wiedzieć, jakim
cudem wysrali takiego wyskrobka.
– Nie mów tak, Redvin – zaoponowała Ylva. – W dzieciństwie przeszedł
ciężką chorobę, cud, że przeżył.
– Lepiej by dla niego było, gdyby zmarł – odparł nieprzejednany Brum.
– Poszedłbyś w bój za tym dzieciakiem? – zapytał Redvin.
– To się może okazać konieczne, gdy już zabraknie starego króla – przy-
znał Brum.
Uwagę Niny zwróciło porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili
komendant i starszy drüskelle. Czyżby Brum rozważał udział w zmowie
przeciw księciu?
Z udawaną obojętnością próbowała się skupić na paradzie młodych
panien. Po dotarciu przed fontannę dziewczyna dygała przed obserwującą
ją z podwyższenia rodziną królewską, po czym drugim dygnięciem witała
księcia. Rasmus brał cynowy kubek z trzymanej przez służącego tacy, zanu-
rzał go w fontannie i podawał dziewczynie. Ta piła wodę Djela, oddawała
kubek, żegnała się kolejnym dygnięciem i wycofywała się tyłem tam, skąd
przyszła (pamiętając o tym, by nie odwrócić się plecami do Grimjerów)
i gdzie czekali już na nią krewni i przyjaciele. Osobliwy rytuał miał symbo-
lizować błogosławieństwo Djela dla rozpoczynającego się sezonu tańców
i balów.
Nina tylko część uwagi poświęcała monotonnej paradzie, bo przede
wszystkim wodziła wzrokiem po tłumie. Dość szybko wyłowiła w nim
człowieka, który najprawdopodobniej był Vadikiem Demidovem. Musiał
się cieszyć królewskimi łaskami, bo stał blisko podwyższenia. Ze złością
stwierdziła, że Demidov nosi ukośną szarfę w kolorach błękitu i złota,
ozdobioną dwugłowym ravkańskim orłem. Mały Lancov, pomyślała. Był
uderzająco podobny do ludzi na portretach, które widziała w salach Wiel-
kiego Pałacu, może nawet zanadto podobny. Czyżby znaleźli jakiegoś for-
matora, który upodobnił go do ojca Nikołaja? A jeśli tak, to kim był
naprawdę? Zamierzała zbliżyć się do niego na tyle, by się tego dowiedzieć.
Prześliznęła się wzrokiem w bok… i napotkała spojrzenie wpatrzonych
w nią oczu o źrenicach tak ciemnych, że wydawały się niemal czarne. Prze-
szedł ją dreszcz. Zmusiła się do zignorowania przeszywającego wzroku
Apparata, by dalej rozglądać się wśród gości: ot, przypadkowy, zacieka-
wiony, bierny widz, nikt więcej. Czuła się jednak tak, jakby lodowata dłoń
zacisnęła jej się na sercu. Wiedziała, że kapłan przybył do Lodowego
Dworu i zawarł z nim sojusz mający na celu poparcie Vadika Demidova, ale
nie spodziewała się go tutaj zobaczyć.
Nie ma mowy, żeby cię rozpoznał, próbowała się uspokoić w duchu.
A jednak patrzył na nią takim wzrokiem, jakby wiedział. Pozostało jej
mieć nadzieję, że Apparat po prostu interesuje się wszystkimi ludźmi z oto-
czenia Jarla Bruma.
Poczuła zaciskające się na ramieniu szczupłe palce Ylvy.
– To już! – dobiegł jej podekscytowany szept. Hanne była następna
w kolejce do przejścia pod fontannę. – Suknia leży idealnie.
Rzeczywiście, suknia z wysokim kołnierzem przybrana miedzianymi
paciorkami i długimi sznurami różowych pereł rzecznych świetnie paso-
wała do karnacji Hanne. Jej krótka fryzura mogła się wydać szokująca,
postanowiły jednak nie próbować jej ukryć pod szalem ani dekoracyjnym
nakryciem głowy. Dekadencko ozdobny strój w imponujący sposób podkre-
ślał surowe piękno jej rysów. Wyglądała jak posąg odlany w płynnym
metalu.
Czekając na powrót swojej poprzedniczki, spanikowana strzelała oczami
na boki. Nina powątpiewała, czy Hanne zdoła ją wypatrzyć w tłumie, ale
skoncentrowała się bez reszty na swojej przyjaciółce, usiłując przekazać jej
całą swoją energię.
Ledwie widoczny uśmiech musnął usta Hanne. Z gracją ruszyła naprzód.
– Ulfleden – powiedziała Ylva. – Wiesz, co to znaczy?
– To z hedjückiego? – domyśliła się Nina. Nie zdołała opanować tego
dialektu.
– Tak. „Wilcza krew”. Wśród Hedjütów to komplement, tutaj… jakby
mniej. Kiedy dziecko jest jakieś inne, dziwnie się zachowuje. Hedjüci
mówią, że „jego miejsce jest wśród wilków”. To taki życzliwy sposób na
wyrażenie tego, że do nich nie pasuje.
Nina nie do końca rozumiała życzliwość tego wyrażenia, ale w wypadku
Hanne – która zawsze najszczęśliwsza czuła się pod gołym niebem –
z pewnością brzmiało sensownie.
– Hanne znalazła już swoje miejsce – zauważył z dumą Brum, śledząc
kroki córki na szarym dywanie.
Stanęła przed fontanną. Książę Rasmus z uśmiechem podał jej kubek.
Przyjęła go i napiła się wody. Książę zakaszlał, osłaniając twarz rękawem…
i nie przestawał kaszleć.
Królowa zerwała się z tronu, wołając o pomoc.
Książę zachwiał się na nogach. Strażnicy rzucili się w jego stronę. Miał
krew na ustach, jej drobne kropelki prysnęły na Hanne, która próbowała go
przytrzymać. Kolana się pod nią ugięły i razem osunęli się na ziemię.
8
Nikołaj

Po dostarczeniu antidotum do Poliznai Nikołaj i jego towarzysze pożegnali


się z Nowoziemcami i ruszyli w drogę powrotną do Os Alty. Adrik i Nadia
mieli przez pewien czas pozostać w Nezkii.
– Żeby nacieszyć się widokami – wyjaśnił Adrik, wskazując błotnisty,
smętny krajobraz.
Nikołaj potrzebował jednak chwili do namysłu, a latacze wymagały
napraw, więc wraz z Tolyą i Tamar postanowili wrócić. W Poliznai czekały
na niego raporty potwierdzające doniesienia ze zwiadu. Wsparty przez
Nowoziemców generał Raevski zdołał odepchnąć Fjerdan spod Ulenska.
Podczas bombardowań najbardziej ucierpiały położone na północy kraju
stocznie i bazy wojskowe, na szczęście fjerdańskie latacze były za ciężkie
i zbyt paliwożerne, żeby zapuścić się dalej na południe, przez co wiele
ravkańskich celów wojskowych pozostawało poza ich zasięgiem.
Zwycięstwa pod Nezkii i Ulenskiem dały im czas na dopracowanie poci-
sków, rozbudowę floty lataczy oraz – co najważniejsze – załatwienie
sprawy Shu Hanu. Zbliżające się zaślubiny pomogą pohamować apetyty
królowej Makhi, a może nawet – o ile Nikołaj zdoła wznieść się na wyżyny
dyplomacji – uczynią z niej sojuszniczkę. Cena będzie wysoka, ale dla
dobra Ravki był gotów ją zapłacić.
Dyktował odpowiedź dla generała Raevskiego, starając się ignorować
odgłosy walki sparingowej toczonej przed stajnią przez Tamar i Tolyę.
Wspólne przeżycia w Fałdzie wykształciły między nim i Zoyą specyficzną
więź i wiedział, że kiedy się odwróci, zobaczy ją przed sobą – a i tak jej
widok uderzył go jak nagła zmiana pogody: ochłodzenie, elektryczne trza-
ski w powietrzu, przeczucie nadciągającej burzy. Wiatr rozwiewał jej
czarne włosy i szarpał poły zwiewnej kefty z niebieskiego jedwabiu.
– W oczach Waszej Wysokości przegląda się jego serce – mruknęła
Tamar, ocierając pot z czoła.
Tolya dźgnął siostrę treningowym mieczem w ramię.
– Tamar wie, co mówi. W taki sam sposób patrzy na swoją żonę.
– Mogę patrzeć na swoją żonę jak mi się żywnie podoba.
– Ale Zoya nie jest żoną Nikołaja.
– Halo! – zawołał Nikołaj. – Ja tu jestem. A w oczach mam wyłącznie
wzbijane przez was tumany kurzu.
Nie było nic niezwykłego w tym, że cieszy się na widok swojej generał.
Jej przybycie przyjął z całkowicie zrozumiałą ulgą i spokojem wynikłym ze
świadomości, że jakikolwiek napotkają problem, razem zdołają go prze-
zwyciężyć; że jeśli jedno z nich osłabnie, drugie pociągnie je za sobą. Nie
mógł sobie pozwolić na to, by przyzwyczaić się do tego komfortu i na nim
polegać, ale zamierzał się nim cieszyć, póki to możliwe. Że też musiała
znów przewiązać włosy tą granatową wstążką!
– Podobno ktoś próbował cię zabić? – zagadnęła Tamar, gdy Zoya pode-
szła bliżej.
– Nie pierwszy raz i nie ostatni. Jeden z zabójców żyje, kazałam go ode-
słać do Os Alty na przesłuchanie.
– Człowiek Apparata?
– Tak przypuszczam. Słyszałam, że wygraliśmy?
– Powiedziałbym raczej, że zremisowaliśmy – odparł Tolya.
Nikołaj kazał przyprowadzić jeszcze jednego wierzchowca. Wiedział, że
Zoya szczególnie lubi chyżą klacz o imieniu Serebrine.
– Fjerdanie nie maszerują w tej chwili na naszą stolicę – powiedział. –
Dla mnie to zwycięstwo.
– Więc się nim ciesz. – Tolya wspiął się na grzbiet swojego ogromnego
wałacha.
– Ludzie tak mówią, kiedy wiedzą, że radość nie potrwa długo.
– Bo nie potrwa – wtrąciła Zoya. – Nic nigdy nie trwa długo.
– A prawdziwa miłość? – zasugerowała Tamar.
– Genialna sztuka? – zapytał Tolya.
– Osobista uraza – powiedziała Zoya.
– Zyskaliśmy trochę czasu – przyznał Nikołaj – ale daleko nam do osią-
gnięcia pokoju.
Musieli zneutralizować królową Makhi, zanim Fjerda znowu przypuści
atak – bo Nikołaj nie miał wątpliwości, że prędzej czy później tak się wła-
śnie stanie.
Zoya dosiadła swojej klaczy, dołączyli do zbrojnej eskorty i wyjechali
przez bramę. Przez pewien czas jechali w milczeniu, mając za towarzystwo
tylko szum wiatru i stukot kopyt. Zatrzymali się przy strumieniu, żeby roz-
prostować nogi i dać się koniom napić, po czym ruszyli dalej kłusem.
Śpieszno im było do stolicy.
– Mamy przewagę – powiedziała Zoya, nie mogąc się powstrzymać. –
Powinniśmy ją wykorzystać. Fjerda nie spodziewała się tak silnego oporu
z naszej strony. Powinniśmy deptać im po piętach podczas odwrotu.
Nikołaj spodziewał się tych słów.
– Koniecznie chcesz patrzeć, jak giną dobrzy ludzie? – spytał.
– Jeżeli w ten sposób mielibyśmy ocalić dzieci tych dobrych ludzi
i wielu innych, to jestem gotowa poprowadzić natarcie.
– Daj mi szansę zbudować pokój. Mam talent do robienia głupstw,
pozwól mi się nim cieszyć. Latacze patrolują granicę. Wzmocniliśmy
obsadę przygranicznych posterunków. W zamyśle Fjerdan ta inwazja miała
być grotem wymierzonej w nas strzały. Teraz ta strzała została złamana.
Będą musieli przemyśleć sprawę.
Fjerda miała znaczącą przewagę na dwóch polach: dysponowała o wiele
liczniejszą armią i potrafiła błyskawicznie wyprodukować nowe czołgi –
które w dodatku, jak uczciwie musiał przyznać Nikołaj, były całkiem
solidne. Owszem, zdarzało im się eksplodować z powodu stosowanego
w nich paliwa, ale były mocniejsze i szybsze od ravkańskich, mimo że przy
produkcji tych ostatnich inżynierów wspomagali fabrykatorzy.
– Miny od Davida nie są receptą na wieczne zwycięstwo – powiedziała
Tamar. – Gdy tylko Fjerdanie nauczą się wykrywać metal, zaczną rozmino-
wywać granicę.
– Granica jest długa – zauważył Tolya.
– To prawda – zgodził się z nim Nikołaj. – Ale więcej w niej luk niż
w uzębieniu mojej ciotki Ludmiły.
– Naprawdę miałeś ciotkę o takim imieniu? – Zoya spojrzała na niego
z powątpiewaniem.
– Tak. Szkaradna baba. Uwielbiała wygłaszać napuszone kazania i roz-
dawać czarną lukrecję jako przysmak. – Nikołaj się wzdrygnął. – Niech
święci mają ją w opiece.
– Faktem jest, że mamy mało czasu – podsumował Tolya.
Tamar zacmokała z troską.
– Oby wystarczyło go do zawarcia sojuszu z Shu Hanem.
Nikołaj wolał nie myśleć o wszystkim, co mogło się nie udać po drodze.
– Módlmy się do naszych świętych i duchów naszych zrzędliwych cio-
tek.
– Gdybyśmy tylko zdołali wyprodukować więcej lataczy, problem by
zniknął – powiedziała Tamar.
Tyle że wyprodukowanie lataczy – podobnie jak wszystko inne – wyma-
gało pieniędzy. A poza tym mieli za mało wykwalifikowanych pilotów.
Zoya zmarszczyła brwi.
– Wszystko to będzie bez znaczenia, jeśli przyjdzie nam walczyć na
dwóch frontach naraz. Potrzebujemy sojuszu z Shu Hanem.
– Nikołaj już nad tym pracuje, ale jeżeli księżniczka Ehri nie zechce… –
odparła Tamar.
– Zechce – zapowiedział Nikołaj z przekonaniem, którego wcale nie
czuł.
– Fjerdanie mogą się pozbierać szybciej, niż sądzimy – dodała Tamar. –
Poza tym cały czas musimy się liczyć z możliwością secesji Ravki Zachod-
niej.
Trudno było odmówić jej racji, ale może to przygraniczne zwycięstwo
przypomni Ravce Zachodniej, że nie ma żadnego wschodu ani zachodu, jest
tylko jeden kraj – kraj, który ma zasoby i przyjaciół.
– A czy jeżeli Fjerda przypuści pochopny atak, będzie miała poparcie
Kerchu? – zapytał Tolya. Oplątał wodze wokół łęku siodła, żeby mieć
wolne ręce i spokojnie związać włosy.
Wszyscy spojrzeli na Zoyę.
– Wydaje mi się, że w Radzie Kupieckiej nie będzie jednomyślności –
odparła po chwili namysłu. – Hiram Schenck obnosił się z neutralnością
Kerchu, zawsze zresztą woleli działać potajemnie niż prowadzić wojny, ale
kiedy wyjdzie na jaw nasza zdrada i konszachty z Nowoziemcami…
– „Zdrada” to niesprawiedliwe określenie – zaoponował Nikołaj.
– Podstęp? – zaproponował Tolya. – Przekręt?
– Nie okłamałem Kerchenów. Interesowała ich technologia, która umoż-
liwi im panowanie na morzach. O powietrzu nic nie mówili. Poza tym
bądźmy szczerzy: chęć zagarnięcia na własność aż dwóch żywiołów to
zwykła zachłanność.
Zoya uniosła brwi.
– Zapominasz, że w Kerchu zachłanność jest cnotą.
Wspięli się na grzbiet wzgórza i ich oczom ukazał się słynny podwójny
mur okalający Os Altę. Nazywano ją Miastem Marzeń; kiedy człowiek
znajdował się daleko od zgiełku dolnego miasta i pretensjonalności górnego
i widział z oddali białe wieże, prawie mógł uwierzyć w ten przydomek.
Tamar stanęła w strzemionach i się przeciągnęła.
– Kercheni mogą zaproponować, że dyskretnie poprą Vadika Demidova.
– Mały Lancov – mruknęła Zoya.
– Naprawdę jest taki niski? – zainteresował się Nikołaj.
– Nikomu nie przyszło do głowy o to zapytać. – Tamar parsknęła śmie-
chem. – Za to z pewnością jest młody, dopiero co skończył dwadzieścia lat.
Nikołajowi nie pozostało nic innego, jak zadać to jedno, jedyne, najważ-
niejsze pytanie:
– I naprawdę jest Lancovem?
– Moje źródła nie są w stanie tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć –
odparła Tamar.
To ona odpowiadała za stworzenie ravkańskiej siatki szpiegowskiej,
rekrutowała agentów, którzy byli gotowi zdradzić pracodawców, szkoliła
żołnierzy i griszów, których po przeformowaniu wysyłano na tajne misje –
ale w tej sieci wciąż ziały pokaźne luki.
– Oby Termit miał więcej szczęścia – dodała.
Nikołaj zwrócił uwagę, jak na te słowa Zoya zacisnęła usta. Nigdy mu
nie wybaczyła, że pozwolił Ninie zostać w Lodowym Dworze, nie mogła
jednak zaprzeczyć, że dostarcza im niezwykle cennych informacji.
Wjechali przez bramę i rozpoczęli wspinaczkę przez targowisko aż do
mostu, który miał ich zaprowadzić do górnego miasta z jego pięknymi
domami i parkami. Ludzie machali Nikołajowi na powitanie, wiwatowali,
pokrzykiwali „Ravka zwycięska!” – wieści o triumfie pod Nezkii i Ulen-
skiem zaczynały pomalutku spływać do stolicy. Chciał im powiedzieć, że to
dopiero początek, chciał ostrzec tych wszystkich dobrych ludzi tłoczących
się na ulicach i wychylających się z balkonów, ale tylko z uśmiechem
odwzajemniał ich pozdrowienia.
– Większość Lancovów zginęła w wieczór mojego niefortunnego przyję-
cia urodzinowego – powiedział, nie przestając machać do ludzi. Nie lubił
wspominać tamtej nocy, gdy Zmrocz zaatakował miasto. Nie przepadał za
swoim bratem Wasilijem, ale nie był gotowy patrzeć, jak umiera. – Na
pewno pozostali jednak jacyś dalsi, mniej znani krewni.
– Demidov jest jednym z nich? – spytał Tolya.
– Nie wiem. – Tamar wzruszyła ramionami. – Twierdzi, że wychowywał
się w rodzinie diuka Limlova.
– Pamiętam wizytę u Limlovów – powiedział Nikołaj. – Byłem wtedy
dzieckiem.
– Był tam chłopiec imieniem Vadik? – zapytała Zoya.
– Owszem, był. Taki mały gnojek, uwielbiał dręczyć kota.
Tamar prychnęła.
– A potem podrósł i przerzucił się na grubszą zwierzynę.
Może ten chłopak naprawdę był Lancovem. A może był synem poko-
jowca. Mógł mieć uzasadnione pretensje do tronu, a mógł być tylko pion-
kiem. Dlaczego tylko z racji nazwiska miałby mieć prawo do rządzenia
Ravką? A jednak tak to właśnie działało. Zresztą to samo można było
powiedzieć o Nikołaju: był królem nie dlatego, że potrafił budować okręty
i wygrywać bitwy, tylko ze względu na płynącą ponoć w jego żyłach krew
Lancovów. Jego matka była fjerdańską księżniczką, młodszą córką odesłaną
z domu, by scementować sojusz z Ravką, którego nikt nie zamierzał respek-
tować. A prawdziwy ojciec? No, jeżeli wierzyć matce, to był wywodzącym
się z pospólstwa fjerdańskim potentatem spedycyjnym – i tym samym czło-
wiekiem, który całkiem niedawno dostarczył wrogom Nikołaja listy miło-
sne od jego matki. Jakby mało było tego, że w nosie miał los swojego syna-
bękarta, to jeszcze zamierzał mu odebrać tron? Dowodziło to skrajnego
braku dobrych manier.
Podczas wojny domowej Nikołaj skazał rodziców na zesłanie do Połu-
dniowych Kolonii. Decyzja ta nie przyszła mu łatwo, ale jego ojciec nie
cieszył się szczególną popularnością i żołnierze woleli dezerterować niż
służyć pod jego rozkazami. Kiedy wyszło na jaw, jakich łotrostw dopuścił
się przeciwko Genyi Safin, Nikołaj dał mu wybór: stanie przed sądem
oskarżony o gwałt albo abdykuje i uda się na wygnanie, z którego nie
będzie dla niego powrotu. Nie tak wyobrażał sobie objęcie tronu. Pewnie
nigdy się nie dowie, czy dokonał właściwego wyboru.
Przebyli most i wjechali na Gerski Prospekt: pary przechadzały się po
parku, nianie pchały wózki z dziećmi – trudno było sobie wyobrazić miej-
sce bardziej odległe od błotnistego pola bitwy, które zostawili za sobą,
a jednak gdyby przegrali pod Nezkii albo Ulenskiem, fjerdańskie czołgi
toczyłyby się teraz w stronę tych alej i zielonych parków.
Pałacowe wrota ozdobione złotym dwugłowym orłem otworzyły się, ale
dopiero gdy zamknęły się za nimi z metalicznym dudnieniem, Nikołaj ode-
tchnął z ulgą. W przeszłości zdarzało mu się mieć szczerze dość tych
wypielęgnowanych ogrodów i spiętrzonych jak weselny tort tarasów
i warstw złotego lukru składających się na Wielki Pałac; cały ten przepych
wprawiał go w zażenowanie, a wymogi pałacowego życia były męczące.
Kiedy jednak ostatni raz stąd wyjeżdżał, nie miał wcale pewności, że wróci
– i teraz cieszył się, że żyje, a jego najwierniejsi przyjaciele są bezpieczni.
Rozkoszował się chłodnym zimowym powietrzem i chrzęstem żwiru pod
kopytami konia.
Czekający przy schodach do pałacu służący podeszli, żeby odprowadzić
konie.
– Rostik! – zagadnął Nikołaj stajennego. – Jak się miewają moi ulubieni
współmieszkańcy?
Rostik uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Avetoy od tygodnia kulał na tylną nogę, ale udało się go wyleczyć.
A jak Puenta? Spisała się?
Nikołaj z czułością poklepał swojego kuca.
– W tym świetle prezentuje się nadzwyczaj majestatycznie, nie uważasz?
Rozległ się huk, jakby korek wyskoczył z butelki. Zaraz potem dał się
słyszeć kolejny. Z pałacu dobiegł krzyk.
– To strzały! – wykrzyknęła Tamar.
Nikołaj odepchnął stajennego i dobył rewolweru.
– Schowajcie się – poradził Rostikowi.
Tolya i Tamar stanęli po obu jego bokach, Zoya uniosła ręce w bojowym
geście. Gwardia królewska zajęła pozycje u podnóża schodów.
– Musimy cię stąd zabrać, Nikołaju – powiedział Tolya. – Na jeziorze
stoją zacumowane latacze.
Ale Nikołaj ani myślał uciekać.
– Ktoś jest w moim domu, Tolya. Ktoś strzela do moich ludzi.
– Wasza Wysokość…
– Na wszystkich świętych! – Zoi zaparło dech w piersi.
Tavgharad wysypał się na schody i rozproszył w wachlarzowaty szyk
bojowy.
Było ich jedenaście, same kobiety, w czarnych mundurach ozdobionych
karneolowymi wizerunkami sokołów. Dwie z nich odebrały karabiny straż-
nikom pałacowym, ale nawet bez broni należały do jednej z najbardziej
zabójczych formacji wojskowych na świecie.
– Co ty wyrabiasz, Ehri? – zapytał spokojnie Nikołaj.
Księżniczka Ehri Kir-Taban stała pośrodku szyku odziana w zieloną
aksamitną suknię i płaszcz: strój podróżny. To nie była kolejna próba zabój-
stwa, lecz coś zupełnie innego.
Uniosła podbródek w wyzywającym geście.
– Nie będziemy dłużej twoimi więźniami, Nikołaju Lancovie.
– Widzę, że układa się wam w narzeczeństwie – mruknęła Zoya.
– Rozumiem – wycedził Nikołaj. – Dokąd zamierzasz się udać?
– Do domu.
– Jak się uwolniłyście?
– Ja… – Ehri się zawahała. – Uderzyłam strażnika. Ale chyba go nie
zabiłam. Dalej już poszło łatwo.
To była wina Nikołaja. Trzymał Tavgharad w lochach, pod kluczem, ale
pozwolił Ehri swobodnie korzystać z naziemnej części pałacu i ogrodów.
Nie chciał, żeby czuła się jak więzień. A teraz wyglądało na to, że co naj-
mniej dwóch z jego strażników nie żyje. Nie miał ochoty oglądać więcej
przemocy w jednym dniu.
Schował rewolwer, rozłożył ręce i wystąpił naprzód.
– Proszę, księżniczko, bądź rozsądna – powiedział. – Nie macie szans na
ucieczkę. Zbyt wiele mil dzieli was od Sikurzoi.
– Zapewnisz nam transport. Nie możesz nas skrzywdzić, nie narażając
się na gniew mojej siostry i całego Shu Hanu. Ślub, o którym tak marzysz,
to farsa.
– Z tym nie zamierzam się sprzeczać – przyznał Nikołaj. – Ale czy
byłem dla ciebie okrutny? Źle cię traktowałem?
– Ja… Nie.
Gwardzistki z Tavgharadu spojrzały po sobie. Drzemiący w Nikołaju
demon warknął gniewnie. Coś tu się działo. Coś się działo, a on niczego nie
widział.
Jedna z uzbrojonych w karabin gwardzistek odłożyła broń. Nie był to
jednak gest pokojowy, bo jej twarz pozostała niewzruszona, jak wykuta
w kamieniu.
– Co to za zapach? – zaniepokoiła się Zoya.
– Nic nie czuję – powiedział Tolya.
Zoya zatrzepotała palcami i od strony schodów powiał ledwie wyczu-
walny zefirek.
– Przyśpieszacz chemiczny – orzekła Tamar, przesuwając się bliżej scho-
dów. – Ich ubrania są nim nasączone.
Olśnienie i zgroza jednocześnie spłynęły na Nikołaja. To niemożliwe,
pomyślał, żeby zamierzały…
– Uwolnij nas! – zażądała Ehri. – Królowa Makhi nigdy się nie zgodzi
na…
– Ehri… – powiedział Nikołaj, patrząc, jak jedna z gwardzistek sięga do
kieszeni. – Odsuń się od nich. To nie jest próba ucieczki, to…
– Ja też nigdy się…
– Ehri!
Za późno. Funkcjonariuszka Tavgharadu, która wcześniej odłożyła broń,
krzyknęła coś w języku shu. Nikołajowi mignęła zapałka w jej ręce.
Jedna po drugiej gwardzistki stawały w płomieniach: żywe pochodnie
otulone złotym ogniem. Wszystko wydarzyło się niezwykle szybko – jeden
śmiertelny teatralny gest, niczym posuwisty ruch palców na klawiaturze
fortepianu.
– Nie! – wykrzyknął Nikołaj.
Rzucił się naprzód. Na twarzy Ehri malował się szok. Krzyczała, gdy
ogień piął się w górę po spódnicy jej sukni.
Zoya zareagowała błyskawicznie: lodowaty podmuch w okamgnieniu
ugasił płomienie, ale to nie wystarczyło. Czymkolwiek oblały się gwar-
dzistki z Tavgharadu, zadziałało nadspodziewanie skuteczne. Ehri z krzy-
kiem osunęła się na ziemię. Jej towarzyszki przemieniły się w nieme kopce
zwęglonego ciała i popiołu. Pałacowi służący krzyczeli ze zgrozy, a straż-
nicy stali jak wrośnięci w ziemię, nie wierząc własnym oczom.
Nikołaj poparzył sobie ręce aż do łokci, próbując złapać Ehri, ubranie
przywarło mu do dymiącego ciała, ale to i tak było nic w porównaniu ze
stanem księżniczki. Poparzona skóra sczerniała, a w miejscach, gdzie
wierzchnia warstwa ciała została spalona, ziały czerwone, wilgotne rany.
Wyraźnie czuł bijący od niej żar. Dygotała spazmatycznie, a w miarę pogłę-
biania się wstrząsu jej krzyki stawały się coraz bardziej urywane.
– Tamar! – zawołał Nikołaj. – Spowolnij jej puls i wprowadź ją
w śpiączkę. Tolya, leć po uzdrowicielkę.
Ehri ucichła. Tamar uklękła przy niej i wzięła się do pracy.
– Dlaczego to zrobiły? – zdumiała się Zoya.
Wstrząśnięta wodziła wzrokiem po krwawej jatce, po stertach spalonych
kości i szczątków, które zaledwie chwilę wcześniej były żywymi kobietami.
Tamar drżącą ręką trzymała Ehri za przegub dłoni, badając jej puls.
– Daliśmy jej zbyt wiele swobody – odparła. – Należało trzymać ją
w lochach, a Tavgharad odesłać do aresztu w Poliznai.
– Nie wiedziała – powiedział Nikołaj. Patrzył na zmasakrowane ciało
Ehri, na jej pierś unoszącą się i opadającą w nierównym oddechu. Musieli
jak najszybciej przetransportować ją do izby chorych. – O niczym nie wie-
działa, widziałem to na jej twarzy. Tylko rąbek szaty miała nasączony przy-
śpieszaczem.
– Skąd one go w ogóle wytrzasnęły? – nie mogła się nadziwić Zoya.
– Z kuchni? – Nikołaj pokręcił głową. – Mogły go zrobić same, później,
już po tym, jak udało im się uciec.
Tamar wstała. Tolya wrócił w towarzystwie dwóch somatyków ubranych
w czerwone kefty. Przynieśli nosze. Było widać, że są zdjęci zgrozą, ale
jeżeli ktokolwiek mógł jeszcze uratować Ehri, to właśnie griszowie. Nikt
inny.
Nikołaj stał na schodach, ze wszystkich stron otoczony śmiercią,
i odprowadzał wzrokiem Ehri niesioną na noszach w stronę Małego Pałacu.
– Dlaczego? – spytała Zoya.
– Taki jest Tavgharad – odparła Tamar. – Służą królowej i są gotowe dla
niej umrzeć. Ale to nie Ehri jest królową.
9
Zoya

Zoya kręciła się przy oknie w sypialni Nikołaja. Zimowy wiatr baraszkował
wokół pałacu, poruszane nim bezlistne gałęzie klekotały i wzdychały, jakby
zrezygnowane przed nieuchronnym nadejściem mrocznych dni. Bez śniegu
ogród prezentował się wyjątkowo smętnie o tej porze roku. Ehri przetrans-
portowano do Małego Pałacu, gdzie mieli się nią zaopiekować ci sami
uzdrowiciele, którzy zaledwie kilka tygodni wcześniej odratowali jej
dublerkę, Mayu Kir-Kaat, gdy ta znalazła się o krok od śmierci.
Za plecami usłyszała stęknięcie Nikołaja. Leżąc na przykrytym narzutą
łóżku, poddawał się zabiegom uzdrowiciela. Grisza w pierwszej kolejności
zajął się poparzonymi dłońmi, które ucierpiały najbardziej. Leczenie
wszystkich obrażeń miało jednak potrwać znacznie dłużej. Podeszła do
łóżka.
– Nie możesz mu dać jakiegoś silniejszego środka przeciwbólowego?
– Podałem najmocniejszy dekokt, jaki mogłem – odparł uzdrowiciel. –
Po mocniejszym mógłby się nie obudzić. Mógłbym go wprowadzić
w śpiączkę, ale…
– Nie. – Nikołaj zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. – Nie znoszę
tego uczucia.
Zoya rozumiała jego niechęć. Kiedy walczył z demonem, przez kilka
miesięcy co noc podawała mu silną miksturę nasenną. Mówił wtedy, że za
każdym razem czuł się, jakby umierał.
Uzdrowiciel nalał do miseczki jakiegoś silnie pachnącego roztworu.
– Byłoby łatwiej, gdyby spał. Nie powinien się wiercić, kiedy pracuję.
Zoya przysiadła na łóżku, uważając, by nie potrącić Nikołaja.
– Masz się nie ruszać – mruknęła.
– Nie odchodź.
Zamknął oczy i złapał ją za rękę. Zdawała sobie sprawę, że uzdrowiciel
zauważył ten gest, który później stanie się zapewne źródłem plotek, ale
z plotkami mogła żyć – święci mogli zaświadczyć, że przeżyła gorsze rze-
czy. Może zresztą potrzebowała dotyku dłoni Nikołaja po niedawnych
wstrząsających wydarzeniach. Wciąż miała przed oczami tamte płonące
kobiety.
– Nie powinnaś przy tym być – powiedział jej uzdrowiciel. – To nie jest
miły widok.
– Nigdzie się nie wybieram.
Uzdrowiciel się wzdrygnął, a Zoi przyszło do głowy, że może to smok
się w niej objawił i oczy zabłysły jej srebrem.
Dobrze. Niech i o tym rozpowie.
Nikołaj mocno ściskał jej dłoń, gdy uzdrowiciel zdzierał zmasakrowane
ciało z ramienia; dopiero po takim zabiegu mógł je zastąpić zdrową skórą.
Najpierw jedna ręka, potem druga – miał wrażenie, że ciągnie się to godzi-
nami. Za każdym razem, gdy Zoya oddalała się na chwilę – żeby przynieść
zimną szmatkę, którą położy mu na czole, albo podkręcić latarnie, żeby
uzdrowiciel lepiej widział – Nikołaj otwierał oczy.
– Gdzie moja generał? – mamrotał.
– Jestem przy tobie – odpowiadała raz za razem.
Uleczone przez uzdrowiciela ręce były całkowicie bezwłose. Blizny na
dłoniach – pozostawione przez Zmrocza żyły cienia – nie zniknęły.
– Będzie musiał odpocząć – uprzedził uzdrowiciel. Skończył, wstał i się
przeciągnął. – Ale obrażenia w większości były powierzchowne.
– A co z księżniczką Ehri?
– Nie wiem. Była znacznie mocniej poparzona.
Uzdrowiciel wyszedł, a Zoya czekała, aż oddech Nikołaja stanie się głę-
boki i miarowy. Zapadł już zmierzch, zapalane w ogrodach latarnie wyglą-
dały jak rozciągnięty na ziemi sznur gwiazd. Tęskniła za tym pokojem i za
tym, kim stawał się tu Nikołaj – człowiekiem, który ufał jej na tyle, by
pozwolić sobie, by chwilowo odrzucić królewski majestat, przymknąć oczy
i zasnąć, wiedząc, że ona czuwa. Powinna wracać do Małego Pałacu,
sprawdzić, co z Ehri, porozmawiać z Tamar, obmyślić plan. Ale to mógł
być ostatni raz, kiedy widziała Nikołaja takiego jak teraz.
W końcu wstała i przygasiła światła.
– Nie idź – poprosił na wpół przez sen.
– Muszę się wykąpać. Śmierdzę jak spalony las.
– Pachniesz jak dzikie kwiaty. Zawsze tak pachniesz. Co mam powie-
dzieć, żebyś została? – Słowa Nikołaja przeszły w senny bełkot. Znów
zasnął.
Powiedz, że to nie tylko wojna i troska kazały ci wypowiedzieć te słowa,
odparła w myślach Zoya. Powiedz, co by znaczyły, gdybyś ty nie był kró-
lem, a ja żołnierką.
Ale wcale nie chciała tego słuchać, nie tak naprawdę. Słodkie słówka
i pompatyczne wyznania były dobre dla innych ludzi, w innym życiu.
Odgarnęła mu włosy z twarzy i pocałowała go w czoło.
– Gdybym mogła – wyszeptała – zostałabym na zawsze.
I tak nie będzie tego pamiętał.

***

Kilka godzin później w jej saloniku zebrało się sporo ludzi. Nikogo nie
zapraszała, sami przyszli, spotkali się przy kominku z filiżankami słodkiej
herbaty w dłoniach. Na wszystkich świętych, ależ się z tego cieszyła! Zwy-
kle ceniła sobie prywatność, ale dzisiaj wieczorem potrzebowała towarzy-
stwa.
Mimo kąpieli nadal miała wrażenie, że czuje odór śmierci na skórze, we
włosach, na ubraniu. Zwinęła się obok Genyi na kanapie przy ogniu.
Kanapa była obita popielatym, metalicznie połyskującym jedwabiem i zwy-
kle Zoya zakazywała ludziom opierania na niej nóg, ale w tej chwili zupeł-
nie jej to nie przeszkadzało. Pociągnęła z kubka solidny łyk grzanego wina;
tej nocy herbata by jej nie wystarczyła.
David z Nadią siedzieli przy okrągłym stole na środku pokoju. Przed
Davidem leżały schludne stosiki papieru, poukładane zapewne w niezwykle
ważnym porządku, a on sam tkwił po uszy w jakichś obliczeniach. Od
czasu do czasu podawał kartkę Nadii, która – oparłszy stopy na kolanach
Tamar – pracowała nad innymi rachunkami. Tolya siedział na dywaniku
przy wykafelkowanym kominku i wpatrywał się w płomienie. Wyglądało to
błogo i sielankowo, ale makabryczne poranne wypadki nie dawały o sobie
zapomnieć.
Genya ślęczała nad swoim projektem sukni ślubnej: miała tradycyjny
złoty kolor i kokosznik do kompletu.
– Przesadziłam? – spytała, pokazując Zoi szkic.
– Nie. – Zoya dotknęła delikatnie nakreślonego rąbka sukni. – Do kró-
lewskiej kaplicy? Skądże. Im bardziej błyszcząca, tym lepsza.
Kaplica była zbyt ponurym miejscem.
– Wiem – zgodziła się Genya. Poprawiła opaskę na oku. – Chciałabym,
żebyśmy mogli wziąć ślub w ogrodzie.
– W środku zimy? – Nikołaj wszedł do pokoju i skierował się wprost do
stolika z winem. Wyglądał, jakby nigdy nie był ranny. Wykąpał się, prze-
brał i wprost promieniał pewnością siebie. – Chciałabyś wymrozić nam
gości?
– W taki sposób też można wygrać wojnę – odparła w zadumie Genya.
– Nie powinieneś pić wina – odezwała się Zoya. – Ten uzdrawiający
dekokt jeszcze krąży w twoich żyłach.
Nikołaj zmarszczył nos.
– W takim razie napiję się herbaty – postanowił. – Jak starowinka.
– Herbata jest w porządku – rzucił Tolya.
– Nie zamierzam się sprzeczać z człowiekiem wielkim jak głaz. – Niko-
łaj nalał sobie filiżankę herbaty i zerknął na rozłożone na stole papiery. – To
są te nowe wyliczenia dla naszych rakiet?
David skinął głową, nie podnosząc wzroku.
– Jak wam idzie? – zapytał Nikołaj.
– Nie idzie.
– Nie?
– Ciągle mi ktoś przerywa – zauważył David.
– Wyśmienicie. Dobrze wiedzieć, że wykonałem swoje zadanie.
Nikołaj rozsiadł się w wielgachnym fotelu przy ogniu. Zoya widziała po
nim, że próbuje wykrzesać z siebie trochę energii, by podroczyć się z Davi-
dem, może nawet poświętować skonstruowanie nowych rakiet, które dadzą
im przewagę w walce z Fjerdanami, ale nawet jego niespożyte zasoby opty-
mizmu okazywały się nieskuteczne wobec tego, czego świadkami byli na
pałacowych schodach.
W końcu oparł filiżankę na kolanie i poprosił:
– Pomóżcie mi zrozumieć, co się rano wydarzyło.
Tamar z Tolyą spojrzeli po sobie.
– Królowa Makhi chciała ci przekazać wiadomość – powiedziała Tamar.
– To znaczy? Jest przeciwna temu małżeństwu? Jeśli tak, to mogła po
prostu przesłać wyrazy ubolewania.
– Rzuciła kośćmi i niewiele zabrakło, żeby wygrała – wyjaśniła Tamar. –
Gdyby zgładziła Ehri, miałaby powód do wypowiedzenia nam wojny,
a przy okazji spokojnie zatuszowałaby sprawę zamachu na króla.
– I tak będziemy musieli się nieźle napocić, żeby wyjaśnić, co tu zaszło
– zauważyła Zoya. – Jak wytłumaczymy śmierć jedenastu więźniarek
wysokiej rangi przebywających pod naszą opieką?
– Ehri widziała, co się wydarzyło – wtrącił półgłosem Tolya. – To od
niej zależy, czy zechce powiedzieć prawdę. I czy powie całą.
– Właśnie – podchwyciła Tamar. – Czy powie całą prawdę.
Nadia odłożyła pióro i wzięła żonę za rękę.
– Myślicie, że królowa Makhi przyjedzie na ślub?
– Tak – odparła Tamar. – Chociaż wcale bym się nie zdziwiła, gdyby
wykorzystała tę okazję do przypuszczenia jakiegoś ataku na nas. Jest prze-
biegłym strategiem.
– Czyli dobrą królową – powiedziała Zoya.
– Istotnie, dobrą – zgodziła się z nią Tamar. – A w każdym razie sku-
teczną. Jej matka zakazała eksperymentowania na griszach i wprowadziła
obyczaj przyznawania im pewnych praw w zamian za służbę w rządzie lub
armii.
– Jak w Ravce – zauważyła Nadia.
Tolya pokiwał głową.
– Griszowie w dalszym ciągu nie mogli posiadać nieruchomości ani
sprawować urzędów politycznych, ale to była cenna reforma.
– Nigdy nie postrzegano nas tam jako wybryków natury – podjęła
Tamar. – Po prostu uważano, że jesteśmy niebezpieczni. Jednak nie wszy-
scy się z tym zgadzali, nie wszystkim w Shu Hanie podoba się myśl, że gri-
szowie mogliby uchodzić za zwyczajnych ludzi.
– Pomysły matki nie przypadły Makhi do gustu? – domyślił się Nikołaj.
Tamar zmarszczyła brwi. Wzięła filiżankę Nadii i swoją i podeszła do
stolika po dolewkę herbaty.
– Jeszcze przed koronacją Makhi miała własne pomysły na wzmocnienie
Shu Hanu. Po odkryciu jurdy parem stanęła przed wyborem: mogła znisz-
czyć dzieło Bo Yul-Bayura i zachować odkrycie w tajemnicy, ale wolała
otworzyć stare laboratoria i szukać militarnych zastosowań parem.
– I tak powstał program kherguudów – dokończył Tolya pustym, bezna-
dziejnie smutnym głosem; głosem człowieka, który ogląda wrak statku,
wskazuje ziejącą w kadłubie dziurę i stwierdza: „To był początek tragedii”.
Khergudowie byli najbardziej niebezpiecznymi żołnierzami z Shu Hanu
– chociaż rząd nigdy oficjalnie nie potwierdził ich istnienia. Po potraktowa-
niu parem i przeformowaniu przez griszów mieli wyostrzone zmysły, zmo-
dyfikowane i wzmocnione kości, niektórzy potrafili latać. Zoya wzdrygnęła
się na wspomnienie tego, jak ręce kherguuda zacisnęły się wokół niej
niczym stalowe obręcze i uniosły ją w powietrze.
Tamar postawiła napełnione filiżanki na stole, ale nie usiadła. To ona
nadzorowała ravkańską siatkę szpiegowską i najlepiej z nich wszystkich
wiedziała, jaki los czeka griszów pod rządami Makhi.
– Tworzenie kherguudów… – Zawahała się. – Odbywa się metodą prób
i błędów. Sprowadzanych do laboratoriów griszów nazywa się ochotnikami,
ale…
– My wiemy swoje – burknął Tolya.
– Właśnie. Każe im się podejmować nieludzkie decyzje. Ród Taban
sprawuje władzę absolutną.
– Czyli w gruncie rzeczy griszowie nie mają wyboru – podsumowała
Genya.
– W taki sam sposób Zmrocz stworzył Drugą Armię. – Tolya wzruszył
ramionami.
– Druga Armia stała się azylem dla griszów – zjeżyła się Zoya.
– Dla niektórych być może – zgodził się Tolya. – Ale Zmrocz odbierał
rodzicom griszów, którzy byli jeszcze dziećmi. A później uczono ich zapo-
minać o tym, skąd pochodzą, i o ludziach, których dawniej znali. Możliwo-
ści były dwie: albo zgodzą się służyć koronie, albo ich bliscy będą cierpieć.
To ma być wybór?
– Przynajmniej nikt na nas nie eksperymentował – odparowała Zoya.
A niektórzy z przyjemnością zapominali o rodzicach, dodała w duchu.
– To prawda. – Tolya oparł potężne dłonie na kolanach. – Po prostu
robili z was żołnierzy i wysyłali na front, żebyście walczyli w ich wojnach.
– Trudno mu odmówić racji. – Genya zapatrzyła się w swój kubek
z winem. – Nigdy się nie zastanawiałaś nad tym, jak mogłoby wyglądać
twoje życie, gdybyś nie trafiła do Małego Pałacu?
Zoya odchyliła głowę w tył i oparła ją na jedwabnej poduszce kanapy.
Zastanawiała się, a jakże. Kiedy była młodsza, takie myśli prześladowały ją
w snach i nie dawały spokoju po przebudzeniu. Oczami wyobraźni widziała
siebie idącą pomiędzy ławkami w kościele. Widziała wykrwawiającą się na
podłodze ciotkę. Jej matka też tam była, zawsze: ponaglała ją, upominała,
żeby nie potknęła się o rąbek złotej ślubnej sukienki. Ojciec siedział
w ławce. Miał zwieszoną głowę, to zapamiętała, i milczał. Nie wstawił się
za nią ani słowem. Tylko Liliyana ośmieliła się przemówić – ale Liliyana
od dawna nie żyła. Zginęła zabita przez Fałdę i ambicję Zmrocza.
– O, tak – odparła. – Często o tym myślę.
Tamar przeczesała palcami krótko obcięte włosy.
– Nasz ojciec obiecał matce, że my będziemy mieli wybór. Dlatego po
jej śmierci zabrał nas do Nowoziemia.
Czy tak byłoby lepiej? Czy zamiast prowadzić ją do pałacu, by dołączyła
do griszów, Liliyana powinna była wsadzić ją na statek płynący na drugą
stronę Morza Prawdziwego? Nikołaj zlikwidował praktykę oddzielania
dzieci od rodziców, nie istniał też mechanizm obowiązkowego poboru dla
przyszłych griszów, ale dla tych, którzy nie mieli domów i którzy nigdy nie
czuli się bezpiecznie w miejscach, w których powinni się tak czuć, Mały
Pałac zawsze będzie azylem – i Zoya musiała dopilnować, by nim pozostał,
bez względu na to, co rzuci przeciw nim Fjerda, Shu Han czy Kerch. Może
w odległej przyszłości, kiedy długa walka dobiegnie końca, griszowie nie
będą musieli się bać ani budzić lęku, a „żołnierz” będzie tylko jedną z wielu
życiowych dróg.
Wstała i strząsnęła rękawy. Chętnie posiedziałaby przy kominku, pospie-
rała się z Tolyą, pooglądała rysunki Genyi, popatrzyła, jak Nikołaj z mar-
sową miną gapi się w filiżankę. I właśnie dlatego musiała odejść. Nie zazna
wytchnienia, dopóki jej kraj i ludzie nie będą bezpieczni.
– Wasza Wysokość? – zagadnęła. – Dostatecznie długo już to odwlekali-
śmy.
Nikołaj wstał.
– Przynajmniej nie będę musiał dłużej pić herbaty.
– Potrzebujecie towarzystwa? – zapytała Genya.
Zoya miała ochotę przytaknąć, najchętniej zabrałaby ze sobą całą armię,
ale zauważyła, jak Genya ściska w dłoni swoje szkice – i jak David natych-
miast podniósł na nią wzrok: jedynie pragnienie ochronienia żony mogło
oderwać go od pracy.
– Kiedy będziesz gotowa – odparła półgłosem Zoya. – Ale nie wcze-
śniej. – Wyłamała palce i ruszyła do wyjścia. – Poza tym… ta sukienka
wymaga trenu z prawdziwego zdarzenia – dodała, przeciągając zgłoski. –
Nie chcielibyśmy, żeby królowa Shu Hanu wzięła nas za prostych chłopów.

***
– To było niezłe – powiedział Nikołaj.
Wschodził księżyc w pełni. Szli w stronę starego ogrodu zoologicznego.
Zoya udała, że nie słyszała komplementu.
– Nie mogłoby to być takie proste jak wojna? Oko w oko z wrogiem,
uczciwy pojedynek? Ale nie, my musimy stawić czoło jakiejś potwornej
pladze.
– W Ravce zawsze dzieje się coś interesującego. A ty przecież lubisz
nowe wyzwania, czyż nie?
– W tej chwili mam ochotę na drzemkę. Już nie pamiętam, kiedy ostatni
raz mogłam się wyspać.
– Mowy nie ma. Porządnie przespana noc mogłaby cię wprawić w dobry
nastrój, a jesteś mi potrzebna zgryźliwa i niezadowolona.
– Jak będziesz tak dalej bredził, to dopiero zobaczysz, do czego jestem
zdolna.
– Na wszystkich świętych, chcesz powiedzieć, że jeszcze tego nie
widziałem?!
Zoya odrzuciła włosy na ramię.
– Gdyby tak było, kuliłbyś się teraz pod kocem i bełkotał pacierze.
– Niezwykły sposób na zaciągnięcie mnie do łóżka, przyznaję. Kimże
jednak jestem, by kwestionować twoje metody?
Przewróciła oczami, ale była mu wdzięczna za te niewymagające myśle-
nia, swobodne przekomarzanki – bezpieczne i nieskomplikowane, zupełnie
inne od tamtej chwili w jego pokoju, kiedy wziął ją za rękę. Co zrobi, kiedy
Nikołaj się ożeni i wymogi przyzwoitości wyrosną między nimi niczym
mur?
Wyprostowała plecy i mocniej związała włosy wstążką. Poradzi sobie.
Zawsze sobie radziła. Była dowódcą wojskowym, nie mizdrzącym się
dziewczątkiem, które usycha z niedostatku atencji.
Stare zoo znajdowało się w lesie przy wschodnim skraju pałacowych
terenów. Wiele pokoleń temu zostało porzucone i zapomniane, ale z niewia-
domych powodów wciąż śmierdziało w nim zwierzętami, które dawniej
przetrzymywano w klatkach. Zoya widziała kiedyś stare ilustracje: lampart
w wysadzanej klejnotami obroży, tresowany lemur w aksamitnej kamizelce,
sprowadzony z Cybei biały niedźwiedź – który zmasakrował trzech opieku-
nów, a potem uciekł. Nigdy go nie złapano. Zoya miała nadzieję, że jakimś
cudem udało mu się wrócić do domu.
Ustawione w duży krąg i zwrócone wejściami na zewnątrz klatki pozara-
stały kolczastym zielskiem. Pośrodku kręgu wznosiła się wysoka wieża, na
której szczycie niegdyś znajdowała się ptaszarnia. Dziś była domem dla
zupełnie innego zwierzęcia.
Idąc za Nikołajem po schodach, czuła, jak budzi się w niej prastary inte-
lekt, jak myśli, kalkuluje. Zawsze się ożywiał, kiedy odczuwała gniew albo
strach.
„Fałda się rozszerza”. Nikołaj wypowiedział te słowa z taką swobodą,
jakby rozmawiali o pogodzie: „Podobno jutro ma padać”.
„Lilie znów zakwitły”.
„Nicość pochłania świat. Musimy ją powstrzymać. Herbatki?”.
Ale przecież zawsze tak było. Gdyby świat się walił, Nikołaj Lancov
jedną ręką podtrzymywałby sklepienie, a drugą otrząsał pyłek z klapy mun-
duru.
Starannie zaplanowali z Zoyą to więzienie. Z ptaszarni został tylko
szkielet, wypełniony następnie szklanymi ścianami, które przez cały dzień
wpuszczały do środka mnóstwo światła. Nocą żołnierze słońca – spadko-
biercy mocy Aliny Starkov, z których wielu stawiło czoło Zmroczowi
w Fałdzie – podtrzymywali światło. Zostali zaprzysiężeni do dochowania
tajemnicy i Zoya miała szczerą nadzieję, że dotrzymają przysięgi. Zmrocz
objawił się w swoim nowym życiu zupełnie pozbawiony mocy – tak się
przynajmniej wydawało, ale nikt nie zamierzał ryzykować.
Kiedy drzwi się otworzyły, ich więzień – siedzący do tej pory na podło-
dze – wstał z gracją, jakiej Yurij Vedenen nigdy nie posiadał. Yurij, młody
mnich głoszący ewangelię Bezgwiezdnego Świętego, stał na czele kultu
Zmrocza. Jego wyznawcy twierdzili, że Bezgwiezdny Święty zginął w Fał-
dzie męczeńską śmiercią, ale w przyszłości powróci. Ku wielkiemu zdu-
mieniu Zoi okazało się, że szurnięci dewoci w czarnych wdziankach gło-
szący chwałę nieżyjącego dyktatora mieli rację: Zmrocz powstał z mar-
twych, jego moc przelała się w ciało Yurija i teraz… Teraz Zoya nie była
pewna, kim – lub czym – ten człowiek naprawdę jest. Miał pociągłą twarz,
bladą skórę, szare oczy, ciemne brwi i długie czarne włosy opadające aż na
wysokość obojczyków. Był ubrany w czarne spodnie i nic poza tym; tors
i stopy miał nagie. Próżny jak zawsze.
– Królewskie odwiedziny! – Zgiął się w zdawkowym ukłonie. – Jestem
zaszczycony.
– Ubierz się – poleciła mu Zoya.
– Najmocniej przepraszam, słońce tak przygrzewa, że robi się tu
naprawdę gorąco. – Narzucił zgrzebną koszulę, którą Yurij nosił pod mnisią
szatą. – Poprosiłbym was, żebyście usiedli, ale…
Gestem ogarnął puste pomieszczenie.
W dawnej ptaszarni nie było żadnych sprzętów. Więzień nie miał żad-
nych książek, które mogłyby mu zapewnić rozrywkę. Mógł wychodzić
tylko na krótko do sąsiedniej celi, żeby tam umyć się i załatwić naturalne
potrzeby. Tę celę od schodów dzieliło dwoje opatrzonych masywnymi
kłódkami drzwi.
Mógł narzekać na brak wygód, ale z pewnością nie na widok z okna. Po
drugiej stronie szklanych ścian rozciągały się tereny pałacu, dalej było
widać dachy i ogrody górnego miasta, światła łodzi na opływającej je
łukiem rzece i na końcu dolne miasto. Os Alta. Tu był jej dom, odkąd skoń-
czyła dziewięć lat, ale rzadko miała okazję oglądać miasto z takiej perspek-
tywy. Poczuła lekkie zawroty głowy, a potem sobie przypomniała: no tak,
oczywiście. Znała to miasto, znała całą tę okolicę. Przelatywała nad nią.
Nie. Nie ona. Smok. Miał jakieś imię, znane tylko jemu, a dawno temu
także innym przedstawicielom jego gatunku, ale w tej chwili nie mogła go
sobie przypomnieć. A miała je na końcu języka. Irytujące.
– Brakuje mi towarzystwa – poskarżył się Zmrocz.
Poczuła falę żalu i wściekłości na to uwięzienie: to był jego gniew.
Zmrocza. Odkąd smok zagościł w jej głowie, stała się bardziej wrażliwa.
Odetchnęła głęboko. W tej chwili znajdowała się tutaj, w osobliwej
szklanej celi o kamiennej posadzce.
Czego mogłabyś się dowiedzieć? (To był głos Jurisa? Czy jej własny?).
Co mogłabyś odkryć, gdybyś tylko zechciała otworzyć drzwi?
Następny wdech.
Jestem Zoya Nazyalensky i mam szczerze dość tej wesołej imprezki
w mojej głowie, ty stary jaszczurze.
Mogłaby przysiąc, że usłyszała w odpowiedzi śmiech Jurisa.
Nikołaj oparł się o ścianę.
– Przykro mi, że częściej cię nie odwiedzamy. Trwa wojna, a poza tym,
sam rozumiesz, nikt cię nie lubi.
– Ranisz mnie. – Zmrocz położył dłoń na piersi.
– Wszystko w swoim czasie – zapewniła go Zoya.
Zmrocz uniósł brew, na jego usta wypłynął lekki uśmieszek. W tym
wyrazie twarzy wciąż dostrzegała człowieka, którego zapamiętała.
– Ona się mnie boi, wiesz?
– Wcale się nie boję.
– Nie wie, co mogę zrobić. Na co mnie stać.
Nikołaj skinął na jednego z żołnierzy słońca, każąc mu przynieść krze-
sła.
– Może boi się tego, że mówisz o niej w taki sposób, jakby jej tu nie
było – zauważył.
Usiedli wszyscy. Z niewiadomych powodów stare, rozchwierutane krze-
sło Zmrocza przywodziło na myśl tron.
– Wiedziałem, że przyjdziecie.
– Nie cierpię być przewidywalny. – Nikołaj zwrócił się do Zoi. – Może
powinniśmy wyjść? Utrzeć mu nosa?
– Wie, że tego nie zrobimy. Wie, że czegoś od niego potrzebujemy.
– Czuję to – powiedział Zmrocz. – Nadciąga plaga. Fałda się rozszerza.
Ty też to czujesz, prawda, Lancov? Ta moc drzemie w moich żyłach i prze-
sącza się czernią do twojej krwi.
Cień przemknął po twarzy Nikołaja.
– Ta moc stworzyła Fałdę – przypomniał.
– Ponoć niektórzy uważają to za cud. Tak słyszałem.
– Nie wyobrażaj sobie za wiele. – Zoya odęła wargi. – Ostatnio wszędzie
mamy pełno cudów.
Zmrocz przechylił głowę, spoglądając na nich oboje. Pod naporem jego
wzroku Zoya miała ochotę wyskoczyć przez szklaną ścianę, ale nic nie dała
po sobie poznać.
– Mam tu dużo czasu na rozmyślania. Spoglądam wstecz na swoje życie
i widzę, że popełniłem mnóstwo błędów, ale zawsze znajdowałem nowy
sposób działania, nową drogę prowadzącą do mojego celu.
Nikołaj pokiwał głową.
– Aż trafiłeś na tę niepozorną przeszkodę w postaci swojej śmierci –
zauważył.
Zmrocz się skrzywił.
– Kiedy wracam pamięcią do tych chwil, w których coś poszło źle i moje
plany zaczęły się sypać, momentem przełomowym wydaje się ten, w któ-
rym zaufałem piratowi imieniem Sturmhond.
– Korsarzowi – poprawił go Nikołaj. – Poza tym nie znam się na rzeczy,
ale jeżeli korsarz, którego wynajmujesz, nie jest godny zaufania, to chyba
marny z niego korsarz.
– To ma być przełomowy moment? – Zoya nie potrafiła obrócić tej sytu-
acji w żart. – A nie było nim manipulowanie młodą dziewczyną w celu
wykradzenia jej mocy? Albo zniszczenie połowy miasta zamieszkanego
przez niewinnych ludzi? Zdziesiątkowanie griszów? Oślepienie rodzonej
matki? Tamte chwile nie nadają się na pretekst do samoanalizy?
Zmrocz tylko wzruszył ramionami i rozłożył ręce takim gestem, jakby
chciał pokazać, że nie ma już więcej żadnych sztuczek w zanadrzu.
– Wymieniasz te potworności takim tonem, jakbyś chciała powiedzieć,
że powinienem się za nie wstydzić. I może rzeczywiście powinienem,
gdyby nie setka innych, które były wcześniej, albo kolejna setka, jeszcze
dawniejsza. Życie ludzkie jest warte ocalenia, ale życia? W liczbie mno-
giej? Pojawiają się i znikają bez śladu, są jak plewy, niezdolne przeważyć
szalę wagi.
– Osobliwa arytmetyka – przyznał Nikołaj. – I wygodna, zwłaszcza dla
masowego mordercy.
– Zoya rozumie. Smok wie, jak małe są ludzkie żywoty. I jak bardzo
nużące. Są niczym świetliki, iskierki, które gasną w nocy, podczas gdy my
płoniemy jasnym ogniem.
Na całym świecie nie było dość głębokich wdechów, żeby opanować
wściekłość Zoi. Jak Nikołaj był w stanie zachować spokój? Jak mógł tak po
prostu z nim rozmawiać? I właściwie po co w ogóle usiłowali obudzić
w Zmroczu sumienie? Jej ciotka, przyjaciele, wszyscy ludzie, których
Nikołaj poprzysiągł chronić, nic nie znaczyli wobec długości życia Zmro-
cza.
Pochyliła się na krześle.
– Płoniesz kradzionym ogniem i żyjesz kradzionym czasem – powie-
działa. – Nie szukaj u mnie oparcia. – Odwróciła się do Nikołaja. – Co my
tu robimy? W jego obecności od razu mam ochotę coś rozbić. Zabierzmy
go do Fałdy i zabijmy, może to załatwi sprawę.
– To nie zadziała – powiedział Zmrocz. – Demon żyje w twoim królu.
Jego też musiałabyś zabić.
– Nie podsuwaj jej pomysłów – wtrącił Nikołaj.
– Jedynym sposobem na zaleczenie rozdarcia Fałdy jest dokończenie
tego, co zaczęliście. Trzeba odprawić obisbaya.
Tolya też to sugerował. Rytuał Płonącego Ciernia. Namówiła ich do
niego Elizaveta, dla której miał być szansą na zabicie Nikołaja i wskrzesze-
nie Zmrocza. Jeżeli mieli spróbować ponownie, to teraz był najlepszy
moment: Zmrocz pozostawał bezsilny, a Fjerdanie lizali rany po porażce.
Ryzyko było jednak zbyt wielkie – a zresztą, gdyby nawet postanowili je
podjąć, nie mieli rekwizytów.
– Nie ma już cierniowego lasu – zauważyła Zoya. – Został spopielony,
kiedy święci zginęli i rozdarły się granice Fałdy.
– Moglibyśmy go zdobyć – podsunął Zmrocz.
– Taaak… Niby skąd?
– Od mnichów.
Poirytowana Zoya rozłożyła ręce.
– Czy to zawsze muszą być jacyś mnisi?!
– Kiedy cierniowy las był młody, z rosnącego w nim drzewa zerwano
owoc. Zakon Sankt Feliksa przechował pozyskane z niego nasiona.
– Gdzie są teraz?
– Nie wiem dokładnie – przyznał niepewnym tonem Zmrocz. – Nigdy
nie były mi potrzebne. Ale mogę wam powiedzieć, jak je znaleźć.
– Wyczuwam zapowiedź jakiejś transakcji. – Nikołaj zatarł dłonie. – Ile
będzie nas ta wiedza kosztowała?
Oczy Zmrocza zabłysły: szary kwarc w promieniach fałszywego słońca.
– Przyprowadźcie mi Alinę Starkov – odparł. – Wtedy wam powiem.
Z twarzy Nikołaja zniknęło rozbawienie.
– Czego chcesz od Aliny?
– Chcę ją przeprosić. Chcę zobaczyć, co się stało z dziewczyną, która
wbiła mi nóż w serce.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. – Zoya pokręciła głową.
Zmrocz wzruszył ramionami.
– Też bym pewnie nie wierzył. Ale teraz znacie moje warunki.
– A jeśli na nie nie przystaniemy?
– Wtedy Fałda będzie się rozlewać coraz szerzej, aż w końcu pochłonie
cały świat. Młody król upadnie, a ja będę siedział w swojej celi i śpiewał
sobie kołysanki.
Zoya wstała.
– Nie podoba mi się to wszystko. On coś knuje. A zresztą nawet gdyby-
śmy znaleźli ten klasztor i te nasiona, co z nimi zrobimy? Potrzebny byłby
niewiarygodnie potężny fabrykator, żeby stworzyć cierniowy las
w podobny sposób, jak zrobiła to Elizaveta.
– Czyżbyś nie opanowała wszystkiego, czego Juris zamierzał cię
nauczyć? – zapytał z uśmiechem Zmrocz.
Zoya poczuła, jak tama stojąca na drodze jej gniewu ustępuje. Rzuciła
się w stronę Zmrocza w tej samej chwili, w której Nikołaj złapał ją za ręce
i powstrzymał.
– Nie waż się więcej wymawiać jego imienia! – warknęła. – Zrób to,
a wytnę ci język i będę go nosić jako broszkę.
– Daj spokój. – Nikołaj mówił cicho, a trzymał mocno. – Nie jest wart
twojego gniewu.
Zmrocz patrzył na nią tak samo, jak w czasach, gdy była uczennicą,
jakby miała w sobie coś, czego nikt poza nim nie widzi. I jakby go to
bawiło.
– Wszyscy umierają. I oni też umrą. Wszyscy, których kochasz.
– Serio? – odparł Nikołaj. – Jakie to tragiczne… Wysiedzisz spokojnie,
Zoyu?
Strząsnęła jego ręce.
– Chwilowo tak.
– Ależ ona walczy! – zauważył Zmrocz głosem wprost ociekającym
uciechą. – Jest jak owad przyszpilony swoją własną mocą.
– Poetyckie – przyznał Nikołaj. – Jakiś paproch ci się w brodzie zaplątał.
Zoya ze zdumieniem patrzyła, jak Zmrocz odruchowo podnosi rękę do
gładkiego podbródka, po czym cofa ją gwałtownie, jakby się sparzył.
W jego oczach zapłonęło coś bardzo podobnego do nienawiści.
Teraz to Nikołaj się uśmiechał.
– Tak myślałem – powiedział. – Yurij Vedenen wciąż tam jest. Tkwi
w tobie. Czy to z jego powodu twoja moc nie wraca?
– Bystrzak z ciebie. – Zmrocz spojrzał na niego spod przymrużonych
powiek.
– To dlatego chcesz, żebyśmy wyhodowali cierniowy las i odprawili
rytuał obisbaya. Nie interesują cię czynione przez Fałdę zniszczenia; chcesz
się oczyścić, pozbyć się Yurija i przejąć mojego demona. Chcesz odzyskać
dawną moc.
– Powiedziałem wam, czego chcę. Przyprowadźcie mi Alinę Starkov.
Takie są moje warunki.
– Nie – powiedziała Zoya.
Zmrocz odwrócił się do nich plecami i zapatrzył na światła rozpostartego
w dole miasta.
– W takim razie ja będę żył dalej jako słabeusz, a wy będziecie patrzeć,
jak wasz świat umiera.
10
Nina

Nina błyskawicznie doskoczyła do Hanne. Oczy księcia wychodziły z orbit,


jego szczupła pierś unosiła się i opadała gwałtownie, całe ciało dygotało
spazmatycznie, ale najgorszy był odgłos dobywający się z jego ust: głęboki,
bolesny kaszel i rzężenie. Klękając obok, zobaczyła, jak Hanne wyciąga
rękę i kładzie ją na piersi księcia, jakby nie była w stanie się powstrzymać.
Kaszel niemal od razu ustąpił.
– Weź mnie za rękę! – wyszeptała wściekle naglącym tonem Nina. –
I módl się. Głośno.
W drugą dłoń ujęła kościste palce księcia, domykając trzyosobowy krąg,
i razem z Hanne zaczęła recytować staccato fjerdańską modlitwę do Djela-
Źródła:
– Niech woda żłobiąca koryto rzeki oczyści i mnie. Niech woda żłobiąca
koryto rzeki oczyści i mnie.
Książę Rasmus patrzył na nie z niedowierzaniem. Nie kaszlał już, tylko
chwytał powietrze łapczywymi haustami. Uzdrowicielski dar Hanne łago-
dził stan zapalny w jego płucach i udrażniał drogi oddechowe.
Minęło ledwie kilka sekund, zanim królewscy gwardziści otoczyli ich
i odciągnęli Ninę i Hanne, robiąc miejsce dla króla i królowej.
– Nie! – sapnął Rasmus wątłym, rwącym się głosem. Znów się rozkasz-
lał. – Niech tu wróci. Niech obie wrócą.
Tymczasem stłoczyło się wokół niego mnóstwo ludzi, którzy następnie
pomogli mu wyjść przez dwuskrzydłowe drzwi z tyłu królewskiego pod-
wyższenia. W sali balowej wezbrała fala zdumionych i zaskoczonych szep-
tów.
Brum wyrósł jak spod ziemi tuż obok Niny i Hanne, żeby je stamtąd
zabrać; Ylva z Redvinem powstrzymywali napierający zaciekawiony tłum.
W eskorcie drüskelle pośpiesznie przemierzyły jakiś korytarz, skąd
wąskimi i krętymi przejściami dotarły do swoich komnat.
– Książę Rasmus… – zaczęła Hanne, ale Brum uciszył ją znaczącym
spojrzeniem.
– Służba – wyjaśnił półgłosem.
Przeszli do pokoju, w który Brum urządził swój gabinet. Ściany były
wyłożone ciemnym drewnem i białym kamieniem. Za oszronionymi
oknami padał śnieg.
Ylva zniknęła i po chwili wróciła z miską ciepłej wody i dwiema mięk-
kimi szmatkami, które podała Hanne i Ninie. Nina nie zdawała sobie
sprawy, że sama również ubrudziła się krwią księcia. Wytarła twarz i dło-
nie.
Otworzyła oczy nieco szerzej, niż było to konieczne, wprawiła dolną
wargę w drżenie, ale każda jej cząstka zachowywała czujność, gotowa
w ułamku sekundy przejść w tryb bojowy, gdyby trzeba było bronić Hanne.
Na Białej Wyspie był cmentarz, mogłaby przywołać stamtąd zwłoki, żeby
służyły jej jako żołnierze. Co zobaczył Brum? Ile wiedział?
Hanne była przerażona. Kiedy bez chwili namysłu uzdrowiła księcia,
użyła mocy na oczach całego fjerdańskiego dworu. Ninie aż się w głowie
kręciło na myśl o tym, jak bardzo nierozważny i ryzykowny był to ruch, ale
mimo targających nią strachu i złości zdawała sobie sprawę, że Hanne nie
mogła zachować się inaczej. Nie potrafiła biernie przyglądać się cierpieniu
drugiego człowieka. Naprawianie tego, co zepsute, leżało w jej naturze, tak
jak w naturze Niny leżało niszczenie. Czy ktoś z gapiów zorientował się, co
zrobiła? Czy Brum się zorientował? Był przecież wyszkolonym łowcą cza-
rownic. Teraz, z dala od dworskiej pompy i teatralności, wymyślony na
poczekaniu podstęp z modlitwą wydał jej się niemiłosiernie lichy.
– Co się stało? – spytała Ylva. W jej głosie pobrzmiewały strach i despe-
racja.
– Książę jest poważnie chory – odparł z powagą Brum.
– To wiadomo, ale żeby aż tak?! – wykrzyknęła Ylva. – On zasłabł!
– A jak myślisz, dlaczego nie występuje publicznie?
– No wiem, rzadko pojawia się na takich uroczystościach, ale…
– To dlatego, że król i królowa chuchają na niego i dmuchają. Pozwalają
mu się pokazywać wyłącznie przez krótki czas i w ściśle kontrolowanych
okolicznościach. Takich jak początek Jerjaniku.
– Jak myślisz, co wywołało ten napad? – zapytał Redvin, pociągając łyk
jakiegoś płynu z butelki.
– Hałas? – Brum wzruszył ramionami. – Gorąc? Kto wie?
– Jest szokująco słaby – powiedział Redvin.
– To jeszcze dziecko – wtrąciła Ylva.
– Ma osiemnaście lat. – Brum uśmiechnął się szyderczo. – Łatwo o tym
zapomnieć, tak daleko mu do prawdziwego mężczyzny.
Hanne spojrzała na niego hardo.
– Nic nie poradzi na to, jaki się urodził – odparła.
– Może i nie – zgodził się Brum. – Ale czy chociaż się starał? Czy podjął
jakiś wysiłek? Próbowałem mu pomóc, na ile to było możliwe; chciałem
być jego przewodnikiem, mentorem. Jest następcą tronu, ale gdyby rozeszła
się wieść o tym, jak poważna jest jego przypadłość, to czy Fjerda zaakcep-
towałaby takiego króla?
Nina znów zaczynała się zastanawiać, w co właściwie pogrywa Brum.
Nie ulegało wątpliwości, że wierzy w te swoje bzdury o męstwie i fjerdań-
skiej sile. Było również oczywiste, że nie darzy księcia szacunkiem. Ale
czy w jego zachowaniu kryło się coś jeszcze?
Od przegranej bitwy pod Nezkii i Ulenskiem minął tydzień. Przez ten
czas Brum robił, co mógł, żeby nie dać po sobie poznać frustracji. Niepo-
wodzenie inwazji zmusiło Fjerdę, żeby przynajmniej rozważyła możliwość
dyplomatycznego rozwiązania, zamiast po prostu przeć do wojny. Gdyby
jednak książę zmarł lub stał się niezdolny do sprawowana władzy, w kraju
zostaliby tylko stary król i jego młodszy syn. Byłaby to idealna okazja,
żeby ktoś wkroczył wtedy na scenę i przejął stery z rąk wdzięcznej mu
rodziny królewskiej. A gdyby już do tego doszło, kto miałby przekonać
Bruma do oddania władzy? Cieszył się poważaniem armii i mógł liczyć na
jej poparcie, a przy tym znakomicie orientował się w funkcjonowaniu
dworu.
Pętla strachu zacisnęła się jej na szyi. Pod wpływem Bruma fjerdańska
polityka wyraźnie się zbrutalizowała. Gdyby zupełnie nic nie ograniczało
jego wpływów, co by to oznaczało dla jej kraju i rodaków?
Ylva pokręciła głową.
– Dlaczego nigdy nie wspomniałeś o tym, że stan księcia jest tak
poważny?
– Zarówno nasza pozycja na dworze, jak i moja pozycja w armii są ściśle
uzależnione od tego, czy cieszę się akurat łaską króla. Po ucieczce więź-
niów i zniszczeniu skarbca musiałem walczyć jak wilk o należne nam miej-
sce. Nie mogłem sobie pozwolić na najmniejszą niedyskrecję. Grimjerowie
dołożą wszelkich starań, żeby zmarginalizować ten incydent i zdyskredyto-
wać jego naocznych świadków.
– Jego krew prysnęła na mnie – powiedziała Hanne. – Jest umierający.
Nina miała ochotę ją kopnąć. Powinny siedzieć cicho, dopóki nie ustalą,
co Brum widział albo przynajmniej co mu się wydaje, że widział. Zaczy-
nała jednak myśleć, że wybryk Hanne ujdzie im na sucho. Może komendant
był zanadto skoncentrowany na publicznym obnażeniu książęcej słabości,
żeby zrozumieć, co się tam naprawdę wydarzyło.
– Najprawdopodobniej tak – zgodził się. – Ale poprzez ociąganie się
z tym umieraniem czyni tronowi afront. Rodzina królewska będzie chciała
uciszyć Hanne. Młode kobiety plotkują.
– Hanne nie jest taka! – zaperzyła się Ylva.
– Skąd mają o tym wiedzieć? Na dworze nikt jej nie zna. Tak długo była
nieobecna, że mało kto mógłby za nią poręczyć.
– Ale ty chyba będziesz w stanie ją ochronić?
– Nie wiem.
Ylva jęknęła.
– Powiedz mi, że nie zrobią jej krzywdy.
– Krzywdy nie, ale mogą odesłać ją z dworu.
– Mieliby ją wygnać?! – Ylva objęła córkę. – Nie pozwolę na to! Zbyt
długo czekaliśmy, aż do nas wróci. Nie pozwolę, żeby znowu mi ją ode-
brano.
Nina patrzyła, jak zdjęta zgrozą matka tuli się do córki, i nie wiedziała,
co powinna zrobić. Wyczuwała pędzące im naprzeciw niebezpieczeństwo.
Była dobra w przewidywaniu zagrożeń, musiała być dobra, tym razem jed-
nak zagrożenie przyszło znikąd i przybrało kształty kruchego chłopca.
Rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanął młody mężczyzna
w mundurze drüskelle. Nina rozpoznała go: był w sali balowej, należał do
książęcego orszaku.
– Joranie! – Brum gestem zaprosił go do środka. – Joran jest ochronia-
rzem księcia.
– Czy z księciem wszystko w porządku? – spytała Hanne.
Joran skinął głową. Był zbyt dobrze wyszkolony, żeby nerwowo wyła-
mywać palce, ale Nina wyraźnie widziała, że się denerwuje.
– Panie komendancie… – Zawahał się. – Rodzina królewska życzy sobie
widzieć pańską córkę i jej służącą.
Z ust Ylvy wyrwał się szloch, ale Brum tylko kiwnął głową.
– Rozumiem – powiedział. – Chodźmy więc.
Joran odchrząknął.
– Rodzina królewska wyraziła się bardzo precyzyjnie: mam przyprowa-
dzić tylko dziewczęta.
– Na Djela, a cóż to znowu? – zdumiała się Ylva. – Nie pozwólmy na to!
Hanne nie może sama stawić im czoła!
– Nie będę sama – odparła Hanne. Drżała lekko, ale dzielnie wstała
z krzesła. – Mam Milę.
– Przebierz się – poradził jej ojciec.
Spojrzała na zaplamioną krwią sukienkę.
– Oczywiście. Przepraszam na chwilę.
Ylva złapała ją za rękę.
– Nie. Nie! Jarl, nie pozwól jej!
– Nie ma wyboru. – Brum położył dłoń na ramieniu Hanne. – Jesteś
moją córką. Nie zwieszaj głowy.
Hanne uniosła hardo podbródek.
– Nigdy.
Spojrzenie Bruma mogło wyrażać dumę.
Hanne i Nina pośpieszyły do swoich pokojów, żeby się przebrać. Gdy
tylko zamknęły za sobą drzwi, Hanne wypaliła:
– Ja nie chciałam!
– Wiem, wiem – powiedziała Nina.
Znalazła już nową suknię dla przyjaciółki: skromną, wełnianą, w odcie-
niu kości słoniowej, zupełnie inną od tego mieniącego się bursztynowego
cuda, które Hanne tak krótko miała okazję ponosić. Dla siebie wybrała coś
podobnie nijakiego.
– Myślisz, że książę wie? – spytała Hanne.
– Nie. A może tak. Nie wiem. W takim stanie nie myślał chyba zbyt
trzeźwo.
– Mój ojciec… Myślę, że widział.
– Wiem.
Nina nie śmiała myśleć, że Brum mógłby się nie zorientować, ale ludzie
widzieli to, co chcieli widzieć. Brum nigdy by nie uwierzył, że jego córka
jest plugastwem.
Hanne włożyła suknię. Cała się trzęsła.
– Nino, jeżeli poddadzą mnie próbie…
W Lodowym Dworze więziono żywych amplifikatorów, ludzi obdarzo-
nych talentem do uruchamiania mocy innych griszów.
– Są na to sposoby – odparła Nina.
Nauczyła się ich od Szumowin. Jesper Fahey smarował sobie ręce para-
finą, żeby móc grać w karty o wysokie stawki; griszowie – zdolni manipu-
lować dosłownie każdym aspektem gry, od układu kart w talii po nastroje
graczy – nie byli w takich partiach mile widziani. Tym razem mogły jednak
nie mieć czasu na zastosowanie takich sposobów. Nie była pewna, czy
zdoła ochronić przyjaciółkę. Tkwiły na Białej Wyspie jak w potrzasku,
w samym środku Lodowego Dworu; gdyby wydało się, że Hanne jest gri-
szą, nie będzie dla nich drogi ucieczki.
– Jeżeli cię zdemaskują, trafisz do więzienia, gdzie będziesz czekała na
proces – mówiła dalej Nina. – To mi da czas.
– Na co?
– Na obmyślenie planu. Wydostanę cię.
– Jak?
– Coś wymyślę. W Ketterdamie uczyłam się od najlepszych. – Nina
spojrzała Hanne w oczy. – Nigdy w to nie wątp.
Joran już na nie czekał. Zabrał je spod ich pokojów i labiryntem koryta-
rzy przeprowadził z powrotem do pałacu. Nina chyba nie trafiłaby z powro-
tem. Może zresztą o to właśnie chodziło.
– Książę ma się dobrze? – zapytała.
Sztywno wyprostowany Joran nie odpowiedział. Wiedziała, że dla
drüskelle – zwłaszcza tych, którzy nie ukończyli jeszcze szkolenia – proto-
kół jest rzeczą świętą, ale Joran i tak wydawał się przesadnie spięty. Był
wysoki nawet jak na fjerdańskie standardy, ale nie mógł mieć więcej niż
szesnaście, siedemnaście lat – wciąż był chłopcem, tym bardziej chłopię-
cym, że nie mógł jeszcze zapuszczać brody.
– Długo jesteś ochroniarzem księcia? – zapytała.
– Prawie dwa lata – odparł szorstko.
Nina z Hanne spojrzały po sobie: wiele z chłopaka nie wyciągną. Nina
wzięła przyjaciółkę za rękę. Palce Hanne były zimne.
Dotarły do drzwi strzeżonych przez żołnierzy gwardii królewskiej
i zostały wprowadzone do salonu wyłożonego mnóstwem kremowych i zło-
tych poduch. Ogromne okna wychodziły na lśniący Lodowy Most łączący
Białą Wyspę z zewnętrznym pierścieniem Lodowego Dworu. Niesione wia-
trem miękkie płatki śniegu przemykały za oknem w szarym przedwieczor-
nym świetle. Nina spodziewała się, że zostaną postawione przed jakiś kró-
lewskim trybunałem, ale nie licząc służących w królewskiej liberii, w kom-
nacie był jeszcze tylko książę Rasmus, półleżący na obitej złotym brokatem
sofie.
– Marny ten widok z okna, prawda? – zagadnął.
Był blady i kruchy jak skorupka jaja, a jego cera prawie nie różniła się
odcieniem od stosu białych poduszek, na których się wspierał. Nogi miał
przyrzucone pledem, w rękach trzymał filiżankę z herbatą.
Kiedy Hanne nie zareagowała, Nina mruknęła w odpowiedzi:
– Właśnie miałam powiedzieć, że jest wspaniały.
– Tylko dla kogoś, kto nie chce zobaczyć więcej świata… Usiądźcie.
Usiadły na dwóch miękko wyściełanych krzesłach zaprojektowanych
w taki sposób, żeby nikt, kto je zajmie, nie znalazł się wyżej od następcy
tronu.
– Zostawcie nas. – Książę gestem odprawił służących. Joran zamknął za
nimi drzwi i stanął na baczność wpatrzony w przestrzeń. – Joranowi powie-
rzyłbym własne życie. Zresztą nie mam wyjścia. Nie mamy przed sobą
tajemnic.
Nina zauważyła, że Joran zacisnął zęby. Ciekawe. Może jednak mieli
jakieś tajemnice.
– Ma zaledwie szesnaście lat, więc jest ode mnie o dwa lata młodszy, ale
jest też wyższy i silniejszy, niż ja kiedykolwiek będę – ciągnął Rasmus. –
Potrafi mnie wnieść po schodach, jakbym ważył nie więcej niż wiązka
chrustu. Ze wstydem przyznaję, że więcej niż raz naprawdę zdarzyło mu się
to robić.
Twarz Jorana pozostała niewzruszona.
– Nigdy nie okazuje emocji – dodał książę. – To nawet miłe, dość już
okazywano mi litości. – Z uwagą przyjrzał się Hanne. – Zupełnie nie przy-
pominasz ojca.
– To prawda – przyznała Hanne z lekkim drżeniem w głosie. – Jestem
raczej podobna do matki.
– A ja zupełnie do nikogo. Chyba że gdzieś po drodze w rodzie Grimje-
rów zaplątał się jakiś goblin. – Rasmus pochylił się i poklepał po ręce naj-
pierw Hanne, a potem Ninę. – Nie bójcie się, nie dam was wygnać. Śmiało,
nalejcie sobie herbaty.
Hanne nadal sprawiała wrażenie przerażonej, za to Nina była po prostu
ostrożna. Nalała herbaty najpierw do filiżanki Hanne, potem do swojej. Po
tym wszystkim, co mówił Brum, nie potrafiła sobie pozwolić na luksus
odczuwania ulgi.
– Nic wam nie grozi! – zapowiedział książę. – Postawiłem sprawę jasno.
– Pochylił się znów i zniżył głos. – Wściekłem się nie na żarty. Sinienie na
zawołanie bywa zaletą.
– Ale… dlaczego, Wasza Wysokość? – wyjąkała Hanne.
Pytanie było rozsądne, lecz niebezpieczne. Czy książę wiedział, że
Hanne jest griszą? Czy bawił się z nimi?
Rozparł się wygodnie na poduszkach. Otaczająca go aura beztroski ulot-
niła się bez śladu.
– Przez całe życie choruję, od dziecka. Nie pamiętam czasów, w których
nie byłbym obiektem wzgardy lub troski; często nie jestem pewien, co jest
gorsze. Inni ludzie unikają mojej słabości, odsuwają się ode mnie, a ty… ty
się zbliżyłaś.
– Choroba to tylko choroba – odparła Hanne. – Nie ma się czego bać.
– Miałaś moją krew na rękach. Na sukni też. Kazali ci się przebrać?
Hanne skinęła głową.
– Nie bałaś się?
– Wasza Wysokość pije napar z bylicy, prawda?
Książę spojrzał na filiżankę, którą odstawił tymczasem na stolik.
– Owszem.
– Uczyłam się w klasztorze w Gäfvalle. Najbardziej interesowało mnie
zielarstwo i uzdrawianie chorych.
– Źródlane Panny cię tego uczyły? Źródlana Matka raczej by tego nie
pochwaliła.
– Może trochę uczyłam się sama… – odparła ostrożnie Hanne.
Książę parsknął śmiechem i się rozkaszlał. Widząc, jak Hanne odru-
chowo rozprostowała palce, Nina pokręciła głową.
Nie. To nie jest dobry pomysł.
Ale Hanne nie mogła nie zareagować na cierpienie.
Książę przestał kaszleć i wziął długi, głęboki, rozedrgany wdech.
– Klasztor w Gäfvalle… – podjął jakby nigdy nic. – Myślałem, że zsyła
się tam niegrzeczne dziewczynki, żeby złamać ich ducha i przygotować je
do roli dobrych żon.
– Bo tak właśnie jest – przytaknęła Hanne.
– Ale twój duch ma się dobrze? – spytał książę, przyglądając się jej
badawczo.
– Mam nadzieję.
– I nie masz męża.
– Nie mam.
– Czy to dlatego wróciłaś do Lodowego Dworu? Włożyłaś tę fantazyjną
suknię?
– Tak.
– I zamiast męża padł ci w ramiona rzężący książę.
Nina omal nie zakrztusiła się herbatą.
– Możecie się śmiać – zapewnił ją Rasmus. – Nie każę was ściąć. – Prze-
krzywił głowę. – Krótko się strzyżesz. To oznaka wierności Djelowi,
prawda?
– Tak.
– Obie się nade mną modliłyście. – Przeniósł wzrok na Ninę. – Ty wzię-
łaś mnie za rękę. Zdarzało się w przeszłości, że człowiek, który śmiał
dotknąć księcia, trafiał na szafot.
– To nie byłam ja – odparła Nina z miną pobożnisi. – Przemówił przeze
mnie duch Djela.
– Zatem wasza wiara w Djela jest szczera?
– A wiara Waszej Wysokości nie? – odpowiedziała pytaniem Nina.
– Trudno wierzyć w boga, który odmawia mi prawa do oddychania.
Hanne i Nina milczały. Takie słowa były bluźnierstwem, ni mniej, ni
więcej. Nie miały prawa ich komentować. Kto właściwie rządził w tym
pokoju – Djel czy książę?
– Przeciętna arystokratka rzadko para się leczeniem i interesuje ziołami
– odezwał się w końcu Rasmus.
Hanne wzruszyła ramionami.
– Nie jestem przeciętną arystokratką.
– Istotnie. – Książę prześliznął się spojrzeniem po jej wyprostowanej
sylwetce i mocno zarysowanej szczęce. – Gdyby pobożność miała mnie
uczynić równie silnym jak wy, to może powinienem zacząć się modlić do
Djela. – Przygładził okrywający go pled. – Wkrótce znów mnie odwiedzi-
cie. Wasza obecność ma na mnie… kojący wpływ.
Bo kiedy rozmawiamy, odparła w myślach Nina, Hanne cały czas cię
uzdrawia.
– Idźcie już. – Skinął dłonią. – Joran was odprowadzi. Pozdrów ode
mnie ojca.
Hanne z Niną wstały, dygnęły i tyłem wyszły z pokoju.
– Przez cały czas go leczyłaś – wyszeptała oskarżycielskim tonem Nina.
– A przez ciebie przemówił duch Djela? – odparła w taki sam sposób
Hanne. – Wstydu nie masz.
Ledwie uszły kilka kroków, prowadzone przez Jorana, gdy zatrzymali je
dwaj królewscy gwardziści.
– Milu Jandersdat, pójdziesz z nami – powiedział jeden z nich.
– Ale dlaczego?! – wykrzyknęła Hanne.
Nina wiedziała, że nie należy się spodziewać odpowiedzi. Byle kto nie
mógł kwestionować poleceń żołnierzy królewskiej gwardii.
Pośpiesznie objęła Hanne.
– Wrócę, zanim się obejrzysz – powiedziała.
Kiedy prowadzili ją w głąb korytarza, obejrzała się przez ramię. Hanne
odprowadzała ją wzrokiem, w jej oczach malował się strach.
Wrócę do ciebie, obiecała jej w duchu Nina.
Mogła mieć tylko nadzieję, że się nie myli.

***

Kawałek dalej korytarz się zmienił i zdała sobie sprawę, że w tej części
pałacu jeszcze nigdy nie była. Kamienne ściany wydawały się starsze
i lekko pożółkłe, już nie tak śnieżnobiałe jak wcześniej, a gdy podniosła
wzrok, stwierdziła, że są rzeźbione na kształt żeber, jakby przemierzali
tunel z kości, wnętrze klatki piersiowej jakiejś ogromnej bestii. To miejsce
miało przerażać, ale antyczni architekci Lodowego Dworu wybrali niewła-
ściwy motyw.
Moim darem jest śmierć, pomyślała Nina. Nie lękam się tego, co ode-
szło.
Zawsze pamiętała o tym, żeby mieć w rękawach dwa cienkie kościane
szpikulce, których w razie potrzeby mogła użyć jak strzałek do rzucania.
Guziki również miała kościane. No i byli jeszcze umarli, ma się rozumieć.
Królów, królowe i uprzywilejowanych dworzan grzebano na Białej Wyspie,
zanim wybudowano wokół niej Lodowy Dwór. Słyszała ich szepty. Byli
armią oczekującą jej rozkazów.
Strażnicy zatrzymali się przed wąskimi dwuskrzydłowymi drzwiami,
sięgającymi prawie do sufitu. Zdobił je wizerunek wspiętego wilka Grimje-
rów, z kulą pod jedną łapą i koroną zawieszoną nad szpiczastymi uszami.
Drzwi się otworzyły i Nina wylądowała w podłużnej sali zdobionej dwoma
rzędami filarów rzeźbionymi na podobieństwo brzóz. Sala tonęła w błękit-
nej poświacie jak wykuta w lodzie. Poczuła się jak w zamrożonym lesie.
To stara sala audiencyjna, uświadomiła sobie, gdy wraz ze strażnikami
ruszyli w stronę wysokiego alabastrowego tronu rzeźbionego ozdobnie na
kształt lodowych płyt. Królowa Agathe zasiadała na tronie ubrana w tę
samą białą suknię, którą miała wcześniej na Panieńskiej Paradzie. Trzymała
się prosto, na perłowej barwy włosach nosiła zdobiony opalami diadem.
Nina wiedziała dobrze, że nie powinna odzywać się pierwsza. Wbiła
wzrok w podłogę i dygnęła głęboko. Miała gonitwę myśli. Po co ją tu
wezwano? Czego królowa mogła od niej chcieć?
Chwilę później drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem i została sam na
sam z królową Agathe.
– Modliłaś się dziś za mojego syna.
Nina skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
– Tak, Wasza Wysokość.
– Znam Hanne Brum, to zrozumiałe, nie znałam jednak dziewczyny,
która uklękła przy moim synu i ośmieliła się wziąć go za rękę, a następnie
zwróciła się do Djela, by złagodził jego cierpienie. Wypytałam więc o cie-
bie moich doradców. – Królowa zawiesiła głos. – Nikt nie wie, kim jesteś.
– To dlatego, że jestem nikim, Wasza Wysokość.
– Mila Jandersdat, wdowa po handlarzu ryb i mrożonek – cedziła kró-
lowa takim tonem, jakby pogarda mogła wyleczyć te słowa z ich znaczenia.
– Młoda kobieta pospolitego urodzenia, która wkradła się w łaski Jarla
Bruma.
– Miałam wiele szczęścia, Wasza Wysokość.
Fałszywa tożsamość Niny została przygotowana w taki sposób, by
wytrzymać ewentualne dochodzenia. Pochodząca z małej portowej mie-
ściny na północy Mila Jandersdat istniała naprawdę, a jej mąż naprawdę
zaginął na morzu. Potem jednak prawdziwa Mila uciekła do Nowoziemia,
by tam rozpocząć nowe życie w towarzystwie przystojnego farmera,
a Hringsa skradła jej tożsamość i podsunęła Ninie.
– Kazałam moim ludziom rozpytać o tę Milę Jandersdat, dowiedzieć się,
jak wygląda, ustalić, czy w nasze szeregi nie przeniknął szpieg.
Nina gwałtownym ruchem uniosła głowę, robiąc wstrząśniętą minę.
– Szpieg, Wasza Wysokość?!
Królowa zacisnęła usta.
– Utalentowana aktorka.
– Ludzie Waszej Wysokości potwierdzą, że jestem tym, za kogo się
podaję. Nie mam powodu kłamać.
Nina została przeformowana na podobieństwo Mili dostatecznie dobrze,
by zwieść kogoś, kto dysponował tylko jej rysopisem. Gdyby jednak kró-
lewscy śledczy sprowadzili na dwór przyjaciół lub sąsiadów Mili, by ci
potwierdzili jej tożsamość, sprawy mocno by się pokomplikowały.
Królowa długo jej się przyglądała.
– Mój starszy syn miał nie dożyć wieku młodzieńczego – przemówiła
w końcu. – Wiedziałaś o tym, Milu Jandersdat? Trzy razy poroniłam, zanim
wydałam go na świat. Fakt, że zdołał zaczerpnąć tchu po urodzeniu, był
cudem, tak jak cudem była pierwsza przeżyta przez niego noc, a potem
pierwszy rok. Modliłam się za niego codziennie rano i wieczorem i robię to
do dzisiaj. – Zabębniła palcami w podłokietnik. – Może nie powinnam cze-
kać na powrót moich śledczych? Mój syn jest narażony na niebezpieczeń-
stwo, sama się dziś o tym przekonałaś. A ja bardzo poważnie traktuję
wszelkie zagrożenia dla niego i całej mojej rodziny. Może najprościej
byłoby odesłać cię z dworu?
Dlaczego więc tego nie zrobiłaś? – spytała w duchu Nina.
– To by go jednak mogło zaniepokoić, a ja… ja chcę się dowiedzieć, co
tam się dzisiaj wydarzyło.
Teraz Nina zrozumiała. Brum nie zakwestionował szybkiego ozdrowie-
nia księcia, nie uczynił tego również sam Rasmus, natomiast królową kiero-
wała matczyna troska, matczyny strach… Matczyna nadzieja.
Postanowiła przesłuchać Milę Jandersdat, a nie Hanne Brum, bo wie-
działa, że Mila – dziewczyna bez wielkiego nazwiska i statusu – jest bez-
bronna. Jeżeli Mila chciała się wkraść w łaski królowej, jeżeli chciała
zostać w Lodowym Dworze i jeżeli wiedziała coś więcej na temat niedaw-
nych wydarzeń albo samej Hanne, to będzie bardziej skłonna do rozmowy.
A Nina zamierzała spełnić jej oczekiwania.
Kiedy pierwszy raz usłyszała głosy umarłych, odsuwała się od nich, usi-
łowała je ignorować. Była pogrążona w żałobie, zrozpaczona i zdecydo-
wana za wszelką cenę utrzymać więź łączącą ją z Matthiasem. Śmierć była
wtedy wrogiem, potworem, który uderza bez ostrzeżenia i odbiera człowie-
kowi wszystko, co jest mu drogie. Nie chciała się z nią pogodzić. Nie potra-
fiła tego zrobić, dopóki nie pochowała Matthiasa. Nawet teraz jej serce bun-
towało się na myśl o tym, że nie ma żadnej furtki, nie istnieje żadne
tajemne zaklęcie, które zwróciłoby jej utraconego ukochanego. O nie, nie
pogodziła się ze śmiercią. Zawarła z nią jednak porozumienie.
Mówcie.
Sięgnęła mocą przed siebie, poczuła zimną rzekę śmiertelności przepły-
wającą przez wszystko i wszystkich i dała jej się ponieść wprost na uświę-
cone cmentarzysko położone w odległości zaledwie kilkuset jardów, w cie-
niu Starego Zegara.
Kto wypowie nazwisko Agathe Grimjer, królowej Fjerdy?
Głos, który jej odpowiedział, zabrzmiał głośno i wyraźnie: silna dusza,
która odeszła dopiero niedawno i miała dużo do powiedzenia.
– Sześć poronień – powiedziała Nina.
– Co?
To słowo spadło jak kamień w starej sali tronowej.
– Przed urodzeniem Rasmusa poroniłaś sześć razy, nie trzy.
– Kto ci to powiedział?! – Głos Agathe zabrzmiał chrypliwie, jej opano-
wanie ulotniło się bez śladu.
Linor Rundholm, najlepsza przyjaciółka i dwórka królowej, martwa,
pochowana na Białej Wyspie.
– Przestałaś się modlić. – Nina przymknęła oczy i zachwiała się jak
w transie. – Kazałaś sprowadzić przetrzymywaną w lochach uzdrowicielkę,
griszę, żeby towarzyszyła ci podczas ciąży.
– To kłamstwo.
Nie, to była prawda. Linor wszystko Ninie wyszeptała. Królowa wspo-
mogła się tym, co w Fjerdzie uchodziło za czary.
– Boisz się, że chłopak jest przeklęty – mówiła dalej Nina. Otworzyła
oczy i spojrzała na królową. – Ale tak nie jest.
Szczupłe palce Agathe zacisnęły się na podłokietnikach tronu jak białe
szpony.
– Gdyby było tak, jak mówisz, dopuściłabym się herezji, a mój syn,
przeklęty przez Djela, urodziłby się ze znamieniem demona. Nie byłoby dla
niego nadziei, choćbym nie wiem jak bardzo żarliwie się modliła.
Ninie prawie zrobiło się jej żal: była bezradną matką, która chciała po
prostu urodzić zdrowe dziecko. Mimo to po narodzinach Rasmusa posłała
na śmierć uzdrowicielkę, która jej pomogła; nie mogła ryzykować, że ktoś
odkryje, co zrobiła. Prawdę znała tylko Linor, jej najbliższa przyjaciółka,
tak bardzo jej droga, że królowa zakazała jej jechać z mężem na front.
„Jesteś mi potrzebna”, powiedziała Agathe, a potrzeba królowej była rozka-
zem. Mąż Linor zginął na polu bitwy, a ona przez kolejne lata tkwiła na
Białej Wyspie, pogrążona w żałobie i coraz bardziej zgorzkniała, opiekując
się samolubną królową i jej niedomagającym synem.
– Gdy byłam małą dziewczynką, wpadłam do rzeki – powiedziała Nina.
– Był środek zimy. Powinnam była zamarznąć na śmierć. Powinnam była
utonąć. Tymczasem kiedy rodzice znaleźli mnie na brzegu niemal dwie
mile dalej, byłam cała i zdrowa, miałam rumieńce na buzi, a moje serce biło
równo i spokojnie. Djel mnie pobłogosławił i dał mi dar widzenia. Od tam-
tej pory zdarza mi się wiedzieć rzeczy, których nie mam prawa wiedzieć.
I jedno wiem na pewno: twój syn nie jest przeklęty.
– To dlaczego cierpi? – spytała królowa błagalnie. Wyniosłość w jej gło-
sie przegrała z desperacją.
Dobre pytanie – ale Nina była na nie przygotowana. Jako grisza
nauczyła się wykorzystywać umarłych jako informatorów i broń; jako
szpieg nauczyła się to samo robić z żywymi. Czasami wystarczyło ich deli-
katnie popchnąć w pożądanym kierunku. Dlatego teraz wypowiedziała
dokładnie takie słowa, jakie królowa chciała usłyszeć, ale zrobiła to nie dla-
tego, że tak jej podpowiedzieli umarli, tylko przez to, co czuła po śmierci
Matthiasa: potworną potrzebę uwierzenia, że jej cierpienie ma sens.
– Wszystko ma sens – odparła. To była obietnica. To była przepowied-
nia. – Twoje cierpienie również. Dzisiaj Djel przemówił poprzez wodę.
Twój syn wyzdrowieje, nabierze sił i odnajdzie swoją wielkość.
Królowa wzięła głęboki wdech. Było widać, że z trudem powstrzymuje
łzy.
– Odejdź – poleciła drżącym głosem.
Nina dygnęła i tyłem wycofała się z pokoju. Zanim drzwi się za nią
zamknęły, dobiegł ją jeszcze głośny lament. Królowa, trzymając się za
głowę, osunęła się na kolana.
11
Zoya

Nikołaj i Zoya zeszli w milczeniu z wieży. Po nienaturalnej jasności w celi


Zmrocza panujący na schodach półmrok był przytłaczający. Księżyc
w pełni zawisł nisko nad horyzontem, jego blask plamił noc błękitem, biały
żwir na ścieżce do Wielkiego Pałacu skrzył się jak rozsypane gwiazdy. Nie
odezwali się ani słowem, dopóki nie znaleźli się w salonie Nikołaja i nie
zamknęli za sobą drzwi.
– Zabawny z niego gość – powiedział Nikołaj, nalewając brandy. – Cza-
sem zapominam, jak bardzo.
Zoya przyjęła podany jej kieliszek.
– Alina musi sama podjąć decyzję.
– Dobrze wiesz, jaka będzie jej decyzja, kiedy zrozumie, o co toczy się
gra.
Zoya pociągnęła długi łyk trunku i podeszła do kominka. Odstawiła kie-
liszek na półkę. Ciepło ognia działało kojąco, miała wrażenie, że drzemiąca
w niej bestia aż wzdycha z rozkoszy.
– Nie powinna być znowu zmuszana do heroizmu.
– Jemu chodzi o rozmowę, nie o rewanż.
– Jesteś tego pewny?
– Nosisz zegarek, który ci dałem.
Zoya spuściła wzrok na małego srebrnego smoka.
– Trzeba mi było dać podwyżkę.
– Nie stać nas.
– No to błyszczący medal. Albo jakąś ładną posiadłość.
– Po wojnie będziesz mogła przebierać w posiadłościach.
Zoya upiła kolejny łyk.
– Wybieram daczę w Udovie.
– To dom moich przodków!
– Odwołujesz swoją ofertę?
– W żadnym razie. Latem jest w daczy za gorąco, a zimą za diabła nie
można jej ogrzać. Dlaczego właśnie ona?
– Podobają mi się widoki.
– Widać z niej tylko zrujnowany młyn i błotnistą mieścinę.
– Wiem – przyznała Zoya. Mogła na tym poprzestać, może nawet
powinna była na tym poprzestać, ale dodała: – Wychowałam się tam.
Nikołaj starał się ukryć zaskoczenie, ale za dobrze go znała. Nigdy nie
mówiła o swoim dzieciństwie.
– Naprawdę? – zapytał z udawaną obojętnością. – Masz tam rodzinę?
– Nie wiem – odparła szczerze. – Nie rozmawiałam z rodzicami, odkąd
próbowali mnie sprzedać zamożnemu arystokracie. Miałam wtedy dziewięć
lat.
Nikomu nie opowiadała o tamtym dniu, zostawiła za sobą dawne życie,
rodzinę i wszystko, co wtedy straciła. Ostatnio jednak coraz trudniej było
jej zatajać przeszłość, tak jakby pozbawiona wsparcia kogoś, kto naprawdę
ją zna, miała się rozsypać.
Nikołaj odstawił kieliszek.
– To nie jest… Tak się nie… Prawo zabrania…
– A kto egzekwuje prawo? – spytała półgłosem. – Bogacze. Zamożni
mężczyźni, którzy robią, co chcą. Władza nie czyni mądrym.
– Sam jestem tego najlepszym dowodem.
– Bywasz beznadziejnym bałwanem, ale dobry z ciebie człowiek.
I dobry król. Innemu nie będę służyć.
– Nie podoba mi się to słowo.
– „Służyć”? Słowo jak słowo. Szczere. Jesteś królem, którego sobie
wybrałam. – Napiła się i zapatrzyła w ogień. Łatwiej przychodziło jej
mówienie o swoich obawach, kiedy patrzyła w płomienie. – Kiedy próbo-
waliśmy odprawić obisbaya, omal nie zginąłeś. Byłeś bezbronny, nie
możesz drugi raz tak się odsłonić. Ravka cię potrzebuje.
– Zmrocz też będzie narażony na atak. I właśnie teraz jest najlepszy
moment, żeby ponownie spróbować. Nie wiemy, czy i kiedy odzyska moc,
a ja nie zamierzam pozwolić na to, by ostatecznie wygnał Yurija.
– Zamierzasz natomiast wygnać Zmrocza.
– To on jest agresorem. Nasz mały mnich nadal tam jest, widziałaś prze-
cież.
Płomień trzeszczał i sypał skrami.
– Nie lekceważ go – ostrzegła Zoya.
Wielu to zrobiło. Ona sama również.
– Zoyu?
– Tak?
– Spójrz na mnie.
Odwróciła się… i zaparło jej dech w piersi. Uniosła ręce gotowa do
walki. Kieliszek wyśliznął jej się z dłoni i roztrzaskał na podłodze.
Nikołaj stał przy stole.
A demon stał obok niego – a właściwie unosił się w powietrzu: plama
cienia w kształcie króla, z rozpostartymi skrzydłami, które na brzegach
podwijały się i strzępiły jak utkane z dymu.
– Ale to… Jak?
– Potwór jest mną, a ja jestem nim. Jeżeli Zmrocz ma rację, jeśli to nie
jest jakiś podstęp z jego strony, obisbaya naprawdę może być kluczem do
unicestwienia Fałdy raz za zawsze. Demon może mnie opuścić i na dobre
przepaść w ciemności.
Demon zasyczał. Zoya cofnęła się odruchowo, omal nie wdepnąwszy
przy tym w palenisko.
– To jest mój demon, nie Zmrocza – uspokoił ją Nikołaj, wyciągając
przed siebie ręce. Rękawiczki skrywały blizny na jego dłoniach. – Nie bój
się.
Wyczuwała bijącą od niego rozpaczliwą potrzebę tak wyraźnie, że nie
musiał wyrażać jej słowami: „Nie odwracaj się ode mnie. Nie ty”. Czyżby
otwierało się w niej oko smoka? A może po prostu rozpoznała własne pra-
gnienie? Nikomu innemu by tak nie zaufała, nikomu nie pozwoliłaby się
oglądać, kiedy jest najsłabsza, najbardziej zalękniona. Najpotworniejsza.
Spojrzała Nikołajowi w oczy.
– Potrafisz go kontrolować?
– Tak.
Zrobiła krok do przodu, potem drugi, trzeci. Zmusiła się, żeby przejść
przez pokój i stanąć naprzeciw nich obu. Umysł kazał jej uciekać przed
makabrą, którą pokazywały jej oczy, przed towarzyszącą królowi istotą
utkaną z nicości.
– Może obisbaya się nam powiedzie – mówił dalej Nikołaj. Jego spojrze-
nie pozostało niewzruszone. – A jeśli nie? Co byś zrobiła, gdybym powie-
dział ci, że demon już zawsze będzie mi towarzyszył? Że jakaś cząstka
mnie pozostanie na zawsze związana ze Zmroczem i jego posępną mocą?
Czy nadal byłbym twoim królem? A może zaczęłabyś się mnie bać? Czy
wzgardziłabyś mną, tak jak gardzisz nim?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zawsze zakładała, że kiedyś w końcu
znajdą sposób na to, by uwolnić Nikołaja od tego stwora. Może po prostu
chciała ponownie spróbować obisbaya, nie oglądając się na związane z nim
niebezpieczeństwo dla króla – nie dlatego, że zależało jej na unicestwieniu
Fałdy, tylko dlatego, że nienawidziła tego drzemiącego w Nikołaju okrucha
Zmrocza.
Cień uniósł rękę. Zoya zacisnęła pięści, nie zamierzała mu ustąpić pola.
Na brzegach rozsnuwał się jak gęsta mgła. Długie palce miał zakończone
pazurami.
Kiedy wyciągnął po nią rękę, wysiłkiem woli powstrzymała wzdrygnię-
cie. Wstrzymała oddech, gdy musnął knykciami jej policzek. Był zimny,
namacalny. Materialny.
Co za moc…
Drzemiąca w niej prastara bestia rozpoznała tę ciemność, rozpoznała
materię wszechświata. Potwór był Nikołajem – i zarazem nim nie był.
– Nadal byłbyś moim królem – odparła, czując dotyk demona na
żuchwie i szyi. – Wiem, kim naprawdę jesteś.
Czy to potwór jej dotykał, czy król? Czy była jeszcze między nimi jakaś
różnica? Było słychać tylko trzask ognia w kominku, dookoła zalegała
cisza, pałac okrył się grubym kocem nocy.
Demon zacisnął palce na wstążce w jej włosach i pociągnął. Rozwiązana
wstążka zatrzepotała w powietrzu i opadła na podłogę. Demon powoli cof-
nął rękę. Czyżby z żalem?
Wtopił się z powrotem w ciało Nikołaja – wyglądało to tak, jakby cień
króla wybiegł mu na spotkanie.
Zoya wypuściła z płuc długo wstrzymywane powietrze.
– Chyba muszę się jeszcze napić.
Nikołaj podał jej swój kieliszek, który opróżniła jednym haustem. Król
bacznie się jej przyglądał. Rozprostował palce, jakby przed chwilą to
naprawdę on jej dotykał.
– Od dawna potrafisz… to robić?
– Od Fałdy.
– Jeszcze jeden. – Zoya podsunęła kieliszek po dolewkę. Nikołaj jej
nalał. Wypiła. – Naprawdę uważasz, że warto spróbować znaleźć tych mni-
chów, żebyśmy mogli wyhodować cierniowy las?
– Tak.
– Sama nie wiem… To żądanie spotkania z Aliną: jakby próbował
zyskać na czasie. Albo jakby miał inny plan.
– Na pewno ma. My jednak musimy znaleźć sposób na powstrzymanie
plagi. Gdyby nie oddech Fjerdan na karku i planowany ślub, moglibyśmy
próbować załatwić tę sprawę bez niego; David i wszyscy nasi uczeni haro-
waliby nad rozwiązaniem problemu. Ale David musi się na razie skupić na
wygraniu wojny. Dlatego potrzebujemy Zmrocza. Wiedzieliśmy, że taka
chwila nadejdzie.
– Alina wyzbyła się mocy, żeby go pokonać. Najprawdopodobniej
zechce nas zamordować za to, że sprowadziliśmy go z powrotem.
Nikołaj parsknął niewesołym śmiechem.
– Wiesz, co jest najgorsze? Ona nie dałaby mu się nabrać. Jeden raz
spojrzałaby na Elizavetę, okręciłaby się na pięcie i zawróciła. Wiesz, jakie
są sieroty. Przebiegłe.
Zoya zastanawiała się przez chwilę, czy nie napić się jeszcze brandy, ale
nie miała ochoty tego odchorowywać.
– Nie możemy jej tu ściągnąć, nie teraz, kiedy spodziewamy się tylu
gości. A nie ma mowy, żebym dopuściła go w pobliże Keramzinu.
– Będzie nam potrzebne jakieś bezpieczne miejsce. Na odludziu. I pułk
żołnierzy słońca.
– To nie wystarczy. Jeżeli Alina się zgodzi, osobiście zabiorę go na spo-
tkanie z nią. Znajdę wszystko, czego potrzeba do wyhodowania ciernio-
wego lasu.
Nikołaj znieruchomiał z ręką na butelce.
– Do ślubu zostały niecałe dwa tygodnie, jesteś mi potrzebna tutaj.
Zoya zapatrzyła się na trzymany w dłoni kieliszek. Okręciła go w jedną
stronę, w drugą.
– Lepiej, żeby mnie tu nie było – odparła. – Królowa Makhi na pewno
słyszała plotki na nasz temat… Moja obecność tylko skomplikuje sprawy. –
To była jakaś część prawdy. – Poza tym komu innemu mógłbyś zaufać, że
dostarczy go na miejsce? Że w razie potrzeby go okiełzna?
– Mógłbym pojechać z tobą. Chociaż kawałek.
– Nie. Potrzebujemy króla, nie awanturnika. Ty masz robotę do wykona-
nia tutaj, z księżniczką Ehri. Porozmawiaj z nią. Stwórz łączącą was więź.
Potrzebujemy jej zaufania.
– Mówisz tak, jakby zaskarbienie sobie jej zaufania miało być łatwe
i proste.
– Jest ciężko ranna, to może zadziałać na twoją korzyść. Siedź sumien-
nie przy jej łóżku. Czytaj jej albo każ Tolyi recytować jej wiersze.
– Ależ ty jesteś bezduszna, na wszystkich świętych… – Nikołaj pokręcił
głową. – Przecież niewiele brakowało, żeby spłonęła żywcem.
– Wiem o tym, ale wiem również, że mam rację. Zmrocz umiał wyko-
rzystywać ludzi ze swojego otoczenia.
– Mamy być tacy sami jak on?
Własny śmiech wydał się Zoi nieprzekonujący.
– Król, który nosi w sobie demona. Mnich, który nosi w sobie Zmrocza.
Generał, która nosi w sobie smoka. Wszyscy jesteśmy potworami, Nikołaju.
Odsunęła kieliszek. Czas się pożegnać. Ruszyła do wyjścia.
– Zoyu… Podczas wojny łatwo czasem zapomnieć, kim się jest. Nie
zapominajmy o naszym ludzkim pierwiastku.
Czy chciała o tym zapomnieć? To byłby piękny dar – nigdy więcej nie
czuć jak człowiek, nigdy nie pogrążać się w żałobie. Łatwiej byłoby jej
wtedy wyjść z tego pokoju. Zamknąć drzwi za tym co mogło być. Pożegnać
się.

***

Następnego dnia z samego ranka usiadła z Tamar do stworzenia listy żoł-


nierzy słońca, którzy będą jej towarzyszyć. Zastanawiały się też nad wybo-
rem właściwego miejsca na to chybione spotkanie. Przyszła im do głowy
porzucona baza wojskowa, a potem porażona plagą winnica – baza była
jednak blisko zamieszkanego miasteczka, a Zoya nie chciała sprowadzać
Zmrocza w pobliże czegokolwiek przypominającego Fałdę. Ten strach
mógł być nieuzasadniony, ale wolała nie ryzykować, że bliskość tych wyja-
łowionych piasków w jakiś sposób aktywuje jego moc. Ostatecznie zdecy-
dowały się na opuszczone sanatorium pomiędzy Kribirskiem i Balakirevem,
odległe zaledwie o dzień drogi od Keramzinu. Pozostało mieć nadzieję, że
Alina zgodzi się im pomóc.
Zoya zaczęła zwijać mapę. Tamar położyła jej dłoń na ramieniu.
– Dobrze robisz – powiedziała.
– Czuję się, jakbym popełniała błąd.
– On jest do pokonania, Zoyu.
– Być może – odparła bez przekonania Zoya. Na razie nie znalazła
dowodów na prawdziwość tej tezy. Nawet śmierć nie pokonała Zmrocza.
– Tak czy inaczej, musimy działać. Wczoraj wieczorem przyszły wieści
z okolic Shury. Plaga objęła tam dziesięć mil kwadratowych.
– Dziesięć mil? – Było coraz gorzej.
– Mamy niewiele czasu.
Zoya przetarła twarz dłonią. Ile wojen będą w stanie toczyć naraz?
– Nie będzie cię na ślubie – zauważyła Tamar ze smutnym uśmiechem. –
Kiedy wrócisz, wszystko będzie wyglądało inaczej.
Zoya wolała o tym nie myśleć.
– Obiecaj, że będziecie ostrożni – powiedziała. – Nie sposób przewi-
dzieć, co zrobi Makhi. Zresztą Ehri też, prawdę powiedziawszy.
– Ryzyko jest spore – przyznała Tamar i z uśmiechem przesunęła kciu-
kami po obuchach swoich toporków. – Ale jestem gotowa do walki.
– Oby do niej nie doszło.
Tamar wzruszyła ramionami.
– Nadzieja w sercu, broń w garści. To się da pogodzić.
Zoya miała jej jeszcze dużo do powiedzenia, ale wszystko sprowadzało
się do prostego, niewykonalnego „Uważajcie na siebie”.
Posłała w okolice sanatorium zwiadowców, żeby przepatrzyli teren
i przygotowali lądowisko dla statku powietrznego. Dalsze przygotowania
mogły poczekać. Najpierw musiała porozmawiać z Genyą i Davidem.
Znalazła ich w warsztatach materialników. Kiedy Triumwirat zlecił
odbudowę Małego Pałacu, zniszczonego podczas ataku Zmrocza, postano-
wiono rozbudować tę jego część, by odzwierciedlić w ten sposób większy
udział fabrykatorów w wysiłku wojennym. David dostał własną pracownię
i trzech asystentów do pomocy w interpretacji i realizacji jego planów.
Dzielił czas pomiędzy Mały Pałac i tajne laboratorium w posiadłości Kiri-
gina. Genya też czasem korzystała z jego komnat: formowała szpiegów,
usuwała ludziom blizny, a w razie potrzeby warzyła trucizny i mikstury.
Zoya zastała ją zwiniętą w kłębek na kanapie stojącej przy biurku
Davida; krąg światła z jego lampy obejmował ich oboje. Zdjęła buty,
została w pończochach. Kasztanowe włosy związała w kok. W jednej ręce
miała nadgryzione jabłko, na kolanach trzymała książkę. Słońce na przepa-
sce na jej oku mieniło się odblaskami światła. Wyglądała jak piękna, zawa-
diacka piratka, która zeszła z kart książki: okruch lśniącego chaosu w sta-
rannie uporządkowanym świecie Davida.
– Co czytasz? – spytała Zoya, siadając przy jej nogach.
– Kercheński traktat o wykrywaniu trucizn. Musiałam sobie sprowadzić
ravkański przekład.
– Przydatny?
– To się okaże. Studia przypadków są cudownie drastyczne, a poza tym
to głównie moralizatorskie bzdety o perfidii kobiet i zagrożeniach współ-
czesności. Ale mam parę pomysłów.
– Na trucizny?
– I na lekarstwa. Są jednym i tym samym, różnią się jedynie dawką. –
Genya zmarszczyła brwi. – Coś się stało, prawda?
– Zmrocz chce się spotkać z Aliną.
Genya odłożyła jabłko.
– Od kiedy to spełniamy jego żądania?
– Twierdzi, że wie, jak powstrzymać dalsze rozprzestrzenianie się Fałdy.
– A my mu wierzymy?
– Nie wiem. Mówi, że powinniśmy powtórzyć obisbaya.
Zatroskana mina Genyi nie zdziwiła Zoi.
– Rytuał, który omal nie zabił Nikołaja.
– Ten sam. Tylko że potrzebny nam jest do tego prastary cierniowy las.
Tak przynajmniej mówi Zmrocz. Co o tym myślisz, Davidzie?
– Hmm?
Genya zamknęła z trzaskiem książkę.
– Zoya chciałaby się dowiedzieć, czy powinniśmy pozwolić naszemu
największemu wrogowi na podjęcie kolejnej próby zabicia naszego króla
w celu możliwego ustabilizowania Fałdy. Czy to ma sens?
David odłożył pióro. Po chwili wziął je znowu do ręki. Palce miał popla-
mione atramentem.
– Być może. – Zastanowił się jeszcze chwilę. – Fałda powstała na skutek
nieudanych eksperymentów ze wskrzeszaniem istot żywych: Morozov usi-
łował w ten sposób przerabiać zwierzęta na amplifikatory. Udało mu się
z jeleniem i morskim biczem.
A potem także z własnym dzieckiem. Alina opowiedziała im tę historię,
zdradziła prawdę ukrytą w pradawnej legendzie. Ilia Morozov, Kościo-
mistrz, chciał, żeby trzecim amplifikatorem był żarptak. Zamiast tego stała
się nim jego córka, dziewczynka, którą wskrzesił z martwych i napełnił
mocą. Tę moc, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, odziedziczył
w końcu Malyen Orecev, tropiciel i przyjaciel Aliny, który sam również
zginął i został przywrócony do życia na piaskach Fałdy.
– Pamiętacie Yurija? – spytała Zoya. – Zmrocz chce wykorzystać rytuał
do pozbycia się jego pozostałości z ciała i wchłonięcia demona króla.
Uważa, że w ten sposób odzyska moc.
To było jak upiorna odmiana gry w trzy karty. Zoya wolała o tym nie
myśleć.
Genya zacisnęła pięści na fałdach kefty.
– I co? – spytała. – Pozwolimy mu na to?
Zoya się zawahała. Chciała wyciągnąć rękę do Genyi, objąć ją uspokaja-
jącym gestem.
– Dobrze wiesz, że nigdy bym się na to nie zgodziła – odparła zamiast
tego. – Nikołaj uważa, że będzie w stanie temu zapobiec.
– Za duże ryzyko. Zresztą, czy to naprawdę może być metoda na ograni-
czenie rozlewania się Fałdy?
David od dłuższej chwili wpatrywał się w przestrzeń, postukując pal-
cami o wargi. Usta też miał już umazane atramentem.
– Byłoby to swoiste odwrócenie porządku rzeczy, ale…
– Ale? – nacisnęła Genya.
– Trudno powiedzieć. Przejrzałem zebrane przez Tolyę i Yurija mate-
riały: głównie podania religijne, bajania o świętych, niewiele w tym rzetel-
nej wiedzy, ale jest tam jakaś prawidłowość, schemat, którego na razie nie
potrafię uchwycić.
– Jakiego rodzaju prawidłowość? – zainteresowała się Zoya.
– Celem Małej Nauki zawsze było kontrolowanie mocy i podtrzymywa-
nie więzi griszów z tworzywem serca świata. Fałda, będąca rozdarciem
w materii wszechświata, naruszała ten porządek. Ta rana nigdy się nie
zabliźniła i nie wiem, czy obisbaya wystarczy do jej uleczenia, ale w tych
dawnych opowieściach o świętych i pochodzeniu mocy griszów wszystko
miesza się ze wszystkim.
– Czyli największy umysł w Drugiej Armii mówi „Warto spróbować”,
tak? – Zoya skrzyżowała ręce na piersi.
David przetrawił jej słowa.
– Tak.
Nie miała pojęcia, dlaczego w ogóle zawraca sobie jeszcze głowę poszu-
kiwaniem jakichkolwiek pewników.
– Jeżeli Zmrocz się nie myli, to kiedy już zdobędziemy nasiona, będzie
nam potrzebny potężny fabrykator, żeby wyhodować z nich cierniowy las.
– Mógłbym spróbować – zaproponował David – chociaż to nie jest moja
najmocniejsza strona. Lepsza byłaby Leoni Hilli.
Zoya wiedziała, że fałszywa skromność jest mu obca. Jeżeli twierdził, że
Leoni lepiej się do tego nadaje, to mówił serio. Dziwnie jej się zrobiło, gdy
zdała sobie sprawę, że – nie licząc króla – najbardziej na świecie ufa wła-
śnie tym dwojgu, którzy znajdowali się z nią teraz tutaj, w tym pokoju. To
Alina ich zgromadziła, to ona dobrała ich w taki sposób, żeby reprezento-
wali różne zakony griszów – materialników, eteryków i somatyków –
i wyznaczyła im zadanie odbudowania Drugiej Armii, pozbierania pozosta-
wionych przez Zmrocza resztek i strzępów i stworzenia z nich czegoś sil-
nego i trwałego. I w jakiś sposób, wspólnymi siłami, tego właśnie dokonali.
Wtedy Zoya ją przeklinała, nie miała ochoty współpracować z Genyą
i Davidem, ale jej ambicja i absolutne przeświadczenie, że jest najwłaściw-
szą osobą do tej roboty, nie pozwoliły jej odrzucić propozycji. Uważała, że
zasługuje na to stanowisko, i spodziewała się, że z czasem nagnie Genyę
i Davida do swojej woli albo zmusi ich do oddania jej swojej części władzy.
Tymczasem nauczyła się cenić ich opinie, polegać na ich ocenie sytuacji,
i regularnie łapała się na tym, że cieszy się, że nie została z tym wszystkim
sama.
– Coś ty taka nachmurzona, Zoyu? – zaciekawiła się Genya, uśmiechając
się półgębkiem.
– Ja? – Pewnie była po prostu zła na siebie. Żenujące, jak bardzo się
pomyliła.
Genya wyjęła z kieszeni chusteczkę, przechyliła się nad oparciem
kanapy i otarła Davidowi usta.
– Masz całą twarz w atramencie, kochanie ty moje.
– A to ważne?
– Prawidłowa odpowiedź brzmi: moja piękna żono, czy nie zechciałabyś
go scałować?
– Spontaniczność. – David z powagą pokiwał głową, wyjął notesik
i zapisał sobie tę najnowszą lekcję. – Następnym razem będę gotowy.
– Możemy uznać, że już jest następny raz. Spróbujmy.
Jacy oni byli ze sobą swobodni. Jacy nieskrępowani. Zoya zignorowała
ukłucie zazdrości. Niektórzy ludzie byli stworzeni do miłości, inni do
wojny. A jedno nie szło w parze z drugim.
– Napiszę do Aliny – zaproponowała Genya. – Powinna dowiedzieć się
ode mnie. Ale, ale… Czy to oznacza, że nie będzie cię na ślubie?
– Przykro mi – odparła nie do końca szczerze Zoya.
Chciała tu być właśnie dla Genyi, ale przez całe życie trzymała się na
uboczu ważnych wydarzeń, bo nigdy nie wiedziała, gdzie jest jej miejsce.
Najlepiej czuła się w akcji, wysłana z ważną misją, a nie w kaplicy obwie-
szonej różami i rozbrzmiewającej miłosnymi wyznaniami.
– Wybaczam ci – orzekła Genya. – Częściowo. Ludzie powinni gapić się
na pannę młodą, nie na piękną generał Nazyalensky. Tylko zaopiekuj się
naszą Aliną. Nie podoba mi się, że Zmrocz znów się do niej zbliży.
– Mnie też nie.
– Miałam nadzieję, że nie będziemy musieli jej mówić, że wrócił.
– Że go pogrzebiemy, a ona nigdy o niczym się nie dowie?
– W życiu bym go nie pogrzebała – prychnęła Genya. – Nie wiadomo,
co by z takiej ziemi wykiełkowało.
– Wcale nie musi przeżyć tej wycieczki… – powiedziała Zoya. –
Wypadki się zdarzają.
– Zabiłabyś go w swoim imieniu czy w moim też?
– Prawdę mówiąc, sama już nie wiem.
Genya wzdrygnęła się lekko.
– Cieszę się, że stąd zniknie. Choćby tylko na krótko. Nie podoba mi się,
że musimy go trzymać w domu.
W domu. Czy tym właśnie stało się to miejsce? Czy tym je uczynili?
– Powinien stanąć przed sądem – odezwał się David.
– A może należałoby go spalić na stosie, jak to się robi u Fjerdan, i roz-
sypać popioły nad morzem – odparła Genya, kręcąc nosem. – Jestem
potworem?
– Nie – zapewniła ją Zoya. – Jak lubi przypominać mi król, jesteśmy
ludźmi. Czy ty… Kiedy spoglądam wstecz, złości mnie, że tak łatwo dałam
sobą manipulować.
– Spragniona miłości i rozpierana dumą?
Skrępowana Zoya spuściła wzrok.
– To było aż tak oczywiste?
Genya wzięła ją pod ramię i oparła głowę na jej ramieniu. Zoya bardzo
starała się nie zesztywnieć. Nie przepadała za tego rodzaju bliskością, choć
zarazem jakaś jej dziecinna cząstka łapczywie jej pragnęła. Przypomniała
sobie, jak swobodnie czuła się w towarzystwie ciotki, jak się cieszyła, kiedy
Lada wdrapywała się jej na kolana i dopominała o bajkę. Zoya udawała, że
wcale nie sprawia jej to przyjemności, ale czuła, że znalazła się we właści-
wym miejscu.
– Wszystkie takie byłyśmy. Zabrał nas od rodzin, kiedy byłyśmy
dziećmi.
– Tego nie żałuję – odparła Zoya. – Nienawidzę go za wiele rzeczy, ale
nie za to, że nauczył mnie walczyć.
Genya podniosła na nią wzrok.
– Nie zapominaj, że kiedy uczył się walczyć, nie robił tego dla ciebie.
Miałaś walczyć w jego służbie. Na tych, którzy ośmielili mu się sprzeciwić,
czekały surowe kary.
Wiedziała, co mówi. To Zmrocz był przyczyną jej blizn i całego jej bólu.
Chociaż nie, pomyślała Zoya. Nie do końca.
Wiedziała, jakie cierpienia Genya musiała znosić, kiedy były małymi
dziewczynkami. Wszyscy o tym wiedzieli, ale żaden z griszów się tym nie
przejął, nie przyszedł jej pocieszyć. Przedrzeźniali ją, drwili z niej, nie
chcieli się z nią przyjaźnić ani jadać przy jednym stole. Zrobili coś niewy-
baczalnego: zostawili ją samą. A Zoya była wśród nich najgorsza. Nie tylko
Zmrocz miał tu coś do odpokutowania.
Teraz mogę to zmienić, pomyślała. Mogę zadbać o to, żeby nigdy więcej
tu nie wrócił.
Oparła policzek o jedwabisty czubek głowy Genyi i złożyła jej i sobie
obietnicę: dokądkolwiek zaprowadzi ją ta przygoda, Zmrocz z niej nie
wróci.
12
Nikołaj

Zoya nie traciła czasu na pożegnanie. Po tym, jak skontaktowali się z Aliną,
która – albo przez wrodzoną wielkoduszność, albo z powodu niezdrowego
upodobania do męczeństwa – zgodziła się na spotkanie, Zoya (z typową dla
niej bezlitosną sprawnością) zajęła się wszystkimi przygotowaniami
i tydzień później wyjechała: przed świtem, bez fanfar, bez pożegnania.
Nikołaj czuł się jednocześnie dotknięty i wdzięczny. Postąpiła słusznie.
I bez tego dość już nagromadziło się wokół nich plotek, które coraz bardziej
im ciążyły. Ona była jego generałem, on – jej królem. Niech nikt o tym nie
zapomina. A on mógł teraz bywać w Małym Pałacu bez ryzyka, że przypad-
kiem się na nią napatoczy i będzie musiał wysłuchiwać jej zjadliwych
uwag.
Wyśmienicie, powiedział sobie w duchu, wyprawiwszy się na spacer
z Wielkiego Pałacu. Tylko dlaczego czuję się, jakby volcra wżerała mi się
w trzewia?
Przeszedł tunelem utworzonym z drzew, w których nauczył się rozpo-
znawać pigwy, i skierował się nad jezioro. Dwa nowe latacze kołysały się
łagodnie na falach skąpane w szarym świetle poranka. To były naprawdę
nadzwyczajne maszyny, problem jednak polegał na tym, że Ravka nie
mogła sobie pozwolić na ich masową produkcję. Przynajmniej na razie.
Może zastrzyk złota z Shu Hanu załatwi sprawę.
Szpiedzy Tamar donieśli o publicznym zasłabnięciu księcia Rasmusa.
Nie była to dobra wiadomość dla Ravki. Rokowania pokojowe zostały
wznowione, ale Nikołaj wiedział, że Fjerda prowadzi odrębne rozmowy
z Ravką Zachodnią i cały czas próbuje ją przekonać do secesji. Jarl Brum
od lat podejmował wszystkie strategiczne decyzje we Fjerdzie; choroba
księcia dodatkowo go ośmieli.
Izba chorych w Małym Pałacu znajdowała się w skrzydle somatyków, za
imponującymi dwuskrzydłowymi drzwiami polakierowanymi na czerwono.
Mieściły się w niej między innymi pojedyncze pokoje dla pacjentów wyma-
gających szczególnego spokoju i intensywnej opieki. W jednym z nich ulo-
kowano Ehri Kir-Taban. Wejścia pilnowała liczna obstawa złożona z gri-
szów i gwardzistów pałacowych.
Ehri leżała w wąskim łóżku, ubrana w zielony jedwabny szlafrok hafto-
wany w jasnożółte kwiaty. Jej skóra była różowa, błyszcząca i napięta. Bez-
włosą głowę – ogień strawił nie tylko jej włosy, lecz także brwi i rzęsy –
miała owiniętą miękkim białym płótnem. Genya twierdziła, że wprawdzie
najgorsze obrażenia udało się uzdrowić, ale powrót Ehri do pełni zdrowia
miał potrwać jeszcze kilkanaście dni. Właściwie na cud zakrawało, że
w ogóle przeżyła – sprawcami tego cudu byli uzdrowiciele, którzy odnowili
jej ciało, tłumiąc towarzyszący temu ból.
Usiadł przy łóżku. Ehri nic nie powiedziała, odwróciła tylko głowę
w drugą stronę i zapatrzyła się na ogród. Łza spłynęła jej po różowym
policzku. Nikołaj otarł ją wyjętą z kieszeni chusteczką.
– Wolałabym, żebyś wyszedł – powiedziała Ehri.
Od czasu ujawnienia jej prawdziwej tożsamości powtarzała te słowa za
każdym razem, gdy zebrał się na odwagę, by się do niej odezwać. Dłużej
jednak nie mógł zwlekać.
– Powinniśmy porozmawiać – zaczął. – Zamierzam cię przekupić książ-
kami i letnimi wiśniami.
– Letnie wiśnie. W środku zimy.
– W cieplarniach griszów nie ma zimy.
Zamknęła oczy.
– Jestem żałosna.
– Jesteś różowiutka i praktycznie bezwłosa, trochę jak niemowlę.
A ludzie uwielbiają niemowlęta.
Prawdę mówiąc, bardziej niż niemowlę Ehri przypominała bezwłosego
kota, którego Ludmiła, ciotka Nikołaja, przedkładała nad wszystkie swoje
dzieci. Takich rzeczy nie mówi się jednak damom, to by było nieuprzejme.
Ehri nie miała ochoty dać mu się oczarować.
– Musisz ze wszystkiego żartować?
– Muszę. To prawo króla, połączone z przekleństwem mego usposobie-
nia. Bez odrobiny śmiechu życie wydaje mi się nieznośne.
Znów odwróciła się w stronę ogrodu.
– Podoba ci się widok z okna? – zapytał Nikołaj.
– Ten pałacyk nie umywa się do wspaniałości Ahmrat Jen.
– Domyślam się. Ravka nigdy nie dorównywała Shu Hanowi w dziedzi-
nie pomników i krajobrazów. Podobno architekt Toh Yul-Gham spojrzaw-
szy na Wielki Pałac, nazwał go zniewagą dla oczu boga.
Kącik ust Ehri drgnął w ledwie dostrzegalnej namiastce uśmiechu.
– Studiujesz architekturę?
– Nie, po prostu lubię budować różne ustrojstwa, gadżety, pojazdy lata-
jące.
– Broń.
– Z konieczności, nie z powołania.
Ehri pokręciła głową i uroniła kolejną łzę. Nikołaj dał jej chusteczkę.
– Zatrzymaj ją. Wyhaftowano na niej herb Lancovów, możesz w nią
smarkać i w ten sposób mścić się na swoich prześladowcach.
Księżniczka przytknęła chusteczkę do oczu.
– Dlaczego? – zapytała. – Dlaczego Tavgharad zrobił coś takiego? She-
nye stała przy mojej kołysce, w której sypiałam w dzieciństwie. Tahyen
uczyła mnie wspinać się na drzewa. Nie rozumiem tego.
– Co się stało tamtego dnia przed naszym przyjazdem?
– Nic! Wasi strażnicy przynieśli mi list od siostry, odpowiedź na zapro-
szenie na ślub, które uparłeś się jej wysłać. Poprosiła mnie, żebym poinfor-
mowała o ślubie gwardzistki z Tavgharadu, więc po prostu zaniosłam im
list. Wtedy one… one mi powiedziały, że to zaszyfrowana wiadomość. I że
powinnyśmy uciec.
– Tyle że rozkaz zawarty w liście od twojej siostry brzmiał zupełnie ina-
czej.
– Przecież go czytałam! – krzyknęła Ehri. – Niczego takiego w nim nie
było!
– Co innego mogło sprowokować Tavgharad do takiego działania?
Ehri ponownie się od niego odwróciła.
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że księżniczka mu uwierzy. Nigdy
nie była skłonna przyjąć do wiadomości, że jej starsza siostra od początku
planowała jej śmierć, a ona nie miała wrócić żywa z wycieczki do Os Alty.
Teraz także, po wszystkim, co wycierpiała – a może właśnie z powodu
wszystkiego, co wycierpiała – nie potrafiła się z tą myślą pogodzić. Z tru-
dem wytrzymywała ból fizyczny; świadomość zdrady ze strony siostry była
nie do zniesienia.
Należałoby jej dać chwilę wytchnienia, nie naciskać, poczekać, aż wydo-
brzeje – tylko że Nikołaj zmarnował już czas, który teraz mógłby wykorzy-
stać na odgrywanie wrażliwego zalotnika. Potrzebował kogoś, kto go wyrę-
czy.
– Zaczekaj chwileczkę – powiedział i wyszedł.
Wrócił, popychając przed sobą wózek inwalidzki.
– Mayu! – wykrzyknęła Ehri.
Nikołaj celowo nie pozwolił im się spotkać od czasu, gdy Mayu Kir-
Kaat usiłowała go zabić. Do wczoraj nie próbował z nią rozmawiać ani
przeciągnąć jej na swoją stronę. Nie umiał wykrzesać w sobie współczucia
dla dziewczyny, która zamordowała Isaaka, a na dodatek przytłaczały go
własne wyrzuty sumienia. Dowodzenie armią oznaczało wysyłanie mnó-
stwa ludzi na śmierć, bycie królem wiązało się zaś ze świadomością, że
tych śmierci będzie jeszcze więcej. Ale Isaak zginął, udając Nikołaja,
nosząc jego twarz, chroniąc jego koronę.
– Powiedzieli mi, że jesteś umierająca! – zdumiała się księżniczka.
– Nie – wyszeptała w odpowiedzi Mayu.
Trzymano ją pod kluczem, skrępowaną, a uzdrowiciele nie pozwolili jej
wrócić do zdrowia. Stanowiła zbyt wielkie zagrożenie. Mayu Kir-Kaat pró-
bowała zabić króla, a gwardzistki wchodzące w skład Tavgharadu należały
do najlepiej wyszkolonych żołnierzy na świecie.
– Wczoraj wieczorem pokazałem Mayu list, który dostałaś od siostry –
powiedział Nikołaj.
– To tylko zwykły list! Odpowiedź na zaproszenie!
Nikołaj usiadł na swoim krześle i skinął na Mayu, żeby przejęła inicja-
tywę.
– Rozpoznałam wiersz, który cytuje królowa.
– „Niechaj będą jak jelenie uwolnione od myśliwych” – odparła Ehri. –
Znam go, uczyła mnie go guwernantka.
– To „Pieśń jelenia” Ni Yul-Mahna – dodała Mayu. – Pamiętasz, jak się
kończy?
– Nie bardzo… Nigdy nie przepadałam za współczesną poezją.
Smutny uśmiech wypłynął na usta Mayu. Nikołaj się zastanawiał, czy
pomyślała w tej chwili o Isaaku, który chłonął poezję łapczywie jak inni
żłopią wino.
– To historia królewskich łowów – podjęła Mayu. – Nieustępliwa sfora
psów ściga stado jeleni przez łąki i lasy. Nie chcąc paść ofiarą ogarów, jele-
nie wolą skoczyć z urwiska w przepaść.
Ehri zmarszczyła brwi.
– Gwardzistki popełniły samobójstwo… z powodu wiersza?
– Zrobiły to na rozkaz królowej.
– Ciebie też próbowały zabić – przypomniał Nikołaj.
– Dlaczego? – Eri nie rozumiała. Otworzyła usta i zaraz je zamknęła,
bezskutecznie szukając argumentów i logiki. Skończyło się na drugim: –
Dlaczego?
Nikołaj westchnął. Mógł odpowiedzieć, że królowa Makhi jest bezlito-
sna, ale nie była wcale bardziej bezlitosna niż to konieczne.
– Dlatego że, wysyłając jej zaproszenie, zmusiłem ją do odkrycia kart.
Królowa Makhi nie chce, żebyśmy się pobrali. Nie chce sojuszu Ravki
z Shu Hanem. Pomyśl: jeżeli Mayu została podstawiona zamiast ciebie,
żeby zabić mnie, a następnie popełnić samobójstwo, to po co w ogóle było
wystawiać cię na niebezpieczeństwo? Mogłabyś przecież wylegiwać się
wygodnie w domu, podczas gdy Mayu Kir-Kaat odwaliłaby całą brudną
robotę.
– Miałam jej pomagać, odpowiadać na pytania, doradzać w sprawach
niezrozumiałych dla osób spoza królewskiego rodu, a kiedy będzie po
wszystkim, miałam… wrócić do domu.
– Czy ministrowie twojej siostry znali plan zamachu na mnie?
Ależ spokojnie potrafił mówić o własnej śmierci! Naprawdę był w tym
coraz lepszy. Czy to wpływ demona? Nieustannej bliskości czarnej pustki?
A może po prostu stawał się nierozważny?
Różowe czubki palców Ehri nerwowo mięły przykrycie.
– No… myślę, że tak…
Nikołaj przeniósł wzrok na Mayu, która wzruszyła ramionami.
– Nie pytałam. To nie moja rola.
– Siostra kazała mi milczeć – powiedziała Ehri, cedząc słowa. Wygła-
dziła świeże fałdy na pościeli. – Powiedziała… powiedziała, że jej… że
nasz plan nie spodobałby się ludziom.
Nikołaj podziwiał ją, że nie próbuje zwalić na siostrę całej winy za próbę
zamachu.
– Rzeczywiście mógłby im nie przypaść do gustu. Poddani cię kochają,
nie chcieliby wystawiać cię na niebezpieczeństwo. – Pochylił się i splótł
dłonie. – A ona na to właśnie liczyła. Na tę ich miłość do ciebie. Gdybyś
zginęła razem z całym Tavgharadem, nie miałbym jak dowieść, że gwar-
dzistki popełniły zbiorowe samobójstwo, a ty byłaś ich ofiarą. Gdy wieść
o twojej śmierci by się rozeszła, lud Shu Hanu wzburzyłby się i zażądał sta-
nowczej reakcji. Królowa Makhi dostałaby dokładnie to, czego chce: pre-
tekst do wypowiedzenia wojny.
– Królowa nie wie, że przeżyłam, prawda? – domyśliła się Mayu.
– Nie, nie wie.
Mayu spojrzała na Ehri.
– Jesteśmy ostatnimi świadkami. Tylko my dwie wiemy o spisku i zama-
chu na życie króla. Obie byłyśmy jej pionkami.
Nikołaj wstał, żeby wywieźć ją z pokoju. Zanim jednak dojechali do
drzwi, powstrzymał ich głos Ehri:
– Mayu Kir-Kaat? – Księżniczka siedziała na łóżku, jej dumna, prawdzi-
wie królewska sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna. – Przepraszam
za to, czego zażądała od ciebie moja siostra. I za to, czego sama zażądałam.
Zaskoczona Mayu podniosła wzrok. Długo patrzyły na siebie – księż-
niczka i plebejuszka. W końcu Mayu skinęła głową. Nikołaj nie był pewien,
czy w ten sposób dziękuje Ehri, czy tylko przyjmuje jej słowa do wiadomo-
ści.
– Dlaczego zaaranżowałeś to spotkanie? – zapytała, gdy wiózł ją koryta-
rzem.
– Lubię trzymać wszystkich moich potencjalnych zabójców w jednym
pokoju.
To nie była żadna odpowiedź. Zdawał sobie sprawę, że godząc się na ich
rozmowę, sporo ryzykuje. Mogły się porozumieć za jego plecami. Obie
należały do spisku zmierzającego do zabicia go, obie odpowiadały za
śmierć Isaaka i obie były złączone z tronem Shu Hanu więzami krwi i tra-
dycji. Jednakże głos Mayu znaczył więcej, niż kiedykolwiek mógł znaczyć
jego głos. Dlatego postanowił powiedzieć prawdę.
– Nie jestem pewien, dlaczego to zrobiłem – przyznał. – Instynkt mi
podpowiadał, że tak trzeba. Może mam nadzieję, że pomożecie mi zacho-
wać koronę i powstrzymać wybuch wojny.
Weszli do pokoju Mayu. Przypominał celę więzienną, był pozbawiony
okien i widoku na ogród.
– Jeżeli królowa Makhi chce wojny, tego samego chce Tavgharad –
odparła.
– A jesteś pewna, że nadal należysz do Tavgharadu?
To był celny strzał. Mayu spuściła wzrok.
– Jesteś zupełnie inny od Isaaka – powiedziała. – Gdyby któraś z nas
zobaczyła cię wcześniej, choćby przelotnie, żaden sobowtór by nas nie
zwiódł.
– Gdybyś poznała mnie zamiast niego, wasz spisek upadłby, zanimby się
na dobre zaczął. Nie dałbym się zwieść ochroniarce w dworskich łaszkach.
– Taki jesteś pewien?
– Tak. Isaak był żołnierzem, nie królem.
Kiedy znów na niego spojrzała, jej oczy pałały gniewem.
– Jesteś wygadanym, próżnym głupcem. Jesteś przeciwieństwem Isaaka.
Nikołaj wytrzymał jej spojrzenie.
– Powiedziałbym raczej, że oboje okazaliśmy się głupcami – zauważył.
– Był lepszym człowiekiem, niż ty kiedykolwiek będziesz.
– Tu się zgadzam. – Nikołaj przysiadł na skraju łóżka. – Zakochałaś się
w nim?
Mayu odwróciła wzrok. Była żołnierką, nie zamierzała płakać, ale kiedy
znów się odezwała, głos jej się łamał:
– Myślałam, że pokochałam króla. Myślałam, że to niemożliwe.
– I jedno z tych dwóch twierdzeń okazało się prawdziwe.
Czy jej szczery żal po śmierci Isaaka cokolwiek zmieniał? Czy zmieniał
coś fakt, że oboje opłakiwali jego ofiarę? Nawet jeśli tak było, w tej chwili
Nikołaj nie mógł jej oszczędzić.
– Moi szpiedzy przynieśli wieści o twoim bracie, Mayu.
Zakryła twarz dłońmi. Nikołaj przypomniał sobie, co Tolya i Tamar
mówili mu na temat kebben i szczególnej więzi łączącej bliźnięta. Wiedział,
co ta informacja będzie dla niej oznaczała.
– Żyje – powiedział.
– Wiem. Zorientowałabym się, gdyby zginął. Poczułabym to. Zrobili mu
krzywdę?
– Uczestniczy w programie kherguudów.
– Królowa Makhi obiecała, że go wypuszczą. – Mayu zaśmiała się
z goryczą. – Ale dlaczego miałaby dotrzymać słowa? Przecież zawiodłam.
Król żyje.
– I za to jestem ci wdzięczny – odparł Nikołaj, obserwując ją bacznie. –
Myślisz o samobójstwie.
Jej twarz zdradzała prawdę.
– Jestem więźniem w obcym kraju. Twoi griszowie pilnują, żebym nie
odzyskała sił. Mojemu bratu na torturach wydzierają duszę z piersi, a ja nie
mogę nic na to poradzić. – Wzniosła oczy ku sufitowi. – Bez powodu
zamordowałam niewinnego, dobrego człowieka. Nie należę do Tavgharadu.
Nie jestem księżniczką. Nikim już nie jestem.
– Jesteś siostrą Reyema Yul-Kaata, który nadal żyje.
– Jako kto? Po tym, przez co muszą przejść, kherguudowie tracą czło-
wieczeństwo.
Nikołaj pomyślał o swoim demonie i jego mocy.
– Może dar człowieczeństwa polega na tym, że nigdy się nie poddajemy
– powiedział. – Nawet kiedy nie ma już nadziei.
– W takim razie może nie jestem już człowiekiem. – To była wyjątkowo
ponura refleksja. – Zmusisz księżniczkę Ehri do zamążpójścia? – spytała
Mayu.
– Nie sądzę, żeby to było konieczne.
Mayu pokręciła głową z niedowierzaniem, a także, być może, z żalem za
zwyczajnym chłopakiem, którego poznała przebranego w szaty króla.
– Aż taki z ciebie czaruś?
– Mam dar przekonywania. Namówiłem kiedyś drzewo, żeby zrzuciło
liście.
– Bzdura.
– Była jesień, miałem łatwiej.
– Bzdura bzdurę pogania. Zamierzasz przekabacić Ehri i mnie, żebyśmy
zwróciły się przeciw królowej.
– Królowa już chyba wystarczająco jasno przedstawiła swoje stanowi-
sko. Obie omal przez nią nie zginęłyście.
– Powiedz mi, że oszczędziłbyś mnie albo Isaaka, gdyby na drugiej szali
spoczywała przyszłość twojego kraju.
Tu już nie było miejsca na kłamstwa.
– To niemożliwe – odparł Nikołaj.
– Powiedz, że nie poświęciłbyś mnie ani Ehri dla ocalenia swojej
korony.
– Tego również nie mogę ci obiecać. – Nikołaj wstał. – Zanim jednak
skażę kogoś na śmierć i wszyscy razem wesoło pomaszerujemy do następ-
nego życia, proszę cię, byś żyła i spróbowała znaleźć w sobie odrobinę
nadziei.
– Nadziei na co?
– Na to, że na każde pytanie istnieje więcej niż jedna odpowiedź. Dziś
żyjesz, Mayu Kir-Kaat, i chciałbym, żeby tak zostało. Isaak, ten dzielny,
zadurzony bez pamięci męczennik, też by tego chciał.
Mayu zamknęła oczy.
– Mimo że wbiłam mu nóż w serce?
– Tak przypuszczam. Zakochani mężczyźni rzadko zachowują się roz-
sądnie. To chyba jedna z niewielu rzeczy łączących mnie z Isaakiem: nie-
zdolność do niekochania tych, których kochać nie powinniśmy. Daj mi
szansę, pozwól, żebym ci pokazał przyszłość, jaka mogła być.
Niemal tych samych słów użył w rozmowie z Zoyą: „Daj mi szansę. Daj
mi czas”. Codziennie modlił się o to, by znaleźć sposób na ocalenie kraju
i urzeczywistnić marzenie o pokoju, ale nie mógł tego zrobić sam.
Podszedł do drzwi.
– Każę uzdrowicielom cię wyleczyć.
– Naprawdę? Naprawdę to zrobisz? – Nie wierzyła mu.
– Możesz mi być przyjacielem, możesz wrogiem; tak czy inaczej, chcę,
żebyś była w formie, Mayu Kir-Kaat. Nigdy nie unikałem wyzwań.

***

Zamierzał udać się do Lazlayonu na spotkanie z Davidem i innymi


fabrykatorami, ale wcześniej musiał oczyścić umysł. Najlepiej pod niebem.
Zamiast więc wracać do Wielkiego Pałacu, zszedł nad jezioro, odwiązał
cumy przytrzymujące przy molo Krogulca, jego ulubiony latacz, i wśliznął
się do kabiny. Uruchomił śmigła, nałożył gogle i chwilę później latacz śmi-
gnął po tafli jeziora jak zręcznie puszczona kaczka, a potem wzbił się
w powietrze.
Demon lubił latać; Nikołaj czuł, jak nadstawia twarz pod wiatr i wyrywa
się do tego, by wyzwolić się i śmignąć między chmury. Przeprowadził
latacz nad murami Os Alty i skierował się na północny wschód, nad cią-
gnące się całymi milami tereny uprawne. Widziany z góry świat wydawał
się ogromny i Nikołaj czuł się mniej jak król, bardziej zaś jak korsarz, któ-
rym niegdyś był. „Potrzebujemy króla, nie awanturnika”. Szkoda.
Musiał być królem przy okazji rozmów z Ehri i Mayu, musiał sprawiać
wrażenie spokojnego, pewnego siebie, a przy tym odrobinę ludzkiego, ale
całe to spotkanie i rozmowa o Isaaku wstrząsnęły nim. To on sprowadził
Isaaka do pałacu i mianował go strażnikiem. Byli rówieśnikami, tymczasem
Isaak zdążył zobaczyć tak niewiele świata… Nie wróci już do domu, do
sióstr i matki. Nigdy już nie przetłumaczy żadnego wiersza, nie przywita
nowego dnia. Nikołaj zdawał sobie sprawę, że wyrzuty sumienia tylko go
spowolnią, przyćmią trzeźwość sądów, utrudnią mu podejmowanie nieła-
twych decyzji, które czekały go w najbliższych dniach. Były zupełnie
zbędne, ale nie mógł się ich pozbyć, rozproszyć jak napadu złego humoru.
Isaak mu zaufał i to zaufanie doprowadziło go do śmierci.
Nazbyt szybko rozpoznał w dole lśniące dachy Pozłacanego Mokradła –
posiadłości hrabiego Kirigina i tajnej bazy wojskowej, w której prowa-
dzono prace nad ravkańską bronią. Zmniejszył obroty i Krogulec lotem śli-
zgowym wszedł w chmury. Otoczyła go ciężka podniebna cisza, świst
powietrza zastąpił turkot silnika.
Gdzieś z dołu dobiegł basowy gwizd. Umysł Nikołaja zareagował
sekundę za późno.
Bum!
Coś trafiło w prawe skrzydło latacza, które natychmiast zajęło się
ogniem i zaczęło wlec smugę dymu.
Na wszystkich świętych! Ktoś do niego strzelał!
Chociaż nie, niezupełnie. Ekipa Davida spodziewała się, że król przyj-
dzie konno, i po prostu przeprowadzała próby nowej broni, a on zderzył się
z wystrzelonym przez nich pociskiem. Naprawdę był głupcem.
Powinienem się cieszyć, pomyślał, że dane mi było zobaczyć sprawne
rakiety w działaniu, zanim zginąłem w płomieniach.
Ponownie uruchomił silnik, próbując wyrównać lot, ale już wchodził
w korkociąg i z przerażającą prędkością nurkował ku ziemi.
Demon w jego umyśle szarpał się, miotał i wrzeszczał w rozpaczliwych
próbach uwolnienia się. Ale Nikołaj nie zamierzał odpuścić.
Jeżeli to ma być koniec, pomyślał, to zginiesz razem ze mną.
Może w ten sposób uwolni kraj od Fałdy. Zoya będzie jednak mogła
zabić Zmrocza.
Myśl! – zrugał się w duchu.
Nie wiedział, gdzie jest góra, gdzie dół. Łoskot silnika huczał mu echem
pod czaszką. Stery stały się bezużyteczne. Rozpaczliwym gestem zdławił
przepustnicę.
To koniec, pomyślał. Demon darł się jak opętany, ale Nikołaj go nie
puszczał. Zginę jako król.
Nagle wbiło go w fotel, żołądek podszedł mu do gardła. Miał wrażenie,
że jakaś olbrzymia dłoń pochwyciła Krogulca i pchnęła go w górę.
Chwilę później latacz osiadł łagodnie na omglonych wodach Pozłaca-
nego Mokradła. Rozległy się krzyki, ktoś zaczął wyciągać Nikołaja
z kabiny.
– Nic mi nie jest – zapewnił ratowników, chociaż w którymś momencie
musiał mocno uderzyć głową o fotel. Dotknął potylicy, namacał krew. Zbie-
rało mu się na wymioty. – Nic mi nie jest.
– Davidzie! – odezwała się Genya. – Omal nie zabiłeś króla!
– Nie powinno go tam być!
– To moja wina – zgodził się Nikołaj. Chwiejnie wyszedł na pomost,
zrobił krok, potem drugi, próbując się otrząsnąć. – Nic mi nie jest – powtó-
rzył.
To Nina i Adrik przywołali wiatr, który wyhamował jego upadek. David,
Genya, Leoni i oddział saperów z Pierwszej Armii przyglądali mu się teraz
szeroko otwartymi oczami. Jego domysły okazały się słuszne, to rzeczywi-
ście był test nowej broni. Szkoda tylko, że nie wpadł na to wcześniej.
– To było wartościowe ćwiczenie – powiedział, starając się nie zwracać
uwagi na dudnienie w głowie. – Na wypadek gdybym kiedyś został zestrze-
lony.
– Jeżeli zostaniesz zestrzelony, w pobliżu nie będzie szkwalników, któ-
rzy by cię mogli uratować – zauważył Adrik. – Dlaczego się nie katapulto-
wałeś?
– Nie miał spadochronu. – Genya spojrzała spode łba na Nikołaja.
– Nie myślałem, że będzie mi potrzebny. Nie planowałem podniebnego
pojedynku. Ale do rzeczy: czy to znaczy, że rakiety działają jak należy?
– W żadnym razie – odparł David.
– Poniekąd – odparła Leoni.
– Pokażcie mi – zarządził Nikołaj.
Genya wzięła się pod boki.
– Najpierw usiądziesz i dasz się zbadać; muszę sprawdzić, czy nie masz
wstrząśnienia mózgu. Potem napijesz się herbaty. A ewentualnie później,
jeśli będę w dobrym humorze, pozwolę ci porozmawiać z Davidem o tych
wybuchających przedmiotach.
– Ale pamiętasz, że jestem królem?
– A ty pamiętasz?
Nikołaj spojrzał na Davida w poszukiwaniu pomocy, ale ten tylko wzru-
szył ramionami.
– Nie kłócę się z żoną kiedy ma rację – odparł.
– Rozumiem – zgodził się Nikołaj. – Ale do herbaty chcę dostać cia-
steczko.
Pobrzękującą metalicznie mosiężną windą zjechali na poziom laborato-
riów. Mroczne pokoje i wąskie korytarze nie sprzyjały może szybkiemu
powrotowi do zdrowia, ale zapewniały dyskrecję i Nikołaj cieszył się, że
będzie miał chwilę na zebranie myśli. Wielokrotnie do niego strzelano (wię-
cej niż raz celnie), poza tym został przemieniony w istotę z cienia
i dźgnięty nożykiem do listów przez skądinąd całkiem sympatyczną młodą
damę, która poczuła się urażona jego próbą spłodzenia romantycznego
sonetu (no, ale bądźmy szczerzy: jak znaleźć dobry rym do „trwożliwych
ust”?), był również w zasadzie pewien, że kiedy miał dwanaście lat, starszy
brat próbował go otruć, ale to tym razem znalazł się najbliżej śmierci.
Demon wił się w jego wnętrzu jak szalony, on również wyczuł bliskość
końca i nie podobało mu się, że tkwi w ciele jak w potrzasku, pędząc na
spotkanie ziemi.
Co by się stało, gdyby Nikołaj go uwolnił? Czy demon by mu pomógł?
Czy Nikołaj zdołałby nad nim zapanować? Stawka była zbyt wysoka, żeby
chciał ryzykować.
Usiedli przy stole w jednej z kreślarni. Genya zajęła się opatrywaniem
głowy Nikołaja, David poszedł zaparzyć herbatę.
– Dlaczego mój czołowy naukowiec bawi się imbrykiem? – spytał Niko-
łaj.
– Bo nie odpowiada mu herbata parzona przez kogokolwiek innego –
wyjaśnił Adrik. Postawił na stole wyjętą z szuflady puszkę herbatników
w czekoladzie.
– Sporządziłem szczegółową instrukcję – zauważył David.
Odgarnął niesforną grzywkę opadającą mu na oczy. W laboratoryjnym
świetle wyglądał jeszcze bardziej blado niż na powierzchni. Nikołaj doce-
niał jego etykę pracy, ale było widać, że Davidowi przydałby się urlop.
– Kochanie… – wtrąciła z czułością Genya. – Parzenia herbaty nie
trzeba rozpisywać na siedemnaście etapów.
– Trzeba, jeżeli ma to być zrobione, jak należy.
– Porozmawiajmy o rakietach – zaproponował Nikołaj.
Nadia przyniosła tacę zastawioną filiżankami i spodeczkami nie od kom-
pletu; były nieco poszczerbione, ale deseń ze złotych kolibrów prezentował
się prześlicznie. Nikołaj podejrzewał, że ma przed sobą odpadki z kolekcji
hrabiego Kirigina, ofiary jego burzliwych przyjęć i hałaśliwych gości.
David i Nadia spojrzeli pytająco na Genyę, która z wdziękiem skinęła im
głową.
– Proszę, mówcie.
– No dobrze – zaczął David. – Rakieta to prosta rzecz.
– Jak filiżanka herbaty? – spytała Leoni z miną niewiniątka.
– Poniekąd – potwierdził David, nie zauważywszy błysku w jej oku. –
Byle dziecko może ją zbudować. Wystarczy odrobina cukru i trochę sale-
try.
Genya posłała Nikołajowi podejrzliwe spojrzenie.
– Czy mi się tylko wydaje, czy ty naprawdę zrobiłeś coś takiego?
– Naturalnie. Jeśli możesz coś zrobić, zrób to. Kojarzysz świetlik
w zachodniej sali balowej?
– Tak.
– Kiedyś go tam nie było.
– Wybiłeś dziurę w suficie?!
– Niedużą.
– Ale te freski mają sto lat!
– Czasami trzeba zerwać z tradycją. Słuchajcie: czy ktoś mógłby znaleźć
Genyi jakieś zajęcie?
Nadia wyprostowała się na krześle.
– Użycie rakiety niesie ze sobą trojakie problemy: jak ją wystrzelić, żeby
nie wybuchła; jak ją uzbroić, żeby nie wybuchła; oraz jak naprowadzić ją
na cel, żeby nie wybuchła.
– Dostrzegam pewną powtarzalność. – Nikołaj pokiwał głową.
– Dwa z trzech tych zagadnień udaje nam się zwykle rozwiązać, ale
wszystkie trzy naraz już niekoniecznie – wtrąciła Leoni. Promienny
uśmiech kontrastował z jej brązową skórą. Jakimś cudem umiała sprawiać
wrażenie, że przekazuje dobre wiadomości.
Nikołaj miał świadomość, że stworzenie skutecznych rakiet diametralnie
zmieniłoby sytuację. W powietrzu siły Ravki i Fjerdy były wyrównane, na
ziemi jednak Fjerda miała przewagę, która mogła okazać się decydująca.
Rakiety pozwoliłyby wycofać ravkańskie wojska spod linii frontu i stano-
wiłyby realną przeciwwagę dla fjerdańskich czołgów. Przewaga zasięgu
byłaby w takiej wojnie decydująca.
– Jak duże mogą być te rakiety? – zainteresował się.
– Wystarczy jedna, żeby zrównać z ziemią całą fabrykę – odparł David.
– Albo pół kwartału miejskiej zabudowy.
Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Nagle uświadomili sobie, o czym
naprawdę rozmawiają, i atmosfera zrobiła się ciężka. Ich decyzje będą
miały ważkie konsekwencje. „Daj mi szansę”, powiedział do Zoi. Ale miał
na myśli pokój. Kompromis. Nie coś takiego.
– Z jakiej odległości? – zapytał.
– Prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie. To kwestia wagi. Stal jest za
ciężka, aluminium prawdopodobnie też. Możemy z nimi prowadzić próby,
ale gdybyśmy myśleli o rakietach na serio, będziemy potrzebowali lżej-
szego metalu.
– Czyli?
– Tytan jest lżejszy i wytrzymalszy – zauważyła Leoni. – I nie koroduje.
– Jest również znacznie rzadszy. – Nadia wcisnęła niesforne pasemko
blond włosów z powrotem w kok. – A my mamy bardzo skromne zapasy.
– Serio rozważamy taką możliwość? – spytała półgłosem Genya.
– Dostarczę wam te rakiety, nad którymi pracujemy, ale nawet jeśli
pozyskamy więcej tytanu, nie zamierzam budować większych – zapowie-
dział David.
– Mogę zapytać dlaczego? – zapytał Nikołaj, chociaż przeczuwał, że zna
odpowiedź.
– Nie chcę być zabójcą miast.
– Potrzebujemy straszaka.
– Jeśli go zbudujemy, na nim się nie skończy. Nigdy się nie kończy.
David był jednym z najbardziej utalentowanych fabrykatorów i myśli-
cieli swoich czasów, może nawet wszech czasów, ale jego talent i wysiłki
zawsze były wykorzystywane do prowadzenia wojen. Tego wymagała od
niego ukształtowana przez wieki ravkańska natura.
A teraz miał rację. Jeszcze całkiem niedawno walczyli na szable i musz-
kiety, potem pojawił się karabin wielostrzałowy i nagle wszelka broń biała
stała się prawie bezużyteczna. Rozmawiali o przerażającej eskalacji tej ten-
dencji: gdy tylko Ravka wyprodukuje skuteczne rakiety dalekiego zasięgu,
Fjerda pójdzie w jej ślady.
– Musimy zdecydować, jaką wojnę chcemy prowadzić – dodał David.
– Nie jestem pewny, czy będziemy mieli wybór – zauważył Nikołaj. –
Nie możemy udawać, że nie wiemy, co się stanie, jeśli Fjerda pierwsza
opracuje tę technologię. Zresztą, nawet jeśli im się nie uda, to następnym
razem będą lepiej przygotowani.
– Rzeczy, które robiłem na prośbę Zmrocza… – odezwał się David po
długim milczeniu. – Spełniałem jego prośby bezrozumnie. Bezrefleksyjnie.
Pomogłem założyć Alinie obrożę. Stworzyłem lumię, która pozwoliła mu
wejść na teren Fałdy. Bez mojej pomocy nigdy by nie zdołał… Nie chcę
być teraz odpowiedzialny także za to.
– Zgadzasz się z nim? – zwrócił się Nikołaj do Genyi.
– Nie – odparła, biorąc Davida za rękę. – Nie zgadzam się, ale ja rów-
nież byłam orężem Zmrocza. Wiem, jakie to uczucie. David ma pełne
prawo podjąć taką decyzję.
– I tak nie mamy dość tytanu, żeby zbudować zabójcę miast – wtrąciła
pojednawczo Leoni. – Może ten spór nie ma żadnego znaczenia?
– Ma, i to ogromne – zaoponował Adrik. – Prowadzenie wojny nie ma
sensu, jeżeli nie zamierza się jej wygrać.
– To nie koniec – powiedział Nikołaj. – Chodzą słuchy, że fjerdański
następca tronu może nie dożyć wiosny.
– Nie wiedziałam, że jego stan jest aż tak poważny – przyznała Genya,
kręcąc głową.
– Nikt nie wiedział. Domyślam się, że rodzina dokładała wszelkich sta-
rań, żeby to zataić. Zresztą doskonale ich rozumiem. Mam nadzieję, że nasz
sojusz z Shu Hanem da im do myślenia, o ile tylko uda nam się do niego
doprowadzić. Musimy jednak pogodzić się z faktem, że książę może
umrzeć i wojna będzie dla Grimjerów jedynym wyjściem.
Leoni przetarła kciukiem szczerbę w spodeczku. Użyła przy tym mocy,
żeby go naprawić.
– Nie rozumiem – przyznała. – Jeżeli nawet Rasmus umrze, to jego
ojciec pozostanie u władzy, a młodszy brat zostanie następcą tronu.
– To nie takie proste – odparł Adrik. – Fjerdanie postrzegają monarchię
zupełnie inaczej niż Shu Han czy nawet Ravka. Są posłuszni woli Djela,
a Djel okazuje swoją łaskę poprzez siłę. Wszystkie fjerdańskie dynastie
obejmowały tron przemocą i Grimjerowie będą musieli udowodnić, że na-
dal na niego zasługują.
– Może to ja powinienem przejąć koronę? – zamyślił się Nikołaj.
Adrik prychnął lekceważąco.
– Mówisz chociaż po fjerdańsku?
– Owszem, chociaż tak fatalnie, że miły człowiek imieniem Knut zaofe-
rował mi kiedyś całkiem spory rubin, żebym tylko przestał.
– Czyli w tej chwili u Grimjerów starzejącego się króla ma zastąpić sła-
bowity i chorowity młokos, tak? – podsumowała Nadia.
– Tak – potwierdził Nikołaj. – Rodzina królewska zdaje sobie sprawę, że
jest osłabiona. Jeżeli zaczną dążyć do pokoju, wyjdą na słabeuszy. Jeśli zaś
postanowią przeć do wojny, będą zdeterminowani wygrać za wszelką cenę,
a Jarl Brum będzie ich do tego zachęcał.
– My mamy Nowoziemców – przypomniała Leoni. Nigdy nie traciła
nadziei.
– A Kerch otwarcie nie poprze Fjerdy – dodała Genya. – Nie zrezygnują
tak łatwo ze swojej bezcennej neutralności.
– Mogą być jednak dostatecznie wkurzeni na nas, żeby dyskretnie udzie-
lić pomocy Fjerdanom – zauważył Adrik.
– Co z Apparatem? – spytała Genya, okręcając filiżankę na spodku.
Nikołaj pokręcił głową.
– Tyle razy zmieniał sojusze, że chyba sam już nie wie, komu powinien
być wierny.
– Zawsze staje po stronie tych, którzy w jego mniemaniu powinni
wygrać – powiedział David. – Tak zrobił podczas wojny domowej.
– To tłumaczy, dlaczego dzisiaj jest we Fjerdzie – mruknął ponuro
Adrik.
– Niestety Adrik ma rację – przyznał Nikołaj. – Fjerda ma przewagę.
Jeżeli zaatakuje, to będzie koniec wolnej Ravki.
Demidov zasiądzie na tronie. Griszowie staną przed sądem. Ravkań-
czycy zostaną podwładnymi marionetkowego króla wysługującego się Fjer-
danom. A sama Ravka? Stanie się teatrem wojennym nieuniknionego star-
cia Fjerdy z Shu Hanem.
– Moje pragnienie bycia uwielbianym stoi w jaskrawej sprzeczności
z koniecznością wygrania tej wojny – podjął. – Stałem się księgowym, pod-
liczam żywoty, które zostaną stracone, i te, które uda się oszczędzić.
– Paskudny wybór – powiedziała Genya.
– Mimo to musimy go dokonać. Wciąż mam nadzieję, że dyplomacja
zatriumfuje; że zdołamy złożyć Fjerdanom pokojową ofertę, którą przyjmą;
że nie będziemy musieli użyć potworności, które usiłujemy stworzyć.
– Co będzie, kiedy zabraknie nam nadziei? – zapytał David.
– To, co zawsze. Wojna.
13
Nina

Królewscy gwardziści odprowadzili ją do apartamentów Bruma. Przy każ-


dym kroku zastanawiała się, czy za chwilę poniesie się po korytarzach roz-
kaz zakucia jej w łańcuchy i wtrącenia do aresztu, a następnie spalenia jako
wiedźmy. Śliska warstewka potu wystąpiła jej na skórze, serce waliło jak
młotem.
Nikt jednak nie ogłosił alarmu.
W chwili gdy uświadomiła sobie naturę tęsknoty królowej i jej lęku
o syna, nie zawahała się wykorzystać tej wiedzy. To było okrutne, ale
gdyby zdołała odpowiednio pokierować wiarą królowej w Djela, może uda-
łoby jej się uchylić drzwi dla świętych, a może nawet dla griszów. W grę
wchodziła przyszłość ojczyzny i jej własne życie, w tej walce była gotowa
użyć wszelkiej dostępnej broni.
Brumowie czekali na nią w salonie. Ogień huczał w kominku, podano
kolację na zimno – wędliny, marynowane warzywa, do tego woda jęcz-
mienna i butelka bränvin – ale chyba nikt się nie skusił. Nina podeszła pro-
sto do Hanne i praktycznie padła jej w ramiona.
Chociaż raz nie musiała udawać troski ani słabości. Na spotkaniu z kró-
lową podjęła ogromne ryzyko, wykonała kolejne nierozsądne posunięcie,
które może – może! – się opłaci.
– Co się stało? – spytała Hanne. – Co ci powiedziała?
– Niewiele.
Nina próbowała wziąć się w garść. Dała się Ylvie posadzić na kanapie,
przyjęła podaną przez nią szklankę wody. Nie otrząsnęła się jeszcze wystar-
czająco po audiencji u królowej Agathe, żeby wymyślić jakieś przekonu-
jące kłamstwo.
– Nie wiem, co o tym myśleć – dodała.
To przynajmniej była prawda.
– O co cię pytała? – zainteresował się Brum.
Bardzo uważnie się jej przyglądał, cała jego postawa wyrażała ostroż-
ność. Zaprosił do swojego domu właściwie obcą osobę, a dziś ta właśnie
osoba – do spółki z jego córką – wystawiła na szwank jego karierę poli-
tyczną.
– Martwi się o syna – odparła. – Sama nigdy nie byłam w stanie błogo-
sławionym, ale rozumiem, co czuje. Zamierza posłać śledczych do mojej
rodzinnej wioski, by potwierdzili moją tożsamość.
Hanne zaparło dech w piersi. Zrobiła się szara na twarzy.
– Czego się tam dowiedzą? – zapytał Brum.
– Jarl! – wykrzyknęła Ylva. – Jak możesz o to pytać?
– Im prędzej poznamy prawdę, tym skuteczniej będziemy mogli się
chronić.
Nina wzięła Ylvę za rękę.
– Proszę, nie kłóćcie się – powiedziała z wymuszonym podziwem. – To
zrozumiałe, że pani mąż chce chronić rodzinę; to jego obowiązek i przywi-
lej zarazem. Wprost nie umiem wyrazić, jak często żałuję, że nie ma już
przy mnie męża, który mógłby się o mnie zatroszczyć – ciągnęła lekko znu-
żonym, drżącym głosem. – Komendancie Brum, zapewniam pana, że ludzie
królowej nie znajdą żadnych powodów, by wątpić w moją smutną historię.
Brum odrobinę odtajał.
– Czasy są niebezpieczne. Dla nas wszystkich.
– To się może zmienić – powiedziała Ylva. – Dzięki swojej dobroci
i pobożności Hanne i Mila zasłużyły dziś na szacunek księcia Rasmusa.
Zażyczył sobie ponownie je widzieć. Taki przejaw książęcej łaski to z pew-
nością dobry znak.
– Nie jestem pewien – mruknął Brum. Nalał sobie kieliszeczek bränvin.
– Książę bywa kapryśny. Przez tę chorobę jest skryty i nieprzewidywalny.
Hanne zjeżyła się na te słowa.
– On cierpi, papo. Może dlatego nie zawsze ma dobry humor.
– Być może. – Brum usiadł. – Nie lubi, kiedy próbuję mu doradzać –
ciągnął, starannie dobierając słowa. – Może próbować się na was odegrać
z tego powodu.
– Jeśli nawet, to i tak nic na to nie poradzimy – zauważyła rzeczowo
Hanne. – Jest następcą tronu; jeżeli zechce mnie powiesić głową w dół za
palce u nóg, może to zrobić. Jeżeli królowa, jego matka, zechce wypędzić
Milę boso na śnieg, również może to zrobić. Na razie jednak zaprosił nas na
obiad i nie bardzo widzę, jak mogłybyśmy mu odmówić.
– Hanne ma rację – przyznała z uśmiechem Ylva. – Wychowaliśmy
córkę na nadzwyczaj rozsądną kobietę.
Ale Brum był niewzruszony.
– Po prostu bądź ostrożna, Hanne. Ty również, Milu. Lodowy Dwór nie
jest dobrym miejscem dla ludzi o miękkim sercu.
Ni weh sesh, odparła w myślach Nina, kiedy żegnały się z Hanne, udając
się na spoczynek.
„Ja nie mam serca”.

***

Dwa dni później Hanne włożyła jedną ze swoich nowych sukien, uszytą
z jedwabiu koloru morskiej piany. Nina ubrała się skromniej, w różową
wełnę. Od czasu Panieńskiej Parady nie nadążały z udziałem we wszystkich
proszonych przyjęciach, tak dużo przychodziło zaproszeń.
Nina zapięła na szyi Hanne naszyjnik z niebieskim topazem.
– Twój ojciec miał rację – powiedziała.
Hanne parsknęła śmiechem.
– Nigdy bym nie pomyślała, że usłyszę takie słowa z twoich ust.
– Czasy naprawdę są niebezpieczne. Kiedy rozmawiałyśmy z księciem,
przez cały czas go uzdrawiałaś. Nie możesz tego robić.
– Dlaczego? Jeżeli mogę mu ulżyć w cierpieniu, to powinnam to zrobić.
– Hanne się zawahała. – Nie możemy go zostawić na pastwę losu. Wiem,
jak to jest, kiedy nie spełnia się wyśrubowanych fjerdańskich standardów.
Takie rany nigdy się nie goją. A książę jest stale na oczach tysiąca ludzi,
którzy nieustannie go oceniają. Co by było, gdybyśmy pomogły mu odzy-
skać siły i stać się lepszym księciem, a w przyszłości lepszym królem?
To była ciekawa perspektywa. Człowiek, który mógł się stać przeciw-
wagą dla podżegającego do wojny Bruma i pchnąć Fjerdę na drogę do
pokoju. Instynkt podpowiadał Ninie, że to może być gra warta świeczki,
idealne uzupełnienie jej gambitu w rozgrywce z królową. Tylko że… Było
jakoś inaczej, kiedy to Hanne miała podjąć ryzyko.
– Gdyby się dowiedział, kim jesteś…
Hanne sięgnęła po etolę.
– Skąd miałby się dowiedzieć? Jestem córką najbardziej niesławnego
fjerdańskiego łowcy czarownic. Pobierałam nauki w klasztorze w Gäfvalle
pod czujnym okiem Źródlanej Matki…
– Niech spoczywa w mękach.
– Taka wola Djela – dodała Hanne z teatralną skromnością. – Uzdrowi-
łam następcę tronu na oczach całego królewskiego dworu i nikt nie odkrył,
kim jestem. Poza tym, czy nie o to właśnie ci chodziło? Chciałaś się zbliżyć
do ludzi, którzy mogą wiedzieć coś na temat Vadika Demidova.
– Nie zamierzałam aż tak się do nich zbliżać. Wystarczyłby jakiś miły
hrabia, ewentualnie diuk… Ale nie książę.
– Dlaczego zadowalać się byle czym? – Hanne wyszczerzyła zęby
w uśmiechu.
Z błyszczącymi oczami i rumieńcami na policzkach wyglądała na szczę-
śliwszą niż przez wiele ostatnich tygodni.
Na wszystkich świętych, pomyślała Nina, to dlatego, że komuś pomaga.
Griszowie zawsze wyglądali i czuli się lepiej, kiedy aktywnie korzystali ze
swojej mocy.
– Jesteś za dobra, Hanne. Trafia ci się okazja pomocy jakiemuś rozpusz-
czonemu królewskiemu szczeniakowi, a ty się rozpromieniasz jak na widok
wysokiego na trzy stopy stosu gofrów.
– Nigdy nie jadłam gofrów.
Nina złapała się za serce.
– Kolejna zbrodnia, za którą ten kraj powinien odpowiedzieć. – Zawie-
siła głos i poprawiła rąbek jasnozielonej koronki, który podwinął się Hanne
przy szyi. – Po prostu… bądź ostrożna. Nie daj się ponieść emocjom.
– Spokojna głowa. – Hanne wstała w obłoku szeleszczącego jedwabiu
i obejrzała się przez ramię. – Zresztą emocje to twoja działka.

***

Tym razem zaprowadzono je do większej, okrągłej sali audiencyjnej. Na


jej obwodzie stały kolumny, pośrodku znajdowała się fontanna – trzy
kamienne sylfidy o smukłych ramionach, podtrzymujące dzban, z którego
wylewała się woda. Trwało jakieś przyjęcie, było sporo ludzi, szmer roz-
mów wypełniał dźwięczące echem wnętrze.
– Co my tu dokładnie robimy? – spytała Hanne szeptem.
– Proponuję znaleźć sobie coś do picia i udawać, że mamy prawo tu być.
– Mówiłam ci, jak bardzo nie cierpię przyjęć?
Nina ujęła przyjaciółkę pod ramię.
– A ja ci mówiłam, że je uwielbiam?
Przecisnęły się przez tłum w stronę stołu zastawionego kieliszkami peł-
nymi czegoś różowego z bąbelkami. Czyżby to był…
– Żałuj, że nie widzisz swojej miny! – Hanne parsknęła śmiechem. – To
lemoniada, nie szampan.
Nina spróbowała ukryć rozczarowanie. Powinna się była domyślić;
gdyby Fjerdanie mogli ogłosić, że wszelka zabawa jest przestępstwem,
z pewnością by to zrobili.
W ciżbie mignęła jej jasnoniebieska szarfa i ciemnoblond czupryna. Nie
zatrzymała dłużej na nich wzroku, ale z pewnością był to Vadik Demidov.
Otaczała go gromadka arystokratów. Apparat nie odstępował go na krok.
– Spróbujmy się zbliżyć – zaproponowała szeptem.
Zanim jednak zdążyły zrobić choćby krok w stronę Demidova, dopadł
ich Joran. W czarnym mundurze wyglądał jak zepsuty ząb, zupełnie nie na
miejscu w tej bombonierce pastelowych jedwabi i szyfonów.
– Książę Rasmus życzy sobie was widzieć.
– Naturalnie – odparła Hanne. Nie wypadało inaczej odpowiedzieć księ-
ciu.
Joran zaprowadził je do wnęki niemal całkowicie ukrytej przed wzro-
kiem gości za rzędem srebrzystych drzewek w donicach i grubymi kremo-
wymi zasłonami: idealne miejsce, żeby szpiegować gości, samemu nie
będąc widzianym.
Książę Rasmus siedział na miękko wyściełanym ni to tronie, ni to małej
kanapie. Nie mógł się wyciągnąć równie wygodnie jak podczas ich
poprzedniego spotkania i było widać, że siedzenie i nieokazywanie zmęcze-
nia kosztuje go sporo wysiłku. Był blady, miał wyraźnie przyśpieszony
oddech. O tym właśnie mówił Brum. Rodzina królewska miała świado-
mość, że książę musi pokazywać się publicznie, zwłaszcza po katastrofie
podczas Panieńskiej Parady, ale usiłowano go uchronić przed nadmiarem
atencji, żeby się nie przemęczał.
Nina i Hanne dygnęły.
– Zapraszam. – Obojętnie skinął im dłonią. Był znacznie bardziej nie
w sosie niż kiedy widzieli się poprzednio.
Weszły i usiadły na niskich pufach.
– Obie powinnyście poćwiczyć dyganie – zauważył z niesmakiem.
Hanne tylko się uśmiechnęła.
– Obawiam się, że z moich ćwiczeń niewiele wyniknie. Nigdy nie słynę-
łam z przesadnej gracji.
Była to absolutna nieprawda. Hanne z niezwykłym wdziękiem biegała
i jeździła konno, nie leżały jej natomiast dworskie sztuczności. A Nina
potrafiła wprawdzie dygać znakomicie, ale Mila Jandersdat, wdowa po
kupcu rybnym, z pewnością nie.
Wzrok Rasmusa błądził teraz po sylwetce Niny.
– Pani nosi jedwabie, a służącej każe wkładać wełnę? To dowodzi
małostkowości i zazdrosnego usposobienia.
Był naprawdę w paskudnym humorze. Nina zauważyła dyskretny ruch
palców Hanne i posłała jej ostrzegawcze spojrzenie: nie za dużo, nie za
szybko.
– Dobrze się czuję w wełnianych strojach – odparła. – Nie wiedziała-
bym, jak się zachować w jedwabiu albo atłasie.
Kłamała w żywe oczy: jej zdaniem nie było niczego przyjemniejszego
od wylegiwania się nago w atłasowej pościeli. Matthias byłby zbulwerso-
wany. A co pomyślałaby Hanne? Ta myśl wskoczyła jej do głowy zupełnie
nieproszona i natychmiast została wyparta przez wyrzuty sumienia.
– Wiem z doświadczenia, że większość kobiet szybko oswaja się z luk-
susem – powiedział książę. – Nie widzę klejnotów na szyi Mili ani w jej
uszach. Twój ojciec powinien dopilnować, żeby to się zmieniło, Hanne. Nie
chciałby wyjść na skąpca.
Hanne pochyliła głowę i spojrzała na niego spod opuszczonych rzęs.
– Powinnam powiedzieć, że przekażę ojcu dobrą radę Waszej Wysoko-
ści, ale nie mam zamiaru tego robić.
Ramus sapnął ze złością.
– Masz czelność odmawiać woli księcia?
Palce Hanne ponownie drgnęły. Książę westchnął głęboko, jakby z ulgą.
– Właściwie trudno mieć do ciebie pretensje – powiedział. – Twój ojciec
potrafi być przerażający. – Zerknął na Jorana, który stał przy nim wyprę-
żony na baczność. – Oczywiście Joran wcale się go nie boi, prawda? Odpo-
wiedz, Joranie.
– Darzę komendanta Bruma wielkim szacunkiem.
Trudno było uwierzyć, że ma dopiero szesnaście lat. Zwłaszcza kiedy
porównało się go z księciem.
– Joran zawsze umie się zachować. Pilnowanie mnie to wielki zaszczyt.
Tak w każdym razie mówią, chociaż ja wiem swoje. To rodzaj kary. Joran
naraził się poczciwemu komendantowi Brumowi i teraz musi niańczyć księ-
cia-słabeusza.
– Wasza Wysokość wcale nie jest taki słaby – zaoponowała Hanne.
Książę odetchnął głęboko. Trochę się rozluźnił, pot przestał mu się per-
lić na czole.
– Bywają takie dni, kiedy czuję się dobrze. Kiedy nie czuję się słaby. –
Zaśmiał się krótko. – A dzisiaj mam nawet apetyt. Joranie, każ podać prze-
kąski.
Służący już go jednak usłyszeli i zakrzątnęli się przy podaniu posiłku.
– Widziałyśmy Vadika Demidova – zaryzykowała Nina.
– A tak, rzeczywiście. Mały Lancov nie przegapi żadnego przyjęcia.
– Naprawdę w jego żyłach płynie królewska krew?
– Jest to przedmiotem ożywionych dyskusji na wszystkich uroczystych
kolacjach stąd do Elbjen. Dlaczego tak was to interesuje?
Hanne się roześmiała.
– Mila ma obsesję na punkcie Vadika Demidova.
– Dlaczego, na Djela? To zwykły, nieciekawy chłopek-roztropek.
– Ale to cudowna historia! – zachwyciła się Nina. – Wydobyty z nicości
potomek królów.
– Rzeczywiście, brzmi bajkowo. Ale to nie jest tak, że znaleźli go, jak
pasał gdzieś kozy.
– A gdzie właściwie go znaleźli?
– Prawdę mówiąc, nie wiem. O ile się nie mylę, siedział zziębnięty
w jakiejś daczy na odludziu, bo nie było go stać na jej ogrzewanie.
– Nie był Wasza Wysokość ciekawy? – drążyła Nina.
Służący podali wędzone węgorze i śledzie.
– Niby czego?
– Będzie przecież królem – odparła lekko zirytowana Nina. – Prawda?
– Ja również. O ile dożyję.
Zapadła krępująca cisza.
– Dzisiaj… jestem nie w humorze – przyznał Rasmus. Nie były to może
przeprosiny, ale od przyszłego króla nie można było więcej wymagać. –
Rodzice uznali, że powinienem jak najszybciej pokazać się publicznie po
tym, co wydarzyło się na początku Jerjaniku.
– Powinni byli dać odpocząć Waszej Wysokości – zauważyła Hanne.
– Niekoniecznie, czułem się wtedy całkiem dobrze. Ale wszystkie tego
rodzaju okazje są… No, trudno jest przebywać w pomieszczeniu pełnym
ludzi, o których wiem, że życzą mi śmierci.
– Ależ Wasza Wysokość! – wykrzyknęła ze zgrozą Hanne.
Nina zerknęła na Jorana, którego twarz pozostała całkowicie nieprzenik-
niona.
– To nie może być prawda – powiedziała.
– Wiem, co o mnie mówią. Żałują, że się urodziłem; gdyby nie to, mój
młodszy brat mógłby być dziedzicem tronu.
– Tym bardziej musi Wasza Wysokość żyć – odparła Hanne z zawziętą
miną. – Im na przekór.
Książę był nieco zaskoczony, ale zadowolony.
– Przepełnia cię waleczny duch, Hanne Brum.
– To konieczny warunek przetrwania.
– W rzeczy samej – przytaknął w zadumie książę.
– Był Wasza Wysokość w Ravce? – spytała Nina w nadziei naprowadze-
nia rozmowy z powrotem na Vadika Demidova.
– Nie, nigdy. Muszę przyznać, że Ravka mnie intryguje. Ponoć tamtejsze
kobiety są nadzwyczaj piękne.
– To prawda – potwierdziła Hanne.
– Byłaś tam?
– Tylko raz, tuż przy granicy.
Książę poruszył się na fotelu, jakby sprawdzał, czy nowo odczuwana
ulga jest trwała.
– Jeżeli Demidov tak bardzo was interesuje, mogę was przedstawić.
– Byłby Wasza Wysokość tak łaskawy? – wyszeptała Nina. – To takie
emocjonujące!
Brwi księcia drgnęły lekko. Mila Jandersdat wychodziła w jego oczach
na głuptaskę.
I bardzo dobrze, pomyślała Nina. Nikt nie próbuje się chronić przed
tępym ostrzem.
Książę wydał służącemu krótkie polecenie i już po chwili Demidov
sunął nieśpiesznie w ich stronę. Apparat deptał mu po piętach. Jak pech, to
pech: Nina wolałaby nie zbliżać się do kapłana.
– Nie śpieszy mu się – mruknął książę. – Założę się, że gdyby twój
ojciec pstryknął palcami, Mały Lancov przybiegłby w te pędy.
Nina zaczynała się zastanawiać, w jak dużym stopniu Brum steruje poli-
tyką Fjerdy – i jak bardzo nie podoba się to Rasmusowi.
Wstały z Hanne na powitanie Demidova, który zdawkowo skinął księciu
głową.
– Czym mogę służyć, książę Rasmusie?
Książę uniósł brwi.
– Na początek mógłbyś się ukłonić, Demidov. Jeszcze nie jesteś królem.
Demidov poczerwieniał. Jego podobieństwo do wygnanego króla Ravki
było niepokojące.
– Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny, Wasza Wysokość. –
Ukłonił się tak głęboko, że wyglądało to niemal komicznie. – Nie chciałem
obrazić Waszej Wysokości. Przepełnia mnie wyłącznie wdzięczność za
wszystko, co rodzina królewska zrobiła dla mnie i mojego kraju.
Nina odczuła silną chętkę kopnięcia go w zęby, ale rozpromieniła się
w szczęśliwym uśmiechu, jakby spotkanie z uzurpatorem było dla niej źró-
dłem najwyższej radości.
Rasmus podparł głowę ręką niczym znużony student szykujący się do
wysłuchania długiego i nudnego wykładu.
– Przedstawiam ci Hanne Brum, córkę Jarla Bruma – powiedział.
Hanne dygnęła.
– To dla mnie zaszczyt.
– Ależ skąd. – Demidov skłonił się nad jej dłonią i ucałował jej knykcie.
– To ja jestem zaszczycony. Pani ojciec jest wielkim człowiekiem.
– Przekażę mu pańskie słowa.
– Nie chciałbym być niegrzeczny, ale… muszę zapytać o pani niezwykłą
fryzurę. To najnowsza moda?
Hanne dotknęła krótko ostrzyżonych włosów.
– Nie. Ogoliłam głowę w hołdzie Djelowi.
– Hanne i jej towarzyszka są nadzwyczaj pobożne – wyjaśnił książę
Rasmus.
– Można się było domyślać, że ma to coś wspólnego z ich barbarzyńską
religią – mruknął po ravkańsku Apparat.
– Bardziej wygląda na żołnierkę niż ci jedwabistowłosi podwładni jej
ojca – odparł w tym samym języku Demidov, nie przestając się uśmiechać.
Nina zmrużyła oczy. Demidov świetnie mówił po ravkańsku, ale to jesz-
cze nie musiało niczego oznaczać.
– Pozwoli pan – odezwała się Hanne – że przedstawię moją towa-
rzyszkę: Mila Jandersdat.
– Miło mi. – Demidov uśmiechnął się. Jego oczy pozostały zimne.
Najwyraźniej uważał, że rozmowa ze zwykłą służącą uwłaczałaby jego
godności, ale starał się to ukryć. Nina postanowiła zaryzykować, nie zwra-
cając uwagi na przeszywające spojrzenie Apparata.
– Jestem zachwycona, że mogę poznać Waszą Królewską Mość! – wypa-
liła, zaszczycając go tytułem, którego poskąpił mu Rasmus. Szczypta
pochlebstwa nigdy nie zaszkodzi. – Książę Rasmus mówi, że Wasza Wyso-
kość dorastał z dala od wielkich miast. To musiało być cudowne!
– Rzeczywiście, przedkładam wieś nad miasto – odparł bez przekonania
Demidov. – Świeże powietrze i… w ogóle. Chętnie bym jednak wrócił do
Os Alty.
– Czy to był piękny dom? – zainteresowała się Hanne.
– Jedna z tych wspaniałych dacz na pojezierzu? – dopytała Nina. –
Widziałam ilustracje. Widoki musiały być olśniewające.
– W rzeczy samej. Wielkim pałacom brakuje takiej rustykalnej elegancji.
Demidov strzelił oczami w lewo, w prawo. Oblizał wargi. Kłamał, ale
nie o dorastaniu w daczy. Okazywał zakłopotanie typowe dla zbiedniałego
arystokraty – na przykład ubogiego krewnego Lancovów.
Nina się podłamała.
– W Os Alcie przywykniesz do luksusów i zostaniesz władcą uczciwym
i pobożnym – powiedział Apparat po fjerdańsku z silnym obcym akcentem.
– A także uległym – dodał półgłosem Rasmus. Demidov zacisnął zęby,
aż zadrżał mu mięsień na policzku. – Mamy jakieś wino, Joranie? A może
wolałbyś napić się kvasu, tego ohydztwa, które upodobali sobie Ravkań-
czycy?
Demidov otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Apparat go uprzedził:
– Nasz król podąża drogą świętych. Nie pije alkoholu.
Książę skinął na służącego, który pośpiesznie zajął się napełnianiem kie-
liszków.
– A czy Sankt Emerens nie jest przypadkiem patronem browarników? –
zapytał.
– Wasza Wysokość interesuje się postaciami świętych? – zdziwił się
Apparat.
– Dużo czytam. Zawsze podobała mi się ta cudownie krwawa, maka-
bryczna księga, ilustrowana wizjami męczeńskich śmierci. To lepsze niż
bajki o wiedźmach i syrenach.
– Historie męczenników powinny być źródłem wiedzy, nie rozrywki –
odparł sztywno Apparat.
– Ostatnio nie ma tygodnia, żeby nie wyskoczył jakiś nowy święty – cią-
gnął Rasmus. Drażnienie się z kapłanem sprawiało mu wyraźną przyjem-
ność. – Sankta Zoya, Sankta Alina, Bezgwiezdny Święty…
– To herezja! – warknął Apparat. – Wyznawcy tak zwanego Bezgwiezd-
nego Świętego to głupcy, których celem jest zdestabilizowanie sytuacji
w Ravce.
– Ponoć przybywa ich z każdym dniem.
Demidov dotknął rękawa kapłańskiej szaty w uspokajającym geście.
– Moim pierwszym posunięciem po powrocie do Ravki będzie wyrugo-
wanie kultu Bezgwiezdnego. Nie dopuszczę do tego, by ta herezja zatruła
nasz kraj.
– Będziemy się zatem modlić do Djela o twój jak najszybszy powrót do
Ravki – powiedział Rasmus.
Demidov zmarszczył lekko brwi. Zdawał sobie sprawę, że właśnie został
obrażony, ale nie do końca rozumiał w jaki sposób.
Apparat odwrócił się do niego.
– Przejdźmy się, Wasza Królewska Mość – zaproponował urażonym
tonem.
Demidov wiedział jednak, że nie może tak po prostu odwrócić się ple-
cami do księcia.
– Wasza Wysokość pozwoli?
Książę zbył go machnięciem ręki. Demidov i kapłan odeszli.
– Chyba nie lubią Waszej Wysokości – zauważyła Hanne.
– Powinno mnie to martwić? – zapytał pogodnie Rasmus.
Nina uważała, że owszem, powinno. Demidov nie miał tyle uroku osobi-
stego co Nikołaj, ale był sympatyczny i taktowny. A jeśli nie był przy okazji
wybitnym aktorem, to raczej nie kłamał, twierdząc, że ma w żyłach krew
Lancovów. Z całą pewnością był Ravkańczykiem. Uwagę zwracała też jego
reakcja na sugestię Rasmusa, że król Ravki miałby być fjerdańską mario-
netką: bardzo, ale to bardzo mu się nie spodobała. Miał swoją dumę, dumę
arystokraty. Ale czy była to duma Lancovów?
Odwróciła się do księcia Rasmusa i przygryzła dolną wargę.
– Wasza Wysokość naprawdę uważa, że na tronie Ravki zasiada teraz
bękart? – zapytała z udawanym wzburzeniem.
– Widziałaś Demidova. Z wygnanym królem są ponoć podobni jak dwie
krople wody. Jeżeli to prawda, to wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby kró-
lowa zeszła z drogi cnoty.
– Może dobrze zrobiła – odparła Nina, próbując innego podejścia. – Sły-
szałam, że Nikołaj Lancov to wielki przywódca, kochany przez biednych
i bogatych po równo.
– O tak! – podchwyciła jej słowa Hanne. – Osobiście walczył na wojnie.
I jako zwykły piechociarz, nie żaden oficer! Mówi się, że jest także inżynie-
rem i…
– Jest nieokrzesanym durniem, a w jego żyłach nie płynie nawet kropla
królewskiej krwi! – warknął Rasmus.
– Trudno to udowodnić – zauważyła Nina.
– Mamy listy jego puszczalskiej matki!
– Zamknięte w jakimś zaczarowanym skarbcu? – domyśliła się Hanne.
– Albo ukryte w sektorze więziennym – dodała Nina.
To by było coś pięknego, sektor więzienny znała przecież na wylot.
Książę pokręcił głową.
– Mało kto chce o tym pamiętać, ale jakiś czas temu w więzieniu doszło
do poważnego naruszenia procedur bezpieczeństwa. Dlatego twój ukochany
papa wziął na siebie obowiązek przechowania listów królowej Tatiany. To
zresztą oczywiste, nie powierzono by ich nikomu innemu.
Czyżby listy znajdowały się w tym samym domu, w którym nocowała
Nina?!
– Ale…
– Zostały bezpiecznie ukryte w sektorze drüskelle. Osobiście ich nie
czytałem, rzuciłem tylko okiem, ale podobno są nadzwyczaj pikantne.
Może Joran mógłby się tam zakraść i na nasz użytek nauczyć się na pamięć
co bardziej soczystych kawałków.
Sektor drüskelle. Najpilniej strzeżona, najbardziej niedostępna część
Lodowego Dworu, w której roiło się od łowców czarownic i wilków szko-
lonych do polowania na griszów.
Nina z westchnieniem sięgnęła po żytnią grzankę. Skoro w najbliższej
przyszłości czekała ją katastrofa, dlaczego nie miałaby sobie wcześniej
podjeść?

***

Hanne nie odczekała nawet do chwili, gdy znajdą się bezpieczne w swo-
ich pokojach.
– Wiem, co knujesz! – wyszeptała ze złością. – Ale nie możesz się wła-
mać do sektora drüskelle.
– Oczywiście, że mogę – odparła Nina, która uśmiechała się przez całą
drogę do małej oranżerii w apartamentach Brumów. – A ty mi w tym pomo-
żesz.
– Pod warunkiem, że pójdę z tobą.
– Mowy nie ma. Musisz mi tylko rozrysować plan i opisać procedury
bezpieczeństwa. Ojciec na pewno nieraz cię tam zabierał.
– Kobiety nie mają wstępu do tej części Lodowego Dworu. Nie do
wnętrz.
– Hanne… – Nina spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem. – Ni-
gdy? Nawet kiedy byłaś dzieckiem?
– Jeśli cię tam złapią…
– Nie złapią. To moja szansa na powstrzymanie wybuchu wojny. Jeżeli
Fjerda straci te listy, plan obalenia króla Nikołaja nie wypali.
– Myślisz, że to wystarczy, żeby powstrzymać mojego ojca?
– Nie – zgodziła się Nina. – Ale wtedy ravkańska arystokracja chętniej
poprze Nikołaja. Ubędzie mu jedna przeszkoda.
– Nawet jeśli naszkicuję ci plan, jak chcesz się dostać do środka? Jedyna
droga do sektora drüskelle prowadzi przez bramę w pierścieniu murów.
A jej ochrona została wzmocniona po tym, jak dwa lata temu doszło do
ucieczki z więzienia.
Hanne miała rację. Nina musiałaby opuścić Lodowy Dwór, a następnie
wrócić przez silnie strzeżoną bramę prowadzącą do psiarni oraz sal trenin-
gowych i kwater mieszkalnych łowców czarownic.
– Chcesz powiedzieć, że twój ojciec wychodzi poza Lodowy Dwór za
każdym razem, kiedy chce się spotkać ze swoimi żołnierzami? To bez
sensu.
– Jest inna droga, ale wymaga przebycia fosy. Używana jest tylko na
początku Hringkälli oraz w sytuacjach awaryjnych. Ktoś z wewnątrz
musiałby cię wprowadzić, ale nawet ja nie wiem, jak to się odbywa.
Tajna ścieżka. Matthias z Kazem przeszli nią podczas napadu na
Lodowy Dwór, ale każdy, kto podążał ta drogą, by przekroczyć fosę, był
piekielnie odsłonięty i bezbronny.
Nina wyjrzała przez okno na zabudowania Białej Wyspy i błyszczącą
tarczę Starego Zegara.
– W takim razie będę musiała wyjść i wejść. W dniu królewskich łowów.
Miałaby wtedy dwa dni na planowanie. W jej głowie już kiełkował
pewien pomysł. Będzie musiała dać znać Hringsie i poprosić ogrodnika
o flakonik aromatycznego olejku.
Hanne jęknęła.
– Miałam nadzieję, że uda nam się z tego wykpić!
– A ja myślałam, że podskoczysz z radości na myśl o tym, że będziesz
mogła dosiąść konia.
– Po damsku? W pogoni za jakimś nieszczęsnym jeleniem, którego nikt
nie zamierza zjeść, a poluje się na niego tylko po to, żeby jakiś bałwan
mógł sobie powiesić poroże na ścianie?
– Mogłybyśmy przekonać księcia, żeby rozdał mięso ubogim. A jazdę
w damskim siodle mogłabyś potraktować jak… wyzwanie?
Hanne zmroziła Ninę wzrokiem. Przyjęcia, bale i związana z Jerjanikiem
nieustanna aktywność towarzyska wyczerpały ją, Ninę zaś przeciwnie –
ożywiły. Uwielbiała ich wspólne strojenie się, kochała ludzką ciżbę…
Wreszcie czuła, że jest we właściwym miejscu do zdobycia informacji, któ-
rych potrzebowała.
Łaska księcia dawała im wstęp na wszystkie najlepsze przyjęcia. Przez
większość poprzedniego wieczoru Nina podsłuchiwała, jak Brum rozmawia
z Redvinem przy wędzonych węgorzach i duszonych porach; dyskutowali
o jakiejś nowej broni. Jako Mila Jandersdat była praktycznie niewidzialna:
młoda wdowa pozbawiona wszelkich wpływów na dworze, niezbyt bystra,
nie za dobrze poinformowana, zadowalająca się dyskretnym towarzysze-
niem swojej chlebodawczyni. Tylko królowa Agathe nie dała się nabrać:
śledziła Ninę wzrokiem z każdego kąta każdej sali balowej. Już wcześniej
była pobożna, codziennie rano i wieczorem zachodziła do kaplicy Źródła
i modliła się do Djela o zdrowie syna, ale odkąd stan Rasmusa zaczął się
poprawiać, stała się jeszcze bardziej religijna. Pierwszy krok w dobrym kie-
runku.
– Nie musimy wcale jechać na polowanie – wyjaśniła Nina. – Wystarczy,
że wydostaniemy się z Lodowego Dworu, a potem przekonamy twojego
ojca, żeby nas zabrał do sektora drüskelle.
– Nie zrobi tego. Kobietom nie wolno tam wchodzić.
– Nawet do psiarni?
Hanne się zawahała.
– Wiem, że matce pokazywał wilki…
– Ty też tam byłaś.
– Wieki temu, przecież ci mówiłam.
– Podobało ci się, prawda?
Mała grisza, nieświadoma tego, kim naprawdę jest, idąca do pracy
z ojcem – łowcą czarownic.
– Wykorzystywałam każdą okazję, żeby z nim pobyć. Był… fajny.
– Jarl Brum?
– Byłam wtedy bardzo mała. Bo potem… Nie, właściwie to się nie zmie-
nił, zawsze był surowy, tylko… Widziałaś kiedyś skamieniały las? Drzewa
pozostają drzewami, ale już się nie gną pod naporem wiatru. Nie mają liści,
którymi mogłyby szeleścić. Był sławnym komendantem Brumem, niezłom-
nym, bezwzględnym łowcą czarownic, fjerdańską kosą. Im więcej chłonął
pochwał, tym mniej przypominał mojego ojca.
Taka jest Fjerda, pomyślała Nina, nie pierwszy raz zresztą. W jej sercu
nie było litości dla Jarla Bruma, bez względu na to, jaki był w roli młodego
ojca, ale zdawała sobie sprawę, że to wszystko nie zaczęło się od niego –
i na nim się nie skończy. Surowa, pełna zadawnionych nienawiści Fjerda
przepełniała ludzi wstydem i gniewem. Słabi stawali się tu jeszcze słabsi,
a silni stawali się okrutni.
– Możesz mi narysować plan zabudowań sektora drüskelle?
Hanne westchnęła ciężko.
– To chyba najgorszy z twoich pomysłów.
– Być może. Narysujesz?
– Dobrze. Ale i tak będziesz musiała jakoś przejść przez tę bramę.
– Już ty się nie martw, Hanne Brum. Mam talent do przekradania się
przez fjerdańskie szyki obronne.
14
Zoya

– Gdzie ona jest?


Statkiem powietrznym dotarli na lądowisko odległe zalewie o parę mil
od sanatorium. Żołnierze słońca zakrzywiali światło wokół kadłuba, dzięki
czemu statek pozostawał niewidzialny – David wymyślił tę sztuczkę,
a Alina pierwsza zastosowała ją podczas wojny domowej, żeby wymknąć
się wojskom Zmrocza. Zoya dobrze pamiętała tamten przerażający lot
z Kołowrotka; całymi godzinami podtrzymywała niosący ich wiatr, żeby
mieli szansę uciec prześladowcom. Tego dnia żołnierze z cienia pozbawili
Adrika ręki.
W tej chwili patrzyła na Zmrocza siedzącego naprzeciw niej w powozie.
Ręce i nogi miał skute. Czterej konni żołnierze słońca eskortowali powóz,
reszta oddziału pojechała przodem, by przygotować i zabezpieczyć sanktu-
arium.
Na statku powietrznym Zmrocz miał oczy przewiązane opaską, a teraz
okna powozu były zasłonięte półprzezroczystymi roletami; nie dało się
przez nie podziwiać widoków, ale do środka wpadało trochę popołudnio-
wego światła. Im mniej wiedział o tym, dokąd jadą, tym lepiej. Mimo sku-
wających go kajdan Zoya czuła się nieswojo. Zewsząd zakradały się do
nich cienie.
On nie ma mocy, upominała się w duchu raz za razem. Wiedziała rów-
nież, że on przy niej denerwuje się wcale nie mniej, niż ona przy nim.
Wyraz jego twarzy w chwili, gdy statek powietrzny poderwał się do lotu,
miał dostarczać jej radości przez resztę życia.
– Gdzie ona jest? – powtórzył. Jego oczy jak z szarego kwarcu zalśniły
w półmroku. – Możesz mi już powiedzieć.
– Jak to możliwe, że nie wiesz? – zdumiała się. – Twoja kochana Sankta
Elizaveta była prawie wszechwiedząca.
Zmrocz zapatrzył się na spuszczoną roletę takim wzrokiem, jakby
naprawdę wyglądał przez okno.
– Nie chciała mi powiedzieć.
Zoya nawet nie próbowała ukryć swojej frajdy.
– Zazdrosna święta! Kto by pomyślał… Powiem ci o miejscu spotkania,
kiedy ty mi powiesz o cierniowym lesie. Czy klasztor, o którym wspomnia-
łeś, naprawdę istnieje?
– Tak.
– Musi być jakiś haczyk. Zawsze jest.
– Niewykluczone, że klasztor leży w Sikurzoi.
Sikurzoi: góry tworzące granicę pomiędzy Ravką i Shu Hanem. U ich
podnóży roiło się od patroli Shu Hanu, a rozciągający się wyżej skalny
teren był trudny do przebycia, ale jeśli będzie trzeba, Tamar znajdzie spo-
sób, żeby dostarczyć ich w żądane miejsce.
– To niefortunna przeszkoda, ale z pewnością do pokonania – przyznała
Zoya.
– Nie jest również wykluczone, że blisko trzysta lat temu ścieżka do tego
akurat klasztoru została pogrzebana pod osuwiskiem. Tylko mnisi znają
drogę.
– Przelecimy górą.
– Możliwe jest także, że mnisi już trzysta lat wcześniej nie dawali znaku
życia.
– Na krew świętych! – zaklęła Zoya. – Nie masz zielonego pojęcia, czy
ci mnisi mają nasiona cierniowego lasu!
– Wiem, że kiedyś je mieli.
– Nawet nie masz pewności, czy naprawdę istnieją!
– Może to kwestia wiary… Myślisz o zamordowaniu mnie, Zoyu?
– Owszem.
– Twój król nie byłby zachwycony.
– Nie zrobię tego – skłamała. – Po prostu rozkoszuję się takimi myślami.
Działają na mnie kojąco, jakbym nuciła sobie pod nosem. Poza tym śmierć
byłaby dla ciebie zbytkiem łaski.
– Tak? – W głosie Zmrocza zabrzmiało coś w rodzaju zaciekawienia. –
Co mogłoby dopełnić mojej pokuty? Trwające całą wieczność tortury?
– Na początek. Chociaż pozwolić ci długo żyć bez mocy to też nie jest
najgorszy pomysł.
Jego twarz zmartwiała.
– Coś ci powiem, Zoyu Nazyalensky. Nie po to przeżyłem sto żywotów,
a potem umarłem i zmartwychwstałem, żeby wieść życie zwyczajnego
człowieka. Znajdę sposób na to, by odzyskać moc i pozbyć się resztek
duszy Yurija. Ale obisbaya to dla twojego króla jedyna szansa na uwolnie-
nie się od demona, a dla świata na unicestwienie Fałdy. – Rozsiadł się
wygodnie. – Podobno ktoś próbował cię zabić.
Niech to szlag! Który ze strażników się wygadał? Ile podsłuchał?
– Im potężniejsza się stajesz, tym więcej masz wrogów – ciągnął
Zmrocz. – A niedobrze jest mieć wroga w Apparacie.
– Skąd wiesz, że to Apparat stał za tym atakiem?
Od zabójcy niewiele się dowiedzieli, ale z pewnością należał do Straży
Kapłańskiej Apparata. Apparatowi raczej niespecjalnie przeszkadzał fakt,
że ludzie nazywali Zoyę świętą (chociaż samo w sobie było to niepoko-
jące); zależało mu raczej na tym, żeby poprzez wyeliminowanie jej osłabić
ravkańską armię. A jego fanatyczni zwolennicy z radością podjęli taką
próbę.
Na ustach Zmrocza zagościł przelotny uśmieszek samozadowolenia.
– Po setkach lat nabiera się wprawy w odgadywaniu cudzych motywacji.
Apparat potrzebuje świętych, których będzie mógł kontrolować; przydałaby
mu się dziewczyna słaba, a jeszcze lepsza byłaby dziewczyna martwa. To
miało być twoje męczeństwo.
– Nie jestem świętą. Jestem żołnierką.
Zmrocz spróbował rozłożyć ręce. Kajdany na jego rękach zadźwięczały.
– Czyż mimo to nie czynimy cudów?
– Yurij faktycznie siedzi w tobie i cały czas gada, prawda? – Podróż
okrutnie się Zoi dłużyła. – Cuda to nie moja działka. Jestem adeptką Małej
Nauki.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że granica pomiędzy świętym i griszą była
niegdyś zatarta. To była epoka cudów. Może nadchodzi kolejna.
Zoya nie chciała mieć z nią nic wspólnego.
– I kiedy któryś z nasłanych przez Apparata zabójców prześliźnie się
przez moje straże albo fjerdańska kula utkwi w moim sercu, zmartwych-
wstanę jak Grigorij? Jak Elizaveta? Jak ty?
– A jesteś pewna, że w ogóle można cię zabić?
– O czym ty mówisz?
– Mocy, którą posiadam, którą posiadali Elizaveta, Grigorij i Juris i która
teraz skwierczy w twoich żyłach, nie da się łatwo wyrugować ze świata.
Można strącić ptaka z nieba; znacznie trudniej jest pokonać samo niebo.
Tylko nasza własna moc może nas zniszczyć, a i to wcale nie jest pewne.
– A co z twoją matką?
Zmrocz znów wbił wzrok w roletę.
– Nie mówmy o przeszłości.
Była nauczycielką Zoi, uwielbianą i zarazem budzącą lęk, potężną ponad
wszelkie wyobrażenie.
– Widziałam, jak rzuciła się w przepaść. Poświęciła się, żeby cię
powstrzymać. Czy to było jej męczeństwo?
Zmrocz milczał.
Zoya nie potrafiła się powstrzymać.
– Grigorij został pożarty przez niedźwiedzia. Elizaveta zginęła poćwiar-
towana, z wyprutymi wnętrznościami. A jednak oboje powrócili. Po Elbjen
krążą szeptane opowieści o Mrocznej Matce. Przychodzi, kiedy noce stają
się coraz dłuższe. Podkrada żar z kuchennych pieców.
– Kłamiesz.
– Być może. Każdy ma jakąś opowieść.
Podciągnęła roletę, otworzyła okno i wciągnęła w płuca chłodne zimowe
powietrze. Śnieg gęsto okrywał lasy, gałęzie brzóz skrzyły się od szronu.
Coś się w niej poruszyło, jakby przebudzone. Jakby to, co w niej tkwiło,
również uniosło łeb, by zaciągnąć się zapachem sosen. Ten las, z takimi
długimi cieniami, powinien wydawać się jałowy, może nawet złowieszczy.
Tymczasem…
– Czujesz? – zapytał Zmrocz. – Tu świat jest bardziej żywy.
– Cicho bądź.
Tym nie chciała się z nim dzielić. Była zima, a ona mimo to słyszała
śpiew ptaków i szeleszczenie zwierzęcego drobiazgu w poszyciu. Wśród
zasp dostrzegła trop zająca.
Wyciągnęła rękę i odsłoniła roletę po stronie Zmrocza. Za oknem było
widać niski pagórek i budynek porzuconego sanatorium.
– Co to za miejsce? – zainteresował się Zmrocz.
– Dawno temu była to dacza pewnego diuka, na stokach wzgórza rozcią-
gała się winnica. Później, podczas epidemii, trzymano tu pacjentów obję-
tych kwarantanną; krzewy winorośli powykopywano, w ziemi chowano
trupy. Zaraza przeminęła, ale diuk już wtedy nie żył i nikt nie chciał przejąć
posiadłości. Mówiono, że jest przeklęta. Miejsce wprost wymarzone do
takiego przedsięwzięcia jak nasze.
Sanatorium znajdowało się wiele mil od wszelkich wiosek i miast i od
dawna cieszyło się opinią nawiedzonego. Nie groziła im wizyta nieproszo-
nych gości.
Patrzyli, jak przed budynek zajeżdża powóz. Wysiadło z niego troje
ludzi: mężczyzna, młody chłopiec w towarzystwie rudego kota, który
natychmiast śmignął między drzewa, i niska, szczupła kobieta o włosach
długich i białych jak świeży śnieg, która zadarła głowę, unosząc twarz ku
niebu, jakby chłonęła zimowe światło. Alina Starkov, Słoneczna Święta.
Boi się? – zastanawiała się Zoya. Niecierpliwi? Złości?
Smok poruszył się w niej jak na zawołanie.
Nie.
Nie chciała w tej chwili dzielić uczuć Aliny, własne emocje wystarcza-
jąco jej ciążyły.
Mal narzucił Alinie chustę na ramiona, objął ją i razem zapatrzyli się na
starą winnicę.
– Urocze.
Zoya spojrzała Zmroczowi w twarz.
– Możesz drwić, ale ja widzę twoją tęsknotę.
– Za czym, za życiem otkazat’sia?
– Za życiem, jakiego ty i ja nigdy nie zaznaliśmy i nie zaznamy: cisza,
spokój, pewność miłości.
– W miłości nie ma niczego pewnego. Myślisz, że miłość cię obroni,
kiedy Fjerdanie przyjdą aresztować burzową wiedźmę?
Nie, tak nie myślała. Może jednak chciała wierzyć, że w życiu chodzi
o coś więcej niż budzenie i odczuwanie strachu.
Spuściła roletę i zabębniła palcami w dach. Powóz ruszył pod górę
wąską drogą, by po niezliczonych powolnie przemierzonych zygzakach
w końcu się zatrzymać.
– Ty zostajesz – powiedziała Zoya i przykuła kajdany Zmrocza do sie-
dzenia.
Wysiadła z powozu i zamknęła za sobą drzwi. Mal z Aliną stali na scho-
dach sanatorium. Na widok Zoi Alina uśmiechnęła się i zbiegła do niej
z rozpostartymi ramionami. Zoya zaczęła intensywnie mrugać, żeby pozbyć
się żenującego kłucia łez pod powiekami. Zważywszy na okoliczności spo-
tkania, nie wiedziała, jakiego powitania się spodziewać.
Pozwoliła Alinie się objąć. Ravkańska święta jak zwykle pachniała farbą
i żywicą.
– Jest w powozie? – spytała Alina.
– Tak.
– Przynosisz mi najgorsze prezenty.
Rudzielec wrócił z eskapady, chwilę łasił się do nóg Miszy, po czym
przydreptał do Zoi.
– Cześć, Oncat – powiedziała, biorąc go na ręce. Od razu usłyszała
i poczuła krzepiące mruczenie.
Misza milczał, na jego młodej twarzy malowało się napięcie. Miał
dopiero jedenaście lat, ale tragediami, których się naoglądał, mógłby
obdzielić dziesięciu dorosłych.
– Gotowa? – zapytała Alinę Zoya.
– Absolutnie nie. Nie mogliśmy się umówić w miejscu… z mniejszym
potencjałem do wywoływania koszmarów?
– Uwierz mi, ja też wolałabym teraz siedzieć w luksusowym hotelu
w Os Kervo i sączyć dobre wino.
– Ja nie narzekam – wtrącił Mal. – Rzadko wychodzimy z domu.
– Co najwyżej na jakieś polowanko?
Arystokraci uwielbiali polować na ziemiach wokół Keramzinu,
a w towarzystwie dwojga zwykłych wieśniaków lubili sobie popić i poplot-
kować o sprawach wagi państwowej. Sierociniec Aliny i Mala stał się
prawdziwym ośrodkiem wywiadowczym.
Żołnierze słońca rozproszyli się wokół sanatorium, tworząc sieć poste-
runków na jego obwodzie. Młoda żołnierka z wytatuowanymi na przedra-
mionach słońcami wyszła z gmachu i ukłoniła się przed Zoyą, nie zwraca-
jąc szczególnej uwagi na dziewczynę w chuście na głowie. Żołnierze –
podobnie jak wszyscy inni mieszkańcy Ravki – żyli w przeświadczeniu, że
Alina Starkov zginęła w Fałdzie Cienia.
– Deszcze poważnie uszkodziły budynek, więc ustawiliśmy krzesła bli-
sko wejścia – zameldowała.
Zoya odstawiła Oncata na ziemię.
– Herbata zaparzona? – zapytała.
Żołnierka skinęła głową. Alina posłała Zoi pytające spojrzenie, które ta
skwitowała wzruszeniem ramion. Skoro byli skazani na towarzystwo Zmro-
cza, to mogli przynajmniej znieść je jak ludzie cywilizowani.
– Pilnujcie wejścia. Jeżeli usłyszycie coś niecodziennego, cokolwiek, nie
czekajcie na moje rozkazy.
– Pilnowałam go w słonecznej celi – odparła żołnierka. – Wydaje się nie-
groźny.
– Nie prosiłam o ocenę zagrożenia – wycedziła Zoya. – Zachowajcie
czujność i bądźcie gotowi do stanowczej reakcji. Jeżeli się uwolni,
będziemy mieli tylko jedną szansę. Zrozumiano?
Żołnierka skinęła głową. Zdegustowana Zoya odprawiła ją machnięciem
ręki.
– Ach, ta twoja łatwość zaprzyjaźniania się z ludźmi… – Alina się roze-
śmiała.
– Kiedyś przez te dzieciaki wszyscy zginiemy.
– Denerwujesz się, Zoyu? – spytał z uśmiechem Mal.
– Nie żartuj.
– Denerwuje się – orzekł Mal, zwróciwszy się do Aliny.
– A ty nie? – spytała Alina.
– Ja? Jestem przerażony. Ale po Zoi się tego nie spodziewałem.
Alina ciaśniej otuliła się chustą.
– Miejmy to z głowy.
Zoya podeszła do powozu i zniknęła w środku. Odpięła kajdany Zmro-
cza od siedzenia i nałożyła mu opaskę na oczy.
– Czy to naprawdę konieczne?
– Prawdopodobnie nie – przyznała. – Bądź grzeczny.
W asyście żołnierzy słońca przeszli przez dziedziniec i wspięli się po
schodach.
– Wytrzyj buty – odezwała się Alina.
Znieruchomiał na dźwięk jej głosu, a potem wykonał polecenie.
Zoya spojrzała jej w oczy. Alina mrugnęła porozumiewawczo. Małe
zwycięstwo.
W środku było zimniej niż na zewnątrz, poobtłukiwane marmurowe
posadzki i wybite okna nie sprzyjały zachowaniu ciepła. Dawniej za
drzwiami znajdował się obszerny, elegancki hol wejściowy, z którego
schody prowadziły na boki, do skrzydeł wschodniego i zachodniego. Od
tamtej pory jedne ze schodów przepróchniały i spaczyły się. W kącie,
wśród odgarniętych przez żołnierzy słońca kopczyków kurzu i stert potłu-
czonego szkła, leżał strzaskany żyrandol. Pod ścianami walały się resztki
starej aparatury medycznej: poskręcany stelaż łóżka, zardzewiała metalowa
wanna, coś, co wyglądało jak pozostałości skórzanych pasów do krępowa-
nia pacjentów.
Zoya powstrzymała się od odruchowego wzdrygnięcia; wizja luksuso-
wego hotelu wydawała się coraz bardziej atrakcyjna. Na środek pomiesz-
czenia wystawiono stół z samowarem i szklankami, wokół niego stały
cztery krzesła. Nie wiedziała, że Misza też został zaproszony.
Dwoje żołnierzy słońca podprowadziło pobrzękującego kajdanami
Zmrocza do krzesła. Nie zdawali sobie sprawy, że znajdują się w obecności
Aliny Starkov; że to jej stracie zawdzięczają swoją moc.
Zoya na migi kazała im zająć pozycje u stóp schodów. Nie chciała, żeby
ktokolwiek podsłuchiwał rozmowę. Żołnierze zostali już rozstawieni przy
wszystkich wyjściach, a z góry dobiegało odległe, ale mimo wszystko
kojące buczenie silników – zamówiła u Nikołaja dwa uzbrojone latacze,
żeby patrolowały niebo.
Kiedy zostali sami, Alina usiadła i zwróciła się do Miszy:
– Nalejesz nam herbaty?
– Jemu też? – zapytał Misza.
– Tak.
Chłopak spełnił życzenie Aliny i porozstawiał na stole napełnione
szklanki w metalowych oprawkach.
– Ja sobie sama naleję – powiedziała Zoya.
Chciała sama posłodzić swoją herbatę, a poza tym potrzebowała chwili,
żeby ochłonąć. Dziwnie było spotkać się ponownie w takim gronie, po tylu
cierpieniach i wyrzeczeniach, w tym zapomnianym miejscu.
Ciszę, która zaległa w sali, zmąciło żałosne miauknięcie Oncata.
– Od czego zaczniemy? – zagadnął Mal.
– Czyń honory domu – odparła Alina.
Mal podszedł do Zmrocza i zerwał mu przepaskę z oczu. Zmrocz nie
zdziwił się, nie zamrugał – po prostu rozejrzał się po sali wzrokiem kupca
zainteresowanego nabyciem nieruchomości.
– Nie sprowadziliście mnie do Keramzinu – stwierdził.
Alina znieruchomiała. Inni również. Zoya zdawała sobie sprawę, że to
musi być dla nich wstrząs. Jego twarz się zmieniła – kości pozostały tak
samo wyraziste, a oczy tak samo połyskliwe i szare, ale zmienił się jej
kształt i zniknęły blizny po ranach zadanych przez volcry. Jego głos, rozka-
zujący i zimny jak szkło, brzmiał tak samo jak dawniej.
– Nie – przyznała Alina. – Nie chciałam cię zapraszać do domu.
– Byłem tam już kiedyś.
Rysy Aliny stężały.
– Pamiętam.
– Pamiętasz mnie? – spytał Misza, zbyt młody, by maskować wściekłość
gładkimi słówkami.
Zmrocz uniósł brwi.
– A powinienem?
– Opiekowałem się twoją matką. A moją matkę zabiły twoje potwory.
– Moją ostatecznie również.
– Mówią, że jesteś teraz świętym – warknął Misza.
– A ty co mówisz, chłopcze?
– Że powinni mi dać cię zabić.
– Wielu próbowało. Myślisz, że dałbyś radę?
Mal położył dłoń na ramieniu Miszy.
– Daj spokój, Misza. Kiedy mu grozisz, czuje się ważny.
– Jak mamy cię teraz nazywać? – zainteresowała się Alina. – Jak
w ogóle jesteś nazywany?
– Miałem tysiąc imion, można by więc pomyśleć, że to bez znaczenia.
Ale „Yurij” zupełnie do mnie nie pasuje. – Zmrocz przymrużył oczy. –
Zmieniłaś się.
– Jestem szczęśliwa. Nigdy mnie takiej nie widziałeś.
– Żyjesz w zapomnieniu.
– Żyję w pokoju. Wybraliśmy życie, jakiego chcieliśmy.
– Wybrałabyś je także wtedy, gdybyś nie musiała poświęcić swojej
mocy?
– Nie poświęciłam jej. Została mi odebrana, ponieważ padłam ofiarą tej
samej zachłanności, która dawała ci siłę. Zapłaciłam cenę za zadawanie się
z merzostą. Tak jak ty w przeszłości.
– Czy to koi twój żal?
– Nie. Ale każde dziecko, któremu pomagam, każda okazja przyjścia
z pomocą ofierze twoich wojen uzdrawia cząstkę mnie. Może kiedy nasz
kraj będzie wreszcie wolny, ta rana ostatecznie się zasklepi.
– Wątpię. Mogłaś rządzić krajem.
– Niesamowite… – Mal usiadł na krześle i rozprostował nogi. – Ty zgi-
nąłeś. – Spojrzał na Alinę. – A ty udałaś, że nie żyjesz. Mimo to oboje
w mgnieniu oka wróciliście do punktu wyjścia. Nowy dzień, stary spór.
Alina dziabnęła go palcem w udo.
– Niegrzecznie jest czynić takie celne spostrzeżenia.
Spojrzenie szarych oczu Zmrocza spoczęło na Malu z większym zainte-
resowaniem niż kiedykolwiek przedtem.
– Rozumiem, że jesteśmy spokrewnieni.
Mal wzruszył ramionami.
– Każdy ma jakichś krewnych, za którymi nie przepada.
– Ty też, sieroto?
Śmiech Mala zabrzmiał szczerze i zdumiewająco serdecznie.
– Powiedział to takim tonem, jakby miała to być zniewaga. Jesteś sta-
rym, zgrzybiałym człowiekiem.
– Ostrze Aliny unurzane w moich cieniach i twojej krwi… – powiedział
Zmrocz w zadumie, jakby cytował z pamięci ulubiony przepis kulinarny. –
W ten sposób prawie mnie wykończyliście. Ledwie wyrośliście z wieku
dziecięcego, a mimo to byliście bliżej zabicia mnie niż ktokolwiek inny.
– A i tak nie wystarczyło – burknął Misza.
– To przez ciebie wylądowaliśmy w tej nędznej ruderze – powiedziała
Alina. – Czego chcesz?
– Tego, czego zawsze chciałem: stworzyć bezpieczny azyl dla griszów.
– Myślisz, że dałbyś radę? – zapytała Alina, powtarzając prowokacyjne
słowa skierowane przez Zmrocza do Miszy. – Miałeś już swoją szansę.
Miałeś setki szans.
– Jeśli nie ja, to kto?
– Nikołaj Lancov. Zoya Nazyalensky.
– Dwa potwory, wybryki natury gorsze od wszystkiego, co wyszło spod
ręki Morozova albo mojej.
Zoya uniosła brwi. Kiedy potwór nazywa cię potworem, to jakby przypi-
nał ci order.
– Jestem w zasadzie pewna, że rozmawiam z trupem, więc naprawdę nie
wiem, czy to ty pierwszy powinieneś rzucać kamieniami – odparła Alina.
Kajdany Zmrocza zadźwięczały metalicznie.
– To jeszcze dzieci, ledwie rozumieją sami siebie, a co dopiero mówić
o całym świecie. A ja? Ja jestem…
– Wiemy, wiemy: ty jesteś wieczny. Ale chwilowo jesteś zwykłym czło-
wiekiem, który pozbawiony wszelkiej mocy siedzi w domu pełnym
duchów. Zoya od lat walczy o zapewnienie bezpieczeństwa griszom.
Odtworzyła Drugą Armię ze strzępów, które po sobie zostawiłeś. Nikołaj
zjednoczył Pierwszą i Drugą Armię w sposób absolutnie bez precedensu
w dziejach Ravki. A są jeszcze przecież wynalazki Genyi Safin i Davida
Kostyka.
Zoya zamieszała herbatę. Bała się, że da po sobie poznać, jak wiele zna-
czą dla niej słowa Aliny. Po zakończeniu wojny weszła w skład wybranego
przez Alinę Triumwiratu; wkroczyła na nową drogę i podążała nią bez
wahania. Dawniej uważała, że przywództwo jest jej przeznaczeniem, ale
czas, próby i porażki kazały jej w to zwątpić.
Ale Zmrocz był co najwyżej skonfundowany.
– Skoro Ravka jest taka mocna, to dlaczego Fjerda ją atakuje? Dlaczego
wilki znów stoją u naszych bram? Naprawdę uważasz, że te dzieciaki będą
w stanie pokierować krajem?
– Bezpieczeństwo dla griszów. Zjednoczenie Ravki. A jeśli to właśnie
oni urzeczywistnią ten nasz piękny sen? Dlaczego to musisz być ty? Dla-
czego koniecznie chcesz zostać naszym zbawcą?
– Bo najlepiej się do tego nadaję.
Coś w głosie Zmrocza kazało się Zoi zastanawiać, czy w dalszym ciągu
jest taki pewny siebie jak przed herbatką u świętej.
Wyprostował się na krześle.
– Wiem, że zawsze łatwiej było widzieć we mnie czarny charakter. Ale
czy choć na chwilę nie mogłabyś dopuścić do siebie myśli, że zawsze
chciałem tylko tego, co najlepsze dla mojego kraju i ludu?
– Owszem – odparła Alina. – Mogłabym.
– Nie mów tak! – wykrzyknął Misza. Poczerwieniał na twarzy. – Nigdy
o nas nie myślał!
– Powiedz, że żałujesz – mówiła dalej Alina. – Choć trochę.
Jej głos był łagodny. Przekonujący. Pełen nadziei.
Zoya dobrze znała tę nadzieję. Kiedy za kimś szłaś, w kogoś wierzyłaś,
wolisz nie myśleć o tym, że dałaś się zwieść.
– Jeszcze nie jest dla ciebie za późno – dodała Alina.
– Nie przyszedłem tu kłamać.
Alina westchnęła z niesmakiem. Zoya mogła tylko pokręcić głową.
– Naprawdę wierzysz, że właśnie takie życie było ci pisane? – zapytał
Zmrocz. – Żałosna i pozbawiona mocy wycierasz nosy dzieciakom, które
o tobie zapomną. Opowiadasz im bajki, które nigdy się nie ziszczą.
Tym razem Alina uśmiechnęła się w odpowiedzi. Wzięła Mala za rękę.
– Nie jestem pozbawiona mocy. A w bajkach wmawia się nam, że ważni
są tylko królowie i królowe. To nieprawda.
Zmrocz pochylił się na krześle. Nagle Zoya złapała się na tym, że wcale
nie patrzy na Zmrocza: miała przed sobą kościstą, zrozpaczoną twarz
Yurija. To Yurij przerażonym głosem krzyknął:
– On chce…!
Wydawało się, że Zmrocz osunie się zaraz na kolana, ale wtedy wycią-
gnął rękę i złapał splecione dłonie Aliny i Mala.
Samowar spadł z brzękiem na podłogę.
Zoya zerwała się na równe nogi, odtrącając krzesło, ale było już za
późno.
– Nie! – wykrzyknęła Alina.
Oncat zasyczał.
Cienie zalały salę. Zoya nic nie widziała. Nie miała jak walczyć. Oto-
czyła ją ciemność.
15
Nikołaj

Rano w dniu ślubu Nikołaj ubrał się z nadzwyczajną starannością. Zoya


powinna tu być, pomyślał, przypinając sobie do klapy niebieski hiacynt. To
był doniosły moment, punkt zwrotny w dziejach Ravki, owoc starannego
planowania i chwila triumfu po tym, jak cudem udało się uniknąć potencjal-
nej katastrofy dyplomatycznej. Ale co by mu właściwie dała obecność Zoi?
Koniecznie chciał się jej pokazać w nowym eleganckim wdzianku?
Mimo wszystko źle się czuł z tym, że jej nie ma. Podróżowali razem
całymi miesiącami, wspólnie znosili liczne trudy i byli świadkami cudów,
stała się jego najbliższą powiernicą i najbardziej zaufaną doradczynią – a on
ją odesłał. Chociaż nie, nie tak po prostu odesłał: wyznaczył jej niewyko-
nalną misję i dał do towarzystwa śmiertelnego wroga. No, w każdym razie
jednego ze śmiertelnych wrogów. Prawdę mówiąc, trudno było ostatnio
nadążyć za tym, kto jest w tej kategorii najgorszy: Fjerdanie z machinami
wojennymi i zniewolonymi griszami, Kerch ze swoją niezrównaną mary-
narką wojenną i bezdennym skarbcem, plaga pożerająca powoli cały świat,
czy Shu Han, który właśnie zjawił się u niego na progu.
Jego latacze eskortowały z oddali statek powietrzny królowej Makhi,
o której dotarciu na miejsce został bezzwłocznie powiadomiony. Statek
zacumował w Poliznai, gdzie wyokrętowano konie, powozy i liczny kró-
lewski orszak, w tym liczący dwanaście gwardzistek oddział Tavgharadu.
Przywitał ich odziany w galowy mundur generał Penski, którego żołnierze
mieli eskortować królową aż do samej Os Alty. Nikołaj dopilnował, żeby
żołnierze Pierwszej Armii mieli baczenie na zebrany na ulicach tłum,
wspierani przez ciałobójców, gotowych spowolnić puls każdego potencjal-
nego awanturnika. Mimo że Ravka od lat nie wojowała z Shu Hanem, nie-
gościnne nastroje były w społeczeństwie dość powszechne, a on nie chciał,
żeby coś dodatkowo komplikowało ten i tak już obfitujący w napięcia
dzień.
Tolya zapukał do drzwi garderoby i zajrzał do środka.
– Są pod bramą… Znów robisz stateczki. Aż tak się denerwujesz?
Nikołaj spojrzał na trzymaną w dłoni łódeczkę z drutu. To był jego stary
nawyk, jeszcze z dzieciństwa: ze znajdujących się pod ręką drobiazgów
machinalnie robił podobizny zwierząt i inne przedmioty.
– Ciebie to szaleństwo nie niepokoi? – odpowiedział pytaniem na pyta-
nie.
– Owszem, niepokoi – przytaknął ponuro Tolya. – Ale wiem, że to wła-
ściwa decyzja.
– Na wszystkich świętych, czy ty masz na sobie keftę?!
Tolya i Tamar od początku pobytu w Małym Pałacu odrzucali wszelkie
atrybuty Drugiej Armii i najchętniej nosili oliwkowe mundury Pierwszej.
Tymczasem w drzwiach królewskiej garderoby stał teraz Tolya w czerwo-
nej kefcie ciałobójcy z czarno haftowanymi rękawami. Włosy związał
w ciasny węzeł u nasady karku.
– Dzisiaj reprezentujemy ravkańskich griszów – odparł.
Zoya nie będzie mogła odżałować, że tego nie widziała.
Nikołaj ostatni raz spojrzał w lustro, na medale przypięte do biegnącej
skośnie przez pierś błękitnej szarfy. Namacał w kieszeni granatową aksa-
mitną wstążkę.
– Chodźmy – powiedział. – Im szybciej się ten dzień zacznie, tym prę-
dzej się skończy.
– Można by pomyśleć, że nie lubisz ślubów – zauważył Tolya, gdy
wyszli z pałacu.
– Uwielbiam śluby i wesela, zwłaszcza te chwile, kiedy wreszcie mogę
zacząć pić. Po prostu nie mogę się nadziwić, że znaleźli keftę w twoim roz-
miarze.
– Fabrykatorzy zrobili ją specjalnie dla mnie. Musieli zszyć dwie mniej-
sze.
Zeszli po schodach. Na dole czekali już żołnierze gwardii królewskiej
w towarzystwie Genyi i Davida. Białe kamienne stopnie zostały wyszoro-
wane do czysta, usunięto z nich wszelkie ślady niedawnej tragedii,
a wszystkie balustrady i balkony przystrojono kłębami hortensji w odcie-
niach jasnego błękitu i zieleni – barwach Ravki i Shu Hanu. Szkoda, że
zjednoczenie samych państw nie było takie proste.
– Tolya! – zawołała Genya, gdy stanęli obok niej i Davida na schodach.
– Do twarzy ci w czerwonym.
– Nie przyzwyczajaj się – mruknął Tolya, ale nie dało się ukryć, że usły-
szawszy ten komplement, zaczął się pysznić jak muskularny paw.
Genya, odziana w świetliście złotą keftę, wplotła w rude włosy cienkie
sznury rzecznych pereł. David chociaż raz dał się porządnie ostrzyc.
– Wyglądacie wspaniale – orzekł Nikołaj.
David wziął Genyę za rękę i cmoknął ją w wierzch dłoni. Genya poróżo-
wiała z zadowolenia. Nikołaj zdawał sobie sprawę, że ten gest był starannie
wyuczony – David nie miał skłonności do spontanicznego okazywania
uczuć, ale swoim zachowaniem i tak uszczęśliwiał żonę, a lubił ją uszczę-
śliwiać.
David ujął w palce kosmyk rudych włosów Genyi, która natychmiast
pokraśniała jeszcze mocniej.
– Co ty wyrabiasz? – szepnęła.
– Badam coś pięknego – odparł bez cienia pochlebstwa w głosie, jakby
szukał receptury, która pozwoliła stworzyć stojącą przed nim kobietę.
– Przestańcie się tak wdzięczyć – rzekł Nikołaj. – Oboje.
Prawdę mówiąc, nie miał nic przeciwko ich zachowaniu. Mieli pełne
prawo do szczęścia. Farciarze.
Na podjeździe pojawił się jeździec z informacją, że wysłannicy Shu
Hanu dotarli już pod główną bramę zdobioną dwugłowym orłem. Chwilę
później tuman kurzu na drodze obwieścił ich przybycie do pałacu.
Powozy mieli przepiękne: czarna laka w promieniach słońca opalizowała
zielonkawo jak grzbiet żuka, na drzwiach widniały złote skrzyżowane klu-
cze z flagi Shu Hanu. Za powozami jechał Tavgharad – czarne mundury,
czarne konie, zawadiacko przekrzywione czapki. Zaledwie kilka tygodni
wcześniej tutaj, na tych schodach, zginęły ich siostry. Na rozkaz królowej.
Nikołaj miał świadomość, że wystarczyłby jeden rozkaz Makhi, by i te
gwardzistki dokonały samospalenia.
Pierwszy powóz zatrzymał się i wysiadła z niego królowa Makhi:
wysoka, szczupła, nieco wprawdzie przypominała księżniczkę Ehri, ale
wyglądała raczej jak namalowany przez artystę portret królowej, który ożył:
błyszczące jasnobrązowe oczy, nieskazitelna brązowa skóra, czarne włosy
opadające lśniącymi falami aż do pasa. Z rąbka jej zielonej jak liście
jedwabnej sukni zrywało się do lotu stado haftowanych srebrną nicią soko-
łów. Na głowie miała koronę przybraną ciężkimi zielonymi kamieniami,
przy których szmaragd Lancovów wyglądałby zgoła niepozornie. Natych-
miast dołączyło do niej dwóch ministrów odzianych w ciemną zieleń.
Królowe z rodu Taban nie wychodziły za mąż, miały jednak wielu fawo-
rytów, z których żaden nie mógł być pewien ojcostwa dzieci, żaden też nie
mógł zgłaszać pretensji do tronu. Makhi nie zamierzała szukać męża, wyda-
wała jednak za mąż swoje siostry, by w ten sposób cementować sojusze.
Nikołaj ukłonił się nisko.
– Królowo Makhi, witaj w Wielkim Pałacu. Mam nadzieję, że przypad-
nie ci do gustu.
Królowa się rozejrzała. Po jej ustach błąkał się ledwie dostrzegalny szy-
derczy uśmieszek. Oto miała pierwszą okazję, by obrazić kraj Nikołaja.
– Niebiański tron Shu Hanu i właścicielka korony rodu Taban pozdra-
wiają cię. Jesteśmy wdzięczni za okazaną nam gościnność.
No, przynajmniej dobrze się to zaczynało.
Nikołaj podsunął jej swoje ramię.
– Byłbym zaszczycony, mogąc zaprowadzić cię do królewskiej kaplicy,
pani. Chyba że ty i twoi ludzie wolelibyście najpierw odpocząć i się
odświeżyć?
Królowa obejrzała się na swoich ministrów. Na ich twarzach nie drgnął
ani jeden mięsień. Skinęła lekko głową i ujęła Nikołaja pod łokieć.
– Załatwmy tę niesmaczną sprawę jak najszybciej.
Poprowadził ją w stronę królewskiej kaplicy, znajdującej się niemal
dokładnie w pół drogi między Wielkim i Małym Pałacem. Królewski
orszak towarzyszył im wezbraną falą aksamitów, jedwabi i skrzących się
klejnotów.
– Podobno kaplica została wybudowana na miejscu pierwszego ołtarza
w Ravce, przy którym koronowano pierwszego króla z rodu Lancovów –
powiedział Nikołaj.
– Fascynujące – przyznała królowa i spytała, zniżając głos: – Czy te
uprzejmości są naprawdę niezbędne?
– Nie, ale uznałem, że mogą być pożyteczne przy okazji spotkania
z kobietą, która usiłowała pozbawić mnie władzy i doprowadzić do mojej
śmierci.
Dłoń Makhi zacisnęła się lekko na ramieniu Nikołaja.
– Gdzie moja siostra? Chcę z nią wcześniej porozmawiać.
Nie wątpię, odparł w duchu Nikołaj. I nie zgadzam się.
Kaplica została pieczołowicie odremontowana po ataku Zmrocza,
a fabrykatorzy zadbali, by pociemniałe belki i złota kopuła prezentowały się
jeszcze piękniej niż dawniej. Pachniało pastą do drewna i słodkim kadzi-
dłem. W ławkach zasiedli ravkańscy arystokraci w modnie skrojonych suk-
niach i marynarkach oraz griszowie w barwnych jak szlachetne kamienie
keftach.
– Kto odprawi tę parodię uroczystości? – spytała Makhi, spoglądając
pomiędzy rzędami ławek w głąb pomieszczenia, gdzie stał złocony ołtarz
poświęcony trzynaściorgu świętym. – Słyszałam, że wasz główny kapłan
jest zajęty gdzie indziej. Wciąż nie mieści mi się w głowie, że moja siostra
wychodzi za bękarta.
Najwidoczniej jej zasoby uprzejmości już się wyczerpały.
– Nie sądziłem, że królowe z rodu Taban tak bardzo przejmują się tym,
że dziecko może pochodzić z nieprawego łoża.
– Wyczytałeś to w książce? – spytała Makhi z błyskiem w oku. – Mał-
żeństwo to pozór, ale rodowód jest wszystkim.
– Dziękuję za objaśnienie tego rozróżnienia. Ceremonię odprawi Vladim
Ozwal.
Przy ołtarzu stał młody kapłan w długiej brązowej sutannie ozdobionej
złotym wizerunkiem słońca – jeden z Soldat Sol, którzy wypowiedzieli
posłuszeństwo Apparatowi i podążyli za Aliną Starkov. Walczył u boku
świętej w Fałdzie i odziedziczył część jej mocy, a jeżeli Zoya mówiła
prawdę, nosił teraz wypalone na piersi znamię w kształcie dłoni Słonecznej
Świętej. Po tym, jak Apparat czmychnął do Fjerdy, kapłani pośpiesznie
dokonali wyboru nowej głowy Kościoła, człowieka, który pełniłby rolę
duchowego doradcy króla. Było wielu starszych, bardziej doświadczonych
kandydatów, wśród których dominowali starzy, dobrzy znajomi Apparata,
ale ostatecznie zwyciężyła młoda gwardia i wybór padł na Ozwala. Najwi-
doczniej trudno było dyskutować z człowiekiem, który nosił wypalone
w ciele odciski palców Przywoływaczki Słońca.
– Niewiele stąd widać – poskarżyła się królowa. – Nie powinniśmy
usiąść z przodu?
– Jeszcze nie teraz – odparł Nikołaj. – Taka ravkańska tradycja.
Adrik i Nadia wstali i stanęli naprzeciw nowych gości – oboje w niebie-
skich keftach z typowym dla szkwalników srebrnym haftem na mankietach,
Adrik z wypolerowaną na wysoki połysk spiżową ręką – i zaczęli śpiewać
starą ravkańską piosenkę ludową o pierwszym żarptaku i czarowniku, który
usiłował go złowić.
David i Genya wolnym krokiem weszli w przejście pomiędzy ławkami
i ruszyli w stronę ołtarza. Genya wybrała suknię z wyjątkowo długim tre-
nem.
– Co to za ludzie? – zapytała Makhi. – Gdzie jest moja siostra?
– To dwoje z trojga griszów tworzących Triumwirat: David Kostyk
i Genya Safin.
– Wiem, kim są. Ale co tu robią? Idę do ołtarza, trzeba zakończyć tę…
Nikołaj złapał królową za rękaw jedwabnej szaty, po czym puścił, gdy
spiorunowała go wzrokiem.
– Nie waż się tknąć najświętszego ciała królowej Makhi Kir-Taban.
– Przepraszam. Szczerze. Uważam jednak, że lepiej będzie nie robić
scen.
– Myślisz, że się tym przejmę?
– Myślę, że nie, ale powinnaś. Nie chcesz chyba, żeby wszyscy tutaj się
dowiedzieli, gdzie jest twoja siostra.
Makhi uniosła dumnie głowę i spojrzała z góry na Nikołaja – który,
zamiast triumfować, odczuwał głównie ostrożność. Królowa była bez-
względna i inteligentna, a osaczona mogła okazać się nadzwyczaj niebez-
pieczna. Niemniej jednak musiał zapędzić ją w kozi róg.
– David i Genya pobrali się bez rozgłosu i w niejakim pośpiechu pod-
czas wizyty w Ketterdamie – podjął. – Nie mieli okazji przysiąc sobie wier-
ności w Ravce.
I właśnie w tej chwili nadrabiali tę zaległość.
– Biorąc na świadków świętych i naszych przyjaciół, wypowiadam
słowa miłości i powinności – zaczęła Genya. – Złożenie ci przysięgi wier-
ności nie jest obowiązkiem, lecz zaszczytem. Przysięgam ci miłość, oddaję
swoją rękę i serce w tym życiu i w następnym.
Była to tradycyjna ravkańska przysięga, jaką wygłaszali na ślubach
zarówno chłopi, jak i arystokraci.
Przysięga griszów brzmiała zupełnie inaczej.
– Jesteśmy żołnierzami – powiedział David cichym, drżącym głosem.
Nie przywykł do występowania przed publicznością. – Stanę przy tobie
podczas wojny. Spocznę przy tobie w czas pokoju. Zawsze będę bronią
w twojej dłoni, wojownikiem u twego boku, przyjacielem, który czeka na
twój powrót. – Z każdym kolejnym słowem przemawiał głośniej i pewniej.
– Widziałem twoją twarz w tworzywie serca świata i wiem, że nie ma
nikogo bardziej ukochanego niż ty, dzielna i niezłomna Genyu Safin.
Słowa przysięgi wybrzmiały pod kopułą. Twarz Genyi promieniała,
jakby rozpaliły w niej jakieś wewnętrzne światło.
Górujący nad państwem młodymi Tolya nałożył Davidowi jedną koronę
z cierniowego drzewa, a Genyi drugą. Vladim pobłogosławił oboje. Nikołaj
chętnie wziąłby udział w uroczystości, stanął wśród przyjaciół i dzielił
z nimi tę chwilę szczęścia, zwłaszcza teraz, w tak niepewnych czasach, ale
cały ślub zaaranżowano z powodu wizyty królowej Makhi i nie zamierzał
odstępować jej na krok.
– Żądam odpowiedzi na moje pytania – wysyczała Makhi. – Przyjecha-
łam na twój ślub z moją przeklętą siostrą.
– Nie przypominam sobie, żeby coś na ten temat znalazło się w zapro-
szeniu.
Królowa poczerwieniała z oburzenia.
– To miały być królewskie zaślubiny. Królewskie!
– Jesteśmy w królewskiej kaplicy.
– Gdzie jest księżniczka Ehri? Więzisz ją? A może już ją poślubiłeś?
– A na co mi cichy, potajemny ślub? Kto by się zachwycił moim cudnym
nowym garniturem?
– Gdzie moja siostra? – Makhi nie posiadała się ze złości.
Vladim powoli kończył. David pochylił się i pocałował Genyę. Z uśmie-
chem ujął w palce to samo pasemko jej rudych włosów co wcześniej. Roz-
legły się oklaski i wiwaty.
Nadszedł czas, żeby Nikołaj też coś powiedział:
– Jest w domu, Wasza Wysokość. W Ahmrat Jen. W Shu Hanie.
Makhi powoli zamrugała powiekami.
– W domu – powtórzyła. – W Shu Hanie.
– Otóż to. Dwa dni temu wyprawiła się tam statkiem powietrznym
w asyście pułku griszów i żołnierzy Pierwszej Armii oraz Tamar Kir-
Bataar.
– Tamar Kir-Bataar to kundel i zdrajczyni!
– Kundle i zdrajcy bywają wyśmienitymi towarzyszami. Tamar jest
jedną z moich zaufanych doradczyń, a także bliską przyjaciółką, dlatego
z całym szacunkiem proszę, byś liczyła się ze słowami. Domyślam się, że
księżniczka Ehri zdążyła już wylądować i porozmawiać z twoimi mini-
strami.
– Z moimi… ministrami? Czyś ty oszalał?
– Opowie im o spisku na moje i jej życie, który uknułaś, by mieć pre-
tekst do zaatakowania Ravki i wszczęcia wojny z Fjerdą, wojny, na którą
twoi rodacy krzywo by patrzyli, gdyby nie było ku niej dobrego powodu,
takiego, na przykład, jak zamordowanie powszechnie uwielbianej księż-
niczki Ehri Kir-Taban. Na pewno irytuje cię świadomość, jak bardzo lud
kocha twoją młodszą siostrę.
Makhi parsknęła śmiechem. Nikołaj musiał przyznać, że podziwia jej
spokój.
– Naprawdę myślisz, że Ehri da radę odegrać taką rolę? Bojaźliwa, nie-
śmiała, łagodna Ehri? Załamie się, kiedy zaczną ją wypytywać. Nie jest
politykiem, nie nadaje się na królową i nie ma mowy, żeby udało jej się
przekonać…
– Towarzyszy jej Mayu Kir-Kaat.
Królowa Makhi była zbyt wytrawnym politykiem, by okazać zaniepoko-
jenie, co najwyżej nieco szerzej otworzyła oczy.
– Tak, tak – ciągnął Nikołaj. – Nasłana przez ciebie zabójczyni żyje.
Potwierdzi słowa Ehri i wyjaśni, jakie rozkazy wydałaś Tavgharadowi.
– To był wiersz.
– Nawet gdyby twoi ministrowie byli na bakier z poezją, domyślam się,
że na dworze wprost roi się od wykształconych mężczyzn i kobiet, którzy
w lot pojmą jego znaczenie. Tak jak twoje gwardzistki. I tak jak Mayu.
– Niech przedstawią swoje racje. – Makhi pociągnęła nosem. – Niech
wykrzyczą je pod niebo. To ja jestem królową i tego faktu nic nie zmieni.
Tylko królowa z rodu Taban może wskazać następną królową.
Szykując się do zadania następnego ciosu, Nikołaj prawie odczuwał
wyrzuty sumienia. Robił to jednak dla Ravki. I dla Isaaka.
– Nie inaczej – przytaknął. – Jednakże, o ile mi wiadomo, twoja babka
nadal żyje. Hoduje róże w Pałacu Tysiąca Gwiazd. Zawsze chciałem go
zobaczyć. W dalszym ciągu jest królową z rodu Taban i wystarczy jedno jej
słowo, by odzyskała koronę.
Wśród coraz głośniejszych wiwatów i w deszczu kwiatów pigwy Genya
z Davidem zaczęli oddalać się od ołtarza. Za nimi szedł Tolya z szerokim
uśmiechem na twarzy i trenem Genyi w rękach.
Nikołaj zaklaskał im z entuzjazmem, patrząc, jak spojrzenie złotych
oczu Tolyi krzyżuje się ze wściekłym wzrokiem królowej. Tolya spoważ-
niał. Musiał rozstać się z siostrą-bliźniaczką, żeby ta mogła pokrzyżować
plany Makhi, i nie był jeszcze gotowy wybaczyć tego poświęcenia. Mijając
królową, szepnął coś w języku shu. Królowa skrzywiła się i niewiele brako-
wało, żeby warknęła coś w odpowiedzi.
Odzyskała jednak panowanie nad sobą i wyszli z Nikołajem z kaplicy
w ślad za młodą parą. Dołączyli do nich oszołomieni ministrowie, Tavgha-
rad ich otoczył i znów weszli na leśną ścieżkę wiodącą do Wielkiego
Pałacu.
Nikołaj przystanął wśród drzew. Niebo było szare. Zanosiło się na śnieg.
– Czego właściwie chcesz? – zapytała królowa. – Moja siostra nigdy nie
pragnęła korony. Nie nadaje się do rządzenia.
– Chcę traktatu, który przypieczętuje pokój między Ravką a Shu Hanem
i potwierdzi obecny przebieg granicy w rejonie Dva Stolba. Każdy wrogi
akt wobec Ravki zostanie uznany za wypowiedzenie wojny Shu Hanowi.
Shu Han zagwarantuje pełne prawa wszystkim griszom.
– Jakie pełne prawa?
Zoya i Tamar osobiście pracowały nad precyzyjnym sformułowaniem
traktatu.
– Zamkniecie wszystkie tajne ośrodki, w których otruwa się griszów
i tworzy kherguudów. Zaprzestaniecie przymusowego poboru niewinnych
ludzi do tego programu. Zrównacie griszów w prawach z innymi obywate-
lami.
– Kherguudowie to mit, wytwór wrogiej propagandy. Jeżeli…
– To nie są negocjacje, Wasza Wysokość.
– Mogłabym cię zabić tu i teraz. Twoi strażnicy nie mają szans z Tavgha-
radem.
– Jesteś tego pewna? – spytał Tolya, stając za ich plecami. – Mój ojciec
szkolił żołnierki z Tavgharadu. Mnie również wiele nauczył.
– Na pewno zrobiłoby się ciekawie – powiedział Nikołaj.
Królowa Makhi skrzywiła się pogardliwie.
– Dobrze wiem, kim był twój ojciec, Yul-Bataar. Widzę, że zdradę stanu
macie we krwi.
Głos Tolyi był jak kuta stal, zahartowana w ogniu tlącego się przez lata
gniewu:
– Zwrócisz Mayu Kir-Kaat brata. Nigdy więcej nie rozdzielisz żadnych
kebben.
– Masz czelność rozkazywać królowej?!
– Nie mam królowej, króla ani ojczyzny – odparł Tolya. – Zawsze mia-
łem tylko to, w co wierzę.
– Królowo Makhi… – Nikołaj zniżył głos. – Zdaję sobie sprawę, że gdy
tylko wrócisz do kraju, użyjesz całej swojej niebagatelnej przebiegłości, by
jak najprędzej odzyskać władzę. Jednakże nie da się łatwo zaprzeczyć
informacjom pozyskanym od informatorów Tamar, zeznaniom Mayu i tej
okropnej popularności księżniczki Ehri. Ravka nie powinna decydować
o tym, kto będzie rządził w Shu Hanie, a ty sama mówisz, że Ehri nie chce
korony, ale jeśli nie zgodzisz się na przedstawione przez nas warunki,
księżniczka uzyska wsparcie niezbędne do przejęcia władzy.
– Wybuchnie wojna domowa.
– Dobrze wiem, jakie mogą być jej skutki. Możesz jej zapobiec. Podpisz
traktat, zamknij laboratoria. To wszystko. Nie zgodzę się, by moi griszowie
byli w dalszym ciągu prześladowani. Może nie zostaniemy przyjaciółmi,
ale możemy być miłymi sąsiadami.
– Z punktu widzenia Ravki Ehri byłaby lepszą marionetką na tronie.
– To prawda, ja jednak nie zamierzam być lalkarzem; rządzenie jednym
krajem jest wystarczająco skomplikowane. A silny Shu Han sprzymierzony
z Ravką będzie najlepszym hamulcem fjerdańskich ambicji.
– Zastanowię się nad tym.
– To nie brzmi jak zgoda – zauważył Tolya.
– Zawsze to jakiś początek – odparł Nikołaj. – Zjedz z nami kolację.
Zrób nam ten zaszczyt. Potem razem usiądziemy nad traktatem.
Makhi prychnęła wyniośle.
– Oby twój szef kuchni miał lepsze kwalifikacje od twojego architekta.
– Mam nadzieję, że lubisz auszpik.
Nikołaj z Tolyą spojrzeli sobie w oczy, idąc za Makhi w stronę pałacu.
Tolya zgodził się na rozłąkę z siostrą, żeby ta misja mogła dojść do skutku.
Nadia była gotowa rozstać się z żoną mimo trwającej wojny. Tamar, Mayu
i Ehri zaryzykowały życie, żeby umożliwić zawarcie sojuszu z Shu Hanem
i na zawsze zmienić świat griszów. Był to wielki, śmiały krok, ale wszyscy
się zgodzili, że w imię szansy na lepszą przyszłość warto podjąć to ryzyko.
– Nie wiem, kiedy znów zobaczę siostrę – odezwał się Tolya. – To
dziwne uczucie.
– Nikomu innemu nie powierzyłbym tak ważnej misji, ale i mnie jej bra-
kuje. Powiedz mi, co powiedziałeś królowej Makhi w kaplicy?
– Powinieneś się nauczyć języka shu.
– Prawdę mówiąc, myślałem o sulijskim.
Nagle drzemiący w Nikołaju demon zawył i wspiął się na tylne łapy jak
dzikie zwierzę, które próbuje się uwolnić. Nikołajowi stanął przed oczami
pusty hol wejściowy, przewrócony samowar, oszołomiona twarz jakiejś
kobiety… To była Alina. Po chwili wszystko zniknęło zmyte falą ciemno-
ści.
Zmusił się do nabrania tchu głęboko w płuca i mocno szarpnął smycz,
która od czasu obisbaya łączyła go z demonem. Znów poczuł własne stopy
w butach, zobaczył gałęzie drzew nad głową, usłyszał kojący szmer roz-
mów weselnych gości.
– Co się stało? – zaniepokoił się Tolya, ujmując go pod łokieć.
– Nie jestem pewien… – Nikołaj jeszcze raz odetchnął głęboko. Demon
szarpał się i skowyczał na końcu smyczy. Tego by jeszcze brakowało: żeby
potwór uwolnił się i wyrwał się na wolność na oczach ravkańskiej arysto-
kracji i gości z Shu Hanu. – Są jakieś wieści od Zoi?
– Jeszcze nie.
Czy to, co zobaczył, wydarzyło się naprawdę? Czy było tylko wytworem
jego wyobraźni? Czy Zoya miała kłopoty?
– Powinni już załatwić sprawę w sanatorium. Wyślijmy jeźdźców, niech
wyjadą im naprzeciw i udzielą wsparcia. Na wszelki wypadek.
– Jaki wszelki wypadek?
– Bandyci. Rabusie. Katar sienny. – Na wypadek gdyby się okazało, że
posłałem moją generał prosto w jakąś pułapkę, dodał w myślach Nikołaj. –
Wracając do tematu: co powiedziałeś królowej?
– Zacytowałem fragment „Pieśni jelenia” Ni Yul-Mahna.
Teraz Nikołaj rozumiał już reakcję Makhi.
– To ten wiersz, za pomocą którego zleciła zamordowanie Ehri i śmierć
Tavgharadu?
– Ten sam. – Oczy Tolyi zabłysły jak dwie monety w wieczornych pro-
mieniach słońca. – „Spuśćcie z uwięzi ogary. Nie lękam się śmierci, gdyż
nią władam”.
16
Nina

Dwa dni po przyjęciu, na którym poznały Demidova, wybierające się na


królewskie polowanie Nina i Hanne ubrały się stosownie do okazji: Hanne
w ciemnozielony wełniany strój myśliwski podbity złotym futerkiem,
a Nina w skromne szarości. Grube płaszcze zostawiły w domu.
Okrężną drogą dotarły do szklanego mostu. Nina chciała wcześniej
przejść przez ogród, nieopodal kolumnady, gdzie w przeszłości stał święty
jesion Djela, dziś zastąpiony kamienną kopią, której białe gałęzie rozpo-
ścierały się szeroką koroną nad dziedzińcem. Nigdy nie kwitły.
– Enke Jandersdat! – zawołał na jej widok ogrodnik. – Mam ten olejek
różany, o który pani prosiła.
– To bardzo miłe z pana strony. – Nina przyjęła ofiarowany jej flakonik
wraz z drugim, mniejszym, i oba schowała do kieszeni.
Ogrodnik uśmiechnął się i wrócił do przycinania żywopłotu. Na przegu-
bie lewej dłoni miał ledwie widoczny tatuaż cierniowego drzewa – tajemny
symbol Sankt Feliksa.
Za pierścieniem murów czekał stajenny z dwoma końmi. Nina i Hanne
nie przepadały za jeżdżeniem po damsku, ale wysportowana Hanne nie dała
się łatwo zniechęcić – zwłaszcza że przecież wcale nie miały brać udziału
w polowaniu, tylko podjechać do królewskiego obozu i tam, w myśliwskim
namiocie, spotkać się z Rasmusem i Joranem.
Główny namiot był wielki jak katedra, obwieszony w środku jedwabiami
i ogrzewany węglami żarzącymi się w podwieszonych na trójnogach srebr-
nych koszach. Z jednego boku na długich stołach wyłożono jedzenie i picie.
Po drugiej stronie, rozparci w wygodnych fotelach wyłożonych futrami
i kocami, siedzieli pogrążeni w rozmowach arystokraci.
Książę miał na sobie strój do jazdy konnej: bryczesy, wysokie buty,
aksamitną kurtkę z futrzaną podszewką.
– Wasza Wysokość zamierza dzisiaj wziąć udział w łowach? – zaintere-
sowała się Hanne, gdy usiadły z Niną na ławie przy jednym z koszy.
– O tak – potaknął z zapałem Rasmus. – Słabo strzelam, ale dam sobie
radę. To jedyne wydarzenie Jerjaniku, które wszyscy lubią.
– Jelenie raczej nie bardzo – zauważyła Hanne.
– Nie podoba ci się, kiedy nasi mężczyźni wyprawiają się na dzikiego
zwierza?
– Nie, kiedy robią to dla zabawy.
– Trzeba się bawić, póki to możliwe. Wkrótce wybuchnie wojna i jedyną
formą rozrywki stanie się zabijanie Ravkańczyków.
Hanne spojrzała Ninie w oczy i zapytała:
– Nie prowadzimy już z Ravką rokowań pokojowych?
– Twój ojciec nie przepada za czczą gadaniną. Mam wrażenie, że gdyby
mógł postawić na swoim, stale byśmy toczyli wojny.
– Stale? – powtórzyła Nina. – To chyba niemożliwe.
– Kimże jest dowódca wojskowy, który nie ma z kim wojować?
Rasmus nie był głupcem.
– Jarl Brum nie podejmuje decyzji w imieniu całej Fjerdy – zauważyła
Nina. – To rola króla i Waszej Wysokości.
Rasmus w milczeniu zapatrzył się na konie sprowadzane przed wejście
do namiotu.
– Co by Wasza Wysokość postanowił? – spytała cicho Hanne.
Uśmiech księcia przywodził na myśl przykry grymas.
– Ludzie tacy jak ja nie są stworzeni do wojaczki.
Nie była to jednak do końca prawda. Już nie. Wśród Fjerdan Rasmus ni-
gdy nie uchodziłby za wysokiego, ale w tej chwili, silniejszy i zdrowszy,
nosił się prosto i mógł spojrzeć Hanne w oczy. Z jego twarzy zniknęła cho-
robliwa bladość, która upodabniała go do porzuconego na zimnie trupa.
– W życiu chodzi o coś więcej niż wieczna wojna – powiedziała Nina.
– Nie w rodzie Grimjerów. Tron Fjerdy należy do tego, kto jest wystar-
czająco silny, by go zająć i się na nim utrzymać. Griszowie zaś są oczywi-
stym zagrożeniem, i to się nie zmieni, dopóki nie zostaną ostatecznie wyeli-
minowani.
– A co z ludźmi, którzy uważają griszów za świętych? – spytał
z wyraźną troską Joran.
Nina była zaskoczona. Książęcy ochroniarz rzadko zabierał głos.
– Przelotna moda. – Rasmus machnął lekceważąco ręką. – Garstka rady-
kałów.
To się okaże, pomyślała Nina. Jad zatruwał serce Fjerdy, a ona zamie-
rzała gruntownie zmienić skład tego jadu.
W głębi namiotu brylowała królowa Agathe. Nie było mowy, żeby Ninę
dopuszczono w jej pobliże, ale też nie czuła potrzeby inicjowania tego kon-
taktu.
– Milu? – Hanne spojrzała jej w oczy. – Przyniosłabyś jakieś wstążki do
zaplecenia i kawałek jesionu? Zrobimy Waszej Wysokości amulet na polo-
wanie: wilk Grimjerów dla księcia, który jest stworzony do wojny, ale
postanawia jej nie prowadzić.
– Jesteś osobliwie sentymentalna – zauważył Rasmus, ale nie zaprotesto-
wał.
Nina podeszła nieśpiesznie do stołu, na którym leżały przygotowane
wstążki i gałązki jesionu, pilnując przy tym, by Agathe ją zauważyła.
– Chciałabym zrobić amulet – usłyszała głos królowej. – Nie, nie trzeba.
Sama wybiorę.
Chwilę później Agathe stała już obok Niny.
– Mój syn z każdym dniem ma się coraz lepiej – wyszeptała.
– Taka wola Djela. Przynajmniej na razie.
– Na razie? – Dłoń królowej znieruchomiała nad szpulką czerwonej
wstążki.
– Źródłu nie podobają się te wojenne przechwałki.
– Jak to? Djel jest przecież wojownikiem. Jak woda, pokonuje wszystko
na swojej drodze.
– Modlisz się, pani?
– Codziennie! – odparła królowa niebezpiecznie podniesionym głosem.
Zaraz się jednak zmitygowała. – Każdego wieczoru – dodała szeptem. –
Zdzieram suknie na kolanach, klęcząc w kaplicy.
– Modlisz się do Djela.
– Naturalnie.
Nina postanowiła postawić wszystko na jedną kartę; wykonać ryzy-
kowny skok, po którym albo spadnie na ziemię i połamie wszystkie kości,
albo poszybuje w powietrzu.
– A co z jego dziećmi? – zapytała półgłosem, zgarnąwszy naręcze wstą-
żek i gałązek, i pośpiesznie wróciła do Hanne i księcia.
Zabrzmiał róg: wezwanie na łowy. Rasmus wstał i naciągnął rękawiczki.
– Nie zdążycie zrobić mi amuletu – powiedział. – Jeźdźcy już czekają.
– Wobec tego pozostaje nam tylko życzyć Waszej Wysokości powodze-
nia – odparła Nina i obie z Hanne dygnęły.
Rasmus z Joranem wyszli z namiotu. Nina i Hanne ruszyły za nimi, żeby
ich pożegnać, ale zanim zdążyły podejść do grupy konnych, rozległ się głos
królowej:
– Chciałabym, żebyś został ze mną, Rasmusie. Będziemy razem śledzić
przebieg polowania.
Stała na podwyższeniu zbudowanym specjalnie w tym celu. Towarzy-
szył jej młodszy syn z gromadką dwórek.
W obozie zapadła cisza. Ktoś zachichotał. Na twarzach obecnych wśród
myśliwych Bruma i Redvina malowała się pogarda.
– Tak, tak – mruknął ktoś półgłosem. – Idź, posiedź z kobietami
i dziećmi.
Czy królowa nie zdawała sobie sprawy, jak wielki afront robi Rasmu-
sowi?
Nie, pomyślała Nina. To nie to. Ona się o niego boi.
Zapewne po tym, jak Nina jej przypomniała, że jej syn jest człowiekiem
śmiertelnym.
Rasmus stał jak wrośnięty w ziemię: nie mógł odmówić królowej, cho-
ciaż doskonale wiedział, jak bardzo ucierpi jego reputacja.
– Bezpieczeństwo Waszej Wysokości jest najważniejsze – powiedział
Brum, uśmiechając się półgębkiem.
Książę znalazł się w potrzasku. Skłonił się krótko.
– Oczywiście – powiedział. – Zaraz do ciebie dołączę, matko.
I wszedł do jednego z mniejszych namiotów. Joran podążył za nim,
Hanne i Nina – po krótkim wahaniu – również.
W namiocie mieścił się składzik siodeł, szpicrut i elementów końskiego
rzędu, powietrze miało słodki zapach skóry. Rasmus stanął plecami do
wszystkich.
– Wygląda na to, że niepotrzebnie ubierałem się jak na polowanie –
powiedział, nie odwracając się. – Mogłem przywdziać jedwabie i koronki,
jak damy dworu.
– Moglibyśmy wrócić do pałacu – zasugerowała Hanne.
– Nie, nie moglibyśmy. Matka zażyczyła sobie mojego towarzystwa,
więc je dostanie. Poza tym nie mogę pozwolić na to, by widzieli, jak ucie-
kam. Nadal uważacie, że to ja będę w przyszłości decydował o tym, jaką
drogą podąży Fjerda?
– Ona to robi z miłości – odparła Hanne. – Boi się…
– Hanne jest mnie żal. – Rasmus odwrócił się do nich. – Tobie też, Milu,
prawda? Ale Joranowi nie. Bo Joran nic nie czuje. Mam rację? Przeko-
najmy się. Podejdź, Joranie.
– Ktoś jest głodny? – zapytała nerwowym tonem Hanne. – Moglibyśmy
kazać podać coś do jedzenia.
– Ja bym coś przegryzła – przyznała Nina.
Joran bez lęku podszedł do księcia. Gdyby na siłę doszukiwać się jakichś
uczuć malujących się na jego obojętnej twarzy, to można by chyba powie-
dzieć, że jest zrezygnowany.
Cokolwiek się teraz wydarzy, zorientowała się Nina, nie będzie to pierw-
szy raz.
– Czujesz coś czasem, Joranie? – zapytał Rasmus.
– Tak, Wasza Wysokość.
– Co, na przykład?
– Dumę. Żal.
– A ból?
– Oczywiście.
– Ale go nie okazujesz.
Zanim Joran zdążył odpowiedzieć, książę uniósł szpicrutę i mocno ude-
rzył go nią po twarzy. Dźwięk przypominał trzask gałązki złamanej
w chłodny poranek.
Wstrząs przeszył Ninę na wskroś, jakby to ona została uderzona.
– Wasza Wysokość! – Hanne rzuciła się w stronę księcia.
Ale Rasmus udał, że jej nie widzi. Nie odrywał wzroku od Jorana, jakby
młody gwardzista był najbardziej fascynującym obiektem na świecie. Znów
zamachnął się szpicrutą.
– Nie! – zawołała Nina.
Książę ciął szpicrutą po raz drugi.
Joran ani drgnął. Dwie czerwone pręgi nabrzmiewały mu na policzku.
– Boli? – zapytał książę z autentycznym zaciekawieniem, jakby, przyglą-
dając się przyjacielowi, który przełknął właśnie łyżkę kremu budyniowego,
chciał zapytać: „I co, dobry?”.
Joran nie spuścił wzroku.
– Tak – odparł.
Książę podał mu szpicrutę.
– Uderz mnie, Joranie.
Joran nie zareagował. Nie stawiał oporu i nie próbował powstrzymać
Rasmusa, ponieważ jego uświęconym obowiązkiem było służenie mu, ale
gdyby uderzył księcia, wydałby na siebie wyrok śmierci. Już wcześniej
Rasmus był małostkowy, kapryśny, złośliwy – ale to teraz to było coś
nowego, coś paskudnego i sięgającego bardzo głęboko. To był fjerdański
jad krążący mu w żyłach.
Szpicruta ze świstem przecięła powietrze i zostawiła trzeci ślad na
policzku Jorana.
– Idź po ojca – szepnęła Nina do Hanne. – Szybko!
Hanne wybiegła z namiotu. Rasmus nie zwrócił na to uwagi.
– Uderz mnie – zażądał ponownie i zachichotał. To był wesoły, pogodny
dźwięk. – O tak, Joran chce mnie uderzyć. Na boga, jak bardzo tego pra-
gnie! Teraz wreszcie coś czuje. Czuje gniew. Mam rację, Joranie?
– Nie, Wasza Wysokość.
Ale oczy Jorana pałały złością. A także wstydem. Książę Rasmus doko-
nał wymiany: zamienił swoje upokorzenie na upokorzenie Jorana. Policzek
gwardzisty spływał krwią.
Czy właśnie taki człowiek naprawdę był następcą tronu? Do tej pory
Nina miała go za chorowitego chłopca o dobrym sercu. Na wszystkich
świętych, może po prostu chciała wierzyć, że jest podobny do Matthiasa; że
jest kolejnym zwykłym chłopcem odczłowieczonym przez fjerdańską trady-
cję i nienawiść Bruma. Ale Matthias nigdy nie był okrutny. Nic nie zdołało
splugawić jego czystego, honorowego serca.
– Idzie Brum – ostrzegła księcia półgłosem. Nie mogła się zdemasko-
wać, ale nie mogła też pozwolić, by ta sytuacja trwała. – Lepiej żeby nie
zobaczył Waszej Wysokości ze szpicrutą w ręce.
Książę zrobił zadumaną minę, jakby się zastanawiał, co by się stało,
gdyby Brum spróbował mu się postawić. Joran był drüskelle. Ale Rasmus
był księciem.
Nagle, jakby prysł jakiś czar, książę wzruszył ramionami i odrzucił szpi-
crutę.
– Idę do matki. A ty się doprowadź do porządku – polecił Joranowi.
Przeszedł obok Niny, jakby nic się nie wydarzyło. – Przekaż Hanne, że spo-
dziewam się ją zobaczyć wieczorem na balu – dodał.
– Joranie… – odezwała się, gdy Rasmus wyszedł.
Przyciskał do policzka wyjętą z kieszeni chusteczkę.
– Komendant Brum nie może mnie zobaczyć w takim stanie.
– Ale…
– To by mu tylko przysporzyło kłopotów. Jemu i w ogóle wszystkim.
Nic mi nie będzie. Proszę cię.
Zachował żołnierski spokój i opanowanie, ale spojrzenie miał błagalne.
– Dobrze – zgodziła się Nina.
Wyszła z namiotu, rozejrzała się i wypatrzyła w tłumie Hanne rozma-
wiającą z ojcem. Pośpiesznie do nich podeszła.
– Musisz mi powiedzieć, co cię tak wzburzyło – mówił właśnie Brum. –
Czekają na mnie przy…
– Papo, proszę cię. Po prostu chodź ze mną.
– Nie trzeba – wtrąciła z uśmiechem Nina. – Już wszystko w porządku.
Hanne i Brum zrobili zdziwione miny.
– Trochę się… źle poczułam – ciągnęła Nina. – Ale już mi lepiej.
– I to wszystko? – zapytał Brum.
– Tak, tak. Pomyślałam tylko… – Nie zamierzała tak tego rozgrywać, ale
teraz nie pozostało jej nic innego, jak brnąć dalej. – Miałam nadzieję, że
może zabierzecie wilki na polowanie.
– Isenulfy? Taka niemądra zabawa w berka to nie dla nich. Może gdyby-
śmy polowali na lisa…
Nie mógł się oprzeć pokusie wbicia szpili ravkańskiemu królowi.
– Rety, papo! Mila będzie rozczarowana. W dodatku jest o wiele zim-
niej, niż się spodziewałyśmy. Nie mógłbyś wysłać z nami żołnierza do
psiarni?
– Trzeba się było ubrać stosownie do pogody, Hanne.
– Mówiłam ci, że Mila potrzebuje nowego płaszcza, prawda?
– N-n-nie trzeba, nap-p-prawdę – odparła Nina z dzielnym uśmiechem,
drżąc z zimna.
– Niemądre dziewczyny… – Brum otaksował ją spojrzeniem, od którego
żołądek podszedł jej do gardła – Odprowadzę was z powrotem.
– Nie wezmą ci tego za złe? – zaniepokoiła się Hanne.
– Książę nie jedzie na polowanie, to i ja nie muszę.
Zatem chciał znieważyć koronę. Upokorzenie księcia przez królową
dodało mu śmiałości.
Ruszyli we troje w stronę zewnętrznego pierścienia murów. Nina usiło-
wała zebrać myśli. Czy Rasmus był ostatecznie stracony? Wcześniej wyda-
wało jej się, że uzdrowienie go to dobry pomysł; że silnemu Rasmusowi
łatwiej będzie powstrzymać prącą do wojny Fjerdę. Chciała wierzyć, że to
w dalszym ciągu jest możliwe i że musi istnieć jakaś alternatywa dla prze-
mocy Bruma, ale wciąż stawały jej przed oczami czerwone pręgi na
policzku Jorana i jego pałające zawziętością oczy. Był w nich gniew, wstyd
i coś jeszcze – ale co, nie wiedziała.
Ogarnijże się, Zenik, zrugała się w myślach.
Będzie miała jedną jedyną szansę na znalezienie listów w biurze Bruma.
Musiała być skoncentrowana, żeby ją jak najlepiej wykorzystać.
W cieniu murów było jeszcze zimniej, tak że nie musiała nawet udawać,
że drży, kiedy podeszli do bramy dla drüskelle. Nigdy przedtem nie stała
u stóp muru Lodowego Dworu. Raz trafiła tu w charakterze więźnia, w kap-
turze na głowie, a wymknęła się podziemną rzeką, omal się przy tym nie
utopiwszy. Kiedy teraz podniosła wzrok, ujrzała uzbrojonych w karabiny
strażników strzegących potężnej bramy z opuszczaną kratą. Ujadanie i sko-
wyt wilków w psiarni przybrały na sile. Może wilki były jak ci żołnierze
z Shu Hanu, których wyostrzone zmysły pozwalały wyczuwać griszów.
Może wiedziały, że się zbliża.
Od miesięcy żyjesz w domu najgroźniejszego łowcy czarownic w całej
Fjerdzie, upomniała się w duchu.
To było jednak coś innego, jakby z własnej woli wchodziła do więzien-
nej celi. Będzie mogła mieć pretensje tylko do siebie, kiedy drzwi zatrzasną
się za nią z hukiem.
Przeszli pod gigantycznym łukiem bramy i znaleźli się na otoczonym
klatkami dziedzińcu psiarni.
– Tigen, tigen – zamruczał Brum, podchodząc do klatek po prawej stro-
nie, gdzie największe z białych wilków kłapały paszczami i kąsały powie-
trze.
Były szkolone do walki u boku swoich panów, pomagały im polować na
griszów. W tej chwili nie zwracały najmniejszej uwagi na uspokajające
słowa Bruma, warczały, szczerzyły kły i napierały na druciane ściany.
– Czujesz, że szykuje się polowanie, prawda, Devjer? Nie bój się, Milu.
– Brum się roześmiał. – Nie mogą cię dopaść.
Pomyślała o Trasselu, wilku Matthiasa. Miał potężne szczęki i bliznę na
oku. Ocalił jej życie, a ona pomogła mu odnaleźć jego sforę.
Zrobiła jeden krok w stronę klatek, drugi. Jeden z wilków zaskomlał,
a potem wszystkie jednocześnie umilkły, przypadły do ziemi i złożyły łby
na wyciągniętych przednich łapach.
– Dziwne… – Brum zmarszczył brwi. – Nigdy wcześniej się tak nie
zachowywały.
– Nie nawykły do obecności kobiet – podsunęła pośpiesznie Hanne, ale
w jej oczach malowało się zaskoczenie.
Poznajecie mnie? – zastanawiała się Nina. Wilki skamlały cicho. Wiecie,
że Trassel się mną opiekował? I że śmierć kroczy u mojego boku?
Brum uklęknął przy klatce.
– Mimo wszystko…
Zadźwięczał dzwonek alarmu, wysoki, powtarzający się staccato
dźwięk, od którego drżało powietrze.
– Komendancie Brum! – zawołał ktoś z wartowni. – Czerwony alarm!
– Gdzie?
– Sektor więzienny.
Zamieszanie w sektorze więziennym. W idealnym momencie. Tamtego
wieczoru, gdy opracowywały z Hanne plan działania, dorzuciła do ognia
garść specjalnych soli i nad Lodowym Dworem uniósł się kłąb czerwonego
dymu – sygnał dla znajdujących się w pobliżu agentów Hringsy. Nie udało
im się wprowadzić służącego do domu Bruma, ale Nina zdołała przekazać
wiadomość przez jednego z ogrodników, pełniącego rolę posłańca i infor-
matora. Poprosiła o zorganizowanie pozoracji, która odwróciłaby uwagę
drüskelle tuż po dziesiątej. Agenci Hringsy spisali się na medal, nie wie-
działa jednak, ile ma czasu.
Ludzie Bruma zebrali się wokół niego uzbrojeni w karabiny, pałki
i bicze.
– Zostań tutaj – polecił córce. – Strażnicy na murze zostaną na stanowi-
skach.
– Co się dzieje?! – zawołała Nina.
– Jakieś zamieszanie, prawdopodobnie nic poważnego. Zaraz wracam.
Nina zmusiła się do płaczu.
– Nie może nas pan tak tutaj zostawić!
– Uspokój się! – warknął Brum.
Z zapartym tchem zakryła usta dłonią, chociaż chciało jej się śmiać. Jarl
Brum, wielki obrońca, przy którym kobiety mogły być słabe i zapłakane
tylko wtedy, gdy mu to pasowało. Już raz dokonano włamania do sektora
więziennego; komendant wyszedł wtedy na durnia i nie zamierzał ponow-
nie do tego dopuścić.
– Nie zostawiaj nas bez obrony – zawtórowała jej Hanne. – Daj mi broń.
Brum się zawahał.
– Ale Hanne…
– Możesz ulec konwenansom albo dać mi broń do ręki i pozwolić samej
się bronić.
– Umiesz w ogóle strzelać z rewolweru?
Hanne pewnym ruchem zakręciła bębenkiem, sprawdzając, czy broń jest
naładowana.
– Dobrze mnie nauczyłeś.
– Wieki temu.
– Niczego nie zapomniałam.
Brum wciąż nie był przekonany, ale rzucił na odchodnym:
– Bądź ostrożna.
I poprowadził swoich ludzi za bramę.
Na blankach zostali dwaj strażnicy, obaj jednak interesowali się głównie
tym, co dzieje się na zewnątrz: z karabinami gotowymi do strzału pilnowali,
żeby nikt nie próbował sforsować muru.
– Leć – powiedziała Hanne. – Tylko się pośpiesz.
Nina przebiegła przez dziedziniec, mijając zamknięte w klatkach wilki,
które mimo zamieszania odprowadzały ją spokojnym wzrokiem. Jak nigdy
przedtem żałowała, że ma taką grubą spódnicę.
Może to dlatego Fjerdanie chcą, żeby ich kobiety tonęły w wełnie,
pomyślała i wśliznęła się do budynku, który Hanne zaznaczyła jej na planie.
Żeby za szybko nie uciekały.
Przywołując w pamięci narysowany przez Hanne plan, wbiegła w długi
korytarz. Po prawej mignęła jej ogromna jadalnia zwieńczona świetlikiem
w kształcie piramidy, a w niej długie stoły i zawieszony na ścianie olbrzymi
dekoracyjny patchwork w odcieniach błękitu, czerwieni i fioletu. Zwolniła
kroku i prawie się potknęła, gdy dotarło do niej, co zobaczyła: przesłania-
jąca niemal całą ścianę draperia została uszyta ze skrawków keft: niebie-
skich keft eteryków, nielicznych fioletowych szat materialników i długich
rzędów czerwonych keft somatyków, jej macierzystego Zakonu Żywych
i Umarłych. Trofea zdobyte na zabitych griszach.
Zrobiło jej się niedobrze. Miała ochotę spalić to ohydztwo, ale stłumiła
wściekłość i ruszyła dalej. Przyjdzie jeszcze czas zemsty na Brumie i jego
sługusach. Na razie miała misję do wykonania.
Na górę po schodach (słupki balustrady były zwieńczone szczerzącymi
kły łbami wilków) i w głąb kolejnego mrocznego korytarza. Liczyła drzwi:
za trzecimi po lewej powinien się znajdować gabinet Jarla Bruma. Chwy-
ciła klamkę i wbiła do zamka klucz, który rano odpięła od kółka z kluczami
komendanta.
Wpadła do środka. Pokój był elegancko urządzony, choć pozbawiony
okna. Na półce nad kominkiem zgromadzono medale, nagrody i pamiątki,
na widok których zakłuło ją w sercu – łuski po nabojach, coś, co wyglądało
jak dziecięca żuchwa, sztylet z wygrawerowanym na rękojeści ravkańskim
imieniem i nazwiskiem: Sofija Baranova.
Kim byłaś? – zapytała w myślach. Czy udało ci się przeżyć?
Wyżej wisiał staroświecki muszkiet i jeden z wynalezionych przez
Bruma biczów do krępowania griszów.
Skoncentrowała się na biurku. Szafki i szuflady nie były pozamykane na
klucz – nie było powodu ich zamykać, skoro biurko stało w najlepiej strze-
żonej, najbezpieczniejszej części Lodowego Dworu. Nie wiedziała jednak,
gdzie szukać listów królowej Tatiany. Przejrzała plany transportów i mani-
festy statków, odsunęła na bok plik dokumentów, które wyglądały na steno-
gramy z procesów sądowych. Znalazła zaszyfrowane wiadomości, których
nie umiała odcyfrować, a także plany bazy wojskowej w Poliznai i plan Os
Alty, jedno i drugie opatrzone symbolami, których nie rozumiała. Przesu-
nęła palcami po kwadracikach podpisanych „Mały Pałac”, „ogrody”,
„szkoła”… Dom.
Ruchy, Zenik!
Listów nie było w biurku. Gdzie wobec tego? Zajrzała za portret blon-
dyna w staroświeckiej zbroi – Auduna Ellinga, jak przypuszczała, założy-
ciela drüskelle – a potem starannie opukała ściany, narzucając sobie dyscy-
plinę, sumienność i brak pośpiechu. Stary Zegar wybił kwadrans: nie było
jej już prawie piętnaście minut. Ile ma czasu do powrotu Bruma albo kiedy
strażnicy zauważą jej nieobecność?
Postukała w ścianę przy kominku: głuchy odgłos. To tutaj. Przesunęła
palcami wzdłuż desek boazerii w poszukiwaniu jakiejś szczeliny lub zagłę-
bienia. Przycisnęła ostrożnie w kilku miejscach. Tuż powyżej poziomu jej
wzroku wisiała na haku futrzana czapa. Pociągnęła za nią lekko: jedna
z desek odsunęła się w bok. Sejf! Listy musiały być w środku. Nie była spe-
cjalistką od otwierania sejfów, a w Ketterdamie nie przykładała się do nauki
tego akurat fachu, ale przewidziała, że listy mogą być trzymane w zamknię-
ciu. Wyjęła z kieszeni flakonik olejku różanego, otworzyła go i dolała do
olejku kilka kropel z drugiej buteleczki.
– Najwyżej trzy kropelki – szepnął ogrodnik, kiedy przekazywał jej
fiolki. – Inaczej przeżre ścianę sejfu.
A jej zależało na tym, by nie zostawić żadnych oczywistych śladów. Po
jej wyjściu miał zostać tylko zapach róż w powietrzu.
Wyjęła z kieszeni cienką gumową rurkę i nałożyła jeden jej koniec na
wylot flakonika. Drugi wcisnęła w wąską szparę między ścianką i drzwicz-
kami sejfu. Ścisnęła przytwierdzoną do flakonika gruszkę, pompując
powietrze do rurki i wytężając słuch. Zza drzwiczek dobiegł cichy syk.
Cokolwiek znajdowało się w sejfie, w tej chwili zaczynało się powoli roz-
puszczać.
Znieruchomiała, usłyszawszy jakiś inny dźwięk. Czekała.
Dźwięk się powtórzył: stłumiony jęk.
Na wszystkich świętych, co znowu? Jakiś drüskelle drzemał w sąsiednim
pokoju? A może to było coś gorszego? Może Brum sprowadzał tu griszów
na tortury?
Wyszarpnęła rurkę i schowała cały osprzęt do kieszeni. Czas się zmy-
wać.
Powinna zbiec po schodach i wypaść na dziedziniec, wrócić do Hanne.
Ale czy to nie Hanne powiedziała, że uleganie emocjom to jej specjalność?
Wyjęła z rękawa kościaną strzałkę, która od razu zawibrowała jej
w dłoni, niecierpliwiąc się w poszukiwaniu celu. Powoli uchyliła drzwi.
To była cela, prawdziwa więzienna cela, nie żadna z tych nowoczesnych
komór do przetrzymywania griszów, tylko zwyczajna cela dla zwyczajnego
człowieka. Tyle tylko że uczepiony krat mężczyzna wcale nie wyglądał
zwyczajnie. Wyglądał jak król Nikołaj.
Jego włosy, choć przetykane siwizną, miały złoty odcień. Brodę miał
w nieładzie, eleganckie ubranie wymięte i poplamione. Był zakneblowany
i przykuty do krat, przez co nie mógł za daleko się ruszyć. Prycza i nocnik
stanowiły całe wyposażenie celi.
Nina patrzyła z niedowierzaniem na mężczyznę, który przyglądał jej się
z obłędem w oczach. Wiedziała, kogo ma przed sobą.
– Magnus Opjer? – spytała szeptem.
Skinął głową. Magnus Opjer. Fjerdański potentat morski i domniemany
rodzony ojciec Nikołaja. A Jarl Brum trzymał go pod kluczem. Czy książę
Rasmus o tym wiedział? Czy wiedział ktokolwiek oprócz drüskelle?
Wyjęła mu knebel z ust.
– Proszę… – wychrypiał Opjer. – Proszę cię, pomóż mi.
Jej myśli pędziły jak szalone.
– Dlaczego cię tu trzymają?
– Uprowadzili mnie z domu. Jestem ich polisą ubezpieczeniową, mam
potwierdzić autentyczność listów.
Listów od królowej Tatiany, które rzucały nowe światło na kwestię
pochodzenia Nikołaja.
– Ale dlaczego cię więżą?
– Nie zgodziłem się wystąpić publicznie przeciwko mojemu synowi
i Tatianie. Nie chciałem ręczyć za listy. Kimkolwiek jesteś, błagam, musisz
mi pomóc!
Przeciwko mojemu synowi. Czyli Nikołaj Lancov rzeczywiście był
bękartem.
Nina Zenik zdała sobie sprawę, że jest jej to zupełnie obojętne.
Stary Zegar wybił wpół do jedenastej. Musiała uciekać. Jak niby miałaby
zabrać Magnusa Opjera ze sobą? Nie miała go gdzie ukryć, nie wiedziała,
jak przeszmuglować zbiega za mury Lodowego Dworu.
Mogłabym go zabić.
Ta perspektywa rysowała się z lodowatą wyrazistością. Podobieństwo
Opjera do Nikołaja było uderzające, naprawdę był ojcem króla Ravki. A to
znaczyło, że jest zagrożeniem dla jej kraju. Musiała to przemyśleć.
– Nie mam jak cię stąd wyprowadzić.
Opjer mocniej ścisnął kraty.
– Kim jesteś? Po co tu przyszłaś, jeśli nie zamierzasz mnie uratować?
Kolejny powód, żeby go zabić. Widział ją. Powie drüskelle, poda im jej
rysopis.
Kościstymi palcami złapał ją za rękaw. Kiepsko go tu karmili.
– Proszę – powtórzył błagalnie. – Nigdy nie chciałem skrzywdzić syna.
Nigdy bym mu nie zaszkodził.
Nina zdawała sobie sprawę, że jest zdesperowany, miała jednak wraże-
nie, że mówi prawdę.
– Wierzę ci i pomogę ci stąd wyjść – powiedziała. – Ale potrzebuję
czasu, żeby obmyślić jakiś plan.
– Nie mamy czasu! Oni…
– Wrócę najprędzej, jak się da. Przyrzekam.
– Nie. – Nie był to protest osłabionego więźnia, lecz rozkaz, w którym
pobrzmiewała władcza, królewska nuta. – Nic nie rozumiesz, muszę prze-
kazać wiadomość do…
Zakneblowała go z powrotem. Musiała wracać na dziedziniec.
– Wrócę – obiecała.
Opjer szarpnął kraty i stęknął z wysiłku, usiłując wykrzyczeć coś przez
knebel.
Zamknęła drzwi i przemknęła korytarzem, starając się nie myśleć
o zgrozie malującej się w jego oczach.
17
Zoya

– Żołnierze! – zawołała Zoya w mrok.


– Gdzie on jest?! – wykrzyknął Misza.
Zoya usłyszała kroki, dźwięk otwieranych drzwi. Okręciła się w miejscu
i zobaczyła sylwetkę Zmrocza rysującą się w wejściu, biegnących w jego
stronę żołnierzy słońca, ośnieżony stok w tle. Wyprostowała ręce gwałtow-
nym gestem i wyzwoliła podmuch wiatru, który obalił Zmrocza i strącił go
ze schodów. Żołnierze słońca razili go światłem, ale on już zdążył zerwać
się na nogi i ciemność buchnęła z jego ciała niczym woda przelewająca się
przez tamę.
Wezwała na pomoc burzę: napłynęły ciemne chmury, w górze przewalił
się grzmot, przecinające niebo błyskawice były jak lśniące sztylety w jej
dłoniach. Ale nie dosięgły Zmrocza, bo w obłoku iskier roztrzaskały się
o dwa wijące się kłęby cienia – niczewoje, żołnierze z cienia, przywołani
z nicości i łamiący wszelkie reguły rządzące sztuką griszów. Merzost. Plu-
gastwo.
– Dziękuję, że mnie tu sprowadziłaś, Zoyu – powiedział Zmrocz. Jego
skrzydlaci żołnierze przybrali materialną formę i unieśli go w powietrze. –
Moje zmartwychwstanie się dokonało.
To wszystko był podstęp. Jego skrucha. Chęć spotkania się z Aliną.
Nawet pomysł z powtórzeniem obisbaya. Czy jego słowa o mnichach prze-
chowujących nasiona cierniowego lasu także były kłamstwem? Jedną
z wielu fantazji, którymi karmił ich jak dziecięcymi bajkami przed snem?
Miał rację, rzeczywiście byli dziećmi: po omacku szukali zrozumienia,
potykali się, uczyli chodzić, podczas gdy on pędził przed nimi. Byli głup-
cami, myśląc, że mogą przewidywać jego ruchy albo im zapobiegać. Nigdy
nie zamierzał wypędzić z siebie Yurija. Potrzebował Aliny i Mala: Słonecz-
nej Świętej, która go zabiła, i amplifikatora, w którego żyłach płynęła krew
jego przodków. Nie czuł skruchy, nie miał wyrzutów sumienia. A ona kom-
pletnie nie zrozumiała, czego tu szukał.
– Zawiadomić latacze! – zawołała do żołnierzy, po czym zwróciła prze-
ciw Zmroczowi całą moc swojego gniewu. Żałowała, że nie zdążyła w pełni
opanować otrzymanego od Jurisa daru. – Nie masz dokąd pójść. Żołnierze
króla będą cię ścigać po całym świecie. Ja również.
Huk wystrzałów wstrząsnął powietrzem: to latacze otworzyły ogień do
Zmrocza. Jeden z nich trafił, Zmrocz jęknął z bólu i wściekłości.
Nadal krwawi, zauważyła Zoya.
Wtedy jednak niczewoje zaroili się wokół niego masą skrzydeł i wiją-
cych się ciał, przyjmując na siebie kolejne pociski bez żadnej widocznej
szkody. Dwaj żołnierze z cienia wzbili się pod niebo i chwilę później lata-
cze pikowały już ku ziemi.
Zoya krzyknęła i skierowała przeciw nim całą swoją moc, by siłą wiatru
powstrzymać ich upadek.
Ani jednego więcej, przysięgła w duchu. Ten człowiek nie odbierze mi
już żadnego żołnierza.
– Pokonałem wielu królów – powiedział Zmrocz. Otoczony przez
ruchome cienie wznosił się do nieba. – Wyszedłem cało ze spotkań z wie-
loma wrogami potężniejszymi od was. A teraz stanę się tym, kogo ludzie
najbardziej pragną: zbawicielem. Przekonacie się, co potrafi prawdziwy
święty.
Ciemność skłębiła się wokół niego, jakby cienie radowały się swoim
tańcem, zachwycone, że mogą wrócić do ukochanego opiekuna. Żołnierze
słońca ostrzeliwali mrok swoim światłem.
Zoya dostrzegła ruch ręki Zmrocza: zamierzał użyć Cięcia. Chciał zabić
ich wszystkich.
Jesteśmy smokiem.
Świadomość Jurisa odezwała się w niej, ciągnąc ją ku czemuś więk-
szemu, przeciw czemu burzyło się jej serce. Nie. Nie mogła tego zrobić.
Nie chciała.
Rozpostarła ręce i złożyła je w krąg. Podmuch wiatru przygiął drzewa do
ziemi, roztrącił żołnierzy słońca i odrzucił ich na bezpieczną odległość.
Ani jednego więcej.
Przyciągnęła z nieba skwierczący energią piorun, ognistą włócznię, która
przyniesie Zmroczowi zagładę. Już dawno należało to zrobić.
Ciemność otuliła ją ze wszystkich stron, a gdy po chwili się rozwiała,
Zmrocza nie było nigdzie widać.
Alina stała u szczytu schodów. Krwawiła z rany na prawej dłoni, w sza-
rym świetle jej twarz była upiornie blada. Misza krzyczał przeraźliwie, cier-
piąc jak dzikie zwierzę. Mal musiał go przytrzymać. Niewzruszony Oncat
przyglądał się całej scenie, poruszając ogonem z boku na bok, jakby koty
nie takie rzeczy już widziały.
– Puść go – poleciła półgłosem Alina.
Misza pomknął w dół schodów, zapłakany gniewnymi łzami, i wbiegł
w las w miejscu, gdzie zniknął Zmrocz. Mal również miał zranioną dłoń.
Żołnierze słońca powoli zbierali się z ziemi, oszołomieni i przestraszeni.
– Jesteście cali? – spytała Zoya.
Pokiwali głowami.
– Nic sobie nie złamaliście?
Pokręcili głowami.
– W takim razie przyprowadźcie powóz, muszę wracać na statek. Prze-
każemy wiadomość do najbliższej bazy; roześlą patrole, będą go szukać.
– Nie znajdziesz go – powiedziała Alina. – Nie znajdziesz go, dopóki nie
będzie tego chciał. Zawsze może się skryć w cieniach.
– Na pewno mogę próbować – odparowała Zoya. – A was musimy stąd
zabrać. Możemy was ewakuować do…
Alina pokręciła głową.
– Wracamy do Keramzinu.
– Znajdzie was, nie lekceważcie go.
Zoya zdawała sobie sprawę, że jej słowa brzmią gniewnie i oschle, ale
nie umiała w inny sposób powstrzymać wzbierającej w niej fali strachu
i bezradności. Pozwoliła mu się wymknąć, a teraz nie miała pojęcia, co
jeszcze zrobi i kogo skrzywdzi. To wszystko przez nią.
– Wiem, czym jest Zmrocz – zapewniła ją Alina. – I wiem, jak traktuje
wrogów.
– Oboje dobrze to wiemy. – Mal wyjętą z kieszeni chusteczką opatrzył
dłoń Aliny. – Nie damy mu się wypędzić z domu.
– Nic nie rozumiecie. – Zmrocz ich zabije. Zabije ich wszystkich, a ona,
Zoya, nie zdoła go powstrzymać. – Znajdziemy jakieś inne miejsce dla sie-
rot, możemy…
Alina położyła jej ręce na ramionach.
– Zoyu. Przestań.
– Nie będziemy przenosić dzieci – zawtórował jej Mal. – Już i tak
wystarczająco dużo przeszły.
– W takim razie przyślę wam oddział żołnierzy Pierwszej Armii i przy-
woływaczy.
Mal sapnął głośno.
– Nie stać cię na taką rozrzutność. Przeciwko niemu i tak zdaliby się na
nic, tylko wystraszyliby dzieci.
– Wystraszą się, ale przynajmniej będą bezpieczne.
– Nikt nie jest bezpieczny – odparła spokojnie Alina. – Nikt nigdy nie
był, nie za mojego życia. Ale podtrzymuję to, co powiedziałam wcześniej:
ty i Nikołaj możecie to zmienić.
– Jak on to zrobił? Co tam się wydarzyło?
– Przebił tym nasze dłonie. – Mal rozprostował palce: na jego dłoni leżał
długi, zakrwawiony cierń.
Fragment cierniowego lasu. Zmrocz musiał go ukryć w szatach Yurija.
Zatrzymał go po nieudanym obisbaya i przechował przez całą bitwę w Fał-
dzie, czekając na dogodny moment.
– Potrzebował naszej krwi – wyjaśniła Alina.
Słoneczna Święta i potomek Morozova. Dwoje ludzi, którzy omal nie
pozbawili Zmrocza życia.
„Tylko nasza własna moc może nas zniszczyć, a i to wcale nie jest
pewne”. Przez cały czas się z nimi droczył, podsuwał im swój plan pod nos,
prowokował, żeby go rozszyfrowali. „Rozumiem, że jesteśmy spokrew-
nieni”.
Panika wezbrała w głowie Zoi jak żywa, dysząca bestia z pazurami.
– To ja go uwolniłam. Zawiodłam nas wszystkich.
– Jeszcze nie – zaoponował Mal. – Chyba że zamierzasz się teraz pod-
dać, oczywiście.
Alina potrząsnęła nią z uśmiechem.
– Przecież nie dlatego postawiłam cię na czele, że uciekasz przed walką.
Zoya wyrwała jej się i przetarła oczy nasadami dłoni.
– Jak wy możecie być tak diabelnie spokojni?
Alina się roześmiała.
– Wcale nie jestem spokojna.
– Ja z pewnością nadal jestem przerażony – zawtórował jej Mal.
– Nie wydał ci się jakiś… inny? – spytała go Alina.
Mal wzruszył ramionami.
– Wyglądał tak samo, nieznośny smutas.
– Jak się nazywał ten chłopiec? Ten mnich?
– Yurij Vedenen – odparła Zoya. – Do głowy by mi nie przyszło, że ten
cherlak, to chuchro, może nam narobić takich kłopotów.
– Założę się, że to samo myślałaś kiedyś o mnie.
– Wygrałabyś taki zakład – przyznała Zoya, marszcząc brwi.
– Genya pisała w liście, że twoim zdaniem w Zmroczu wciąż jest coś
z Yurija. Zgadzam się z tobą, wydał mi się jakiś nieswój.
Mal uniósł brwi.
– To on kiedyś był swój?
– No nie, nie do końca – zgodziła się Alina. – Wieczność potrafi zmienić
człowieka.
Zabandażowaną dłonią dotknęła policzka Zoi.
Zoya znieruchomiała. Nagle poczuła się znowu jak w obecności ciotki
w tamtej kuchni w Novokribirsku. „Mogłabym tu zostać”, powiedziała
wtedy. „Mogłabym zostać z tobą i nie wracać”. Ciotka przygładziła jej
włosy. „Nie ty, moja dzielna dziewczynko”, odparła. „Niektóre serca biją
silniej od innych”.
– Zoyu?
Głos Aliny przywrócił ją do teraźniejszości, do tego okropnego miejsca,
do dręczącego ją strachu.
– Nie jesteś sama – ciągnęła Alina. – A jego można pokonać.
– Jest nieśmiertelny.
– To dlaczego tak się wzdrygnął, gdy przywołałaś burzę?
– Burza nic mu nie zrobiła!
– Widzi w tobie coś, co go przeraża. Zawsze tak było. Jak myślisz, dla-
czego dokładał wszelkich starań, żebyśmy w siebie zwątpiły? Bał się tego,
czym możemy się stać w przyszłości.
Jesteśmy smokiem. Nie będziemy leżeć potulnie w oczekiwaniu na
śmierć.
Przepełniający Zoyę strach ociupinkę zelżał.
– Wiesz, gdzie nas szukać, gdybyś nas potrzebowała. Będziemy tutaj.
– Ale twoja moc…
– Zawsze mogę wziąć do ręki karabin. Byłam żołnierką, zanim zostałam
świętą.
Podoba mi się. Jest taka nieustraszona.
Szept Jurisa, odbicie własnych niechętnych myśli Zoi o sierocie, którą
niegdyś pogardzała. Śmiech smoka zabrzmiał w niej basowym echem.
Strata dodała jej śmiałości. Szkoda, że o tobie nie można powiedzieć
tego samego.
– Bardzo się z tego cieszę ale co mam powiedzieć królowi? – zapytała
z westchnieniem.
18
Nikołaj

Kolacja była długa, ale nastroje radosne. Szef kuchni przeszedł samego sie-
bie: podano co najmniej siedem różnych potraw w galarecie. Makhi wyszła
wraz z orszakiem, gdy zaczęły się tańce – oczywiście już po podpisaniu
traktatu. Kwestia dotrzymania jego warunków leżała teraz w rękach Tamar,
Ehri i Mayu.
– Możecie zostać – powiedział Nikołaj. Przed pałac zajechał powóz kró-
lowej gotowy zabrać ją na lądowisko. – Jesteście naszymi gośćmi.
– Dzisiaj i tak zrobiłam więcej, niż do mnie należało – odparła Makhi. –
Udało mi się, na przykład, nie zwymiotować tego ohydnego posiłku. Teraz
muszę sprawdzić, jak wielkich szkód narobiła moja siostra.
Zanim wsiadła do powozu, gestem odwołała Nikołaja na stronę, żeby
porozmawiać z nim w cztery oczy.
– Coś się wydarzyło w Ahmrat Jen, jakaś zaraza. Coś podobnego
widziano też w okolicach Bhez Ju i Paaru.
– U nas ludzie nazywają to „kiłykławą”. Wampirem. Mamy z nią pro-
blem także w Ravce.
– Wiem o tym. I zastanawiam się, czy to nie jest przykrywka dla użycia
jakiejś nowej ravkańskiej broni.
– To nie broń – odparł Nikołaj. – A w każdym razie nie taka, którą umie-
libyśmy władać. Plaga zaatakowała także na Wyspie Tułaczej, we Fjerdzie
i w Nowoziemiu.
Królowa Makhi przetrawiła jego słowa.
– Te cienie, ta wyjałowiona ziemia… To wszystko przypomina Fałdę.
– Istotnie.
– Chodzą słuchy, że wrócił Zmrocz. Bezgwiezdny.
– Też o tym słyszałem.
– Co zrobicie, jeśli się okaże, że faktycznie znalazł sposób na to, by
powrócić?
Nikołaj też chciałby to wiedzieć. Nie spodziewał się jednak, żeby odpo-
wiedź „Przywiązać go do wielkiego kolczastego krzaka i raz na zawsze
wysłać do piekła” zabrzmiała szczególnie przekonująco.
– Najpierw muszę pokonać wilka, który czai się u naszych bram. Potem
zobaczymy, jakie koszmary czyhają w ciemnościach.
– Podzielisz się ze mną zebranymi informacjami.
– Dobrze.
– A kiedy ustalisz, kto jest odpowiedzialny… – Głos Makhi się załamał
i Nikołaj zrozumiał, że plaga zabrała jej coś więcej niż tylko ziemię. Dla
niej to była sprawa osobista. – Osobiście wymierzę mu karę.
Komu dokładnie? Zmrocz stworzył Fałdę, ale Nikołaj, Zoya i Yurij ode-
grali swoje role w sprowadzeniu go z powrotem. Jak to powiedziała Zoya?
„Wszyscy jesteśmy potworami”.
Mógł dać królowej tylko półprawdę:
– Jeżeli sprawa zostanie wyjaśniona, zemścisz się – zapewnił.
– Już nie mogę się doczekać. – Makhi wsiadła do powozu. – Zdziwiłbyś
się, jak długo potrafię chować urazę.
– Żałuj, że nie poznałaś generał Nazyalensky. Z łatwością znalazłybyście
wspólny język.
Drzwi pojazdu się zamknęły, kurz wzbił się spod kopyt koni i orszak
z Shu Hanu zniknął.
Nikołaj wrócił do sali balowej, gdzie muzycy grali żwawą melodię. Kró-
lowa Makhi wyczekała do wesela tylko po to, by dać dowód swojej siły.
Nie chciała, by zapamiętano ją, jak ucieka natychmiast po podpisaniu trak-
tatu.
Dziwnie było tak objadać się, popijać i wznosić toasty bez Tamar, która
znalazła się w niebezpieczeństwie i gdyby coś poszło nie tak, mogła nigdy
nie wrócić do Ravki. Nadia życzyła Davidowi i Genyi wszystkiego najlep-
szego, po czym wcześniej położyła się spać, zbyt zatroskana o ukochaną,
żeby dobrze się bawić. Tolya twierdził, że pogodził się z już z rozłąką z sio-
strą, ale na jego twarzy nadal malowała się melancholia. Mimo swoich nie-
poślednich gabarytów zawsze był bardziej nieśmiałym z pary bliźniąt:
zabójca, który powinien był zostać uczonym, gdyby tylko los zrządził ina-
czej.
– Gdzie David? – spytał Nikołaj Genyę.
Uśmiechnięta i zarumieniona po tańcach rzuciła się na krzesło i pocią-
gnęła z kieliszka długi łyk wina. Odziana w złotą keftę promieniała wła-
snym blaskiem. Przepaskę na oku miała naszywaną rubinami.
– Tańczyliśmy, kiedy wymamrotał coś na temat stożków dziobowych
i zniknął – odparła. – Bardzo to romantyczne.
– David tańczył?!
– Wiem! Szeptem liczył kroki pod nosem i deptał mi po palcach chyba
częściej, niż stawał na podłodze. – Uśmiech Genyi mógłby rozświetlić całą
salę. – Nigdy w życiu się tak dobrze nie bawiłam. No i królowa przyszła na
moje wesele.
– Król też – przypomniał z udawanym oburzeniem Nikołaj.
Zbyła go machnięciem ręki.
– Ciebie wszyscy się spodziewali. A ona miała naprawdę boską suknię.
– Jestem pewien, że chętnie by nas wszystkich zamordowała.
– Jak to na weselu. Kiedy możemy liczyć na wieści od Tamar?
– Wiemy, że dotarły na miejsce i spotkały się z ministrami, ale poza
tym…
Któż mógł wiedzieć, co przyniesie przyszłość? Nadzieję na sojusz.
Szansę na pokój.
O północy przyjęcie zaczęło z wolna wytracać impet, goście chwiejnie
wracali do powozów, a Genya – śmiejąca się i rozśpiewana – ruszyła krętą
drogą do Małego Pałacu. Pogaszono świece. Nikołaj udał się do swoich
komnat, gdzie zamierzał jeszcze przejrzeć dostarczoną przez wieczornego
posłańca korespondencję. Najchętniej uznałby ten dzień za bardzo udany
i położył się spać, ale jego plany dopiero zaczynały się ziszczać i czekało
go jeszcze wiele pracy.
W salonie było pusto i aż nazbyt cicho. Przyzwyczaił się, że wieczorem
siadają z Zoyą i omawiają miniony dzień. Kiedy mogli we dwoje stawiać
czoło faktom, przeciwności losu wydawały się mniej przytłaczające; dzisiaj
w pojedynkę będzie mu wyjątkowo ciężko. Nie chodziło tylko o to, że pod-
stęp z udawanym weselem i próbą przeciągnięcia Shu Hanu na swoją stronę
pozostawał na razie wielką niewiadomą. Niewiele brakowało, żeby demon
wyrwał się dziś na wolność; Nikołaj prawie stracił nad nim panowanie i nie
wiedział, co się dokładnie stało i czy sytuacja może się powtórzyć. Udało
mu się okiełznać przeklętą bestię, ale przez całą noc miał wrażenie, że
w jednej ręce musi mocno ściskać smycz. Bał się zasnąć. Może bezpiecz-
niej byłoby doczekać dnia.
Zadzwonił na służbę i kazał sobie podać herbatę. Popracuje do rana.
Herbatę przyniósł mu Tolya. Zrzucił czerwoną keftę i znów przywdział
oliwkowy mundur.
– Nie mogę spać.
– Zagrajmy w karty – zaproponował Nikołaj.
– Piszę nowy wiersz…
– Albo wystrzelmy się z armaty.
Tolya spojrzał na niego spode łba.
– Odrobina kultury by ci nie zaszkodziła – odparował zjadliwie.
– Nie mam nic przeciwko kulturze. Trzeba ci wiedzieć, że potrafiłem
zasnąć na najlepszych przedstawieniach baletowych. Sobie też nalej. –
Patrząc, jak Tolya nalewa herbaty, Nikołaj zapytał: – Tamar znalazła dziew-
czynę swoich marzeń. A ty, Tolya? Jak to możliwe, że ciągle jesteś sam?
Tolya wzruszył potężnymi ramionami.
– Mam swoją wiarę, swoje książki… Niczego więcej mi nie trzeba.
– Podkochiwałeś się w Alinie?
Tolya spokojnie dokończył nalewanie herbaty, zanim odparł:
– Dla ciebie była zwykłą dziewczyną. Dla mnie jest świętą. To zupełnie
inny rodzaj miłości.
W oddali głośno rozdzwonił się dzwon.
– A to co znowu? – Tolya zmarszczył brwi.
– Alarm w dolnym mieście. – Nikołaj zerwał się na równe nogi. Nie sły-
szał dzwonów bijących na trwogę od czasu swojego przyjęcia urodzino-
wego, kiedy to większość rodu Lancovów została wymordowana. – Idź
po…
Usłyszał odległe buczenie: silniki w powietrzu.
Na wszystkich świętych, pomyślał, to nie może być…
Głośny szum, jak odległy pomruk podekscytowanego tłumu.
Bum!
Spadła pierwsza bomba. Cały pokój się zatrząsł, niewiele brakowało,
żeby Nikołaj z Tolyą się przewrócili. Chwilę później rozległ się drugi huk,
zaraz po nim następny.
Nikołaj szarpnięciem otworzył drzwi. W połowie długości korytarza
sufit się zawalił, na wpół przegradzając go stertą gruzu. W powietrzu kłę-
biły się tumany pyłu. Nikołaj modlił się w duchu, żeby nikt ze straży
i służby nie zginął pod gruzami.
Wybiegł na korytarz. Tolya deptał mu po piętach. Nikołaj doskoczył do
pierwszego gwardzisty, na jakiego się natknęli, młodego kapitana imieniem
Marik: był cały obsypany kurzem, krwawił z jakiejś drobnej rany, ale wzrok
miał przytomny i ściskał w rękach karabin.
– Wasza Wysokość! – zawołał. – Proszę uciekać do tuneli!
– Zbierz wszystkich, których znajdziesz. Ewakuujcie pałac, niech ludzie
schronią się pod ziemią.
– Ale…
Bum!
– Dach może w każdej chwili runąć! – ponaglił gwardzistę Nikołaj. –
Pośpiesz się.
Ziemia się zatrzęsła, jakby cały świat drżał w posadach.
– Poślij griszów do miasta – polecił Nikołaj Tolyi, gdy razem biegli
w stronę Małego Pałacu. – Będą tam potrzebni uzdrowiciele, przydadzą się
też szkwalnicy do uprzątania gruzu. Zawiadom Lazlayon. Każ poderwać
latacze.
– A ty dokąd? – zdziwił się Tolya.
Nikołaj pędził już w kierunku jeziora.
– W górę.
Jego buty załomotały na pomoście. Wskoczył do kabiny Sokoła, który
był wprawdzie mniej zwrotny od Krogulca, ale za to ciężej uzbrojony.
Szybki i zabójczy ożył wokół Nikołaja jak żywe zwierzę.
Sokół przyśpieszył na wodzie i po chwili Nikołaj już wzbijał się w księ-
życowym blasku w górę, przepatrując niebo. Demon skowyczał w niecier-
pliwym wyczekiwaniu.
Fjerdanie budowali swoje bombowce z grubej stali. Miały potężne
uzbrojenie, ale były ociężałe i nie powinny zapuszczać się tak daleko od
domu z ładunkiem bomb – były na to zbyt ciężkie i paliwożerne. „Przewaga
zasięgu”, przypomniał sobie. Fjerda wykonała ruch, którym zamierzała tę
przewagę sprawdzić. Rakiety Davida nie mogły dłużej pozostawać przed-
miotem plotek i domysłów.
Nie spodziewał się, że Fjerdanie ośmielą się zaatakować cywilny cel
i narażą na śmierć królową Shu Hanu. Wiedzieli, że ma wyjechać wcze-
śniej, czy po prostu mieli szczęście? A może to Makhi od samego początku
wiedziała, kiedy spadną bomby?
Nie miał co do tego pewności, a w tej chwili nie miał też czasu na roz-
ważanie ewentualnych implikacji tych faktów.
Daleko w dole widział ognie pożarów w dolnym i górnym mieście. Nie
wiedział, jaka jest skala zniszczeń w Wielkim Pałacu, ale dwie z kopuł
Małego Pałacu legły w gruzach, a całe jedno jego skrzydło stało w płomie-
niach. Tyle dobrego, że bomby nie spadły na dormitoria, a w klasach i labo-
ratoriach nikogo o tej porze nie było. Przy brzegu jeziora, zaledwie kilka
stóp od miejsca, gdzie spali i ćwiczyli mali griszowie, ział dymiący krater.
Celowali w szkołę.
Wytężył wzrok. Malowane na ciemnoszary kolor fjerdańskie latacze
trudno było wypatrzeć i równie trudno usłyszeć, kiedy silnik Sokoła praco-
wał na pełnych obrotach. Dlatego zgasił silnik, przeszedł w lot szybowy
i słuchał. Tam! Trzydzieści stopni na lewo od dziobu. Poczekał, aż chmury
się rozstąpią, i rzeczywiście dostrzegł poruszającą się sylwetkę, nieco tylko
jaśniejszą od otaczającej ją nocy. Odpalił silnik i przy jego głośnym warko-
cie zanurkował. Otworzył ogień.
Fjerdański bombowiec stanął w płomieniach.
Ogłuszył go terkot broni maszynowej. Skręcił ostro w prawo ścigany
przez drugi bombowiec. Za mało widział; chmury zapewniały mu osłonę,
ale były też jego wrogiem. Pociski zrykoszetowały o burtę Sokoła. Nie
umiał stwierdzić, jak poważne są uszkodzenia latacza. Przypomniał sobie
wejście w korkociąg i lot ku ziemi po trafieniu rakietą Davida. Tym razem
nie będzie szkwalników, którzy go ocalą. Powinien wylądować i oszacować
zniszczenia.
Nie. Nie zamierzał lądować, kiedy ludzie na ziemi, jego ludzie, wciąż
byli narażeni na atak nieprzyjaciela.
On sam niewiele widział w gęstych chmurach – w przeciwieństwie do
demona, który był stworzeniem nocy i rwał się do latania.
Zawahał się. Nigdy dotąd nie próbował czegoś podobnego. Nie wiedział,
co się wydarzy. Jak to będzie, gdy zrzeknie się kontroli? Czy zdoła ją potem
odzyskać?
Ty tu się zastanawiasz, pomyślał, a twoi ludzie cierpią.
Leć, polecił demonowi. Czas na nich zapolować.
Zawsze dziwnie się czuł, uwalniając potwora, jakby coś wysysało mu
powietrze z płuc albo jakby płynął ku powierzchni jeziora, żeby zaczerpnąć
tchu. A potem nagle znalazł się w dwóch miejscach naraz: był królem
podejmującym nierozważne ryzyko, korsarzem igrającym z życiem, pilo-
tem z dłońmi zaciśniętymi na sterach Sokoła – i był demonem, skrawkiem
ciemności pędzącym z rozpostartymi skrzydłami w powietrzu.
Zmysły potwora wyłowiły ryk silnika, zapach paliwa. Spostrzegł zwie-
rzynę. Runął na nią z góry.
Pochwycił… Umysł demona nie posługiwał się słowami, znał tylko
satysfakcję, jaką przynosiło mu darcie stali szponami, zgrzyt metalu, zgroza
człowieka, którego wyrwał z kokpitu i rozpłatał pazurami. Krew chlapnęła
na pysk demona – na jego usta – gorąca, słona, metaliczna.
I znów leciał, odskoczył od spadającego bombowca w poszukiwaniu
nowej ofiary. Teraz to demon rządził. Wyczuł bliskość następnego latacza,
zanim Nikołaj go zobaczył. Czy ten był ostatni?
Żądny zniszczenia puścił się ku niemu przez noc i uderzył weń z impe-
tem. Szpony rozpruły kadłub.
Nie. Nikołaj powstrzymał go siłą woli. Niech wiedzą. Niech żyją w stra-
chu.
Demon wspiął się na dziób maszyny i pazurzastą łapą przebił owiewkę
kabiny. Fjerdański pilot wrzasnął przeraźliwie. Nikołaj spojrzał mu prosto
w oczy.
Niech zrozumieją, z kim walczą. Niech wiedzą, co ich czeka, kiedy
kolejny raz zdecydują się zapuścić na niebo nad Ravką.
Zobaczył odbicie demona w oczach wroga.
Ja jestem potworem. Potwór jest mną.
Demon rozdziawił uzębioną paszczę, ale w jego ryku zabrzmiał gniew
Nikołaja, wściekłość za to, co zrobili z jego domem i ludem. Pilot zabełko-
tał coś niezrozumiale i zaczął płakać. Demon wychwycił w powietrzu woń
moczu.
Wracaj do domu i opowiedz, co widziałeś, pomyślał Nikołaj. Demon
leciał przez noc. Opowiedz tak, żeby ci uwierzyli. Niech wiedzą, że Ravką
rządzi teraz król-demon i zemsta jest bliska.
Przywołał z powrotem demona, który ku jego zdumieniu nie stawił żad-
nego oporu. Cień bez słowa skargi rozpłynął się w jego wnętrzu. Był jednak
jakiś inny. Nikołaj wyraźnie czuł jego zadowolenie: trawiąca go żądza prze-
mocy i krwi została zaspokojona. Ich serca biły w zgodnym rytmie. Było to
przerażające, a mimo to podzielał satysfakcję demona. Powinien być
dobrym królem, mądrym, ale w tej chwili nie wiedział, co to dobroć
i mądrość, znał tylko gniew. Rana w jego wnętrzu płonęła jak widoczne
w dole miasto; obecność demona pomagała mu znieść ból.
Kiedy Sokół obniżał lot, Nikołaj usiłował policzyć bijące znad Os Alty
w niebo słupy dymu. Dopiero za dnia będzie można w pełni oszacować
straty i policzyć zabitych.
Wylądował na jeziorze i odczekał, aż niesiony siłą rozpędu latacz dotrze
do brzegu. Teraz, kiedy hurgot silnika nie rozbrzmiewał mu w uszach, sły-
szał już tylko przeszywające noc odgłosy strachu: dzwonki alarmowe
i okrzyki ludzi gaszących pożary i wyciągających rannych ze zgliszcz.
Przyda im się jego pomoc.
Zrzucił marynarkę i puścił się biegiem. Zbierze szkwalników, wezwie
żołnierzy słońca; pomogą przy przeszukiwaniu gruzowisk. W Pozłacanym
Mokradle i Poliznai na pewno poderwano już latacze, żeby patrolowały
niebo i wypatrywały kolejnych jednostek wroga. Będzie musiał zaprowa-
dzić powszechne zaciemnienie: obecnie obowiązywało w stoczniach
i bazach, które mogły uchodzić za cele wojskowe, ale od tej pory wszystkie
ravkańskie wsie i miasta będą musiały pogasić latarnie, a ich mieszkańcy –
nauczyć się żyć w ciemności.
Zbliżywszy się do Małego Pałacu, stwierdził, że pracownie fabrykato-
rów i laboratoria somatyków zostały zrównane z ziemią. Nie szkodzi,
pomyślał. Jakiekolwiek badania i prace w nich prowadzono, na pewno da
się odtworzyć ich efekty.
Wypatrzył w tłumie barczystą sylwetkę Tolyi. Już miał do niego zawo-
łać, gdy dostrzegł łzy w jego oczach i dłoń przyciśniętą do ust.
Szkwalnicy pracowali przy uprzątaniu gruzu. Genya była wśród nich,
klęczała na ziemi w złotej weselnej sukni.
„Wymamrotał coś na temat stożków dziobowych i zniknął”.
Zgroza zakradła się do serca Nikołaja.
– Genyu? – Uklęknął obok niej.
Złapała go za rękaw, ale przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby go nie
poznawała. Rude włosy miała obficie przysypane kurzem, twarz mokrą od
łez.
– Nie mogę go znaleźć – powiedziała oszołomionym, nieobecnym gło-
sem. – Nie mogę znaleźć Davida.
Tworzywo serca świata
19
Mayu

Mayu czekała. Była w tym dobra. Musiała być. Żołnierz ma za zadanie wal-
czyć, strażnik – zachować czujność.
– To swego rodzaju sztuka – powiedziała kiedyś jej stara dowódczyni. –
Twój ludzki umysł będzie błądził, ale oczy sokoła pozostaną czujne.
Zerknęła przez okno statku powietrznego. Niewiele widziała z powodu
ciemności i nie wiedziała, dokąd poszły Tamar i księżniczka. Nie uznały za
właściwe przedstawić jej swojego planu – kolejne przypomnienie, że cho-
ciaż odgrywała rolę księżniczki, była jedynie ochroniarzem cenionym za
swoją lojalność i posłuszeństwo, tak samo jak za talent do walki mieczem
i pistoletem.
Dlaczego wracamy okrężną drogą? – zastanawiała się. A jeśli królowa
Makhi wróci do stolicy przed nimi? Jednakże Mayu zawsze postępowała
zgodnie z instrukcjami, zawsze przestrzegała zasad, więc także i teraz sie-
działa i czekała.
– Pupilek nauczycieli – przezywał ją Reyem i miał rację.
Uwielbiała pochwały, już ich odrobina wystarczała, żeby rozkwitała.
Ponieważ zawsze wiedziała, że Reyem jest lepszym wojownikiem.
Nie chodziło tylko o to, że był silniejszy i szybszy, miał także bardziej
wyczulony instynkt.
– Ona tego nie słyszy – mawiała jej matka, patrząc, jak Reyem i Mayu
ćwiczą walkę jako dzieci. To miała być tylko pozbawiona znaczenia
zabawa, ale Mayu wiedziała, że rodzice ich obserwują i widzą jej niezręcz-
ność. – Spójrz, jak Reyem nigdy się nie waha. Mayu się zastanawia,
a Reyem słucha. On słyszy muzykę walki.
Ja też potrafię słuchać, przysięgała sobie. A jednak, chociaż starała się ze
wszystkich sił, słyszała tylko własne myśli, nieustanne i hałaśliwe, szuka-
jące zrozumienia.
Teraz było tak samo – jej zbuntowany umysł wrzał, roztrząsał najróż-
niejsze prawdopodobne możliwości, kiedy powinien pozostać cichy i upo-
rządkowany. Żałowała, że nie ma zegarka albo czegoś innego, co pozwoli-
łoby jej ocenić upływ czasu.
Opuścili Ravkę dwa dni przed ślubem, kiedy Tamar otrzymała wieści od
swoich szpiegów, że statek powietrzny królowej Makhi wystartował ze sto-
licy. Lecieli transportowcem z Shu Hanu, który został przechwycony przez
siły ravkańskie kilka miesięcy temu, a teraz obsadzony nową załogą.
Myślała, że polecą prosto do pałacu w Ahmrat Jen, ale najwyraźniej
Tamar i księżniczka miały inne plany. Wylądowali w ciemności, a jedyną
wskazówką położenia ich przystanku był intensywny zapach róż w powie-
trzu. Siedziała w milczeniu, patrząc, jak Tamar i Ehri wysiadają w towarzy-
stwie kilkorga griszów: ciałobójców, szkwalników i piekielników. Dziesię-
cioro żołnierzy Drugiej Armii. Królowi Nikołajowi pewnie nie uśmiechało
się oddawanie tak wielu griszów. I to po co? Żeby księżniczka Ehri była
dobrze strzeżona podczas jakiejś sentymentalnej wycieczki do ogrodu bota-
nicznego?
Ehri, rzecz jasna, wróciła z naręczem róż w pomarańczowo-koralowym
odcieniu. Mayu zachowała beznamiętny wyraz twarzy, żeby ukryć pogardę.
Wiedziała, że Ehri jest sentymentalnym stworzeniem, ale z pewnością
księżniczka nie myślała, że parę ślicznych kwiatków pozwoli jej przecią-
gnąć na swoją stronę ministrów Makhi? Gdyby tylko Tamar i Ehri powie-
działy jej, co planują.
Nie ufały jej. Niby dlaczego miałyby ufać? Królowa Makhi, której Mayu
powinna służyć nade wszystko, dwa razy próbowała zabić księżniczkę Ehri.
Sama Mayu próbowała zabić króla Tamar, nawet jeśli tak naprawdę to nie
był król Nikołaj. Znalazła się na statku, bo Tamar i Ehri potrzebowały jej
zeznań, ale tak naprawdę nie stanowiła części ich spisku.
Podczas podróży słuchała, jak Tamar i Ehri planują i knują, rozplątują
kolejne nici swojej misji, a potem związują je z powrotem w odrobinę bar-
dziej uporządkowany sposób, odrobinę ciaśniej. Wiedziała, że spostrzega
tylko ułamek ich zamiarów, i niewiele się odzywała, bo miała niewiele do
powiedzenia. Nigdy dotąd nie potrzebowała interesować się polityką,
a w dodatku nie powinna podsłuchiwać rozmów ludzi stojących wyżej od
niej.
Teraz jednak wszystko się zmieniło i jeśli miała przetrwać, jeśli miała
znaleźć sposób na to, żeby uratować brata bliźniaka, to musiała zacząć się
uczyć. A to nie było łatwe. Kiedy Ehri i Tamar rozmawiały o ważnych
postaciach na dworze rodziny Taban, czuła się tak, jakby patrzyła przez
zaparowaną lunetę, w której obraz czasem staje się ostry, potem się rozma-
zuje i znowu odzyskuje ostrość, ukazując jej coś, czego nigdy do tej pory
nie była w stanie dostrzec.
– Z ministrem Yerweiem nie masz szans – powiedziała Ehri. – To najbar-
dziej przebiegły człowiek spośród doradców Makhi i najwyżej ceniony
przez nią zausznik.
– Był także bliskim doradcą twojej matki? – zapytała Tamar, chociaż
Mayu wyczuwała, że już zna odpowiedź na to pytanie i tylko sprawdza
księżniczkę Ehri.
– O, tak. Był bystry, bardzo ambitny. Wywodzi się ze starego rodu
medyków, którzy służyli królowym Taban.
– Medyków – powtórzyła beznamiętnie Tamar.
Ehri pokiwała głową.
– Dobrze się domyślasz. To ci sami medycy, którzy podjęli się próby
wyrugowania i okiełznania mocy griszów. – Ehri musiała zauważyć, jak
Tamar zacisnęła zęby. – Wiem, jak to brzmi, i nie mylisz się, ale początki
były względnie niewinne.
– Trudno mi w to uwierzyć.
Ehri rozłożyła szeroko ręce. Nosiła podróżną suknię ze stójką i malut-
kimi guziczkami, które ciągnęły się do nadgarstka po łokieć, uszytą z zielo-
nego aksamitu. Griszowie-uzdrowiciele i Genya Safin dobrze się sprawili.
Jej ciało było w pełni wyleczone, włosy jej odrosły. Nigdy nie będzie
wielką pięknością jak Makhi, ale cechowała ją naturalna elegancja, przez
którą zupełnie nie pasowała do ładowni statku powietrznego, pełnej zwo-
jów lin i skrzynek z bronią ustawionych tam przez załogę Tamar.
Mayu powstrzymała chęć rozprostowania nóg, sprawdzenia mięśni rąk.
Król dotrzymał słowa i rzeczywiście odzyskała siły. Nie miała nawet blizny
na piersi, w miejscu, gdzie próbowała wbić sobie nóż w serce.
– Zaczęli od sekcji zwłok – mówiła dalej Ehri. – Próbowali studiować
organy i mózgi griszów, żeby się przekonać, czy istnieją biologiczne róż-
nice między nimi i zwykłymi ludźmi.
– A kiedy nie zdołaliście znaleźć żadnych różnic, pomyśleliście: czemu
nie przyjrzeć się żywym?
– Mówisz „wy”, jakbym sama to robiła. Nie odgrywałam żadnej roli
w rządach mojej siostry.
Tamar skrzyżowała ręce na piersi.
– W taki sposób zamierzasz się tłumaczyć? Odwracanie się od potwor-
ności to żaden powód do dumy.
Królowa Makhi spoliczkowałaby Tamar za taką bezczelność, bez
względu na srebrne toporki podobne do księżycowych sierpów, które ciało-
bójczyni nosiła na biodrach. Ehri jednak tylko się zamyśliła. Nie była
dumna jak królowa.
– To była paskudna praktyka – przyznała. – Moja matka nie bez powodu
zakazała tych eksperymentów.
– To skąd się biorą kherguudowie? – zapytała Mayu, nie potrafiąc dłużej
trzymać języka za zębami.
To było dziwne uczucie – odzywać się w taki sposób do księżniczki
z rodu Taban. Jednakże Ehri nie sprawiała wrażenia ani oburzonej, ani ura-
żonej.
– Nie wiem. Dopiero parę tygodni temu po raz pierwszy o nich usłysza-
łam.
– Jak to możliwe? – Mayu nie potrafiła ukryć urazy w głosie. – Przecież
jesteś księżniczką.
– Sama przez pewien czas byłaś księżniczką – odpowiedziała łagodnie
Ehri. – Odnalazłaś w tym jakiś szczególny sens?
Mayu nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, ale to w żaden sposób
nie uśmierzyło jej gniewu. Nikołaj, Makhi, wszyscy królowie, królowe
i generałowie podejmowali wielkie decyzje, postanawiali, kto ma żyć, kto
powinien umrzeć, a kto będzie cierpieć. Ona nigdy się tym tak naprawdę
nie przejmowała. Z radością wypełniała rozkazy, cieszyła się, że znalazła
swoje miejsce w świecie. Dopóki nie straciła Reyema, a potem Isaaka.
Tamar wyjęła z pochwy toporek i zakręciła nim młynka.
– Kherguudowie polowali na griszów-kontraktowców w Ketterdamie.
Zaatakowali tereny w obrębie granic samej Ravki. A ty mi mówisz, że
o tym nie wiedziałaś?
– Nie wiedziałam – odpowiedziała Ehri. – Podejrzewam, że większość
Shu nie ma o tym pojęcia.
– A doradcy Makhi?
– Tego nie mogę być pewna.
Na tym polegał problem. Ehri zbyt wielu rzeczy nie wiedziała. Jak miała
w jakikolwiek sposób przeciwstawić się królowej Makhi?
– Twoja siostra jest śmiała – powiedziała Tamar, jakby czytała
w myślach Mayu. – Musiała uruchomić laboratoria jeszcze przed śmiercią
twojej matki, zanim została królową.
Ehri zmarszczyła brwi.
– Doszło do pewnego incydentu… Naukowiec próbował uciec do Ker-
chu. Został pojmany przez Fjerdan. Wiem, że prowadzono dochodzenie, ale
matka już wtedy była słabego zdrowia i nie mogła się tym zająć. Niedługo
potem zmarła.
– Ciekawy zbieg okoliczności – mruknęła Tamar i schowała toporek do
pochwy.
Mayu spojrzała jej w oczy. Czyżby Tamar sugerowała, że Makhi ode-
grała rolę w śmierci swojej matki?
Sieć była za bardzo splątana, składała się ze zbyt wielu nici, siedziało
w niej za dużo pająków. Mayu i jej brat musieli w nią wpaść i zostać
pożarci.
Mayu już raz oszukała śmierć. Miała umrzeć z własnej ręki tej samej
nocy, w której zabiła Isaaka. Na jej nożu wciąż była krew Isaaka, kiedy
wbiła go we własne serce. A przynajmniej taki miała zamiar. Źle trafiła.
Przypadkiem? Czy w jednej z tych kluczowych sekund jej pragnienie życia
wygrało z pragnieniem uwolnienia brata i służenia królowej?
Gdyby zdołała się zabić, czy królowa Makhi dotrzymałaby słowa? Mayu
w to wątpiła. Nie wierzyła, że jeszcze kiedyś zobaczy Reyema.
Rodzice zachęcali ją do rywalizowania z bratem, myśląc, że to zabawa.
– Kto pobiegnie na górkę po wodę?
– Ja! – wołali oboje.
– Kto wymierzy trzy ciosy, nie otrzymując żadnego?
– Ja! – wykrzykiwali oboje.
Jednakże to zawsze Reyem zwyciężał. Nigdy się z tego powodu nie
pysznił. Mierzwił jej włosy i mówił:
– Następnym razem mnie dopadniesz. Chodź, zobaczymy, czy uda nam
się zwędzić trochę zielonego melona.
Mayu prawie żałowała, że nie był okrutny, bo wtedy mogłaby go niena-
widzić. Był jednak jej najlepszym przyjacielem i ulubionym towarzyszem.
Kiedy biegali po lesie, nie przeszkadzało jej, że jest szybszy. Kiedy babrali
się w błotnistym strumyku w poszukiwaniu kijanek, to ona była tą bystro-
oką, która jakimś cudem wiedziała, gdzie szukać. Potrafiła cieszyć się
z jego zwycięstw i talentów, bo byli kebben. I wiedziała, że Reyem podziela
jej klęski, bo jest jej bratem. Ona z radością dzieliłaby jego przegrane,
gdyby jakieś mu się przydarzyły.
Byli razem na targu, kiedy zobaczyli plakat zapowiadający przybycie
Królewskiego Dłużca, który przyjeżdżał do ich miasta w poszukiwaniu
dziewcząt chcących trenować i wstąpić do Tavgharadu. Która ośmieli się
popisać swoimi umiejętnościami? – pytanie wypisano wysokimi czerwo-
nymi literami.
Ja, pomyślała Mayu.
Szukano tylko dziewcząt. Reyem nie mógł się zgłosić. Poszła na pastwi-
sko pod akademią, wypełniła formularze i dołączyła do pozostałych prze-
pełnionych nadzieją dziewczyn. Biegała, walczyła, czołgała się na brzuchu
i cały czas powtarzała sobie w myślach: „Ja, ja, ja się ośmielę”.
I udało jej się. Została wybrana i miała pojechać do Ahmrat Jen.
Troska matki na tę wieść była jak policzek w twarz.
– Ona nie jest gotowa! Nie jest dość dobra!
Ojciec zachował się rozsądniej:
– Nie wybraliby jej, gdyby nie miała szansy.
– Wybrali ją, bo jest posłuszna, a nie ze względu na umiejętności. Co się
z nią stanie, kiedy nie poradzi sobie na szkoleniu?
– Wróci do domu – odpowiedział ojciec.
– Okryta wstydem? Nie jest dość silna, żeby przetrwać taką porażkę.
Mylili się jednak. Mayu zawodziła przez całe życie. Jej nieustanna rywa-
lizacja z Reyemem przygotowała ją na próbę, jaka ją czekała. Inne Sokolęta
wybrane do szkolenia do Tavgharadu były najlepsze z najlepszych w swo-
ich miasteczkach i wioskach. Z trudem przełykały pierwsze przegrane.
Ale nie Mayu. Mayu uwielbiała trening. Uwielbiała wyczerpanie, które
uciszało jej myśli, rutynę, która porządkowała jej świat. Uwielbiała to, że
wyszła z cienia Reyema. Pod jego nieobecność, pod wpływem zmęczenia
walką, bieganiem, uczeniem się rozkładania i składania broni palnej, wspi-
nania się po murach i przemykania po dachach, jej umysł wreszcie się uspo-
koił. I w tej ciszy usłyszała w końcu muzykę walki. Wstąpienie do Tavgha-
radu oznaczało, że dołączyła do tańca, który zaczął się wieki temu. Pierw-
sza królowa z rodu Taban podróżowała z grupą elitarnych gwardzistek i sta-
dem wyszkolonych sokołów. Ufała tylko swoim gwardzistkom i ptakom
drapieżnym, nikomu więcej. Te strażniczki wyszkoliły następne kobiety,
a ich symbolem stał się karneolowy sokół. Mayu stała się częścią tej trady-
cji i codziennie z nową dumą wychodziła na świątynny teren, gdzie treno-
wały w upalnym słońcu i podczas ulew.
Ta duma niosła ją do domu na wiosenne święta. Tęskniła za Reyemem
bardziej, niż myślała, że to możliwe. Sukcesy pożarły jej zazdrość i teraz
czuła pustkę w sercu wywołaną przez nieobecność brata. Gdy tylko go
dostrzegała, biegła do niego, wdzięczna za jego istnienie, wdzięczna przeło-
żonym i królowej, że wreszcie uwolniły ją od zazdrości.
Mayu i Reyem siadywali razem i dekorowali ciasteczka budyniowe, oto-
czeni przez pęki anemonów w białych kamiennych misach ich matki. Mayu
opowiadała bratu o pałacu, terenach świątynnych, swoich instruktorach.
– Po powrocie otrzymam przydział – powiedziała mu. – Potem przez
długi czas nie będę wracała do domu.
– Dobrze – odparł ze śmiechem Reyem. – Matka i ojciec znowu będą
mogli wydziwiać nade mną.
– To ci przeszkadza?
Otarł cukier puder z palców. Wstąpił do oddziału wojskowego i dobrze
sobie radził, chociaż jeszcze się nie wyróżnił.
– Wiem, że na to zasłużyłaś. Ciężko pracowałaś, podczas gdy ja rozleni-
wiłem się z powodu pochwał. Ale… możliwe, że trochę ci zazdroszczę.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Reyemie, nie potrafię ci współczuć. Gdybyś naprawdę spróbował,
godząc się z tym, że możesz ponieść porażkę, nauczyłbyś się. Dobrze jest
próbować rzeczy, w których nie jest się dobrym.
Później przeklinała się za te słowa, ponieważ Reyem rzeczywiście zaczął
się starać i odnosić sukcesy. Nie miała pojęcia jak duże, dopóki jej ojciec
nie pojawił się w koszarach Tavgharadu.
– Twój brat zaginął – powiedział. Robił wrażenie kruchego, skóra mu
poszarzała ze zmartwienia i od trudów podróży. – Podobno zdezerterował
i możliwe, że nie żyje.
Wiedziała, że to nie może być prawda.
– Reyem nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. I wiedziałabym… gdyby
odszedł.
Potrzebowała miesięcy, ale w końcu poskładała plotki i fakty w całość
i odkryła, że jej brat, który wcześniej z radością nie zwracał na siebie
uwagi, dopóki ona go do tego nie sprowokowała, wykazał się takimi talen-
tami jako żołnierz, że został wciągnięty do programu Żelazne Serce. Dla
Tavgharadu kherguudowie byli na poły mitem. Nikt nie potrafił potwierdzić
tego, że naprawdę istnieją, a jednak historie o ich umiejętnościach były
legendarne, podobnie jak potworne opowieści o tym, co musieli znieść pod-
czas przemiany i co tracili po jej zakończeniu. Mayu postanowiła odnaleźć
i uwolnić brata. Wtedy została wezwana przed oblicze królowej Makhi.
Myślała, że wykryto jej dochodzenie, że zostanie wygnana albo skazana
na śmierć.
Królowa jednak zamiast tego powiedziała:
– Jesteś z Nehlu, jednego z większych miast. To dlatego nie masz pro-
wincjonalnego akcentu?
– Moja matka była nauczycielką, Wasza Wysokość – odpowiedziała
wtedy Mayu. – Chciała, żebyśmy mieli jak największe szanse, szukając
swojego miejsca w świecie.
– W Tavgharadzie dykcja ma niewielkie znaczenie. Twoje pięści prze-
mawiają za ciebie. Umiesz przyzwoicie dygnąć?
Nie umiała, ale potrafiła się uczyć. Na tym polegał jej dar. Zawsze potra-
fiła się uczyć. Królowa zaproponowała jej możliwość uratowania brata.
A przynajmniej w to wierzyła wtedy Mayu.
Teraz, gdy siedziała w ładowni, słyszała w głowie głos ravkańskiego
króla: „Jesteś siostrą Reyema Yul-Kaata, który nadal żyje”. Jeśli istniała
choćby najmniejsza nadzieja, że jej brata nadal da się uratować, to zamie-
rzała z niej skorzystać.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała, kiedy statek powietrzny zaczął opadać po
raz drugi. – To nie jest pałac.
– To świątynia pod Ahmrat Jen – wyjaśniła Tamar. Odwróciła się do
Ehri i griszów. – Będziemy tam wyjątkowo narażeni na atak. Zachowajcie
czujność.
Nie myliła się. Ciemność dawała im częściową osłonę, ale wszystkie
instynkty mówiły Mayu, że są potwornie odsłonięci. Może, zamiast odszu-
kać brata, znajdzie własną śmierć?
– Masz – powiedziała Tamar, podając jej pas z przywieszonym zakrzy-
wionym ostrzem.
– Skąd to masz? – zapytała Mayu, zapinając pas w talii.
Szabla-szpon była tradycyjną bronią Tavgharadu. Często noszono ją
razem z pistoletem, ale szpony w ogóle stanowiły rzadkość, a żadnej gwar-
dzistce nie pozwolono zabrać szabli do Ravki.
– Od mojego ojca – odparła Tamar. – Dostał ją w prezencie od jednej ze
swoich uczennic, dawno temu. Upomnę się o nią później. Chodźmy.
– Dlaczego tutaj? – zapytała Mayu, gdy schodziły długim trapem na
pola, gdzie kiedyś ćwiczyła, żeby stać się gwardzistką Tavgharadu. Chociaż
ich nie widziała, wiedziała, że część griszów Tamar została rozmieszczona
wokół świątyni.
– Nie możemy po prostu pomaszerować do bram pałacu – wyjaśniła
Tamar. – Moi szpiedzy skontaktowali się z ministrami Naghiem i Zihun.
Spotkamy się z nimi w świątyni Neyar. Moi zwiadowcy zaproponowali sto-
jącą nieco dalej stodołę, ale księżniczka uparła się przy świątyni.
– Ministrowie będą sceptyczni – zauważyła Ehri. – Potrzebujemy świą-
tyni, żeby dodać mocy naszym słowom.
Neyar. Jedna z Sześciu Żołnierek, święta obrończyni Shu Hanu. Mayu
znała tę świątynię. Heksagonalna sala w Małym Pałacu przypomniała jej to
miejsce. Świątynię także wybudowano na planie sześciokąta, z sześcioma
wejściami oflankowanymi przez smukłe kolumny z granatu. Na odkrytym
dziedzińcu stał posąg Neyar z jej słynną bronią, Neshyenyerem. Tam Mayu
złożyła przysięgę, gdy wstępowała do Tavgharadu. I tam ją złamie, zdra-
dzając swoją królową.
Weszli wschodnim wejściem. Ministrowie już czekali razem z obstawą.
– Przysięgliście, że przyjdziecie sami – powiedziała Tamar.
Minister Nagh aż się wzdrygnął.
– Co to za podstęp? – zapytał ostro. – Wprowadzasz wytresowanego
w Ravce psa do walki pod dach jednej z naszych świątyń?
Wszyscy w rządzie Shu Hanu wiedzieli o kebben, które służyły najpierw
Słonecznej Świętej, a potem królowi Ravki. Tatuaże Tamar, jej toporki,
krótkie włosy – to wszystko sprawiało, że natychmiast ją rozpoznawano.
– Jest wrogiem – dodała minister Zihun i dla podkreślenia tych słów
splunęła na podłogę obok butów Tamar.
Tamar nie zareagowała, ale zmrużyła złote oczy. Mayu zdumiewała aro-
gancja polityków. Tamar nie była kimś, kogo należy prowokować. Ehri naj-
wyraźniej też tak uważała.
– Przyjaciele, nie wierzę, żebyście uważali Tamar Kir-Bataar za zagroże-
nie – powiedziała nieśmiało i słodko księżniczka. – W przeciwnym
wypadku nigdy byście nie zwrócili się do niej w taki sposób. Zwłaszcza że
wiecie, że jest ciałobójczynią i nosi srebrne toporki jak inna kobieta
mogłaby nosić biżuterię. Narażała własne życie, by uratować moje. Mam
nadzieję, że mnie wysłuchacie.
– By ratować twoje życie? – wykrztusiła Zihun. – Co to ma wszystko
znaczyć, księżniczko? Królowa miała dziś wziąć udział w twoim ślubie.
Wysłałaś ją w pułapkę? Musisz się wytłumaczyć.
– Pułapkę zastawiła sama królowa – odparła Tamar.
– Jak śmiesz?
Ehri zrobiła krok naprzód.
– Ja to wyjaśnię. Jeśli tylko dacie mi szansę. Dlatego właśnie Tamar
eskortowała mnie w drodze powrotnej.
Przepadłyśmy, pomyślała Mayu. Ehri nie miała ani odrobiny autorytetu
Makhi, nic z jej silnej osobowości.
Minister Nagh pociągnął nosem.
– A co zyskuje na tym zdrajczyni?
– Szansę, żeby zobaczyć dwie stare gaduły w świątyni – mruknęła
Tamar.
– Co takiego? – warknął minister.
Tamar przykleiła uśmiech do twarzy.
– Powiedziałam: „szansę”, żeby zobaczyć pokój na świecie.
– Proszę – odezwała się Ehri. – Jako księżniczka z rodu Taban proszę,
żebyście mnie wysłuchali.
Ministrowie popatrzyli po sobie i ledwie skinęli głowami. Nie mogli jej
odmówić, ale nie zamierzali dać się jej urobić.
– Szlachetni przyjaciele… – zaczęła księżniczka, zwracając się do nich
oficjalnie. – Moja historia to smutna opowieść, ale mam nadzieję, że mnie
wysłuchacie.
Ehri nie mówiła jak polityk. Przedstawiła swoją historię tonem typowym
dla wielkich poetów. Jej opowieść przypominała muzykę, jakby miała
w rękach khatuur i wygrywała na nim melancholijną pieśń, w której każdy
wers ukazywał nową tragedię: spisek uknuty przeciwko królowi, nieudany
zamach, zdrada siostry. Nie, Ehri nie miała w sobie ognia Makhi. Była
w niej słodycz, delikatność, której Mayu nigdy nie lubiła. Teraz jednak nie
potrafiła opędzić się od myśli o legendarnych generałach, którzy udawali,
że jedna flanka ich szyku jest słabsza, żeby zwabić wroga w pułapkę.
Patrzyła, jak zmienia się wyraz twarzy ministrów: od sztywnego niedowie-
rzania, przez absolutne zdumienie, po oburzenie i wreszcie strach. Ponie-
waż, jeśli opowieść Ehri była prawdziwa, nie mieli wyjścia: musieli rzucić
wyzwanie Makhi.
Ścisnęło ją w gardle. Jej własna historia splatała się ze słowami Ehri jak
cichy kontrapunkt, niesłyszana harmonia. Co to znaczyło, nosić strój innej
kobiety, cudzą koronę, wierzyć, że zakochała się w królu, musieć wybierać
między zabawnym, delikatnym chłopcem, o którym wiedziała, że nigdy nie
będzie mogła go mieć, i bratem, którego ukradła jej królowa Makhi.
To była także historia Isaaka. Chłopca, który oddał serce oszustce. Który
oddał życie za swojego króla. Nie miała prawa go opłakiwać. Wybrała Rey-
ema. Wbiła nóż w serce Isaaka. Czasem żałowała, że nie wycelowała lepiej
i nie umarła tamtego dnia razem z nim. Kto jednak wtedy by pozostał, żeby
walczyć o Reyema? Musiała odnaleźć brata albo wszystkie jej wysiłki
pójdą na marne.
Złożyła zeznania, kiedy Ehri ją wezwała. Słowa były bezkształtne w jej
ustach, nijaki żołnierski meldunek w porównaniu z elokwencją Ehri. Mimo
to trudno było gwardzistce Tavgharadu źle mówić o królowej. Potem Tamar
pokazała ministrom list od Makhi, a Mayu wyjaśniła, jaka wiadomość
została w nim zaszyfrowana.
Ministrowie odeszli na bok, żeby się naradzić, a Mayu, Tamar i księż-
niczka czekały. Ministrowie zaraz powiedzą im wszystko, co potrzebowały
wiedzieć.
Minister Nagh i minister Zihun odwrócili się powoli. Skłonili głowy
i uklękli przed księżniczką.
– Zawiedliśmy cię. Powinniśmy byli cię chronić przed knowaniami sio-
stry.
– To ja muszę błagać o wybaczenie – odparła Ehri. – Narażam was, dzie-
ląc się z wami tymi informacjami. Teraz wszystkim nam grozi niebezpie-
czeństwo.
– Możecie to wszystko naprawić – powiedziała Tamar. – Królowa Makhi
może właśnie wracać do stolicy. Zabierzcie Ehri do pałacu i zapewnijcie jej
ochronę.
– Możemy to zrobić – przyznała Zihun, wstając. – Oczywiście, że
możemy. Prosimy tylko, żebyś okazała nam łaskę, gdy zostaniesz królową.
– Nie pragnę korony – odpowiedziała Ehri – a jedynie pokoju i sprawie-
dliwości.
Powinno mi ulżyć, pomyślała Mayu. Zawsze uważała, że księżniczka do
niczego się nie nadaje – kobieta, która ledwie potrafi walczyć, lubi sączyć
herbatę, gra melodie i marzy o zwykłym życiu. Mayu uważała, że urok
i delikatność Ehri to słabości. Teraz się nad tym zastanawiała. Może księż-
niczka zawsze była dyplomatką, dla której przestrzeganie dworskiej ety-
kiety było bronią, podczas gdy dla Makhi bronią były władza i przebie-
głość? Jakiej przywódczyni potrzebował Shu Han?
Jednakże następny krok będzie wymagał czegoś więcej niż wspaniałych
przemów. Pod wieloma względami pałac był dla nich najbardziej niebez-
piecznym miejscem. Będą otoczone przez straże, Tavgharad, szpiegów
Makhi. Ale i tam mogły zawalczyć o swoje. Nie mogły ograniczać się do
spotkań z ministrami. Będą musiały wystąpić publicznie. Księżniczka Ehri
będzie bezpieczna tylko wtedy, gdy wszyscy się dowiedzą, że wróciła do
Shu Hanu i Makhi nie będzie mogła podjąć działań przeciwko niej w sekre-
cie.
– Powinnaś wrócić do pałacu pod osłoną nocy – powiedział minister
Nagh.
– Dobrze – zgodziła się Ehri. – Spotkamy się przy drzwiach ogrodowych
za dwie godziny.
Ministrowie odeszli, zapewniając ją o swojej wierności. Tamar i Ehri nie
ruszyły jednak za nimi.
– Nie wrócimy dziś w nocy, prawda? – domyśliła się Mayu.
Ehri pokręciła głową.
– Nie możemy wrócić do pałacu, kryjąc się w ciemności jak przestępcy.
– Nie wierzysz, że ministrowie nam pomogą?
Tamar wzruszyła ramionami.
– Zihun i Nagh sprawiają wrażenie uczciwych i dostatecznie praworząd-
nych, ale potrzebujemy lepszej ochrony niż obietnice polityków.
Z tym Mayu mogła się zgodzić. Miała dość pokładania wiary w honor
królów, królowych i dowódców.
– A jeśli Makhi już czeka na nasz powrót?
Tamar uśmiechnęła się szelmowsko.
– Na to liczymy.

***

Świt nadszedł i minął, a one pozostały w świątyni, czekając na tłumy,


które wejdą na poranny targ otaczający świątynne tereny. Statek powietrzny
i griszowie dawno odlecieli.
Ehri przebrała się w świeże jedwabie, a kiedy wróciła, Tamar przyniosła
jej paczkę zawiniętą w płótno.
– Udało ci się – stwierdziła z nieskrywaną ulgą Ehri.
Tamar rozwinęła zawiniątko.
– Khatuur? – zapytała z niedowierzaniem Mayu. – Miałam nadzieję na
jakąś broń.
– To jest broń – odparła z naciskiem Ehri. – Wszelkie piękno jest bronią.
Tamar parsknęła śmiechem.
– Mówisz jak Zoya.
Ehri ewidentnie nie była zachwycona tym porównaniem.
– Ją przepełnia wściekłość, tak jak moją siostrę. Nie, khatuur to coś wię-
cej.
– Jesteś gotowa? – spytała Tamar. – Gdy raz zaczniemy, nie będzie
odwrotu.
Ehri położyła palce na strunach khatuuru. Przez chwilę nic nie mówiła,
strojąc instrument, wygrywając nuty, które porządkowały się w powietrzu,
wybrzmiewały i gasły.
– Nigdy w życiu tak się nie bałam – wyznała. – Myślałam, że wyobrażę
to sobie jak występ, ale to coś innego, prawda?
– Tak, to coś bardzo prawdziwego – przyznała Tamar.
Mayu miała ochotę krzyczeć. Naprawdę zamierzały tak po prostu wparo-
wać do pałacu, wyjść na otwarty teren w świetle dnia. Jak Tamar mogła
pozwolić księżniczce na coś tak niemądrego? Nigdy w życiu nie dotrą do
pałacu. Królowa Makhi zwyczajnie wyśle zabójcę, żeby się ich pozbył,
zanim postawią stopę w mieście. Jednakże Mayu była żołnierzem, a żoł-
nierz wypełnia rozkazy.
– Nigdy nie chciałam być bohaterką opowieści – powiedziała Ehri,
patrząc na lekko wygiętą szyjkę khatuuru. – Chciałam tylko śpiewać
o bohaterach. Bohater myślałby o zagrożeniu wojną, o losach ludzi, które
od niego zależą, o kobietach, które spłonęły żywcem z powodu bezdusz-
nego rozkazu królowej. Ja jednak łapię się na tym, że najbardziej martwię
się o własne życie.
Tamar poklepała swoje toporki.
– To tylko oznacza, że chcesz przetrwać, księżniczko. To nie powód do
wstydu.
Ehri położyła palce na strunach.
– Dobrze więc. W takim razie zaczynajmy.
Zeszła po schodach na poranny targ. Klienci natychmiast przerywali tar-
gowanie się, zdumieni widokiem Ehri Kir-Taban, Córki Niebios, która do
nich powróciła. Mayu wiedziała, że księżniczka nie pierwszy raz gra przed
świątynią, ale Ehri miała przecież być w Ravce, zabiegać o względy króla
Ravki i wyjść za niego.
Księżniczka sunęła przez targ w jedwabiach zielonych jak liście,
z odgarniętymi do tyłu włosami, z chryzantemą za lewym uchem. Grała,
a ludzie szli za nią, ciągnąc za sobą dzieci, klaszcząc i tańcząc. Pieśń, jaką
wybrała, nie była przypadkowa – „Kwietna panna”: Ona jest słońcem, wio-
sna powróciła.
Kiedy weszła do miasta, ludzie wychodzili z domów z dzwonkami
i bębenkami, żeby grać razem z nią. Rzucali jej kwiaty pod nogi.
– Naprawdę ją kochają – zdumiewała się Tamar.
– Słyszeliśmy, że pojechałaś spotkać się z barbarzyńcami! – krzyknął
ktoś.
– Myśleliśmy, że zostaniesz żoną Króla z Bliznami!
– Ale widzicie, że wróciłam niezamężna i szczęśliwa, bo mogę żyć
pośród was – odpowiedziała Ehri i ludzie zaczęli wiwatować.
Przeszli przez most i Ehri zaczęła wygrywać nową melodię, patriotyczną
i triumfalną, hymn żołnierzy Shu Hanu. Pieśń bojową.
Królowa Makhi czekała na nich na szerokim pałacowym balkonie
z widokiem na rzekę.
– Siostro! – zawołała i rozłożyła szeroko ręce. – Jakże to do ciebie
podobne, powrócić w tak wspaniałym stylu.
Nikt, kto nie przyglądał się uważnie, nie zauważyłby sposobu, w jaki
królowa wyszczerzyła zęby, jak jej wzrok przesunął się na Mayu i z powro-
tem na Ehri.
– Czyż nie cieszymy się, że nasza siostra powróciła? – zapytała Makhi
poddanych. Tłum odpowiedział wiwatami. – Czy nie cieszymy się, że jest
bezpieczna i w dobrym zdrowiu? Wobec tego świętujmy dziś!
Klasnęła w ręce i plac wypełnił się królewskimi sługami z ciasteczkami
porzeczkowymi i małymi sakiewkami ze złotem.
Mayu przyglądała się twarzy królowej, jej fałszywemu uśmiechowi,
rękom rozłożonym w szerokim geście błogosławieństwa.
Ona chce być kochana, zdała sobie sprawę. Tak jak ja chciałam. Nie
może zrozumieć, dlaczego ludzie wolą jej siostrę, kiedy ona jest bystrzej-
sza, silniejsza i piękniejsza. Przez całe życie będzie próbowała rozwikłać tę
zagadkę, przekonana, że kryje się w tym jakiś sekret, przekupując podda-
nych złotem i słodyczami, żeby okazać szczodrość. Królowa Makhi próbo-
wała zamordować Ehri nie raz, ale dwa razy, byle tylko nie żyć w jej cieniu.
Znała siostrzaną zazdrość, ale nie znała siostrzanej miłości.
Kiedy tylko weszły do pałacu, otoczyli je strażnicy. Minister Yerwei,
królewski medyk, wyszedł je powitać.
– Księżniczko Ehri, jak się miewasz? Musimy cię przebadać i przepisać
odpowiednie toniki, które odnowią twoje siły po tak długiej podróży.
– Dziękuję, ministrze Yerweiu, ale czuję się dobrze. Dobrze mnie kar-
miono i dobrze się mną opiekowano w Ravce.
– Gdzie twoje pozostałe gwardzistki?
– Wyjaśnię to mojej siostrze – odrzekła pogodnie Ehri.
– Przyjmie cię w sali audiencyjnej.
Minister Zihun odchrząknęła.
– Niestety sala jest odnawiana. Mogę zaproponować Pawilon Pierzastej
Altany?
– Ale dopiero co byłem w sali… – zaczął protestować Yerwei.
– Została zalana.
– Zalana?
– Przez wodę z jednej z fontann – dodał minister Nagh. – Robotnicy na-
dal tam pracują.
Mayu ukryła ulgę. Nagh i Zihun od początku zamierzali dotrzymać
słowa danego Ehri. A może wpłynął na nich widok mieszkańców miasta
idących za księżniczką ulicami? To nie miało znaczenia. Zrobili swoje. Ehri
i Tamar musiały porozmawiać z królową na osobności, a nie przy mini-
strach, najlepiej w sali, gdzie Makhi nie mogła patrzeć na nich wszystkich
z góry, przywdziana w moc tysiąca lat rządów królowych z rodu Taban.
– Rozumiem – mruknął Yerwei.
Nie pozostało mu nic innego do powiedzenia.

***

Pawilon Pierzastej Altany tonął w miękkiej bieli i złocie jak chmury


w złotej poświacie na godzinę przed zmierzchem. Takie otoczenie łagodziło
zarys twarzy Ehri, podkreślając jej urodę. Służący przynieśli szklane
dzbany z winem i wodą, talerz z pokrojonymi czerwonymi śliwkami. Roz-
pierzchli się jednak, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i weszła Makhi
w otoczeniu Tavgharadu.
– Śmiesz mnie wzywać jak jakąś służkę?
Ehri tylko się uśmiechnęła. Wstała i ukłoniła się nisko.
– Wybacz, jeśli cię obraziłam, siostro. Sala audiencyjna została zalana,
a wydaje się, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy na osobności.
– Czas na to minął – warknęła Makhi. – Trzeba było wcześniej przyjść
do mnie ze swoimi troskami. A zamiast tego spiskowałaś z tym barbarzyń-
skim królem. Poszłaś do moich ministrów z idiotycznymi opowieściami
o próbie zamachu, poezji i tajnych laboratoriach. Spotkamy się w sali
narad, gdzie odwołasz swoje zeznania i zdasz się na moją łaskę.
– Nie mogę tego zrobić – powiedziała Ehri. – Nawet ty, moja niebiańska
siostro, nie zmusisz mnie do kłamstwa.
– Nie masz dowodów.
– Ja jestem dowodem – powiedziała Mayu zawstydzona tym, że głos jej
zadrżał. – Ja, której kazałaś zabić króla dla ratowania mojego brata.
– Na to też nie masz dowodu. Widzę tylko dziewczynę, która wygląda
na zdrową, podczas gdy wszystkie jej siostry z Tavgharadu zginęły
w tajemniczych okolicznościach.
– Mamy twój list – powiedziała cicho Ehri. – Miał spłonąć razem ze
mną, prawda? Aż do tej chwili nie mogłam w to uwierzyć, ale nie da się
z niczym pomylić wyrazu twojej twarzy, Makhi. Pamiętam go z czasów,
kiedy byłyśmy dziećmi i matka przyłapywała cię na robieniu czegoś,
o czym wiedziałaś, że nie powinnaś była robić.
Makhi uniosła podbródek.
– Czego chcesz?
– Dotrzymaj traktatu podpisanego z Ravką i udziel im wsparcia
z naszego skarbca. Porzuć marzenia o wojnie. Zakończ program khergu-
udów.
– Nie potwierdzając żadnych z twoich insynuacji, mogę się na razie zgo-
dzić na dotrzymanie postanowień traktatu. Jego warunki są dla nas do przy-
jęcia.
– A potem rozmontujesz laboratoria.
Makhi machnęła wdzięcznie ręką, jakby zabijała komara.
– Nonsens. Ten program kherguudów, o którym mówisz, to tylko teoria
spiskowa i wymysły.
– Widziałam kherguudów na własne oczy – powiedziała Tamar. – Nie
wyobraziłam ich sobie.
Makhi jeszcze wyżej uniosła podbródek.
– Spotkałam twojego brata w Os Alcie. Jest równie bezczelny i niewy-
chowany jak ty.
– Zabierzesz nas do laboratoriów – powiedziała Mayu. Miała dość tych
przepychanek. Chciała zobaczyć brata.
– Naprawdę myślisz, że możesz dyktować mi warunki w moim własnym
pałacu? Zdecydowanie przeceniasz wpływy ministrów Zihun i Nagha.
Ehri pokręciła głową.
– Nie zamierzałam polegać na ich wpływach.
Do tej pory stała przed złotym stołem. Teraz stanęła za nim i pochyliła
się, żeby powąchać intensywnie koralowe róże, które na nim postawiła. Ich
płatki wyglądały jak zanurzone w złocie.
Królowa pobladła.
– Są piękne, prawda? Barwne jak płomienie, ale bardzo słabo pachną.
Ich piękno jest tylko powierzchowne. Osobiście wolę dzikie róże. Jednakże
ta odmiana jest niezwykle rzadka.
– Przywiozłaś je z ogrodu naszej babki – wyszeptała królowa Makhi.
– To podarunek. Spodobała jej się moja opowieść.
Teraz Mayu zrozumiała, gdzie wylądował nocą statek powietrzny i skąd
się wziął zapach róż w powietrzu. Tamar i Ehri poprosiły o ochronę babkę
Ehri, Leyti Kir-Taban, Córkę Niebios, którą nadal uważano za królową.
Oddała koronę córce, kiedy była gotowa porzucić rządy i cieszyć się póź-
nym wiekiem. Po śmierci córki pobłogosławiła wybraną przez nią następ-
czynię, Makhi. Mogła jednak w dowolnej chwili cofnąć błogosławieństwo.
Te róże – kwiaty, które Mayu tak naiwnie zlekceważyła jako wyraz senty-
mentalności – rosły w ogrodzie Leyti i nigdzie indziej.
– Nasza babka powinna uważać w ogrodzie – powiedziała Makhi. –
Wypadki chodzą po ludziach.
– Wiem – odparła Ehri. – Dlatego zostawiłam tam cały oddział griszów
wraz z jej własnymi gwardzistkami.
– Cóż za troska.
– Nie wyjawiłam jej wszystkiego – dodała Ehri. – Chociaż z pewnością
mogłabym to zrobić. Zabierzesz nas do laboratoriów, Makhi, bo inaczej
nasza babka dowie się o wszystkim.
– Rozważę to – powiedziała królowa, po czym obróciła się na pięcie
i wyszła.
– Myślisz, że złapała przynętę? – zapytała Tamar, gdy Makhi i jej straż-
niczki wyszły.
Ehri wyjęła jedną z róż z wazonu i przełożyła w inne miejsce.
– Tak. Nie jest w stanie się oprzeć.
Mayu popatrzyła na róże, a potem wyjrzała przez okno na słoneczne,
zimowe niebo i leżące dalej ogrody. Mogła się tylko modlić, żeby Ehri
miała rację.
Znajdę cię, Reyemie, przysięgła w duchu. Znajdę cię.
20
Zoya

Stali na brzegu jeziora przy Małym Pałacu i patrzyli, jak płonie ciało
Davida.
Piekielnicy podpalili stos. Szkwalnicy chronili ogień przed zimnem
i wilgocią. Kiedy nadejdzie czas, substantycy przygotują cegiełkę z popio-
łów Davida. Tak wyglądał rytuał, to był właściwy sposób zadbania o zmar-
łego. O ile pozostało ciało i było dość czasu – bo bardzo wielu zostało na
polach bitew, zginęło w więzieniach albo w laboratoriach daleko od ludzi,
którzy mogli się o nich zatroszczyć i wypowiedzieć dla nich słowa miłości,
słowa pamięci.
Kto przemówi dla mnie? – zastanawiała się Zoya. Nikołaj? Genya? I co
powiedzą? „Była nieznośna i próżna, przepełniona goryczą i trucizną jak
owoce cisu. Była dzielna”. Niewiele tego było.
Patrzyła, jak ogień skacze w nocne niebo. Płomienie tańczyły, jakby nie
wiedziały, że to poważna uroczystość. Ich światło odbijało się w wodzie.
Zwykli żołnierze zebrali się na brzegu jeziora, żeby pożegnać zmarłego
razem z griszami, gwardią pałacową i nolnikami – tymi szczególnymi żoł-
nierzami, którzy oznajmili, że nie są ani griszami, ani członkami Pierwszej
Armii. To oni trudzili się ramię w ramię, pracując dla przyszłości zrodzonej
przez wizję Nikołaja i pomysłowość Davida, demonstrując solidarność
wykutą w ogniu nowej techniki i Małej Nauki.
Wiedziała, że musi chronić tę przyszłość, znaleźć sposób na to, by
pchnąć naprzód ich wysiłki wojenne. Musiała wymyślić, kogo wybrać spo-
śród materialników, żeby dołączył do Triumwiratu na miejsce Davida. Była
generałem. Była żołnierzem. To był jej obowiązek, więc go wypełni, ale
w tej chwili… W tej chwili nie mogła myśleć, znaleźć w sobie tego odosob-
nienia, tego bunkra, który przetrwałby wybuch każdej bomby i każdą
zawieruchę.
„Nie możesz ocalić wszystkich”.
Może Juris był wieczny, może jego smocze oczy były w stanie spostrzec,
że jedna śmierć jest niczym w obliczu rozległości czasu. Ona jednak nie
mogła wzbić się ze smokiem w niebo. Nigdy w życiu nie czuła się równie
śmiertelna i równie mała.
– Zostań ze mną – szepnęła wcześniej Genya. – Stań obok mnie.
Dlatego Zoya stała na brzegu jeziora, gdzie wszyscy razem trenowali,
w pobliżu szkoły, w której siedzieli podczas lekcji, i trzymała się z Genyą
pod ręce. Nikołaj stał obok Genyi, obejmując ją za ramiona, jakby mógł ją
teraz ochronić przed żałobą, skoro nie zdołali uchronić jej przed stratą.
Czuła ciało przyjaciółki odziane w ciężką czerwoną keftę. Griszowie nie
mieli koloru, który oznaczałby żałobę. Zbyt wiele żywotów musieli opłaki-
wać. Genya drżała i Zoya odbierała ciężar jej ciała jak niematerialny –
jakby iskry z ognia mogły ją porwać ze sobą. Jednakże ciężar jej smutku
przywierał do Zoi ciężki i gęsty niczym przemoczony płaszcz, ciągnący ją
w dół, ciążący na jej członkach. Chciała go odrzucić, ale smok nie pozwo-
liłby na to, nie pozwoliłby jej uciec od bólu.
– Nie dam rady – szepnęła Genya. Twarz miała opuchniętą od płaczu. Jej
zwykle pełne życia włosy spływały teraz martwo po plecach.
– Nic nie musisz robić – odpowiedziała Zoya. – Po prostu bądź tutaj.
Stój.
– Nawet tego nie dam rady.
– Trzymam cię. Nie pozwolę ci upaść.
Miała wrażenie, że to kłamstwo. Sama się rozpadała. Roztrzaskiwała się
o skały. „Jesteś wystarczająco silna, żeby przeżyć upadek”. Juris się mylił.
Ale była to winna Genyi – to i o wiele więcej.
– Nikołaju? – zagadnęła. – Wątpię, żeby Genya była gotowa wygłosić
mowę.
Skinął głową. Spojrzał na tłum, który zebrał się w ciemności, na twarze
oświetlone płomieniami.
– David i ja rozmawialiśmy liczbami – zaczął. – Nasze najbardziej dono-
śne rozmowy przekładały się na plany nowych wynalazków. Nie mogę uda-
wać, że go rozumiałem.
Zoya spodziewała się, że usłyszy ton króla wzywającego żołnierzy do
broni, ale głos Nikołaja był chropawy i zmęczony. Był zwyczajnym czło-
wiekiem, który opłakiwał utratę przyjaciela.
– Nie byłem dość bystry, żeby nadążyć za jego geniuszem – mówił dalej.
– Mogłem tylko szanować jego intelekt i pragnienie dobrego wykorzystania
talentów, z którymi się urodził. Polegałem na nim, że znajdzie odpowiedzi,
których ja nie potrafiłem znaleźć, że oświetli ścieżkę, kiedy ja się gubiłem.
David widział rzeczy, których nie potrafił dostrzec nikt inny. Przenikał
wzrokiem świat i dostrzegał tajemnice po drugiej stronie. Wiem, że odszedł,
żeby je rozwikłać. – Blady uśmiech musnął usta Nikołaja. – Widzę go
w jakiejś ogromnej bibliotece, już zatraconego w pracy, pochylonego nad
jakimś nowym problemem, poznającego niepoznane. Kiedy będę wchodził
do laboratorium, kiedy będę budził się w nocy z nowym pomysłem, będzie
mi go brakowało… – Głos mu się załamał. – Już mi go brakuje. Niech
święci powitają go na jaśniejszym brzegu.
– Niech święci go przyjmą – mruknął tłum.
David jednak nie wierzył w świętych. Wierzył w Małą Naukę. Wierzył
w świat, którym rządzą fakty i logika.
A w co ja wierzę?
Zoya nie wiedziała. Wierzyła w Ravkę, w swojego króla, w możliwość,
że jest częścią czegoś lepszego od niej samej. Może na to nie zasługiwała.
Teraz spojrzenie wszystkich padło na Genyę. Była żoną Davida, jego
przyjaciółką, rodaczką. Spodziewano się, że coś powie.
Wyprostowała się nieco, uniosła podbródek.
– Kochałam go – powiedziała, a jej ciało nadal drżało, jakby zostało
rozerwane i pośpiesznie pozszywane z powrotem. – Kochałam go, a on
kochał mnie. Kiedy ja… Kiedy nikt nie mógł do mnie dotrzeć… on mnie
zobaczył. On… – Oparła głowę na ramieniu Zoi i zapłakała. – Kochałam
go, a on kochał mnie.
Czy może istnieć większy dar? Bardziej niewiarygodne odkrycie na tym
świecie?
– Wiem – powiedziała Zoya. – Kochał cię ponad wszystko.
Oczy smoka otworzyły się i poczuła tę miłość, ogrom tego, co utraciła
Genya. To było nie do zniesienia, bo wiedziała, że nie może w żaden spo-
sób ugasić tego bólu.
– Powiedz im, Zoyu. Ja nie… nie mogę.
Genya robiła wrażenie kruchej, skulonej w sobie jak listek delikatnego
kwiatu chowający się przed zimą.
Co Zoya mogła jej powiedzieć? Co mogła powiedzieć komukolwiek
z nich? Jak mogła dać im nadzieję, jakiej sama nie miała?
„Tak działa miłość”. To było jedno z ulubionych powiedzonek matki.
Kiedy spiżarnia była pusta, kiedy jej mąż nie mógł znaleźć pracy, kiedy
ręce miała spękane od prania dla sąsiadów. „Tak działa miłość”.
Zoya widziała Sabinę z rękami czerwonymi od ługu, z piękną twarzą
pożłobioną zmarszczkami, jakby rzeźbiarz, który wykuł jej urodę, stracił
panowanie nad sobą, zbyt długo żłobił pod oczami i w kącikach ust. „Nie
wyobrażasz sobie, jaki był przystojny”, mówiła Sabina, patrząc na ojca Zoi
głosem pełnym goryczy. „Własna matka ostrzegała mnie, że nie będę miała
życia z Sulijczykiem, że ona i mój ojciec odwrócą się ode mnie. Ja jednak
nie dbałam o to. Byłam zakochana. Spotykaliśmy się pod księżycem. Tań-
czyliśmy do muzyki, którą wygrywali jego bracia. Myślałam, że miłość
będzie moją zbroją, moimi skrzydłami, tarczą chroniącą mnie przed świa-
tem”. Zaśmiała się wtedy i brzmiało to jak kości tłukące się w kubku wróż-
bity, gotowe wysypać się i przepowiedzieć same katastrofy. Rozłożyła spę-
kane dłonie, wskazując na skromny dom, zimny piec, stosy prania, klepisko
zamiast podłogi. „Oto nasza tarcza. Tak działa miłość”. Ojciec nie odezwał
się ani słowem.
Zoya tylko raz widziała swoich sulijskich stryjów. Przyjechali po
zmroku na rozkaz jej matki. Sabina już leżała w łóżku i kazała jej zostać,
ale kiedy tylko matka zasnęła, Zoya wymknęła się, żeby zobaczyć nieznajo-
mych o czarnych włosach i czarnych oczach, o brwiach gęstych i ciemnych
jak jej własne. Przypominali jej ojca i zarazem go nie przypominali. Ich
śniada skóra wydawała się rozświetlona od środka. Plecy mieli proste,
głowy nosili wysoko. Ojciec wyglądał przy nich jak starzec, chociaż wie-
działa, że jest najmłodszym z braci.
– Odjedź z nami – powiedział stryj Dhej. – Teraz, tej nocy. Zanim ta
wiedźma się obudzi.
– Nie mów tak o mojej żonie.
– Więc zanim twoja ukochana małżonka obudzi się, żeby cię zagarnąć.
Umrzesz tu, Suhm. Już ledwie żyjesz.
– Nic mi nie jest.
– Nie jest nam pisane żyć pośród nich, w zamknięciu ich domów, więd-
nąć pod ich dachami. Przeznaczone są ci gwiazdy i otwarte niebo. Tobie
pisana jest wolność.
– Mam dziecko, nie mogę tak po prostu…
– Matka to zepsuty owoc i córka wyrośnie na pełną goryczy. Już widzę
zalegający w niej smutek.
– Zamilcz, Dheju. Zoya ma dobre serce i wyrośnie na piękną i silną
kobietę. Taką, jaką mogłaby być jej matka. Gdyby miała innego męża.
– To zabierz ją ze sobą. Uratuj ją od tego miejsca.
Tak, zabierz mnie stąd.
Zoya zasłoniła usta rękami, jakby wymówiła te słowa na głos, jakby
wypowiedziała przekleństwo i rzuciła je na świat. Zalało ją poczucie winy,
zadławiło, przywołało łzy do oczu. Kochała matkę. Naprawdę. Naprawdę.
Nie chciała, żeby przytrafiło jej się coś złego. Nie chciała zostawić jej
samej, porzucić na pastwę losu. Zakradła się z powrotem do łóżka Sabiny,
objęła ją mocno i płakała tak długo, aż zasnęła. Śniła jednak, że jedzie na
sulijskim wozie i następnego ranka obudziła się skonsternowana i zdezo-
rientowana, przeświadczona, że nadal czuje zapach siana i koni, przeko-
nana, że słyszy radosne trajkotanie sióstr, których nie ma.
Nigdy więcej nie zobaczyła swoich stryjów.
„Tak działa miłość”.
Miłość niszczyła. Zostawiała żałobników, wdowy, zostawiała po sobie
żałość. Żałoba i miłość to jedno i to samo. Żałoba to cień, jaki zostawiała
miłość po swoim odejściu.
Zbyt długo żyłam w tym cieniu, pomyślała, spoglądając na brzeg jeziora,
na obejmujących się zziębniętych żołnierzy, którzy czekali, aż ktoś coś
powie.
– Proszę – szepnęła Genya.
Zoya rozpaczliwie szukała słów nadziei i siły, ale miała tylko prawdę.
– Kiedyś… – Głos miała szorstki od nieprzelanych łez. Nienawidziła
jego brzmienia. – Kiedyś wierzyłam, że istnieje pewien rodzaj żołnierza.
Rodzaj, jakim sama pragnęłam zostać. Bezwzględny i nieubłagany. Czciłam
siłę: burzę, cios ciałobójcy, Cięcie. Kiedy wybrano mnie, żebym przewo-
dziła Triumwiratowi… – Zalał ją wstyd, ale zmusiła się do mówienia. –
Pogardzałam ludźmi, których wybrano wraz ze mną. Byłam najsilniejsza
i najbardziej niebezpieczna, myślałam, że wiem, jak dowodzić.
Czuła, jak tłoczą się w niej wspomnienia długich nocnych sprzeczek
z Genyą i Davidem. Kiedy zaczęli razem spiskować, zamiast się kłócić?
– Nie miałam o niczym pojęcia. David nie postanowił sobie, że nauczy
mnie potęgi milczenia, ale tak właśnie zrobił. Genya nie próbowała przeko-
nać mnie, żebym stała się życzliwsza, ale codziennie pokazywała mi, ile
życzliwość może zdziałać. Dawid nie był… Nie był łatwym człowiekiem.
Nie opowiadał żartów, nie uśmiechał się, niczego nie ułatwiał w codzien-
nych kontaktach. Nie cierpiał rozmówek towarzyskich i potrafił tak pogrą-
żyć się w pracy, że zapominał jeść i spać. Jedyne, co potrafiło odciągnąć
jego uwagę od pracy, to Genya. Gdy na nią patrzył, widać było, że znalazł
swoje idealnie równanie. – Wzruszyła ramionami. Nie potrafiła się zmie-
rzyć z własnymi rachunkami. – David był żołnierzem innego rodzaju. Jego
siła wypływała z geniuszu, ale także z milczenia, z gotowości, żeby słu-
chać, z przekonania, że każdy problem ma swoje rozwiązanie. W całej Os
Alcie odbywają się dziś pogrzeby. Ludzie opłakują bliskich. Stoimy przed
nowym i potwornym wyzwaniem, przed nowym rodzajem wroga i nowym
rodzajem wojny, ale tak jak teraz stoimy tu razem, tak razem stawimy czoło
temu wrogowi. Będziemy walczyć tak, jak opłakujemy Davida, ramię
w ramię. Pomaszerujemy jak żołnierze, aspirując do tego, żeby stać się
takimi żołnierzami jak David, którzy nie kierują się pragnieniem zemsty ani
gniewem, ale chęcią, by więcej zrozumieć, lepiej czynić. David Kostyk
powraca do tworzywa serca świata. Na zawsze pozostanie z nami.
Większość żołnierzy nie znała tradycyjnej odpowiedzi, ale griszowie
owszem.
– Jak on powraca, tak i my wrócimy.
W tych wymamrotanych słowach kryła się mała pociecha. Czy i ona
mogła być takim żołnierzem jak David? Nie miała pojęcia. Bała się, co
może się stać, gdy ta chwila ciszy minie, gdy popioły Davida zostaną
zebrane i umieszczone w białych murach otaczających tereny pałacu. Miej-
sce obok niego zostanie zarezerwowane dla Genyi. Tysiące ciał, tysiące
cegieł, tysiące duchów czuwających nad pokoleniami griszów. I po co to
wszystko?
Fjerdanie pchnęli ich wszystkich na nieznany teren. Wiedziała, że gniew
czeka na nią po drugiej stronie smutku i kiedy zostanie uwolniony, nie była
pewna, co sama zrobi.
– Muszę iść do niego – szepnęła Genya. – Po raz ostatni.
Wyciągnęła z kieszeni otwarty notes. Zoya potrzebowała chwili, żeby
zrozumieć, co to takiego. Spostrzegła kilka słów nagryzmolonych pismem
Davida: „Pomysły na komplementy: włosy (kolor, faktura), uśmiech
(powody i skutki), talenty (formowanie, toniki, wyczucie stylu – sprawdzić,
co to ten »styl«), zęby? rozmiar stóp?”.
– To jego dziennik – zrozumiała.
W którym zapisał wszystkie drobne przypomnienia, jak uszczęśliwiać
Genyę.
Genya spojrzała na jezioro.
– Muszę się przejść.
Zoya dała sygnał akwatykowi, ale smok był w pobliżu, a ona chciała być
tą, która będzie trzymać Genyę w tej chwili. Uniosła ręce i powoli złożyła
dłonie. „Czyż nie jesteśmy wszystkim? O ile odpowiednio zagłębisz się
w Małą Naukę”. Nie było czasu, żeby szlifować dary i kształtować moc,
jaką Juris dał jej wraz ze swoim życiem. Jednakże jej szkwalnicze talenty
nie były aż tak odległe od zdolności akwatyka.
Muszę jej to dać, pomyślała.
Smok tego żądał. Pogrążone w żalu serce Zoi tego wymagało.
Lód ściął powierzchnię jeziora, lśniąca biała ścieżka wydłużała się
z każdym krokiem Genyi, prowadząc ją od brzegu do stosu Davida. Stanęła
przed płomieniami, jej rude włosy lśniły jak pióra żarptaka. Przycisnęła
usta do okładki notesu.
– Żebyś pamiętał, kiedy spotkamy się w następnym świecie – powie-
działa cicho i wrzuciła notes do ognia.
Zoya nie powinna usłyszeć tych słów – nie z tak dużej odległości. Nie
chciała poznać tak intymnego sekretu. Tak bolesnego. Widziała jednak
oczami smoka i słyszała jego uszami. Za każde życie, która opłakała, smok
opłakał tysiące.
Jak? Jak przetrwać w świecie, który wciąż odbiera?
Smok nie odpowiedział, było słychać tylko trzask ognia i zimną ciszę
gwiazd – pięknych, jasnych i nieczułych.

***

Po zakończeniu ceremonii Zoya zamierzała odprowadzić Genyę


z powrotem do jej pokojów, ale ta odmówiła.
– Nie mogę zostać sama. Spotykasz się z królem?
– Tak, ale…
– Nie mogę zostać sama – powtórzyła Genya.
– Leoni i Nadia tam będą.
– Wiem. Fjerdanie nie będą czekać, aż opłaczemy naszych zmarłych.
Musimy wybrać kogoś, kto będzie reprezentował materialników w Trium-
wiracie.
– Mamy czas.
Genya spojrzała na nią udręczonym wzrokiem.
– Tak? Cały czas widzę, jak wyglądał, gdy wyciągnięto go z gruzów. Na-
dal miał na sobie ślubny strój i… pióro w ręku. Jego opuszki… – Genya
uniosła własną dłoń i dotknęła palcami ust. Nowe łzy wezbrały w jej
oczach. – Były poplamione atramentem.
Zoi przy tym nie było. Za późno wróciła do Os Alty, żeby pomóc, za
późno, żeby walczyć.
– Jeśli nie czujesz się gotowa…
Genya otarła łzy.
– Jestem członkinią Triumwiratu, a nie tylko wdową w żałobie. Muszę
tam być. Nie mogę siedzieć sama z własnymi myślami.
To akurat Zoya dobrze rozumiała.
Wszyscy zebrali się w jej salonie, przy stole, przy którym kiedyś zasia-
dali oprycznicy Zmrocza, a potem strażnicy Aliny. Królewskie komnaty
pozostały nietknięte, ale z otaczających je korytarzy nie uprzątnięto jeszcze
gruzu.
Tolya otulił ramiona Genyi szalem i posadził ją przy ogniu, a Zoya krą-
żyła po pokoju, nie bardzo wiedząc, co dalej. Nadia i Leoni przyniosły
stosy teczek, najpewniej wyniki ich prac nad pociskami. Adrik też przy-
szedł. Zoya zastanawiała się, czy Nikołaj zamierza ją zdegradować i oddać
dowodzenie młodszemu bratu Nadii. Miał do tego wszelkie prawo.
– Wybaczcie zwłokę – powiedział Nikołaj, kiedy w końcu przyszedł. –
Trudno nadążyć z korespondencją, odkąd… Cóż. – Nalał filiżankę herbaty
i zaniósł ją Genyi. Włożył spodeczek z naczynkiem jej ręce. – Jesteś
głodna?
Genya pokręciła głową.
Przesunął krzesło tak, żeby usiąść obok niej. Przez długą chwilę nikt nie
odezwał się słowem.
W końcu król westchnął.
– Nie wiem, od czego zacząć.
W ostatnich dniach, odkąd minęło zagrożenie i dało się odnaleźć ciała –
niektóre spalone, inne zmiażdżone – urządzano pogrzeby we wszystkich
zakątkach Os Alty. Król brał udział w tak wielu, jak tylko zdołał, zakradał
się do kościołów, gdzie modlono się do świętych, pomagał rodzinom z tych
rejonów miasta, które stały się niebezpieczne. Zoya rzadko go widywała,
odkąd wróciła do stolicy. Cieszyła się z tego. Stawienie mu czoła oznacza-
łoby stawienie czoła własnej porażce. Próbowała więc ogarnąć chaos, który
rozpętał się po bombardowaniu, zaprowadzić nowe przepisy odnośnie do
zaciemnienia w całej Ravce, złożyła oficjalne dyplomatyczne protesty we
Fjerdzie, dołączyła do griszów w dolnym mieście, gdzie pomagała przy
sprzątaniu i misjach ratowniczych, ciesząc się, że ma zajęcie.
Nie była gotowa na potworną ciszę pogrzebu ani na tę chwilę, która
wymagała ogarnięcia wszystkiego, co wycierpieli. Nikt nie chciał tego
sumować.
– Gdzie jeszcze spadły bomby? – zapytał Tolya.
Lepiej mówić o wojnie niż o utraconej miłości.
– Poliznaya solidnie oberwała – odparł Nikołaj. – Straciliśmy ponad
połowę lataczy, większość statków powietrznych. Przepadły nasze zapasy
tytanu.
Przekazał wieści prawie beznamiętnie, jakby mówił o pogodzie. Jednak
Zoya za dobrze go znała. Wyrazu jego oczu nie dało się z niczym pomylić,
chociaż nigdy go u niego nie widziała: Nikołaj sprawiał wrażenie pokona-
nego.
– Całe? – zapytała Nadia. – Nie zaczęliśmy nawet budowy pocisków.
– Będziemy musieli zastosować inny metal.
Nawet Zoya wiedziała jednak, co to znaczy. Rakiety będą za ciężkie,
żeby wystrzelić je z bezpiecznej odległości, a szkwalnikom będzie o wiele
trudniej kierować nimi z oddali.
– Os Kervo będzie następnym celem Fjerdy – powiedziała. Ktoś musiał.
– Rozesłaliśmy po całym mieście ostrzeżenia o konieczności wprowa-
dzenia zaciemnienia – podjął Nikołaj, prześlizgując się po niej wzrokiem.
Prawie na nią nie patrzył od chwili jej powrotu. – Myślę jednak, że Fjerda
może się chwilę wstrzymać. Zaatakowali nas, mając nadzieję zastraszyć
zachód i sprawić, że poprze Vadika Demidowa. Taką samą strategią Zmrocz
posłużył się podczas wojny domowej.
– Znów mnie pokonał.
Sprawiała wrażenie zrezygnowanej, może rozgniewanej, ale niczym nie
zdradzała swojego cierpienia, tej kłującej rzeczy, która nie dawała jej spać,
która zjadała ją dniem i nocą. Gniew był łatwy. Nawet smutek. Ale wstyd?
Pozwoliła mu uciec. Za wszystko, co robił teraz Zmrocz, za każdego, kogo
skrzywdził, wina spadała na nią.
– To ja się zgodziłem, żeby zabrać go z pałacu – zauważył Nikołaj. – To
nie pierwszy raz, kiedy wziął nas przez zaskoczenie, ale pamiętajmy, że
jego intrygi nigdy do końca się nie urzeczywistniają.
Na razie. Bo tym razem Zmrocz naprawdę mógł wygrać. Może powinni
znaleźć sposób na to, żeby zawrzeć z nim sojusz, naprawdę przeciągnąć go
na swoją stronę. Może Fjerdanie nie ośmieliliby się zaatakować, gdyby
wiedzieli, że powrócił. Tylko czy można było oczekiwać, że Genya będzie
współpracować z mężczyzną, który ją poświęcił, oddał gwałcicielowi? Czy
Zoya mogła dzielić salę narad z mężczyzną, który zamordował jej ciotkę?
– Co on zrobi? – zapytała Leoni.
Siedziała obok Adrika. Podczas pogrzebu też byli razem. To było
typowe dla griszów pracujących pod przykrywką, że zakochiwali się
w sobie podczas misji, ale romanse rzadko trwały po tym, jak dreszcz przy-
gody mijał i agenci wracali do ojczyzny. Adrik i Leoni sprawiali wrażenie
wyjątku od reguły, chociaż Zoya nie pojmowała, jak byli w stanie znosić
swoje towarzystwo. Może niesłabnący mrok i wieczna promienność to wła-
ściwa kombinacja.
Nikołaj odchylił się na krześle.
– Zmrocz ma zamiłowanie do widowisk, z którymi może rywalizować
tylko mój własny talent. Będzie chciał urządzić swój bardzo publiczny
powrót.
– Moja siostra ma szpiegów i informatorów rozmieszczonych w prawie
wszystkich większych miastach Ravki – wtrącił Tolya. – Będziemy pytać
o wszystkich przybyszów i obcych.
– Przynajmniej Tamar ma się dobrze – odparł Nikołaj.
Nadia pobladła pod piegami, ale powiedziała tylko:
– Świętym niech będą dzięki.
Wiadomości od Tamar potwierdziły, że dzięki poparciu traktatu przez
Ehri rada królowej Shu Hanu zgodziła się ratyfikować i poprzeć ich nowo
wykuty sojusz. Teraz pozostało tylko iść za ciosem i doprowadzić do wyga-
szenia tajnego programu tworzenia kherguudów.
– Dopilnujmy, żeby nasi żołnierze na północnej granicy wypatrywali
wszelkich śladów Bezgwiezdnych – powiedział Nikołaj. – Nie chcę, żeby
przeszli do Fjerdy.
– Zmrocz mógłby połączyć siły z Fjerdanami? – spytała Nadia.
– Mógłby – przyznał Tolya. – To kolejny ruch, który już kiedyś wykonał.
Nadia roześmiała się gorzko.
– Nie wiem, komu kibicować.
Zoya też nie była tego pewna. Więcej Fjerdan czczących ravkańskich
świętych oznaczało większe współczucie dla Ravki i potencjalnie mniejsze
poparcie dla wojny. Jednakże ta sama wiara mogła oznaczać, że Zmroczowi
będzie o wiele łatwiej znaleźć tam punkt oparcia.
Tolya skrzyżował potężne ręce na piersi.
– Apparat aktywnie sprzeciwiał się uznaniu Zmrocza za świętego. Fjer-
danie będą musieli zerwać współpracę z kapłanem, jeśli chcą mieć Zmrocza
po swojej stronie.
– Czyżby? – spytał z powątpiewaniem Nikołaj. – Apparat przetrwa. To
jego specjalność. Jeśli wyczuje, że Zmrocz stał się cennym nabytkiem, to
możemy mieć pewność, że dozna nagłego objawienia. A zmartwychwstanie
to naprawdę imponujący powrót. Być może Fjerda nie będzie musiała
wybierać między kapłanem a nowo zmartwychwstałym świętym.
– Wątpię, żeby Zmrocz dołączył do Apparata – powiedziała Genya.
Pierwszy raz się odezwała. Nagle wszyscy w pokoju znieruchomieli,
jakby zostali zamknięci w szkle.
Nikołaj odwrócił się do niej.
– Znasz go lepiej niż ktokolwiek z nas, dłużej niż ktokolwiek z nas. Dla-
czego tak mówisz?
Odstawiła filiżankę.
– Z powodu dumy. Zmrocz nie wybacza. On karze. Ukarał ciebie za to,
że zdradziłeś go jako Sturmhond. Ukarał mnie za to, że wybrałam Alinę.
Kiedy przeprowadził przewrót, powierzył stolicę Aparatowi; kapłan miał
swoim autorytetem wesprzeć jego sprawę. A zamiast tego umocnił wiarę
ludzi w Alinę Starkov.
– Bo wierzył, że nią łatwiej da się kierować – zauważył Nikołaj.
– Tym większą głupotą się wykazał, ale to jest coś, co łączy ich obu,
Zmrocza i Apparata – odparła surowszym tonem Genya. – Zlekceważyli ją.
Zlekceważyli nas wszystkich. Zmrocz zawsze pragnął jednego: żeby ten
kraj go kochał, uwielbiał. Nie sprzymierzy się z kapłanem, bo ten zrobił coś
niewybaczalnego: zwrócił ludzi przeciwko Zmroczowi.
– Co wobec tego zrobi?
Genya zmięła w pięści materiał kefty.
– Pytanie brzmi: co my zrobimy?
– A możemy coś zrobić? – zapytał Adrik. Chociaż raz jego żałosny ton
był całkowicie na miejscu. – Nawet przy wsparciu ze strony Shu Hanu
i Nowoziemców, czy mamy dość lataczy lub pocisków, żeby stawić czoło
Fjerdzie w walce?
Nadia i Leoni popatrzyły po sobie. Leoni zagryzła usta.
– Gdybyśmy mieli nowe źródło tytanu, moglibyśmy natychmiast zacząć
produkcję.
Tolya wziął głęboki wdech.
– Wiem, że wszyscy jesteśmy rozgniewani i pogrążeni w smutku. To, co
zrobiła Fjerda, jest niewybaczalne, ale…
– Ale? – podchwyciła Zoya.
Nie odwrócił wzroku, gdy spojrzała mu w twarz.
– To, co zrobimy w następnej kolejności, nie tylko określi rodzaj tej
wojny, ale też każdej następnej. Wystrzelenie rakiety, które nie wymaga
narażania życia żołnierza albo pilota? Wojna powinna mieć cenę. W jakim
momencie staniemy się równie źli jak Fjerdanie?
– Może tacy właśnie musimy być – odparowała. – To świat, w którym
złoczyńcom żyje się doskonale.
W którym ludzie tacy jak David umierają pod stosami kamienia odziani
w ślubne stroje, podczas gdy Zmrocz i Apparat jakimś cudem nadal oddy-
chają.
– Czy to znaczy, że my też staniemy się złoczyńcami? – zapytał Tolya
i Zoya usłyszała błagalną nutę w jego głosie.
– Nigdy nie byłeś najsłabszą osobą w pokoju, Tolya. Miłosierdzie nic nie
znaczy, kiedy nie możemy obronić własnych ludzi.
– Ale gdzie to się kończy?
Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Nikołaj powiedział to dostatecz-
nie dużo razy: kiedy raz uwolnisz rzekę, już jej nie zawrócisz.
Genya delikatnie dotknęła ręki Tolyi.
– David nienawidził wojny. Był wynalazcą, twórcą. Marzył o czasach,
gdy będzie mógł budować cuda zamiast broni. – Wyciągnęła rękę do Zoi,
która niechętnie podała jej dłoń, mimo nieprzyjemnej guli rosnącej w gar-
dle. – Wiedział też, że nie wykujemy pokoju sami. Fjerdanie pokazali nam,
kim są. Od nas zależy, kim my chcemy się stać.
– A mianowicie? – zapytała Zoya, bo naprawdę tego nie wiedziała.
Zawsze czuła tylko gniew.
– Zbudujemy rakiety – odparła Genya. – Zmusimy ich do zrozumienia,
co potrafimy. Damy im wybór.
Zoya zastanawiała się, kto będzie mógł dokonać tego wyboru. Rodzice,
którzy nie chcą posyłać dzieci na śmierć? Jarl Brum i jego nienawistni
drüskelle? Rodzina królewska gotowa utrzymać swoją pozycję za wszelką
cenę?
– Zawsze chodziło nam o powstrzymanie wojny – powiedział Nikołaj. –
Jeśli Fjerdanie nie uwierzą, że możemy ich zatrzymać, to przewalą się przez
nas jak fala.
Nadia poprawiła się na krześle.
– Ale bez tytanu…
– Będziemy mieli tytan – odparł Nikołaj.
Zoya nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
– Nowoziemcy zgodzili się go dostarczyć?
– Nie, nie mają przetworzonego tytanu na sprzedaż. Za to ma go Kerch.
Adrik prychnął.
– Za nic w świecie nam go nie sprzedadzą, a już na pewno nie za cenę,
na którą nas stać.
– Dlatego nie zamierzam ich prosić. Tak się składa, że znam kogoś, kto
pomoże nam w tych negocjacjach.
Tolya zmarszczył czoło.
– Negocjacjach?
– Ukradniemy tytan – wyjaśniła Zoya. – To właśnie Nikołaj ma na
myśli.
Filiżanka zagrzechotała na spodeczku Genyi.
– Jeśli Kerch dowie się, że jesteśmy zamieszani w coś takiego, to będzie
oznaczało katastrofę dyplomatyczną.
Nikołaj uścisnął jej ramię i wstał. Wyglądał mniej jak król, który włada
krajem, a bardziej jak korsarz, który zaraz strzeli do wrogiego statku.
– Możliwe, ale Ketterdam to najlepsze miejsce na hazard – powiedział.
21
Mnich

Nie wiedział, dokąd pójść. Nie sięgnął wcześniej myślami dalej niż pra-
gnienie, żeby znowu stać się całością, znowu być sobą. Nie był nawet do
końca pewny, czy jego plan zadziała. Uczepił się jednak tego kawałka
drewna z cierniowego lasu, a sieroty dały mu idealną szansę, żeby spróbo-
wać.
Alina.
Ona żyje. Głos Yurija jak echo w jego głowie, komar, od którego nie
mógł się opędzić. Sankta Alina, Córka Dva Stolba, Alina od Fałdy. Ona
żyje.
Tak, Alina Starkov miała się doskonale i żyła szczęśliwie ze swoim tro-
picielem. O ile można to było nazwać życiem. Yurij paplał radośnie i bez
końca.
Jej pytania niepokoiły go, ale Alina miała talent do załażenia mu za
skórę. „Dlaczego koniecznie chcesz zostać naszym zbawcą?”. Odpowiedź
na jej pytanie była równie oczywista jak zawsze: bo kto inny obroni gri-
szów i Ravkę? Lekkomyślny chłopiec, który lubi bawić się w pirata?
Mściwa dziewczyna, która za bardzo boi się własnego serca, żeby opano-
wać ogromną moc, jaką otrzymała? Byli niebezpieczni. Niebezpieczni dla
niego, niebezpieczni dla kraju, nawet dla samych siebie. Dzieci.
Jego żołnierze z cienia nieśli go przez lasy i polany, a on sam wędrował
myślami, aż wreszcie dotarli do miasta nad rzeką. To miejsce było znajome
– podobnie jak większość miejsc w Ravce. Znał każdy kamień i każdą
gałązkę w tym kraju. Jednakże broń, czołgi i latające machiny, które opano-
wały ten świat, były dla niego nowe i niemile widziane. Gdyby jego plan
się powiódł, gdyby zdołał zamienić Fałdę w broń, mając Alinę u boku,
Ravka nigdy nie byłaby narażona na ten przemarsz okrucieństwa.
Ona żyje. Sankta Alina, która oddała życie za Ravkę.
– To ja oddałem życie za Ravkę – warknął do drzew i w końcu skarcony
Yurij zamilkł.
Kazał niczewojom zostać przy wysokim moście nad rzeką płynącą
w wąwozie i resztę drogi do wioski przeszedł o własnych siłach, nie do
końca wiedząc, dokąd zmierza. Szedł boso i nadal miał na sobie postrzę-
pione czarne szaty i spodnie Yurija; materiał był zakrwawiony tam, gdzie
drasnęły go kule. Marzył o kąpieli i czystym ubraniu. O ludzkich rzeczach.
Sklepikarze patrzyli na niego z niepokojem z progów, ale nie musieli się
niczego obawiać z jego strony. Przynajmniej na razie. Większość tej pro-
wincji była religijna, zwłaszcza od czasu wojny domowej. Alina z pewno-
ścią była popularna, zawsze przedstawiano ją z białymi włosami i twarzą
rozświetloną, jakby połknęła słońce. Bardzo to teatralne. Widywał też
Jurisa, świętego najbardziej związanego z czasem wojny, o ile to w ogóle
możliwe, i Sankta Maryę, patronkę tych, którzy znaleźli się daleko od
domu. Nigdzie nie widział śladu Bezgwiezdnego.
Wszystko w swoim czasie, powiedział sobie, i Yurij go poparł. W tej
kwestii byli zgodni.
Imiona tłoczyły się w jego myślach. Staski. Kirył. Kirigan. Anton. Eryk.
Lawina wspomnień. Był nimi wszystkimi, ale kim powinien stać się teraz?
Miał mnóstwo czasu, żeby rozważać te sprawy w swoim szklanym więzie-
niu, ale teraz, kiedy się uwolnił i naprawdę mógł wybrać, odkrył, że tylko
jedno imię pasuje. Najstarsze: Aleksander. Nie miał powodu, żeby dłużej
ukrywać swoją dziwność. Święci powinni żyć wiecznie.
Dotarł na błotnisty rynek miasteczka i zobaczył mały kościół z pojedyn-
czą pobieloną kopułą. Przez otwarte drzwi dostrzegł kapłana, który zajmo-
wał się czymś obok ołtarza, podczas gdy jakaś kobieta zapalała świece za
zmarłych. To mu wystarczy za azyl. Nie będą mogli wypędzić bosego
żebraka.
Jednakże dopiero kiedy Aleksander znalazł się w środku i otuliły go
chłodne, gęste i pocieszające cienie kościoła, zdał sobie sprawę, gdzie się
znalazł. Nad ołtarzem wisiał wielki obraz mężczyzny z żelaznymi obrę-
czami na nadgarstkach i szyi wpatrującego się w pustkę. Sankt Ilia w Oko-
wach.
Naprawdę znał to miejsce. Powrócił do miejsca początku. Kościół wybu-
dowano na ruinach domu Ilii Morozova, dziadka Aleksandra, człowieka,
którego zrzucono z tego samego mostu, który Aleksander właśnie przeszedł
w drodze do miasteczka. Nazywano go Kościomistrzem, był największym
fabrykatorem, jaki kiedykolwiek żył. A jednak był kimś znacznie więcej.
– Kto tam? – zapytał kapłan, odwracając się w stronę drzwi.
Aleksander już zniknął w cieniach, zebrał je wokół ciała jak całun
w ciemności bocznej nawy.
Ruszył cicho do drzwi, o których wiedział, że doprowadzą go po roz-
chwierutanych schodach do piwnicy, do miejsca, gdzie zebrano stare ławki
kościelne i zbutwiałe ścienne makaty. Jego wspomnienia były równie
mroczne i zakurzone jak to miejsce, ale plany kościoła i tego, co istniało tu
wcześniej, przetrwały pogrzebane w jego umyśle i wiedział, że poniżej piw-
nicy znajduje się jeszcze jedno pomieszczenie. Znalazł latarnię i zaczął szu-
kać włazu.
Nie trwało to długo. Kiedy pociągnął za metalowe kółko, zawiasy
zaskrzypiały. Może kapłan to usłyszy i spróbuje modlitwą odpędzić duchy.
Yurij trajkotał w jego głowie, oburzony tą odrobiną świętokradztwa, ale
Aleksander go zignorował.
Pokażę ci cuda, obiecał.
Ale to święte miejsce, zaprotestował Yurij.
Aleksander prawie się roześmiał. Co sprawiało, że kościół jest święty?
Złocone aureole świętych? Słowa kapłana?
Modlitwy wypowiadane pod jego dachem.
Aleksander skrzywił się w ciemności. Pobożność chłopaka była wyczer-
pująca.
Zsunął się do lochu pod piwnicą. Tutaj zamiast podłogi było klepisko
i latarnia ukazywała tylko ziemne ściany oraz korzenie, które próbowały się
przez nie przepchnąć. Wiedział jednak, czym kiedyś było to pomieszczenie:
warsztatem na tyłach domu Morozova, miejscem, w którym jego dziadek
majstrował przy granicy między życiem a śmiercią, gdzie wskrzeszał mar-
twe istoty z nadzieją, że wbuduje w ich kości moc. Próbował stworzyć wła-
sne amplifikatory i to mu się udało.
Aleksander próbował pójść śladami Morozova. Przekonał matkę, żeby
zabrała go do tego miasta, do domu, w którym mieszkała jako dziecko.
Kiedy zobaczyła kościół wybudowany na miejscu warsztatu ojca, śmiała się
przez prawie godzinę.
– Oni go zabili, wiesz? – powiedziała wtedy Baghra, płacząc ze śmiechu.
– Przodkowie tych samych ludzi, którzy chodzą po tym mieście i modlą się
w tym kościele, wrzucili go do rzeki. Prawdziwa moc ich przeraża. – Mach-
nęła ręką w stronę malowanego ołtarza. – Chcą tylko iluzji mocy. Wize-
runku na ścianie, który milczy i jest bezpieczny.
Jednakże Aleksander odnalazł prawdziwą moc ukrytą w tej piwnicy –
dzienniki dziadka, zapiski z jego eksperymentów. Stały się jego obsesją.
Był pewien, że może dokonać tego samego co Ilia Morozov, więc próbo-
wał. Skutkiem była Fałda.
Dar, szepnął Yurij i Aleksander nagle znalazł się w Novokribirsku,
patrzył, jak fala Fałdy pędzi ku niemu, słyszał wokół krzyki. Uratowałeś
mnie tamtego dnia.
Zerknął w ciemność piwnicznego pomieszczenia. Z pewnością nie miał
zamiaru ratować Yurija. Cieszył się jednak, że ktoś pamięta, ile dobrego
zrobił dla tego kraju.
Przesuwał rękami wzdłuż ścian, po zimnej i wilgotnej ziemi, aż natrafił
na niszę, gdzie wówczas znalazł zawinięte w materiał dzienniki. Teraz była
pusta. Nie, nie całkiem. Jego palce natrafiły na coś – na kawałek drewna.
Część dziecinnej zabawki. Wygięta łabędzia szyja wykonana z nadzwy-
czajną starannością, odłamana u podstawy. Bezużyteczna.
Dlaczego poszedłeś do Aliny? – brzęczał nieustannie Yurij. Po co jej
szukać?
Żeby odzyskać moc, rzecz jasna. Wszechświat chciał go upokorzyć,
zmusić, żeby zwrócił się do pary żałosnych sierot jak żebrak na kolanach.
Dlaczego do niej poszedłeś?
Bo przy niej znowu był człowiekiem. Kiedyś Alina była naiwna,
samotna, desperacko pragnęła aprobaty – wszystko to sprawiało, że w prze-
szłości niezwykle łatwo mógł manipulować swoimi żołnierzami. A jak go
przechytrzyła? Przez czysty upór. Pragmatyczny impuls, który pozwolił jej
przetrwać w sierocińcu, znieść wiele lat bez korzystania z mocy. I coś wię-
cej. Wiedział kiedyś, jak to się nazywa, setkę żywotów temu. „Jeszcze nie
jest dla ciebie za późno”, powiedziała. Mogła mieć rację, ale nie po to
wywalczył sobie drogę powrotną ze śmierci, żeby dać się teraz uratować.
Nie było dla niego żadnej pokuty. Wszystko, co zrobił, zrobił dla gri-
szów, dla Ravki.
A plaga? Czy mógł ją dodać do listy swoich rzekomych zbrodni? Musiał
przyznać, że ponosi częściową winę. Chociaż gdyby młody król był tak
grzeczny, żeby położyć się i umrzeć zgodnie z planem, obisbaya zostałoby
zakończone i Fałda nigdy by nie pękła. Ale jak straszna może być ta plaga?
Ravka przeżyła gorsze rzeczy, tak samo jak on.
Spojrzał na trzymaną w rękach popsutą zabawkę. Nie powinien był tu
przychodzić. Czuł zapach wzruszonej ziemi, kadzidło z kościoła powyżej.
To miejsce było tylko grobem, niczym więcej.
Chciał wydostać się z ciemności, znaleźć się z powrotem pod bladym
zimowym słońcem. Zamknął za sobą klapę i wyszedł po schodach z piw-
nicy, ale zatrzymał się w drzwiach kościoła. Słyszał, jak kapłan mówi, sły-
szał szuranie i pomruk tłumu. Ludzie musieli wejść, kiedy on zatonął
w myślach.
Jaki to był dzień? Zebrali się na poranne nabożeństwo?
Kapłan opowiadał o Sankt Nikołaju, małym chłopcu, którego omal nie
pożarli żeglarze-kanibale, kiedy ruszył nauczać biednych i głodnych. To
była krwawa i dziwna opowieść, podobnie jak wszystkie żywoty świętych.
Może nadszedł czas na nową historię, na pojedynczego świętego więk-
szego od wszystkich, jacy go poprzedzali, który nie rozdziela swojej mocy
jak jakiś bankier, notujący w księdze rachunkowej modlitwy i dobre
uczynki. Może nadszedł czas na nowego rodzaju cud.
W kryjówce przy drzwiach Aleksander uniósł ręce i skupił się na ikonie
namalowanej nad kapłanem. Powoli cienie zwinęły się wokół rozłożonych
rąk Sankt Ilii, zaczęły wyciekać mu z ust.
Z piersi wiernych wyrwały się zduszone okrzyki. Kapłan odwrócił się
i padł na kolana. Aleksander spijał ich strach i zdumienie. Uderzały mu do
głowy jak tanie wiśniowe wino, które pił… nie pamiętał kiedy.
Widzisz, Yurij, zaczęła się epoka cudów.
Przemknął przez kościół, przybierając formę wirującej chmury cienia.
Tłum wiernych krzyknął.
Nie mógł po prostu pojawić się znikąd, wskrzeszony. Pozostało zbyt
wiele dawnych uraz i padnie zbyt wiele pytań. Nie, tu się kryła lepsza opo-
wieść. Stanie się Yurijem, pozwoli chłopcu mówić za niego i kiedy nadej-
dzie czas, mnich stanie się jego wybrańcem – chłopcem, który pochodzi
znikąd i został obdarzony wielką mocą. Ludzie uwielbiali bajkę o Alinie.
Pokochają i tę.
Uda się do Fałdy. Znajdzie tych, którzy wierzą w Bezgwiezdnego Świę-
tego.
Nauczy świat zgrozy przemieszanej z podziwem.
22
Nina

Nina nie chciała się ruszyć z łóżka. Hanne powiedziała rodzicom, że jej
przyjaciółka jest chora i że zaszkodziły jej ostrygi podane poprzedniego
dnia na śniadanie.
– Zapominam, że nie przywykła do luksusów Lodowego Dworu –
powiedział Brum, a jego głos niósł się przez uchylone drzwi. – Musi jed-
nak dołączyć do nas, żebyśmy razem mogli świętować.
To powinno mnie rozgniewać.
Ta myśl przyszła i odeszła. Nina czuła, że tonie, ale nie chciała walczyć,
żeby wydostać się na powierzchnię. Chciała leżeć w łóżku, pod przykry-
ciami ciężkimi jak woda. Nie chciała myśleć i nie chciała udawać, że nic jej
nie jest.
Miała wrażenie, że ktoś otworzył jej pierś i wyciął z niej serce. Fjerdanie
zbombardowali Os Altę. Zrzucili bomby na domy, w których spały dzieci,
na targi, gdzie niewinni ludzie prowadzili swoje interesy. Zbombardowali
dom Niny, miejsce, gdzie znalazła radość i akceptację jako mała dziew-
czynka. Ilu jej przyjaciół zginęło? Ilu zostało rannych? Była w gabinecie
Bruma, widziała mapę stolicy Ravki, ale nie rozumiała. Gdyby tylko…
Zapadła się głębiej, niżej; tonęła.
Wieści nadeszły w trakcie przyjęcia, raptem kilka dni po królewskim
polowaniu. Była z Brumami w sali balowej, w tym samym pomieszczeniu,
w którym książę omal nie zemdlał. Trzymała talerz z wędzoną rybą
i kawiorem, rozmyślając od niechcenia, że jeszcze żaden szpieg nie był
równie dobrze karmiony. Rozeszła się wieść, że księciu Rasmusowi zabro-
niono brać udział w królewskim polowaniu, ale szkody dla jego reputacji
zostały nieco złagodzone przez opowieści o tym, że dobrze prezentuje się
w stroju jeździeckim i z każdym dniem sprawia wrażenie silniejszego.
– Przekonamy się – mruknął Brum. – Może sobie wywatować ramiona
kurtki, ale nie stanie się od tego lepszym królem.
Siwy Redvin tylko prychnął.
– Wsadźmy go na konia i przekonajmy się, co się stanie.
– To okrutne – odezwała się wtedy cicho Hanne. – Kpicie z niego
z powodu jego słabości, a potem karzecie go, gdy ośmiela się zmienić.
Redvin się roześmiał.
– Twoja córka ma słabość do tego bladego szczeniaka.
Jednakże wyraz twarzy Bruma stał się lodowaty.
– Książę jest bezkarny, Hanne. Lepiej będzie, jeśli to zapamiętasz.
Rasmus może cię teraz faworyzować, ale jeśli zmieni zdanie, nie będę
w stanie cię chronić.
Na te słowa Nina zadygotała, przypominając sobie Rasmusa ze szpicrutą
w ręce i krew na policzku Jorana.
Hanne jednak nie spuściła wzroku i popatrzyła ojcu w twarz z niezłomną
determinacją. Nina wiedziała, że powinna ją szturchnąć, dotknąć delikatnie
jej ręki, przypomnieć, że powinny okazywać słabość i łagodność, żeby nikt
nie odgadł ich siły, ale nie mogła tego zrobić. To była prawdziwa Hanne,
dziewczyna o sercu wilka. Uleczenie księcia nie tylko uczyniło Rasmusa
silniejszym, przypomniało też Hanne, kim powinna być, kim mogłaby się
stać, gdyby Fjerda nie znajdowała się w uścisku takich mężczyzn jak jej
ojciec.
Milczący pojedynek został przerwany przez rwetes w sali tronowej,
gwar, który narastał, aż zamienił się w ryk, a potem wiwaty i oklaski.
– Co się dzieje? – zapytała Ylva.
Nina nigdy nie zapomni uśmiechu, który wypłynął na twarz Bruma
w tamtej chwili – to był wyraz czystej przyjemności.
– Stolica Ravki płonie! – krzyknął ktoś.
– Zbombardowaliśmy Os Altę!
– Przyparliśmy ich do muru!
Nina nie do końca wiedziała, skąd dobiegają głosy. Ludzie ściskali dłoń
Bruma, poklepywali go po plecach. Ona miała uczucie, jakby stała na
brzegu wzburzonego morza: fale uderzały w nią raz za razem, a ona starała
się zachować równowagę.
Hanne wzięła ją za rękę.
– Co się stało? – szepnęła Nina.
Usłyszała własny głos jakby z ogromnej odległości.
– Wygląda na to, że przeprowadzono nalot – odpowiedziała Hanne. –
Fjerdańskie bombowce uderzyły w Os Altę.
– Ale to… to niemożliwe. Miasto znajduje się za daleko.
Podłoga przechylała się pod nogami Niny.
– Nic ci nie jest, Milu? – zapytała Ylva.
– Musisz wziąć się w garść – szepnęła Ninie do ucha Hanne. – Ojciec
zauważy.
Nina przywołała każdy posiadany okruch siły i zmusiła się do przybrania
zdumionego wyrazu twarzy.
– Czyli Nikołaj Lancov nie żyje?
Te słowa zostawiły ohydny posmak w jej ustach. Zimny pot spływał jej
po karku.
– Nie – odparł z goryczą Brum. – Ten mały łajdak wyślizgnął się nam
tym razem.
Tym razem. A co z Adrikiem i Leoni? Z Zoyą? Z pozostałymi?
– Jeden z pilotów wrócił z dziwną opowieścią o potworach na niebie nad
miastem – mówił dalej Brum. – Myślę, że to nerwica frontowa.
– Pomóż mi – błagała Hanne Nina. – Wyciągnij mnie stąd.
I Hanne to zrobiła. Pozwoliła, żeby życzliwa publika otoczyła rodziców,
a sama wyprowadziła Ninę z sali.
Nina nie wiedziała, co się z nią dzieje. Brała udział w walce. Trzymała
ukochanego w ramionach, gdy umierał, a mimo to miała teraz wrażenie, że
cały jej świat wali się wokół niej, jakby był zrobiony z papieru. Serce biło
jej jak szalone. Suknia wydawała się za ciasna. Ilu ludzi zginęło, kiedy ona
bawiła się w szpiega? Widziała mapę celów, po prostu nie zrozumiała, co
ma przed sobą. Chciała krzyczeć, płakać. Jednakże Mila Jandersdat nie
mogła zrobić żadnej z tych rzeczy.
Zanim dotarły do komnat Brumów, ubranie miała przesiąknięte potem.
Drżąc, złapała się umywalki i zwymiotowała, a potem osunęła się na pod-
łogę. Nogi nie były w stanie dłużej jej utrzymać.
Całe szczęście, że Hanne była silna, bo musiała zaciągnąć Ninę do łóżka
i przebrać w koszulę nocną. Nina wiedziała, że zemdleje. Uściskała dłoń
Hanne.
– Spraw, żeby zachorował – zażądała.
– Co?
– Hanne, wróć na przyjęcie i zachowuj się, jakby nic się nie stało.
Potrzebuję, żebyś osłabiła księcia.
– Ale Rasmus…
– Hanne, proszę – błagała Nina, zaciskając palce. – Zrób to dla mnie.
Hanne odgarnęła włosy ze zlanej potem twarzy Niny.
– Dobrze – powiedziała. – W porządku. Obiecaj mi tylko, że odpocz-
niesz.
Dopiero wtedy Nina pozwoliła sobie zatonąć w falach morza – i tam już
została, zatopiona pod kołdrami przez całą noc i cały dzień, który potem
nastąpił. Hanne przychodziła i wychodziła. Próbowała przekonać Ninę,
żeby coś zjadła. Nina miała jednak wrażenie, że słyszy ją z daleka. Dryfo-
wała w jakimś spokojnym miejscu i chciała tam pozostać otulona w ciszę.
Na lądzie czekało zbyt dużo bólu.
Dopóki nie usłyszała głosu Bruma na korytarzu.
– Nie obchodzi mnie, że jest chora. Może sobie nawet umierać. Jeśli kró-
lowa życzy sobie ją widzieć, to ta żona handlarza ryb ma się zwlec z łóżka.
Królowa Agathe. Jak przez mgłę Nina przypomniała sobie, co powie-
działa Hanne. Instynkt wziął w niej górę i wykazała dość rozsądku, żeby
wymyślić nowy podstęp. Musiała jednak wziąć się w garść, żeby wykorzy-
stać jego skutki.
– Jeśli zaszkodziło jej coś, co zjadła, to z pewnością musi już czuć się
lepiej, prawda? – zasugerowała Ylva. – Musi zobaczyć się z królową.
– Nie mam na to czasu. Za pół godziny muszę znaleźć się poza pierście-
niem murów na Drokesteringu. Nie każę moim ludziom czekać z powodu
słabowitego półgłupka.
Drokestering. Nina próbowała przypomnieć sobie to słowo. Pochodziło
ze starofjerdańskiego: święto drüskelle z okazji zwycięstwa. Obchodziło się
je w lasach, zwykle trwało całą noc.
– Przyprowadzę ją – zaoferowała Hanne. – Daj mi tylko… Daj mi tylko
chwilę, żebym ją przygotowała.
Nina odepchnęła się od łóżka, żeby usiąść. Jej skóra pachniała kwaśno
od potu i strachu. Włosy miała potargane, z głodu i pragnienia kręciło jej
się w głowie.
– Wstałaś! – powiedziała Hanne, podbiegając do łóżka. – Dzięki niech
będą Djelowi, myślałam, że wymkniesz mi się na zawsze.
– Wstałam – wychrypiała Nina.
Hanne nalała jej trochę wody.
– Przyszli słudzy królowej. Mają lektykę. Królowa usłyszała, że zacho-
rowałaś, i pragnie, żebyś spotkała się z jej osobistym lekarzem.
Nina szczerze wątpiła, żeby tego właśnie chciała królowa.
– Masz coś do jedzenia? – zapytała.
– Mogę przynieść ci trochę bulionu albo parę suchych tostów. Słyszysz
mnie? Królowa…
– Słyszałam. Poproszę kubek bulionu.
– Powinnaś się też umyć.
– To było niemiłe.
– To było szczere.
Nina nie miała czasu na kąpiel, więc opłukała się, najlepiej, jak zdołała,
zimną wodą z umywalki i skropiła się perfumami. Chłód wody jej nie prze-
szkadzał. Potrzebowała wszystkiego, co ją obudzi.
Przeczesała włosy grzebieniem, ale nic nie mogła poradzić na ziemisty
kolor skóry ani sińce pod oczami.
– Hanne, pomożesz mi? – zapytała, kiedy przyjaciółka wróciła z bulio-
nem. – Musisz mnie przeformować. Chciałabym…
– Mniej przypominać trupa?
– Chodzi mi o coś więcej. Chciałabym wyglądać jak święta. Dasz radę?
Hanne podeszła do okna, żeby mieć więcej światła. Delikatnie przesu-
wała rękami po twarzy Niny.
– Nie musisz wstrzymywać oddechu – powiedziała.
Nina zagryzła usta.
– Przestań! – zbeształa ją Hanne, łapiąc ją za podbródek. – Popsujesz
moją robotę.
– Przepraszam.
Policzki Hanne zaróżowiły się. Puściła podbródek Niny. Skupiła się na
włosach.
– Twój ojciec mówił coś o brakujących listach? – zapytała Nina.
– Nie słyszałam, żeby wspominał o nich komukolwiek. O ile mi wia-
domo, nie wprowadzono też nowego protokołu bezpieczeństwa.
Czyli Brum jeszcze się nie zorientował, że listy zaginęły, ale dowie się
o tym, gdy tylko sejf zostanie otwarty.
– Już! – powiedziała chwilę potem Hanne. – Zrobione.
– Tak szybko?
Hanne podała jej lusterko.
– Sama zobacz.
Nina spojrzała w zwierciadło. Jej skóra lśniła jak wypolerowany mar-
mur, bladoróżany rumieniec muskał policzki, blond włosy lśniły srebrzy-
ście. Wyglądała jak skąpana w księżycowym świetle.
– Naprawdę ćwiczyłaś.
Hanne robiła wrażenie prawie zawstydzonej.
– Trochę. Na sobie. Dlaczego królowa chce się z tobą widzieć?
– Dlatego że jej syn choruje.
– Przeze mnie.
– To ja błagałam cię, żebyś mi pomogła. Żebyś pomogła obu naszym
krajom.
– Jak cierpienie księcia ma pomóc Ravce albo Fjerdzie?
– Musisz mi zaufać – odpowiedziała Nina. – A Rasmusowi przyda się
trochę cierpienia po tym, co zrobił Joranowi w namiocie myśliwskim.
– On nie lubi czuć się słaby.
– Nikt tego nie lubi. Nie może jednak okazywać dobroci tylko wtedy,
kiedy czuje się silny.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Hanne? – Ylva mówiła cicho, ale nagląco. – Mila musi przyjść. W tej
chwili.
Zawinęły Ninę w szlafrok Hanne i owinęły jej głowę szalem, żeby Ylva
i Brum nie zauważyli efektów formowania.
Opierając się ciężko na Hanne, Nina dała się wyprowadzić na korytarz
i do lektyki niesionej przez służących królowej.
– Jest ciężka – narzekał jeden ze strażników.
– Sprawia więcej kłopotów, niż jest warta – warknął Brum.
– Papo! – wykrzyknęła Hanne.
– Jarl, dość tego – powiedziała Ylva. – Widać, że Mila źle się czuje.
Nina opadła na poduszki i gapiła się na sufit, gdy niesiono ją koryta-
rzami Białej Wyspy. Zamknęła oczy i sięgnęła ku duchom na cmentarzu, do
Linor Rundholm, dawnej dwórki królowej.
Powiedz mi, co muszę wiedzieć. Powiedz mi, czego chcesz.
Odpowiedź była klarowna i brutalna: końca dynastii Grimjer.
Nina nie mogła jej tego obiecać. Mając do wyboru okrucieństwo Jarla
Bruma i małostkową przemoc księcia Rasmusa, wybrałaby księcia. Los
i Fjerda sprzysięgli się przeciwko niej i zostały jej same parszywe opcje.
Mogę obiecać tylko zemstę, odparła. A teraz mów do mnie.
Lektykę zaniesiono do tej samej sali tronowej, w której królowa już
wcześniej przyjęła Ninę.
– Chcesz zobaczyć się z moim lekarzem? – zapytała ostro królowa z ala-
bastrowego tronu.
Nina usiadła prosto, szal zsunął się z jej głowy i światło z okien padło na
jej świeżo uformowaną twarz.
– Nie potrzebuję lekarza. Zresztą co dobrego zrobił dla twojego syna?
Królowej zaparło dech w piersi.
– Postawcie ją – rozkazała. – Zostawcie nas.
Chwilę potem służący wyszli i zostały same: królowa siedziała na tronie,
a Nina stała przed nią.
– Wcale nie zachorowałaś? – zapytała królowa.
– Wpadłam w trans – skłamała gładko Nina. – Gdzie twój syn, królowo
Agatho?
– Nie może wstać z łóżka. Od… od kilku dni kaszle krwią. Co się z nim
dzieje? Modliłam się codziennie, dwa razy dziennie…
– Wasze podżeganie do wojny rozgniewało Djela.
Królowa Agatha zmarszczyła czoło.
– Atak na Os Altę?
– To grisza uratowała twojego syna i ściągnęła na niego błogosławień-
stwo Djela.
– Bombardowanie było wielkim sukcesem militarnym Fjerdy!
Oczywiście, że tak. Nina wciąż miała przed oczami triumfalną twarz
Bruma na sali balowej, nadal słyszała wiwaty tłumu. Nie mogła jednak po
prostu powiedzieć królowej, co ma dla niej zrobić. Agathe musiała sama do
tego dojść.
Uniosła głowę, wiedząc, że światło złoci kontury jej twarzy.
– Wiesz, co stoi między Wielkim Pałacem i Małym Pałacem w stolicy
Ravki?
Agathe pociągnęła za guzik srebrnej szaty, jakby gorset za mocno ją ści-
skał.
– Królewska kaplica.
– Wybudowana w miejscu, gdzie stał Pierwszy Ołtarz. Gdzie wzniesiono
pierwsze modlitwy do pierwszych świętych.
– Fałszywa religia.
Jednakże odpowiedź była powolna, ostrożna.
– To tam Fjerdanie zrzucili ognisty deszcz.
– To był rozkaz Jarla Bruma, a nie mojego syna.
– Nie władacie tym krajem? Nie uczyniono tego w imieniu Grimjerów?
Agathe oblizała usta.
– W… w Djerholmie krążą szepty, że griszowie to dzieci Djela.
Nareszcie. Dotarło do niej.
– Djel jest dobrym ojcem. Chroni swoje dzieci. Jak każdy kochający
rodzic.
Królowa złapała się za głowę, jakby sama myśl o tym, że griszowie mają
boże błogosławieństwo, mogła rozpłatać jej czaszkę.
– To herezja!
Nina rozłożyła szeroko ręce w geście bezradności.
– Nie potrafię wyjaśnić takich rzeczy.
– Jesteś kłamcą i heretyczką. Twoje transy i przewidywania są niezgodne
z naturą. Ty…
Nina odchyliła głowę, oczy uciekły jej w głąb czaszki.
– Krwawiłaś i krwawiłaś. Wiedziałaś, że stracisz to dziecko tak jak
pozostałe. Posłałaś słodką Linor do podziemi i kazałaś jej przyprowadzić
griszę uzdrowicielkę. Nazywała się Pavlina. Obiecałaś jej wolność. Jednak
nigdy nie zamierzałaś jej uwolnić. Siedziała przy tobie godzinami, aż do
późnej nocy. Trwała przy tobie dzień po dniu, lecząc cię, lecząc księcia już
w twoim łonie. Opowiadała ci bajki, gdy ogarniał cię niepokój. A kiedy pła-
kałaś, śpiewała ci kołysanki.
– Nie. – To słowo zabrzmiało jak jęk.
Nina miała fatalny głos do śpiewu, ale starała się jak najbardziej naśla-
dować melodię, jaką nuciła zmarła kobieta: „Dye ena kelinki, dya derushka,
shtoya refkayena lazla zeya”. To była stara ravkańska piosenka ludowa:
„Wysoko w górach, wysoko wśród drzew żarptak śpi na złotej gałęzi”.
– Ty znasz… ravkański?
– Nigdy do tej pory nie wypowiedziałam ani słowa w tym języku. Wiem
tylko to, co pokazuje mi Djel. Pavlina powiedziała ci, że miała córkę, małą
dziewczynkę, którą obiecałaś, że znowu zobaczy.
Królowa zapłakała.
– Potrzebowałam pomocy!
– Djel to wszystko ci wybacza.
Chociaż nie ja, pomyślała Nina. Twój drzewny bóg jest o wiele bardziej
wspaniałomyślny.
– Ale nie wybaczy ci mordowania kolejnych griszów. Nie, kiedy twój
syn zawdzięcza życie griszy.
– Ale jak… jak mam to powstrzymać? Nasi ludzie chcą wojny.
– Jesteś tego pewna? Czy po prostu tak ci powiedziano? To twoi genera-
łowie pragną wojny. Ludzie chcą, żeby ich synowie i córki żyli. Chcą spać
we własnych łóżkach i uprawiać pola. Będziesz słuchać swoich generałów
czy Djela? Wybór należy do ciebie. – Nina przypomniała sobie linijkę
z jednej z historii o świętych, jaką przeczytała w starej książce dla dzieci:
„Możesz wybrać wiarę albo strach. Ale tylko jedna z tych rzeczy da ci to,
czego pragniesz”.
– Nie wiem, co robić.
– Wiesz. Słuchaj uważnie. Woda słyszy i rozumie. – Nina ukłoniła się
i ruszyła do wyjścia.
– Ośmielasz się odwracać do mnie plecami?
Śmiały ruch, ale Nina musiała pokazać Agathe, że nosi pancerz wiary.
Nie mogła okazać lęku.
– To Djelem powinnaś się martwić, moja królowo – odpowiedziała. –
Dopilnuj, żeby on nie odwrócił się do ciebie plecami.
Wyszła z sali tronowej i ruszyła pośpiesznie korytarzem. Za daleko się
zapędziła? Czy dokładnie tak daleko, jak należało? Czy nasiono, które
posadziła, zbliży ich do pokoju? Czy właśnie naraziła siebie i być może
także Hanne?
Nie mogła zastanawiać się nad tym teraz. Dokonała wyboru, a tego wie-
czoru miała więcej pracy do wykonania. Wcześniej była zbyt nieprzytomna,
żeby pojąć słowa Bruma, które padły pod drzwiami jej pokoju, ale teraz
jeden wyraz rozbrzmiewał w jej głowie: Drokestering. Drüskelle będą tej
nocy w lesie, z dala od Lodowego Dworu, będą świętować podstępny atak
na Ravkę.
To szansa dla niej, żeby wyrwać Magnusa Opjera z sektora drüskelle.
Ravka krwawiła, a ona nie mogła naprawić szkód wyrządzonych przez wro-
gów. Jednakże Nikołaj Lancov wciąż żył. To znaczyło, że pozostała
nadzieja. Mogła zadać Fjerdzie cios i – być może – zapewnić swojemu kró-
lowi niewielką przewagę w walce.
Nadszedł czas, żeby trochę narozrabiać.
23
Nikołaj

Nikołaj zamierzał się przespać, ale kiedy już dostatecznie długo powiercił
się i pokręcił, żeby zrozumieć, że nie zaśnie, wstał z obcego mu łóżka
w Apartamencie Irysowym ze szczerym zamiarem wzięcia się do pracy. To
jednak też mu się nie udało. Napisał wiadomość do Ketterdamu i nie pozo-
stało mu nic innego, jak czekać na odpowiedź. Chociaż starał się skupić na
schematach rakiety, jakie przyniesiono mu z Lazlayonu, nie sposób było
patrzeć na plany skreślone przez Davida, na notatki zapisane jego ścisłym
charakterem pisma na marginesach, i nie zatracać się w smutku, w niekoń-
czących się gdybaniach, jak można było ocalić życie przyjacielowi. Wciąż
widział połamane ciało Davida wyciągane z gruzów, krew i kurz na jego
zmiażdżonej piersi.
Podszedł do okna. Okolice pałacu pokrywał śnieg. Z tego miejsca nie
było widać szkód spowodowanych przez bombardowanie. Świat robił wra-
żenie cichego, zwyczajnego, spokojnego. Nikołaj wysłał wcześniej wiado-
mość do Tamar, kazał jej się dowiedzieć, czy królowa Shu Hanu wiedziała
o bombardowaniu, czy Shu Han i Fjerda sprzymierzyli się przeciwko
Ravce, kości niezgody, o którą walczyli od wieków. Wątpił jednak, by to
była prawda. Makhi miała własne plany. Gdyby spostrzegła słabość Ravki,
zajęłaby ją podstępem, zanim Fjerda zdobyłaby ją siłą. I gdyby nie odwaga
Isaaka i słabość losu do ciekawych zwrotów w historii, królowa Shu Hanu
mogłaby tego dokonać. Jednakże tam, gdzie Makhi zawiodła ze swoim
skalpelem, Fjerdanom może się udać z młotem. Mogli się cieszyć ze zbu-
rzonych budynków, ze statków i lataczy, które zniszczyli, i nigdy nie dowie-
dzieć się o prawdziwym śmiertelnym ciosie, jaki zadali Ravce – odebrali jej
Davida Kostyka.
Przyjaźń Nikołaja z Davidem nie była głośna. Nie dzielili się wieloma
sekretami, nie spędzali hałaśliwych nocy na śpiewaniu sprośnych pijackich
przyśpiewek. Większość wspólnego czasu spędzili w milczeniu, zmagając
się z trudnymi problemami inżynierskimi, przeglądając wzajemnie swoje
prace, popychając się wzajemnie do przodu. Przy Davidzie władza i urok
osobisty Nikołaja nie miały znaczenia. Davida interesowała tylko nauka.
Powinien być tu bezpieczny – zamknięty w swoim warsztacie z dala od
frontu. Tyle że nigdzie nie było już bezpiecznie. Gdzieś na północy Fjerda-
nie wznosili toasty za atak z zaskoczenia i czekali na reakcję Ravki.
A kiedy Ravka nie będzie mogła odpowiedzieć, przestaną czekać. Dokonają
inwazji. Tylko gdzie? Kiedy?
Ruch w ogrodzie na dole przyciągnął jego wzrok. Dostrzegł ciemne
włosy, pelerynę z niebieskiej wełny. Zoya. Przeszła za żywopłoty, minęła
fontanny i zagłębiła się w cienistym lesie.
Odkąd wróciła, nie miał okazji z nią porozmawiać. Nie winił jej za to, że
go unika. Wysłał ją z misją, nie udzieliwszy jej należytego wsparcia.
Pozwolił, żeby wrogowie splugawili jej dom. Dokąd jednak wybierała się
teraz?
Nie pozwolił sobie zbyt długo namyślać się nad nocnymi wycieczkami
Zoi. Nie chciał tego robić. Jeśli miała kochanka, to nie była to jego sprawa.
A jednak obracał w głowie różne możliwości, a każda kolejna była gorsza
od poprzedniej. Członek królewskiej gwardii? Przystojny piekielnik? Przy-
jaźniła się z generałem Penskim, i to z winy Nikołaja. Zmusił ich do bliż-
szej współpracy. Oczywiście generał był dwadzieścia lat starszy i miał
wąsy, których nie dało się inaczej opisać niż „przesadne”, ale kim był Niko-
łaj, żeby kwestionować gusta Zoi?
Wciągnął spodnie na nocną koszulę, sięgnął po płaszcz i buty, i kilka
sekund później był już na korytarzu, ignorując zaniepokojone spojrzenia
pałacowych strażników.
– Wszystko w porządku! Spocznij! – zawołał.
Od czasu fjerdańskiego ataku wszyscy byli podenerwowani, a nie było
powodu do paniki, kiedy on pędził, żeby zachować się jak zadurzony
uczniak.
Co właściwie zamierzał jej powiedzieć? „Widzę, że udajesz się na
schadzkę! Stój w imieniu króla!”?
Jej buty zostawiły ślady na śniegu. Wszedł za nią w las. Pod drzewami
było ciemno, trudno było znaleźć ścieżkę. To błąd, pomyślał. Miała prawo
do prywatności. A on zdecydowanie nie chciał znaleźć jej w objęciach
innego mężczyzny.
Dostrzegł ruch między gałęziami. Zoya stała naprzeciwko gęstwiny
w zachodniej części pałacowego ogrodu, jej oddech rysował się obłoczkiem
w nocnym powietrzu, twarz okalało futro srebrnego lisa, którym obszyto
kaptur. Dokąd, u diabła, się wybierała?
Szła wzdłuż muru po przeciwnej stronie wodnych ogrodów, gdzie Niko-
łaj bawił się jako dziecko. Znajdował się tam tajny tunel prowadzący do
Lazlayonu. Otworzył usta, żeby ją zawołać, ale zawahał się, gdy odsunęła
ciężką masę pnączy i odsłoniła drzwi w murze.
Poczuł się urażony i nic nie mógł na to poradzić. Fakt, że Zoya miała
przed nim sekrety, nie był żadną niespodzianką, ale żeby miał je jego wła-
sny pałac?
– Myślałem, że ten etap mamy już za sobą – mruknął.
Zoya wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła drzwi i zniknęła za nimi. Niko-
łaj się zawahał. Nie zamknęła drzwi.
Zawróć, powiedział sobie. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
W drewnie drzwi wyrzeźbiono dwie gwiazdy – takie same jak gwiazdy
na fresku w jej pokoju, dwie małe iskry namalowane na banderze miota-
nego sztormem stateczku. Nigdy nie zapytał, co oznaczają.
Musiał się dowiedzieć, co znajduje się po ich drugiej stronie. Serio, to
mogła być kwestia bezpieczeństwa narodowego.
Minął plątaninę pnączy i wszedł do miejsca, które – jak nagle zdał sobie
sprawę – było starym ogrodem warzywnym. Do tej pory myślał, że zosta-
wiono go odłogiem, porzucono na pastwę lasu, kiedy przeniesiono warzyw-
nik bliżej kuchni. Ogródek nie widniał na żadnych nowych pałacowych pla-
nach.
Czymkolwiek było kiedyś to miejsce, teraz stało się czymś zupełnie
innym. Nie było tu równych grządek kapusty, uporządkowanych wzorów
żywopłotów tak lubianych przez pałacowych ogrodników. Wierzby pochy-
lały się nad ścieżkami jak kobiety pogrążone w żałobie, ich odziane w lód
gałęzie muskały ośnieżoną ziemię jak pasma włosów. Kwiaty i krzewy
wszelkiego rodzaju przelewały się z rabat, wszystkie pobielone mrozem –
świat ze śniegu i szkła, ogród duchów. Zoya zapaliła latarnie wzdłuż sta-
rego kamiennego muru i teraz stała plecami do Nikołaja, jakby była częścią
ogrodu, kamienną dziewczyną, która czeka, aż zostanie odkryta pośrodku
labiryntu.
– Kończy mi się miejsce – powiedziała, nie odwracając się do niego.
Od początku wiedziała, że on tam jest. Chciała, żeby ją śledził?
– Opiekujesz się tym ogródkiem?
Spróbował wyobrazić sobie Zoyę pocącą się w słońcu, z ziemią pod
paznokciami.
– Kiedy moja ciotka została zabita, a ja wróciłam do Małego Pałacu,
żeby walczyć ze Zmroczem… potrzebowałam miejsca, w którym mogła-
bym być sama. Godzinami chodziłam po lesie. Nikt mi się tu nie naprzy-
krzał. Nie pamiętam, kiedy znalazłam drzwi, ale czułam się tak, jakby
ciotka zostawiła je tu dla mnie, żebym je znalazła jak zagadkę do rozwiąza-
nia.
Zoya zwróciła swój idealny profil ku migoczącemu nocnemu niebu.
Kaptur opadł jej na plecy. Zaczął padać śnieg, osiadał na ciemnych falach
jej włosów.
– Sadzę tu coś nowego za każdego utraconego griszę. Filodendron za
Marie. Cis dla Sergieja. Tawułka dla Fedyora. Nawet Ivan ma tu swoje
miejsce. – Dotknęła zamarzniętej łodyżki. – Zakwitnie na pomarańczowo
latem. Zasadziłam to dla Harshawa. Te dalie były dla Niny, kiedy myśla-
łam, że została złapana i zabita przez Fjerdan. Kwitną latem idiotycznymi
czerwonymi kwiatami. Są wielkości talerzy obiadowych. – Odwróciła się
teraz i Nikołaj zobaczył łzy na jej policzkach. Uniosła ręce w geście, który
na poły wyrażał błaganie, na poły zagubienie. – Kończy mi się miejsce.
To tutaj regularnie wymykała się po nocach – nie do kochanka, ale żeby
opłakiwać zmarłych. Tutaj wylewała łzy, z dala od ciekawskich oczu, gdzie
nikt nie widział, jak spada jej zbroja. Tutaj griszowie mogli żyć wiecznie,
każdy utracony przyjaciel, każdy żołnierz.
– Wiem, że to, co zrobiłam, jest niewybaczalne.
Skonsternowany Nikołaj zamrugał.
– Niewątpliwie zasługujesz na karę za swoje przestępstwa… ale jakie
właściwie?
Rzuciła mu nienawistne spojrzenie.
– Straciłam naszego najcenniejszego więźnia. Pozwoliłam, żeby nasz
najbardziej śmiercionośny wróg odzyskał moc i… dostał amoku.
– „Amok” to lekka przesada. Może po prostu „zaszalał”.
– Nie udawaj, że to nic wielkiego. Prawie na mnie nie patrzysz, odkąd
wróciłam.
Bo łaknę twojego widoku, odparł w myślach. Bo perspektywa stawienia
czoła tej wojnie i tym stratom bez ciebie napełnia mnie strachem. Bo odkry-
wam, że nie chcę walczyć o przyszłość, jeśli nie mogę znaleźć sposobu na
przyszłość z tobą.
Był jednak królem, a ona jego generałem i nie mógł jej powiedzieć tego
wszystkiego.
– Patrzę na ciebie teraz. – Spojrzeli sobie w oczy pośród ciszy ogrodu.
Jej oczy były intensywnie niebieskie i głębokie jak studnie. – Nigdy nie
musisz prosić mnie o wybaczenie.
Zawahał się. Nie chciał wiązać się mocniej z człowiekiem, którego nie-
nawidziła, ale nie chciał też, żeby pozostały między nimi sekrety. Jeśli prze-
trwają tę wojnę, jeśli jakoś zdołają powstrzymać Fjerdę przed wkroczeniem
do Ravki, będzie musiał zawrzeć prawdziwe małżeństwo, prawdziwe przy-
mierze z kimś innym. Będzie musiał albo zapewnić pokój z Fjerdą poprzez
ożenek z Fjerdanką, albo ukoić urażoną dumę Kerchu, wiążąc się na zawsze
z córką Hirama Schencka. To była jednak przyszłość, która może nigdy nie
nadejść.
– Wyczułem, kiedy Zmrocz się wyrwał. Demon… w jakiś sposób o tym
wiedział. I przez chwilę byłem tam z tobą.
Myślał, że Zoya okaże odrazę, może nawet się przerazi, ale ona powie-
działa tylko:
– Chciałabym, żebyś tam był.
– Tak?
Teraz robiła wrażenie poirytowanej.
– Oczywiście. Kogo innego miałabym wybrać, żeby wspierał mnie
w walce?
Z trudem powstrzymał radosną pieśń, która chciała mu się wyrwać
z piersi.
– To być może największy komplement, jaki w życiu usłyszałem. Raz
primabalerina z królewskiego baletu powiedziała mi, że tańczę walca jak
anioł.
– Może gdybyś tam był… – Urwała.
Oboje jednak wiedzieli, że obecność Nikołaja niczego by nie zmieniła
w tej konkretnej walce. Skoro Zoya i żołnierze słońca nie mogli powstrzy-
mać Zmrocza, to najpewniej nie dało się go powstrzymać.
Jeszcze jeden wróg, z którym nie wiemy, jak walczyć, pomyślał Nikołaj.
Zoya ruchem podbródka wskazała mury.
– Widzisz, co tu rośnie?
Zerknął na splątane szare gałęzie, które ciągnęły się wzdłuż obwodu
ogrodu.
– Cierniowy krzew.
Zwyczajny cierniowy krzew, jak przypuszczał, nie pradawne cierniowe
drzewa, jakich potrzebowali do obisbaya.
– Wzięłam zaszczepki z tunelu, który prowadzi do Małego Pałacu. To
same kolce i gniew, pokryte ładnymi, bezużytecznymi kwiatami i owocami
zbyt gorzkimi, żeby dało się je jeść. Nie ma w nich nic wartego miłości.
– Ogromnie się mylisz.
Zoya spojrzała na niego, a jej oczy zabłysły srebrem: to były oczy
smoka.
– Tak?
– Popatrz, jak rośnie, jak chroni wszystko w tych murach. Jest silniejszy
od wszystkiego w tym ogrodzie, znosi każdą pogodę. I bez względu na
zimę, jaką przetrzyma, rozkwita raz za razem.
– A jeśli zima będzie za długa i zbyt sroga? Jeśli nie zdoła ponownie
zakwitnąć?
Bał się wyciągnąć do niej rękę, a jednak to zrobił. Ujął obleczoną
w rękawiczkę dłoń. Nie odsunęła się, tylko wtuliła w niego jak kwiat stula-
jący płatki przed nocą. Objął ją. Przez chwilę jakby się wahała, ale potem
z cichym westchnieniem wsparła się na nim. Zoya śmiercionośna. Zoya
zaciekła. Jej ciężar był jak błogosławieństwo. Nikołaj był silny dla swojego
kraju, dla żołnierzy, dla przyjaciół. Bycie silnym dla niej znaczyło coś
innego.
– To wtedy będziesz gałęziami bez kwiatów – szepnął w jej włosy. –
I dla odmiany pozwolisz, żebyśmy my, pozostali, byli silnymi do nadejścia
lata.
– To nie była metafora.
– No pewnie, że nie.
Chciałby tak stać wieczność w ciszy pośród śniegu, żeby spokój tego
miejsca mógł ich chronić.
Zoya otarła łzy. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że płakała.
– Gdybyś powiedział mi trzy lata temu, że będę płakać z powodu Davida
Kostyka, tobym cię wyśmiała.
Uśmiechnął się.
– Kopnęłabyś mnie.
– On i ja… nie mieliśmy ze sobą niczego wspólnego. Nasza decyzja,
żeby sprzymierzyć się z Aliną, związała nas; wybór, żeby walczyć u jej
boku, chociaż wiedzieliśmy, że Zmrocz ma większe szanse na wygraną.
Miał więcej doświadczonych wojowników, a za sobą całe lata planowania
i rozumienia.
– Ale to my zwyciężyliśmy.
– Tak. Chwilowo.
– No to jak tego dokonaliście? Jak my tego dokonaliśmy?
– Szczerze? Nie wiem. Może to był cud. Może Alina naprawdę jest
świętą.
– Bredzisz w żałobie, ale jeśli raz nam się poszczęściło i stał się cud, to
może znowu nam się poszczęści.
Wyszli z ogrodu i ruszyli z powrotem przez las. Na ścieżce rozstali się
tak jak zawsze – ona poszła do griszów, on do Wielkiego Pałacu. Chciał ją
zawołać. Chciał pójść za nią przez śnieg. Jego kraj nie potrzebował jednak
zakochanego chłopaka goniącego za samotną dziewczyną. Potrzebował
króla.
– I króla dostanie – powiedział do siebie i odszedł z powrotem do ciem-
nych pokojów w pałacu.
24
Mayu

Po tym, jak królowa Makhi oznajmiła, że zastanowi się nad ujawnieniem


laboratoriów – chociaż nadal nie przyznała, że w ogóle istnieją – Tamar
i Mayu odprowadziły Ehri do jej komnat w skrzydle pałacu zwanym Gniaz-
dem. W tych pokojach Ehri dorastała, tam wychowywały się wszystkie
dzieci z rodu Taban. Chłopcy otrzymywali wykształcenie i trenowali razem
z dziewczynkami, aż byli dostatecznie duzi, żeby wybrać drogę zawodową:
medycynę, religię albo wojskowość. Wszystkie dziewczynki były zaś uwa-
żane za potencjalne następczynie tronu, chociaż zwykle wybierano najstar-
szą córkę.
Tamar i Mayu na zmianę czuwały nad Ehri. Wątpiły, żeby Makhi znowu
wystąpiła przeciwko księżniczce, kiedy otaczało ją tak wiele podejrzeń.
Wolały jednak nie ryzykować. Tamar ostrzegła też ministrów Nagha
i Zihun, żeby wzmocnili ochronę w swoich domach.
Trzy dni po ich powrocie dwie siostry Ehri przyszły z wizytą w chmurze
jedwabi i perfum: Kheru o oczach koloru kawy, zawsze z robótką w rękach,
i Yenye o przenikliwym spojrzeniu, z siwym pasemkiem we włosach. Nie
było Jhem: opłakiwała swoją córkę, Akeni, którą zabrała jej plaga. Tamar
zakradła się do sąsiedniego pokoju, żeby podsłuchiwać, ale na wypadek
kłopotów zachowała czujność.
Mayu nie znała księżniczek zbyt dobrze. Wyznaczono ją do służby
w domostwie Ehri, której siostry miały własne gwardzistki z Tavgharadu.
Były barwne i głośne, każda wyjątkowa na swój sposób. Wyglądały jak
klejnoty w ciemnych, zimowych jedwabiach – szmaragd, ametyst, szafir.
Ehri wyglądała jak kwiat z innego ogrodu, niski i o bladych płatkach –
w miętowej szacie i naszyjniku z zielonego agatu, ze srebrnymi grzebie-
niami we włosach.
Siostry wypytywały ją o Ravkę, przyniosły podarki w postaci kwiatów
i owoców, żeby powitać ją w domu, rozmawiały o własnych perspektywach
małżeńskich i faworytach Makhi. Zarówno Kheru, jak i Yenye miały
wkrótce wyjść za mąż, a wtedy nie będą już mogły ubiegać się o tron rodu
Taban.
– Kheru odsunęła datę ślubu – powiedziała Yenye, wbijając igłę we wzór
z fiołków.
– Tylko dlatego, że próbuję znaleźć właściwy brzoskwiniowy jedwab na
suknię.
Yenye uniosła brew i przesunęła ręką po białym pasmie włosów.
– Nie. Dlatego że potencjalna następczyni Makhi zginęła zabita przez tę
straszną plagę.
Księżniczce Ehri wyrwał się słaby okrzyk.
– Miała tylko osiem lat!
Yenye znowu dotknęła włosów.
– Nie… nie chciałam być bezduszna. Miałam tylko na myśli…
Kheru przełknęła kawałek śliwki.
– Miałaś na myśli to, że wykorzystam śmierć dziecka jako szansę na to,
żeby Makhi uznała mnie za swoją następczynię.
– Nie mów mi, że nie przeszło ci to przez myśl – odparła Yenye.
– Przeszło – przyznała Kheru. – Ale Makhi nie wybierze żadnej z nas.
– Krążą jednak plotki – dodała chytrze Yenye. – Na twój temat, słodka
Ehri.
Ehri nie oderwała oczu od swoich niedojedzonych śliwek.
– Tak?
– Plotki, że wróciłaś bez ravkańskiego męża, bo pragniesz rzucić
wyzwanie Makhi.
– Co za głupota – powiedziała Ehri. – Wszystkie wiecie, że nigdy nie
chciałam rządzić. Z radością usiadłabym na pagórku na wybrzeżu, patrzyła
na fale i zajmowała się ogrodem jak nasza babka.
– To po co próbowałaś poślubić ravkańskiego króla?
– Bo Makhi jest moją królową i wydała mi taki rozkaz. – Spojrzała im
po kolei w oczy. – A wszystkie musimy robić to, co rozkaże królowa.
Rozległy się zgodne pomruki. Wkrótce siostry dopiły herbatę i wyszły,
niewątpliwie po to, żeby roztrząsać później każde wymienione słowo.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Ehri oparła się o nie z westchnie-
niem.
– Widzę, że nie pochwalasz mojego wyboru, Mayu.
Mayu nie miała powodu, żeby zaprzeczać.
– Miałaś szansę, żeby zabiegać o ich przychylność, przeciągnąć je na
swoją stronę i powiedzieć im, czego próbowała królowa.
– Mayu, moje siostry mają jeszcze mniejsze wpływy niż ja. – Ehri przyj-
rzała się wazonowi z pomarańczowymi różami, który postawiła pośrodku
stołu do herbaty przed przyjściem sióstr. – Albo stanęłyby po stronie Makhi,
albo wykorzystałyby konflikt między nami do własnych prób zajęcia tronu,
a to osłabiłoby Shu Han.
– Są aż tak ambitne?
Ehri się zastanowiła. Oderwała płatek, który zaczął tracić świeżość,
i zmięła go w dłoni.
– Nie. Nie są urodzonymi intrygantkami. Żadnej z nich nie szykowano
do objęcia tronu. Ale władza kusi i lepiej, żebyśmy strzegły naszych sekre-
tów.
Mayu przyjrzała się księżniczce.
– Łączy cię bliska więź z siostrami?
– Taka jak między bliźniętami? Nie. Kocham je, ale nigdy nie byłyśmy
wrogami.
– Nigdy?
– Nie tak naprawdę. Kłóciłyśmy się. Pewnie wszystkie siostry się kłócą.
Nigdy jednak nie poróżniliśmy się naprawdę, bo nie ufałyśmy, że nasza
miłość pozwoli nam to przetrwać. Zawsze byłyśmy wobec siebie uprzejme.
Dlaczego się uśmiechasz?
– Myślę o Reyemie i o tym, jak na siebie wrzeszczeliśmy. Raz mnie
ugryzł. Dość mocno, żeby popłynęła krew.
– Ugryzł cię?!
– Zasłużyłam na to. Ogoliłam mu brwi, gdy spał.
Ehri się roześmiała.
– Ale musiał być z ciebie potwór.
– Rzeczywiście. – Jednak myśl o Reyemie była zbyt bolesna. – Nigdy
nie był wobec mnie podły, a miał wiele okazji do złośliwości. Rodzicie
faworyzowali go, ale on zawsze się ze mną dzielił: książkami, słodyczami.
Chciał, żebym była szczęśliwa.
– To właśnie znaczy kebben – powiedziała Tamar, wchodząc do pokoju
i częstując się kawałkiem śliwki. – Żadne z nas nie może być szczęśliwe,
jeśli drugie cierpi.
– Więc… rozumiesz, co musiałam zrobić? Dlaczego zgodziłam się na
misję Makhi?
Tamar wrzuciła drugi kawałek śliwki do ust i przeżuła powoli.
– Zamordowałaś niewinnego człowieka. Isaak był nieuzbrojony.
– Był kłamcą – zauważyła Ehri, stając w obronie Mayu. – Podszywał się
pod króla.
– Służył mu – odpowiedziała Tamar.
– Tak jak ja służyłam swojej królowej – odparła Mayu, chociaż te słowa
były gorzkie w jej ustach.
– A mimo to tylko jedno z was nie żyje.
Miała rację. Isaak zasługiwał na coś więcej.
– Ale pomożesz mi odnaleźć brata – zapowiedziała Mayu.
Nie wypowiedziała tego jak pytanie. Nie mogła pozwolić, żeby smutek
i wstyd ją pokonały, dopóki Reyem nie będzie wolny.
– Tak, ale nie zrobię tego dla ciebie i twojego brata. Jedyny sposób, żeby
położyć kres torturowaniu i prześladowaniu griszów, to zlokalizowanie tych
laboratoriów kherguudów.
Ehri szarpnęła strunę khatuuru, który leżał na stoliku.
– Przed nami długa droga i żadna z nas nie pokona jej samotnie. Nie
marnujmy czasu na kłótnie. Wszystkie poniosłyśmy straty.
Mayu położyła rękę na głowicy szpona.
– A co ty straciłaś, Ehri?
Ehri popatrzyła smutno.
– Nie wiesz, Mayu? Siostrę.
W tej samej chwili na niebie nad miastem wybuchły fajerwerki: dwie
fontanny niebieskich i złotych iskier. Barwy Ravki.
– To sygnał – powiedziała Tamar. – Posłaniec królowej Makhi wyruszył.

***

Mówiło się, że nikt nie zna wszystkich sekretów pałacu w Ahmrat Jen,
ale Tavgharad znał większość z nich. Istniały ukryte wejścia, z których
korzystały zarówno gwardzistki, jak i członkowie królewskiej rodziny, tajne
komnaty, z których można było obserwować członków rodu królewskiego,
nie przeszkadzając im, oraz – oczywiście – tajne wyjścia na wypadek
wybuchu powstania lub innej naglącej sytuacji.
Mayu poprowadziła Tamar i Ehri ukrytymi schodami do tunelu, który
biegł pod ogrodami i wychodził poza pałacowymi murami – a przynajmniej
za tym, co kiedyś było murami. W tym miejscu uderzyła plaga. Ta część
ogrodu i sadów wygląda jak miejsce po wybuchu; jak stara kopalnia, eks-
ploatowana tak długo, że nie pozostało w niej zupełnie nic. Aż pozbawiono
ją wszelkiego życia.
– Co to jest? – zapytała Ehri. – Co jest przyczyną?
– Kiedy indziej zajmiemy się tym wrogiem – odparła Tamar. – Nie
zatrzymujmy się.
Ruszyły w dół niskiego zbocza do sadu śliwkowego, gdzie czekał już
powóz. Wsiadły do niego. Tamar porozmawiała z dwoma towarzyszącymi
im jeźdźcami. Byli ubrani jak wieśniacy, ale nosili rewolwery.
– Do królowej – powiedziała i zanim Mayu zdołała lepiej przyjrzeć się
jeźdźcom, oni już galopowali przez pola.
Chociaż wszystkie drogi w okolicy królewskiego pałacu były dobrze
utrzymane, powóz pojechał bocznymi bitymi drogami, żeby nie zwracać
niczyjej uwagi. Podskakiwał na każdej koleinie i każdym kamieniu. Mayu
i Tamar przywykły do trudnych dróg, ale nawet w półmroku powozu Mayu
widziała, że księżniczka się męczy.
Odliczała w myślach mile, szukając w ciemności charakterystycznych
punktów. Jeśli mapa w jej głowie nie kłamała, to kierowały się w stronę
doliny Khem Aba, która słynęła głównie z upraw i hodowli, ale były tam
skalne grzbiety i kaniony, w których można było ukryć rządowe laborato-
rium.
Powóz zwolnił. Tamar otworzyła drzwi i przysiadła na stopniu, żeby
porozmawiać z kolejnym jeźdźcem, zanim odjechał.
– Obiekt znajduje się milę od nas – powiedziała, gdy powóz się zatrzy-
mał. – Dalej pójdziemy piechotą. Nie wiemy, co może tam czekać.
– A statek powietrzny? – zapytała Ehri.
– Już leci.
Ehri zagryzła dolną wargę.
– A jeśli się mylimy? Jeżeli niczego tam nie ma? Jeśli moja babka…
– Czas na wątpliwości minął – przerwała jej Mayu. – Ruszajmy.
Noc była zimna, ciemna i cicha, słychać było tylko rechot żab i szum
wiatru w trzcinach. Mayu cieszyła się, że opuściła powóz. Pieszo czuła się
bezpieczniej, była gotowa do reakcji.
Kilka minut później zobaczyła budynek ze spadzistym dachem.
– Co to za zapach? – zapytała Ehri.
– Obornik – odparła Tamar.
Ciche muczenie rozległo się gdzieś przed nimi.
– To obora! – wykrzyknęła Mayu.
Tamar dała znać, żeby szły dalej.
– To była obora.
Królowa Makhi ukryła swoją tajną placówkę na widoku. Jej posłaniec
doprowadził ich prosto na miejsce.
Złapała przynętę. Ehri specjalnie powiedziała Makhi, że zostawiła gri-
szów na straży babki w Pałacu Tysiąca Gwiazd. Wiedziały, że groźba nie
powstrzyma Makhi, ale wiedziały również, że nie będzie mogła wysłać
Tavgharadu przeciwko Leyti Kir-Taban: gwardzistki nigdy nie podniosłyby
ręki na królową z rodu Taban, nawet jeśli nie zasiadała już na tronie. Kim
więc mogła się posłużyć przeciwko sile griszów? Żołnierzami, którzy nie
powinni istnieć: kherguudami. Żeby ich wysłać, musiała przekazać wiado-
mość do jednego ze swoich tajnych laboratoriów, a zwiadowcy Tamar
ruszyli śladem jej wysłannika.
Mayu miała tylko nadzieję, że Reyem znajduje się za tymi ścianami. Nie
było widać strażników wokół obory; pilnował jej tylko ktoś, kto wyglądał
jak nocny stróż.
– Jesteś pewna, że to jest właściwe miejsce? – zapytała.
Tamar skinęła głową.
– Stróż ma karabin wielostrzałowy. O ile krowy nie planują masowej
ucieczki, to tego typu broń jest lekką przesadą. – Wskazała na prawą stronę
podwórza za ogrodzeniem. – Na drzewach siedzi czujka.
Mayu i Ehri zerknęły w cienie.
– Skąd wiesz? – zapytała Mayu.
– Czuję jego bicie serca – odpowiedziała Tamar.
Ciałobójczyni. Mayu czasem o tym zapominała. Tamar była śmiertelnie
niebezpieczna nawet bez toporków i broni palnej w rękach.
– Zostańcie tutaj – powiedziała Tamar.
– Nigdy w życiu nie robiłam niczego podobnego – mruknęła Ehri, kiedy
czekały w ciemnościach. – A ty?
– Tylko podczas szkolenia – przyznała Mayu.
Należała do Tavgharadu. Nie powinna bać się śmierci. Nie powinna
w ogóle się bać. Nigdy jednak nie widziała prawdziwej walki, nigdy nie
brała w niej udziału. Isaak był pierwszą osobą, jaką zabiła.
Co czekało za tymi drzwiami? Gdyby zostały złapane, co powinna zro-
bić? Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewała. Będzie walczyła aż
do śmierci, jeśli zajdzie potrzeba. Za siebie, za brata, za Isaaka, który zginął
na darmo. Próbowała skupić się i zachować spokój, jakiego starały się
nauczyć ją instruktorki.
Może za dużo czasu spędziła w mieście. Nie przywykła do ciemności
nocy, zatrzęsienia gwiazd na niebie, odgłosów pustej przestrzeni – żab,
świerszczy, jakiegoś świergotu wśród drzew. Odetchnęła poirytowana.
– Prowincja jest o wiele bardziej hałaśliwa, niż się spodziewałam.
Ehri zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
– O tym właśnie marzę.
– O oborze?
– O spokoju. Zawsze marzyłam, że wybuduję sobie dom w górach,
w wąwozie, gdzie zmieściłabym mały amfiteatr, może nauczałabym
muzyki. Pewnie mogłabyś tam ze mną się udać. Ty i reszta mojego Tavgha-
radu.
Zapadło między nimi milczenie, wspomnienie kobiet, które obie znały.
– Nie krzyczały – podjęła z drżeniem w głosie Ehri. – To ja krzyczałam,
kiedy płonęły. – Gdy otworzyła oczy, były mokre od łez i srebrzyły się
w świetle księżyca. – Zrobiłabyś to? Gdybyś nie była w izbie chorych
i moja siostra wydałaby rozkaz?
Tak. Nie dla Reyema. Nie z powodu długu, jaki u niego miała. Nawet
teraz wiedziała, że łamie złożoną przysięgę, zgodnie z którą do tej pory
żyła: że przede wszystkim ma chronić królową z rodu Taban. Służyła Ehri,
żyła w jej domu, ale ostatecznie to królowej Makhi powinna być wierna.
Kochała tę prostotę, tę pewność. Nigdy więcej jej nie odzyska.
– Umarłabym razem z moimi siostrami – przyznała.
– I mnie też skazałabyś na śmierć?
– Nie wiem. – Mayu pomyślała o konsternacji w oczach Isaaka, kiedy
zdał sobie sprawę, co zrobiła. Próbował jej powiedzieć, że nie jest królem,
ale wtedy było już za późno. – Myślałam, że rozumiem śmierć, ale już nie
jestem tego taka pewna.
Chwilę potem usłyszały stłumiony łoskot i przybiegła do nich Tamar.
– Zabiłaś go? – zapytała Ehri.
– Obniżyłam mu tylko tętno. Pozostanie nieprzytomny i obudzi się
z bólem głowy.
Mayu zobaczyła, co Tamar ma na sobie, i z jej piersi wyrwał się zdu-
szony okrzyk.
– Skąd to masz? Nie masz prawa nosić…
– Nie mogę tam wejść jako ravkański żołnierz. I mam wszelkie prawo.
Jestem griszą. Moi ludzie są torturowani za tymi ścianami.
Mayu próbowała odsunąć od siebie oburzenie. Tamar nosiła czarny mun-
dur Tavgharadu, krótkie włosy ukryła pod czarną czapką włożoną na bakier,
na ramieniu miała karneolowego sokoła. Mayu wiedziała, że te rzeczy, te
symbole i zwyczaje nie powinny już mieć dla niej znaczenia. A jednak
miały.
Spróbowała spojrzeć w ciemność za plecami Tamar.
– Są tam?
– Posłaniec królowej Makhi przybył jakiś kwadrans przed nami. Już
odjechał. Światła się palą, ale nie ma okien na parterze. Może już mobili-
zują kherguudów do akcji, a może poczekają do rana. Nie wiem, w co się
wpakujemy. Ehri, możliwe, że czeka nas walka…
– Zostałam wyszkolona w walce.
– Wiem – odpowiedziała Tamar. – Sama z tobą ćwiczyłam i wiem, że
swoje potrafisz, ale kherguudowie to inny rodzaj żołnierzy i jeśli coś ci się
stanie, wszystkie nasze plany spalą na panewce. Nie będziemy mieli środka
nacisku na Makhi. Dlatego trzymajmy się planu i jeśli coś pójdzie nie tak,
uciekaj. Wynoś się stąd i wracaj do Nagha i Zihun.
Ehri skinęła głową.
– W porządku.
Tamar skinęła na Mayu.
– Chodźmy.
Wzięły księżniczkę między siebie i podeszły prosto do frontowych
drzwi.
– Ej, ty! – zawołał nocny strażnik, podnosząc wysoko latarnię. – Kto
idzie…? Och! – Pochylił się nisko. – Księżniczko Ehri, słyszeliśmy, że do
nas wróciłaś, ale… my… Wybacz, Wasza Wysokość, nie uprzedzono nas,
że mamy się ciebie spodziewać. Zwłaszcza o takiej porze.
– Przyjęliście posłańca od mojej siostry?
– Raptem parę chwil temu.
– Królowa zmieniła rozkazy i muszę je przekazać. – Ehri pokazała straż-
nikowi zwój z kleksem z zielonego wosku.
– Mogę to zobaczyć?
– Słucham?!
Sprawiała wrażenie, jakby urosła o sześć cali. Uniosła brew. Głos miała
zimny. Mimo szpiczastego podbródka i drobnej sylwetki była ucieleśnie-
niem królowej Makhi. I dobrze, bo na zielonym wosku nie odbito królew-
skiej pieczęci.
Nocny stróż sprawiał wrażenie, jakby chciał znaleźć sobie głęboką jamę
i do niej wskoczyć.
– Wybacz, Wasza Wysokość. – Zaczął po omacku szukać kluczy.
Drzwi się odsunęły, ukazując mroczne wejście. Dwóch mężczyzn sie-
działo przy stole. Jeden był ubrany po wojskowemu, drugi nosił niebieskie
szaty medyka. Mieli nieco zaspane oczy, jakby dopiero co ich obudzono.
Leżał przed nimi stos papierów… i fiolka z rdzawopomarańczowym pły-
nem.
– Księżniczka Ehri Kir-Taban ma wieści od swojej najwznioślejszej sio-
stry – wysapał strażnik.
Żołnierz i doktor wstali i ukłonili się, ale miny mieli nieco skonsterno-
wane.
– Moja siostra nabrała wątpliwości co do wysłania kherguudów na tę
konkretną misję – powiedziała Ehri.
Doktor uniósł fiolkę płynu.
– Jeszcze ich nie obudziliśmy. Mamy odstąpić od planu?
Ehri złożyła dłonie; Mayu wiedziała, że w ten sposób próbuje zapano-
wać nad nerwowymi ruchami.
– Tak. Tak, odstąpcie. Ale skoro już tu jestem, chciałabym się rozejrzeć.
Mężczyźni popatrzyli po sobie niepewnie.
– Moja siostra i ja byłyśmy pod ogromnym wrażeniem tego, co tu osią-
gnięto.
– Królowa mówiła o mnie księżniczce? – zapytał zaskoczony doktor. –
Jestem zaszczycony.
Ehri posłała mu swój najcieplejszy uśmiech.
– Zatem pokażesz mi i moich strażniczkom swój nadzwyczajny projekt?
Żołnierz obrzucił spojrzeniem odziane w czarne mundury Tamar i Mayu.
– Najlepiej pewnie będzie, jeśli tu zostaną. To najściślej tajna placówka.
Księżniczka zaśmiała się z rozbawieniem.
– Myślisz, że moja siostra o tym nie wie? Nigdy nie wysłałaby mnie tu
bez straży. – Zmrużyła oczy. – Dlaczego oczekujesz, że pójdę tam bez-
bronna?
– Ależ ja… ja nigdy bym …
– Mam wrogów w rządzie. Podobnie jak wszyscy z rodu Taban. Może
chcesz wykorzystać tę okazję, żeby uderzyć w moją rodzinę?
– Powinnyśmy zabrać go na przesłuchanie – zasugerowała Tamar.
– Nie! – Żołnierz uniósł ręce. – Jestem wierny tylko rodzinie Taban.
Twoje gwardzistki są tu mile widziane.
Teraz Ehri znowu się uśmiechnęła.
– Doskonale.
Skinęła ręką i doktor śmignął do wielkich metalowych drzwi, które nie
powinny w ogóle znajdować się w oborze.
Mayu przeszedł dreszcz, gdy drzwi się uchyliły. Pomieszczenie za nimi
było ogromne i słabo oświetlone.
– Co to za zapach? – zapytała Tamar.
Był słodki, dławiąco słodki.
– To środek usypiający, niezbędny, żeby kontrolować ochotników, kiedy
znajdą się już pod wpływem parem. A bez parem nie są w stanie tworzyć
kherguudów.
Ochotnicy. Miał na myśli griszów.
– Podajemy go także kherguudom. Nocą stają się niespokojni, bo nie
potrzebują już tak naprawdę snu.
Co on ma na myśli? – zdziwiła się Mayu. Dlaczego Reyem miałby nie
potrzebować snu?
Dawna obora została podzielona na trzy obszerne części. Po lewej znaj-
dowała się swego rodzaju sypialnia zbiorowa: rzędy piętrowych łóżek
i umywalek. Większość lokatorów leżała na kocach, ich wychudzone piersi
unosiły się i opadały gwałtownie, z ich ciał zostały praktycznie same kości
i woskowa skóra.
– Jak długo… – Tamar przełknęła ślinę. – Jak długo ochotnicy mogą żyć
w tym stanie?
– To zależy – odpowiedział doktor. – Starsi badani znoszą to gorzej, ale
czasem wydaje się, że to kwestia siły woli.
Młody mężczyzna na dolnym łóżku uniósł głowę i spojrzał na nich
pustymi oczami. Miał jasne jak len włosy, różową, rumianą skórę. W ogóle
nie wyglądał na Shu. Mayu szturchnęła Ehri.
– Skąd oni pochodzą? – zapytała Ehri.
– Och, to Bergin. Jest z Fjerdy.
– I przybył tu z własnej woli? – zapytała Tamar.
Doktor miał dość przyzwoitości, żeby się zawstydzić.
– No cóż… Przybył dostatecznie chętnie po tym, jak raz spróbował
parem.
Skinął na Bergina. Grisza wstał. Nosił swego rodzaju mundur: luźne
szare spodnie i kurtkę z takiego samego materiału. Mayu widziała despera-
cję na jego twarzy, tę samą bezradność co u innych więźniów. Widziała jed-
nak także coś więcej: gniew. Nadal się wściekał. Wciąż walczył.
– Bergin był tłumaczem w koncernie spedycyjnym we Fjerdzie, ale
kiedy odkryto jego moce, próbował uciec z kraju. Nasi żołnierze przechwy-
cili go i zaproponowali mu azyl.
Wściekłość zapłonęła w oczach Bergina. Mayu wątpiła, żeby opowieść
doktora miała wiele wspólnego z faktami. Bergin został pewnie uśpiony
przez żołnierzy i wzięty do niewoli, żeby służył jako „ochotnik”.
– Wzięliśmy go do pracy przy Szarańczy.
– Szarańczy? – spytała Tamar.
– Przemiana zwykłego żołnierza w kherguuda jest niewiarygodnie skom-
plikowana, więc łączymy ochotników w pary z kandydatami spośród żoł-
nierzy. Oczywiście czasem ochotnik umiera, zanim ukończy pracę, ale
coraz lepiej panujemy nad dobieraniem dawek w taki sposób, żeby przedłu-
żyć ich życie.
– Nadzwyczajne – powiedziała Tamar tonem ostrym jak klinga, która
prosi się o krew.
Doktor tego nie zauważył, ale Bergin owszem – jego niebieskie oczy
natychmiast spojrzały czujniej. Opierał się o jeden z wielkich, klocowatych
stołów, które zajmowały środek pomieszczenia.
– Tutaj dokonuje się wielkie dzieło – powiedział doktor.
Mayu zobaczyła świdry, piły do kości, długie kawałki mosiądzu i stali,
ustrojstwo zespawane w coś na kształt skrzydła. Podłoga była zrobiona
z metalu podziurawionego dużymi odpływami. Żeby łatwiej zmywało się
krew.
To nie jest dawna obora, zrozumiała. To rzeźnia. Tu się zabija zwierzęta.
Na drugim końcu znajdowała się druga zbiorowa sypialnia. Łóżka bar-
dziej przypominały trumny, zapieczętowane mosiężne sarkofagi.
– A to są nasze dzieci o żelaznych sercach, kherguudowie.
Oto dowód istnienia programu Makhi, torturowania griszów, wynatu-
rzeń, jakie tworzyli. Ale czy jej brat był pośród nich?
Tamar położyła rękę na ramieniu Mayu, która zdała sobie wtedy sprawę,
że drży.
– Jak się nazywają? – zapytała Ehri.
– Szarańcza, Omen, Skarabeusz, Ćma…
– Nie – wyrwała się Mayu, nie mogąc powstrzymać gniewu. – Ich praw-
dziwe imiona.
Doktor wzruszył ramionami.
– Właściwie to ich nie znam.
Mayu chwyciła głowicę szpona, starając się zapanować nad frustracją.
Spojrzała na księżniczkę, żeby ta zrozumiała jej potrzebę. Owszem, uzy-
skały dowody, ale gdzie się podziewał jej brat?
– Jestem ciekawa – powiedziała Ehri. – Czy to bezpieczne, otworzyć
taki… pojemnik?
– Ależ tak, całkowicie – odpowiedział doktor, już biorąc się do otwiera-
nia sarkofagu. Pokrywa odskoczyła z niespodziewanym trzaskiem. –
Budzimy ich za pomocą stymulantu ze zwykłej jurdy. Jednakże w tym sta-
nie są bezpieczni. Kherguudowie to żołnierze idealni.
Czy tym właśnie jestem? – zastanawiała się Mayu. Żołnierką, która
odbierze życie niewinnemu człowiekowi, zamorduje księżniczkę, będzie
patrzyła, jak jej siostry płoną dla kaprysu królowej?
Doktor uniósł pokrywę. W środku leżała kobieta; oddychała płytko,
marszczyła czoło we śnie.
– Źle sypiają – mruknął medyk.
Śpiąca żołnierka wyczuła jakiś zapach; jej nozdrza się rozdęły. Tamar
odsunęła się od pojemnika. Kherguudowie podobno potrafili zwęszyć obec-
ność griszy. Idealni żołnierze. Idealni myśliwi.
– Jeszcze jeden, poproszę – powiedziała Ehri.
Doktor wcisnął kolejny włącznik i otworzył następną pokrywę.
– Zrobiliśmy komory snu dość szerokie, żeby mieścili się w nich także ci
ze skrzydłami.
Mayu spojrzała na mężczyznę, który leżał w pojemniku. Za plecami miał
złożone skrzydła z mosiądzu. Z czoła wyrastały mu metalowe rogi. To nie
był Reyem. Czy on w ogóle tu był? Jeśli nie, to jak znajdą placówkę, w któ-
rej jest trzymany?
Doktor otworzył trzeci pojemnik. Uśmiechnął się.
– To cię zainteresuje, księżniczko. Coś nowego, nad czym zaczęliśmy
pracować. To Szarańcza. Daliśmy mu metalowe szczypce przyspawane do
kręgosłupa. Dobrze znosi przemianę.
Mayu wiedziała, że to będzie jej brat, zanim spojrzała do sarkofagu.
Reyem spał. Miał ten sam zaniepokojony wyraz twarzy co pozostali,
jakby miał sny nie myśliwego, ale zwierzyny. Nie widziała go prawie od
roku, ale to był ten sam Reyem, wysoki i szczupły, z długimi włosami jak
zawsze zebranymi w wysoki węzeł. Miał malutką bliznę w kształcie pół-
księżyca na policzku, od kamienia – kamienia, który rzuciła w złości, cho-
ciaż nigdy nie chciała zrobić bratu krzywdy. Płakał, ale powiedział rodzi-
com, że się po prostu przewrócił.
Przyczepiono mu do pleców skrzydła, a przy biodrach miał metalowe
szczypce, zaopatrzone w liczne przeguby i podobne do owadzich odnóży.
Żołądek podszedł jej do gardła.
Doktor podszedł do kolejnego pojemnika.
Bergin patrzył ze swojego miejsca przy stołach, ale Mayu miała to
w nosie. Pochyliła się i ujęła rękę Reyema w dłonie.
– Bracie – szepnęła.
Jego czoło się wygładziło. Przez sen uścisnął jej dłoń. Poczuła pieczenie
łez w gardle.
– Jestem tu, Reyemie. Wszystko będzie dobrze.
– Kebben – mruknęła Tamar. Jej twarz nieco złagodniała. Może bardziej
niż ktokolwiek inny rozumiała, co to znaczy zostać oderwaną od brata bliź-
niaka.
– Musimy go stąd zabrać – orzekła Mayu.
Tamar skinęła głową.
– Już posłałam naszych zwiadowców, żeby obudzili ministrów. Nie chcę,
żeby Makhi miała szansę posprzątać tutaj, zanim oni to zobaczą.
– Tyle że my przechwyciliśmy waszych zwiadowców – rozległ się
wysoki, dźwięczny głos z progu.
Królowa Makhi stała przy metalowych drzwiach w otoczeniu gwardzi-
stek z Tavgharadu.
– Wasza Wysokość! – wykrzyknął doktor, pochylając się w ukłonie aż
do podłogi.
Tamar stanęła tak, żeby zasłonić księżniczkę Ehri.
– Jakie to ciekawe, zobaczyć cię w tym mundurze, Tamar Kir-Bataar –
powiedziała Makhi, wchodząc do pomieszczenia.
Doktor zmrużył oczy, jakby próbował sobie przypomnieć, gdzie słyszał
to imię.
– Słodka Ehri – powiedziała Makhi. – Naprawdę myślałaś, że tak łatwo
dam się przechytrzyć? Jesteś nowicjuszką w tej grze, w którą ją grałam od
dzieciństwa.
– Reyem – szepnęła nagląco Mayu. Uścisnęła jego dłoń. – Reyemie,
obudź się, proszę.
Musieli natychmiast opuścić to miejsce.
– Pozwól – powiedziała królowa, przyciskając serię guzików na ścianie.
Rozległ się głośny syk i bladopomarańczowa mgiełka wystrzeliła z kra-
ników u szczytu pojemnika.
– Nie! – krzyknął Bergin.
Oczy brata Reyema otworzyły się, gdy wciągnął stymulant w płuca.
– Reyem?
Popatrzył na Mayu pustym wzrokiem.
– Ta sentymentalna więź kebben nigdy nie miała dla mnie sensu – przy-
znała Makhi. – Miałam urodzić się jako bliźniak, ale zamordowałam brata
w łonie. A przynajmniej tak powiedziała mi niańka. Powiedziała, że to dla-
tego urodziłam się z połową duszy. Z przyjemnością popatrzę, jak twój brat
zabija was wszystkie.
– Reyemie, to ja. Mayu.
Mocniej uścisnął jej rękę.
– Tak, to ja. Znasz mnie. Reyemie, musisz z nami iść.
– Śmiało – powiedziała królowa. – Rób to, do czego zostałeś stworzony.
Reyem zacisnął pięść. Mayu krzyknęła i padła na kolana, gdy brat poła-
mał jej wszystkie kości w dłoni.
25
Nina

Malejący księżyc wisiał nad Lodowym Dworem, jego brzegi były rozmyte
przez chmurną obietnicę śniegu. Nina słyszała odgłosy świętowania dobie-
gające z królewskiego pałacu – arystokraci pili i tańczyli, ciesząc się ze
zbombardowania Os Alty. Gdzieś w dzikich lasach Brum i jego drüskelle
dziękowali Djelowi i przygotowywali się do nadchodzącej wojny.
Ona jednak walczyła w wojnie od bardzo długiego czasu. Dzisiejszej
nocy zamierzała narobić prawdziwych szkód. Zniszczyła listy królowej
Tatiany. Teraz chciała zabrać stąd jedynego człowieka, który mógł potwier-
dzić ich istnienie.
Plan był prosty, ale ogromnie niebezpieczny. Najpierw musiała dostać
się do sektora drüskelle. Nie mogła po prostu wejść do Lodowego Dworu
i potem wyjść, musiała więc dotrzeć tam tajną ścieżką prowadzącą przez
lodową fosę. Nie była to przyjemna opcja. Przez ostatnie miesiące właści-
wie nie robiła nic poza siedzeniem i knuciem. Była doskonała w obu tych
rzeczach, ale tej nocy będzie potrzebowała siły i zręczności żołnierza, jakim
była kiedyś, a nie sztuczek szpiega, jakim się stała. I będzie potrzebowała
Hanne. Nie lubiła jej narażać, ale musiała przyznać, że wyglądałoby to
znacznie mniej podejrzanie, gdyby razem zostały przyłapane, niż gdyby
przyłapano ją samą, obcą w Lodowym Dworze.
Ubrały się jak do jazdy konnej – dwie dziewczyny, które wymknęły się,
żeby poszaleć, jak to zwykła robić Hanne. Nina z radością pozbyła się cięż-
kich spódnic. Razem przekroczą lodową fosę ubrane na biało, z zasłonię-
tym włosami dla lepszego kamuflażu. Potem Hanne pomoże jej pokonać
mur – o ile nie zostaną natychmiast dostrzeżone i zawleczone z powrotem
do swoich komnat, gdzie miałyby czekać na karę.
– Nie ma żadnych drzwi na dole? – zapytała wcześniej Nina.
Powinna była codziennie rano robić pompki.
– Tylko drüskelle wiedzą, gdzie są. Ale to nie problem. Potrzebujemy
tylko otwartego okna.
– I sposobu dotarcia do tego otwartego okna.
Hanne się nie przejęła.
– Mogę zabrać sprzęt do wspinaczki z szopy u podnóża Starego Zegara.
Korzysta się z niego przy czyszczeniu iglicy.
– Słodki Djelu, ty już to kiedyś robiłaś.
– Raz. Może dwa.
– Hanne!
Hanne wzruszyła ramionami.
– Za pierwszym razem, gdy przeszłam przez mur, chciałam się tylko
przekonać, czy dostanę się na dach sektora dyplomatycznego.
– A za drugim?
Hanne skrzywiła się, zdradzając wyrzuty sumienia.
– Możliwie, że chciałam sama iść na targ. A za trzecim…
– Powiedziałaś dwa razy!
– W zatoce były wieloryby. Miałam nie pójść i ich nie zobaczyć?
Nina roześmiała się, chociaż wyobrażanie sobie, jak Hanne wymyka się
w szaleńczy sposób z Lodowego Dworu, wywołał w niej niepokój. Jeśli
Hanne przyjmie propozycję małżeństwa pod koniec Jerjaniku, to może
zostać uwięziona tu na zawsze.
Na razie jednak Nina musiała się skupić na Magnusie Opjerze.
Wędrówka przez lodową fosę była potworna, mimo grubych butów
stopy jej przemarzły, zanim dotarły z Hanne do cieniutkiego paska brzegu
przy sektorze drüskelle. Potrzebowały kilku prób, żeby kotwiczka dobrze
się zaczepiła, ale już parę chwil później Hanne wspinała się po linie, jakby
miała w sobie coś z wiewiórki.
– Naprawdę… – zrzędziła Nina. – Mogłaby ze względu na mnie chociaż
spróbować udawać, że to sprawia jej jakąś trudność.
Kiedy już Hanne znalazła się na dachu, złapała linę, zaparła się mocno
i Nina zaczęła się wspinać, ciesząc się z węzłów i pętli, jakie przywiązano
do sznura. Potem musiały pokonać szczelinę oddzielającą je od właściwego
budynku, w którym mieściły się jadalnia i gabinet Bruma. Starała się nie
myśleć, jak daleko od ziemi się znajduje, i raz jeszcze powtórzyła sobie
w myślach plan. Na plecach niosła ubranie, które podkradły z szafy Bruma.
Nie było to idealne rozwiązanie, ale komendant przez większość czasu nosił
mundur, a one potrzebowały czegoś dla Opjera. Gdy już go uwolni, zabie-
rze go przez lodową fosę do ogrodów. Potem odeśle go mostem razem
z resztą gości wychodzących z przyjęcia i dostarczy prosto w ramiona
Hringsy. Przed odejściem Hanne przeformuje twarz Opjera. Jego podobień-
stwo do Nikołaja było zbyt wielkie, a Nina nie chciała, żeby taka broń wpa-
dła w ręce niewłaściwej osoby.
W końcu dotarła do drugiego końca szczeliny i opadła na dach sektora
drüskelle. Hanne sprawdziła, czy lina jest dobrze obwiązana wokół komi-
nów, a potem obwiązała nią w pasie Ninę.
– Gotowa? – spytała.
Nina złapała się liny.
– Żeby dać się spuścić jak worek mąki prosto do serca siedziby łowców
czarownic?
– To był twój pomysł. Nadal możemy zawrócić.
– Nie podważaj decyzji tego worka mąki. Ten worek mąki jest mądry
ponad swój wiek.
Hanne przewróciła oczami i zaparła się stopami o krawędź dachu, a Nina
zrobiła krok w pustkę. Hannę jęknęła, ale lina praktycznie nie drgnęła.
Hanne powoli opuściła Ninę.
Pierwsze dwa okna, które sprawdziła, były dobrze zamknięte, ale trzecie
ustąpiło i wcisnęła się do środka. Wylądowała ze stłumionym łomotem na
podłodze wyłożonej dywanem. Znajdowała się na schodach. Przez chwilę
nie mogła się zorientować, gdzie jest, ale zeszła jedno piętro i wkrótce zna-
lazła się pod drzwiami do gabinetu Bruma. Tym razem nie miała klucza.
Ponowne ukradzenie go było zbyt ryzykowne, musiała więc otworzyć
zamek wytrychem. Potrzebowała na to żenująco dużo czasu; prawie sły-
szała, jak Kaz się z niej śmieje.
Przymknij się, Brekker, odezwij się do mnie, kiedy już coś zrobisz z tą
ohydną fryzurą, pomyślała.
Może już coś zrobił. Miała taką nadzieję przez wzgląd na Inej.
Nie była pewna, czy wszyscy drüskelle wybrali się do lasu, czy nikt nie
został w siedzibie, a wolała tego nie sprawdzać. Poszła prosto do drzwi pro-
wadzących do celi Opjera, kładąc palec na ustach, żeby dać mu znać, że ma
być cicho.
Cela była pusta. I nieskazitelnie czysta. Przez chwilę miała upiorne wra-
żenie, że wszystko sobie wymyśliła; że Opjera nigdy tam nie było.
Wiem, co widziałam, powiedziała sobie.
Zatem gdzie się podział? Został przeniesiony po zniknięciu listów? Nie,
gdyby Brum wiedział o zaginięciu listów, umieściłby tu większą ochronę.
A za żadne skarby nie zabiłby Opjera. Fjerdanie nie zmarnowaliby prze-
wagi w taki sposób.
Musiała się dowiedzieć, dokąd go zabrano. A nie miała wiele czasu.
Przejrzała dokumenty na biurku Bruma, starając się pilnować, żeby
wszystko wróciło na swoje miejsce. Musiał tam leżeć jakiś rozkaz przenie-
sienia, ślad dyskusji na temat tego, gdzie umieścić tak cennego więźnia.
Zobaczyła typowe plany i mapy oraz coś, co wyglądało jak szkic przecina-
jących się paraboli obok serii równań. Broń? Notatka na górze brzmiała
Hajefetla. „Śpiewak”. Były tam jakieś projekty hełmów, coś, co wyglądało
na zmodyfikowany model karabinu wielostrzałowego, projekt statku mor-
skiego.
Zawahała się. Te mapy, plany – to była zapowiedź kolejnych tragedii
w najbliższej przyszłości? Gdyby tylko była w stanie zrozumieć oznaczenia
celów, które widziała wcześniej na biurku Bruma, mogłaby ostrzec Zoyę
i króla Nikołaja przed nadchodzącym bombardowaniem. Mogłaby ocalić
życie setkom ludzi. Gdyby jednak ukradła te plany, Brum wiedziałby, że
ktoś był w jego biurze. Istniało spore ryzyko, że ona i agenci Hringsy
w Lodowym Dworze wpadliby, zanim nawet plany dotarłyby w odpowied-
nie miejsce, poza tym naraziłaby także Hanne. Mogła przekazać Hringsie
wszystko, co zapamięta, ale musiała się skupić. Miała mało czasu, a przy-
szła tu po Magnusa Opjera.
Wtedy dostrzegła dziwne słowo: Rëvfeder. Lisi ojciec.
Obrzuciła stronę bacznym spojrzeniem, ale to nie był rozkaz przeniesie-
nia, tylko raport z ucieczki. Magnus Opjer w jakiś sposób wydostał się ze
swojej celi i z sektora drüskelle, opuścił Lodowy Dwór. I zabrał ze sobą
listy królowej Tatiany.
Dzięki, że wziąłeś na siebie winę za ich zniknięcie, pomyślała.
Następna linijka sprawiła, że zacisnął jej się żołądek: w zamku drzwi do
celi Opjera znaleziono coś, co wyglądało jak kawałek zaostrzonej kości.
Przypomniała sobie, jak Opjer złapał ją za rękawy i błagał, żeby go
uwolniła. Myślała, że to była desperacja, ale może to było tylko przedsta-
wienie? Czy Magnus Opjer, najcenniejszy i najbardziej znany więzień
Fjerdy, naprawdę uciekł z Lodowego Dworu?
Przebiegły stary łajdak. Prawdziwy lisi ojciec. Podkradł jedną z jej
kościanych strzałek i za jej pomocą otworzył zamek swojego więzienia.
Jeśli potrzebowała dodatkowego dowodu na to, że Opjer jest ojcem króla
Nikołaja, to właśnie go otrzymała.
Gdzie się więc teraz podziewał? Tego nie wiedziała i nie miała jak się
dowiedzieć. Będzie musiała odezwać się do swoich kontaktów w Hringsie,
oprzeć się na informacjach z Ravki. Na razie utknęła w martwym punkcie.
W raporcie spekulowano, że mógł skierować się do swojego domu na pół-
noc od Djerholmu, żeby spotkać się z córką, a może nawet udał się do
Ellingu, gdzie cumowała część jego statków. „Obiekt jest pozbawiony środ-
ków do życia” – napisano w raporcie. „Nie może opłacić rejsu statkiem.
Nie może mieć nadziei na pokonanie granicy i dotarcie do Ravki. To tylko
kwestia czasu, zanim obiekt zostanie odzyskany”.
Nina miała wątpliwości. Magnus Opjer nie był arystokratą. Był człowie-
kiem, który sam do wszystkiego doszedł, potentatem transportu morskiego,
nawiązującego przez całe życie różne kontakty. Stworzył siatkę, dzięki któ-
rej jego przedsiębiorstwo spedycyjne działało. Był też ojcem Nikołaja Lan-
cova. Może i nie miał gotówki, ale udało mu się uciec z Lodowego Dworu
i niewątpliwie nie brakowało mu pomysłowości.
Jakiś dźwięk na dziedzińcu na dole wyrwał ją z zamyślenia. Brama się
otwierała. Czy to możliwe, żeby drüskelle wrócili tak szybko?
Wsunęła raport z ucieczki więźnia między papiery na biurku i pośpiesz-
nie wyszła z biura, pamiętając o tym, żeby przy wyjściu zamknąć drzwi na
zamek. Brum znajdzie gabinet w takim samym stanie, w jakim go zostawił.
Zaczęła schodzić po schodach, kiedy usłyszała głosy na dole. Niech to
diabli.
Pobiegła z powrotem, cicho pomknęła korytarzem, delikatnie sprawdza-
jąc każde drzwi po drodze i modląc się, żeby jedne okazały się otwarte.
Wreszcie ostatnia klamka ustąpiła. Nina weszła do środka i zamknęła za
sobą drzwi z cichym szczękiem, który w jej uszach poniósł się donośnym
echem.
– Co tu robisz?
Obróciła się gwałtownie. Stał przed nią Joran w czarnym mundurze,
z gniewną twarzą i zmrużonymi podejrzliwie oczyma. Tego wieczoru ktoś
inny musiał strzec księcia.
Zastanawiała się gorączkowo, myśli krążyły jej po głowie jak spaniko-
wane przepłoszone ptaki.
Naprawdę to zrobisz? – zdążyła zadać sobie pytanie, kiedy z jej ust już
popłynęły słowa:
– Dowódca Brum kazał mi tu przyjść na spotkanie.
Była teraz Milą, usta jej drżały. Załamywała ręce.
Palce Jorana zatrzymały się nad biczem.
– Komendant nigdy nie splugawiłby tych pokojów obecnością kobiety.
Sięgnęła po kościane strzałki w rękawie. Nie chciała zabić Jorana, ale
zrobi to, jeśli będzie musiała. Kłopot tylko w tym, żeby śmierć wyglądała
na wypadek. Jego ciało było zdrowe, nietknięte przez śmierć czy zepsucie,
więc nie mogła skorzystać ze swojej mocy.
– Nie jestem z tego dumna – odpowiedziała i pozwoliła, żeby łzy napły-
nęły jej do oczu. – Wiem, na co się zgodziłam.
Joran się skrzywił. Nigdy nie okazywał emocji w obecności księcia
Rasmusa i gniew zmienił jego twarz, bardziej upodabniając go do brutal-
nego łowcy czarownic, jakim był.
– Powiedział, że wróci wcześniej – dodała. – Ale wrócili inni.
– Nie wiem, w co pogrywasz, ale komendant o tym usłyszy.
– Pokazał mi tajną ścieżkę przez lodową fosę – powiedziała Nina, czu-
jąc, jak strzałki zsuwają się do jej palców.
Joran zamarł na te słowa. Nikt poza drüskelle nie znał sekretów lodowej
fosy.
– To niemożliwe.
Będzie musiała działać precyzyjnie. Dwie strzałki w wewnętrzne kąciki
oczu, wbite bezpośrednio w mózg. Wyjmie je przed wyjściem i przy odro-
binie szczęścia zminimalizuje upływ krwi i bałagan. To będzie wyglądało,
jakby dostał jakiegoś ataku.
Zrobiła krok w lewo, żeby światło padało prosto na twarz Jorana i pomo-
gło jej dobrze wycelować… I wtedy zamarła.
– To są relikwie.
Kości umieszczone na ołtarzowym obrusie rozłożonym na kufrze na
ubrania. Kawałek drewna wyrzeźbiony w zgrubny kształt słońca oparty
o ścianę.
Joran próbował przesunąć się tak, żeby zasłonić jej widok, ale było już
za późno.
– To ołtarz – powiedziała Nina. – Ołtarz świętych. To dlatego nie towa-
rzyszysz dziś wieczorem księciu. Przyszedłeś się pomodlić.
Nie zaprzeczył. Stał, jakby zapuścił korzenie, znieruchomiał jak zwierzę,
które wyczuwa zagrożenie. Nawet nie wiedział, jak wielkie jest zagrożenie.
Nina mogła go w tej chwili zabić. Szybko. Łatwo.
– Czyje to kości? – zapytała łagodnie, swobodnie, jakby pytała o to, co
jadł na kolację, a nie o herezję, jaką popełnił w murach Lodowego Dworu.
Otworzył usta. Widziała, jak grdyka mu się porusza, ale słowa nie
chciały wyjść z gardła.
– Aliny – wykrztusił. – Kupiłem je w Djerholmie. Wiem, że są pewnie
fałszywe, ale…
– Ale dają ci pociechę.
Ludzie w całej Ravce, a teraz może i we Fjerdzie trzymali relikwie, które
miały należeć do świętych. Kości palców, kawałki kręgosłupa, strzępki
dawnych ubrań. Moc Niny mówiła jej, że kości, które Joran kupił, nie są
nawet ludzkie.
– Była żołnierką – powiedział niemal błagalnie. – Uratowała wielu ludzi.
Zarówno Fjerdan, jak i Ravkańczyków.
– Tego właśnie chcesz?
Podeszła nieco bliżej. Słyszała głosy na korytarzu. Musiała się stąd
wynieść, wrócić do okna i przejść przez lodową fosę razem z Hanne. Z dru-
giej strony musiała też zdobyć zaufanie Jorana. Jeśli wspomni o jej wizycie
Brumowi, będzie po niej.
– Chcę być… dobry. – Pokręcił głową, walcząc z własną logiką. – Żoł-
nierze nie są dobrzy. Są wierni. Są odważni.
Nigdy dotąd nie robił wrażenia równie młodego. Czasem Nina zapomi-
nała, że to tak naprawdę chłopiec, nie ma nawet siedemnastu lat.
– Mogą być też dobrzy.
– Nie my. – Popatrzył wtedy na nią, a w jego niebieskich oczach malo-
wała się udręka. – Nie ja.
– Alina Starkov była nie tylko żołnierką – odezwała się bardzo cicho. –
Była też griszą.
Chłopak zacisnął powieki, pochylił głowę, jakby był gotowy przyjąć
cięgi, na które zasłużył.
– Wiem – odpowiedział chrapliwie. – Wiem, że to świętokradztwo.
– Niekoniecznie.
Otworzył gwałtownie oczy.
– Może griszowie nie są dokładnie tym, w co nauczono nas wierzyć –
ciągnęła Nina. To były słowa Matthiasa z dawnych czasów. Były dla niej
jak balsam, dar, który pomógł jej się uleczyć i zaakceptować to, kim jest. –
Może ich moc to dar od Djela, jeszcze jeden sposób, w jaki ukazuje swoją
moc na tym świecie.
– Nie… Nie, to bluźnierstwo, to…
– Kim jesteśmy, żeby twierdzić, że znamy umysł boga?
Zerknął na nią w taki sposób, jakby spostrzegł w jej twarzy prawdę.
– Czy komendant… Czy on wie, że tak myślisz?
– Nie. To nie uchodzi. Ale nic nie poradzę na to, jak kształtują się moje
myśli.
Złapał się za głowę.
– Wiem.
– Są wśród was inni, którzy czują podobnie?
– Tak – przyznał. Zacisnął zęby. – Ale nie podam ci ich imion.
– Nie pytałam o nie. Nigdy bym nie zapytała.
Nie zamierzała donieść na Jorana. Dlaczego miałaby to robić? Jednakże
po tym, jak haniebnie zawiodła tej nocy, świadomość, że kult świętych sze-
rzy się wśród szeregów mężczyzn szkolonych w nienawiści do griszów,
była nicią nadziei, której chwyciła się obiema rękami.
– Pomożesz mi wrócić na Białą Wyspę? – zapytała.
– Dlaczego nie poczekasz na Bruma, jeśli jest twoim… jeśli jesteś
jego…
Wezbrało w niej mroczne rozbawienie. Z jaką łatwością ci mężczyźni
bawili się rozlewem krwi i cierpieniem, podczas gdy sama myśl o przyjem-
nościach sprawiała, że przestawali myśleć.
Złapała Jorana za rękę.
– Powiem mu, że nie przyszłam tu wieczorem, że nie mogłam zebrać się
na odwagę. Gdyby się dowiedział, że wyszłam z jego pokojów, że ośmieli-
łam się z tobą rozmawiać, musiałabym… musiałabym mu powiedzieć, co
odkryłam.
Joran zesztywniał.
– Wtedy skazano by mnie na śmierć.
– Jestem samotną kobietą w domu potężnego mężczyzny. Nie mam
prawdziwych sprzymierzeńców. Zrobię, co trzeba, żeby przetrwać.
Joran sprawiał wrażenie wręcz zaszokowanego.
– Nie chciałaś zostać jego dziwką?
Na to słowo Nina cała się najeżyła.
– Tak trudno w to uwierzyć?
– Komendant Brum… on nigdy by… nigdy nie wziąłby siłą…
– Nie musi korzystać z siły. Woli inny rodzaj uległości.
Po tych słowach wyraz twarzy Jorana się zmienił.
Wie, że to prawda, pomyślała Nina. Widział, jak bardzo Brum kocha
władzę.
– Kobieta o takiej pozycji jak moja nie może odmówić. Gdyby nie wiel-
koduszność komendanta Bruma, byłoby po mnie. Gdyby taki człowiek jak
Jarl Brum postanowił podać w wątpliwość moją reputację…
Joran strzelał oczami na boki. Widziała, jak czoło błyszczy mu od potu.
Znalazł się na rozdrożu. Nie wiedział już, co jest prawdą, co jest właściwe.
Ołtarz za nim jasno to ukazywał. Skinął głową, jakby debatował sam ze
sobą. Skinął drugi raz.
– Dobrze – powiedział. – Pomogę ci.
Ścisnęło ją w gardle. Joran miał honor, jaki miała nadzieję dostrzec
u księcia Rasmusa. Nie chciał być zabójcą. Nie chciał być okrutny. Niena-
wiść Bruma nie wypaczyła go jeszcze całkowicie. „Okaż moim ludziom
odrobinę litości”. Dla tego chłopca, który nadal walczył o odrobinę dobroci
w sobie, mogła to zrobić.
– Musimy iść – powiedział. Zawahał się, po raz pierwszy zauważając jej
strój. – Dlaczego masz na sobie strój jeździecki?
– Tak kazał mi się ubrać. Chciał mnie zganić.
Na myśl o tym Joran zrobił się purpurowy na twarzy. Nina prawie sama
się zaczerwieniła. Praktycznie słyszała, jak Hanne szepcze jej do ucha:
„Bezwstydnica”.
– Którędy weszłaś do sektora? – zapytał.
– Tajnymi drzwiami – skłamała.
Pokręcił głową zdegustowany, że Brum zdradza sekrety drüskelle dla
dobra tandetnego romansu.
– Mogę cię tam z powrotem zaprowadzić.
Uprzątnął ołtarz. Zamknął wszystko w kufrze i zniknął na korytarzu.
Chwilę potem usłyszała głosy, Joran rozmawiał z kimś, kogo tam zastał.
Przez chwilę była pewna, że podniesie alarm i wyda ją swoim braciom; że
współczucie było tylko podstępem. Potem jednak uchylił drzwi i skinął na
nią.
Na końcu korytarza uniósł gobelin przedstawiający białego wilka
z orłem w zakrwawionym pysku i przycisnął jeden z kamieni. Ściana cof-
nęła się, odsłaniając wąskie, kręcone schody wykute w skale. Nina ukryła
zaskoczenie. Twierdziła przecież, że tędy weszła.
U podstawy ciemnych schodów usłyszała zgrzyt. Drzwi otworzyły się
i wpadł przez nie podmuch zimnego powietrza. Z tego miejsca wydawało
się, że lodowa fosa to tylko cieniutka warstwa szronu i marznącej wody pod
nim. Ona jednak wiedziała, że kryje się pod tym przezroczysty szklany
most. Zerknęła w górę i zdążyła jeszcze zobaczyć zaskoczoną twarz Hanne
znikającą na górze i linę błyskawicznie wciąganą na dach.
– Stąd wrócę już sama – powiedziała.
– Poradzisz sobie?
– Nie będę prosić, żebyś przez wzgląd na mnie ryzykował, że zostaniesz
przyłapany.
Twarz Jorana wyrażała rozdarcie.
– On cię ukarze za to, że nie poczekałaś. Że nie zrobiłaś tego, co kazał.
– Wiem – odpowiedziała, spuszczając wzrok.
– Musisz znaleźć sposób opuszczenia jego domu.
Zrobi to. Kiedy już jej praca zostanie zakończona, nie wcześniej.
– Zrobię to, ale nie mogę zostawić Hanne.
I kiedy tylko to powiedziała, zdała sobie sprawę, że mówi prawdę.
Joran się zawahał.
– Lepiej byłoby, gdybyś trzymała ją z dala od księcia. On nie jest… Jest
słaby.
– Z każdym dniem staje się silniejszy.
Joran gwałtownie pokręcił głową.
– Znam mnóstwo okaleczonych mężczyzn, ludzi, którzy stracili koń-
czyny, którzy żyją z bólem albo chorobą. Znoszą cierpienie bez gierek, po
które sięga Rasmus. Jego skaza nie kryje się w ciele, tylko w duszy.
– Ale Hanne okazywał jedynie dobroć. – Słabe słowa po tym, co Rasmus
zrobił na jej oczach Joranowi. – Przy okazji polowania został upokorzony…
– To nie był pierwszy raz, kiedy stracił nad sobą panowanie. Widziałem,
jak zrzucił chłopca z konia i powiedział, że to był żart. Dziecko uderzyło
o bruk, pękła mu czaszka, ale nikt nie powiedział słowa, bo Rasmus jest
księciem.
Czy to mógł być wypadek? Wygłup, który źle się skończył? Nina nie
była w stanie w to uwierzyć.
– On się zmienia – powiedziała z większą nadzieją, niż naprawdę czuła.
– Im będzie silniejszy, tym mniej będzie czuł, że musi dowodzić swojej siły.
– Teraz bada swoją nową siłę – upierał się Joran. – Czeka, żeby się prze-
konać, kto go powstrzyma. A wiesz, że nikt tego nie zrobi.
Nina postawiła stopę na niewidzialnej ścieżce, czując zimną wodę przez
buty. Zmusiła się do tego, żeby iść powoli, ostrożnie, chociaż w rzeczywi-
stości chciała tylko uciec biegiem z sektora drüskelle i od prawdy w sło-
wach Jorana.
Było zimno. Otuliła się ciasno płaszczem. Nie zostało jej nic innego, jak
iść dalej naprzód. Człowiek sam wybiera sobie ścieżkę. Sam nią kroczy.
Może mieć tylko nadzieję, że ponownie odnajdzie drogę do domu.
26
Mnich

Aleksander ukradł ubrania i buty z wozu w drodze do Polvostu. Odnalezie-


nie Bezgwiezdnych okazało się trudniejsze, niż się spodziewał, i zaczynał
mieć dość wędrówki. Pochylił się nad strumieniem, żeby się napić, ale nie
musiał marnować czasu na polowanie. Nie był głodny. Przypomniał sobie,
jak Elizavecie brakowało wrażeń zmysłowych – smaku wina, dotyku skóry,
wrażenia miękkiej ziemi pod stopami. Te rzeczy go nie interesowały. Żało-
wał tylko, że trwa zima. Chciał obrócić twarz ku słońcu i czuć, jak go roz-
grzewa. Zimno go teraz przerażało. Odbierał je jak śmierć, jak długą ciszę
nieistnienia bez poczucia czasu i przestrzeni, tylko ze świadomością, że
musi się trzymać, bo pewnego dnia nastąpi kres tego straszliwego bezruchu.
Spędził długi czas w ciemności.
W końcu jednak zrozumiał, że słabnie. Ciało Yurija potrzebowało poży-
wienia, więc wybrał się do piwiarni w Shurze. Nie miał pieniędzy, ale
zaproponował, że porąbie drewno i naprawi dach w zamian za posiłek.
Młodzi ludzie z miasteczka już odeszli, wrócili do wojska, szykowali się do
walki z Fjerdanami.
– A co myślicie o prowadzonej przez króla wojnie? – zapytał grupkę sta-
rych mężczyzn na werandzie.
Siwy dziadek, który mu odpowiedział, był tak pomarszczony, że bardziej
przypominał orzech niż człowieka.
– Nasz Nikołaj nie prosił o wojnę, ale jeśli tego chcą te zimne łajdaki
z północy, to właśnie to im da.
Jego stary towarzysz splunął na deski.
– Będziesz całował lodowe tyłki tych łajdaków z północy, kiedy tędy
przemaszerują. Nie mamy takich czołgów i broni jak Fjerdanie, a wysłanie
naszych dzieci na śmierć niczego nie zmieni.
– Mówisz więc, że mamy po prostu pozwolić, żeby bombardowali nasze
miasta?
I tak się to ciągnęło, ta sama stara historia. Kochali jednak swojego
króla.
– Przekonasz się, znajdzie wyjście z tej pułapki tak jak ostatnim razem.
Lisowi przecherze zawsze się udaje.
Zastanawiał się, czy rzeczywiście czytali historię o lisie. O ile dobrze
pamiętał, miała bardzo krwawe zakończenie. Lis tracił skórę na rzecz
myśliwskiego noża. A może został uratowany? Tego nie pamiętał.
Usiadł w piwiarni przy końcu stołu, zjadł twardy żytni chleb i kawałki
jagnięciny duszone tak długo, że smakowały jak już raz przeżute. Oto co
znaczyło bycie żywym. Elizaveta powinna uważać się za szczęściarę.
I pomyśleć, że to Zoya ją zabiła. Uznał, że oszczędziła mu tego wysiłku.
A gdyby Zoya kiedykolwiek nauczyła się panować nad mocą, którą otrzy-
mała? Nadal była słaba, ulegała wpływom. Jej gniew sprawiał, że łatwo
można było ją kontrolować. Kiedy ta wojna się skończy i zostaną policzone
ofiary, może znowu zabraknąć jej pasterza. Była jedną z jego najlepszych
uczennic i żołnierek, jej zazdrość i wściekłość sprawiały, że trenowała wię-
cej i walczyła zacieklej niż jej rówieśnicy. A potem zwróciła się przeciwko
niemu. Jak Genya. Jak Alina. Jak jego własna matka. Jak cała Ravka.
Wróci do ciebie.
Nie życzył sobie współczucia Yurija. Pił kwaśne piwo i słuchał plotek,
którymi dzielili się klienci. Wszyscy rozmawiali o wojnie, o zbombardowa-
niu Os Alty, rzecz jasna, o pladze, która tak dręczyła króla i jego generała.
– Pielgrzymi obozują w Gayenie. Próbowali rozstawić te swoje przeklęte
czarne namioty tutaj, ale ich wypędziliśmy. Nie pozwolimy tu na bluźnier-
stwa.
– Mówią, że plaga to kara za to, że nie uczyniono Zmrocza świętym.
– To ja mówię, zróbmy z niego świętego, jeśli dzięki temu odżyją
pastwiska. Gdzie mam wypasać bydło?
– Jeśli sprawi, że mój leniwy mąż ruszy się z łóżka, to sama udam się
z pielgrzymką do Fałdy.
Gayena. Wreszcie jakieś wieści na temat Bezgwiezdnych. Dojadł
okropny posiłek i wymknął się z piwiarni, ale wcześniej wykorzystał cienie,
żeby zwinąć z jednego ze stołów parę okularów. Pozwolił, żeby znowu
ujawniły się rysy Yurija, pociągła twarz ze słabym podbródkiem. Bez
brody, rzecz jasna, w końcu nie był formatorem. Słabe ciało też miało pozo-
stać na wygnaniu, będzie potrzebował każdej odrobiny swojej siły. Założył
okulary na nos. Będzie musiał patrzeć przez te soczewki. Słaby wzrok
Yurija po wielu latach ślęczenia nad księgami to kolejna rzecz, której nawet
nie próbował przywracać.
Czuł rozradowanie chłopca na myśl o ponownym połączeniu z wier-
nymi.
To mój cel. Powód tego wszystkiego.
Yurij się nie mylił. Wszyscy mieli swoją rolę do odegrania.
Zastał Bezgwiezdnych obozujących pod mostem jak zbiorowisko trolli.
Czarne flagi powiewały nad namiotami. Szybko ocenił ich słabe i mocne
strony. Była to zaskakująco młoda grupa, prawie sami mężczyźni, wszyscy
ubrani na czarno, wielu w kurtkach mundurowych, na których niezdarnie
wyhaftowano symbol: zaćmienie słońca. Spostrzegł muła, parę nędznych
szkap, przykryte brezentem pudło na wozie – domyślał się, że to skrzynia
z bronią. Tym będzie musiał się posłużyć? Nie był pewien, czego się spo-
dziewał. Jeśli nie armii, to przynajmniej jej zaczątku, ale nie takiej żałosnej
zbieraniny.
Nie powinienem był ich opuszczać.
Znowu Yurij. Obecność małego mnicha była teraz bardziej uporczywa,
jakby zgoda na przywrócenie rysów jego twarzy dodała siły głosowi Yurija
– teraz to nie było bzyczenie pojedynczego komara, ale całego roju.
– Yurij?
Podszedł do niego mężczyzna o szerokiej piersi i szpakowatej brodzie.
Aleksander poszukał jego imienia we wspomnieniach Yurija.
– Czernov!
Został porwany w stęchłe, mocne objęcia i prawie oderwał się od ziemi.
Czuł się, jakby objął go dywan z niedźwiedziej skóry, który rozpaczliwie
wymaga wyczyszczenia.
– Baliśmy się, że nie żyjesz! – wykrzyknął Czernov. – Słyszeliśmy, że
podróżujesz z królem-apostatą, a potem nie było od ciebie już żadnych wie-
ści.
– Wróciłem.
Czernov zmarszczył brwi.
– Brzmisz inaczej. Wyglądasz inaczej.
Aleksander wiedział, że lepiej się nie tłumaczyć. Zamiast tego złapał
Czernova za rękę i spojrzał mu w oczy.
– Bo jestem inny, Czernov. Ilu się tu zebrało?
– Przy ostatnim liczeniu mieliśmy trzydziestu dwóch wiernych. Kar-
mimy jednak paru podróżnych, którzy nie znaleźli jeszcze ścieżki Bez-
gwiezdnego.
– Tak?
Marnowali cenne zasoby.
– Tak – odpowiedział Czernov. – Tak jak nauczałeś. Wszyscy są równi
w ciemności.
Czernov poprowadził go przez obóz. Aleksander przywitał się z tymi,
którzy najwyraźniej rozpoznawali w nim starego przyjaciela. Gdyby tylko
znali prawdę… Kiedy szli, wypytywał od niechcenia o inne miejsca, w któ-
rych umocnił się kult Bezgwiezdnego Świętego. Według rachuby Czernova
kult rozrósł się do prawie tysiąca pielgrzymów. Nędzna liczba, ale to już
jakiś początek.
– Postanowiliśmy udać się na południe, w cieplejsze rejony, oddalić się
od północnej granicy. Nie chcemy znaleźć się w ogniu krzyżowym, kiedy
dojdzie do walk.
– A potem?
Czernov się uśmiechnął.
– A potem będziemy kontynuować słuszne dzieło szerzenia imienia
Zmrocza i domagać się jego kanonizacji. Kiedy Nikołaj zostanie zdetroni-
zowany i Vadik Demidov zasiądzie na tronie, złożymy petycję…
– Demidov będzie fjerdańską marionetką.
– A co nas obchodzi polityka?
– Będzie was obchodziła, kiedy zaczną palić griszów na stosach.
– Griszów?
Aleksander z pewnym trudem ukrył gniew.
– A Zmrocz nie był griszą?
– Był świętym. To co innego. Co cię naszło, Yurij?
Aleksander uśmiechnął się. Wziął się w garść.
– Wybacz mi. Miałem tylko na myśli, że możemy jeszcze potrzebować
wyznawców spośród griszów.
Czernov klepnął go w plecy.
– Szlachetny cel, kiedy już wojna się skończy.
Przez chwilę Aleksander zastanawiał się, czy nie wyrwać Czernovowi
ręki ze stawu barkowego. Zamiast tego zmienił podejście.
– A co z Apparatem? Kapłan powróci do Ravki razem z Demidovem,
prawda? Zwalczał kanonizację Zmrocza na każdym kroku.
– Wierzymy, że z czasem możemy zdobyć jego poparcie.
To było całkowicie niewłaściwe podejście. Yurij i Aleksander byli co do
tego zgodni. Yurij przez pewien czas należał do Straży Kapłańskiej Appa-
rata. Widział, jak Apparat najpierw sprzymierzył się ze Słoneczną Świętą,
a potem nie stał po niczyjej stronie, tylko czekał, aż Alina i Zmrocz zaczną
walkę, podczas gdy on i jego poplecznicy pozostali bezpiecznie pod ziemią.
Bezgwiezdni nie powinni zadowalać się ochłapami z ręki kapłana bez
względu na to, jaki miał wpływ na mieszkańców Ravki.
– Słońce niedługo zajdzie – powiedział Czernov, kiedy Bezgwiezdni
zebrali się, patrząc na zachód. – Zjawiłeś się w samą porę na nabożeństwo.
Brat Azarov będzie przemawiał.
– Nie – odparł Aleksander. – Ja przemówię.
Czernov się zdziwił.
– Ale… cóż… Może lepiej daj sobie trochę czasu, żeby się tu odnaleźć,
przyzwyczaić z powrotem do…
Aleksander nie czekał na dalsze słowa. Wyszedł przed zebranych i usły-
szał kilka pomruków „Yurij!” albo „brat Vedenen!” tych, którzy nie widzieli
go jeszcze w obozie. Pozostali go nie znali, bo dołączyli do Bezgwiezdnych
po odejściu Yurija.
– Bracie Azarov – powiedział Aleksander, podchodząc do młodego czło-
wieka o żółtych włosach, który szykował się do przemowy. Był równie
blady i charyzmatyczny jak szklanka mleka.
– Bracie Vedenen! Tak się cieszę, że cię znowu widzę. Ogromnie brako-
wało nam twoich kazań, ale sam zacząłem uczyć się tej sztuki.
– Czernov potrzebuje cię w naglącej sprawie.
– Tak?
– Tak. Nadzwyczaj naglącej. Idź już.
Aleksander wyminął brata Azarova i zajął właściwe dla siebie miejsce –
przed tłumem.
Popatrzył po twarzach zgromadzonych ludzi, skonsternowanych, ale
gorliwych, czekających, aż ktoś da im coś, w co będą mogli wierzyć, boską
iskrę.
Dam wam całą pożogę, pomyślał. Dam wam nowe imię dla ognia.
Radość Yurija płynęła przez niego. Chłopiec sam był kaznodzieją. Rozu-
miał tę euforię.
– Niektórzy z was mnie znają – zaczął, a jego głos poniósł się ponad tłu-
mem, gdy światło zachodzącego słońca stało się złote i zalało twarze ludzi.
Słyszał, że reagują na jego nieznajomy głos pomrukami i stłumionymi
okrzykami. – Nie jestem człowiekiem, którym byłem. Podróżowałem po
Fałdzie, a potem miałem widzenie samego Bezgwiezdnego.
– Miałeś wizję? – zapytał Czernov pośród okrzyków zaskoczenia tłumu.
– Co zobaczyłeś?
– Przyszłość. Wiem, w jaki sposób najlepiej mamy przysłużyć się spra-
wie Bezgwiezdnego. Nie jako tchórze. – Zaniepokojone pomruki poniosły
się wśród pielgrzymów. – Nie wyruszymy na południe. Nie będziemy się
chować przed wojną.
Czernov zrobił krok naprzód.
– Yuriju, nie możesz mówić poważnie. Nigdy nie zawracaliśmy sobie
głowy politykami i ich gierkami.
– To nie są gierki. Apparat zdradził Zmrocza. Walczył przeciwko jego
kanonizacji. Sprzymierzył się z wrogami Ravki. A wy schowacie się
w norach jak roztrzęsione zwierzęta bez zębów i pazurów.
– Żebyśmy mogli przetrwać!
– Żebyśmy mogli pobiec z powrotem do zepsutego kapłana, kiedy dołą-
czy do dworu Demidova? Żebyśmy znowu mogli żebrać o jego uwagę,
nawołując spoza miejskich bram? Pisane jest nam coś więcej. – Aleksander
spojrzał w oczy ludziom, którzy szeptali między sobą gniewnie. – Bez wąt-
pienia niektórzy z was przyłączyli się do tej grupy właśnie po to, żeby unik-
nąć wojny. Nie chcieliście brać broni do ręki, więc włożyliście szaty i wzię-
liście chorągiew Bezgwiezdnego. Od razu wam powiem, że was tutaj nie
chcemy.
– Yuriju! – wykrzyknął Czernov. – Nie jesteśmy tacy!
Aleksander miał ochotę ściąć go na miejscu, ale jeszcze nie nadszedł
czas, żeby ukazać swoją prawdziwą moc. Przetrwał całe żywoty, ukrywając
swoją siłę. Mógł poczekać jeszcze trochę.
Rozłożył szeroko ręce.
– Boicie się. Rozumiem to. Nie jesteście żołnierzami. Ja też nie. A jed-
nak Zmrocz do mnie przemówił. Obiecał, że powróci. Ale tylko wtedy, jeśli
wystąpimy w jego imieniu.
– Co sugerujesz? – zapytał z przestraszoną miną brat Azarov.
– Pomaszerujemy na północ. W kierunku granicy.
– W stronę wojny? – wyjąkał.
Aleksander skinął głową. Nie zmierzał marnować czasu, wędrując od
wioski do wioski, podbijając małe grupki salonowymi sztuczkami. Nie,
potrzebował widowiska, czegoś wielkiego, z rzeszą świadków. Zorganizuje
swój wielki powrót na polu bitwy, mając za publiczność tysiące ravkań-
skich i fjerdańskich żołnierzy. Tam dopełni się przemiana Yurija ze skrom-
nego mnicha w wybrańca i zbawcę. Tam Aleksander nauczy ich nabożnej
trwogi.
Fjerdanie byli lepiej uzbrojeni i zaopatrzeni, a kiedy młody król Nikołaj
osłabnie – a z pewnością do tego dojdzie – Zmrocz powróci i pokaże
Ravce, jak naprawdę wygląda siła. Uratuje ich. Da im cud. Stanie się świę-
tym, ojcem, zbawicielem i królem.
– Yuriju, prosisz o zbyt wiele – powiedział Czernov.
– Nie proszę o nic – odparł Aleksander, szerzej rozkładając ręce. – To
Bezgwiezdny wydaje rozkaz. – Cienie zaczęły wylewać się z jego dłoni.
Tłum krzyknął. – Musicie zdecydować, jak odpowiecie.
Zadarł głowę. Cienie zakłębiły się nad tłumem. Wszyscy padli na
kolana. Usłyszał szlochy. Był prawie pewien, że brat Azarov zemdlał.
– Uciekniecie na południe czy poniesiecie sztandary naszego świętego
na północ? – zapytał zgromadzonych. – Jak odpowiecie Bezgwiezdnemu?
– Na północ! – krzyknęli. – Na północ!
Obejmowali się, płakali, a cienie odcięły światło zachodzącego słońca.
– Przepraszam, że w ciebie wątpiłem – powiedział Czernov, podchodząc
do niego ze łzami w oczach.
Aleksander uśmiechnął się. Cienie się cofnęły. Położył rękę na ramieniu
Czernova.
– Nie przepraszaj, bracie. Razem zmienimy świat.
27
Nikołaj

Podróżowali do Ketterdamu na pokładzie Kormorana, dużego statku


powietrznego, na którym przewiozą tytan z powrotem do Ravki, o ile uda
im się go zdobyć. Nie mogli jednak zbliżyć się do miasta na ravkańskim
statku, więc zacumowali go przy przemytniczej wysepce kawałek od ker-
cheńskiego wybrzeża. Adrik i jego szkwalnicy spowili go mgłą, a Zoya
i Nikołaj spotkali się z Wołkiem Wołny, sławnym okrętem korsarza Sturm-
honda.
Wiele osób weszło w rolę Sturmhonda, odkąd Nikołaj stworzył tę tożsa-
mość dla siebie. Dzięki temu łatwo było utrzymać legendę i wpływy korsa-
rza, kiedy Nikołaj zasiadał na tronie. Poza tym były pewne rzeczy, których
niezwiązany oficjalnie z nikim korsarz mógł dokonać, a spętany zasadami
dyplomacji król nie. Talent Sturmhonda do tworzenia i przełamywania blo-
kad oraz odzyskiwania skradzionej własności nie raz i nie dwa przysłużył
się interesom Ravki. Miło było włożyć znajomy turkusowy surdut i zapiąć
na biodrach pas z pistoletami Sturmhonda.
Zoya czekała na pokładzie Wołka Wołny. Zaplotła włosy w warkocz
i włożyła zwykłe żeglarskie spodnie i koszulę z samodziału, ale bez kefty
sprawiała wrażenie skrępowanej. Nikołaj widział, jak Nina znika w swojej
roli, wydawałoby się, że bez wysiłku zmienia sposób chodzenia i mówienia.
Zoya nie miała tego daru. Nadal jej sylwetka była jak brzytwa, wciąż trzy-
mała lekko uniesiony podbródek – mniej jak brutalny żeglarz, a bardziej jak
piękna arystokratka, która postanowiła spędzić dzień wśród pospólstwa.
Wypatrzyła go w tłumie i obrzuciła spojrzeniem od stóp do głów.
– Wyglądasz absurdalnie w tym stroju.
– Absurdalnie urzekająco? Zgadzam się.
Przewróciła oczami. Statek sunął przed siebie, żeby zacumować w ket-
terdamskim porcie.
– Za często bawisz się w pirata.
– Korsarza. I owszem, często to robię. Jest w tym wolność. Kiedy noszę
ten surdut, odpowiadam za ludzi na tym statku. Nie za cały naród.
– To zabawa w przebieranki.
– Miła iluzja. Na pokładzie tego statku każdy może być tym, czym
zechce.
Oparli się o reling i patrzyli na pojawiające się przed ich oczami rozległe
miasto z tętniącym życiem portem.
– Brakuje ci tego, co? – zapytała.
– Tak. Może jeśli wszystko pójdzie w diabły i Vadik Demidov weźmie
moją koronę, to po prostu wrócę do bycia Sturmhondem. Mogę służyć kra-
jowi, nie nosząc korony.
Zaniepokoiło go, jak bardzo spodobał mu się ten pomysł. Nie przeszka-
dzały mu obowiązki króla. Problemy są po to, żeby je rozwiązywać; trudno-
ści po to, żeby je pokonywać. Sprzymierzeńców zdobywał czarem albo nie-
kiedy łapówką. Z radością chwytał za miecz albo pióro w imieniu Ravki,
obchodził się bez snu czy wygód, żeby doprowadzić misję do końca. Jed-
nakże królowie nie podejmowali zdecydowanych działań – nie w taki spo-
sób, w jaki mógł to zrobić korsarz albo generał. Bycie królem oznaczało
przewidywanie każdego ruchu, rozważanie mnóstwa zmiennych przed
każdą decyzją, świadomość, że każdy wybór może mieć konsekwencje,
które poniosą inni. „Potrzebujemy króla, nie awanturnika”. Zoya miała
rację, ale to nie znaczyło, że on był z tego powodu szczęśliwy.
Posłała mu zaciekawione spojrzenie.
– Mógłbyś to zrobić? Zrezygnować z tronu?
– Nie wiem. Kiedy chciało się czegoś tak długo, trudno wyobrazić sobie
bez tego życie.
Przypuszczał, że nie mówi tylko o Ravce.
Zoya wyprostowała się odrobinę, niczym ucieleśnienie konwenansów.
– Dorastanie oznacza, że uczysz się obywać bez różnych rzeczy.
– Przygnębiająca myśl.
– Nie taka najgorsza. Gdy dostatecznie długo głodujesz, to zapominasz
o głodzie.
Pochylił się.
– Skoro tak łatwo potrafisz stracić apetyt, to może nigdy tak naprawdę
nie byłaś głodna. – Zoya odwróciła wzrok, ale zdążył zobaczyć ledwie
zauważalne zaróżowienie jej policzków. – Mogłabyś odejść razem ze mną,
wiesz? – rzucił od niechcenia. – Szkwalnik jest zawsze mile widziany
w załodze okrętu.
Zmarszczyła nos.
– Jeść solonego dorsza i modlić się do świętego od pomarańczy, żebym
nie dostała szkorbutu? Niekoniecznie.
– Nawet mała cząstka ciebie nie pragnie takiej wolności?
Bo – na wszystkich świętych! – on jej naprawdę pragnął.
Roześmiała się, odchylając twarz ku morskiej bryzie.
– Marzę o nudzie. Z radością siedziałabym w bawialni Małego Pałacu
i popijała herbatę, może zasnęłabym w trakcie nużącego zebrania. Chciał-
bym zasiedzieć się przy posiłku, nie myśląc o całej pracy, jaka na mnie
czeka. Chciałbym przespać jedną noc bez…
Urwała w pół zdania, ale Nikołaj aż za dobrze wiedział, jak dokończyć
jej myśl.
– Bez koszmarów. Nie budząc się zlana zimnym potem. Wiem.
Oparła podbródek na dłoniach i zapatrzyła się na wodę.
– Od dawna obiecywano nam lepszą przyszłość. Dzień, w którym gri-
szowie będą bezpieczni, kiedy w Ravce zapanuje pokój. Za każdym razem,
gdy próbujemy to chwycić, wymyka nam się przez palce.
Zastanawiał się czasem, czy niepokój nie leży w jego naturze, bez-
względność w naturze Zoi, a toczenie wojny pod sztandarem Lancovów
w naturze Ravki. Czy właśnie to – po części – pociągało go w roli króla?
Marzył o pokoju dla kraju, ale czy jakaś cząstka jego osoby nie bała się tej
perspektywy? Kim był bez kogoś, kto mu się przeciwstawia? Bez problemu
do rozwiązania?
– To ja obiecałem ci tę przyszłość. – Chciałby spełnić to marzenie dla
nich obojga. – Nie dotrzymałem obietnicy.
– Nie wygłupiaj się – ucięła wyniośle i władczo jak królowa. Nie
patrzyła na niego, gdy powiedziała: – Dałeś Ravce szansę. Dałeś mi kraj, za
który mogę walczyć. Zawsze będę ci za to wdzięczna.
Wdzięczność. Tego właśnie od niej chciał? Mimo wszystko złapał się na
tym, że jest zadowolony. Odchrząknął.
– Myślę, że dopłynęliśmy.
Załoga spuściła trap i Nikołaj z Zoyą zeszli na nabrzeże Piątej Przystani.
Zoya oparła ręce na biodrach, przyglądając się otaczającym ich ludziom
i stosom towarów.
– Oczywiście Brekker nie zadał sobie trudu, żeby po nas wyjść.
– Lepiej nie popisywać się naszymi znajomościami w porcie w Ketterda-
mie.
Bezpieczniej i prościej byłoby wysłać delegację w imieniu korony, ale
Brekker ignorował każdą wiadomość, dopóki Nikołaj nie napisał listu oso-
biście. On i Zoya pracowali już kiedyś z tym młodym złodziejem. Nie byli
przyjaciółmi ani nawet zaufanymi współpracownikami, ale mieli większą
szansę skłonić Kaza Brekkera do pomocy niż obcy ludzie.
– Jesteś królem.
– Nie, kiedy noszę ten surdut.
– Nawet z pelikanem na głowie nadal będziesz królem Ravki i nie
zaszkodziłoby temu szczurowi z Baryłki, gdy okazał odrobinę szacunku. –
Weszli w tłum turystów i żeglarzy na pomoście. – Nienawidzę tego miasta.
– Jest żywe – odparł Nikołaj, przechodząc na kercheński.
– O ile mówiąc „żywe”, masz na myśli pokrytą węglowym pyłem, rojącą
się od szczurów bryłkę ludzkiego nieszczęścia – powiedziała Zoya z wyraź-
nym obcym akcentem. – Ich język też mi się nie podoba.
– A ja lubię ten ruch. Czuję dobrobyt w tym miejscu. Chcę odrobinę tego
samego także dla Ravki: handlu, przemysłu. Nasz kraj nie powinien być
wiecznie żebrakiem u drzwi.
Zoya zamyśliła się, gdy skręcili we Wschodnią Klepkę, gdzie po obu
stronach kanału tłoczyły się jaskinie hazardu, niektóre piękne, inne
obskurne. Każda kolejna fasada była bardziej jarmarczna od poprzedniej,
wszystkie miały skłonić turystów do szukania zabawy. Nawoływacze stali
w każdych drzwiach, obiecując najwyższe stawki i najbardziej emocjonu-
jące gry.
– Nie zgadzasz się z tym – zauważył z pewnym zaskoczeniem Nikołaj.
Zoya obrzuciła spojrzeniem imponujący budynek, co do którego Nikołaj
przysiągłby, że nazywał się Szmaragdowy… Zamek? Pałac? Zdobiły go
wtedy kaelska zieleń i złoto. Teraz dekorowały go stosy sztucznej biżuterii,
a szyld nad drzwiami głosił „Srebrna Szóstka”.
Nawoływacz krzyczał na starego żebraka, wypędzając go z jego miejsca
obok drzwi.
– Zmiataj stąd! Nie każ mi wzywać stadwachtu.
Mężczyzna pokuśtykał kilka stopni w dół, prawie potykając się o swoją
laskę. Jego stare ciało było poskręcane przez czas i choroby.
– Znajdziesz monetę dla starego głupca, który stracił całe szczęście?
– Powiedziałem: zmiataj! Odstraszasz mi jeleni.
– Spokojnie – odezwał się Nikołaj. – Każdy jest czyimś wujkiem.
– Nie mam braci ani sióstr – odparł nawoływacz.
Nikołaj rzucił złożonego kruge do kapelusza starca.
– W takim razie podziękujmy twoim rodziców, że nie zrobili więcej
takich ludzi jak ty.
– Ej! – warknął nawoływacz, ale oni już szli dalej.
– To właśnie mam na myśli – powiedziała Zoya, gdy pokonali kolejny
most. – W tym miejscu każdy myśli o pieniądzu.
– Dzięki temu miasto jest bogatsze.
Energia w Baryłce była zaraźliwa: uliczni sprzedawcy papierowych roż-
ków ze skwierczącym mięsem i stosów gofrów lepkich od syropu, marni
magicy zaczepiający przechodniów, żeby spróbowali szczęścia, pijani tury-
ści poprzebierani za Szarych Diablików albo Zaginione Oblubienice, stwo-
rzenia o gładkich członkach i niewiarygodnej urodzie odziane w skrawki
jedwabiu, z kośćmi policzkowymi oprószonymi brokatem, kuszące samot-
nych albo ciekawych przez liczne mosty do domów rozkoszy przy Zachod-
niej Klepce. Ilość pieniędzy przechodząca w tym miejscu z rąk do rąk, nie-
skończony tłum ludzi – niczego takiego nie było w Ravce.
Zoya pokręciła głową.
– Patrzysz na to miasto z pozycji króla. Księcia, który przybył tu jako
student, korsarza, który włada morzami. Ja widzę co innego.
– Bo jesteś griszą?
– Bo wiem, co to znaczy zostać sprzedaną. – Zoya wskazała ruchliwą
ulicę i kanał pełen gondoli i łodzi targowych. – Wiem, że tego potrzebu-
jemy. Pracy dla naszych ludzi, pieniędzy dla naszych skarbców. Ale Ketter-
dam wzniesiono na plecach słabych. Griszów-kontraktowców. Sulijczyków,
Nowoziemców i Kaelczyków, którzy przybyli tu w poszukiwaniu czegoś
lepszego, ale nie pozwolono im kupić ziemi ani zająć pozycji w Radzie
Kupieckiej.
– Wobec tego weźmiemy z Kerchu to, co nam się podoba, a resztę zosta-
wimy. Zbudujemy coś lepszego, coś dla wszystkich.
– O ile los da nam szansę.
– A jeśli nie da nam szansy, to ją ukradniemy.
– Ketterdam zaczyna na ciebie wpływać. – Drobny uśmieszek wypłynął
na usta Zoi. – Ale myślę, że w ciebie wierzę. Może to przez ten surdut.
Mrugnął do niej.
– To nie przez surdut.
– Podejdź bliżej, to wepchnę cię do kanału.
– Wątpię.
– Chcę dobrobytu dla Ravki – powiedziała Zoya. – Ale dla całej Ravki.
Nie tylko dla arystokratów w ich pałacach albo kupców z flotyllą statków.
– Zatem wybudujemy tę przyszłość razem.
– Razem – powtórzyła. Miała zakłopotany wyraz twarzy.
– Cóż to za katastrofa rozgrywa się za tą piękną twarzą, Nazyalensky?
– Jeśli przetrwamy wojnę… Kiedy już zapanuje pokój, powinieneś
wyznaczyć mi posterunek w jakimś innym miejscu.
– Rozumiem – odparł, nie okazując, jak bardzo zaniepokoiły go te
słowa. – Masz na myśli jakieś konkretne?
– Os Kervo. Powinniśmy wyraźnie zaznaczyć tam naszą obecność.
– Czyli już to sobie przemyślałaś.
Dwa razy skinęła krótko głową.
– Tak.
Tak będzie najlepiej. Pokój oznacza szukanie nowego sojusznika, panny
młodej, która pomoże Ravce zachować niezależność. Powróciło do niego
wspomnienie, przelotny obraz Zoi siedzącej przy jego łóżku. Pocałowała go
w czoło. Jej dotyk był chłodny jak morska bryza. Ale to nigdy nie nastapiło
i nie mogłoby nastąpić. To musiało mu się przyśnić.
– Dobrze więc. Możesz objąć dowolną wybraną przez siebie placówkę.
Pod warunkiem, że przeżyjemy.
– Lepiej, żebyśmy przeżyli – odparła, strząsając samodziałowe rękawy. –
Będę potrzebowała dwóch dni, żeby zmyć z siebie smród tanich perfum
i wody z zęzy. Skąd pewność, że Brekker w ogóle nam pomoże?
– To człowiek, który uważa, że wszystko ma swoją cenę, więc myślę, że
nam pomoże.
– Ale czy zdoła nam pomóc?
– Tego nie mogę być pewien. Nie mamy jednak czasu na zbieranie infor-
macji, żeby ukraść tytan samodzielnie. On zna miasto i panujące w nim
układy lepiej niż ktokolwiek inny.
– Na wszystkich świętych! – wyrwało się Zoi na widok Klubu Wron.
Budynek wyglądał jak wielki czarny drapieżnik pośród gromady jar-
marcznych pawi. Był trzy razy większy od wszystkich lokali w tym kwar-
tale.
– Wygląda na to, że pan Brekker rozszerzył interesy.
– Dlaczego ktokolwiek chciałby tam wejść? – zapytała Zoya i w tej
samej chwili dwie rozchichotane Nowoziemki w wiejskich sukienkach
weszły do środka. – To miejsce wygląda jak diabelska sala taneczna.
– Dla dobrej zabawy, dla dreszczyku emocji – rozległ się głos za ich ple-
cami.
Stary żebrak szedł za nimi wzdłuż całej Klepki. Teraz jednak wyprosto-
wał się, odrzucił cuchnącą pelerynę razem z siwymi pasmami czegoś, co
musiało być peruką. Laska w jego ręce była zakończona wronim łebkiem.
Kaz Brekker starł kit z twarzy i dłonią w rękawiczce przeczesał ciemne
włosy.
– Nie wiedziała pani, generał Nazyalensky? To właśnie dla dreszczyku
emocji jelenie przychodzą do Baryłki.
Zoya miała taką minę, jakby zamierzała go posłać do kanału, w objęcia
mokrej śmierci, ale Nikołaj musiał się roześmiać.
– Pan Brekker, powinienem był się domyślić.
– Tak – powiedział Brekker. – Powinien pan. Ale widzę, że ostatnimi
czasy dużo rzeczy pana rozprasza.
Mógł mieć na myśli wojnę. Mógł mieć na myśli wiele spraw, ale lekki
ruch brwi sprawił, że Nikołaj poczuł się, jakby stał nago na Klepce z pra-
gnieniem serca wytatuowanym dużymi literami na piersi. Ucieszył się,
kiedy Brekker skupił się z powrotem na Zoi.
– Nawiasem mówiąc, generał Nazyalensky, Kerch to kraj pozbawiony
litości i prawa, ale przynajmniej człowiek może tu do czegoś dojść, nawet
jeśli nie ma w żyłach błękitnej krwi ani magii.
– Griszowie nie uprawiają żadnej „magii” – odparła z pogardą. – To
Mała Nauka. A podsłuchiwanie jest niegrzeczne.
– Lepiej się objeść dzięki informacjom niż głodować dzięki dobremu
wychowaniu. Wejdziemy?
Odźwierni stanęli na baczność, kiedy Kaz wprowadził Zoyę i Nikołaja
do klubu, pod szeroko rozłożone skrzydła wrony. Skierował ich ku dyskret-
nym drzwiom w bok od sali hazardowej, pilnowanym przez dwóch zwali-
stych mężczyzn.
– Po co te podstępy? – zapytała Zoya. – Może po prostu lubisz przebie-
ranki?
– Lubię wiedzieć, z czym mam do czynienia, i lubię wiedzieć, jak roz-
paczliwa jest sytuacja. Mógłbym usiąść naprzeciwko was przy stole
i wysłuchać przygotowanej gładkiej gadki, którą niewątpliwie wyszlifowa-
liście podczas podróży, albo mogłem poznać od razu nagie fakty prosto
z waszych ust.
Przeszli przez pokój karciany. Kaz otworzył kolejne drzwi i weszli do
tunelu ledwie dość wysokiego, żeby w nim stanąć, słabo oświetlonego zie-
lonkawym światłem kościlamp. Kilka minut później podłoga zaczęła lekko
opadać, a powietrze stało się chłodne i wilgotne.
– Przechodzimy pod kanałami, tak? – spytał Nikołaj, nie mogąc ukryć
podniecenia w głosie. – Kiedy wybudowałeś ten tunel?
– Kiedy tego potrzebowałem. Zależy wam na tytanie, który kercheńska
armia zgromadziła w Rentveer.
Skąd Brekker miał tę informację? Nie podali mu żadnych szczegółów
proponowanej misji, a jedynie poprosili o spotkanie i rozmowę.
– Tak.
– To ufortyfikowana baza wojskowa na jednym z najtrudniejszych
odcinków kercheńskiego wybrzeża. Nie da się tam podpłynąć od strony
morza bez boskiej interwencji i nie da się dotrzeć drogą powietrzną, nie
ryzykując zestrzelenia. Istnieje tylko jedna droga wjazdu i wyjazdu i jest
ona bardzo mocno strzeżona. To wszystko sumuje się w praktycznie pewną
porażkę. Mam długą listę wrogów, którzy niczego nie pragną bardziej, jak
przyłapać mnie na czymś nielegalnym i wrzucić do Wrót Piekieł.
– Czyli porzuciłeś nielegalny biznes? – zapytała z powątpiewaniem
Zoya.
– Wiem, jakie ryzyko warto podjąć. Dlaczego miałbym podejmować
akurat takie?
– Bo to prawdziwe wyzwanie? – zasugerował Nikołaj.
– Pomyliłeś mnie z innym złodziejem.
– Wątpię. Mam coś, czego chcesz. Mam gwarancję bezpieczeństwa dla
Zjawy.
Nie przegapił drobnej zmiany w rytmie kroków Brekkera.
– Mów – powiedział Kaz.
– Jak rozumiem, pewien statek, którym dowodzi pewna młoda sulijska
dama i który nie pływa pod banderą żadnego kraju, narobił bałaganu w han-
dlu żywym towarem w Ketterdamie. W szczególności podobała mi się opo-
wieść o dwóch handlarzach niewolników, których zostawiła wytarzanych
w smole i pierzu przed ratuszem. Podziwiam spektakularność tej zagrywki,
ale Rada Kupiecka była pod mniejszym wrażeniem. Może z racji liściku,
jaki owa Sulijka przyczepiła do piersi kapitana, który brzmiał „Za nową
rezydencję Gerta Van Verenta zapłacono ciałami”. W gazetach podniósł się
z tego powodu spory szum, a w sprawie pana Verenta, byłego szanowanego
członka Rady, toczy się teraz dochodzenie.
– Nie toczy się.
– Nie?
– Uznano go winnym i skazano na dwa lata we Wrotach Piekieł. Jego
polityczni rywale już podzielili się jego fortuną.
– Jak szybko działa sprawiedliwość w Kerchu, kiedy da się na tym zaro-
bić – zdumiał się Nikołaj. – Kapitan i jej statek znani są pod imieniem
Zjawa, ale z dobrych źródeł wiem, że ta tajemnicza sulijska kobieta nazywa
się Inej Ghafa.
– Nigdy o niej nie słyszałem.
– Nie? – Nikołaj odegrał wstrząśniętego. – To dla mnie niespodzianka,
zważywszy na jej powiązania z Szumowinami i wielki talent do dziurkowa-
nia ludzi z zapałem krótkowzrocznej cioteczki, która próbuje wyszyć
narzutę. Może jednak to dobrze, że nie wiąże was nic osobistego.
– Doprawdy?
Zatrzymali się przed ogromnymi żelaznymi drzwiami z wyrafinowanym
zamkiem.
– Słyszałeś kiedyś o izmarsja? – zapytał Nikołaj.
– Mój ravkański nieco zardzewiał.
Nawet jeśli to była prawda, Nikołaj nie miał wątpliwości, że Brekker
bardzo dobrze wie, co potrafią izmarsja. Jeżeli jednak chciał grać komedię,
to bardzo proszę.
– To zanurzalne okręty wojenne, które przemieszczają się pod
powierzchnią wody. Mogą niezauważone zaatakować każdy statek i prawie
nie sposób się im wymknąć. Kilku potężnych ludzi w Kerchu posiada tę
technologię. Jeśli wrogowie Zjawy przekonają kercheński rząd do wykorzy-
stania tej broni przeciwko niej, Zjawa i jej towarzysze zostaną w okamgnie-
niu zdmuchnięci z powierzchni wody.
– Niewątpliwie jej sytuacja nie wygląda dobrze – powiedział spokojnie
Kaz, ale Nikołaj zauważył, że zacisnął dłoń na srebrnej wroniej główce. –
I być może także dla osoby, która wynalazła to zagrożenie.
Groźba była oczywista.
– Bez wątpienia. Tak się jednak składa, że kiedy tę technologię przeka-
zano Kerchowi, bardzo mądry król Ravki… Poznałeś go może? To niezwy-
kłe, żeby ktoś był tak bystry i tak przystojny zarazem… Więc ów król
dopilnował, żeby w kadłuby izmarsja wtopić kawałki rodu, dzięki czemu
z pomocą fabrykatora i pewnego urządzenia, jakie posiada król, kapitan
mógłby zorientować się, że łódź podwodna znajduje się w promieniu trzech
mil i przeprowadzić manewry wymijające. Gdyby rzeczony kapitan statku
był do tego skłonny.
– System wczesnego ostrzegania.
– W rzeczy samej.
Brekker sięgnął do klamki drzwi.
– I posiadasz to sprytne urządzenie?
– Nie mam go przy sobie – odpowiedział Nikołaj. – Wiem, że lepiej nie
napychać kieszeni cennym towarem przy złodzieju znanym jako Brudno-
ręki. Ale pozostaje ono w moim zasięgu.
Brekker obrócił klamkę żelaznych drzwi.
– Chodź ze mną, Sturmhondzie. Jeśli mamy wykręcić ten numer, to
będziemy potrzebować bardzo konkretnej pomocy.
28
Zoya

Wyszli z tunelu w nieznajomej części miasta. Zoya zastanawiała się, czy


Brekker celowo próbuje ich zdezorientować.
– Jesteśmy w Geldinie – mruknął Nikołaj. – Ulubionej dzielnicy zamoż-
nych kupców.
Można było liczyć na Nikołaja, że będzie miał dokładną mapę w głowie.
Zoya miała wrażenie, że przenieśli się do innego kraju, a nie do innej części
miasta. Ulice były tu czyste i śliczne – sam schludny bruk i zadbane
ceglane fasady. Zauważyła zasłony w oknach, kobietę idącą do domu
z zakupami, gospodynię zamiatającą ganek. Zwykli ludzie żyjący zwykłym
życiem. Robili zakupy, jedli posiłki, kładli się w nocy, myśląc o zdrowiu
swoich dzieci albo pracy czekającej ich rankiem. Czy znajdą sposób, żeby
zapewnić taki pokój, taką swobodę Ravce? Czy kiedykolwiek nadejdzie
czas, kiedy griszowie będą mogli swobodnie wybierać sposób życia,
zamiast żyć jak żołnierze? To było coś, o co warto walczyć.
Dotarli do eleganckiego dworku z czerwonymi tulipanami namalowa-
nymi nad wejściem. Brekker zapukał główką laski dwa razy we frontowe
drzwi.
Zoya rozpoznała młodego mężczyznę, który wysunął głowę – Jesper
Fahey. Poznali go, kiedy ostatnim razem byli zmuszeni pracować z ekipą
Brekkera. Miał brązową skórę i szare oczy, a włosy ścinał tuż przy skórze.
O ile dobrze pamiętała, był jakimś ekspertem od strzelania, snajperem.
– Nie wolno mi cię wpuszczać – powiedział Jesper.
Na Brekkerze nie zrobiło to wrażenia.
– Dlaczego?
– Bo za każdym razem, gdy cię wpuszczam, prosisz, żebym złamał
prawo.
Zza pleców Jespera dobiegł czyjs głos:
– Problem nie polega na tym, że on prosi, ale że ty zawsze się zgadzasz.
– Ale spójrz, kogo przyprowadził – powiedział Jesper, patrząc z zachwy-
tem na Nikołaja. – Człowieka od latających statków. Wejdźcie! Wejdźcie!
Otworzył drzwi, odsłaniając piękny hol i szokująco barwne zestawienie
turkusowej kamizelki ze spodniami w kurzą stopkę. Takie połączenie nie
powinno się sprawdzić, ale Zoya musiała przyznać, że w jego wypadku
wyglądało świetnie. Jesper mógłby niejednego nauczyć hrabiego Kirigina.
– Śledziłem pańskie wyczyny, kapitanie Sturmhondzie – wyznał konspi-
racyjnym szeptem.
Kaz Brekker rozgryzł prawdziwą tożsamość Nikołaja już przy ich pierw-
szym spotkaniu dawno temu, ale Zoya wątpiła, czy podzielił się tą wiedzą
z resztą ekipy. Nadal wierzyli, że mają do czynienia z legendarnym Sturm-
hondem, a nie z ravkańskim królem.
– Powinieneś kiedyś do nas dołączyć – odparł gładko Nikołaj. – Zawsze
przyda nam się na pokładzie snajper.
– Serio?
– Zapominasz, jak bardzo nienawidzisz otwartego morza? – zapytał
smukły chłopak o rdzawozłotych lokach i błyszczących niebieskich oczach.
Wylan… jakiś. Zoya nie potrafiła przypomnieć sobie jego nazwiska,
a pamiętała tylko to, że Genya pomogła go przeformować w ramach ich
planu przechwycenia Kuweia Yul-Bo i jego wiedzy na temat jurdy parem.
– Mogę się zmienić – odpowiedział Jesper. – Mam nadzwyczajną zdol-
ność adaptacji.
Poszli za Wylanem i Jesperem przez zagracony salon pełen instrumen-
tów muzycznych na różnym etapie naprawy, z biurkiem, na którego blacie
Zoya zobaczyła coś, co wyglądało jak malutkie kupki prochu. Przez wyso-
kie okna spostrzegła ogród i kobietę malującą na sztalugach, a za nią
powoli płynące szare wody Geldcanal.
Dom miał sztywne, precyzyjne linie jak typowy dom bogatego kupca
w Ketterdamie, ale wyglądał, jakby przejęła go grupa cyrkowców, ulicz-
nych chuliganów i szalonych naukowców. Jadalniany stół był zawalony far-
bami i świeżo rozciągniętymi płótnami malarskimi, a także czymś, co przy-
pominało elementy jakiegoś eksperymentu chemicznego.
Podniosła kawałek materiału, który wyglądał, jakby wysączono z niego
kolor.
– Mieszka tu fabrykator?
– To nasz przyjaciel – odpowiedział Jesper, padając na krzesło. – Kon-
traktowiec, który lubi wpaść do nas na posiłek. Prawdziwy darmozjad.
– Nigdy nie przeszedł szkolenia? Jego prace wyglądają topornie.
Jesper pociągnął nosem.
– Moim zdaniem jest w tym pewna rustykalna elegancja.
– Nie – odpowiedział Wylan. – Nigdy się nie szkolił. Jest pod tym
względem bardzo uparty.
– Niezależny – poprawił go Jesper.
– Uparty jak osioł.
– Ale ma styl.
Kaz popukał laską w podłogę.
– Teraz już wiecie, dlaczego nie odwiedzam was częściej.
Jesper skrzyżował ręce na piersi.
– Nikt nie prosił, żebyś nas częściej odwiedzał. Nie przypominam sobie
wysyłania zaproszenia na lunch.
– Mam robotę, która wymaga ludzi o waszych umiejętnościach.
– Kaz – odezwał się Wylan, ostrożnie zbierając do połowy napełnione
kieliszki rozstawione po pokoju. – Wolelibyśmy nie robić niczego nielegal-
nego.
– To nie do końca prawda – wtrącił Jesper. – Wylan tak by wolał, a ja
chcę, żeby Wylan był szczęśliwy… – Urwał, lecz nie udało mu się ukryć
zaciekawienia. – A to rzeczywiście jest coś nielegalnego?
– Wysoce – odpowiedział Kaz.
– Ale wynagrodzenie jest nadzwyczajne – wtrącił Nikołaj.
– Nie potrzebujemy pieniędzy – powiedział Wylan.
– Prawda, że to cudowne? – mruknął Jesper.
Dłonią w rękawiczce Kaz wygładził klapę marynarki i nie patrząc na
nikogo konkretnego, dodał:
– To dla Inej.
Wylan odstawił brudne kieliszki.
– Czemu od razu nie mówisz? Czego potrzebujesz?
– Trzeba włamać się do bazy w Rentveer i podprowadzić znaczną ilość
tytanu.
– To nie powinien być żaden problem – powiedział Jesper, robiąc miej-
sce na stole, kiedy Wylan rozwinął długi kawał papieru obok mapy ker-
cheńskiego wybrzeża. – Mają fatalną ochronę.
Nikołaj uniósł brew.
– Pan Brekker dał nam do zrozumienia, że zadanie jest prawie niewyko-
nalne.
Zoya się skrzywiła.
– Chciał podnieść cenę.
– Dzięki, Jesper – mruknął kwaśno Kaz.
Jesper wzruszył ramionami.
– Co mogę rzec? Z natury szczery ze mnie człowiek.
– A ja mam złoty cylinder – burknął Kaz.
– Gdybyś miał, to już bym go pożyczył – powiedział Jesper. – A wraca-
jąc do tematu. Pierwsze pytanie: jak przetransportujemy wiele funtów
metalu?
Nikołaj skinął głową.
– Mamy statek powietrzny zacumowany przy Velgeluck.
– No jasne.
– Jest wyposażony w liny i wyciągarki, może przenieść duży ładunek.
Kaz wskazał mapę.
– Baza znajduje się na mizernym kawałeczku ziemi wychodzącym
w morze. Pogoda jest tam wiecznie zła. Silne wiatry, deszcze.
– Poradzę sobie z tym – powiedziała Zoya.
Potrafiła uspokajać sztormy równie łatwo, jak je wywoływać.
– Problem polega na tym, jak postawić stopę na terenie bazy. Na drodze
jest posterunek, a nie mamy czasu, żeby wyczarować fałszywe dokumenty
uwierzytelniające.
– Już nie wspominając o tym, że ogromnie łatwo nas rozpoznać – dodał
Wylan.
Kaz wzruszył ramieniem.
– Jeden z nieszczęsnych skutków ubocznych sukcesu.
– Istnieje jakakolwiek szansa na podejście od strony morza? – zapytał
Nikołaj.
– Nie ma tam bezpiecznego miejsca do zacumowania, nawet gdybyś pły-
nął pod kercheńską banderą. Nasza jedyna możliwość to odwrócić uwagę
strażników i unieszkodliwić reflektory na wieżach. A potem przebić się
przez ogrodzenie.
– Wygląda mi to na okazję do pohałasowania – zauważył Jesper, bębniąc
palcami w stół w gorliwym rytmie.
– Jak już wspomniałem, potrzebujemy waszych konkretnych umiejętno-
ści – kontynuował Kaz. – Gdy już tam wejdziemy, znajdziemy tytan i damy
znać naszym ludziom w powietrzu. Musimy jednak zagłuszyć hałas nadla-
tującego statku powietrznego.
– Mogę wam zapewnić parę grzmotów – powiedziała Zoya. – Skąd tak
dużo wiesz o tym, jak dostać się do bazy?
Nikołaj uśmiechnął się szeroko.
– Ponieważ sam rozważał kradzież tytanu.
– Naprawdę? A do czego mógłbyś potrzebować takiej ilości tytanu?
Kaz spojrzał chłodno na Zoyę.
– Jeśli ktoś go potrzebuje, to ja mogę go sprzedać. Tak po prostu.
Być może, pomyślała Zoya. A może Kaz był taki sam jak Nikołaj – chło-
piec o niespokojnym umyśle, człowiek, który wiecznie szuka wyzwania.
Uznał, że baza jest łamigłówką, i nie mógł oprzeć się pokusie, żeby jej nie
rozwikłać.
– Jedno pytanie – odezwał się Wylan. – Do czego zamierzacie wykorzy-
stać tytan?
– Dlaczego pytasz? – spytał Nikołaj.
– Bo w przeciwieństwie do Kaza mam sumienie.
– Ja też mam sumienie – zaperzył się Kaz. – Ono po prostu wie, kiedy
trzymać gębę na kłódkę.
Jesper parsknął.
– Jeśli masz sumienie, to siedzi gdzieś zakneblowane i przywiązane do
krzesła.
– To mnóstwo metalu – podjął Wylan, nie pozwalając na zmianę tematu.
– Wykorzystacie go do budowy broni, prawda?
Zoya czekała. Niech Nikołaj sam zdecyduje, co zamierza ujawnić tej
małej bandzie potworów.
Ku jej zdumieniu sięgnął do kieszeni surduta i rzucił na stół plik papie-
rów. Schematy rakiet wykonane przez Davida.
Wylan rozwinął je i obrzucił szybko wzrokiem.
– To pocisk. Potrzebujecie tytanu, żeby poprawić zasięg.
– Tak.
– I chcecie wybudować coś większego.
Teraz Nikołaj był zaskoczony.
– Tak. Być może.
– Robisz to dla Ravki. Z powodu zbombardowania Os Alty. Blokowałeś
dla nich Fjerdę, a teraz pomagasz im wybudować broń.
– Bombardowanie było próbą. To miała być prowokacja. Jeśli Ravka nie
zareaguje, Fjerda będzie wiedziała, że nie jest w stanie zareagować. Wkro-
czy do Ravki i będzie maszerować tak długo, aż wszyscy Ravkańczycy
znajdą się pod rządami Fjerdan, a każdy grisza trafi do celi.
– Albo gorzej – dodała Zoya.
Jesper podszedł do kredensu, wyjął z szuflady pas z bronią. Wsunął do
kabur dwa rewolwery z rękojeściami z macicy perłowej.
– Kiedy ruszamy? – zapytał.
Jednakże Wylan nie wyglądał na przekonanego.
– Ten tytan może powstrzymać wojnę – powiedział Nikołaj.
Wylan przesunął palcem po jednym z planów.
– Naprawdę potraficie to coś uzbroić i tym kierować?
– Potrafimy. Przeważnie. Miejmy nadzieję.
– Mam parę pomysłów – powiedział Wylan. – Dysze stanowią problem,
prawda?
– Dysze? – zapytał Jesper.
– Tak – potwierdził Nikołaj. – Przy wystrzeleniu i kierowaniu rakietą.
– To idiotyczna nazwa – stwierdził Jesper.
– To precyzyjna nazwa – sprzeciwił się Wylan. – I odrobinę idiotyczna.
Mogę?
Nikołaj skinął głową, na co Wylan zaczął szkicować coś na schemacie.
Zoję ścisnęło w sercu. Aż nazbyt łatwo mogła wyobrazić sobie Davida
w tym pokoju, jego pochyloną nad planami głowę, przyjemność, jaką spra-
wiłoby mu spotkanie drugiej osoby, która mówi jego językiem. Widząc
wyraz oczu Nikołaja, wiedziała, że pomyślał dokładnie to samo. Świado-
mość tego, co stracili, była jak łańcuch między nimi, jak hak wbity w serca
ich obojga. Może nie powinna była prosić o przeniesienie do Os Kervo.
Chciała pracować z Nikołajem nad przyszłością, o której oboje marzyli.
Chciała razem z nim zbudować pokój. Nawet po jego ślubie mogłaby pozo-
stać w pałacu i służyć u jego boku. To był słuszny wybór, szlachetny, i na
samą myśl o tym miała ochotę porwać butelkę whisky z kredensu i wypić
do dna. Nie pomagał jej fakt, że myśl o jej odejściu najwyraźniej ani trochę
nie zmartwiła Nikołaja. To dobrze, powiedziała sobie. Tak właśnie powinno
być. Poza tym co to za strata? Byli rodakami, przyjaciółmi; wszystko inne
było iluzją, tanią i fałszywą jak widowiska przy Wschodniej Klepce.
– Powinniśmy wziąć się do roboty – rzuciła dziarsko. – Mamy bardzo
wiele do omówienia.
Potrzebowali kolejnych paru godzin, żeby rozstrzygnąć, co zamierzają,
zdobyć potrzebne zapasy, przesłać wiadomość na Kormorana. Plan robił
wrażenie względnie łatwego i to niepokoiło Zoyę. Wylan i Jesper pojadą
przodem, żeby przeprowadzić na miejscu zwiad, a potem spotkają się
z nimi w zatoce parę mil od bazy. Tam będzie Zoi najłatwiej wejść na
pokład Kormorana, by potem razem ze swoimi szkwalnikami ustawić statek
ponad bazą, gdy już Kaz i Nikołaj znajdą się w środku. Wołk Wołny Sturm-
honda pozostanie zacumowany w Piątej Przystani, gdyby pojawiły się
jakieś oskarżenia w związku z kradzieżą. Chociaż jeśli wszystko pójdzie
zgodnie z planem, nie będzie protestów, nikt nie podniesie alarmu. Wejdą
do bazy i ją opuszczą tak, że nikt się o tym nie dowie, a stos tytanu będzie
równie duży jak wcześniej. Tyle że teraz to będzie w większości alumi-
nium.
– To nie w porządku, że nie przelecę się statkiem powietrznym – poskar-
żył się Jesper, kiedy Kaz ponaglał ich przy wyjściu z jadalni.
Nikołaj mrugnął porozumiewawczo.
– Król Ravki będzie wam wdzięczny za to, co robicie, a ma mnóstwo
statków powietrznych. Os Alta zawsze będzie dla ciebie szeroko otwarta.
– Dla wszystkich griszów – mruknęła Zoya, mijając go.
Jeśli Jesper zamierzał ukrywać swój dar, to jego sprawa, ale smok zwę-
szył jego moc, gdy tylko weszli do domu. Zoya nie dziwiła się, że chce
zachować swoje umiejętności w tajemnicy, wieść życie pełne miłości i chy-
bionych przygód bez oglądania się przez ramię. Może pewnego dnia bycie
griszą nie będzie znaczyło, że jest się potencjalnym celem ataku.

***

Kaz, Zoya i Nikołaj dojechali do zatoki wozem zaprzężonym w woły.


Jesper powiedział im, że pośród bogatszych rodzin kupieckich pojawiły się
nowe, zmotoryzowane pojazdy, które jednak zdały się na nic na wąskich
ulicach miasta. Poza tym chcieli poruszać się tak cicho i dyskretnie, jak to
tylko możliwe.
Gdy dojechali do urwiska, które Kaz zaproponował jako miejsce spotka-
nia z Kormoranem, Zoya poczuła, że coś tu nie gra. W oddali widziała
światła bazy wojskowej migoczące we mgle. Jednakże tu, na klifach, prze-
walająca się mgła miała w sobie coś upiornego, a umysł smoka poruszył
się, jakby rozpoznał zagrożenie. Miała tylko nadzieję, że pradawny byt
będzie siedzieć cicho. Nie stać jej było na emocjonalne koszty związane
z otwarciem się oczu smoka, kiedy czekała ich misja.
Daleko w dole plaża była raptem skrawkiem piasku, jasnym i cieniutkim
jak sierp księżyca. Fale rozbijały się o gęstwinę białych, poszarpanych skał,
niezdarnych widm, które zebrały się na plaży, żeby czuwać.
Strzegą tego miejsca, pomyślała Zoya. Żadna łódź nie powinna bez-
piecznie przybić do tego brzegu. I nas też nie powinno tu być.
Jeśli plaża przy bazie wojskowej wyglądała podobnie, to już rozumiała,
dlaczego nikt nie próbuje do niej podpłynąć. Wiatr zawodził nad klifami jak
żałobny chór.
– Trudno będzie skierować statek powietrzny nad bazę i dopilnować,
żeby zawisł nad nią w bezruchu – powiedział Kaz. – Za nic nie uda nam się
spuścić jednego ładunku i wciągnąć drugiego.
Zoya uniosła rękę i zrobiło się wokół nich ciepło i spokojnie, gdy wiatr
ucichł.
– To nie będzie żaden problem, gdy już znajdę się na pokładzie.
– Postaraj się być tak subtelna, jak tylko potrafisz – pouczył ją Nikołaj. –
Nie chcemy, żeby strażnicy domyślili się, że znajdujemy się w oku
cyklonu.
– Jakoś sobie poradzę.
Tętent koni dał znać, że zbliża się dwóch jeźdźców.
– Mamy problem – oznajmił Jesper, z łatwością zeskakując z konia.
Wylan zsiadł powoli, ewidentnie mniej przyzwyczajony do jazdy konnej. –
Zamknęli towar.
– Jak? – zapytał Kaz.
– Postawili jakąś nową metalową szopę, która chroni towar przed desz-
czem.
Zoya zmarszczyła czoło.
– Tytan nie rdzewieje.
– Ale rdzewieją inne rzeczy, które leżą na dziedzińcu bazy – powiedział
Kaz. – Żelazo. A drewno może zgnić, jeśli zamoknie. Kiedyś przykrywali
wszystko brezentem, ale najwyraźniej wojsko działa teraz bardziej staran-
nie.
– I nie dowiedziałeś się o tym podczas zwiadu? – zapytała coraz bardziej
poirytowana Zoya.
– Musieli to zainstalować w ciągu ostatnich trzech tygodni. A kiedy
ponaglacie zleceniobiorcę, to nie możecie narzekać, gdy coś idzie nie tak.
– Albo poświęca się czas, albo ponosi ryzyko – podsumował Jesper.
– A ja nie lubię ryzyka – dodał Kaz.
Zoya przerzuciła warkocz przez ramię.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie zdołasz przebić się przez metalowy
dach?
– Oczywiście, że zdołam, ale z większą ekipą. To nie skarbiec w banku,
tylko baza wojskowa. Jeśli Jesper i Wylan zajmą się wieżyczkami strażni-
czymi, ja muszę wejść do środka, zorientować się, jaki mechanizm otwiera
szopę, i załatwić to tak, żeby nikt w bazie niczego nie zauważył. Nie
wiemy, gdzie rozmieszczono strażników ani jakie alarmy założono. Zakła-
dając, że dostaniemy się do środka, potrzebujemy czasu, żeby zorientować
się w tym wszystkim, i co najmniej dwóch czujek.
– Z pewnością największy złodziej w Ketterdamie zdoła wymyślić coś,
żeby poradzić sobie z takim problemem – powiedział Nikołaj.
– Nie ulegam pochlebstwom, a jedynie stosom gotówki. Nie da się tego
zrobić, jeśli mamy to załatwić po cichu i bez rozlewu krwi. Jeżeli jednak
jesteście gotowi zastrzelić paru strażników albo pozwolicie Wylanowi
wysadzić dziurę w tym czymś…
– Nie – odparł stanowczo Nikołaj. – Stosunki Ravki z Kerchem i bez
tego są napięte. Nie chcę dać im pretekstu, żeby porzucili swoją neutralność
i posłużyli się izmarsja do przełamania mojej blokady.
– Gdyby tylko Inej tu była… – powiedział Jesper.
Spojrzenie Kaza było twarde jak krzemień.
– Cały czas to powtarzasz, ale jej tu nie ma. Możemy tylko poczekać. Do
jutra ściągnę tu dwójkę z Szumowin. Anikę. Może Rotty’ego.
Gdzieś w oddali rozległo się przenikliwe wycie, które mogło być zwie-
rzęce, ludzkie albo pochodzić od jakiejś całkiem innej istoty. Zoyę prze-
szedł dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem. To miejsce nie jest
dla nas przeznaczone, pomyślała. Czuła to w kościach.
– Na wszystkich świętych – powiedział Jesper. – Co to było?
Kolejny skowyt, przeciągły i przeszywający. Mgła kłębiła się wokół
nich, tworzyła kształty, które rozpadały się w nicość, zanim Zoya zdążyła je
ogarnąć.
Jesper położył ręce na rewolwerach.
– Te urwiska są podobno nawiedzone.
– Chyba nie wierzysz w takie rzeczy – żachnął się Wylan.
– Wierzę w najróżniejsze rzeczy. W duchy. W gnomy. W prawdziwą
miłość.
Kolejny dźwięk – niski syk – dochodził z morza, wznosił się i opadał
w falach. Zoya miała wrażenie, że jakieś palce muskają jej kręgosłup, i wło-
ski na rękach stanęły jej dęba.
– Dość – warknęła.
To było wszystko, co mogła znieść w tym zapomnianym przez świętych
kraju. Uniosła ręce i mgła rozwiała się w nagłym podmuchu, odsłaniając
krąg ludzi wokół nich. Niektórzy nosili maski szakali, inni zakryli twarze
ciemnymi chustami. Księżycowe światło odbijało się od luf ich broni.
– Sulijczycy – szepnął Jesper.
– Nie jesteście tu mile widziani – powiedział ktoś szorstko.
Nie sposób było zorientować się, z której części kręgu padły te słowa. Po
nich rozległ się ten sam niski, pełzający syk.
– Nie mamy złych zamiarów – zaczął Jesper.
– I dlatego podkradacie się do naszego obozu w środku nocy?
– Powinniśmy pozwolić, żeby morze ich zabrało – odezwał się ktoś inny.
– Zrzucić ich z klifu, żeby spadli z wrzaskiem.
– Proszę o wybaczenie, nie mieliśmy najmniejszego zamiaru… – zaczął
Nikołaj.
Szczęk, szczęk, szczęk. Jakby ktoś strzelał palcami. Odgłos odciąganych
kurków.
– Nie – powiedziała Zoya, wyciągając rękę, by go zatrzymać. – Nie
przepraszaj. To tylko pogorszy sytuację.
– Rozumiem – odpowiedział Nikołaj. – W takim razie, jak należy postę-
pować w takiej zasadzce?
Zoya zwróciła się do ludzi tworzących krąg.
– Naszym celem jest powstrzymanie wojny, ale nie powinniśmy byli
wkraczać na ten teren.
– Może przyszliście szukać śmierci – odezwał się ktoś inny.
Poszukała słów, jakich nauczył ją ojciec, a których nie wypowiadała od
czasów dzieciństwa. A nawet wtedy mówiła je tylko szeptem. Jej matka nie
życzyła sobie mówienia w domu po sulijsku.
– Mati en sheva yelu.
„To działanie nie będzie miało echa”.
Słowa wydawały się lepkie i obce w jej ustach. Wyczuła zaskoczenie
Nikołaja, spojrzenia pozostałych.
– Mówisz po sulijsku jak poborca podatkowy – prychnął jakiś mężczy-
zna.
– Zamilcz – powiedziała kobieta w masce szakala, wychodząc naprzód.
– Widzimy cię, zheji.
Zheji. Córka. To słowo sprawiło, że uszło z niej powietrze, jakby otrzy-
mała niespodziewany cios. Takie same maski nosiło się w całej Baryłce, ale
tam to były tanie podróbki, pamiątki dla turystów, którzy nie znali ich zna-
czenia. Pośród Sulijczyków maska szakala była święta, nosili ją tylko praw-
dziwi jasnowidze. Córka. Nie chciała słyszeć tego słowa od matki, która ją
zdradziła, dlaczego więc miało tak wielkie znaczenie w ustach nieznajo-
mej?
– Widzimy mury, jakie wzniosłaś wokół serca – mówiła kobieta. – Tak
się kończy życie z dala od domu. – Odwróciła się, przyglądając się pozosta-
łym. – Cienie otaczają cię zewsząd.
– Co powiedziałaś? – zapytał szeptem Zoyę Nikołaj. – Skąd znasz te
słowa?
Setki kłamstw przyszły jej na myśl, setka prostych sposobów, żeby pozo-
stać osobą, za jaką dotąd uchodziła.
– Jestem Sulijką.
Proste słowa, ale nigdy nie wypowiedziała ich na głos. Czuła rękę matki
szczotkującą jej włosy, wkładającą kapelusz na głowę, żeby nie wystawiała
twarzy na słońce. „Jesteś blada jak ja. Masz moje oczy. Ujdziesz”. Rodzina
została przy nazwisku matki, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Nabri,
nazwisko ojca, zostało wymazane jak plama.
Zupełnie jakby kobieta w masce szakala czytała w jej myślach.
– Twój ojciec zmarniał jak każdy z nas, gdy nie żyje wśród swoich.
– Ale nie ja – powiedziała Zoya.
Protest? Prośba? Nienawidziła drżenia w swoim głosie. Ci ludzie jej nie
znali. Nie mieli prawa mówić o jej rodzinie.
– Pomyśl jednak, jak jasno mogłabyś płonąć, gdybyś nie szła w cieniu. –
Kobieta skinęła na nich ręką. – Chodźcie z nami.
– Prowadzą nas na śmierć? – zapytał Jesper.
– Nie mam pojęcia – odparł Kaz.
Jesper zaklął.
– Szkoda, że nie włożyłem lepszego garnituru.
– Może warto zagrać teraz kartą króla – zasugerował Nikołajowi Kaz. –
Nie uważasz?
– Jaką kartą? – zapytał Wylan.
Głos szakala poniósł się we mgle:
– Nie uznajemy tu żadnych królów.
– To mogłoby obudzić we mnie pokorę – powiedział Nikołaj. – Gdybym
miał jakąkolwiek praktykę w pokorze.
Zeszli długą ścieżką z urwiska. Wiatr ryczał i zawodził nad wodą. Serce
Zoi biło jak szalone – małe stworzonko, które wpadło we wnyki. To była
panika, bezmyślna, rozszalała panika. Dlaczego? Wiedziała, że Nikołaj nie
pogardza Sulijczykami. Nigdy taki nie był. A nie przejmowała się, co reszta
szczurów z Baryłki o niej pomyśli. Dlaczego więc miała wrażenie, że skała
zaraz rozpadnie się pod jej nogami? Tylko dlatego, że powiedziała, kim
jest? Tylko tyle wystarczyło? Czy ta zgroza wiązała się z tym, że została
dostrzeżona?
W połowie drogi w dół, gdy przeszli za głazem, zobaczyła wejście do
jaskini, rozwartą czarną paszczę wyciętą w urwisku.
Szakal znowu się odezwał:
– Jeśli chcecie wejść do bazy, ten tunel prowadzi pod wieżyczkami straż-
niczymi do piwnicy pod Rentveer.
– Skąd się wziął? – zapytał Nikołaj.
Kaz nie wyglądał na zaskoczonego.
– Kerch wykorzystał Sulijczyków do prac przy budowie bazy.
– A my zawsze zostawiamy sobie tylne drzwi – dodała kobieta w masce
szakala. – Dwóch strażników pilnuje wejścia. Reszta zależy od was. Córko,
możesz skorzystać z klifów, żeby wejść na pokład swojego statku.
– Dlaczego nam pomagacie? – zapytała Zoya.
– Nie możemy po prostu podziękować i pójść swoją drogą? – zasugero-
wał Jesper.
Kobieta w masce odciągnęła Zoyę na bok.
– Twoje serce nie należy tylko do ciebie. Kiedy to się skończy, kiedy to
wszystko się skończy, pamiętaj, skąd pochodzisz.
– Król…
– Tego wieczoru mówię o królowych, a nie o królach. Pamiętaj, córko. –
A potem kobieta zniknęła w cieniach.
Nagle zostali sami przy wejściu do tunelu. Sulijczycy zniknęli.
Zoya obróciła się gwałtownie do Kaza.
– Wiedziałeś, prawda? Ani przez chwilę nie zamierzałeś wchodzić do
bazy przez ogrodzenie. Wiedziałeś, że Sulijczycy mają tu obóz. Wiedziałeś,
że znają wejście.
Kaz już kuśtykał w stronę tunelu.
– Nie wchodzę przez drzwi, jeśli nie wiem, czy jest też okno, przez które
da się wyjść. Jesper, Wylan, wracajcie na klif i zajmijcie się reflektorami.
Nikołaj i ja zajmiemy się metalową szopą od środka.
– Skąd miałeś pewność, że mówię po sulijsku?! – zawołała za nim.
– Zakręciłem Kołem Makkera. Na szczęście dla mnie wyskoczył mój
numer.
– Pewnego dnia twoje szczęście się skończy, panie Brekker.
– Wtedy będę musiał zrobić go sobie trochę więcej. – Zatrzymał się
i obejrzał się na nią przez ramię. – Sulijczycy nie zapominają o swoich,
pani generał Nazyalensky. Tak jak wrony.
29
Mayu

Mayu osunęła się na podłogę, gdy Reyem wstał ze swojej kapsuły do spa-
nia. Nadal trzymał jej dłoń w miażdżącym uścisku. Nigdy w życiu nie czuła
podobnego bólu, pożoga szalała w jej żyłach.
Srebrne plamy rozbłysły jej przed oczami. Zobaczyła toporek, który wbił
się w przedramię Reyema.
Reyem puścił ją i rzucił się na Tamar.
Tamar rzuciła drugim toporkiem, ale tylko dla odwrócenia uwagi, bo
zaraz zacisnęła ręce w pięści. Reyem złapał się za pierś, a potem otrząsnął
się z mocy ciałobójczyni i zaatakował.
Wpadł na Tamar, ciskając nią o ścianę. Rozległ się potworny łoskot.
Tamar uderzyła o podłogę, ale w ułamku sekundy poderwała się
z powrotem.
– Wyprowadź Ehri! – warknęła na Mayu.
Tylko jak? Miała jedną zdrową rękę, a między nią a drzwiami stała
Makhi otoczona przez Tavgharad. Niezręcznie dobyła szabli lewą ręką.
Popatrzyła po ścianach, szukając innego wyjścia.
– Podłoga – powiedział Bergin chrapliwym głosem, jakby nawet mówie-
nie było dla niego ogromnym wysiłkiem. – Mają kanał odpływowy.
Oczywiście. Ścieki musiały dokądś spływać.
– Stań za mną! – powiedziała do księżniczki i uderzyła mocno butem
w najbliższą kratę. Raz, drugi. Krata ustąpiła.
– Uciekaj! Ja ich zatrzymam.
Wepchnęła Ehri do odpływu, mając nadzieję, że księżniczka wykaże
dość rozsądku, żeby uciekać tak szybko, jak się da.
– Zatrzymać ją! – rozkazała Makhi. – I zaaplikować tej ravkańskiej
zdrajczyni parem.
Mayu ustawiła się tak, żeby zablokować Tavgharad, ale gwardzistki
przewaliły się przez nią i wskoczyły do kanału w pogoni za Ehri. Doktor
rzucił się do panelu kontrolnego. Pociągnął za jedną z dźwigni i chmura
pomarańczowej mgły buchnęła z przewodu wentylacyjnego najbliżej
Tamar.
Tamar krzyknęła, próbując zrobić unik, ale Reyem złapał ją i cisnął nią
o podłogę, przyszpilając szczypcami jej ręce, gdy próbowała nie wdychać
trucizny.
– Nie! – krzyknęła Mayu.
Wiedziała, że Tamar ma antidotum w kieszeni, ale Reyem ją unierucho-
mił. Nie mogła po nie sięgnąć.
– Jeszcze jeden ochotnik dla sprawy – powiedziała królowa.
Mayu próbowała przebić się do Tamar.
Reyem ją uderzył. Jego pięści były jak kamienie. Musiały zostać
wzmocnione metalem. Złapał ją za kołnierz. Wiedziała, że zaraz nią rzuci.
Połamie jej żebra, może roztrzaska czaszkę.
– Reyem! – krzyknęła. – Proszę.
– Dje janin ess! Scön der top!
Reyem zamarł.
– Scön der top! – powtórzył Bergin, trzęsąc się na całym ciele.
Mayu nie miała pojęcia, co to znaczy. Nie mówiła po fjerdańsku i – na
ile się orientowała – Reyem także nie znał tego języka.
– Na co czekasz?! – krzyknęła królowa Makhi. – Obudzę wszystkie
moje potwory, jeśli będę musiała. Nie będzie litości. Nie będzie ucieczki. –
Przycisnęła sekwencję guzików i otworzyły się pokrywy pozostałych sarko-
fagów. – Kto cię teraz uratuje?
Reyem poderwał głowę, jakby obudził się z długiego, potwornego snu.
– Ja – warknął.
Wypuścił Mayu, która uderzyła z łomotem o podłogę, cofnął szczypce,
uwalniając Tamar. Sięgnęła do kieszeni po pigułkę i włożyła ją do ust. Kon-
wulsje wstrząsały jej ciałem.
Reyem skoczył i złapał medyka, huknął nim o ścianę, rozbijając panel
kontrolny, jakby metal był spróchniałym drewnem. Obrócił się do dwóch
gwardzistek Tavgharadu, jakie zostały przy Makhi. Ruszyły na niego, ich
ostrza rozbłysły, ale nie miały szansy wobec broni, jaką się stał.
Nawet nie próbował robić uników. Zupełnie jakby nie czuł ran zadawa-
nych przez ostrza. Złapał obie gwardzistki za gardła i cisnął nimi o ścianę
za plecami królowej. Osunęły się na ziemię; Mayu wiedziała, że już nigdy
z niej nie wstaną. Reyem chwycił królową za szyję.
– Kto cię teraz uratuje? – wycedził.
– Szarańczo! – krzyknął medyk.
Tyle że on już nie był Szarańczą.
– Odstaw ją – powiedziała Tamar, kaszląc. Twarz miała mokrą od potu.
– Nie możemy jej zabić, chociaż w tej chwili bardzo chciałabym to zrobić.
– Reyem? – zapytała Mayu, nie do końca pewna, czy brat ją usłyszy
i czy posłucha.
Wypuścił bezceremonialnie królową, która padła na ziemię, a potem roz-
walił przyciski, które pozwoliłyby jej zamknąć pozostałe komory.
Makhi leżała na podłodze i łapczywymi haustami łapała powietrze.
Reyem się odwrócił.
– Mayu. – Twarz miał udręczoną. Był jej bratem, a zarazem nim nie był.
Pojawiło się w nim znieruchomienie, zimno, jakiego wcześniej tam nie
było. – Wiedziałem, że przyjdziesz.
Wstrząsnął nią szloch. Podbiegła do brata. Bolała ją połamana dłoń, gdy
zarzuciła mu ręce na szyję. Jego ciało wydawało się obce, zwłaszcza twarde
linie złożonych skrzydeł na plecach. Nie mogła tego tak do końca ogarnąć.
Jej brat bliźniak. Kebben.
– Bergin – zwrócił się Reyem do fjerdańskiego griszy. – Nic ci nie jest?
– Nie. – Bergin potwornie się trząsł. – Potrzebuję… proszę.
– Potrzebuje kolejnej dawki parem – wyjaśnił Reyem.
Tamar wstała. Lekko kuśtykała.
– Lepiej spróbuj tego.
Podała mu pigułkę z antidotum.
– Co to jest?
– Wolność.
Bergin włożył pigułkę do ust i powoli przeżuł. Zaczęły się spazmy.
Reyem podszedł do niego, przycisnął wychudzone ciało do swojej potęż-
nej sylwetki.
– Co z nim się dzieje? Co mu dałaś? – Głos miał twardy jak żelazo.
– Odtrutkę – odpowiedziała Tamar. – Cokolwiek kryje się w parem,
którą mu podawano, przyjął potężną dawkę. Ja też to poczułam, chociaż nie
dostałam pełnej dawki. Jego ciało jest osłabione, ale nic mu nie będzie.
Z dołu dobiegły krzyki, głosy wracających gwardzistek Tavgharadu.
Niewątpliwie prowadziły Ehri.
Tamar złapała Makhi za przód sukni i oparła ją o ścianę.
– Odwołaj swoje sokoły. Każ im przyprowadzić Ehri.
Mimo wszystko Mayu niepokoił widok królowej z rodu Taban, którą
traktuje się tak bezceremonialnie.
– Każę im udusić ją na miejscu.
– Niewątpliwie już byś to zrobiła, gdybyś myślała, że ujdzie ci to na
sucho. Niestety trudno byłoby wytłumaczyć śmierć Ehri twoim ministrom,
co?
Mayu widziała, że królowa rozważa możliwości, oblicza kolejny ruch.
– Przyprowadźcie ją tutaj! – krzyknęła w końcu Makhi.
Gwardzistki wyszły przez odpływ uwalane krwią i błotem. Wlokły za
sobą Ehri z unieruchomionymi rękami. Nie uciekła zbyt daleko tunelem.
Mayu usłyszała w oddali dudnienie czegoś, co mogło być statkiem
powietrznym.
Księżniczka Ehri rozejrzała się, patrząc na Tamar, na królową, na nie-
przytomnego medyka.
– Czy my… wygrałyśmy?
Królowa Makhi zaczęła się śmiać.
– Czy wygrałyśmy? – zanuciła prześmiewczo. – I ktoś tak głupi chce
decydować o losach naszego państwa? Jak myślisz, czego tu dzisiaj doko-
nałaś? Nie ma tu żadnych ministrów, którzy mogliby być świadkami moich
rzekomych zbrodni. Zanim wszystkich zwołasz, ja każę już przenieść kher-
guudów, a tę placówkę spalić.
– Nie damy ci takiej szansy – powiedziała Mayu.
– Jestem królową. Czy to tak trudno pojąć? Myślisz, że możesz po pro-
stu zabrać mnie z powrotem do pałacu razem ze swoją ravkańską straż-
niczką? Powieszą cię za zdradę. Moi żołnierze otaczają ten budynek,
a każdy posłaniec, jakiego wyślesz, zostanie przechwycony. Zatem odpo-
wiedź na twoje pytanie, siostrzyczko, brzmi: „Nie, nie wygrałaś”.
– Rozejrzyj się, Makhi – powiedziała Ehri. – Chcesz, żeby to była twoja
spuścizna? Tortury?
– To, co ty nazywasz torturami, ja nazywam nauką. Gdybym budowała
czołgi jak Fjerdanie albo pociski jak Ravkańczycy, łatwiej byłoby ci to
przełknąć? Ludzie umierają. Na tym polega wojna.
Reyem uderzył pięścią w ścianę i zrobił w niej wyraźne wgłębienie.
– Stać się kherguudem to umrzeć tysiąc razy.
– Nie miałaś prawa – powiedziała Mayu, unosząc się gniewem. – Jesteś
królową, nie bogiem.
Makhi wzięła głęboki wdech, patrząc na nich wszystkich z góry. Nie
można było mieć wątpliwości, że urodziła się po to, by rządzić.
– To nie było moje prawo. To był mój obowiązek. Uczynić mój kraj sil-
nym.
– Nie musisz dłużej nosić tego brzemienia.
Wszyscy się odwrócili. Leyti Kir-Taban, Córka Niebios i królowa z rodu
Taban, weszła do laboratorium ubrana w suknię z zielonego aksamitu hafto-
wanego w róże w kolorze płomienia. Otaczały ją jej własne gwardzistki
z Tavgharadu, niektóre równie siwe jak ona, oraz griszowie w kolorowych
keftach.
– To ty? – powiedziała Makhi, mrugając powiekami, jakby mogła w ten
sposób zetrzeć z oczu obraz babki. – Przecież byłaś w swoim pałacu.
– Nie jestem tak głupia, jak myślisz – odezwała się łagodnie Ehri. – Ni-
gdy nie zostawiłabym naszej babki w Pałacu Tysiąca Gwiazd. Za dobrze cię
znam. Kiedy tylko zwiadowcy Tamar zobaczyli, że wezwałaś kherguudów,
posłaliśmy wiadomość do kryjówki babki.
Mayu przypomniała sobie dwóch jeźdźców przebranych za wieśniaków.
„Do królowej”, powiedziała Tamar. Mayu zakładała, że miała na myśli
Makhi.
Leyti skinęła głową.
– Dziękuję, że umożliwiłaś mi skorzystanie z twojego statku powietrz-
nego, Tamar Kir-Bataar.
– To zaszczyt dla Ravki – odpowiedziała Tamar z ukłonem.
Makhi próbowała poprawić suknię.
– Doszło do nieporozumienia.
– Rozumiem sytuację całkiem dobrze – odparła królowa Leyti. – Wyko-
rzystuję swoje prawo królowej z rodu Taban i cofam błogosławieństwo.
Korona już do ciebie nie należy.
30
Nina

Gelidbel to ukoronowanie Jerjaniku, ostatni galowy bal przed oświadczy-


nami.
Brum dotrzymał słowa i zdobył nowe tkaniny na suknie dla Mili Jan-
dersdat. Większość była skromna i subtelna, ale suknia balowa, jaką miała
na sobie tego wieczoru, cała migotała srebrem. Podobne do sopli paciorki
w kształcie sztyletów poruszały się przy każdym ruchu. Jej figura nie była
stworzona do popularnych we Fjerdzie długich sukien z podwyższoną talią,
ale suknia była piękna.
Wolałabym nosić keftę, pomyślała, patrząc w lustro. Jej kraj stał na kra-
wędzi wojny, a ona upchnęła się w balową suknię i aksamitne pantofelki.
– Wyglądasz jak zimowy poranek – powiedziała Hanne, która stanęła
obok niej.
– A ty jak smocze złoto.
Suknia Hanne była bez mała skandaliczna – uszyta na przemian z prze-
zroczystych połaci bursztynowego jedwabiu i z maleńkich paciorków, które
błyszczały jak stopione złoto. Nie sposób był powiedzieć, co jest materia-
łem, a co skórą. Krawcowe Ylvy przeszły same siebie.
Jednakże Hanne patrzyła tylko na Ninę, unikając swojego własnego
odbicia.
– Wierzę na słowo.
Wygładziła fałdy sukni, a potem zakrzywiła palce, jakby dotyk jedwabiu
na skórze sprawiał jej przykrość.
– Hanne, co się dzieje? Wyglądasz magicznie.
– To nie… to nie ja. – Hanne zamknęła oczy i pokręciła głową. – Wiesz,
za jaką jedną jedyną rzeczą w zakonie tęsknię?
– Za ciepłym i kochającym usposobieniem Źródlanej Matki?
Uśmiech wypłynął przelotnie na usta Hanne i Ninę ogarnęła ulga. Czuła
promieniujący od niej ból i nie rozumiała jego powodów.
– Nie było tam żadnych luster – powiedziała Hanne. – Nie powinnyśmy
być próżne i dbać o swój wygląd. Za to w tym domu? Mam wrażenie, że
lustro wisi na każdej ścianie.
– Hanne…
– Nie mów, że wyglądam pięknie. Proszę.
– W porządku, tylko nie płacz – zgodziła się bezradnie Nina. Otarła łzę
z policzka Hanne kciukiem. – Pójdziesz na bal z czerwonymi plamami na
twarzy.
– Płacz? – powiedziała Ylva, wpadając do pokoju. – Coś się stało?
Nina i Hanne podskoczyły na dźwięk jej głosu, a Nina poczuła, że czer-
wieni się, jakby Ylva na czymś je przyłapała.
Hanne zdołała się uśmiechnąć i powiedziała:
– Myślę, że papa nie pochwali tej sukni.
– Podczas Jerjaniku nie chodzi o aprobatę twojego ojca – odpowiedziała
rozpromieniona Ylva. – Na balu wszyscy będą mówić o tobie, a to może
tylko ci pomóc w zdobyciu dobrego męża.
Na wszystkich świętych… Nina nie mogła znieść tych słów. Bawiły się
w Jerjanik i odniosły pewne sukcesy w tej grze, ale gdy nadejdzie koniec
zabawy, co to będzie oznaczało dla Hanne?
Wzięły szale i razem z Ylvą ruszyły do pałacu. Bruma nigdzie nie było
widać, a Nina zastanawiała się, czy poluje na Magnusa Opjera i czy królew-
ska rodzina w ogóle wie, że zaginął ich najcenniejszy więzień.
Bal odbywał się w tej samej przestronnej sali, w której pierwszy raz spo-
tkały księcia, ale miejsce zmieniło się nie do poznania. Na każdej
powierzchni tłoczyły się białe lilie długokwiatowe o płatkach przypomina-
jących buchające fajerwerki, od ich słodkiego zapachu gęstniało powietrze.
Nina miała wrażenie, że idzie przez miodowy przypływ. Czy te kwiaty
pochodziły z fjerdańskich szklarni, czy to moc griszów sprawiła, że zakwi-
tły?
Muzycy grali, gwar śmiechów i rozmów unosił się i opadał falami.
Jakby nikt nie przejmował się, że nadciąga wojna.
Nie, zdała sobie sprawę Nina. To dlatego, że się nie boją. Wiedzą, że
wygrają.
Król i królowa siedzieli na tronach, patrząc na obchody z beznamiętnymi
minami. Nina zauważyła, że królowa ściska w lewej ręce różaniec.
Pośrodku sali nad fontanną poświęconą Djelowi wisiał ogromny wieniec
z lilii i zielonych jesionowych gałązek. To było życie w środku zimy, Źró-
dło jako ojciec odnowy, kwiaty – symbol płodności. Nina zerknęła na
Hanne, na inne dziewczęta obecne na Jerjaniku, wszystkie w pięknych toa-
letach, z kwiatami we włosach. To była ostatnia chwila ich dziewczęcego
życia, nim zacznie się od nich oczekiwać, że zostaną żonami i matkami.
– Aż rwą się do tego – mruknęła więcej niż tylko trochę zaskoczona.
Hanne rozglądała się po dziewczętach: niektóre rozmawiały, inne stały
zdenerwowane obok matek lub przyzwoitek.
– Chcą, żeby rodzice byli z nich dumni, chcą przestać być ciężarem dla
rodzin, pragną zająć się własnym domem.
– A ty? – spytała Nina.
– Szczerze?
– Oczywiście.
Hanne rzuciła jej jedno spojrzenie.
– Chcę rzucić cię na swojego konia i odjechać stąd tak szybko i tak
daleko, jak się da. Bez damskiego siodła.
Zanim Nina choćby wymyśliła odpowiedź, Hanne już szła w stronę stołu
z poczęstunkiem.
Nina patrzyła na długą linię jej pleców. Ogarnęło ją to samo zdumienie,
jak kiedy Joran przyłapał ją w sektorze drüskelle. Czy Hanne mówiła
poważnie? Czy tylko żartowała? Wzięła się pod boki. Zdecydowanie
zamierzała o to zapytać. Bo owszem, była żołnierzem i szpiegiem i służyła
Ravce, ale… Ale myśl o odjechaniu w świat z Hanne Brum nie była szansą,
której pozwoliłaby się wymknąć.
Kiedy tylko stanęła obok Hanne, pojawił się Joran, żeby zaprowadzić je
do księcia. Ylva z radosnym uśmiechem i porozumiewawczym mrugnię-
ciem ponagliła je, żeby szły. Była zachwycona tym, ile uwagi książę
Rasmus poświęca jej córce. W tym tygodniu Hanne i Nina odwiedzały go
codziennie, a Hanne stopniowo zaczęła leczyć księcia. Rozmawiało się
o przymierzu między Fjerdą i Ravką Zachodnią, mającym na celu detroni-
zację Nikołaja, a Nina miała nadzieję, że zdrowy książę odważy się stawić
czoło Brumowi i wreszcie pokaże się jako przyszły król. Gdyby tylko miała
trochę więcej czasu, może udałoby jej się skłonić zarówno Rasmusa, jak
i jego matkę do zawarcia pokoju z Ravką.
Jeśli idzie o Jorana, wiedziała, że gdyby cokolwiek powiedział Jarlowi
Brumowi, już dawno zaciągnięto by ją do więzienia w łańcuchach. Strażnik
księcia nie zdradził w żaden sposób, co widział i o czym rozmawiali.
Następca tronu zajął dla siebie łukowato sklepioną niszę w narożniku
sali balowej. Stało w niej tak dużo lilii, że Hanne z Niną poczuły się, jakby
weszły do zaczarowanej altanki, a Rasmus pod każdym względem wyglądał
jak książę elfów władający jaskiniami Istamere. Miał mocne rumieńce, pro-
ste plecy. Spora zmiana w porównaniu z poprzednim tygodniem, kiedy stra-
cił tak wiele wigoru. Nina prawie czuła się winna, ale to uczucie wyparo-
wało, kiedy pomyślała o bombach, które spadły na Os Altę, i przypomniała
sobie ciosy wymierzone Joranowi, podekscytowany śmiech, jaki wyrwał się
wtedy z ust księcia. Rasmus przewodził grupie lordów i dam, ale patrzył
tylko na Hanne, gdy ta podchodziła.
– Na wszystkie dzieła Djela! – wykrzyknął. – Hanne, wyglądasz nad-
zwyczajnie.
Hanne dygnęła i uśmiechnęła się. Wszelka sugestia dzikiej buntowniczki
uciekającej galopem z Lodowego Dworu ku wolności przepadła bez śladu.
Mimo krótkich włosów i skandalicznej sukni emanowała skromną fjerdań-
ską kobiecością. Stała się znakomitą aktorką. Nina nie mogła tego znieść.
– Odejdźcie – powiedział Rasmus, machając ręką na dworzan, którzy
zebrali się wokół niego. – Nie chcę, żeby cokolwiek mnie rozpraszało,
kiedy będę patrzył na to cudowne stworzenie.
Arystokraci odeszli, posławszy Hanne kilka znaczących spojrzeń, ale nie
sprzeciwiali się, przywykli do spełniania zachcianek księcia.
– Ty też dobrze wyglądasz, enke Jandersdat – powiedział Joran, gdy
Hanne i Nine usiadły na niskich krzesłach przed Rasmusem.
– Biedny Joran – powiedział książę. – Myślisz, że byłem niegrzeczny,
ignorując Milę w jej tanich srebrnych błyskotkach? – Joran zaczerwienił
się, a Rasmus uniósł brew. – Czy mój lojalny strażnik się zadurzył? Jest dla
ciebie za stara, Joranie, a ty jesteś tu, żeby zażarcie mnie bronić, a nie
durzyć się w handlarce ryb.
Nina zaśmiała się wesoło. Nie obchodziło jej, co książę sobie o niej
myśli, i rozumiała, że uwaga na temat sukni to przytyk do Bruma, który za
nią zapłacił.
– Teraz Wasza Wysokość rzeczywiście jest nieuprzejmy, ale z radością
krążę wokół słońca, jakim jest Hanne – powiedziała. – Sam bardzo dobrze
wyglądasz, książę, jeśli mogę to powiedzieć.
– Możesz, chociaż wtedy nasz przyjaciel Joran będzie zazdrosny. Może
jego też powinnaś skomplementować.
Nina uśmiechnęła się do Jorana.
Nie zdradzę twojego sekretu, pomyślała.
– Robisz dziś wrażenie nieco mniej surowego, Joranie.
– Doprawdy? – rzucił książę Rasmus. – Może odrobinę, w okolicy czoła.
– Prawdziwy tłum zebrał się dzisiaj – powiedziała Hanne. – Nigdy nie
widziałam równie pełnej sali balowej.
– Wszyscy chcą się na mnie pogapić, a ja z radością na to pozwalam.
I oczywiście wszyscy chcą rozmawiać o wojnie.
– Widzę, że jest Vadik Demidov, ale nie ma Apparata – zauważyła Nina.
– Demidov jest najszczęśliwszy na przyjęciu, kiedy je cudze jedzenie
i pije cudze wino. A jeśli idzie o kapłana, to ostatnio trzymał się na uboczu.
Twój ojciec nie jest z tego powodu zadowolony. Chce, żeby moja rodzina
wypędziła go z powrotem do Ravki albo pod inny kamień, gdzie go
przyjmą.
Świetny pomysł, pomyślała Nina. Im rzadziej widywała kapłana, tym
lepiej.
– I co zrobi rodzina Waszej Wysokości? – zapytała.
Rasmus się skrzywił.
– Matka stała się dziwnie przesądna i nie chce się rozstać z kapłanem.
Całymi dniami i nocami siedzi w kaplicy Djela.
Ja myślę, mruknęła w duchu Nina i pozwoliła Hanne wyrazić uprzejme
zdziwienie:
– Tak?
Rasmus pochylił się ku nim i zniżył głos:
– Nie chce pozwolić, żeby bomby Bruma uderzyły w jakiekolwiek inne
cywilne cele. Mówi jak jakaś wieśniaczka, która twierdzi, że zobaczyła
twarz Djela w bochenku chleba. Mówi, że duchy martwych przemówiły do
niej i Djel sprawi, że znowu zachoruję. I to tylko z powodu chwilowego
pogorszenia mojego stanu zdrowia.
Dręczona wyrzutami sumienia Hanne odwróciła wzrok i dotknęła lilii
w srebrnym wazonie.
– Może to przesąd, ale jeśli Brum zdecydował się zbombardować mia-
sto, Wasza Wysokość może wybrać inną politykę i pokazać mu, że ma inne
plany na przyszłość Fjerdy – powiedziała Nina.
– Ciekawe – przyznał Rasmus, przyglądając się najpierw jej, a potem
Hanne. – Handlarka ryb odkrywa politykę. Krytykuje strategie twojego
ojca, Hanne. Co o tym myślisz?
Hanne przechyliła głowę.
– Myślę, że silni mężczyźni okazują siłę, ale wielcy okazują siłę ujarz-
mioną przez współczucie.
Rasmus się roześmiał.
– Masz talent dyplomatyczny, Hanne Brum. A ja z prawdziwą przyjem-
nością odgrywam większą rolę w naszych wojskowych decyzjach. Chociaż
mogę wam powiedzieć, że nasi generałowie byli bardzo zdziwieni, gdy
dołączyłem do ich narad.
To dobrze. A przynajmniej taką nadzieję miała Nina. To lepsze niż
Brum, pomyślała. Tego właśnie potrzebujemy. Siły ujarzmionej przez
współczucie. Księcia, który wybierze pokój zamiast wojny, jeśli dać mu
szansę.
– Cieszę się, że Wasza Wysokość czuł się dostatecznie dobrze, by wziąć
w nich udział – powiedziała Hanne.
– Przyznaję, że sprawiło mi to przyjemność. Przez większość czasu oma-
wialiśmy plany związane z nowym fascynującym dodatkiem do naszego
uzbrojenia.
– Nowa broń? – zapytała Nina.
To były te plany podpisane „Śpiewak” na biurku Bruma?
– Coś w tym stylu. Ale nie rozmawiajmy o wojnie i nadętych dowód-
cach.
– Dobrze jest przypomnieć im, kto rządzi naszym krajem – zauważyła
Hanne.
Rasmus wyprostował się odrobinę, wyglądał na zadowolonego.
– Owszem. Powinni o tym pamiętać, chociaż niektórzy bardzo chcieliby
zapomnieć. Muszę ci powiedzieć, że tańczyłem dzisiaj już trzy razy. My
zatańczymy później, Hanne. Nie mogę doczekać się, kiedy zaszokujesz
dwór swoją suknią.
– Będę zaszczycona, Wasza Wysokość.
– Wszyscy tak mówią, ale nie zawsze tak jest. Damy dworu z trudem
znosiły taniec ze mną. Nie mogłem za nimi nadążyć. Każdy taniec kończy-
łem, rzężąc. Trzeba było mnie cierpliwie znosić, jak recital fortepianowy
dziecka.
Hanne się zamyśliła.
– Dobrze znam to uczucie. Za każdym razem, gdy żołnierz prosił mnie
do tańca, wiedziałam, że tylko próbuje przypochlebić się mojemu ojcu.
Czułam przez calutki czas, że nie mogą się doczekać, kiedy już ode mnie
odejdą.
– Bo jesteś za wysoka, za silna. Jesteśmy przeciwnymi stronami lustra.
Może już teraz powinniśmy wyjść na parkiet, żeby ludzie naprawdę mieli
o czym rozmawiać.
Hanne się roześmiała.
– Ale nie grają muzyki do tańca.
– Jeśli Jego Królewska Mość zapragnie tańczyć, to zagrają.
Podał jej dłoń i Hanne przyjęła ją z uśmiechem. Ninie zacisnęło się
serce.
Och, jakie to małostkowe z twojej strony, Zenik. Dla ciebie i Hanne i tak
nie ma przyszłości.
Hanne mogła mówić o tym, że dokądś odjedzie, ale to była tylko ner-
wowa paplanina w obliczu kolejnego przyjęcia i konieczności prowadzenia
towarzyskich rozmówek. Nie porzuciłaby Fjerdy, a Nina nie porzuciłaby
Ravki. A kiedy misja Niny się zakończy? Z pewnością nie zamierzała pozo-
stać w przebraniu głupawo uśmiechniętej gąski na fjerdańskim dworze.
Patrzyła, jak książę Rasmus idzie przez morze gości, a muzycy zaczy-
nają wygrywać rozkołysany rytm. Uwielbiała i potrafiła tańczyć – a przy-
najmniej kiedyś była w tym dobra. Od dawna nie miała okazji tańczyć. Ani
śpiewać, ani zachowywać się tak, jakby chciała.
Ciesz się ze szczęścia Hanne. Ciesz się za nich oboje.
Zagryzła usta. Starała się, do diabła. Przy Hanne gorycz Rasmusa łagod-
niała. Nina dostrzegała przebłysk mężczyzny, jakim mógłby się stać, gdyby
wytoczyć z niego truciznę żądań, jakie Fjerda stawiała swoim władcom
i ich ludziom. A Hanne? Łatwo można było zobaczyć, co poświęciła, żeby
stać się dziewczyną, która mogła zainteresować księcia, ale co zyskała?
Przez całe życie była wyrzucona poza nawias. Nie wyglądała jak delikatne
dworskie piękności. Ona i Rasmus patrzyli sobie w oczy, byli równie
wysocy, mieli podobną postawę. Hanne nie musiała wyglądać jak inni.
Teraz kroczyła wśród Fjerdan promienna, jedyna w swoim rodzaju, trium-
fująca, obiekt zazdrości, a nie pogardy. Wilcza krew.
– Muszę ci podziękować – powiedział Joran, wyrywając Ninę z zamy-
ślenia. – Mogłaś mnie wydać Brumowi. Cieszę się, że tego nie zrobiłaś.
Nina wiedziała, że musi ostrożnie stawiać kroki.
– Twoja wiara nie jest czymś, czego powinieneś się wstydzić.
– Jak możesz tak mówić?
Przy Joranie mogła pozwolić, żeby maska Mili nieco zsunęła się z jej
twarzy. Nie musiała silić się na służalczą paplaninę jak przy Brumie albo
Rasmusie.
– We Fjerdzie już jest za dużo wstydu. Nie widzę powodu, dla którego
miałbyś nie szukać pociechy u świętych.
– Komendant Brum mówi, że święci to fałszywi bogowie, których
zesłano, żeby oddalić nas od Djela.
– Na pewno nie wszyscy święci – odpowiedziała, chociaż wiedziała, że
dokładnie to miał na myśli Brum. – Nie Sënj Egmond, który wybudował
Lodowy Dwór, ani Sënje Ulla od Fal.
– Brum nie wierzy, że byli świętymi, a jedynie ludźmi pobłogosławio-
nymi przez Djela. Mówi, że jeśli otworzymy drzwi przed religią pogan, to
Djel porzuci nas i Fjerda będzie skazana na upadek.
Nina powoli pokiwała głową, jakby rozważała te słowa.
– Słyszałam o kultach fałszywych świętych, takich jak Bezgwiezdny.
Słyszałam historie o pladze; niektórzy uważają, że to znak jego powrotu.
Myślisz, że jego wyznawcy mogą tu znaleźć poparcie?
– Trudno w to uwierzyć, ale… Brum mówi, że ludzie desperacko pragną
nadziei i uwierzą we wszelkie tanie sztuczki.
Nina z pewnością miała taką nadzieję.
– A co z cudami, które mają miejsce tutaj? I w Ravce? Ludzie, których
uratowano przed utonięciem w Hjarze? Kościany most w Ivecu?
– Przedstawienie dla ograniczonych umysłów. To właśnie…
– …mówi Brum, wiem. Wierzysz we wszystko, co mówi komendant?
– Tak mnie szkolono.
– Ale czy wierzysz?
Joran spojrzał na tancerzy wirujących na parkiecie.
– Jesteś zła z powodu… z powodu jego zachowania wobec ciebie.
– Jestem – odparła i były to najprawdziwsze słowa, jakie wypowiedziała
w Lodowym Dworze. – Ale ty też zacząłeś się zastanawiać. A jeśli Brum
się myli? Co wtedy?
– W jakiej sprawie?
Nina starała się mówić zwyczajnie, od niechcenia:
– Griszów. Djela. Sposobu, w jaki należy prowadzić wojnę. Wszyst-
kiego.
Joran pobladł.
– To wtedy nie ma dla mnie nadziei.
– Nawet wśród świętych?
– Nie – odparł beznamiętnie. – Święci nie zechcą takiej duszy jak moja.
Wstała i podeszła do niego. Musiał istnieć sposób, żeby dotrzeć do tego
chłopca. Jeśli właściwie go szturchnąć, to może zdradzi sekrety nowej fjer-
dańskiej broni.
– Wszyscy żołnierze zabijają. I żaden nie może powiedzieć, że śmierć
jest słuszna.
Joran odwrócił się, a Ninie zaparło dech w piersi na widok posępności
w jego oczach. Wyglądał jak człowiek, który przestał szukać odpowiedzi.
Stał sam pośród lodu, a jego serce wyło.
– Nie rozumiesz – powiedział.
– Mógłbyś się zdziwić.
Sama zabiła wielu ludzi.
– Zamordowałem nieuzbrojonego człowieka.
I napuściła hordę nieumarłych kobiet, żeby rozniosły Źródlaną Matkę na
strzępy.
– Możliwe, ale…
Joran złapał ją za rękę.
– To był mój brat. Był zdrajcą. Zastrzeliłem go i pozwoliłem mu umrzeć
w obcym mieście. Ja…
Mój brat. Zdrajca.
– Zamilcz – wykrztusiła. Cokolwiek Joran zamierzał powiedzieć, ona
nie chciała tego słyszeć. Nie chciała wiedzieć.
Joran jednak nie chciał przestać:
– Powiedział mi… Powiedział, że jest tyle rzeczy w świecie, których nie
musiałbym się bać, gdybym tylko otworzył oczy. I zrobiłem to. – Głos mu
się załamał. – I teraz boję się wszystkiego.
Drüskelle byli w Ketterdamie podczas aukcji. Wyznaczyli cenę za głowę
Matthiasa. Nina miała wrażenie, że spada. Klęczała na bruku, patrząc na
światło gasnące w pięknych oczach Matthiasa. Trzymała go, starając zacho-
wać przy sobie. Umierał w jej objęciach.
– I powinieneś się bać – warknęła, popychając Jorana w głąb niszy,
w cień, z dala od ciekawskich oczu.
Był zbyt zaskoczony, żeby się jej oprzeć, a w następnej chwili sprawiła,
że zaostrzony koniuszek kościanej strzałki zatrzymał się przy jego żyle
szyjnej.
– Powinieneś trząść się w łóżku i płakać jak nędzny tchórz, którym
jesteś. To ty zabiłeś Matthiasa Helvara. Powiedz to.
Skonsternowany wytrzeszczył oczy.
– Ja… Kim jesteś?
– Powiedz. Chcę usłyszeć wyznanie, nim zakończę twoje bezwarto-
ściowe życie.
– Mila?
Głos Hanne. Dobiegał z oddali.
– Co to znaczy? – zapytał książę.
Joran zacisnął dłoń na ręce Niny, chowając kościaną strzałkę przed ich
wzrokiem. Zmusił jej sztywne ciało do obrotu.
– Narzucałem się enke Jandersdat, a ona słusznie pokazała mi, gdzie jest
moje miejsce.
– To prawda? – zapytał książę.
Nina nie mogła się odezwać. Szczęki jej się zaciskały. Gdyby spróbo-
wała je rozewrzeć, zaczęłaby krzyczeć i nie mogłaby przestać.
Hanne podeszła i ją objęła.
– Powinnam zabrać ją do domu.
– Nie wygłupiaj się – powiedział książę Rasmus. – Nic jej nie jest.
W końcu nie przyparł jej do ściany i nie zadarł spódnic.
Hanne popatrzyła na księcia.
– Nie o to chodzi.
– Jest wdową, a nie nietkniętą dziewicą, Hanne. Nie rób scen.
– Joran powiedział…
– Joran ofiarował samotnej wdowie odrobinę atencji. To pewnie dla niej
ekscytujące.
Coś zmieniło się w twarzy Hanne, gniew zalał jej piękne rysy.
– A wygląda na podekscytowaną?
Nina nie miała pojęcia, jak teraz wygląda. Jak duch. Jak zmora szukająca
zemsty. Jak zgubiona kobieta.
– Och, Hanne, nie psuj zabawy. Jesteś gorsza od moich nauczycieli.
– A ty jesteś bezmyślny i okrutny.
Cała serdeczność księcia zniknęła.
– Pilnuj się, Hanne Brum. Nie pozwolę, żeby zastraszał mnie twój ojciec
albo ty.
– To wszystko moja wina, Wasza Wysokość – odezwał się Joran. – Mogę
tylko błagać enke Jandersdat o wybaczenie.
– Ja ci powiem, kiedy masz błagać – powiedział Rasmus. – Nie służysz
żadnemu panu poza mną. – Nagle się uśmiechnął. – Ojej, przestańcie pioru-
nować się wzrokiem i bawcie się. Będę dobry, życzliwy i cierpliwy. Tak jak
Hanne. Joranie, przynieś nam do picia coś mocniejszego niż poncz.
Joran ukłonił się, a Nina ścisnęła rękę Hanne, bojąc się, że jeśli ją puści,
to pobiegnie za strażnikiem i zaciśnie ręce na jego szyi.
– A teraz uśmiechnij się do mnie, Hanne. Czasem książęta są okrutni.
Takie ich prawo.
Hanne zacisnęła palce na ręce Niny, ale zmusiła się do uśmiechu
i ukłonu.
– Oczywiście, Wasza Wysokość.
Ja ją tego nauczyłam, pomyślała Nina. Nauczyłam ją kłamać i udawać
posłuszeństwo. Wzięłam dzikie stworzenie i pokazałam mu, jak nosić
smycz.
Może teraz to były tylko pozory, ale wiedziała, że gdy gra się dostatecz-
nie długo, to udawane poskromnienie staje się rzeczywistością.
Odegrane przez Hanne przedstawienie wystarczyło księciu. Uśmiechnął
się szeroko, oczy mu zabłysły.
– Jaką piękną panną młodą będziesz pewnego dnia. Zatańczymy raz
jeszcze? Możemy zaprowadzić biedną Milę, żeby usiadła przy twojej
matce, a Joran będzie kręcił się w kółko ze szklaneczkami z ponczem
w rękach.
– Z ogromną przyjemnością, Wasza Wysokość – odpowiedziała słodko
Hanne.
– No proszę. Nagiąłem jedno z Brumów do swojej woli. To nie było
takie trudne.
Książę się roześmiał, ale Nina nie potrafiła mu zawtórować.

***

Wyszła z balu wcześniej. Nie chciała porzucać Hanne, ale Ylva nalegała.
– Obawiam się, że znowu zachorowałaś, Mila. Masz ręce zimne jak lód
i nigdy nie widziałam cię takiej bladej.
Wróciła do swojego pokoju, ale nie wiedziała, jak się zmusić do przygo-
towania się do snu. Położyła się na narzucie wciąż ubrana w srebrną suknię.
Nie mogła zapomnieć ciężaru ciała Matthiasa. Nadal czuła go w ramionach
– brzemię, które będzie wiecznie dźwigać. Kiedy wziął ją za rękę, palce
miał mokre od własnej krwi.
Krzyknęła w poduszkę, potrzebując przelać gdzieś ból. Gdziekolwiek.
Słyszała tylko jego głos.
„Musisz ratować innych… innych drüskelle. Przyrzeknij mi, że przynaj-
mniej spróbujesz im pomóc”.
Dostał postrzał w brzuch. Stał twarzą do swojego zabójcy. Wiedział, kto
to był. Taki sam drüskelle jak on. Chłopiec w gruncie rzeczy. I ten chłopiec
nie działał z rozkazu swojego dowódcy. Gdyby Jorana wysłano z rozkazami
zabicia Matthiasa, zostałby nagrodzony za morderstwo. A zamiast tego zro-
biono z niego osobistego strażnika księcia – przypomnienie, że sprzeciwił
się dowódcy; że zabił jednego ze swoich. Zarazem nie była to prawdziwa
kara. Nie za morderstwo.
„Musi istnieć jakaś Fjerda, którą warto ocalić. Obiecaj mi”.
Obiecała mu, ale, na wszystkich świętych, nie miała pojęcia, ile będzie
od niej wymagała ta przysięga.
Drzwi otworzyły się i do środka wpadła Hanne.
– Wróciłam tak szybko, jak mogłam.
Nina usiadła, próbując otrzeć gorące łzy z policzków.
Hanne zarzuciła jej ręce na szyję i przycisnęła czoło do jej czoła.
– Tak strasznie mi przykro. Zabiję go, jeśli cię skrzywdził. Nie wiem,
dlaczego książę…
– Nie – powiedziała Nina. – Joran nie… wcale mi się nie narzucał.
– To co się stało?
Nina nie wiedziała, co powiedzieć, jak to rozwikłać.
– Skrzywdził mnie, ogromnie. Chciałam… Chciałam go zabić. Nadal
chcę. I to mu powiedziałam.
– Zagroziłaś strażnikowi księcia?
Nina schowała twarz w dłoniach. Tak często mówiła o konieczności
zachowania przykrywki, o tym, jakie muszą być ostrożne.
– Tak. Może zwrócić się bezpośrednio do twojego ojca. Wie, że nie
jestem tym, za kogo się podawałam. – I wtedy zalała ją nowa fala strachu. –
Dlaczego wróciłaś tak wcześnie? Coś się stało z księciem?
– Nie. Bal skończył się wcześniej. Drüskelle wyszli. Pozostali żołnierze
odeskortowali księcia i resztę królewskiej rodziny.
– Wojna – domyśliła się Nina. – Zaczyna się.
Hanne skinęła głową.
– Tak myślę.
Nina wstała z łóżka i zaczęła krążyć po pokoju. Nie mogła uporządko-
wać myśli. Naraziła siebie i Hanne na niebezpieczeństwo, ale za chwilę
może stracić szansę na zrobienie czegokolwiek. Zaczęła się wojna, a to zna-
czyło, że drüskelle zostaną wysłani do walki z ravkańskim griszami. Moż-
liwe, że już nigdy nie będzie miała okazji, żeby się zemścić.
– Hanne, przepraszam, ale muszę iść.
Hanne patrzyła na nią.
– Dokąd?
– Ja…
Jeśli zrobi to, co zamierza, jeśli zamorduje Jorana, nie będzie miała
gdzie się ukryć. To by oznaczało wyrok śmierci. A gdyby jakimś cudem
zdołała uciec? Nigdy więcej nie zobaczyłaby Hanne.
Hanne powoli wstała.
– To z powodu Matthiasa.
Nina wzdrygnęła się. Hanne nigdy dotąd nie wypowiedziała jego imie-
nia.
– Wiem, że go kochałaś – mówiła Hanne. – Mój ojciec przeklinał imię
Niny Zenik, dziwki-griszy, która zwiodła jego ulubionego ucznia.
– Znałaś go? – szepnęła Nina.
– Przelotnie. Jako jednego z żołnierzy mojego ojca.
– On…
Nina trzęsła się na całym ciele. Miała wrażenie, że pokój wypełnił się
duchami: osoby, którą była, chłopca, którego kochała, dziewczyny, którą
kochała teraz, dzielnej, dobrej i silnej. Dziewczyny, na którą nie zasługi-
wała.
– Joran go zamordował. Sam to powiedział. Zastrzelił nieuzbrojonego
człowieka i zostawił go… – Głos jej się załamał. Dławiła się słowami. –
Zostawił go na pewną śmierć. Ale Matthias znalazł dość sił, żeby mnie
odnaleźć. – Dla ostatniego pocałunku. Wymienili ich tak niewiele. Zaci-
snęła pięści, wzbierała w niej przytłaczająca fala. – To może być moja
jedyna szansa.
– Na co?
– Żeby wyrównać rachunki – wyrzuciła się z siebie Nina. – Żeby
wymierzyć sprawiedliwość.
– Joran nie ma nawet siedemnastu lat – powiedziała cicho Hanne. –
Musiał mieć piętnaście, kiedy Matthias umarł.
– Matthias nie umarł. Nie odszedł spokojnie we własnym łóżku. Nie
wpadł pod jadący wóz konny. Został zamordowany z zimną krwią.
– I powiedział ci, kto go zabił?
Nina odwróciła się.
– Nie chciał mi powiedzieć.
„Okaż moim ludziom odrobinę litości”. Matthias mógł jej powiedzieć,
że zamordował go młody drüskelle. Może nawet znał imię Jorana. Zamiast
tego poprosił o pomoc dla kraju i swoich braci. Nie chciał, żeby się mściła.
Ale czego ona chciała? I co ze smutkiem, od którego nigdy się nie uwolni?
Hanne położyła rękę na jej ramieniu, obracając ją delikatnie ku sobie.
– Joran był chłopcem, został wychowany w nienawiści. Tak jak Mat-
thias. I Rasmus. I ja.
– Nie rozumiesz.
Te same słowa wypowiedział Joran parę godzin temu. Wierzył, że nie
ma dla niego zbawienia. Może Nina wierzyła w to samo.
Jednakże Hanne tylko pokręciła głową.
– Żadne z nas nie rozumie, dopóki nie jest za późno. Jeśli to zrobisz,
odkryją cię. Zostaniesz stracona.
– Możliwe.
Hanne zacisnęła zęby.
– Czyli to takie proste? Zostawić to miejsce? Porzucić mnie?
Nina spojrzała Hanne w oczy. Co ona robiła? Jak mogła porzucić coś, co
nigdy nie zostało nazwane, o czym nigdy nie mówiły, co nigdy nie mogło
zaistnieć?
– Książę Rasmus chce cię poślubić – powiedziała Nina.
– Wiem.
– Tak?
– Nie jestem głupia. Przez wzgląd na mojego ojca, nie na mnie.
– To nieprawda. Widziałam, jak na ciebie patrzy.
Hanne zaśmiała się zimno i raptownie; brzmiało to jak grad uderzający
w szybę.
– Och, wiem. Patrzy jak na coś, co trzeba podbić. Jedno z Brumów, które
nagnie do swojej woli. Rozumiem, skąd się bierze jego okrucieństwo. Za
dużo czasu spędził, zazdroszcząc innym i nienawidząc siebie. Znam tę cho-
robę.
– Nie ma w tobie śladu okrucieństwa.
– Mogłabyś się zdziwić. Może z czasem zdołam uleczyć także jego
serce.
Nina zacisnęła usta.
– Będziesz królową.
– Mogę pomóc nim kierować, zmienić jego sposób myślenia. Możemy
ukształtować Fjerdę na nowo.
– I będziesz z nim szczęśliwa? – Nina zmusiła się do zadania tego pyta-
nia.
– Nie. Nie z nim. Ani z żadnym innym mężczyzną. – Hanne pochyliła
głowę. – Może w ogóle nie mogę być szczęśliwa.
– Kiedy zaczęłyśmy Jerjanik…
– Wiem. Myślałam, że zmuszę się do tego, żeby pragnąć takiego życia,
pragnąć małżeństwa, żeby być… taką jak wszyscy inni. Myślałam, że jeśli
dość długo i dość dobrze będę odgrywać tę rolę, to…
– Przedstawienie stanie się rzeczywistością.
Spokój opuścił Hanne. Usiadła na łóżku i kiedy spojrzała na Ninę, jej
twarz wyrażała zagubienie, strach.
– Nie wiem, co robić. Zarzuciłyśmy haczyk i złapałyśmy księcia. Jeśli
poprosi mnie o rękę, nie będę mogła odmówić. Ale Nino… Nino, przecież
nie mogę się zgodzić.
Nina wiedziała, że musi iść poszukać Jorana teraz, zanim książę opuści
Djerholm, zanim ona straci swoją szansę. Nie mogła jednak zostawić
Hanne.
– To moja wina – powiedziała. – To przez moje kłamstwa i spiski.
Klapnęła ciężko na łóżko obok Hanne. Zemsta mogła poczekać. Poświę-
cić własne życie to jedno, ale nie mogła zostawić Hanne na łasce przyszło-
ści, której ta nie chciała. Nie opuści jej, żeby sama broniła się w tym miej-
scu.
– Królowa miała rację. Jesteś dobra, a ja… doprowadziłam cię do tego.
Nigdy nie byłam dla ciebie dobra.
Hanne popatrzyła jej w oczy.
– Słodycze też mi nie służą. Mówiono, że przez jazdę konną stanę się
męska, skóra mi spierzchnie od wiatru, co mnie postarzy. Wiem o wszyst-
kich rzeczach, które nie są dla mnie dobre. A mimo to ich pragnę.
Ninie zaschło w gardle.
– Tak? – zapytała cicho. – Chcesz ich?
Miedziane oczy Hanne błyszczały jak topazy. Powoli skinęła głową.
– Od naszego pierwszego spotkania. Odkąd wpadłaś na tamtą polanę jak
dziewczyna, którą sobie wymarzyłam.
Za dużo wydarzyło się tego wieczoru: Nina dowiedziała się, co zrobił
Joran, i patrzyła na Hanne w objęciach księcia, wiedząc, że to ona postawiła
ich na tej ścieżce.
Może taki jest mój los, pomyślała. Znaleźć miłość i ją stracić.
Mimo to zmusiła się do wypowiedzenia następnych słów. Nie okradnie
Hanne z szansy zostania z rodzicami i życia pośród swoich, jeżeli tego
naprawdę chciała.
– Jeśli możesz go pokochać, znajdę sposób, żeby pozwolić ci odejść.
Hanne pochyliła się i odgarnęła wilgotne pasmo włosów z policzka
Niny. Nina poczuła mocne palce na karku, oddech Hanne na ustach.
– Nigdy nie pozwól mi odejść – szepnęła Hanne.
– Nigdy – powiedziała Nina i zamknęła przestrzeń między nimi.
Poczuła miękki nacisk ust Hanne, cieniutki jedwab jej sukni. Ta chwila
była nagła i zaskakująca jak światło na wodzie, oślepiająca w swoim pięk-
nie.
31
Nikołaj

Patrzył i czekał, aż Zoya zapięła się w uprzęży i została wciągnięta na Kor-


morana. Wiedział, że nic jej nie będzie. Z nich wszystkich ona była naj-
mniej krucha, najmniej narażona na zranienie. Nie myślał logicznie, ale
sprawiała wrażenie wstrząśniętej spotkaniem z Sulijczykami i swoim
wyznaniem, które nie powinno być wyznaniem. Kiedy nadejdzie wojna, nie
będzie w stanie jej chronić, tak jak nie ochronił Davida. Dlatego teraz przez
chwilę czuwał nad nią i do diabła z logiką.
Kiedy mgła zamknęła się wokół statku powietrznego, pobiegł tunelem,
żeby dogonić Kaza. W wilgotnych czarnych ścianach odbijało się światło
z latarni Brekkera.
Wejście do bazy przebiegło gładko, wystarczyło zachować ciszę i pocze-
kać, aż strażnicy przejdą przez pokoje nad piwnicą i wyjdą, żeby skończyć
obchód. Nikołaj i Kaz poszli za nimi bezszelestnie, chociaż Kaz kulał nieco
mocniej po długiej wędrówce tunelem. Nie będzie musiał tego powtarzać.
Opuszczą bazę drogą powietrzną, razem ze skradzionym tytanem.
Dwa otwarte wytrychami zamki później czekali w ciemnym przejściu,
wyglądając przez małe okrągłe okienko. Bazę wybudowano wokół central-
nego dziedzińca pełnego materiałów budowlanych kiedyś leżących pod
odkrytym niebem. Teraz jednak większość ładunku krył metalowy dach
połączony z murami i wyginający się ku górze jak grzbiet wieloryba.
Wyglądało na to, że w bazie jest niewielu strażników. Nikołaj rwał się do
działania.
– Dziedziniec nie robi wrażenia dobrze chronionego.
– Bo nie jest – odpowiedział Kaz. – Polegają na zewnętrznej ochronie.
Poczuli się za wygodnie.
Nikołaj zastanawiał się, czy to samo może dotyczyć cenniejszych celów
Ravki. Może powinien przemyśleć ochronę swoich własnych baz wojsko-
wych i pałacu. Brekker pewnie byłby doskonałym konsultantem do spraw
ochrony, gdyby Nikołaj nie podejrzewał, że ukradłby złote kopuły prosto
z Małego Pałacu.
– Nerwowy jesteś jak na monarchę – zauważył Kaz, nie odrywając oczu
od dziedzińca.
– A dużo znasz monarchów?
– Mnóstwo mężczyzn nazywa siebie królami.
Nikołaj znowu wyjrzał przez okno.
– Losy narodu spoczywające na twoich barkach sprawiają, że robisz się
niespokojny. Nie powinniśmy już iść?
– Na taki ruch masz jedną szansę. Zakładając, że otworzymy szopę tak,
żeby strażnicy nas nie usłyszeli, i nie uruchomimy żadnego alarmu, to
będziemy mieli jakieś trzydzieści minut na podmianę aluminium na tytan.
– Na styk. Ale myślę, że nam się uda.
– Nie uda się, jeśli źle wybierzemy moment. „Jakieś trzydzieści minut”
nic nie znaczy. Dlatego obserwujemy strażników na obchodzie tak długo, aż
naprawdę poznamy ich tempo.
Grzmot przewalił się nad dziedzińcem. Znak od Zoi: statek powietrzny
zawisł nad stalowym dachem chroniącym towar.
W końcu Kaz powiedział:
– Bądź czujny.
Pchnął drzwi i we dwóch przekradli się przez dziedziniec.
Burza już szalała, Zoya i Adrik dyrygowali nią z góry. Nikołaj słyszał
grzmoty i nierówny rytm deszczu bijącego w metalowy dach. Potrzebowali
tych odgłosów. Znalezienie skrzynki sterowniczej było względnie łatwe, ale
okropny zgrzyt, jaki się rozległ, kiedy uchylili metalową osłonę, zabrzmiał
głośniej, niż Nikołaj się spodziewał.
– Kercheńska robota – mruknął Kaz.
W końcu jednak dach rozsunął się, ukazując chmury przewalające się na
nocnym niebie i Kormorana unoszącego się powyżej. Chociaż grzmoty
i błyskawice biły wokół nich, dzięki szkwalnikom w górze ani jedna kropla
deszczu nie spadła na ładunek w dole.
Otworzyły się wrota załadunkowe w statku powietrznym i spuszczono
linę.
– Idź – powiedział Kaz. – Ja będę obserwował.
Nikołaj wybiegł na podwórze, nagle wdzięczny za czujność Kaza. Nie
podobało mu się wrażenie, że jest odsłonięty. Miał nadzieję, że strażnicy
będą trzymać się swojej rutyny i krążyć wokół magazynu od zewnątrz. Zła-
pał koniec liny i zaczepił kotwiczkę o metalowy dźwigar dachu. Na drugiej
linie, w pasie ciszy wywołanej przez szkwalników, zjechała z góry plat-
forma ze stosem aluminium. Nikołaj ostrożnie przesunął ją na właściwą
pozycję i ustawił obok bogatych zapasów tytanu.
Wziął haki przymocowane do lin platformy i przyczepił je do palety
z tytanem. Szłoby to szybciej, gdyby miał więcej rąk do pomocy, ale
potrzebował Kaza do obserwacji terenu. Przynajmniej tytan był na tyle
lekki, żeby łatwo dało się go wciągnąć na górę.
Platforma, paleta, platforma, paleta. Przesyłał tytan do góry i kierował
aluminium w dół, podczas gdy dookoła zawodził wiatr. Praca szła bardzo
powoli. Ręce i plecy zaczęły go boleć. Nie był pewien, ile czasu minęło,
kiedy usłyszał cichy gwizd Kaza. Chwilę potem pojawił się sam złodziej.
– Nadchodzą strażnicy. Musimy się stąd wynosić.
– Niemożliwe, żeby już minęło pół godziny. Przenieśliśmy dopiero
połowę tytanu na pokład. Może mniej.
– Możesz mieć połówkę albo może mieć strzelaninę. Jesper będzie bar-
dzo smutny, że ją przegapił.
Nie stać ich było na strzelaninę. Żaden ravkański agent nie mógł zostać
znaleziony w tej bazie, nie wspominając o królu Ravki – bez względu na
jego przebranie.
Nikołaj spojrzał w górę na statek powietrzny i dał znać Adrikowi, który
wychylał się przez wrota załadunkowe:
– Zbierajmy się.
Kaz pacnął dłonią w przyrządy i metalowy dach zaczął się powoli zamy-
kać. Wskoczyli na ostatnią paletę z tytanem i załoga statku powietrznego
wciągnęła ich na górę.
Niecałe sto stóp od wrót ładunkowych Nikołaj zdał sobie sprawę, że coś
jest nie tak.
Zerknął na linę nadal przyczepioną do dźwigara na dole.
– Kotwiczka wciąż trzyma. – Dał znać Adrikowi, żeby spróbował raz
jeszcze ją odczepić, ale mechanizm się zaciął. Kotwiczka nie chciała
drgnąć. – Muszę wrócić na dół. Sam ją odczepię.
– Nie ma czasu – powiedział Kaz. – Dach zdąży się zamknąć. Możemy
odłączyć linę, kiedy już znajdziemy się na górze.
– To nie wchodzi w grę.
Jeśli po prostu odczepią linę, kotwiczka zostanie na dziedzińcu: dowód,
że ktoś był tam, gdzie nie powinien. Śledztwo może wykryć udział Ravki
w całym przedsięwzięciu.
Nikołaj zobaczył światła przesuwające się po zachodniej stronie
budynku. Strażnicy nadchodzili.
– Ile mam czasu?
– Dwie minuty. Może trzy. Pogódź się z tym, Sturmhond. Nie będą
w stanie dowieść, że lina jest ravkańska. Nie od razu.
– Nie mogę na to pozwolić.
Nikołaj zerknął na statek powietrzny, na twarze patrzących w dół żołnie-
rzy i griszów. Chciałby im rozkazać, żeby odwrócili wzrok. Nie mógł ukryć
tego, co zaraz zrobi.
– Powiedz mi, Brekker, wierzysz w potwory?
– Wszelkiej maści.
– To przygotuj się na spotkanie z kolejnym.
Zamknął oczy i pozwolił demonowi się rozwinąć. To nie było trudne.
Potwór zawsze tylko czekał na swoją okazję.
Kaz uniósł laskę, kiedy cień wyłonił się i nabrał kształtu w powietrzu
przed nim.
– Na wszystkich świętych i ich paskudne matki!
Demon rozłożył czarne skrzydła i rzucił się w stronę niedomkniętego
dachu magazynu. Nikołaj nadal trzymał linę, ale niewiele poza tym mógł
zrobić. Patrzył oczami demona. Czuł ramiona demona – swoje ręce – jak
się wyciągają, jak mięśnie się napinają, pazury sięgają. Chwilę potem
potwór wyrwał kotwiczkę. Lina szarpnęła się z powrotem z nagłą siłą
i z brzękiem uderzyła w jeden z precyzyjnie ustawionych stosów alumi-
nium; sztabki metalu się rozsypały.
– To tyle, jeśli idzie o brak śladów – powiedział Kaz, chociaż oczy miał
wielkie jak księżyce, gdy przyglądał się demonowi lecącemu z powrotem
do nich.
– Może niczego nie zauważą – odparł z nadzieją Nikołaj.
Kotwiczka przeszła przez szparę w ostatniej chwili przed zatrzaśnięciem
się dachu magazynu. Niestety demon pozostał uwięziony w środku.
– Co teraz? – zapytał Kaz.
Nikołaj poczuł, jak demon pędzi ku metalowej osłonie. Nie! Próbował
wydać mu rozkaz, spowolnić jego lot, zmusić do powrotu do cieni, ale
demon był zbyt dziki, gdy zyskał wolność. Przebił metal, zostawiając za
sobą potężną dziurę.
– Myślisz, że tego też nie zauważą? – zapytał Kaz.
Nikołaj zerknął w górę i zobaczył, że Zoya przesuwa ręką, kreśląc
szybki łuk.
– Trzymaj się mocno!
Skwiercząca błyskawica przecięła powietrze obok nich, przypalając
niebo swoim żarem.
Uderzyła w szopę przy brzegu dziury, którą zrobił demon, i przyżegła
metal. Dzięki temu wyglądało to, jakby burza zniszczyła metalowy dach.
Deszcz obryzgał Nikołaja i Kaza w nagłym podmuchu wiatru, który
Zoya skierowała na dziedziniec w dole. Adrik spowił statek powietrzny
chmurami, żeby ukryć go przed wzrokiem strażników, którzy mogliby zerk-
nąć w górę przez uszkodzony dach.
Kilka chwil potem znajdowali się już w ładowni, przemoczeni do suchej
nitki.
Przez chwilę demon unosił się na wietrze, wyczuwał wzbierającą burzę,
nieulękły pośród gęstej, czarnej nocy i nadal spragniony krwi i zniszczenia.
Nikołaj nie chciał wciągać go z powrotem – i to wcale nie dlatego, że nie
cierpiał jego obecności w sobie. Jakaś cząstka jego osoby nienawidziła
myśli, że znowu zamknie demona w klatce.
Jednakże demon nie stawiał oporu. Może rozdział między nimi się roz-
mywał. Może na tym polegał problem. Nikołaj z żalem wciągnął ciemność
z powrotem w siebie i nie potrafił temu zaprzeczyć.
Jeszcze sobie polatasz, obiecał demonowi.
Wrota statku powietrznego zamknęły się z hukiem. Cała załoga wpatry-
wała się w Nikołaja. Wiedział, co oznacza uwolnienie mocy potwora i co
w ten sposób ujawnił. Jednakże na chwilę zatracił się w uniesieniu przeży-
wanym przez demona. Zoya kręciła głową, za to Kaz sprawiał wrażenie
jedynie zaintrygowanego, gdy już pierwszy lęk minął.
Co się teraz wydarzy? – zastanawiał się Nikołaj, gdy ravkańscy żołnie-
rze wpatrywali się w niego. Widział zgrozę na ich twarzach, ich zdumienie.
Adrik cofnął się o kilka kroków i uniósł rękę gotowy przywołać burzę,
gdyby trzeba było walczyć. Chociaż raz robił wrażenie zaszokowanego,
a nie ponurego.
„Okaż słabość, kiedy potrzebujesz, żeby ludzie ją zobaczyli, ale nigdy,
kiedy naprawdę czujesz się słaba”. Takiej rady udzielił Alinie wiele lat
temu. To był doskonały moment, żeby samemu z niej skorzystać. Ten jeden
raz w życiu ucieknie się do niedopowiedzenia.
Klasnął w ręce i zatarł dłonie jak pan na włościach, który właśnie wrócił
z polowania i potrzebuje dobrego posiłku i ciepłego ognia.
– Poszło tak dobrze, jak można było się spodziewać – powiedział naj-
zwyczajniejszym, jowialnym tonem, na jaki było go stać. – Kto potrzebuje
się napić?

***

To nie podziałało. Nie do końca. Niektórzy z członków załogi usiedli


i napili się z nim, wypijając brandy nieco szybciej, niż zrobiliby to normal-
nie, tak jakby chcieli jak najszybszego powrotu zaufania, na jakie Nikołaj
zapracował przed tym mrocznym objawieniem.
Jeden z nich odważył się zapytać:
– Co… co to było?
Nikołaj odpowiedział po prostu:
– Jeszcze jedna broń w naszym arsenale.
– Wyglądał jak gargulec.
Nikołaj znowu napełnił kieliszki.
– Ciszej, bo cię usłyszy.
Mężczyzna pobladł.
– Nie miałem na myśli niczego złego.
Nikołaj jednak tylko się roześmiał, a pozostali poszli w jego ślady, ner-
wowi, ale uczynni. To byli przyjaciele, rodacy, którzy dobrze go znali
i chcieli znaleźć sposób, żeby zaakceptować albo chociaż zignorować to, co
właśnie zobaczyli.
Niektórym to nie wystarczyło. Nikołaj dobrze wiedział, ilu żołnierzy
i griszów przebywa na pokładzie, i zdawał sobie sprawę, że ponad połowa
z nich postanowiła nie pić z potworem. Zoya porozmawia z griszami.
Zrobi, co w jej mocy, żeby odpowiedzieć na ich pytania i ukoić nerwy. Ist-
niało jednak spore ryzyko, że zdezerterują. I że będą gadać.
Możliwe więc, że to będzie jego koniec. Byłoby głupotą wierzyć, że
zdoła zachować coś takiego w sekrecie na zawsze.
Przecież mogłem zachować to w tajemnicy, zdał sobie sprawę, napełnia-
jąc ponownie kieliszki.
Mógł pozwolić, żeby odcięli linę i zostawili kotwiczkę, którą znaleźliby
później kercheńscy strażnicy. Tak, domyśliliby się, że Ravka brała udział
w kradzieży. Mogliby się zorientować, że zginęła część tytanu. Mogliby
postanowić się zemścić. Żadna z tych rzeczy nie byłaby dobra, ale jego
sekret nadal pozostałby jego sekretem.
„Kolejna broń w naszym arsenale”. Może było w tym więcej prawdy, niż
myślał. David wiedział, że kiedy raz powstanie nowa technologia, nie da się
nad nią zapanować. Czołgi stają się coraz większe. Broń wyrzuca coraz
więcej pocisków. Bomby robią coraz więcej szkód. W noc zdradzieckiego
ataku na Os Altę demon stał się bronią w jego ręku. Może nie powinno
więc zaskakiwać, że zdecydował się wykorzystać tę broń ponownie. Jed-
nakże odesłać wrogiego pilota do domu z opowieścią, która przestraszy
Fjerdan, to jedno, a dowodzić żołnierzami, którzy stracili zaufanie do króla,
to całkiem co innego. Mógł mieć tylko nadzieję, że żołnierzom, którzy
spróbują rozpowiedzieć historię o dzisiejszej nocy, nikt nie uwierzy, a ci,
którzy zostaną u niego na służbie, znajdą sposób na to, by odzyskać wiarę
w niego.
Jesper i Wylan czekali na Kormorana na szczycie urwiska. Byli brudni,
ale poza tym nic im się nie stało. Sulijczyków nigdzie nie było widać, cho-
ciaż Nikołaj podejrzewał, że są gdzieś w pobliżu i obserwują.
Kiedy Kaz przygotował się do zejścia na urwisko, Nikołaj i Zoya przy-
szli do niego. Wiatr szarpał wrotami do ładowni.
Nikołaj wręczył Kazowi metalowe pudełko.
– To dla Zjawy – powiedział.
Kaz wsunął je pod ramię.
– Piekielne ustrojstwo do zmagania się z twoimi innymi piekielnymi
ustrojstwami.
– Mam talent do porządku i słabość do chaosu.
Kaz uniósł brew.
– Człowiek, który skrywa potwora.
– Widzę trybiki obracające się w pańskiej głowie, panie Brekker. Zasta-
nawiasz się, co możesz zrobić z tą informacją. Poproszę, jak kłamca
kłamcę, żebyś zachował ją dla siebie.
– Uważam, że sekrety to najpewniejszy towar. Im dłużej się je zacho-
wuje, tym bardziej rośnie ich wartość.
– Moglibyśmy go zepchnąć ze statku – zaproponowała Zoya.
– Moglibyśmy, ale tego nie zrobimy.
– Dlaczego?
– Ponieważ pan Brekker ma najlepsze możliwe ubezpieczenie. Dowiódł,
że jest użyteczny.
– A skoro mowa o sekretach… – powiedział Kaz, łapiąc się liny. –
Dostałem wiadomość z kercheńskich kolonii. Pewien monarcha i jego żona
nie są już na wygnaniu.
– Z czyjego rozkazu? – zapytał Nikołaj i nagle powróciło do niego całe
napięcie.
– Jarla Bruma i fjerdańskiego rządu. Tak to jest, jak się zostawia swoich
wrogów przy życiu.
– To moi rodzice.
– I co w związku z tym? – Kaz złapał mocniej swoją laskę i skinął głową
operatorowi platformy, dając znać, że jest gotowy zjechać. – Dobra rada,
między nami łajdakami o niepewnym pochodzeniu: czasem lepiej pozwolić,
żeby demon się wyszalał.
Platforma opadła i Kaz Brekker zniknął.

***

Nikołaj zamierzał spróbować odpocząć, ale zamiast tego złapał się na


tym, że wylądował w ciemnej ładowni. Leżał na zimnej podłodze obok jed-
nego ze stosów skradzionego tytanu, który teraz zabezpieczono brezentem
i sznurami. Było tam cicho, pusto, jedynym dźwiękiem był szum silników
statku powietrznego. To prawie wystarczało, żeby go uśpić.
W pewnym momencie usłyszał, że latacz został wprowadzony do han-
garu po sąsiedzku. Wiedział, że to posłaniec, z którym mieli się spotkać nad
Morzem Prawdziwym. Usłyszał podniesione głosy, tupot nóg. Wiadomości
nie mogły być dobre. Zbombardowano kolejne miasto? Fjerdanie już wyru-
szyli?
Chciał wrócić do kercheńskiej bazy, ścigać się z czasem, nasłuchiwać
huku burzy. Lepsze to niż mocowanie się z rzeczywistością wojny, której
nie zdołał zapobiec. Kormoran poleci prosto do Lazlayonu, gdzie przy
odrobinie nadziei Nadia i pozostali fabrykatorzy zdołają za pomocą nędz-
nych zapasów skradzionego tytanu zapewnić Ravce chociaż nikłą przewagę
w nadchodzącej walce. Jeśli idzie o Wołka Wołny, to jego piękny Wilk Fal
zostanie w Ketterdamie jeszcze przez kolejne dwa dni, żeby mogli go zba-
dać wścibscy członkowie Rady Kupieckiej. Pewien korsarz powita ich jako
Sturmhond we wspaniałym surducie, który Nikołaj już odesłał tam
z powrotem. Z przykrością się z nim rozstał. Ten surdut to było otwarte
morze, marzenie o innym życiu, jakie mógł wieść. „Mógłbyś to zrobić?” –
zapytała go Zoya. „Zrezygnować z tronu?”. Walczył tak zażarcie i od tak
dawna, ale pewien wewnętrzny głos odpowiedział: „Tak”. Podobnie jak
demon, Nikołaj tęsknił za wolnością. Wiedział jednak, że nigdy nie porzuci
Ravki, jak to uczynił jego ojciec, zrzucając obowiązki na innych, żeby
dogadzać swoim zachciankom. Jego zabałaganiony, nieznośny kraj mógł
żądać wszystkiego, mógł karać za wierność tych, którzy go kochają, ale on
nie odwróci się plecami do swoich ludzi.
Usłyszał, że drzwi się otwierają, i poczuł w ładowni zapach polnych
kwiatów.
– Ukrywasz się? – zapytała Zoya, zamknąwszy za sobą drzwi.
– Czaję się. To znacznie bardziej celowe zachowanie. – Poklepał pod-
łogę obok siebie. – Dołączysz?
Spodziewał się, że przewróci oczami i powie mu, żeby podniósł tyłek.
Zamiast tego położyła się obok niego; ich ramiona prawie się stykały.
Na wszystkich świętych, pomyślał Nikołaj. Leżę obok Zoi Nazyalensky.
Gdzieś w dalekim świecie hrabia Kirigin płakał we własną zupę.
Gapili się w cienisty strop ładowni, w pustkę.
– Spałeś? – zapytała.
– Oczywiście, że nie. Kiedyś nadejdzie koniec wojny i wtedy ty i ja
utniemy sobie wspólną drzemkę.
– To twój pomysł na uwiedzenie mnie?
– Ostatnimi czasy? Owszem.
– Powiem szczerze: to wręcz niesamowicie kuszące.
– Słyszałem, że przyleciał posłaniec. Wojna?
– Wojna. Nasi zwiadowcy zameldowali, że siły fjerdańskie są znowu
mobilizowane.
– Wiemy, dokąd zmierzają?
– Czekamy na informacje. – Zoya odetchnęła głęboko. – Lubię zapach
tej ładowni. Trociny. Smar.
– Nie wiedziałem, że masz słabość do stoczni.
– Może po Ketterdamie wszystko lepiej pachnie.
Nikołaj widział jej profil w słabym świetle.
– Mamy za mało tytanu, prawda? – dodała.
– Tak – przyznał. – Może David znalazłby sposób, żeby sobie z tym
poradzić, ale… Nadia, Leoni i pozostali powinni być w stanie zrobić użytek
z tego materiału. Wylan przygotował parę uwag diagnostycznych, które
powinny pomóc. Ma talent do niszczycielskich machin.
– Może jeśli Fjerdanie zobaczą mniejsze pociski, obawa przed więk-
szymi wystarczy.
– Nie, jeśli nie będziemy kontrolować Jarla Bruma.
Nikołaj i jego inżynierowie próbowali złożyć w całość szczegóły broni
i planów, które Nina przesłała im przez Hringsę wraz z informacjami od
szpiegów Tamar, ale nadal nie był pewien, czemu przyjdzie im stawić
czoło.
– Nina uważa, że książę Rasmus może stanowić przeciwwagę dla Bruma
i jego podżegania do wojny – powiedziała Zoya. – Chciałam ściągnąć ją do
domu, ale… może jest bezpieczniejsza wśród Fjerdan.
– Słucham?
– Wiem, wiem. Ja też nie mogę uwierzyć, że to powiedziałam.
– Kaprysy księcia to żadna gwarancja.
– Ty też kiedyś byłeś księciem.
– Tak, ale ja to ja. Powiedz mi coś, Nazyalensky. Kiedy Fjerda osadzi na
tronie swojego marionetkowego króla, zakładając, że Fjerdanie zostawią
przy życiu któreś z nas, myślisz, że zdołasz kontrolować Vadika Demidova?
– Najpierw musimy przegrać, Nikołaju.
Zerknął na nią.
– To w podejrzanym stopniu zabrzmiało jak nadzieja. Co zrobiłaś z moją
skrajnie pesymistyczną generał?
– Nie jesteśmy bezradni. Powieści są pełne obdarciuchów, którzy radzą
sobie w sytuacjach bez wyjścia.
– Czytasz książki?
– Kiedy mam czas.
– Czyli nigdy.
– Czytam, kiedy nie mogę zasnąć.
– Czyli regularnie. Jeśli Fjerdanie przesłuchają moją matkę, to będzie
koniec wszystkiego.
Zoya zawahała się, a on wiedział, że waży teraz słowa.
– Zdradziłaby cię w taki sposób?
Nie chciał tak myśleć, ale nie stać go było na udawanie.
– Wygnałem ją z jej własnego kraju i pozbawiłem korony. Można uznać,
że ja pierwszy ją zdradziłem.
– Nie rozmawiałam ze swoją matką od dziewiątego roku życia.
Kiedy to matka próbowała ją wydać za mąż za jakiegoś zepsutego sta-
rego arystokratę z torbami pełnymi pieniędzy.
– Zawsze lepiej samemu zainicjować separację.
– Najgorsze jest to… że mi jej nie brakowało. I nadal nie brakuje. Może
tęsknię za tym, czego nigdy nie miałam.
Nikołaj znał to uczucie – tęsknotę za ojcem, któremu mógłby ufać, za
starszym bratem, który mógłby być jego towarzyszem, a nie rywalem. Za
prawdziwą rodziną.
– Chciałbym, żeby moi rodzice byli innymi ludźmi, ale nie są mi nic
winni. Jeśli moja matka zdecyduje się podważyć moje pochodzenie, to nie
będę miał o to pretensji.
Chociaż nadal zaboli go to jak diabli.
Zoya uniosła się na łokciach.
– Nic z tego nie będzie miało znaczenia, jeśli naprawdę wygramy. Ravka
kocha zwycięstwa bardziej niż królewską krew.
A minęło bardzo dużo czasu, odkąd miała powód do świętowania.
– To dlatego Zmrocz rozszerzył Fałdę, prawda? – zastanawiał się na głos
Nikołaj. – Szukał broni, która sprawiłaby, że nikt nie wątpiłby w siłę Ravki.
Wiedział, że jeśli da ludziom zwycięstwo, w końcu go pokochają. Co twoi
griszowie mówią o tym, co wydarzyło się w bazie?
– Pytasz o swojego demona? – Zoya westchnęła i położyła się z powro-
tem. – Są wstrząśnięci. Adrik stracił rękę przez jednego z niczewojów
Zmrocza. Trudno mu patrzeć na to stworzenie i nie wracać wspomnieniami
do tamtych strasznych dni. Pamiętam, jak Tolya go leczył, pamiętam
krew… Zostawił całe jezioro krwi na pokładzie statku, którym uciekliśmy.
– Adrik odejdzie?
– Wątpię, żeby zdezerterował. Nie ręczę jednak za pozostałych. Niektóre
sekrety należy ukrywać.
– Naprawdę? – Odwrócił głowę, próbując odszyfrować ciemną linię jej
brwi, czerń włosów. Wyglądała tak jak zawsze: piękna, niewiarygodna
Zoya. – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że jesteś Sulijką?
– Myślę, że wiesz.
– Naprawdę wierzyłaś, że to zmieniłoby sposób, w jaki na ciebie patrzę?
– Nie. Nie twój. Zapytaj jednak siebie, czy generałowie twojej Pierwszej
Armii traktowaliby mnie z szacunkiem, gdyby wiedzieli, że jestem Sulijką.
– Wtedy przestaliby być moimi generałami.
– Naprawdę uważasz, że to jest takie proste? Że tak by ci to ułatwili? –
Pokręciła głową. – Oni nigdy nie atakują nienawiścią. Zawsze atakują lito-
ścią. „Nauczyłaś się czytać w sulijskim wozie?”. „Trudno było dorastać
w takiej nędzy?”. Chichoczą z powodu ciemnych włosów na twoich rękach
albo mówią, że wyglądasz jak Ravkanka, jakby to był komplement. Nie
ułatwiają ci walki z nimi. – Zamknęła oczy. – Udało mi się, bo łatwiej być
Zoyą Nazyalensky niż Zoyą Nabri. Myślałam chyba, że to mi zapewni bez-
pieczeństwo. Teraz nie jestem już tego taka pewna. Kobieta na urwisku
nazwała mnie córką. To słowo… Nie wiedziałam, że potrzebuję tego słowa.
Nie żałuję, że odwróciłam się od rodziców. Jednak trudno nie zastanawiać
się, co by się mogło stać, gdyby ojciec wstawił się za mną. Gdybyśmy ode-
szli, by żyć wśród jego ludu. Gdybym miała jakieś inne miejsce poza
Małym Pałacem, do którego mogłabym uciec. Kogoś innego niż Zmrocz,
kto sprawiłby, że poczułabym się zdolna i silna.
– Jeszcze nie jest za późno. Na urwisku postanowili pomóc tobie, nie
mnie czy Kazowi Brekkerowi.
Teraz jej śmiech zabrzmiał szorstko.
– Ale oni tak naprawdę mnie nie znają, co?
– Ja wybrałbym ciebie.
Te słowa wyrwały mu się, zanim zastanowił się nad nimi, a potem nie
dało się już ich cofnąć.
Cisza rozciągała się między nimi. Może podłoga otworzy się i spadnę
śmierci w ramiona, pomyślał z nadzieją.
– Na swojego generała? – zapytała ostrożnie.
Podsuwała mu szansę poprawienia kursu, wyprowadzenia ich z powro-
tem na znajome wody.
„Przecież jesteś wspaniałym generałem”.
„Nie znalazłbym lepszego dowódcy”.
„Może i jesteś drażliwa, ale właśnie tego Ravka potrzebuje”.
Było tak wiele możliwych odpowiedzi.
Zamiast tego powiedział:
– Na swoją królową.
Nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. Była zadowolona? Zawsty-
dzona? Rozgniewana? Każda komórka jego ciała krzyczała, żeby rzucił
jakiś żart, uwolnił ich od niebezpieczeństw tej chwili. Nie mógł jednak tego
zrobić. Nadal był korsarzem i za daleko się zapędził.
– Bo jestem niezawodnym żołnierzem – powiedziała, chociaż mówiła
z wahaniem. To był ten ostrożny, niepewny głos kogoś, kto czeka na puentę
albo może cios. – Bo znam wszystkie twoje sekrety.
– Rzeczywiście ufam ci bardziej niż czasem sobie samemu, a mam na
swój temat bardzo wysokie mniemanie.
Czy sama nie powiedziała, że nie chciałaby innego towarzysza w walce?
Ale to nie jest cała prawda, ty tchórzu.
Do diabła z tym. Wszyscy mogli niedługo zginąć. W ciemności, otoczeni
szumem silników byli bezpieczni.
– Uczyniłbym cię moją królową, ponieważ cię pragnę. Pragnę cię cały
czas.
Obróciła się na bok, opierając głowę na złożonej ręce. Drobny ruch, ale
teraz czuł jej oddech. Serce biło mu jak szalone.
– Jako twoja generał powinnam ci powiedzieć, że to byłaby fatalna decy-
zja.
Obrócił się. Teraz leżeli twarzami do siebie.
– Jako twój król powinienem ci powiedzieć, że nikt nie zmieniłby
mojego zdania. Żadnemu księciu ani żadnej sile nie udałoby się powstrzy-
mać mnie przed pragnieniem ciebie.
Czuł się pijany. Może uwolnienie demona oswobodziło coś w jego umy-
śle. Zoya zaraz go wyśmieje. Przywali mu potężnie i powie, że nie ma
prawa tak mówić. On jednak nie mógł się pohamować.
– Dałbym ci koronę, gdybym mógł – mówił dalej. – Pokazałbym ci świat
z dziobu statku. Wybrałbym ciebie, Zoyu. Jako generała, przyjaciela, żonę.
Dałbym ci szafir wielkości żołędzia. – Sięgnął do kieszeni. – A w zamian
poprosiłbym cię, żebyś nosiła tę przeklętą wstążkę we włosach w dniu
ślubu.
Wyciągnęła rękę, jej palce zatrzymały się nad leżącym w jego dłoni
zwitkiem granatowego aksamitu.
A potem cofnęła rękę i podkuliła palce, jakby się sparzyła.
– Ożenisz się z tą siostrą z rodu Taban, która pragnie korony – powie-
działa. – Albo z bogatą kercheńską dziewczyną. Może z kimś z królewskiej
rodziny z Fjerdy. Będziesz miał następców i przyszłość. Nie jestem kró-
lową, jakiej potrzebuje Ravka.
– A jeśli jesteś królową, jakiej ja chcę?
Zamknęła oczy.
– Jest taka historia, którą dawno temu opowiedziała mi moja ciotka. Nie
pamiętam całej, ale pamiętam, jak opisała bohatera: „Miał złotego ducha”.
Uwielbiałam te słowa. Prosiłam, żeby je czytała raz za razem. Kiedy byłam
małą dziewczynką, myślałam, że ja też mam złotego ducha, że rozświetlę
wszystko, czego dotknę, i będę kochana jak bohater w tej historii.
Usiadła, podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękami, jakby z wła-
snego ciała tworzyła azyl. Chciał pociągnąć ją na dół ku sobie i przycisnąć
wargi do jej ust. Chciał, żeby znowu na niego spojrzała i żeby jej oczy
pałały możliwościami.
– Ale nie jestem taka. Cokolwiek we mnie jest, jest ostre i szare jak
drewno z cierniowego lasu. – Wstała i otrzepała keftę. – Nie urodziłam się
po to, by zostać oblubienicą. Urodziłam się, żeby być bronią.
Nikołaj zmusił się do uśmiechu. Nie oświadczył jej się, nie tak
naprawdę, oboje wiedzieli, że to niemożliwe. A jednak jej odmowa bolała
tak bardzo, jakby uklęknął przed nią i poprosił ją o rękę jak zadurzony głu-
piec. Zabolało. Na wszystkich świętych, jak bardzo to zabolało.
– No cóż – rzucił wesoło, podnosząc się na łokciach i patrząc na nią
z całym cierpkim humorem, jaki zdołał w sobie wykrzesać. – Broń też
warto mieć pod ręką. Jest o wiele bardziej użyteczna niż oblubienice. No
i istnieje mniejsze ryzyko, że będzie snuć się smętnie po pałacu. Jeśli jed-
nak nie chcesz władać Ravką u mego boku, to co czeka nas w przyszłości,
pani generał?
Otworzyła drzwi ładowni. Wpadło przez nie światło, złocąc jej twarz,
gdy obejrzała się na niego.
– Będę walczyć u twojego boku. Jako twoja generał. I jako twoja przyja-
ciółka. Ponieważ bez względu na wszelkie moje niedostatki, wiem jedno:
jesteś królem, którego Ravka potrzebuje.
32
Mayu

Nie mogły wrócić do placu. Nie mogły, jeśli nie chciały wywołać zamiesza-
nia, którego nikt sobie życzył.
Prawie nikt.
– Zabierz nas wszystkich do Ahmrat Jen – zażądał Bergin, wskazując na
pozostałych schorowanych więźniów-griszów. Podano im antidotum, ale
byli słabi i nie sposób było powiedzieć, jakie trwałe uszkodzenia spowodo-
wała już jurda parem w ich ciałach.
Oparła się o ścianę obok panelu kontrolnego, który zniszczył Reyem. Jej
brat stał na baczność w idealnym bezruchu. Przesadnym bezruchu. Jakby
cały był równie mechaniczny, jak jego skrzydła na plecach – nakręcany żoł-
nierzyk, który nie potrzebuje odpoczynku. A czego potrzebował? Kim był
teraz?
Na zewnątrz Ehri i jej babka rozmawiały pod nocnym niebem. Makhi
zabrano do powozu Leyti, gdzie strzegł jej Tavgharad, który już jej nie słu-
żył, bo nie była królową.
Bergin wypił łyk wody. Drżenie ustało i chociaż nadal wyglądał na sła-
bego, oczy płonęły mu gniewem.
– Zabierz nas do stolicy i niech wszyscy zobaczą to, co królowa Makhi
nazywa nauką.
Mayu spodziewała się, że Tamar poprze żądanie Bergina, ale ona tylko
pokręciła głową.
– Rozejrzyj się – powiedziała, kładąc rękę na kościstym nadgarstku jed-
nego z griszów i sprawdzając mu puls. – To tylko jedno laboratorium. Nasz
wywiad sugeruje, że istnieje ich więcej. Wiem, że jedno znajduje się
w pobliżu Kobu, ale musimy odkryć pozostałe lokalizacje.
– Doktor może nam je wyjawić – powiedział Bergin.
– To nie jest jedyna kwestia.
– Więc co jeszcze? Spędziłem tu prawie trzy miesiące w stanie delirium,
nafaszerowany parem i zmuszany do robienia niewypowiedzianych potwor-
ności. Jedyne, co sprawiło, że zachowałem człowieczeństwo, to Reyem.
Ich spojrzenia spotkały się i Mayu wyczuła siłę więzi między nimi.
Reyem jednak spuścił wzrok.
– Nie wiem, czy nadal jestem człowiekiem.
Mayu też nie była tego pewna. Nie chodziło tylko o skrzydła i potworne
szczypce, ale o pewną iskrę, która w nim zgasła. A może została zastąpiona
innym ogniem? Kim teraz jesteś, Reyemie? Czym jesteś?
– Przemówiłeś po fjerdańsku i on wrócił do normalnego stanu – powie-
działa do Bergina Mayu. – Jak tego dokonałeś?
– Nie wiedziałem, że mi się uda – przyznał. – Przemiana to ogromna
praca. Była bolesna dla nas obu.
Reyem wzruszył ramionami.
– Nienawidziłem cię, tak jak nienawidziłem doktorów i strażników.
Dopóki nie zobaczyłem, że ty też cierpisz.
Bergin oparł głowę o metalową ramę łóżka.
– Przez większość czasu to była tylko praca, której towarzyszył ból.
Jedno i drugie sprawiło, że… – Zwiesił głowę. – Wybacz mi, Reyemie.
Zapadła cisza brzemienna zgrozą, jaką przeżyli Bergin i Reyem.
Mayu dotknęła brata zdrową ręką, a on uścisnął ją delikatnie. Tamar
i Bergin zrobili, co mogli, żeby opatrzyć jej drugą dłoń. Ból zelżał do pul-
sowania.
– Powiedziałeś królowej, że umarłeś tysiąc razy – powiedziała cicho.
Reyem zacisnął zęby.
– Czujesz, jak serce zatrzymuje się w twojej piersi, ciało jest odrywane
od kości, spadasz w zapomnienie, a potem budzisz się i wracasz do tego
koszmaru raz za razem. Wszystko po to, żeby odrodzić się jako broń.
– Zacząłem uczyć go fjerdańskiego – powiedział Bergin. – Żeby odwró-
cić jego uwagę od bólu. Głównie przekleństw.
– Co powiedziałeś, żeby go obudzić? – zapytała Tamar.
Bergin uśmiechnął się szeroko.
– Nie chcesz wiedzieć. To było wyjątkowo ordynarne.
Ehri weszła do laboratorium. Twarz miała umytą, ale nadal była pobru-
dzona szlamem.
– Nie możemy dłużej tu zostać. Niedługo nadejdzie świt. Między tym
miejscem a miastem znajduje się mały letni pałacyk. Królowa Leyti rozka-
zuje nam się tam udać. Będziemy mogli coś zjeść, wykąpać się, przebrać
i wymyślić, co zamierzamy dalej.
Bergin uderzył pięścią w łóżko.
– Nie będzie żadnej kary dla Makhi, dla żadnego z nich. Przekonacie się.
– Dlaczego? – zapytała Mayu. Czuła się naiwna jak dziecko, które
znowu próbuje nadążyć za bratem.
– Bo wszyscy są z rodu Taban – odpowiedział Reyem. – Skaza na jed-
nym oznacza skazę na wszystkich.
– Nie na Ehri – upierała się Mayu. – Ludzie ją kochają. Wiedzą, że nigdy
nie zrobiłaby czegoś takiego. Wymierzą sprawiedliwość.
Spojrzała na księżniczkę, ale Ehri tylko skinęła w stronę drzwi.
– Chodźmy. Będzie czas na rozmowy, kiedy zjemy i odpoczniemy.
Uporządkowanie laboratorium potrwało chwilę. Tamar ocuciła doktora,
a on po kolei obudził pozostałych kherguudów na oczach królowej Leyti
i Ehri. Było ich czworo łącznie z Reyemem, ale żadne z pozostałych nie
pamiętało swojego prawdziwego imienia. Nie zadawali pytań, o nic nie pro-
sili. Po prostu stali – niektórzy ze skrzydłami, inni z rogami albo pazurami
– i czekali na rozkazy. Żołnierze idealni. Czy zaszli dalej w przemianie od
Reyema? Czy też żadne z nich nie miało Bergina, kogoś, kto przypomi-
nałby im, że są czymś więcej niż ból i gniew?
Mayu widziała, jak zamykają laboratorium, a Bergin i Reyem patrzą po
raz ostatni na miejsce swojego koszmaru. To był dowód, który na razie
pozostanie nietknięty.
Wrócę tu jednak, obiecała sobie w duchu.
Nigdy nie wypędzi całkowicie pustki z oczu brata, ale rozniesie to miej-
sce na strzępy, jeśli będzie musiała. Będzie patrzeć, jak płonie niczym
pochodnia.

***

Podróż do letniego pałacyku nie trwała długo. Znajdował się w zielonej


dolince nad błyszczącym jeziorem, azyl dla członków królewskiego rodu
albo ważnych gości korony podczas upalnych miesięcy.
Mayu siedziała z bratem i Berginem w jednym z ogrodowych pokojów.
Za oknem było widać słońce powoli wschodzące nad jeziorem. Pozostałych
griszów i kherguudów umieszczono osobno w dobrze strzeżonych komna-
tach, ale Berginowi pozwolono zostać z Reyemem.
– Co będzie teraz? – zapytał. – Nie mogę wrócić do Fjerdy.
Mayu nie wiedziała. Nie myślała o tym, co będzie, gdy znajdzie Reyema
i go uwolni.
– Możemy wrócić do domu – zaproponowała. – Matka i oj…
– Nie – przerwał jej Reyem. – Nie chcę, żeby kiedykolwiek zobaczyli
mnie w tym stanie.
– Myślą, że nie żyjesz.
– I dobrze. Niech mnie opłakują.
– Reyemie… – poprosiła. Potrzebowała usłyszeć, że odzyskają chociaż
część dawnego życia. – Oni cię kochają. Jak nic innego na świecie. Bardziej
niż mnie. Niż życie. Nadal będą cię kochać tak, jak kochali do tej pory.
– Nie wiem jednak, czy ja potrafię odwzajemnić ich miłość.
Odwróciła wzrok. Nie mogła znieść myśli o słodkim, roześmianym,
szczodrym bracie i świadomości, że odszedł.
Ktoś zapukał do drzwi i zaraz pojawiła się Tamar.
– Chcą posłuchać twoich zeznań.
Mayu wstała i poczuła muśnięcie palców na dłoni.
Reyem na nią patrzył.
– Siostro. Kebben. Niech to wystarczy.
Mogła tylko skinąć głową i wysilić się na uśmiech. Zawsze będzie jej
bratem, bez względu na to, z czego go okradziono.
Królowa Leyti czekała w sali świątynnej, siedziała na tronie w otoczeniu
Tavgharadu, z Ehri po prawej stronie. Posągi Sześciu Żołnierek jaśniały
w świetle słonecznym w niszach ściennych. Makhi siedziała na niskiej
poduszce na lewo od królowej, w pozycji, która miała ją upokorzyć. Sie-
działa jednak idealnie wyprostowana, z pogodną twarzą, jakby to ona zasia-
dała na tronie.
– Mayu Kir-Kaat, czy opowiesz nam swoją historię? – przemówiła kró-
lowa Leyti.
Mayu nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Spodziewała się, że będzie
musiała tylko potwierdzić to, co Ehri już powiedziała, tak jak to było
z ministrami Naghiem i Zihun. Spojrzała na Tamar, potem na Ehri, która
delikatnie skinęła jej głową dla zachęty.
– Zacznij od brata – powiedziała księżniczka. – Kiedy dowiedziałaś się,
że zaginął?
Mayu wzięła głęboki wdech.
– Powiedziano mi, że nie żyje, ale nie uwierzyłam. Jak wszyscy słysza-
łam szepty na temat kherguudów. Wyruszyłam więc, żeby go odnaleźć.
Początkowo słowa jej się rwały. Miała wrażenie, że z trudem je z siebie
wyciąga, ale powoli opowieść zaczęła się rozwijać i potem to już ona cią-
gnęła Mayu za sobą. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że płacze.
Nigdy nie opowiadała swojej historii, historii Isaaka, nigdy nie miała okazji
dopasować początku do środka i do tego, co może być końcem.
Kiedy skończyła, królowa Leyti zabrała głos:
– Dobrze służyłaś koronie, Mayu Kir-Kaat. Proszę, żebyś pozostała jed-
nym z naszych sokołów. Ehri będzie potrzebowała, żeby chronił ją ktoś,
komu może ufać w nadchodzących latach.
Mayu zasalutowała.
– Z radością będę służyć przyszłej królowej.
– Tyle że ja nie będę królową – wtrąciła cicho Ehri.
– Więc…
Leyti uniosła rękę.
– Będę rządzić, aż jedna z prawnuczek stanie się dość dorosła, żeby słu-
żyć krajowi. Ehri i Makhi będą potem jej regentkami.
– Nie mówisz poważnie! – krzyknęła Mayu. Żołnierka, którą była kie-
dyś, może zachowałaby milczenie, bo znała swoje miejsce, ale widok labo-
ratorium na zawsze przekreślił tamtą dziewczynę. Ktoś musiał przemówić
w imieniu ofiar przemocy Makhi. – Makhi pogwałciła twoje życzenia,
zanim jeszcze została królową. To przez nią jurda parem istnieje. To przez
nią mój brat… Żadne z tych ludzi nie będzie już takie, jakie było. Byli żoł-
nierzami, którzy służyli twojej rodzinie i temu krajowi. Zasługują na coś
więcej.
– Laboratoria zostaną zamknięte – powiedziała królowa Leyti. –
A Makhi nie będzie miała już wpływu na rozdział funduszy. Nie będzie
mogła wznowić programu. Kherguudom zostanie zaproponowany azyl.
– Azyl? Masz na myśli wygnanie, tak?
– Ich istnienie musi pozostać tajemnicą. Na razie zostaną tutaj, w letnim
pałacu, żeby odpocząć i dojść do siebie, a my pojedziemy do stolicy.
Mayu nie wierzyła własnym uszom.
– Bergin miał rację. Powiedział, że sprawiedliwości nie stanie się
zadość. Że Makhi i jej sługusy nie zostaną ukarani. – Skierowała swój
gniew na Ehri. – Powiedziałam im, że ty taka nie jesteś.
Jednakże wtedy odezwała się Tamar.
– Jeśli postępki Makhi wyjdą na jaw, rozpęta się chaos. Wszystkie sio-
stry z rodu Taban zaczną ubiegać się o tron.
– Oni mordują griszów! – krzyknęła Mayu. – Twoich ludzi! Czy ty nie…
Tamar nawet się nie wzdrygnęła.
– Jestem griszą i pochodzę z Shu Hanu. Nie chcę patrzeć, jak wojna
domowa rozrywa ten kraj, tak jak to było z Ravką.
– W nosie masz Shu Han. Chcesz tylko sprzymierzeńca, który pomoże
wam odpędzić Fjerdan. Makhi powinna stanąć przed sądem.
– Nie będzie sądu – powiedziała Leyti. – Makhi oznajmi, że jest chora
i z wdzięcznością będzie służyć koronie razem z siostrą.
Mayu uniosła ręce. To, co zrobiono jej bratu, griszom, jej samej i Isa-
akowi… Żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia?
– Wiesz, że ona się z tym nie pogodzi. Makhi nie można ufać.
– Nie mogłabym się z tobą bardziej zgodzić – zapewniła ją królowa. –
Dlatego zadbałam o zabezpieczenie.
Machnęła na gwardzistki i do sali wszedł minister Yerwei, człowiek,
który służył jako medyk trzem królowym z rodu Taban.
– On? – zapytała z niedowierzaniem Mayu. – Yerwei to jej najbliższy
poplecznik.
Jednakże Makhi nie robiła już wrażenia triumfującej. Po raz pierwszy jej
pogodny wyraz twarzy przywiądł, a ona sama pobladła. Królowa Leyti
obserwowała ją ze smutkiem.
– Miałam nadzieję, że nie ma w tym prawdy, ale widzę teraz, że minister
Yerwei nie kłamał – powiedziała. – To Ehri miała być następczynią waszej
matki.
– To… to niemożliwe – wyjąkała Ehri.
Makhi wykrzywiła szyderczo usta.
– Powiedziała, że urodziłam się z całą przebiegłością rodu Taban, ale bez
jego serca.
– Obawiam się, że miała rację – przyznała Leyti. – Ministrze Yerweiu,
spisałeś zeznania, prawda?
– Tak, Wasza Wysokość. W czterech egzemplarzach, wedle rozkazu.
– Makhi, ty też je podpiszesz. A potem zostaną zapieczętowane. Jeden
egzemplarz pozostanie u mnie, jeden u Ehri, jeden trafi do ministrów Nagha
i Zihun, którzy nie będą znali treści dokumentu. Jeden pojedzie do Ravki
z Tamar Kir-Bataar. Będziesz przestrzegać warunków, które ustalę, i trak-
tatu, który sama podpisałaś, albo twoje zbrodnie przeciwko koronie zostaną
ujawnione i zostaniesz osądzona jako zdrajczyni rodu Taban.
– Nigdy nie ukłonię się przed inną królową z rodu Taban – warknęła
Makhi.
– Twój wybór. W takim wypadku możesz usunąć się z dworu i spędzić
resztę dni w pałacu, który wybierzesz, pod strażą gwardzistek z Tavgha-
radu, które z kolei ja wybiorę. Jeśli potrzebujesz hobby, polecam ogrodnic-
two.
– Wasza Wysokość, chciałabym prosić… – odezwała Tamar i wystąpiła
naprzód.
– Wiem, o co poprosisz. Nie mogę wysłać żołnierzy z pomocą dla two-
jego króla.
– Królowa Makhi podpisała traktat. Atak na Ravkę będzie atakiem na
Shu Han.
– Wyślemy ravkańskiemu królowi najszczersze przeprosiny i potwier-
dzenie przyjaźni, ale nie możemy wysłać żołnierzy, żeby ginęli w cudzej
wojnie.
– Babko, to Nikołaj Lancov uratował mi życie – powiedziała Ehri.
– Jesteśmy jego dłużniczkami – przytaknęła jej Mayu.
Nie żywiła miłości dla ravkańskiego króla, ale ona i jej brat zawdzięczali
mu życie. Mógł ją skazać na śmierć za popełnione przez nią zbrodnie. Mógł
poślubić Ehri i wykuć przymierze, skazując na śmierć griszów i khergu-
udów uwięzionych w tajnych laboratoriach.
– Nie możemy porzucić jego kraju – dodała.
Leyti uniosła rękę.
– Spłacimy dług, przestrzegając traktatu i respektując prawa wszystkich
griszów. Nie możemy tego zrobić, jeśli będzie się nas uważać za mario-
netkę Ravki.
Tamar patrzyła na Leyti, Makhi i ministra Yerweia.
– Dobiliście jakiegoś targu z Fjerdą, prawda? Kazali wam zachować
neutralność.
– Fjerda dała nam znać, że gdyby rozpoczęła okupację Ravki, to usza-
nuje naszą granicę.
Tamar pokręciła głową.
– To lepiej miejcie nadzieję, że są bardziej godni zaufania od ciebie
i twojej wnuczki.
– Nie możemy wysłać królowi Lancovowi pomocy. Ministrowie nie zgo-
dzą się i będą mieli do tego prawo. To nie jest nasza wojna.
– Będzie wasza, kiedy zabraknie Ravki, która oddziela was od Fjerdan.
Królowa Leyti Kir-Taban, Córka Niebios, pozostała nieporuszona.
– Jeśli wilki nadejdą, wyjąc, to stawimy im czoło. Na razie lis musi sam
sobie z nimi poradzić.
33
Mnich

Aleksander zlustrował swoją armię wiernych, akolitów, ludzi, z którymi


stworzy nową erę. Po raz pierwszy od kilkuset lat zapragnął napić się whi-
sky.
– Są gotowi – powiedział brat Czernov, promieniejąc z dumy. Jego szpa-
kowata broda jeżyła się w podnieceniu.
Gotowi umrzeć, pomyślał Aleksander, ale nie okazał frustracji.
Klepnął Czernova w plecy.
– Naprzód, ku objawieniu.
Zwalisty mężczyzna szedł za nim, gdy ruszyli przez obóz. Aleksander
nie miał pojęcia, w którym miejscu Fjerdanie uderzą, więc poprowadził
swoich wyznawców – bo teraz to byli jego wyznawcy – na tereny na północ
od Adeny, żeby tam czekać na bitwę. Oni jednak uparli się, żeby skręcić na
zachód do Fałdy i spędzać noce w komunii z Bezgwiezdnym. „Przecież
jestem tutaj!” – miał ochotę krzyknąć. Nie miał wyboru, musiał pozwolić
im na pielgrzymkę na święte piaski.
Nie był tym zachwycony, między innymi z powodów praktycznych.
W Fałdzie nie było żadnego schronienia, żadnych roślin, które można by
zebrać, żadnych zwierząt, na które dałoby się zapolować. Do jedzenia mieli
więc tylko suchary i suszone mięso, które przywieźli ze sobą, parę beczułek
zwietrzałego piwa i wodę w manierkach. Spali na ziemi, gdzie żadne
drzewa ani kamienie nie osłaniały ich przed zimowym wiatrem. A mimo to
jego towarzysze byli uradowani. Urządzali nabożeństwa codziennie
o zmierzchu, a podczas dnia na przemian modlili się albo trenowali.
W końcu szli na wojnę i chociaż nie zamierzał im pozwolić na udział
w prawdziwej walce, to musieli sprawiać wrażenie, jakby wiedzieli, co
robią.
– Skąd masz taką wiedzę wojskową, Yuriju? – zapytał brat Azarov,
kiedy zarządził kolejną rundkę sprintów dla pielgrzymów. Sam był żołnie-
rzem, zanim zdezerterował, żeby dołączyć do szeregów Bezgwiezdnych.
– Z czasów służby w Straży Kapłańskiej – skłamał Aleksander.
Yurij nigdy nawet nie trzymał broni w ręku. Najszczęśliwszy był
w bibliotece.
– Potrzebujemy więcej broni – dodał.
Czernov zmarszczył krzaczaste brwi.
– Dlaczego? Kiedy Bezgwiezdny…
– Nie kierujemy przybyciem Bezgwiezdnego Świętego. Musimy być
gotowi sami się bronić.
Aż tak się rwą, żeby umrzeć? – zastanawiał się.
Oni wierzą, odpowiedział mu Yurij. Wierzą w ciebie.
I bardzo dobrze, ale wojna to wojna.
– W starym forcie na wschód od Ryevostu znajduje się skład broni –
powiedział brat Azarov. – Przez pewien czas tam stacjonowałem.
– Myślisz, że broń nadal tam leży? – spytał Aleksander.
– Jeśli Bezgwiezdny nad nami czuwa, to owszem.
Aleksander musiał powstrzymać się przed przewróceniem oczami. O ile
dobrze pamiętał, stary fort przestał być używany i teraz tylko składowano
w nim amunicję.
– Pojedziemy tam tej nocy – powiedział.
– Po nabożeństwie.
– Oczywiście.
Po zmierzchu zaprzęgli do wozu dwójkę koni i udali się do fortu. Omi-
nięcie strażników było względnie łatwe. Jedynym wyzwaniem było przy-
zwanie cieni tak, żeby zasłoniły ich ruchy, a zarazem nie zdradziły bratu
Azarovowi mocy Aleksandra.
Jednakże szczęście szybko przestało im sprzyjać.
– To jest to? – zapytał Aleksander, patrząc na skrzynki z rozlatującą się
bronią. Podniósł jeden ze starych jednostrzałowych karabinów. – Równie
dobrze możemy spróbować spoliczkować ich na śmierć.
– Bezgwiezdny nas ochroni.
Aleksander przyjrzał się uważnie bratu Azarovowi w ciemnym pomiesz-
czeniu.
– Jesteś żołnierzem…
– Byłem żołnierzem.
– Dobrze więc. Byłeś kiedyś żołnierzem. Wyszedłbyś na pole bitwy,
mając jedynie wiarę za ochronę?
– Jeśli tego wymaga święty.
Aleksander powinien być zadowolony z takiej wiary, cieszyć się, że
wystarczyła dobra sztuczka z cieniami, żeby ci ludzie pomaszerowali z nim
na wojnę. Dlaczego więc tak się niepokoił?
Ochronisz ich?
Mógł to zrobić – i zrobi, jeśli będzie trzeba. Odzyskał moc. Mógł stwo-
rzyć niczewojów, żeby walczyli w jego imieniu. Pielgrzymi mogli wejść do
walki z oskardami i łopatami, a nadal wyszliby z niej zwycięsko.
Mimo to się niepokoił.
Spakowali trochę broni, która wyglądała na zdatną do użytku, i w mil-
czeniu pojechali z powrotem do Adeny. Ponieważ mieli wóz, zamierzali
spotkać się z bratem Czernovem i paroma innymi pielgrzymami pod wioską
i pomóc im przewieźć zapasy z targu.
Aleksander nie mógł przestać myśleć o pierwszej armii, którą zbudował.
Yevgenij Lancov był wtedy królem i przez całe swoje panowanie walczył
z Shu Hanem. Nie mógł utrzymać południowej granicy, jego siły były skraj-
nie rozproszone. Aleksander przybrał wtedy inne imię: Leonid. Pierwszy
Zmrocz, który zaproponował swoje usługi królowi.
Matka ostrzegała go, żeby nie szedł. Mieszkali w pobliżu starej garbarni.
Smród chemikaliów i podrobów wisiał w powietrzu.
– Kiedy raz cię poznają, nie cofniesz tego – ostrzegła go wtedy.
On jednak czekał na takiego władcę jak Yevgenij – praktycznego, postę-
powego, zdesperowanego. Udał się do stolicy i poprosił o audiencję u króla,
a potem rozwinął swoje cienie. Wielki Pałac jeszcze wtedy nie istniał, stał
tylko rozpadający się zamek z drewnianych belek i nierówno ciosanego
kamienia.
Król i jego dwór przerazili się. Niektórzy nazwali go demonem, inni
twierdzili, że jest oszustem. Król był jednak zbyt pragmatyczny, żeby prze-
puścić taką okazję.
– Zabierzesz swoje talenty na granicę – powiedział Aleksandrowi. – Czy
to prawdziwa magia, czy tylko iluzja, wykorzystasz ją przeciwko naszym
wrogom. Jeśli nasza armia zwycięży, otrzymasz nagrodę.
Aleksander pomaszerował na południe z żołnierzami króla i kiedy sta-
nęli na polu bitwy naprzeciw wojsk Shu Hanu, wypuścił ciemność na prze-
ciwnika, oślepiając go na miejscu. Tamtego dnia siły Ravki zwyciężyły.
Kiedy jednak Yevgenij zaproponował mu nagrodę, odmówił przyjęcia
złota.
– Są inni tacy jak ja, griszowie żyjący w ukryciu. Pozwól, żebym zapro-
ponował im tutaj azyl, a stworzę ci armię, jakiej świat nie widział.
Wędrował po całej Ravce, docierał do miejsc, które wcześniej odwie-
dzali z matką, do odległych ziem, gdzie udał się sam w ramach swoich stu-
diów. Znał kryjówki griszów i ich tajne zwyczaje. Gdziekolwiek poszedł,
obiecywał nowe życie bez strachu.
– Będziemy szanowani – obiecywał. – Poważani. Wreszcie będziemy
mieli dom.
Początkowo nie chcieli iść z nim do stolicy. Byli pewni, że to jakiś pod-
stęp i że kiedy już znajdą się za podwójnymi murami miasta, zostaną zabici.
Jednakże paru zgodziło się z nim wyruszyć i zostali żołnierzami Drugiej
Armii.
Oczywiście arystokraci i kapłani zgłaszali obiekcje, padały oskarżenia
o czarną magię, ale wojskowe sukcesy trwały, a argumenty słabły.
Tylko królewski Apparat nie przestawał toczyć kampanii przeciwko gri-
szom. Pomstował, że święci opuszczą Ravkę, jeśli król Yevgenij będzie
ukrywał wiedźmy pod swoim dachem. Każdego dnia stawał przed tronem
i ciskał gromy, aż brakowało mu tchu i robił się czerwony na twarzy. Pew-
nego dnia zwyczajnie padł i nie wstał. Somatyk ustawiony dyskretnie pod
oknem pomógł mu umrzeć i nikt nie miał o tym najmniejszego pojęcia.
Jednakże następny Apparat był bardziej powściągliwy w zgłaszaniu
sprzeciwu. Nauczał o Yaromirze i Sankt Feliksie u Pierwszego Ołtarza,
opowiadał historię o nadzwyczajnych żołnierzach, którzy pomogli królowi
zjednoczyć kraj. Dwa lata później Aleksander zaczął budowę Małego
Pałacu.
Myślał, że wykonał swoje zadanie, zapewnił swoim ludziom bezpieczne
schronienie, dom, gdzie nigdy nie będą karani za swoje dary.
Co się zmieniło? Odpowiedź brzmiała: wszystko. Królowie żyli i umie-
rali. Ich synowie byli uczciwi albo zepsuci. Wojny kończyły się i znowu
zaczynały, raz za razem. Griszowie nie zostali zaakceptowani. W Ravce
nimi pogardzano, a poza nią na nich polowano. Ludzie walczyli z nimi mie-
czami, bronią palną i innymi, jeszcze gorszymi metodami. Nie było temu
końca, więc zaczął tego końca szukać. Zaczął szukać mocy, której nie da się
zakwestionować, siły, która nie będzie miała sobie równych. Efektem była
Fałda.
Jego pierwsi żołnierze już nie żyli. Kochanki, sprzymierzeńcy, niezli-
czeni królowie i królowe również. Tylko on trwał. Wieczność wymaga
praktyki, a tej mu nie brakowało. Świat się zmienił. Wojna się zmieniła. On
nie. Podróżował, uczył się, zabijał. Poznał swoją przyrodnią siostrę, która
przeszła do legendy i stała się świętą. Szukał w świecie innych dzieci swo-
jej matki, pragnął bliskości, chciał odnaleźć się w innych. Odrzucał
poprzednie żywoty jak wąż zrzucający skórę, a w każdej nowej wersji sta-
wał się coraz bardziej śliski i niebezpieczny. Może zostawiał też cząstkę
tego, kim był, w każdym z tych porzucanych żywotów.
Brat Azarov obudził się gwałtownie, kiedy Aleksander zatrzymał wóz na
nachylonej drodze do Adeny. Mnich ziewnął i oblizał usta. Było wcześnie
rano i Aleksander widział, że w miasteczku trwa dzień targowy. Nawet
z oddali zorientował się, że nastrój jest poważny, nadciąga groźba wojny,
ale rynek mimo to był pełen ludzi robiących zapasy, dzieci bawiących się
albo pracujących przy straganach z rodzicami, pozdrawiających się sąsia-
dów.
Zeskoczył z wozu, żeby rozprostować nogi. Upewnił się, że broń leży
bezpiecznie na tyle wozu.
– Byłeś kiedyś w Adenie? – zapytał brat Azarov.
– Tak – odpowiedział, zanim się zastanowił. Yurij nigdy tu nie był. –
Nie… Ale zawsze chciałem tu przyjechać.
– Tak? – Azarov zerknął na miasto, jakby się spodziewał, że nagle roz-
winie się w ciekawszą wersję siebie. – Dlaczego? Jest w nim coś cieka-
wego?
– Mają bardzo piękny fresk w tutejszej katedrze.
– Sankta Lizabety?
To było jej miasto. Tak, teraz sobie przypominał. Dokonała jakiegoś
cudu, żeby ściągnąć młodego króla do Fałdy. Niestety w kościele nie było
fresku.
– Miałem na myśli posąg – poprawił się.
Elizaveta sprawiła, że płakał czarnymi łzami i porósł różami.
– Kim jesteś?
Aleksander podniósł wzrok znad nabojów, które porządkował.
– Słucham?
Brat Azarov stał obok wozu. Żółte włosy miał potargane po nocnej przy-
godzie. Mrużył oczy.
– Kimkolwiek jesteś, nie jesteś Yurijem Vedenenem.
Aleksander zmusił się do śmiechu.
– To kim jestem?
– Nie wiem. – Twarz Azarova była ponura, a Aleksander zdał sobie
sprawę, że jego konsternacja w związku z Adeną była teatrzykiem. – Oszu-
stem. Agentem króla Lancova. Jednym z ludzi Apparata. Jedyne, czego
jestem pewien, to to, że jesteś szarlatanem, a nie sługą Bezgwiezdnego.
Aleksander odwrócił się do niego powoli.
– Sługą? Nie. Nigdy więcej nie będę nikomu służył, ani w tym życiu, ani
w żadnym innym. – Rozważył możliwości. Czy mógł sprawić, że brat Aza-
rov zrozumie, czym jest? Kim jest? – Musisz uważnie mnie posłuchać,
Azarov. Stoimy o krok od czegoś wielkiego…
– Nie zbliżaj się do mnie! Jesteś poganinem. Heretykiem. Poprowadzisz
nas do walki i będziesz patrzeć, jak będziemy mordowani.
– Bezgwiezdny…
– Nie masz prawa o nim mówić!
Aleksander prawie się roześmiał.
– Żaden człowiek nie powinien być zmuszony do zmagania się z tak
potężną ironią losu.
– Bracie Czernov! – zawołał Azarov.
Czernov na rynku uniósł głowę i pomachał do nich. On i inni pielgrzymi
nieśli kosze i skrzynki pełne zapasów.
Aleksander wciągnął Azarova za wóz i zasłonił mu usta ręką.
– Prosiłeś o cuda, a ja przyniosłem wam cuda. Nie rozumiesz, jakie siły
tu działają.
Azarov szarpał się w jego uścisku. Miał siłę żołnierza, którym kiedyś
był. Wyrwał się w końcu.
– Rozpoznam zło, kiedy je zobaczę.
Teraz Aleksander musiał się uśmiechnąć.
– Możliwe.
Pozwolił, żeby wysoki i skrzydlaty niczewoj uformował się za Azaro-
vem. Przywołanie merzosti było bolesne, jakby wyrywano mu oddech
z płuc – to była chwila zgrozy, kiedy cząstka jego życia była odrywana,
żeby uformować nowe życie. Tworzenie. Wynaturzenie. Do tej pory jednak
już do tego przywykł.
Azarov wytrzeszczył oczy, kiedy zobaczył cień potwora za sobą. Nie
miał nawet szansy, żeby się odwrócić. Jęk wyrwał mu się z ust, gdy szpo-
niasta łapa niczewoja przebiła mu pierś. Spojrzał na nią w dół – zobaczył
czarne szpony zaciśnięte wokół wciąż bijącego serca. A potem padł.
Morderca! Zgroza Yurija była jak dzwonek alarmowy w jego czaszce.
Nie miałeś prawa!
Zamilcz. Azarov był gotowy za mnie umrzeć i właśnie to zrobił.
Aleksander rozejrzał się wokół wozu. Pielgrzymi się zbliżali. Miał kilka
chwil, żeby zdecydować, co zrobić z ciałem. Niczewoj mógł zabrać je ze
sobą, ale byłoby widać, jak odlatuje z Azarovem. Musiał ukryć ciało piel-
grzyma pod bronią i mieć nadzieję, że zdoła je stamtąd zabrać, kiedy wrócą
do obozu.
Usłyszał krzyki dobiegające z placu targowego. Nadciągała burza,
chmury rzucały mroczne cienie na miasto.
Nie, to nie była burza. Plama ciemności, która rozlewała się nad
domami, poruszała się za szybko. Wszystko, czego tknęła, zamieniało się
w cień, który utrzymywał kształt przez ledwie uchwytną chwilę, a potem
rozpływał się jak dym. Kiłykława. Wampir. Czy w jakiś sposób przyciągnął
plagę do Adeny, czy to był tylko zbieg okoliczności?
Ludzie się rozproszyli z krzykiem. Próbowali uciec przed falą, zejść z jej
drogi.
On nie potrafił odwrócić wzroku. Cień pędził ku niemu. Brat Czernov
i pozostali zbiegli z drogi, porzucając chleb i kapustę.
Uciekaj!
Wiedział, że powinien to zrobić, ale było już za późno. Jaka będzie
śmierć za drugim razem? Stary koń zdążył zarżeć ze zdziwienia, zanim on
i wóz zostali pochłonięci przez ciemność.
Cień wezbrał ku niemu… i rozdzielił się. Opłynął go jak podmuch nocy.
Przypominało to patrzenie w ciemne wody jeziora. A potem ciemność znik-
nęła. Aleksander odwrócił się i zobaczył plagę przelewającą się przez drogę
i łąkę, urywającą się w oddali.
Nadeszła cicho i szybko jak strzała wystrzelona przez niewidzialny łuk,
a potem równie szybko zniknęła. Na rynku miejskim – a przynajmniej na
tym, co z niego zostało – ludzie płakali. Połowa miasteczka stała tak jak
wcześniej – pełna koloru, ze straganami obciążonymi peklowanym mięsem,
stosami rzepy i belami wełny. Zaś druga połowa zwyczajnie zniknęła, jakby
nieuważna dłoń ją starła, nie zostawiając niczego poza szarą smugą, pasem
nicości, gdzie jeszcze chwilę temu było życie.
Pielgrzymi patrzyli na niego, wstając i gramoląc się z rowu, do którego
się wturlali.
Spojrzał w dół, na ziemię. Między butami widział błoto, bruk, kępkę
postrzępionej trawy. Na prawo i lewo od niego był tylko martwy szary
piach. Wóz przepadł, broń przepadła. Brat Azarov również.
Okrągła twarz brata Czernova wyrażała zdumienie, gdy podszedł.
– Plaga cię oszczędziła.
– Nie rozumiem – powiedział, starając się, żeby jego głos wyrażał niepo-
kój. – Brat Azarov nie miał tyle szczęścia.
Pielgrzymi w ogóle się tym nie przejęli. Wpatrywali się w niego z podzi-
wem w oczach.
– Naprawdę masz błogosławieństwo Bezgwiezdnego.
Młody chudy pielgrzym obejrzał się na miasteczko.
– Ale dlaczego Bezgwiezdny uratowałby brata Vedenena przed plagą,
a tych niewinnych ludzi nie?
– Nie nam kwestionować jego wolę – odrzekł brat Czernov, gdy ruszyli
w długą powrotną drogę do obozu. – Kiedy Zmrocz wróci i zostanie świę-
tym, plaga przestanie nas nękać.
Jeszcze jedna rzecz, co do której Czernov się mylił.
Aleksander obejrzał się na miasteczko. Na początku wojny domowej
zrobił z Novokribirskiem coś gorszego. Wtedy jednak panował nad sytu-
acją. A wampir nie miał pana. Nie można było przemówić mu do rozsądku
ani go uwieść. Dlaczego go oszczędził? Może rozpoznał moc, która stwo-
rzyła Fałdę. A może plagę przyciąga życie i wyczuła w nim coś nienatural-
nego, coś, czego nie pragnęła.
Resztę dnia spędzili w Fałdzie, przygotowując nowe plany w związku
z podróżą na północ i zdobyciem broni oraz zapasów. Trenowali, modlili
się, zjedli nędzną kolację z sucharów i solonej wieprzowiny, położyli się
spać.
– Odpocznijcie – powiedział im. – Odpocznijcie i poczekamy na znak.
Kiedy nadejdzie właściwa chwila na polu bitwy, wypuści niczewojów
i wszyscy będą wiedzieli, że Bezgwiezdny powrócił.
Ci ludzie byli wyrzutkami, zdał sobie sprawę, kiedy szedł między śpią-
cymi pielgrzymami. Tak jak kiedyś griszowie.
„Jeszcze nie jest dla ciebie za późno”. Tak powiedziała Alina. A może
jego matka? A może komar? To nie miało znaczenia. Przez całe długie
życie kierował nim klarowny cel. To sprawiało, że potrafił zabijać bez żalu
i odważył się sięgnąć po władzę, która powinna pozostać poza jego zasię-
giem. To sprawiło, że zmartwychwstał. Takiej samej klarowności potrzebo-
wał teraz.
Położył się na kocach, które dla niego odłożono. Mocno pachniały
koniem. Wziął garść martwego piachu Fałdy i patrzył, jak przesypuje mu
się przez palce. Czy to była jego spuścizna? Ta rana, na której nic nie wyro-
śnie? Plaga, która rozszerzała się, podczas gdy jego naród maszerował na
wojnę?
Spojrzał na gwiazdy, które rozsypały się jak skarby na nocnym niebie.
Bezgwiezdny. Jego wyznawcy wypowiadali jego imię z czcią, a w nadcho-
dzących dnia ich liczba wzrośnie. Jednakże ludzie nie podnosili oczu ku
niebu w poszukiwaniu ciemności. To światła szukali.
To wszystko się zmieni, przysiągł sobie. Dam im tyle wybawienia, aż
będą błagać, żebym przestał.
34
Nikołaj

Nastrój w Lazlayonie był posępny. Nikołaj chciał porozmawiać z Adrikiem


przed lądowaniem, ale nie natknął się na szkwalnika. Na takim statku jak
Kormoran ludzie ciągle na siebie wpadają, więc to znaczyło, że Adrik go
unikał.
– Proszę na słowo – powiedział Nikołaj, gdy tylko wyszli na zamglony
pas startowy obok tajnego wejścia do laboratoriów.
Adrik miał nieufną minę, ale odpowiedział tylko:
– Tak, Wasza Wysokość.
– Jeśli czujesz, że nie możesz dłużej służyć, to złóż rezygnację. Roz-
paczliwie potrzebujemy wyszkolonych griszów, ale nie mogę pozwolić
sobie na żołnierza, który stracił serce do walki.
– Nie interesuje mnie rezygnacja.
– Na pewno? Zastanów się, nim odpowiesz.
Adrik był młodszy od Nikołaja, ale wiecznie ponura mina sprawiała, że
łatwo było o tym zapomnieć. Teraz wyglądał jak chłopiec – chłopiec, który
został okaleczony przez potwory Zmrocza i który nie przestał walczyć, gdy
inni stracili wolę.
– Czy ty… Ile z ciebie jest tobą, a ile tą rzeczą?
– Nie wiem – odpowiedział szczerze Nikołaj. – Ale demon nie słucha
rozkazów Zmrocza, a jedynie moich.
– Jesteś tego pewien?
Nikołaj nie miał powodów, żeby być pewnym, a jednak był. Może ciem-
ność w nim należała kiedyś do Zmrocza – demon zrodzony z mocy jego
wroga. Zaczęli jednak godzić się ze sobą, odkąd stawili sobie czoło w cier-
niowym lesie. Teraz to był jego potwór.
– Tak – odparł Nikołaj. – W przeciwnym wypadku nie pozwoliłbym
sobie dowodzić armią. Chyba o tym wiesz.
Adrik przyjrzał mu się z namysłem.
– Wciąż jestem po twojej stronie, Korol Rezni. Na razie. Po wojnie
zobaczymy. Może zginę w walce i nie będę musiał się tym martwić.
– Oto Adrik, którego znam.
Adrik wzruszył ramionami, a ponurość opadła na niego jak znoszona
peleryna.
– Ten kraj zawsze był przeklęty – odparł, ruszając w stronę laboratoriów.
– Może zasługuje na przeklętego króla.
– Otrząśnie się – powiedziała Zoya, podchodząc do niego ze stosem
korespondencji. – Raporty od naszych dowódców. Spekulacje naszych
zwiadowców, gdzie i kiedy zaatakują Fjerdanie.
Trudno było czuć wdzięczność z powodu wojny, ale cieszył się, że mają
z Zoyą mnóstwo tematów do rozmów, które nie mają nic wspólnego z tym,
co powiedział na statku powietrznym. Czy cofnąłby tamte słowa, gdyby
mógł? Nie cierpiał nerwowości, jaką teraz w niej wyczuwał, sposobu,
w jaki utrzymywała dystans. Wojna jednak była nieprzewidywalna. Moż-
liwe, że sam nie przeżyje nadchodzącej walki. Nie mógł żałować, że przy-
najmniej częściowo odsłonił serce.
– Na co postawiłabyś swoje pieniądze? – zapytał.
Zastanowiła się nad odpowiedzią.
– Na wieczną zmarzlinę. Idealny teren dla fjerdańskich czołgów,
a pokrywa chmur przeszkadza naszym lataczom.
– Nie Arkesk?
– To miałoby sens z punkty widzenia Fjerdan, gdyby nie drobna kwestia
blokady utrzymywanej przez Sturmhonda. Nie mogliby liczyć na żadne
dostawy morzem. Poza tym wiemy, że prowadzą tajne rozmowy z Ravką
Zachodnią. Myślisz, że mimo to zaatakują zachodnie ziemie?
– Możliwe. – Jeśli rozmowy pokojowe to tylko szopka, to mogą tak
postąpić. Arkesk znajdował się bliżej fjerdańskiej stolicy, a skalisty teren
był trudny, ale możliwy do pokonania. – Jednak drzewa by ich spowolniły.
To może dać nam pewną przewagę.
– Na zęby świętych! – zaklęła Zoya.
Podniósł wzrok i zobaczył hrabiego Kirigina pędzącego do nich w nie-
zwykłym stroju: cyklamenowych spodniach i surducie.
– Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam, ale doszło do zamieszania
przy bramie. Pewien człowiek chce się widzieć z królem.
Nikołaj zmarszczył brwi. Kormoran przyleciał prosto do Lazlayonu pod
osłoną mgły. Nie było powodu, żeby ktoś myślał, że król odwiedza posia-
dłość Kirigina.
– Kto to jest? – zapytała Zoya.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Kirigin. – Jest w fatalnym stanie.
Można przez przypadek wziąć go za stos szmat. Mogę kazać strażnikom go
wygonić.
– Nie. Chcę wiedzieć, dlaczego przyszedł szukać króla w tym miejscu.
Każ go przeszukać i przyprowadzić do domu.
– Nie wejdzie. Mówi, że chce porozmawiać z królem na osobności.
Zoya uniosła brwi.
– Na osobności?
– Nieznajomy w szmatach, który ośmiela się rozkazywać królowi –
powiedział Nikołaj. – Zaintrygował mnie.
– To może być zabójca – zauważyła Zoya.
– Fatalny.
– Albo bardzo dobry, bo jesteś gotowy się z nim spotkać.
– Użycz mi swoich gwardzistów, Kirigin. Przekonajmy się, co ten nie-
znajomy ma do powiedzenia.
Spacer do bramy był długi, ale Nikołaj nie miał nic przeciwko niemu.
Potrzebował czasu do namysłu. Próba określenia, gdzie Fjerda uderzy, była
śmiertelnie niebezpieczną grą. Ravka nie mogła pozwolić sobie na zbyt sze-
rokie rozproszenie sił, ale jeśli wybierze niewłaściwe miejsce, to Fjerdanie
przejdą przez północną granicę, nie napotkawszy żadnego oporu. Zatem czy
wróg wybierze Arkesk, wieczną zmarzlinę, czy zupełnie inne miejsce?
Hrabia Kirigin dobrze opisał nieznajomego. Był wysoki i to właściwie
wszystko, co Nikołaj był w stanie powiedzieć na temat jego wyglądu. Owi-
nął się w ciężki wełniany płaszcz, kapelusz nosił nasunięty tak mocno na
czoło, że widać było właściwie tylko jasne niebieskie oczy. Cały był uma-
zany sadzą.
– Do diabła – mruknął Nikołaj, nagle zdając sobie sprawę, co to może
znaczyć. – Musiał być w Os Alcie i stracił rodzinę albo przyjaciół w czasie
bombardowania.
Przyszedł znaleźć kogoś odpowiedzialnego i Nikołaj nie mógł go winić,
że wybrał króla. Dobrze więc. To nie będzie najgorsza rzecz, jakiej przyj-
dzie mu stawić czoło w nadchodzących dniach.
Przywitał nieznajomego.
– Podobno rozkazano mi stawić się przy bramie.
– Nie rozkazano. Zaproszono. – Mężczyzna mówił z lekkim obcym
akcentem.
– Późno już. Co mogę dla ciebie zrobić?
Nieznajomy sięgnął do kieszeni. Zoya i strażnicy Kirigina natychmiast
rzucili się przed Nikołaja z uniesionymi rękami i karabinami.
– W takich sytuacjach lepiej nie wykonywać nagłych ruchów – poradził
mu Nikołaj.
Nieznajomy uniósł dłonie, pokazując, że nie ma broni, tylko mały paku-
nek zawinięty w szary papier.
– To dla króla – powiedział. – I tylko dla króla.
Zoya ostrożnie wzięła od niego paczuszkę.
– Podaj mi to – poprosił Nikołaj. – Jeśli mam zginąć od najmniejszej
bomby na świecie, to przynajmniej zginę w ciekawy sposób.
Odwinął papier i odkrył miniaturę przedstawiającą Tatianę Lancov, byłą
królową Ravki. Jego matkę. Natychmiast spojrzał na nieznajomego. Wcze-
śniej widział tylko portret swojego prawdziwego ojca, miniaturę podobną
do tej, jaką teraz trzymał; tamta należała do jego matki. Magnus Opjer
i Nikołaj byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Jeśli pominąć jasno-
niebieskie oczy.
– Zostawcie nas – powiedział do Zoi i strażników.
– To nie jest bezpieczne… – zaczęła Zoya, ale urwała w pół zdania,
widząc wyraz jego twarzy. – W porządku. Ale będziemy stać kawałek stąd
na ścieżce. Nie spuszczę cię z oczu.
Nikołaj słuchał, jak ich kroki się oddalają. Nie odrywał oczu od stoją-
cego przed nim mężczyzny.
Opjer odwinął szalik i Nikołajowi zaparło dech w piersi.
– Tatiana powiedziała mi, że wrodziłeś się we mnie, ale nie mogę uwie-
rzyć w to podobieństwo – powiedział Opjer.
– Zatem to prawda.
– Obawiam się, że tak.
Czy jakaś cząstka Nikołaja wierzyła, że to jeden wielki żart? Że matka
się pomyliła? Że opowieści rozpuszczane przez Fjerdan okażą się tylko
plotkami? Oto miał dowód, że wszystkie szepty były prawdziwe. Rzeczy-
wiście był impostorem. Nie miał w sobie krwi Lancovów. Ani odrobiny.
Właściwie był bardziej Fjerdaninem niż Ravkańczykiem.
Przyjrzał się obszarpanemu ubraniu Opjera. Dlaczego uciekł z Fjerdy?
Po co pokonał taką drogę, żeby zobaczyć syna, którego nigdy wcześniej nie
poznał? Może rzeczywiście planował zamach.
– Po co przyszedłeś do mnie teraz przebrany jak żebrak, z portretem
mojej matki w ręce? Zrobiłeś się sentymentalny?
– Próbowałem dotrzeć wcześniej. Żeby ostrzec cię przed bombardowa-
niem.
Zatem Nikołaj miał częściowo rację. Opjer był w Os Alcie podczas
ataku.
– Wiedziałeś, że to planują?
– Podsłuchałem ich plany, kiedy mnie więzili. Dotarłem tu akurat
w samą porę, żeby podnieść alarm, ale to zdało się na nic.
– To ty sprawiłaś, że zaczęto bić w dzwony w dolnym mieście. – Nikołaj
zastanawiał się, jakim cudem ktoś spostrzegł fjerdańskie latacze wcześniej
niż obserwatorzy w pałacu.
– Tak, ale mimo to bomby spadły.
Zatem ten człowiek miał sumienie. A przynajmniej wiedział, jak uda-
wać, że je ma.
– Jak znalazłeś to miejsce? Skąd wiedziałeś, że tu będę?
– Nie wiedziałem. Za to wiedziałem, że nie zdołam zobaczyć się z tobą
w pałacu, a potem usłyszałem opowieści o Lazlayonie… – Opjer się wypro-
stował. – Wiedziałem, że często gościsz u hrabiego. Miałem nadzieję, że
chodzi o coś więcej, niż sugerowały pozory.
– Podzieliłeś się z kimś tą wiedzą?
– Nie.
Nikołaj nie wiedział, w co wierzyć. Wydawało się niemożliwe, że osoba,
która od tak dawna poruszała jego wyobraźnię, teraz przed nim stoi. Nigdy
w życiu nie chciał bardziej być zwykłym człowiekiem. Zwykły człowiek
mógłby odpowiednio powitać tego nieznajomego, zaprosić go na kieliszek
whisky albo filiżankę herbaty, dać sobie trochę czasu, żeby go zrozumieć.
Ale nie król.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – przypomniał. – Dlaczego przy-
szedłeś właśnie dzisiaj? Dlaczego szukasz mnie po tylu latach? Planujesz
szantaż? A może przyszedłeś zabić króla Ravki?
Opjer wyprostował plecy.
– Tak niskie masz zdanie na mój temat?
– Tak mało wiem na twój temat. Jesteś dla mnie obcym człowiekiem.
– Chciałem cię poznać. Zachowywałem dystans przez wzgląd na twoją
matkę. Nie chciałem ryzykować, że skrzywdzę któreś z was. Przybyłem…
Przybyłem, bo jestem samolubny, bo chciałem choć raz zobaczyć mojego
syna, zanim zniknę.
– Zanim znikniesz?
– To największy dar, jaki mogę ci ofiarować. Jedyny prawdziwy. Zamie-
rzam zniknąć z powierzchni ziemi. Dopóki żyję, stanowię dla ciebie zagro-
żenie.
– Na wszystkich świętych, nie zamierzasz chyba rzucić się na swój
miecz przez wzgląd na mój tron?
Opjer się zaśmiał, a Nikołajowi przebiegł dreszcz po plecach. To był
jego śmiech.
– Nie jestem aż tak skłonny do poświęceń. Nie, wybieram się do Nowo-
ziemia. Mam pieniądze. Mam czas. Zacznę tam nowe życie. Może posta-
ram się o przeformowanie i zacznę całkiem od nowa.
– Wielka szkoda – powiedział Nikołaj. – Jesteśmy nadzwyczaj przy-
stojni.
Opjer wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Pomyśl o tych wszystkich biednych duszach, które nigdy nie spojrzą
na tę twarz.
– Naprawdę… naprawdę po to tylko przybyłeś? Żeby mnie poznać?
– Nie tylko. Nie do końca. Masz przyrodnią siostrę.
– Linneę.
Opjer robił wrażenie zadowolonego.
– Słyszałeś o niej? Studiuje inżynierię na uniwersytecie w Ketterdamie.
Fjerdańskie prawo zabrania mi przekazania majątku bezpośrednio jej, ale
poczyniłem pewne przygotowania. Proszę tylko… Jeśli wojna potoczy się
po twojej myśli, proszę, żebyś się nią zaopiekował, zaproponował jej
ochronę, jakiej ja nigdy nie zdołałem zapewnić tobie.
– Może mi się spodoba mieć młodszą siostrę – przyznał Nikołaj. – Cho-
ciaż nie lubię się dzielić. – Nawet jeśli Ravka przegra, znajdzie sposób,
żeby dotrzeć do Linnei Opjer. Chociaż tyle mógł zrobić. Pod warunkiem, że
przeżyje. – Daję ci moje słowo.
– Mam nadzieję, że zatrzymasz koronę. A jeśli kiedykolwiek nabierzesz
ochoty na dłuższą pogawędkę i jeżeli będziesz mógł wybrać się w podróż,
to wyślij do mnie wiadomość do „Złotej Godziny” w Coftonie.
– To karczma?
– Ciesząca się nadzwyczaj złą sławą. Zamierzam ją kupić, więc obsługa
powinna mieć ze mną kontakt. Podejrzewam, że będę musiał też wybrać
nowe nazwisko.
– Nie polecam „Lancova”.
– Wykreślę je z listy.
Nikołaj chciał, żeby Opjer został. Chciał z nim porozmawiać, dowie-
dzieć się, jaka była jego matka, zanim gnuśne i pełne zazdrości życie spra-
wiło, że jej serce stwardniało. Chciał porozmawiać o statkach, o tym, jak
Opjer stworzył imperium i dokąd podróżował. Jednakże każda minuta spę-
dzona w towarzystwie ojca narażała ich obu.
– Wybacz, że zapytam jak żołnierz, ale czy możesz mi powiedzieć coś
na temat planów Fjerdy?
Opjer się uśmiechnął. Sprawiał wrażenie wręcz dumnego.
– Dowiedziałem się, że Jarl Brum ma nadzieję wydać córkę za księcia
Rasmusa.
– Nasz wywiad sugeruje, że Rasmus może wybrać dyplomację zamiast
otwartej wojny.
– Może. Kiedy jednak wejdzie do rodziny Brumów, za nic bym nie
ręczył. Jeśli Brum nie zdoła kontrolować księcia, znajdzie sposób, żeby go
zniszczyć. Wśród Fjerdan mówi się o pewnej cesze… Nazywamy ją gerke-
nig. Potrzeba działania. Zrywamy się do działania, kiedy nie powinniśmy,
bo nie potrafimy się powstrzymać. Jeśli Brum dostrzeże okazję, wykorzysta
ją. Sam wiele razy popełniłem ten błąd.
– Brawura.
– Nie całkiem. Potrzeba wykorzystania chwili.
– To brzmi nieprzyjemnie znajomo.
– Tak się spodziewałem.
Od strony laboratoriów pod Pozłacanym Mokradłem dobiegła seria
wybuchów.
– Fajerwerki – wyjaśnił Nikołaj.
– Oczywiście – powiedział Opjer i Nikołaj wiedział, że mu nie uwierzył.
– Pewnie powinniśmy się pożegnać.
– Nie jestem pewien, czy choćby przywitałem się, jak należy. Jestem…
Nikołaj szukał właściwego słowa, które określiłoby jego uczucia. Żało-
wał, że nieznajomy musi odejść? Tęsknił za ojcem, którego nigdy nie miał?
Był wdzięczny, że Opjer jest gotowy porzucić własne życie, by umożliwić
mu udawanie, że należy do królewskiego rodu?
Mężczyzna, którego Nikołaj uważał kiedyś za ojca, przez większość
życia był dla niego źródłem wstydu i zażenowania. Nikołaj nigdy go nie
rozumiał, nigdy nie chciał być do niego podobny. Czytał dość książek
i widział dostatecznie dużo sztuk teatralnych, żeby rozumieć, kim powinien
być ojciec: oparciem, kimś życzliwym, kto dzieli się mądrością, uczy jak
trzymać miecz i jak zadać cios. W większości przedstawień ojciec ginął
i należało go pomścić, ale z pewnością robił wrażenie mądrego i kochają-
cego w pierwszym akcie. Nikołaj pamiętał, co Zoya powiedziała o swojej
matce na statku powietrznym: „Może tęsknię za tym, czego nigdy nie mia-
łam”. Jemu nigdy nie brakowało ojca, bo nigdy prawdziwego ojca nie miał.
Tak właśnie myślał do tej chwili, kiedy stanął przy bramie i zobaczył
Magnusa Opjera.
– Proszę – powiedział. – Twoja miniatura. – Podał mu portret matki.
– Zatrzymaj ją. Nie chcę się oglądać za siebie. Zbyt wielu rzeczy żałuję.
– Opjer ukłonił się. – Powodzenia, Wasza Wysokość.
Nikołaj patrzył za odchodzącym ojcem. Zastanawiał się nad swoją sza-
loną ambicją, która go tu przywiodła; która kazała mu ubiegać się o koronę,
kiedy mógł wieść setkę innych żywotów. Mógł zostawić przyszłość Ravki
w rękach brata. Mógłby zostać czyimś synem. Mógłby kochać, kogo
zechce, poślubić, kogo zechce – pod warunkiem, że to irytujące stworzenie
wyraziłoby zgodę. Jednakże wszystkie te żywoty przepadły, zniknęły na
rozstajach dróg, wraz z każdym kolejnym wyborem, jakiego dokonywał.
Porzucił je na rzecz Ravki. Czy ostatecznie okaże się, że było warto?
Nie miał pojęcia. Nie będzie jednak stał przy bramie i o tym rozmyślał.
– Zoya! – zawołał, biegnąc do niej i strażników. – Słyszałaś o czymś
takim jak gerkenig?
– To chyba potrawka – odparł hrabia Kirigin. – Może z halibuta?
– To nie jest potrawka – powiedział Nikołaj. – Przynajmniej z tego, co
mi wiadomo. Ale to mi podsunęło pewien pomysł.
Zoya odgarnęła pasmo czarnych włosów za ucho.
– Czy to receptura na czterokrotne zwiększenie ilości naszego tytanu?
– Niestety nie. To receptura na krew.
– Na naszą krew czy Fjerdan?
– Na oszczędzenie naszej, a przelanie ich.
To mogło znaczyć, że znowu będzie musiał odesłać Zoyę. Zagrywka
zapowiadała się potwornie ryzykownie: Arkesk czy wieczna zmarzlina?
Jeśli Fjerdanie nie mogą się zdecydować, gdzie uderzyć, to może on podej-
mie tę decyzję za nich.
Ruszył w długą drogę do laboratorium. Nadciągał świt, a on musiał
przygotować się do misji. Napisze też list do Zoi z prośbą, żeby zaopieko-
wała się Linneą Opjer, jeśli on nie przeżyje. Opowie jej w nim o wszystkim,
czego nie powiedział na tym przeklętym statku powietrznym, i o tym, że
jest tak głupi, żeby zawrócić i teraz jej to wyznać. Nie chciał się zatrzymy-
wać i nie zwolnił kroku.
On też nie będzie się oglądał za siebie.
35
Nina

Ylva znalazła je obie w łóżku Niny, w wygniecionych, na wpół ściągnię-


tych sukniach, z ustami opuchniętymi od pocałunków.
Stanęła w progu jak zamrożona, a potem powiedziała:
– Twój ojciec jest już w bazie. W ciągu godziny mamy się stawić na
lądowisku. Spakuj małą torbę i ubierz się ciepło. I Hanne, na miłość Djela,
zasłoń malinkę na szyi.
Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Nina i Hanne wybuchły nerwowym
śmiechem, ale to nie trwało długo.
– Odeślą mnie z powrotem do zakonu – powiedziała Hanne.
Nina prychnęła.
– Żebyś żyła w odosobnieniu z dużą grupą kobiet? To ostatnie miejsce,
do którego cię wyślą.
Hanne jęknęła i zaczęła ściągać suknię, idąc do garderoby. Nalała sobie
wody do miski. Cała składała się ze smukłych mięśni i płowej skóry; Nina
miała ochotę zaciągnąć ją z powrotem do ciepłego łóżka i zostać tam na
zawsze. Jednakże nie istniało żadne „na zawsze”. Nie we Fjerdzie.
– Masz rację – powiedziała Hanne, opryskując twarz wodą. – Wydadzą
mnie za mąż.
– Za księcia.
– Jesteś taka pewna, że się oświadczy?
– Tak.
Ubiegłego wieczoru Hanne też była tego pewna. Tego ranka obie chciały
wierzyć, że istnieje jakaś droga ucieczki. Jednakże nawet jeśli książę nie
oświadczy się Hannie, to zrobi to ktoś inny. Zrobiła karierę na Jerjaniku.
Nina ściągnęła suknię przez głowę i przebrała się w prostszą, wełnianą
sukienkę.
– Hanne… wyjedźmy.
– Co? – Hanne włożyła spódnicę i bluzkę i właśnie usuwała malinkę,
jaką Nina zostawiła jej na szyi.
– Wyjedźmy. Tak jak mówiłaś wcześniej, tylko bez galopowania. Poje-
dziemy do Ravki. Albo do Nowoziemia.
Wiedziała, co Hanne zamierza odpowiedzieć – że nie mogłaby rozczaro-
wać rodziców, że ma obowiązki, że może zdziałać wiele dobrego dla gri-
szów i Fjerdy jako księżniczka, a pewnego dnia królowa.
Hanne włożyła wełnianą fjerdańską kamizelkę na bluzkę.
– Jak to wygląda?
– Ohydnie.
– Tak myślałam. – Hanne usiadła na łóżku, żeby włożyć buty. – Myślisz,
że Hringsa by nas przemyciła?
Nina znieruchomiała z rękami na guzikach sukienki. Nie była pewna,
czy dobrze usłyszała.
– Tak… tak myślę.
Hanne uśmiechnęła się do niej. Nina odniosła wrażenie, jakby oberwała
w pierś promieniem słońca. Pomyślała, że może powinna usiąść.
– No to wyjedźmy. Ale nie od razu. Jeśli nadal możemy pomóc Rasmu-
sowi, to musimy spróbować. Ale potem odejdziemy.
– Odejdziemy – powtórzyła Nina, nie do końca wierząc własnym uszom.
Będą potrzebowały czasu na obmyślenie planu. A ona musiała zdecydo-
wać, co zrobić z Joranem.
– Będziemy musiały być ostrożne. Matka może spróbować nas rozdzie-
lić.
– Myślałam, że odmówisz.
– Chcesz mnie zniechęcić do tego pomysłu?
– Nie! W żadnym razie. – Nina złapała Hanne za ręce i szarpnięciem
poderwała ją z łóżka. Na wszystkich świętych, ależ ona była wysoka. –
Tylko…
Nie wiedziała, co powiedzieć. Że nie czuła prawdziwej nadziei, odkąd
straciła Matthiasa? Że myślała, że straciła szansę na radość? Aż do tej
chwili. Aż do Hanne. Wspięła się na palce i pocałowała Hanne w usta.
– Nigdy nie pozwól mi odejść.
– Nigdy – potwierdziła Hanne. – Nadal myślisz, że pokój jest możliwy?
– Jeśli tylko Ravka zdecydowanie odeprze Fjerdę. Jeżeli atak zamieni się
w inwazję, to Fjerda nie będzie miała powodu, żeby zgadzać się na pokój.
Jeżeli jednak Ravka stawi solidny opór, Fjerda rozważy inne możliwości.
– Wątpię, żeby mój ojciec się wycofał. Nie tym razem. Jego reputacja
tego nie przetrwa, a pokój to nie jest jego wizja przyszłości dla Fjerdy.
– W takim razie miejmy nadzieję, że książę jest dość silny, żeby wybrać
inną drogę.
– Dopilnujemy tego. A potem uwolnimy się od tego miejsca.
Uwolnimy. Szalone słowo. Magiczne. Nina nie była pewna, jakie to
uczucie być wolną. Chciała jednak się przekonać.

***

Statek powietrzny nie należał do tych luksusowych maszyn, jakimi latali


arystokraci i rodzina królewska. To była wojskowa jednostka, pomalowana
na szaro i niebiesko dla lepszego kamuflażu na tle morza i nieba. Dostały
kwaterę, którą dzieliły z inną rodziną. Przez cały dzień leciały nad Morzem
Prawdziwym. O zmierzchu Ylva przyszła po nie przed lądowaniem. Ledwie
była w stanie spojrzeć im w oczy.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała Hanne.
Nina zerknęła przez okno i zdziwiła się tym, co zobaczyła w dole.
– To wyspa?
Kiedy jednak statek obniżył lot, zdała sobie sprawę, że nie lądują na
wyspie. To była potężna baza marynarki wojennej. Widziała ogromne
okręty zacumowane wzdłuż nabrzeży, chmarę ciężko uzbrojonych lataczy
stojących na pasach startowych i gotowych w każdej chwili skoczyć
w niebo. Iglice jak ogromne szpikulce układały się zakrzywionymi rzędami
po obu stronach bazy – wieże obserwacyjne. Przypominały zęby, przez co
baza wyglądała jak rozdziawiona paszcza. Żołnierze w mundurach i perso-
nel wojskowy roili się na pokładzie jak insekty; wielu ludzi zgromadziło się
wokół centralnych budynków, które pełniły funkcję centrali dowództwa. Na
płaskim dachu wymalowano flagę Fjerdan – wspiętego wilka Grimjerów.
Zgroza kładła się ciężarem na ramionach Niny jak żywe, muskularne
stworzenie, które szepcze jej do ucha o nadciagającym końcu. Nie znała się
na broni, ale wiedziała, że Ravka nie ma niczego podobnego do tej potwor-
ności. To przekraczało wszelkie wyobrażenia.
Statek powietrzny usiadł na jednym z lądowisk bazy i zeszła po trapie
w ślad za Hanne i Ylvą.
Redvin w mundurze drüskelle czekał na nie u podnóża rampy. Uśmiech-
nął się szeroko; Choćby przeżyła sto lat, Nina wolałby nie oglądać tego
podekscytowanego uśmiechu pośród szpakowatej brody.
– Witamy w Paszczy Lewiatana.
– Gdzie komendant Brum? – zapytała Nina.
– Tam, gdzie musi być – odparł Redvin. – Pokażę wam wasze kwatery.
– Co to za miejsce? – szepnęła Hanne; robiła wrażenie równie przestra-
szonej jak Nina.
Wszystkie ich plany i knowania wydały się bezużyteczne w obliczu
takiej potęgi.
Kwatery okazały się ciasnym pudełkiem z piętrowymi łóżkami pod
obiema ścianami.
– Na szczęście mam własną umywalnię i zostaniemy razem – powie-
działa Ylva.
Nina podejrzewała, że mówi szczerze. Matka Hanne pewnie już nigdy
nie zostawi ich samych.
Brum przyszedł do mrocznej kajuty po północy. Nina od miesięcy nie
widziała go tak szczęśliwego.
– Już czas – powiedział.
Ylva posłała mu drżący uśmiech.
– Musisz mi obiecać, że będziesz bezpieczny.
– Proś, żebym był odważny, a nie bezpieczny – odparł. – Będę z moimi
ludźmi na północnym froncie. Wy jednak zostaniecie tu bezpieczne
z Redvinem i będziecie mogły obserwować inwazję z góry. Nasze statki
wreszcie przełamały blokadę Sturmhonda. Możemy zagarnąć wybrzeże
Ravki.
Ninie zrobiło się niedobrze. Czy Kerch pomógł przebić się przez blo-
kadę Sturmhonda? Jeżeli jednak Fjerda zamierzała najechać wybrzeże…
– W rzeczywistości wcale nie prowadziliście negocjacji z Ravką
Zachodnią.
– Bystra dziewczyna – przyznał Brum. – Nie, nie mieliśmy powodu,
żeby naprawdę z nimi negocjować. Ich marynarka to dla nas żadne wyzwa-
nie. Skoro blokada została zniszczona, możemy zaatakować na morzu od
południa, a na lądzie od północy. Nasze siły zmiażdżą Os Kervo jak para
szczypiec.
Żołnierze atakujący od północy musieli już wyruszyć. Drugi front będzie
na morzu. Fjerda wykorzysta tę koszmarną bazę, żeby zaatakować plaże na
południe od Os Kervo. Ravka Zachodnia nie miała szansy w tej walce.
A gdy wybrzeże będzie już należało do Fjerdan, ich wojska ruszą na
wschód, na stolicę Ravki.
Te informacje na nic już jej się nie przydadzą. Nie miała jak dotrzeć do
swoich kontaktów w Hringsie, a nawet gdyby jej się udało, informacje
dotarłyby za późno.
Widok na inwazję z góry. Będzie patrzyła, jak Fjerda niszczy zachód.
Jaka nadzieja wtedy zostanie? Ravka nigdy nie otrząśnie się po takim cio-
sie. Pokój będzie niemożliwy.
Kiedy Brum wyszedł, próbowała odpocząć, ale nie mogła zasnąć. Miała
wrażenie, że pędzi ku czemuś mrocznemu i nie może się zatrzymać.
Ylva obudziła je przed świtem, żeby zaprowadzić do jednej z wież
obserwacyjnych.
– Zapleć włosy na nowo, Milu – zasugerowała. – I uszczypnij się
w policzki, żeby dodać im koloru. Wielu ważnych ludzi będzie obserwować
inwazję. Nigdy nie wiesz, czyją uwagę możesz przyciągnąć.
Nina powstrzymała chęć przewrócenia oczami i posłuchała Ylvy. Jeśli
dzięki temu miała się utrzymać w domu Bruma nieco dłużej, to z radością
będzie się pindrzyć i flirtować, tak jak jej każą.
Kiedy wyszły na rozległy pokład bazy, zobaczyła światła na ravkańskim
wybrzeżu. Nocą Lewiatan podpłynął do niego bliżej.
Już miały wejść do wieży, kiedy ktoś zawołał:
– Hanne Brum!
Książę Rasmus szedł przez pokład w wojskowym mundurze, w otocze-
niu królewskiej gwardii, z ponurym Joranem u boku. Na widok młodego
drüskelle Ninę ponownie ogarnął gniew. Odepchnęła od siebie to uczucie
przez wzgląd na Hanne, żeby zapewnić im obu bezpieczeństwo, ale wie-
rzyła w to, że nadejdzie dzień sądu. Hanna mogła sobie woleć, żeby
myślała o przyszłości, ale ona musiała najpierw pogodzić się z duchami
przeszłości.
– Co tu robi ten szczeniak? – mruknął Redvin. Zdołał zmusić się do
uśmiechu. – Nie miałem pojęcia, że Wasza Wysokość dołączy do nas na
pokładzie Lewiatana.
– A dlaczego miałbym tego nie zrobić?
– Po prostu w Djerholmie razem z resztą rodziny królewskiej jest o wiele
bezpieczniej.
– Paszcza Lewiatana jest dostatecznie bezpieczna dla córki komendanta
Bruma. Myślę, że takie kruche książątko jak ja też się ośmieli tu przeby-
wać. Zwłaszcza kiedy mój kraj walczy na wojnie. Poza tym Ravkańczycy
będą potrzebowali kogoś, żeby mu się poddać. Chodź, Hanne, będziemy
razem obserwować inwazję. – Książę wyciągnął rękę.
Redvin stanął przed Hanne. To był odruch żołnierza, nie dyplomaty. Nie
należy się sprzeciwiać pragnieniom następcy tronu.
– Co ty wyprawiasz, Redvin? – szepnęła spanikowana Ylva. – Książę
ma prawo. Idź, Hanne. Milu…
– Mila może zostać z wami – odparł książę. – Nie chcę, żebyś była
sama, Ylvo.
Na te słowa Ylva zamarła, nie bardzo wiedząc, co robić. Hanne nie
mogła pójść z księciem bez przyzwoitki.
Joran ledwie widocznie pokręcił głową, ale Nina nie wiedziała, co robić.
Nie puszczała ręki Hanne.
– Wolałabym, żeby przyjaciółka mi towarzyszyła – powiedziała Hanne.
– Ale twoja przyjaciółka nie została zaproszona – odrzekł książę.
– Wasza Wysokość… – zaczęła Ylva, biorąc Hanne za rękę.
Spojrzenie księcia wykluczyło wszelkie protesty.
Hanne nigdy dotąd nie została sama z księciem. To było niedopusz-
czalne i niestosowne. Chyba że zamierzał zaproponować jej małżeństwo.
Czy o to właśnie chodziło? Czy książę zamierzał się oświadczyć, czy
wykorzystać ją jako pionek w toczącej się rozgrywce z Brumem? Obie
kwestie mogły się okazać prawdziwe. Jeśli zabierze ją do wieży obserwa-
cyjnej bez Mili w roli przyzwoitki, to będzie musiał się oświadczyć, inaczej
reputacja Hanne zostanie zniszczona i nikt inny jej nie weźmie. A jeśli się
oświadczy, Hanne będzie musiała się zgodzić. Ninie chciało się krzyczeć.
Powinny były uciec poprzedniej nocy, jak najdalej od pałacu, od tego
wszystkiego. Jednakże sama sprowokowała tę katastrofę. Umieściła siebie
i Hanne między księciem i Brumem jak szaniec przeciwko wojnie i teraz
zostaną zniszczone. Tak jak została zniszczona blokada Sturmhonda.
– Nic mi nie będzie – zapewniła Hanne. A Ninie mruknęła do ucha: –
Znajdziemy jakieś wyjście. Jest w nim coś wartego uratowania. Wiem to.
– Chodź, Hanne – powiedział książę. Wyciągnął rękę. To nie było zapro-
szenie. To było żądanie.
– Musisz mnie puścić – szepnęła Hanne.
Nigdy.
Nina zmusiła palce do rozluźnienia. Hanne się uśmiechnęła i odeszła
z Rasmusem, biorąc go pod rękę.
– Do zobaczenia w zwycięskiej chwale – powiedział książę.
Nina spojrzała w oczy Joranowi i próbowała przesłać mu wiadomość: ty
i ja mamy rachunki do wyrównania. Pilnuj jej.
– Czy on… Czy on się jej oświadczy? – zapytała Ylva.
Była zachwycona uwagą, którą wcześniej książę obdarzył Hanne, ale to
nie był rodzaj uwagi, jakiej życzyłaby sobie jakakolwiek dziewczyna.
– Ten niedorobiony kotlet nie odważyłby się postąpić inaczej – warknął
Redvin. – Komendant Brum zażądałby jego głowy.
Redvin mógł się pieklić do woli. Nina i Ylva wiedziały swoje. Brum nie
miał takiej pozycji, żeby zakwestionować decyzje księcia. Chociaż jeśli
Brum dzisiaj zwycięży, to kto wie, jaka władza może za tym przyjść?
– Będzie księżniczką – oznajmiła Ylva, idąc za Redvinem do wieży
obserwacyjnej, jakby mogła w ten sposób rzucić czar i sprawić, że się tak
stanie. – Wszystko będzie dobrze.
Nina nie odezwała się słowem, a Ylva wzięła ją za rękę i ścisnęła prze-
lotnie.
– Książę musi poprosić, a ona musi się zgodzić. Rozumiesz, prawda?
Tylko dzięki temu obie będziecie bezpieczne. – Ylva się zawahała. –
Możesz z nimi zamieszkać. Takie rzeczy się zdarzają. Tylko musicie być
ostrożne.
Nina zmusiła się do skinięcia głową i powiedzenia:
– Tak. Oczywiście. Cokolwiek Hanne będzie chciała.
Ylva zapatrzyła się w dal.
– To nigdy nie była kwestia tego, czego chcemy… czego chcemy dla sie-
bie i dla naszych córek. Chodzi o to, co możemy znieść.
Jak przetrwać w tym miejscu, przetrwać to życie. Znaleźć kogoś, kto
będzie cię chronił, bo sama nie możesz zapewnić sobie bezpieczeństwa.
Rodzić dzieci. Modlić się o chłopców. Modlić się, żeby dziwna i dzika
córka, którą wychowujesz, jakimś cudem odnalazła się w życiu. Lękać się
o nią, czuwać nad nią, zdać sobie sprawę, że twój lęk i troska nic nie zna-
czą, kiedy nadejdzie sztorm. Ylva nie mogła dostrzec innej ścieżki dla
Hanne. Nina wątpiła, czy nawet ona to potrafi.
Redvin zaprowadził je do stalowej windy, która uniosła je ku niebu.
Nawet windę mają lepszą, pomyślała żałośnie Nina, przypominając sobie
pobrzękujące mosiężne ustrojstwo, którym jechała kiedyś w Lazlayonie.
Raptem parę godzin temu była pewna, że ona i Hanne znajdą wyjście
z matni. Teraz strach pochłonął tę nadzieję.
Winda zatrzymała się z szarpnięciem na szczycie wieży i wyszły do
pokoju z mnóstwem okien, przy których rozstawiono różne lunety. Duży
tłum oficerów zebrał się, żeby obserwować atak, wyczuwało się napięcie,
ale też entuzjazm. W oddali widziała łuk zatoki, pagórki porośnięte trawą
morską, na których roiło się od ravkańskich żołnierzy. Przez wodę parły ku
nim fjerdańskie transportowce z czołgami i okręty desantowe.
Siły ravkańskie sprawiały wrażenie poobijanych i kruchych w porówna-
niu z metalowymi potworami, którymi dowodzili Fjerdanie. Nina widziała
żołnierzy Pierwszej Armii wspinających się na skały, które graniczyły
z niskimi klifami wokół zatoki. Dlaczego nie było akwatyków? Kazano im
zostać na tyłach? Mieli teraz antidotum na parem. Dlaczego nie wykorzy-
stali griszów, żeby wzburzyć fale i zatopić fjerdańskie okręty, zanim dobiją
do brzegu? Może fjerdańska napaść nadeszła za szybko, żeby przygotować
odpowiednią obronę.
Patrzyła, jak siły inwazyjne Fjerdan zbliżają się niczym szare, wygłod-
niałe potwory z głębin.
– Pierwsze uderzenie – powiedział Redvin. – Wkroczymy na ląd,
a potem zajdziemy Os Kervo od południa, a ludzie Bruma przyjdą od pół-
nocy. Ziemia poczerwienieje od ravkańskiej krwi.
Nina nie była tego taka pewna. Naszła ją myśl, która w równym stopniu
niosła zgrozę, co nadzieję.
– Dlaczego nie napotkają żadnego oporu? – zapytała Ylva.
– Ravkańczycy spodziewali się, że blokada Sturmhonda wytrzyma. Ci
głupcy skupili wszystkie siły na północy. Na południu została tylko mini-
malna obsada.
Blokada Sturmhonda. Jakim cudem Fjerdanie się przebili?
Nina pochyliła się do lunety i przyjrzała ravkańskim siłom. Trudno było
z tej odległości coś wypatrzyć, ale żołnierze robili wrażenie nienaturalnie
nieruchomych. Jakby zwyczajnie czekali. Wyostrzyła obraz na postaciach
stojących na skałach i rozpoznała znajome krucze włosy unoszące się na
wietrze.
To nie był zwykły żołnierz. To nie był zwykły akwatyk. To była Zoya
Nazyalensky. Najpotężniejsza szkwalniczka w Ravce i generał griszów.
Jeśli Ravka zabezpieczała się od północy, to co robiła tu Zoya?
– To cię niepokoi, Milo? – zapytała Ylva. – Ja od dawna jestem żoną
żołnierza. Przywykłam do realiów walki. Nie musimy na to patrzeć.
– Nie – odparła Nina. – Chcę popatrzeć.
– Nareszcie trochę siły charakteru! – ucieszył się Redvin. – Poznasz
smak pierwszego zwycięstwa.
Fjerdańscy żołnierze skoczyli do wody z karabinami w rękach, pędzili
ku plaży jak wezbrana fala przemocy.
Jeden po drugim żołnierze na skałach unieśli ręce. Armia szkwalników.
Zoya ostatnia rozłożyła ręce. Błyskawice przecięły niebo – nie pojedynczy
piorun, jak to do tej pory widziała Nina, gdy przywoływali je szkwalnicy,
ale cała ich sieć, tysiące włóczni zygzakowatego światła, które rozświetliły
niebo, aż stało się jaskrawofioletowe, zanim uderzyły w wodę.
Tłum wokół Niny wstrzymał oddech.
– Słodki Djelu! – krzyknął Redvin. – Nie!
Niestety było już za późno.
Powierzchnia morza zapłonęła nagle, wzburzyła się jak woda gotująca
się w garze, para biła z niej z sykiem. Nina nie słyszała krzyku mężczyzn
na płyciźnie, ale widziała ich rozwarte usta, ich drżące ciała, gdy przepły-
wał przez nie prąd. Fjerdańskie transportowce z czołgami jakby zapadły się
w sobie, dachy waliły się w stosach stopionego metalu, gąsienice zlewały
się w sztywną całość.
Blokada Sturmhonda wcale nie została przełamana. Celowo ustąpiła,
otwierając drzwi do pułapki, przez którą wpłynęła fjerdańska flota. Na to
właśnie czekali Ravkańczycy.
Błyskawice ustały i niebo stało się czyste, jeśli pominąć kilka chmurek.
Zoya i szkwalnicy przemówili.
Na wieży obserwacyjnej zrobiło się cicho, gdy oficerowie patrzyli, co
zostało z ich inwazji morskiej: ciała mężczyzn unoszące się na delikatnych
falach przy ravkańskim brzegu, machiny bojowe pokrzywione jak kadłuby
morskich wraków, z których część powoli tonęła.
Ylva przycisnęła ręce do ust. W oczach miała łzy. Nina zastanawiała się,
co czuje Hanne, patrząc na to zniszczenie u boku księcia.
Nina nie potrafiła cieszyć się ze śmierci żołnierzy, z których większość
miała mały wybór, kiedy wymaszerują i w jakiej wojnie wezmą udział.
Pomyślała jednak o zimowym balu, o radosnych toastach, o tym, jak ocho-
czo Fjerda świętowała wigilię tego, co uważała za zniszczenie drugiego
narodu.
To była prawdziwa wojna. Nie parady i przechwałki, ale krew i ofiary,
a Ravka nie podda się bez słowa.
– Przegraliśmy – szepnęła Ylva. – Tylu ludzi zginęło w jednej chwili.
– Zamknij się – warknął Redvin. – To dlatego nie ma miejsca dla kobiet
na polu bitwy.
To właśnie kobieta wepchnęła ci z powrotem do gardła twój „smak
pierwszego zwycięstwa”, pomyślała Nina z pewną satysfakcją.
– To nic takiego – ciągnął Redvin. Machnął ręką i zwrócił się do ofice-
rów. – Ta ofensywa to tylko zabezpieczenie. Na północy czeka na Ravkań-
czyków koszmar, z którego nigdy się nie otrząsną.
– Więcej czołgów? – zapytała Nina, siląc się na pełne nadziei drżenie
w głosie.
Redvin roześmiał się. Na ten dźwięk Nina dostała gęsiej skórki.
– O nie, dziewczynko. To broń, jakiej świat jeszcze nie widział. Królew-
ski szczeniak pomógł ją stworzyć.
– Książę Rasmus? – Jej zaskoczenie było szczere.
– O tak, jest bardziej żądny krwi, niż ktokolwiek z nas miał nadzieję.
Wyobraź sobie, że pomysł wziął z opery.
Hajefetla. Śpiewak. Czy Redvin mówił o planach, które widziała na
biurku Bruma? O broni, o jakiej wspomniał książę na balu? Rasmus wymy-
ślił nową broń. Rasmus, którego miały nadzieję skłonić do zawarcia pokoju.
Zachęcała króla Nikołaja, żeby ujrzał w nim potencjalnego sprzymierzeńca.
Wiedziały z Hanne, że jest okrutny, ale miały nadzieję, że to małostkowe
okrucieństwo, dziecinne, prywatne, nawyk zrodzony z frustracji. Chciały
wierzyć, że da się go oczyścić z fjerdańskiego jadu. On jednak podżegał do
wojny tak samo jak Brum. Przypomniała sobie, co powiedział Joran tamtej
nocy na lodowej fosie: „On bada swoją nową siłę”. Rasmus nie chciał stwo-
rzyć nowego świata, który ceni życie i litość bardziej niż siłę i potęgę mili-
tarną. On chciał dowieść światu, że jest Fjerdaninem do szpiku kości.
Musiała wymyślić, jak ostrzec Nikołaja, że nie można liczyć na księcia.
Najpierw jednak musi wyjść z tej wieży i odnaleźć Hanne.
– Nie mogę tego znieść – powiedziała. – To zbyt straszne, widzieć, jak
cierpią nasi żołnierze.
Ylva objęła ją i zaprowadziła do windy.
– Zostawmy to mężczyznom. – Kiedy już drzwi się zamknęły, dodała: –
Wszystko będzie dobrze, Milu. Jeśli Redvin mówi, że Fjerda ma przewagę,
to znaczy, że ma.
Tego właśnie się obawiam, pomyślała Nina.
Kiedy zjechały na pokład, ucieszyła się ze słonej nuty w morskim
powietrzu. Łatwo mogła powiedzieć:
– Ylvo, możesz wrócić beze mnie? Nie jestem jeszcze gotowa na powrót
do kabiny, muszę się przewietrzyć.
Ylva zdjęła szal i owinęła nim Ninę.
– Nie możesz do niej pójść. Strażnicy cię nie wpuszczą. Chciałabym,
żebyś mogła. Chciałabym obie was stąd odesłać, żebyście żyły spokojnie
wśród Hedjütów.
– Nie będę jej szukać – skłamała Nina. – Potrzebuję odrobiny powietrza.
– Dobrze. Ale nie wchodź nikomu w drogę. Po takiej klęsce… żołnierze
będą szukali kogoś, kogo mogliby ukarać.
Nina skinęła głową. Kiedy tylko Ylva się odwróciła, ruszyła między żoł-
nierzami i żeglarzami w stronę podnóża wieży, w której zniknęli Rasmus
z Hanne. Przygotowała kościane strzałki i sięgnęła po moc, wyczuwając
obecność zwłok w wodzie i na łodziach wracających do Paszczy Lewiatana.
Dotrze do Hanne. Jeśli będzie musiała zabić Jorana, to tym lepiej. A potem?
Nie była pewna. Ukradnie łódź i odpłyną w bezpieczne miejsce, daleko
stąd.
Otworzyła drzwi u podstawy wieży i zmarszczyła nos. W powietrzu uno-
sił się dziwny zapach, woń kadzidła i świeżo skopanej ziemi. Poczuła ukłu-
cie w szyję i poleciała do przodu, w ciemność.
36
Zoya

Zoya spłynęła ze skał niesiona podmuchem wiatru. Widziała miejsca,


w których jej błyskawice uderzyły w plażę, zamieniając piasek w połysku-
jące szkło. Nie patrząc na wodę i ciała, pomaszerowała prosto na łagodne
pagórki porośnięte morską trawą, żeby dołączyć do reszty żołnierzy.
Widziane z bliska pomalowane dekoracje, które ustawili nad plażą,
mniej przypominały czołgi, a bardziej to, czym naprawdę były: teatralną
scenografią mającą zwieść wroga. Wystarczyło jednak, żeby wyglądały
wiarygodnie z daleka – drobne oszustwo, do którego zainspirowali ich
wspólnicy z Klubu Wron. Gdyby Fjerdanie zobaczyli, że zatoka właściwie
nie ma żadnej obrony, mogliby wyczuć pułapkę i czekającą na nich burzę.
Na wszelki wypadek Ravkańscy żołnierze zostali zaopatrzeni w buty
z gumową podeszwą zamiast skórzanej.
– Tylu ich zginęło… – mruknęła Genya, kiedy Zoya podeszła do
namiotu dowodzenia Triumwiratu i kazała sobie przynieść trochę wody.
– To trzeba było zrobić.
Nie mogła opłakiwać żołnierzy, których nie znała, kiedy jej właśni
ludzie zbierali się na północnym froncie. Ostrzegła Nikołaja, że została
stworzona do tego, żeby być bronią. W tym była dobra, to rozumiała.
Podeszła do latacza, który dla niej przygotowywano. Musiała jak naj-
szybciej znaleźć się w powietrzu.
– Nic ci nie jest? – spytała Genya, zakładając gogle lotnicze.
Bardzo często zadawała to pytanie, odkąd stracili Davida, jakby te słowa
w jakiś sposób mogły chronić przed krzywdą.
– Tylko cała jestem w soli. Jakieś wieści z północnego frontu?
– Walczą.
– W takim razie ruszajmy.
Zoya starała się zignorować strach, który ją pochwycił. Będą lecieć
nisko i nad lądem, żeby Fjerdanie nie przechwycili ich w powietrzu. Pułk
griszów i żołnierzy Pierwszej Armii pozostanie tutaj, na wypadek gdyby
zdecydowali się raz jeszcze zaatakować plażę, ale Zoya uważała, że wyślą
morską bazę na północ, żeby tam wsparła natarcie.
– Mamy pewne wieści – powiedziała Genya, wyrywając ją z zamyślenia.
– Widziano tam Bezgwiezdnych.
Zoya uderzyła pięścią w metalowy kadłub latacza.
– Walczą dla Ravki czy Fjerdy?
– Trudno powiedzieć. Trzymają się z dala od walk. – Genya zawiesiła
głos. – On jest z nimi.
To jasne, że Zmrocz dotarł na pole bitwy w otoczeniu swoich wyznaw-
ców. Ale co zamierzał? Nikołaj powiedział, że Zmrocz ma talent do wido-
wisk.
– Bitwa to tylko dla niego tło – zrozumiała. – Zamierza ogłosić swój
powrót za pomocą jakiegoś cudu.
Przypomniała sobie, co powiedziała mu Alina. „Dlaczego koniecznie
chcesz zostać naszym zbawcą?”. Zmrocz poczeka na właściwą chwilę,
może nawet na śmierć Nikołaja, a potem objawi się jako święty, żeby
poprowadzić ich ku… Czemu właściwie? Ku wolności? Nigdy nie musiał
stawiać czoła nowoczesnym maszynom bojowym Fjerdy. Nie zdoła sam ich
pokonać, bez względu na to, w co wierzy. A ona naszprycuje się parem, nim
ruszy za nim ponownie.
– Pani generał! – Żołnierz biegł w ich stronę z listem w ręku. – Miałem
to przekazać.
Genya wyjęła mu kartkę z palców.
– Od kogo?
– Od mężczyzny w mnisich szatach. Wyszedł na brzeg kawałek dalej
wzdłuż wybrzeża.
– Był ubrany na brązowo czy czarno?
– Na brązowo i nosił symbol Przywoływaczki Słońca.
Genya przeczytała list.
– Na wszystkich świętych…
– Daj mi to.
– Zoyu, zachowaj rozsądek.
– Co tu, do diabła, napisano? – Zoya wyrwała list Genyi.
Napisano krótko, po ravkańsku: „Mam Milę Jandersdat. Przyjdź do
wschodniej wieży obserwacyjnej na pokładzie Paszczy Lewiatana. Będzie
czekała na ciebie w celi”.
Zoya zmięła list w ręku. Apparat dopadł Ninę.
– To pułapka – powiedziała Genya. – To nie jest początek negocjacji.
Chce, żebyś postąpiła pochopnie. Zoyu? Zoyu, co ty robisz?
Zoya wróciła do namiotu.
– Coś pochopnego.
– Opracowaliśmy strategię – sprzeciwiła się Genya, idąc za nią pośpiesz-
nie. – I ona się sprawdza. Musimy się jej trzymać. A Nikołaj potrzebuje cię
do pomocy przy kierowaniu rakietami.
Zoya się zawahała. Nie chciała zostawiać swojego króla bez zasobów,
których potrzebował. Do diabła, chciała być przy nim podczas walki. Za
każdym razem, gdy pomyślała o tym, jak leżał na podłodze Kormorana
z rękami pod głową i wymawiał te słowa, te absurdalne, piękne słowa…
„Żaden książę ani żadna siła nie powstrzymaliby mnie przed pragnieniem
ciebie”. To wspomnienie było jak słodka trucizna – Zoya dobrze wiedziała,
jakie szkody wyrządzi, a mimo to wciąż łaknęła tego smaku.
Powinnaś była powiedzieć mu „tak”, pomyślała po raz setny. Trzeba
było powiedzieć, że go kochasz. Tylko na co zdawały się słowa ludziom
takim jak ona? Nikołaj zasługiwał na coś więcej, Ravka wymagała czegoś
więcej. Jednakże przez godzinę, przez dzień mógł należeć do niej. A jeśli
coś mu się stanie na polu bitwy? Za bardzo bała się powiedzieć mu „tak”,
ukazać prawdę, swoje pragnienia, przyznać, że odkąd pierwszy raz go zoba-
czyła, wiedziała, że jest bohaterem z historii jej ciotki, chłopcem o złotym
duchu, pełnym światła i nadziei. Na wszystkich świętych, chciała być bli-
sko tego światła, chciała czuć jego ciepło tak długo, jak się da.
Pokręciła głową i weszła do namiotu. Zdjęła mundur Pierwszej Armii,
który włożyła, żeby ukryć swoją tożsamość.
– Są inni szkwalnicy – powiedziała, wyjmując z kufra coś mniej charak-
terystycznego. – Adrik może kierować pociskami. Niedługo wrócę. Razem
z Niną Zenik.
– Możliwe, że ona już nie żyje.
Zoya prawie rozdarła koszulę z samodziału, którą wyjęła z kufra.
– Żyje. Zabraniam jej być martwą.
Genya wzięła się pod boki.
– Nie piorunuj mnie tymi smoczymi ślepiami, Zoyu. Nina nie jest dziec-
kiem. Jest żołnierzem i szpiegiem i nie chciałaby, żebyś się dla niej poświę-
cała.
– Ona żyje.
– A jeśli nie?
– To zabiję każde żywe stworzenie, jakim Fjerda rzuci we mnie.
– Zoyu, przestań. Proszę. Nie chcę stracić i ciebie!
Słysząc, jak Genyi łamie się głos, Zoya zamarła. Ten dźwięk zranił ją
w serce, ból był nagły i przytłaczający. W jedynym bursztynowym oku
Genyi pojawiły się łzy.
– Zoyu – szepnęła. – Nie dam rady sama. Nie… Nie mogę być ostatnią
z naszej trójki.
Zoyę przeszedł dreszcz. Widziała cierpienie przyjaciółki, ale nie wie-
działa, jak na nie zaradzić, kim być w tej chwili. To Genya okazywała
serce, ocierała łzy, koiła i naprawiała.
Daj mi coś, z czym mogę walczyć, pomyślała Zoya. Coś, w co można
uderzyć, co można zniszczyć.
To był jedyny dar, jaki miała.
Miała wrażenie, że dusi się z żalu i wstydu, ale wykrztusiła te słowa:
– Powinnam tam być, żeby go chronić. Żeby chronić was oboje.
– Chroń mnie teraz. Nie leć.
– Muszę, Genyu. Apparat stanowi zagrożenie dla Nikołaja i zawsze tak
będzie, dopóki go nie wyeliminujemy.
Genya zaśmiała się z niedowierzaniem.
– Nie będziesz walczyła z Apparatem. Lecisz ratować Ninę.
Zoya przycisnęła dłonie do oczu.
– To była moja misja. Kiedy Nina została złapana na Wyspie Tułaczej,
byłam jej dowódcą. Wymagałam od niej więcej, niż powinnam. Pozwoliłam
jej odejść w złości. Gdyby nie ja, nigdy nie zostałaby złapana przez Fjer-
dan. Nigdy nie wylądowałaby w Ketterdamie, nie zakochałaby się w łowcy
czarownic. Nie mogę jej znowu stracić. – Wzięła głęboki wdech. – Jeśli
Apparat ma Ninę, to jej przykrywka została zniszczona. Apparat odda ją
Jarlowi Brumowi. Nie pozwolę, żeby ją torturowano, kiedy mam szansę
temu zaradzić.
Genya uniosła ręce.
– Wszyscy ludzie w tym obozie są na tej ścieżce z powodu decyzji
Triumwiratu. Zdecydowali się stanąć między Ravką a zniszczeniem. Taki
był też wybór Niny. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Dlaczego tak bardzo
naciskałaś na Ninę, jeśli nie chciałaś, żeby korzystała ze swoich umiejętno-
ści?
– Bo chciałam, żeby przetrwała!
– Zoyu, wiesz dlaczego Zmrocz przegrał w wojnie domowej? W jaki
sposób Alina go powstrzymała?
Zoya ścisnęła nasadę nosa.
– Nie. A chciałabym wiedzieć.
– Bo on zawsze walczył sam. Pozwolił, żeby jego moc odizolowała go
od innych. Alina miała nas. Ty też nas masz. Odpychasz nas, trzymasz na
dystans, żeby nas nie opłakiwać. Ale i tak będziesz nas opłakiwać. Tak
działa miłość.
Zoya się odwróciła.
– Już tego nie potrafię. Nie wiem, jak dalej trwać.
– Ja też. Są takie dni, kiedy wręcz nie chcę dalej trwać. Ale nie mogę
wieść życia bez miłości.
Zoya zatrzasnęła kufer.
– Tym się różnimy.
– Nie wiesz, w co się pakujesz. Jesteś potężna. Nie jesteś nieśmiertelna.
– Przekonamy się.
Genya stanęła jej na drodze.
– Zoyu, Apparat wie, że jesteś atutem, który może zmienić losy tej
wojny.
Teraz smok w niej obnażył kły i Zoya się uśmiechnęła.
– Nic o mnie nie wie, ale wkrótce się dowie.
37
Nikołaj

Mocny wiatr wiał od brzegu na zachód. Nikołaj zastanawiał się, czy popeł-
nił potworny błąd. Teren, który rozciągał się przed nim, był kamienisty
i wymarły. Przynajmniej nie było błota. To jednak znaczyło też, że fjerdań-
skim czołgom będzie się lepiej jechało. Miał nadzieję, że las je spowolni,
ale Fjerdanie po prostu nafaszerowali swoich griszów parem i kazali
szkwalnikom poprzewracać drzewa, niszcząc lasy, które strzegły północnej
granicy od setek lat. Ich ciężkie maszyny odrzucały pnie jak zmurszałe
szczapki. Wczesnym rankiem niebo miało ciemnoszary kolor, gwiazdy na-
dal były widoczne nad horyzontem. Kiedy zerknął w stronę wybrzeża, pra-
wie widział delikatną szarą linię morza. Może część tych przewróconych
drzew sturla się z urwisk i wpadnie do morza. Może prąd poniesie je ku
odległym brzegom, żeby przeszkadzały rybakom, albo może zostaną
wyrzucone na ląd i wykorzystane do budowy nowego domu. Rodzina zgro-
madzi się pod nowym dachem i nigdy się nie dowie, że chroni się pod
kawałkiem Ravki, odłamanym kawałkiem kraju, który może już nigdy nie
zostanie scalony.
Kiedy już zwiadowcy i latacze Nikołaja potwierdzili ruchy fjerdańskich
wojsk, siły Ravki rozbiły obóz na niskim wzniesieniu na północ od malut-
kiego miasteczka Paczesyana. Zapuszczona wioska stanowiła bazę dla ich
operacji, kiedy generał Penski wysłał żołnierzy Pierwszej Armii do kopania
okopów – niektóre były dość głębokie i szerokie, żeby zatrzymać czołgi,
inne miały chronić wyrzutnie rakiet.
Wcześniej nie wiedział, gdzie Fjerdanie mogą uderzyć, a to znaczyło, że
Ravka nie jest w stanie przygotować obrony. Pozwolił, żeby blokada
Sturmhonda została przełamana, i skusił ich okazją do ataku z dwóch stron
– od zatoki i tutaj, przy granicy w pobliżu Arkesku. Dał wilkowi szansę
zacisnąć szczęki wokół Os Kervo i przejąć Ravkę Zachodnią jednym potęż-
nym kłapnięciem zębisk.
Ryzykowny ruch, ale czy właściwy? Niedługo się dowie.
Nie czekał na świt. Na błotnistych polach pod Nezkii ukrywali się do
ostatniej chwili. Nie dzisiaj. Dzisiaj nie będzie wielkiego podstępu, min,
które powitają Fjerdan na polu. Zamiast tego wróg obudzi się na widok
pokazu mocy, który da mu do myślenia. Taką przynajmniej Nikołaj miał
nadzieję.
– Żołnierze słońca! – krzyknął Adrik.
Członkowie zakonu przeszli pomiędzy szeregami griszów i żołnierzy
Pierwszej Armii.
Przywoływacze słońca, którzy odziedziczyli moc Aliny, stali wzdłuż
linii frontu. Dowodził nimi Adrik, najwyższy rangą eteryk na polu bitwy.
Zoya została na południu. Nie było jednak czasu, żeby myśleć o niebezpie-
czeństwach, jakim będzie stawiała czoło. Nikołaj mógł tylko nadal w nią
wierzyć, tak jak to zawsze robił. I jeśli chciał wypowiedzieć jakieś słowa,
a inne cofnąć, to czas na to minął. Teraz musiał walczyć.
Adrik uniósł mosiężną rękę i dał rozkaz:
– Świt!
Żołnierze słońca zalali puste pola Arkesku słonecznym światłem. Niko-
łaj zmrużył oczy z powodu blasku, patrząc na wyjałowione pole i zrytą zie-
mię w oddali, gdzie kiedyś rósł las. Wyobrażał sobie tylko, że Fjerdanie
robią to samo, zastanawiając się, jakie to dziwne słońce wzeszło na połu-
dniu. Nie będą mieli dużo czasu do namysłu.
– Szkwalnicy, przygotować się! – krzyknęła Nadia do swojego oddziału
eteryków.
– Pierwsza salwa! – krzyknęła Leoni do swoich fabrykatorów. – Teraz!
Rozległ się dźwięk podobny do trzasku, a potem niski wizg: odpalono
rakiety. Tytanowe korpusy słabo odbijały światło fałszywego świtu. Wzbiły
się po łukach w niebo jak srebrne strzałki śmigające w stronę horyzontu,
podczas gdy szkwalnicy powstrzymywali wiatr z zachodu i kierowali poci-
ski do celu – fjerdańskich czołgów i żołnierzy.
Kiedy uderzyły, huk rozerwał powietrze, niepohamowany rytm wybu-
chów wstrząsnął ziemią. Nikołaj wspiął się na rozchwierutane schodki pro-
wadzące na wieżę obserwacyjną i zerknął przez lornetkę. Dym i ogień
wzbił się z fjerdańskich szyków. Mężczyźni biegali, żeby ugasić ogień,
pomóc rannym towarzyszom, wyciągali ciała ze zgliszczy. Jakby patrzył na
Os Altę w noc bombardowania. Z odległości można by uznać, że ci żołnie-
rze to Ravkańczycy, przyjaciele, jego właśni poddani, próbujący ogarnąć
nagły atak. Ziemię dziurawiły dymiące czarne kratery. Ilu zginęło od jed-
nego uderzenia? W okamgnieniu?
Przewaga zasięgu, pomyślał. Fjerdanie myśleli, że zdołają uziemić
ravkańskie latacze, i prawie im się to udało. Nie wzięli jednak pod uwagę
tytanowych pocisków Ravki. Gdyby chcieli wykorzystać swoją broń i arty-
lerię, musieliby podejść bliżej, a żołnierze i czołgi znaleźliby się w zasięgu
ravkańskiego ognia. Fjerdanie stanowili bardzo duży cel. Mieli pełny skar-
biec, ich armia nie została osłabiona latami walki na dwóch frontach. To
było widać.
Nikołaj nie zamierzał pozwolić im otrząsnąć się po pierwszym uderze-
niu. Dał znać żołnierzom na dole i generał Penski rozkazał ruszyć swojemu
oddziałowi czołgów, a za nimi wymaszerowała piechota i griszowie pod
dowództwem Adrika. To była ich szansa na zdobycie przewagi i zmuszenie
wroga do pośpiesznego odwrotu.
– Czy oczekuję za wiele, mając nadzieję, że spakują się i wrócą do
domu? – zapytała Nadia, gdy zszedł z wieży.
– Nie wycofają się – powiedział Tolya, przewieszając karabin przez sze-
rokie plecy. – Nie, kiedy dowodzi nimi Brum.
Nikołaj też w to wierzył. Cała polityczna przyszłość Bruma zależała od
sukcesu w tej kampanii. Brutalne i zdecydowane zwycięstwo, które da Fjer-
danom większość Ravki Zachodniej i sprawi, że wschodnia część znajdzie
się w ich zasięgu. Dysponując odpowiednią ilością tytanu, Ravka mogłaby
po prostu stać i strzelać do Fjerdan, aż będą za słabi, żeby napierać. Nie
mogła jednak wybudować domu z cegieł, których nie miała.
Nigdy nie był równie zmęczony i nigdy nie martwił się o swoich ludzi
tak bardzo jak teraz. Poprzedniej nocy obszedł obóz, rozmawiał z żołnie-
rzami i dowódcami, przystawał, żeby się napić albo zagrać w karty. Starał
się nie myśleć o tym, ilu z nich nie przeżyje bitwy.
– Jesteśmy gotowi na drugą salwę? – zapytał.
– Na twój rozkaz – odpowiedziała Nadia.
– A Bezgwiezdni?
Tolya skinął głową na wschód.
– Rozbili obóz na obrzeżach pola bitwy.
– Nie wkraczają?
– Nie.
– Są uzbrojeni?
– Trudno powiedzieć – odparł Tolya. – Czy to dobrze, czy źle, są ludźmi
wierzącymi. Zaatakują pięściami i kijami, jeśli będą musieli.
– Może ktoś zastrzeli Zmrocza – zasugerowała Nadia.
– Wtedy będę musiał wysłać Jarlowi Brumowi list z podziękowaniami. –
Nikołaj nie wiedział, co Zmrocz zamierza, ale żołnierze słońca będą
gotowi.
Przyszła Leoni. Fioletową keftę miała oblepioną kurzem i sadzą.
– Fjerdanie znowu formują szyk.
– Druga salwa – powiedział Nikołaj.
Leoni z powagą skinęła głową i razem z Nadią wróciły na swoje pozy-
cje. Nikołaj wiedział, że żadna z nich nie zapomni tego, co dzisiaj zoba-
czyła. Były wojowniczkami, żołnierzami; widziały walkę i gorsze rzeczy.
Jednakże to był innego rodzaju rozlew krwi, morderstwa z oddali, osta-
teczne i szybkie. David ich ostrzegł, że to zmieni oblicze wojny. Większe
rakiety o dłuższym zasięgu oznaczały, że będą mogli strzelać do znacznie
większych celów z oddali. „Ale gdzie to się kończy?” – zapytał wtedy
Tolya. Nikołaj nie wiedział. Dzisiaj nie mogli po prostu odeprzeć Fjerdan.
Musieli w jakiś sposób pobić ich dostatecznie mocno, żeby zaczęli się
zastanawiać nad sensem wojny z Ravką w ogóle.
– Tolya…
– Nie ma jeszcze wieści od Zoi i Genyi.
Udało im się? Oddziały Nikołaja liczyły na wsparcie griszów i żołnierzy
Pierwszej Armii z południa. A on musiał się dowiedzieć, czy Zoi nic nie
jest.
Rozległy się okrzyki po ravkańskiej stronie i chwilę potem poleciała
druga salwa pocisków, które uderzyły jeszcze dalej w szeregi Fjerdan. Tym
razem jednak przeciwnik był przygotowany. Fjerdańskie czołgi przetaczały
się po tlących się ciałach własnych żołnierzy, piechota parła do przodu.
To wszystko: dwie salwy i skończyły im się pociski. Żołnierze Leoni
w okopach przeładowywali broń, ale Nikołaj wiedział, że te pociski są sta-
lowe, nie z tytanu, i nie niosą eksplodujących głowic. Jeśli obserwowali ich
jacyś fjerdańscy zwiadowcy, to nie chciał, żeby się zorientowali, jak bardzo
osłabiona jest w tej chwili Ravka.
Większość bitew ciągnie się tygodniami; to długa harówka pośród kul
i krwi. Jednakże Ravka nie mogła walczyć w takiej wojnie. Nie mieli na to
funduszy, lataczy, ludzi do poświęcenia. To będzie ich bój ostatni. Jeśli
święci patrzyli, to Nikołaj miał nadzieję, że stoją po stronie Ravki. Miał
nadzieję, że ochronią Zoyę na południu. Miał nadzieję, że będą walczyć
teraz obok niego.
– Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? – zdziwił się Tolya. – Odłóż tę
broń.
Nikołaj spojrzał przez celownik karabinu.
– Nie mogę rzucić się heroicznie do walki bez broni.
– Potrzebujemy cię żywego, żebyś wydawał rozkazy, a nie, żeby wielo-
strzałowe karabiny Fjerdan rozsiekły cię na strzępy.
– Mam oficerów do wydawania rozkazów. To nasza ostatnia szansa na
prawdziwy atak. Jeśli przegramy, Ravka nie będzie potrzebowała króla.
Tolya westchnął.
– To w takim razie nie potrzebujesz też pewnie ochrony. Pójdziemy
razem.
Kiedy zbliżyli się do linii frontu, hałas stał się obezwładniający, huk
czołgów i artylerii był jak młot walący po głowie. Przepchnęli się przez
szyk, mijając rannych i tych, którzy szykowali się do walki.
– Korol Rezni! – krzyknęli żołnierze na jego widok.
Król z Bliznami. Już mu nie przeszkadzał ten przydomek.
– Kto będzie walczył przy mnie?! – odkrzyknął.
Ryknęli swoje imiona w odpowiedzi i ruszyli za nim.
Czuł zapach prochu, płonących ciał, wzruszonej ziemi. Jakby całe pole
było świeżo wykopanym grobem. Przypomniał sobie Halmhend, ciała
przed nim, szkarłatny rozbryzg na ustach Dominika, gdy umierał. „Osta-
tecznie ten kraj i tak cię dopadnie, bracie. Nie zapominaj o tym”. Nikołaj
obiecał, że sprawi się lepiej, zbuduje coś nowego. Niestety ostatecznie
wszystkie jego wynalazki i dyplomacja sprowadziły się do tego: walki
w błocie.
Szedł, biegł, a potem znalazł się w ogniu walki. Jego świat zawęził się
do dymu i krwi, huku broni, ryku czołgów. Postaci pojawiały się w rozbły-
skach i miał ledwie chwilę, żeby odróżnić przyjaciela od wroga. Hełmy
Fjerdan pomagały – takiego projektu jeszcze nigdy nie widział, ale odróż-
niały się od tych, które nosili ravkańscy żołnierze. Strzelił raz, drugi, prze-
ładował. Ktoś biegł do niego z lewej – szary mundur. Wyszarpnął nóż zza
pasa i wbił go w miękki brzuch. To było uczucie, o którym z radością zapo-
mniał, świadomość, że śmierć kroczy obok ciebie, czujesz jej oddech na
karku, kieruje twoją dłonią, ale w okamgnieniu jest gotowa skierować
ostrze przeciwko tobie.
Kula musnęła mu ramię. Szarpnął się do tyłu, stracił równowagę. Tolya
zaraz się pojawił, osłaniał Nikołaja, kiedy ten łapał równowagę, przełado-
wał i znowu ruszył do przodu. Nie będzie pamiętał tych twarzy, które
migały mu przelotnie jak duchy, ciał pod stopami, wiedział jednak, że
będzie je widywał w koszmarach.
– Nikołaj! – krzyknął Tolya.
On już jednak słyszał nadejście bestii – ogromny transporter, jaki
widzieli podczas pierwszej potyczki z Fjerdanami, pełen nafaszerowanych
narkotykami griszów. Potężne gąsienice dudniły na ziemi, metalowe
zębatki zgrzytały, powietrze gęstniało od smrodu palonego paliwa.
Swoim pozostałym lataczom polecił w miarę możliwości blokować fjer-
dańskie wsparcie z powietrza, ale też kazał im uważać na transportery.
Teraz obniżyły lot i wypuściły chmury nowoziemskiego antidotum. Tym
razem jednak szkwalnicy w transporterze nosili maski. Unieśli ręce, odpy-
chając mgłę antidotum silnymi podmuchami, które zbijały latacze z kursu.
– Te maski! – krzyknął Tolya ponad zgiełkiem.
To nie były zwykłe maski, jak te, które nosili Ravkańczycy. Nikołaj
podejrzewał, że dzięki nim fjerdańscy griszowie cały czas są pod wpływem
jurdy parem.
Ogromne metalowe wrota transportera otworzyły się i wyłonił się zza
nich kolejny szereg rachitycznych griszów w maskach. Wszędzie wzdłuż
fjerdańskiego szyku żołnierze pchali na wyznaczone pozycje dziwne
obiekty – wielkie metalowe dyski, które kształtem przypominały coś
pomiędzy misą a dzwonem. Zimowe słońce lśniło na ich zakrzywionych
brzegach. Parabole od Niny. Śpiewak. Nagle Nikołaj zrozumiał dziwne
hełmy noszone przez Fjerdan.
– Otworzyć ogień! – krzyknął. – Zabić griszów nafaszerowanych parem!
Zniszczyć te dzwony!
Spóźnił się jednak. Fjerdańscy żołnierze podnieśli ogromne młoty i ude-
rzyli w naczynia. Dziwna wibracja wypełniła powietrze. Odurzeni parem
szkwalnicy unieśli ręce i ludzie zaczęli krzyczeć.
Dźwięk był przytłaczający. Nikołaj przycisnął ręce do uszu. Wszędzie na
polu widział żołnierzy robiących to samo, upuszczających broń, padających
na kolana. Nigdy w życiu nie słyszał czegoś takiego, dźwięk wstrząsał jego
umysłem, kośćmi, wypełniał mu czaszkę. Nie dało się myśleć.
Fjerdańscy żołnierze chronieni przez swoje dziwne hełmy ruszyli do
przodu, otwierając ogień, zabijając bezradnych Ravkańczyków i griszów.
Hełmy stworzono tak, żeby chroniły przed przerażającym, paraliżującym
dźwiękiem.
Krew płynęła Tolyi z uszu. Nikołaj poczuł wilgoć na szyi i zdał sobie
sprawę, że to samo musi dziać się z nim. Wibracje sprawiały, że czuł się,
jakby rozrywano go na kawałki. Ravkańskie pociski wydawały się teraz
zabawkami.
Myślał, że zapewni swojemu krajowi szansę. Myślał, że chociaż wróg
ma więcej i lepiej uzbrojonych żołnierzy, zdoła znaleźć drogę wyjścia dla
swoich ludzi. Beznadziejna duma głupca. Tak właśnie to wszystko się skoń-
czy. Ravka na kolanach.
Przynajmniej walczył do końca jako ich król.
Chociaż może Ravka nie potrzebowała króla. Ani nawet awanturnika.
Może ten kraj potrzebował potwora.
Został mu jeszcze jeden ruch, ostatnia sztuczka lisa, skrawek nadziei
odziany w cień – jego demon. Kiedy już jednak żołnierze zobaczą, czym
Nikołaj jest, kiedy wrogowie poznają prawdę, korona na zawsze pozostanie
poza jego zasięgiem. Niech i tak będzie.
Idź, rozkazał. Zatrzymaj ich. Pomóż uwolnić mój kraj.
Demon się zawahał. W końcu był nim samym i znał cenę wolności. Nie
będzie już więcej sekretów.
I dobrze. Niech Vadik Demidov weźmie sobie tron. Ravka to przetrwa.
Demon wyrwał się z rykiem z jego ciała.
Teraz szybował nad polem bitwy prosto do straszliwych dzwonów.
Widział, jak żołnierze zadzierają głowy, widział odmalowane na ich twa-
rzach przerażenie na widok demona. Pokazywali go palcami i krzyczeli,
wytrzeszczając oczy ze zgrozy.
Jednakże dźwięk dzwonów to było za dużo. Wibracje przenikały jego
ciało z cienia, rozszczepiały je, rozłamywały. Walczył, sklejał je z powro-
tem w całość, ale im bliżej Fjerdan się znajdował, tym trudniejsze to było.
Jego skrzydła, jego ciało rozsnuwały się wokół niego.
Kolejny błąd. Tym razem jego ostatni. Demon rozpadnie się, a Nikołaj
wiedział, że umrze wraz z nim.
Ravka upadnie. Po tysiącach lat Lancovów u władzy. Jego ludzie, jego
kraj, griszowie. Wszystko przepadło.
Przeszył go ból. Demon rozpadał się. Klęcząc na ziemi, jego śmiertelne
ciało krzyczało pod niebiosa. Tylko tyle mu zostało. Ostatnia szansa na
walkę o ten kraj, zanim spadnie na zawsze w ciemność.
Zazgrzytał zębami, czując kły w ustach.
Umrzemy razem.
Demon wrzasnął w odpowiedzi ogarnięty bólem i gniewem. Jego wola
była niezłomna jak stal, gdy razem rzucili się ku dzwonom.
38
Mnich

Zatem chłopak miał umrzeć. Może oni wszyscy umrą.


Gdyby w czaszce nie dzwoniło mu, jakby miał tam dzwony kościelne,
Aleksander może by się roześmiał. Zamiast tego klęczał na ziemi wraz
z pozostałymi Bezgwiezdnymi, zasłaniał rękami uszy i próbował znaleźć
jakieś wyjście. Okulary, których używał jako rekwizytu, spadły mu z twa-
rzy i leżały potłuczone na ziemi. Poczekajcie na znak, powiedział im. Bez-
gwiezdny wskaże nam drogę.
Zamierzał przywołać potężną chmurę cienia, przesłonić słońce, napełnić
ich zgrozą.
Nie będzie żadnego znaku. Nie przewidział takiej broni jak ta.
Znowu spróbował przywołać swoich niczewojów, ale nie mogli przybrać
kształtu. Odurzeni narkotykami szkwalnicy Fjerdy w jakiś sposób wzmac-
niali wibracje dzwonów, nie pozwalając cieniom się uformować.
Nie słyszał krzyków otaczających go Bezgwiezdnych, ale widział ich
otwarte w skowycie usta, oczy przepełnione cierpieniem i konsternacją. Po
stronie Fjerdan widział wychudzonych szkwalników zmuszonych do służby
Fjerdzie, ich kruche, drżące ciała, zapadnięte, udręczone twarze. To była
jurda parem. Nigdy dotąd nie widział skutków jej działania, nie rozumiał,
jak może wpływać na jego ludzi. Griszowie, którzy stali się bronią prze-
ciwko griszom. Fjerda wreszcie zrealizowała swoje marzenie o dominacji.
Może też zrealizować swoje marzenie o podboju.
Musiał wynieść się z tego miejsca, jak najdalej od tego dźwięku. Wstał
i ruszył chwiejnie przez szeregi Bezgwiezdnych – wszyscy byli tak pogrą-
żeni w bólu, że nie zwracali na niego uwagi.
Wtedy coś poczuł – jakby w trzewia wbito mu hak. Odwrócił się i zoba-
czył, że demon młodego króla pędzi przez niebo, ucieleśnienie jego własnej
mocy, które spostrzegł podczas obisbaya, kiedy pragnął sam przejąć
demona.
Chłopak puścił go wolno. Zapłaci za to tronem. Zapłaci za to wszystkim.
Dlaczego? Żeby umrzeć heroicznie dla kraju, który odwróci się od niego?
Czy ten chłopak nigdy niczego się nie nauczy?
Ofiara, szepnął Yurij z nabożną czcią.
To głupiec, pomyślał Aleksander. Twoja rewerencja należy się mnie.
Co dobrego zdziała ten wielki gest króla? Aleksander czuł, że demon
rozpada się, tak jak rozpadali się niczewoje. Był silniejszy od nich, może
dzięki temu, że wyłonił się z Nikołaja cały, zamiast zostać oderwanym od
cieni, a może dlatego, że był połączony ze świadomością króla. Mimo
wszystko nie poradzi sobie z dzwonami.
Chociaż mógłby sobie poradzić. Z twoją pomocą.
Oczywiście Yurij niczego tak nie pragnął, jak tego, żeby Aleksander
poświęcił się dla tej sprawy.
Poszli za tobą. Uwierzyli w ciebie.
Aleksander musiał uciekać. Uratuje się, jak to zawsze robił, przegrupuje
siły i stworzy nowy plan. Fjerdanie wdarli się w szyk Ravkańczyków i gdy
dotrą do Bezgwiezdnych, na dobrą sprawę będzie bezradny. Musiał się
stamtąd wynosić. Miał wieczność, żeby przygotować nową strategię; żeby
odebrać Ravkę Fjerdanom, zebrać popleczników i wykuć nową ścieżkę do
zwycięstwa. Zbyt ciężko walczył o powrót do życia, by teraz narażać je na
niebezpieczeństwo.
Nie mógł jednak zaprzeczyć temu, co stanie się griszami, jeśli Fjerdanie
dzisiaj zwyciężą. I nie będzie cudu, wielkiego wskrzeszenia, jeśli nikt go
nie zobaczy.
Może jeszcze nie było za późno, żeby uratować tę chwilę. Stanął mocno
na nogach i rozłożył ręce, przywołując cienie. Tym razem nie próbował
stworzyć żołnierzy. Zamiast tego posłał cienie przez pole – kruche macki
ciemności, szukające na oślep znajomej mocy. Podobieństwa się przycią-
gają.
Krzyknął, gdy cienie napotkały demona i przywarły do niego.
Więcej. Aleksander cały się trząsł, gdy walczył, żeby zachować jasność
umysłu mimo ogłuszających wibracji w czaszce, które przyprawiały go
o szaleństwo. Jego macki ciemności owinęły się wokół demona, dodając
mu siły, wiążąc się i wzmacniając jego formę.
Stwór wrzasnął. Aleksander czuł umysł demona, umysł Nikołaja.
Jestem potworem…
Cień myśli.
Skrzydła niosły demona przez zimowe niebo, gdy rzucił się ku dzwo-
nom. Uderzył w jeden, potem w drugi, a one leciały z hukiem na ziemię
i zostawał z nich tylko stos metalu i szkła. Żołnierz spróbował strzelić do
stwora, ale ten zerwał mu hełm i ciął go przez twarz pazurami, uciszając go;
jego ciepła krew była jak balsam.
Fjerdanie rozproszyli się przerażeni potworem, który przed nimi ożył.
Griszowie pod wpływem parem patrzyli bez zainteresowania, w ich umy-
słach nie było niczego poza narkotykiem.
Z triumfalnym rykiem król-demon rozniósł ostatni dzwon. Ściana
dźwięku zawaliła się w błogosławionej ciszy. Ravkańscy żołnierze zaczęli
krzyczeć, wstając chwiejnie. Krwawili, byli poranieni, ale się nie poddali.
Podnieśli broń, a ravkańscy griszowie unieśli ręce i znowu wszyscy rzucili
się do walki.
– Co się stało?! – krzyknął brat Czernov.
Aleksander ledwie go słyszał. W uszach nadal dzwoniło mu od potwor-
nego dźwięku, pomaganie demonowi wiele go kosztowało. Patrzył, jak
potwór wraca do króla, ciemna plama sunęła przez pole do swojego praw-
dziwego pana. Bezgwiezdni nie widzieli, co Aleksander zrobił, ani tego nie
rozumieli. Leżeli wtedy na ziemi powaleni przez dzwony.
– Co robimy? – zapytał brat Czernov.
Aleksander nie był pewien. Dzwony przepadły, ale Fjerda uzyskała prze-
wagę. Jej żołnierze otrząsali się, parli naprzód. Król był otoczony.
– Na niebie są demony!
W pierwszej chwili myślał, że mnich ma na myśli Nikołajowego stwora
z cieni, ale wskazywał południowy wschód.
– Kto ma lunetę? – zapytał i brat Czernov zaraz mu ją podał.
Coś leciało w kierunku pola bitwy, chociaż nie potrafił powiedzieć, co.
Wiedział tylko, że to może oznaczać kolejne kłopoty dla króla. Nikołaj nie
miał sprzymierzeńców na południu.
– Gdzie znak? – dopytywał się błagalnie brat Czernov. – Dlaczego Bez-
gwiezdny nas porzucił? Co zrobimy?
Aleksander patrzył, jak Fjerdanie otaczają króla i jego żołnierzy.
Dzwony pozwoliły im odciąć Nikołajowi drogę odwrotu. Podejrzewał, że
mógłby posłać mu na pomoc niczewojów. Mógłby spróbować uratować
króla Ravki po raz drugi.
Albo mógł pozwolić mu umrzeć, przejąć kontrolę nad wojskami Ravki
i samemu je poprowadzić.
Chłopak był odważny. Zniszczył dzwony, kładąc na szali własne życie
i lojalność swojego kraju. I wcale nie znaczyło to, że wygra tego dnia.
Wybacz, Nikołaju. Nie można liczyć na dwa cuda jednego ranka.
– Co robimy? – powtórzył desperacko Czernov.
Aleksander odwrócił się plecami do ostatniego króla z rodu Lancovów.
Niech umrze jako męczennik.
– Pozostaje nam tylko jedno – zwrócił się do swojej trzódki. – Modlić
się.
39
Zoya

Zoya wiedziała, że jest nierozważna, że pozwala sobie na tę samą lekko-


myślność, za którą raz za razem beształa Ninę, ale nie zamierzała pozwolić,
by jednego z jej żołnierzy wykorzystano jako pionka w grze. Apparat chciał
z nią pogrywać, więc za to zapłaci. Zamierzała podyktować mu zasady tej
gry.
Na skraju plaży powoli ściągnęła w dół pokrywę chmur, żeby nie zwra-
cać niczyjej uwagi, a potem spowiła się morską mgłą. Przywołała wiatr,
żeby poniósł ją nisko nad chmurami, kiedy ślizgała się po falach. Taką moc
dały jej amplifikatory na nadgarstkach, łuski Jurisa. Nie był to prawdziwy
lot i wymagał od niej pełnej koncentracji, ale Apparat będzie się spodziewał
zakamuflowanego latacza albo tratwy. Miała większą szansę wydostać
Ninę, jeśli zaskoczy kapłana i jego ludzi.
A jeśli Nina nie żyje?
Zoya straciła tylu samo sojuszników, co wysłała wrogów do grobu.
A Nina nie była nawet jej przyjaciółką. Była podwładną, początkującą
uczennicą z talentem do języków, na którą zawsze można było liczyć, że
narobi kłopotów – jeśli nie znajdzie gotowych tarapatów, w które może się
wpakować. Jednakże Zoya była jej przełożoną i nauczycielką, a to zna-
czyło, że Nina znajdowała się pod jej opieką.
Śmiech Jurisa przewalił się w niej grzmotem.
Zoyu od ogrodu, kiedy przestaniesz kłamać?
Kiedy zbliżyła się do ogromnej bazy fjerdańskiej, przeszył ją dreszcz.
Baza była jeszcze większa, niż się wydawała z plaży. Zoya okrążyła ją
powoli, zerkając poprzez przywołaną mgłę, próbując się zorientować.
Wschodnia wieża była względnie oczywista, ale miała ze dwadzieścia pię-
ter wysokości. Gdzie Apparat trzymał Ninę? Powiedział, że w celach…
Tam! Blisko szczytu budowli, spostrzegła ciąg gładkiej ściany bez okien.
To muszą być cele.
Jak jednak miała się tam dostać? Mogła wskoczyć na prądzie powietrza,
ale zostałaby zauważona, a nagła burza może się wydać odrobinę podej-
rzana. Okrążyła powoli podstawę bazy i spostrzegła ciąg pomostów, przy
których mogły cumować mniejsze łodzie. Na jednym z nich dwóch fjerdań-
skich żołnierzy naprawiało rozbity kadłub uzbrojonej łodzi.
Zoya weszła na pomost i uniosła ręce, a potem zacisnęła je w pięści.
Żołnierze złapali się za gardła, gdy całe powietrze uszło im z płuc. Padli
nieprzytomni na pomost, a Zoya odciągnęła ich z widoku. Ucieszyła się
z ciężkiego płaszcza i żołnierskiej czapki. Kobiety nie służyły w fjerdań-
skiej armii.
Zakradła się pomostem i wspięła po metalowej drabince na główny
pokład. Szła ze spuszczoną głową i starała się poruszać z determinacją. Nie
była aktorką i nie miała talentu do podstępów, ale potrzebowała tylko dojść
do wieży. Baza płynęła przez fale, nabierając prędkości. Zoya była pewna,
że płynie na północ, żeby wesprzeć pozostałe fjerdańskie siły.
Dotarła do wschodniej wieży obserwacyjnej i weszła do środka. Uznała,
że winda nie jest bezpiecznym rozwiązaniem, ale kiedy zerknęła w głąb
klatki schodowej, usłyszała, że ktoś schodzi. Nie znała fjerdańskiego. Nie
chciała ryzykować, że spotka kolejnych żołnierzy. Musiała więc pojechać
windą.
Weszła do niej i wybrała numer piętra tuż pod poziomem obserwacyj-
nym, bo nie była pewna, co tam znajdzie. Na dziesiątym piętrze winda
zatrzymała się gwałtownie. Zoya wbiła wzrok w podłogę, gdy ktoś w błysz-
czących butach wszedł do środka. Ktokolwiek to był, nacisnął guziki
i znowu ruszyli w górę. Przybysz powiedział coś po fjerdańsku.
Zoya burknęła w odpowiedzi. Serce biło jej jak szalone.
Teraz głos był wściekły. Mężczyzna złapał Zoyę za podbródek i uniósł
jej głowę.
Szpakowata broda. Czarny mundur z białym wilkiem. Drüskelle.
Sięgnął po broń, ale Zoya była szybsza. Podmuch uderzył go w pierś
i mężczyzna grzmotnął z hukiem w ścianę, a potem padł bez życia na pod-
łogę.
Na wszystkich świętych… Teraz miała kolejny kłopot na głowie: zwłoki.
Zaczęła nerwowo przyciskać guziki wyższych pięter, w nadziei, że nikt
nie będzie czekał na zewnątrz, gdy otworzą się drzwi.
Winda zatrzymała się na poziomie, który wyglądał na pokład artyleryj-
ski. Z każdego okna sterczała broń. Było pusto. Zoya wyturlała ciało na
korytarz, a potem poraziła armaty piorunami, od których stopiły się długie
lufy. Drobna rzecz, ale póki tam była, mogła przy okazji narobić szkód.
Drzwi do windy zamknęły się i wreszcie dojechała na poziom więzienny
– taką przynajmniej miała nadzieję. Jeśli dobrze to oceniła, będzie silnie
strzeżony. Uniosła ręce.
Drzwi się otworzyły, za nimi trwała cisza. Zoya zobaczyła dwa długie,
szare korytarze zakręcające w przeciwnych kierunkach. Wzdłuż obu ścian
ciągnęły się drzwi. Czy znajdowali się za nimi griszowie?
Wybrała korytarz po prawej i zmniejszyła ciśnienie powietrza, żeby
wyciszyć odgłos kroków. Niepotrzebnie zawracała sobie tym głowę. Kiedy
wyszła zza zakrętu, zobaczyła kobietę o szerokiej talii i jedwabistych blond
włosach, która siedziała na krześle na końcu korytarza. Za nią stał Apparat
z dwoma żołnierzami Straży Kapłańskiej w brązowych habitach. Nina.
Zoya nie widziała jej, odkąd Nina opuściła Mały Pałac z misją, i zapo-
mniała, jak daleko Genya posunęła się w formowaniu: zupełnie jakby
patrzyła na kogoś obcego – jeśli pominąć uparty błysk w jej oczach, bo to
była cała Zenik.
Apparat przyciskał nóż do jej szyi.
– Spokojnie, generał Nazyalensky. Widzisz, gdzie się znalazłaś, prawda?
– Wskazał pozbawione okien ściany. – Ślepa uliczka. Wątpię, żeby nawet
niezrównana Nina Zenik przetrwała podcięcie żyły szyjnej.
– Wyjaśnienie śmierci dziewczyny, o której wszyscy wiedzą, że jest
dobrym i pobożnym członkiem domostwa Jarla Bruma, będzie aż tak
łatwe?
Apparat się uśmiechnął. Miał czarne dziąsła.
– Kiedy pokażę mu strzałki z kości, które wyjęliśmy z jej ubrania,
i ujawnimy jej szpiegów z Hringsy, to podejrzewam, że Jarl Brum da mi
medal. Zabraliśmy Ninie broń, a jej moc zda się na nic w przypadku moich
zdrowych żołnierzy. Przekonamy się, czy zechce wykorzystać swój chory
dar i wezwać parę trupów?
Nina tylko zacisnęła usta i patrzyła na Zoyę.
– Wątpię, żeby to zrobiła – mówił dalej Apparat. – Nie może wezwać
umarłych, nie niszcząc swojej przykrywki i nie narażając kochanej Hanne
Brum na oskarżenie o współpracę. To by popsuło jej plany zaręczyn
z następcą tronu, prawda?
– Czego chcesz? – zapytała Zoya. – Weź mnie jako swojego więźnia
i wypuść Ninę.
– Nie! – krzyknęła Nina.
– Źle mnie zrozumiałaś, Zoyu Nazyalensky. Nie chcę mieć w tobie więź-
nia, ale towarzysza. Zapewniam jednak, że moi mnisi stoją w gotowości.
Jeden krok w moją stronę, a całe pomieszczenie zostanie zalane gazem
z parem.
Zoya rozejrzała się po celach, suficie, dwóch żołnierzach Straży Kapłań-
skiej stojących po bokach Apparata. W ścianach widziała wywietrzniki, ale
mógł blefować. Miała antidotum w kieszeni. Warto było zaryzykować?
Musiałaby przyjąć antidotum, a potem jednocześnie walczyć z jego efek-
tami i z żołnierzami.
Pokręciła głową.
– Ani trochę nie kochasz Ravki?
– Ravką mieli władać święci mężowie, a twój król nie jest jednym
z nich. Jest wynaturzeniem. Święci muszą zostać od niego uwolnieni.
– Myślę, że znajdujesz wynaturzenie tam, gdzie ci to pasuje. Tak samo
jak swoich świętych. Czego chcesz? Mamy niedużo czasu.
– Widziano cię?
– Zabiłam po drodze człowieka.
– Rozumiem – odparł Apparat z pewnym niesmakiem. Szturchnął jed-
nego z mnichów. – Przyprowadźcie chłopca.
Mnich poszedł wypełnić rozkaz. Otworzył najbliższą celę i wyprowadził
wychudzonego więźnia.
– Tę biedną duszę zabrał z fjerdańskiej wioski Jarl Brum. To ciałobójca.
Albo może uzdrowiciel. Nigdy go nie szkolono. Teraz jednak robi
wszystko, co każe mu parem. – Apparat wyjął z fałd szaty paczuszkę i cia-
łobójca uniósł głowę, węsząc. Z gardła wyrwał mu się cichy jęk. – Ty i ja
opuścimy to miejsce razem, Zoyu Nazyalensky. Złożysz przysięgę wierno-
ści Vadikowi Demidovowi, prawdziwemu królowi z rodu Lancovów.
I zostaniesz moją świętą, symbolem nowej Ravki.
– A jeśli odmówię, twoi mnisi będą torturować Ninę?
– Ten ciałobójca będzie torturował Ninę. Jeden z waszych. Oderwie cal
po calu skórę od jej ciała, a kiedy jej serce zacznie odmawiać posłuszeń-
stwa, każę mu ją uleczyć i zacząć od nowa. Może każę pannie Zenik podać
narkotyk. Rozumiem, że przetrwała jedno spotkanie z parem. Wątpię, żeby
drugi raz tak jej się poszczęściło.
Po raz pierwszy Zoya zobaczyła panikę w oczach Niny.
Nie pozwolę na to, przysięgła w duchu. Nie zawiodę cię.
– Jeśli Nina Zenik dzisiaj zginie, kto będzie pamiętał jej imię? – ciągnął
Apparat. – Nie jest świętą, nie dokonała żadnych cudów.
– Ja będę pamiętała – powiedziała coraz bardziej rozgniewana Zoya. –
Pamiętam imiona ich wszystkich.
– Ty i ja opuścimy tę wieżę. Ogłosisz, że porzuciłaś swoją stronę i pro-
ponujesz swoje usługi prawdziwemu dziedzicowi Lancovów. Dołączysz do
nas i dopilnujesz detronizacji fałszywego króla.
– Gdzie ten plan się kończy? Powiedziałeś mi, co zamierzasz, ale jaki
masz cel?
– Demidov na tronie. Ravka oczyszczona i usankcjonowana przez świę-
tych.
– A ty?
– Będę zajmować się sprawami duszy Ravki. Ofiaruję ci dar, jakiego
nikt inny nie zdoła.
– To znaczy?
– Znam lokalizację tajnych baz Bruma, wszystkich ukrytych miejsc,
w których trzyma uwięzionych griszów. Mężczyzn, kobiety, dzieci, może
nawet twoich przyjaciół, o których myślałaś, że nie żyją. Nawet król i kró-
lowa Fjerdy nie wiedzą, gdzie ich szukać, tylko Jarl Brum i moi szpiedzy.
Łowca czarownic jest o wiele mniej dyskretny, niż sobie wyobraża, a moi
wyznawcy dobrze wykonali swoją robotę. Widzę, że teraz uważnie mnie
słuchasz.
Griszowie w celach. Griszowie, których torturowano i na których ekspe-
rymentowano. Griszowie, których mogła ocalić.
– Mam wybierać między moim królem i moimi ludźmi.
– Czy griszowie nie dość się wycierpieli? Pomyśl o wszystkich więzien-
nych drzwiach, które mogą się otworzyć, jeśli dołączysz do mojej sprawy.
Wyobraź sobie cierpienie, jakie będą musieli znosić twoi ludzie do tego
czasu.
– Wiesz, co myślę? – powiedziała Zoya, przysuwając się nieco. Gdyby
zdołała uderzyć błyskawicą, zanim mnisi wypuszczą gaz, to razem z Niną
mogłyby zająć się resztą ludzi Apparata. – Tu nigdy nie chodziło o świętych
i odnowę wiary w Ravce, ale o twoje pragnienie władzy. Masz żal do męż-
czyzn królewskiego pochodzenia, do kobiet, w których żyłach płynie moc?
Czy naprawdę myślisz, że wiesz, co jest najlepsze dla Ravki?
Oczy kapłana były jak czarne jamy.
– Odkąd byłem dzieckiem, czekałem, aż święci przemówią do mnie.
Może recytowałaś te same modlitwy, miałaś te same nadzieje? Większość
dzieci je ma. Jednak gdzieś po drodze zdałem sobie sprawę, że nikt nie
odpowie na moje modlitwy. Będę musiał wybudować własną katedrę
i napełnić ją własnymi świętymi. – Uniósł paczuszkę parem. – A teraz
mówią, kiedy zechcę. Mów, Sankta Zoyu.
Ciałobójca wpatrywał się w upragniony narkotyk i wykrzywił palce.
Nina krzyknęła, krew popłynęła jej z oczu i nosa.
– Przestań! – krzyknęła Zoya.
Apparat dał znać ciałobójcy, który zakwilił cicho, ale znieruchomiał.
W nagrodę kapłan nałożył mu odrobinę pomarańczowego proszku na język.
Zoya patrzyła, jak oczy ciałobójcy uciekają w głąb czaszki, jak krew
ciurka z nosa Niny.
– Jest dla ciebie jak siostra, prawda? Może jak córka? – Apparat
uśmiechnął się łagodnie, pogodnie. – Będziesz matką, na jaką zasługuje?
Matką, na którą oni wszyscy zasługują?
Zoya przypomniała sobie własną matkę. Poprowadziła córkę do ołtarza,
żeby oddać ją staremu bogaczowi, który miał zostać jej mężem. Pamiętała
stojącego przed nimi kapłana, gotowego uświęcić tę parodię małżeństwa
dla paru nędznych groszy. Przypomniała sobie Sulijczyków otaczających ją
na szczycie urwiska. „Córko”, szeptali. „Córko”.
Spojrzała na ciałobójcę, na więzienne cele. Ile z nich było pełnych? Ile
takich cel kryło się w wojskowych bazach i w tajnych laboratoriach? Bez
względu na to, czy wybierze króla, czy swoich ludzi, nigdy nie zdoła ocalić
wszystkich. Słyszała głos Genyi: „Odpychasz nas, trzymasz na dystans,
żeby nas nie opłakiwać. Ale i tak będziesz nas opłakiwać. Tak działa
miłość”.
Zrozumienie przepalało ją niczym ogień ze smoczej paszczy, pozosta-
wiając ją lekką jak popiół. Nigdy nie zdoła ocalić wszystkich. To jednak nie
znaczyło, że będzie Sabiną, która poprowadzi swoje dziecko na rzeź.
Córka. Dlaczego to słowo tak ją przerażało? Przypomniała sobie Genyę
biorącą ją pod rękę, Alinę obejmującą ją na schodach sanatorium. Nikołaja
tulącego ją w ogrodzie, spokój, jaki jej wtedy dał.
Tak działa miłość. W opowieściach miłość leczy rany, naprawia to, co
zepsute, pozwala trwać. Jednakże miłość nie jest zaklęciem, szeptanym bło-
gosławieństwem, balsamem, lekarstwem na wszystko. To pojedyncza, kru-
cha nić, która wzmacniała się dzięki bliskości, wspólnemu pokonywaniu
trudności, zasłużonemu zaufaniu. Matka Zoi myliła się. To nie miłość ją
zniszczyła, ale śmierć miłości. Myślała, że miłość wykona za nią pracę,
jaką jest życie. Pozwoliła, żeby nić wystrzępiła się i pękła.
Tak działa miłość. Stare echo, ale tym razem nie słyszała Sabiny. To był
głos Liliyany, kiedy stała nieulękła w kościele, gdy zaryzykowała wszystko,
żeby walczyć o dziecko, które nie było jej. Tak działa miłość.
Jak długo Zoya bała się przywiązać do kogoś? Jak mało ufała tej nici?
To dlatego bała się darów, jakie proponował smok. Żądały, żeby otworzyła
serce na świat, a ona odwróciła się w obawie przed tym, co może stracić.
„Córko. Widzimy cię”.
Nie zdołała zapewnić bezpieczeństwa Davidowi, ale Genya nie odwró-
ciła się od niej. Nie zdołała powstrzymać powrotu Zmrocza, ale Alina nie
przeklęła jej za to. A Nikołaj zaproponował jej królestwo, zaproponował jej
miłość, jakiej szukała całe życie, chociaż bała się po nią sięgnąć, chociaż
była zbyt wielkim tchórzem, żeby spojrzeć mu w oczy i przyznać, że to nie
przyszłość Ravki pragnie ratować, ale swoje własne, kruche, przestraszone
serce.
Juris to wiedział. Juris widział wszystko.
Otwórz drzwi.
Po drugiej stronie czekała miłość i to było przerażające.
Otwórz drzwi.
Smok widział tę chwilę, to pomieszczenie.
Spojrzała na Apparata.
– Jak to jest, że pomimo wojen, kolejnych królów i rewolucji tobie
zawsze udaje się przetrwać?
Kapłan się uśmiechnął.
– To dar, którym mogę się z tobą podzielić. Rozumiem ludzi lepiej, niż
oni rozumieją samych siebie. Daję im to, czego potrzebują. Pociechę,
ochronę, cuda. Możesz żyć tysiąc lat, Zoyu Nazyalensky, ale moja wiara
oznacza, że będę żył wiecznie.
Spojrzała Ninie w oczy.
– Wieczność musi być krótsza, niż myślisz.
Nie musiała unosić rąk, żeby przyzwać prąd, który nagle zaskwierczał
w powietrzu. Zapłonął wokół strażników Apparata błękitnymi iskrami.
Zatrzęśli się, płonąc od środka, i upadli.
– Nina! – krzyknęła Zoya.
W okamgnieniu trupy mnichów wstały kierowane mocą Niny. Złapały
Apparata.
Przepraszam, powiedziała do bezimiennych anonimowych więźniów
w ich celach. Przepraszam, że nie mogę was ocalić. Jednak pomszczę was.
Mogę was kochać i pozwolić wam odejść.
– Gaz! – krzyknął Apparat, tocząc dzikim wzrokiem dookoła.
Przewody wentylacyjne otworzyły się, uderzył w nie podmuch parem.
Zoya doskoczyła do Niny i ją złapała, czując w sobie siłę Jurisa i smoka.
Moc życia, jakie przeżyli, i bitew, jakie stoczyli, zalała jej mięśnie. Przebiła
się przez ścianę z Niną na rękach, przez kamień i metal, prosto w niebo.
Nina krzyknęła.
„Jesteś wystarczająco silna, żeby przeżyć upadek”.
Spadały ku morzu. Zoya poczuła obejmujące ją ręce Genyi, tulącą ją
Liliyanę. Poczuła obok siebie obecność Nikołaja i miecz Jurisa w dłoniach.
Wzięła gwałtowny wdech i poczuła, jak rozkładają się jej skrzydła.
40
Mayu

Pole bitwy było usiane ciałami. Fjerdańscy żołnierze otoczyli króla, pętla
zaciskała się coraz ciaśniej.
– Postaw mnie na ziemi! – krzyknęła Tamar.
Niósł ją Omen, który miał dwie pary metalowych skrzydeł podobnych
do skrzydeł ważki.
– Jest ich zbyt wielu! – zawołał Reyem. Jedną ręką obejmował Bergina,
a drugą ciasno trzymał Mayu, której serce nadal waliło jak szalone, przeko-
nane, że zaraz spadną.
– Moja żona jest gdzieś tam na dole – warknęła Tamar. – Postawcie mnie
na polu bitwy, a potem możecie uciekać z powrotem na południe.
Zanurkowali. Mayu zobaczyła zwracające się ku nim zaskoczone twarze,
griszów podnoszących ręce, żeby bronić się przed stworzeniami rodem
z ich koszmarów – kherguudami.
– Nie atakować! – krzyknęła Tamar po ravkańsku. – Tolya, powiedz im,
żeby nie atakowali!
Ludzie na ziemi zaczęli krzyczeć do siebie.
Król Nikołaj podniósł wzrok ze zdumieniem.
– Nie atakować! – rozkazał. – To sprzymierzeńcy. – Nie robił wrażenia,
jakby w to wierzył. – Nie spuszczajcie Fjerdan z oczu.
Jakiś mroczny kształt krążył wokół ravkańskich żołnierzy, próbując trzy-
mać na dystans Fjerdan i utrudniając im celowanie z karabinów. Niestety
Fjerdanie nadal napierali.
Kiedy zobaczyli skrzydlatych Shu, zaczęli strzelać. Reyem obrócił się
w powietrzu, odwracając się do ostrzału plecami i osłaniając Mayu i Ber-
gina. Pociski uderzały jak grad w jego skrzydła. Brzmiało to jak deszcz
bębniący o blaszany dach.
– Reyem! – krzyknęła Mayu.
– Nic mi nie jest – odparł głosem dziwnie spokojnym pośród chaosu
bitwy.
Omen objął potężnymi rękami Tamar, żeby ją osłaniać, ale Ćma i Skara-
beusz rzucili się na fjerdańskich żołnierzy, nie zważając na kule uderzające
w ich ciała. Niektórzy Fjerdanie uciekli z krzykiem na widok opadających
z wysokości potworów, inni próbowali stawić im czoło. Jednakże nie
dorównywali sile i szybkości kherguudów. Ci zaś byli nieulękli, niepo-
wstrzymani. Ćma opuścił głowę i uderzał rogami jak taranem. Skarabeusz
wyrwała karabin z rąk Fjerdanina, a potem wyszarpnęła mu ręce z ciała
i tylko jej szczypce błyskały.
– Postawcie nas! – zażądała Tamar.
Szarańcza i Omen wykonali rozkaz. Mayu wylądowała na ziemi i osu-
nęła się na jedno kolano, zanim odzyskała równowagę. Skarabeusz i Ćma
odpierali Fjerdan, ale wróg miał przewagę liczebną i wkrótce przestanie się
cofać.
– Czy mogę mieć nadzieję, że nie przybyliście, żeby nas wszystkich
zabić?! – zawołał ponad wrzawą walki Nikołaj.
Tamar objęła brata jedną ręką.
– Przyleciałam uratować ci tyłek, młodszy braciszku.
– Dwie minuty! – przypomniał Tolya. – Jesteś dwie minuty ode mnie
starsza.
Wyciągnęli broń i stanęli zwróceni do siebie plecami. Mayu wyrwała
karabin z rąk poległego żołnierza.
– Myślałem, że nie możecie przysłać posiłków – powiedział król Niko-
łaj.
Usta miał rozkwaszone, mundur brudny od krwi i ziemi. Został postrze-
lony w lewe ramię, ale trzymał karabin w rękach.
– Królowa odmówiła – powiedziała Tamar.
Teraz Mayu spojrzała królowi w oczy.
– Ale jeśli idzie o rząd, kherguudowie nie istnieją.
– Intryga wewnątrz intrygi – powiedział Nikołaj. – Witajcie z powrotem.
W letnim pałacu Tamar i Mayu wyszły z audiencji u królowej Leyti
i księżniczki, po czym spotkały się z Berginem i Reyemem.
– Miałeś rację – powiedziała wtedy Mayu. – Makhi będzie rządziła
razem z Ehri jako regentka. Nie będzie sądu. Ani kary. Ród Taban pozosta-
nie nieskalany.
Bergin wzruszył wychudłymi ramionami.
– Trwa wojna. Oni chcą pokoju i stabilności. Sprawiedliwość to luksus,
na jaki nie stać takich ludzi jak my.
– Sprowadzą tu innych kherguudów – powiedziała Mayu. – Żeby doszli
do siebie.
– To wygnanie – podsumował Reyem. – Może tak będzie najlepiej. Nie
ma dla nas miejsca wśród ludzi.
– Nie mów tak – zaprotestował Bergin. – Żyjemy. Jesteśmy wolni.
– Czyżby? Jak długo pozwolą nam żyć, kiedy samo nasze istnienie sta-
nowi zagrożenie dla rodu Taban? Jesteśmy sekretem, którego ujawnienia
nie mogą ryzykować. – Reyem wyjrzał przez okno na brzeg jeziora. – Nie
powinniśmy żyć w izolacji, bez celu. Zostaliśmy stworzeni do walki.
– Ravka nie pozwoli, żeby stała wam się krzywda – obiecała Tamar. – Ja
na to nie pozwolę. Podpisaliśmy traktat.
– Żeby chronić prawa griszów – sprzeciwiła się Mayu. – Co was obcho-
dzą kherguudowie?
Złote oczy Tamar rozbłysły.
– Są ofiarami parem tak samo jak griszowie.
– To nie ma znaczenia – powiedziała Mayu. – Na co zda się traktat, jeśli
Ravka ulegnie Fjerdzie?
– Nie lekceważ króla Nikołaja – odparła Tamar. – Będzie walczył do
samego końca. Tak samo jak ja.
Bergin wstał.
– Jeśli wybierasz się na front, to chcę udać się z tobą.
Reyem się odwrócił.
– Ty… odjedziesz?
Powiedział to beznamiętnie, ale Mayu wyczuwała w nim burzę.
– Ravka nie jest moją ojczyzną, ale jestem griszą. Będę walczyć za
króla, który dał mi wolność.
– Więc my też powinniśmy stanąć do walki – oznajmiła wtedy Mayu.
Nie do końca wiedziała, skąd wypłynęły te słowa, ale Nikołaj i Tamar
oddali jej Reyema, a wiedziała w głębi duszy, że gdyby nie Bergin, nie mia-
łaby kogo odzyskać. Skarabeusz, Ćma, Omen… Mieli rodziny, przyjaciół,
życie i wszystko to zostało przekreślone, gdy odrodzili się jako kherguudo-
wie. To griszy zawdzięczała, że Reyem zachował człowieczeństwo.
– I staniemy – oznajmił stanowczo Reyem. – Twoja sprawa jest moją
sprawą, Berginie. Będziemy walczyć za griszów. Kherguudowie są warci
tyle co dziesięciu zwykłych żołnierzy, może więcej. Inni też staną do walki.
Potrzebujemy misji.
– Jestem wdzięczna – powiedziała Tamar. – Naprawdę. Ale królowa
Leyti…
– Królowa Leyti powiedziała, że nie możemy wysłać żołnierzy – ode-
zwała się księżniczka Ehri. Stanęła w progu i wydawało się, że unosi się
nad nim. Uśmieszek pełgał po jej ustach. – Nic nie powiedziała o duchach.
Według naszego rządu, mojej siostry i mojej babki kherguudowie nie ist-
nieją. Widma mogą się udać, dokąd zechcą.
Odpłynęła, jakby sama była duchem, i w tej chwili Mayu zdała sobie
sprawę, że jeśli przetrwa to, co nastąpi później, to z radością wróci na swój
posterunek w Tavgharadzie i będzie służyć księżniczce Ehri.
Czy będzie miała szansę? Stała na polu bitwy z karabinem przy ramie-
niu, celowała i strzelała raz za razem, nie wiedząc, która kula trafi, przera-
żona szumem krwi w uszach i sercem walącym jak oszalałe. Kątem oka
dostrzegła Skarabeusz, która sunęła jak tornado przez szeregi Fjerdan, pod-
czas gdy Ćma, Omen i Szarańcza atakowali z powietrza, podrywając żoł-
nierzy z ziemi i łamiąc im karki z potworną skutecznością.
– Cieszę się, że są po naszej stronie – powiedział Tolya, ocierając pot
z czoła.
– Miejmy nadzieję, że tak pozostanie – dodała Tamar.
Mayu usłyszała serię gwałtownych eksplozji i nagle zobaczyła ścianę
ognia sunącą ku nim przez szeregi Fjerdan. Podniosła wzrok – fjerdańskie
latacze spuszczały jedną bombę za drugą.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
– Zabijają własnych żołnierzy razem z Ravkańczykami!
– Mają to w nosie – powiedziała Tamar. – Zamierzają zająć wybrzeże za
wszelką cenę.
Dwa ravkańskie latacze przechwyciły fjerdańskie maszyny i przełamały
ich szyk, ale wróg zaraz się przegrupował pod ostrzałem. Jeden z fjerdań-
skich lataczy oberwał w skrzydło i spadł po spirali, w kłębach dymu. Ude-
rzył w ziemię, przeleciał przez szeregi żołnierzy, uderzył w czołg i eksplo-
dował żółtą kulą ognia. Kolejny latacz zajął jego miejsce w szyku. Dla
zwycięstwa byli gotowi ponieść wszelkie ofiary.
– Wezwać do odwrotu! – krzyknął król Nikołaj. – Niech szkwalnicy
i akwatycy zapewnią nam jakąś osłonę. Musimy wyprowadzić stąd naszych
ludzi.
– To nasza ostatnia szansa… – powiedział Tolya.
– Jeśli są gotowi bombardować własnych żołnierzy, to nie mamy szansy.
Mają zbyt wielką siłę ognia, a Bruma nie obchodzą ich straty, jeśli Fjerda
dziś wygra. Nie wystawię swoich ludzi na rzeź. Odwrót!
Wołanie poniosło się wzdłuż linii frontu, mgła zaczęła zasłaniać pole
bitwy. Mayu widziała jednak, że to nie ma znaczenia. Fjerdanie otrzymali
rozkazy i nie obchodziło ich, że nie widzą celów. I tak będą bombardować
pole bitwy.
Zobaczyła Reyema lecącego w stronę szyku bombowców. Obok niego
leciało jakieś stworzenie – cień, który spostrzegła już wcześniej, ale dopiero
teraz stwierdziła, że ma kształt potwora. Złapali jeden z fjerdańskich lata-
czy i wyrwali mu skrzydła. Ravkańscy szkwalnicy zdmuchnęli wrak znad
pola bitwy, próbując chronić żołnierzy w dole.
– Chodź – powiedział Reyem, lądując obok niej. Objął ją w talii. –
Muszę cię stąd zabrać.
– Leć – powiedziała Tamar.
– Bergin… – spróbował Reyem, ale grisza pokręcił głową.
Nie porzuci walki.
Reyem już odrywał Mayu od ziemi.
– Nie! – krzyknęła Mayu. – Musimy zabrać też Tamar i pozostałych.
– Zapomnij – powiedział Tolya. – To nasza walka. Za wszystkich gri-
szów.
– Za każdego griszę – dodał Bergin.
– To samobójstwo – sprzeciwiła się Mayu. – Jest ich zbyt wielu!
Tamar złapała króla za ramię.
– Nikołaju, pozwól, żeby kherguudowie cię stąd zabrali. Nadal możesz
to przeżyć.
Król jednak tylko się roześmiał i ten śmiech w niczym nie przypominał
śmiechu Isaaka – był dziki, może trochę szalony.
– Żadnych takich, Tamar. Jeśli niepodległość Ravki ma dzisiaj umrzeć,
to umrę razem z nią.
Mayu usłyszała charakterystyczny wizg fjerdańskich silników. Latacze
znowu uformowały szyk i wracały nad pole bitwy.
– Wracają!
Król wspiął się na czołg, stworzenie z cienia krążyło nad nim. Odwrócił
się do kherguudów.
– Nie macie powodu mi pomagać, ale i tak was o to poproszę. Ta bitwa
jest dla nas przegrana, ale jeśli zniszczymy te bombowce, to damy szansę
wszystkim na tym polu bezpiecznie uciec. Zarówno Fjerdanom, jak
i Ravkańczykom.
– Nikołaju – powiedział Tolya. – Proszę. To szaleństwo. Jeśli demon
umrze, ty też zginiesz.
Król uśmiechnął się szeroko.
– To kwestia etykiety, Tolya. Jeśli chcą wysłać mnie do diabła, to przy-
najmniej pożegnam się, jak należy.
Mundur miał rozdarty, poplamiony krwią. Nigdy nie różnił się bardziej
od chłopca, który zalecał się do Mayu. Nigdy bardziej nie przypominał
króla.
– To nie jest wasz kraj. Nie mam prawa wami dowodzić, więc was pro-
szę. Walczcie za mnie. Walczcie za każdego griszę, za każdego żołnierza,
za każde dziecko, które pragnie ponownie zobaczyć matkę, za każdego
ojca, który chce złożyć nocą głowę na poduszce bez lęku o jutro, za każ-
dego artystę, stolarza, kamieniarza, farmera, którzy mieli dokonać w życiu
czegoś więcej niż tylko trzymać broń. Walczcie za nas wszystkich.
Żołnierze, którzy pozostali przy królu, ryknęli w odpowiedzi:
– Za nas wszystkich!
Mroczne stworzenie szybujące nad Nikołajem wrzasnęło i wzbiło się
w niebo.
On mu rozkazuje, zrozumiała Mayu. To demon króla.
Omen i Ćma rzucili się w powietrze. Może jednak nadal byli ludźmi,
a może po prostu pragnęli walki.
– Mayu? – zapytał Reyem.
Uciekłby, gdyby mu kazała. Uciekliby z tego miejsca razem, wrócili do
domu, do rodziców. Albo mogli spróbować uratować tych ludzi.
To jest pokuta, zrozumiała. Pokuta za Isaaka, za niewinnego chłopca,
który może ją pokochał i który nigdy nie wróci.
– Wyrwij im serca – poleciła bratu.
– Tak zrobię.
Odleciał. Wzbił się razem z Omenem i Ćmą. Dołączyli do demona na
niebie, ustawili się w szyku jak strzała wymierzona w fjerdańskie bom-
bowce. Śmiertelne ciało króla klęczało na czołgu, jakby się modlił, bo całą
uwagę skupił na ataku.
– Ustawić szyk! – krzyknęła Tamar. – Chronić króla.
Otoczyli czołg, patrząc, jak demon i kherguudowie lecą na bombowce.
– Będziemy patrzeć na ich śmierć – powiedział Tolya.
– „Każdy opłakuje pierwszy kwiat” – odezwała się cicho Mayu. – „Kto
opłacze wszystkie pozostałe?”.
– „Pozostanę, żeby ci śpiewać” – podjęła recytację Tamar.
Tolya położył rękę na sercu.
– „Długo po tym, jak przeminie wiosna”.
Tylko oni wiedzieli, co ta chwila, co ta strata będzie oznaczać.
Tolya miał łzy w oczach.
– Niech święci nad tobą czuwają, Nikołaju – powiedział. – Umierasz jak
król.
Mayu patrzyła, jak maleje dystans między atakującymi i bombowcami –
dwieście jardów, sto jardów. Nie pozwoliła sobie odwrócić oczu.
– Do widzenia, bracie – szepnęła.
Ryk rozerwał powietrze. Potężny kształt przewalił się przez pole bitwy,
między kherguudami i fjerdańskimi bombowcami, rozrzucając wszystkich
na boki. Srebrna błyskawica przecięła niebo.
– Co jest, u… – zaczęła Tamar, jednak słowa zamarły na jej ustach.
Gapili się na niebo. Mayu otworzyła usta do krzyku.
Patrzyła na smoka.
41
Nina

– Proszę, proszę, proszę, nie upuść mnie!


Jeśli Zoya nadal potrafiła mówić, to nie korzystała z tego daru.
Bo stała się smokiem.
Smokiem!
W jednej chwili Nina czuła zapach parem w nosie, a w drugiej została
przewrócona. Zoya objęła ją obiema rękami i przeszła przez ścianę wieży,
jakby ta była zrobiona ze słomy. Spadały, powietrze wokół nich świszczało.
Nina zacisnęła powieki, wiedząc, że cała się połamie, gdy uderzą w wodę,
zupełnie tak samo, jak gdyby uderzyły w kamień. A potem upadek zamienił
się w lot.
Usłyszała w sobie głos mówiący… coś.
Otwórz drzwi.
Ciało Zoi przesunęło się wokół niej i Nina krzyknęła przekonana, że
w każdej chwili może znowu zacząć spadać do morza. Szukała czegoś,
żeby się chwycić… i złapała się czarnych, błyszczących łusek.
Co się stało z Apparatem i jego mnichami? Jak miała wrócić do Hanne?
Nie była w stanie utrzymać myśli w głowie dłużej niż jedną chwilę. Cała
logika i rozsądek rozpuściły się w musującej mieszaninie strachu i uniesie-
nia. Leciała! Leciała na smoczym grzbiecie.
Pędziły ponad falami, Nina widziała smoczy kształt odbijający się
w wodzie. Był ogromny, miał szeroko rozłożone, piękne skrzydła. Słona
mgiełka uderzała ją w policzki.
– Dokąd lecisz? – zdołała wykrztusić Nina. – Dokąd mnie zabierasz?
Wkrótce odpowiedź stała się oczywista – leciały na drugi front.
Wyczuła zapach walki, zanim ją zobaczyła. Dym bomb i artylerii kładł
się na polu gęstą chmurą. Słyszała wizg lataczy, huk silników.
Eskadra pojazdów przypominających fjerdańskie bombowce krążyła nad
polem, a potem ustawiła się w szyku – wyglądała jak lecący przez niebo
niszczycielski grot z szarego metalu. Coś poruszało się w powietrzu, zmie-
rzało w stronę lataczy wroga – małe, skrzydlate kształty. Jeden z nich
wyglądał inaczej, jak porwany cień. Kherguudowie. Żołnierze z Shu Hanu
przetworzeni w taki sposób, żeby polować na griszów i ich łapać. Dlaczego
rzucali się przed fjerdańskie latacze?
I dlaczego smok pędził prosto na nich?
– Zoya? Zoyu, co ty…?
Nina rozpłaszczyła się na grzbiecie Zoi, kiedy rzuciły się w wir walki.
Zobaczyła, że kherguudowie się rozpraszają. Usłyszała terkot fjerdańskiej
broni. Kula musnęła jej udo. Nina wrzasnęła, ale pociski nie robiły wraże-
nia na Zoi – a przynajmniej na tym, czym Zoya się stała.
Smok wystrzelił w górę, obrócił się w powietrzu i zapikował z powrotem
w stronę bombowców. Żołądek podszedł Ninie do gardła. Zoya ją zabije,
jeśli narzyga jej na plecy.
Smok otworzył paszczę i – jakby burza gotowała się w jego trzewiach –
wystrzeliła z niej srebrna błyskawica. Przecięła z trzaskiem powietrze i tra-
fiła w bombowce. Stanęły w ogniu i spadły z nieba jak zgniecione owady.
Nina poczuła słodkawy, prawie chemiczny zapach – ozon.
Przywarła do grzbietu smoka, łuski drapały jej ciało, ziemia znajdowała
się straszliwie daleko. Widziała cień smoka na polu bitwy przesuwający się
nad szeregami Ravkańczyków i Fjerdan, którzy patrzyli z przerażeniem
w górę.
Ogarnęło ją nagłe uczucie, że nic z tego nie dzieje się naprawdę; że
kiedy ten biedny, otumaniony ciałobójca zaczął ją torturować, po prostu
zemdlała z bólu, jej umysł się rozpadł i stworzył tę przedziwną scenę. To
się wydawało bardziej prawdopodobne niż to, że jej przyjaciółka i mentorka
stała się stworzeniem z książki dla dzieci.
Smok zostawił za sobą trop w postaci srebrnej błyskawicy, tworząc
ścianę ognia. Kiedy skręciły na wschód, Nina zrozumiała, po co Zoya to
robi: odcięła Fjerdanom odwrót. Ich wojska ugrzęzły między ścianą srebr-
nego ognia a żołnierzami Ravki.
Czołgi skierowały potężne lufy na smoka i Nina krzyknęła słabo, kiedy
Zoya skręciła ostro w prawo, uskakując przed pociskami. Znowu plunęła
błyskawicą, która przeleciała przez fjerdańskie maszyny bojowe i stopiła im
lufy. Ludzie uciekali, szukając bezpiecznego miejsca.
Potężne skrzydła smoka młóciły powietrze. Ryk dudnił w jego ciele
i Nina czuła jego wibracje nawet w sobie. Widziała ciała poległych żołnie-
rzy, griszów z maskami na twarzach. Zobaczyła wyznawców Bezgwiezd-
nego w kurtkach z wizerunkiem zaćmienia słońca. A niedaleko od sił króla
zobaczyła szereg czarnych mundurów, zastępy drüskelle z uniesionymi
batami i bronią. Szli w stronę króla Nikołaja.
Nie widziała wśród nich Bruma. Wiedział, że Fjerda zamierza bombar-
dować pole bitwy, nawet kiedy będą tam jej właśni żołnierze? Może sam
wydał ten rozkaz.
Przycisnęła się do szyi Zoi. Nie wiedziała, czy zostanie rozpoznana z tej
odległości, ale nie zamierzała ryzykować.
– Ognia! – krzyknął dowódca drüskelle.
Tamci jednak stali oszołomieni, sparaliżowani, z zadartymi głowami
i rozdziawionymi ustami.
Poczuła nagły przypływ mocy. Tak wiele miesięcy spędziła w strachu
i niepewności, zastanawiając się, co się stanie z jej krajem, szukając okru-
chów nadziei, nie wiedząc, czy ona i Hanne zdołają przetrwać. Na wszyst-
kich świętych, dobrze było poczuć się silną, wreszcie przestać się bać. Jed-
nym potężnym oddechem, jedną błyskawicą Zoya mogła ich zniszczyć –
setki fjerdańskich żołnierzy i łowców czarownic, tych potworów wytreno-
wanych przez Bruma. Tak trzeba było zrobić. Jaki żołnierz odważy się
znowu pomaszerować przeciwko Ravce, przeciwko griszom?
Spojrzała w dół na uniesione twarze drüskelle, którzy, osłaniając oczy,
wpatrywali się w lecącą na czarnych skrzydłach śmierć. Zawsze bali się gri-
szów, a w tej chwili, z tej wysokości musiała przyznać, że mieli prawo się
bać – griszowie rodzili się z darami, które czyniły ich bardziej niebezpiecz-
nymi od zwykłych żołnierzy. Fjerda pozwoliła, żeby strach w nich zwycię-
żył, kierował nimi, ukształtował cały naród.
Jednakże czy na tych twarzach nie było też zachwytu? Zachwytu, który
pomogła zaszczepić swoimi lipnymi cudami, próbami zachwiania fjerdań-
ską myślą? Po co to wszystko, jeśli teraz miało to się zakończyć zniszcze-
niem?
„Okaż moim ludziom odrobinę litości”.
Do diabła, Helvar.
„Musi istnieć jakaś Fjerda, którą warto ocalić. Obiecaj mi”.
Obiecała mu. I ostatecznie nie mogła złamać tej obietnicy. Kiedy wypo-
wiedziała tamte słowa, kiedy złożyła obietnicę, nie mówiła tylko do Mat-
thiasa, ale też do chłopca, który go zabił, do mężczyzn, którzy wypełnili
teraz pole pod nimi.
– Zoya! – krzyknęła, nie mając pewności, czy Zoya ją słyszy, czy to
stworzenie nadal było Zoyą Nazyalensky. – Zoyu, proszę. Jeśli ich znisz-
czysz, sprawa Bruma nigdy nie umrze. Zawsze będą się nas bali. Nigdy nie
będzie temu końca!
Smok wrzasnął i rozdziawił szeroko paszczę.
– Zoyu, proszę!
Poczuła ozon w powietrzu. Usłyszała trzask błyskawicy.
Przycisnęła twarz do smoczych łusek. Nie chciała widzieć tego, co zaraz
się wydarzy.
42
Nikołaj

Juris.
To była pierwsza myśl Nikołaja, kiedy pojawił się smok, którego czarne
łuski w słonecznym świetle połyskiwały błękitem. Dopóki błyskawica nie
przecięła nieba. Znał moc Zoi i natychmiast ją rozpoznał.
Wciągnął demona z powrotem w siebie. Już dawno przestał się przejmo-
wać tym, co widzą żołnierze wokół niego, czy go przeklną za to, że stał się
potworem. Jakimś cudem Ravka zyskała przewagę w walce. Błyskawice
Zoi postawiły ściany ognia, blokując odwrót fjerdańskim siłom. Teraz koło-
wała nad nimi gotowa wymierzyć sprawiedliwość.
Czas Świętych. Yurij to przewidział i teraz w tej trudnej chwili Czas
Świętych nadszedł. Nie z Elizavetą albo Zmroczem, ale na skrzydłach
smoka. Nikołaj pomyślał o tamtych wszystkich historiach, o Sankt Feliksie,
który stał się zwierzęciem, żeby walczyć za pierwszego króla, o Jurisie,
który pokonał smoka tylko po to, by przybrać jego kształt. Zoya stała się
czymś, czego świat nie widział od czasu spisania legend.
Smok rozwarł szczęki i wrzasnął gniewnie. Nikołaj słyszał w tym smu-
tek Zoi, jej gniew, żałobę, gdy opłakiwała każdego z poległych żołnierzy,
każdego utraconego przyjaciela, głęboką samotność życia, jakie była zmu-
szona prowadzić. Powietrze ożyło, ciśnienie spadło, błyskawice się groma-
dziły.
Pozabija ich wszystkich.
Nie rób tego, modlił się. Nie poddawaj się temu. W życiu musi chodzić
o coś więcej, nawet dla żołnierzy takich jak my.
Na chwilę ich spojrzenia spotkały się i zobaczył w nieludzkich, srebr-
nych, wąskich źrenicach dziewczynę, która oparła głowę na jego ramieniu
w ogrodzie i płakała.
Musi istnieć coś więcej.
Obróciła pokrytą łuską szyję i błyskawica uderzyła w niebo, trzask
wypalił powietrze i sprawił, że włoski stanęły Nikołajowi na rękach. Fjer-
danie ocaleli. Zoya darowała im życie.
– Sankta!
Nikołaj nie był pewien, kto krzyknął. Odwrócił głowę i zobaczył postać
ubraną na czarno, która klękała na polu bitwy.
– Sankta Zoya! – krzyknęła raz jeszcze postać.
Uniosła głowę i Nikołaj napotkał szare spojrzenie Zmrocza. Łajdak mru-
gnął do niego porozumiewawczo.
– Sankta! – rozległ się kolejny głos nabrzmiały od łez.
– Sënje! – Ten okrzyk padł ze strony Fjerdan.
– Sankta Zoya od Burz!
Jeden z drüskelle odrzucił broń.
– Sënje Zoya daja Kerkenning! – krzyknął, padając na kolana. – Me jer
jonink. Me jer jonink!
„Święta Zoyu od Błyskawic. Wybacz mi. Wybacz mi!”.
Kapitan drüskelle wystąpił naprzód z uniesionym pistoletem. Zabije klę-
czącego chłopaka? Strzeli mu w głowę za to, że pojawiła się w niej pogań-
ska myśl? A jeśli tak, to co stanie się potem?
Jednakże dwóch fjerdańskich żołnierzy zastąpiło drogę kapitanowi, zła-
pało go za ręce i wyrwało mu pistolet z ręki. Kapitan drüskelle krzyczał,
twarz miał czerwoną, ślina tryskała mu z ust. Bluźnierstwo, herezja, zdrada,
wynaturzenie. Słowa, jakich używano wcześniej przeciwko griszom. Gdyby
Fjerdanie wygrywali w tej bitwie, to może te oskarżenia zmieniłyby nasta-
wienie. Ci ludzie jednak nie chcieli umierać. Jeden po drugim drüskelle
padli na kolana. Zoya kupiła ich wierność, okazując im litość.
Nikołaj znowu spojrzał na Zmrocza. Otoczyli go rozmodleni Bez-
gwiezdni. Pole bitwy było wypełnione klęczącymi i płaczącymi żołnierzami
i zdumionymi griszami. Z północy dobiegł dźwięk trąbki: Fjerdanie trąbili
odwrót. Zmrocz uśmiechnął się szeroko do Nikołaja, jakby sam to wszystko
zaplanował.
Nad nimi smok młócił potężnymi skrzydłami powietrze. Nikołaj
dostrzegł kogoś na jego grzbiecie, ale nie potrafił powiedzieć, kto to był.
Wielka bestia ryknęła i chmury wokół niej zapulsowały światłem. Rozległ
się grzmot, przetoczył się przez góry, błyskawica przecięła niebo. Była tak
jasna, że musiał odwrócić wzrok.
Kiedy spojrzał znowu, Zoi już nie było.
43
Zoya

Zoya nie mogła zebrać myśli. Juris śmiał jej się w głowie.
Sankta Zoya.
Nie była z niej żadna święta. Co za bzdura. Czy jednak pomogła Ravce
wywalczyć pokój? Czy słusznie postąpiła, zostawiając Fjerdan przy życiu?
Leciała wzdłuż wybrzeża, szukając miejsca do lądowania z dala od wścib-
skich spojrzeń. Potrzebowała chwili w chłodnym mroku, żeby zebrać myśli,
znowu zrozumieć siebie. Nie tylko jej ciało się zmieniło, ale i umysł. Nie
mogła ogarnąć kształtu tego, kim jest. Było tego za wiele – panika żołnie-
rzy na polu bitwy, rozbawienie Zmrocza, dzika wściekłość kapitana
drüskelle, cierpienie Niny. Nikołaj. Nadal czuła, jak bał się o nią. „W życiu
musi chodzić o coś więcej, nawet dla żołnierzy takich jak my”. W tych
krótkich sekundach wierzyła mu. Możemy schronić się w sobie wzajemnie.
Była powiązana z nimi wszystkimi.
Wiedza Jurisa niosła się w niej echem. Jaskinia w ścianie urwiska na
północ od Os Kervo. Wiele razy latał wzdłuż tego wybrzeża. Jaskinia była
ciasna, ale wystarczy.
Powinnam była zabić Fjerdan. Powinnam była zadać im ranę, po której
nie wydobrzeją.
To był jednak stary głos, głos zranionego dziecka, które nikomu nie ufa,
które boi się, że zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, okrutniejszy od niej.
Mogła na zawsze zostać żądną krwi wściekłą dziewczyną – albo mogła stać
się kimś innym. Jeśli pomogła Ravce osiągnąć pokój, to może mogła ofia-
rować też odrobinę pokoju własnemu sercu.
Wylądowała niezręcznie, z hukiem, prawie uderzając w ścianę jaskini,
zanim zdołała wyhamować. Zero wdzięku.
– Musisz zabrać mnie z powrotem – powiedziała Nina.
Zoya poruszyła potężnym grzbietem.
Złaź albo cię zrzucę.
Nina krzyknęła i sturlała się bezwładnie na ziemię. Ubranie miała prze-
moczone, jej włosy wyglądały, jakby czesała je widłami.
– Siedzisz w mojej głowie? – pisnęła, przyciskając ręce do skroni. –
Czytasz mi w myślach?
Na szczęście nie. Zoya jednak czuła. Bardzo dużo czuła. To było przera-
żające. Tego właśnie się bała – tego głębokiego związku ze światem. Otwo-
rzyła jednak drzwi. Przeleciała przez nie z hukiem. Nie da się już ich
zamknąć.
Nina wstała. Wpatrywała się w Zoyę wielkimi oczami, a Zoya zastana-
wiała się, co widzi. Jej własny wzrok się wyostrzył, podobnie jak zmysł
powonienia. Każdy oddech odbierała jako dziwny – jej brzuch, płuca…
Czym się stała?
– Nadal… nadal nie… nie mogę uwierzyć, że to ty.
Zoya też nie do końca w to wierzyła. Jednakże właśnie tego Juris chciał
dla niej, to był prawdziwy dar, jaki oferowały jego łuski, kiedy ona odebrała
mu życie, a on odebrał życie jej. Nie wiedziała tylko, jak długo zachowa tę
formę. Nadal miała wrażenie, że ta nowa postać jest niewłaściwa, niesta-
bilna.
Szukała wyjaśnienia, którego mogłaby udzielić Ninie.
Istniał taki czas, kiedy żołnierze stawali się zwierzętami; kiedy Griszo-
wie nie nosili amplifikatorów, tylko się nimi stawali.
– Nie zmieniałaś się w niedźwiedzia albo sokoła, Zoyu. Jesteś smokiem.
Potrafisz… To już na stałe?
Zoyę przeszedł dreszcz, echo samotności Jurisa. Był zdolny przyjmować
ludzką lub smoczą formę zależnie do swojej woli. Miała nadzieję, że to
samo będzie dotyczyło jej.
Nie wiem.
– Zoyu, musisz zabrać mnie z powrotem do Paszczy Lewiatana.
Wrócisz ze mną do domu, do Ravki.
– Nie, nie wrócę. Nie dokończyłam swojej misji.
Rozległo się basowe warczenie Zoi, która kłapnęła ogromnymi szczę-
kami.
Dlaczego musisz być taka uparta?
– O to samo mogłabym zapytać ciebie! – odparła Nina i ośmieliła się
kopnąć Zoyę w przednią łapę swoją małą stopą.
Narażałam życie, żeby cię uratować. Apparat może nadal żyć. Twoja
przykrywka nie jest nic warta.
– Zaryzykuję. Muszę.
Zoya chuchnęła i patrzyła, jak kurz i kamyczki wzbijają się w powietrze
w jaskini. Koszt noszenia smoczego kształtu okazał się dokładnie tak
wielki, jak podejrzewała. Czuła cierpienie Niny i tym bardziej chciała ją
zachować blisko siebie, osłaniać przed krzywdą. To było nie do zniesienia.
Obiecaj, że do wrócisz do nas, do domu.
– Nie mogę.
To obiecaj, że będziesz ostrożna.
– Tego też nie mogę obiecać.
Przeklęta dziewucha.
A jednak pozwoli Ninie odejść. Nina Zenik była żołnierzem. Zoya
dobrze ją wyszkoliła. Nina miała prawo obrać własną drogę.
Wespnij się i mocno się trzymaj, poinstruowała ją.
Nina się roześmiała.
– To mogę zrobić.
Zoya wykręciła szyję, żeby spojrzeć na Ninę: promieniała, miała zaróżo-
wione policzki, w niczym nie przypominała dziewczyny w żałobie, jaką
zapamiętała Zoya. Szczęście i niecierpliwe wyczekiwanie jarzyły się wokół
niej, jakby to był jej prawdziwy kształt, jakby otaczała ją złota aureola.
Zoya wyskoczyła z jaskini i pozwoliła, żeby radość Niny niosła ją ponad
morzem.
Otoczyła je mgłą, gdy zbliżyły się do Lewiatana, ale na pokładzie bazy
wybuchł chaos i zapewnił im dodatkową osłonę. Masa tratw i łodzi przy-
pływała i odpływała: oficerowie, żołnierze i personel medyczny przemiesz-
czali się na ląd i z powrotem. Doszło do impasu w bitwie. Wiedziała, że to
nie oznacza pokoju.
Ponowne pożegnanie z Niną nie było łatwe, ale nie zamierzała sprzeci-
wiać się jej decyzji. Jeśli naprawdę wierzyła, że może wrócić do Fjerdy
jako Mila Jandersdat, to nadal mogła być cennym atutem i przekazywać
Ravce kluczowe informacje. Chodziło jednak o coś więcej. Wyczuwała
tęsknotę Niny za… kimś żywym i jasnym jak nowe słońce, ciepłe i mie-
dziane. Najwyraźniej Nina miała słabość do Fjerdan. Zoya zastanawiała się,
czy nie przestrzec jej przed zakochiwaniem się, przed niebezpieczeństwem,
jakie może wtedy ściągnąć na siebie jako szpiega. Głupotą byłoby jednak
myśleć, że zdoła zapanować nad sercem Niny Zenik.
– Muszę cię ostrzec – powiedziała Nina, kiedy wylądowały na jednym
z pomostów. – Powiedz królowi, że nie może polegać na księciu Rasmusie.
Hanne nadal ma co do niego nadzieję, ale on nie jest tym, za kogo go brały-
śmy. W żadnym razie.
Jeden sprzymierzeniec mniej. Książę pozwolił, żeby nienawiść jego
kraju wytyczyła mu drogę.
Odwrócę uwagę żołnierzy, żebyś mogła pojawić się w bazie, nie zwraca-
jąc niczyjej uwagi.
Nina uśmiechnęła się szeroko.
– To nie powinno być trudne.
Zoya szturchnęła ją pyskiem. To był gest bardziej intymny niż jakikol-
wiek inny, na który kiedykolwiek poważyła się w ludzkiej formie.
Dbaj o swoje bezpieczeństwo najlepiej, jak zdołasz.
Nina położyła rękę na łuskach. Oparła przelotnie policzek na jej głowie.
– Dziękuję – szepnęła, a potem odeszła po rampie i zniknęła wśród
zgiełku bazy.
Zoya zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek spotka Ninę Zenik.
Przeleciała nad falami, zawróciła i wyskoczyła z mgły, kreśląc łuk nad
bazą. Słyszała krzyki dobiegające z dołu, odczuwała przerażenie Fjerdan
jak lodowatą falę i rozkoszowała się nim. Strach to język powszechnie
rozumiany. Wzięła wdech i wypuściła błyskawicę, a potem skręciła w lewo
i ruszyła w stronę lądu, rozkładając szeroko skrzydła, czując słoną pianę na
brzuchu. Sunęła nisko wzdłuż wybrzeża. Nadal wyczuwała potężne serce
Niny, jego równe bicie, odwagę.
Kiedy jesteś połączona z wszechrzeczą, twoja wiedza nie zna granic.
I najwyraźniej nie miały granic też jej odczucia. Wszystkie te emocje
były wyczerpujące. Była Zoyą, była rycerzem znanym pod imieniem Juris
i była smokiem, którego kiedyś zabił.
Okrążyła pole bitwy i zauważyła, że Fjerdanie się wycofują. Trudno jej
było patrzeć na mrowie ciał na ziemi, odczuwać smutek emanujący z żoł-
nierzy, kiedy zajmowali się rannymi i opłakiwali poległych. Nigdzie jednak
nie widziała śladu Bezgwiezdnego i jego wyznawców. Zmrocz pierwszy
ukląkł, ale nie łudziła się, że nagle przeszedł na ich stronę. Jeszcze nie
skończył, a ona nie potrafiła odgadnąć jego zamiarów. Jego obecność na
polu bitwy była jak szczelina pośród życia i strachu, głęboka niczym stud-
nia wieczności.
Zawróciła w stronę Paczesyany, gdzie armia Ravki miała kwaterę
główną. Zobaczyła obóz żołnierzy, a potem królewski namiot dowodzenia.
Wiedziała, że musi się skupić, żeby wylądować w tak ciasnym miejscu, ale
była bardziej zmęczona, niż zdawała sobie sprawę. Zrobiła za dużo, zbyt
szybko. Poczuła, że traci panowanie nad smoczym kształtem, a potem już
nie leciała, tylko spadała.
Podmuch wiatru ją złapał, łagodząc upadek. Kiedy uderzyła o ziemię,
było to uderzenie bardzo delikatne, ale i tak ją zaskoczyło, pozbawiając
tchu. Jakaś jej cząstka chciała po prostu poddać się zmęczeniu i stracić
przytomność.
Poczuła, że czyjeś ręce obejmują ją i unoszą jej głowę.
– Zoya? – rozległ się głos Nikołaja.
Głos króla. Głos genialnego, twórczego chłopca, pozostawionego
samemu sobie z książkami i wynalazkami i wiecznie wędrującego po
pustym pałacu. Jego cierpienie i troska zalały ją.
– Proszę – szepnął. – Proszę.
Umysł smoka cofnął się, pozostawiając w jej umyśle błogosławioną
pustkę, tylko jej myśli i niczyje inne. Zmusiła się do otwarcia oczu. Nikołaj
miał rozkwaszone usta. I sadzę we włosach. Ale żył i przez tę krótką chwilę
ją obejmował. Chciała się wtulić w niego i rozpłakać. Chciała leżeć obok
niego i przez godzinę czuć się bezpiecznie. Miała mu tak wiele do powie-
dzenia i nie chciała czekać.
Zmusiła się do tego, żeby usiąść.
– Fjerdanie?
– Ostrożnie – powiedział, podtrzymując ją. – Nadia złagodziła twój upa-
dek, dzięki niech będą świętym, ale solidnie przywaliłaś w ziemię.
– Fjerdanie – powtórzyła. – Wycofali się?
– Zawarliśmy rozejm.
Widziała, jak Tolya marszczy czoło, Tamar zagryza usta, Nadia stoi
z goglami na szyi, Leoni mocno ściska rękę Adrika, Genya przyciska dłoń
do ust. Ogarnęła ją ulga i chciała ich wszystkich przytulić. Zamiast tego
powiedziała:
– Nie otrzymamy pomocy od fjerdańskiego następcy tronu. Nina najwy-
raźniej przeceniała swoje wpływy.
– Nie powiedziałabym tego – zamyśliła się na głos Tamar. – Całe pole
bitwy ogłosiło cię właśnie świętą.
– A właściwie to Zmrocz ogłosił cię świętą – poprawił ją Nikołaj.
– Przemiana w smoka pewnie pomogła – dodał Tolya.
– Wiedziałaś, że to potrafisz? – zapytała Genya. – Nie mogę uwierzyć,
że mi nie powiedziałaś!
Zoya pokręciła głową. Było jej niemożliwie zimno, jakby teraz, gdy
smoczy ogień przygasł w niej, już nigdy nie miała poczuć ciepła, o ile
znowu w niej nie zapłonie.
– Na polu bitwy byli kherguudowie – przypomniała sobie.
Lecieli obok demona Nikołaja.
– Nic nie szkodzi – uspokoił ją Tolya. – Walczyli po naszej stronie. Ale
musieli na pewien czas zniknąć. Nie mogli ryzykować, że padną pytania.
– Oni nie istnieją – wyjaśniła Tamar. – Przynajmniej według królowej
Shu Hanu.
– Wróciłaś – zauważyła Zoya.
Tamar mrugnęła porozumiewawczo.
– Myślałaś, że przegapię walkę? – Podała Zoi rękę i pomogła jej wstać.
Nikołaj wytrzeszczył oczy.
– Nosisz nadzwyczajną zbroję.
Zoya spojrzała po sobie. Jej chłopskie ubrania z samodziału zniknęły.
Obcisła kurtka i spodnie z metalicznych czarnych łusek, które w słońcu
lśniły błękitem, zakrywały jej ciało. Rozpoznała tę zbroję. To ją właśnie
nosił Juris w ludzkiej formie. Miała wrażenie, że to jej druga skóra. Jej
próżność nie miała nic przeciwko temu efektowi, ale – do diabła! – dobrze
by było, żeby była w stanie to zdjąć.
Leoni przechyliła głowę.
– Wygodna?
– Ciężka – odpowiedziała Zoya, podsuwając fabrykatorce rękę, żeby
mogła pomacać metal.
– Zrobi nie lada wrażenie w Os Kervo – powiedział Nikołaj. – Fjerda
wezwała nas na rozmowy.
– Vadik Demidov też przebywa w Os Kervo – dodał Tolya. – Fjerdanie
wycofują się teraz, ale to tylko zmiana taktyki.
Tamar mruknęła z niesmakiem.
– Nie mogli nas pokonać w walce, to teraz zaczną naciskać na kwestię
sukcesji. Zażądali zwołania posiedzenia najwyższej arystokracji Ravki.
Zoya nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– Naszych arystokratów? Nie mają prawa rozkazywać naszym ludziom.
– Możemy ich powstrzymać – odparła Genya. – Możemy zablokować
zgromadzenie.
Nikołaj włożył rękawiczki z cielęcej skórki.
– Przeciwnie – odparł. – Rozkazałem wysłać po nich statki powietrzne.
Będą tu za parę godzin.
– Na wszystkich świętych, dlaczego? – zapytała Zoya.
Jeśli ten człowiek mógł coś utrudnić, to zawsze wybierał tę opcję.
– Bo im więcej czasu damy im na knucie i spiskowanie, tym gorszą
rzecz wymyślą. W tej chwili Ravka Zachodnia jest nam wdzięczna i zła na
Fjerdę za jej zdradę. Genyu, potrzebuję, żebyś zajęła się moją rozciętą
wargą i sprawiła, że będę mniej przypominał łobuza, a bardziej szanowa-
nego monarchę. Bez względu na prawość mojego pochodzenia, jeśli mam
żywić jakąś nadzieję na utrzymanie tronu, to nadszedł kluczowy moment.
Zapadła krępująca cisza.
Tamar przerwała ją, cmokając z niesmakiem.
– Nieprawe pochodzenie to najmniejszy z twoich problemów.
– Teraz wiedzą, czym jesteś – powiedziała Zoya.
Wyjechała na kilka dni i od razu wszystko wzięli diabli. Nikołaj wypu-
ścił potwora na polu bitwy. Pokazał demona całej Ravce.
– Racja – przyznał Nikołaj. – Ale wiedzą też, czym ty jesteś, Sankta
Zoyu.
– Nie nazywaj mnie tak.
– Ładnie brzmi – powiedziała Tamar.
– Nasza Pani od Smoczego Ognia? – zaproponowała Nadia.
– Słodka gadzia zemsta? – dorzuciła Genya.
Zoya odwróciła się do nich plecami i ruszyła w stronę namiotów.
– Zamieszkam w jaskini!
44
Nina

Gdy Nina szła przez bazę marynarki wojennej, zastanawiała się przy każ-
dym kroku, czy usłyszy głos każący jej się zatrzymać. Wzdrygała się przy
każdym okrzyku przekonana, że zaraz poczuje bicz drüskelle na ręce albo
wypadnie na nią oddział ludzi Apparata.
Jednakże Fjerdanie patrzyli tylko na wznoszącego się nad nimi smoka.
– Wrócił! – krzyknął ktoś. – Kryć się!
Musiała przypomnieć sobie, że powinna się schować, więc wskoczyła
pod stojący latacz.
– Co to jest? – zapytała pilota, który wpatrywał się w niebo.
– Nie wiem – odpowiedział roztrzęsionym głosem. – Widziałem go
wcześniej. Zniszczył wschodnią wieżę i po prostu odleciał.
– Może wtedy nie był głodny – odparła pomocnie Nina.
Pilot zakwilił i skulił się jeszcze mocniej obok latacza.
Wróciła powoli do kajuty Bruma, patrząc na panujące wokół zamiesza-
nie. Dała sobie czas na wymyślenie historii. Baza morska płynęła na pół-
noc, żeby wesprzeć wojsko w walce pod Arkeskiem. Teraz wysyłano jed-
nostki medyczne, żeby zajęły się rannymi i przywiozły z powrotem ciała.
Wyczuwała zmianę w ludziach. Zaczęli jedną bitwę, ale zostali zmuszenia
do walki w innej. Nawet ci, którzy brali pod uwagę możliwość przegranej,
nie wyobrażali jej sobie w taki sposób – a to dzięki uprzejmości smoka
i oddziałowi latających wojowników z Shu Hanu. Nikt nie wyobrażał sobie
fjerdańskich żołnierzy klęczących przed griszą. Jeśli jej własne myśli nadal
były jak śliski talerz z pierożkami, to nie potrafiła sobie nawet wyobrazić,
co muszą czuć otaczający ją ludzie.
Zakładając, że nikt nie miał okazji dobrze jej się przyjrzeć na polu bitwy,
musiała tylko wyjaśnić, gdzie była przez ostatnie kilka godzin. Powie, że
potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie po tym, co zobaczyła podczas
ataku z morza, że poruszyło ją to bardziej, niż sądziła, a kiedy baza ruszyła
dołączyć do ofensywy na północy, starała się po prostu nikomu nie plątać
się pod nogami.
A jeśli Apparat zdołał przeżyć i spróbował ją zdemaskować? Nie wie-
działa, jakimi dowodami na jej temat dysponuje kapłan, ale wątpiła, żeby to
miało znaczenie. Fjerdanie najpierw wrzucą ją do celi, a potem będą pytali.
Nie mogła na to pozwolić. Ludzie Apparata zabrali jej kościane strzałki
z rękawów. Przez to mogła być bardziej narażona na atak, ale zewsząd ota-
czała ją śmierć, trupy na brzegu i w bazie, które mogły stać się jej żołnie-
rzami. Musiała tylko znaleźć Hanne i zabrać ją stąd.
Jednakże kwatery Brumów były puste. Nigdzie nie było śladu Ylvy ani
Hanne.
Przebrała się z przemoczonych ubrań w różową wełnianą sukienkę, którą
nosiła poprzedniego dnia. Splotła na nowo włosy i wyszła na pokład. Czy
Hanne nadal mogła być w zachodniej wieży z księciem?
Dzieliło ją raptem kilka metrów od centrum dowodzenia, kiedy usłyszała
płacz kobiety. Miała wrażenie, że to Hanne. Podbiegła i zobaczyła grupę
żołnierzy zebranych wokół kogoś albo czegoś. Jarl Brum stał z boku, sprze-
czając się z grupą królewskich gwardzistów. Miał brudną twarz, mundur na-
dal uwalany błotem i krwią po walce. Przepchnęła się przez krąg żołnierzy
i żeglarzy, żeby lepiej widzieć, i nagle zamarła.
To nie Hanne płakała, tylko Ylva. Płakała nad połamanym ciałem córki.
Umysł Niny rozpadł się niezdolny pojąć tego, co widzi. To nie mogła
być prawda. To niemożliwe.
Hanne leżała na brzuchu w kałuży krwi, jej ciało było wygięte pod nie-
możliwym kątem, twarz miała obróconą w bok. Jej profil wyglądał nienatu-
ralnie, różane policzki, pełne usta. Nina opadła na kolana, wyciągnęła do
niej ręce. Krew Hanne przesiąkła przez spódnicę Ylvy. Ciało było zimne.
– Książę – wykrztusiła Ylva, szlochając. – Książę… powiedział, że spa-
dła.
Nina podniosła wzrok na zachodnią wieżę obserwacyjną, gdzie Hanne
poszła śledzić walkę z księciem Rasmusem.
Nie Hanne. Nie jej Hanne. Znowu to samo. Klęczała na ulicy obcego
miasta. Miała krew Matthiasa na rękach. Czy tak działała jej miłość? Mor-
dowała wszystko, czego dotknęła? Chciała krzyczeć i krzyknęła, nie potra-
fiąc powstrzymać cierpienia, jakie ją rozrywało.
Hanne nie rzuciłaby się z okna, prawda? Miały nadzieję na przyszłość,
nadzieję na ucieczkę. Pomyślała jednak o Hanne siedzącej na brzegu łóżka,
o tym, jaka wydawała się wtedy zagubiona, przestraszona. „Jeśli poprosi
mnie o rękę, nie będę mogła odmówić. Ale Nino… Nino, przecież nie mogę
się zgodzić”. Dwie noce temu. Wieczność temu. Kiedy jeszcze Nina wie-
rzyła w możliwości.
„Może w ogóle nie mogę być szczęśliwa” – powiedziała wcześniej
Hanne.
Nina zauważyła, że Joran, z pobladłą twarzą, wygląda na pogrążonego
w żalu.
Poderwała się i złapała go za ten ohydny mundur drüskelle.
– Co się stało? – Głos miała przenikliwy, ostry jak odłamki szkła. – Co
jej się stało? Co jej zrobiłeś?
– Nie widziałem – zaprotestował, a potem szarpnął ją ku sobie i objął. –
Musisz się uspokoić. – A do ucha szepnął jej: – Nie wiem, co się stało.
Doszło do kłótni. Książę ją uderzył, tylko spoliczkował, ale potem dostał
jakiegoś ataku. Hanne powiedziała, żebym biegł po pomoc, a kiedy wróci-
łem…
Nina odsunęła się od niego. Nie mogła oddychać, nie mogła myśleć.
Hanne. Hanne. Hanne. Jej imię, błogosławieństwo, zaklęcie, przekleństwo.
Książę ją skrzywdził. Może dla niego to była tylko gra, taka jak ta, w którą
grał z Joranem, gdy sprawdzał swoją władzę. Może chciał się przekonać,
jak daleko może się posunąć w rywalizacji z Brumem. Dostał jakiegoś
napadu. Hanne go zaatakowała. Pewnie niechcący. Była przestraszona
i wykorzystała swoją moc przeciwko księciu.
A potem co? Co się stało, kiedy Joran zostawił ich samych?
– On to zrobił! – krzyknęła. – Książę Rasmus. Gdzie on jest? Hanne nie
spadła tak po prostu, a na pewno by nie skoczyła. Gdzie on jest?
Jarl Brum nagle znalazł się obok niej.
– Zamilcz – warknął.
Zatkał jej usta wielką dłonią. Jego oczy były jak kawałki lodu.
Szarpała się w jego uścisku, próbowała ugryźć go w palec.
Brum tylko mocniej zacisnął rękę zaskoczony jej siłą.
– Nie będziesz wygadywać takich rzeczy.
Nie mogła oddychać. Spojrzała w nienawistne oczy Bruma, w źrenice
jak punkciki i zobaczyła wtedy, jakim jest tchórzem. Stracił panowanie nad
drüskelle na polu bitwy. Inwazja załamała się. Desperacko trzymał się swo-
jej pozycji i nie mógł pozwolić sobie na choćby sugestię zdrady. Nawet gdy
jego własna córka leżała martwa u jego stóp.
Nina zamarła. Powoli, ostrożnie Brum ją wypuścił.
– Wiesz, że on to zrobił – powiedziała. – Wiesz, czym on jest.
Ona też to wiedziała, ale pozwoliła Hanne zostać z nim samej. Czy
Hanne przyznała, że jest griszą? Czy odrzuciła oświadczyny księcia? Zra-
niła jego dumę? Czy po prostu chciała zranić Bruma i pokazać, kto tu ma
prawdziwą władzę?
Ylva zaszlochała słabo.
– Nie powinnam była pozwolić, żeby z nim poszła. Nie powinnam była
jej zezwolić na udział w Jerjaniku.
Nina uklękła i ją objęła. Czuła, jak szloch wstrząsa ich ciałami.
– Zabiję go – zarzekała się. – Przysięgam.
– To nie zwróci jej życia.
Nina miała to w nosie. Zbyt wiele straciła. Darowała życie Joranowi.
Błagała Zoyę, żeby oszczędziła życie fjerdańskim żołnierzom. I co dobrego
przyniosła litość, kiedy los zabiera najlepszych z tego świata? Matthias
odszedł. Hanne odeszła.
„Okaż moim ludziom odrobinę litości”.
Może Fjerdanie zasługiwali na wybaczenie, ale ich przywódcy – Brum,
ten potworny książę – nie. Ona i Hanne ośmieliły się marzyć o nowym
świecie, ale pokładały zaufanie w niewłaściwych ludziach.
Rozległy się dźwięki trąbki na pokładzie. Nadchodził książę.
– Milu, musisz nad sobą zapanować – poprosiła Ylva. – Może istnieje
wyjaśnienie.
– On ją zabił, Ylvo. Wiem to i ty też wiesz.
Dłoń chwyciła ją mocno za kark.
– Zamilkniesz albo ja cię uciszę – warknął Brum.
Wstała, wyrywając się z uścisku Bruma. Dzika histeria, która ją ogar-
nęła, już minęła, pozostała furia. Spojrzała w oczy Jarlowi Brumowi i on,
dowódca drüskelle, architekt tortur, kosa Fjerdy, cofnął się o krok.
Wiedziała, że ryzykuje swoją przykrywkę. Wiedziała, że Mila – słodka,
łagodna, czuła Mila – nigdy nie odważyłaby się spojrzeć Brumowi w oczy,
nigdy nie okazałaby tej nieskrywanej, jawnej wściekłości.
– Jesteś tchórzem – powiedziała cicho, gardłowo. To było jak zwierzęcy
warkot. Mówiła w imieniu Matthiasa, Jorana, Hanne, griszów i wszystkich,
których korzenie były zmuszone pić truciznę nienawiści tego człowieka. –
Jesteś najniższą formą człowieka. Nie znasz honoru, uczciwości. Djel dje-
ren je töp.
„Djel odwraca się do ciebie plecami”.
– Mila! – wyrwał się okrzyk Ylvie.
Brum zacisnął usta.
– Nie jesteś już mile widziana w naszym domu.
Roześmiała się.
– Nie zadaję się z robactwem. Moje miejsce jest wśród wilków.
Teraz już widział, że nie jest tym, kogo udawała. Jednakże nadchodzili
inni generałowie, królewscy ministrowie.
– Enke Jandersdat – powiedział nagląco Joran. – Milu, posłuchaj. Książę
rozkazał, żeby…
Głos Rasmusa rozległ się ponad tłumem:
– Podejdź, enke Jandersdat.
Stał w otoczeniu strażników i arystokratów. Skinął na nią leniwym
ruchem dłoni. Twarz miał złotą, promienną, ciepłą i żywą. Wreszcie wyglą-
dał jak Grimjer. Jakby ukradł życie Hanne i je połknął.
– Muszę wybrać się do Os Kervo na rozmowy pokojowe i chcę, żebyś
mi towarzyszyła. Będziemy razem w naszej żałobie.
Nie słyszała żalu w jego głosie. Jeśli już, to robił wrażenie bardziej bez-
względnego i rozbawionego, jakby znowu miał w ręku szpicrutę. Rasmus
w swoim najgorszym wydaniu.
Nina zadrżała. Czym go zabije? Strzałka kościana w gardło? Trup, który
rozedrze go na dwoje? Może udusiłaby go własnymi rękami. Książę myślał,
że ma do czynienia z kolejną słabą dziewczyną, z kimś dobrym i życzli-
wym. Z kimś delikatnym jak Hanne.
Zmusiła się do dygnięcia. Zniesie jego obecność, jego zadowolenie z sie-
bie, aż do chwili, kiedy zostaną sami. Wtedy zakończy jego życie. Wie-
działa, że za to zawiśnie. Może spłonie żywcem na stosie. Nic jej to nie
obchodziło.
Byłam żołnierzem, pomyślała, zanim zostałam szpiegiem, i mam dość
kłamstw.
Zrównała krok z księciem Fjerdy.
Moje odejście z tego świata będzie jak cios młota.
45
Nikołaj

Nikołaj wiele razy bywał w ratuszu Os Kervo, walczył, żeby nie zasnąć pod
witrażową kopułą na niezliczonych zebraniach. Jednakże dzisiaj sala
audiencyjna wyglądała inaczej, światło wpadające przez kolorowe szkło
wydawało się jaśniejsze.
Salę zbudowano na kształt amfiteatru, wzdłuż ścian ciągnęły się na
kolejnych poziomach długie, zakrzywione ławki, na których zebrała się już
arystokracja Ravki. Jednak delegacje Ravkańczyków i Fjerdan wprowa-
dzono do wnętrza jednocześnie przez południowe i północne drzwi, żeby
żadne z państw nie miało pierwszeństwa.
– Coś się stało Ninie – szepnęła Zoya. – Kiedy ją zostawiłam, promie-
niała gotowa walczyć z całym światem.
Nikołaj potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co ma na myśli. Prawie
zapomniał, że Ninę poddano formowaniu. Znajdowała się w świcie księcia,
co uznał za dobry znak. Jednak wszelkie nadzieje przepadły, gdy zobaczył
jej minę. Oczy miała za bardzo wytrzeszczone, usta rozchylone.
Musiał się zgodzić z Zoyą.
– Wygląda, jakby doznała szoku.
Sam książę wyglądał właściwie tak, jak Nikołaj oczekiwał na podstawie
raportów wywiadu: młody, przeciętnego wzrostu jak na Fjerdanina. Oczy
miał błyszczące i emanował nerwową energią, ale tego należało się spo-
dziewać po niedoświadczonym przywódcy, gdy stawka była tak wysoka.
Brum był spokojny mimo doznanej porażki i faktu, że jego ludzie prawie
się zbuntowali. Spróbuje teraz odzyskać reputację i kontrolę nad sytuacją.
Otaczali go drüskelle.
– Przyprowadził ze sobą szczeniaki – zauważył zaskoczony Nikołaj.
– Chce pokazać, że nadal dowodzi – odparła Zoya. – Musiał precyzyjnie
wybrać sobie ludzi. To wkalkulowane ryzyko.
– To powinien sprawdzić swoje rachunki, bo ci dwaj nie odrywają oczu
od mojej generał.
I kto by im się dziwił? Griszów ożywiała ich moc. Karmiła ich, wydłu-
żała ich życie. Twarz Zoi nadal była zaróżowiona. Włosy okalały ją
gęstymi, czarnymi falami, nieco wilgotnymi od morskiej piany. Zbroja, jaką
nosiła, mniej przypominała strój do walki, a bardziej błyszczące łuski, które
przywarły do skóry. Nie wyglądała jak grisza ani jak dowódca wojskowy.
Nie wyglądała do końca jak człowiek.
Co oni muszą o nas myśleć? – zastanawiał się Nikołaj, kiedy razem
z Zoyą zajmowali miejsca, patrząc na siedzących arystokratów i dyploma-
tów otaczających ich ze wszystkich stron. Demon i smok. Przynajmniej
Nikołaj miał dość przyzwoitości, żeby ubrać się należycie.
Ludzie idący za Brumem byli jak cios w brzuch. Jego ojciec i jego
matka. Oraz człowiek, który – jak natychmiast zorientował się Nikołaj –
musiał być Vadikiem Demidovem.
– On wygląda jak stary król – szepnęła Zoya.
– Tragedia dla wszystkich zainteresowanych – odparł Nikołaj.
Zabolał go jednak widok Demidova w towarzystwie jego rodziców.
Wiedział, że Fjerdanie najprawdopodobniej wciągną w sprawę matkę
i ojca – a w każdym razie mężczyznę, którego kiedyś uważał za ojca.
I Kerch im to umożliwił. Nadal jednak trudno mu było pogodzić się z ich
widokiem. Wyczuwał pogardę ojca poprzez całą salę, widział ją w gorzkich
liniach wymizerowanej twarzy. Matka robiła wrażenie kruchej i zmęczonej.
Zastanawiał się, czy chciała się tu znaleźć, żeby przemówić przeciwko
niemu, czy została do tego zmuszona. Może tylko się łudził – płonne
nadzieje krnąbrnego syna, który wygnał własnych rodziców. Nie chciała mu
spojrzeć w oczy.
Tutaj to wszystko się skończy? Zadawał sobie to pytanie więcej niż raz
w ciągu ostatnich dni. Rozejrzał się po sali, po delegatach Fjerdy, po arysto-
kracji Ravki, po ambasadorach z Kerchu i Nowoziemia, którzy stacjonowali
w Os Kervo i dołączyli do spotkania jako mediatorzy. Apparat i jego Straż
Kapłańska też się zjawili, chociaż przybyli osobno i stali wysoko na galerii.
Twarz kapłana była posiniaczona.
Nie wiedział, na kim może polegać. Miał sojuszników wśród najważ-
niejszych rodzin Ravki, chociaż wiele z nich sprzeciwiało się reformom.
Mnóstwo arystokratów z Ravki Zachodniej z radością by go zdetronizo-
wało, zwłaszcza jeśli to oznaczałoby oderwanie się zachodu. Jednak po
zdradzie i inwazji Fjerdy miał nadzieję, że może liczyć na paru przyjaciół
więcej po tej stronie. Był popularny wśród ludu, ale to nie lud się tu zebrał.
Lud nie miał głosu w tej sali.
To nie do końca prawda, uznał. Gęste tłumy zebrały się na placu pod
ratuszem. Słyszał odległe skandowanie, nawet jeśli z powodu zamkniętych
okiennic trudno było zrozumieć, co ludzie wołają.
Było mu przedziwnie lekko na duszy. To, czy zatrzyma tron, było prawie
nieistotne teraz, gdy mógł zobaczyć swój kraj i swoich ludzi wolnych. Nie
znał Demidova, ale może nie był najgorszym wyborem, zwłaszcza odkąd
Zoya miała moc, żeby zwalczyć wpływy Apparata. Mogła pozostać, żeby
doradzać Małemu Lancovowi, być głosem przeciwko Fjerdzie. Żeby
powstrzymać króla przed zrobieniem czegoś idiotycznego. Na dobrą sprawę
robiłaby dokładnie to samo, co do tej pory.
A Nikołaj? Zostałby wypędzony. Demidov za nic nie mógł go zatrzymać
w swoim gabinecie. Nie pozwolono by mu powrócić do eksperymentów
w Lazlayonie ani zasiadać w ravkańskim rządzie. Może to oznaczało wol-
ność. Mógłby wrócić na morze. Mógłby znowu zostać Sturmhondem i połą-
czyć siły z legendarną Zjawą, przerażać handlarzy niewolników, stać się
postrachem… czegoś tam. To wszystko brzmiało rozsądnie, wręcz ekscytu-
jąco, tyle że jednocześnie oznaczało zostawienie kobiety, która siedziała
obok niego.
Na samym dole sali audiencyjnej również stały ławki, tak samo jak na
wyższych poziomach. Nikt jednak nie usiadł. Wszyscy stali – Nowoziemcy,
Ravkańczycy, Fjerdanie, Kercheni – wszyscy stali naprzeciwko siebie pod
kopułą, jakby zamierzali zacząć tańce.
Nowoziemski ambasador wystąpił naprzód.
– Oba kraje przedstawiły listę ustępstw na rzecz pokoju. Jego Królewska
Mość król Nikołaj Lancov z Ravki ma głos.
Nikołaj z trudem znosił pompę i ceremoniał, więc postanowił całkiem je
sobie darować.
– Czytam pańską listę proponowanych ustępstw, komendancie Brum. To
absurd. Myślę, że to celowe, ponieważ nie chcecie pokoju.
– Dlaczego mielibyśmy go chcieć?! – odkrzyknął Brum.
Najwyraźniej on też miał w nosie ceremoniał.
– To nie byłoby takie niesłychane, zważywszy na miażdżącą porażkę,
jakiej właśnie doświadczyliście. – Nikołaj odwrócił się do Zoi. – Ta sytu-
acja jest niezręczna. On nie wie, że przegrali?
Brum machnął lekceważąco ręką.
– Bitwa to nie wojna, a ja nie wierzę, żeby Ravka była gotowa na prze-
ciągający się konflikt. W przeciwnym wypadku parlibyście do tego, żeby
wykorzystać przewagę, zamiast machać flagą i szukać rozejmu.
Niestety miał rację.
– Tak ci się śpieszy do przelewania krwi?
– Śpieszy mi się, żeby zobaczyć, że suwerenność Fjerdy jest bezpieczna
przed zakusami czarownic, demonów i tych, którzy dopuszczają się wyna-
turzeń na dziele Djela. Wszyscy widzieliśmy, jakim potworem stałeś się na
polu bitwy.
– Jestem człowiekiem i potworem. Myślę, że dobrze znasz to uczucie.
– A to stworzenie… – Brum wskazał Zoyę. – Ta burzowa wiedźma, czy
jakim tam wynaturzeniem się stała… Nikt nie powinien mieć takiej mocy.
– Założę się, że to samo mówiono o pierwszym człowieku, który trzymał
broń palną w ręku.
Pomruk poniósł się po ławkach. Nikołaj optymistycznie uznał, że słyszy
w nim aprobatę. Jeszcze nie całkiem ich straciłem, pomyślał. Jakiekolwiek
raporty na temat demona usłyszeli jego rodacy z pola bitwy, król, który stał
przed nimi w wypucowanych butach i ze złoconym epoletami, był pod każ-
dym względem cywilizowanym monarchą.
– Proszę mi wybaczyć moją niedelikatność, ale czy w ogóle możesz
przemawiać w imieniu Ravki, Nikołaju… kimkolwiek właściwie jesteś? –
odezwał się Hiram Schenck, delegat z Kerchu, który pił doskonałe wino
hrabiego Kirigina i odmówił udzielenia pomocy Ravce.
Z tłumu wyrwały się tłumione okrzyki. To nie była uprzejma aluzja do
pochodzenia Nikołaja, jakiej można było się spodziewać. To była jawna
zniewaga, odwet za zachowanie nowoziemskich szlaków handlowych
i przekazanie Kerchowi technologii, która okazała się nic niewarta. Nikołaj
tylko się uśmiechnął.
– To ja wciąż noszę koronę z dwugłowym orłem i demona, który właśnie
rozniósł na strzępy przeciwnika. Daj mi znać, gdybym musiał ci o tym
przypomnieć.
Brum wykorzystał tę szansę.
– Nie akceptujemy tego oszusta, tego bękarta jako władcy Ravki. Nie
może przemawiać w imieniu kraju, na którego tronie nie ma prawa zasia-
dać.
– Dobrze więc, ale kim ty jesteś, żeby przemawiać w imieniu Fjerdy? –
odezwał się ponuro nowoziemski ambasador. – Dlaczego nie słyszymy
słów następcy fjerdańskiego tronu?
Och, przyjacielu, pomyślał z żalem Nikołaj. Szczęście nam nie sprzyja
i w tej kwestii.
Zapadła cisza, kiedy wszyscy spojrzeli na księcia Rasmusa. Miał silną,
ostro zarysowaną szczękę i nietypowo pełne usta.
Książę wzruszył ramionami.
– O tym, kto będzie rządził Ravką, zdecydują Ravkańczycy – rzucił
przeciągle. – Ja tu przybyłem na rozmowy pokojowe.
– Co? – wyrwało się osłupiałej Ninie.
Książę posłał jej ledwie widoczny uśmiech – to było tak szybkie, że
Nikołaj nie był pewien, czy to mu się nie przywidziało, a potem musnął jej
dłoń. Nina się wzdrygnęła. Dokonała rzeczy niemożliwej: dostarczyła księ-
cia i obietnicę pokoju. Dlaczego sprawiała wrażenie tak zaszokowanej?
Jej zaskoczenie było niczym w porównaniu z konsternacją i furią na twa-
rzy Bruma.
– To nie… Uzgodniliśmy…
– My? – zapytał książę, kierując na niego lodowate spojrzenie niebie-
skich oczu. – To my jesteśmy Fjerdą. Ty jesteś dowódcą wojskowym, który
nie panuje nad własnymi ludźmi. Powiedz mi, jeśli wrócimy do walki, czy
jesteś pewien, że twoi żołnierze podniosą broń przeciwko kobiecie, którą
okrzyknęli świętą?
Nozdrza Bruma rozszerzyły się niepokojąco.
– Zrobią to. Albo wytnę im serca z piersi.
– W pojedynkę? – Książę Rasmus przyjrzał się drüskelle, a potem wska-
zał brodą stojącego obok niego osobistego strażnika. – Joranie, podniesiesz
wtedy broń przeciwko swoim braciom? Wytniesz im serca dla Fjerdy?
Młody drüskelle pokręcił głową.
– Nigdy.
Brum tylko się gapił.
– Jesteś zdrajcą i umrzesz jak zdrajca. Na końcu sznura.
Chłopak był wysoki, ale nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat. Nawet
się nie wzdrygnął.
– Nie zasługuję na nic więcej – odparł strażnik księcia. – Popełniłem
potworne zbrodnie dla swojego kraju, bo wierzyłem, że robię to, co trzeba,
żeby uratować duszę Fjerdy. Powieś mnie. Umrę z większym honorem, niż
żyłem.
Brum zrobił się purpurowy na twarzy.
– Nie zrzeknę się prawa mojego kraju do strzeżenia swoich granic
i suwerenności, bo czarownice namąciły w głowach paru naiwnym chło-
paczkom. – Pogroził palcem Zoi. – Ta kobieta nie jest świętą. To chodzące
zepsucie. A ten mężczyzna jest równie niezgodny z naturą. – Brum gotował
się, patrząc na Nikołaja. – Niech królowa matka złoży zeznania. Poświad-
czy, że on nie ma królewskiego pochodzenia.
– Wysłuchamy tego, co ma do powiedzenia – powiedział Hiram
Schenck.
– Nie – odparł Nikołaj.
Wiedział, że rozmowa dojdzie do tego. Zrozumiał, że nie ma wyboru,
gdy tylko rodzice weszli do sali audiencyjnej razem z „pretendentem”.
Pomyślał o Magnusie Opjerze przebranym za żebraka, lecz niepozbawio-
nym dumy, który dotarł aż do stolicy, żeby ocalić syna i miasto pełne nie-
winnych ludzi. Był wynalazcą, budowniczym. Jak Nikołaj.
Nigdy nie byłem królem, zdał sobie sprawę.
Nigdy nie pragnął tronu ani korony. Chciał tylko naprawić ten kraj
i teraz wreszcie wiedział, jak tego dokonać.
Napotkał spojrzenie wyblakłych niebieskich oczu matki i się uśmiech-
nął.
– Nie ma powodu, żeby narażać królową Tatianę na takie trudy. Sam
dostarczę wam dowodu, którego chcecie. Jestem bękartem. Zawsze to wie-
działem i tego nie żałuję. Nigdy nie chciałem być Lancovem.
– Co ty wyprawiasz? – szepnęła gorączkowo Zoya.
– To, co muszę.
– Lancovowie są potomkami pierwszych królów! – zagotował się jego
ojciec. – Samego Yaromira!
– Niegdyś wielcy ludzie nie zawsze pozostają wielcy. To Lancov nie
zapanował nad Czarnym Heretykiem i pozwolił mu stworzyć Fałdę. To
Lancov praktycznie zrzekł się władzy na rzecz Zmrocza i Apparata, dopro-
wadzając swój kraj i lud do ruiny. Przykro mi, że nie mogę mieć korony
Ravki, ale cieszę się, że nie mam w sobie krwi Lancovów.
– Nikołaju… – zaprotestowała Zoya.
Machnął ręką na Vadika Demidova.
– Ale ten człowiek nie ma większych praw do tronu niż ja. – Rozejrzał
się po sali, sięgając po cały swój autorytet, jaki zdobył poprzez trudy i prze-
laną krew na morzach w roli Sturmhonda i na polu bitwy w roli Nikołaja
Lancova. Może nie miał prawdziwego nazwiska, ale miał dość zwycięstw
na swoim koncie. – Fjerda zażądała od arystokratów Ravki, żeby tu przy-
byli. Zatem wyświadczymy tym ludziom uprzejmość i pozwolimy im
samym zdecydować, kto powinien rządzić krajem.
– Jesteś tak arogancki, że myślisz, że wybiorą bękarta? – Jego ojciec się
zaśmiał.
Zoya odwróciła się do niego i szepnęła:
– Tego właśnie chce Fjerda. Nie możesz pozwolić im głosować, nie
możesz przyznać takiego prawa temu zgromadzeniu. Przestań.
Nikołaj nie zamierzał się jednak wycofywać. A jeżeli Zoya w tej chwili
naprawdę była na niego zła, to za chwilę powinien szukać sobie kryjówki.
Podszedł do okien.
– Yaromir, pierwszy król, nie miał prawa do tronu, dopóki nie zjednoczył
walczących arystokratów pod swoim sztandarem. Pomagał mu w tym Sankt
Feliks. Tylko jedna osoba może zjednoczyć ten kraj i zapewnić pokój
naszym narodom. Żołnierz, Przywoływaczka i święta.
Otworzył okiennice. Wpadły przez nie zimowy wiatr i głosy ludzi woła-
jących w dole. Sankta Zoya. Rebe Dva Urga. Święta Zoya. Córka Wiatru.
Jedyna osoba, której powierzyłby ten kraj, za który walczył i dla którego
przelewał własną krew. Jedyna, która może wreszcie przynieść im pokój.
– Dzisiaj uklęknę tylko przed jednym władcą i zgodzę się na koronację
tylko jednej osoby. Epoka Lancovów się skończyła. – Przyklęknął na jed-
nym kolanie. – Niech zacznie się dynastia Nazyalensky. Wiwat Smocza
Królowa!
Słowa zawisły w sali jak owady zawieszone w bursztynie. Nikołaj sły-
szał bicie własnego serca, okrzyki na zewnątrz.
Co się stanie, jeśli nikt się nie odezwie? – zastanawiał się. A jeśli wstaną
i wyjdą? Zostanę tu wtedy sam?
I wtedy usłyszał, że ktoś odchrząknął i – na wszystkich słodkich świę-
tych! – rozległ się okrzyk:
– Wiwat Smocza Królowa! Wiwat caryca!
Hrabia Kirigin. Można było na niego liczyć.
Kolejna osoba krzyknęła:
– Smocza Królowa!
Nie był pewien, kto to zawołał… Raevsky? Radimov? Okrzyk padł
z lewej strony. A potem już nie mógł nadążyć z rozpoznawaniem głosów,
bo ludzie zaczęli się przekrzykiwać, wszystkie rody Ravki wykrzykiwały
imię Zoi.
Wiedział, że nie wszyscy ją poprą. Rozlegały się też gniewne głosy, nie-
którzy już wychodzili z sali, żeby narobić kłopotów. Wiedział, że nie
wszystkim tym, którzy klękają teraz, podoba się ten pomysł; że nie wszyscy
w niego wierzą. Zaczną planować przewrót, zanim wyjdą z budynku. Być
może jednym ruchem przekreślił nadzieję zarówno dynastii Lancovów, jak
i rodu Nazyalensky. Wątpił w to jednak. Arystokraci Ravki nie chcieli, żeby
rządziła nimi fjerdańska marionetka.
Podniósł wzrok i napotkał wściekłe spojrzenie Zoi.
– Zamorduję cię we śnie – zasyczała.
Mrugnął do niej porozumiewawczo.
– Śmiało. Powiedz teraz coś podniosłego.
46
Zoya

– Co powiesz na to, Zoyu Nazyalensky? Generale Drugiej Armii?


Nowoziemski ambasador zadał jej pytanie, ale ona nie wiedziała, jak
odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że gdy zostanie z Nikołajem sam na sam,
udusi go. Kiedy przyszedł mu do głowy ten idiotyczny, całkowicie absur-
dalny plan?
Przypomniała sobie obraz, jaki Juris pokazał jej w głowie, kiedy zało-
żyła jego łuski jako amplifikator: korona. Myślała, że to smocza arogancja,
jego pragnienie królowej-griszy, teraz jednak zaczęła się zastanawiać. Czy
Juris przewidział tę chwilę, tak jak wiedział, co się stanie w wieży obserwa-
cyjnej?
Sugerował to wielokrotnie, ale ona za każdym razem źle go rozumiała.
„Nie wmówisz mi, że nie zastanawiałaś się nad tym, jak by to było być kró-
lową”.
Oczywiście, że się zastanawiała. Kiedy jej głupi, rozmarzony umysł
zapędzał się za daleko. To jednak było coś innego. Nie mogę tego zrobić,
pomyślała.
Nie możesz?
Nie była pokorną dziewczyną wyrwaną z nicości.
Nie była młodziutką księżniczką z dala od domu.
Cale życie służyła griszom, swojemu krajowi, swojemu królowi. Czy to
było coś innego?
Oczywiście, że to coś innego. Nie myślała racjonalnie.
Jesteśmy smokiem i nadszedł nasz czas.
Czuła na sobie krytyczne spojrzenia wszystkich obecnych w sali audien-
cyjnej. Słyszała, jak ludzie skandują jej imię pod ratuszem. W porządku.
Nie była królową i z pewnością nie była świętą, ale była generałem. Zaata-
kuje problem tak, jak potraktowałaby każdą inną kampanię. Jeśli to są jej
sprzymierzeńcy, to niech to powiedzą.
– Jestem żołnierzem – powiedziała. – Byłam żołnierzem od dziecka. Czy
chcecie, by dziewczyna, która spędziła życie w okopach, nosiła koronę?
Chcecie mieć królową-żołnierza?
To Penski, generał Pierwszej Armii, wyszedł naprzód. Byli zmuszeni
współpracować, odkąd Nikołaj zasiadł na tronie. Nigdy nie przepadał za
Zoyą, ale miała nadzieję, że ją szanuje.
Poprawił kurtkę. Pogładził bujne siwe wąsy.
– Lepsza jest królowa, która zna koszty walki. Wybiorę królową-żołnie-
rza.
Skinęła mu tylko głową, okazując zaledwie ułamek wdzięczności, jaką
czuła. Zimny pot zalał jej ciało, ale zmusiła się do mówienia:
– Jestem szkwalniczką, griszą. – Rzuciła pogardliwe spojrzenie Bru-
nowi. – Niektórzy z naszych wrogów nazywają mnie czarownicą. I niektó-
rzy z naszych ludzi zgodziliby się z nimi. Zgodzicie się na królową-griszę?
– To prawda – odezwał się stary książę Grevyakin, którego odwiedzili
z Nikołajem parę miesięcy temu. Przez cały wieczór Zoya czuła się żało-
śnie, ale teraz cieszyła się, że zdołała nie zasnąć i zachowywać się przy-
zwoicie. – Niektórzy będą tobą gardzić. Inni nazwą cię świętą. Ja chcę
uprawiać moją ziemię i wiedzieć, że moje dzieci są bezpieczne. Pokłonię
się przed królową-griszą, jeśli przyniesie pokój.
Znowu skinęła głową, jakby niczego innego się nie spodziewała, jakby
jej serce nie zamierzało wylecieć lotem kolibra prosto z piersi. Zawahała
się. Rozumiała ryzyko, na jakie się narażała, ale bez tego korona stałaby się
tylko niechcianym ciężarem. Znała cenę spekulacji wokół pochodzenia
Nikołaja. Nie zamierzała narażać się na coś podobnego. I nie chciała już
dłużej być dziewczyną, która się ukrywa. „Widzimy cię, córko”.
Wzięła głęboki wdech.
– Mój ojciec nazywał się Suhm Nabri i jestem jego jedyną córką. Weź-
miecie Sulijkę za królową?
Skonsternowany pomruk poniósł się w tłumie, ale Zoya nie spuściła
wzroku. Patrzyła wszystkim w oczy. Niektórzy pewnie kazali służącym
wypędzać ze swojej ziemi Sulijczyków albo wynajmowali ich na przyjęcia
i nigdy więcej o nich nie myśleli. Inni wysyłali stare ubrania do sulijskich
taborów i znajdowali ukojenie w swojej rzekomej szczodrości, podczas gdy
jeszcze inni wychwalali urodę sulijskich kobiet i dzieci, szczycąc się tym,
jacy są wolni od uprzedzeń. Może jednak niektórzy z nich wiedzieli, że
w ich własnych rodzinach jest kropla krwi sulijskiej, może paru przyzna, że
Sulijczycy wędrowali po tym kraju, zanim nazywał się Ravką.
Hrabia Kirigin wystąpił naprzód. Na dzisiaj wybrał sobie niepokojąco
kobaltowy płaszcz ze szkarłatną lamówką.
– Czyż Sulijczycy nie słyną z dalekowzroczności i odporności? – zapytał
zgromadzonych.
Nikołaj postanowił dać mu medal. A może Zoya to zrobi?
– Zgadza się – odezwała się księżna Carievy. – Nie obchodzi mnie, skąd
ona jest. Ukłonię się przed królową, która może wzbić się w niebo na czar-
nych skrzydłach i napełnić zgrozą serca naszych wrogów.
Nikołaj wstał.
– Powiadam „tak”! – krzyknął z twarzą rozświetloną triumfem i optymi-
zmem. – Będziemy mieli sulijską królową, królową-griszę, królową-żołnie-
rza! Ravkańską królową!
Nigdy nie wyglądał równie złociście i równie wspaniale.
Ravkańczycy zaczęli wiwatować, a Fjerdanie sprawiali wrażenie zatro-
skanych.
Może to wystarczy. Może. Ta chwila była jak ze szkła, krucha, gotowa
roztrzaskać się, jeśli Zoya wykona niewłaściwy ruch.
– Jeśli tego pragną Ravkańczycy, to będę służyć mojemu krajowi najle-
piej, jak potrafię – odezwała się, ważąc słowa.
– Skąd jednak mamy wiedzieć, że jej moc jest święta? – rozległ się
w sali głos Apparata.
Prawie zapomniała o nim i jego Straży Kapłańskiej.
– Jesteśmy gotowi zapomnieć o pladze, która zaatakowała nie tylko
Ravkę, ale każdy kraj reprezentowany w tej sali i dalej? Czy to zwykły
zbieg okoliczności, że takie przekleństwo spadło na nasze ziemie teraz,
kiedy pojawili się demon i smok? – Rozłożył ręce, jakby zwracał się do
wiernych. Jego pytania wybrzmiewały w obszernej sali. – Jak to jest, że
Zoya Nazyalensky, zwykła grisza, zdobyła takie zdolności? Przyjęła kształt
gada, bo jest gadem. Znam tę dziewczynę. Służyłem królowi jako doradca
duchowy. Jest okrutna, ma zimne serce i nigdy nie będzie matką, jakiej
potrzebuje Ravka.
Zoya nie miała na to odpowiedzi. Była okrutna. Była zimna. Nosiła
w piersi twarde serce z żelaza, dzięki któremu przetrwała. I jak miała prze-
ciwstawić się Apparatowi? Nikołaj o tym nie pomyślał, co? Wierzono, że
kapłan przemawia w imieniu ludu, jego słowa niosły się równie głośno jak
skandowanie na zewnątrz.
– Ty teraz wybierasz, których świętych możemy czcić? – Ten głos.
Zimny jak studzienna woda. Zmrocz wyłonił się z głębi sali. Nadal nosił
czarne szaty Bezgwiezdnego Świętego. Jak się tu dostał?
Apparat prychnął.
– A jakie ty masz prawo, żeby tu przebywać? Bezimienny mnich idący
za sztandarem szaleńca.
– Nie zawracajmy sobie głowy imionami – odparł Zmrocz, wychodząc
na światło. – Mam ich tak wiele.
Apparat się wzdrygnął. Większość ludzi w sali nigdy nie spotkała Zmro-
cza albo widziała go tylko przelotnie, a on w dodatku nie odzyskał jeszcze
dawnych rysów twarzy. Jednak ci, którzy go znali, którzy pracowali z nim,
którzy go podziwiali i się go bali, nie mieli wątpliwości. Genya zoriento-
wała się natychmiast. I jeśli wyraz czystej zgrozy na twarzy był jakąś wska-
zówką, to Apparat także go rozpoznał.
– Wszyscy cierpieliśmy przez długie lata wojny i konfliktu – mówił
gładko Zmrocz. – A chociaż jest wielu ludzi, którzy mogą wypowiadać się
na temat królów i królowych, to ten człowiek do nich nie należy. Odłóżmy
na chwilę fakt, że sprzymierzył się z wrogami Ravki podczas wojny…
– Ja jestem wierny tylko świętym!
Zmrocz go zignorował i zbliżył się do niego.
– Ten człowiek pomógł Zmroczowi pozbyć się króla Lancova. Odegrał
kluczową rolę w wojnie domowej, która prawie zniszczyła kraj, i teraz
ośmiela się rzucać wyzwanie kobiecie, którą ludzie czczą jako żywą
świętą?
– Jesteśmy pewni, że chcemy mu pozwolić dalej mówić? – mruknęła do
Nikołaja Zoya.
– Ani trochę.
– Wszyscy wiedzą, że stary król chorował – odparł Apparat, ale rozglą-
dał się po sali, jakby szukał sposobu ucieczki. – Te oskarżenia to tylko
kłamstwa.
– Król padł ofiarą trucizny, czyż nie? – dopytywał się Zmrocz.
– Owszem – przytaknął mu Nikołaj.
– Trucizny, którą podawał mu powoli przez długi czas ktoś, kto stał bli-
sko niego, komu król ufał. Ilu ludzi spełnia te warunki? Mnie przychodzi na
myśl tylko jedna osoba.
Zoya zerknęła na starego króla. Był czerwony z wściekłości, obwisłe
policzki trzęsły mu się jak budyń, który nie całkiem się ściął. W rzeczywi-
stości truciznę podawała mu niejaka Genya Safin w ramach zemsty. Jed-
nakże mało kto o tym wiedział. A żeby to teraz ujawnić, ojciec Nikołaja
musiałby wyjaśnić ludziom, jak młoda dziewczyna uzyskała codzienny
dostęp do jego ciała.
– Kłamstwa! – krzyknął Apparat. – Kalumnie z ust heretyka!
Wtedy jednak cienie zaczęły sączyć się z jego ust. Ludziom w sali
zaparło dech w piersiach, wszyscy cofali się, odsuwali się od kapłana.
Zoya spojrzała na dłonie Zmrocza: schował je w rękawach, ale nimi
poruszał.
– Myślę, że to sygnał dla nas – szepnął Nikołaj.
Na który to sygnał z radością zareagowała: machnęła ręką i potężny
grzmot przewalił się przez salę.
– Dość tego – powiedziała. – Aresztować go.

***

W sali rozpętał się chaos, gdy królewska gwardia stłoczyła się wokół
Apparata. Fjerdanie wyszli wściekli, ale wcześniej następca tronu zgodził
się przedłużyć rozejm aż do chwili podpisania właściwego traktatu pokojo-
wego.
– Na pewno nie możesz zostać? – zapytała Zoya, patrząc na Ninę
w przebraniu Mili Jandersdat.
Ona jednak nie spuszczała oczu z księcia. Jej twarz wyrażała czystą kon-
sternację. Przyglądała mu się z przedziwnym skupieniem, które zupełnie
nie pasowało do skromności fjerdańskich kobiet.
– Wrócimy – zapowiedział książę Rasmus. – Zapewniam. – Miał niski,
chrapliwy głos. – Może na twoją koronację.
Nikołaj posłał strażników i żołnierzy słońca w pościg za Zmroczem,
który jakimś cudem wydostał się z sali. Bez względu na to, czego dokonał
podczas spotkania, nie mieli pojęcia, co planuje, a Zoya nie chciała, żeby
gdzieś się zaszył i dalej knuł. Poza tym, jeśli rozejm się utrzyma, musieli
znaleźć sposób na powstrzymanie plagi. Nie wiedziała, czy Zmrocz wie, jak
tego dokonać, czy też jego gadanina na temat obisbaya była tylko próbą
manipulacji, ale zamierzała się tego dowiedzieć.
Ravkańscy arystokraci już dopytywali się, kiedy będzie koronowana
i kiedy zacznie przyjmować petycje z prośbami o rządowe fundusze, anek-
sję terenów i tak dalej. W końcu jednak sala opustoszała i Nikołaj został
sam z Zoyą pod rozbrzmiewającą echem kopułą.
Ruchem ręki zatrzasnęła wszystkie okiennice, odcinając się od skando-
wanych okrzyków. Odwróciła się do Nikołaja:
– Rozum ci całkiem odebrało?
– To się zdarza, niekiedy. Bardzo orzeźwiające uczucie. Jednak jeszcze
nigdy w życiu nie byłem równie trzeźwy i rozsądny.
– Nie dam rady, Nikołaju. To ty jesteś dyplomatą, ty czarujesz ludzi. Ja
jestem…
– Tak?
Poirytowana uniosła ręce.
– Ja jestem mięśniakiem.
– Korona nigdy nie była mi pisana. Ty jesteś dowódcą wojskowym,
jesteś griszą, a dzięki pracy Niny i darom od Jurisa jesteś żywą świętą.
Zoya usiadła zgarbiona na ławce.
– Bez względu na to, co powiedzieli w tej sali, wiesz, że nigdy mnie nie
zaakceptują. Te wszystkie przysięgi i wiwaty nic nie znaczą, kiedy nie wie-
dzą, czego chcą.
Nikołaj przyklęknął i wziął ją za rękę.
– Przestań – warknęła. – Przestań klękać.
Mimo to nie zabroniła mu trzymać się za rękę. Jego dotyk był pociechą,
czymś znajomym.
– Nie mogę. Robię, co mi każą kolana. Zauważyłem ten twój drobny
wybieg. Powiedziałaś, że będziesz służyć Ravce, a nie że przyjmiesz
koronę.
– Bo mam nadzieję, że odzyskasz zdrowy rozsądek i zrozumiesz, że to
niemożliwe.
Nikołaj uśmiechnął się szeroko.
– Wiesz, co czuję w związku z tym słowem.
Radość go po prostu roznosiła.
– Jak ty to robisz? – zapytała. – Jak możesz porzucić tron, o który tak
ciężko walczyłeś?
– Bo nigdy nie walczyłem o tron. Nie tak naprawdę. Walczyłem zawsze
o katastrofę, jaką jest ten kraj. Zmrocz wierzył, że jest kluczem do zbawie-
nia Ravki. Może ja też wpadłem w tę pułapkę. Jednak jeszcze nie jest za
późno, żeby to naprawić.
Zoya pokręciła głową.
– Tego się nie da zrobić.
– Oczarujemy ich jedno po drugim, jeśli będzie trzeba. Poprowadzisz
Ravkę w nową epokę pokoju.
– Nie jestem czarująca.
– Ale ja jestem. Mam w zanadrzu mnóstwo sztuczek, które możemy
wykorzystać na rzecz Ravki.
– Kolacje, parady i rozmowy towarzyskie. Prawdziwe piekło.
– Każdego wieczoru będę ci masował stopy.
Co on jej proponował? Uśmiechał się, ale wyczuwała w nim ostrożność.
Rozpoznawała tę rezerwę. Obiecała sobie, że będzie mówiła to, co leży jej
na sercu, kiedy tylko będzie miała szansę, ale teraz w tej cichej sali, gdy
Nikołaj klęczał przed nią, bała się jak nigdy dotąd w swoim życiu.
– W moim pokoju jest taki fresk – odezwała się z wahaniem, nie do
końca pewna, co próbuje powiedzieć, bojąc się słów, jakie mogą paść. –
Sztormowe morze. Łódź. Flaga z dwiema gwiazdami. Zastanawiałeś się
kiedykolwiek…
– Co znaczą? Tylko kiedy myślałem o twojej sypialni. Czyli mniej wię-
cej każdej nocy.
– Możesz chociaż raz być poważny?
– Raz i tylko raz.
– Te gwiazdy to ja i moja ciotka. Liliyana. Była najdzielniejszą kobietą,
jaką znałam. Walczyła o mnie, kiedy nikt inny tego nie zrobił, chociaż nie
miała żadnej broni. Nie miała pozycji ani pieniędzy, ale narażała własne
życie, żeby mnie chronić. Uważała, że jestem tego warta. Uważała… Uwa-
żała, że jestem warta miłości.
Kiedy gwiazda Liliyany zgasła, Zoya uwierzyła, że już na zawsze
została na sztormowym morzu sama; że jeśli miała dość szczęścia, by być
kochaną przez jedną osobę w tym życiu, to powinno jej to wystarczyć.
A przynajmniej tak sobie wmawiała.
– Nie dam rady sama, Nikołaju.
– Będę u twego boku.
– Jako mój doradca?
– Jeśli tego sobie życzysz.
Nie chciała pytać. Duma jej tego zabraniała. Ale ta jej przeklęta duma
już wystarczająco wiele ją kosztowała. Odwróciła wzrok.
– A gdybym chciała… czegoś więcej?
Poczuła palce na podbródku i Nikołaj obrócił jej głowę ku sobie. Czuła
nieproszony ból w gardle. Zmusiła się, żeby spojrzeć Nikołajowi w oczy.
W tym świetle jego piwne oczy były prawie złote.
– Wtedy z radością zostanę twoim księciem, królewskim faworytem,
błaznem-demonem.
– Zaczniesz mnie nienawidzić. Jestem zbyt ostra. Zbyt gniewna. Zbyt
mściwa.
– Jesteś taka, ale jesteś też czymś więcej. Nasi ludzie pokochają cię nie
pomimo twojej zaciętości, ale z jej powodu. Bo okazałaś litość w najmrocz-
niejszej godzinie. Bo wiemy, że jeśli znowu nadejdzie niebezpieczeństwo,
nie załamiesz się. Daj nam tę szansę.
„Pokochają”. To nie było słowo stworzone dla takich ludzi jak ona.
– Nie wiem, jak ci uwierzyć – odpowiedziała bezradnie.
– A jeśli powiem, że nie zniosę utraty ciebie?
Uśmiech poruszył jej ustami.
– To powiem, że kłamiesz. Że takie słowa pasują do romantycznych
głupków. – Uniosła rękę i przesunęła palcami po linii jego pięknej szczęki.
Przymknął oczy. – Będziemy trwać, ty i ja. Gdybym nie mogła zostać kró-
lową, znalazłbyś inny sposób, żeby wygrać tę bitwę i uratować ten kraj.
Stworzyłbyś schronienie dla mojego ludu. Maszerowałbyś, krwawił i opo-
wiadał okropne dowcipy, aż wreszcie zrobiłbyś wszystko, co zapowiedzia-
łeś, że zrobisz. Pewnie dlatego cię kocham.
Natychmiast otworzył oczy i jego twarz rozświetlił nadzwyczaj szeroki
uśmiech.
– Na wszystkich świętych, powiedz to jeszcze raz.
– Nie powiem.
– Musisz.
– Jestem królową. Nie muszę robić niczego, jeśli nie mam takiego
życzenia.
– A zechcesz może mnie pocałować?
Zechciała. Przyciągnęła jego twarz, czując zarost na jego żuchwie, mięk-
kie loki za uszami i wreszcie, po tak wielu długich dniach oczekiwania,
poczuła jego błyskotliwe, genialne, idealne usta. Zapadła cisza. Z głowy
Zoi zniknęły wszelkie troski i strach. Czuła tylko ciepły nacisk jego ust.
Kiedy pocałunek się skończył, Nikołaj oparł czoło o jej czoło.
– Zdajesz sobie sprawę, że powiedziałaś o sobie, że jesteś królową. To
znaczy, że się zgodziłaś.
– To znaczy, że cię zamorduję.
– Dobrze, jeśli tylko wcześniej znowu mnie pocałujesz.
Spełniła jego życzenie.
47
Nina

Nie mogła zebrać myśli. To jakaś gra? On się ze mną bawi?


Przeżywała mieszaninę gniewu, nadziei i konsternacji. Weź się w garść,
Zenik, zbeształa się w myślach. Jeśli kiedykolwiek potrzebowała zachować
trzeźwość myślenia, to właśnie teraz.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Była przekonana, że widziała Nikołaja
Lancova – a może nie Lancova, skoro właśnie przyznał, że jest bękartem –
jak oddał swoją koronę Zoi Nazyalensky. Która była smokiem. I zapewne
świętą. A Rasmus zapowiedział rozejm i wkrótce traktat pokojowy z Ravką.
Dlaczego? Naprawdę wierzył w pokój? Czy to jakiś wyrafinowany podstęp,
część jego zatargu z Jarlem Brumem?
Czy też pogrywał w coś całkiem innego? Nina widziała połamane ciało
Hanne na ziemi. Chociaż co tak naprawdę widziała? Przypomniała sobie
ręce Hanne przesuwające się szybko po jej twarzy, odgarniające włosy.
„Ćwiczyłam”, powiedziała wtedy.
Nie łap się nadziei, Nino. Nie waż się mieć takiej nadziei.
Gdy płynęli z powrotem do Paszczy Lewiatana, panowała całkowita
cisza. Niepokój fjerdańskich żołnierzy i oficerów był wręcz namacalny.
Czuła gniew Bruma, który z niego promieniował, i strach drüskelle, którzy
go zawiedli w sali audiencyjnej.
Joran robił wrażenie prawie szczęśliwego, twarz miał pogodną, jakby
wreszcie znalazł jakiś spokój wewnętrzny. On pierwszy się odezwał, poparł
Zoyę i koniec wojny. Czy ktokolwiek inny odważyłby się pierwszy zabrać
głos? Czy tylko chłopiec wypełniony żalem, który desperacko pragnął
naprawić swoje winy, poświęcić wszystko dla pokuty przed świętymi?
Gdyby Nina zemściła się i odebrała mu życie, gdyby Hanne jej nie
powstrzymała, kto wie, co mogłoby się wydarzyć w Os Kervo.
Jeszcze mniej była pewna tego, co wyczuwa ze strony księcia Rasmusa.
Cały czas zerkał na nią, a na jego twarzy malował się wyraz, który prawie
można by wziąć za szczerą troskę. Nie potrafiła powstrzymać się przed zer-
kaniem na jego profil, na kolor oczu – czy różnice, które dostrzegała, były
prawdziwe, czy tylko je sobie wyobrażała? Czuła, że się rozpada.
Zacumowali przy jednym z pomostów i książę ruszył do centrum dowo-
dzenia z Joranem u boku.
– Chodź – powiedział do Niny.
– Proszę na słowo, Wasza Wysokość – odezwał się Brum, ledwie panu-
jąc nad gniewem.
– Wobec tego ty też chodź.
Centrum dowodzenia przypominało resztę bazy – wojskowe wnętrze
z mnóstwem map i innego wyposażenia. Skrzynki ze sprzętem stały
w schludnych rzędach, na ścianach wisiały mapy i tablice pływów.
– Wasza Wysokość jest pewien, że nie chce odpocząć? – zapytał Brum,
próbując zwrócić uwagę na słabość księcia.
– Wątpię. Czuję się całkiem dobrze.
– Oczywiście nie było księcia dzisiaj na polu bitwy.
– Nie, nie było mnie tam. Nie dość jeździłem konno w swoim życiu, nie
nałykałem się dość świeżego powietrza i za mało walczyłem. Wiem, że
z tego powodu masz o mnie złe zdanie.
– Nigdy nie powiedziałem…
– Powiedziałeś dość. Nazywałeś mnie słabeuszem i szczeniakiem.
Brum zaczął bełkotać.
– Nigdy… nigdy bym…
– Zastanów się – przerwał mu łagodnie książę i Nina znowu złapała się
na tym, że pochyla się i nasłuchuje. Jego głos brzmiał inaczej, bardziej
chrapliwie. Jakby pośpiesznie wymieniono mu struny głosowe. – Pamiętaj,
że ludzie, których kiedyś nazywałeś wiernymi, nie chcą ci już dłużej służyć.
Twój przyjaciel Redvin został znaleziony martwy w zniszczonej wschodniej
wieży. Wśród drüskelle zapanował chaos. Czy w takiej chwili chcesz, żeby
podważono twoją uczciwość?
Brum nie ustępował.
– Honorowo służyłem Fjerdzie.
– Już dostatecznie długo służyłeś Fjerdzie.
Brum się roześmiał.
– Rozumiem. Wasza Wysokość myśli, że Ravkańczycy dotrzymają
warunków pokoju?
– Tak – odpowiedział książę Rasmus. – A nawet gdybym tak nie myślał,
to już nie jest kwestia, którą musisz zawracać sobie głowę.
– Twoje zdrowie…
– Nigdy nie było w lepszym stanie.
Nina zawahała się, ale wtrąciła:
– Tyle się dzisiaj mówiło o truciźnie.
Zapadła cisza.
– Istotnie – przyznał Rasmus, ważąc słowa. – Ciekawa rzecz. Od dziecka
strzegli mnie drüskelle.
Teraz Brum był szczerze przerażony. Na ile Nina się orientowała, nigdy
nie sięgnąłby po truciznę. Mógł uważać, że słabe zdrowie księcia samo
wykona za niego brudną robotę. Ale czy mógłby tego dowieść?
– Jeśli masz dowód takiej zdrady, to żądam, by został on przedstawiony
– powiedział Brum. – Nie pozwolę, żeby kalano mój honor.
– Wiem, że to był tragiczny dzień dla ciebie – odparł książę. – Potworna
strata. Potrzebujesz odpoczynku i chwili kontemplacji w ciszy. Może na
Kenst Hjerte.
– To wygnanie – skonstatował Brum cichym, zdeterminowanym głosem.
– Nie możesz…
– „Nie możesz” to nie są słowa znane książętom.
– Wasza Wysokość – spróbował raz jeszcze Brum, siląc się na ciepły,
błagalny ton. – To nieporozumienie i nic więcej.
Książę skinął na strażników.
– Zaprowadźcie go do kajuty i trzymajcie pod strażą. Ale traktujcie
dobrze. Jest taki… jakim uczynił go ten kraj.
Zanim strażnicy złapali Bruma, ten sięgnął po broń i wycelował w księ-
cia.
– Nie! – krzyknęła Nina.
– Strymacht Fjerda! – krzyknął Brum.
Strzały – jeden, drugi, trzeci, głośne jak trzask bicza.
Brum nie zdążył nawet strzelić. Leżał na ziemi i krwawił. Joran schował
broń. Strzelił do Bruma trzy razy – raz w nogę, dwa razy w rękę.
Książę zrobił krok do przodu, ale Nina złapała go za łokieć.
– Nie. Nic mu nie będzie.
Rasmus spojrzał jej w oczy, które nie były dokładnie tak niebieskie jak
kiedyś.
– Zawołajcie medyka! – krzyknął, cały czas patrząc Ninie w oczy. – Ten
biedny człowiek potrzebuje pomocy.
Nadbiegli medycy i żołnierze.
– Powinniśmy dać mu umrzeć – powiedział jeden z nich, plując na zie-
mię obok ciała Bruma. – Próbował zastrzelić Waszą Wysokość.
– Jestem pewien, że zamierzał strzelić do siebie. Stracił dzisiaj jedyną
córkę. Milu, dobrze ją znałaś. Byłaś jej najdroższą przyjaciółką, prawda?
– Kochałam ją – odparła Nina; uparta, straszliwa nadzieja szarpała jej
sercem. – Nadal kocham.

***

Bruma zabrano do izby chorych, żeby opatrzyć jego rany postrzałowe.


Z czasem wydobrzeje, chociaż dzięki pomocy griszów szybciej wróciłby do
zdrowia. Ylva uparła się, że przy nim zostanie. Nina chciała ją pocieszyć,
ale nie miała pojęcia, co jej powiedzieć.
W milczeniu weszli na pokład królewskiego statku powietrznego. Już
mówiło się o tym, że książę spotka się z rodzicami, żeby omówić traktat,
rozważano szansę na trwały pokój, ale Nina chciała mieć okazję porozma-
wiać z Rasmusem sam na sam.
Weszli do królewskiej kajuty, eleganckiej gondoli ze złotego drewna
i luksusowego białego jedwabiu. Za oknami zachodzące słońce malowało
chmury złotym światłem, jasnym różem i bladym błękitem przy krawę-
dziach.
– Zostaw nas samych, Joranie – powiedział książę.
Joran przystanął przy drzwiach, patrząc w oczy najpierw księciu,
a potem Ninie.
– Cokolwiek zechcesz, Wasza Wysokość. Wystarczy tylko dać znać. –
Wypowiedział te słowa jak przysięgę. – Dopilnuję, żeby wam nie przeszka-
dzano.
Ukłonił się, wychodząc, i zamknął za sobą drzwi. Nie było teraz świad-
ków, tylko chmury i niebo.
Miodowe światło padło na twarz księcia. Przyglądał się Ninie z miną,
jakiej nigdy dotąd nie widziała na jego wyniosłej królewskiej twarzy.
Dostrzegła strach i nadzieję, jakie sama czuła.
– Gdzie miało miejsce nasze pierwsze spotkanie? – szepnęła.
– Na polanie przy zatrutym strumieniu – odpowiedział książę cichym,
chrapliwym głosem. – Jechałam na białym koniu i przez chwilę myślałaś,
że jestem żołnierzem.
Zanim umysł Niny zdążył zaprotestować, stopy już poniosły ją przez
pokój. Zarzuciła księciu ręce na szyję.
– Nigdy mnie nie puszczaj – szepnęła w jej włosy Hanne, tuląc ją
mocno.
– Nigdy więcej. – Nina się odsunęła. – Ale… książę?
Poczucie winy na twarzy Hanne powiedziało wszystko, co było
konieczne. Rasmus nie żył, rozbił sobie głowę na skutek upadku. Umarł,
nosząc twarz Hanne.
– Jak to się stało? Co się wydarzyło na wieży?
Hanne nabrała powietrza w płuca.
– Książę Rasmus zaczął pić, kiedy dzwony Fjerdy zostały zniszczone.
Nie przestawał kpić z mojego ojca i jego planów. Uznał… że to zabawne
mnie spoliczkować.
– Wiedziałyśmy, jaki potrafi być okrutny. Nigdy nie powinnam była
zostawiać cię z nim samej.
– To był tylko policzek.
– Hanne!
– Naprawdę. To był sprawdzian. Chciał zobaczyć, jak daleko może się
posunąć. Kazał mi mu oddać, tak jak to zrobił z Joranem. Rzucił mi
wyzwanie. I znowu mnie uderzył. Powiedział, że będziemy bawić się w tę
grę, kiedy zechce, gdy już zostaniemy małżeństwem. Joran próbował go
powstrzymać, ale… spanikowałam. Nie chciałam tego zrobić.
– Posłużyłaś się mocą przeciwko niemu.
Łza spłynęła Hanne po policzku.
– Jego serce. Myślę, że je zmiażdżyłam. Nigdy nie skrzywdziłam nikogo
w taki sposób.
Nina ujęła jej twarz w dłonie.
– Wiem, że tego nie chciałaś. Wiem, że nigdy byś tego nie zrobiła.
Hanne zawsze była zbyt dobra i zbyt łagodna dla brzydoty tego świata.
– Powiedziałam Joranowi, żeby pobiegł po pomoc. Próbowałam wyle-
czyć księcia, ale wiedziałam, że nie żyje.
– Więc go przeformowałaś.
– Tak. I siebie. Tak szybko, jak zdołałam. Ale Joran… myślę, że celowo
się nie śpieszył.
Żeby pomóc Hanne? Czy dlatego, że uważał, że książę Rasmus nie żyje?
„Cokolwiek zechcesz, Wasza Wysokość”. Czy Nina mogła to uznać za
odkupienie? Czy jego motywy miały znaczenie? Joran uratował dzisiaj
Hanne życie. Przemówił przeciwko Brumowi. Wiedział, że Nina nie jest
Milą Jandersdat, a mimo to zachował ten sekret dla siebie. To mógł być
początek.
– Obwiązałam piersi, zamieniłam nasze ubrania i… i… wyrzuciłam jego
ciało przez okno.
– Na wszystkich świętych…
Hanne usiadła na szerokiej aksamitnej ławce.
– Co mam powiedzieć matce? Myśli, że nie żyję. Nie wyobrażasz sobie,
jak to było słyszeć jej żałość, widzieć ciebie na kolanach, gdy przeze mnie
płakałaś. Nie chcę jej stracić.
– Znajdziemy sposób, żeby jej powiedzieć. W swoim czasie. Ale,
Hanne… Co zrobimy teraz? Będziesz musiała stawić czoło królowi i królo-
wej.
– Przedtem mogę dokładniej się przeformować. Chociaż chciałabym
mieć twój talent aktorski.
Nina nie mogła się nie roześmiać.
– Poradziłaś sobie genialnie. Całkowicie uwierzyłam w twojego
Rasmusa. Masz szczęście, że nie zamordowałam cię na miejscu.
– Nie myśl, że się nie martwiłam. Ale czy zwiodę jego rodziców?
W ostatnich miesiącach Hanne nauczyła się od Niny sztuki oszustwa.
Przeżyła sporą część życia w Lodowym Dworze, ucząc się obowiązujących
protokołów, i spędziła tyle czasu w towarzystwie księcia, że jego maniery-
zmy i sposób mówienia nie były dla niej tajemnicą.
– Będziemy ćwiczyć. Będziemy miały czas podczas podróży.
Hanne nie sprawiała wrażenia przekonanej.
– Jeśli król albo królowa zadadzą mi pytanie dotyczące dzieciństwa
Rasmusa…
– W tym mogę ci pomóc – powiedziała Nina.
W końcu doradzali im umarli.
– Tak? – Hanne zmarszczyła czoło. – A możesz kochać morderczynię?
– Mogłabym zadać takie samo pytanie.
Hanne się zawahała.
– Możesz mnie kochać w tym ciele?
– To twoje serce kocham. Wiesz o tym, prawda?
Łzy napłynęły Hanne do oczu.
– Taką miałam nadzieję.
– Ale gdzie to się skończy? Jak długo możesz pozostać tak uwięziona?
– Nie jestem uwięziona, Nino. – Hanne odetchnęła. – A jeśli powiem, że
w tym ciele jest coś właściwego? Że odkąd zrozumiałam, czego może
dokonać formowanie, nie mogłam przestać myśleć o tym, jak by to mogło
być?
Nina przypomniała sobie poczucie winy malujące się na twarzy Hanne,
kiedy przyznała, że w tajemnicy formowała samą siebie. Pomyślała o tym,
jak Hanne zawsze odwracała oczy od swojego odbicia. Wtedy tego nie
rozumiała.
– Powiedziałaś, że nie wiesz, czy możesz być szczęśliwa.
– I nadal tego nie wiem. Nie wiem, jak to jest żyć w ciele, które mogłoby
być moje. Wiem tylko… Straciłam dzisiaj ojca i być może także matkę. Ale
nie siebie. I jeśli ceną za to będzie odgrywanie księcia, to z radością ją
zapłacę.
– I to mówi osoba, która powiedziała, że nie cierpi przyjęć.
– Nie taką twarz bym sobie wybrała. Nie chcę być Rasmusem.
Nina położyła ręce na ramionach Hanne.
– Nie jesteś Rasmusem. Jesteś kimś nowym, kimś, kogo bardzo chcę
poznać.
Uśmiech Hanne był drobną, cenną, kruchą nagrodą.
– Chciałyśmy zmienić świat. Może to jest nasza szansa.
– Książę i handlarka ryb? Jeśli będziesz żyła jako Rasmus, wiesz, że
pewnego dnia zostaniesz królem.
Królem, który wie, co to znaczy być kobietą we Fjerdzie, jak to jest czuć
się samotnym wśród rodaków. Który jest prawdziwym wojownikiem.
– A ty będziesz moją królową. – Nieśmiałe spojrzenie Hanne przeszyło
Ninę jak nagłe światło, zbyt jasne po długiej ciemności. – Jeśli mnie
zechcesz.
Nina się roześmiała.
– Zechcę cię, Hanne Brum.
Policzki Hanne się zaróżowiły. To było piękne.
– Dwie grisze żyjące w tajemnicy, władające Fjerdą, kierujące nią
w stronę pokoju z Ravką? To zbyt piękny sen. Niestety książę nie może
poślubić kobiety z gminu.
– W takim razie nadam ci tytuł i ziemię. Jeśli zechcesz. Możesz zostać tu
ze mną i żyć w kłamstwie?
Nina powstrzymała Hanne pocałunkiem, patrząc na osobę, którą kochała
żywą i szczęśliwą.
– To nie będzie kłamstwo. Jesteś moim księciem i masz moje serce.
– I będziesz już zawsze nosiła fałszywą twarz?
– Cóż, Mila może znaleźć sobie nowe zainteresowania i przestać chodzić
chwiejnym krokiem i ciągle załamywać ręce, ale poza tym tak. Dla ciebie
mogę.
– Jeśli chcesz wrócić do Ravki…
– Chcę. Będę za nią tęsknić i zmuszać twoich kucharzy, żeby gotowali
bliny i barszcz. – Nina usiadła Hanne na kolanach. – Ale tu jest moje miej-
sce.
Zostały tak wtulone w siebie. Hanne obejmowała Ninę i razem patrzyły,
jak niebo ciemnieje wraz z nadchodzącym zmierzchem. Tuż pod lewym
uchem Nina zauważyła dwa różane piegi, które Hanne przegapiła, gdy
w panice się formowała. Nina kochała te piegi. Może mogły jeden z nich
zachować.
Co by pomyślał o tym Matthias? – zastanawiała się. Król-grisza. Kró-
lowa-grisza. Miała nadzieję, że ucieszyłby się, widząc ją szczęśliwą, że
chciałby, żeby jej serce się wyleczyło. „Okaż moim ludziom odrobinę lito-
ści”. Kiedy siedziała w milczeniu i patrzyła na przesuwające się chmury,
gdy żaden dźwięk nie zakłócał ciszy poza równym szumem silników, ogar-
nęło ją dziwne uczucie, beztroska, o jakiej istnieniu już zapomniała. Spo-
kój.
Czekały je bitwy, zagrożenia. To, co planowały, było zuchwałe, może
niemożliwe, ale jakimś cudem wiedziała, że sobie poradzą. Oparła się
policzkiem o policzek Hanne. Uczciła pamięć Matthiasa i ta droga pomię-
dzy zemstą a odkupieniem była właściwa. „Moje miejsce jest wśród wil-
ków”.
Usiadła prosto.
– Hanne, jak mam się teraz do ciebie zwracać? „Rasmusie”?
Hanne zadrżała.
– Nie zniosę tego. Będziemy musiały wybrać mi nowe imię. Imię świę-
tego. Żeby uczcić wiarę w Dzieci Djela, jaką odnalazł książę.
– Na wszystkich świętych, szybko się uczysz. To zagranie prawdziwego
polityka.
– Ale musimy wybrać dobre imię.
– Co powiesz na Demyana? Albo Ilię? Był sławny. Zmienił świat.
Jej książę się uśmiechnął.
– Nie znam tej historii.
– Opowiem ci.
Na zewnątrz zapadała noc i niebo wypełniło się gwiazdami.
– Opowiem ci tysiąc historii, moja ukochana. I dopiszemy do nich nowe
zakończenia, jedno po drugim.
48
Nikołaj

Podróżowali z żołnierzami słońca nie tylko dla ochrony, ale ponieważ nie-
które z górskich przełęczy nadal były zasypane śniegiem.
– Smokiem byłoby szybciej – narzekała Zoya, kiedy pokonywali kolejny
zakos.
– Ale o wiele bardziej rzucalibyśmy się w oczy – odparł Nikołaj.
– Ruszajcie się – powiedziała Genya. – Nie chcę spędzić kolejnej nocy
w tych górach.
Nikołaj obejrzał się na szlak, gdzie Zoya pomagała Genyi wspiąć się na
skałę. Wszyscy byli ubrani w samodział jak podróżni, ciepłe płaszcze,
spodnie i buty ocieplone futrem.
– To rysie, pogoda czy towarzystwo budzi twoje niezadowolenie?
– Jestem królową – odparła Zoya. – Powinnam być niesiona w lektyce,
żeby moje delikatne stopy nigdy nie dotykały ziemi.
– Mogę poprosić demona, żeby cię poniósł.
Zoya pociągnęła nosem.
– Nie, dziękuję. Kiedy ostatnim razem go wypuściłeś, próbował mnie
ugryźć.
– Myślę, że to był wyraz czułości.
– Jesteś pewien? – zapytała Genya.
– Nie do końca – przyznał Nikołaj.
Latacze zabrały ich na równiny na północ od Sikurska. Stamtąd byli
zmuszeni iść piechotą; wiatry przedzierające się przez szczyty sprawiały, że
lot byłby zbyt ryzykowny. Przed nimi w otoczeniu żołnierzy słońca wlekł
się Zmrocz. Ręce miał związane i nadal nosił czarne szaty Bezgwiezdnego,
zupełnie jakby nie odczuwał zimna.
Nikołaj zastanawiał się, co może ich czekać, jeśli kiedykolwiek zdołają
odnaleźć klasztor – zakładając, że ten w ogóle istnieje. Był całkowicie przy-
gotowany na to, że ta durna wycieczka okaże się jeszcze jednym oszu-
stwem Zmrocza. To jednak nie znaczyło, że jest przygotowany na samo
oszustwo. Może Zmrocz ściągnie na nich lawinę i pogrzebie ich pod stosem
skał albo porzuci ich w labiryncie jaskiń. Możliwości było nieskończenie
wiele. Ten człowiek miał niezgłębiony zapas niemiłych niespodzianek.
Wyszli zza zakrętu i rozpostarła się przed nimi spowita srebrną mgłą
dolina, otoczona przez ośnieżone szczyty Sikurzoi. Górskie jeziora błysz-
czały jak zamrożone monety, a w oddali stado kudłatych bizonów poruszało
się powoli na łące, szukając oznak wiosny.
Wolałby poczekać z podróżą na odwilż, ale raporty dotyczące plagi sta-
wały się coraz częstsze: szerokie na mile pasy martwej ziemi i spopieleni
w okamgnieniu mężczyźni, kobiety i dzieci – rany, które być może nigdy
się nie zagoją.
Po bitwie pod Os Kervo jego zwiadowcy nie byli w stanie znaleźć Zmro-
cza. Wyznawcy Bezgwiezdnego nadal urządzali nabożeństwa, paru rozbiło
obóz pod pałacowymi murami, domagając się, żeby nowa królowa uznała
Zmrocza za świętego. Jednakże sam Zmrocz zniknął. Aż pewnej nocy
weszli do sali narad w Małym Pałacu i zastali go zgarbionego na jego daw-
nym krześle, jakby nigdy go nie opuścił.
Nikołaj sięgnął wtedy po broń, Tolya i Zoya stanęli w gotowości do
walki. Zmrocz jednak oparł tylko podbródek na ręce i powiedział:
– Wygląda na to, że po raz kolejny Ravka ma problem, który tylko ja
potrafię rozwiązać.
Można było spokojnie powiedzieć, że ten problem to dzieło samego
Zmrocza, ale jeśli mógł pomóc, to Nikołaj nie zamierzał się sprzeciwiać.
Przynajmniej wykierował ich do klasztoru Sankt Feliksa, gdzie – jak utrzy-
mywał – mieli znaleźć odpowiedzi. A jeśli nie? Nawet Zmrocz, odwieczny
wszystkowiedzący, nie był pewien, co wtedy zrobią. Nie był jednak szcze-
gólnie poruszony tą perspektywą.
– Naprawdę jesteś gotowy patrzeć, jak świat umiera? – zapytał go wcze-
śniej Nikołaj.
Tamten tylko wzruszył ramionami.
– Wyobraź sobie, o ile zdołasz, ile czasu spędziłem na tym świecie. Ni-
gdy nie zastanawiasz się, co czeka w następnym?
Nikołaj owszem, zastanawiał się. Na uniwersytecie w Ketterdamie pisał
bardzo ponurą poezję o śmierci i niewiadomych; niektóre wiersze się rymo-
wały, wszystkie były nadzwyczaj grafomańskie.
Obejrzał się na maszerującą z trudem Zoyę. Miała mocno naciągniętą na
uszy czapę ze srebrnego futra, nos czerwony z zimna. Po co myśleć
o następnym świecie, kiedy ona była w tym? W ciągu minionych tygodni
obserwował, jak radzi sobie na naradach, podczas dyplomatycznych kolacji,
w niepewnych początkowych rozmowach pokojowych z Fjerdą. Był na
miejscu, żeby czarować i pomagać jej, gdyby tego potrzebowała, ale rola
generała Drugiej Armii zmusiła ją do poznania polityki zagranicznej Ravki
i jej spraw wewnętrznych na wylot. Pewnie nigdy nie będzie z prawdziwą
pasją myślała o reformie rolnej albo rozwoju przemysłu, ale po to miała do
pomocy ministrów. I Nikołaja, jeśli mu na to pozwoli.
Nie pobrali się. Nie byli nawet zaręczeni. Chciał ją poprosić o rękę, ale
najpierw zamierzał przez jakiś czas o nią zabiegać. Może coś dla niej zbu-
dować. Nowy wynalazek, coś ślicznego, bezużytecznego i nienadającego
się do walki. Pozytywkę albo mechanicznego lisa, altankę w jej ogrodzie.
Jakaś cząstka jego osoby była przekonana, że Zoya po prostu zmieni zdanie
na jego temat i tak to się skończy. Pragnął jej od tak dawna, że wydawało
się to niemożliwe, by rzeczywiście codziennie był przy niej, by mógł kłaść
się obok niej każdej nocy. Nie, nie niemożliwe. Po prostu nieprawdopo-
dobne.
Odwrócił się i spuścił małą lawinę kamyczków po stoku.
– Pocałuj mnie, Zoyu.
– Dlaczego?
– Potrzebuję zapewnienia, że naprawdę istniejesz i że przeżyliśmy.
Zoya wspięła się na palce i przycisnęła ciepłe usta do jego warg.
– Jestem tutaj i zamarzam, więc rusz się, zanim zrzucę cię do żlebu.
Westchnął radośnie. Oto ona. Zgorzkniała i rześka jak mocny alkohol.
Istniała naprawdę i przynajmniej na razie należała do niego.

***

Doszli do klasztoru całkiem nieoczekiwanie. W jednej chwili przeciskali


się między dwiema pionowymi ścianami skalnymi, a w drugiej gapili się na
ozdobną kamienną fasadę z łuków i kolumn wyrzeźbionych w szarym
kamieniu. Między nimi na serii fryzów Nikołaj widział historię pierwszej
Straży Kapłańskiej, mnichów, którzy przeobrazili się w zwierzęta dla
pierwszego ravkańskiego króla, ale nie potrafili wrócić do ludzkiej postaci.
Yurij wierzył, że Sankt Feliks był pośród tych mnichów, że w ciągu lat
szczegóły jego męczeństwa i świętego życia zostały zniekształcone. Feliks
przetrwał obisbaya, Rytuał Płonącego Ciernia, żeby wygnać bestię z siebie.
A jeśli Nikołaj niekoniecznie chciał się pozbywać swojego potwora? Cóż,
i tak zrobi to, czego będzie wymagała od niego przyszłość kraju. To jedno
się nie zmieniło.
Nie było drzwi, do których mogliby zapukać, tylko długi tunel, który
prowadził w ciemność. Jeden z żołnierzy słońca oświetlił drogę.
– Powietrze pachnie słodko – powiedziała Genya i chwilę potem zrozu-
mieli powód.
Wyszli na rozległą, oprószoną śniegiem polanę pod odkrytym niebem.
Kamienne ściany wokół były podziurawione niszami podobnymi do setek
głodnych ust, a pośrodku stało największe drzewo, jakie Nikołaj widział
w swoim życiu.
Średnicą pnia niemal dorównywało latarni morskiej w Os Kervo. Siatka
grubych, muskularnych korzeni rozchodziła się u podstawy, wysoko
w górze baldachim gałęzi prawie przesłaniał polanę, gęsty od czerwonych
kwiatów i cierni długich jak ludzkie przedramię.
Cierniowe drzewo. Tym razem inaczej odbierał jego kształt.
– Wygląda jak jesion Djela – zauważyła Zoya.
– Wszystkie historie mają gdzieś swój początek – rozległ się głos w jed-
nej z nisz.
Pojawiła się kobieta spowita w szkarłatny jedwab, o czarnych włosach
zaplecionych w trzy długie warkocze przerzucone przez ramię. Pochodziła
z Shu Hanu, jej oczy miały zielony odcień pigwy. Mimo śniegu szła boso.
– Wszyscy bogowie to ten sam bóg. – Odwróciła się do Zoi. – Nae bre-
nye kerr, eld ren.
Zoya się ukłoniła.
Nikołaj patrzył to na Zoyę, to na mniszkę.
– Słucham?
– To po kaelsku – wyjaśnił Zmrocz. – Starokaelsku. Nie miałem pojęcia,
że Zoya zna ten język.
Zoya nawet nie spojrzała w jego stronę.
– To znaczy „Miło cię widzieć, stary przyjacielu” – odparła. – Juris już
tu kiedyś był.
– Dawno temu – potwierdziła mniszka. – Chciał znowu być człowiekiem
i myślał, że możemy mu pomóc. Boisz się przeznaczenia?
Zoya spojrzała na nią zaskoczona.
– Nadal jestem człowiekiem.
– Czyżby?
Genya wzięła Zoyę za rękę.
– W dostatecznym stopniu.
Nikołaj jednak przypuszczał, że w tej kwestii rzeczywiście poruszają się
po grząskim terenie.
– Wiemy, po co przyszliście – powiedziała mniszka. – Nie znajdziecie
jednak pomocy w cierniowym drzewie.
„Wiemy?”.
Nagle Nikołaj zdał sobie sprawę, że we wszystkich niszach stoją postaci
odziane w szkarłat. Robiły wrażenie nieuzbrojonych, ale miały przewagę,
patrząc na nich z góry.
– Wiecie o pladze? – zapytał, starając się zliczyć ludzi w niszach. Było
ich z pięćdziesięciu.
– Już raz przyszła do naszych gór. Cieszymy się tylko, że nie uderzyła
w cierniowe drzewo.
– Tak jak my – powiedział, ponieważ drzewo było ich jedyną nadzieją.
Chociaż teraz już przestało nią być. – Chcecie powiedzieć, że nie możemy
zatrzymać rozprzestrzeniania się Fałdy?
– Nie za pomocą obisbaya. Fałda cienia to rozdarcie w materii wszech-
świata, w pierwotnym tworzywie.
– Tworzywie serca świata – mruknęła Zoya.
– Przed stworzeniem nie było niczego i ta nicość przesącza się właśnie
do naszego świata.
Nikołaj zatarł ręce.
– To jak to naprawimy? – Zawsze zadawał to pytanie. To, co zepsute,
można naprawić. To, co rozdarte, można zaszyć. – Jak zamkniemy rozdar-
cie?
– Nie możecie – odparła mniszka. – Ktoś musi je zatrzymać.
Genya zmarszczyła brwi.
– Co?
– Ktoś musi stanąć w drzwiach między światami, między pustką a stwo-
rzeniem.
– Na jak długo właściwie? – zapytał Nikołaj.
– Na wieczność.
– Rozumiem.
– Co rozumiesz? – zapytała ostro Zoya.
– Ktoś musi to zrobić.
– Nie wydurniaj się – warknęła.
Mniszka podeszła. Nie potrafił ocenić jej wieku.
– To cień w tobie sprawia, że jesteś taki odważny?
– Mam nadzieję, że nie. Podejmowałem złe decyzje na długo przed tym,
jak to coś się pojawiło.
Zoya złapała go za rękaw.
– Nikołaju, nie możesz mówić poważnie. Nie pozwolę ci na to.
– Nie zostałaś jeszcze koronowana. Nie jestem pewien, czy na razie
możesz mi czegokolwiek zabronić.
– Powiedziałeś mi, że zostaniesz przy mnie.
Niczego innego bardziej nie pragnął. Razem powstrzymali wojnę
i zaczął wierzyć, że mogą wybudować sobie wspólne życie, ale to będzie
musiał zrobić sam. Odwrócił się do mniszki.
– Co muszę zrobić?
– Nikołaju…
– Cierń przebije ci serce, tak jak w obisbaya, ale ty przeżyjesz, nieustan-
nie cierpiąc, o krok od szaleństwa. Jeżeli cierń zostanie wyjęty, plaga
powróci i wszechświat się rozpadnie.
Nikołaj przełknął ślinę. To zapowiadało się o wiele mniej przyjemnie niż
szybka heroiczna śmierć.
– Rozumiem.
– Ale, Nikołaju… – powiedziała Genya. – Co się stanie kiedy… no
wiesz, kiedy umrzesz?
– Plaga powróci.
– Tak myślałem. – Zmrocz opierał się o jeden z ogromnych korzeni
drzewa. Wyglądał na znudzonego, jakby prawie codziennie spotykał mni-
chów ze starożytnego zakonu. – Odnotowaliśmy twój wielki gest, młody
królu…
– Nie królu – poprawił go Nikołaj.
– Król czy królewski faworyt, tak czy inaczej, nie nadajesz się do tego
zadania.
Zoya popatrzyła na drzewo cierniowe.
– W takim razie to moje męczeństwo?
– W żadnym razie – odezwała się Genya.
Zmrocz tylko się roześmiał.
– Patrzcie, jak maszerujecie na szubienicę. Jedno z heroicznym zapałem,
drugie z ponurą determinacją. Nie, Sankta Zoyu, ty też nie jesteś dość
potężna, żeby bawić się w męczennicę. To muszę być ja, rzecz jasna.
Zoya zmrużyła oczy.
– Oczywiście. Człowiek znany z altruistycznych gestów. Nie robisz
niczego, nie wiedząc, jakie będziesz miał z tego korzyści. Dlaczego teraz
miałoby się to zmienić?
– Bo jestem jedynym, który może to zrobić.
– Czy mi się wydaje, czy robisz wrażenie zadowolonego z tego faktu? –
odezwał się Nikołaj.
– Jestem nieśmiertelny – odparł Zmrocz ze wzruszeniem ramion. – Ty
masz ułamek mojej mocy. Zoya dopiero się uczy panować nad swoją. Ja
jestem opoką. Magnesem. Kieruję pływami.
– To ty spowodowałeś to wszystko, zapomniałeś? – wytknął mu Nikołaj.
– Czy to ma być twoja pokuta? – zapytała Genya. – Twoja wielka ofiara?
Nikołaj zdziwił się, że chciała im towarzyszyć, ale odrzekła stanowczo:
„Nigdy więcej nie spuszczę z niego oczu. Żadnych więcej ucieczek”. Ona
i Zmrocz nie odezwali się do siebie ani słowem, ani razu nie spojrzeli na
siebie – aż do tej chwili.
– Nie ma dla mnie wybaczenia, mała Genyu?
Zoya odwróciła się do niego.
– Okaż jej szacunek albo wypatroszę cię na miejscu.
– Nie, Zoyu, on i ja powinniśmy wreszcie porozmawiać. Wybaczam ci
blizny. – Zmrocz nie potrafił ukryć zaskoczenia, a Genya się roześmiała. –
Nie spodziewałeś się tego, co? Nie żałuję ich. Odkryłam, że moja droga do
tego, kim jestem naprawdę, musiała wieść przez ból. Dzięki temu jestem
silniejsza.
– Możesz to uznać za prezent ode mnie.
Zoya zacisnęła pięści. Potrzebowała całej siły woli, żeby nie przeszyć
Zmrocza błyskawicą.
– Ale reszty nie potrafię ci wybaczyć – mówiła Genya. – Wysłałeś mnie
do siedziby królowej, bo potrzebowałeś szpiega. Wiedziałeś, że stary król
mnie zauważy. Wiedziałeś, co będę musiała znosić. – Zamknęła oko na to
wspomnienie. – Powiedziałeś mi, że jestem twoim żołnierzem, że przyszła
chwała jest warta całego tego cierpienia. Nie była.
– Cena…
– Nie mów o cenie. – Jej głos poniósł się przez polanę, jej rude włosy
płonęły jak jesienny ogień. Przepaska na oku, którą nosiła, była ozdobiona
symbolem Aliny. Lśniła jak gwiazda. – Skoro ta cena była niezbędna, to
sam powinieneś ją zapłacić. Ja byłam dzieckiem, a ty mnie złożyłeś w ofie-
rze w swojej trwającej wieki wojnie. – Zaśmiała się smutno. – A najgorsze
jest to, że nikt tego nie pamięta. Kiedy ludzie mówią o twoich zbrodniach,
mówią o rzezi w Novokribirsku, o tym, że zabiłeś griszów, którzy kiedyś
byli pod twoją pieczą. To, co ja przeżyłam, pozostaje ukryte. Myślałam, że
to moja hańba. Teraz wiem, że twoja. Byłeś mi ojcem, przyjacielem i men-
torem. Powinieneś był mnie chronić.
– Miałem naród, który trzeba było chronić.
– Naród to ludzie – powiedziała Zoya. – Genya, ja, moja ciotka.
Zmrocz uniósł brew.
– Kiedy zostaniesz królową, możesz odkryć, że te rachunki są trudniej-
sze do przeprowadzenia.
– Nie będzie dla ciebie odkupienia – zapowiedziała Genya. – Kobieta,
którą jestem, może ci wybaczyć karę, jaką mi wymierzyłeś, ale dla dziecka,
którym byłam, nie ma pokuty, jaką mógłbyś odbyć, przeprosin, jakie mógł-
byś wypowiedzieć, żeby otworzyło się moje serce dla ciebie.
– Nie przypominam sobie, żebym o to prosił.
Oczy Zoi stały się srebrne, źrenice wąskie.
– Mogę go zabić, zanim nabijemy go na cierń?
Nikołaj nie wątpił, że Zmrocz zasłużył na to i na wiele gorsze rzeczy, ale
zawahał się.
– Coś tu śmierdzi. Gdzie jest haczyk?
Zmrocz wzruszył ramionami.
– Wieczne cierpienie w ramach pokuty za moje zbrodnie. W zamian pro-
szę tylko o jedno.
– No pięknie.
– Wybudujcie mi ołtarz, żebym został zapamiętany.
Zoya się skrzywiła.
– Jako tyran? Zabójca?
– Jako Bezgwiezdny. Dajcie mi miejsce w swoich księgach. Kiedy
nadejdzie noc, niech zapłonie jedna świeca więcej dla jeszcze jednego świę-
tego. Możesz zgodzić się na to, litościwa królowo? – rzucił przeciągle.
Sprawiał wrażenie prawie niezainteresowanego, ale demon w Nikołaju
wyczuwał fałsz.
– On mówi serio – powiedział z niedowierzaniem Nikołaj. – Jest gotowy
umrzeć.
– To nie jest śmierć – wtrąciła mniszka. – Śmierć byłaby łaską.
Genya przechyliła głowę. Przyglądała się uważnie Zmroczowi.
– Jednak ty nie boisz się śmierci, co? On się boi, że zniknie.
Nikołaj przypomniał sobie wszystko, co powiedziała Genya. „Zmrocz
zawsze pragnął jednego: żeby ten kraj go kochał”. Dobrze znał to uczucie.
Musiał stawić mu czoło, gdy patrzył na swojego demona. Ravka kochała
niewielu ludzi. Święci zaś to zupełnie inna historia.
– Zoyu? – zapytał. Zmrocz chciał, żeby wznieśli dla niego ołtarz, żeby
na nowo spisali jego historię i spuściznę, ale decyzja nie należała do Niko-
łaja. – Genyu?
Zoya i Genya stały ramię w ramię. Popatrzyły po sobie i Nikołaj wie-
dział, że przypominają sobie, jakie wiele straciły z powodu kaprysów tego
człowieka. Widział udrękę Zoi na widok kultu Bezgwiezdnego, kiedy piel-
grzymi stali w Fałdzie, która pożarła jej ciotkę i odebrała życie tak wielu
innym ludziom, i wychwalali imię Zmrocza. Kobieta, którą wtedy była, nie
ugięłaby się, żeby spełnić tę prośbę.
– Pozwolimy mu odegrać bohatera? – zapytała.
Genya skinęła głową.
– Pozwólmy. Niech nasze cierpienie nabierze jakiegoś sensu.
Zoya stała na tle czerwonych kwiatów i cierni. Królowa, która nie
potrzebowała korony.
– Tak się stanie.
Zmrocz odwrócił się do mniszki.
– Od czego zaczynamy?
Mniszka przyglądała mu się przez chwilę, a potem wskazała drzewo
cierniowe. Pozostali mnisi zaczęli schodzić z murów, otaczając pień
morzem czerwonego jedwabiu, mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy,
Ravkańczycy, Nowoziemcy, Sulijczycy i Shu. Mignęło nawet parę jasnych
jak len fjerdańskich głów.
Zmrocz uniósł ręce.
– Rozwiążcie mnie.
Nikołaj i Zoya popatrzyli po sobie. Jeśli to był spisek, to właśnie teraz
Zmrocz wykona swój ruch.
– Rozproszcie się – powiedział Nikołaj do żołnierzy słońca. – Bądźcie
gotowi.
– Dopóki żyję, demon pozostanie w tobie – powiedział Zmrocz, kiedy
Nikołaj rozciął nożem sznur na jego nadgarstkach.
– Pogodziliśmy się.
– Niektóre traktaty pokojowe nie są trwałe.
– Uwielbiasz złowieszcze przepowiednie, co?
– Zoyę czeka bardzo długie życie – prorokował Zmrocz. – Mimo
demona tobie może nie być pisane to samo.
– Wtedy będę ją kochał z grobu.
Uśmiech musnął usta Zmrocza.
– Śmiałe słowa. Czas może inaczej napisać tę opowieść.
Nikołaj prawie się roześmiał.
– Naprawdę nie będzie mi ciebie brakowało.
Schował nóż do pochwy i się odsunął.
Zmrocz nieśpiesznie rozmasował nadgarstki, jakby rozkoszował się stra-
chem tych, którzy musieli patrzeć i czekać, żeby się przekonać, co zrobi.
Zrzucił szatę na ośnieżoną ziemię, a potem zdjął koszulę i podszedł do
drzewa. Został w spodniach i butach, skórę miał białą jak drewno wyrzu-
cone przez fale, długie włosy były czarne jak krucze pióra.
– Śmiało – powiedziała mniszka z trzema warkoczami. – Jeśli takie masz
życzenie. Jeśli się odważysz.
Zmrocz wziął głęboki wdech.
– Nazywam się Aleksander Morozov – powiedział, a jego głos poniósł
się echem po polanie. – Ale nosiłem setki imion i popełniłem tysiące
zbrodni.
Mnisi położyli ręce na korzeniach drzewa, pniu i zwieszających się
konarach.
Zmrocz rozłożył szeroko ręce, jego smukłe ciało było blade w zimowym
świetle.
– Nie przepraszam.
Kora wielkiego drzewa zaczęła się poruszać.
To fabrykatorzy, zrozumiał Nikołaj, patrząc na skoncentrowanych mni-
chów. Wszyscy.
– Nie żałuję! – powiedział Zmrocz.
Jedna z gałęzi cierniowego drzewa zaczęła się skręcać i wić jak wąż.
Z jej końca sterczał cierń. Zoya wzięła Nikołaja za rękę. Teraz stali razem:
Nikołaj, Zoya i Genya.
Konar poruszał się w przód i w tył jak wąż wpatrujący się w ofiarę.
– Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Ravki! – krzyknął Zmrocz. –
A teraz zrobię także to. Dla Ravki!
Konar uderzył nagłym, płynnym ruchem.
Cierń przeszył pierś Zmrocza, który krzyknął, głowa opadła mu do tyłu.
Dźwięk był czysty, ludzki i straszny. Nikołaj złapał Zoyę mocno za rękę,
gdy jego demon też krzyknął – ból był jak piętno, jak ogień w sercu.
Drzewo cierniowe przyciągnęło Zmrocza, gałęzie owinęły się wokół
niego, uniosły jego bezradne ciało jak matka tuląca syna. Potężny pień roz-
szczepił się i drzewo wciągnęło go w ciemność.
Pień zamknął się za Zmroczem, uciszając jego krzyk. Gałęzie znierucho-
miały. Mnisi stali w milczeniu. Nikołaj przycisnął rękę do serca. Ból minął,
demon się uspokoił.
We wzorach kory Nikołaj widział słaby zarys dłoni – dłoni Zmrocza
napierającego na pręty swojego wiecznego więzienia.
Jeden po drugim żołnierze słońca uklękli.
Zoya podeszła powoli do drzewa, śnieg wyciszał jej kroki. Oparła rękę
na śladzie zostawionym przez Zmrocza i pochyliła głowę.
– Nie myślałam, że naprawdę to zrobi.
– Stoi w przejściu między światami – powiedziała mniszka. – Spójrz
swoimi smoczymi oczami. Co widzisz?
Zoya zamknęła oczy i uniosła twarz do słońca.
– Fałda… Fałda rozkwita.
– Powiedz nam – poprosiła Genya.
– Zielona trawa. Kwitnące sady. Drzewa pigwy. Ich gałęzie są pełne bia-
łych kwiatów. Wyglądają jak morska piana.
– Plaga się skończyła – powiedziała mniszka. – Widzisz także jego?
Zoya syknęła.
– Jego ból… – Zadrżała i zabrała rękę. Dotknęła piersi, jakby poczuła
cierń we własnym sercu.
Mniszka powoli pokiwała głową.
– Przyjdzie ci zdecydować, co możesz wybaczyć, a czego nie, eld ren.
Zoya na nią spojrzała.
– A gdybym zdołała tego dokonać?
– Niektóre serca biją mocniej niż inne – odparła mniszka. Zoya spra-
wiała wrażenie zaskoczonej jej słowami. – Tylko serce tak silne jak jego
własne może uwolnić go od cierpienia i pozwolić mu znaleźć ukojenie
w śmierci.
***

Podziękowali mnichom, ale nikt nie zaproponował im gościny, a Nikołaj


nie miał ochoty dłużej zostawać w tym miejscu. Czymkolwiek Zmrocz był,
polana stała się miejscem żałoby.
Bez słowa wrócili przez łukowate przejście i szczelinę w skale. Niedługo
nadejdzie wiosna. Świat będzie zielony i odnowiony. Na razie jednak
zewsząd otaczały ich lód, wiatr i szary kamień, jakby ziemia leżała pod
pogrzebowym woalem i wypowiadała tylko słowa żałoby. Nikołaj nie
potrafił smucić się z powodu człowieka, jakim stał się Zmrocz, ale żałował
utraty tego, którego początki były tak obiecujące, który miał tyle wiary
w to, co można osiągnąć, gdy jest się dość sprytnym, dość silnym i dość
odważnym, by zaryzykować. Kim mógłby się stać, gdyby świat był lepszy?
Gdyby Ravka od początku była lepsza dla swoich ludzi?
Przeszłość legła w gruzach, strzaskana i ponura, rozdarta przez okopy,
gęsta od min. Jednakże przyszłość to były falujące wzgórza, nietknięte lasy,
otwarte morze i pogodne niebo.
Nikołaj szedł za swoją królową przez góry. Wiedział, że nadzieja popro-
wadzi ich do domu.
49
Zoya

W poranek dnia koronacji Zoi Genya odesłała służące i uparła się, że sama
ją uczesze. Zoya dziwnie się czuła, pozwalając, żeby przyjaciółka jej usłu-
giwała, ale była wdzięczna za jej obecność i umiejętności.
– Nie spałaś – zauważyła Genya, usuwając jej ciemne sińce spod oczu.
– To nic nowego.
Nie mówiła całej prawdy. Obowiązki jej ciążyły, ale w tygodniach, które
upłynęły od ich wyprawy w góry, męczyły ją nowe koszmary.
Ona i Genya zjadły nieśpiesznie śniadanie, spoglądając na pałacowe
ogrody, obserwując, jak poranne słońce wypala mgły. Oparły nogi o para-
pet, talerze położyły na kolanach.
– Nie mam nic przeciwko temu widokowi – powiedziała Zoya, sięgając
po kolejnego blina.
Genya poruszyła palcami stóp.
– W Małym Pałacu rzeczywiście jest za mało okien. Potrzeba dyskrecji
przeważa nad widokami.
Nikołaj uparł się, żeby Zoya zajęła jego komnaty.
– Należą do władcy Ravki – powiedział jej. – Śmiało, będziesz miała
okazję ponarzekać na mój okropny gust.
Rzeczywiście nie cierpiała tych pokoi, ale nie z powodu ich wystroju.
Zwyczajnie tęskniła za swoimi komnatami w Małym Pałacu. Wszystko
było tu takie nowe i nic nie mogła poradzić na to, że tęskniła za znajomymi
rzeczami. Jednak w dniu, kiedy się tam przeprowadziła, znalazła na biurku
mały stateczek z drutu – tak mały, że mieścił się jej na dłoni. Na jego masz-
cie powiewała maleńka bandera z dwiema gwiazdami. Zoya cieszyła się
z przypomnienia, że Nikołaj i Liliyana zawsze są przy niej.
Genya pomogła jej włożyć suknię z granatowego aksamitu, której dół
i gorset były haftowane srebrną nicią we wzór smoczej łuski. Przypominała
keftę, ale nikt nigdy nie widział takiej kefty.
– Doskonała – powiedziała Zoya. Powierzyła Genyi zaprojektowanie
sukni. – Dziękuję.
– Och, to jeszcze nie koniec.
Genya zniknęła w garderobie i wyszła z czymś, co wyglądało jak mila
roziskrzonej srebrnej koronki.
Zoya uniosła ją w dłoniach. Była prawie nieważka i błyszczała w świe-
tle.
– Czyś ty naprawdę oskórowała smoka?
– Nie musiałam – odpowiedziała Genya, mocując tren do ramion sukni.
– Powiedziałam mu, że to dla królowej Ravki, i wtedy sam zrzucił skórę.
– Jesteś niemożliwa.
– Jestem rozkoszna.
– Tren jest za długi.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że kaplica wymaga widowiska. – Genya
mówiła wesołym tonem, ale Zoya spostrzegła w lustrze jej smutny uśmiech.
Złapała przyjaciółkę za rękę.
– Szkoda, że go tu z nami nie ma.
Genya otarła łzę z policzka. Stanęły z Zoyą obok siebie, tak jak stały
w górach.
– David z trudem znosiłby każdą minutę tej ceremonii, ale też żałuję, że
go tu nie ma.

***

Kaplica nigdy już nie miała być dla Zoi radosnym miejscem. Widziała
tam koronację Nikołaja, ale też stała tam obok Aliny, za tym właśnie ołta-
rzem, gdy Zmrocz zniszczył Mały Pałac i zabił połowę jej znajomych. Tam-
tej nocy uciekły pod ziemię, ale minęły lata, nim Zoya pozwoliła sobie rze-
czywiście wyjść na światło dzienne. Rany były za głębokie, strach zbyt
wielki. Nie wierzyła, że kiedykolwiek jeszcze poczuje się bezpieczna.
A teraz? Pozwoliła, żeby Vadik Demidov, ostatni z Lancovów, który
otrzymał wspaniałą posiadłość i niemałą fortunę – głównie za sprawą
uprzejmości hrabiego Kirigina – nałożył na jej ramiona niedźwiedzią skórę
Sankt Grigorija. Wysłuchała, jak Vladim Ozwal, kapłan, który będzie służył
jej jako Apparat, głosił kazanie o starych i nowych świętych. Zaczęto prace
nad małą kaplicą w bujnym pigwowym sadzie, który kiedyś był Fałdą.
Powiadano, że małe ołtarze Bezgwiezdnego zaczęły już pojawiać się
w miejscach zaatakowanych przez plagę, które teraz rozkwitały. Nie była
pewna, czy pogodziła się ze Zmroczem jako świętym, ale starała się dotrzy-
mać obietnicy.
W odpowiednim momencie pozwoliła, żeby Vladim założył jej koronę
na głowę. To była korona, która narodziła się podczas bitwy – wykuta ze
skrawków tytanu, w którym osadzono szafiry. Całość miała kształt zakrzy-
wionych smoczych skrzydeł.
Spojrzała na tłum nieznajomych i przyjaciół, na Genyę z jednym bursz-
tynowym okiem, na jej czerwoną keftę ozdobioną złotym smokiem, na
Leoni, fabrykatorkę, którą tak podziwiał David, a teraz członkinię Triumwi-
ratu Griszów, która trzymała za rękę Adrika. Adrik nie porzucił jednak
króla-demona i zajmie miejsce Zoi jako reprezentant eteryków.
Przybyli dygnitarze z całego świata – przedstawiciele Kercheńskiej Rady
Kupieckiej, w tym ten prostak Hiram Schenck, który zrobił, co się dało,
żeby oddać tron Ravki Fjerdzie; wysłannik Wyspy Tułaczej, nowoziemscy
ministrowie, bez których Ravka nie przetrwałaby wojny, nawet księżniczki
z Shu Hanu z gwardzistkami: Ehri i Mayu, które objęły Nikołaja jak stare
przyjaciółki, oraz Makhi, która rzuciła jedno spojrzenie na białe kwiaty
zdobiące pałacowe balustrady, lśniących dworzan we wszystkich drzwiach,
na chorągwie łopoczące na zimowym wietrze i powiedziała:
– Na niebiosa, nikt z was nie rozumie, na czym polega ceremonia?
Dopilnowali, żeby Tamar i kherguudowie zniknęli na długo przed tym,
jak przybyła delegacja z Shu Hanu. Zoya nigdy nie czuła się dobrze w ich
obecności, ale mimo wszystko była im wdzięczna. Zostali stworzeni, żeby
polować na griszów i ich łapać, ale to znaczyło, że też doskonale nadawali
się do ratowania griszów. Szarańcza, Omen, Skarabeusz i Ćma zgodzili się
dołączyć do Bergina, fjerdańskiego griszy, i pod dowództwem Tamar odna-
leźć tajne laboratoria Jarla Bruma.
Fjerdański następca tronu usankcjonował tę tajną operację i także przy-
był na ślub – wraz z kobietą, która miała zostać jego małżonką, Milą Jan-
dersdat. Mila nosiła suknię z kremowego jedwabiu, której dekolt można
było opisać jedynie słowem „skandalizujący”, oraz naszyjnik z opalami
wielkości orzechów.
– Fjerda ci służy – szepnęła Zoya do Niny, kiedy zdołały znaleźć dla sie-
bie kilka chwil poza kaplicą.
– Jedzenie nadal jest straszne, ale dajemy sobie radę.
– Twój książę nie jest taki, jakiego się spodziewałam na postawie twoich
raportów. Jest o wiele bardziej życzliwy i mniej arogancki.
– Ma w sobie wszystko, czego Fjerda i ja moglibyśmy chcieć od władcy.
Zoya nie musiała otwierać swoich smoczych oczu, żeby wyczuć przeko-
nanie w słowach Niny.
– Odsyłam cię z powrotem do tego zapomnianego przez świętych kraju
z podarkiem.
– Kucharzem i dwoma funtami toffi?
– Z rośliną. Z mojego ogrodu.
– Twojego… ogrodu? Zoya Nazyalensky lubi się grzebać w ziemi
z robakami?
– Okropna z ciebie dziewucha – odparła Zoya. – Mam nadzieję, że dla
ciebie zakwitnie. I mam nadzieję, że ty też rozkwitniesz.
Wiedziała, że Nina do nich nie wróci – a przynajmniej nie zrobi tego
przez jeszcze bardzo długi czas. Zoi będzie brakowało widoku dalii latem,
ale może pisana im była inna ziemia.
Pośród gości honorowych w kaplicy była grupa Sulijczyków ubranych
w jedwabie. Niektórzy nosili maski szakala. Inni mieli zaplecione włosy
przybrane kwiatami. Siedzieli obok Nikołaja na samym przedzie wraz
z parą w prostych wieśniaczych ubraniach; włosy kobiety lśniły bielą
ukryte pod szalem wyszywanym koralikami.
W kaplicy były też duchy i widma; niektóre z nich nigdy nie zaznają
spoczynku. Będą kroczyć razem z Zoyą tą nową ścieżką – Liliyana, David,
Isaak, Harshaw, Marie, Paja, Fedyor, Sergiej. Lista była długa i miała się
tylko wydłużać.
Nie możesz ocalić wszystkich.
Nie, ale może spróbować być dobrą królową. Mała dziewczynka, prze-
straszona i zła, zawsze tam będzie, a Zoya nigdy jej nie zapomni, nie zapo-
mni poczucia bezbronności i samotności, nawet jeśli teraz nie była już
sama. Miała swoich żołnierzy, griszów, przyjaciół, księcia, a teraz – jak
przypuszczała – miała też swoich poddanych.
Zoya z utraconego miasta. Zoya od ogrodu. Zoya krwawiąca na śniegu.
– Powstań, Zoyu, królowo Ravki, która nosisz smoczą koronę – powie-
dział kapłan.
Wstała. Uniosła berło. Posłuchała, jak ludzie wiwatują, popatrzyła, jak
jej smocza chorągiew w kolorach Ravki – bladym błękicie i złocie – roz-
wija się. Zadanie, jakie ją czekało, było obezwładniające.
Żadna z tych rzeczy nie była jej pisana, żadnej nie przepowiedziano. Nie
było przepowiedni o królu-demonie ani o smoczej królowej, jednookiej for-
matorce i bliźniakach ciałobójcach. To byli tylko ludzie, którzy pojawili się
i zdołali przetrwać.
Może właśnie na tym polegała cała sztuka: żeby przetrwać, ośmielić się
zostać przy życiu, wykuć własną nadzieję, kiedy cała nadzieja już się skoń-
czyła.
Zatem dla tych, którzy przetrwali, szepnęła do siebie Zoya, kiedy ludzie
przed nią uklękli i wykrzyknęli jej imię. I dla tych, którzy zginęli.

***

Reszta ranka była wirem powitań i gratulacji, najlepszych życzeń na


przyszłość i nawet paru zawoalowanych gróźb ze strony Kerchu. Sala tro-
nowa pękała w szwach od nadmiaru gości. Było potwornie gorąco, a ciężka
aksamitna suknia nie pomagała, ale Zoya zniosła to wszystko dzięki
pomocy Nikołaja i Genyi.
Mimo wszystko coś jej krążyło po głowie.
– Genyu, znajdziesz Alinę, zanim zniknie ze swoim tropicielem? Muszę
z wami porozmawiać. Spotkajmy się w komnatach króla.
Genya pocałowała ją w policzek.
– W twoich komnatach.
Nikołaj pojawił się u jej boku, gdy Genya zniknęła w tłumie.
– Chciałbym, żebyś kogoś poznała.
Towarzyszyła mu Sulijka, drobna dziewczyna z włosami zaplecionym
w gruby warkocz.
Ukłoniła się z gracją tancerki.
– Królowo Zoyu, to zaszczyt.
Zoya przyglądała jej się przez chwilę, zauważyła błysk noży dyskretnie
schowanych w kieszeniach i pod haftowaną kamizelką.
– Kapitan Ghafa – powiedziała cicho, żeby jej głos nie poniósł się po
sali.
Inej uśmiechnęła się szeroko.
– Znasz moje nazwisko.
Zoya zerknęła na kercheńskich dygnitarzy zebranych w kącie.
– Bardzo wielu ludzi cię szuka.
Błysk w oczach drobniutkiej dziewczyny był szelmowski.
– Niech lepiej modlą się, żeby mnie nie znaleźli.
– Jeśli czegoś potrzebujesz…
– Dostanie to – powiedział Nikołaj, kłaniając się elegancko.
– Marzyłam o tym, żeby zobaczyć to miejsce – odparła Inej. – Żeby
przejść tymi samymi ścieżkami co Słoneczna Święta.
– W takim razie będziemy musieli pokazać ci Mały Pałac, gdzie uczyła
się korzystać ze swojej mocy.
Inej uśmiechnęła się szerzej.
– Bhashe.
– Merema – odpowiedziała po sulijsku Zoya. – Nie ma za co.
Inej zmarszczyła brwi. Jej ciemne oczy skupiły się na kimś idącym przez
tłum.
– Ta kobieta w szalu – powiedziała. – Jej włosy…
– Przyjaciele z prowincji – odparł szybko Nikołaj. – Pozwól, że przed-
stawię cię mojej siostrze Linnei. Chciałaby posłuchać o tych nowych dzia-
łach, którymi się posługujesz.
Zoya chciałaby pójść za nimi i posłuchać o statkach, żegludze i o tym,
o czym korsarze i piraci lubią dyskutować, ale Tolya już zabierał ją, żeby
spotkała się z grupą kaelskich arystokratów. Potem przyszła kolej Nowo-
ziemców, potężnych kupców z Ravki Zachodniej, fjerdańskich arystokra-
tów, hrabiego Kirigina, który ubrał się w żywe odcienie mandarynki i nosił
szpilkę do krawata w kształcie złotego smoka z kawałkiem turkusa w szpo-
nach.
Nie była pewna, ile czasu minęło ani ilu ludzi poznała, kiedy dostrzegła
Genyę w głębi sali. Wymówiła się i przeszła pośpiesznie licznymi pałaco-
wymi przejściami do komnat Nikołaja – to znaczy do swoich komnat, do
diaska. Genya i Alina siedziały przy otwartym oknie. Chłodne powietrze
było błogosławieństwem po upale panującym w sali balowej.
– No proszę – powiedziała Alina, odstawiając szklankę kvasu, kiedy
Zoya zamknęła drzwi. – Dobrze na tobie wygląda.
– A były jakiekolwiek wątpliwości?
Genya się zaśmiała.
– Mówiłam, że nic się nie zmieniła nasza Zoya.
– A robiłaś tam wrażenie takiej pogodnej – zaprotestowała Alina.
– To tylko gra – odparła Zoya. – Przede wszystkim miałam nadzieję, że
nie zemdleję. Ta suknia waży więcej ode mnie.
– Piękno nie powinno być łatwe – odparła Genya bez krztyny współczu-
cia.
Alina pokiwała głową.
– Prawdziwe pytanie brzmi: jak zamierzasz przebić tę suknię przy okazji
królewskiego ślubu?
– Nie rozpędzaj się – odparła Zoya. – Nikołaj jeszcze się nie oświadczył.
– A dziwisz mu się? Nie miał dużego szczęścia przy oświadczynach.
Alina prychnęła.
– Może powinien był mi zaproponować dynastię, a nie błahy szmarag-
dzik.
– Biedaczysko – powiedziała Zoya. – Zamierzam kusić możliwością
małżeństwa każdego wolnego polityka, kupca i pomniejszego arystokratę,
kiedy będziemy zawierać nowe umowy i traktaty.
Genya przewróciła oczami.
– Jakie to romantyczne.
– Nie mogę przestać być generałem. To dobra strategia.
Jej romans z Nikołajem to nigdy nie były bukiety kwiatów i słodkie
wyznania. Uczucie żyło w ciszy, jaką znaleźli w sobie nawzajem, w godzi-
nach spokoju, które odnajdywali jedną po drugiej.
– Ale w końcu wyjdziesz za mąż – upierała się Genya.
– Nie mogę nie zauważyć, że lis przechera oddał tron, a zdołał pozostać
królem – wtrąciła Alina.
– Księciem – poprawiła ją Genya. – Królewskim faworytem. Czy może
jest twoim generałem?
Zoya miała w nosie, jaki tytuł sobie wybrał. Należał do niej i tylko to się
liczyło. Jej wzrok padł na plany, jakie znalazła rano na swoim biurku, pro-
jekt nadzwyczajnej budowli, którą Nikołaj zaprojektował, żeby chronić jej
ogród. Plany były przewiązane jej granatową aksamitką, do której dołą-
czono liścik o treści: „Zawsze będę pragnął stworzyć dla Ciebie lato”. O jej
względy zabiegało wielu bogatych i wpływowych mężczyzn, ofiarowywali
jej klejnoty, pałace, akt własności kopalni diamentów. To był innego
rodzaju skarb i wręcz nie mogła uwierzyć, że miała dość szczęścia, by na
niego natrafić.
Odwróciła się do Genyi i Aliny i oparła o biurko. Chciała usiąść i dać
odpocząć nogom, ale za bardzo denerwowała się tym, co musi powiedzieć.
– Wiesz, co zrobiliśmy w górach.
– Tak – odpowiedziała Alina. – Uratowaliście świat i skazaliście naj-
większego wroga Ravki na wieczne cierpienie.
– Bardzo owocna wyprawa – podsumowała Genya.
Zoya popukała palcem w biurko.
– Tyle że… mam ostatnio koszmary w związku z klasztorem i drzewem
cierniowym. – Kiedy dotknęła starożytnego drzewa, poczuła ból Zmrocza.
Smok nie pozwolił jej o tym zapomnieć.
– Co się dzieje w tych snach? – zapytała Alina.
– Staję się nim.
Genya zagryzła usta.
– Jesteś torturowana?
– Gorzej. Mam wszystko, czego chciał. Koronę. Władzę. Podbiłam mia-
sta, jestem cesarzową, zabójczynią. – W snach stała na dziobie statku,
a przed nią rozciągało się piękne miasto. Unosiła ręce i Fałda pędziła przed
nią jak czarny przypływ topiący Novokribirsk. Budziła się każdej nocy
zlana potem, słysząc krzyki ciotki. – Nie jestem pewna, czy możemy go
tam zostawić.
Genya skrzyżowała ręce na piersi.
– Tak?
– Jeśli chcemy rządzić sprawiedliwie. Jeśli przyszłość ma być lepsza od
przeszłości.
– Masz gorączkę? – zapytała Genya.
Alina patrzyła na Zoyę ze zrozumieniem.
– Boisz się, że się nim staniesz. Boisz się, że będziesz niepowstrzymaną
lawiną.
Nieśmiertelna i niepowstrzymana, kolejna tragedia, która spadnie na
Ravkę.
– Co powinniśmy zrobić? – zapytała Genya. – Uwolnić go? Wybaczyć
mu?
– Ofiarować mu śmierć – odpowiedziała Zoya.
Genya wstała i podeszła do kominka.
– A zasłużył na nią?
– To nie mój wybór – odparła Zoya. – Nie tylko mój.
Alina odchyliła głowę na oparcie sofy.
– Dlaczego w ogóle o tym rozmawiamy? O ile dobrze rozumiem,
Zmrocz wiedział, na co się zgadza. Stoi w przejściu między światami. Jeśli
umrze, Fałda znowu pęknie i zacznie przelewać się przez nią pustka.
– To prawda – przytaknęła Zoya. – Ale mniszka powiedziała, że inne
serce, równie silne jak jego, może go uwolnić.
Przemówiła słowami Liliyany. Chciała, żeby Zoya jej posłuchała.
Genya się przeraziła.
– Ktoś miałby zająć jego miejsce? O ile nie zgłaszasz na ochotnika Jarla
Bruma…
– Nie, myślę, że to była zagadka. Nie mówiła o kimś, ale o czymś.
O pierwszym sercu przebitym przez cierniowe drzewo. Sercu Sankt Feliksa.
– Mówisz o relikwii. – W głosie Aliny słychać było sceptycyzm. – Jako
ktoś, kogo kości palców są sprzedawane w tej chwili w wioskach, pozwól,
że powiem ci, że wszystkie są fałszywe.
– Ona ma rację – powiedziała Genya. – Jeśli Sankt Feliks naprawdę ist-
niał i jego serce zostało gdzieś przechowane, to nikt nie wie, gdzie się znaj-
duje.
– To prawda – zgodziła się Zoya. – I ktokolwiek ma to serce, nie będzie
chciał rozstać się z czymś tak potężnym.
Genya zamruczała.
– Czyli… jeżeli zdecydujemy, że zasłużył na łaskę śmierci, to na czym
staniemy?
Zoya dotknęła małego drucianego stateczku na biurku.
– Bezcenny przedmiot, którego nie da się odnaleźć, bez wątpienia
zamknięty pod kluczem, który najpewniej trzeba wykraść? Znam złodzieja,
który mógłby poradzić sobie z takim zadaniem.
Genya jęknęła.
– Nie możesz mówić poważnie. Nie znosisz tego człowieka!
– Bo w swoim braku wychowania przekracza wszelkie granice i jest cał-
kowicie pozbawiony skrupułów. Ale bywa z niego pożytek.
– Myślisz, że to zrobi? – zapytała Genya.
– Za odpowiednią nagrodę.
W pokoju zapadła przeciągająca się cisza. W końcu Genya sięgnęła po
szklankę Aliny i wypiła łyk kvasu.
– Nie wierzę, że Zmrocz zasłużył na wybaczenie. Nie wiem, za ile lat
bólu może je kupić ani kiedy my się staniemy potworami, a on ofiarą. Nie
chcę jednak przez resztę życia przeprowadzać tych rachunków. Jeśli
możemy tego jakoś dokonać, to pozbądźmy się tego ciężaru raz na zawsze.
– W porządku – powiedziała Alina.
Zanim zdołała samą siebie od tego odwieść, Zoya zadzwoniła po słu-
żącą, żeby przyprowadziła Nikołaja.
– Podjęłyście decyzję? – zapytał. – Nie potrafię powiedzieć, czy robicie
wrażenie bezwzględnych, czy wielkodusznych. Może po prostu głodnych.
– Kapitan Ghafa nadal tam jest?
– Myślę, że wyszła godzinę temu w towarzystwie księcia Rasmusa i jego
narzeczonej.
– Może to znak – zaryzykowała Zoya.
– Zoyu – rzuciła ostrzegawczo Alina. – Zgodziłyśmy się przecież.
– No dobrze, w porządku – powiedziała Zoya. – Potrzebuję, żeby Sturm-
hond przekazał dla mnie wiadomość do Ketterdamu.
– Podobno w ostatnich dniach jest bardzo zajęty.
– Myślę, że doceni nagrodę.
– Jeśli to wiąże się z wydostaniem ciebie z tej sukni, to bez wątpienia
zdołam go przekonać – powiedział ściszonym głosem Nikołaj.
– Nie przestaniesz, dopóki nie narobisz skandalu, co?
– Demon mnie do tego zmusił. Jaką kluczową informację ma przekazać
najprzystojniejszy korsarz świata do Ketterdamu?
Zoya westchnęła. To tragedia, że kobieta, która ma wszystko, czego kie-
dykolwiek pragnęła, nadal potrzebuje złodzieja.
– Przekaż wiadomość Klubowi Wron – powiedziała. – Powiedz Kazowi
Brekkerowi, że królowa Ravki ma dla niego zlecenie.
Podziękowania

„Rządy wilków” to siódma powieść rozgrywająca się w świecie griszów,


opowieść, która zaczęła się od dziewczyny usiłującej odnaleźć drogę
w ciemności. Jak by to ujęła Zoya, to nie jest metafora. Nadal jednak jestem
wdzięczna wielkodusznym ludziom, którzy pomogli mi oświetlić drogę.
Dziękuję wszystkim w Imprint: Dawn Ryan, Hayley Jozwiak, Davidowi
Briggsowi, Raymondowi E. Colónowi, skrupulatnemu Johnowi Morga-
nowi, Camille Kellogg, mojej utalentowanej redaktorce Erin Stein, która
pozwala mi przedstawiać jej najdziksze pomysły, oraz Natalie Sousa, która
tak ciężko pracowała, żeby uczynić te książki pięknymi. Jestem ogromnie
wdzięczna cudownym ekipom od marketingu, reklamy i praw zależnych
w MCPG: Kathryn Little, Melissie Zar, Teresie Ferraiolo, Julii Gardiner,
Lucy Del Priore, Allison Verost, Mariel Dawson, Kristin Dulaney, Kaitlin
Loss, Jordanowi Winchowi oraz Ekipie „Trzy Razy M”: Molly Ellis, Mor-
gan Kane i Madison Furr. Dziękuję nadzwyczajnej ekipie od sprzedaży:
Jennifer Edwards, Jessice Brigman, Jasmine Key, Jennifer Golding, Mar-
kowi Von Bargenowi, Matthew Michowi, Rebece Schmidt, Sofrinie Hinton
i Taylor Armstrong. A także Jonowi Yagedowi, który nie pasował do żadnej
z powyższych list.
Jak zawsze cieszę się, że mam szczęście być częścią rodziny New Leaf
Literary. Dziękuję Hilary Pecheone, Joe Volpe, Veronice Grijalvie, Victorii
Hendersen, Meredith Barnes, Abigail Donoghue, Jenniea Carter, Katherine
Curtis, Kate Sullivan oraz Jordanowi Hillowi z jego zawsze trafnymi uwa-
gami, niepohamowanemu Pouyi Shahbazianowi, mojej agentce Joannoe
Volpe, która jakimś cudem spostrzegła cel, zanim ja go zobaczyłam, i zdo-
łała nas tam doprowadzić. Dziękuję Sarah Rees Brennan i Holly Black za
użyczenie mi swoich nadzwyczajnych mózgów i pomoc w ukształtowaniu
pierwszych szkiców tej książki. Marie Lu i Danielowi José Olderowi za
kierowanie mną aż do końca z życzliwością i zrozumieniem. Dziękuję
Kyle’owi Lukoffowi i Jesse Deshays, którzy pomogli mi opowiedzieć
historię Hanne. Robyn, Rachael, Ziggy’emu Morganowi, Michelle, Sarah,
Theodorze, Jimmy’emu, Platinum Patties i Pajama Pals zjednoczonych
w aliteracji – wszyscy oni pomagali mi swoim niesłabnącym humorem, bły-
skotliwością i niekiedy dostarczając mi ceramicznych duchów.
Dziękuję moim ukochanym: Christine, Samowi, Emily, Ryanowi, mojej
cudnej matce i Wally’emu, dzięki któremu wszystko jest lepsze. Oraz E –
wiem, że nie lubisz, gdy robię z igły widły, ale dziękuję za przyjaźń, za
wsparcie, za to, że jesteś jedyną osobą, którą mogę jeszcze bardziej kochać
po spędzeniu razem jedenastu godzin w samochodzie. I wreszcie podzięko-
wania dla Jean, która pozostanie kochana i pamiętana.

You might also like