Professional Documents
Culture Documents
Bardugo, Leigh - Nikołaj 02 - Rządy Wilków
Bardugo, Leigh - Nikołaj 02 - Rządy Wilków
Mapa
Król-demon
Tworzywo serca świata
Podziękowania
Tytuł oryginału: Rule of Wolves
ISBN 978-83-66712-62-1
Wydanie II
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Dressler Dublin sp. z o. o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227 335 010
www.dressler.com.pl
SOMATYCY
(Zakon Żywych i Umarłych)
Ciałobójcy
Uzdrowiciele
ETERYCY
(Zakon Przywoływaczy)
Szkwalnicy
Piekielnicy
Akwatycy
MATERIALNICY
(Zakon Fabrykatorów)
Substantycy
Alchemiści
Król-demon
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
1
Królowa Makhi
Do ślubu został miesiąc. Dość czasu, żeby służba Makhi zdążyła spako-
wać stosowne suknie i klejnoty, zebrać wierny orszak i przyszykować
oddział Tavgharadu – elitarnej gwardii ochraniającej królewską rodzinę od
czasów, gdy pierwsza Taban zasiadła na tronie. Dość czasu, by dotrzeć na
miejsce – czy to drogą lądową, czy też na pokładzie nowego luksusowego
statku powietrznego, który niedawno zbudowali jej inżynierowie.
Dość czasu, by sprytna królowa zdążyła wszcząć wojnę.
Na razie jednak musiała grać swoją rolę na użytek ministrów zebranych
przed nią w sali rady. Jej matka zmarła zaledwie przed miesiącem. Korona
mogła wrócić na skronie babki Makhi, ale Leyti Kir-Taban dobiegała
osiemdziesiątki i miała serdecznie dość rządzenia państwem; zamierzała
przenieść się na wieś, zmieniać zabójczo przystojnych kochanków jak ręka-
wiczki i skupić się na hodowaniu ukochanych róż, dała więc Makhi swoje
błogosławieństwo i wycofała się z życia publicznego. Makhi została koro-
nowana dosłownie parę dni po śmierci matki – panowała więc od niedawna,
zamierzała jednak dopilnować, by jej panowanie trwało jak najdłużej,
a poddani żyli spokojnie i dostatnio. Do tego potrzebowała poparcia lojal-
nych ministrów, którzy w tej chwili wpatrywali się w nią jak w obrazek. Na
ich twarzach malowało się wyczekiwanie.
– Nie ma żadnej osobistej wiadomości od Ehri – zauważyła, rozsiadłszy
się wygodnie na tronie. Położyła liścik na kolanach. Zmarszczyła brwi. – To
niepokojące.
– Powinniśmy się radować – zauważył minister Nagh.
Miał na sobie ciemnozieloną urzędniczą marynarkę z mosiężnymi guzi-
kami, taką samą, jakie nosili inni ministrowie. W klapę wpiął dwa skrzyżo-
wane klucze, symbol Shu Hanu. Tłumek biurokratów przywodził na myśl
las surowych drzew.
– Czyż nie na to właśnie liczyliśmy? – ciągnął Nagh. – Małżeństwo pie-
czętujące sojusz między naszymi państwami?
Może wy faktycznie na to liczyliście, pomyślała Makhi. Najchętniej nie
wyściubialibyście nosa zza gór.
– Istotnie – przyznała z uśmiechem. – Po to właśnie zaryzykowaliśmy
wysłanie naszej drogiej księżniczki Ehri do takiego dzikiego kraju.
Powinna była jednak dołączyć odręcznie pisany list, dać znać, że wszystko
w porządku.
Minister Zihun odkaszlnęła.
– Wasza Niebiańska Wysokość, Ehri może nie być szczęśliwa… –
zaczęła. – Może po prostu pogodziła się z losem. Nigdy nie pragnęła życia
na świeczniku, a co dopiero życia z dala od jedynego domu, jaki kiedykol-
wiek znała.
– Pochodzimy z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi.
Minister z szacunkiem pochyliła głowę.
– Naturalnie, Wasza Wysokość. Czy mamy przygotować odpowiedź?
– Sama się tym zajmę – odparła królowa. – To będzie wyraz szacunku.
Warto dobrze wejść w ten nowy sojusz.
– Doskonale, Wasza Wysokość – powiedział Nagh, jakby Makhi wyko-
nała wyjątkowo udane dygnięcie.
Z jakiegoś powodu jego aprobata rozdrażniła ją bardziej niż ewentualny
sprzeciw.
Wstała. Posłuszni protokołowi ministrowie zgodnie zrobili krok w tył.
Makhi zeszła z tronu, gwardzistki z Tavgharadu zajęły miejsca i ruszyły za
nią długim korytarzem do komnat królewskich. Jedwabny tren jej sukni
wzdychał i szemrał na marmurowej posadzce jak któryś z niespokojnych
doradców. Dokładnie znała liczbę kroków dzielących ją od prywatnych
apartamentów; przemierzyła tę drogę mnóstwo razy w towarzystwie matki,
a wcześniej babki. Teraz też odliczała je wstecz – pięćdziesiąt sześć, pięć-
dziesiąt pięć – próbując się uspokoić i oczyścić umysł.
Wyczuwała za plecami obecność ministra Yerweia, mimo że rytmiczny
tupot butów Tavgharadu zagłuszał szuranie jego miękko obutych stóp.
Czuła się jak śledzona przez ducha. Gdyby kazała gwardzistkom poderżnąć
mu gardło, zrobiłyby to bez wahania. A potem, gdy byłaby sądzona za mor-
derstwo – w Shu Hanie nawet królową mógł czekać taki los – zgodnie
zeznawałyby przeciwko niej.
Dotarłszy do apartamentów, przeszła pod złoconym łukiem i znalazła się
w niewielkim pokoju gościnnym wyłożonym jasnozielonym marmurem.
Odprawiła czekającą tu służbę i zwróciła się do Tavgharadu:
– Nie przeszkadzajcie nam.
Yerwei przeszedł za nią przez salonik i pokój muzyczny aż do wielkiego
salonu, w którym niegdyś Makhi siadywała u stóp matki i słuchała opowie-
ści o pierwszych królowych z rodu Taban, wojowniczkach, które w towa-
rzystwie wiernych oswojonych sokołów przybyły z najwyższych Gór Siku-
rzoi, by objąć władzę w Shu Hanie. „Taban yenok-yun”, tak je nazywano.
„Burza, która nie przeminęła”. To one zbudowały ten pałac, pozostający po
dziś dzień dziełem sztuki i cudem inżynierii, a teraz, przez tę krótką chwilę,
ot, zaledwie kilka odmierzonych kroków w triumfalnym marszu rodu
Taban, należał do Makhi.
Weszli do Sali Złotego Skrzydła i od razu poczuła się lepiej. Przesycona
złotym światłem komnata rozbrzmiewała szmerem płynącej wody. Ciąg
identycznych smukłych łuków obramowywał najpierw taras, a potem także
widok na wypielęgnowane żywopłoty i bulgoczące fontanny w rozpościera-
jącym się w dole królewskim ogrodzie. Jeszcze dalej rozciągały się śliw-
kowe sady Ahmrat Jen z drzewami ustawionymi w równe szeregi jak żoł-
nierze karnych pułków. W Ravce zapanowała zima, ale tutaj, w Shu Hanie,
błogosławionej krainie, nadal świeciło ciepłe słońce.
Wyszła na taras. Był jednym z wielu miejsc, w których czuła, że może
bezpiecznie rozmawiać, z dala od wścibskich oczu i ciekawskich uszu słu-
żących i szpiegów. Na stole z zielonego szkła wystawiono karafki z winem
i półmisek późnych fig. W ogrodzie dostrzegła siostrzenicę, Akeni, bawiącą
się z synem jednego z ogrodników. Makhi już postanowiła, że jeżeli z żad-
nym z królewskich faworytów nie uda jej się spłodzić córki, to właśnie
Akeni pewnego dnia odziedziczy po niej tron. Nie była najstarszą z dziew-
czynek w rodzie Taban, za to z całą pewnością była wśród nich najbystrzej-
sza. Właściwie to dziwne, zważywszy że jej matka miała w sobie tyle głębi
co płaski talerz.
– Ciociu Makhi! – zawołała z dołu Akeni. – Znaleźliśmy ptasie gniazdo!
Syn ogrodnika nie mógł się zwrócić wprost do królowej, nawet na nią
nie spojrzał. Stał bez słowa obok przyjaciółki, wbijając wzrok w swoje sfa-
tygowane sandałki.
– Tylko nie dotykajcie jajek! – ostrzegła ich Makhi. – Możecie popa-
trzeć, ale nie dotykajcie.
– Nie dotknę ich. Chcesz kwiatek?
– Przynieście mi żółtą śliwkę.
– Ale śliwki są kwaśne!
– Przynieście mi śliwkę, a ja opowiem wam bajkę.
Makhi odprowadziła wzrokiem dzieci, które pognały pod mur okalający
ogród od południa. Owoce wisiały wysoko na drzewach; zerwanie ich
wymagało czasu i pomysłowości.
– To dobre dziecko – odezwał się Yerwei. Stał pod jednym z łuków za jej
plecami. – Choć może nieco zbyt uległe, żeby być dobrą królową.
Makhi udała, że go nie słyszy.
– Księżniczka Ehri żyje – dodał.
Złapała karafkę i zrzuciła ją z tarasu na dół, gdzie naczynie roztrzaskało
się na kamiennych płytach.
Zerwała zasłony z okien i paznokciami podarła je na strzępy.
Zatopiła twarz w jedwabnych poduszkach i wrzasnęła.
Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.
Rzuciła zaproszenie na stół i zdjęła z głowy masywną koronę, wykutą
z czystej platyny i wysadzaną szmaragdami; od jej ciężaru zawsze bolał ją
kark. Odłożyła ją obok fig i nalała sobie wina. Powinni się tym zająć słu-
żący, ale w tej chwili nie miała ochoty ich oglądać.
Yerwei wyśliznął się na taras i bez pytania poczęstował się winem.
– Twoja siostra nie powinna żyć – powiedział.
Księżniczka Ehri Kir-Taban – ukochana przez lud, uwielbiana z powo-
dów, których Makhi nigdy nie potrafiła zrozumieć. Nie była mądra, ładna
ani interesująca; umiała tylko się mazać i przygrywać na khatuurze, a mimo
to wszyscy ją ubóstwiali.
Ehri miała zginąć. Co poszło nie tak? Makhi wszystko starannie zapla-
nowała, powinni mieć z głowy zarówno króla Nikołaja, jak i księżniczkę
Ehri, a wina za ich śmierć miała spaść na Fjerdę. Pod pretekstem pomszcze-
nia śmierci ukochanej siostry Makhi zamierzała następnie wmaszerować do
pozbawionego króla i steru kraju, zgarnąć griszów, wcielić ich do programu
tworzenia kherguudów i wykorzystać Ravkę jako bazę, w której poprowa-
dzi wojnę z Fjerdą.
Dobrze wybrała swoją agentkę: Mayu Kir-Kaat należała do osobistego
Tavgharadu księżniczki Ehri. Młoda i utalentowana wojowniczka nie tylko
świetnie władała szablą, ale – co ważniejsze – była podatna na naciski. Jej
służący w wojsku brat-bliźniak zniknął bez śladu. Rodzinie powiedziano, że
zginął w walce, ale Mayu domyśliła się prawdy: został wybrany do tego, by
stać się kherguudem; przyjęty do programu Żelazne Serce, miał stać się sil-
niejszy i bardziej śmiercionośny, choć zarazem mniej ludzki. Mayu błagała,
by go zwolnić, zanim przejdzie ostateczną przemianę, i przywrócić do zwy-
kłej służby wojskowej.
Królowa Makhi wiedziała, że procedura przemiany w kherguuda –
wzmocnienia kości stalą griszów albo przytwierdzenia mechanicznych
skrzydeł do pleców – jest bolesna. Chodziły jednak słuchy, że proces jest
bardziej złożony; że poddani mu żołnierze zostają przemieniani na różne
straszliwe sposoby; że podczas przemiany kherguud traci jakąś kluczową
cząstkę siebie, tak jakby ból wypalał z niego to, co czyniło go człowiekiem.
Oczywiście Mayu Kir-Kaat nie chciała, żeby jej brat podzielił ten los. Byli
bliźniętami, kebben; łączyła ich najbliższa z możliwych więzi. Mayu była
gotowa odebrać życie sobie i królowi, byle tylko ocalić brata.
Makhi odstawiła kieliszek i zamiast wina nalała sobie wody. Podczas
zbliżających się wydarzeń musiała zachować trzeźwość myślenia. Mamka
powiedziała jej kiedyś, że też miała mieć brata–bliźniaka, ale chłopczyk
przyszedł na świat martwy.
– Pożarłaś jego siłę – wyszeptała mamka.
Już wtedy Makhi wiedziała, że pewnego dnia zostanie królową. Co by
było, gdyby jej braciszek urodził się żywy? Kim by wtedy była?
Teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Król Ravki żył i miał się doskonale. Jej siostra również.
Źle się stało – tyle że królowa nie miała pewności, jak bardzo źle. Czy
Nikołaj Lancov wiedział o spisku? Czy Mayu straciła zimną krew i zdra-
dziła księżniczce Ehri prawdziwy plan? Nie. Niemożliwe. Makhi nie
chciała w to wierzyć. Więź kebben była na to zbyt silna.
– To zaproszenie wygląda jak pułapka.
– Większość małżeństw jest pułapkami.
– Oszczędź mi swojego poczucia humoru, Yerweiu. Jeżeli król Nikołaj
wie…
– Może cokolwiek udowodnić?
– Ehri może być całkiem rozmowna. Wiele zależy od tego, co ona wie.
– Twoja siostra to łagodna dusza. Nie uwierzyłaby, że jesteś zdolna do
takiego podstępu, a już z całą pewnością nie powiedziałaby złego słowa
przeciwko tobie.
– W takim razie wyjaśnij mi to! – Makhi uderzyła dłonią w stół, przyci-
skając zaproszenie do blatu.
– Może się zakochała? Podobno król potrafi być czarujący.
– Nie bądź śmieszny.
Ehri zajęła miejsce Mayu w Tavgharadzie, a Mayu przebrała się za
księżniczkę. Mayu miała zbliżyć się do króla Nikołaja, zamordować go,
a następnie odebrać sobie życie. Z punktu widzenia księżniczki Ehri na tym
sprawa miała się zakończyć. Jednakże podczas późniejszego zamieszania
należało się spodziewać pokaźnej liczby ofiar śmiertelnych i rolą Tavgha-
radu było dopilnowanie, żeby Ehri znalazła się wśród nich; gwardzistki
dostały wprawdzie przydział do ochrony księżniczki, ale podlegały tylko
i wyłącznie królowej. Ministrowie nie mieli o niczym pojęcia. Co zatem
poszło nie tak?
– Musisz przyjąć zaproszenie – pouczał ją Yerwei. – Wszyscy ministro-
wie tego oczekują, to urzeczywistnienie ich planów pokojowych. Uważają,
że powinnaś być zachwycona.
– Twoim zdaniem nie byłam dostatecznie zachwycona?
– Wyglądałaś tak samo jak zawsze: królowa idealna. Tylko ja dostrze-
głem sygnały.
– Zdarza się, że ludzie, którzy widzą za dużo, tracą oczy.
– Zdarza się również, że królowe, które są przesadnie nieufne, tracą tron.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Tylko Yerwei znał prawdę, i to prawdę wykraczającą poza szczegóły
planu zamordowania ravkańskiego króla i siostry Makhi. Pełnił rolę osobi-
stego medyka jej matki i babki i był obecny przy łożu śmierci tej pierwszej,
królowej Keyen Kir-Taban, Zrodzonej z Niebios, gdy ta wybrała na swoją
następczynię nie Makhi, lecz Ehri. Królowa z rodu Taban miała pełne
prawo wskazać dziedziczkę tronu, ale niemal zawsze zaszczyt ten przypa-
dał najstarszej córce. Tak było przez setki lat, a przeznaczeniem Makhi było
zostanie królową. Urodziła się do tej roli, a potem została do niej wycho-
wana. Siłą dorównywała gwardzistkom z Tavgharadu, świetnie jeździła
konno i była znakomitym strategiem, podstępnym niczym pająk. Mimo to
jej matka wybrała Ehri – łagodną, słodką, kochaną, wielbioną przez lud
Ehri.
– Obiecaj mi – powiedziała matka. – Obiecaj, że uszanujesz moją wolę.
Przysięgnij na Sześć Żołnierek.
– Obiecuję – odparła szeptem Makhi.
Yerwei słyszał to wszystko. Wśród doradców matki wyróżniał się naj-
dłuższym stażem i Makhi nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, jak długo
stąpa po ziemi. Wyglądał, jakby w ogóle się nie starzał. Spojrzała wtedy na
niego, spojrzała w te wodniste oczy w pomarszczonej twarzy, zastanawiając
się, czy powiedział matce o dziele, które wspólnie podjęli, o potajemnych
eksperymentach i narodzinach programu kherguudów. Wszystko to przepa-
dłoby, gdyby Ehri zasiadła na tronie.
– Ale Ehri wcale nie chce rządzić… – próbowała oponować.
– Tylko dlatego, że zawsze spodziewała się, że ty będziesz królową.
Makhi ujęła dłoń matki w swoją.
– Powinnam nią być – powiedziała. – Uczyłam się. Trenowałam.
– Nikt nie wpoił ci łaskawości. Żaden nauczyciel nie nauczył cię miło-
sierdzia. Masz serce żądne wojny, nie wiem dlaczego.
– Mam sokole serce – odparła z dumą Makhi. – Serce Shu Hanu.
– Masz sokolą wolę. To nie to samo. Przysięgnij mi, że zrobisz, o co pro-
szę. Pochodzisz z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi.
A ten kraj potrzebuje Ehri.
Makhi nie płakała, nie próbowała się spierać. Po prostu złożyła przy-
sięgę.
A potem matka wydała ostatnie tchnienie. Makhi pomodliła się do Sze-
ściu Żołnierek i zapaliła świece zmarłym królowym z rodu Taban. Uczesała
się i przygładziła jedwab sukni. Wkrótce będzie musiała przybrać błękit,
kolor żałoby. A miała co opłakiwać: w jednej chwili straciła matkę i koronę.
– Powiesz Ehri? – zapytała Yerweia. – Czy ja mam to zrobić?
– O czym?
– Matka…
– Nic nie słyszałem. Cieszę się, że nie cierpiała.
Tak zawarli pakt nad stygnącym ciałem matki. I tak narodziła się nowa
królowa.
Teraz Makhi oparła się o balustradę i zaciągnęła ogrodowymi aromatami
– wonią jaśminu i słodkich pomarańczy. Wsłuchała się w śmiech siostrze-
nicy i syna ogrodnika. Przejmując należną siostrze koronę, nie spodziewała
się, jak niewiele problemów to rozwiąże; nie przewidziała, że będzie
musiała stale rywalizować z miłą, niczego nieświadomą Ehri. Tylko jedno
mogło położyć kres jej cierpieniu.
– Pojadę na ślub siostry – zdecydowała. – Ale najpierw muszę wysłać
wiadomość.
– Co zamierzasz? – Yerwei podszedł bliżej. – Zdajesz sobie sprawę, że
twoi ministrowie przeczytają list, nawet jeśli go opieczętujesz?
– Nie jestem głupia.
– Można być niemądrym, nie będąc głupim. Jeżeli… – Yerwei urwał
w pół słowa.
– Co się stało? – zdziwiła się Makhi.
Spojrzała w tym samym kierunku co on. Cień padł na sad śliwkowy za
pałacowym murem. Spodziewała się zobaczyć statek powietrzny, ale niebo
było puste. Cień tymczasem rósł, rozlewał się jak plama i pędził w ich
stronę. Dotknięte przezeń drzewa waliły się na ziemię, ich gałęzie czerniały,
a potem znikały bez śladu. Po jego przejściu zostawały smużki dymu
i popielata ziemia.
– Co to takiego? – spytał z zapartym tchem Yerwei.
– Akeni! – zawołała królowa ile sił w płucach. – Akeni, zejdź z drzewa!
Złaź i wracaj tutaj, natychmiast!
– Ale ja zbieram śliwki! – odkrzyknęła ze śmiechem dziewczynka.
– Powiedziałam: natychmiast!
Akeni nie sięgała wzrokiem za mury, nie widziała nadciągającej bezgło-
śnie fali zagłady.
– Straż! – zawołała królowa. – Pomóżcie jej!
Było już jednak za późno. Cień prześliznął się nad murem, czerniąc złote
cegły, i opadł na śliwę, jakby czarny całun otulił Akeni i syna ogrodnika
i uciszył ich śmiech.
– Nie! – krzyknęła Makhi.
– Królowo… – odezwał się naglącym tonem Yerwei. – Powinnaś stąd
iść.
Ale niszczycielski cień znieruchomiał przy skraju fontanny, jego skraj
rysował się na ziemi wyraźnie jak granica przypływu na plaży. Wszystko,
czego tknął, stało się szare i martwe; wszystko, co leżało poza nim, pozo-
stało zielone, bujne i pełne życia.
– Akeni… – zaszlochała Makhi.
Tylko wiatr jej odpowiedział, powiał znad sadu i rozsnuł ostatnie blade
macki cienia. Został jedynie słodki zapach kwiatów, szczęśliwych, niczego
nieświadomych, zwróconych ku słońcu.
2
Nina
„Witaj, Nino”.
Nina była wyszkolonym szpiegiem. Radziła sobie w ketterdamskich bur-
delach, zadawała się z najgroźniejszymi złodziejami i bandziorami
z Baryłki. Stawiała czoło zabójcom wszelkiej możliwej proweniencji, a od
czasu do czasu gawędziła z umarłymi. Kiedy jednak Źródlana Matka zwró-
ciła się do niej tymi słowami, serce wyskoczyło jej z piersi i zjechało
wprost do obszytych futerkiem kapci.
Uśmiechnęła się.
– Milu – poprawiła.
Ktoś się przesłyszał. Zdarza się. Niewinna omyłka.
Źródlana Matka uniosła rękę. Płomyk świecy zadygotał w podmuchu
wiatru i zalśnił w jej oczach.
– Jesteś griszą – wyszeptała wstrząśnięta Nina. – Jesteś Szkwalniczką.
– Zimą lis zapada się pod ziemię – powiedziała Źródlana Matka po
ravkańsku.
– Chociaż nie lęka się zimna – odpowiedziała Nina.
Z impetem przysiadła na sofie, aż zadudniło. Kolana jej zmiękły,
zawstydzona złapała się na tym, że ma łzy w oczach. Tak dawno nie rozma-
wiała z nikim w ojczystym języku!
– Nasz łaskawy król przesyła podziękowania i wyrazu szacunku. Jest ci
wdzięczny za przesłane informacje, ocaliły wiele ravkańskich istnień. Fjer-
dańskich zresztą również.
Chciało jej się płakać z wdzięczności. Kontaktowała się z kurierami
i członkami Hringsy, ale porozmawiać z rodaczką? Nie zdawała sobie dotąd
sprawy, jak ciężkie brzemię dźwiga.
– Naprawdę jesteś z klasztoru?
– Tak. Po zniknięciu poprzedniej Źródlanej Matki Tamar Kir-Bataar sko-
rzystała z okazji, by zainstalować w klasztorze swojego szpiega. Wcześniej
pracowałam jako tajna agentka w klasztorze w Elbjen.
– Od dawna tak żyjesz? Udając Fjerdankę?
– Od trzynastu lat. Przeżyłam niejedną wojnę, niejeden przewrót i nie-
jednego króla.
Trzynaście lat. Nina nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
– I nigdy nie… tęsknisz za domem? – Zadając to pytanie, czuła się jak
dziecko.
– Tęsknię codziennie. Ale robię to dla sprawy, podobnie jak ty. Twoja
kampania propagandowa jest niezwykle odważna, na własne oczy widzia-
łam jej efekty. Nocami dziewczęta znajdujące się pod moją opieką opowia-
dają sobie historie o świętych.
– Są za to karane?
– O tak – przytaknęła ze śmiechem Źródlana Matka. – Im ostrzej zaka-
zujemy rozmawiania o świętych, tym bardziej są zdeterminowane i żarliwe.
– Czyli jestem bezpieczna?
Odkąd przybyła z Hanne do Lodowego Dworu i rozpoczęła kampanię
cudów, działała na własną rękę, bez rozkazów. A po numerze, jaki wykrę-
ciła w Gäfvalle, mogła zostać wywieziona do Ravki i postawiona przed
sądem wojennym.
– Generał Nazyalensky przewidziała, że o to zapytasz. Kazała ci powie-
dzieć, że nie, absolutnie nie jesteś bezpieczna.
Nina z trudem powstrzymała się od śmiechu.
– Co u niej?
– Wykazuje się przerażającą kompetencją.
– A co z Adrikiem? I Leoni?
– Odkąd zostali uznani za świętych, niezbyt nadają się do zadań wywia-
dowczych. Adrik dowodzi oddziałem szkwalników, a Leoni współpracuje
z fabrykatorami pod okiem Davida Kostyka. Odegrała kluczową rolę
w stworzeniu odtrutki na jurdę parem.
– Czyli oboje stacjonują teraz w Małym Pałacu.
Uśmiech przemknął po wargach Źródlanej Matki.
– Podobno spędzają sporo czasu ze sobą, ale nie przybyłam tu, żeby
plotkować czy cię pocieszać. Król ma dla ciebie zadanie.
Ninę ogarnęła euforia. Wbrew bezpośrednim rozkazom Adrika przybyła
do Lodowego Dworu, by zająć pozycję, z której będzie mogła pomóc gri-
szom i Ravce. Robiła, co mogła, reżyserując rzekome cuda; podsłuchiwała
i używała wszelkich znanych sobie podstępów ze szpiegowskiego arsenału;
słała do Ravki zaszyfrowane listy z informacjami na temat ruchów wojsk
i produkcji broni – ale ujawnienie przez Bruma miejsc, w których fjerdań-
skie wojsko zamierzało wtargnąć na tereny Ravki, było szczęśliwym zrzą-
dzeniem losu, niczym więcej.
– Posłuchaj mnie uważnie – podjęła Źródlana Matka. – Mamy mało
czasu.
***
***
***
Zoya kręciła się przy oknie w sypialni Nikołaja. Zimowy wiatr baraszkował
wokół pałacu, poruszane nim bezlistne gałęzie klekotały i wzdychały, jakby
zrezygnowane przed nieuchronnym nadejściem mrocznych dni. Bez śniegu
ogród prezentował się wyjątkowo smętnie o tej porze roku. Ehri przetrans-
portowano do Małego Pałacu, gdzie mieli się nią zaopiekować ci sami
uzdrowiciele, którzy zaledwie kilka tygodni wcześniej odratowali jej
dublerkę, Mayu Kir-Kaat, gdy ta znalazła się o krok od śmierci.
Za plecami usłyszała stęknięcie Nikołaja. Leżąc na przykrytym narzutą
łóżku, poddawał się zabiegom uzdrowiciela. Grisza w pierwszej kolejności
zajął się poparzonymi dłońmi, które ucierpiały najbardziej. Leczenie
wszystkich obrażeń miało jednak potrwać znacznie dłużej. Podeszła do
łóżka.
– Nie możesz mu dać jakiegoś silniejszego środka przeciwbólowego?
– Podałem najmocniejszy dekokt, jaki mogłem – odparł uzdrowiciel. –
Po mocniejszym mógłby się nie obudzić. Mógłbym go wprowadzić
w śpiączkę, ale…
– Nie. – Nikołaj zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. – Nie znoszę
tego uczucia.
Zoya rozumiała jego niechęć. Kiedy walczył z demonem, przez kilka
miesięcy co noc podawała mu silną miksturę nasenną. Mówił wtedy, że za
każdym razem czuł się, jakby umierał.
Uzdrowiciel nalał do miseczki jakiegoś silnie pachnącego roztworu.
– Byłoby łatwiej, gdyby spał. Nie powinien się wiercić, kiedy pracuję.
Zoya przysiadła na łóżku, uważając, by nie potrącić Nikołaja.
– Masz się nie ruszać – mruknęła.
– Nie odchodź.
Zamknął oczy i złapał ją za rękę. Zdawała sobie sprawę, że uzdrowiciel
zauważył ten gest, który później stanie się zapewne źródłem plotek, ale
z plotkami mogła żyć – święci mogli zaświadczyć, że przeżyła gorsze rze-
czy. Może zresztą potrzebowała dotyku dłoni Nikołaja po niedawnych
wstrząsających wydarzeniach. Wciąż miała przed oczami tamte płonące
kobiety.
– Nie powinnaś przy tym być – powiedział jej uzdrowiciel. – To nie jest
miły widok.
– Nigdzie się nie wybieram.
Uzdrowiciel się wzdrygnął, a Zoi przyszło do głowy, że może to smok
się w niej objawił i oczy zabłysły jej srebrem.
Dobrze. Niech i o tym rozpowie.
Nikołaj mocno ściskał jej dłoń, gdy uzdrowiciel zdzierał zmasakrowane
ciało z ramienia; dopiero po takim zabiegu mógł je zastąpić zdrową skórą.
Najpierw jedna ręka, potem druga – miał wrażenie, że ciągnie się to godzi-
nami. Za każdym razem, gdy Zoya oddalała się na chwilę – żeby przynieść
zimną szmatkę, którą położy mu na czole, albo podkręcić latarnie, żeby
uzdrowiciel lepiej widział – Nikołaj otwierał oczy.
– Gdzie moja generał? – mamrotał.
– Jestem przy tobie – odpowiadała raz za razem.
Uleczone przez uzdrowiciela ręce były całkowicie bezwłose. Blizny na
dłoniach – pozostawione przez Zmrocza żyły cienia – nie zniknęły.
– Będzie musiał odpocząć – uprzedził uzdrowiciel. Skończył, wstał i się
przeciągnął. – Ale obrażenia w większości były powierzchowne.
– A co z księżniczką Ehri?
– Nie wiem. Była znacznie mocniej poparzona.
Uzdrowiciel wyszedł, a Zoya czekała, aż oddech Nikołaja stanie się głę-
boki i miarowy. Zapadł już zmierzch, zapalane w ogrodach latarnie wyglą-
dały jak rozciągnięty na ziemi sznur gwiazd. Tęskniła za tym pokojem i za
tym, kim stawał się tu Nikołaj – człowiekiem, który ufał jej na tyle, by
pozwolić sobie, by chwilowo odrzucić królewski majestat, przymknąć oczy
i zasnąć, wiedząc, że ona czuwa. Powinna wracać do Małego Pałacu,
sprawdzić, co z Ehri, porozmawiać z Tamar, obmyślić plan. Ale to mógł
być ostatni raz, kiedy widziała Nikołaja takiego jak teraz.
W końcu wstała i przygasiła światła.
– Nie idź – poprosił na wpół przez sen.
– Muszę się wykąpać. Śmierdzę jak spalony las.
– Pachniesz jak dzikie kwiaty. Zawsze tak pachniesz. Co mam powie-
dzieć, żebyś została? – Słowa Nikołaja przeszły w senny bełkot. Znów
zasnął.
Powiedz, że to nie tylko wojna i troska kazały ci wypowiedzieć te słowa,
odparła w myślach Zoya. Powiedz, co by znaczyły, gdybyś ty nie był kró-
lem, a ja żołnierką.
Ale wcale nie chciała tego słuchać, nie tak naprawdę. Słodkie słówka
i pompatyczne wyznania były dobre dla innych ludzi, w innym życiu.
Odgarnęła mu włosy z twarzy i pocałowała go w czoło.
– Gdybym mogła – wyszeptała – zostałabym na zawsze.
I tak nie będzie tego pamiętał.
***
Kilka godzin później w jej saloniku zebrało się sporo ludzi. Nikogo nie
zapraszała, sami przyszli, spotkali się przy kominku z filiżankami słodkiej
herbaty w dłoniach. Na wszystkich świętych, ależ się z tego cieszyła! Zwy-
kle ceniła sobie prywatność, ale dzisiaj wieczorem potrzebowała towarzy-
stwa.
Mimo kąpieli nadal miała wrażenie, że czuje odór śmierci na skórze, we
włosach, na ubraniu. Zwinęła się obok Genyi na kanapie przy ogniu.
Kanapa była obita popielatym, metalicznie połyskującym jedwabiem i zwy-
kle Zoya zakazywała ludziom opierania na niej nóg, ale w tej chwili zupeł-
nie jej to nie przeszkadzało. Pociągnęła z kubka solidny łyk grzanego wina;
tej nocy herbata by jej nie wystarczyła.
David z Nadią siedzieli przy okrągłym stole na środku pokoju. Przed
Davidem leżały schludne stosiki papieru, poukładane zapewne w niezwykle
ważnym porządku, a on sam tkwił po uszy w jakichś obliczeniach. Od
czasu do czasu podawał kartkę Nadii, która – oparłszy stopy na kolanach
Tamar – pracowała nad innymi rachunkami. Tolya siedział na dywaniku
przy wykafelkowanym kominku i wpatrywał się w płomienie. Wyglądało to
błogo i sielankowo, ale makabryczne poranne wypadki nie dawały o sobie
zapomnieć.
Genya ślęczała nad swoim projektem sukni ślubnej: miała tradycyjny
złoty kolor i kokosznik do kompletu.
– Przesadziłam? – spytała, pokazując Zoi szkic.
– Nie. – Zoya dotknęła delikatnie nakreślonego rąbka sukni. – Do kró-
lewskiej kaplicy? Skądże. Im bardziej błyszcząca, tym lepsza.
Kaplica była zbyt ponurym miejscem.
– Wiem – zgodziła się Genya. Poprawiła opaskę na oku. – Chciałabym,
żebyśmy mogli wziąć ślub w ogrodzie.
– W środku zimy? – Nikołaj wszedł do pokoju i skierował się wprost do
stolika z winem. Wyglądał, jakby nigdy nie był ranny. Wykąpał się, prze-
brał i wprost promieniał pewnością siebie. – Chciałabyś wymrozić nam
gości?
– W taki sposób też można wygrać wojnę – odparła w zadumie Genya.
– Nie powinieneś pić wina – odezwała się Zoya. – Ten uzdrawiający
dekokt jeszcze krąży w twoich żyłach.
Nikołaj zmarszczył nos.
– W takim razie napiję się herbaty – postanowił. – Jak starowinka.
– Herbata jest w porządku – rzucił Tolya.
– Nie zamierzam się sprzeczać z człowiekiem wielkim jak głaz. – Niko-
łaj nalał sobie filiżankę herbaty i zerknął na rozłożone na stole papiery. – To
są te nowe wyliczenia dla naszych rakiet?
David skinął głową, nie podnosząc wzroku.
– Jak wam idzie? – zapytał Nikołaj.
– Nie idzie.
– Nie?
– Ciągle mi ktoś przerywa – zauważył David.
– Wyśmienicie. Dobrze wiedzieć, że wykonałem swoje zadanie.
Nikołaj rozsiadł się w wielgachnym fotelu przy ogniu. Zoya widziała po
nim, że próbuje wykrzesać z siebie trochę energii, by podroczyć się z Davi-
dem, może nawet poświętować skonstruowanie nowych rakiet, które dadzą
im przewagę w walce z Fjerdanami, ale nawet jego niespożyte zasoby opty-
mizmu okazywały się nieskuteczne wobec tego, czego świadkami byli na
pałacowych schodach.
W końcu oparł filiżankę na kolanie i poprosił:
– Pomóżcie mi zrozumieć, co się rano wydarzyło.
Tamar z Tolyą spojrzeli po sobie.
– Królowa Makhi chciała ci przekazać wiadomość – powiedziała Tamar.
– To znaczy? Jest przeciwna temu małżeństwu? Jeśli tak, to mogła po
prostu przesłać wyrazy ubolewania.
– Rzuciła kośćmi i niewiele zabrakło, żeby wygrała – wyjaśniła Tamar. –
Gdyby zgładziła Ehri, miałaby powód do wypowiedzenia nam wojny,
a przy okazji spokojnie zatuszowałaby sprawę zamachu na króla.
– I tak będziemy musieli się nieźle napocić, żeby wyjaśnić, co tu zaszło
– zauważyła Zoya. – Jak wytłumaczymy śmierć jedenastu więźniarek
wysokiej rangi przebywających pod naszą opieką?
– Ehri widziała, co się wydarzyło – wtrącił półgłosem Tolya. – To od
niej zależy, czy zechce powiedzieć prawdę. I czy powie całą.
– Właśnie – podchwyciła Tamar. – Czy powie całą prawdę.
Nadia odłożyła pióro i wzięła żonę za rękę.
– Myślicie, że królowa Makhi przyjedzie na ślub?
– Tak – odparła Tamar. – Chociaż wcale bym się nie zdziwiła, gdyby
wykorzystała tę okazję do przypuszczenia jakiegoś ataku na nas. Jest prze-
biegłym strategiem.
– Czyli dobrą królową – powiedziała Zoya.
– Istotnie, dobrą – zgodziła się z nią Tamar. – A w każdym razie sku-
teczną. Jej matka zakazała eksperymentowania na griszach i wprowadziła
obyczaj przyznawania im pewnych praw w zamian za służbę w rządzie lub
armii.
– Jak w Ravce – zauważyła Nadia.
Tolya pokiwał głową.
– Griszowie w dalszym ciągu nie mogli posiadać nieruchomości ani
sprawować urzędów politycznych, ale to była cenna reforma.
– Nigdy nie postrzegano nas tam jako wybryków natury – podjęła
Tamar. – Po prostu uważano, że jesteśmy niebezpieczni. Jednak nie wszy-
scy się z tym zgadzali, nie wszystkim w Shu Hanie podoba się myśl, że gri-
szowie mogliby uchodzić za zwyczajnych ludzi.
– Pomysły matki nie przypadły Makhi do gustu? – domyślił się Nikołaj.
Tamar zmarszczyła brwi. Wzięła filiżankę Nadii i swoją i podeszła do
stolika po dolewkę herbaty.
– Jeszcze przed koronacją Makhi miała własne pomysły na wzmocnienie
Shu Hanu. Po odkryciu jurdy parem stanęła przed wyborem: mogła znisz-
czyć dzieło Bo Yul-Bayura i zachować odkrycie w tajemnicy, ale wolała
otworzyć stare laboratoria i szukać militarnych zastosowań parem.
– I tak powstał program kherguudów – dokończył Tolya pustym, bezna-
dziejnie smutnym głosem; głosem człowieka, który ogląda wrak statku,
wskazuje ziejącą w kadłubie dziurę i stwierdza: „To był początek tragedii”.
Khergudowie byli najbardziej niebezpiecznymi żołnierzami z Shu Hanu
– chociaż rząd nigdy oficjalnie nie potwierdził ich istnienia. Po potraktowa-
niu parem i przeformowaniu przez griszów mieli wyostrzone zmysły, zmo-
dyfikowane i wzmocnione kości, niektórzy potrafili latać. Zoya wzdrygnęła
się na wspomnienie tego, jak ręce kherguuda zacisnęły się wokół niej
niczym stalowe obręcze i uniosły ją w powietrze.
Tamar postawiła napełnione filiżanki na stole, ale nie usiadła. To ona
nadzorowała ravkańską siatkę szpiegowską i najlepiej z nich wszystkich
wiedziała, jaki los czeka griszów pod rządami Makhi.
– Tworzenie kherguudów… – Zawahała się. – Odbywa się metodą prób
i błędów. Sprowadzanych do laboratoriów griszów nazywa się ochotnikami,
ale…
– My wiemy swoje – burknął Tolya.
– Właśnie. Każe im się podejmować nieludzkie decyzje. Ród Taban
sprawuje władzę absolutną.
– Czyli w gruncie rzeczy griszowie nie mają wyboru – podsumowała
Genya.
– W taki sam sposób Zmrocz stworzył Drugą Armię. – Tolya wzruszył
ramionami.
– Druga Armia stała się azylem dla griszów – zjeżyła się Zoya.
– Dla niektórych być może – zgodził się Tolya. – Ale Zmrocz odbierał
rodzicom griszów, którzy byli jeszcze dziećmi. A później uczono ich zapo-
minać o tym, skąd pochodzą, i o ludziach, których dawniej znali. Możliwo-
ści były dwie: albo zgodzą się służyć koronie, albo ich bliscy będą cierpieć.
To ma być wybór?
– Przynajmniej nikt na nas nie eksperymentował – odparowała Zoya.
A niektórzy z przyjemnością zapominali o rodzicach, dodała w duchu.
– To prawda. – Tolya oparł potężne dłonie na kolanach. – Po prostu
robili z was żołnierzy i wysyłali na front, żebyście walczyli w ich wojnach.
– Trudno mu odmówić racji. – Genya zapatrzyła się w swój kubek
z winem. – Nigdy się nie zastanawiałaś nad tym, jak mogłoby wyglądać
twoje życie, gdybyś nie trafiła do Małego Pałacu?
Zoya odchyliła głowę w tył i oparła ją na jedwabnej poduszce kanapy.
Zastanawiała się, a jakże. Kiedy była młodsza, takie myśli prześladowały ją
w snach i nie dawały spokoju po przebudzeniu. Oczami wyobraźni widziała
siebie idącą pomiędzy ławkami w kościele. Widziała wykrwawiającą się na
podłodze ciotkę. Jej matka też tam była, zawsze: ponaglała ją, upominała,
żeby nie potknęła się o rąbek złotej ślubnej sukienki. Ojciec siedział
w ławce. Miał zwieszoną głowę, to zapamiętała, i milczał. Nie wstawił się
za nią ani słowem. Tylko Liliyana ośmieliła się przemówić – ale Liliyana
od dawna nie żyła. Zginęła zabita przez Fałdę i ambicję Zmrocza.
– O, tak – odparła. – Często o tym myślę.
Tamar przeczesała palcami krótko obcięte włosy.
– Nasz ojciec obiecał matce, że my będziemy mieli wybór. Dlatego po
jej śmierci zabrał nas do Nowoziemia.
Czy tak byłoby lepiej? Czy zamiast prowadzić ją do pałacu, by dołączyła
do griszów, Liliyana powinna była wsadzić ją na statek płynący na drugą
stronę Morza Prawdziwego? Nikołaj zlikwidował praktykę oddzielania
dzieci od rodziców, nie istniał też mechanizm obowiązkowego poboru dla
przyszłych griszów, ale dla tych, którzy nie mieli domów i którzy nigdy nie
czuli się bezpiecznie w miejscach, w których powinni się tak czuć, Mały
Pałac zawsze będzie azylem – i Zoya musiała dopilnować, by nim pozostał,
bez względu na to, co rzuci przeciw nim Fjerda, Shu Han czy Kerch. Może
w odległej przyszłości, kiedy długa walka dobiegnie końca, griszowie nie
będą musieli się bać ani budzić lęku, a „żołnierz” będzie tylko jedną z wielu
życiowych dróg.
Wstała i strząsnęła rękawy. Chętnie posiedziałaby przy kominku, pospie-
rała się z Tolyą, pooglądała rysunki Genyi, popatrzyła, jak Nikołaj z mar-
sową miną gapi się w filiżankę. I właśnie dlatego musiała odejść. Nie zazna
wytchnienia, dopóki jej kraj i ludzie nie będą bezpieczni.
– Wasza Wysokość? – zagadnęła. – Dostatecznie długo już to odwlekali-
śmy.
Nikołaj wstał.
– Przynajmniej nie będę musiał dłużej pić herbaty.
– Potrzebujecie towarzystwa? – zapytała Genya.
Zoya miała ochotę przytaknąć, najchętniej zabrałaby ze sobą całą armię,
ale zauważyła, jak Genya ściska w dłoni swoje szkice – i jak David natych-
miast podniósł na nią wzrok: jedynie pragnienie ochronienia żony mogło
oderwać go od pracy.
– Kiedy będziesz gotowa – odparła półgłosem Zoya. – Ale nie wcze-
śniej. – Wyłamała palce i ruszyła do wyjścia. – Poza tym… ta sukienka
wymaga trenu z prawdziwego zdarzenia – dodała, przeciągając zgłoski. –
Nie chcielibyśmy, żeby królowa Shu Hanu wzięła nas za prostych chłopów.
***
– To było niezłe – powiedział Nikołaj.
Wschodził księżyc w pełni. Szli w stronę starego ogrodu zoologicznego.
Zoya udała, że nie słyszała komplementu.
– Nie mogłoby to być takie proste jak wojna? Oko w oko z wrogiem,
uczciwy pojedynek? Ale nie, my musimy stawić czoło jakiejś potwornej
pladze.
– W Ravce zawsze dzieje się coś interesującego. A ty przecież lubisz
nowe wyzwania, czyż nie?
– W tej chwili mam ochotę na drzemkę. Już nie pamiętam, kiedy ostatni
raz mogłam się wyspać.
– Mowy nie ma. Porządnie przespana noc mogłaby cię wprawić w dobry
nastrój, a jesteś mi potrzebna zgryźliwa i niezadowolona.
– Jak będziesz tak dalej bredził, to dopiero zobaczysz, do czego jestem
zdolna.
– Na wszystkich świętych, chcesz powiedzieć, że jeszcze tego nie
widziałem?!
Zoya odrzuciła włosy na ramię.
– Gdyby tak było, kuliłbyś się teraz pod kocem i bełkotał pacierze.
– Niezwykły sposób na zaciągnięcie mnie do łóżka, przyznaję. Kimże
jednak jestem, by kwestionować twoje metody?
Przewróciła oczami, ale była mu wdzięczna za te niewymagające myśle-
nia, swobodne przekomarzanki – bezpieczne i nieskomplikowane, zupełnie
inne od tamtej chwili w jego pokoju, kiedy wziął ją za rękę. Co zrobi, kiedy
Nikołaj się ożeni i wymogi przyzwoitości wyrosną między nimi niczym
mur?
Wyprostowała plecy i mocniej związała włosy wstążką. Poradzi sobie.
Zawsze sobie radziła. Była dowódcą wojskowym, nie mizdrzącym się
dziewczątkiem, które usycha z niedostatku atencji.
Stare zoo znajdowało się w lesie przy wschodnim skraju pałacowych
terenów. Wiele pokoleń temu zostało porzucone i zapomniane, ale z niewia-
domych powodów wciąż śmierdziało w nim zwierzętami, które dawniej
przetrzymywano w klatkach. Zoya widziała kiedyś stare ilustracje: lampart
w wysadzanej klejnotami obroży, tresowany lemur w aksamitnej kamizelce,
sprowadzony z Cybei biały niedźwiedź – który zmasakrował trzech opieku-
nów, a potem uciekł. Nigdy go nie złapano. Zoya miała nadzieję, że jakimś
cudem udało mu się wrócić do domu.
Ustawione w duży krąg i zwrócone wejściami na zewnątrz klatki pozara-
stały kolczastym zielskiem. Pośrodku kręgu wznosiła się wysoka wieża, na
której szczycie niegdyś znajdowała się ptaszarnia. Dziś była domem dla
zupełnie innego zwierzęcia.
Idąc za Nikołajem po schodach, czuła, jak budzi się w niej prastary inte-
lekt, jak myśli, kalkuluje. Zawsze się ożywiał, kiedy odczuwała gniew albo
strach.
„Fałda się rozszerza”. Nikołaj wypowiedział te słowa z taką swobodą,
jakby rozmawiali o pogodzie: „Podobno jutro ma padać”.
„Lilie znów zakwitły”.
„Nicość pochłania świat. Musimy ją powstrzymać. Herbatki?”.
Ale przecież zawsze tak było. Gdyby świat się walił, Nikołaj Lancov
jedną ręką podtrzymywałby sklepienie, a drugą otrząsał pyłek z klapy mun-
duru.
Starannie zaplanowali z Zoyą to więzienie. Z ptaszarni został tylko
szkielet, wypełniony następnie szklanymi ścianami, które przez cały dzień
wpuszczały do środka mnóstwo światła. Nocą żołnierze słońca – spadko-
biercy mocy Aliny Starkov, z których wielu stawiło czoło Zmroczowi
w Fałdzie – podtrzymywali światło. Zostali zaprzysiężeni do dochowania
tajemnicy i Zoya miała szczerą nadzieję, że dotrzymają przysięgi. Zmrocz
objawił się w swoim nowym życiu zupełnie pozbawiony mocy – tak się
przynajmniej wydawało, ale nikt nie zamierzał ryzykować.
Kiedy drzwi się otworzyły, ich więzień – siedzący do tej pory na podło-
dze – wstał z gracją, jakiej Yurij Vedenen nigdy nie posiadał. Yurij, młody
mnich głoszący ewangelię Bezgwiezdnego Świętego, stał na czele kultu
Zmrocza. Jego wyznawcy twierdzili, że Bezgwiezdny Święty zginął w Fał-
dzie męczeńską śmiercią, ale w przyszłości powróci. Ku wielkiemu zdu-
mieniu Zoi okazało się, że szurnięci dewoci w czarnych wdziankach gło-
szący chwałę nieżyjącego dyktatora mieli rację: Zmrocz powstał z mar-
twych, jego moc przelała się w ciało Yurija i teraz… Teraz Zoya nie była
pewna, kim – lub czym – ten człowiek naprawdę jest. Miał pociągłą twarz,
bladą skórę, szare oczy, ciemne brwi i długie czarne włosy opadające aż na
wysokość obojczyków. Był ubrany w czarne spodnie i nic poza tym; tors
i stopy miał nagie. Próżny jak zawsze.
– Królewskie odwiedziny! – Zgiął się w zdawkowym ukłonie. – Jestem
zaszczycony.
– Ubierz się – poleciła mu Zoya.
– Najmocniej przepraszam, słońce tak przygrzewa, że robi się tu
naprawdę gorąco. – Narzucił zgrzebną koszulę, którą Yurij nosił pod mnisią
szatą. – Poprosiłbym was, żebyście usiedli, ale…
Gestem ogarnął puste pomieszczenie.
W dawnej ptaszarni nie było żadnych sprzętów. Więzień nie miał żad-
nych książek, które mogłyby mu zapewnić rozrywkę. Mógł wychodzić
tylko na krótko do sąsiedniej celi, żeby tam umyć się i załatwić naturalne
potrzeby. Tę celę od schodów dzieliło dwoje opatrzonych masywnymi
kłódkami drzwi.
Mógł narzekać na brak wygód, ale z pewnością nie na widok z okna. Po
drugiej stronie szklanych ścian rozciągały się tereny pałacu, dalej było
widać dachy i ogrody górnego miasta, światła łodzi na opływającej je
łukiem rzece i na końcu dolne miasto. Os Alta. Tu był jej dom, odkąd skoń-
czyła dziewięć lat, ale rzadko miała okazję oglądać miasto z takiej perspek-
tywy. Poczuła lekkie zawroty głowy, a potem sobie przypomniała: no tak,
oczywiście. Znała to miasto, znała całą tę okolicę. Przelatywała nad nią.
Nie. Nie ona. Smok. Miał jakieś imię, znane tylko jemu, a dawno temu
także innym przedstawicielom jego gatunku, ale w tej chwili nie mogła go
sobie przypomnieć. A miała je na końcu języka. Irytujące.
– Brakuje mi towarzystwa – poskarżył się Zmrocz.
Poczuła falę żalu i wściekłości na to uwięzienie: to był jego gniew.
Zmrocza. Odkąd smok zagościł w jej głowie, stała się bardziej wrażliwa.
Odetchnęła głęboko. W tej chwili znajdowała się tutaj, w osobliwej
szklanej celi o kamiennej posadzce.
Czego mogłabyś się dowiedzieć? (To był głos Jurisa? Czy jej własny?).
Co mogłabyś odkryć, gdybyś tylko zechciała otworzyć drzwi?
Następny wdech.
Jestem Zoya Nazyalensky i mam szczerze dość tej wesołej imprezki
w mojej głowie, ty stary jaszczurze.
Mogłaby przysiąc, że usłyszała w odpowiedzi śmiech Jurisa.
Nikołaj oparł się o ścianę.
– Przykro mi, że częściej cię nie odwiedzamy. Trwa wojna, a poza tym,
sam rozumiesz, nikt cię nie lubi.
– Ranisz mnie. – Zmrocz położył dłoń na piersi.
– Wszystko w swoim czasie – zapewniła go Zoya.
Zmrocz uniósł brew, na jego usta wypłynął lekki uśmieszek. W tym
wyrazie twarzy wciąż dostrzegała człowieka, którego zapamiętała.
– Ona się mnie boi, wiesz?
– Wcale się nie boję.
– Nie wie, co mogę zrobić. Na co mnie stać.
Nikołaj skinął na jednego z żołnierzy słońca, każąc mu przynieść krze-
sła.
– Może boi się tego, że mówisz o niej w taki sposób, jakby jej tu nie
było – zauważył.
Usiedli wszyscy. Z niewiadomych powodów stare, rozchwierutane krze-
sło Zmrocza przywodziło na myśl tron.
– Wiedziałem, że przyjdziecie.
– Nie cierpię być przewidywalny. – Nikołaj zwrócił się do Zoi. – Może
powinniśmy wyjść? Utrzeć mu nosa?
– Wie, że tego nie zrobimy. Wie, że czegoś od niego potrzebujemy.
– Czuję to – powiedział Zmrocz. – Nadciąga plaga. Fałda się rozszerza.
Ty też to czujesz, prawda, Lancov? Ta moc drzemie w moich żyłach i prze-
sącza się czernią do twojej krwi.
Cień przemknął po twarzy Nikołaja.
– Ta moc stworzyła Fałdę – przypomniał.
– Ponoć niektórzy uważają to za cud. Tak słyszałem.
– Nie wyobrażaj sobie za wiele. – Zoya odęła wargi. – Ostatnio wszędzie
mamy pełno cudów.
Zmrocz przechylił głowę, spoglądając na nich oboje. Pod naporem jego
wzroku Zoya miała ochotę wyskoczyć przez szklaną ścianę, ale nic nie dała
po sobie poznać.
– Mam tu dużo czasu na rozmyślania. Spoglądam wstecz na swoje życie
i widzę, że popełniłem mnóstwo błędów, ale zawsze znajdowałem nowy
sposób działania, nową drogę prowadzącą do mojego celu.
Nikołaj pokiwał głową.
– Aż trafiłeś na tę niepozorną przeszkodę w postaci swojej śmierci –
zauważył.
Zmrocz się skrzywił.
– Kiedy wracam pamięcią do tych chwil, w których coś poszło źle i moje
plany zaczęły się sypać, momentem przełomowym wydaje się ten, w któ-
rym zaufałem piratowi imieniem Sturmhond.
– Korsarzowi – poprawił go Nikołaj. – Poza tym nie znam się na rzeczy,
ale jeżeli korsarz, którego wynajmujesz, nie jest godny zaufania, to chyba
marny z niego korsarz.
– To ma być przełomowy moment? – Zoya nie potrafiła obrócić tej sytu-
acji w żart. – A nie było nim manipulowanie młodą dziewczyną w celu
wykradzenia jej mocy? Albo zniszczenie połowy miasta zamieszkanego
przez niewinnych ludzi? Zdziesiątkowanie griszów? Oślepienie rodzonej
matki? Tamte chwile nie nadają się na pretekst do samoanalizy?
Zmrocz tylko wzruszył ramionami i rozłożył ręce takim gestem, jakby
chciał pokazać, że nie ma już więcej żadnych sztuczek w zanadrzu.
– Wymieniasz te potworności takim tonem, jakbyś chciała powiedzieć,
że powinienem się za nie wstydzić. I może rzeczywiście powinienem,
gdyby nie setka innych, które były wcześniej, albo kolejna setka, jeszcze
dawniejsza. Życie ludzkie jest warte ocalenia, ale życia? W liczbie mno-
giej? Pojawiają się i znikają bez śladu, są jak plewy, niezdolne przeważyć
szalę wagi.
– Osobliwa arytmetyka – przyznał Nikołaj. – I wygodna, zwłaszcza dla
masowego mordercy.
– Zoya rozumie. Smok wie, jak małe są ludzkie żywoty. I jak bardzo
nużące. Są niczym świetliki, iskierki, które gasną w nocy, podczas gdy my
płoniemy jasnym ogniem.
Na całym świecie nie było dość głębokich wdechów, żeby opanować
wściekłość Zoi. Jak Nikołaj był w stanie zachować spokój? Jak mógł tak po
prostu z nim rozmawiać? I właściwie po co w ogóle usiłowali obudzić
w Zmroczu sumienie? Jej ciotka, przyjaciele, wszyscy ludzie, których
Nikołaj poprzysiągł chronić, nic nie znaczyli wobec długości życia Zmro-
cza.
Pochyliła się na krześle.
– Płoniesz kradzionym ogniem i żyjesz kradzionym czasem – powie-
działa. – Nie szukaj u mnie oparcia. – Odwróciła się do Nikołaja. – Co my
tu robimy? W jego obecności od razu mam ochotę coś rozbić. Zabierzmy
go do Fałdy i zabijmy, może to załatwi sprawę.
– To nie zadziała – powiedział Zmrocz. – Demon żyje w twoim królu.
Jego też musiałabyś zabić.
– Nie podsuwaj jej pomysłów – wtrącił Nikołaj.
– Jedynym sposobem na zaleczenie rozdarcia Fałdy jest dokończenie
tego, co zaczęliście. Trzeba odprawić obisbaya.
Tolya też to sugerował. Rytuał Płonącego Ciernia. Namówiła ich do
niego Elizaveta, dla której miał być szansą na zabicie Nikołaja i wskrzesze-
nie Zmrocza. Jeżeli mieli spróbować ponownie, to teraz był najlepszy
moment: Zmrocz pozostawał bezsilny, a Fjerdanie lizali rany po porażce.
Ryzyko było jednak zbyt wielkie – a zresztą, gdyby nawet postanowili je
podjąć, nie mieli rekwizytów.
– Nie ma już cierniowego lasu – zauważyła Zoya. – Został spopielony,
kiedy święci zginęli i rozdarły się granice Fałdy.
– Moglibyśmy go zdobyć – podsunął Zmrocz.
– Taaak… Niby skąd?
– Od mnichów.
Poirytowana Zoya rozłożyła ręce.
– Czy to zawsze muszą być jacyś mnisi?!
– Kiedy cierniowy las był młody, z rosnącego w nim drzewa zerwano
owoc. Zakon Sankt Feliksa przechował pozyskane z niego nasiona.
– Gdzie są teraz?
– Nie wiem dokładnie – przyznał niepewnym tonem Zmrocz. – Nigdy
nie były mi potrzebne. Ale mogę wam powiedzieć, jak je znaleźć.
– Wyczuwam zapowiedź jakiejś transakcji. – Nikołaj zatarł dłonie. – Ile
będzie nas ta wiedza kosztowała?
Oczy Zmrocza zabłysły: szary kwarc w promieniach fałszywego słońca.
– Przyprowadźcie mi Alinę Starkov – odparł. – Wtedy wam powiem.
Z twarzy Nikołaja zniknęło rozbawienie.
– Czego chcesz od Aliny?
– Chcę ją przeprosić. Chcę zobaczyć, co się stało z dziewczyną, która
wbiła mi nóż w serce.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. – Zoya pokręciła głową.
Zmrocz wzruszył ramionami.
– Też bym pewnie nie wierzył. Ale teraz znacie moje warunki.
– A jeśli na nie nie przystaniemy?
– Wtedy Fałda będzie się rozlewać coraz szerzej, aż w końcu pochłonie
cały świat. Młody król upadnie, a ja będę siedział w swojej celi i śpiewał
sobie kołysanki.
Zoya wstała.
– Nie podoba mi się to wszystko. On coś knuje. A zresztą nawet gdyby-
śmy znaleźli ten klasztor i te nasiona, co z nimi zrobimy? Potrzebny byłby
niewiarygodnie potężny fabrykator, żeby stworzyć cierniowy las
w podobny sposób, jak zrobiła to Elizaveta.
– Czyżbyś nie opanowała wszystkiego, czego Juris zamierzał cię
nauczyć? – zapytał z uśmiechem Zmrocz.
Zoya poczuła, jak tama stojąca na drodze jej gniewu ustępuje. Rzuciła
się w stronę Zmrocza w tej samej chwili, w której Nikołaj złapał ją za ręce
i powstrzymał.
– Nie waż się więcej wymawiać jego imienia! – warknęła. – Zrób to,
a wytnę ci język i będę go nosić jako broszkę.
– Daj spokój. – Nikołaj mówił cicho, a trzymał mocno. – Nie jest wart
twojego gniewu.
Zmrocz patrzył na nią tak samo, jak w czasach, gdy była uczennicą,
jakby miała w sobie coś, czego nikt poza nim nie widzi. I jakby go to
bawiło.
– Wszyscy umierają. I oni też umrą. Wszyscy, których kochasz.
– Serio? – odparł Nikołaj. – Jakie to tragiczne… Wysiedzisz spokojnie,
Zoyu?
Strząsnęła jego ręce.
– Chwilowo tak.
– Ależ ona walczy! – zauważył Zmrocz głosem wprost ociekającym
uciechą. – Jest jak owad przyszpilony swoją własną mocą.
– Poetyckie – przyznał Nikołaj. – Jakiś paproch ci się w brodzie zaplątał.
Zoya ze zdumieniem patrzyła, jak Zmrocz odruchowo podnosi rękę do
gładkiego podbródka, po czym cofa ją gwałtownie, jakby się sparzył.
W jego oczach zapłonęło coś bardzo podobnego do nienawiści.
Teraz to Nikołaj się uśmiechał.
– Tak myślałem – powiedział. – Yurij Vedenen wciąż tam jest. Tkwi
w tobie. Czy to z jego powodu twoja moc nie wraca?
– Bystrzak z ciebie. – Zmrocz spojrzał na niego spod przymrużonych
powiek.
– To dlatego chcesz, żebyśmy wyhodowali cierniowy las i odprawili
rytuał obisbaya. Nie interesują cię czynione przez Fałdę zniszczenia; chcesz
się oczyścić, pozbyć się Yurija i przejąć mojego demona. Chcesz odzyskać
dawną moc.
– Powiedziałem wam, czego chcę. Przyprowadźcie mi Alinę Starkov.
Takie są moje warunki.
– Nie – powiedziała Zoya.
Zmrocz odwrócił się do nich plecami i zapatrzył na światła rozpostartego
w dole miasta.
– W takim razie ja będę żył dalej jako słabeusz, a wy będziecie patrzeć,
jak wasz świat umiera.
10
Nina
***
Kawałek dalej korytarz się zmienił i zdała sobie sprawę, że w tej części
pałacu jeszcze nigdy nie była. Kamienne ściany wydawały się starsze
i lekko pożółkłe, już nie tak śnieżnobiałe jak wcześniej, a gdy podniosła
wzrok, stwierdziła, że są rzeźbione na kształt żeber, jakby przemierzali
tunel z kości, wnętrze klatki piersiowej jakiejś ogromnej bestii. To miejsce
miało przerażać, ale antyczni architekci Lodowego Dworu wybrali niewła-
ściwy motyw.
Moim darem jest śmierć, pomyślała Nina. Nie lękam się tego, co ode-
szło.
Zawsze pamiętała o tym, żeby mieć w rękawach dwa cienkie kościane
szpikulce, których w razie potrzeby mogła użyć jak strzałek do rzucania.
Guziki również miała kościane. No i byli jeszcze umarli, ma się rozumieć.
Królów, królowe i uprzywilejowanych dworzan grzebano na Białej Wyspie,
zanim wybudowano wokół niej Lodowy Dwór. Słyszała ich szepty. Byli
armią oczekującą jej rozkazów.
Strażnicy zatrzymali się przed wąskimi dwuskrzydłowymi drzwiami,
sięgającymi prawie do sufitu. Zdobił je wizerunek wspiętego wilka Grimje-
rów, z kulą pod jedną łapą i koroną zawieszoną nad szpiczastymi uszami.
Drzwi się otworzyły i Nina wylądowała w podłużnej sali zdobionej dwoma
rzędami filarów rzeźbionymi na podobieństwo brzóz. Sala tonęła w błękit-
nej poświacie jak wykuta w lodzie. Poczuła się jak w zamrożonym lesie.
To stara sala audiencyjna, uświadomiła sobie, gdy wraz ze strażnikami
ruszyli w stronę wysokiego alabastrowego tronu rzeźbionego ozdobnie na
kształt lodowych płyt. Królowa Agathe zasiadała na tronie ubrana w tę
samą białą suknię, którą miała wcześniej na Panieńskiej Paradzie. Trzymała
się prosto, na perłowej barwy włosach nosiła zdobiony opalami diadem.
Nina wiedziała dobrze, że nie powinna odzywać się pierwsza. Wbiła
wzrok w podłogę i dygnęła głęboko. Miała gonitwę myśli. Po co ją tu
wezwano? Czego królowa mogła od niej chcieć?
Chwilę później drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem i została sam na
sam z królową Agathe.
– Modliłaś się dziś za mojego syna.
Nina skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
– Tak, Wasza Wysokość.
– Znam Hanne Brum, to zrozumiałe, nie znałam jednak dziewczyny,
która uklękła przy moim synu i ośmieliła się wziąć go za rękę, a następnie
zwróciła się do Djela, by złagodził jego cierpienie. Wypytałam więc o cie-
bie moich doradców. – Królowa zawiesiła głos. – Nikt nie wie, kim jesteś.
– To dlatego, że jestem nikim, Wasza Wysokość.
– Mila Jandersdat, wdowa po handlarzu ryb i mrożonek – cedziła kró-
lowa takim tonem, jakby pogarda mogła wyleczyć te słowa z ich znaczenia.
– Młoda kobieta pospolitego urodzenia, która wkradła się w łaski Jarla
Bruma.
– Miałam wiele szczęścia, Wasza Wysokość.
Fałszywa tożsamość Niny została przygotowana w taki sposób, by
wytrzymać ewentualne dochodzenia. Pochodząca z małej portowej mie-
ściny na północy Mila Jandersdat istniała naprawdę, a jej mąż naprawdę
zaginął na morzu. Potem jednak prawdziwa Mila uciekła do Nowoziemia,
by tam rozpocząć nowe życie w towarzystwie przystojnego farmera,
a Hringsa skradła jej tożsamość i podsunęła Ninie.
– Kazałam moim ludziom rozpytać o tę Milę Jandersdat, dowiedzieć się,
jak wygląda, ustalić, czy w nasze szeregi nie przeniknął szpieg.
Nina gwałtownym ruchem uniosła głowę, robiąc wstrząśniętą minę.
– Szpieg, Wasza Wysokość?!
Królowa zacisnęła usta.
– Utalentowana aktorka.
– Ludzie Waszej Wysokości potwierdzą, że jestem tym, za kogo się
podaję. Nie mam powodu kłamać.
Nina została przeformowana na podobieństwo Mili dostatecznie dobrze,
by zwieść kogoś, kto dysponował tylko jej rysopisem. Gdyby jednak kró-
lewscy śledczy sprowadzili na dwór przyjaciół lub sąsiadów Mili, by ci
potwierdzili jej tożsamość, sprawy mocno by się pokomplikowały.
Królowa długo jej się przyglądała.
– Mój starszy syn miał nie dożyć wieku młodzieńczego – przemówiła
w końcu. – Wiedziałaś o tym, Milu Jandersdat? Trzy razy poroniłam, zanim
wydałam go na świat. Fakt, że zdołał zaczerpnąć tchu po urodzeniu, był
cudem, tak jak cudem była pierwsza przeżyta przez niego noc, a potem
pierwszy rok. Modliłam się za niego codziennie rano i wieczorem i robię to
do dzisiaj. – Zabębniła palcami w podłokietnik. – Może nie powinnam cze-
kać na powrót moich śledczych? Mój syn jest narażony na niebezpieczeń-
stwo, sama się dziś o tym przekonałaś. A ja bardzo poważnie traktuję
wszelkie zagrożenia dla niego i całej mojej rodziny. Może najprościej
byłoby odesłać cię z dworu?
Dlaczego więc tego nie zrobiłaś? – spytała w duchu Nina.
– To by go jednak mogło zaniepokoić, a ja… ja chcę się dowiedzieć, co
tam się dzisiaj wydarzyło.
Teraz Nina zrozumiała. Brum nie zakwestionował szybkiego ozdrowie-
nia księcia, nie uczynił tego również sam Rasmus, natomiast królową kiero-
wała matczyna troska, matczyny strach… Matczyna nadzieja.
Postanowiła przesłuchać Milę Jandersdat, a nie Hanne Brum, bo wie-
działa, że Mila – dziewczyna bez wielkiego nazwiska i statusu – jest bez-
bronna. Jeżeli Mila chciała się wkraść w łaski królowej, jeżeli chciała
zostać w Lodowym Dworze i jeżeli wiedziała coś więcej na temat niedaw-
nych wydarzeń albo samej Hanne, to będzie bardziej skłonna do rozmowy.
A Nina zamierzała spełnić jej oczekiwania.
Kiedy pierwszy raz usłyszała głosy umarłych, odsuwała się od nich, usi-
łowała je ignorować. Była pogrążona w żałobie, zrozpaczona i zdecydo-
wana za wszelką cenę utrzymać więź łączącą ją z Matthiasem. Śmierć była
wtedy wrogiem, potworem, który uderza bez ostrzeżenia i odbiera człowie-
kowi wszystko, co jest mu drogie. Nie chciała się z nią pogodzić. Nie potra-
fiła tego zrobić, dopóki nie pochowała Matthiasa. Nawet teraz jej serce bun-
towało się na myśl o tym, że nie ma żadnej furtki, nie istnieje żadne
tajemne zaklęcie, które zwróciłoby jej utraconego ukochanego. O nie, nie
pogodziła się ze śmiercią. Zawarła z nią jednak porozumienie.
Mówcie.
Sięgnęła mocą przed siebie, poczuła zimną rzekę śmiertelności przepły-
wającą przez wszystko i wszystkich i dała jej się ponieść wprost na uświę-
cone cmentarzysko położone w odległości zaledwie kilkuset jardów, w cie-
niu Starego Zegara.
Kto wypowie nazwisko Agathe Grimjer, królowej Fjerdy?
Głos, który jej odpowiedział, zabrzmiał głośno i wyraźnie: silna dusza,
która odeszła dopiero niedawno i miała dużo do powiedzenia.
– Sześć poronień – powiedziała Nina.
– Co?
To słowo spadło jak kamień w starej sali tronowej.
– Przed urodzeniem Rasmusa poroniłaś sześć razy, nie trzy.
– Kto ci to powiedział?! – Głos Agathe zabrzmiał chrypliwie, jej opano-
wanie ulotniło się bez śladu.
Linor Rundholm, najlepsza przyjaciółka i dwórka królowej, martwa,
pochowana na Białej Wyspie.
– Przestałaś się modlić. – Nina przymknęła oczy i zachwiała się jak
w transie. – Kazałaś sprowadzić przetrzymywaną w lochach uzdrowicielkę,
griszę, żeby towarzyszyła ci podczas ciąży.
– To kłamstwo.
Nie, to była prawda. Linor wszystko Ninie wyszeptała. Królowa wspo-
mogła się tym, co w Fjerdzie uchodziło za czary.
– Boisz się, że chłopak jest przeklęty – mówiła dalej Nina. Otworzyła
oczy i spojrzała na królową. – Ale tak nie jest.
Szczupłe palce Agathe zacisnęły się na podłokietnikach tronu jak białe
szpony.
– Gdyby było tak, jak mówisz, dopuściłabym się herezji, a mój syn,
przeklęty przez Djela, urodziłby się ze znamieniem demona. Nie byłoby dla
niego nadziei, choćbym nie wiem jak bardzo żarliwie się modliła.
Ninie prawie zrobiło się jej żal: była bezradną matką, która chciała po
prostu urodzić zdrowe dziecko. Mimo to po narodzinach Rasmusa posłała
na śmierć uzdrowicielkę, która jej pomogła; nie mogła ryzykować, że ktoś
odkryje, co zrobiła. Prawdę znała tylko Linor, jej najbliższa przyjaciółka,
tak bardzo jej droga, że królowa zakazała jej jechać z mężem na front.
„Jesteś mi potrzebna”, powiedziała Agathe, a potrzeba królowej była rozka-
zem. Mąż Linor zginął na polu bitwy, a ona przez kolejne lata tkwiła na
Białej Wyspie, pogrążona w żałobie i coraz bardziej zgorzkniała, opiekując
się samolubną królową i jej niedomagającym synem.
– Gdy byłam małą dziewczynką, wpadłam do rzeki – powiedziała Nina.
– Był środek zimy. Powinnam była zamarznąć na śmierć. Powinnam była
utonąć. Tymczasem kiedy rodzice znaleźli mnie na brzegu niemal dwie
mile dalej, byłam cała i zdrowa, miałam rumieńce na buzi, a moje serce biło
równo i spokojnie. Djel mnie pobłogosławił i dał mi dar widzenia. Od tam-
tej pory zdarza mi się wiedzieć rzeczy, których nie mam prawa wiedzieć.
I jedno wiem na pewno: twój syn nie jest przeklęty.
– To dlaczego cierpi? – spytała królowa błagalnie. Wyniosłość w jej gło-
sie przegrała z desperacją.
Dobre pytanie – ale Nina była na nie przygotowana. Jako grisza
nauczyła się wykorzystywać umarłych jako informatorów i broń; jako
szpieg nauczyła się to samo robić z żywymi. Czasami wystarczyło ich deli-
katnie popchnąć w pożądanym kierunku. Dlatego teraz wypowiedziała
dokładnie takie słowa, jakie królowa chciała usłyszeć, ale zrobiła to nie dla-
tego, że tak jej podpowiedzieli umarli, tylko przez to, co czuła po śmierci
Matthiasa: potworną potrzebę uwierzenia, że jej cierpienie ma sens.
– Wszystko ma sens – odparła. To była obietnica. To była przepowied-
nia. – Twoje cierpienie również. Dzisiaj Djel przemówił poprzez wodę.
Twój syn wyzdrowieje, nabierze sił i odnajdzie swoją wielkość.
Królowa wzięła głęboki wdech. Było widać, że z trudem powstrzymuje
łzy.
– Odejdź – poleciła drżącym głosem.
Nina dygnęła i tyłem wycofała się z pokoju. Zanim drzwi się za nią
zamknęły, dobiegł ją jeszcze głośny lament. Królowa, trzymając się za
głowę, osunęła się na kolana.
11
Zoya
***
Zoya nie traciła czasu na pożegnanie. Po tym, jak skontaktowali się z Aliną,
która – albo przez wrodzoną wielkoduszność, albo z powodu niezdrowego
upodobania do męczeństwa – zgodziła się na spotkanie, Zoya (z typową dla
niej bezlitosną sprawnością) zajęła się wszystkimi przygotowaniami
i tydzień później wyjechała: przed świtem, bez fanfar, bez pożegnania.
Nikołaj czuł się jednocześnie dotknięty i wdzięczny. Postąpiła słusznie.
I bez tego dość już nagromadziło się wokół nich plotek, które coraz bardziej
im ciążyły. Ona była jego generałem, on – jej królem. Niech nikt o tym nie
zapomina. A on mógł teraz bywać w Małym Pałacu bez ryzyka, że przypad-
kiem się na nią napatoczy i będzie musiał wysłuchiwać jej zjadliwych
uwag.
Wyśmienicie, powiedział sobie w duchu, wyprawiwszy się na spacer
z Wielkiego Pałacu. Tylko dlaczego czuję się, jakby volcra wżerała mi się
w trzewia?
Przeszedł tunelem utworzonym z drzew, w których nauczył się rozpo-
znawać pigwy, i skierował się nad jezioro. Dwa nowe latacze kołysały się
łagodnie na falach skąpane w szarym świetle poranka. To były naprawdę
nadzwyczajne maszyny, problem jednak polegał na tym, że Ravka nie
mogła sobie pozwolić na ich masową produkcję. Przynajmniej na razie.
Może zastrzyk złota z Shu Hanu załatwi sprawę.
Szpiedzy Tamar donieśli o publicznym zasłabnięciu księcia Rasmusa.
Nie była to dobra wiadomość dla Ravki. Rokowania pokojowe zostały
wznowione, ale Nikołaj wiedział, że Fjerda prowadzi odrębne rozmowy
z Ravką Zachodnią i cały czas próbuje ją przekonać do secesji. Jarl Brum
od lat podejmował wszystkie strategiczne decyzje we Fjerdzie; choroba
księcia dodatkowo go ośmieli.
Izba chorych w Małym Pałacu znajdowała się w skrzydle somatyków, za
imponującymi dwuskrzydłowymi drzwiami polakierowanymi na czerwono.
Mieściły się w niej między innymi pojedyncze pokoje dla pacjentów wyma-
gających szczególnego spokoju i intensywnej opieki. W jednym z nich ulo-
kowano Ehri Kir-Taban. Wejścia pilnowała liczna obstawa złożona z gri-
szów i gwardzistów pałacowych.
Ehri leżała w wąskim łóżku, ubrana w zielony jedwabny szlafrok hafto-
wany w jasnożółte kwiaty. Jej skóra była różowa, błyszcząca i napięta. Bez-
włosą głowę – ogień strawił nie tylko jej włosy, lecz także brwi i rzęsy –
miała owiniętą miękkim białym płótnem. Genya twierdziła, że wprawdzie
najgorsze obrażenia udało się uzdrowić, ale powrót Ehri do pełni zdrowia
miał potrwać jeszcze kilkanaście dni. Właściwie na cud zakrawało, że
w ogóle przeżyła – sprawcami tego cudu byli uzdrowiciele, którzy odnowili
jej ciało, tłumiąc towarzyszący temu ból.
Usiadł przy łóżku. Ehri nic nie powiedziała, odwróciła tylko głowę
w drugą stronę i zapatrzyła się na ogród. Łza spłynęła jej po różowym
policzku. Nikołaj otarł ją wyjętą z kieszeni chusteczką.
– Wolałabym, żebyś wyszedł – powiedziała Ehri.
Od czasu ujawnienia jej prawdziwej tożsamości powtarzała te słowa za
każdym razem, gdy zebrał się na odwagę, by się do niej odezwać. Dłużej
jednak nie mógł zwlekać.
– Powinniśmy porozmawiać – zaczął. – Zamierzam cię przekupić książ-
kami i letnimi wiśniami.
– Letnie wiśnie. W środku zimy.
– W cieplarniach griszów nie ma zimy.
Zamknęła oczy.
– Jestem żałosna.
– Jesteś różowiutka i praktycznie bezwłosa, trochę jak niemowlę.
A ludzie uwielbiają niemowlęta.
Prawdę mówiąc, bardziej niż niemowlę Ehri przypominała bezwłosego
kota, którego Ludmiła, ciotka Nikołaja, przedkładała nad wszystkie swoje
dzieci. Takich rzeczy nie mówi się jednak damom, to by było nieuprzejme.
Ehri nie miała ochoty dać mu się oczarować.
– Musisz ze wszystkiego żartować?
– Muszę. To prawo króla, połączone z przekleństwem mego usposobie-
nia. Bez odrobiny śmiechu życie wydaje mi się nieznośne.
Znów odwróciła się w stronę ogrodu.
– Podoba ci się widok z okna? – zapytał Nikołaj.
– Ten pałacyk nie umywa się do wspaniałości Ahmrat Jen.
– Domyślam się. Ravka nigdy nie dorównywała Shu Hanowi w dziedzi-
nie pomników i krajobrazów. Podobno architekt Toh Yul-Gham spojrzaw-
szy na Wielki Pałac, nazwał go zniewagą dla oczu boga.
Kącik ust Ehri drgnął w ledwie dostrzegalnej namiastce uśmiechu.
– Studiujesz architekturę?
– Nie, po prostu lubię budować różne ustrojstwa, gadżety, pojazdy lata-
jące.
– Broń.
– Z konieczności, nie z powołania.
Ehri pokręciła głową i uroniła kolejną łzę. Nikołaj dał jej chusteczkę.
– Zatrzymaj ją. Wyhaftowano na niej herb Lancovów, możesz w nią
smarkać i w ten sposób mścić się na swoich prześladowcach.
Księżniczka przytknęła chusteczkę do oczu.
– Dlaczego? – zapytała. – Dlaczego Tavgharad zrobił coś takiego? She-
nye stała przy mojej kołysce, w której sypiałam w dzieciństwie. Tahyen
uczyła mnie wspinać się na drzewa. Nie rozumiem tego.
– Co się stało tamtego dnia przed naszym przyjazdem?
– Nic! Wasi strażnicy przynieśli mi list od siostry, odpowiedź na zapro-
szenie na ślub, które uparłeś się jej wysłać. Poprosiła mnie, żebym poinfor-
mowała o ślubie gwardzistki z Tavgharadu, więc po prostu zaniosłam im
list. Wtedy one… one mi powiedziały, że to zaszyfrowana wiadomość. I że
powinnyśmy uciec.
– Tyle że rozkaz zawarty w liście od twojej siostry brzmiał zupełnie ina-
czej.
– Przecież go czytałam! – krzyknęła Ehri. – Niczego takiego w nim nie
było!
– Co innego mogło sprowokować Tavgharad do takiego działania?
Ehri ponownie się od niego odwróciła.
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że księżniczka mu uwierzy. Nigdy
nie była skłonna przyjąć do wiadomości, że jej starsza siostra od początku
planowała jej śmierć, a ona nie miała wrócić żywa z wycieczki do Os Alty.
Teraz także, po wszystkim, co wycierpiała – a może właśnie z powodu
wszystkiego, co wycierpiała – nie potrafiła się z tą myślą pogodzić. Z tru-
dem wytrzymywała ból fizyczny; świadomość zdrady ze strony siostry była
nie do zniesienia.
Należałoby jej dać chwilę wytchnienia, nie naciskać, poczekać, aż wydo-
brzeje – tylko że Nikołaj zmarnował już czas, który teraz mógłby wykorzy-
stać na odgrywanie wrażliwego zalotnika. Potrzebował kogoś, kto go wyrę-
czy.
– Zaczekaj chwileczkę – powiedział i wyszedł.
Wrócił, popychając przed sobą wózek inwalidzki.
– Mayu! – wykrzyknęła Ehri.
Nikołaj celowo nie pozwolił im się spotkać od czasu, gdy Mayu Kir-
Kaat usiłowała go zabić. Do wczoraj nie próbował z nią rozmawiać ani
przeciągnąć jej na swoją stronę. Nie umiał wykrzesać w sobie współczucia
dla dziewczyny, która zamordowała Isaaka, a na dodatek przytłaczały go
własne wyrzuty sumienia. Dowodzenie armią oznaczało wysyłanie mnó-
stwa ludzi na śmierć, bycie królem wiązało się zaś ze świadomością, że
tych śmierci będzie jeszcze więcej. Ale Isaak zginął, udając Nikołaja,
nosząc jego twarz, chroniąc jego koronę.
– Powiedzieli mi, że jesteś umierająca! – zdumiała się księżniczka.
– Nie – wyszeptała w odpowiedzi Mayu.
Trzymano ją pod kluczem, skrępowaną, a uzdrowiciele nie pozwolili jej
wrócić do zdrowia. Stanowiła zbyt wielkie zagrożenie. Mayu Kir-Kaat pró-
bowała zabić króla, a gwardzistki wchodzące w skład Tavgharadu należały
do najlepiej wyszkolonych żołnierzy na świecie.
– Wczoraj wieczorem pokazałem Mayu list, który dostałaś od siostry –
powiedział Nikołaj.
– To tylko zwykły list! Odpowiedź na zaproszenie!
Nikołaj usiadł na swoim krześle i skinął na Mayu, żeby przejęła inicja-
tywę.
– Rozpoznałam wiersz, który cytuje królowa.
– „Niechaj będą jak jelenie uwolnione od myśliwych” – odparła Ehri. –
Znam go, uczyła mnie go guwernantka.
– To „Pieśń jelenia” Ni Yul-Mahna – dodała Mayu. – Pamiętasz, jak się
kończy?
– Nie bardzo… Nigdy nie przepadałam za współczesną poezją.
Smutny uśmiech wypłynął na usta Mayu. Nikołaj się zastanawiał, czy
pomyślała w tej chwili o Isaaku, który chłonął poezję łapczywie jak inni
żłopią wino.
– To historia królewskich łowów – podjęła Mayu. – Nieustępliwa sfora
psów ściga stado jeleni przez łąki i lasy. Nie chcąc paść ofiarą ogarów, jele-
nie wolą skoczyć z urwiska w przepaść.
Ehri zmarszczyła brwi.
– Gwardzistki popełniły samobójstwo… z powodu wiersza?
– Zrobiły to na rozkaz królowej.
– Ciebie też próbowały zabić – przypomniał Nikołaj.
– Dlaczego? – Eri nie rozumiała. Otworzyła usta i zaraz je zamknęła,
bezskutecznie szukając argumentów i logiki. Skończyło się na drugim: –
Dlaczego?
Nikołaj westchnął. Mógł odpowiedzieć, że królowa Makhi jest bezlito-
sna, ale nie była wcale bardziej bezlitosna niż to konieczne.
– Dlatego że, wysyłając jej zaproszenie, zmusiłem ją do odkrycia kart.
Królowa Makhi nie chce, żebyśmy się pobrali. Nie chce sojuszu Ravki
z Shu Hanem. Pomyśl: jeżeli Mayu została podstawiona zamiast ciebie,
żeby zabić mnie, a następnie popełnić samobójstwo, to po co w ogóle było
wystawiać cię na niebezpieczeństwo? Mogłabyś przecież wylegiwać się
wygodnie w domu, podczas gdy Mayu Kir-Kaat odwaliłaby całą brudną
robotę.
– Miałam jej pomagać, odpowiadać na pytania, doradzać w sprawach
niezrozumiałych dla osób spoza królewskiego rodu, a kiedy będzie po
wszystkim, miałam… wrócić do domu.
– Czy ministrowie twojej siostry znali plan zamachu na mnie?
Ależ spokojnie potrafił mówić o własnej śmierci! Naprawdę był w tym
coraz lepszy. Czy to wpływ demona? Nieustannej bliskości czarnej pustki?
A może po prostu stawał się nierozważny?
Różowe czubki palców Ehri nerwowo mięły przykrycie.
– No… myślę, że tak…
Nikołaj przeniósł wzrok na Mayu, która wzruszyła ramionami.
– Nie pytałam. To nie moja rola.
– Siostra kazała mi milczeć – powiedziała Ehri, cedząc słowa. Wygła-
dziła świeże fałdy na pościeli. – Powiedziała… powiedziała, że jej… że
nasz plan nie spodobałby się ludziom.
Nikołaj podziwiał ją, że nie próbuje zwalić na siostrę całej winy za próbę
zamachu.
– Rzeczywiście mógłby im nie przypaść do gustu. Poddani cię kochają,
nie chcieliby wystawiać cię na niebezpieczeństwo. – Pochylił się i splótł
dłonie. – A ona na to właśnie liczyła. Na tę ich miłość do ciebie. Gdybyś
zginęła razem z całym Tavgharadem, nie miałbym jak dowieść, że gwar-
dzistki popełniły zbiorowe samobójstwo, a ty byłaś ich ofiarą. Gdy wieść
o twojej śmierci by się rozeszła, lud Shu Hanu wzburzyłby się i zażądał sta-
nowczej reakcji. Królowa Makhi dostałaby dokładnie to, czego chce: pre-
tekst do wypowiedzenia wojny.
– Królowa nie wie, że przeżyłam, prawda? – domyśliła się Mayu.
– Nie, nie wie.
Mayu spojrzała na Ehri.
– Jesteśmy ostatnimi świadkami. Tylko my dwie wiemy o spisku i zama-
chu na życie króla. Obie byłyśmy jej pionkami.
Nikołaj wstał, żeby wywieźć ją z pokoju. Zanim jednak dojechali do
drzwi, powstrzymał ich głos Ehri:
– Mayu Kir-Kaat? – Księżniczka siedziała na łóżku, jej dumna, prawdzi-
wie królewska sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna. – Przepraszam
za to, czego zażądała od ciebie moja siostra. I za to, czego sama zażądałam.
Zaskoczona Mayu podniosła wzrok. Długo patrzyły na siebie – księż-
niczka i plebejuszka. W końcu Mayu skinęła głową. Nikołaj nie był pewien,
czy w ten sposób dziękuje Ehri, czy tylko przyjmuje jej słowa do wiadomo-
ści.
– Dlaczego zaaranżowałeś to spotkanie? – zapytała, gdy wiózł ją koryta-
rzem.
– Lubię trzymać wszystkich moich potencjalnych zabójców w jednym
pokoju.
To nie była żadna odpowiedź. Zdawał sobie sprawę, że godząc się na ich
rozmowę, sporo ryzykuje. Mogły się porozumieć za jego plecami. Obie
należały do spisku zmierzającego do zabicia go, obie odpowiadały za
śmierć Isaaka i obie były złączone z tronem Shu Hanu więzami krwi i tra-
dycji. Jednakże głos Mayu znaczył więcej, niż kiedykolwiek mógł znaczyć
jego głos. Dlatego postanowił powiedzieć prawdę.
– Nie jestem pewien, dlaczego to zrobiłem – przyznał. – Instynkt mi
podpowiadał, że tak trzeba. Może mam nadzieję, że pomożecie mi zacho-
wać koronę i powstrzymać wybuch wojny.
Weszli do pokoju Mayu. Przypominał celę więzienną, był pozbawiony
okien i widoku na ogród.
– Jeżeli królowa Makhi chce wojny, tego samego chce Tavgharad –
odparła.
– A jesteś pewna, że nadal należysz do Tavgharadu?
To był celny strzał. Mayu spuściła wzrok.
– Jesteś zupełnie inny od Isaaka – powiedziała. – Gdyby któraś z nas
zobaczyła cię wcześniej, choćby przelotnie, żaden sobowtór by nas nie
zwiódł.
– Gdybyś poznała mnie zamiast niego, wasz spisek upadłby, zanimby się
na dobre zaczął. Nie dałbym się zwieść ochroniarce w dworskich łaszkach.
– Taki jesteś pewien?
– Tak. Isaak był żołnierzem, nie królem.
Kiedy znów na niego spojrzała, jej oczy pałały gniewem.
– Jesteś wygadanym, próżnym głupcem. Jesteś przeciwieństwem Isaaka.
Nikołaj wytrzymał jej spojrzenie.
– Powiedziałbym raczej, że oboje okazaliśmy się głupcami – zauważył.
– Był lepszym człowiekiem, niż ty kiedykolwiek będziesz.
– Tu się zgadzam. – Nikołaj przysiadł na skraju łóżka. – Zakochałaś się
w nim?
Mayu odwróciła wzrok. Była żołnierką, nie zamierzała płakać, ale kiedy
znów się odezwała, głos jej się łamał:
– Myślałam, że pokochałam króla. Myślałam, że to niemożliwe.
– I jedno z tych dwóch twierdzeń okazało się prawdziwe.
Czy jej szczery żal po śmierci Isaaka cokolwiek zmieniał? Czy zmieniał
coś fakt, że oboje opłakiwali jego ofiarę? Nawet jeśli tak było, w tej chwili
Nikołaj nie mógł jej oszczędzić.
– Moi szpiedzy przynieśli wieści o twoim bracie, Mayu.
Zakryła twarz dłońmi. Nikołaj przypomniał sobie, co Tolya i Tamar
mówili mu na temat kebben i szczególnej więzi łączącej bliźnięta. Wiedział,
co ta informacja będzie dla niej oznaczała.
– Żyje – powiedział.
– Wiem. Zorientowałabym się, gdyby zginął. Poczułabym to. Zrobili mu
krzywdę?
– Uczestniczy w programie kherguudów.
– Królowa Makhi obiecała, że go wypuszczą. – Mayu zaśmiała się
z goryczą. – Ale dlaczego miałaby dotrzymać słowa? Przecież zawiodłam.
Król żyje.
– I za to jestem ci wdzięczny – odparł Nikołaj, obserwując ją bacznie. –
Myślisz o samobójstwie.
Jej twarz zdradzała prawdę.
– Jestem więźniem w obcym kraju. Twoi griszowie pilnują, żebym nie
odzyskała sił. Mojemu bratu na torturach wydzierają duszę z piersi, a ja nie
mogę nic na to poradzić. – Wzniosła oczy ku sufitowi. – Bez powodu
zamordowałam niewinnego, dobrego człowieka. Nie należę do Tavgharadu.
Nie jestem księżniczką. Nikim już nie jestem.
– Jesteś siostrą Reyema Yul-Kaata, który nadal żyje.
– Jako kto? Po tym, przez co muszą przejść, kherguudowie tracą czło-
wieczeństwo.
Nikołaj pomyślał o swoim demonie i jego mocy.
– Może dar człowieczeństwa polega na tym, że nigdy się nie poddajemy
– powiedział. – Nawet kiedy nie ma już nadziei.
– W takim razie może nie jestem już człowiekiem. – To była wyjątkowo
ponura refleksja. – Zmusisz księżniczkę Ehri do zamążpójścia? – spytała
Mayu.
– Nie sądzę, żeby to było konieczne.
Mayu pokręciła głową z niedowierzaniem, a także, być może, z żalem za
zwyczajnym chłopakiem, którego poznała przebranego w szaty króla.
– Aż taki z ciebie czaruś?
– Mam dar przekonywania. Namówiłem kiedyś drzewo, żeby zrzuciło
liście.
– Bzdura.
– Była jesień, miałem łatwiej.
– Bzdura bzdurę pogania. Zamierzasz przekabacić Ehri i mnie, żebyśmy
zwróciły się przeciw królowej.
– Królowa już chyba wystarczająco jasno przedstawiła swoje stanowi-
sko. Obie omal przez nią nie zginęłyście.
– Powiedz mi, że oszczędziłbyś mnie albo Isaaka, gdyby na drugiej szali
spoczywała przyszłość twojego kraju.
Tu już nie było miejsca na kłamstwa.
– To niemożliwe – odparł Nikołaj.
– Powiedz, że nie poświęciłbyś mnie ani Ehri dla ocalenia swojej
korony.
– Tego również nie mogę ci obiecać. – Nikołaj wstał. – Zanim jednak
skażę kogoś na śmierć i wszyscy razem wesoło pomaszerujemy do następ-
nego życia, proszę cię, byś żyła i spróbowała znaleźć w sobie odrobinę
nadziei.
– Nadziei na co?
– Na to, że na każde pytanie istnieje więcej niż jedna odpowiedź. Dziś
żyjesz, Mayu Kir-Kaat, i chciałbym, żeby tak zostało. Isaak, ten dzielny,
zadurzony bez pamięci męczennik, też by tego chciał.
Mayu zamknęła oczy.
– Mimo że wbiłam mu nóż w serce?
– Tak przypuszczam. Zakochani mężczyźni rzadko zachowują się roz-
sądnie. To chyba jedna z niewielu rzeczy łączących mnie z Isaakiem: nie-
zdolność do niekochania tych, których kochać nie powinniśmy. Daj mi
szansę, pozwól, żebym ci pokazał przyszłość, jaka mogła być.
Niemal tych samych słów użył w rozmowie z Zoyą: „Daj mi szansę. Daj
mi czas”. Codziennie modlił się o to, by znaleźć sposób na ocalenie kraju
i urzeczywistnić marzenie o pokoju, ale nie mógł tego zrobić sam.
Podszedł do drzwi.
– Każę uzdrowicielom cię wyleczyć.
– Naprawdę? Naprawdę to zrobisz? – Nie wierzyła mu.
– Możesz mi być przyjacielem, możesz wrogiem; tak czy inaczej, chcę,
żebyś była w formie, Mayu Kir-Kaat. Nigdy nie unikałem wyzwań.
***
***
Dwa dni później Hanne włożyła jedną ze swoich nowych sukien, uszytą
z jedwabiu koloru morskiej piany. Nina ubrała się skromniej, w różową
wełnę. Od czasu Panieńskiej Parady nie nadążały z udziałem we wszystkich
proszonych przyjęciach, tak dużo przychodziło zaproszeń.
Nina zapięła na szyi Hanne naszyjnik z niebieskim topazem.
– Twój ojciec miał rację – powiedziała.
Hanne parsknęła śmiechem.
– Nigdy bym nie pomyślała, że usłyszę takie słowa z twoich ust.
– Czasy naprawdę są niebezpieczne. Kiedy rozmawiałyśmy z księciem,
przez cały czas go uzdrawiałaś. Nie możesz tego robić.
– Dlaczego? Jeżeli mogę mu ulżyć w cierpieniu, to powinnam to zrobić.
– Hanne się zawahała. – Nie możemy go zostawić na pastwę losu. Wiem,
jak to jest, kiedy nie spełnia się wyśrubowanych fjerdańskich standardów.
Takie rany nigdy się nie goją. A książę jest stale na oczach tysiąca ludzi,
którzy nieustannie go oceniają. Co by było, gdybyśmy pomogły mu odzy-
skać siły i stać się lepszym księciem, a w przyszłości lepszym królem?
To była ciekawa perspektywa. Człowiek, który mógł się stać przeciw-
wagą dla podżegającego do wojny Bruma i pchnąć Fjerdę na drogę do
pokoju. Instynkt podpowiadał Ninie, że to może być gra warta świeczki,
idealne uzupełnienie jej gambitu w rozgrywce z królową. Tylko że… Było
jakoś inaczej, kiedy to Hanne miała podjąć ryzyko.
– Gdyby się dowiedział, kim jesteś…
Hanne sięgnęła po etolę.
– Skąd miałby się dowiedzieć? Jestem córką najbardziej niesławnego
fjerdańskiego łowcy czarownic. Pobierałam nauki w klasztorze w Gäfvalle
pod czujnym okiem Źródlanej Matki…
– Niech spoczywa w mękach.
– Taka wola Djela – dodała Hanne z teatralną skromnością. – Uzdrowi-
łam następcę tronu na oczach całego królewskiego dworu i nikt nie odkrył,
kim jestem. Poza tym, czy nie o to właśnie ci chodziło? Chciałaś się zbliżyć
do ludzi, którzy mogą wiedzieć coś na temat Vadika Demidova.
– Nie zamierzałam aż tak się do nich zbliżać. Wystarczyłby jakiś miły
hrabia, ewentualnie diuk… Ale nie książę.
– Dlaczego zadowalać się byle czym? – Hanne wyszczerzyła zęby
w uśmiechu.
Z błyszczącymi oczami i rumieńcami na policzkach wyglądała na szczę-
śliwszą niż przez wiele ostatnich tygodni.
Na wszystkich świętych, pomyślała Nina, to dlatego, że komuś pomaga.
Griszowie zawsze wyglądali i czuli się lepiej, kiedy aktywnie korzystali ze
swojej mocy.
– Jesteś za dobra, Hanne. Trafia ci się okazja pomocy jakiemuś rozpusz-
czonemu królewskiemu szczeniakowi, a ty się rozpromieniasz jak na widok
wysokiego na trzy stopy stosu gofrów.
– Nigdy nie jadłam gofrów.
Nina złapała się za serce.
– Kolejna zbrodnia, za którą ten kraj powinien odpowiedzieć. – Zawie-
siła głos i poprawiła rąbek jasnozielonej koronki, który podwinął się Hanne
przy szyi. – Po prostu… bądź ostrożna. Nie daj się ponieść emocjom.
– Spokojna głowa. – Hanne wstała w obłoku szeleszczącego jedwabiu
i obejrzała się przez ramię. – Zresztą emocje to twoja działka.
***
***
Hanne nie odczekała nawet do chwili, gdy znajdą się bezpieczne w swo-
ich pokojach.
– Wiem, co knujesz! – wyszeptała ze złością. – Ale nie możesz się wła-
mać do sektora drüskelle.
– Oczywiście, że mogę – odparła Nina, która uśmiechała się przez całą
drogę do małej oranżerii w apartamentach Brumów. – A ty mi w tym pomo-
żesz.
– Pod warunkiem, że pójdę z tobą.
– Mowy nie ma. Musisz mi tylko rozrysować plan i opisać procedury
bezpieczeństwa. Ojciec na pewno nieraz cię tam zabierał.
– Kobiety nie mają wstępu do tej części Lodowego Dworu. Nie do
wnętrz.
– Hanne… – Nina spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem. – Ni-
gdy? Nawet kiedy byłaś dzieckiem?
– Jeśli cię tam złapią…
– Nie złapią. To moja szansa na powstrzymanie wybuchu wojny. Jeżeli
Fjerda straci te listy, plan obalenia króla Nikołaja nie wypali.
– Myślisz, że to wystarczy, żeby powstrzymać mojego ojca?
– Nie – zgodziła się Nina. – Ale wtedy ravkańska arystokracja chętniej
poprze Nikołaja. Ubędzie mu jedna przeszkoda.
– Nawet jeśli naszkicuję ci plan, jak chcesz się dostać do środka? Jedyna
droga do sektora drüskelle prowadzi przez bramę w pierścieniu murów.
A jej ochrona została wzmocniona po tym, jak dwa lata temu doszło do
ucieczki z więzienia.
Hanne miała rację. Nina musiałaby opuścić Lodowy Dwór, a następnie
wrócić przez silnie strzeżoną bramę prowadzącą do psiarni oraz sal trenin-
gowych i kwater mieszkalnych łowców czarownic.
– Chcesz powiedzieć, że twój ojciec wychodzi poza Lodowy Dwór za
każdym razem, kiedy chce się spotkać ze swoimi żołnierzami? To bez
sensu.
– Jest inna droga, ale wymaga przebycia fosy. Używana jest tylko na
początku Hringkälli oraz w sytuacjach awaryjnych. Ktoś z wewnątrz
musiałby cię wprowadzić, ale nawet ja nie wiem, jak to się odbywa.
Tajna ścieżka. Matthias z Kazem przeszli nią podczas napadu na
Lodowy Dwór, ale każdy, kto podążał ta drogą, by przekroczyć fosę, był
piekielnie odsłonięty i bezbronny.
Nina wyjrzała przez okno na zabudowania Białej Wyspy i błyszczącą
tarczę Starego Zegara.
– W takim razie będę musiała wyjść i wejść. W dniu królewskich łowów.
Miałaby wtedy dwa dni na planowanie. W jej głowie już kiełkował
pewien pomysł. Będzie musiała dać znać Hringsie i poprosić ogrodnika
o flakonik aromatycznego olejku.
Hanne jęknęła.
– Miałam nadzieję, że uda nam się z tego wykpić!
– A ja myślałam, że podskoczysz z radości na myśl o tym, że będziesz
mogła dosiąść konia.
– Po damsku? W pogoni za jakimś nieszczęsnym jeleniem, którego nikt
nie zamierza zjeść, a poluje się na niego tylko po to, żeby jakiś bałwan
mógł sobie powiesić poroże na ścianie?
– Mogłybyśmy przekonać księcia, żeby rozdał mięso ubogim. A jazdę
w damskim siodle mogłabyś potraktować jak… wyzwanie?
Hanne zmroziła Ninę wzrokiem. Przyjęcia, bale i związana z Jerjanikiem
nieustanna aktywność towarzyska wyczerpały ją, Ninę zaś przeciwnie –
ożywiły. Uwielbiała ich wspólne strojenie się, kochała ludzką ciżbę…
Wreszcie czuła, że jest we właściwym miejscu do zdobycia informacji, któ-
rych potrzebowała.
Łaska księcia dawała im wstęp na wszystkie najlepsze przyjęcia. Przez
większość poprzedniego wieczoru Nina podsłuchiwała, jak Brum rozmawia
z Redvinem przy wędzonych węgorzach i duszonych porach; dyskutowali
o jakiejś nowej broni. Jako Mila Jandersdat była praktycznie niewidzialna:
młoda wdowa pozbawiona wszelkich wpływów na dworze, niezbyt bystra,
nie za dobrze poinformowana, zadowalająca się dyskretnym towarzysze-
niem swojej chlebodawczyni. Tylko królowa Agathe nie dała się nabrać:
śledziła Ninę wzrokiem z każdego kąta każdej sali balowej. Już wcześniej
była pobożna, codziennie rano i wieczorem zachodziła do kaplicy Źródła
i modliła się do Djela o zdrowie syna, ale odkąd stan Rasmusa zaczął się
poprawiać, stała się jeszcze bardziej religijna. Pierwszy krok w dobrym kie-
runku.
– Nie musimy wcale jechać na polowanie – wyjaśniła Nina. – Wystarczy,
że wydostaniemy się z Lodowego Dworu, a potem przekonamy twojego
ojca, żeby nas zabrał do sektora drüskelle.
– Nie zrobi tego. Kobietom nie wolno tam wchodzić.
– Nawet do psiarni?
Hanne się zawahała.
– Wiem, że matce pokazywał wilki…
– Ty też tam byłaś.
– Wieki temu, przecież ci mówiłam.
– Podobało ci się, prawda?
Mała grisza, nieświadoma tego, kim naprawdę jest, idąca do pracy
z ojcem – łowcą czarownic.
– Wykorzystywałam każdą okazję, żeby z nim pobyć. Był… fajny.
– Jarl Brum?
– Byłam wtedy bardzo mała. Bo potem… Nie, właściwie to się nie zmie-
nił, zawsze był surowy, tylko… Widziałaś kiedyś skamieniały las? Drzewa
pozostają drzewami, ale już się nie gną pod naporem wiatru. Nie mają liści,
którymi mogłyby szeleścić. Był sławnym komendantem Brumem, niezłom-
nym, bezwzględnym łowcą czarownic, fjerdańską kosą. Im więcej chłonął
pochwał, tym mniej przypominał mojego ojca.
Taka jest Fjerda, pomyślała Nina, nie pierwszy raz zresztą. W jej sercu
nie było litości dla Jarla Bruma, bez względu na to, jaki był w roli młodego
ojca, ale zdawała sobie sprawę, że to wszystko nie zaczęło się od niego –
i na nim się nie skończy. Surowa, pełna zadawnionych nienawiści Fjerda
przepełniała ludzi wstydem i gniewem. Słabi stawali się tu jeszcze słabsi,
a silni stawali się okrutni.
– Możesz mi narysować plan zabudowań sektora drüskelle?
Hanne westchnęła ciężko.
– To chyba najgorszy z twoich pomysłów.
– Być może. Narysujesz?
– Dobrze. Ale i tak będziesz musiała jakoś przejść przez tę bramę.
– Już ty się nie martw, Hanne Brum. Mam talent do przekradania się
przez fjerdańskie szyki obronne.
14
Zoya
Kolacja była długa, ale nastroje radosne. Szef kuchni przeszedł samego sie-
bie: podano co najmniej siedem różnych potraw w galarecie. Makhi wyszła
wraz z orszakiem, gdy zaczęły się tańce – oczywiście już po podpisaniu
traktatu. Kwestia dotrzymania jego warunków leżała teraz w rękach Tamar,
Ehri i Mayu.
– Możecie zostać – powiedział Nikołaj. Przed pałac zajechał powóz kró-
lowej gotowy zabrać ją na lądowisko. – Jesteście naszymi gośćmi.
– Dzisiaj i tak zrobiłam więcej, niż do mnie należało – odparła Makhi. –
Udało mi się, na przykład, nie zwymiotować tego ohydnego posiłku. Teraz
muszę sprawdzić, jak wielkich szkód narobiła moja siostra.
Zanim wsiadła do powozu, gestem odwołała Nikołaja na stronę, żeby
porozmawiać z nim w cztery oczy.
– Coś się wydarzyło w Ahmrat Jen, jakaś zaraza. Coś podobnego
widziano też w okolicach Bhez Ju i Paaru.
– U nas ludzie nazywają to „kiłykławą”. Wampirem. Mamy z nią pro-
blem także w Ravce.
– Wiem o tym. I zastanawiam się, czy to nie jest przykrywka dla użycia
jakiejś nowej ravkańskiej broni.
– To nie broń – odparł Nikołaj. – A w każdym razie nie taka, którą umie-
libyśmy władać. Plaga zaatakowała także na Wyspie Tułaczej, we Fjerdzie
i w Nowoziemiu.
Królowa Makhi przetrawiła jego słowa.
– Te cienie, ta wyjałowiona ziemia… To wszystko przypomina Fałdę.
– Istotnie.
– Chodzą słuchy, że wrócił Zmrocz. Bezgwiezdny.
– Też o tym słyszałem.
– Co zrobicie, jeśli się okaże, że faktycznie znalazł sposób na to, by
powrócić?
Nikołaj też chciałby to wiedzieć. Nie spodziewał się jednak, żeby odpo-
wiedź „Przywiązać go do wielkiego kolczastego krzaka i raz na zawsze
wysłać do piekła” zabrzmiała szczególnie przekonująco.
– Najpierw muszę pokonać wilka, który czai się u naszych bram. Potem
zobaczymy, jakie koszmary czyhają w ciemnościach.
– Podzielisz się ze mną zebranymi informacjami.
– Dobrze.
– A kiedy ustalisz, kto jest odpowiedzialny… – Głos Makhi się załamał
i Nikołaj zrozumiał, że plaga zabrała jej coś więcej niż tylko ziemię. Dla
niej to była sprawa osobista. – Osobiście wymierzę mu karę.
Komu dokładnie? Zmrocz stworzył Fałdę, ale Nikołaj, Zoya i Yurij ode-
grali swoje role w sprowadzeniu go z powrotem. Jak to powiedziała Zoya?
„Wszyscy jesteśmy potworami”.
Mógł dać królowej tylko półprawdę:
– Jeżeli sprawa zostanie wyjaśniona, zemścisz się – zapewnił.
– Już nie mogę się doczekać. – Makhi wsiadła do powozu. – Zdziwiłbyś
się, jak długo potrafię chować urazę.
– Żałuj, że nie poznałaś generał Nazyalensky. Z łatwością znalazłybyście
wspólny język.
Drzwi pojazdu się zamknęły, kurz wzbił się spod kopyt koni i orszak
z Shu Hanu zniknął.
Nikołaj wrócił do sali balowej, gdzie muzycy grali żwawą melodię. Kró-
lowa Makhi wyczekała do wesela tylko po to, by dać dowód swojej siły.
Nie chciała, by zapamiętano ją, jak ucieka natychmiast po podpisaniu trak-
tatu.
Dziwnie było tak objadać się, popijać i wznosić toasty bez Tamar, która
znalazła się w niebezpieczeństwie i gdyby coś poszło nie tak, mogła nigdy
nie wrócić do Ravki. Nadia życzyła Davidowi i Genyi wszystkiego najlep-
szego, po czym wcześniej położyła się spać, zbyt zatroskana o ukochaną,
żeby dobrze się bawić. Tolya twierdził, że pogodził się z już z rozłąką z sio-
strą, ale na jego twarzy nadal malowała się melancholia. Mimo swoich nie-
poślednich gabarytów zawsze był bardziej nieśmiałym z pary bliźniąt:
zabójca, który powinien był zostać uczonym, gdyby tylko los zrządził ina-
czej.
– Gdzie David? – spytał Nikołaj Genyę.
Uśmiechnięta i zarumieniona po tańcach rzuciła się na krzesło i pocią-
gnęła z kieliszka długi łyk wina. Odziana w złotą keftę promieniała wła-
snym blaskiem. Przepaskę na oku miała naszywaną rubinami.
– Tańczyliśmy, kiedy wymamrotał coś na temat stożków dziobowych
i zniknął – odparła. – Bardzo to romantyczne.
– David tańczył?!
– Wiem! Szeptem liczył kroki pod nosem i deptał mi po palcach chyba
częściej, niż stawał na podłodze. – Uśmiech Genyi mógłby rozświetlić całą
salę. – Nigdy w życiu się tak dobrze nie bawiłam. No i królowa przyszła na
moje wesele.
– Król też – przypomniał z udawanym oburzeniem Nikołaj.
Zbyła go machnięciem ręki.
– Ciebie wszyscy się spodziewali. A ona miała naprawdę boską suknię.
– Jestem pewien, że chętnie by nas wszystkich zamordowała.
– Jak to na weselu. Kiedy możemy liczyć na wieści od Tamar?
– Wiemy, że dotarły na miejsce i spotkały się z ministrami, ale poza
tym…
Któż mógł wiedzieć, co przyniesie przyszłość? Nadzieję na sojusz.
Szansę na pokój.
O północy przyjęcie zaczęło z wolna wytracać impet, goście chwiejnie
wracali do powozów, a Genya – śmiejąca się i rozśpiewana – ruszyła krętą
drogą do Małego Pałacu. Pogaszono świece. Nikołaj udał się do swoich
komnat, gdzie zamierzał jeszcze przejrzeć dostarczoną przez wieczornego
posłańca korespondencję. Najchętniej uznałby ten dzień za bardzo udany
i położył się spać, ale jego plany dopiero zaczynały się ziszczać i czekało
go jeszcze wiele pracy.
W salonie było pusto i aż nazbyt cicho. Przyzwyczaił się, że wieczorem
siadają z Zoyą i omawiają miniony dzień. Kiedy mogli we dwoje stawiać
czoło faktom, przeciwności losu wydawały się mniej przytłaczające; dzisiaj
w pojedynkę będzie mu wyjątkowo ciężko. Nie chodziło tylko o to, że pod-
stęp z udawanym weselem i próbą przeciągnięcia Shu Hanu na swoją stronę
pozostawał na razie wielką niewiadomą. Niewiele brakowało, żeby demon
wyrwał się dziś na wolność; Nikołaj prawie stracił nad nim panowanie i nie
wiedział, co się dokładnie stało i czy sytuacja może się powtórzyć. Udało
mu się okiełznać przeklętą bestię, ale przez całą noc miał wrażenie, że
w jednej ręce musi mocno ściskać smycz. Bał się zasnąć. Może bezpiecz-
niej byłoby doczekać dnia.
Zadzwonił na służbę i kazał sobie podać herbatę. Popracuje do rana.
Herbatę przyniósł mu Tolya. Zrzucił czerwoną keftę i znów przywdział
oliwkowy mundur.
– Nie mogę spać.
– Zagrajmy w karty – zaproponował Nikołaj.
– Piszę nowy wiersz…
– Albo wystrzelmy się z armaty.
Tolya spojrzał na niego spode łba.
– Odrobina kultury by ci nie zaszkodziła – odparował zjadliwie.
– Nie mam nic przeciwko kulturze. Trzeba ci wiedzieć, że potrafiłem
zasnąć na najlepszych przedstawieniach baletowych. Sobie też nalej. –
Patrząc, jak Tolya nalewa herbaty, Nikołaj zapytał: – Tamar znalazła dziew-
czynę swoich marzeń. A ty, Tolya? Jak to możliwe, że ciągle jesteś sam?
Tolya wzruszył potężnymi ramionami.
– Mam swoją wiarę, swoje książki… Niczego więcej mi nie trzeba.
– Podkochiwałeś się w Alinie?
Tolya spokojnie dokończył nalewanie herbaty, zanim odparł:
– Dla ciebie była zwykłą dziewczyną. Dla mnie jest świętą. To zupełnie
inny rodzaj miłości.
W oddali głośno rozdzwonił się dzwon.
– A to co znowu? – Tolya zmarszczył brwi.
– Alarm w dolnym mieście. – Nikołaj zerwał się na równe nogi. Nie sły-
szał dzwonów bijących na trwogę od czasu swojego przyjęcia urodzino-
wego, kiedy to większość rodu Lancovów została wymordowana. – Idź
po…
Usłyszał odległe buczenie: silniki w powietrzu.
Na wszystkich świętych, pomyślał, to nie może być…
Głośny szum, jak odległy pomruk podekscytowanego tłumu.
Bum!
Spadła pierwsza bomba. Cały pokój się zatrząsł, niewiele brakowało,
żeby Nikołaj z Tolyą się przewrócili. Chwilę później rozległ się drugi huk,
zaraz po nim następny.
Nikołaj szarpnięciem otworzył drzwi. W połowie długości korytarza
sufit się zawalił, na wpół przegradzając go stertą gruzu. W powietrzu kłę-
biły się tumany pyłu. Nikołaj modlił się w duchu, żeby nikt ze straży
i służby nie zginął pod gruzami.
Wybiegł na korytarz. Tolya deptał mu po piętach. Nikołaj doskoczył do
pierwszego gwardzisty, na jakiego się natknęli, młodego kapitana imieniem
Marik: był cały obsypany kurzem, krwawił z jakiejś drobnej rany, ale wzrok
miał przytomny i ściskał w rękach karabin.
– Wasza Wysokość! – zawołał. – Proszę uciekać do tuneli!
– Zbierz wszystkich, których znajdziesz. Ewakuujcie pałac, niech ludzie
schronią się pod ziemią.
– Ale…
Bum!
– Dach może w każdej chwili runąć! – ponaglił gwardzistę Nikołaj. –
Pośpiesz się.
Ziemia się zatrzęsła, jakby cały świat drżał w posadach.
– Poślij griszów do miasta – polecił Nikołaj Tolyi, gdy razem biegli
w stronę Małego Pałacu. – Będą tam potrzebni uzdrowiciele, przydadzą się
też szkwalnicy do uprzątania gruzu. Zawiadom Lazlayon. Każ poderwać
latacze.
– A ty dokąd? – zdziwił się Tolya.
Nikołaj pędził już w kierunku jeziora.
– W górę.
Jego buty załomotały na pomoście. Wskoczył do kabiny Sokoła, który
był wprawdzie mniej zwrotny od Krogulca, ale za to ciężej uzbrojony.
Szybki i zabójczy ożył wokół Nikołaja jak żywe zwierzę.
Sokół przyśpieszył na wodzie i po chwili Nikołaj już wzbijał się w księ-
życowym blasku w górę, przepatrując niebo. Demon skowyczał w niecier-
pliwym wyczekiwaniu.
Fjerdanie budowali swoje bombowce z grubej stali. Miały potężne
uzbrojenie, ale były ociężałe i nie powinny zapuszczać się tak daleko od
domu z ładunkiem bomb – były na to zbyt ciężkie i paliwożerne. „Przewaga
zasięgu”, przypomniał sobie. Fjerda wykonała ruch, którym zamierzała tę
przewagę sprawdzić. Rakiety Davida nie mogły dłużej pozostawać przed-
miotem plotek i domysłów.
Nie spodziewał się, że Fjerdanie ośmielą się zaatakować cywilny cel
i narażą na śmierć królową Shu Hanu. Wiedzieli, że ma wyjechać wcze-
śniej, czy po prostu mieli szczęście? A może to Makhi od samego początku
wiedziała, kiedy spadną bomby?
Nie miał co do tego pewności, a w tej chwili nie miał też czasu na roz-
ważanie ewentualnych implikacji tych faktów.
Daleko w dole widział ognie pożarów w dolnym i górnym mieście. Nie
wiedział, jaka jest skala zniszczeń w Wielkim Pałacu, ale dwie z kopuł
Małego Pałacu legły w gruzach, a całe jedno jego skrzydło stało w płomie-
niach. Tyle dobrego, że bomby nie spadły na dormitoria, a w klasach i labo-
ratoriach nikogo o tej porze nie było. Przy brzegu jeziora, zaledwie kilka
stóp od miejsca, gdzie spali i ćwiczyli mali griszowie, ział dymiący krater.
Celowali w szkołę.
Wytężył wzrok. Malowane na ciemnoszary kolor fjerdańskie latacze
trudno było wypatrzeć i równie trudno usłyszeć, kiedy silnik Sokoła praco-
wał na pełnych obrotach. Dlatego zgasił silnik, przeszedł w lot szybowy
i słuchał. Tam! Trzydzieści stopni na lewo od dziobu. Poczekał, aż chmury
się rozstąpią, i rzeczywiście dostrzegł poruszającą się sylwetkę, nieco tylko
jaśniejszą od otaczającej ją nocy. Odpalił silnik i przy jego głośnym warko-
cie zanurkował. Otworzył ogień.
Fjerdański bombowiec stanął w płomieniach.
Ogłuszył go terkot broni maszynowej. Skręcił ostro w prawo ścigany
przez drugi bombowiec. Za mało widział; chmury zapewniały mu osłonę,
ale były też jego wrogiem. Pociski zrykoszetowały o burtę Sokoła. Nie
umiał stwierdzić, jak poważne są uszkodzenia latacza. Przypomniał sobie
wejście w korkociąg i lot ku ziemi po trafieniu rakietą Davida. Tym razem
nie będzie szkwalników, którzy go ocalą. Powinien wylądować i oszacować
zniszczenia.
Nie. Nie zamierzał lądować, kiedy ludzie na ziemi, jego ludzie, wciąż
byli narażeni na atak nieprzyjaciela.
On sam niewiele widział w gęstych chmurach – w przeciwieństwie do
demona, który był stworzeniem nocy i rwał się do latania.
Zawahał się. Nigdy dotąd nie próbował czegoś podobnego. Nie wiedział,
co się wydarzy. Jak to będzie, gdy zrzeknie się kontroli? Czy zdoła ją potem
odzyskać?
Ty tu się zastanawiasz, pomyślał, a twoi ludzie cierpią.
Leć, polecił demonowi. Czas na nich zapolować.
Zawsze dziwnie się czuł, uwalniając potwora, jakby coś wysysało mu
powietrze z płuc albo jakby płynął ku powierzchni jeziora, żeby zaczerpnąć
tchu. A potem nagle znalazł się w dwóch miejscach naraz: był królem
podejmującym nierozważne ryzyko, korsarzem igrającym z życiem, pilo-
tem z dłońmi zaciśniętymi na sterach Sokoła – i był demonem, skrawkiem
ciemności pędzącym z rozpostartymi skrzydłami w powietrzu.
Zmysły potwora wyłowiły ryk silnika, zapach paliwa. Spostrzegł zwie-
rzynę. Runął na nią z góry.
Pochwycił… Umysł demona nie posługiwał się słowami, znał tylko
satysfakcję, jaką przynosiło mu darcie stali szponami, zgrzyt metalu, zgroza
człowieka, którego wyrwał z kokpitu i rozpłatał pazurami. Krew chlapnęła
na pysk demona – na jego usta – gorąca, słona, metaliczna.
I znów leciał, odskoczył od spadającego bombowca w poszukiwaniu
nowej ofiary. Teraz to demon rządził. Wyczuł bliskość następnego latacza,
zanim Nikołaj go zobaczył. Czy ten był ostatni?
Żądny zniszczenia puścił się ku niemu przez noc i uderzył weń z impe-
tem. Szpony rozpruły kadłub.
Nie. Nikołaj powstrzymał go siłą woli. Niech wiedzą. Niech żyją w stra-
chu.
Demon wspiął się na dziób maszyny i pazurzastą łapą przebił owiewkę
kabiny. Fjerdański pilot wrzasnął przeraźliwie. Nikołaj spojrzał mu prosto
w oczy.
Niech zrozumieją, z kim walczą. Niech wiedzą, co ich czeka, kiedy
kolejny raz zdecydują się zapuścić na niebo nad Ravką.
Zobaczył odbicie demona w oczach wroga.
Ja jestem potworem. Potwór jest mną.
Demon rozdziawił uzębioną paszczę, ale w jego ryku zabrzmiał gniew
Nikołaja, wściekłość za to, co zrobili z jego domem i ludem. Pilot zabełko-
tał coś niezrozumiale i zaczął płakać. Demon wychwycił w powietrzu woń
moczu.
Wracaj do domu i opowiedz, co widziałeś, pomyślał Nikołaj. Demon
leciał przez noc. Opowiedz tak, żeby ci uwierzyli. Niech wiedzą, że Ravką
rządzi teraz król-demon i zemsta jest bliska.
Przywołał z powrotem demona, który ku jego zdumieniu nie stawił żad-
nego oporu. Cień bez słowa skargi rozpłynął się w jego wnętrzu. Był jednak
jakiś inny. Nikołaj wyraźnie czuł jego zadowolenie: trawiąca go żądza prze-
mocy i krwi została zaspokojona. Ich serca biły w zgodnym rytmie. Było to
przerażające, a mimo to podzielał satysfakcję demona. Powinien być
dobrym królem, mądrym, ale w tej chwili nie wiedział, co to dobroć
i mądrość, znał tylko gniew. Rana w jego wnętrzu płonęła jak widoczne
w dole miasto; obecność demona pomagała mu znieść ból.
Kiedy Sokół obniżał lot, Nikołaj usiłował policzyć bijące znad Os Alty
w niebo słupy dymu. Dopiero za dnia będzie można w pełni oszacować
straty i policzyć zabitych.
Wylądował na jeziorze i odczekał, aż niesiony siłą rozpędu latacz dotrze
do brzegu. Teraz, kiedy hurgot silnika nie rozbrzmiewał mu w uszach, sły-
szał już tylko przeszywające noc odgłosy strachu: dzwonki alarmowe
i okrzyki ludzi gaszących pożary i wyciągających rannych ze zgliszcz.
Przyda im się jego pomoc.
Zrzucił marynarkę i puścił się biegiem. Zbierze szkwalników, wezwie
żołnierzy słońca; pomogą przy przeszukiwaniu gruzowisk. W Pozłacanym
Mokradle i Poliznai na pewno poderwano już latacze, żeby patrolowały
niebo i wypatrywały kolejnych jednostek wroga. Będzie musiał zaprowa-
dzić powszechne zaciemnienie: obecnie obowiązywało w stoczniach
i bazach, które mogły uchodzić za cele wojskowe, ale od tej pory wszystkie
ravkańskie wsie i miasta będą musiały pogasić latarnie, a ich mieszkańcy –
nauczyć się żyć w ciemności.
Zbliżywszy się do Małego Pałacu, stwierdził, że pracownie fabrykato-
rów i laboratoria somatyków zostały zrównane z ziemią. Nie szkodzi,
pomyślał. Jakiekolwiek badania i prace w nich prowadzono, na pewno da
się odtworzyć ich efekty.
Wypatrzył w tłumie barczystą sylwetkę Tolyi. Już miał do niego zawo-
łać, gdy dostrzegł łzy w jego oczach i dłoń przyciśniętą do ust.
Szkwalnicy pracowali przy uprzątaniu gruzu. Genya była wśród nich,
klęczała na ziemi w złotej weselnej sukni.
„Wymamrotał coś na temat stożków dziobowych i zniknął”.
Zgroza zakradła się do serca Nikołaja.
– Genyu? – Uklęknął obok niej.
Złapała go za rękaw, ale przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby go nie
poznawała. Rude włosy miała obficie przysypane kurzem, twarz mokrą od
łez.
– Nie mogę go znaleźć – powiedziała oszołomionym, nieobecnym gło-
sem. – Nie mogę znaleźć Davida.
Tworzywo serca świata
19
Mayu
Mayu czekała. Była w tym dobra. Musiała być. Żołnierz ma za zadanie wal-
czyć, strażnik – zachować czujność.
– To swego rodzaju sztuka – powiedziała kiedyś jej stara dowódczyni. –
Twój ludzki umysł będzie błądził, ale oczy sokoła pozostaną czujne.
Zerknęła przez okno statku powietrznego. Niewiele widziała z powodu
ciemności i nie wiedziała, dokąd poszły Tamar i księżniczka. Nie uznały za
właściwe przedstawić jej swojego planu – kolejne przypomnienie, że cho-
ciaż odgrywała rolę księżniczki, była jedynie ochroniarzem cenionym za
swoją lojalność i posłuszeństwo, tak samo jak za talent do walki mieczem
i pistoletem.
Dlaczego wracamy okrężną drogą? – zastanawiała się. A jeśli królowa
Makhi wróci do stolicy przed nimi? Jednakże Mayu zawsze postępowała
zgodnie z instrukcjami, zawsze przestrzegała zasad, więc także i teraz sie-
działa i czekała.
– Pupilek nauczycieli – przezywał ją Reyem i miał rację.
Uwielbiała pochwały, już ich odrobina wystarczała, żeby rozkwitała.
Ponieważ zawsze wiedziała, że Reyem jest lepszym wojownikiem.
Nie chodziło tylko o to, że był silniejszy i szybszy, miał także bardziej
wyczulony instynkt.
– Ona tego nie słyszy – mawiała jej matka, patrząc, jak Reyem i Mayu
ćwiczą walkę jako dzieci. To miała być tylko pozbawiona znaczenia
zabawa, ale Mayu wiedziała, że rodzice ich obserwują i widzą jej niezręcz-
ność. – Spójrz, jak Reyem nigdy się nie waha. Mayu się zastanawia,
a Reyem słucha. On słyszy muzykę walki.
Ja też potrafię słuchać, przysięgała sobie. A jednak, chociaż starała się ze
wszystkich sił, słyszała tylko własne myśli, nieustanne i hałaśliwe, szuka-
jące zrozumienia.
Teraz było tak samo – jej zbuntowany umysł wrzał, roztrząsał najróż-
niejsze prawdopodobne możliwości, kiedy powinien pozostać cichy i upo-
rządkowany. Żałowała, że nie ma zegarka albo czegoś innego, co pozwoli-
łoby jej ocenić upływ czasu.
Opuścili Ravkę dwa dni przed ślubem, kiedy Tamar otrzymała wieści od
swoich szpiegów, że statek powietrzny królowej Makhi wystartował ze sto-
licy. Lecieli transportowcem z Shu Hanu, który został przechwycony przez
siły ravkańskie kilka miesięcy temu, a teraz obsadzony nową załogą.
Myślała, że polecą prosto do pałacu w Ahmrat Jen, ale najwyraźniej
Tamar i księżniczka miały inne plany. Wylądowali w ciemności, a jedyną
wskazówką położenia ich przystanku był intensywny zapach róż w powie-
trzu. Siedziała w milczeniu, patrząc, jak Tamar i Ehri wysiadają w towarzy-
stwie kilkorga griszów: ciałobójców, szkwalników i piekielników. Dziesię-
cioro żołnierzy Drugiej Armii. Królowi Nikołajowi pewnie nie uśmiechało
się oddawanie tak wielu griszów. I to po co? Żeby księżniczka Ehri była
dobrze strzeżona podczas jakiejś sentymentalnej wycieczki do ogrodu bota-
nicznego?
Ehri, rzecz jasna, wróciła z naręczem róż w pomarańczowo-koralowym
odcieniu. Mayu zachowała beznamiętny wyraz twarzy, żeby ukryć pogardę.
Wiedziała, że Ehri jest sentymentalnym stworzeniem, ale z pewnością
księżniczka nie myślała, że parę ślicznych kwiatków pozwoli jej przecią-
gnąć na swoją stronę ministrów Makhi? Gdyby tylko Tamar i Ehri powie-
działy jej, co planują.
Nie ufały jej. Niby dlaczego miałyby ufać? Królowa Makhi, której Mayu
powinna służyć nade wszystko, dwa razy próbowała zabić księżniczkę Ehri.
Sama Mayu próbowała zabić króla Tamar, nawet jeśli tak naprawdę to nie
był król Nikołaj. Znalazła się na statku, bo Tamar i Ehri potrzebowały jej
zeznań, ale tak naprawdę nie stanowiła części ich spisku.
Podczas podróży słuchała, jak Tamar i Ehri planują i knują, rozplątują
kolejne nici swojej misji, a potem związują je z powrotem w odrobinę bar-
dziej uporządkowany sposób, odrobinę ciaśniej. Wiedziała, że spostrzega
tylko ułamek ich zamiarów, i niewiele się odzywała, bo miała niewiele do
powiedzenia. Nigdy dotąd nie potrzebowała interesować się polityką,
a w dodatku nie powinna podsłuchiwać rozmów ludzi stojących wyżej od
niej.
Teraz jednak wszystko się zmieniło i jeśli miała przetrwać, jeśli miała
znaleźć sposób na to, żeby uratować brata bliźniaka, to musiała zacząć się
uczyć. A to nie było łatwe. Kiedy Ehri i Tamar rozmawiały o ważnych
postaciach na dworze rodziny Taban, czuła się tak, jakby patrzyła przez
zaparowaną lunetę, w której obraz czasem staje się ostry, potem się rozma-
zuje i znowu odzyskuje ostrość, ukazując jej coś, czego nigdy do tej pory
nie była w stanie dostrzec.
– Z ministrem Yerweiem nie masz szans – powiedziała Ehri. – To najbar-
dziej przebiegły człowiek spośród doradców Makhi i najwyżej ceniony
przez nią zausznik.
– Był także bliskim doradcą twojej matki? – zapytała Tamar, chociaż
Mayu wyczuwała, że już zna odpowiedź na to pytanie i tylko sprawdza
księżniczkę Ehri.
– O, tak. Był bystry, bardzo ambitny. Wywodzi się ze starego rodu
medyków, którzy służyli królowym Taban.
– Medyków – powtórzyła beznamiętnie Tamar.
Ehri pokiwała głową.
– Dobrze się domyślasz. To ci sami medycy, którzy podjęli się próby
wyrugowania i okiełznania mocy griszów. – Ehri musiała zauważyć, jak
Tamar zacisnęła zęby. – Wiem, jak to brzmi, i nie mylisz się, ale początki
były względnie niewinne.
– Trudno mi w to uwierzyć.
Ehri rozłożyła szeroko ręce. Nosiła podróżną suknię ze stójką i malut-
kimi guziczkami, które ciągnęły się do nadgarstka po łokieć, uszytą z zielo-
nego aksamitu. Griszowie-uzdrowiciele i Genya Safin dobrze się sprawili.
Jej ciało było w pełni wyleczone, włosy jej odrosły. Nigdy nie będzie
wielką pięknością jak Makhi, ale cechowała ją naturalna elegancja, przez
którą zupełnie nie pasowała do ładowni statku powietrznego, pełnej zwo-
jów lin i skrzynek z bronią ustawionych tam przez załogę Tamar.
Mayu powstrzymała chęć rozprostowania nóg, sprawdzenia mięśni rąk.
Król dotrzymał słowa i rzeczywiście odzyskała siły. Nie miała nawet blizny
na piersi, w miejscu, gdzie próbowała wbić sobie nóż w serce.
– Zaczęli od sekcji zwłok – mówiła dalej Ehri. – Próbowali studiować
organy i mózgi griszów, żeby się przekonać, czy istnieją biologiczne róż-
nice między nimi i zwykłymi ludźmi.
– A kiedy nie zdołaliście znaleźć żadnych różnic, pomyśleliście: czemu
nie przyjrzeć się żywym?
– Mówisz „wy”, jakbym sama to robiła. Nie odgrywałam żadnej roli
w rządach mojej siostry.
Tamar skrzyżowała ręce na piersi.
– W taki sposób zamierzasz się tłumaczyć? Odwracanie się od potwor-
ności to żaden powód do dumy.
Królowa Makhi spoliczkowałaby Tamar za taką bezczelność, bez
względu na srebrne toporki podobne do księżycowych sierpów, które ciało-
bójczyni nosiła na biodrach. Ehri jednak tylko się zamyśliła. Nie była
dumna jak królowa.
– To była paskudna praktyka – przyznała. – Moja matka nie bez powodu
zakazała tych eksperymentów.
– To skąd się biorą kherguudowie? – zapytała Mayu, nie potrafiąc dłużej
trzymać języka za zębami.
To było dziwne uczucie – odzywać się w taki sposób do księżniczki
z rodu Taban. Jednakże Ehri nie sprawiała wrażenia ani oburzonej, ani ura-
żonej.
– Nie wiem. Dopiero parę tygodni temu po raz pierwszy o nich usłysza-
łam.
– Jak to możliwe? – Mayu nie potrafiła ukryć urazy w głosie. – Przecież
jesteś księżniczką.
– Sama przez pewien czas byłaś księżniczką – odpowiedziała łagodnie
Ehri. – Odnalazłaś w tym jakiś szczególny sens?
Mayu nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, ale to w żaden sposób
nie uśmierzyło jej gniewu. Nikołaj, Makhi, wszyscy królowie, królowe
i generałowie podejmowali wielkie decyzje, postanawiali, kto ma żyć, kto
powinien umrzeć, a kto będzie cierpieć. Ona nigdy się tym tak naprawdę
nie przejmowała. Z radością wypełniała rozkazy, cieszyła się, że znalazła
swoje miejsce w świecie. Dopóki nie straciła Reyema, a potem Isaaka.
Tamar wyjęła z pochwy toporek i zakręciła nim młynka.
– Kherguudowie polowali na griszów-kontraktowców w Ketterdamie.
Zaatakowali tereny w obrębie granic samej Ravki. A ty mi mówisz, że
o tym nie wiedziałaś?
– Nie wiedziałam – odpowiedziała Ehri. – Podejrzewam, że większość
Shu nie ma o tym pojęcia.
– A doradcy Makhi?
– Tego nie mogę być pewna.
Na tym polegał problem. Ehri zbyt wielu rzeczy nie wiedziała. Jak miała
w jakikolwiek sposób przeciwstawić się królowej Makhi?
– Twoja siostra jest śmiała – powiedziała Tamar, jakby czytała
w myślach Mayu. – Musiała uruchomić laboratoria jeszcze przed śmiercią
twojej matki, zanim została królową.
Ehri zmarszczyła brwi.
– Doszło do pewnego incydentu… Naukowiec próbował uciec do Ker-
chu. Został pojmany przez Fjerdan. Wiem, że prowadzono dochodzenie, ale
matka już wtedy była słabego zdrowia i nie mogła się tym zająć. Niedługo
potem zmarła.
– Ciekawy zbieg okoliczności – mruknęła Tamar i schowała toporek do
pochwy.
Mayu spojrzała jej w oczy. Czyżby Tamar sugerowała, że Makhi ode-
grała rolę w śmierci swojej matki?
Sieć była za bardzo splątana, składała się ze zbyt wielu nici, siedziało
w niej za dużo pająków. Mayu i jej brat musieli w nią wpaść i zostać
pożarci.
Mayu już raz oszukała śmierć. Miała umrzeć z własnej ręki tej samej
nocy, w której zabiła Isaaka. Na jej nożu wciąż była krew Isaaka, kiedy
wbiła go we własne serce. A przynajmniej taki miała zamiar. Źle trafiła.
Przypadkiem? Czy w jednej z tych kluczowych sekund jej pragnienie życia
wygrało z pragnieniem uwolnienia brata i służenia królowej?
Gdyby zdołała się zabić, czy królowa Makhi dotrzymałaby słowa? Mayu
w to wątpiła. Nie wierzyła, że jeszcze kiedyś zobaczy Reyema.
Rodzice zachęcali ją do rywalizowania z bratem, myśląc, że to zabawa.
– Kto pobiegnie na górkę po wodę?
– Ja! – wołali oboje.
– Kto wymierzy trzy ciosy, nie otrzymując żadnego?
– Ja! – wykrzykiwali oboje.
Jednakże to zawsze Reyem zwyciężał. Nigdy się z tego powodu nie
pysznił. Mierzwił jej włosy i mówił:
– Następnym razem mnie dopadniesz. Chodź, zobaczymy, czy uda nam
się zwędzić trochę zielonego melona.
Mayu prawie żałowała, że nie był okrutny, bo wtedy mogłaby go niena-
widzić. Był jednak jej najlepszym przyjacielem i ulubionym towarzyszem.
Kiedy biegali po lesie, nie przeszkadzało jej, że jest szybszy. Kiedy babrali
się w błotnistym strumyku w poszukiwaniu kijanek, to ona była tą bystro-
oką, która jakimś cudem wiedziała, gdzie szukać. Potrafiła cieszyć się
z jego zwycięstw i talentów, bo byli kebben. I wiedziała, że Reyem podziela
jej klęski, bo jest jej bratem. Ona z radością dzieliłaby jego przegrane,
gdyby jakieś mu się przydarzyły.
Byli razem na targu, kiedy zobaczyli plakat zapowiadający przybycie
Królewskiego Dłużca, który przyjeżdżał do ich miasta w poszukiwaniu
dziewcząt chcących trenować i wstąpić do Tavgharadu. Która ośmieli się
popisać swoimi umiejętnościami? – pytanie wypisano wysokimi czerwo-
nymi literami.
Ja, pomyślała Mayu.
Szukano tylko dziewcząt. Reyem nie mógł się zgłosić. Poszła na pastwi-
sko pod akademią, wypełniła formularze i dołączyła do pozostałych prze-
pełnionych nadzieją dziewczyn. Biegała, walczyła, czołgała się na brzuchu
i cały czas powtarzała sobie w myślach: „Ja, ja, ja się ośmielę”.
I udało jej się. Została wybrana i miała pojechać do Ahmrat Jen.
Troska matki na tę wieść była jak policzek w twarz.
– Ona nie jest gotowa! Nie jest dość dobra!
Ojciec zachował się rozsądniej:
– Nie wybraliby jej, gdyby nie miała szansy.
– Wybrali ją, bo jest posłuszna, a nie ze względu na umiejętności. Co się
z nią stanie, kiedy nie poradzi sobie na szkoleniu?
– Wróci do domu – odpowiedział ojciec.
– Okryta wstydem? Nie jest dość silna, żeby przetrwać taką porażkę.
Mylili się jednak. Mayu zawodziła przez całe życie. Jej nieustanna rywa-
lizacja z Reyemem przygotowała ją na próbę, jaka ją czekała. Inne Sokolęta
wybrane do szkolenia do Tavgharadu były najlepsze z najlepszych w swo-
ich miasteczkach i wioskach. Z trudem przełykały pierwsze przegrane.
Ale nie Mayu. Mayu uwielbiała trening. Uwielbiała wyczerpanie, które
uciszało jej myśli, rutynę, która porządkowała jej świat. Uwielbiała to, że
wyszła z cienia Reyema. Pod jego nieobecność, pod wpływem zmęczenia
walką, bieganiem, uczeniem się rozkładania i składania broni palnej, wspi-
nania się po murach i przemykania po dachach, jej umysł wreszcie się uspo-
koił. I w tej ciszy usłyszała w końcu muzykę walki. Wstąpienie do Tavgha-
radu oznaczało, że dołączyła do tańca, który zaczął się wieki temu. Pierw-
sza królowa z rodu Taban podróżowała z grupą elitarnych gwardzistek i sta-
dem wyszkolonych sokołów. Ufała tylko swoim gwardzistkom i ptakom
drapieżnym, nikomu więcej. Te strażniczki wyszkoliły następne kobiety,
a ich symbolem stał się karneolowy sokół. Mayu stała się częścią tej trady-
cji i codziennie z nową dumą wychodziła na świątynny teren, gdzie treno-
wały w upalnym słońcu i podczas ulew.
Ta duma niosła ją do domu na wiosenne święta. Tęskniła za Reyemem
bardziej, niż myślała, że to możliwe. Sukcesy pożarły jej zazdrość i teraz
czuła pustkę w sercu wywołaną przez nieobecność brata. Gdy tylko go
dostrzegała, biegła do niego, wdzięczna za jego istnienie, wdzięczna przeło-
żonym i królowej, że wreszcie uwolniły ją od zazdrości.
Mayu i Reyem siadywali razem i dekorowali ciasteczka budyniowe, oto-
czeni przez pęki anemonów w białych kamiennych misach ich matki. Mayu
opowiadała bratu o pałacu, terenach świątynnych, swoich instruktorach.
– Po powrocie otrzymam przydział – powiedziała mu. – Potem przez
długi czas nie będę wracała do domu.
– Dobrze – odparł ze śmiechem Reyem. – Matka i ojciec znowu będą
mogli wydziwiać nade mną.
– To ci przeszkadza?
Otarł cukier puder z palców. Wstąpił do oddziału wojskowego i dobrze
sobie radził, chociaż jeszcze się nie wyróżnił.
– Wiem, że na to zasłużyłaś. Ciężko pracowałaś, podczas gdy ja rozleni-
wiłem się z powodu pochwał. Ale… możliwe, że trochę ci zazdroszczę.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Reyemie, nie potrafię ci współczuć. Gdybyś naprawdę spróbował,
godząc się z tym, że możesz ponieść porażkę, nauczyłbyś się. Dobrze jest
próbować rzeczy, w których nie jest się dobrym.
Później przeklinała się za te słowa, ponieważ Reyem rzeczywiście zaczął
się starać i odnosić sukcesy. Nie miała pojęcia jak duże, dopóki jej ojciec
nie pojawił się w koszarach Tavgharadu.
– Twój brat zaginął – powiedział. Robił wrażenie kruchego, skóra mu
poszarzała ze zmartwienia i od trudów podróży. – Podobno zdezerterował
i możliwe, że nie żyje.
Wiedziała, że to nie może być prawda.
– Reyem nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. I wiedziałabym… gdyby
odszedł.
Potrzebowała miesięcy, ale w końcu poskładała plotki i fakty w całość
i odkryła, że jej brat, który wcześniej z radością nie zwracał na siebie
uwagi, dopóki ona go do tego nie sprowokowała, wykazał się takimi talen-
tami jako żołnierz, że został wciągnięty do programu Żelazne Serce. Dla
Tavgharadu kherguudowie byli na poły mitem. Nikt nie potrafił potwierdzić
tego, że naprawdę istnieją, a jednak historie o ich umiejętnościach były
legendarne, podobnie jak potworne opowieści o tym, co musieli znieść pod-
czas przemiany i co tracili po jej zakończeniu. Mayu postanowiła odnaleźć
i uwolnić brata. Wtedy została wezwana przed oblicze królowej Makhi.
Myślała, że wykryto jej dochodzenie, że zostanie wygnana albo skazana
na śmierć.
Królowa jednak zamiast tego powiedziała:
– Jesteś z Nehlu, jednego z większych miast. To dlatego nie masz pro-
wincjonalnego akcentu?
– Moja matka była nauczycielką, Wasza Wysokość – odpowiedziała
wtedy Mayu. – Chciała, żebyśmy mieli jak największe szanse, szukając
swojego miejsca w świecie.
– W Tavgharadzie dykcja ma niewielkie znaczenie. Twoje pięści prze-
mawiają za ciebie. Umiesz przyzwoicie dygnąć?
Nie umiała, ale potrafiła się uczyć. Na tym polegał jej dar. Zawsze potra-
fiła się uczyć. Królowa zaproponowała jej możliwość uratowania brata.
A przynajmniej w to wierzyła wtedy Mayu.
Teraz, gdy siedziała w ładowni, słyszała w głowie głos ravkańskiego
króla: „Jesteś siostrą Reyema Yul-Kaata, który nadal żyje”. Jeśli istniała
choćby najmniejsza nadzieja, że jej brata nadal da się uratować, to zamie-
rzała z niej skorzystać.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała, kiedy statek powietrzny zaczął opadać po
raz drugi. – To nie jest pałac.
– To świątynia pod Ahmrat Jen – wyjaśniła Tamar. Odwróciła się do
Ehri i griszów. – Będziemy tam wyjątkowo narażeni na atak. Zachowajcie
czujność.
Nie myliła się. Ciemność dawała im częściową osłonę, ale wszystkie
instynkty mówiły Mayu, że są potwornie odsłonięci. Może, zamiast odszu-
kać brata, znajdzie własną śmierć?
– Masz – powiedziała Tamar, podając jej pas z przywieszonym zakrzy-
wionym ostrzem.
– Skąd to masz? – zapytała Mayu, zapinając pas w talii.
Szabla-szpon była tradycyjną bronią Tavgharadu. Często noszono ją
razem z pistoletem, ale szpony w ogóle stanowiły rzadkość, a żadnej gwar-
dzistce nie pozwolono zabrać szabli do Ravki.
– Od mojego ojca – odparła Tamar. – Dostał ją w prezencie od jednej ze
swoich uczennic, dawno temu. Upomnę się o nią później. Chodźmy.
– Dlaczego tutaj? – zapytała Mayu, gdy schodziły długim trapem na
pola, gdzie kiedyś ćwiczyła, żeby stać się gwardzistką Tavgharadu. Chociaż
ich nie widziała, wiedziała, że część griszów Tamar została rozmieszczona
wokół świątyni.
– Nie możemy po prostu pomaszerować do bram pałacu – wyjaśniła
Tamar. – Moi szpiedzy skontaktowali się z ministrami Naghiem i Zihun.
Spotkamy się z nimi w świątyni Neyar. Moi zwiadowcy zaproponowali sto-
jącą nieco dalej stodołę, ale księżniczka uparła się przy świątyni.
– Ministrowie będą sceptyczni – zauważyła Ehri. – Potrzebujemy świą-
tyni, żeby dodać mocy naszym słowom.
Neyar. Jedna z Sześciu Żołnierek, święta obrończyni Shu Hanu. Mayu
znała tę świątynię. Heksagonalna sala w Małym Pałacu przypomniała jej to
miejsce. Świątynię także wybudowano na planie sześciokąta, z sześcioma
wejściami oflankowanymi przez smukłe kolumny z granatu. Na odkrytym
dziedzińcu stał posąg Neyar z jej słynną bronią, Neshyenyerem. Tam Mayu
złożyła przysięgę, gdy wstępowała do Tavgharadu. I tam ją złamie, zdra-
dzając swoją królową.
Weszli wschodnim wejściem. Ministrowie już czekali razem z obstawą.
– Przysięgliście, że przyjdziecie sami – powiedziała Tamar.
Minister Nagh aż się wzdrygnął.
– Co to za podstęp? – zapytał ostro. – Wprowadzasz wytresowanego
w Ravce psa do walki pod dach jednej z naszych świątyń?
Wszyscy w rządzie Shu Hanu wiedzieli o kebben, które służyły najpierw
Słonecznej Świętej, a potem królowi Ravki. Tatuaże Tamar, jej toporki,
krótkie włosy – to wszystko sprawiało, że natychmiast ją rozpoznawano.
– Jest wrogiem – dodała minister Zihun i dla podkreślenia tych słów
splunęła na podłogę obok butów Tamar.
Tamar nie zareagowała, ale zmrużyła złote oczy. Mayu zdumiewała aro-
gancja polityków. Tamar nie była kimś, kogo należy prowokować. Ehri naj-
wyraźniej też tak uważała.
– Przyjaciele, nie wierzę, żebyście uważali Tamar Kir-Bataar za zagroże-
nie – powiedziała nieśmiało i słodko księżniczka. – W przeciwnym
wypadku nigdy byście nie zwrócili się do niej w taki sposób. Zwłaszcza że
wiecie, że jest ciałobójczynią i nosi srebrne toporki jak inna kobieta
mogłaby nosić biżuterię. Narażała własne życie, by uratować moje. Mam
nadzieję, że mnie wysłuchacie.
– By ratować twoje życie? – wykrztusiła Zihun. – Co to ma wszystko
znaczyć, księżniczko? Królowa miała dziś wziąć udział w twoim ślubie.
Wysłałaś ją w pułapkę? Musisz się wytłumaczyć.
– Pułapkę zastawiła sama królowa – odparła Tamar.
– Jak śmiesz?
Ehri zrobiła krok naprzód.
– Ja to wyjaśnię. Jeśli tylko dacie mi szansę. Dlatego właśnie Tamar
eskortowała mnie w drodze powrotnej.
Przepadłyśmy, pomyślała Mayu. Ehri nie miała ani odrobiny autorytetu
Makhi, nic z jej silnej osobowości.
Minister Nagh pociągnął nosem.
– A co zyskuje na tym zdrajczyni?
– Szansę, żeby zobaczyć dwie stare gaduły w świątyni – mruknęła
Tamar.
– Co takiego? – warknął minister.
Tamar przykleiła uśmiech do twarzy.
– Powiedziałam: „szansę”, żeby zobaczyć pokój na świecie.
– Proszę – odezwała się Ehri. – Jako księżniczka z rodu Taban proszę,
żebyście mnie wysłuchali.
Ministrowie popatrzyli po sobie i ledwie skinęli głowami. Nie mogli jej
odmówić, ale nie zamierzali dać się jej urobić.
– Szlachetni przyjaciele… – zaczęła księżniczka, zwracając się do nich
oficjalnie. – Moja historia to smutna opowieść, ale mam nadzieję, że mnie
wysłuchacie.
Ehri nie mówiła jak polityk. Przedstawiła swoją historię tonem typowym
dla wielkich poetów. Jej opowieść przypominała muzykę, jakby miała
w rękach khatuur i wygrywała na nim melancholijną pieśń, w której każdy
wers ukazywał nową tragedię: spisek uknuty przeciwko królowi, nieudany
zamach, zdrada siostry. Nie, Ehri nie miała w sobie ognia Makhi. Była
w niej słodycz, delikatność, której Mayu nigdy nie lubiła. Teraz jednak nie
potrafiła opędzić się od myśli o legendarnych generałach, którzy udawali,
że jedna flanka ich szyku jest słabsza, żeby zwabić wroga w pułapkę.
Patrzyła, jak zmienia się wyraz twarzy ministrów: od sztywnego niedowie-
rzania, przez absolutne zdumienie, po oburzenie i wreszcie strach. Ponie-
waż, jeśli opowieść Ehri była prawdziwa, nie mieli wyjścia: musieli rzucić
wyzwanie Makhi.
Ścisnęło ją w gardle. Jej własna historia splatała się ze słowami Ehri jak
cichy kontrapunkt, niesłyszana harmonia. Co to znaczyło, nosić strój innej
kobiety, cudzą koronę, wierzyć, że zakochała się w królu, musieć wybierać
między zabawnym, delikatnym chłopcem, o którym wiedziała, że nigdy nie
będzie mogła go mieć, i bratem, którego ukradła jej królowa Makhi.
To była także historia Isaaka. Chłopca, który oddał serce oszustce. Który
oddał życie za swojego króla. Nie miała prawa go opłakiwać. Wybrała Rey-
ema. Wbiła nóż w serce Isaaka. Czasem żałowała, że nie wycelowała lepiej
i nie umarła tamtego dnia razem z nim. Kto jednak wtedy by pozostał, żeby
walczyć o Reyema? Musiała odnaleźć brata albo wszystkie jej wysiłki
pójdą na marne.
Złożyła zeznania, kiedy Ehri ją wezwała. Słowa były bezkształtne w jej
ustach, nijaki żołnierski meldunek w porównaniu z elokwencją Ehri. Mimo
to trudno było gwardzistce Tavgharadu źle mówić o królowej. Potem Tamar
pokazała ministrom list od Makhi, a Mayu wyjaśniła, jaka wiadomość
została w nim zaszyfrowana.
Ministrowie odeszli na bok, żeby się naradzić, a Mayu, Tamar i księż-
niczka czekały. Ministrowie zaraz powiedzą im wszystko, co potrzebowały
wiedzieć.
Minister Nagh i minister Zihun odwrócili się powoli. Skłonili głowy
i uklękli przed księżniczką.
– Zawiedliśmy cię. Powinniśmy byli cię chronić przed knowaniami sio-
stry.
– To ja muszę błagać o wybaczenie – odparła Ehri. – Narażam was, dzie-
ląc się z wami tymi informacjami. Teraz wszystkim nam grozi niebezpie-
czeństwo.
– Możecie to wszystko naprawić – powiedziała Tamar. – Królowa Makhi
może właśnie wracać do stolicy. Zabierzcie Ehri do pałacu i zapewnijcie jej
ochronę.
– Możemy to zrobić – przyznała Zihun, wstając. – Oczywiście, że
możemy. Prosimy tylko, żebyś okazała nam łaskę, gdy zostaniesz królową.
– Nie pragnę korony – odpowiedziała Ehri – a jedynie pokoju i sprawie-
dliwości.
Powinno mi ulżyć, pomyślała Mayu. Zawsze uważała, że księżniczka do
niczego się nie nadaje – kobieta, która ledwie potrafi walczyć, lubi sączyć
herbatę, gra melodie i marzy o zwykłym życiu. Mayu uważała, że urok
i delikatność Ehri to słabości. Teraz się nad tym zastanawiała. Może księż-
niczka zawsze była dyplomatką, dla której przestrzeganie dworskiej ety-
kiety było bronią, podczas gdy dla Makhi bronią były władza i przebie-
głość? Jakiej przywódczyni potrzebował Shu Han?
Jednakże następny krok będzie wymagał czegoś więcej niż wspaniałych
przemów. Pod wieloma względami pałac był dla nich najbardziej niebez-
piecznym miejscem. Będą otoczone przez straże, Tavgharad, szpiegów
Makhi. Ale i tam mogły zawalczyć o swoje. Nie mogły ograniczać się do
spotkań z ministrami. Będą musiały wystąpić publicznie. Księżniczka Ehri
będzie bezpieczna tylko wtedy, gdy wszyscy się dowiedzą, że wróciła do
Shu Hanu i Makhi nie będzie mogła podjąć działań przeciwko niej w sekre-
cie.
– Powinnaś wrócić do pałacu pod osłoną nocy – powiedział minister
Nagh.
– Dobrze – zgodziła się Ehri. – Spotkamy się przy drzwiach ogrodowych
za dwie godziny.
Ministrowie odeszli, zapewniając ją o swojej wierności. Tamar i Ehri nie
ruszyły jednak za nimi.
– Nie wrócimy dziś w nocy, prawda? – domyśliła się Mayu.
Ehri pokręciła głową.
– Nie możemy wrócić do pałacu, kryjąc się w ciemności jak przestępcy.
– Nie wierzysz, że ministrowie nam pomogą?
Tamar wzruszyła ramionami.
– Zihun i Nagh sprawiają wrażenie uczciwych i dostatecznie praworząd-
nych, ale potrzebujemy lepszej ochrony niż obietnice polityków.
Z tym Mayu mogła się zgodzić. Miała dość pokładania wiary w honor
królów, królowych i dowódców.
– A jeśli Makhi już czeka na nasz powrót?
Tamar uśmiechnęła się szelmowsko.
– Na to liczymy.
***
***
Stali na brzegu jeziora przy Małym Pałacu i patrzyli, jak płonie ciało
Davida.
Piekielnicy podpalili stos. Szkwalnicy chronili ogień przed zimnem
i wilgocią. Kiedy nadejdzie czas, substantycy przygotują cegiełkę z popio-
łów Davida. Tak wyglądał rytuał, to był właściwy sposób zadbania o zmar-
łego. O ile pozostało ciało i było dość czasu – bo bardzo wielu zostało na
polach bitew, zginęło w więzieniach albo w laboratoriach daleko od ludzi,
którzy mogli się o nich zatroszczyć i wypowiedzieć dla nich słowa miłości,
słowa pamięci.
Kto przemówi dla mnie? – zastanawiała się Zoya. Nikołaj? Genya? I co
powiedzą? „Była nieznośna i próżna, przepełniona goryczą i trucizną jak
owoce cisu. Była dzielna”. Niewiele tego było.
Patrzyła, jak ogień skacze w nocne niebo. Płomienie tańczyły, jakby nie
wiedziały, że to poważna uroczystość. Ich światło odbijało się w wodzie.
Zwykli żołnierze zebrali się na brzegu jeziora, żeby pożegnać zmarłego
razem z griszami, gwardią pałacową i nolnikami – tymi szczególnymi żoł-
nierzami, którzy oznajmili, że nie są ani griszami, ani członkami Pierwszej
Armii. To oni trudzili się ramię w ramię, pracując dla przyszłości zrodzonej
przez wizję Nikołaja i pomysłowość Davida, demonstrując solidarność
wykutą w ogniu nowej techniki i Małej Nauki.
Wiedziała, że musi chronić tę przyszłość, znaleźć sposób na to, by
pchnąć naprzód ich wysiłki wojenne. Musiała wymyślić, kogo wybrać spo-
śród materialników, żeby dołączył do Triumwiratu na miejsce Davida. Była
generałem. Była żołnierzem. To był jej obowiązek, więc go wypełni, ale
w tej chwili… W tej chwili nie mogła myśleć, znaleźć w sobie tego odosob-
nienia, tego bunkra, który przetrwałby wybuch każdej bomby i każdą
zawieruchę.
„Nie możesz ocalić wszystkich”.
Może Juris był wieczny, może jego smocze oczy były w stanie spostrzec,
że jedna śmierć jest niczym w obliczu rozległości czasu. Ona jednak nie
mogła wzbić się ze smokiem w niebo. Nigdy w życiu nie czuła się równie
śmiertelna i równie mała.
– Zostań ze mną – szepnęła wcześniej Genya. – Stań obok mnie.
Dlatego Zoya stała na brzegu jeziora, gdzie wszyscy razem trenowali,
w pobliżu szkoły, w której siedzieli podczas lekcji, i trzymała się z Genyą
pod ręce. Nikołaj stał obok Genyi, obejmując ją za ramiona, jakby mógł ją
teraz ochronić przed żałobą, skoro nie zdołali uchronić jej przed stratą.
Czuła ciało przyjaciółki odziane w ciężką czerwoną keftę. Griszowie nie
mieli koloru, który oznaczałby żałobę. Zbyt wiele żywotów musieli opłaki-
wać. Genya drżała i Zoya odbierała ciężar jej ciała jak niematerialny –
jakby iskry z ognia mogły ją porwać ze sobą. Jednakże ciężar jej smutku
przywierał do Zoi ciężki i gęsty niczym przemoczony płaszcz, ciągnący ją
w dół, ciążący na jej członkach. Chciała go odrzucić, ale smok nie pozwo-
liłby na to, nie pozwoliłby jej uciec od bólu.
– Nie dam rady – szepnęła Genya. Twarz miała opuchniętą od płaczu. Jej
zwykle pełne życia włosy spływały teraz martwo po plecach.
– Nic nie musisz robić – odpowiedziała Zoya. – Po prostu bądź tutaj.
Stój.
– Nawet tego nie dam rady.
– Trzymam cię. Nie pozwolę ci upaść.
Miała wrażenie, że to kłamstwo. Sama się rozpadała. Roztrzaskiwała się
o skały. „Jesteś wystarczająco silna, żeby przeżyć upadek”. Juris się mylił.
Ale była to winna Genyi – to i o wiele więcej.
– Nikołaju? – zagadnęła. – Wątpię, żeby Genya była gotowa wygłosić
mowę.
Skinął głową. Spojrzał na tłum, który zebrał się w ciemności, na twarze
oświetlone płomieniami.
– David i ja rozmawialiśmy liczbami – zaczął. – Nasze najbardziej dono-
śne rozmowy przekładały się na plany nowych wynalazków. Nie mogę uda-
wać, że go rozumiałem.
Zoya spodziewała się, że usłyszy ton króla wzywającego żołnierzy do
broni, ale głos Nikołaja był chropawy i zmęczony. Był zwyczajnym czło-
wiekiem, który opłakiwał utratę przyjaciela.
– Nie byłem dość bystry, żeby nadążyć za jego geniuszem – mówił dalej.
– Mogłem tylko szanować jego intelekt i pragnienie dobrego wykorzystania
talentów, z którymi się urodził. Polegałem na nim, że znajdzie odpowiedzi,
których ja nie potrafiłem znaleźć, że oświetli ścieżkę, kiedy ja się gubiłem.
David widział rzeczy, których nie potrafił dostrzec nikt inny. Przenikał
wzrokiem świat i dostrzegał tajemnice po drugiej stronie. Wiem, że odszedł,
żeby je rozwikłać. – Blady uśmiech musnął usta Nikołaja. – Widzę go
w jakiejś ogromnej bibliotece, już zatraconego w pracy, pochylonego nad
jakimś nowym problemem, poznającego niepoznane. Kiedy będę wchodził
do laboratorium, kiedy będę budził się w nocy z nowym pomysłem, będzie
mi go brakowało… – Głos mu się załamał. – Już mi go brakuje. Niech
święci powitają go na jaśniejszym brzegu.
– Niech święci go przyjmą – mruknął tłum.
David jednak nie wierzył w świętych. Wierzył w Małą Naukę. Wierzył
w świat, którym rządzą fakty i logika.
A w co ja wierzę?
Zoya nie wiedziała. Wierzyła w Ravkę, w swojego króla, w możliwość,
że jest częścią czegoś lepszego od niej samej. Może na to nie zasługiwała.
Teraz spojrzenie wszystkich padło na Genyę. Była żoną Davida, jego
przyjaciółką, rodaczką. Spodziewano się, że coś powie.
Wyprostowała się nieco, uniosła podbródek.
– Kochałam go – powiedziała, a jej ciało nadal drżało, jakby zostało
rozerwane i pośpiesznie pozszywane z powrotem. – Kochałam go, a on
kochał mnie. Kiedy ja… Kiedy nikt nie mógł do mnie dotrzeć… on mnie
zobaczył. On… – Oparła głowę na ramieniu Zoi i zapłakała. – Kochałam
go, a on kochał mnie.
Czy może istnieć większy dar? Bardziej niewiarygodne odkrycie na tym
świecie?
– Wiem – powiedziała Zoya. – Kochał cię ponad wszystko.
Oczy smoka otworzyły się i poczuła tę miłość, ogrom tego, co utraciła
Genya. To było nie do zniesienia, bo wiedziała, że nie może w żaden spo-
sób ugasić tego bólu.
– Powiedz im, Zoyu. Ja nie… nie mogę.
Genya robiła wrażenie kruchej, skulonej w sobie jak listek delikatnego
kwiatu chowający się przed zimą.
Co Zoya mogła jej powiedzieć? Co mogła powiedzieć komukolwiek
z nich? Jak mogła dać im nadzieję, jakiej sama nie miała?
„Tak działa miłość”. To było jedno z ulubionych powiedzonek matki.
Kiedy spiżarnia była pusta, kiedy jej mąż nie mógł znaleźć pracy, kiedy
ręce miała spękane od prania dla sąsiadów. „Tak działa miłość”.
Zoya widziała Sabinę z rękami czerwonymi od ługu, z piękną twarzą
pożłobioną zmarszczkami, jakby rzeźbiarz, który wykuł jej urodę, stracił
panowanie nad sobą, zbyt długo żłobił pod oczami i w kącikach ust. „Nie
wyobrażasz sobie, jaki był przystojny”, mówiła Sabina, patrząc na ojca Zoi
głosem pełnym goryczy. „Własna matka ostrzegała mnie, że nie będę miała
życia z Sulijczykiem, że ona i mój ojciec odwrócą się ode mnie. Ja jednak
nie dbałam o to. Byłam zakochana. Spotykaliśmy się pod księżycem. Tań-
czyliśmy do muzyki, którą wygrywali jego bracia. Myślałam, że miłość
będzie moją zbroją, moimi skrzydłami, tarczą chroniącą mnie przed świa-
tem”. Zaśmiała się wtedy i brzmiało to jak kości tłukące się w kubku wróż-
bity, gotowe wysypać się i przepowiedzieć same katastrofy. Rozłożyła spę-
kane dłonie, wskazując na skromny dom, zimny piec, stosy prania, klepisko
zamiast podłogi. „Oto nasza tarcza. Tak działa miłość”. Ojciec nie odezwał
się ani słowem.
Zoya tylko raz widziała swoich sulijskich stryjów. Przyjechali po
zmroku na rozkaz jej matki. Sabina już leżała w łóżku i kazała jej zostać,
ale kiedy tylko matka zasnęła, Zoya wymknęła się, żeby zobaczyć nieznajo-
mych o czarnych włosach i czarnych oczach, o brwiach gęstych i ciemnych
jak jej własne. Przypominali jej ojca i zarazem go nie przypominali. Ich
śniada skóra wydawała się rozświetlona od środka. Plecy mieli proste,
głowy nosili wysoko. Ojciec wyglądał przy nich jak starzec, chociaż wie-
działa, że jest najmłodszym z braci.
– Odjedź z nami – powiedział stryj Dhej. – Teraz, tej nocy. Zanim ta
wiedźma się obudzi.
– Nie mów tak o mojej żonie.
– Więc zanim twoja ukochana małżonka obudzi się, żeby cię zagarnąć.
Umrzesz tu, Suhm. Już ledwie żyjesz.
– Nic mi nie jest.
– Nie jest nam pisane żyć pośród nich, w zamknięciu ich domów, więd-
nąć pod ich dachami. Przeznaczone są ci gwiazdy i otwarte niebo. Tobie
pisana jest wolność.
– Mam dziecko, nie mogę tak po prostu…
– Matka to zepsuty owoc i córka wyrośnie na pełną goryczy. Już widzę
zalegający w niej smutek.
– Zamilcz, Dheju. Zoya ma dobre serce i wyrośnie na piękną i silną
kobietę. Taką, jaką mogłaby być jej matka. Gdyby miała innego męża.
– To zabierz ją ze sobą. Uratuj ją od tego miejsca.
Tak, zabierz mnie stąd.
Zoya zasłoniła usta rękami, jakby wymówiła te słowa na głos, jakby
wypowiedziała przekleństwo i rzuciła je na świat. Zalało ją poczucie winy,
zadławiło, przywołało łzy do oczu. Kochała matkę. Naprawdę. Naprawdę.
Nie chciała, żeby przytrafiło jej się coś złego. Nie chciała zostawić jej
samej, porzucić na pastwę losu. Zakradła się z powrotem do łóżka Sabiny,
objęła ją mocno i płakała tak długo, aż zasnęła. Śniła jednak, że jedzie na
sulijskim wozie i następnego ranka obudziła się skonsternowana i zdezo-
rientowana, przeświadczona, że nadal czuje zapach siana i koni, przeko-
nana, że słyszy radosne trajkotanie sióstr, których nie ma.
Nigdy więcej nie zobaczyła swoich stryjów.
„Tak działa miłość”.
Miłość niszczyła. Zostawiała żałobników, wdowy, zostawiała po sobie
żałość. Żałoba i miłość to jedno i to samo. Żałoba to cień, jaki zostawiała
miłość po swoim odejściu.
Zbyt długo żyłam w tym cieniu, pomyślała, spoglądając na brzeg jeziora,
na obejmujących się zziębniętych żołnierzy, którzy czekali, aż ktoś coś
powie.
– Proszę – szepnęła Genya.
Zoya rozpaczliwie szukała słów nadziei i siły, ale miała tylko prawdę.
– Kiedyś… – Głos miała szorstki od nieprzelanych łez. Nienawidziła
jego brzmienia. – Kiedyś wierzyłam, że istnieje pewien rodzaj żołnierza.
Rodzaj, jakim sama pragnęłam zostać. Bezwzględny i nieubłagany. Czciłam
siłę: burzę, cios ciałobójcy, Cięcie. Kiedy wybrano mnie, żebym przewo-
dziła Triumwiratowi… – Zalał ją wstyd, ale zmusiła się do mówienia. –
Pogardzałam ludźmi, których wybrano wraz ze mną. Byłam najsilniejsza
i najbardziej niebezpieczna, myślałam, że wiem, jak dowodzić.
Czuła, jak tłoczą się w niej wspomnienia długich nocnych sprzeczek
z Genyą i Davidem. Kiedy zaczęli razem spiskować, zamiast się kłócić?
– Nie miałam o niczym pojęcia. David nie postanowił sobie, że nauczy
mnie potęgi milczenia, ale tak właśnie zrobił. Genya nie próbowała przeko-
nać mnie, żebym stała się życzliwsza, ale codziennie pokazywała mi, ile
życzliwość może zdziałać. Dawid nie był… Nie był łatwym człowiekiem.
Nie opowiadał żartów, nie uśmiechał się, niczego nie ułatwiał w codzien-
nych kontaktach. Nie cierpiał rozmówek towarzyskich i potrafił tak pogrą-
żyć się w pracy, że zapominał jeść i spać. Jedyne, co potrafiło odciągnąć
jego uwagę od pracy, to Genya. Gdy na nią patrzył, widać było, że znalazł
swoje idealnie równanie. – Wzruszyła ramionami. Nie potrafiła się zmie-
rzyć z własnymi rachunkami. – David był żołnierzem innego rodzaju. Jego
siła wypływała z geniuszu, ale także z milczenia, z gotowości, żeby słu-
chać, z przekonania, że każdy problem ma swoje rozwiązanie. W całej Os
Alcie odbywają się dziś pogrzeby. Ludzie opłakują bliskich. Stoimy przed
nowym i potwornym wyzwaniem, przed nowym rodzajem wroga i nowym
rodzajem wojny, ale tak jak teraz stoimy tu razem, tak razem stawimy czoło
temu wrogowi. Będziemy walczyć tak, jak opłakujemy Davida, ramię
w ramię. Pomaszerujemy jak żołnierze, aspirując do tego, żeby stać się
takimi żołnierzami jak David, którzy nie kierują się pragnieniem zemsty ani
gniewem, ale chęcią, by więcej zrozumieć, lepiej czynić. David Kostyk
powraca do tworzywa serca świata. Na zawsze pozostanie z nami.
Większość żołnierzy nie znała tradycyjnej odpowiedzi, ale griszowie
owszem.
– Jak on powraca, tak i my wrócimy.
W tych wymamrotanych słowach kryła się mała pociecha. Czy i ona
mogła być takim żołnierzem jak David? Nie miała pojęcia. Bała się, co
może się stać, gdy ta chwila ciszy minie, gdy popioły Davida zostaną
zebrane i umieszczone w białych murach otaczających tereny pałacu. Miej-
sce obok niego zostanie zarezerwowane dla Genyi. Tysiące ciał, tysiące
cegieł, tysiące duchów czuwających nad pokoleniami griszów. I po co to
wszystko?
Fjerdanie pchnęli ich wszystkich na nieznany teren. Wiedziała, że gniew
czeka na nią po drugiej stronie smutku i kiedy zostanie uwolniony, nie była
pewna, co sama zrobi.
– Muszę iść do niego – szepnęła Genya. – Po raz ostatni.
Wyciągnęła z kieszeni otwarty notes. Zoya potrzebowała chwili, żeby
zrozumieć, co to takiego. Spostrzegła kilka słów nagryzmolonych pismem
Davida: „Pomysły na komplementy: włosy (kolor, faktura), uśmiech
(powody i skutki), talenty (formowanie, toniki, wyczucie stylu – sprawdzić,
co to ten »styl«), zęby? rozmiar stóp?”.
– To jego dziennik – zrozumiała.
W którym zapisał wszystkie drobne przypomnienia, jak uszczęśliwiać
Genyę.
Genya spojrzała na jezioro.
– Muszę się przejść.
Zoya dała sygnał akwatykowi, ale smok był w pobliżu, a ona chciała być
tą, która będzie trzymać Genyę w tej chwili. Uniosła ręce i powoli złożyła
dłonie. „Czyż nie jesteśmy wszystkim? O ile odpowiednio zagłębisz się
w Małą Naukę”. Nie było czasu, żeby szlifować dary i kształtować moc,
jaką Juris dał jej wraz ze swoim życiem. Jednakże jej szkwalnicze talenty
nie były aż tak odległe od zdolności akwatyka.
Muszę jej to dać, pomyślała.
Smok tego żądał. Pogrążone w żalu serce Zoi tego wymagało.
Lód ściął powierzchnię jeziora, lśniąca biała ścieżka wydłużała się
z każdym krokiem Genyi, prowadząc ją od brzegu do stosu Davida. Stanęła
przed płomieniami, jej rude włosy lśniły jak pióra żarptaka. Przycisnęła
usta do okładki notesu.
– Żebyś pamiętał, kiedy spotkamy się w następnym świecie – powie-
działa cicho i wrzuciła notes do ognia.
Zoya nie powinna usłyszeć tych słów – nie z tak dużej odległości. Nie
chciała poznać tak intymnego sekretu. Tak bolesnego. Widziała jednak
oczami smoka i słyszała jego uszami. Za każde życie, która opłakała, smok
opłakał tysiące.
Jak? Jak przetrwać w świecie, który wciąż odbiera?
Smok nie odpowiedział, było słychać tylko trzask ognia i zimną ciszę
gwiazd – pięknych, jasnych i nieczułych.
***
Nie wiedział, dokąd pójść. Nie sięgnął wcześniej myślami dalej niż pra-
gnienie, żeby znowu stać się całością, znowu być sobą. Nie był nawet do
końca pewny, czy jego plan zadziała. Uczepił się jednak tego kawałka
drewna z cierniowego lasu, a sieroty dały mu idealną szansę, żeby spróbo-
wać.
Alina.
Ona żyje. Głos Yurija jak echo w jego głowie, komar, od którego nie
mógł się opędzić. Sankta Alina, Córka Dva Stolba, Alina od Fałdy. Ona
żyje.
Tak, Alina Starkov miała się doskonale i żyła szczęśliwie ze swoim tro-
picielem. O ile można to było nazwać życiem. Yurij paplał radośnie i bez
końca.
Jej pytania niepokoiły go, ale Alina miała talent do załażenia mu za
skórę. „Dlaczego koniecznie chcesz zostać naszym zbawcą?”. Odpowiedź
na jej pytanie była równie oczywista jak zawsze: bo kto inny obroni gri-
szów i Ravkę? Lekkomyślny chłopiec, który lubi bawić się w pirata?
Mściwa dziewczyna, która za bardzo boi się własnego serca, żeby opano-
wać ogromną moc, jaką otrzymała? Byli niebezpieczni. Niebezpieczni dla
niego, niebezpieczni dla kraju, nawet dla samych siebie. Dzieci.
Jego żołnierze z cienia nieśli go przez lasy i polany, a on sam wędrował
myślami, aż wreszcie dotarli do miasta nad rzeką. To miejsce było znajome
– podobnie jak większość miejsc w Ravce. Znał każdy kamień i każdą
gałązkę w tym kraju. Jednakże broń, czołgi i latające machiny, które opano-
wały ten świat, były dla niego nowe i niemile widziane. Gdyby jego plan
się powiódł, gdyby zdołał zamienić Fałdę w broń, mając Alinę u boku,
Ravka nigdy nie byłaby narażona na ten przemarsz okrucieństwa.
Ona żyje. Sankta Alina, która oddała życie za Ravkę.
– To ja oddałem życie za Ravkę – warknął do drzew i w końcu skarcony
Yurij zamilkł.
Kazał niczewojom zostać przy wysokim moście nad rzeką płynącą
w wąwozie i resztę drogi do wioski przeszedł o własnych siłach, nie do
końca wiedząc, dokąd zmierza. Szedł boso i nadal miał na sobie postrzę-
pione czarne szaty i spodnie Yurija; materiał był zakrwawiony tam, gdzie
drasnęły go kule. Marzył o kąpieli i czystym ubraniu. O ludzkich rzeczach.
Sklepikarze patrzyli na niego z niepokojem z progów, ale nie musieli się
niczego obawiać z jego strony. Przynajmniej na razie. Większość tej pro-
wincji była religijna, zwłaszcza od czasu wojny domowej. Alina z pewno-
ścią była popularna, zawsze przedstawiano ją z białymi włosami i twarzą
rozświetloną, jakby połknęła słońce. Bardzo to teatralne. Widywał też
Jurisa, świętego najbardziej związanego z czasem wojny, o ile to w ogóle
możliwe, i Sankta Maryę, patronkę tych, którzy znaleźli się daleko od
domu. Nigdzie nie widział śladu Bezgwiezdnego.
Wszystko w swoim czasie, powiedział sobie, i Yurij go poparł. W tej
kwestii byli zgodni.
Imiona tłoczyły się w jego myślach. Staski. Kirył. Kirigan. Anton. Eryk.
Lawina wspomnień. Był nimi wszystkimi, ale kim powinien stać się teraz?
Miał mnóstwo czasu, żeby rozważać te sprawy w swoim szklanym więzie-
niu, ale teraz, kiedy się uwolnił i naprawdę mógł wybrać, odkrył, że tylko
jedno imię pasuje. Najstarsze: Aleksander. Nie miał powodu, żeby dłużej
ukrywać swoją dziwność. Święci powinni żyć wiecznie.
Dotarł na błotnisty rynek miasteczka i zobaczył mały kościół z pojedyn-
czą pobieloną kopułą. Przez otwarte drzwi dostrzegł kapłana, który zajmo-
wał się czymś obok ołtarza, podczas gdy jakaś kobieta zapalała świece za
zmarłych. To mu wystarczy za azyl. Nie będą mogli wypędzić bosego
żebraka.
Jednakże dopiero kiedy Aleksander znalazł się w środku i otuliły go
chłodne, gęste i pocieszające cienie kościoła, zdał sobie sprawę, gdzie się
znalazł. Nad ołtarzem wisiał wielki obraz mężczyzny z żelaznymi obrę-
czami na nadgarstkach i szyi wpatrującego się w pustkę. Sankt Ilia w Oko-
wach.
Naprawdę znał to miejsce. Powrócił do miejsca początku. Kościół wybu-
dowano na ruinach domu Ilii Morozova, dziadka Aleksandra, człowieka,
którego zrzucono z tego samego mostu, który Aleksander właśnie przeszedł
w drodze do miasteczka. Nazywano go Kościomistrzem, był największym
fabrykatorem, jaki kiedykolwiek żył. A jednak był kimś znacznie więcej.
– Kto tam? – zapytał kapłan, odwracając się w stronę drzwi.
Aleksander już zniknął w cieniach, zebrał je wokół ciała jak całun
w ciemności bocznej nawy.
Ruszył cicho do drzwi, o których wiedział, że doprowadzą go po roz-
chwierutanych schodach do piwnicy, do miejsca, gdzie zebrano stare ławki
kościelne i zbutwiałe ścienne makaty. Jego wspomnienia były równie
mroczne i zakurzone jak to miejsce, ale plany kościoła i tego, co istniało tu
wcześniej, przetrwały pogrzebane w jego umyśle i wiedział, że poniżej piw-
nicy znajduje się jeszcze jedno pomieszczenie. Znalazł latarnię i zaczął szu-
kać włazu.
Nie trwało to długo. Kiedy pociągnął za metalowe kółko, zawiasy
zaskrzypiały. Może kapłan to usłyszy i spróbuje modlitwą odpędzić duchy.
Yurij trajkotał w jego głowie, oburzony tą odrobiną świętokradztwa, ale
Aleksander go zignorował.
Pokażę ci cuda, obiecał.
Ale to święte miejsce, zaprotestował Yurij.
Aleksander prawie się roześmiał. Co sprawiało, że kościół jest święty?
Złocone aureole świętych? Słowa kapłana?
Modlitwy wypowiadane pod jego dachem.
Aleksander skrzywił się w ciemności. Pobożność chłopaka była wyczer-
pująca.
Zsunął się do lochu pod piwnicą. Tutaj zamiast podłogi było klepisko
i latarnia ukazywała tylko ziemne ściany oraz korzenie, które próbowały się
przez nie przepchnąć. Wiedział jednak, czym kiedyś było to pomieszczenie:
warsztatem na tyłach domu Morozova, miejscem, w którym jego dziadek
majstrował przy granicy między życiem a śmiercią, gdzie wskrzeszał mar-
twe istoty z nadzieją, że wbuduje w ich kości moc. Próbował stworzyć wła-
sne amplifikatory i to mu się udało.
Aleksander próbował pójść śladami Morozova. Przekonał matkę, żeby
zabrała go do tego miasta, do domu, w którym mieszkała jako dziecko.
Kiedy zobaczyła kościół wybudowany na miejscu warsztatu ojca, śmiała się
przez prawie godzinę.
– Oni go zabili, wiesz? – powiedziała wtedy Baghra, płacząc ze śmiechu.
– Przodkowie tych samych ludzi, którzy chodzą po tym mieście i modlą się
w tym kościele, wrzucili go do rzeki. Prawdziwa moc ich przeraża. – Mach-
nęła ręką w stronę malowanego ołtarza. – Chcą tylko iluzji mocy. Wize-
runku na ścianie, który milczy i jest bezpieczny.
Jednakże Aleksander odnalazł prawdziwą moc ukrytą w tej piwnicy –
dzienniki dziadka, zapiski z jego eksperymentów. Stały się jego obsesją.
Był pewien, że może dokonać tego samego co Ilia Morozov, więc próbo-
wał. Skutkiem była Fałda.
Dar, szepnął Yurij i Aleksander nagle znalazł się w Novokribirsku,
patrzył, jak fala Fałdy pędzi ku niemu, słyszał wokół krzyki. Uratowałeś
mnie tamtego dnia.
Zerknął w ciemność piwnicznego pomieszczenia. Z pewnością nie miał
zamiaru ratować Yurija. Cieszył się jednak, że ktoś pamięta, ile dobrego
zrobił dla tego kraju.
Przesuwał rękami wzdłuż ścian, po zimnej i wilgotnej ziemi, aż natrafił
na niszę, gdzie wówczas znalazł zawinięte w materiał dzienniki. Teraz była
pusta. Nie, nie całkiem. Jego palce natrafiły na coś – na kawałek drewna.
Część dziecinnej zabawki. Wygięta łabędzia szyja wykonana z nadzwy-
czajną starannością, odłamana u podstawy. Bezużyteczna.
Dlaczego poszedłeś do Aliny? – brzęczał nieustannie Yurij. Po co jej
szukać?
Żeby odzyskać moc, rzecz jasna. Wszechświat chciał go upokorzyć,
zmusić, żeby zwrócił się do pary żałosnych sierot jak żebrak na kolanach.
Dlaczego do niej poszedłeś?
Bo przy niej znowu był człowiekiem. Kiedyś Alina była naiwna,
samotna, desperacko pragnęła aprobaty – wszystko to sprawiało, że w prze-
szłości niezwykle łatwo mógł manipulować swoimi żołnierzami. A jak go
przechytrzyła? Przez czysty upór. Pragmatyczny impuls, który pozwolił jej
przetrwać w sierocińcu, znieść wiele lat bez korzystania z mocy. I coś wię-
cej. Wiedział kiedyś, jak to się nazywa, setkę żywotów temu. „Jeszcze nie
jest dla ciebie za późno”, powiedziała. Mogła mieć rację, ale nie po to
wywalczył sobie drogę powrotną ze śmierci, żeby dać się teraz uratować.
Nie było dla niego żadnej pokuty. Wszystko, co zrobił, zrobił dla gri-
szów, dla Ravki.
A plaga? Czy mógł ją dodać do listy swoich rzekomych zbrodni? Musiał
przyznać, że ponosi częściową winę. Chociaż gdyby młody król był tak
grzeczny, żeby położyć się i umrzeć zgodnie z planem, obisbaya zostałoby
zakończone i Fałda nigdy by nie pękła. Ale jak straszna może być ta plaga?
Ravka przeżyła gorsze rzeczy, tak samo jak on.
Spojrzał na trzymaną w rękach popsutą zabawkę. Nie powinien był tu
przychodzić. Czuł zapach wzruszonej ziemi, kadzidło z kościoła powyżej.
To miejsce było tylko grobem, niczym więcej.
Chciał wydostać się z ciemności, znaleźć się z powrotem pod bladym
zimowym słońcem. Zamknął za sobą klapę i wyszedł po schodach z piw-
nicy, ale zatrzymał się w drzwiach kościoła. Słyszał, jak kapłan mówi, sły-
szał szuranie i pomruk tłumu. Ludzie musieli wejść, kiedy on zatonął
w myślach.
Jaki to był dzień? Zebrali się na poranne nabożeństwo?
Kapłan opowiadał o Sankt Nikołaju, małym chłopcu, którego omal nie
pożarli żeglarze-kanibale, kiedy ruszył nauczać biednych i głodnych. To
była krwawa i dziwna opowieść, podobnie jak wszystkie żywoty świętych.
Może nadszedł czas na nową historię, na pojedynczego świętego więk-
szego od wszystkich, jacy go poprzedzali, który nie rozdziela swojej mocy
jak jakiś bankier, notujący w księdze rachunkowej modlitwy i dobre
uczynki. Może nadszedł czas na nowego rodzaju cud.
W kryjówce przy drzwiach Aleksander uniósł ręce i skupił się na ikonie
namalowanej nad kapłanem. Powoli cienie zwinęły się wokół rozłożonych
rąk Sankt Ilii, zaczęły wyciekać mu z ust.
Z piersi wiernych wyrwały się zduszone okrzyki. Kapłan odwrócił się
i padł na kolana. Aleksander spijał ich strach i zdumienie. Uderzały mu do
głowy jak tanie wiśniowe wino, które pił… nie pamiętał kiedy.
Widzisz, Yurij, zaczęła się epoka cudów.
Przemknął przez kościół, przybierając formę wirującej chmury cienia.
Tłum wiernych krzyknął.
Nie mógł po prostu pojawić się znikąd, wskrzeszony. Pozostało zbyt
wiele dawnych uraz i padnie zbyt wiele pytań. Nie, tu się kryła lepsza opo-
wieść. Stanie się Yurijem, pozwoli chłopcu mówić za niego i kiedy nadej-
dzie czas, mnich stanie się jego wybrańcem – chłopcem, który pochodzi
znikąd i został obdarzony wielką mocą. Ludzie uwielbiali bajkę o Alinie.
Pokochają i tę.
Uda się do Fałdy. Znajdzie tych, którzy wierzą w Bezgwiezdnego Świę-
tego.
Nauczy świat zgrozy przemieszanej z podziwem.
22
Nina
Nina nie chciała się ruszyć z łóżka. Hanne powiedziała rodzicom, że jej
przyjaciółka jest chora i że zaszkodziły jej ostrygi podane poprzedniego
dnia na śniadanie.
– Zapominam, że nie przywykła do luksusów Lodowego Dworu –
powiedział Brum, a jego głos niósł się przez uchylone drzwi. – Musi jed-
nak dołączyć do nas, żebyśmy razem mogli świętować.
To powinno mnie rozgniewać.
Ta myśl przyszła i odeszła. Nina czuła, że tonie, ale nie chciała walczyć,
żeby wydostać się na powierzchnię. Chciała leżeć w łóżku, pod przykry-
ciami ciężkimi jak woda. Nie chciała myśleć i nie chciała udawać, że nic jej
nie jest.
Miała wrażenie, że ktoś otworzył jej pierś i wyciął z niej serce. Fjerdanie
zbombardowali Os Altę. Zrzucili bomby na domy, w których spały dzieci,
na targi, gdzie niewinni ludzie prowadzili swoje interesy. Zbombardowali
dom Niny, miejsce, gdzie znalazła radość i akceptację jako mała dziew-
czynka. Ilu jej przyjaciół zginęło? Ilu zostało rannych? Była w gabinecie
Bruma, widziała mapę stolicy Ravki, ale nie rozumiała. Gdyby tylko…
Zapadła się głębiej, niżej; tonęła.
Wieści nadeszły w trakcie przyjęcia, raptem kilka dni po królewskim
polowaniu. Była z Brumami w sali balowej, w tym samym pomieszczeniu,
w którym książę omal nie zemdlał. Trzymała talerz z wędzoną rybą
i kawiorem, rozmyślając od niechcenia, że jeszcze żaden szpieg nie był
równie dobrze karmiony. Rozeszła się wieść, że księciu Rasmusowi zabro-
niono brać udział w królewskim polowaniu, ale szkody dla jego reputacji
zostały nieco złagodzone przez opowieści o tym, że dobrze prezentuje się
w stroju jeździeckim i z każdym dniem sprawia wrażenie silniejszego.
– Przekonamy się – mruknął Brum. – Może sobie wywatować ramiona
kurtki, ale nie stanie się od tego lepszym królem.
Siwy Redvin tylko prychnął.
– Wsadźmy go na konia i przekonajmy się, co się stanie.
– To okrutne – odezwała się wtedy cicho Hanne. – Kpicie z niego
z powodu jego słabości, a potem karzecie go, gdy ośmiela się zmienić.
Redvin się roześmiał.
– Twoja córka ma słabość do tego bladego szczeniaka.
Jednakże wyraz twarzy Bruma stał się lodowaty.
– Książę jest bezkarny, Hanne. Lepiej będzie, jeśli to zapamiętasz.
Rasmus może cię teraz faworyzować, ale jeśli zmieni zdanie, nie będę
w stanie cię chronić.
Na te słowa Nina zadygotała, przypominając sobie Rasmusa ze szpicrutą
w ręce i krew na policzku Jorana.
Hanne jednak nie spuściła wzroku i popatrzyła ojcu w twarz z niezłomną
determinacją. Nina wiedziała, że powinna ją szturchnąć, dotknąć delikatnie
jej ręki, przypomnieć, że powinny okazywać słabość i łagodność, żeby nikt
nie odgadł ich siły, ale nie mogła tego zrobić. To była prawdziwa Hanne,
dziewczyna o sercu wilka. Uleczenie księcia nie tylko uczyniło Rasmusa
silniejszym, przypomniało też Hanne, kim powinna być, kim mogłaby się
stać, gdyby Fjerda nie znajdowała się w uścisku takich mężczyzn jak jej
ojciec.
Milczący pojedynek został przerwany przez rwetes w sali tronowej,
gwar, który narastał, aż zamienił się w ryk, a potem wiwaty i oklaski.
– Co się dzieje? – zapytała Ylva.
Nina nigdy nie zapomni uśmiechu, który wypłynął na twarz Bruma
w tamtej chwili – to był wyraz czystej przyjemności.
– Stolica Ravki płonie! – krzyknął ktoś.
– Zbombardowaliśmy Os Altę!
– Przyparliśmy ich do muru!
Nina nie do końca wiedziała, skąd dobiegają głosy. Ludzie ściskali dłoń
Bruma, poklepywali go po plecach. Ona miała uczucie, jakby stała na
brzegu wzburzonego morza: fale uderzały w nią raz za razem, a ona starała
się zachować równowagę.
Hanne wzięła ją za rękę.
– Co się stało? – szepnęła Nina.
Usłyszała własny głos jakby z ogromnej odległości.
– Wygląda na to, że przeprowadzono nalot – odpowiedziała Hanne. –
Fjerdańskie bombowce uderzyły w Os Altę.
– Ale to… to niemożliwe. Miasto znajduje się za daleko.
Podłoga przechylała się pod nogami Niny.
– Nic ci nie jest, Milu? – zapytała Ylva.
– Musisz wziąć się w garść – szepnęła Ninie do ucha Hanne. – Ojciec
zauważy.
Nina przywołała każdy posiadany okruch siły i zmusiła się do przybrania
zdumionego wyrazu twarzy.
– Czyli Nikołaj Lancov nie żyje?
Te słowa zostawiły ohydny posmak w jej ustach. Zimny pot spływał jej
po karku.
– Nie – odparł z goryczą Brum. – Ten mały łajdak wyślizgnął się nam
tym razem.
Tym razem. A co z Adrikiem i Leoni? Z Zoyą? Z pozostałymi?
– Jeden z pilotów wrócił z dziwną opowieścią o potworach na niebie nad
miastem – mówił dalej Brum. – Myślę, że to nerwica frontowa.
– Pomóż mi – błagała Hanne Nina. – Wyciągnij mnie stąd.
I Hanne to zrobiła. Pozwoliła, żeby życzliwa publika otoczyła rodziców,
a sama wyprowadziła Ninę z sali.
Nina nie wiedziała, co się z nią dzieje. Brała udział w walce. Trzymała
ukochanego w ramionach, gdy umierał, a mimo to miała teraz wrażenie, że
cały jej świat wali się wokół niej, jakby był zrobiony z papieru. Serce biło
jej jak szalone. Suknia wydawała się za ciasna. Ilu ludzi zginęło, kiedy ona
bawiła się w szpiega? Widziała mapę celów, po prostu nie zrozumiała, co
ma przed sobą. Chciała krzyczeć, płakać. Jednakże Mila Jandersdat nie
mogła zrobić żadnej z tych rzeczy.
Zanim dotarły do komnat Brumów, ubranie miała przesiąknięte potem.
Drżąc, złapała się umywalki i zwymiotowała, a potem osunęła się na pod-
łogę. Nogi nie były w stanie dłużej jej utrzymać.
Całe szczęście, że Hanne była silna, bo musiała zaciągnąć Ninę do łóżka
i przebrać w koszulę nocną. Nina wiedziała, że zemdleje. Uściskała dłoń
Hanne.
– Spraw, żeby zachorował – zażądała.
– Co?
– Hanne, wróć na przyjęcie i zachowuj się, jakby nic się nie stało.
Potrzebuję, żebyś osłabiła księcia.
– Ale Rasmus…
– Hanne, proszę – błagała Nina, zaciskając palce. – Zrób to dla mnie.
Hanne odgarnęła włosy ze zlanej potem twarzy Niny.
– Dobrze – powiedziała. – W porządku. Obiecaj mi tylko, że odpocz-
niesz.
Dopiero wtedy Nina pozwoliła sobie zatonąć w falach morza – i tam już
została, zatopiona pod kołdrami przez całą noc i cały dzień, który potem
nastąpił. Hanne przychodziła i wychodziła. Próbowała przekonać Ninę,
żeby coś zjadła. Nina miała jednak wrażenie, że słyszy ją z daleka. Dryfo-
wała w jakimś spokojnym miejscu i chciała tam pozostać otulona w ciszę.
Na lądzie czekało zbyt dużo bólu.
Dopóki nie usłyszała głosu Bruma na korytarzu.
– Nie obchodzi mnie, że jest chora. Może sobie nawet umierać. Jeśli kró-
lowa życzy sobie ją widzieć, to ta żona handlarza ryb ma się zwlec z łóżka.
Królowa Agathe. Jak przez mgłę Nina przypomniała sobie, co powie-
działa Hanne. Instynkt wziął w niej górę i wykazała dość rozsądku, żeby
wymyślić nowy podstęp. Musiała jednak wziąć się w garść, żeby wykorzy-
stać jego skutki.
– Jeśli zaszkodziło jej coś, co zjadła, to z pewnością musi już czuć się
lepiej, prawda? – zasugerowała Ylva. – Musi zobaczyć się z królową.
– Nie mam na to czasu. Za pół godziny muszę znaleźć się poza pierście-
niem murów na Drokesteringu. Nie każę moim ludziom czekać z powodu
słabowitego półgłupka.
Drokestering. Nina próbowała przypomnieć sobie to słowo. Pochodziło
ze starofjerdańskiego: święto drüskelle z okazji zwycięstwa. Obchodziło się
je w lasach, zwykle trwało całą noc.
– Przyprowadzę ją – zaoferowała Hanne. – Daj mi tylko… Daj mi tylko
chwilę, żebym ją przygotowała.
Nina odepchnęła się od łóżka, żeby usiąść. Jej skóra pachniała kwaśno
od potu i strachu. Włosy miała potargane, z głodu i pragnienia kręciło jej
się w głowie.
– Wstałaś! – powiedziała Hanne, podbiegając do łóżka. – Dzięki niech
będą Djelowi, myślałam, że wymkniesz mi się na zawsze.
– Wstałam – wychrypiała Nina.
Hanne nalała jej trochę wody.
– Przyszli słudzy królowej. Mają lektykę. Królowa usłyszała, że zacho-
rowałaś, i pragnie, żebyś spotkała się z jej osobistym lekarzem.
Nina szczerze wątpiła, żeby tego właśnie chciała królowa.
– Masz coś do jedzenia? – zapytała.
– Mogę przynieść ci trochę bulionu albo parę suchych tostów. Słyszysz
mnie? Królowa…
– Słyszałam. Poproszę kubek bulionu.
– Powinnaś się też umyć.
– To było niemiłe.
– To było szczere.
Nina nie miała czasu na kąpiel, więc opłukała się, najlepiej, jak zdołała,
zimną wodą z umywalki i skropiła się perfumami. Chłód wody jej nie prze-
szkadzał. Potrzebowała wszystkiego, co ją obudzi.
Przeczesała włosy grzebieniem, ale nic nie mogła poradzić na ziemisty
kolor skóry ani sińce pod oczami.
– Hanne, pomożesz mi? – zapytała, kiedy przyjaciółka wróciła z bulio-
nem. – Musisz mnie przeformować. Chciałabym…
– Mniej przypominać trupa?
– Chodzi mi o coś więcej. Chciałabym wyglądać jak święta. Dasz radę?
Hanne podeszła do okna, żeby mieć więcej światła. Delikatnie przesu-
wała rękami po twarzy Niny.
– Nie musisz wstrzymywać oddechu – powiedziała.
Nina zagryzła usta.
– Przestań! – zbeształa ją Hanne, łapiąc ją za podbródek. – Popsujesz
moją robotę.
– Przepraszam.
Policzki Hanne zaróżowiły się. Puściła podbródek Niny. Skupiła się na
włosach.
– Twój ojciec mówił coś o brakujących listach? – zapytała Nina.
– Nie słyszałam, żeby wspominał o nich komukolwiek. O ile mi wia-
domo, nie wprowadzono też nowego protokołu bezpieczeństwa.
Czyli Brum jeszcze się nie zorientował, że listy zaginęły, ale dowie się
o tym, gdy tylko sejf zostanie otwarty.
– Już! – powiedziała chwilę potem Hanne. – Zrobione.
– Tak szybko?
Hanne podała jej lusterko.
– Sama zobacz.
Nina spojrzała w zwierciadło. Jej skóra lśniła jak wypolerowany mar-
mur, bladoróżany rumieniec muskał policzki, blond włosy lśniły srebrzy-
ście. Wyglądała jak skąpana w księżycowym świetle.
– Naprawdę ćwiczyłaś.
Hanne robiła wrażenie prawie zawstydzonej.
– Trochę. Na sobie. Dlaczego królowa chce się z tobą widzieć?
– Dlatego że jej syn choruje.
– Przeze mnie.
– To ja błagałam cię, żebyś mi pomogła. Żebyś pomogła obu naszym
krajom.
– Jak cierpienie księcia ma pomóc Ravce albo Fjerdzie?
– Musisz mi zaufać – odpowiedziała Nina. – A Rasmusowi przyda się
trochę cierpienia po tym, co zrobił Joranowi w namiocie myśliwskim.
– On nie lubi czuć się słaby.
– Nikt tego nie lubi. Nie może jednak okazywać dobroci tylko wtedy,
kiedy czuje się silny.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Hanne? – Ylva mówiła cicho, ale nagląco. – Mila musi przyjść. W tej
chwili.
Zawinęły Ninę w szlafrok Hanne i owinęły jej głowę szalem, żeby Ylva
i Brum nie zauważyli efektów formowania.
Opierając się ciężko na Hanne, Nina dała się wyprowadzić na korytarz
i do lektyki niesionej przez służących królowej.
– Jest ciężka – narzekał jeden ze strażników.
– Sprawia więcej kłopotów, niż jest warta – warknął Brum.
– Papo! – wykrzyknęła Hanne.
– Jarl, dość tego – powiedziała Ylva. – Widać, że Mila źle się czuje.
Nina opadła na poduszki i gapiła się na sufit, gdy niesiono ją koryta-
rzami Białej Wyspy. Zamknęła oczy i sięgnęła ku duchom na cmentarzu, do
Linor Rundholm, dawnej dwórki królowej.
Powiedz mi, co muszę wiedzieć. Powiedz mi, czego chcesz.
Odpowiedź była klarowna i brutalna: końca dynastii Grimjer.
Nina nie mogła jej tego obiecać. Mając do wyboru okrucieństwo Jarla
Bruma i małostkową przemoc księcia Rasmusa, wybrałaby księcia. Los
i Fjerda sprzysięgli się przeciwko niej i zostały jej same parszywe opcje.
Mogę obiecać tylko zemstę, odparła. A teraz mów do mnie.
Lektykę zaniesiono do tej samej sali tronowej, w której królowa już
wcześniej przyjęła Ninę.
– Chcesz zobaczyć się z moim lekarzem? – zapytała ostro królowa z ala-
bastrowego tronu.
Nina usiadła prosto, szal zsunął się z jej głowy i światło z okien padło na
jej świeżo uformowaną twarz.
– Nie potrzebuję lekarza. Zresztą co dobrego zrobił dla twojego syna?
Królowej zaparło dech w piersi.
– Postawcie ją – rozkazała. – Zostawcie nas.
Chwilę potem służący wyszli i zostały same: królowa siedziała na tronie,
a Nina stała przed nią.
– Wcale nie zachorowałaś? – zapytała królowa.
– Wpadłam w trans – skłamała gładko Nina. – Gdzie twój syn, królowo
Agatho?
– Nie może wstać z łóżka. Od… od kilku dni kaszle krwią. Co się z nim
dzieje? Modliłam się codziennie, dwa razy dziennie…
– Wasze podżeganie do wojny rozgniewało Djela.
Królowa Agatha zmarszczyła czoło.
– Atak na Os Altę?
– To grisza uratowała twojego syna i ściągnęła na niego błogosławień-
stwo Djela.
– Bombardowanie było wielkim sukcesem militarnym Fjerdy!
Oczywiście, że tak. Nina wciąż miała przed oczami triumfalną twarz
Bruma na sali balowej, nadal słyszała wiwaty tłumu. Nie mogła jednak po
prostu powiedzieć królowej, co ma dla niej zrobić. Agathe musiała sama do
tego dojść.
Uniosła głowę, wiedząc, że światło złoci kontury jej twarzy.
– Wiesz, co stoi między Wielkim Pałacem i Małym Pałacem w stolicy
Ravki?
Agathe pociągnęła za guzik srebrnej szaty, jakby gorset za mocno ją ści-
skał.
– Królewska kaplica.
– Wybudowana w miejscu, gdzie stał Pierwszy Ołtarz. Gdzie wzniesiono
pierwsze modlitwy do pierwszych świętych.
– Fałszywa religia.
Jednakże odpowiedź była powolna, ostrożna.
– To tam Fjerdanie zrzucili ognisty deszcz.
– To był rozkaz Jarla Bruma, a nie mojego syna.
– Nie władacie tym krajem? Nie uczyniono tego w imieniu Grimjerów?
Agathe oblizała usta.
– W… w Djerholmie krążą szepty, że griszowie to dzieci Djela.
Nareszcie. Dotarło do niej.
– Djel jest dobrym ojcem. Chroni swoje dzieci. Jak każdy kochający
rodzic.
Królowa złapała się za głowę, jakby sama myśl o tym, że griszowie mają
boże błogosławieństwo, mogła rozpłatać jej czaszkę.
– To herezja!
Nina rozłożyła szeroko ręce w geście bezradności.
– Nie potrafię wyjaśnić takich rzeczy.
– Jesteś kłamcą i heretyczką. Twoje transy i przewidywania są niezgodne
z naturą. Ty…
Nina odchyliła głowę, oczy uciekły jej w głąb czaszki.
– Krwawiłaś i krwawiłaś. Wiedziałaś, że stracisz to dziecko tak jak
pozostałe. Posłałaś słodką Linor do podziemi i kazałaś jej przyprowadzić
griszę uzdrowicielkę. Nazywała się Pavlina. Obiecałaś jej wolność. Jednak
nigdy nie zamierzałaś jej uwolnić. Siedziała przy tobie godzinami, aż do
późnej nocy. Trwała przy tobie dzień po dniu, lecząc cię, lecząc księcia już
w twoim łonie. Opowiadała ci bajki, gdy ogarniał cię niepokój. A kiedy pła-
kałaś, śpiewała ci kołysanki.
– Nie. – To słowo zabrzmiało jak jęk.
Nina miała fatalny głos do śpiewu, ale starała się jak najbardziej naśla-
dować melodię, jaką nuciła zmarła kobieta: „Dye ena kelinki, dya derushka,
shtoya refkayena lazla zeya”. To była stara ravkańska piosenka ludowa:
„Wysoko w górach, wysoko wśród drzew żarptak śpi na złotej gałęzi”.
– Ty znasz… ravkański?
– Nigdy do tej pory nie wypowiedziałam ani słowa w tym języku. Wiem
tylko to, co pokazuje mi Djel. Pavlina powiedziała ci, że miała córkę, małą
dziewczynkę, którą obiecałaś, że znowu zobaczy.
Królowa zapłakała.
– Potrzebowałam pomocy!
– Djel to wszystko ci wybacza.
Chociaż nie ja, pomyślała Nina. Twój drzewny bóg jest o wiele bardziej
wspaniałomyślny.
– Ale nie wybaczy ci mordowania kolejnych griszów. Nie, kiedy twój
syn zawdzięcza życie griszy.
– Ale jak… jak mam to powstrzymać? Nasi ludzie chcą wojny.
– Jesteś tego pewna? Czy po prostu tak ci powiedziano? To twoi genera-
łowie pragną wojny. Ludzie chcą, żeby ich synowie i córki żyli. Chcą spać
we własnych łóżkach i uprawiać pola. Będziesz słuchać swoich generałów
czy Djela? Wybór należy do ciebie. – Nina przypomniała sobie linijkę
z jednej z historii o świętych, jaką przeczytała w starej książce dla dzieci:
„Możesz wybrać wiarę albo strach. Ale tylko jedna z tych rzeczy da ci to,
czego pragniesz”.
– Nie wiem, co robić.
– Wiesz. Słuchaj uważnie. Woda słyszy i rozumie. – Nina ukłoniła się
i ruszyła do wyjścia.
– Ośmielasz się odwracać do mnie plecami?
Śmiały ruch, ale Nina musiała pokazać Agathe, że nosi pancerz wiary.
Nie mogła okazać lęku.
– To Djelem powinnaś się martwić, moja królowo – odpowiedziała. –
Dopilnuj, żeby on nie odwrócił się do ciebie plecami.
Wyszła z sali tronowej i ruszyła pośpiesznie korytarzem. Za daleko się
zapędziła? Czy dokładnie tak daleko, jak należało? Czy nasiono, które
posadziła, zbliży ich do pokoju? Czy właśnie naraziła siebie i być może
także Hanne?
Nie mogła zastanawiać się nad tym teraz. Dokonała wyboru, a tego wie-
czoru miała więcej pracy do wykonania. Wcześniej była zbyt nieprzytomna,
żeby pojąć słowa Bruma, które padły pod drzwiami jej pokoju, ale teraz
jeden wyraz rozbrzmiewał w jej głowie: Drokestering. Drüskelle będą tej
nocy w lesie, z dala od Lodowego Dworu, będą świętować podstępny atak
na Ravkę.
To szansa dla niej, żeby wyrwać Magnusa Opjera z sektora drüskelle.
Ravka krwawiła, a ona nie mogła naprawić szkód wyrządzonych przez wro-
gów. Jednakże Nikołaj Lancov wciąż żył. To znaczyło, że pozostała
nadzieja. Mogła zadać Fjerdzie cios i – być może – zapewnić swojemu kró-
lowi niewielką przewagę w walce.
Nadszedł czas, żeby trochę narozrabiać.
23
Nikołaj
Nikołaj zamierzał się przespać, ale kiedy już dostatecznie długo powiercił
się i pokręcił, żeby zrozumieć, że nie zaśnie, wstał z obcego mu łóżka
w Apartamencie Irysowym ze szczerym zamiarem wzięcia się do pracy. To
jednak też mu się nie udało. Napisał wiadomość do Ketterdamu i nie pozo-
stało mu nic innego, jak czekać na odpowiedź. Chociaż starał się skupić na
schematach rakiety, jakie przyniesiono mu z Lazlayonu, nie sposób było
patrzeć na plany skreślone przez Davida, na notatki zapisane jego ścisłym
charakterem pisma na marginesach, i nie zatracać się w smutku, w niekoń-
czących się gdybaniach, jak można było ocalić życie przyjacielowi. Wciąż
widział połamane ciało Davida wyciągane z gruzów, krew i kurz na jego
zmiażdżonej piersi.
Podszedł do okna. Okolice pałacu pokrywał śnieg. Z tego miejsca nie
było widać szkód spowodowanych przez bombardowanie. Świat robił wra-
żenie cichego, zwyczajnego, spokojnego. Nikołaj wysłał wcześniej wiado-
mość do Tamar, kazał jej się dowiedzieć, czy królowa Shu Hanu wiedziała
o bombardowaniu, czy Shu Han i Fjerda sprzymierzyli się przeciwko
Ravce, kości niezgody, o którą walczyli od wieków. Wątpił jednak, by to
była prawda. Makhi miała własne plany. Gdyby spostrzegła słabość Ravki,
zajęłaby ją podstępem, zanim Fjerda zdobyłaby ją siłą. I gdyby nie odwaga
Isaaka i słabość losu do ciekawych zwrotów w historii, królowa Shu Hanu
mogłaby tego dokonać. Jednakże tam, gdzie Makhi zawiodła ze swoim
skalpelem, Fjerdanom może się udać z młotem. Mogli się cieszyć ze zbu-
rzonych budynków, ze statków i lataczy, które zniszczyli, i nigdy nie dowie-
dzieć się o prawdziwym śmiertelnym ciosie, jaki zadali Ravce – odebrali jej
Davida Kostyka.
Przyjaźń Nikołaja z Davidem nie była głośna. Nie dzielili się wieloma
sekretami, nie spędzali hałaśliwych nocy na śpiewaniu sprośnych pijackich
przyśpiewek. Większość wspólnego czasu spędzili w milczeniu, zmagając
się z trudnymi problemami inżynierskimi, przeglądając wzajemnie swoje
prace, popychając się wzajemnie do przodu. Przy Davidzie władza i urok
osobisty Nikołaja nie miały znaczenia. Davida interesowała tylko nauka.
Powinien być tu bezpieczny – zamknięty w swoim warsztacie z dala od
frontu. Tyle że nigdzie nie było już bezpiecznie. Gdzieś na północy Fjerda-
nie wznosili toasty za atak z zaskoczenia i czekali na reakcję Ravki.
A kiedy Ravka nie będzie mogła odpowiedzieć, przestaną czekać. Dokonają
inwazji. Tylko gdzie? Kiedy?
Ruch w ogrodzie na dole przyciągnął jego wzrok. Dostrzegł ciemne
włosy, pelerynę z niebieskiej wełny. Zoya. Przeszła za żywopłoty, minęła
fontanny i zagłębiła się w cienistym lesie.
Odkąd wróciła, nie miał okazji z nią porozmawiać. Nie winił jej za to, że
go unika. Wysłał ją z misją, nie udzieliwszy jej należytego wsparcia.
Pozwolił, żeby wrogowie splugawili jej dom. Dokąd jednak wybierała się
teraz?
Nie pozwolił sobie zbyt długo namyślać się nad nocnymi wycieczkami
Zoi. Nie chciał tego robić. Jeśli miała kochanka, to nie była to jego sprawa.
A jednak obracał w głowie różne możliwości, a każda kolejna była gorsza
od poprzedniej. Członek królewskiej gwardii? Przystojny piekielnik? Przy-
jaźniła się z generałem Penskim, i to z winy Nikołaja. Zmusił ich do bliż-
szej współpracy. Oczywiście generał był dwadzieścia lat starszy i miał
wąsy, których nie dało się inaczej opisać niż „przesadne”, ale kim był Niko-
łaj, żeby kwestionować gusta Zoi?
Wciągnął spodnie na nocną koszulę, sięgnął po płaszcz i buty, i kilka
sekund później był już na korytarzu, ignorując zaniepokojone spojrzenia
pałacowych strażników.
– Wszystko w porządku! Spocznij! – zawołał.
Od czasu fjerdańskiego ataku wszyscy byli podenerwowani, a nie było
powodu do paniki, kiedy on pędził, żeby zachować się jak zadurzony
uczniak.
Co właściwie zamierzał jej powiedzieć? „Widzę, że udajesz się na
schadzkę! Stój w imieniu króla!”?
Jej buty zostawiły ślady na śniegu. Wszedł za nią w las. Pod drzewami
było ciemno, trudno było znaleźć ścieżkę. To błąd, pomyślał. Miała prawo
do prywatności. A on zdecydowanie nie chciał znaleźć jej w objęciach
innego mężczyzny.
Dostrzegł ruch między gałęziami. Zoya stała naprzeciwko gęstwiny
w zachodniej części pałacowego ogrodu, jej oddech rysował się obłoczkiem
w nocnym powietrzu, twarz okalało futro srebrnego lisa, którym obszyto
kaptur. Dokąd, u diabła, się wybierała?
Szła wzdłuż muru po przeciwnej stronie wodnych ogrodów, gdzie Niko-
łaj bawił się jako dziecko. Znajdował się tam tajny tunel prowadzący do
Lazlayonu. Otworzył usta, żeby ją zawołać, ale zawahał się, gdy odsunęła
ciężką masę pnączy i odsłoniła drzwi w murze.
Poczuł się urażony i nic nie mógł na to poradzić. Fakt, że Zoya miała
przed nim sekrety, nie był żadną niespodzianką, ale żeby miał je jego wła-
sny pałac?
– Myślałem, że ten etap mamy już za sobą – mruknął.
Zoya wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła drzwi i zniknęła za nimi. Niko-
łaj się zawahał. Nie zamknęła drzwi.
Zawróć, powiedział sobie. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
W drewnie drzwi wyrzeźbiono dwie gwiazdy – takie same jak gwiazdy
na fresku w jej pokoju, dwie małe iskry namalowane na banderze miota-
nego sztormem stateczku. Nigdy nie zapytał, co oznaczają.
Musiał się dowiedzieć, co znajduje się po ich drugiej stronie. Serio, to
mogła być kwestia bezpieczeństwa narodowego.
Minął plątaninę pnączy i wszedł do miejsca, które – jak nagle zdał sobie
sprawę – było starym ogrodem warzywnym. Do tej pory myślał, że zosta-
wiono go odłogiem, porzucono na pastwę lasu, kiedy przeniesiono warzyw-
nik bliżej kuchni. Ogródek nie widniał na żadnych nowych pałacowych pla-
nach.
Czymkolwiek było kiedyś to miejsce, teraz stało się czymś zupełnie
innym. Nie było tu równych grządek kapusty, uporządkowanych wzorów
żywopłotów tak lubianych przez pałacowych ogrodników. Wierzby pochy-
lały się nad ścieżkami jak kobiety pogrążone w żałobie, ich odziane w lód
gałęzie muskały ośnieżoną ziemię jak pasma włosów. Kwiaty i krzewy
wszelkiego rodzaju przelewały się z rabat, wszystkie pobielone mrozem –
świat ze śniegu i szkła, ogród duchów. Zoya zapaliła latarnie wzdłuż sta-
rego kamiennego muru i teraz stała plecami do Nikołaja, jakby była częścią
ogrodu, kamienną dziewczyną, która czeka, aż zostanie odkryta pośrodku
labiryntu.
– Kończy mi się miejsce – powiedziała, nie odwracając się do niego.
Od początku wiedziała, że on tam jest. Chciała, żeby ją śledził?
– Opiekujesz się tym ogródkiem?
Spróbował wyobrazić sobie Zoyę pocącą się w słońcu, z ziemią pod
paznokciami.
– Kiedy moja ciotka została zabita, a ja wróciłam do Małego Pałacu,
żeby walczyć ze Zmroczem… potrzebowałam miejsca, w którym mogła-
bym być sama. Godzinami chodziłam po lesie. Nikt mi się tu nie naprzy-
krzał. Nie pamiętam, kiedy znalazłam drzwi, ale czułam się tak, jakby
ciotka zostawiła je tu dla mnie, żebym je znalazła jak zagadkę do rozwiąza-
nia.
Zoya zwróciła swój idealny profil ku migoczącemu nocnemu niebu.
Kaptur opadł jej na plecy. Zaczął padać śnieg, osiadał na ciemnych falach
jej włosów.
– Sadzę tu coś nowego za każdego utraconego griszę. Filodendron za
Marie. Cis dla Sergieja. Tawułka dla Fedyora. Nawet Ivan ma tu swoje
miejsce. – Dotknęła zamarzniętej łodyżki. – Zakwitnie na pomarańczowo
latem. Zasadziłam to dla Harshawa. Te dalie były dla Niny, kiedy myśla-
łam, że została złapana i zabita przez Fjerdan. Kwitną latem idiotycznymi
czerwonymi kwiatami. Są wielkości talerzy obiadowych. – Odwróciła się
teraz i Nikołaj zobaczył łzy na jej policzkach. Uniosła ręce w geście, który
na poły wyrażał błaganie, na poły zagubienie. – Kończy mi się miejsce.
To tutaj regularnie wymykała się po nocach – nie do kochanka, ale żeby
opłakiwać zmarłych. Tutaj wylewała łzy, z dala od ciekawskich oczu, gdzie
nikt nie widział, jak spada jej zbroja. Tutaj griszowie mogli żyć wiecznie,
każdy utracony przyjaciel, każdy żołnierz.
– Wiem, że to, co zrobiłam, jest niewybaczalne.
Skonsternowany Nikołaj zamrugał.
– Niewątpliwie zasługujesz na karę za swoje przestępstwa… ale jakie
właściwie?
Rzuciła mu nienawistne spojrzenie.
– Straciłam naszego najcenniejszego więźnia. Pozwoliłam, żeby nasz
najbardziej śmiercionośny wróg odzyskał moc i… dostał amoku.
– „Amok” to lekka przesada. Może po prostu „zaszalał”.
– Nie udawaj, że to nic wielkiego. Prawie na mnie nie patrzysz, odkąd
wróciłam.
Bo łaknę twojego widoku, odparł w myślach. Bo perspektywa stawienia
czoła tej wojnie i tym stratom bez ciebie napełnia mnie strachem. Bo odkry-
wam, że nie chcę walczyć o przyszłość, jeśli nie mogę znaleźć sposobu na
przyszłość z tobą.
Był jednak królem, a ona jego generałem i nie mógł jej powiedzieć tego
wszystkiego.
– Patrzę na ciebie teraz. – Spojrzeli sobie w oczy pośród ciszy ogrodu.
Jej oczy były intensywnie niebieskie i głębokie jak studnie. – Nigdy nie
musisz prosić mnie o wybaczenie.
Zawahał się. Nie chciał wiązać się mocniej z człowiekiem, którego nie-
nawidziła, ale nie chciał też, żeby pozostały między nimi sekrety. Jeśli prze-
trwają tę wojnę, jeśli jakoś zdołają powstrzymać Fjerdę przed wkroczeniem
do Ravki, będzie musiał zawrzeć prawdziwe małżeństwo, prawdziwe przy-
mierze z kimś innym. Będzie musiał albo zapewnić pokój z Fjerdą poprzez
ożenek z Fjerdanką, albo ukoić urażoną dumę Kerchu, wiążąc się na zawsze
z córką Hirama Schencka. To była jednak przyszłość, która może nigdy nie
nadejść.
– Wyczułem, kiedy Zmrocz się wyrwał. Demon… w jakiś sposób o tym
wiedział. I przez chwilę byłem tam z tobą.
Myślał, że Zoya okaże odrazę, może nawet się przerazi, ale ona powie-
działa tylko:
– Chciałabym, żebyś tam był.
– Tak?
Teraz robiła wrażenie poirytowanej.
– Oczywiście. Kogo innego miałabym wybrać, żeby wspierał mnie
w walce?
Z trudem powstrzymał radosną pieśń, która chciała mu się wyrwać
z piersi.
– To być może największy komplement, jaki w życiu usłyszałem. Raz
primabalerina z królewskiego baletu powiedziała mi, że tańczę walca jak
anioł.
– Może gdybyś tam był… – Urwała.
Oboje jednak wiedzieli, że obecność Nikołaja niczego by nie zmieniła
w tej konkretnej walce. Skoro Zoya i żołnierze słońca nie mogli powstrzy-
mać Zmrocza, to najpewniej nie dało się go powstrzymać.
Jeszcze jeden wróg, z którym nie wiemy, jak walczyć, pomyślał Nikołaj.
Zoya ruchem podbródka wskazała mury.
– Widzisz, co tu rośnie?
Zerknął na splątane szare gałęzie, które ciągnęły się wzdłuż obwodu
ogrodu.
– Cierniowy krzew.
Zwyczajny cierniowy krzew, jak przypuszczał, nie pradawne cierniowe
drzewa, jakich potrzebowali do obisbaya.
– Wzięłam zaszczepki z tunelu, który prowadzi do Małego Pałacu. To
same kolce i gniew, pokryte ładnymi, bezużytecznymi kwiatami i owocami
zbyt gorzkimi, żeby dało się je jeść. Nie ma w nich nic wartego miłości.
– Ogromnie się mylisz.
Zoya spojrzała na niego, a jej oczy zabłysły srebrem: to były oczy
smoka.
– Tak?
– Popatrz, jak rośnie, jak chroni wszystko w tych murach. Jest silniejszy
od wszystkiego w tym ogrodzie, znosi każdą pogodę. I bez względu na
zimę, jaką przetrzyma, rozkwita raz za razem.
– A jeśli zima będzie za długa i zbyt sroga? Jeśli nie zdoła ponownie
zakwitnąć?
Bał się wyciągnąć do niej rękę, a jednak to zrobił. Ujął obleczoną
w rękawiczkę dłoń. Nie odsunęła się, tylko wtuliła w niego jak kwiat stula-
jący płatki przed nocą. Objął ją. Przez chwilę jakby się wahała, ale potem
z cichym westchnieniem wsparła się na nim. Zoya śmiercionośna. Zoya
zaciekła. Jej ciężar był jak błogosławieństwo. Nikołaj był silny dla swojego
kraju, dla żołnierzy, dla przyjaciół. Bycie silnym dla niej znaczyło coś
innego.
– To wtedy będziesz gałęziami bez kwiatów – szepnął w jej włosy. –
I dla odmiany pozwolisz, żebyśmy my, pozostali, byli silnymi do nadejścia
lata.
– To nie była metafora.
– No pewnie, że nie.
Chciałby tak stać wieczność w ciszy pośród śniegu, żeby spokój tego
miejsca mógł ich chronić.
Zoya otarła łzy. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że płakała.
– Gdybyś powiedział mi trzy lata temu, że będę płakać z powodu Davida
Kostyka, tobym cię wyśmiała.
Uśmiechnął się.
– Kopnęłabyś mnie.
– On i ja… nie mieliśmy ze sobą niczego wspólnego. Nasza decyzja,
żeby sprzymierzyć się z Aliną, związała nas; wybór, żeby walczyć u jej
boku, chociaż wiedzieliśmy, że Zmrocz ma większe szanse na wygraną.
Miał więcej doświadczonych wojowników, a za sobą całe lata planowania
i rozumienia.
– Ale to my zwyciężyliśmy.
– Tak. Chwilowo.
– No to jak tego dokonaliście? Jak my tego dokonaliśmy?
– Szczerze? Nie wiem. Może to był cud. Może Alina naprawdę jest
świętą.
– Bredzisz w żałobie, ale jeśli raz nam się poszczęściło i stał się cud, to
może znowu nam się poszczęści.
Wyszli z ogrodu i ruszyli z powrotem przez las. Na ścieżce rozstali się
tak jak zawsze – ona poszła do griszów, on do Wielkiego Pałacu. Chciał ją
zawołać. Chciał pójść za nią przez śnieg. Jego kraj nie potrzebował jednak
zakochanego chłopaka goniącego za samotną dziewczyną. Potrzebował
króla.
– I króla dostanie – powiedział do siebie i odszedł z powrotem do ciem-
nych pokojów w pałacu.
24
Mayu
***
Mówiło się, że nikt nie zna wszystkich sekretów pałacu w Ahmrat Jen,
ale Tavgharad znał większość z nich. Istniały ukryte wejścia, z których
korzystały zarówno gwardzistki, jak i członkowie królewskiej rodziny, tajne
komnaty, z których można było obserwować członków rodu królewskiego,
nie przeszkadzając im, oraz – oczywiście – tajne wyjścia na wypadek
wybuchu powstania lub innej naglącej sytuacji.
Mayu poprowadziła Tamar i Ehri ukrytymi schodami do tunelu, który
biegł pod ogrodami i wychodził poza pałacowymi murami – a przynajmniej
za tym, co kiedyś było murami. W tym miejscu uderzyła plaga. Ta część
ogrodu i sadów wygląda jak miejsce po wybuchu; jak stara kopalnia, eks-
ploatowana tak długo, że nie pozostało w niej zupełnie nic. Aż pozbawiono
ją wszelkiego życia.
– Co to jest? – zapytała Ehri. – Co jest przyczyną?
– Kiedy indziej zajmiemy się tym wrogiem – odparła Tamar. – Nie
zatrzymujmy się.
Ruszyły w dół niskiego zbocza do sadu śliwkowego, gdzie czekał już
powóz. Wsiadły do niego. Tamar porozmawiała z dwoma towarzyszącymi
im jeźdźcami. Byli ubrani jak wieśniacy, ale nosili rewolwery.
– Do królowej – powiedziała i zanim Mayu zdołała lepiej przyjrzeć się
jeźdźcom, oni już galopowali przez pola.
Chociaż wszystkie drogi w okolicy królewskiego pałacu były dobrze
utrzymane, powóz pojechał bocznymi bitymi drogami, żeby nie zwracać
niczyjej uwagi. Podskakiwał na każdej koleinie i każdym kamieniu. Mayu
i Tamar przywykły do trudnych dróg, ale nawet w półmroku powozu Mayu
widziała, że księżniczka się męczy.
Odliczała w myślach mile, szukając w ciemności charakterystycznych
punktów. Jeśli mapa w jej głowie nie kłamała, to kierowały się w stronę
doliny Khem Aba, która słynęła głównie z upraw i hodowli, ale były tam
skalne grzbiety i kaniony, w których można było ukryć rządowe laborato-
rium.
Powóz zwolnił. Tamar otworzyła drzwi i przysiadła na stopniu, żeby
porozmawiać z kolejnym jeźdźcem, zanim odjechał.
– Obiekt znajduje się milę od nas – powiedziała, gdy powóz się zatrzy-
mał. – Dalej pójdziemy piechotą. Nie wiemy, co może tam czekać.
– A statek powietrzny? – zapytała Ehri.
– Już leci.
Ehri zagryzła dolną wargę.
– A jeśli się mylimy? Jeżeli niczego tam nie ma? Jeśli moja babka…
– Czas na wątpliwości minął – przerwała jej Mayu. – Ruszajmy.
Noc była zimna, ciemna i cicha, słychać było tylko rechot żab i szum
wiatru w trzcinach. Mayu cieszyła się, że opuściła powóz. Pieszo czuła się
bezpieczniej, była gotowa do reakcji.
Kilka minut później zobaczyła budynek ze spadzistym dachem.
– Co to za zapach? – zapytała Ehri.
– Obornik – odparła Tamar.
Ciche muczenie rozległo się gdzieś przed nimi.
– To obora! – wykrzyknęła Mayu.
Tamar dała znać, żeby szły dalej.
– To była obora.
Królowa Makhi ukryła swoją tajną placówkę na widoku. Jej posłaniec
doprowadził ich prosto na miejsce.
Złapała przynętę. Ehri specjalnie powiedziała Makhi, że zostawiła gri-
szów na straży babki w Pałacu Tysiąca Gwiazd. Wiedziały, że groźba nie
powstrzyma Makhi, ale wiedziały również, że nie będzie mogła wysłać
Tavgharadu przeciwko Leyti Kir-Taban: gwardzistki nigdy nie podniosłyby
ręki na królową z rodu Taban, nawet jeśli nie zasiadała już na tronie. Kim
więc mogła się posłużyć przeciwko sile griszów? Żołnierzami, którzy nie
powinni istnieć: kherguudami. Żeby ich wysłać, musiała przekazać wiado-
mość do jednego ze swoich tajnych laboratoriów, a zwiadowcy Tamar
ruszyli śladem jej wysłannika.
Mayu miała tylko nadzieję, że Reyem znajduje się za tymi ścianami. Nie
było widać strażników wokół obory; pilnował jej tylko ktoś, kto wyglądał
jak nocny stróż.
– Jesteś pewna, że to jest właściwe miejsce? – zapytała.
Tamar skinęła głową.
– Stróż ma karabin wielostrzałowy. O ile krowy nie planują masowej
ucieczki, to tego typu broń jest lekką przesadą. – Wskazała na prawą stronę
podwórza za ogrodzeniem. – Na drzewach siedzi czujka.
Mayu i Ehri zerknęły w cienie.
– Skąd wiesz? – zapytała Mayu.
– Czuję jego bicie serca – odpowiedziała Tamar.
Ciałobójczyni. Mayu czasem o tym zapominała. Tamar była śmiertelnie
niebezpieczna nawet bez toporków i broni palnej w rękach.
– Zostańcie tutaj – powiedziała Tamar.
– Nigdy w życiu nie robiłam niczego podobnego – mruknęła Ehri, kiedy
czekały w ciemnościach. – A ty?
– Tylko podczas szkolenia – przyznała Mayu.
Należała do Tavgharadu. Nie powinna bać się śmierci. Nie powinna
w ogóle się bać. Nigdy jednak nie widziała prawdziwej walki, nigdy nie
brała w niej udziału. Isaak był pierwszą osobą, jaką zabiła.
Co czekało za tymi drzwiami? Gdyby zostały złapane, co powinna zro-
bić? Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewała. Będzie walczyła aż
do śmierci, jeśli zajdzie potrzeba. Za siebie, za brata, za Isaaka, który zginął
na darmo. Próbowała skupić się i zachować spokój, jakiego starały się
nauczyć ją instruktorki.
Może za dużo czasu spędziła w mieście. Nie przywykła do ciemności
nocy, zatrzęsienia gwiazd na niebie, odgłosów pustej przestrzeni – żab,
świerszczy, jakiegoś świergotu wśród drzew. Odetchnęła poirytowana.
– Prowincja jest o wiele bardziej hałaśliwa, niż się spodziewałam.
Ehri zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
– O tym właśnie marzę.
– O oborze?
– O spokoju. Zawsze marzyłam, że wybuduję sobie dom w górach,
w wąwozie, gdzie zmieściłabym mały amfiteatr, może nauczałabym
muzyki. Pewnie mogłabyś tam ze mną się udać. Ty i reszta mojego Tavgha-
radu.
Zapadło między nimi milczenie, wspomnienie kobiet, które obie znały.
– Nie krzyczały – podjęła z drżeniem w głosie Ehri. – To ja krzyczałam,
kiedy płonęły. – Gdy otworzyła oczy, były mokre od łez i srebrzyły się
w świetle księżyca. – Zrobiłabyś to? Gdybyś nie była w izbie chorych
i moja siostra wydałaby rozkaz?
Tak. Nie dla Reyema. Nie z powodu długu, jaki u niego miała. Nawet
teraz wiedziała, że łamie złożoną przysięgę, zgodnie z którą do tej pory
żyła: że przede wszystkim ma chronić królową z rodu Taban. Służyła Ehri,
żyła w jej domu, ale ostatecznie to królowej Makhi powinna być wierna.
Kochała tę prostotę, tę pewność. Nigdy więcej jej nie odzyska.
– Umarłabym razem z moimi siostrami – przyznała.
– I mnie też skazałabyś na śmierć?
– Nie wiem. – Mayu pomyślała o konsternacji w oczach Isaaka, kiedy
zdał sobie sprawę, co zrobiła. Próbował jej powiedzieć, że nie jest królem,
ale wtedy było już za późno. – Myślałam, że rozumiem śmierć, ale już nie
jestem tego taka pewna.
Chwilę potem usłyszały stłumiony łoskot i przybiegła do nich Tamar.
– Zabiłaś go? – zapytała Ehri.
– Obniżyłam mu tylko tętno. Pozostanie nieprzytomny i obudzi się
z bólem głowy.
Mayu zobaczyła, co Tamar ma na sobie, i z jej piersi wyrwał się zdu-
szony okrzyk.
– Skąd to masz? Nie masz prawa nosić…
– Nie mogę tam wejść jako ravkański żołnierz. I mam wszelkie prawo.
Jestem griszą. Moi ludzie są torturowani za tymi ścianami.
Mayu próbowała odsunąć od siebie oburzenie. Tamar nosiła czarny mun-
dur Tavgharadu, krótkie włosy ukryła pod czarną czapką włożoną na bakier,
na ramieniu miała karneolowego sokoła. Mayu wiedziała, że te rzeczy, te
symbole i zwyczaje nie powinny już mieć dla niej znaczenia. A jednak
miały.
Spróbowała spojrzeć w ciemność za plecami Tamar.
– Są tam?
– Posłaniec królowej Makhi przybył jakiś kwadrans przed nami. Już
odjechał. Światła się palą, ale nie ma okien na parterze. Może już mobili-
zują kherguudów do akcji, a może poczekają do rana. Nie wiem, w co się
wpakujemy. Ehri, możliwe, że czeka nas walka…
– Zostałam wyszkolona w walce.
– Wiem – odpowiedziała Tamar. – Sama z tobą ćwiczyłam i wiem, że
swoje potrafisz, ale kherguudowie to inny rodzaj żołnierzy i jeśli coś ci się
stanie, wszystkie nasze plany spalą na panewce. Nie będziemy mieli środka
nacisku na Makhi. Dlatego trzymajmy się planu i jeśli coś pójdzie nie tak,
uciekaj. Wynoś się stąd i wracaj do Nagha i Zihun.
Ehri skinęła głową.
– W porządku.
Tamar skinęła na Mayu.
– Chodźmy.
Wzięły księżniczkę między siebie i podeszły prosto do frontowych
drzwi.
– Ej, ty! – zawołał nocny strażnik, podnosząc wysoko latarnię. – Kto
idzie…? Och! – Pochylił się nisko. – Księżniczko Ehri, słyszeliśmy, że do
nas wróciłaś, ale… my… Wybacz, Wasza Wysokość, nie uprzedzono nas,
że mamy się ciebie spodziewać. Zwłaszcza o takiej porze.
– Przyjęliście posłańca od mojej siostry?
– Raptem parę chwil temu.
– Królowa zmieniła rozkazy i muszę je przekazać. – Ehri pokazała straż-
nikowi zwój z kleksem z zielonego wosku.
– Mogę to zobaczyć?
– Słucham?!
Sprawiała wrażenie, jakby urosła o sześć cali. Uniosła brew. Głos miała
zimny. Mimo szpiczastego podbródka i drobnej sylwetki była ucieleśnie-
niem królowej Makhi. I dobrze, bo na zielonym wosku nie odbito królew-
skiej pieczęci.
Nocny stróż sprawiał wrażenie, jakby chciał znaleźć sobie głęboką jamę
i do niej wskoczyć.
– Wybacz, Wasza Wysokość. – Zaczął po omacku szukać kluczy.
Drzwi się odsunęły, ukazując mroczne wejście. Dwóch mężczyzn sie-
działo przy stole. Jeden był ubrany po wojskowemu, drugi nosił niebieskie
szaty medyka. Mieli nieco zaspane oczy, jakby dopiero co ich obudzono.
Leżał przed nimi stos papierów… i fiolka z rdzawopomarańczowym pły-
nem.
– Księżniczka Ehri Kir-Taban ma wieści od swojej najwznioślejszej sio-
stry – wysapał strażnik.
Żołnierz i doktor wstali i ukłonili się, ale miny mieli nieco skonsterno-
wane.
– Moja siostra nabrała wątpliwości co do wysłania kherguudów na tę
konkretną misję – powiedziała Ehri.
Doktor uniósł fiolkę płynu.
– Jeszcze ich nie obudziliśmy. Mamy odstąpić od planu?
Ehri złożyła dłonie; Mayu wiedziała, że w ten sposób próbuje zapano-
wać nad nerwowymi ruchami.
– Tak. Tak, odstąpcie. Ale skoro już tu jestem, chciałabym się rozejrzeć.
Mężczyźni popatrzyli po sobie niepewnie.
– Moja siostra i ja byłyśmy pod ogromnym wrażeniem tego, co tu osią-
gnięto.
– Królowa mówiła o mnie księżniczce? – zapytał zaskoczony doktor. –
Jestem zaszczycony.
Ehri posłała mu swój najcieplejszy uśmiech.
– Zatem pokażesz mi i moich strażniczkom swój nadzwyczajny projekt?
Żołnierz obrzucił spojrzeniem odziane w czarne mundury Tamar i Mayu.
– Najlepiej pewnie będzie, jeśli tu zostaną. To najściślej tajna placówka.
Księżniczka zaśmiała się z rozbawieniem.
– Myślisz, że moja siostra o tym nie wie? Nigdy nie wysłałaby mnie tu
bez straży. – Zmrużyła oczy. – Dlaczego oczekujesz, że pójdę tam bez-
bronna?
– Ależ ja… ja nigdy bym …
– Mam wrogów w rządzie. Podobnie jak wszyscy z rodu Taban. Może
chcesz wykorzystać tę okazję, żeby uderzyć w moją rodzinę?
– Powinnyśmy zabrać go na przesłuchanie – zasugerowała Tamar.
– Nie! – Żołnierz uniósł ręce. – Jestem wierny tylko rodzinie Taban.
Twoje gwardzistki są tu mile widziane.
Teraz Ehri znowu się uśmiechnęła.
– Doskonale.
Skinęła ręką i doktor śmignął do wielkich metalowych drzwi, które nie
powinny w ogóle znajdować się w oborze.
Mayu przeszedł dreszcz, gdy drzwi się uchyliły. Pomieszczenie za nimi
było ogromne i słabo oświetlone.
– Co to za zapach? – zapytała Tamar.
Był słodki, dławiąco słodki.
– To środek usypiający, niezbędny, żeby kontrolować ochotników, kiedy
znajdą się już pod wpływem parem. A bez parem nie są w stanie tworzyć
kherguudów.
Ochotnicy. Miał na myśli griszów.
– Podajemy go także kherguudom. Nocą stają się niespokojni, bo nie
potrzebują już tak naprawdę snu.
Co on ma na myśli? – zdziwiła się Mayu. Dlaczego Reyem miałby nie
potrzebować snu?
Dawna obora została podzielona na trzy obszerne części. Po lewej znaj-
dowała się swego rodzaju sypialnia zbiorowa: rzędy piętrowych łóżek
i umywalek. Większość lokatorów leżała na kocach, ich wychudzone piersi
unosiły się i opadały gwałtownie, z ich ciał zostały praktycznie same kości
i woskowa skóra.
– Jak długo… – Tamar przełknęła ślinę. – Jak długo ochotnicy mogą żyć
w tym stanie?
– To zależy – odpowiedział doktor. – Starsi badani znoszą to gorzej, ale
czasem wydaje się, że to kwestia siły woli.
Młody mężczyzna na dolnym łóżku uniósł głowę i spojrzał na nich
pustymi oczami. Miał jasne jak len włosy, różową, rumianą skórę. W ogóle
nie wyglądał na Shu. Mayu szturchnęła Ehri.
– Skąd oni pochodzą? – zapytała Ehri.
– Och, to Bergin. Jest z Fjerdy.
– I przybył tu z własnej woli? – zapytała Tamar.
Doktor miał dość przyzwoitości, żeby się zawstydzić.
– No cóż… Przybył dostatecznie chętnie po tym, jak raz spróbował
parem.
Skinął na Bergina. Grisza wstał. Nosił swego rodzaju mundur: luźne
szare spodnie i kurtkę z takiego samego materiału. Mayu widziała despera-
cję na jego twarzy, tę samą bezradność co u innych więźniów. Widziała jed-
nak także coś więcej: gniew. Nadal się wściekał. Wciąż walczył.
– Bergin był tłumaczem w koncernie spedycyjnym we Fjerdzie, ale
kiedy odkryto jego moce, próbował uciec z kraju. Nasi żołnierze przechwy-
cili go i zaproponowali mu azyl.
Wściekłość zapłonęła w oczach Bergina. Mayu wątpiła, żeby opowieść
doktora miała wiele wspólnego z faktami. Bergin został pewnie uśpiony
przez żołnierzy i wzięty do niewoli, żeby służył jako „ochotnik”.
– Wzięliśmy go do pracy przy Szarańczy.
– Szarańczy? – spytała Tamar.
– Przemiana zwykłego żołnierza w kherguuda jest niewiarygodnie skom-
plikowana, więc łączymy ochotników w pary z kandydatami spośród żoł-
nierzy. Oczywiście czasem ochotnik umiera, zanim ukończy pracę, ale
coraz lepiej panujemy nad dobieraniem dawek w taki sposób, żeby przedłu-
żyć ich życie.
– Nadzwyczajne – powiedziała Tamar tonem ostrym jak klinga, która
prosi się o krew.
Doktor tego nie zauważył, ale Bergin owszem – jego niebieskie oczy
natychmiast spojrzały czujniej. Opierał się o jeden z wielkich, klocowatych
stołów, które zajmowały środek pomieszczenia.
– Tutaj dokonuje się wielkie dzieło – powiedział doktor.
Mayu zobaczyła świdry, piły do kości, długie kawałki mosiądzu i stali,
ustrojstwo zespawane w coś na kształt skrzydła. Podłoga była zrobiona
z metalu podziurawionego dużymi odpływami. Żeby łatwiej zmywało się
krew.
To nie jest dawna obora, zrozumiała. To rzeźnia. Tu się zabija zwierzęta.
Na drugim końcu znajdowała się druga zbiorowa sypialnia. Łóżka bar-
dziej przypominały trumny, zapieczętowane mosiężne sarkofagi.
– A to są nasze dzieci o żelaznych sercach, kherguudowie.
Oto dowód istnienia programu Makhi, torturowania griszów, wynatu-
rzeń, jakie tworzyli. Ale czy jej brat był pośród nich?
Tamar położyła rękę na ramieniu Mayu, która zdała sobie wtedy sprawę,
że drży.
– Jak się nazywają? – zapytała Ehri.
– Szarańcza, Omen, Skarabeusz, Ćma…
– Nie – wyrwała się Mayu, nie mogąc powstrzymać gniewu. – Ich praw-
dziwe imiona.
Doktor wzruszył ramionami.
– Właściwie to ich nie znam.
Mayu chwyciła głowicę szpona, starając się zapanować nad frustracją.
Spojrzała na księżniczkę, żeby ta zrozumiała jej potrzebę. Owszem, uzy-
skały dowody, ale gdzie się podziewał jej brat?
– Jestem ciekawa – powiedziała Ehri. – Czy to bezpieczne, otworzyć
taki… pojemnik?
– Ależ tak, całkowicie – odpowiedział doktor, już biorąc się do otwiera-
nia sarkofagu. Pokrywa odskoczyła z niespodziewanym trzaskiem. –
Budzimy ich za pomocą stymulantu ze zwykłej jurdy. Jednakże w tym sta-
nie są bezpieczni. Kherguudowie to żołnierze idealni.
Czy tym właśnie jestem? – zastanawiała się Mayu. Żołnierką, która
odbierze życie niewinnemu człowiekowi, zamorduje księżniczkę, będzie
patrzyła, jak jej siostry płoną dla kaprysu królowej?
Doktor uniósł pokrywę. W środku leżała kobieta; oddychała płytko,
marszczyła czoło we śnie.
– Źle sypiają – mruknął medyk.
Śpiąca żołnierka wyczuła jakiś zapach; jej nozdrza się rozdęły. Tamar
odsunęła się od pojemnika. Kherguudowie podobno potrafili zwęszyć obec-
ność griszy. Idealni żołnierze. Idealni myśliwi.
– Jeszcze jeden, poproszę – powiedziała Ehri.
Doktor wcisnął kolejny włącznik i otworzył następną pokrywę.
– Zrobiliśmy komory snu dość szerokie, żeby mieścili się w nich także ci
ze skrzydłami.
Mayu spojrzała na mężczyznę, który leżał w pojemniku. Za plecami miał
złożone skrzydła z mosiądzu. Z czoła wyrastały mu metalowe rogi. To nie
był Reyem. Czy on w ogóle tu był? Jeśli nie, to jak znajdą placówkę, w któ-
rej jest trzymany?
Doktor otworzył trzeci pojemnik. Uśmiechnął się.
– To cię zainteresuje, księżniczko. Coś nowego, nad czym zaczęliśmy
pracować. To Szarańcza. Daliśmy mu metalowe szczypce przyspawane do
kręgosłupa. Dobrze znosi przemianę.
Mayu wiedziała, że to będzie jej brat, zanim spojrzała do sarkofagu.
Reyem spał. Miał ten sam zaniepokojony wyraz twarzy co pozostali,
jakby miał sny nie myśliwego, ale zwierzyny. Nie widziała go prawie od
roku, ale to był ten sam Reyem, wysoki i szczupły, z długimi włosami jak
zawsze zebranymi w wysoki węzeł. Miał malutką bliznę w kształcie pół-
księżyca na policzku, od kamienia – kamienia, który rzuciła w złości, cho-
ciaż nigdy nie chciała zrobić bratu krzywdy. Płakał, ale powiedział rodzi-
com, że się po prostu przewrócił.
Przyczepiono mu do pleców skrzydła, a przy biodrach miał metalowe
szczypce, zaopatrzone w liczne przeguby i podobne do owadzich odnóży.
Żołądek podszedł jej do gardła.
Doktor podszedł do kolejnego pojemnika.
Bergin patrzył ze swojego miejsca przy stołach, ale Mayu miała to
w nosie. Pochyliła się i ujęła rękę Reyema w dłonie.
– Bracie – szepnęła.
Jego czoło się wygładziło. Przez sen uścisnął jej dłoń. Poczuła pieczenie
łez w gardle.
– Jestem tu, Reyemie. Wszystko będzie dobrze.
– Kebben – mruknęła Tamar. Jej twarz nieco złagodniała. Może bardziej
niż ktokolwiek inny rozumiała, co to znaczy zostać oderwaną od brata bliź-
niaka.
– Musimy go stąd zabrać – orzekła Mayu.
Tamar skinęła głową.
– Już posłałam naszych zwiadowców, żeby obudzili ministrów. Nie chcę,
żeby Makhi miała szansę posprzątać tutaj, zanim oni to zobaczą.
– Tyle że my przechwyciliśmy waszych zwiadowców – rozległ się
wysoki, dźwięczny głos z progu.
Królowa Makhi stała przy metalowych drzwiach w otoczeniu gwardzi-
stek z Tavgharadu.
– Wasza Wysokość! – wykrzyknął doktor, pochylając się w ukłonie aż
do podłogi.
Tamar stanęła tak, żeby zasłonić księżniczkę Ehri.
– Jakie to ciekawe, zobaczyć cię w tym mundurze, Tamar Kir-Bataar –
powiedziała Makhi, wchodząc do pomieszczenia.
Doktor zmrużył oczy, jakby próbował sobie przypomnieć, gdzie słyszał
to imię.
– Słodka Ehri – powiedziała Makhi. – Naprawdę myślałaś, że tak łatwo
dam się przechytrzyć? Jesteś nowicjuszką w tej grze, w którą ją grałam od
dzieciństwa.
– Reyem – szepnęła nagląco Mayu. Uścisnęła jego dłoń. – Reyemie,
obudź się, proszę.
Musieli natychmiast opuścić to miejsce.
– Pozwól – powiedziała królowa, przyciskając serię guzików na ścianie.
Rozległ się głośny syk i bladopomarańczowa mgiełka wystrzeliła z kra-
ników u szczytu pojemnika.
– Nie! – krzyknął Bergin.
Oczy brata Reyema otworzyły się, gdy wciągnął stymulant w płuca.
– Reyem?
Popatrzył na Mayu pustym wzrokiem.
– Ta sentymentalna więź kebben nigdy nie miała dla mnie sensu – przy-
znała Makhi. – Miałam urodzić się jako bliźniak, ale zamordowałam brata
w łonie. A przynajmniej tak powiedziała mi niańka. Powiedziała, że to dla-
tego urodziłam się z połową duszy. Z przyjemnością popatrzę, jak twój brat
zabija was wszystkie.
– Reyemie, to ja. Mayu.
Mocniej uścisnął jej rękę.
– Tak, to ja. Znasz mnie. Reyemie, musisz z nami iść.
– Śmiało – powiedziała królowa. – Rób to, do czego zostałeś stworzony.
Reyem zacisnął pięść. Mayu krzyknęła i padła na kolana, gdy brat poła-
mał jej wszystkie kości w dłoni.
25
Nina
Malejący księżyc wisiał nad Lodowym Dworem, jego brzegi były rozmyte
przez chmurną obietnicę śniegu. Nina słyszała odgłosy świętowania dobie-
gające z królewskiego pałacu – arystokraci pili i tańczyli, ciesząc się ze
zbombardowania Os Alty. Gdzieś w dzikich lasach Brum i jego drüskelle
dziękowali Djelowi i przygotowywali się do nadchodzącej wojny.
Ona jednak walczyła w wojnie od bardzo długiego czasu. Dzisiejszej
nocy zamierzała narobić prawdziwych szkód. Zniszczyła listy królowej
Tatiany. Teraz chciała zabrać stąd jedynego człowieka, który mógł potwier-
dzić ich istnienie.
Plan był prosty, ale ogromnie niebezpieczny. Najpierw musiała dostać
się do sektora drüskelle. Nie mogła po prostu wejść do Lodowego Dworu
i potem wyjść, musiała więc dotrzeć tam tajną ścieżką prowadzącą przez
lodową fosę. Nie była to przyjemna opcja. Przez ostatnie miesiące właści-
wie nie robiła nic poza siedzeniem i knuciem. Była doskonała w obu tych
rzeczach, ale tej nocy będzie potrzebowała siły i zręczności żołnierza, jakim
była kiedyś, a nie sztuczek szpiega, jakim się stała. I będzie potrzebowała
Hanne. Nie lubiła jej narażać, ale musiała przyznać, że wyglądałoby to
znacznie mniej podejrzanie, gdyby razem zostały przyłapane, niż gdyby
przyłapano ją samą, obcą w Lodowym Dworze.
Ubrały się jak do jazdy konnej – dwie dziewczyny, które wymknęły się,
żeby poszaleć, jak to zwykła robić Hanne. Nina z radością pozbyła się cięż-
kich spódnic. Razem przekroczą lodową fosę ubrane na biało, z zasłonię-
tym włosami dla lepszego kamuflażu. Potem Hanne pomoże jej pokonać
mur – o ile nie zostaną natychmiast dostrzeżone i zawleczone z powrotem
do swoich komnat, gdzie miałyby czekać na karę.
– Nie ma żadnych drzwi na dole? – zapytała wcześniej Nina.
Powinna była codziennie rano robić pompki.
– Tylko drüskelle wiedzą, gdzie są. Ale to nie problem. Potrzebujemy
tylko otwartego okna.
– I sposobu dotarcia do tego otwartego okna.
Hanne się nie przejęła.
– Mogę zabrać sprzęt do wspinaczki z szopy u podnóża Starego Zegara.
Korzysta się z niego przy czyszczeniu iglicy.
– Słodki Djelu, ty już to kiedyś robiłaś.
– Raz. Może dwa.
– Hanne!
Hanne wzruszyła ramionami.
– Za pierwszym razem, gdy przeszłam przez mur, chciałam się tylko
przekonać, czy dostanę się na dach sektora dyplomatycznego.
– A za drugim?
Hanne skrzywiła się, zdradzając wyrzuty sumienia.
– Możliwie, że chciałam sama iść na targ. A za trzecim…
– Powiedziałaś dwa razy!
– W zatoce były wieloryby. Miałam nie pójść i ich nie zobaczyć?
Nina roześmiała się, chociaż wyobrażanie sobie, jak Hanne wymyka się
w szaleńczy sposób z Lodowego Dworu, wywołał w niej niepokój. Jeśli
Hanne przyjmie propozycję małżeństwa pod koniec Jerjaniku, to może
zostać uwięziona tu na zawsze.
Na razie jednak Nina musiała się skupić na Magnusie Opjerze.
Wędrówka przez lodową fosę była potworna, mimo grubych butów
stopy jej przemarzły, zanim dotarły z Hanne do cieniutkiego paska brzegu
przy sektorze drüskelle. Potrzebowały kilku prób, żeby kotwiczka dobrze
się zaczepiła, ale już parę chwil później Hanne wspinała się po linie, jakby
miała w sobie coś z wiewiórki.
– Naprawdę… – zrzędziła Nina. – Mogłaby ze względu na mnie chociaż
spróbować udawać, że to sprawia jej jakąś trudność.
Kiedy już Hanne znalazła się na dachu, złapała linę, zaparła się mocno
i Nina zaczęła się wspinać, ciesząc się z węzłów i pętli, jakie przywiązano
do sznura. Potem musiały pokonać szczelinę oddzielającą je od właściwego
budynku, w którym mieściły się jadalnia i gabinet Bruma. Starała się nie
myśleć, jak daleko od ziemi się znajduje, i raz jeszcze powtórzyła sobie
w myślach plan. Na plecach niosła ubranie, które podkradły z szafy Bruma.
Nie było to idealne rozwiązanie, ale komendant przez większość czasu nosił
mundur, a one potrzebowały czegoś dla Opjera. Gdy już go uwolni, zabie-
rze go przez lodową fosę do ogrodów. Potem odeśle go mostem razem
z resztą gości wychodzących z przyjęcia i dostarczy prosto w ramiona
Hringsy. Przed odejściem Hanne przeformuje twarz Opjera. Jego podobień-
stwo do Nikołaja było zbyt wielkie, a Nina nie chciała, żeby taka broń wpa-
dła w ręce niewłaściwej osoby.
W końcu dotarła do drugiego końca szczeliny i opadła na dach sektora
drüskelle. Hanne sprawdziła, czy lina jest dobrze obwiązana wokół komi-
nów, a potem obwiązała nią w pasie Ninę.
– Gotowa? – spytała.
Nina złapała się liny.
– Żeby dać się spuścić jak worek mąki prosto do serca siedziby łowców
czarownic?
– To był twój pomysł. Nadal możemy zawrócić.
– Nie podważaj decyzji tego worka mąki. Ten worek mąki jest mądry
ponad swój wiek.
Hanne przewróciła oczami i zaparła się stopami o krawędź dachu, a Nina
zrobiła krok w pustkę. Hannę jęknęła, ale lina praktycznie nie drgnęła.
Hanne powoli opuściła Ninę.
Pierwsze dwa okna, które sprawdziła, były dobrze zamknięte, ale trzecie
ustąpiło i wcisnęła się do środka. Wylądowała ze stłumionym łomotem na
podłodze wyłożonej dywanem. Znajdowała się na schodach. Przez chwilę
nie mogła się zorientować, gdzie jest, ale zeszła jedno piętro i wkrótce zna-
lazła się pod drzwiami do gabinetu Bruma. Tym razem nie miała klucza.
Ponowne ukradzenie go było zbyt ryzykowne, musiała więc otworzyć
zamek wytrychem. Potrzebowała na to żenująco dużo czasu; prawie sły-
szała, jak Kaz się z niej śmieje.
Przymknij się, Brekker, odezwij się do mnie, kiedy już coś zrobisz z tą
ohydną fryzurą, pomyślała.
Może już coś zrobił. Miała taką nadzieję przez wzgląd na Inej.
Nie była pewna, czy wszyscy drüskelle wybrali się do lasu, czy nikt nie
został w siedzibie, a wolała tego nie sprawdzać. Poszła prosto do drzwi pro-
wadzących do celi Opjera, kładąc palec na ustach, żeby dać mu znać, że ma
być cicho.
Cela była pusta. I nieskazitelnie czysta. Przez chwilę miała upiorne wra-
żenie, że wszystko sobie wymyśliła; że Opjera nigdy tam nie było.
Wiem, co widziałam, powiedziała sobie.
Zatem gdzie się podział? Został przeniesiony po zniknięciu listów? Nie,
gdyby Brum wiedział o zaginięciu listów, umieściłby tu większą ochronę.
A za żadne skarby nie zabiłby Opjera. Fjerdanie nie zmarnowaliby prze-
wagi w taki sposób.
Musiała się dowiedzieć, dokąd go zabrano. A nie miała wiele czasu.
Przejrzała dokumenty na biurku Bruma, starając się pilnować, żeby
wszystko wróciło na swoje miejsce. Musiał tam leżeć jakiś rozkaz przenie-
sienia, ślad dyskusji na temat tego, gdzie umieścić tak cennego więźnia.
Zobaczyła typowe plany i mapy oraz coś, co wyglądało jak szkic przecina-
jących się paraboli obok serii równań. Broń? Notatka na górze brzmiała
Hajefetla. „Śpiewak”. Były tam jakieś projekty hełmów, coś, co wyglądało
na zmodyfikowany model karabinu wielostrzałowego, projekt statku mor-
skiego.
Zawahała się. Te mapy, plany – to była zapowiedź kolejnych tragedii
w najbliższej przyszłości? Gdyby tylko była w stanie zrozumieć oznaczenia
celów, które widziała wcześniej na biurku Bruma, mogłaby ostrzec Zoyę
i króla Nikołaja przed nadchodzącym bombardowaniem. Mogłaby ocalić
życie setkom ludzi. Gdyby jednak ukradła te plany, Brum wiedziałby, że
ktoś był w jego biurze. Istniało spore ryzyko, że ona i agenci Hringsy
w Lodowym Dworze wpadliby, zanim nawet plany dotarłyby w odpowied-
nie miejsce, poza tym naraziłaby także Hanne. Mogła przekazać Hringsie
wszystko, co zapamięta, ale musiała się skupić. Miała mało czasu, a przy-
szła tu po Magnusa Opjera.
Wtedy dostrzegła dziwne słowo: Rëvfeder. Lisi ojciec.
Obrzuciła stronę bacznym spojrzeniem, ale to nie był rozkaz przeniesie-
nia, tylko raport z ucieczki. Magnus Opjer w jakiś sposób wydostał się ze
swojej celi i z sektora drüskelle, opuścił Lodowy Dwór. I zabrał ze sobą
listy królowej Tatiany.
Dzięki, że wziąłeś na siebie winę za ich zniknięcie, pomyślała.
Następna linijka sprawiła, że zacisnął jej się żołądek: w zamku drzwi do
celi Opjera znaleziono coś, co wyglądało jak kawałek zaostrzonej kości.
Przypomniała sobie, jak Opjer złapał ją za rękawy i błagał, żeby go
uwolniła. Myślała, że to była desperacja, ale może to było tylko przedsta-
wienie? Czy Magnus Opjer, najcenniejszy i najbardziej znany więzień
Fjerdy, naprawdę uciekł z Lodowego Dworu?
Przebiegły stary łajdak. Prawdziwy lisi ojciec. Podkradł jedną z jej
kościanych strzałek i za jej pomocą otworzył zamek swojego więzienia.
Jeśli potrzebowała dodatkowego dowodu na to, że Opjer jest ojcem króla
Nikołaja, to właśnie go otrzymała.
Gdzie się więc teraz podziewał? Tego nie wiedziała i nie miała jak się
dowiedzieć. Będzie musiała odezwać się do swoich kontaktów w Hringsie,
oprzeć się na informacjach z Ravki. Na razie utknęła w martwym punkcie.
W raporcie spekulowano, że mógł skierować się do swojego domu na pół-
noc od Djerholmu, żeby spotkać się z córką, a może nawet udał się do
Ellingu, gdzie cumowała część jego statków. „Obiekt jest pozbawiony środ-
ków do życia” – napisano w raporcie. „Nie może opłacić rejsu statkiem.
Nie może mieć nadziei na pokonanie granicy i dotarcie do Ravki. To tylko
kwestia czasu, zanim obiekt zostanie odzyskany”.
Nina miała wątpliwości. Magnus Opjer nie był arystokratą. Był człowie-
kiem, który sam do wszystkiego doszedł, potentatem transportu morskiego,
nawiązującego przez całe życie różne kontakty. Stworzył siatkę, dzięki któ-
rej jego przedsiębiorstwo spedycyjne działało. Był też ojcem Nikołaja Lan-
cova. Może i nie miał gotówki, ale udało mu się uciec z Lodowego Dworu
i niewątpliwie nie brakowało mu pomysłowości.
Jakiś dźwięk na dziedzińcu na dole wyrwał ją z zamyślenia. Brama się
otwierała. Czy to możliwe, żeby drüskelle wrócili tak szybko?
Wsunęła raport z ucieczki więźnia między papiery na biurku i pośpiesz-
nie wyszła z biura, pamiętając o tym, żeby przy wyjściu zamknąć drzwi na
zamek. Brum znajdzie gabinet w takim samym stanie, w jakim go zostawił.
Zaczęła schodzić po schodach, kiedy usłyszała głosy na dole. Niech to
diabli.
Pobiegła z powrotem, cicho pomknęła korytarzem, delikatnie sprawdza-
jąc każde drzwi po drodze i modląc się, żeby jedne okazały się otwarte.
Wreszcie ostatnia klamka ustąpiła. Nina weszła do środka i zamknęła za
sobą drzwi z cichym szczękiem, który w jej uszach poniósł się donośnym
echem.
– Co tu robisz?
Obróciła się gwałtownie. Stał przed nią Joran w czarnym mundurze,
z gniewną twarzą i zmrużonymi podejrzliwie oczyma. Tego wieczoru ktoś
inny musiał strzec księcia.
Zastanawiała się gorączkowo, myśli krążyły jej po głowie jak spaniko-
wane przepłoszone ptaki.
Naprawdę to zrobisz? – zdążyła zadać sobie pytanie, kiedy z jej ust już
popłynęły słowa:
– Dowódca Brum kazał mi tu przyjść na spotkanie.
Była teraz Milą, usta jej drżały. Załamywała ręce.
Palce Jorana zatrzymały się nad biczem.
– Komendant nigdy nie splugawiłby tych pokojów obecnością kobiety.
Sięgnęła po kościane strzałki w rękawie. Nie chciała zabić Jorana, ale
zrobi to, jeśli będzie musiała. Kłopot tylko w tym, żeby śmierć wyglądała
na wypadek. Jego ciało było zdrowe, nietknięte przez śmierć czy zepsucie,
więc nie mogła skorzystać ze swojej mocy.
– Nie jestem z tego dumna – odpowiedziała i pozwoliła, żeby łzy napły-
nęły jej do oczu. – Wiem, na co się zgodziłam.
Joran się skrzywił. Nigdy nie okazywał emocji w obecności księcia
Rasmusa i gniew zmienił jego twarz, bardziej upodabniając go do brutal-
nego łowcy czarownic, jakim był.
– Powiedział, że wróci wcześniej – dodała. – Ale wrócili inni.
– Nie wiem, w co pogrywasz, ale komendant o tym usłyszy.
– Pokazał mi tajną ścieżkę przez lodową fosę – powiedziała Nina, czu-
jąc, jak strzałki zsuwają się do jej palców.
Joran zamarł na te słowa. Nikt poza drüskelle nie znał sekretów lodowej
fosy.
– To niemożliwe.
Będzie musiała działać precyzyjnie. Dwie strzałki w wewnętrzne kąciki
oczu, wbite bezpośrednio w mózg. Wyjmie je przed wyjściem i przy odro-
binie szczęścia zminimalizuje upływ krwi i bałagan. To będzie wyglądało,
jakby dostał jakiegoś ataku.
Zrobiła krok w lewo, żeby światło padało prosto na twarz Jorana i pomo-
gło jej dobrze wycelować… I wtedy zamarła.
– To są relikwie.
Kości umieszczone na ołtarzowym obrusie rozłożonym na kufrze na
ubrania. Kawałek drewna wyrzeźbiony w zgrubny kształt słońca oparty
o ścianę.
Joran próbował przesunąć się tak, żeby zasłonić jej widok, ale było już
za późno.
– To ołtarz – powiedziała Nina. – Ołtarz świętych. To dlatego nie towa-
rzyszysz dziś wieczorem księciu. Przyszedłeś się pomodlić.
Nie zaprzeczył. Stał, jakby zapuścił korzenie, znieruchomiał jak zwierzę,
które wyczuwa zagrożenie. Nawet nie wiedział, jak wielkie jest zagrożenie.
Nina mogła go w tej chwili zabić. Szybko. Łatwo.
– Czyje to kości? – zapytała łagodnie, swobodnie, jakby pytała o to, co
jadł na kolację, a nie o herezję, jaką popełnił w murach Lodowego Dworu.
Otworzył usta. Widziała, jak grdyka mu się porusza, ale słowa nie
chciały wyjść z gardła.
– Aliny – wykrztusił. – Kupiłem je w Djerholmie. Wiem, że są pewnie
fałszywe, ale…
– Ale dają ci pociechę.
Ludzie w całej Ravce, a teraz może i we Fjerdzie trzymali relikwie, które
miały należeć do świętych. Kości palców, kawałki kręgosłupa, strzępki
dawnych ubrań. Moc Niny mówiła jej, że kości, które Joran kupił, nie są
nawet ludzkie.
– Była żołnierką – powiedział niemal błagalnie. – Uratowała wielu ludzi.
Zarówno Fjerdan, jak i Ravkańczyków.
– Tego właśnie chcesz?
Podeszła nieco bliżej. Słyszała głosy na korytarzu. Musiała się stąd
wynieść, wrócić do okna i przejść przez lodową fosę razem z Hanne. Z dru-
giej strony musiała też zdobyć zaufanie Jorana. Jeśli wspomni o jej wizycie
Brumowi, będzie po niej.
– Chcę być… dobry. – Pokręcił głową, walcząc z własną logiką. – Żoł-
nierze nie są dobrzy. Są wierni. Są odważni.
Nigdy dotąd nie robił wrażenia równie młodego. Czasem Nina zapomi-
nała, że to tak naprawdę chłopiec, nie ma nawet siedemnastu lat.
– Mogą być też dobrzy.
– Nie my. – Popatrzył wtedy na nią, a w jego niebieskich oczach malo-
wała się udręka. – Nie ja.
– Alina Starkov była nie tylko żołnierką – odezwała się bardzo cicho. –
Była też griszą.
Chłopak zacisnął powieki, pochylił głowę, jakby był gotowy przyjąć
cięgi, na które zasłużył.
– Wiem – odpowiedział chrapliwie. – Wiem, że to świętokradztwo.
– Niekoniecznie.
Otworzył gwałtownie oczy.
– Może griszowie nie są dokładnie tym, w co nauczono nas wierzyć –
ciągnęła Nina. To były słowa Matthiasa z dawnych czasów. Były dla niej
jak balsam, dar, który pomógł jej się uleczyć i zaakceptować to, kim jest. –
Może ich moc to dar od Djela, jeszcze jeden sposób, w jaki ukazuje swoją
moc na tym świecie.
– Nie… Nie, to bluźnierstwo, to…
– Kim jesteśmy, żeby twierdzić, że znamy umysł boga?
Zerknął na nią w taki sposób, jakby spostrzegł w jej twarzy prawdę.
– Czy komendant… Czy on wie, że tak myślisz?
– Nie. To nie uchodzi. Ale nic nie poradzę na to, jak kształtują się moje
myśli.
Złapał się za głowę.
– Wiem.
– Są wśród was inni, którzy czują podobnie?
– Tak – przyznał. Zacisnął zęby. – Ale nie podam ci ich imion.
– Nie pytałam o nie. Nigdy bym nie zapytała.
Nie zamierzała donieść na Jorana. Dlaczego miałaby to robić? Jednakże
po tym, jak haniebnie zawiodła tej nocy, świadomość, że kult świętych sze-
rzy się wśród szeregów mężczyzn szkolonych w nienawiści do griszów,
była nicią nadziei, której chwyciła się obiema rękami.
– Pomożesz mi wrócić na Białą Wyspę? – zapytała.
– Dlaczego nie poczekasz na Bruma, jeśli jest twoim… jeśli jesteś
jego…
Wezbrało w niej mroczne rozbawienie. Z jaką łatwością ci mężczyźni
bawili się rozlewem krwi i cierpieniem, podczas gdy sama myśl o przyjem-
nościach sprawiała, że przestawali myśleć.
Złapała Jorana za rękę.
– Powiem mu, że nie przyszłam tu wieczorem, że nie mogłam zebrać się
na odwagę. Gdyby się dowiedział, że wyszłam z jego pokojów, że ośmieli-
łam się z tobą rozmawiać, musiałabym… musiałabym mu powiedzieć, co
odkryłam.
Joran zesztywniał.
– Wtedy skazano by mnie na śmierć.
– Jestem samotną kobietą w domu potężnego mężczyzny. Nie mam
prawdziwych sprzymierzeńców. Zrobię, co trzeba, żeby przetrwać.
Joran sprawiał wrażenie wręcz zaszokowanego.
– Nie chciałaś zostać jego dziwką?
Na to słowo Nina cała się najeżyła.
– Tak trudno w to uwierzyć?
– Komendant Brum… on nigdy by… nigdy nie wziąłby siłą…
– Nie musi korzystać z siły. Woli inny rodzaj uległości.
Po tych słowach wyraz twarzy Jorana się zmienił.
Wie, że to prawda, pomyślała Nina. Widział, jak bardzo Brum kocha
władzę.
– Kobieta o takiej pozycji jak moja nie może odmówić. Gdyby nie wiel-
koduszność komendanta Bruma, byłoby po mnie. Gdyby taki człowiek jak
Jarl Brum postanowił podać w wątpliwość moją reputację…
Joran strzelał oczami na boki. Widziała, jak czoło błyszczy mu od potu.
Znalazł się na rozdrożu. Nie wiedział już, co jest prawdą, co jest właściwe.
Ołtarz za nim jasno to ukazywał. Skinął głową, jakby debatował sam ze
sobą. Skinął drugi raz.
– Dobrze – powiedział. – Pomogę ci.
Ścisnęło ją w gardle. Joran miał honor, jaki miała nadzieję dostrzec
u księcia Rasmusa. Nie chciał być zabójcą. Nie chciał być okrutny. Niena-
wiść Bruma nie wypaczyła go jeszcze całkowicie. „Okaż moim ludziom
odrobinę litości”. Dla tego chłopca, który nadal walczył o odrobinę dobroci
w sobie, mogła to zrobić.
– Musimy iść – powiedział. Zawahał się, po raz pierwszy zauważając jej
strój. – Dlaczego masz na sobie strój jeździecki?
– Tak kazał mi się ubrać. Chciał mnie zganić.
Na myśl o tym Joran zrobił się purpurowy na twarzy. Nina prawie sama
się zaczerwieniła. Praktycznie słyszała, jak Hanne szepcze jej do ucha:
„Bezwstydnica”.
– Którędy weszłaś do sektora? – zapytał.
– Tajnymi drzwiami – skłamała.
Pokręcił głową zdegustowany, że Brum zdradza sekrety drüskelle dla
dobra tandetnego romansu.
– Mogę cię tam z powrotem zaprowadzić.
Uprzątnął ołtarz. Zamknął wszystko w kufrze i zniknął na korytarzu.
Chwilę potem usłyszała głosy, Joran rozmawiał z kimś, kogo tam zastał.
Przez chwilę była pewna, że podniesie alarm i wyda ją swoim braciom; że
współczucie było tylko podstępem. Potem jednak uchylił drzwi i skinął na
nią.
Na końcu korytarza uniósł gobelin przedstawiający białego wilka
z orłem w zakrwawionym pysku i przycisnął jeden z kamieni. Ściana cof-
nęła się, odsłaniając wąskie, kręcone schody wykute w skale. Nina ukryła
zaskoczenie. Twierdziła przecież, że tędy weszła.
U podstawy ciemnych schodów usłyszała zgrzyt. Drzwi otworzyły się
i wpadł przez nie podmuch zimnego powietrza. Z tego miejsca wydawało
się, że lodowa fosa to tylko cieniutka warstwa szronu i marznącej wody pod
nim. Ona jednak wiedziała, że kryje się pod tym przezroczysty szklany
most. Zerknęła w górę i zdążyła jeszcze zobaczyć zaskoczoną twarz Hanne
znikającą na górze i linę błyskawicznie wciąganą na dach.
– Stąd wrócę już sama – powiedziała.
– Poradzisz sobie?
– Nie będę prosić, żebyś przez wzgląd na mnie ryzykował, że zostaniesz
przyłapany.
Twarz Jorana wyrażała rozdarcie.
– On cię ukarze za to, że nie poczekałaś. Że nie zrobiłaś tego, co kazał.
– Wiem – odpowiedziała, spuszczając wzrok.
– Musisz znaleźć sposób opuszczenia jego domu.
Zrobi to. Kiedy już jej praca zostanie zakończona, nie wcześniej.
– Zrobię to, ale nie mogę zostawić Hanne.
I kiedy tylko to powiedziała, zdała sobie sprawę, że mówi prawdę.
Joran się zawahał.
– Lepiej byłoby, gdybyś trzymała ją z dala od księcia. On nie jest… Jest
słaby.
– Z każdym dniem staje się silniejszy.
Joran gwałtownie pokręcił głową.
– Znam mnóstwo okaleczonych mężczyzn, ludzi, którzy stracili koń-
czyny, którzy żyją z bólem albo chorobą. Znoszą cierpienie bez gierek, po
które sięga Rasmus. Jego skaza nie kryje się w ciele, tylko w duszy.
– Ale Hanne okazywał jedynie dobroć. – Słabe słowa po tym, co Rasmus
zrobił na jej oczach Joranowi. – Przy okazji polowania został upokorzony…
– To nie był pierwszy raz, kiedy stracił nad sobą panowanie. Widziałem,
jak zrzucił chłopca z konia i powiedział, że to był żart. Dziecko uderzyło
o bruk, pękła mu czaszka, ale nikt nie powiedział słowa, bo Rasmus jest
księciem.
Czy to mógł być wypadek? Wygłup, który źle się skończył? Nina nie
była w stanie w to uwierzyć.
– On się zmienia – powiedziała z większą nadzieją, niż naprawdę czuła.
– Im będzie silniejszy, tym mniej będzie czuł, że musi dowodzić swojej siły.
– Teraz bada swoją nową siłę – upierał się Joran. – Czeka, żeby się prze-
konać, kto go powstrzyma. A wiesz, że nikt tego nie zrobi.
Nina postawiła stopę na niewidzialnej ścieżce, czując zimną wodę przez
buty. Zmusiła się do tego, żeby iść powoli, ostrożnie, chociaż w rzeczywi-
stości chciała tylko uciec biegiem z sektora drüskelle i od prawdy w sło-
wach Jorana.
Było zimno. Otuliła się ciasno płaszczem. Nie zostało jej nic innego, jak
iść dalej naprzód. Człowiek sam wybiera sobie ścieżkę. Sam nią kroczy.
Może mieć tylko nadzieję, że ponownie odnajdzie drogę do domu.
26
Mnich
***
Mayu osunęła się na podłogę, gdy Reyem wstał ze swojej kapsuły do spa-
nia. Nadal trzymał jej dłoń w miażdżącym uścisku. Nigdy w życiu nie czuła
podobnego bólu, pożoga szalała w jej żyłach.
Srebrne plamy rozbłysły jej przed oczami. Zobaczyła toporek, który wbił
się w przedramię Reyema.
Reyem puścił ją i rzucił się na Tamar.
Tamar rzuciła drugim toporkiem, ale tylko dla odwrócenia uwagi, bo
zaraz zacisnęła ręce w pięści. Reyem złapał się za pierś, a potem otrząsnął
się z mocy ciałobójczyni i zaatakował.
Wpadł na Tamar, ciskając nią o ścianę. Rozległ się potworny łoskot.
Tamar uderzyła o podłogę, ale w ułamku sekundy poderwała się
z powrotem.
– Wyprowadź Ehri! – warknęła na Mayu.
Tylko jak? Miała jedną zdrową rękę, a między nią a drzwiami stała
Makhi otoczona przez Tavgharad. Niezręcznie dobyła szabli lewą ręką.
Popatrzyła po ścianach, szukając innego wyjścia.
– Podłoga – powiedział Bergin chrapliwym głosem, jakby nawet mówie-
nie było dla niego ogromnym wysiłkiem. – Mają kanał odpływowy.
Oczywiście. Ścieki musiały dokądś spływać.
– Stań za mną! – powiedziała do księżniczki i uderzyła mocno butem
w najbliższą kratę. Raz, drugi. Krata ustąpiła.
– Uciekaj! Ja ich zatrzymam.
Wepchnęła Ehri do odpływu, mając nadzieję, że księżniczka wykaże
dość rozsądku, żeby uciekać tak szybko, jak się da.
– Zatrzymać ją! – rozkazała Makhi. – I zaaplikować tej ravkańskiej
zdrajczyni parem.
Mayu ustawiła się tak, żeby zablokować Tavgharad, ale gwardzistki
przewaliły się przez nią i wskoczyły do kanału w pogoni za Ehri. Doktor
rzucił się do panelu kontrolnego. Pociągnął za jedną z dźwigni i chmura
pomarańczowej mgły buchnęła z przewodu wentylacyjnego najbliżej
Tamar.
Tamar krzyknęła, próbując zrobić unik, ale Reyem złapał ją i cisnął nią
o podłogę, przyszpilając szczypcami jej ręce, gdy próbowała nie wdychać
trucizny.
– Nie! – krzyknęła Mayu.
Wiedziała, że Tamar ma antidotum w kieszeni, ale Reyem ją unierucho-
mił. Nie mogła po nie sięgnąć.
– Jeszcze jeden ochotnik dla sprawy – powiedziała królowa.
Mayu próbowała przebić się do Tamar.
Reyem ją uderzył. Jego pięści były jak kamienie. Musiały zostać
wzmocnione metalem. Złapał ją za kołnierz. Wiedziała, że zaraz nią rzuci.
Połamie jej żebra, może roztrzaska czaszkę.
– Reyem! – krzyknęła. – Proszę.
– Dje janin ess! Scön der top!
Reyem zamarł.
– Scön der top! – powtórzył Bergin, trzęsąc się na całym ciele.
Mayu nie miała pojęcia, co to znaczy. Nie mówiła po fjerdańsku i – na
ile się orientowała – Reyem także nie znał tego języka.
– Na co czekasz?! – krzyknęła królowa Makhi. – Obudzę wszystkie
moje potwory, jeśli będę musiała. Nie będzie litości. Nie będzie ucieczki. –
Przycisnęła sekwencję guzików i otworzyły się pokrywy pozostałych sarko-
fagów. – Kto cię teraz uratuje?
Reyem poderwał głowę, jakby obudził się z długiego, potwornego snu.
– Ja – warknął.
Wypuścił Mayu, która uderzyła z łomotem o podłogę, cofnął szczypce,
uwalniając Tamar. Sięgnęła do kieszeni po pigułkę i włożyła ją do ust. Kon-
wulsje wstrząsały jej ciałem.
Reyem skoczył i złapał medyka, huknął nim o ścianę, rozbijając panel
kontrolny, jakby metal był spróchniałym drewnem. Obrócił się do dwóch
gwardzistek Tavgharadu, jakie zostały przy Makhi. Ruszyły na niego, ich
ostrza rozbłysły, ale nie miały szansy wobec broni, jaką się stał.
Nawet nie próbował robić uników. Zupełnie jakby nie czuł ran zadawa-
nych przez ostrza. Złapał obie gwardzistki za gardła i cisnął nimi o ścianę
za plecami królowej. Osunęły się na ziemię; Mayu wiedziała, że już nigdy
z niej nie wstaną. Reyem chwycił królową za szyję.
– Kto cię teraz uratuje? – wycedził.
– Szarańczo! – krzyknął medyk.
Tyle że on już nie był Szarańczą.
– Odstaw ją – powiedziała Tamar, kaszląc. Twarz miała mokrą od potu.
– Nie możemy jej zabić, chociaż w tej chwili bardzo chciałabym to zrobić.
– Reyem? – zapytała Mayu, nie do końca pewna, czy brat ją usłyszy
i czy posłucha.
Wypuścił bezceremonialnie królową, która padła na ziemię, a potem roz-
walił przyciski, które pozwoliłyby jej zamknąć pozostałe komory.
Makhi leżała na podłodze i łapczywymi haustami łapała powietrze.
Reyem się odwrócił.
– Mayu. – Twarz miał udręczoną. Był jej bratem, a zarazem nim nie był.
Pojawiło się w nim znieruchomienie, zimno, jakiego wcześniej tam nie
było. – Wiedziałem, że przyjdziesz.
Wstrząsnął nią szloch. Podbiegła do brata. Bolała ją połamana dłoń, gdy
zarzuciła mu ręce na szyję. Jego ciało wydawało się obce, zwłaszcza twarde
linie złożonych skrzydeł na plecach. Nie mogła tego tak do końca ogarnąć.
Jej brat bliźniak. Kebben.
– Bergin – zwrócił się Reyem do fjerdańskiego griszy. – Nic ci nie jest?
– Nie. – Bergin potwornie się trząsł. – Potrzebuję… proszę.
– Potrzebuje kolejnej dawki parem – wyjaśnił Reyem.
Tamar wstała. Lekko kuśtykała.
– Lepiej spróbuj tego.
Podała mu pigułkę z antidotum.
– Co to jest?
– Wolność.
Bergin włożył pigułkę do ust i powoli przeżuł. Zaczęły się spazmy.
Reyem podszedł do niego, przycisnął wychudzone ciało do swojej potęż-
nej sylwetki.
– Co z nim się dzieje? Co mu dałaś? – Głos miał twardy jak żelazo.
– Odtrutkę – odpowiedziała Tamar. – Cokolwiek kryje się w parem,
którą mu podawano, przyjął potężną dawkę. Ja też to poczułam, chociaż nie
dostałam pełnej dawki. Jego ciało jest osłabione, ale nic mu nie będzie.
Z dołu dobiegły krzyki, głosy wracających gwardzistek Tavgharadu.
Niewątpliwie prowadziły Ehri.
Tamar złapała Makhi za przód sukni i oparła ją o ścianę.
– Odwołaj swoje sokoły. Każ im przyprowadzić Ehri.
Mimo wszystko Mayu niepokoił widok królowej z rodu Taban, którą
traktuje się tak bezceremonialnie.
– Każę im udusić ją na miejscu.
– Niewątpliwie już byś to zrobiła, gdybyś myślała, że ujdzie ci to na
sucho. Niestety trudno byłoby wytłumaczyć śmierć Ehri twoim ministrom,
co?
Mayu widziała, że królowa rozważa możliwości, oblicza kolejny ruch.
– Przyprowadźcie ją tutaj! – krzyknęła w końcu Makhi.
Gwardzistki wyszły przez odpływ uwalane krwią i błotem. Wlokły za
sobą Ehri z unieruchomionymi rękami. Nie uciekła zbyt daleko tunelem.
Mayu usłyszała w oddali dudnienie czegoś, co mogło być statkiem
powietrznym.
Księżniczka Ehri rozejrzała się, patrząc na Tamar, na królową, na nie-
przytomnego medyka.
– Czy my… wygrałyśmy?
Królowa Makhi zaczęła się śmiać.
– Czy wygrałyśmy? – zanuciła prześmiewczo. – I ktoś tak głupi chce
decydować o losach naszego państwa? Jak myślisz, czego tu dzisiaj doko-
nałaś? Nie ma tu żadnych ministrów, którzy mogliby być świadkami moich
rzekomych zbrodni. Zanim wszystkich zwołasz, ja każę już przenieść kher-
guudów, a tę placówkę spalić.
– Nie damy ci takiej szansy – powiedziała Mayu.
– Jestem królową. Czy to tak trudno pojąć? Myślisz, że możesz po pro-
stu zabrać mnie z powrotem do pałacu razem ze swoją ravkańską straż-
niczką? Powieszą cię za zdradę. Moi żołnierze otaczają ten budynek,
a każdy posłaniec, jakiego wyślesz, zostanie przechwycony. Zatem odpo-
wiedź na twoje pytanie, siostrzyczko, brzmi: „Nie, nie wygrałaś”.
– Rozejrzyj się, Makhi – powiedziała Ehri. – Chcesz, żeby to była twoja
spuścizna? Tortury?
– To, co ty nazywasz torturami, ja nazywam nauką. Gdybym budowała
czołgi jak Fjerdanie albo pociski jak Ravkańczycy, łatwiej byłoby ci to
przełknąć? Ludzie umierają. Na tym polega wojna.
Reyem uderzył pięścią w ścianę i zrobił w niej wyraźne wgłębienie.
– Stać się kherguudem to umrzeć tysiąc razy.
– Nie miałaś prawa – powiedziała Mayu, unosząc się gniewem. – Jesteś
królową, nie bogiem.
Makhi wzięła głęboki wdech, patrząc na nich wszystkich z góry. Nie
można było mieć wątpliwości, że urodziła się po to, by rządzić.
– To nie było moje prawo. To był mój obowiązek. Uczynić mój kraj sil-
nym.
– Nie musisz dłużej nosić tego brzemienia.
Wszyscy się odwrócili. Leyti Kir-Taban, Córka Niebios i królowa z rodu
Taban, weszła do laboratorium ubrana w suknię z zielonego aksamitu hafto-
wanego w róże w kolorze płomienia. Otaczały ją jej własne gwardzistki
z Tavgharadu, niektóre równie siwe jak ona, oraz griszowie w kolorowych
keftach.
– To ty? – powiedziała Makhi, mrugając powiekami, jakby mogła w ten
sposób zetrzeć z oczu obraz babki. – Przecież byłaś w swoim pałacu.
– Nie jestem tak głupia, jak myślisz – odezwała się łagodnie Ehri. – Ni-
gdy nie zostawiłabym naszej babki w Pałacu Tysiąca Gwiazd. Za dobrze cię
znam. Kiedy tylko zwiadowcy Tamar zobaczyli, że wezwałaś kherguudów,
posłaliśmy wiadomość do kryjówki babki.
Mayu przypomniała sobie dwóch jeźdźców przebranych za wieśniaków.
„Do królowej”, powiedziała Tamar. Mayu zakładała, że miała na myśli
Makhi.
Leyti skinęła głową.
– Dziękuję, że umożliwiłaś mi skorzystanie z twojego statku powietrz-
nego, Tamar Kir-Bataar.
– To zaszczyt dla Ravki – odpowiedziała Tamar z ukłonem.
Makhi próbowała poprawić suknię.
– Doszło do nieporozumienia.
– Rozumiem sytuację całkiem dobrze – odparła królowa Leyti. – Wyko-
rzystuję swoje prawo królowej z rodu Taban i cofam błogosławieństwo.
Korona już do ciebie nie należy.
30
Nina
***
Wyszła z balu wcześniej. Nie chciała porzucać Hanne, ale Ylva nalegała.
– Obawiam się, że znowu zachorowałaś, Mila. Masz ręce zimne jak lód
i nigdy nie widziałam cię takiej bladej.
Wróciła do swojego pokoju, ale nie wiedziała, jak się zmusić do przygo-
towania się do snu. Położyła się na narzucie wciąż ubrana w srebrną suknię.
Nie mogła zapomnieć ciężaru ciała Matthiasa. Nadal czuła go w ramionach
– brzemię, które będzie wiecznie dźwigać. Kiedy wziął ją za rękę, palce
miał mokre od własnej krwi.
Krzyknęła w poduszkę, potrzebując przelać gdzieś ból. Gdziekolwiek.
Słyszała tylko jego głos.
„Musisz ratować innych… innych drüskelle. Przyrzeknij mi, że przynaj-
mniej spróbujesz im pomóc”.
Dostał postrzał w brzuch. Stał twarzą do swojego zabójcy. Wiedział, kto
to był. Taki sam drüskelle jak on. Chłopiec w gruncie rzeczy. I ten chłopiec
nie działał z rozkazu swojego dowódcy. Gdyby Jorana wysłano z rozkazami
zabicia Matthiasa, zostałby nagrodzony za morderstwo. A zamiast tego zro-
biono z niego osobistego strażnika księcia – przypomnienie, że sprzeciwił
się dowódcy; że zabił jednego ze swoich. Zarazem nie była to prawdziwa
kara. Nie za morderstwo.
„Musi istnieć jakaś Fjerda, którą warto ocalić. Obiecaj mi”.
Obiecała mu, ale, na wszystkich świętych, nie miała pojęcia, ile będzie
od niej wymagała ta przysięga.
Drzwi otworzyły się i do środka wpadła Hanne.
– Wróciłam tak szybko, jak mogłam.
Nina usiadła, próbując otrzeć gorące łzy z policzków.
Hanne zarzuciła jej ręce na szyję i przycisnęła czoło do jej czoła.
– Tak strasznie mi przykro. Zabiję go, jeśli cię skrzywdził. Nie wiem,
dlaczego książę…
– Nie – powiedziała Nina. – Joran nie… wcale mi się nie narzucał.
– To co się stało?
Nina nie wiedziała, co powiedzieć, jak to rozwikłać.
– Skrzywdził mnie, ogromnie. Chciałam… Chciałam go zabić. Nadal
chcę. I to mu powiedziałam.
– Zagroziłaś strażnikowi księcia?
Nina schowała twarz w dłoniach. Tak często mówiła o konieczności
zachowania przykrywki, o tym, jakie muszą być ostrożne.
– Tak. Może zwrócić się bezpośrednio do twojego ojca. Wie, że nie
jestem tym, za kogo się podawałam. – I wtedy zalała ją nowa fala strachu. –
Dlaczego wróciłaś tak wcześnie? Coś się stało z księciem?
– Nie. Bal skończył się wcześniej. Drüskelle wyszli. Pozostali żołnierze
odeskortowali księcia i resztę królewskiej rodziny.
– Wojna – domyśliła się Nina. – Zaczyna się.
Hanne skinęła głową.
– Tak myślę.
Nina wstała z łóżka i zaczęła krążyć po pokoju. Nie mogła uporządko-
wać myśli. Naraziła siebie i Hanne na niebezpieczeństwo, ale za chwilę
może stracić szansę na zrobienie czegokolwiek. Zaczęła się wojna, a to zna-
czyło, że drüskelle zostaną wysłani do walki z ravkańskim griszami. Moż-
liwe, że już nigdy nie będzie miała okazji, żeby się zemścić.
– Hanne, przepraszam, ale muszę iść.
Hanne patrzyła na nią.
– Dokąd?
– Ja…
Jeśli zrobi to, co zamierza, jeśli zamorduje Jorana, nie będzie miała
gdzie się ukryć. To by oznaczało wyrok śmierci. A gdyby jakimś cudem
zdołała uciec? Nigdy więcej nie zobaczyłaby Hanne.
Hanne powoli wstała.
– To z powodu Matthiasa.
Nina wzdrygnęła się. Hanne nigdy dotąd nie wypowiedziała jego imie-
nia.
– Wiem, że go kochałaś – mówiła Hanne. – Mój ojciec przeklinał imię
Niny Zenik, dziwki-griszy, która zwiodła jego ulubionego ucznia.
– Znałaś go? – szepnęła Nina.
– Przelotnie. Jako jednego z żołnierzy mojego ojca.
– On…
Nina trzęsła się na całym ciele. Miała wrażenie, że pokój wypełnił się
duchami: osoby, którą była, chłopca, którego kochała, dziewczyny, którą
kochała teraz, dzielnej, dobrej i silnej. Dziewczyny, na którą nie zasługi-
wała.
– Joran go zamordował. Sam to powiedział. Zastrzelił nieuzbrojonego
człowieka i zostawił go… – Głos jej się załamał. Dławiła się słowami. –
Zostawił go na pewną śmierć. Ale Matthias znalazł dość sił, żeby mnie
odnaleźć. – Dla ostatniego pocałunku. Wymienili ich tak niewiele. Zaci-
snęła pięści, wzbierała w niej przytłaczająca fala. – To może być moja
jedyna szansa.
– Na co?
– Żeby wyrównać rachunki – wyrzuciła się z siebie Nina. – Żeby
wymierzyć sprawiedliwość.
– Joran nie ma nawet siedemnastu lat – powiedziała cicho Hanne. –
Musiał mieć piętnaście, kiedy Matthias umarł.
– Matthias nie umarł. Nie odszedł spokojnie we własnym łóżku. Nie
wpadł pod jadący wóz konny. Został zamordowany z zimną krwią.
– I powiedział ci, kto go zabił?
Nina odwróciła się.
– Nie chciał mi powiedzieć.
„Okaż moim ludziom odrobinę litości”. Matthias mógł jej powiedzieć,
że zamordował go młody drüskelle. Może nawet znał imię Jorana. Zamiast
tego poprosił o pomoc dla kraju i swoich braci. Nie chciał, żeby się mściła.
Ale czego ona chciała? I co ze smutkiem, od którego nigdy się nie uwolni?
Hanne położyła rękę na jej ramieniu, obracając ją delikatnie ku sobie.
– Joran był chłopcem, został wychowany w nienawiści. Tak jak Mat-
thias. I Rasmus. I ja.
– Nie rozumiesz.
Te same słowa wypowiedział Joran parę godzin temu. Wierzył, że nie
ma dla niego zbawienia. Może Nina wierzyła w to samo.
Jednakże Hanne tylko pokręciła głową.
– Żadne z nas nie rozumie, dopóki nie jest za późno. Jeśli to zrobisz,
odkryją cię. Zostaniesz stracona.
– Możliwe.
Hanne zacisnęła zęby.
– Czyli to takie proste? Zostawić to miejsce? Porzucić mnie?
Nina spojrzała Hanne w oczy. Co ona robiła? Jak mogła porzucić coś, co
nigdy nie zostało nazwane, o czym nigdy nie mówiły, co nigdy nie mogło
zaistnieć?
– Książę Rasmus chce cię poślubić – powiedziała Nina.
– Wiem.
– Tak?
– Nie jestem głupia. Przez wzgląd na mojego ojca, nie na mnie.
– To nieprawda. Widziałam, jak na ciebie patrzy.
Hanne zaśmiała się zimno i raptownie; brzmiało to jak grad uderzający
w szybę.
– Och, wiem. Patrzy jak na coś, co trzeba podbić. Jedno z Brumów, które
nagnie do swojej woli. Rozumiem, skąd się bierze jego okrucieństwo. Za
dużo czasu spędził, zazdroszcząc innym i nienawidząc siebie. Znam tę cho-
robę.
– Nie ma w tobie śladu okrucieństwa.
– Mogłabyś się zdziwić. Może z czasem zdołam uleczyć także jego
serce.
Nina zacisnęła usta.
– Będziesz królową.
– Mogę pomóc nim kierować, zmienić jego sposób myślenia. Możemy
ukształtować Fjerdę na nowo.
– I będziesz z nim szczęśliwa? – Nina zmusiła się do zadania tego pyta-
nia.
– Nie. Nie z nim. Ani z żadnym innym mężczyzną. – Hanne pochyliła
głowę. – Może w ogóle nie mogę być szczęśliwa.
– Kiedy zaczęłyśmy Jerjanik…
– Wiem. Myślałam, że zmuszę się do tego, żeby pragnąć takiego życia,
pragnąć małżeństwa, żeby być… taką jak wszyscy inni. Myślałam, że jeśli
dość długo i dość dobrze będę odgrywać tę rolę, to…
– Przedstawienie stanie się rzeczywistością.
Spokój opuścił Hanne. Usiadła na łóżku i kiedy spojrzała na Ninę, jej
twarz wyrażała zagubienie, strach.
– Nie wiem, co robić. Zarzuciłyśmy haczyk i złapałyśmy księcia. Jeśli
poprosi mnie o rękę, nie będę mogła odmówić. Ale Nino… Nino, przecież
nie mogę się zgodzić.
Nina wiedziała, że musi iść poszukać Jorana teraz, zanim książę opuści
Djerholm, zanim ona straci swoją szansę. Nie mogła jednak zostawić
Hanne.
– To moja wina – powiedziała. – To przez moje kłamstwa i spiski.
Klapnęła ciężko na łóżko obok Hanne. Zemsta mogła poczekać. Poświę-
cić własne życie to jedno, ale nie mogła zostawić Hanne na łasce przyszło-
ści, której ta nie chciała. Nie opuści jej, żeby sama broniła się w tym miej-
scu.
– Królowa miała rację. Jesteś dobra, a ja… doprowadziłam cię do tego.
Nigdy nie byłam dla ciebie dobra.
Hanne popatrzyła jej w oczy.
– Słodycze też mi nie służą. Mówiono, że przez jazdę konną stanę się
męska, skóra mi spierzchnie od wiatru, co mnie postarzy. Wiem o wszyst-
kich rzeczach, które nie są dla mnie dobre. A mimo to ich pragnę.
Ninie zaschło w gardle.
– Tak? – zapytała cicho. – Chcesz ich?
Miedziane oczy Hanne błyszczały jak topazy. Powoli skinęła głową.
– Od naszego pierwszego spotkania. Odkąd wpadłaś na tamtą polanę jak
dziewczyna, którą sobie wymarzyłam.
Za dużo wydarzyło się tego wieczoru: Nina dowiedziała się, co zrobił
Joran, i patrzyła na Hanne w objęciach księcia, wiedząc, że to ona postawiła
ich na tej ścieżce.
Może taki jest mój los, pomyślała. Znaleźć miłość i ją stracić.
Mimo to zmusiła się do wypowiedzenia następnych słów. Nie okradnie
Hanne z szansy zostania z rodzicami i życia pośród swoich, jeżeli tego
naprawdę chciała.
– Jeśli możesz go pokochać, znajdę sposób, żeby pozwolić ci odejść.
Hanne pochyliła się i odgarnęła wilgotne pasmo włosów z policzka
Niny. Nina poczuła mocne palce na karku, oddech Hanne na ustach.
– Nigdy nie pozwól mi odejść – szepnęła Hanne.
– Nigdy – powiedziała Nina i zamknęła przestrzeń między nimi.
Poczuła miękki nacisk ust Hanne, cieniutki jedwab jej sukni. Ta chwila
była nagła i zaskakująca jak światło na wodzie, oślepiająca w swoim pięk-
nie.
31
Nikołaj
***
***
Nie mogły wrócić do placu. Nie mogły, jeśli nie chciały wywołać zamiesza-
nia, którego nikt sobie życzył.
Prawie nikt.
– Zabierz nas wszystkich do Ahmrat Jen – zażądał Bergin, wskazując na
pozostałych schorowanych więźniów-griszów. Podano im antidotum, ale
byli słabi i nie sposób było powiedzieć, jakie trwałe uszkodzenia spowodo-
wała już jurda parem w ich ciałach.
Oparła się o ścianę obok panelu kontrolnego, który zniszczył Reyem. Jej
brat stał na baczność w idealnym bezruchu. Przesadnym bezruchu. Jakby
cały był równie mechaniczny, jak jego skrzydła na plecach – nakręcany żoł-
nierzyk, który nie potrzebuje odpoczynku. A czego potrzebował? Kim był
teraz?
Na zewnątrz Ehri i jej babka rozmawiały pod nocnym niebem. Makhi
zabrano do powozu Leyti, gdzie strzegł jej Tavgharad, który już jej nie słu-
żył, bo nie była królową.
Bergin wypił łyk wody. Drżenie ustało i chociaż nadal wyglądał na sła-
bego, oczy płonęły mu gniewem.
– Zabierz nas do stolicy i niech wszyscy zobaczą to, co królowa Makhi
nazywa nauką.
Mayu spodziewała się, że Tamar poprze żądanie Bergina, ale ona tylko
pokręciła głową.
– Rozejrzyj się – powiedziała, kładąc rękę na kościstym nadgarstku jed-
nego z griszów i sprawdzając mu puls. – To tylko jedno laboratorium. Nasz
wywiad sugeruje, że istnieje ich więcej. Wiem, że jedno znajduje się
w pobliżu Kobu, ale musimy odkryć pozostałe lokalizacje.
– Doktor może nam je wyjawić – powiedział Bergin.
– To nie jest jedyna kwestia.
– Więc co jeszcze? Spędziłem tu prawie trzy miesiące w stanie delirium,
nafaszerowany parem i zmuszany do robienia niewypowiedzianych potwor-
ności. Jedyne, co sprawiło, że zachowałem człowieczeństwo, to Reyem.
Ich spojrzenia spotkały się i Mayu wyczuła siłę więzi między nimi.
Reyem jednak spuścił wzrok.
– Nie wiem, czy nadal jestem człowiekiem.
Mayu też nie była tego pewna. Nie chodziło tylko o skrzydła i potworne
szczypce, ale o pewną iskrę, która w nim zgasła. A może została zastąpiona
innym ogniem? Kim teraz jesteś, Reyemie? Czym jesteś?
– Przemówiłeś po fjerdańsku i on wrócił do normalnego stanu – powie-
działa do Bergina Mayu. – Jak tego dokonałeś?
– Nie wiedziałem, że mi się uda – przyznał. – Przemiana to ogromna
praca. Była bolesna dla nas obu.
Reyem wzruszył ramionami.
– Nienawidziłem cię, tak jak nienawidziłem doktorów i strażników.
Dopóki nie zobaczyłem, że ty też cierpisz.
Bergin oparł głowę o metalową ramę łóżka.
– Przez większość czasu to była tylko praca, której towarzyszył ból.
Jedno i drugie sprawiło, że… – Zwiesił głowę. – Wybacz mi, Reyemie.
Zapadła cisza brzemienna zgrozą, jaką przeżyli Bergin i Reyem.
Mayu dotknęła brata zdrową ręką, a on uścisnął ją delikatnie. Tamar
i Bergin zrobili, co mogli, żeby opatrzyć jej drugą dłoń. Ból zelżał do pul-
sowania.
– Powiedziałeś królowej, że umarłeś tysiąc razy – powiedziała cicho.
Reyem zacisnął zęby.
– Czujesz, jak serce zatrzymuje się w twojej piersi, ciało jest odrywane
od kości, spadasz w zapomnienie, a potem budzisz się i wracasz do tego
koszmaru raz za razem. Wszystko po to, żeby odrodzić się jako broń.
– Zacząłem uczyć go fjerdańskiego – powiedział Bergin. – Żeby odwró-
cić jego uwagę od bólu. Głównie przekleństw.
– Co powiedziałeś, żeby go obudzić? – zapytała Tamar.
Bergin uśmiechnął się szeroko.
– Nie chcesz wiedzieć. To było wyjątkowo ordynarne.
Ehri weszła do laboratorium. Twarz miała umytą, ale nadal była pobru-
dzona szlamem.
– Nie możemy dłużej tu zostać. Niedługo nadejdzie świt. Między tym
miejscem a miastem znajduje się mały letni pałacyk. Królowa Leyti rozka-
zuje nam się tam udać. Będziemy mogli coś zjeść, wykąpać się, przebrać
i wymyślić, co zamierzamy dalej.
Bergin uderzył pięścią w łóżko.
– Nie będzie żadnej kary dla Makhi, dla żadnego z nich. Przekonacie się.
– Dlaczego? – zapytała Mayu. Czuła się naiwna jak dziecko, które
znowu próbuje nadążyć za bratem.
– Bo wszyscy są z rodu Taban – odpowiedział Reyem. – Skaza na jed-
nym oznacza skazę na wszystkich.
– Nie na Ehri – upierała się Mayu. – Ludzie ją kochają. Wiedzą, że nigdy
nie zrobiłaby czegoś takiego. Wymierzą sprawiedliwość.
Spojrzała na księżniczkę, ale Ehri tylko skinęła w stronę drzwi.
– Chodźmy. Będzie czas na rozmowy, kiedy zjemy i odpoczniemy.
Uporządkowanie laboratorium potrwało chwilę. Tamar ocuciła doktora,
a on po kolei obudził pozostałych kherguudów na oczach królowej Leyti
i Ehri. Było ich czworo łącznie z Reyemem, ale żadne z pozostałych nie
pamiętało swojego prawdziwego imienia. Nie zadawali pytań, o nic nie pro-
sili. Po prostu stali – niektórzy ze skrzydłami, inni z rogami albo pazurami
– i czekali na rozkazy. Żołnierze idealni. Czy zaszli dalej w przemianie od
Reyema? Czy też żadne z nich nie miało Bergina, kogoś, kto przypomi-
nałby im, że są czymś więcej niż ból i gniew?
Mayu widziała, jak zamykają laboratorium, a Bergin i Reyem patrzą po
raz ostatni na miejsce swojego koszmaru. To był dowód, który na razie
pozostanie nietknięty.
Wrócę tu jednak, obiecała sobie w duchu.
Nigdy nie wypędzi całkowicie pustki z oczu brata, ale rozniesie to miej-
sce na strzępy, jeśli będzie musiała. Będzie patrzeć, jak płonie niczym
pochodnia.
***
***
Mocny wiatr wiał od brzegu na zachód. Nikołaj zastanawiał się, czy popeł-
nił potworny błąd. Teren, który rozciągał się przed nim, był kamienisty
i wymarły. Przynajmniej nie było błota. To jednak znaczyło też, że fjerdań-
skim czołgom będzie się lepiej jechało. Miał nadzieję, że las je spowolni,
ale Fjerdanie po prostu nafaszerowali swoich griszów parem i kazali
szkwalnikom poprzewracać drzewa, niszcząc lasy, które strzegły północnej
granicy od setek lat. Ich ciężkie maszyny odrzucały pnie jak zmurszałe
szczapki. Wczesnym rankiem niebo miało ciemnoszary kolor, gwiazdy na-
dal były widoczne nad horyzontem. Kiedy zerknął w stronę wybrzeża, pra-
wie widział delikatną szarą linię morza. Może część tych przewróconych
drzew sturla się z urwisk i wpadnie do morza. Może prąd poniesie je ku
odległym brzegom, żeby przeszkadzały rybakom, albo może zostaną
wyrzucone na ląd i wykorzystane do budowy nowego domu. Rodzina zgro-
madzi się pod nowym dachem i nigdy się nie dowie, że chroni się pod
kawałkiem Ravki, odłamanym kawałkiem kraju, który może już nigdy nie
zostanie scalony.
Kiedy już zwiadowcy i latacze Nikołaja potwierdzili ruchy fjerdańskich
wojsk, siły Ravki rozbiły obóz na niskim wzniesieniu na północ od malut-
kiego miasteczka Paczesyana. Zapuszczona wioska stanowiła bazę dla ich
operacji, kiedy generał Penski wysłał żołnierzy Pierwszej Armii do kopania
okopów – niektóre były dość głębokie i szerokie, żeby zatrzymać czołgi,
inne miały chronić wyrzutnie rakiet.
Wcześniej nie wiedział, gdzie Fjerdanie mogą uderzyć, a to znaczyło, że
Ravka nie jest w stanie przygotować obrony. Pozwolił, żeby blokada
Sturmhonda została przełamana, i skusił ich okazją do ataku z dwóch stron
– od zatoki i tutaj, przy granicy w pobliżu Arkesku. Dał wilkowi szansę
zacisnąć szczęki wokół Os Kervo i przejąć Ravkę Zachodnią jednym potęż-
nym kłapnięciem zębisk.
Ryzykowny ruch, ale czy właściwy? Niedługo się dowie.
Nie czekał na świt. Na błotnistych polach pod Nezkii ukrywali się do
ostatniej chwili. Nie dzisiaj. Dzisiaj nie będzie wielkiego podstępu, min,
które powitają Fjerdan na polu. Zamiast tego wróg obudzi się na widok
pokazu mocy, który da mu do myślenia. Taką przynajmniej Nikołaj miał
nadzieję.
– Żołnierze słońca! – krzyknął Adrik.
Członkowie zakonu przeszli pomiędzy szeregami griszów i żołnierzy
Pierwszej Armii.
Przywoływacze słońca, którzy odziedziczyli moc Aliny, stali wzdłuż
linii frontu. Dowodził nimi Adrik, najwyższy rangą eteryk na polu bitwy.
Zoya została na południu. Nie było jednak czasu, żeby myśleć o niebezpie-
czeństwach, jakim będzie stawiała czoło. Nikołaj mógł tylko nadal w nią
wierzyć, tak jak to zawsze robił. I jeśli chciał wypowiedzieć jakieś słowa,
a inne cofnąć, to czas na to minął. Teraz musiał walczyć.
Adrik uniósł mosiężną rękę i dał rozkaz:
– Świt!
Żołnierze słońca zalali puste pola Arkesku słonecznym światłem. Niko-
łaj zmrużył oczy z powodu blasku, patrząc na wyjałowione pole i zrytą zie-
mię w oddali, gdzie kiedyś rósł las. Wyobrażał sobie tylko, że Fjerdanie
robią to samo, zastanawiając się, jakie to dziwne słońce wzeszło na połu-
dniu. Nie będą mieli dużo czasu do namysłu.
– Szkwalnicy, przygotować się! – krzyknęła Nadia do swojego oddziału
eteryków.
– Pierwsza salwa! – krzyknęła Leoni do swoich fabrykatorów. – Teraz!
Rozległ się dźwięk podobny do trzasku, a potem niski wizg: odpalono
rakiety. Tytanowe korpusy słabo odbijały światło fałszywego świtu. Wzbiły
się po łukach w niebo jak srebrne strzałki śmigające w stronę horyzontu,
podczas gdy szkwalnicy powstrzymywali wiatr z zachodu i kierowali poci-
ski do celu – fjerdańskich czołgów i żołnierzy.
Kiedy uderzyły, huk rozerwał powietrze, niepohamowany rytm wybu-
chów wstrząsnął ziemią. Nikołaj wspiął się na rozchwierutane schodki pro-
wadzące na wieżę obserwacyjną i zerknął przez lornetkę. Dym i ogień
wzbił się z fjerdańskich szyków. Mężczyźni biegali, żeby ugasić ogień,
pomóc rannym towarzyszom, wyciągali ciała ze zgliszczy. Jakby patrzył na
Os Altę w noc bombardowania. Z odległości można by uznać, że ci żołnie-
rze to Ravkańczycy, przyjaciele, jego właśni poddani, próbujący ogarnąć
nagły atak. Ziemię dziurawiły dymiące czarne kratery. Ilu zginęło od jed-
nego uderzenia? W okamgnieniu?
Przewaga zasięgu, pomyślał. Fjerdanie myśleli, że zdołają uziemić
ravkańskie latacze, i prawie im się to udało. Nie wzięli jednak pod uwagę
tytanowych pocisków Ravki. Gdyby chcieli wykorzystać swoją broń i arty-
lerię, musieliby podejść bliżej, a żołnierze i czołgi znaleźliby się w zasięgu
ravkańskiego ognia. Fjerdanie stanowili bardzo duży cel. Mieli pełny skar-
biec, ich armia nie została osłabiona latami walki na dwóch frontach. To
było widać.
Nikołaj nie zamierzał pozwolić im otrząsnąć się po pierwszym uderze-
niu. Dał znać żołnierzom na dole i generał Penski rozkazał ruszyć swojemu
oddziałowi czołgów, a za nimi wymaszerowała piechota i griszowie pod
dowództwem Adrika. To była ich szansa na zdobycie przewagi i zmuszenie
wroga do pośpiesznego odwrotu.
– Czy oczekuję za wiele, mając nadzieję, że spakują się i wrócą do
domu? – zapytała Nadia, gdy zszedł z wieży.
– Nie wycofają się – powiedział Tolya, przewieszając karabin przez sze-
rokie plecy. – Nie, kiedy dowodzi nimi Brum.
Nikołaj też w to wierzył. Cała polityczna przyszłość Bruma zależała od
sukcesu w tej kampanii. Brutalne i zdecydowane zwycięstwo, które da Fjer-
danom większość Ravki Zachodniej i sprawi, że wschodnia część znajdzie
się w ich zasięgu. Dysponując odpowiednią ilością tytanu, Ravka mogłaby
po prostu stać i strzelać do Fjerdan, aż będą za słabi, żeby napierać. Nie
mogła jednak wybudować domu z cegieł, których nie miała.
Nigdy nie był równie zmęczony i nigdy nie martwił się o swoich ludzi
tak bardzo jak teraz. Poprzedniej nocy obszedł obóz, rozmawiał z żołnie-
rzami i dowódcami, przystawał, żeby się napić albo zagrać w karty. Starał
się nie myśleć o tym, ilu z nich nie przeżyje bitwy.
– Jesteśmy gotowi na drugą salwę? – zapytał.
– Na twój rozkaz – odpowiedziała Nadia.
– A Bezgwiezdni?
Tolya skinął głową na wschód.
– Rozbili obóz na obrzeżach pola bitwy.
– Nie wkraczają?
– Nie.
– Są uzbrojeni?
– Trudno powiedzieć – odparł Tolya. – Czy to dobrze, czy źle, są ludźmi
wierzącymi. Zaatakują pięściami i kijami, jeśli będą musieli.
– Może ktoś zastrzeli Zmrocza – zasugerowała Nadia.
– Wtedy będę musiał wysłać Jarlowi Brumowi list z podziękowaniami. –
Nikołaj nie wiedział, co Zmrocz zamierza, ale żołnierze słońca będą
gotowi.
Przyszła Leoni. Fioletową keftę miała oblepioną kurzem i sadzą.
– Fjerdanie znowu formują szyk.
– Druga salwa – powiedział Nikołaj.
Leoni z powagą skinęła głową i razem z Nadią wróciły na swoje pozy-
cje. Nikołaj wiedział, że żadna z nich nie zapomni tego, co dzisiaj zoba-
czyła. Były wojowniczkami, żołnierzami; widziały walkę i gorsze rzeczy.
Jednakże to był innego rodzaju rozlew krwi, morderstwa z oddali, osta-
teczne i szybkie. David ich ostrzegł, że to zmieni oblicze wojny. Większe
rakiety o dłuższym zasięgu oznaczały, że będą mogli strzelać do znacznie
większych celów z oddali. „Ale gdzie to się kończy?” – zapytał wtedy
Tolya. Nikołaj nie wiedział. Dzisiaj nie mogli po prostu odeprzeć Fjerdan.
Musieli w jakiś sposób pobić ich dostatecznie mocno, żeby zaczęli się
zastanawiać nad sensem wojny z Ravką w ogóle.
– Tolya…
– Nie ma jeszcze wieści od Zoi i Genyi.
Udało im się? Oddziały Nikołaja liczyły na wsparcie griszów i żołnierzy
Pierwszej Armii z południa. A on musiał się dowiedzieć, czy Zoi nic nie
jest.
Rozległy się okrzyki po ravkańskiej stronie i chwilę potem poleciała
druga salwa pocisków, które uderzyły jeszcze dalej w szeregi Fjerdan. Tym
razem jednak przeciwnik był przygotowany. Fjerdańskie czołgi przetaczały
się po tlących się ciałach własnych żołnierzy, piechota parła do przodu.
To wszystko: dwie salwy i skończyły im się pociski. Żołnierze Leoni
w okopach przeładowywali broń, ale Nikołaj wiedział, że te pociski są sta-
lowe, nie z tytanu, i nie niosą eksplodujących głowic. Jeśli obserwowali ich
jacyś fjerdańscy zwiadowcy, to nie chciał, żeby się zorientowali, jak bardzo
osłabiona jest w tej chwili Ravka.
Większość bitew ciągnie się tygodniami; to długa harówka pośród kul
i krwi. Jednakże Ravka nie mogła walczyć w takiej wojnie. Nie mieli na to
funduszy, lataczy, ludzi do poświęcenia. To będzie ich bój ostatni. Jeśli
święci patrzyli, to Nikołaj miał nadzieję, że stoją po stronie Ravki. Miał
nadzieję, że ochronią Zoyę na południu. Miał nadzieję, że będą walczyć
teraz obok niego.
– Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? – zdziwił się Tolya. – Odłóż tę
broń.
Nikołaj spojrzał przez celownik karabinu.
– Nie mogę rzucić się heroicznie do walki bez broni.
– Potrzebujemy cię żywego, żebyś wydawał rozkazy, a nie, żeby wielo-
strzałowe karabiny Fjerdan rozsiekły cię na strzępy.
– Mam oficerów do wydawania rozkazów. To nasza ostatnia szansa na
prawdziwy atak. Jeśli przegramy, Ravka nie będzie potrzebowała króla.
Tolya westchnął.
– To w takim razie nie potrzebujesz też pewnie ochrony. Pójdziemy
razem.
Kiedy zbliżyli się do linii frontu, hałas stał się obezwładniający, huk
czołgów i artylerii był jak młot walący po głowie. Przepchnęli się przez
szyk, mijając rannych i tych, którzy szykowali się do walki.
– Korol Rezni! – krzyknęli żołnierze na jego widok.
Król z Bliznami. Już mu nie przeszkadzał ten przydomek.
– Kto będzie walczył przy mnie?! – odkrzyknął.
Ryknęli swoje imiona w odpowiedzi i ruszyli za nim.
Czuł zapach prochu, płonących ciał, wzruszonej ziemi. Jakby całe pole
było świeżo wykopanym grobem. Przypomniał sobie Halmhend, ciała
przed nim, szkarłatny rozbryzg na ustach Dominika, gdy umierał. „Osta-
tecznie ten kraj i tak cię dopadnie, bracie. Nie zapominaj o tym”. Nikołaj
obiecał, że sprawi się lepiej, zbuduje coś nowego. Niestety ostatecznie
wszystkie jego wynalazki i dyplomacja sprowadziły się do tego: walki
w błocie.
Szedł, biegł, a potem znalazł się w ogniu walki. Jego świat zawęził się
do dymu i krwi, huku broni, ryku czołgów. Postaci pojawiały się w rozbły-
skach i miał ledwie chwilę, żeby odróżnić przyjaciela od wroga. Hełmy
Fjerdan pomagały – takiego projektu jeszcze nigdy nie widział, ale odróż-
niały się od tych, które nosili ravkańscy żołnierze. Strzelił raz, drugi, prze-
ładował. Ktoś biegł do niego z lewej – szary mundur. Wyszarpnął nóż zza
pasa i wbił go w miękki brzuch. To było uczucie, o którym z radością zapo-
mniał, świadomość, że śmierć kroczy obok ciebie, czujesz jej oddech na
karku, kieruje twoją dłonią, ale w okamgnieniu jest gotowa skierować
ostrze przeciwko tobie.
Kula musnęła mu ramię. Szarpnął się do tyłu, stracił równowagę. Tolya
zaraz się pojawił, osłaniał Nikołaja, kiedy ten łapał równowagę, przełado-
wał i znowu ruszył do przodu. Nie będzie pamiętał tych twarzy, które
migały mu przelotnie jak duchy, ciał pod stopami, wiedział jednak, że
będzie je widywał w koszmarach.
– Nikołaj! – krzyknął Tolya.
On już jednak słyszał nadejście bestii – ogromny transporter, jaki
widzieli podczas pierwszej potyczki z Fjerdanami, pełen nafaszerowanych
narkotykami griszów. Potężne gąsienice dudniły na ziemi, metalowe
zębatki zgrzytały, powietrze gęstniało od smrodu palonego paliwa.
Swoim pozostałym lataczom polecił w miarę możliwości blokować fjer-
dańskie wsparcie z powietrza, ale też kazał im uważać na transportery.
Teraz obniżyły lot i wypuściły chmury nowoziemskiego antidotum. Tym
razem jednak szkwalnicy w transporterze nosili maski. Unieśli ręce, odpy-
chając mgłę antidotum silnymi podmuchami, które zbijały latacze z kursu.
– Te maski! – krzyknął Tolya ponad zgiełkiem.
To nie były zwykłe maski, jak te, które nosili Ravkańczycy. Nikołaj
podejrzewał, że dzięki nim fjerdańscy griszowie cały czas są pod wpływem
jurdy parem.
Ogromne metalowe wrota transportera otworzyły się i wyłonił się zza
nich kolejny szereg rachitycznych griszów w maskach. Wszędzie wzdłuż
fjerdańskiego szyku żołnierze pchali na wyznaczone pozycje dziwne
obiekty – wielkie metalowe dyski, które kształtem przypominały coś
pomiędzy misą a dzwonem. Zimowe słońce lśniło na ich zakrzywionych
brzegach. Parabole od Niny. Śpiewak. Nagle Nikołaj zrozumiał dziwne
hełmy noszone przez Fjerdan.
– Otworzyć ogień! – krzyknął. – Zabić griszów nafaszerowanych parem!
Zniszczyć te dzwony!
Spóźnił się jednak. Fjerdańscy żołnierze podnieśli ogromne młoty i ude-
rzyli w naczynia. Dziwna wibracja wypełniła powietrze. Odurzeni parem
szkwalnicy unieśli ręce i ludzie zaczęli krzyczeć.
Dźwięk był przytłaczający. Nikołaj przycisnął ręce do uszu. Wszędzie na
polu widział żołnierzy robiących to samo, upuszczających broń, padających
na kolana. Nigdy w życiu nie słyszał czegoś takiego, dźwięk wstrząsał jego
umysłem, kośćmi, wypełniał mu czaszkę. Nie dało się myśleć.
Fjerdańscy żołnierze chronieni przez swoje dziwne hełmy ruszyli do
przodu, otwierając ogień, zabijając bezradnych Ravkańczyków i griszów.
Hełmy stworzono tak, żeby chroniły przed przerażającym, paraliżującym
dźwiękiem.
Krew płynęła Tolyi z uszu. Nikołaj poczuł wilgoć na szyi i zdał sobie
sprawę, że to samo musi dziać się z nim. Wibracje sprawiały, że czuł się,
jakby rozrywano go na kawałki. Ravkańskie pociski wydawały się teraz
zabawkami.
Myślał, że zapewni swojemu krajowi szansę. Myślał, że chociaż wróg
ma więcej i lepiej uzbrojonych żołnierzy, zdoła znaleźć drogę wyjścia dla
swoich ludzi. Beznadziejna duma głupca. Tak właśnie to wszystko się skoń-
czy. Ravka na kolanach.
Przynajmniej walczył do końca jako ich król.
Chociaż może Ravka nie potrzebowała króla. Ani nawet awanturnika.
Może ten kraj potrzebował potwora.
Został mu jeszcze jeden ruch, ostatnia sztuczka lisa, skrawek nadziei
odziany w cień – jego demon. Kiedy już jednak żołnierze zobaczą, czym
Nikołaj jest, kiedy wrogowie poznają prawdę, korona na zawsze pozostanie
poza jego zasięgiem. Niech i tak będzie.
Idź, rozkazał. Zatrzymaj ich. Pomóż uwolnić mój kraj.
Demon się zawahał. W końcu był nim samym i znał cenę wolności. Nie
będzie już więcej sekretów.
I dobrze. Niech Vadik Demidov weźmie sobie tron. Ravka to przetrwa.
Demon wyrwał się z rykiem z jego ciała.
Teraz szybował nad polem bitwy prosto do straszliwych dzwonów.
Widział, jak żołnierze zadzierają głowy, widział odmalowane na ich twa-
rzach przerażenie na widok demona. Pokazywali go palcami i krzyczeli,
wytrzeszczając oczy ze zgrozy.
Jednakże dźwięk dzwonów to było za dużo. Wibracje przenikały jego
ciało z cienia, rozszczepiały je, rozłamywały. Walczył, sklejał je z powro-
tem w całość, ale im bliżej Fjerdan się znajdował, tym trudniejsze to było.
Jego skrzydła, jego ciało rozsnuwały się wokół niego.
Kolejny błąd. Tym razem jego ostatni. Demon rozpadnie się, a Nikołaj
wiedział, że umrze wraz z nim.
Ravka upadnie. Po tysiącach lat Lancovów u władzy. Jego ludzie, jego
kraj, griszowie. Wszystko przepadło.
Przeszył go ból. Demon rozpadał się. Klęcząc na ziemi, jego śmiertelne
ciało krzyczało pod niebiosa. Tylko tyle mu zostało. Ostatnia szansa na
walkę o ten kraj, zanim spadnie na zawsze w ciemność.
Zazgrzytał zębami, czując kły w ustach.
Umrzemy razem.
Demon wrzasnął w odpowiedzi ogarnięty bólem i gniewem. Jego wola
była niezłomna jak stal, gdy razem rzucili się ku dzwonom.
38
Mnich
Pole bitwy było usiane ciałami. Fjerdańscy żołnierze otoczyli króla, pętla
zaciskała się coraz ciaśniej.
– Postaw mnie na ziemi! – krzyknęła Tamar.
Niósł ją Omen, który miał dwie pary metalowych skrzydeł podobnych
do skrzydeł ważki.
– Jest ich zbyt wielu! – zawołał Reyem. Jedną ręką obejmował Bergina,
a drugą ciasno trzymał Mayu, której serce nadal waliło jak szalone, przeko-
nane, że zaraz spadną.
– Moja żona jest gdzieś tam na dole – warknęła Tamar. – Postawcie mnie
na polu bitwy, a potem możecie uciekać z powrotem na południe.
Zanurkowali. Mayu zobaczyła zwracające się ku nim zaskoczone twarze,
griszów podnoszących ręce, żeby bronić się przed stworzeniami rodem
z ich koszmarów – kherguudami.
– Nie atakować! – krzyknęła Tamar po ravkańsku. – Tolya, powiedz im,
żeby nie atakowali!
Ludzie na ziemi zaczęli krzyczeć do siebie.
Król Nikołaj podniósł wzrok ze zdumieniem.
– Nie atakować! – rozkazał. – To sprzymierzeńcy. – Nie robił wrażenia,
jakby w to wierzył. – Nie spuszczajcie Fjerdan z oczu.
Jakiś mroczny kształt krążył wokół ravkańskich żołnierzy, próbując trzy-
mać na dystans Fjerdan i utrudniając im celowanie z karabinów. Niestety
Fjerdanie nadal napierali.
Kiedy zobaczyli skrzydlatych Shu, zaczęli strzelać. Reyem obrócił się
w powietrzu, odwracając się do ostrzału plecami i osłaniając Mayu i Ber-
gina. Pociski uderzały jak grad w jego skrzydła. Brzmiało to jak deszcz
bębniący o blaszany dach.
– Reyem! – krzyknęła Mayu.
– Nic mi nie jest – odparł głosem dziwnie spokojnym pośród chaosu
bitwy.
Omen objął potężnymi rękami Tamar, żeby ją osłaniać, ale Ćma i Skara-
beusz rzucili się na fjerdańskich żołnierzy, nie zważając na kule uderzające
w ich ciała. Niektórzy Fjerdanie uciekli z krzykiem na widok opadających
z wysokości potworów, inni próbowali stawić im czoło. Jednakże nie
dorównywali sile i szybkości kherguudów. Ci zaś byli nieulękli, niepo-
wstrzymani. Ćma opuścił głowę i uderzał rogami jak taranem. Skarabeusz
wyrwała karabin z rąk Fjerdanina, a potem wyszarpnęła mu ręce z ciała
i tylko jej szczypce błyskały.
– Postawcie nas! – zażądała Tamar.
Szarańcza i Omen wykonali rozkaz. Mayu wylądowała na ziemi i osu-
nęła się na jedno kolano, zanim odzyskała równowagę. Skarabeusz i Ćma
odpierali Fjerdan, ale wróg miał przewagę liczebną i wkrótce przestanie się
cofać.
– Czy mogę mieć nadzieję, że nie przybyliście, żeby nas wszystkich
zabić?! – zawołał ponad wrzawą walki Nikołaj.
Tamar objęła brata jedną ręką.
– Przyleciałam uratować ci tyłek, młodszy braciszku.
– Dwie minuty! – przypomniał Tolya. – Jesteś dwie minuty ode mnie
starsza.
Wyciągnęli broń i stanęli zwróceni do siebie plecami. Mayu wyrwała
karabin z rąk poległego żołnierza.
– Myślałem, że nie możecie przysłać posiłków – powiedział król Niko-
łaj.
Usta miał rozkwaszone, mundur brudny od krwi i ziemi. Został postrze-
lony w lewe ramię, ale trzymał karabin w rękach.
– Królowa odmówiła – powiedziała Tamar.
Teraz Mayu spojrzała królowi w oczy.
– Ale jeśli idzie o rząd, kherguudowie nie istnieją.
– Intryga wewnątrz intrygi – powiedział Nikołaj. – Witajcie z powrotem.
W letnim pałacu Tamar i Mayu wyszły z audiencji u królowej Leyti
i księżniczki, po czym spotkały się z Berginem i Reyemem.
– Miałeś rację – powiedziała wtedy Mayu. – Makhi będzie rządziła
razem z Ehri jako regentka. Nie będzie sądu. Ani kary. Ród Taban pozosta-
nie nieskalany.
Bergin wzruszył wychudłymi ramionami.
– Trwa wojna. Oni chcą pokoju i stabilności. Sprawiedliwość to luksus,
na jaki nie stać takich ludzi jak my.
– Sprowadzą tu innych kherguudów – powiedziała Mayu. – Żeby doszli
do siebie.
– To wygnanie – podsumował Reyem. – Może tak będzie najlepiej. Nie
ma dla nas miejsca wśród ludzi.
– Nie mów tak – zaprotestował Bergin. – Żyjemy. Jesteśmy wolni.
– Czyżby? Jak długo pozwolą nam żyć, kiedy samo nasze istnienie sta-
nowi zagrożenie dla rodu Taban? Jesteśmy sekretem, którego ujawnienia
nie mogą ryzykować. – Reyem wyjrzał przez okno na brzeg jeziora. – Nie
powinniśmy żyć w izolacji, bez celu. Zostaliśmy stworzeni do walki.
– Ravka nie pozwoli, żeby stała wam się krzywda – obiecała Tamar. – Ja
na to nie pozwolę. Podpisaliśmy traktat.
– Żeby chronić prawa griszów – sprzeciwiła się Mayu. – Co was obcho-
dzą kherguudowie?
Złote oczy Tamar rozbłysły.
– Są ofiarami parem tak samo jak griszowie.
– To nie ma znaczenia – powiedziała Mayu. – Na co zda się traktat, jeśli
Ravka ulegnie Fjerdzie?
– Nie lekceważ króla Nikołaja – odparła Tamar. – Będzie walczył do
samego końca. Tak samo jak ja.
Bergin wstał.
– Jeśli wybierasz się na front, to chcę udać się z tobą.
Reyem się odwrócił.
– Ty… odjedziesz?
Powiedział to beznamiętnie, ale Mayu wyczuwała w nim burzę.
– Ravka nie jest moją ojczyzną, ale jestem griszą. Będę walczyć za
króla, który dał mi wolność.
– Więc my też powinniśmy stanąć do walki – oznajmiła wtedy Mayu.
Nie do końca wiedziała, skąd wypłynęły te słowa, ale Nikołaj i Tamar
oddali jej Reyema, a wiedziała w głębi duszy, że gdyby nie Bergin, nie mia-
łaby kogo odzyskać. Skarabeusz, Ćma, Omen… Mieli rodziny, przyjaciół,
życie i wszystko to zostało przekreślone, gdy odrodzili się jako kherguudo-
wie. To griszy zawdzięczała, że Reyem zachował człowieczeństwo.
– I staniemy – oznajmił stanowczo Reyem. – Twoja sprawa jest moją
sprawą, Berginie. Będziemy walczyć za griszów. Kherguudowie są warci
tyle co dziesięciu zwykłych żołnierzy, może więcej. Inni też staną do walki.
Potrzebujemy misji.
– Jestem wdzięczna – powiedziała Tamar. – Naprawdę. Ale królowa
Leyti…
– Królowa Leyti powiedziała, że nie możemy wysłać żołnierzy – ode-
zwała się księżniczka Ehri. Stanęła w progu i wydawało się, że unosi się
nad nim. Uśmieszek pełgał po jej ustach. – Nic nie powiedziała o duchach.
Według naszego rządu, mojej siostry i mojej babki kherguudowie nie ist-
nieją. Widma mogą się udać, dokąd zechcą.
Odpłynęła, jakby sama była duchem, i w tej chwili Mayu zdała sobie
sprawę, że jeśli przetrwa to, co nastąpi później, to z radością wróci na swój
posterunek w Tavgharadzie i będzie służyć księżniczce Ehri.
Czy będzie miała szansę? Stała na polu bitwy z karabinem przy ramie-
niu, celowała i strzelała raz za razem, nie wiedząc, która kula trafi, przera-
żona szumem krwi w uszach i sercem walącym jak oszalałe. Kątem oka
dostrzegła Skarabeusz, która sunęła jak tornado przez szeregi Fjerdan, pod-
czas gdy Ćma, Omen i Szarańcza atakowali z powietrza, podrywając żoł-
nierzy z ziemi i łamiąc im karki z potworną skutecznością.
– Cieszę się, że są po naszej stronie – powiedział Tolya, ocierając pot
z czoła.
– Miejmy nadzieję, że tak pozostanie – dodała Tamar.
Mayu usłyszała serię gwałtownych eksplozji i nagle zobaczyła ścianę
ognia sunącą ku nim przez szeregi Fjerdan. Podniosła wzrok – fjerdańskie
latacze spuszczały jedną bombę za drugą.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
– Zabijają własnych żołnierzy razem z Ravkańczykami!
– Mają to w nosie – powiedziała Tamar. – Zamierzają zająć wybrzeże za
wszelką cenę.
Dwa ravkańskie latacze przechwyciły fjerdańskie maszyny i przełamały
ich szyk, ale wróg zaraz się przegrupował pod ostrzałem. Jeden z fjerdań-
skich lataczy oberwał w skrzydło i spadł po spirali, w kłębach dymu. Ude-
rzył w ziemię, przeleciał przez szeregi żołnierzy, uderzył w czołg i eksplo-
dował żółtą kulą ognia. Kolejny latacz zajął jego miejsce w szyku. Dla
zwycięstwa byli gotowi ponieść wszelkie ofiary.
– Wezwać do odwrotu! – krzyknął król Nikołaj. – Niech szkwalnicy
i akwatycy zapewnią nam jakąś osłonę. Musimy wyprowadzić stąd naszych
ludzi.
– To nasza ostatnia szansa… – powiedział Tolya.
– Jeśli są gotowi bombardować własnych żołnierzy, to nie mamy szansy.
Mają zbyt wielką siłę ognia, a Bruma nie obchodzą ich straty, jeśli Fjerda
dziś wygra. Nie wystawię swoich ludzi na rzeź. Odwrót!
Wołanie poniosło się wzdłuż linii frontu, mgła zaczęła zasłaniać pole
bitwy. Mayu widziała jednak, że to nie ma znaczenia. Fjerdanie otrzymali
rozkazy i nie obchodziło ich, że nie widzą celów. I tak będą bombardować
pole bitwy.
Zobaczyła Reyema lecącego w stronę szyku bombowców. Obok niego
leciało jakieś stworzenie – cień, który spostrzegła już wcześniej, ale dopiero
teraz stwierdziła, że ma kształt potwora. Złapali jeden z fjerdańskich lata-
czy i wyrwali mu skrzydła. Ravkańscy szkwalnicy zdmuchnęli wrak znad
pola bitwy, próbując chronić żołnierzy w dole.
– Chodź – powiedział Reyem, lądując obok niej. Objął ją w talii. –
Muszę cię stąd zabrać.
– Leć – powiedziała Tamar.
– Bergin… – spróbował Reyem, ale grisza pokręcił głową.
Nie porzuci walki.
Reyem już odrywał Mayu od ziemi.
– Nie! – krzyknęła Mayu. – Musimy zabrać też Tamar i pozostałych.
– Zapomnij – powiedział Tolya. – To nasza walka. Za wszystkich gri-
szów.
– Za każdego griszę – dodał Bergin.
– To samobójstwo – sprzeciwiła się Mayu. – Jest ich zbyt wielu!
Tamar złapała króla za ramię.
– Nikołaju, pozwól, żeby kherguudowie cię stąd zabrali. Nadal możesz
to przeżyć.
Król jednak tylko się roześmiał i ten śmiech w niczym nie przypominał
śmiechu Isaaka – był dziki, może trochę szalony.
– Żadnych takich, Tamar. Jeśli niepodległość Ravki ma dzisiaj umrzeć,
to umrę razem z nią.
Mayu usłyszała charakterystyczny wizg fjerdańskich silników. Latacze
znowu uformowały szyk i wracały nad pole bitwy.
– Wracają!
Król wspiął się na czołg, stworzenie z cienia krążyło nad nim. Odwrócił
się do kherguudów.
– Nie macie powodu mi pomagać, ale i tak was o to poproszę. Ta bitwa
jest dla nas przegrana, ale jeśli zniszczymy te bombowce, to damy szansę
wszystkim na tym polu bezpiecznie uciec. Zarówno Fjerdanom, jak
i Ravkańczykom.
– Nikołaju – powiedział Tolya. – Proszę. To szaleństwo. Jeśli demon
umrze, ty też zginiesz.
Król uśmiechnął się szeroko.
– To kwestia etykiety, Tolya. Jeśli chcą wysłać mnie do diabła, to przy-
najmniej pożegnam się, jak należy.
Mundur miał rozdarty, poplamiony krwią. Nigdy nie różnił się bardziej
od chłopca, który zalecał się do Mayu. Nigdy bardziej nie przypominał
króla.
– To nie jest wasz kraj. Nie mam prawa wami dowodzić, więc was pro-
szę. Walczcie za mnie. Walczcie za każdego griszę, za każdego żołnierza,
za każde dziecko, które pragnie ponownie zobaczyć matkę, za każdego
ojca, który chce złożyć nocą głowę na poduszce bez lęku o jutro, za każ-
dego artystę, stolarza, kamieniarza, farmera, którzy mieli dokonać w życiu
czegoś więcej niż tylko trzymać broń. Walczcie za nas wszystkich.
Żołnierze, którzy pozostali przy królu, ryknęli w odpowiedzi:
– Za nas wszystkich!
Mroczne stworzenie szybujące nad Nikołajem wrzasnęło i wzbiło się
w niebo.
On mu rozkazuje, zrozumiała Mayu. To demon króla.
Omen i Ćma rzucili się w powietrze. Może jednak nadal byli ludźmi,
a może po prostu pragnęli walki.
– Mayu? – zapytał Reyem.
Uciekłby, gdyby mu kazała. Uciekliby z tego miejsca razem, wrócili do
domu, do rodziców. Albo mogli spróbować uratować tych ludzi.
To jest pokuta, zrozumiała. Pokuta za Isaaka, za niewinnego chłopca,
który może ją pokochał i który nigdy nie wróci.
– Wyrwij im serca – poleciła bratu.
– Tak zrobię.
Odleciał. Wzbił się razem z Omenem i Ćmą. Dołączyli do demona na
niebie, ustawili się w szyku jak strzała wymierzona w fjerdańskie bom-
bowce. Śmiertelne ciało króla klęczało na czołgu, jakby się modlił, bo całą
uwagę skupił na ataku.
– Ustawić szyk! – krzyknęła Tamar. – Chronić króla.
Otoczyli czołg, patrząc, jak demon i kherguudowie lecą na bombowce.
– Będziemy patrzeć na ich śmierć – powiedział Tolya.
– „Każdy opłakuje pierwszy kwiat” – odezwała się cicho Mayu. – „Kto
opłacze wszystkie pozostałe?”.
– „Pozostanę, żeby ci śpiewać” – podjęła recytację Tamar.
Tolya położył rękę na sercu.
– „Długo po tym, jak przeminie wiosna”.
Tylko oni wiedzieli, co ta chwila, co ta strata będzie oznaczać.
Tolya miał łzy w oczach.
– Niech święci nad tobą czuwają, Nikołaju – powiedział. – Umierasz jak
król.
Mayu patrzyła, jak maleje dystans między atakującymi i bombowcami –
dwieście jardów, sto jardów. Nie pozwoliła sobie odwrócić oczu.
– Do widzenia, bracie – szepnęła.
Ryk rozerwał powietrze. Potężny kształt przewalił się przez pole bitwy,
między kherguudami i fjerdańskimi bombowcami, rozrzucając wszystkich
na boki. Srebrna błyskawica przecięła niebo.
– Co jest, u… – zaczęła Tamar, jednak słowa zamarły na jej ustach.
Gapili się na niebo. Mayu otworzyła usta do krzyku.
Patrzyła na smoka.
41
Nina
Juris.
To była pierwsza myśl Nikołaja, kiedy pojawił się smok, którego czarne
łuski w słonecznym świetle połyskiwały błękitem. Dopóki błyskawica nie
przecięła nieba. Znał moc Zoi i natychmiast ją rozpoznał.
Wciągnął demona z powrotem w siebie. Już dawno przestał się przejmo-
wać tym, co widzą żołnierze wokół niego, czy go przeklną za to, że stał się
potworem. Jakimś cudem Ravka zyskała przewagę w walce. Błyskawice
Zoi postawiły ściany ognia, blokując odwrót fjerdańskim siłom. Teraz koło-
wała nad nimi gotowa wymierzyć sprawiedliwość.
Czas Świętych. Yurij to przewidział i teraz w tej trudnej chwili Czas
Świętych nadszedł. Nie z Elizavetą albo Zmroczem, ale na skrzydłach
smoka. Nikołaj pomyślał o tamtych wszystkich historiach, o Sankt Feliksie,
który stał się zwierzęciem, żeby walczyć za pierwszego króla, o Jurisie,
który pokonał smoka tylko po to, by przybrać jego kształt. Zoya stała się
czymś, czego świat nie widział od czasu spisania legend.
Smok rozwarł szczęki i wrzasnął gniewnie. Nikołaj słyszał w tym smu-
tek Zoi, jej gniew, żałobę, gdy opłakiwała każdego z poległych żołnierzy,
każdego utraconego przyjaciela, głęboką samotność życia, jakie była zmu-
szona prowadzić. Powietrze ożyło, ciśnienie spadło, błyskawice się groma-
dziły.
Pozabija ich wszystkich.
Nie rób tego, modlił się. Nie poddawaj się temu. W życiu musi chodzić
o coś więcej, nawet dla żołnierzy takich jak my.
Na chwilę ich spojrzenia spotkały się i zobaczył w nieludzkich, srebr-
nych, wąskich źrenicach dziewczynę, która oparła głowę na jego ramieniu
w ogrodzie i płakała.
Musi istnieć coś więcej.
Obróciła pokrytą łuską szyję i błyskawica uderzyła w niebo, trzask
wypalił powietrze i sprawił, że włoski stanęły Nikołajowi na rękach. Fjer-
danie ocaleli. Zoya darowała im życie.
– Sankta!
Nikołaj nie był pewien, kto krzyknął. Odwrócił głowę i zobaczył postać
ubraną na czarno, która klękała na polu bitwy.
– Sankta Zoya! – krzyknęła raz jeszcze postać.
Uniosła głowę i Nikołaj napotkał szare spojrzenie Zmrocza. Łajdak mru-
gnął do niego porozumiewawczo.
– Sankta! – rozległ się kolejny głos nabrzmiały od łez.
– Sënje! – Ten okrzyk padł ze strony Fjerdan.
– Sankta Zoya od Burz!
Jeden z drüskelle odrzucił broń.
– Sënje Zoya daja Kerkenning! – krzyknął, padając na kolana. – Me jer
jonink. Me jer jonink!
„Święta Zoyu od Błyskawic. Wybacz mi. Wybacz mi!”.
Kapitan drüskelle wystąpił naprzód z uniesionym pistoletem. Zabije klę-
czącego chłopaka? Strzeli mu w głowę za to, że pojawiła się w niej pogań-
ska myśl? A jeśli tak, to co stanie się potem?
Jednakże dwóch fjerdańskich żołnierzy zastąpiło drogę kapitanowi, zła-
pało go za ręce i wyrwało mu pistolet z ręki. Kapitan drüskelle krzyczał,
twarz miał czerwoną, ślina tryskała mu z ust. Bluźnierstwo, herezja, zdrada,
wynaturzenie. Słowa, jakich używano wcześniej przeciwko griszom. Gdyby
Fjerdanie wygrywali w tej bitwie, to może te oskarżenia zmieniłyby nasta-
wienie. Ci ludzie jednak nie chcieli umierać. Jeden po drugim drüskelle
padli na kolana. Zoya kupiła ich wierność, okazując im litość.
Nikołaj znowu spojrzał na Zmrocza. Otoczyli go rozmodleni Bez-
gwiezdni. Pole bitwy było wypełnione klęczącymi i płaczącymi żołnierzami
i zdumionymi griszami. Z północy dobiegł dźwięk trąbki: Fjerdanie trąbili
odwrót. Zmrocz uśmiechnął się szeroko do Nikołaja, jakby sam to wszystko
zaplanował.
Nad nimi smok młócił potężnymi skrzydłami powietrze. Nikołaj
dostrzegł kogoś na jego grzbiecie, ale nie potrafił powiedzieć, kto to był.
Wielka bestia ryknęła i chmury wokół niej zapulsowały światłem. Rozległ
się grzmot, przetoczył się przez góry, błyskawica przecięła niebo. Była tak
jasna, że musiał odwrócić wzrok.
Kiedy spojrzał znowu, Zoi już nie było.
43
Zoya
Zoya nie mogła zebrać myśli. Juris śmiał jej się w głowie.
Sankta Zoya.
Nie była z niej żadna święta. Co za bzdura. Czy jednak pomogła Ravce
wywalczyć pokój? Czy słusznie postąpiła, zostawiając Fjerdan przy życiu?
Leciała wzdłuż wybrzeża, szukając miejsca do lądowania z dala od wścib-
skich spojrzeń. Potrzebowała chwili w chłodnym mroku, żeby zebrać myśli,
znowu zrozumieć siebie. Nie tylko jej ciało się zmieniło, ale i umysł. Nie
mogła ogarnąć kształtu tego, kim jest. Było tego za wiele – panika żołnie-
rzy na polu bitwy, rozbawienie Zmrocza, dzika wściekłość kapitana
drüskelle, cierpienie Niny. Nikołaj. Nadal czuła, jak bał się o nią. „W życiu
musi chodzić o coś więcej, nawet dla żołnierzy takich jak my”. W tych
krótkich sekundach wierzyła mu. Możemy schronić się w sobie wzajemnie.
Była powiązana z nimi wszystkimi.
Wiedza Jurisa niosła się w niej echem. Jaskinia w ścianie urwiska na
północ od Os Kervo. Wiele razy latał wzdłuż tego wybrzeża. Jaskinia była
ciasna, ale wystarczy.
Powinnam była zabić Fjerdan. Powinnam była zadać im ranę, po której
nie wydobrzeją.
To był jednak stary głos, głos zranionego dziecka, które nikomu nie ufa,
które boi się, że zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, okrutniejszy od niej.
Mogła na zawsze zostać żądną krwi wściekłą dziewczyną – albo mogła stać
się kimś innym. Jeśli pomogła Ravce osiągnąć pokój, to może mogła ofia-
rować też odrobinę pokoju własnemu sercu.
Wylądowała niezręcznie, z hukiem, prawie uderzając w ścianę jaskini,
zanim zdołała wyhamować. Zero wdzięku.
– Musisz zabrać mnie z powrotem – powiedziała Nina.
Zoya poruszyła potężnym grzbietem.
Złaź albo cię zrzucę.
Nina krzyknęła i sturlała się bezwładnie na ziemię. Ubranie miała prze-
moczone, jej włosy wyglądały, jakby czesała je widłami.
– Siedzisz w mojej głowie? – pisnęła, przyciskając ręce do skroni. –
Czytasz mi w myślach?
Na szczęście nie. Zoya jednak czuła. Bardzo dużo czuła. To było przera-
żające. Tego właśnie się bała – tego głębokiego związku ze światem. Otwo-
rzyła jednak drzwi. Przeleciała przez nie z hukiem. Nie da się już ich
zamknąć.
Nina wstała. Wpatrywała się w Zoyę wielkimi oczami, a Zoya zastana-
wiała się, co widzi. Jej własny wzrok się wyostrzył, podobnie jak zmysł
powonienia. Każdy oddech odbierała jako dziwny – jej brzuch, płuca…
Czym się stała?
– Nadal… nadal nie… nie mogę uwierzyć, że to ty.
Zoya też nie do końca w to wierzyła. Jednakże właśnie tego Juris chciał
dla niej, to był prawdziwy dar, jaki oferowały jego łuski, kiedy ona odebrała
mu życie, a on odebrał życie jej. Nie wiedziała tylko, jak długo zachowa tę
formę. Nadal miała wrażenie, że ta nowa postać jest niewłaściwa, niesta-
bilna.
Szukała wyjaśnienia, którego mogłaby udzielić Ninie.
Istniał taki czas, kiedy żołnierze stawali się zwierzętami; kiedy Griszo-
wie nie nosili amplifikatorów, tylko się nimi stawali.
– Nie zmieniałaś się w niedźwiedzia albo sokoła, Zoyu. Jesteś smokiem.
Potrafisz… To już na stałe?
Zoyę przeszedł dreszcz, echo samotności Jurisa. Był zdolny przyjmować
ludzką lub smoczą formę zależnie do swojej woli. Miała nadzieję, że to
samo będzie dotyczyło jej.
Nie wiem.
– Zoyu, musisz zabrać mnie z powrotem do Paszczy Lewiatana.
Wrócisz ze mną do domu, do Ravki.
– Nie, nie wrócę. Nie dokończyłam swojej misji.
Rozległo się basowe warczenie Zoi, która kłapnęła ogromnymi szczę-
kami.
Dlaczego musisz być taka uparta?
– O to samo mogłabym zapytać ciebie! – odparła Nina i ośmieliła się
kopnąć Zoyę w przednią łapę swoją małą stopą.
Narażałam życie, żeby cię uratować. Apparat może nadal żyć. Twoja
przykrywka nie jest nic warta.
– Zaryzykuję. Muszę.
Zoya chuchnęła i patrzyła, jak kurz i kamyczki wzbijają się w powietrze
w jaskini. Koszt noszenia smoczego kształtu okazał się dokładnie tak
wielki, jak podejrzewała. Czuła cierpienie Niny i tym bardziej chciała ją
zachować blisko siebie, osłaniać przed krzywdą. To było nie do zniesienia.
Obiecaj, że do wrócisz do nas, do domu.
– Nie mogę.
To obiecaj, że będziesz ostrożna.
– Tego też nie mogę obiecać.
Przeklęta dziewucha.
A jednak pozwoli Ninie odejść. Nina Zenik była żołnierzem. Zoya
dobrze ją wyszkoliła. Nina miała prawo obrać własną drogę.
Wespnij się i mocno się trzymaj, poinstruowała ją.
Nina się roześmiała.
– To mogę zrobić.
Zoya wykręciła szyję, żeby spojrzeć na Ninę: promieniała, miała zaróżo-
wione policzki, w niczym nie przypominała dziewczyny w żałobie, jaką
zapamiętała Zoya. Szczęście i niecierpliwe wyczekiwanie jarzyły się wokół
niej, jakby to był jej prawdziwy kształt, jakby otaczała ją złota aureola.
Zoya wyskoczyła z jaskini i pozwoliła, żeby radość Niny niosła ją ponad
morzem.
Otoczyła je mgłą, gdy zbliżyły się do Lewiatana, ale na pokładzie bazy
wybuchł chaos i zapewnił im dodatkową osłonę. Masa tratw i łodzi przy-
pływała i odpływała: oficerowie, żołnierze i personel medyczny przemiesz-
czali się na ląd i z powrotem. Doszło do impasu w bitwie. Wiedziała, że to
nie oznacza pokoju.
Ponowne pożegnanie z Niną nie było łatwe, ale nie zamierzała sprzeci-
wiać się jej decyzji. Jeśli naprawdę wierzyła, że może wrócić do Fjerdy
jako Mila Jandersdat, to nadal mogła być cennym atutem i przekazywać
Ravce kluczowe informacje. Chodziło jednak o coś więcej. Wyczuwała
tęsknotę Niny za… kimś żywym i jasnym jak nowe słońce, ciepłe i mie-
dziane. Najwyraźniej Nina miała słabość do Fjerdan. Zoya zastanawiała się,
czy nie przestrzec jej przed zakochiwaniem się, przed niebezpieczeństwem,
jakie może wtedy ściągnąć na siebie jako szpiega. Głupotą byłoby jednak
myśleć, że zdoła zapanować nad sercem Niny Zenik.
– Muszę cię ostrzec – powiedziała Nina, kiedy wylądowały na jednym
z pomostów. – Powiedz królowi, że nie może polegać na księciu Rasmusie.
Hanne nadal ma co do niego nadzieję, ale on nie jest tym, za kogo go brały-
śmy. W żadnym razie.
Jeden sprzymierzeniec mniej. Książę pozwolił, żeby nienawiść jego
kraju wytyczyła mu drogę.
Odwrócę uwagę żołnierzy, żebyś mogła pojawić się w bazie, nie zwraca-
jąc niczyjej uwagi.
Nina uśmiechnęła się szeroko.
– To nie powinno być trudne.
Zoya szturchnęła ją pyskiem. To był gest bardziej intymny niż jakikol-
wiek inny, na który kiedykolwiek poważyła się w ludzkiej formie.
Dbaj o swoje bezpieczeństwo najlepiej, jak zdołasz.
Nina położyła rękę na łuskach. Oparła przelotnie policzek na jej głowie.
– Dziękuję – szepnęła, a potem odeszła po rampie i zniknęła wśród
zgiełku bazy.
Zoya zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek spotka Ninę Zenik.
Przeleciała nad falami, zawróciła i wyskoczyła z mgły, kreśląc łuk nad
bazą. Słyszała krzyki dobiegające z dołu, odczuwała przerażenie Fjerdan
jak lodowatą falę i rozkoszowała się nim. Strach to język powszechnie
rozumiany. Wzięła wdech i wypuściła błyskawicę, a potem skręciła w lewo
i ruszyła w stronę lądu, rozkładając szeroko skrzydła, czując słoną pianę na
brzuchu. Sunęła nisko wzdłuż wybrzeża. Nadal wyczuwała potężne serce
Niny, jego równe bicie, odwagę.
Kiedy jesteś połączona z wszechrzeczą, twoja wiedza nie zna granic.
I najwyraźniej nie miały granic też jej odczucia. Wszystkie te emocje
były wyczerpujące. Była Zoyą, była rycerzem znanym pod imieniem Juris
i była smokiem, którego kiedyś zabił.
Okrążyła pole bitwy i zauważyła, że Fjerdanie się wycofują. Trudno jej
było patrzeć na mrowie ciał na ziemi, odczuwać smutek emanujący z żoł-
nierzy, kiedy zajmowali się rannymi i opłakiwali poległych. Nigdzie jednak
nie widziała śladu Bezgwiezdnego i jego wyznawców. Zmrocz pierwszy
ukląkł, ale nie łudziła się, że nagle przeszedł na ich stronę. Jeszcze nie
skończył, a ona nie potrafiła odgadnąć jego zamiarów. Jego obecność na
polu bitwy była jak szczelina pośród życia i strachu, głęboka niczym stud-
nia wieczności.
Zawróciła w stronę Paczesyany, gdzie armia Ravki miała kwaterę
główną. Zobaczyła obóz żołnierzy, a potem królewski namiot dowodzenia.
Wiedziała, że musi się skupić, żeby wylądować w tak ciasnym miejscu, ale
była bardziej zmęczona, niż zdawała sobie sprawę. Zrobiła za dużo, zbyt
szybko. Poczuła, że traci panowanie nad smoczym kształtem, a potem już
nie leciała, tylko spadała.
Podmuch wiatru ją złapał, łagodząc upadek. Kiedy uderzyła o ziemię,
było to uderzenie bardzo delikatne, ale i tak ją zaskoczyło, pozbawiając
tchu. Jakaś jej cząstka chciała po prostu poddać się zmęczeniu i stracić
przytomność.
Poczuła, że czyjeś ręce obejmują ją i unoszą jej głowę.
– Zoya? – rozległ się głos Nikołaja.
Głos króla. Głos genialnego, twórczego chłopca, pozostawionego
samemu sobie z książkami i wynalazkami i wiecznie wędrującego po
pustym pałacu. Jego cierpienie i troska zalały ją.
– Proszę – szepnął. – Proszę.
Umysł smoka cofnął się, pozostawiając w jej umyśle błogosławioną
pustkę, tylko jej myśli i niczyje inne. Zmusiła się do otwarcia oczu. Nikołaj
miał rozkwaszone usta. I sadzę we włosach. Ale żył i przez tę krótką chwilę
ją obejmował. Chciała się wtulić w niego i rozpłakać. Chciała leżeć obok
niego i przez godzinę czuć się bezpiecznie. Miała mu tak wiele do powie-
dzenia i nie chciała czekać.
Zmusiła się do tego, żeby usiąść.
– Fjerdanie?
– Ostrożnie – powiedział, podtrzymując ją. – Nadia złagodziła twój upa-
dek, dzięki niech będą świętym, ale solidnie przywaliłaś w ziemię.
– Fjerdanie – powtórzyła. – Wycofali się?
– Zawarliśmy rozejm.
Widziała, jak Tolya marszczy czoło, Tamar zagryza usta, Nadia stoi
z goglami na szyi, Leoni mocno ściska rękę Adrika, Genya przyciska dłoń
do ust. Ogarnęła ją ulga i chciała ich wszystkich przytulić. Zamiast tego
powiedziała:
– Nie otrzymamy pomocy od fjerdańskiego następcy tronu. Nina najwy-
raźniej przeceniała swoje wpływy.
– Nie powiedziałabym tego – zamyśliła się na głos Tamar. – Całe pole
bitwy ogłosiło cię właśnie świętą.
– A właściwie to Zmrocz ogłosił cię świętą – poprawił ją Nikołaj.
– Przemiana w smoka pewnie pomogła – dodał Tolya.
– Wiedziałaś, że to potrafisz? – zapytała Genya. – Nie mogę uwierzyć,
że mi nie powiedziałaś!
Zoya pokręciła głową. Było jej niemożliwie zimno, jakby teraz, gdy
smoczy ogień przygasł w niej, już nigdy nie miała poczuć ciepła, o ile
znowu w niej nie zapłonie.
– Na polu bitwy byli kherguudowie – przypomniała sobie.
Lecieli obok demona Nikołaja.
– Nic nie szkodzi – uspokoił ją Tolya. – Walczyli po naszej stronie. Ale
musieli na pewien czas zniknąć. Nie mogli ryzykować, że padną pytania.
– Oni nie istnieją – wyjaśniła Tamar. – Przynajmniej według królowej
Shu Hanu.
– Wróciłaś – zauważyła Zoya.
Tamar mrugnęła porozumiewawczo.
– Myślałaś, że przegapię walkę? – Podała Zoi rękę i pomogła jej wstać.
Nikołaj wytrzeszczył oczy.
– Nosisz nadzwyczajną zbroję.
Zoya spojrzała po sobie. Jej chłopskie ubrania z samodziału zniknęły.
Obcisła kurtka i spodnie z metalicznych czarnych łusek, które w słońcu
lśniły błękitem, zakrywały jej ciało. Rozpoznała tę zbroję. To ją właśnie
nosił Juris w ludzkiej formie. Miała wrażenie, że to jej druga skóra. Jej
próżność nie miała nic przeciwko temu efektowi, ale – do diabła! – dobrze
by było, żeby była w stanie to zdjąć.
Leoni przechyliła głowę.
– Wygodna?
– Ciężka – odpowiedziała Zoya, podsuwając fabrykatorce rękę, żeby
mogła pomacać metal.
– Zrobi nie lada wrażenie w Os Kervo – powiedział Nikołaj. – Fjerda
wezwała nas na rozmowy.
– Vadik Demidov też przebywa w Os Kervo – dodał Tolya. – Fjerdanie
wycofują się teraz, ale to tylko zmiana taktyki.
Tamar mruknęła z niesmakiem.
– Nie mogli nas pokonać w walce, to teraz zaczną naciskać na kwestię
sukcesji. Zażądali zwołania posiedzenia najwyższej arystokracji Ravki.
Zoya nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– Naszych arystokratów? Nie mają prawa rozkazywać naszym ludziom.
– Możemy ich powstrzymać – odparła Genya. – Możemy zablokować
zgromadzenie.
Nikołaj włożył rękawiczki z cielęcej skórki.
– Przeciwnie – odparł. – Rozkazałem wysłać po nich statki powietrzne.
Będą tu za parę godzin.
– Na wszystkich świętych, dlaczego? – zapytała Zoya.
Jeśli ten człowiek mógł coś utrudnić, to zawsze wybierał tę opcję.
– Bo im więcej czasu damy im na knucie i spiskowanie, tym gorszą
rzecz wymyślą. W tej chwili Ravka Zachodnia jest nam wdzięczna i zła na
Fjerdę za jej zdradę. Genyu, potrzebuję, żebyś zajęła się moją rozciętą
wargą i sprawiła, że będę mniej przypominał łobuza, a bardziej szanowa-
nego monarchę. Bez względu na prawość mojego pochodzenia, jeśli mam
żywić jakąś nadzieję na utrzymanie tronu, to nadszedł kluczowy moment.
Zapadła krępująca cisza.
Tamar przerwała ją, cmokając z niesmakiem.
– Nieprawe pochodzenie to najmniejszy z twoich problemów.
– Teraz wiedzą, czym jesteś – powiedziała Zoya.
Wyjechała na kilka dni i od razu wszystko wzięli diabli. Nikołaj wypu-
ścił potwora na polu bitwy. Pokazał demona całej Ravce.
– Racja – przyznał Nikołaj. – Ale wiedzą też, czym ty jesteś, Sankta
Zoyu.
– Nie nazywaj mnie tak.
– Ładnie brzmi – powiedziała Tamar.
– Nasza Pani od Smoczego Ognia? – zaproponowała Nadia.
– Słodka gadzia zemsta? – dorzuciła Genya.
Zoya odwróciła się do nich plecami i ruszyła w stronę namiotów.
– Zamieszkam w jaskini!
44
Nina
Gdy Nina szła przez bazę marynarki wojennej, zastanawiała się przy każ-
dym kroku, czy usłyszy głos każący jej się zatrzymać. Wzdrygała się przy
każdym okrzyku przekonana, że zaraz poczuje bicz drüskelle na ręce albo
wypadnie na nią oddział ludzi Apparata.
Jednakże Fjerdanie patrzyli tylko na wznoszącego się nad nimi smoka.
– Wrócił! – krzyknął ktoś. – Kryć się!
Musiała przypomnieć sobie, że powinna się schować, więc wskoczyła
pod stojący latacz.
– Co to jest? – zapytała pilota, który wpatrywał się w niebo.
– Nie wiem – odpowiedział roztrzęsionym głosem. – Widziałem go
wcześniej. Zniszczył wschodnią wieżę i po prostu odleciał.
– Może wtedy nie był głodny – odparła pomocnie Nina.
Pilot zakwilił i skulił się jeszcze mocniej obok latacza.
Wróciła powoli do kajuty Bruma, patrząc na panujące wokół zamiesza-
nie. Dała sobie czas na wymyślenie historii. Baza morska płynęła na pół-
noc, żeby wesprzeć wojsko w walce pod Arkeskiem. Teraz wysyłano jed-
nostki medyczne, żeby zajęły się rannymi i przywiozły z powrotem ciała.
Wyczuwała zmianę w ludziach. Zaczęli jedną bitwę, ale zostali zmuszenia
do walki w innej. Nawet ci, którzy brali pod uwagę możliwość przegranej,
nie wyobrażali jej sobie w taki sposób – a to dzięki uprzejmości smoka
i oddziałowi latających wojowników z Shu Hanu. Nikt nie wyobrażał sobie
fjerdańskich żołnierzy klęczących przed griszą. Jeśli jej własne myśli nadal
były jak śliski talerz z pierożkami, to nie potrafiła sobie nawet wyobrazić,
co muszą czuć otaczający ją ludzie.
Zakładając, że nikt nie miał okazji dobrze jej się przyjrzeć na polu bitwy,
musiała tylko wyjaśnić, gdzie była przez ostatnie kilka godzin. Powie, że
potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie po tym, co zobaczyła podczas
ataku z morza, że poruszyło ją to bardziej, niż sądziła, a kiedy baza ruszyła
dołączyć do ofensywy na północy, starała się po prostu nikomu nie plątać
się pod nogami.
A jeśli Apparat zdołał przeżyć i spróbował ją zdemaskować? Nie wie-
działa, jakimi dowodami na jej temat dysponuje kapłan, ale wątpiła, żeby to
miało znaczenie. Fjerdanie najpierw wrzucą ją do celi, a potem będą pytali.
Nie mogła na to pozwolić. Ludzie Apparata zabrali jej kościane strzałki
z rękawów. Przez to mogła być bardziej narażona na atak, ale zewsząd ota-
czała ją śmierć, trupy na brzegu i w bazie, które mogły stać się jej żołnie-
rzami. Musiała tylko znaleźć Hanne i zabrać ją stąd.
Jednakże kwatery Brumów były puste. Nigdzie nie było śladu Ylvy ani
Hanne.
Przebrała się z przemoczonych ubrań w różową wełnianą sukienkę, którą
nosiła poprzedniego dnia. Splotła na nowo włosy i wyszła na pokład. Czy
Hanne nadal mogła być w zachodniej wieży z księciem?
Dzieliło ją raptem kilka metrów od centrum dowodzenia, kiedy usłyszała
płacz kobiety. Miała wrażenie, że to Hanne. Podbiegła i zobaczyła grupę
żołnierzy zebranych wokół kogoś albo czegoś. Jarl Brum stał z boku, sprze-
czając się z grupą królewskich gwardzistów. Miał brudną twarz, mundur na-
dal uwalany błotem i krwią po walce. Przepchnęła się przez krąg żołnierzy
i żeglarzy, żeby lepiej widzieć, i nagle zamarła.
To nie Hanne płakała, tylko Ylva. Płakała nad połamanym ciałem córki.
Umysł Niny rozpadł się niezdolny pojąć tego, co widzi. To nie mogła
być prawda. To niemożliwe.
Hanne leżała na brzuchu w kałuży krwi, jej ciało było wygięte pod nie-
możliwym kątem, twarz miała obróconą w bok. Jej profil wyglądał nienatu-
ralnie, różane policzki, pełne usta. Nina opadła na kolana, wyciągnęła do
niej ręce. Krew Hanne przesiąkła przez spódnicę Ylvy. Ciało było zimne.
– Książę – wykrztusiła Ylva, szlochając. – Książę… powiedział, że spa-
dła.
Nina podniosła wzrok na zachodnią wieżę obserwacyjną, gdzie Hanne
poszła śledzić walkę z księciem Rasmusem.
Nie Hanne. Nie jej Hanne. Znowu to samo. Klęczała na ulicy obcego
miasta. Miała krew Matthiasa na rękach. Czy tak działała jej miłość? Mor-
dowała wszystko, czego dotknęła? Chciała krzyczeć i krzyknęła, nie potra-
fiąc powstrzymać cierpienia, jakie ją rozrywało.
Hanne nie rzuciłaby się z okna, prawda? Miały nadzieję na przyszłość,
nadzieję na ucieczkę. Pomyślała jednak o Hanne siedzącej na brzegu łóżka,
o tym, jaka wydawała się wtedy zagubiona, przestraszona. „Jeśli poprosi
mnie o rękę, nie będę mogła odmówić. Ale Nino… Nino, przecież nie mogę
się zgodzić”. Dwie noce temu. Wieczność temu. Kiedy jeszcze Nina wie-
rzyła w możliwości.
„Może w ogóle nie mogę być szczęśliwa” – powiedziała wcześniej
Hanne.
Nina zauważyła, że Joran, z pobladłą twarzą, wygląda na pogrążonego
w żalu.
Poderwała się i złapała go za ten ohydny mundur drüskelle.
– Co się stało? – Głos miała przenikliwy, ostry jak odłamki szkła. – Co
jej się stało? Co jej zrobiłeś?
– Nie widziałem – zaprotestował, a potem szarpnął ją ku sobie i objął. –
Musisz się uspokoić. – A do ucha szepnął jej: – Nie wiem, co się stało.
Doszło do kłótni. Książę ją uderzył, tylko spoliczkował, ale potem dostał
jakiegoś ataku. Hanne powiedziała, żebym biegł po pomoc, a kiedy wróci-
łem…
Nina odsunęła się od niego. Nie mogła oddychać, nie mogła myśleć.
Hanne. Hanne. Hanne. Jej imię, błogosławieństwo, zaklęcie, przekleństwo.
Książę ją skrzywdził. Może dla niego to była tylko gra, taka jak ta, w którą
grał z Joranem, gdy sprawdzał swoją władzę. Może chciał się przekonać,
jak daleko może się posunąć w rywalizacji z Brumem. Dostał jakiegoś
napadu. Hanne go zaatakowała. Pewnie niechcący. Była przestraszona
i wykorzystała swoją moc przeciwko księciu.
A potem co? Co się stało, kiedy Joran zostawił ich samych?
– On to zrobił! – krzyknęła. – Książę Rasmus. Gdzie on jest? Hanne nie
spadła tak po prostu, a na pewno by nie skoczyła. Gdzie on jest?
Jarl Brum nagle znalazł się obok niej.
– Zamilcz – warknął.
Zatkał jej usta wielką dłonią. Jego oczy były jak kawałki lodu.
Szarpała się w jego uścisku, próbowała ugryźć go w palec.
Brum tylko mocniej zacisnął rękę zaskoczony jej siłą.
– Nie będziesz wygadywać takich rzeczy.
Nie mogła oddychać. Spojrzała w nienawistne oczy Bruma, w źrenice
jak punkciki i zobaczyła wtedy, jakim jest tchórzem. Stracił panowanie nad
drüskelle na polu bitwy. Inwazja załamała się. Desperacko trzymał się swo-
jej pozycji i nie mógł pozwolić sobie na choćby sugestię zdrady. Nawet gdy
jego własna córka leżała martwa u jego stóp.
Nina zamarła. Powoli, ostrożnie Brum ją wypuścił.
– Wiesz, że on to zrobił – powiedziała. – Wiesz, czym on jest.
Ona też to wiedziała, ale pozwoliła Hanne zostać z nim samej. Czy
Hanne przyznała, że jest griszą? Czy odrzuciła oświadczyny księcia? Zra-
niła jego dumę? Czy po prostu chciała zranić Bruma i pokazać, kto tu ma
prawdziwą władzę?
Ylva zaszlochała słabo.
– Nie powinnam była pozwolić, żeby z nim poszła. Nie powinnam była
jej zezwolić na udział w Jerjaniku.
Nina uklękła i ją objęła. Czuła, jak szloch wstrząsa ich ciałami.
– Zabiję go – zarzekała się. – Przysięgam.
– To nie zwróci jej życia.
Nina miała to w nosie. Zbyt wiele straciła. Darowała życie Joranowi.
Błagała Zoyę, żeby oszczędziła życie fjerdańskim żołnierzom. I co dobrego
przyniosła litość, kiedy los zabiera najlepszych z tego świata? Matthias
odszedł. Hanne odeszła.
„Okaż moim ludziom odrobinę litości”.
Może Fjerdanie zasługiwali na wybaczenie, ale ich przywódcy – Brum,
ten potworny książę – nie. Ona i Hanne ośmieliły się marzyć o nowym
świecie, ale pokładały zaufanie w niewłaściwych ludziach.
Rozległy się dźwięki trąbki na pokładzie. Nadchodził książę.
– Milu, musisz nad sobą zapanować – poprosiła Ylva. – Może istnieje
wyjaśnienie.
– On ją zabił, Ylvo. Wiem to i ty też wiesz.
Dłoń chwyciła ją mocno za kark.
– Zamilkniesz albo ja cię uciszę – warknął Brum.
Wstała, wyrywając się z uścisku Bruma. Dzika histeria, która ją ogar-
nęła, już minęła, pozostała furia. Spojrzała w oczy Jarlowi Brumowi i on,
dowódca drüskelle, architekt tortur, kosa Fjerdy, cofnął się o krok.
Wiedziała, że ryzykuje swoją przykrywkę. Wiedziała, że Mila – słodka,
łagodna, czuła Mila – nigdy nie odważyłaby się spojrzeć Brumowi w oczy,
nigdy nie okazałaby tej nieskrywanej, jawnej wściekłości.
– Jesteś tchórzem – powiedziała cicho, gardłowo. To było jak zwierzęcy
warkot. Mówiła w imieniu Matthiasa, Jorana, Hanne, griszów i wszystkich,
których korzenie były zmuszone pić truciznę nienawiści tego człowieka. –
Jesteś najniższą formą człowieka. Nie znasz honoru, uczciwości. Djel dje-
ren je töp.
„Djel odwraca się do ciebie plecami”.
– Mila! – wyrwał się okrzyk Ylvie.
Brum zacisnął usta.
– Nie jesteś już mile widziana w naszym domu.
Roześmiała się.
– Nie zadaję się z robactwem. Moje miejsce jest wśród wilków.
Teraz już widział, że nie jest tym, kogo udawała. Jednakże nadchodzili
inni generałowie, królewscy ministrowie.
– Enke Jandersdat – powiedział nagląco Joran. – Milu, posłuchaj. Książę
rozkazał, żeby…
Głos Rasmusa rozległ się ponad tłumem:
– Podejdź, enke Jandersdat.
Stał w otoczeniu strażników i arystokratów. Skinął na nią leniwym
ruchem dłoni. Twarz miał złotą, promienną, ciepłą i żywą. Wreszcie wyglą-
dał jak Grimjer. Jakby ukradł życie Hanne i je połknął.
– Muszę wybrać się do Os Kervo na rozmowy pokojowe i chcę, żebyś
mi towarzyszyła. Będziemy razem w naszej żałobie.
Nie słyszała żalu w jego głosie. Jeśli już, to robił wrażenie bardziej bez-
względnego i rozbawionego, jakby znowu miał w ręku szpicrutę. Rasmus
w swoim najgorszym wydaniu.
Nina zadrżała. Czym go zabije? Strzałka kościana w gardło? Trup, który
rozedrze go na dwoje? Może udusiłaby go własnymi rękami. Książę myślał,
że ma do czynienia z kolejną słabą dziewczyną, z kimś dobrym i życzli-
wym. Z kimś delikatnym jak Hanne.
Zmusiła się do dygnięcia. Zniesie jego obecność, jego zadowolenie z sie-
bie, aż do chwili, kiedy zostaną sami. Wtedy zakończy jego życie. Wie-
działa, że za to zawiśnie. Może spłonie żywcem na stosie. Nic jej to nie
obchodziło.
Byłam żołnierzem, pomyślała, zanim zostałam szpiegiem, i mam dość
kłamstw.
Zrównała krok z księciem Fjerdy.
Moje odejście z tego świata będzie jak cios młota.
45
Nikołaj
Nikołaj wiele razy bywał w ratuszu Os Kervo, walczył, żeby nie zasnąć pod
witrażową kopułą na niezliczonych zebraniach. Jednakże dzisiaj sala
audiencyjna wyglądała inaczej, światło wpadające przez kolorowe szkło
wydawało się jaśniejsze.
Salę zbudowano na kształt amfiteatru, wzdłuż ścian ciągnęły się na
kolejnych poziomach długie, zakrzywione ławki, na których zebrała się już
arystokracja Ravki. Jednak delegacje Ravkańczyków i Fjerdan wprowa-
dzono do wnętrza jednocześnie przez południowe i północne drzwi, żeby
żadne z państw nie miało pierwszeństwa.
– Coś się stało Ninie – szepnęła Zoya. – Kiedy ją zostawiłam, promie-
niała gotowa walczyć z całym światem.
Nikołaj potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co ma na myśli. Prawie
zapomniał, że Ninę poddano formowaniu. Znajdowała się w świcie księcia,
co uznał za dobry znak. Jednak wszelkie nadzieje przepadły, gdy zobaczył
jej minę. Oczy miała za bardzo wytrzeszczone, usta rozchylone.
Musiał się zgodzić z Zoyą.
– Wygląda, jakby doznała szoku.
Sam książę wyglądał właściwie tak, jak Nikołaj oczekiwał na podstawie
raportów wywiadu: młody, przeciętnego wzrostu jak na Fjerdanina. Oczy
miał błyszczące i emanował nerwową energią, ale tego należało się spo-
dziewać po niedoświadczonym przywódcy, gdy stawka była tak wysoka.
Brum był spokojny mimo doznanej porażki i faktu, że jego ludzie prawie
się zbuntowali. Spróbuje teraz odzyskać reputację i kontrolę nad sytuacją.
Otaczali go drüskelle.
– Przyprowadził ze sobą szczeniaki – zauważył zaskoczony Nikołaj.
– Chce pokazać, że nadal dowodzi – odparła Zoya. – Musiał precyzyjnie
wybrać sobie ludzi. To wkalkulowane ryzyko.
– To powinien sprawdzić swoje rachunki, bo ci dwaj nie odrywają oczu
od mojej generał.
I kto by im się dziwił? Griszów ożywiała ich moc. Karmiła ich, wydłu-
żała ich życie. Twarz Zoi nadal była zaróżowiona. Włosy okalały ją
gęstymi, czarnymi falami, nieco wilgotnymi od morskiej piany. Zbroja, jaką
nosiła, mniej przypominała strój do walki, a bardziej błyszczące łuski, które
przywarły do skóry. Nie wyglądała jak grisza ani jak dowódca wojskowy.
Nie wyglądała do końca jak człowiek.
Co oni muszą o nas myśleć? – zastanawiał się Nikołaj, kiedy razem
z Zoyą zajmowali miejsca, patrząc na siedzących arystokratów i dyploma-
tów otaczających ich ze wszystkich stron. Demon i smok. Przynajmniej
Nikołaj miał dość przyzwoitości, żeby ubrać się należycie.
Ludzie idący za Brumem byli jak cios w brzuch. Jego ojciec i jego
matka. Oraz człowiek, który – jak natychmiast zorientował się Nikołaj –
musiał być Vadikiem Demidovem.
– On wygląda jak stary król – szepnęła Zoya.
– Tragedia dla wszystkich zainteresowanych – odparł Nikołaj.
Zabolał go jednak widok Demidova w towarzystwie jego rodziców.
Wiedział, że Fjerdanie najprawdopodobniej wciągną w sprawę matkę
i ojca – a w każdym razie mężczyznę, którego kiedyś uważał za ojca.
I Kerch im to umożliwił. Nadal jednak trudno mu było pogodzić się z ich
widokiem. Wyczuwał pogardę ojca poprzez całą salę, widział ją w gorzkich
liniach wymizerowanej twarzy. Matka robiła wrażenie kruchej i zmęczonej.
Zastanawiał się, czy chciała się tu znaleźć, żeby przemówić przeciwko
niemu, czy została do tego zmuszona. Może tylko się łudził – płonne
nadzieje krnąbrnego syna, który wygnał własnych rodziców. Nie chciała mu
spojrzeć w oczy.
Tutaj to wszystko się skończy? Zadawał sobie to pytanie więcej niż raz
w ciągu ostatnich dni. Rozejrzał się po sali, po delegatach Fjerdy, po arysto-
kracji Ravki, po ambasadorach z Kerchu i Nowoziemia, którzy stacjonowali
w Os Kervo i dołączyli do spotkania jako mediatorzy. Apparat i jego Straż
Kapłańska też się zjawili, chociaż przybyli osobno i stali wysoko na galerii.
Twarz kapłana była posiniaczona.
Nie wiedział, na kim może polegać. Miał sojuszników wśród najważ-
niejszych rodzin Ravki, chociaż wiele z nich sprzeciwiało się reformom.
Mnóstwo arystokratów z Ravki Zachodniej z radością by go zdetronizo-
wało, zwłaszcza jeśli to oznaczałoby oderwanie się zachodu. Jednak po
zdradzie i inwazji Fjerdy miał nadzieję, że może liczyć na paru przyjaciół
więcej po tej stronie. Był popularny wśród ludu, ale to nie lud się tu zebrał.
Lud nie miał głosu w tej sali.
To nie do końca prawda, uznał. Gęste tłumy zebrały się na placu pod
ratuszem. Słyszał odległe skandowanie, nawet jeśli z powodu zamkniętych
okiennic trudno było zrozumieć, co ludzie wołają.
Było mu przedziwnie lekko na duszy. To, czy zatrzyma tron, było prawie
nieistotne teraz, gdy mógł zobaczyć swój kraj i swoich ludzi wolnych. Nie
znał Demidova, ale może nie był najgorszym wyborem, zwłaszcza odkąd
Zoya miała moc, żeby zwalczyć wpływy Apparata. Mogła pozostać, żeby
doradzać Małemu Lancovowi, być głosem przeciwko Fjerdzie. Żeby
powstrzymać króla przed zrobieniem czegoś idiotycznego. Na dobrą sprawę
robiłaby dokładnie to samo, co do tej pory.
A Nikołaj? Zostałby wypędzony. Demidov za nic nie mógł go zatrzymać
w swoim gabinecie. Nie pozwolono by mu powrócić do eksperymentów
w Lazlayonie ani zasiadać w ravkańskim rządzie. Może to oznaczało wol-
ność. Mógłby wrócić na morze. Mógłby znowu zostać Sturmhondem i połą-
czyć siły z legendarną Zjawą, przerażać handlarzy niewolników, stać się
postrachem… czegoś tam. To wszystko brzmiało rozsądnie, wręcz ekscytu-
jąco, tyle że jednocześnie oznaczało zostawienie kobiety, która siedziała
obok niego.
Na samym dole sali audiencyjnej również stały ławki, tak samo jak na
wyższych poziomach. Nikt jednak nie usiadł. Wszyscy stali – Nowoziemcy,
Ravkańczycy, Fjerdanie, Kercheni – wszyscy stali naprzeciwko siebie pod
kopułą, jakby zamierzali zacząć tańce.
Nowoziemski ambasador wystąpił naprzód.
– Oba kraje przedstawiły listę ustępstw na rzecz pokoju. Jego Królewska
Mość król Nikołaj Lancov z Ravki ma głos.
Nikołaj z trudem znosił pompę i ceremoniał, więc postanowił całkiem je
sobie darować.
– Czytam pańską listę proponowanych ustępstw, komendancie Brum. To
absurd. Myślę, że to celowe, ponieważ nie chcecie pokoju.
– Dlaczego mielibyśmy go chcieć?! – odkrzyknął Brum.
Najwyraźniej on też miał w nosie ceremoniał.
– To nie byłoby takie niesłychane, zważywszy na miażdżącą porażkę,
jakiej właśnie doświadczyliście. – Nikołaj odwrócił się do Zoi. – Ta sytu-
acja jest niezręczna. On nie wie, że przegrali?
Brum machnął lekceważąco ręką.
– Bitwa to nie wojna, a ja nie wierzę, żeby Ravka była gotowa na prze-
ciągający się konflikt. W przeciwnym wypadku parlibyście do tego, żeby
wykorzystać przewagę, zamiast machać flagą i szukać rozejmu.
Niestety miał rację.
– Tak ci się śpieszy do przelewania krwi?
– Śpieszy mi się, żeby zobaczyć, że suwerenność Fjerdy jest bezpieczna
przed zakusami czarownic, demonów i tych, którzy dopuszczają się wyna-
turzeń na dziele Djela. Wszyscy widzieliśmy, jakim potworem stałeś się na
polu bitwy.
– Jestem człowiekiem i potworem. Myślę, że dobrze znasz to uczucie.
– A to stworzenie… – Brum wskazał Zoyę. – Ta burzowa wiedźma, czy
jakim tam wynaturzeniem się stała… Nikt nie powinien mieć takiej mocy.
– Założę się, że to samo mówiono o pierwszym człowieku, który trzymał
broń palną w ręku.
Pomruk poniósł się po ławkach. Nikołaj optymistycznie uznał, że słyszy
w nim aprobatę. Jeszcze nie całkiem ich straciłem, pomyślał. Jakiekolwiek
raporty na temat demona usłyszeli jego rodacy z pola bitwy, król, który stał
przed nimi w wypucowanych butach i ze złoconym epoletami, był pod każ-
dym względem cywilizowanym monarchą.
– Proszę mi wybaczyć moją niedelikatność, ale czy w ogóle możesz
przemawiać w imieniu Ravki, Nikołaju… kimkolwiek właściwie jesteś? –
odezwał się Hiram Schenck, delegat z Kerchu, który pił doskonałe wino
hrabiego Kirigina i odmówił udzielenia pomocy Ravce.
Z tłumu wyrwały się tłumione okrzyki. To nie była uprzejma aluzja do
pochodzenia Nikołaja, jakiej można było się spodziewać. To była jawna
zniewaga, odwet za zachowanie nowoziemskich szlaków handlowych
i przekazanie Kerchowi technologii, która okazała się nic niewarta. Nikołaj
tylko się uśmiechnął.
– To ja wciąż noszę koronę z dwugłowym orłem i demona, który właśnie
rozniósł na strzępy przeciwnika. Daj mi znać, gdybym musiał ci o tym
przypomnieć.
Brum wykorzystał tę szansę.
– Nie akceptujemy tego oszusta, tego bękarta jako władcy Ravki. Nie
może przemawiać w imieniu kraju, na którego tronie nie ma prawa zasia-
dać.
– Dobrze więc, ale kim ty jesteś, żeby przemawiać w imieniu Fjerdy? –
odezwał się ponuro nowoziemski ambasador. – Dlaczego nie słyszymy
słów następcy fjerdańskiego tronu?
Och, przyjacielu, pomyślał z żalem Nikołaj. Szczęście nam nie sprzyja
i w tej kwestii.
Zapadła cisza, kiedy wszyscy spojrzeli na księcia Rasmusa. Miał silną,
ostro zarysowaną szczękę i nietypowo pełne usta.
Książę wzruszył ramionami.
– O tym, kto będzie rządził Ravką, zdecydują Ravkańczycy – rzucił
przeciągle. – Ja tu przybyłem na rozmowy pokojowe.
– Co? – wyrwało się osłupiałej Ninie.
Książę posłał jej ledwie widoczny uśmiech – to było tak szybkie, że
Nikołaj nie był pewien, czy to mu się nie przywidziało, a potem musnął jej
dłoń. Nina się wzdrygnęła. Dokonała rzeczy niemożliwej: dostarczyła księ-
cia i obietnicę pokoju. Dlaczego sprawiała wrażenie tak zaszokowanej?
Jej zaskoczenie było niczym w porównaniu z konsternacją i furią na twa-
rzy Bruma.
– To nie… Uzgodniliśmy…
– My? – zapytał książę, kierując na niego lodowate spojrzenie niebie-
skich oczu. – To my jesteśmy Fjerdą. Ty jesteś dowódcą wojskowym, który
nie panuje nad własnymi ludźmi. Powiedz mi, jeśli wrócimy do walki, czy
jesteś pewien, że twoi żołnierze podniosą broń przeciwko kobiecie, którą
okrzyknęli świętą?
Nozdrza Bruma rozszerzyły się niepokojąco.
– Zrobią to. Albo wytnę im serca z piersi.
– W pojedynkę? – Książę Rasmus przyjrzał się drüskelle, a potem wska-
zał brodą stojącego obok niego osobistego strażnika. – Joranie, podniesiesz
wtedy broń przeciwko swoim braciom? Wytniesz im serca dla Fjerdy?
Młody drüskelle pokręcił głową.
– Nigdy.
Brum tylko się gapił.
– Jesteś zdrajcą i umrzesz jak zdrajca. Na końcu sznura.
Chłopak był wysoki, ale nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat. Nawet
się nie wzdrygnął.
– Nie zasługuję na nic więcej – odparł strażnik księcia. – Popełniłem
potworne zbrodnie dla swojego kraju, bo wierzyłem, że robię to, co trzeba,
żeby uratować duszę Fjerdy. Powieś mnie. Umrę z większym honorem, niż
żyłem.
Brum zrobił się purpurowy na twarzy.
– Nie zrzeknę się prawa mojego kraju do strzeżenia swoich granic
i suwerenności, bo czarownice namąciły w głowach paru naiwnym chło-
paczkom. – Pogroził palcem Zoi. – Ta kobieta nie jest świętą. To chodzące
zepsucie. A ten mężczyzna jest równie niezgodny z naturą. – Brum gotował
się, patrząc na Nikołaja. – Niech królowa matka złoży zeznania. Poświad-
czy, że on nie ma królewskiego pochodzenia.
– Wysłuchamy tego, co ma do powiedzenia – powiedział Hiram
Schenck.
– Nie – odparł Nikołaj.
Wiedział, że rozmowa dojdzie do tego. Zrozumiał, że nie ma wyboru,
gdy tylko rodzice weszli do sali audiencyjnej razem z „pretendentem”.
Pomyślał o Magnusie Opjerze przebranym za żebraka, lecz niepozbawio-
nym dumy, który dotarł aż do stolicy, żeby ocalić syna i miasto pełne nie-
winnych ludzi. Był wynalazcą, budowniczym. Jak Nikołaj.
Nigdy nie byłem królem, zdał sobie sprawę.
Nigdy nie pragnął tronu ani korony. Chciał tylko naprawić ten kraj
i teraz wreszcie wiedział, jak tego dokonać.
Napotkał spojrzenie wyblakłych niebieskich oczu matki i się uśmiech-
nął.
– Nie ma powodu, żeby narażać królową Tatianę na takie trudy. Sam
dostarczę wam dowodu, którego chcecie. Jestem bękartem. Zawsze to wie-
działem i tego nie żałuję. Nigdy nie chciałem być Lancovem.
– Co ty wyprawiasz? – szepnęła gorączkowo Zoya.
– To, co muszę.
– Lancovowie są potomkami pierwszych królów! – zagotował się jego
ojciec. – Samego Yaromira!
– Niegdyś wielcy ludzie nie zawsze pozostają wielcy. To Lancov nie
zapanował nad Czarnym Heretykiem i pozwolił mu stworzyć Fałdę. To
Lancov praktycznie zrzekł się władzy na rzecz Zmrocza i Apparata, dopro-
wadzając swój kraj i lud do ruiny. Przykro mi, że nie mogę mieć korony
Ravki, ale cieszę się, że nie mam w sobie krwi Lancovów.
– Nikołaju… – zaprotestowała Zoya.
Machnął ręką na Vadika Demidova.
– Ale ten człowiek nie ma większych praw do tronu niż ja. – Rozejrzał
się po sali, sięgając po cały swój autorytet, jaki zdobył poprzez trudy i prze-
laną krew na morzach w roli Sturmhonda i na polu bitwy w roli Nikołaja
Lancova. Może nie miał prawdziwego nazwiska, ale miał dość zwycięstw
na swoim koncie. – Fjerda zażądała od arystokratów Ravki, żeby tu przy-
byli. Zatem wyświadczymy tym ludziom uprzejmość i pozwolimy im
samym zdecydować, kto powinien rządzić krajem.
– Jesteś tak arogancki, że myślisz, że wybiorą bękarta? – Jego ojciec się
zaśmiał.
Zoya odwróciła się do niego i szepnęła:
– Tego właśnie chce Fjerda. Nie możesz pozwolić im głosować, nie
możesz przyznać takiego prawa temu zgromadzeniu. Przestań.
Nikołaj nie zamierzał się jednak wycofywać. A jeżeli Zoya w tej chwili
naprawdę była na niego zła, to za chwilę powinien szukać sobie kryjówki.
Podszedł do okien.
– Yaromir, pierwszy król, nie miał prawa do tronu, dopóki nie zjednoczył
walczących arystokratów pod swoim sztandarem. Pomagał mu w tym Sankt
Feliks. Tylko jedna osoba może zjednoczyć ten kraj i zapewnić pokój
naszym narodom. Żołnierz, Przywoływaczka i święta.
Otworzył okiennice. Wpadły przez nie zimowy wiatr i głosy ludzi woła-
jących w dole. Sankta Zoya. Rebe Dva Urga. Święta Zoya. Córka Wiatru.
Jedyna osoba, której powierzyłby ten kraj, za który walczył i dla którego
przelewał własną krew. Jedyna, która może wreszcie przynieść im pokój.
– Dzisiaj uklęknę tylko przed jednym władcą i zgodzę się na koronację
tylko jednej osoby. Epoka Lancovów się skończyła. – Przyklęknął na jed-
nym kolanie. – Niech zacznie się dynastia Nazyalensky. Wiwat Smocza
Królowa!
Słowa zawisły w sali jak owady zawieszone w bursztynie. Nikołaj sły-
szał bicie własnego serca, okrzyki na zewnątrz.
Co się stanie, jeśli nikt się nie odezwie? – zastanawiał się. A jeśli wstaną
i wyjdą? Zostanę tu wtedy sam?
I wtedy usłyszał, że ktoś odchrząknął i – na wszystkich słodkich świę-
tych! – rozległ się okrzyk:
– Wiwat Smocza Królowa! Wiwat caryca!
Hrabia Kirigin. Można było na niego liczyć.
Kolejna osoba krzyknęła:
– Smocza Królowa!
Nie był pewien, kto to zawołał… Raevsky? Radimov? Okrzyk padł
z lewej strony. A potem już nie mógł nadążyć z rozpoznawaniem głosów,
bo ludzie zaczęli się przekrzykiwać, wszystkie rody Ravki wykrzykiwały
imię Zoi.
Wiedział, że nie wszyscy ją poprą. Rozlegały się też gniewne głosy, nie-
którzy już wychodzili z sali, żeby narobić kłopotów. Wiedział, że nie
wszystkim tym, którzy klękają teraz, podoba się ten pomysł; że nie wszyscy
w niego wierzą. Zaczną planować przewrót, zanim wyjdą z budynku. Być
może jednym ruchem przekreślił nadzieję zarówno dynastii Lancovów, jak
i rodu Nazyalensky. Wątpił w to jednak. Arystokraci Ravki nie chcieli, żeby
rządziła nimi fjerdańska marionetka.
Podniósł wzrok i napotkał wściekłe spojrzenie Zoi.
– Zamorduję cię we śnie – zasyczała.
Mrugnął do niej porozumiewawczo.
– Śmiało. Powiedz teraz coś podniosłego.
46
Zoya
***
W sali rozpętał się chaos, gdy królewska gwardia stłoczyła się wokół
Apparata. Fjerdanie wyszli wściekli, ale wcześniej następca tronu zgodził
się przedłużyć rozejm aż do chwili podpisania właściwego traktatu pokojo-
wego.
– Na pewno nie możesz zostać? – zapytała Zoya, patrząc na Ninę
w przebraniu Mili Jandersdat.
Ona jednak nie spuszczała oczu z księcia. Jej twarz wyrażała czystą kon-
sternację. Przyglądała mu się z przedziwnym skupieniem, które zupełnie
nie pasowało do skromności fjerdańskich kobiet.
– Wrócimy – zapowiedział książę Rasmus. – Zapewniam. – Miał niski,
chrapliwy głos. – Może na twoją koronację.
Nikołaj posłał strażników i żołnierzy słońca w pościg za Zmroczem,
który jakimś cudem wydostał się z sali. Bez względu na to, czego dokonał
podczas spotkania, nie mieli pojęcia, co planuje, a Zoya nie chciała, żeby
gdzieś się zaszył i dalej knuł. Poza tym, jeśli rozejm się utrzyma, musieli
znaleźć sposób na powstrzymanie plagi. Nie wiedziała, czy Zmrocz wie, jak
tego dokonać, czy też jego gadanina na temat obisbaya była tylko próbą
manipulacji, ale zamierzała się tego dowiedzieć.
Ravkańscy arystokraci już dopytywali się, kiedy będzie koronowana
i kiedy zacznie przyjmować petycje z prośbami o rządowe fundusze, anek-
sję terenów i tak dalej. W końcu jednak sala opustoszała i Nikołaj został
sam z Zoyą pod rozbrzmiewającą echem kopułą.
Ruchem ręki zatrzasnęła wszystkie okiennice, odcinając się od skando-
wanych okrzyków. Odwróciła się do Nikołaja:
– Rozum ci całkiem odebrało?
– To się zdarza, niekiedy. Bardzo orzeźwiające uczucie. Jednak jeszcze
nigdy w życiu nie byłem równie trzeźwy i rozsądny.
– Nie dam rady, Nikołaju. To ty jesteś dyplomatą, ty czarujesz ludzi. Ja
jestem…
– Tak?
Poirytowana uniosła ręce.
– Ja jestem mięśniakiem.
– Korona nigdy nie była mi pisana. Ty jesteś dowódcą wojskowym,
jesteś griszą, a dzięki pracy Niny i darom od Jurisa jesteś żywą świętą.
Zoya usiadła zgarbiona na ławce.
– Bez względu na to, co powiedzieli w tej sali, wiesz, że nigdy mnie nie
zaakceptują. Te wszystkie przysięgi i wiwaty nic nie znaczą, kiedy nie wie-
dzą, czego chcą.
Nikołaj przyklęknął i wziął ją za rękę.
– Przestań – warknęła. – Przestań klękać.
Mimo to nie zabroniła mu trzymać się za rękę. Jego dotyk był pociechą,
czymś znajomym.
– Nie mogę. Robię, co mi każą kolana. Zauważyłem ten twój drobny
wybieg. Powiedziałaś, że będziesz służyć Ravce, a nie że przyjmiesz
koronę.
– Bo mam nadzieję, że odzyskasz zdrowy rozsądek i zrozumiesz, że to
niemożliwe.
Nikołaj uśmiechnął się szeroko.
– Wiesz, co czuję w związku z tym słowem.
Radość go po prostu roznosiła.
– Jak ty to robisz? – zapytała. – Jak możesz porzucić tron, o który tak
ciężko walczyłeś?
– Bo nigdy nie walczyłem o tron. Nie tak naprawdę. Walczyłem zawsze
o katastrofę, jaką jest ten kraj. Zmrocz wierzył, że jest kluczem do zbawie-
nia Ravki. Może ja też wpadłem w tę pułapkę. Jednak jeszcze nie jest za
późno, żeby to naprawić.
Zoya pokręciła głową.
– Tego się nie da zrobić.
– Oczarujemy ich jedno po drugim, jeśli będzie trzeba. Poprowadzisz
Ravkę w nową epokę pokoju.
– Nie jestem czarująca.
– Ale ja jestem. Mam w zanadrzu mnóstwo sztuczek, które możemy
wykorzystać na rzecz Ravki.
– Kolacje, parady i rozmowy towarzyskie. Prawdziwe piekło.
– Każdego wieczoru będę ci masował stopy.
Co on jej proponował? Uśmiechał się, ale wyczuwała w nim ostrożność.
Rozpoznawała tę rezerwę. Obiecała sobie, że będzie mówiła to, co leży jej
na sercu, kiedy tylko będzie miała szansę, ale teraz w tej cichej sali, gdy
Nikołaj klęczał przed nią, bała się jak nigdy dotąd w swoim życiu.
– W moim pokoju jest taki fresk – odezwała się z wahaniem, nie do
końca pewna, co próbuje powiedzieć, bojąc się słów, jakie mogą paść. –
Sztormowe morze. Łódź. Flaga z dwiema gwiazdami. Zastanawiałeś się
kiedykolwiek…
– Co znaczą? Tylko kiedy myślałem o twojej sypialni. Czyli mniej wię-
cej każdej nocy.
– Możesz chociaż raz być poważny?
– Raz i tylko raz.
– Te gwiazdy to ja i moja ciotka. Liliyana. Była najdzielniejszą kobietą,
jaką znałam. Walczyła o mnie, kiedy nikt inny tego nie zrobił, chociaż nie
miała żadnej broni. Nie miała pozycji ani pieniędzy, ale narażała własne
życie, żeby mnie chronić. Uważała, że jestem tego warta. Uważała… Uwa-
żała, że jestem warta miłości.
Kiedy gwiazda Liliyany zgasła, Zoya uwierzyła, że już na zawsze
została na sztormowym morzu sama; że jeśli miała dość szczęścia, by być
kochaną przez jedną osobę w tym życiu, to powinno jej to wystarczyć.
A przynajmniej tak sobie wmawiała.
– Nie dam rady sama, Nikołaju.
– Będę u twego boku.
– Jako mój doradca?
– Jeśli tego sobie życzysz.
Nie chciała pytać. Duma jej tego zabraniała. Ale ta jej przeklęta duma
już wystarczająco wiele ją kosztowała. Odwróciła wzrok.
– A gdybym chciała… czegoś więcej?
Poczuła palce na podbródku i Nikołaj obrócił jej głowę ku sobie. Czuła
nieproszony ból w gardle. Zmusiła się, żeby spojrzeć Nikołajowi w oczy.
W tym świetle jego piwne oczy były prawie złote.
– Wtedy z radością zostanę twoim księciem, królewskim faworytem,
błaznem-demonem.
– Zaczniesz mnie nienawidzić. Jestem zbyt ostra. Zbyt gniewna. Zbyt
mściwa.
– Jesteś taka, ale jesteś też czymś więcej. Nasi ludzie pokochają cię nie
pomimo twojej zaciętości, ale z jej powodu. Bo okazałaś litość w najmrocz-
niejszej godzinie. Bo wiemy, że jeśli znowu nadejdzie niebezpieczeństwo,
nie załamiesz się. Daj nam tę szansę.
„Pokochają”. To nie było słowo stworzone dla takich ludzi jak ona.
– Nie wiem, jak ci uwierzyć – odpowiedziała bezradnie.
– A jeśli powiem, że nie zniosę utraty ciebie?
Uśmiech poruszył jej ustami.
– To powiem, że kłamiesz. Że takie słowa pasują do romantycznych
głupków. – Uniosła rękę i przesunęła palcami po linii jego pięknej szczęki.
Przymknął oczy. – Będziemy trwać, ty i ja. Gdybym nie mogła zostać kró-
lową, znalazłbyś inny sposób, żeby wygrać tę bitwę i uratować ten kraj.
Stworzyłbyś schronienie dla mojego ludu. Maszerowałbyś, krwawił i opo-
wiadał okropne dowcipy, aż wreszcie zrobiłbyś wszystko, co zapowiedzia-
łeś, że zrobisz. Pewnie dlatego cię kocham.
Natychmiast otworzył oczy i jego twarz rozświetlił nadzwyczaj szeroki
uśmiech.
– Na wszystkich świętych, powiedz to jeszcze raz.
– Nie powiem.
– Musisz.
– Jestem królową. Nie muszę robić niczego, jeśli nie mam takiego
życzenia.
– A zechcesz może mnie pocałować?
Zechciała. Przyciągnęła jego twarz, czując zarost na jego żuchwie, mięk-
kie loki za uszami i wreszcie, po tak wielu długich dniach oczekiwania,
poczuła jego błyskotliwe, genialne, idealne usta. Zapadła cisza. Z głowy
Zoi zniknęły wszelkie troski i strach. Czuła tylko ciepły nacisk jego ust.
Kiedy pocałunek się skończył, Nikołaj oparł czoło o jej czoło.
– Zdajesz sobie sprawę, że powiedziałaś o sobie, że jesteś królową. To
znaczy, że się zgodziłaś.
– To znaczy, że cię zamorduję.
– Dobrze, jeśli tylko wcześniej znowu mnie pocałujesz.
Spełniła jego życzenie.
47
Nina
***
Podróżowali z żołnierzami słońca nie tylko dla ochrony, ale ponieważ nie-
które z górskich przełęczy nadal były zasypane śniegiem.
– Smokiem byłoby szybciej – narzekała Zoya, kiedy pokonywali kolejny
zakos.
– Ale o wiele bardziej rzucalibyśmy się w oczy – odparł Nikołaj.
– Ruszajcie się – powiedziała Genya. – Nie chcę spędzić kolejnej nocy
w tych górach.
Nikołaj obejrzał się na szlak, gdzie Zoya pomagała Genyi wspiąć się na
skałę. Wszyscy byli ubrani w samodział jak podróżni, ciepłe płaszcze,
spodnie i buty ocieplone futrem.
– To rysie, pogoda czy towarzystwo budzi twoje niezadowolenie?
– Jestem królową – odparła Zoya. – Powinnam być niesiona w lektyce,
żeby moje delikatne stopy nigdy nie dotykały ziemi.
– Mogę poprosić demona, żeby cię poniósł.
Zoya pociągnęła nosem.
– Nie, dziękuję. Kiedy ostatnim razem go wypuściłeś, próbował mnie
ugryźć.
– Myślę, że to był wyraz czułości.
– Jesteś pewien? – zapytała Genya.
– Nie do końca – przyznał Nikołaj.
Latacze zabrały ich na równiny na północ od Sikurska. Stamtąd byli
zmuszeni iść piechotą; wiatry przedzierające się przez szczyty sprawiały, że
lot byłby zbyt ryzykowny. Przed nimi w otoczeniu żołnierzy słońca wlekł
się Zmrocz. Ręce miał związane i nadal nosił czarne szaty Bezgwiezdnego,
zupełnie jakby nie odczuwał zimna.
Nikołaj zastanawiał się, co może ich czekać, jeśli kiedykolwiek zdołają
odnaleźć klasztor – zakładając, że ten w ogóle istnieje. Był całkowicie przy-
gotowany na to, że ta durna wycieczka okaże się jeszcze jednym oszu-
stwem Zmrocza. To jednak nie znaczyło, że jest przygotowany na samo
oszustwo. Może Zmrocz ściągnie na nich lawinę i pogrzebie ich pod stosem
skał albo porzuci ich w labiryncie jaskiń. Możliwości było nieskończenie
wiele. Ten człowiek miał niezgłębiony zapas niemiłych niespodzianek.
Wyszli zza zakrętu i rozpostarła się przed nimi spowita srebrną mgłą
dolina, otoczona przez ośnieżone szczyty Sikurzoi. Górskie jeziora błysz-
czały jak zamrożone monety, a w oddali stado kudłatych bizonów poruszało
się powoli na łące, szukając oznak wiosny.
Wolałby poczekać z podróżą na odwilż, ale raporty dotyczące plagi sta-
wały się coraz częstsze: szerokie na mile pasy martwej ziemi i spopieleni
w okamgnieniu mężczyźni, kobiety i dzieci – rany, które być może nigdy
się nie zagoją.
Po bitwie pod Os Kervo jego zwiadowcy nie byli w stanie znaleźć Zmro-
cza. Wyznawcy Bezgwiezdnego nadal urządzali nabożeństwa, paru rozbiło
obóz pod pałacowymi murami, domagając się, żeby nowa królowa uznała
Zmrocza za świętego. Jednakże sam Zmrocz zniknął. Aż pewnej nocy
weszli do sali narad w Małym Pałacu i zastali go zgarbionego na jego daw-
nym krześle, jakby nigdy go nie opuścił.
Nikołaj sięgnął wtedy po broń, Tolya i Zoya stanęli w gotowości do
walki. Zmrocz jednak oparł tylko podbródek na ręce i powiedział:
– Wygląda na to, że po raz kolejny Ravka ma problem, który tylko ja
potrafię rozwiązać.
Można było spokojnie powiedzieć, że ten problem to dzieło samego
Zmrocza, ale jeśli mógł pomóc, to Nikołaj nie zamierzał się sprzeciwiać.
Przynajmniej wykierował ich do klasztoru Sankt Feliksa, gdzie – jak utrzy-
mywał – mieli znaleźć odpowiedzi. A jeśli nie? Nawet Zmrocz, odwieczny
wszystkowiedzący, nie był pewien, co wtedy zrobią. Nie był jednak szcze-
gólnie poruszony tą perspektywą.
– Naprawdę jesteś gotowy patrzeć, jak świat umiera? – zapytał go wcze-
śniej Nikołaj.
Tamten tylko wzruszył ramionami.
– Wyobraź sobie, o ile zdołasz, ile czasu spędziłem na tym świecie. Ni-
gdy nie zastanawiasz się, co czeka w następnym?
Nikołaj owszem, zastanawiał się. Na uniwersytecie w Ketterdamie pisał
bardzo ponurą poezję o śmierci i niewiadomych; niektóre wiersze się rymo-
wały, wszystkie były nadzwyczaj grafomańskie.
Obejrzał się na maszerującą z trudem Zoyę. Miała mocno naciągniętą na
uszy czapę ze srebrnego futra, nos czerwony z zimna. Po co myśleć
o następnym świecie, kiedy ona była w tym? W ciągu minionych tygodni
obserwował, jak radzi sobie na naradach, podczas dyplomatycznych kolacji,
w niepewnych początkowych rozmowach pokojowych z Fjerdą. Był na
miejscu, żeby czarować i pomagać jej, gdyby tego potrzebowała, ale rola
generała Drugiej Armii zmusiła ją do poznania polityki zagranicznej Ravki
i jej spraw wewnętrznych na wylot. Pewnie nigdy nie będzie z prawdziwą
pasją myślała o reformie rolnej albo rozwoju przemysłu, ale po to miała do
pomocy ministrów. I Nikołaja, jeśli mu na to pozwoli.
Nie pobrali się. Nie byli nawet zaręczeni. Chciał ją poprosić o rękę, ale
najpierw zamierzał przez jakiś czas o nią zabiegać. Może coś dla niej zbu-
dować. Nowy wynalazek, coś ślicznego, bezużytecznego i nienadającego
się do walki. Pozytywkę albo mechanicznego lisa, altankę w jej ogrodzie.
Jakaś cząstka jego osoby była przekonana, że Zoya po prostu zmieni zdanie
na jego temat i tak to się skończy. Pragnął jej od tak dawna, że wydawało
się to niemożliwe, by rzeczywiście codziennie był przy niej, by mógł kłaść
się obok niej każdej nocy. Nie, nie niemożliwe. Po prostu nieprawdopo-
dobne.
Odwrócił się i spuścił małą lawinę kamyczków po stoku.
– Pocałuj mnie, Zoyu.
– Dlaczego?
– Potrzebuję zapewnienia, że naprawdę istniejesz i że przeżyliśmy.
Zoya wspięła się na palce i przycisnęła ciepłe usta do jego warg.
– Jestem tutaj i zamarzam, więc rusz się, zanim zrzucę cię do żlebu.
Westchnął radośnie. Oto ona. Zgorzkniała i rześka jak mocny alkohol.
Istniała naprawdę i przynajmniej na razie należała do niego.
***
W poranek dnia koronacji Zoi Genya odesłała służące i uparła się, że sama
ją uczesze. Zoya dziwnie się czuła, pozwalając, żeby przyjaciółka jej usłu-
giwała, ale była wdzięczna za jej obecność i umiejętności.
– Nie spałaś – zauważyła Genya, usuwając jej ciemne sińce spod oczu.
– To nic nowego.
Nie mówiła całej prawdy. Obowiązki jej ciążyły, ale w tygodniach, które
upłynęły od ich wyprawy w góry, męczyły ją nowe koszmary.
Ona i Genya zjadły nieśpiesznie śniadanie, spoglądając na pałacowe
ogrody, obserwując, jak poranne słońce wypala mgły. Oparły nogi o para-
pet, talerze położyły na kolanach.
– Nie mam nic przeciwko temu widokowi – powiedziała Zoya, sięgając
po kolejnego blina.
Genya poruszyła palcami stóp.
– W Małym Pałacu rzeczywiście jest za mało okien. Potrzeba dyskrecji
przeważa nad widokami.
Nikołaj uparł się, żeby Zoya zajęła jego komnaty.
– Należą do władcy Ravki – powiedział jej. – Śmiało, będziesz miała
okazję ponarzekać na mój okropny gust.
Rzeczywiście nie cierpiała tych pokoi, ale nie z powodu ich wystroju.
Zwyczajnie tęskniła za swoimi komnatami w Małym Pałacu. Wszystko
było tu takie nowe i nic nie mogła poradzić na to, że tęskniła za znajomymi
rzeczami. Jednak w dniu, kiedy się tam przeprowadziła, znalazła na biurku
mały stateczek z drutu – tak mały, że mieścił się jej na dłoni. Na jego masz-
cie powiewała maleńka bandera z dwiema gwiazdami. Zoya cieszyła się
z przypomnienia, że Nikołaj i Liliyana zawsze są przy niej.
Genya pomogła jej włożyć suknię z granatowego aksamitu, której dół
i gorset były haftowane srebrną nicią we wzór smoczej łuski. Przypominała
keftę, ale nikt nigdy nie widział takiej kefty.
– Doskonała – powiedziała Zoya. Powierzyła Genyi zaprojektowanie
sukni. – Dziękuję.
– Och, to jeszcze nie koniec.
Genya zniknęła w garderobie i wyszła z czymś, co wyglądało jak mila
roziskrzonej srebrnej koronki.
Zoya uniosła ją w dłoniach. Była prawie nieważka i błyszczała w świe-
tle.
– Czyś ty naprawdę oskórowała smoka?
– Nie musiałam – odpowiedziała Genya, mocując tren do ramion sukni.
– Powiedziałam mu, że to dla królowej Ravki, i wtedy sam zrzucił skórę.
– Jesteś niemożliwa.
– Jestem rozkoszna.
– Tren jest za długi.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że kaplica wymaga widowiska. – Genya
mówiła wesołym tonem, ale Zoya spostrzegła w lustrze jej smutny uśmiech.
Złapała przyjaciółkę za rękę.
– Szkoda, że go tu z nami nie ma.
Genya otarła łzę z policzka. Stanęły z Zoyą obok siebie, tak jak stały
w górach.
– David z trudem znosiłby każdą minutę tej ceremonii, ale też żałuję, że
go tu nie ma.
***
Kaplica nigdy już nie miała być dla Zoi radosnym miejscem. Widziała
tam koronację Nikołaja, ale też stała tam obok Aliny, za tym właśnie ołta-
rzem, gdy Zmrocz zniszczył Mały Pałac i zabił połowę jej znajomych. Tam-
tej nocy uciekły pod ziemię, ale minęły lata, nim Zoya pozwoliła sobie rze-
czywiście wyjść na światło dzienne. Rany były za głębokie, strach zbyt
wielki. Nie wierzyła, że kiedykolwiek jeszcze poczuje się bezpieczna.
A teraz? Pozwoliła, żeby Vadik Demidov, ostatni z Lancovów, który
otrzymał wspaniałą posiadłość i niemałą fortunę – głównie za sprawą
uprzejmości hrabiego Kirigina – nałożył na jej ramiona niedźwiedzią skórę
Sankt Grigorija. Wysłuchała, jak Vladim Ozwal, kapłan, który będzie służył
jej jako Apparat, głosił kazanie o starych i nowych świętych. Zaczęto prace
nad małą kaplicą w bujnym pigwowym sadzie, który kiedyś był Fałdą.
Powiadano, że małe ołtarze Bezgwiezdnego zaczęły już pojawiać się
w miejscach zaatakowanych przez plagę, które teraz rozkwitały. Nie była
pewna, czy pogodziła się ze Zmroczem jako świętym, ale starała się dotrzy-
mać obietnicy.
W odpowiednim momencie pozwoliła, żeby Vladim założył jej koronę
na głowę. To była korona, która narodziła się podczas bitwy – wykuta ze
skrawków tytanu, w którym osadzono szafiry. Całość miała kształt zakrzy-
wionych smoczych skrzydeł.
Spojrzała na tłum nieznajomych i przyjaciół, na Genyę z jednym bursz-
tynowym okiem, na jej czerwoną keftę ozdobioną złotym smokiem, na
Leoni, fabrykatorkę, którą tak podziwiał David, a teraz członkinię Triumwi-
ratu Griszów, która trzymała za rękę Adrika. Adrik nie porzucił jednak
króla-demona i zajmie miejsce Zoi jako reprezentant eteryków.
Przybyli dygnitarze z całego świata – przedstawiciele Kercheńskiej Rady
Kupieckiej, w tym ten prostak Hiram Schenck, który zrobił, co się dało,
żeby oddać tron Ravki Fjerdzie; wysłannik Wyspy Tułaczej, nowoziemscy
ministrowie, bez których Ravka nie przetrwałaby wojny, nawet księżniczki
z Shu Hanu z gwardzistkami: Ehri i Mayu, które objęły Nikołaja jak stare
przyjaciółki, oraz Makhi, która rzuciła jedno spojrzenie na białe kwiaty
zdobiące pałacowe balustrady, lśniących dworzan we wszystkich drzwiach,
na chorągwie łopoczące na zimowym wietrze i powiedziała:
– Na niebiosa, nikt z was nie rozumie, na czym polega ceremonia?
Dopilnowali, żeby Tamar i kherguudowie zniknęli na długo przed tym,
jak przybyła delegacja z Shu Hanu. Zoya nigdy nie czuła się dobrze w ich
obecności, ale mimo wszystko była im wdzięczna. Zostali stworzeni, żeby
polować na griszów i ich łapać, ale to znaczyło, że też doskonale nadawali
się do ratowania griszów. Szarańcza, Omen, Skarabeusz i Ćma zgodzili się
dołączyć do Bergina, fjerdańskiego griszy, i pod dowództwem Tamar odna-
leźć tajne laboratoria Jarla Bruma.
Fjerdański następca tronu usankcjonował tę tajną operację i także przy-
był na ślub – wraz z kobietą, która miała zostać jego małżonką, Milą Jan-
dersdat. Mila nosiła suknię z kremowego jedwabiu, której dekolt można
było opisać jedynie słowem „skandalizujący”, oraz naszyjnik z opalami
wielkości orzechów.
– Fjerda ci służy – szepnęła Zoya do Niny, kiedy zdołały znaleźć dla sie-
bie kilka chwil poza kaplicą.
– Jedzenie nadal jest straszne, ale dajemy sobie radę.
– Twój książę nie jest taki, jakiego się spodziewałam na postawie twoich
raportów. Jest o wiele bardziej życzliwy i mniej arogancki.
– Ma w sobie wszystko, czego Fjerda i ja moglibyśmy chcieć od władcy.
Zoya nie musiała otwierać swoich smoczych oczu, żeby wyczuć przeko-
nanie w słowach Niny.
– Odsyłam cię z powrotem do tego zapomnianego przez świętych kraju
z podarkiem.
– Kucharzem i dwoma funtami toffi?
– Z rośliną. Z mojego ogrodu.
– Twojego… ogrodu? Zoya Nazyalensky lubi się grzebać w ziemi
z robakami?
– Okropna z ciebie dziewucha – odparła Zoya. – Mam nadzieję, że dla
ciebie zakwitnie. I mam nadzieję, że ty też rozkwitniesz.
Wiedziała, że Nina do nich nie wróci – a przynajmniej nie zrobi tego
przez jeszcze bardzo długi czas. Zoi będzie brakowało widoku dalii latem,
ale może pisana im była inna ziemia.
Pośród gości honorowych w kaplicy była grupa Sulijczyków ubranych
w jedwabie. Niektórzy nosili maski szakala. Inni mieli zaplecione włosy
przybrane kwiatami. Siedzieli obok Nikołaja na samym przedzie wraz
z parą w prostych wieśniaczych ubraniach; włosy kobiety lśniły bielą
ukryte pod szalem wyszywanym koralikami.
W kaplicy były też duchy i widma; niektóre z nich nigdy nie zaznają
spoczynku. Będą kroczyć razem z Zoyą tą nową ścieżką – Liliyana, David,
Isaak, Harshaw, Marie, Paja, Fedyor, Sergiej. Lista była długa i miała się
tylko wydłużać.
Nie możesz ocalić wszystkich.
Nie, ale może spróbować być dobrą królową. Mała dziewczynka, prze-
straszona i zła, zawsze tam będzie, a Zoya nigdy jej nie zapomni, nie zapo-
mni poczucia bezbronności i samotności, nawet jeśli teraz nie była już
sama. Miała swoich żołnierzy, griszów, przyjaciół, księcia, a teraz – jak
przypuszczała – miała też swoich poddanych.
Zoya z utraconego miasta. Zoya od ogrodu. Zoya krwawiąca na śniegu.
– Powstań, Zoyu, królowo Ravki, która nosisz smoczą koronę – powie-
dział kapłan.
Wstała. Uniosła berło. Posłuchała, jak ludzie wiwatują, popatrzyła, jak
jej smocza chorągiew w kolorach Ravki – bladym błękicie i złocie – roz-
wija się. Zadanie, jakie ją czekało, było obezwładniające.
Żadna z tych rzeczy nie była jej pisana, żadnej nie przepowiedziano. Nie
było przepowiedni o królu-demonie ani o smoczej królowej, jednookiej for-
matorce i bliźniakach ciałobójcach. To byli tylko ludzie, którzy pojawili się
i zdołali przetrwać.
Może właśnie na tym polegała cała sztuka: żeby przetrwać, ośmielić się
zostać przy życiu, wykuć własną nadzieję, kiedy cała nadzieja już się skoń-
czyła.
Zatem dla tych, którzy przetrwali, szepnęła do siebie Zoya, kiedy ludzie
przed nią uklękli i wykrzyknęli jej imię. I dla tych, którzy zginęli.
***