You are on page 1of 211

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,


który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym


LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
„W koñcu tylko nasze wycofanie siê
w historiê doprowadza nas do tego,
co rzeczywiœcie dzieje siê dzisiaj”.
Martin Heidegger

„Œwiat wydawa³ siê znów nowy


– jak ciep³y deszcz po wyjœciu z kina”.
Jim Harrisson

Mojej siostrze Marcie


2 Zau³ek pokory
Uk¹szenie 3

Andrzej ¯u³awski

Zau³ek pokory
Projekt ok³adki i karty tytu³owej
Maciej Sadowki

Redaktor
Katarzyna Merta

Korekta
Joanna Olszewska-G³owiñska

© Copyright by Andrzej ¯u³awski, Warszawa 2000


© Copyright by Wydawnictwo Ksi¹¿kowe Twój STYL, Warszawa 2000

Wydawnictwo Ksi¹¿kowe Twój STYL


Warszawa 2000
Wydanie pierwsze
Sk³ad i ³amanie „Enterek”, Warszawa
Druk i oprawa
1

Uk¹szenie
Z
eszyt, w którym piszê, kupi³em w rzymskiej pape-
terii przy ulicy Jezusa. Brukowy katolicyzm w³o-
ski jak¿e bardziej jest mi znoœny od polnego pol-
skiego! Bulwar, zau³ek, a mo¿e impas Jezusa s¹ nie do
pomyœlenia w mojej OjczyŸnie. Choæ to „mój” Papie¿
ka¿e i umiera na stolcu Piotrowym (Piotra nieco polubi-
³em za to, ¿e da³ siê ukrzy¿owaæ do góry nogami, by nie
równaæ siê ze swym Mistrzem), to w³oskie pogrzmienia
Jana Paw³a s¹ st³umione, scywilizowane, rzadsze. Polska
rozognia w nim huragan krzyków i obelg co do ulubio-
nej, rozporkowej, a (wedle niego) morderczej materii.
Co to jest wolnoϾ? Jaka jest granica? O Polsce juosiemnastowieczny podró¿nik, James Harris, powie-
dzia³, ¿e wszyscy w niej praktykuj¹, a nikt nie wierzy.
Uœciœliæ. „Wszyscy” wierz¹? Aliœci w zabobon. W figu-
ry, obrazy, obrz¹dki, wodê œwiêcon¹, ju¿ w op³atek
mniej jasno, bo domaga siê dos³ownoœci fabu³a, ¿e to
Chrystusowe cia³o, jak i ¿e ksi¹dz spija bia³¹ bosk¹ krew
przy o³tarzu wybudowanym dla zarzynania ofiary. Ba-
ranku Bo¿y, który g³adzisz grzechy œwiata swym prze-
r¿niêtym gard³em. Przecie¿ mury œwi¹tyni w Jerozoli-
mie tonê³y w trzewiach, krwiach i ekskrementach, fetor
rozpoœciera³ siê w upalnym klimacie na mile.
8 Zau³ek pokory

Przerabianie. Przynale¿ymy do ¿ydowskiej sekty religij-


nej, ale Jezusik i Jego Czêstochowska Matka mówi¹ po
polsku. Obraz Królowej Korony Polskiej jest bizantyj-
ski, a duchowej proweniencji jeszcze starszy (bogini Zie-
mi, podziemia, czarnej gleby i p³odnoœci), i lepiej by³o,
gdy mszê odprawiano po ³acinie, bo ma³o kto z niej co
rozumia³. Teraz go³os³owna zgrzebnoœæ i p³askota for-
mu³, p³ytkoœæ mechanicznej ceremonii ma na celu
utwierdzenie nas, ¿e jesteœmy kolektywem, silni, zwarci,
gotowi na poziomie najni¿szym, jak to kolektywy. Stoi-
my, popatrujemy, kto w czym przyszed³ do koœcio³a, za-
wodzimy z braku urody ceremonia³u, powtarzalnoœci
sloganów ani poetyckich, ani tajemnych. Konwencja.
Mi³oœæ, na przyk³ad. Mi³oœæ i œmieræ zlane w jedno, co
jest upiornym skrótem, nie mówi¹cym: ¿ycie, ale
mówi¹cym: strach.

Œmieræ mojego ojca by³a raptowna, choæ przygotowana


jednym wczeœniej zawa³em. Upad³ na pod³ogê z tapcza-
nu, na którym usiad³, by wzi¹æ pod jêzyk pigu³kê. By³o
to w nocy, œwiat³o – lampkê przy tapczanie – sobie zapa-
li³. Œmieræ mojej matki trwa³a d³ugo, kilka okrutnych
a abstrakcyjnych dni, bo podtrzymywano funkcje jej
obumar³ego cia³a maszynami: pompowaniem tlenu
w nieboszczkê, odprowadzaniem odchodów, podczas
gdy mózg wydawa³ przez dziewiêæ dni martw¹ falê, falê
umar³oœci. Nie widzia³em matki przed kremacj¹, by³a,
powiedzia³ brat, bardzo odmieniona. Bardzo zmieniony,
prawie nieobecny, by³ po œmierci ojciec. Ojca pochowa-
liœmy w Górze Kalwarii w mogile jego matki, której na-
Uk¹szenie 9

sza matka nie znosi³a. Nasza matka nakaza³a siê spaliæ,


i pogrzeb jej wyda³ siê l¿ejszy, oczyszczony tym
ogniem, prawie bezcielesny. Nie by³o ciê¿aru trumny
i trupa, który siê w niej zacznie rozk³adaæ. By³ jasnoso-
snowy kubik pude³ka wk³adanego do grobu jej matki, na
Bródnie. Aby odsun¹æ szarobetonow¹ p³ytê, grób zamy-
kaj¹c¹, dwaj m³odzi i brudni cmentarni robotnicy we-
pchnêli pod ni¹ coœ w rodzaju ciê¿arówkowego ³omu,
a w szparê zakleszczyli rurê metalow¹, po której p³ytê
przesuwali. Wyci¹gaj¹c ³om, po zakoñczeniu sprawy,
m³odszy z roboli zawis³ na nim ca³ym ciê¿arem cia³a, a¿
gumiaki zadynda³y mu w siwym powietrzu.

Ksi¹dz, do którego parafii ojciec nominalnie nale¿a³, bo


koœció³ Zbawiciela by³ najbli¿szy mieszkania rodziców,
nie chcia³ wydaæ pozwolenia na przeniesienie cia³a i po-
chówek w Górze Kalwarii, bo ojciec na msze nie chodzi³
i na tacê nie k³ad³. Mój m³odszy brat pokaza³ ksiêdzu le-
gitymacjê AK ojcow¹, z wydrukowan¹ na wewnêtrznej
stronie ok³adki rot¹ przysiêgi z „tak mi dopomó¿ Bóg”.
Czy ktoœ, kto siê tej przysiêgi trzyma³ przez ca³¹ okupa-
cjê, móg³ byæ „niewierz¹cy?” A potem m³ody ch³opski
proboszcz w Górze Kalwarii nie chcia³ wiedzieæ, nad
kim ma odprawiaæ obrzêdy, i powiedzia³, ¿e kazanie ma
byæ pouczeniem dla ¿ywych. Ockn¹³ siê dopiero, i p¹sy
wykwit³y mu na lico, gdy zobaczy³, ¿e na cmentarzu zja-
wi³y siê telewizyjne kamery. Stroniczkê z ksi¹¿ki mego
ojca przeczyta³ nad mogi³¹ mój drugi brat z Londynu,
bardzo Ÿle, hucz¹c i dukaj¹c, i tego mi by³o najbardziej
¿al. Kartka by³a z tekstu „Niebieskie migda³y” i opowia-
10 Zau³ek pokory

da³a, jak to ojciec godzinami le¿a³ na wysokiej ga³êzi


w sadzie swoich dziadków, marz¹c.

Ani ojciec, ani matka nie byli katolikami, tak myœlê.


Matka by³a zabobonna, i nosi³a przy sobie spisan¹ na
w¹skim pasku papieru modlitwê o spokój duszy. Nie
prosi³a ani o spowiedŸ, ani o komuniê, choæ nie tylko
dlatego, ¿e nie wiedzia³a, i¿ umiera. Uczepi³a siê rêki
Zosi z ca³¹ si³¹, i chcia³a wstaæ ze szpitalnego przyku-
cia, od tych rur i igie³, i pokazywa³a niemo, jak jest po-
siniaczona. Mia³a miêkkie wypielêgnowane cia³o, ³atwo
je by³o obraziæ. Usta jej by³y spiek³e, twarz ca³a obrzê-
k³a, i niemo z ca³¹ si³¹ chcia³a, by j¹ m³oda Zoœka st¹d
zabra³a. By jej pomog³a, nie synowa, ale kobieta kobie-
cie. Przedtem pyta³a „co siê dzieje?”, a jeszcze przed-
tem zaczyna³a zdanie, przerywa³a i mówi³a „ja nie
wiem”.

Nie wiem, nie bêdziemy wiedzieæ. Ci, co wracaj¹ ze


œmierci, nigdzie nie byli. Nie dotarli do nik¹d. To, co im
siê œni³o, œni³o siê na jawie. Ze œmierci nie ma powrotu,
jest tylko – byæ mo¿e – b³¹kanie tej rzeczy trzeciej, któr¹
wytworzy³o nasze cia³o w materii myœlenia: b³¹dzenie
informacji, która z myœlenia wynik³a, i jest samoczynna
póki to, z czego siê sk³ada (z czego?), te¿ siê nie rozej-
dzie, rozpuœci, rozmigocze i rozsnuje. Fizyk polskiego
pochodzenia (Wojciech ¯urek) twierdzi w Ameryce, ¿e
informacja jest sama w sobie cz³onem istnienia równie
wa¿nym, jak trzy pozosta³e, ¿e istnieje sama w sobie. Ja
rzucam myœl, „a wy go ³apcie”, mawia³ Gomu³ka, komu-
Uk¹szenie 11

nistyczny sekretarz Polski, materialista i ciemniak, jak


go eufemistycznie nazwa³ Kisiel.

Wiêc o œmierci. W absurd œmierci uwierzy³em – skoczy³


mi do oczu, z k³ami i pazurami – gdy by³em nastolat-
kiem. By³o to szokuj¹ce odkrycie, zdawa³o mi siê naj-
wa¿niejsze. Po co cokolwiek, skoro umieramy? Skoro
umrê ja? Ten stan zatrwo¿enia, stan obna¿enia bezradno-
œci w³asnej, jeœli siê utrwali, mo¿e uczyniæ z odkrywcy
poetê. Poezja jest zadziwieniem wobec rzeczy, proza sta-
nem opisu zadziwienia, filozofia zdziwieniem nad za-
dziwieniem. Filozofia i poezja wiêc musz¹ byæ mêtne,
bo wyra¿aj¹ przeczucia nie wspó³le¿¹ce w s³owach, sieæ
s³ów je oczywiœcie obmacuje, ale nie okreœla tego, czego
okreœliæ siê nie da. Proza, któr¹ wolê, któr¹ wolê o wiele
bardziej, wrêcz brzydzi siê mêtnoœci, i dlatego proza
przeczuwalników (jak S.I. Witkiewicz) wœród sztychów
i b³ysków, jest en masse – powiedzia³by on – nieznoœna.

I choæ filozofia i poezja wydaj¹ siê byæ g³ównie o œmier-


ci, pytaniem o naturê natury, to proza le¿y w temacie
œmierci w³aœciwym, j¹ opisuj¹c. Moja matka nie ba³a siê
umierania, choæ pieœci³a siê, by ¿yæ jak najd³u¿ej. Ojciec
bardziej siê jej lêka³, bo pewnoœci matki by³y prostsze
i twarde, rzek³bym: ch³opskie, a ojciec pewnoœci nie
mia³ ¿adnej, tylko wiedzia³, ¿e trzeba siod³aæ wiatr, czy-
li jak siê podobaæ, co czyni³ z wdziêkiem do koñca, pod-
czas gdy matka staraæ siê przesta³a, gdy lustro jej odpo-
wiedzia³o, ¿e straci³a urodê, czyli ¿e nie warto. Oboje
byli egoistami – kto nim nie jest? Czy pobrali siê po-
12 Zau³ek pokory

przez najbardziej b³ahe swe cechy? Matka g³êbinnie by-


³a dwoista, a o przepastnej, a p³ytkiej dwoistoœci ojca
wiedzia³a tyle, ¿e – korzystaj¹c z niej – a¿ siê jej ba³a.
Przed skonem mi powiedzia³a, ¿e ca³e ¿ycie prze¿y³a
w strachu, starsza od niego, kulawa, niedouczona, zaœ
panowa³a nad nim, pozwalaj¹c mu na bylejakoœæ we-
wnêtrzn¹, konformizm, wygodê. Prze³om pomiêdzy
szlachetnoœci¹ a zdrad¹ dokona³ siê u schy³ku wojny,
mówi³a, gdy ojciec nagie swe, m³ode, czyste cia³o przy-
oblek³ w jaszczurcz¹ gadzi¹ skórkê, bo mog³a go owa,
tylko owa, przez now¹ okupacjê przenieœæ. Tyle, ¿e jej
zawierzy³.

Co nosi nazwê Uk¹szenia. To znaczy, tak nazwa³ przej-


œcie sporej czêœci inteligentów polskich w szañce
i cmentarze komunizmu Mi³osz, ze swoim ³¹cznie. Uk¹-
szenie k³ami dia-matu, dialektycznego materializmu, za-
trucie jadem teorii, uwierzenie w ni¹. Z czego przeœmie-
waj¹ siê praktycy ³agru tacy, jak Herling-Grudziñski, ¿e
¿adne to uk¹szenie, ¿adne uwierzenie, tylko pod³oœæ po
prostu wobec nowej brutalnoœci. A przecie¿. W samej
swej pod³oœci mo¿na te¿ siê zakochaæ, jak zafascynowaæ
brzydot¹. Mój ojciec da³ siê uk¹siæ, ale czy rozumia³, co
go gryzie? Nie by³, do koñca nie by³ w pe³ni intelektual-
ny, nie zna³ siê na filozofii. Mi³osz owszem. Aby daæ siê
uk¹siæ z przyjemnoœci¹, trzeba mieæ kantowskie odchy-
lenie, wierzyæ w racjonalnoœæ racjonalnoœci, albo he-
glowskie, wierzyæ w racjonalnoœæ racjonalnoœci podawa-
nej, co wraz z gazet¹ i niejasnymi s³owami Kanta
o po³aci moralnej w cz³owieku, i niebie gwiaŸdzistym
Uk¹szenie 13

nad nim (a co, gdy siê zachmurzy³o?) upraszcza egzy-


stencjê, eliminuj¹c z niej zagadkowoœæ. Ojciec, tak, by³-
by za w¹tpi¹cym sceptycyzmem Schopenhauera, nazwa-
nym przez entuzjastów jasnoœci – pesymizmem.

Owszem, dali siê pok¹saæ. Nie ma racji Herling-Grudziñ-


ski, który zazna³ kloacznej ohydy ³agrów, gdzie dialekty-
ka sprowadza siê do elementariów: umrê z g³odu czy
z zimna. Filozofuj tu! Tote¿ mo¿na w obozie œmierci zna-
leŸæ sam biologizm, lub samego Boga w sobie, i zapo-
mnieæ, ¿e ów Bóg jest Bogiem œmierci. Raz jeszcze
podzieliæ œwiat na duchowe i fizyczne, dobre i z³e, bia³e
i czarne, z³oczynne i przepraszaj¹ce. Zna³em w Pary¿u
m³od¹ utalentowan¹ pisarkê, delikatn¹ i ³adniutk¹, która
opowiedzia³a mi, jak to z fascynacj¹ spó³kuje z paskud-
nym fizycznie i etycznie obrzydliwym pisarzem, upra-
wiaj¹cym bezczeln¹ autopromocjê i udaj¹cym rewolucyj-
nego lewaka (a wiêc moralistê), bo ma talent. Ów pisarz
mia³ szklane oko, i sta³¹ z¿ó³k³¹ pianê w k¹cie ust, i popsu-
te zêby. Dlaczego? zapyta³em zdumiony, dlaczego?

Dlaczego to piszê? Dlaczego to robili? Dlaczego wyci¹-


gnêli rêkê, tê z piórem, pod paszczê wê¿a? Czy nie widzie-
li œliskiej obrzydliwoœci jego cieniuchnego jêzyka, roz-
dwojonego w wide³ki do obmacywania œwiata? Jego
nieczu³ych zimnych oczu? £usek? Temperatury? Czy nie
widzieli, jak jêzyk wysuwa siê i wsuwa w tej kamiennej
p³ytkiej wê¿owej g³owie przez nieruchom¹ szparkê, i nie
powoduje zmiany wyrazu gadziego pyska? O, ja myœlê, ¿e
z wszystkiego, co ludzkoœæ sobie wymyœli³a, komunizm
14 Zau³ek pokory

ustrojem by³ najbardziej kryminalnym. Oczywiœcie, zaraz


po chrzeœcijañstwie. Chrzeœcijanie wymordowali pó³ glo-
bu (Zachód), a usi³owali wymordowaæ drugie pó³
(Wschód), i chrzeœcijañstwo wyda³o z siebie kolonizacjê,
zbrodniê w czasie mo¿e najdotkliwsz¹ poprzez jej bez-
powrotne spustoszenia. Chrzeœcijañstwo u w³adzy by³o
przez tysi¹c lat haniebne, bo dzia³aj¹ce z precyzyjn¹ do-
k³adnoœci¹ odwrotnie do pierwszego kanonu swych Jezu-
sowych zasad. Nie zabijaj. Nie czyñ bliŸniemu swemu co
tobie niemi³e. Nawet Wizygoci, którzy Rzym zdobyli
w 476 roku, byli chrzeœcijanami.

Uk¹szenie, rozdwojenie, zak³amanie, odwrotnoœæ. Teo-


rie wprowadzane w ¿ycie? Nie. Teorie wprowadzane
w teoretycznoœæ, zaœ ¿ycie niezgodnych mordowane.
Próby edukacji dzieci w nowym k³amstwie, pokazywa-
nym jako jedyna prawda. Mój ojciec milcza³ wobec
mnie. Jak móg³ daæ siê pok¹saæ, czyli uwierzyæ? Po piê-
ciu latach w AK, we Lwowie i redagowaniu BiPu – biu-
letynu informacji? ¯e przegra³ wojnê? ¯e zdrada Zacho-
du wobec Polski, jawna, zimna, obojêtna zdrada
ods³oni³a prawdziw¹ twarz kapitalizmu? ¯e umêczenie
wojn¹? M³odoœæ, chêæ ¿ycia, kochanie siê, stawanie siê,
bycie? ¯e talent, bo przecie¿ mia³ ju¿ ksi¹¿eczkê w za-
nadrzu, i wiedzia³ o niej, ¿e jest dobra? Pod upozowa-
nym a szczerym, kulturalnym a po¿egnalnym, smutnym
i nostalgicznym, kapituluj¹cym, sennym tytu³em,
„Ostatnia Europa”? NKWD zapakowa³o mojego dziad-
ka, ojca ojca, na lorê, i dopiero na rok przed œmierci¹
mojego ojca dosz³a do nas relacja, jak dziadek umar³
Uk¹szenie 15

w bydlêcym wagonie poci¹gu wioz¹cego go na Sybir;


ale gdzie, nie wiadomo, na wysokoœci jakiej stacji,
i gdzie go psy stepowe z¿ar³y. To wszystko razem. St¹d
do s³u¿enia? Do przybierania postaw politruka? Do Par-
tii? Do milczenia wobec w³asnego syna?

Uk¹szenie jest rozdwojeniem. Nie to chcia³em powie-


dzieæ? Ale w¹¿ (diamatu) gryzie w duszê rozdwojon¹, to
pewne. Po piêciu latach karmienia w³asnym cia³em wszy
zaka¿onych tyfusem w Instytucie profesora Weissa, co za
symbol! Trwo¿ne zdumienie ogarnia historyków do dziœ
wobec fenomenu Hitlera, rzezi, obozów koncentracyj-
nych, stosów, dos³ownie stosów nagich trupich cia³, ko-
œciotrupów, dzieci roztrzaskiwanych o wêgie³ za nogi. Te-
orie tej niemieckoœci wyprowadza siê z daleka, nawet
z wêdrownego studenckiego pó³œwiatka pó³-romantyków,
pó³-harcerzy, z Wagnera, Nietzsche’go, Nibelungów,
z iloœci myœlicieli rasistowskich na literê H, którzy Hitlera
poprzedzali. To jeden z nich, odrzucony (Haushofer), na-
pisa³, ¿e Hitlera, gdy przemawia³, opanowywa³ Ten,
o którym siê nie mówi. ¯e oczy Hitlera b³yszcza³y ¿ó³to,
jak oczy psa lub... ¯e z ust jego la³a siê ektoplazma, któr¹
istotnie na zwolnionej taœmie filmowej jego mów widaæ,
py³ œliny czy py³ z zaœwiatów. A przecie¿ wystarczy pamiê-
taæ, co zobaczy³ w czasie pierwszej wojny œwiatowej, jak¹
mordowniê, jakie trupy, jakie flaki, i jak bardzo zobaczy³,
¿e cz³owiek jest kiszk¹ z fekaliami, ewentualnie myd³em
z artystyczn¹ – w najlepszym przypadku – ide¹. Sam za-
truty pal¹cymi gazami, szukaj¹cy kto zawini³, Hitler by³
biologiem, brodz¹cym w masie bakterii. O klozetowym,
16 Zau³ek pokory

fekalnym myœleniu: szacunku nie mia³ ¿adnego dla cz³o-


wieka, szanowa³ zwierzêta i ich nie jad³.

Fekalia. Sowiecki system podobnie taki by³: fekalny. £a-


gry by³y pojemnikami na fekalia. Hitlerowi kochanki
sra³y w usta, a po praktykach, jakich siê od nich doma-
ga³, kochane i kochaj¹ce narzeczone-siostrzenice (Geli
Raubal) w Monachium z jego rewolweru siê zastrzeli³y.
Orgie kremlowskie pe³ne by³y potu i wydzielin, ci ludzie
mieli zgni³e zêby i nie u¿ywali deodorantów. Œmierdzie-
li spod pachy. Gdy w wytwornej moskiewskiej restaura-
cji w roku 1960 stara³em siê wejœæ do toalety, nie mo-
g³em, mimo napierania ca³ym cia³em na drzwi: drzwi
wkleszczone by³y w warstwê ka³u oddanego na pod³ogê,
grub¹ na centymetry. Wiêc po fekalnym ¿arciu przez
wszy, po fekalnej okupacji, po masakrze Powstania War-
szawskiego jako kulminacji dzia³añ Polski Podziemnej,
wychwyceniu starszyzny AK i wywózce swego ojca na
Sybir, jaki siê ma stosunek do spraw ludzkich, jak¹ mi-
³oœæ dla marmuru, etyki, anio³a?

¯adn¹. Ostatnim faktem wojskowym w Polsce by³ Jaru-


zelski, który ogl¹da³ na w³asne oczy, jak mu rodziców
zamêczono pod ko³em polarnym, co go sk³oni³o do
uwierzenia w fekalnoœæ. Cz³owiek kiszk¹ stolcow¹, war-
toœæ mierzona w kilogramach. Ile wa¿y dusza, i gdzie siê
mieœci? Maj¹ obrzydliwe twarze ci faktorzy w³adzy, ale
my nawet tego nie widzimy. Jak móg³ w¹sik Hitlera, jak
mog³y dzioby Stalina wydawaæ siê przystojne, ba, bu-
dziæ zakochania? Nerwowy erotyzm kobiet, sza³ podnie-
Uk¹szenie 17

cenia, kolektywn¹ histeriê? Czarne okulary Jaruzelskie-


go i jego miêkkie, egotyczne usta, a mówi³o siê: jak on
piêknie po polsku siê wyra¿a... Bo tak¿e, po tylu latach
negacji okupacyjnej, po takiej pogardzie i takim nie-
szczêœciu, potrzeba afirmacji. Potrzeba powiedzenia ja-
snego „tak”, zamiast konspiracyjnego „nie”. Tak to tak,
niech to siê skoñczy, tak wobec nowej w³adzy, bo lon-
dyñska jest stara, ta co wyciê³a m³odzie¿ w Warszawie,
podczas gdy komuniœci dali pokaz spokojnej si³y, stoj¹c
po drugiej stronie p³askonoœnej rzeki i czekaj¹c, a¿ m³o-
dzie¿ siê w gruzowisku wypali. Z dymem po¿arów. Na
pohybel. Imponuj¹ce, a przynajmniej: jedynie realne.
Zamknijmy wewnêtrzne oczy i ¿yjmy w realnoœci, póki
¿ycie przed nami.

Byli m³odzi, bardzo. Nawet piêknoduchy do komunizmu


przysz³y, zw³aszcza piêknoduchy. Bo myœl¹ce. Hertz,
Andrzejewski, Kott, bracia Brandysowie, by nie wymie-
niaæ katalogu. Potem siê przekonali raz jeszcze, ale to
wtedy gdy sta³o siê ³adniej, dobrotliwiej, gdy pootwiera-
³y siê granice, i powyje¿d¿ali do Pary¿a, Maisons-Laffitte,
i kupowali sobie sztruksy i samochody. Pok¹sani? W¹¿
afirmowa³. Nawet wobec Warszawskiego Powstania je-
steœmy wewnêtrznie rozdarci. Z jednej strony: có¿ za
ohydna masakra, co za niepotrzebne wytrzebienie, co za
patetyczna bezradnoœæ, có¿ za unicto¿enie najlepszej
m³odoœci! Z drugiej strony: bez tylu bezmyœlnych
nadrzêdnych porywów nie by³oby narodu, nie by³oby
klamer spinaj¹cych bohaterstwem i groz¹, nie by³oby ³ez
i duszy, nie by³oby Polaków.
18 Zau³ek pokory

To samo czujemy wobec Napoleona Bonaparte. I do


ksiêcia Pepi, co siê utopi³ marsza³kiem Francji. A co
trzeba by³o? Przecie¿ mafiozo nas oszuka³, okpi³, wy-
bra³ m³odzie¿ i poszed³ j¹ przetraciæ w moskiewskie
œniegi. Tak. No, ale poszed³, a my poœród naszych dra-
pie¿nych wrogów Rosjê namierzyliœmy jako drapie¿cê
numer jeden. Bo tu, tam i wszêdzie stale rozdwojeni,
niechêtnie na przyk³ad przyznajemy, ¿e to ostatni król
Polski, osadzony przez Rosjê na warszawskim tronie,
podpisa³ koñcowy akt abdykacji Rzeczypospolitej. I nie
wolimy o nim pamiêtaæ, umalowanej kukle w Marmuro-
wym peterburskim pa³acu, figurantem przy imperialnym
dworze, ale królem Stasiem, co wybudowa³ £azienki
i by³ ministrem kultury, i to tak wdziêcznym, ¿e go na-
wet porywacz odprowadzi³ do domu po uprowadzeniu.

No wiêc Bonaparte, bonapartyzm, Legia. „Nam poka¿e


Bonaparte”. Sire. Pani Walewska. Su³kowski adiutant.
Somosierra i Berezyna. To samo, w rozdwojeniu
masakry. Dobre to, czy z³e? A gdyby siê okaza³o, ¿e na-
sza dobra tradycja na samym Ÿle siê opiera? Na fatal-
nych obiorach kandydatów na króla (Henryk Walezy
uciekaj¹cy przez kopny œnieg do Pary¿a z klejnotami ko-
ronnymi za pazuch¹, po pó³ roku panowania, tylko pod
Oœwiêcimiem na chwileczkê przez dobrodusznego staro-
stê zatrzymany), Wazowie szwedzcy prowadz¹cy
szwedzkie wojny, i utwierdzaj¹cy jezuitów w Warsza-
wie, co skutecznie uniemo¿liwi³o (nowa krwawa prakty-
ka) uniê z powstaj¹c¹ Ukrain¹, prawos³awn¹ i niepewn¹
swego. Czy to œmiech bierze, gdy czytam, jak to posel-
Uk¹szenie 19

stwo polskie na zbrodniczy dwór francuski po ³acinie ¿¹-


da od (w rzezi sk¹panych) tamtejszych katolików tole-
rancji wobec innowierców we Francji, gdzie – kuszony
tronem Rzeczypospolitej – Henryczek Walezy w³aœnie
dokona³ Nocy Œwiêtego Bart³omieja, by przy okazji œlu-
bu rozpustnej siostry odebraæ m³od¹ ¿onkê kar³owi
Condé, jednemu z protestanckich wielmo¿y? I jak to gu-
bili rozmyœlnie z³ote podkowy panowie polscy, z turecka
ubrani, z tatarska postrzy¿eni, na arabskich swych bach-
matach harcuj¹cy przez zaœmiard³e ulice Pary¿a, miasta
nie œwiate³, ale ciemnoœci? Nie, nie chce siê œmiaæ.
W spiêtrzeniu tych polskich naiwnoœci jest rys wzrusza-
j¹cy. Rozdwojenie.

A bezwstydne wyprawy magnatów naszych, wielkopan-


ków ruskich, na Moskwê, pod fa³szywym pretekstem
wspierania zbieg³ego mniszka, Griszki Otriepiewa, na
tron carski, ¿e niby by³ on niedor¿niêtym synem Iwana
GroŸnego, czyli ¿e jemu siê to ko³pak Monomacha nale-
¿a³? W³¹cznie z oddaniem mu w ma³¿eñstwo Maryny
Mniszech, nienasyconej ¿¹dz¹ w³adzy tak, ¿e trzech ko-
lejnych Samozwañców przytuli dos³ownie do ³ona, za-
nim j¹ pod lodem utopi¹, niby wœciek³¹ sukê? A tragicz-
na wyprawa pod Wiedeñ, by ratowaæ wrogie austriackie
imperium przed dobrze nam znanymi Turkami, którzy –
niebawem – pamiêæ Rzeczypospolitej jedyni zachowaj¹,
nie uznaj¹c jej upadku i rozerwania? O, wystarczy³o, ¿e
Jan Sobieski siê pokaza³. Husaria przedrepta³a po polu,
wojska su³tañskie pierzch³y. Zaœ Polacy wrócili do do-
mu, niczego nie chc¹c w zamian. Wprawna i syfilityczna
20 Zau³ek pokory

¿ona Sobieskiego, Marysieñka, marzy³a, by Janeczek


z³o¿y³ koronê, i by mogli siê przenieœæ jako kurtyzani do
osza³amiaj¹cego Wersalu, gdzie maniak totalitarny (król
S³oñce) Ludwik XIV opanowa³ sw¹ arystokracjê, i sk¹d
wyniszcza³ swój naród podatkami na swe nieustanne
(o nic) wojny. Co zosta³o nam z tego w pamiêci, jaki wy-
ró¿nik? Rozdwojenie na chlubê z ³aciny, i czuprynê £a-
szczow¹, kontusz, pas s³ucki, szafran, husarskie skrzy-
d³a, panie dzieju, i na œcinaj¹ce krew w ¿y³ach mrowie
poczucia aktów naszej nieznoœnoœci, by nie nazwaæ ich
grz¹sk¹ œlepot¹ polityczn¹?

Tak, rozdwojeni. Polska wolnoœæ le¿a³a na niewolnej du-


chocie dziewiêciu dziesi¹tych spo³ecznoœci, która to na-
wet nie wiedzia³a, ¿e s¹ Polakami. Gnój ch³opski, kur-
noœæ chat, alkoholizm, brud, otêpienie, œmiertelnoœæ –
wszystko to prawda. Tyle, ¿e dla rozdwojonych ³adniej-
sze s¹ b³yskotki, a ci podnosz¹cy czerñ w³oœciañsk¹ ja-
cyœ tacy niegustowni, przyb³otni, zanudzaj¹cy. Och, ja-
kie to szczêœcie, gdy z rzadka coœ rozdziera siê w tym
obrazie. Tak rzadko, nigdy w³aœciwie, ale jakie¿ to s³o-
neczko opromienia wspomnienie podpisuj¹cego siê von
czy de, Koœciuszki powróconego z Ameryk (dobrze jest
sk¹dœ powracaæ), klêcz¹cego w sukmanie na krakow-
skim Rynku! Kosynierzy! Rac³awice! Ale w tak krótko
póŸniej, piêædziesi¹t lat (¿ywot jednego bogatego), rzeŸ
galicyjska, czyli g³owy szlachty kosami tymi samymi
poobrzynane, pokotem le¿¹ce na tarnowskim Rynku,
i za ka¿d¹ g³owê wyp³acane talary austriackie. Jak chêt-
nie, jak mœciwie, jak organicznie r¿nêli w³oœcianie! I raz
Uk¹szenie 21

jeszcze rozdwajamy siê w sobie. Myœl¹c o ziemistej twa-


rzy Jakuba Szeli, naczelnika r¿n¹cych, we wzdryg prze-
ra¿enia, i coœ w rodzaju socjalnej afirmacji, w myœl tego,
¿e Lucyfer czasem niesie œwiat³o.

W ciemnoœciach œwiat³o. To nie nas zaharapczy³y trzy


zawistne mocarstwa, to myœmy nasz kraj wygnili i sko-
rumpowali, za pod³y grosz przegrali. Z zatrwo¿eniem
czyta siê relacje ambasadora Rosji Sieversa, za jak mi-
zerne sumy przekupywa³ w Rzplitej kogo chcia³, by g³o-
sowali panowie pos³owie, jak ¿¹da³a Katarzyna. A gdy
czyta siê wspomnienia podró¿ników po Polsce, angiel-
skich, francuskich czy niemieckich z tego okresu? Jak
wygl¹da goœciniec, karczma, strawa, jak wygl¹da ¯yd,
i ch³op, w jakim b³ocku tonie Warszawa? Na b³ocku osa-
dzone w³oskie skorupy pa³aców z powybijanymi okna-
mi, zamieszkane tylko podczas elekcji czy sejmów zry-
wanych o byle co. Jedno s³owo, parê rubli czy dukatów.
Jeden z pierwszych sejmów, na których zosta³ wybrany,
zerwa³ kto? Stanis³aw August Poniatowski, przysz³y król
Polski.

Rozdwojenie na szko³ê historiografów krakowskich,


którzy w ch³oszcz¹cych i zatrwo¿onych, i racjonalnych
tomach owo opisali, oraz krzyk na nich, ¿e s¹ w³aœnie
krakowianami, bo okupacja duchowa naszego kraju
przebiega te¿ przez pohañbienie uczuæ unitarnych, poni-
¿enie krytycznoœci, jak i przez wstyd, ¿e siê jest Pola-
kiem; oraz na heroiczn¹ szko³ê podnosicieli ducha,
którzy w swych klaustrofobiach widz¹ mê¿ne piêkno,
22 Zau³ek pokory

bohaterski katolicyzm, mi³oœæ rycersk¹ dla kobiet i Oj-


czyzny. Jakim pisarzem by³ Sienkiewicz? Rozdwojonym
na to, ¿e poprzez jego Trylogiê przebiega jaŸñ brokato-
wej materii mieni¹cej siê z³otem, opilstwem, szlachec-
twem, wiktoriami, w klêsce wiktoriami, i pominiêcie,
sk³amanie, podszewkê opaczn¹ tej¿e materii, bo gdyby
j¹ wypraæ i rozp³aszczyæ, wynik³by z jej splotów tren
œmierci, wizerunek upiora, jako ¿e nie le¿a³o w jej osno-
wie ¿ywe cia³o, tylko truch³o Bogoojczyzny, rozkrojone
na literaturê i popió³.

I diament. To nieprosta rozprawa, jak siê oni, zdolni pi-


sarze, zachowywali po wojnie, jak pisali podrêczniki
socrealnoœci, jak schodzili z posadzek indywidualizmu
chrzeœcijañskiego à la Mounier – za który przed wojn¹
dostawali dla najm³odszego zdolnego, a piszê tu o An-
drzejewskim, nagrody – by s³u¿yæ fadiejewskiej wizji
policyjnego realizmu, czyli k³amania, biologicznej wi-
zji u¿ytecznoœci politycznej dla Sprawy. Entuzjazm, ja-
ki salon ogarn¹³ na zjeŸdzie literatów w Szczecinie
(1949), by³ nie do opanowania: tam Fadiejew wywiód³
z trybuny dyrektywê dla podleg³ych kolegów, a potem
siê powiesi³.

A potem, gdy siê odmieni³o – w Polsce siê odmienia nie-


odmiennie – ma³omyœlnie by³o spisywaæ Herbertowi
oskar¿enie na tych, co siê poœpieszyli ze s³u¿eniem, bo
wystarczy³o przeczekaæ. Podczas kiedy nic nie wydawa-
³o siê do przeczekania, monolit nie do pokonania, próby
opierania siê wygl¹da³y dziecinnie. Mnie samemu siê
Uk¹szenie 23

wydawa³o, ¿e do œmierci bêdê ¿y³ w œwiecie rozdwojo-


nym, w jaŸni rozszczepionej, a chytrze kolaboruj¹cej,
i w rozdarciu na Wschód i Zachód, zgrzebnoœæ i cywili-
zacjê. I mia³ko Mro¿kowi pisaæ – z Meksyku – o hanieb-
nym „wydŸwiêku” (sensie, znaczeniu) „Popio³u i dia-
mentu”, ¿e niby le¿y w haniebnej œmierci pogrobowców
AK na œmietniku historii, ledwo stragizowanej przez An-
drzejewskiego. Có¿, kiedy celuj¹ Herbert i Mro¿ek kul¹
w dziurê: etyczn¹ kul¹ w brak sêka w p³ocie, kul¹ potê-
pienia w pust¹ ciemn¹ noc. Rzecz zaistnia³a – „Popió³
i diament” – nie tylko przez wydŸwiêk, i dalej istnieje
w ogóle nie przez wydŸwiêk, ale przez prozê sam¹, kli-
mat, woñ czy smród tego czasu, przyczepnoœæ opisów,
przez biologizm w³aœnie, jakby literatura by³a cia³em.
Wiêcej siê z tego dowiesz, wiêcej siê poprzez tê obycza-
jowoœæ literack¹, te ówczesnoœci manier, stany ducha,
psychopatologiê dowiesz o epoce, ni¿ poprzez teatralnie
trafniejszy odczyt ról i postaci.

To tak jak u To³stoja nie dowiesz siê, w koñcu s¹¿nis-


tego, rozrywaj¹cego ksi¹¿kê eseju o Napoleonie („Woj-
na i Pokój”), niczego o Cesarzu, mimo setek stron mu
poœwiêconych, a wszystkiego o œwiecie – o klimacie
i gêstwie i geœcie œwiata, w którym hrabia Lew pisa³. On
te¿ nie by³ wolny od narzuconych sobie imbecylizmów,
skoro tkwi³y one w inteligenckim powietrzu: niewiara
w wa¿noœæ jednostki (a i tak wy³¹cznie jednostka „Woj-
nê i Pokój” pisa³a), ch³opomania (To³stoj chodzi³ w ru-
baszce, za to jedwabnej), pacyfizm (ca³emu œwiatu hra-
bia Lew gotów by³ wydaæ wojnê o ten pacyfizm).
24 Zau³ek pokory

Chcesz wiedzieæ, jak by³o po wojnie w Polsce myœl¹cej


a ambitnej, szlacheckiej, os³abionej wielokrotnym upu-
stem krwi, m³odej, chc¹cej istnieæ? Jest to w „Popiele
i diamencie” w materii s³ów samych, i w ksi¹¿kach za-
strachanych, bardziej zajêczych, bardziej ku os³onieniu
siê pisanych, bo jednak rozdwaja³ je Dajmon (demon)
samego pisania, jak we „W³adzy” Konwickiego.

Jej egzemplarz sta³ na pó³ce biblioteki mojego ojca od


6. VI 54, z dedykacj¹: „Tow. Miros³awowi ¯u³awskiemu
z szacunkiem”. No w³aœnie. Byli towarzyszami. Stowa-
rzyszyli siê na gruncie, na którym nawet wa¿niejsi towa-
rzysze czuli siê niepewnie, czasem bezradnie, jak ch³op na
parkiecie, czy raczej parkiet pod ch³opem. Tylko Borejsza
umia³ siê z nimi, ma³ymi, dogadywaæ, powodowaæ nimi
i czyniæ ich uczynnymi. Po jego œmierci, i œmierci Borow-
skiego (g³owa w piecyk gazowy), politrucy stali siê mniej
w³adni, bo mniej wierz¹cy w uk¹szenie diamatem. Sokor-
ski, ¯ó³kiewski, Kuryluk byli karze³kami. Kruczkowski
wierzy³ w siebie, a Putrament by³ grafomanem, jak zre-
szt¹ te¿ i tamci. Przez wadê ma³ego talentu rz¹dz¹cy siê
uszczuplali, i zrównywali niejako z tymi, którzy swój ta-
lent uszczuplili dla potrzeb diamatu. Nigdy jednak jad
ugryzienia nie prze¿ar³ ich wewnêtrznej wiedzy: Andrze-
jewski zemdla³ po raporcie Chruszczowa, jak gdyby mu
Diabe³ (Lucyfer) palcem wskaza³, ¿e o zbrodniach komu-
nizmu obaj wiedzieli przez ca³y czas.

Bo wiedzieli ca³y czas. Tego rozszczepienia s³abej natu-


ry ludzkiej nijak nie wyt³umaczysz, nie usprawiedliwisz,
Uk¹szenie 25

nie oplujesz. Humus tworzy siê, pulchnieje, rozmna¿aj¹


siê w humusie bakterie i robaki, i korzenie ³adnych m¹-
drych kwiatów. Bez humusu jest ska³a, ziemia ja³owa, na
niej mo¿na siê oczywiœcie krystalicznie zaczepiæ, i prze-
trwaæ czyst¹ jasn¹ drobink¹ do œmierci tej samej. A dla
wszystkich rych³ej, zawsze rych³ej. Lepiej, czy nie le-
piej, mo¿e – jak Iwaszkiewicz – mieæ Stawisko, dygni-
tarstwo, oficjalnoœæ (w tym te¿ nieoficjaln¹), daæ siê
w chwili senilnej b³azenady po³o¿yæ do trumny w górni-
czym mundurze, bo rz¹dc¹ Polski akurat jest sekretarz
ze Œl¹ska, ale pisaæ, wydawaæ i drukowaæ, propagowaæ
innych, czyli kulturê – nawet zatrut¹ jadem uk¹szenia,
wy³apaæ, wy³gaæ, niŸli siê za ¿ycia okreœliæ moralnym
bóstwem, takim w³aœnie kryszta³owo hardym?

Bóstwa umieraj¹ jedno za drugim, a wci¹¿ pogañscy bo-


gowie – w tym pogañskim kraju – bo¿kowie tolerancji,
wolnoœci, k³amstwa, gniewu, p³ci i dziecinady wy³a¿¹
z krzaków graj¹c na syrinxach, wprowadzaj¹c w panikê
ujarzmionych, i kozio³kuj¹c z niewinnej radoœci ¿ycia,
która jest cynizmem najg³êbszym, jaki znam, bo samo-
œwiadomym. I ja to wolê, w tym sensie, ¿e to rozumiem le-
piej, bo skala mojego talentu nie jest skal¹ bezwzglêdne-
go zaprz¹tania sob¹, jak Gombrowiczowa czy Mi³oszowa,
tych dwu naszych w literaturze najcelniejszych autopro-
motorów.

Rozdwojenie w literaturze przebiega zygzakiem, choæ


czyst¹, rys¹ pomiêdzy konsumentem a destynatorem,
marmurem Wieszcza a szyldem znad zaszczanego p³otu.
26 Zau³ek pokory

A ruch, dialektyczny ruch naszej uwagi biegunowo


oscyluje od jednego do drugiego i z powrotem, jako ¿e
skrajnie robi¹c co innego, skrajnie na odwyrtkê upozo-
wani, robi¹ oni to samo. S³u¿¹ diab³u nios¹cemu œwiat³o
a to w bia³y dzieñ, a to w nocnym mroku. Myœlê, ¿e uk¹-
szenie – rozdwojenie – mo¿e nast¹piæ, jak sowieckie
aresztowania, tylko w p³ochliwej godzinie miêdzy ciem-
noœci¹ a œwiat³em, gdzieœ o pi¹tej rano, gdy cz³owiek
czuje siê najmiêkszy, najs³abszy, gdy czuje siê nie wie-
dzieæ czym, zawsze czymœ, gdy ma bicie serca, gdy jest
samotny z w³asn¹ najmniejsz¹ kruchoœci¹. Rozdwojenie
rozumiem, rozumiem, jak naga rêka mo¿e siê wyci¹gn¹æ
pod paszczê wê¿a, by zostaæ uk¹szon¹, gdy uk¹szenie
jest wybawieniem z godziny przestrachu.

Czy pope³niali, ci uk¹szeni, zbrodniê, gdy – niby wampi-


ry – zaczêli sami k¹saæ? Tak, tak, oczywiœcie. Nie, nie
grzech, bo grzech pope³nia siê wobec siebie samego,
a zbrodniê wobec nas. Zbrodniê k³amstwa lub pó³-praw-
dy, lub przeciw-prawdy, lub zamilczenia. Tymi jadami,
i rzemios³em stylu zatruwali nam dusze. „Kontr-prawda”
by³o jednym z ulubionych okreœleñ mojego ojca, choæ nie
wobec oficjalnoœci komunizmu, do którego tak rych³o
i tak gorliwie siê przypisa³: ledwo uciek³szy ze Lwowa do
Lublina, ju¿ og³osi³ wiernopoddañczy paszkwil na szes-
nastu ostatnich wojowników – i polityków – Polski
Podziemnej, chwyconych w pu³apkê i przewiezionych
zdradziecko do Moskwy, gdzie NiedŸwiadek-Okulicki,
szef AK (ojciec by³ zAK) i Delegat Rz¹du na kraj Jankow-
ski zamêczeni zostali w wiêzieniu. Pu¿aka, z PPS-u (oj-
Uk¹szenie 27

ciec by³ z PPS-u), zamêczono w polskim wiêzieniu parê


lat póŸniej. Pisz¹c, on – ojciec – nie wierzy³ w inn¹ pol-
skoœæ, w inn¹ realnoœæ, w inn¹ przysz³oœæ, jeœli przysz³oœæ
byæ mia³a. Po³o¿y³ siê do ³ó¿ka z wrogiem.

To wszystko – rozdwojenie i k¹sanie – zawiera siln¹ ko-


notacjê seksualn¹. Seksualne by³y czarne okulary Cy-
bulskiego w „Popiele i diamencie” sfilmowanym, seksu-
alne jego anachroniczne d¿insy, seksualne ko³ysanie siê
na drzwiczkach w klozecie, seksualne do nieprzyzwoito-
œci jego usta. Seksualny stosunek do jastrzêbiego Pawli-
kowskiego, dandysa i wychowawcy pokolenia kurewek
warszawskich. Seksualna jest m³odoœæ. Seksualna jest
religia – na przyk³ad katolicka – w której odmowa se-
ksualnoœci, œluby „czystoœci” mog¹ prowadziæ do rozj¹-
trzenia tematu, zaœ w okresach wzglêdnego spokoju po-
litycznego, do wy³¹cznego skupienia siê na sprawach
udrêczonej p³ci. Seksualne s¹ opisy rozkoszy mistycz-
nych w objêciach Ukrzy¿owanego. Seksualne i krwawe
s¹ wizje mistyków p³acz¹cych czerwonymi ³zami przy
modlitwie. Seksualne i fekalne s¹ obyczaje w³adców ko-
munistycznych, faszystowskich w³adców, w³adców. Se-
ksualna by³a arcykap³anka kazamatów, przes³uchañ
i fingowanych procesów, towarzyszka Brystygier, zwana
ezoterycznie (nocnie) Lun¹. Luna wziê³a pod skrzyd³o,
ramiê, udo, cieñ, potencjê mojego ojca, wys³a³a go
w lepszy inny œwiat – Pary¿, Zachód.

Przedtem by³ anio³em. Z Lublina, w mundurze nowej ar-


mii, pojecha³ na front pisaæ sprawozdania do „Rzeczy-
28 Zau³ek pokory

pospolitej” Borejszy i wszed³ z armi¹ do Berlina. Jego


i Osmañczyka któryœ z pederastów – Iwaszkiewicz – na-
zwa³ anio³ami. Byli m³odzi, wysmukli, przystojni i aro-
ganccy. O przewrotnoœci w wyniku uk¹szenia histori¹!
Gros z nich, pisz¹cych, by³o anio³ami upad³ymi. Gros
z nich by³o m³odymi, bo czy kto kiedy widzia³ anio³a
starego? W raju w¹¿ pok¹sa³ m³odych, podaj¹c im jab³-
ko diamatu. Nie mo¿na sobie wyobraziæ Adama i Ewy
starymi. O przewrotnoœci te¿, przewrotnoœci samej, bo ci
anio³owie zawierzyli plebsowi, anio³owie przyjêli, ¿e
dno spo³eczne jest jego wierzchem, mu³ b³êkitem, ¿e ro-
balowi nale¿y siê w³adza z tytu³u koñca dziejów, jako
ostatniemu, czyli pierwszemu (na pocz¹tku by³ robak,
podaje Biblia Polska)! ¯e teoria walki klas jest nauk¹,
materializm oczywistoœci¹, ¿e ostatnia pieczêæ pêk³a nad
œwiatem.

To przewrócenie – do góry nogami – wydawa³o siê nie


tylko rewolucyjne, wydawa³o siê patentowane, wydawa-
³o siê nowe. Czaruj¹ce s³owo. Nowa Kultura, Nowe Dro-
gi, Nowa Huta, nowomowa. Bêd¹c w tej nowoœci, afir-
muj¹c nowoœæ, uk¹szony znajdowa³ siê w awangardzie.
Który z urzeczonych nie chcia³by byæ w awangardzie?
Przepe³nia³o ich to do staroci pogard¹, doktrynerstwem
(Woroszylski, Kott, Hertz) arogancj¹. Drug¹ po³owê za-
milczali. Ja siê nigdy od swojego ojca, nigdy niczego
z tego nie dowiedzia³em. Musia³em odszukiwaæ, domy-
œlaæ siê, spekulowaæ, wreszcie pojmowaæ – sam. Gdy to
opowiedzia³em („Lity bór”), zimna wœciek³oœæ œciê³a
twarz ojca. Zobaczy³em w niej wtedy tego (jego) drugie-
Uk¹szenie 29

go. Pierwsza twarz by³a twarz¹ uk¹szon¹, licem m³ode-


go anio³a. Druga obliczem anio³a upad³ego, które nie
chce siebie, w lustrze kartki zapisanej, zobaczyæ.

Ojciec umar³, nim o tej drugiej twarzy zaczêto pisaæ. Nie


spotka³a go kara. Zreszt¹: jaka? I kto niby mia³ j¹ wy-
znaczaæ? Za karê krañcow¹ (skoro nie uwa¿am, ¿ebyœmy
mieli prawo do uœmiercania za karê: je¿eli uwa¿amy, ¿e
nie nale¿y zabijaæ, to nie wolno zabijaæ nawet zabijaj¹-
cego) poczytujê brak nadziei. Gdy siê na pewno wie, ¿e
nadziei nie ma, kar¹ nie jest zachorowanie na AIDS, ka-
r¹ jest wiedza, ¿e siê z tego nie wyjdzie. Ostatnie dzie-
siêciolecia ojca wykaza³y, tak, karê: by³ bardzo samotny.
Ale natomiast – nie spowiada³ siê, nie t³umaczy³. Pry-
musem nie chcia³ byæ nigdy, jak Brandys czy Konwicki.
Ci siê wci¹¿ czêsto gêsto t³umacz¹, bez ustanku. Bo s¹
religijni, potrzebuj¹ spowiedzi i rozgrzeszeñ, jak nie-
gdyœ wiary. Ojciec wiary zachowa³ swoje, w rozdwoje-
niu, obie: wiarê w przynale¿noœæ do europejskiej cywili-
zacji, i wiarê w nieuchronnoœæ zmiennych porz¹dków.
Jak ³¹czy³ tradycje tej rodziny – tego rodu – z coraz go-
rzej przebiegaj¹c¹ s³u¿b¹ u parobków wywindowanych
na krwawy i prymitywny stolec? Narastaj¹cym zamkniê-
ciem siê w sobie: im i tak tylko przez chwilê i tylko tro-
chê by³y potrzebne gniewne, pyszne i m³ode anio³y. Gdy
sami mieli siê wykreœliæ, s³u¿bê pozostawili póŸnej rasie
s³ugusów, brzydkiej, skorumpowanej. Nastêpowa³ okre-
sowy nabór, przype³za³y drugorzêdne poczwary, Za³u-
scy, Brylle, Lenarty. Drozdowscy, Lisieckie. Anio³y siê
pourywa³y, a mo¿e nigdy nie by³y anio³ami?
30 Zau³ek pokory

Ówczesne upad³e anio³y by³y anio³ami, bo upad³y. Le-


c¹c swym osza³amiaj¹cym, zaciemniaj¹cym lotem, kie-
dy to widzisz i s³yszysz trzepot i szum piór, sam pêd,
prêdkoœæ i si³a spadania g³usz¹ ci mózg, i utêtniaj¹ krew
do rozpuku serca i mózgu, sam nie wiesz, ¿e lot od
pierwszego oderwania siê od gruntu by³ upadaniem,
i sam nie wiesz, ¿e upadaj¹c stajesz siê Diab³em. Spalasz
siê, spadaj¹c, œwiat³o, jakie krzesisz, jest siark¹, od
której p³oniesz niby pochodnia, ¿agiew, zapa³eczka. To-
te¿ ojciec przepali³ (spiek³) w sobie swój talent. Dojœcie,
rozbicie o skok, lata ambasadzkich milczeñ, urzêdniczej
ponuroœci. By³ przystojny (jak¿e inaczej by³by anio-
³em?), pañski, uchodzi³ za szorstkiego. Latami siê do
siebie nie odzywaliœmy, ja do niego tak¹ mia³em preten-
sjê o komunizm i zdradê milczenia. On do mnie, ¿e rêki
syn – piórem – na ojca nie ma podnosiæ. Zaczêliœmy po-
³apywaæ siê w tym dopiero na staroœæ, jego i moj¹. Sko-
ro najusilniej nie znoszê karania, wiem, ¿e ka¿dy czyn,
ka¿da myœl, ka¿de uchybienie niesie w sobie cenê sw¹
w³asn¹. Cenê odmiany, cenê (maksymaln¹) brzydoty. Za
to ka¿dy gest, ka¿de s³owo, ka¿de uczucie nazwaæ mo¿-
na imieniem bo¿ka czy boginki, zaœ oni maj¹ swoje hi-
storie, przypad³oœci, charakter. £atwo siê w tym, a nie
trudno rozeznaæ. Pod warunkiem jednak, ¿eby siê nie
oddawaæ na pastwê ¿adnej kolektywnej w³adzy. Nie, nie
nale¿y byæ religijnym, ani diab³em, ani anio³em. Nie da-
waæ wiary drzewu poznania, drzewu bia³ego i czarnego,
w ¿adnym manicheizmie. Nic i nigdy wówczas, w¹¿ na-
wet, nie uk¹si ciê w ¿adnym raju.
Uk¹szenie 31

Nie afirmowaæ, nie akceptowaæ. Rozumieæ, nie ma zna-


czyæ, ¿e siê zgadzasz. Ludzi deklaruj¹cych siê jako wie-
rz¹cych mogê oceniaæ tylko wedle przyleg³oœci ich czy-
nów do ich katechezy. Jeœli twój kodeks mówi: nie rób
bliŸniemu swemu, co tobie niemi³o, trzymaj siê tego.
Trzymaj siê jak najœciœlej tego, w co wierzysz, ¿e wie-
rzysz. Inaczej – nie, wcale. Przecie¿ komunistycznym
kanonem by³y, w mowie, do koñca równoœæ, wolnoœæ,
braterstwo, uszlachcenie uciemiê¿onych, szczêœcie i ra-
doœæ. Pierwsze rozdwojenie mojego ojca na wiedzê
i w³adzê pozbawi³o go w³asnej twarzy, a ta co póŸniej
wyziera³a – niekiedy – spod dobrodusznej pogody, by³a
zarówno k¹sz¹ca, jak i pok¹sana, zaiste diabelska. Nie
zapomnij, ¿e zezw³ok Mani’ego, a raczej jego skóra wy-
pchana trocinami, zawis³ na murach obleganego miasta.
2

Œwiêty Andrzej
Krzaczasty
D
ruga rzymska nazwa, ta wyznaczaj¹ca kraniec
miasta, pocz¹tek pól. Koœció³ sta³ u brzegu cha-
szczy, dalej by³a wieœ. Moja matka by³a bardzo
wiejska, skryta, uszczypliwa. Mia³a z³y charakter, nie
sprawia³a chêtnie przyjemnoœci. Nie zajmowa³o j¹, jak¹
pamiêæ po sobie zostawi. Zostawi³a puste szuflady, zni-
szczy³a przed œmierci¹ wszelkie listy, dokumenty, œwistki.
Za ¿ycia klasyfikowa³a ludzi wedle podzia³u „lubi mnie”,
„nie lubi mnie”, czyli nie lubiê go. Opêdza³a siê od znajo-
mych, w telefonie niezmiennie mówi³a, jak jest chora. Le-
czono j¹ nie na to, co trzeba, wszczepiono w ni¹ bateryjkê
do podtrzymywania bicia serca. Bateryjka by³a obliczona
na przetrwanie – w jej ciele – kilku lat, przetrwa³a kilkana-
œcie. Bo serce mojej matki by³o tak zatwardzia³e, ¿e nie po-
budza³o sw¹ s³aboœci¹ aparaciku do dzia³ania. Bateryjka
tkwi³a w niej i milcza³a. Matka podawa³a lekarzom fa³szy-
we symptomy, by narzuciæ sw¹ wolê. Na lotnisku wyci¹-
ga³a legitymacjê co do baterii, i tryumfalnie j¹ pokazywa-
³a celnikom. By³a Murzynem z za³ogi conradowskiego
„Narcyza”, obezw³adniaj¹cym statek sw¹ s³aboœci¹. Jej
w³adza by³a podstêpna i bardzo ciemna. W tej ciemnoœci
chorowa³a, myœlê, przeczuwaj¹c czujnym instynktem, ¿e
jej przedstawienie nie jest we w³aœciwej sztuce. Otwiera³a
36 Zau³ek pokory

okna, wietrzy³a siê: niedotleniona. Sprawdza³a mózg


krzy¿ówkami, przepytywa³a siê z dat i numerów telefo-
nów, nie umia³a zsyntetyzowaæ dlaczego. Kobiety rzadko
syntetyzuj¹, wieœniaczki prawie nigdy. Od miêkkiego wy-
legiwania siê mia³a zwyrodnia³e krêgi szyjne, na têtnicach
siê zacisnê³y, mózg jej, charakter by³y niedokrwione,
anormalne. ¯y³a w œwiecie fikcji raczej ponurej, i ju¿ nig-
dy siê nie œmia³a. Umar³a zasypiaj¹c. Przedtem przesz³a
kilka chwil obudzenia, tylko kilka, ze zwierzêcym wyra-
zem oczu zielonych, kr¹g³ych i szklanych. Ju¿ niczego nie
wiedzia³a, tylko by nie by³o tak, jak jest. Ca³e ¿ycie tak
uwa¿a³a. Jej matka, nauczycielka wiejska, zostawi³a po
sobie kilkusetstronicowe memuary, w których nie ma jed-
nego s³owa prawdy. Wykolorowa³a je sama wschodami
s³oñca, wykolorowa³a w nich wklejone zdjêcia, przecie¿
nawet piece w swym podlwowskim domu pomalowa³a na
srebrno.

Na tym zdjêciu moja matka ma skórkowe rêkawiczki.


Pamiêtam je, ich pó³œliski dotyk, be¿owy kolor i zapach.
Moja matka ma na zdjêciu trzydzieœci piêæ lat, ale wy-
gl¹da m³odziej, i jest ³adna. Trzyma mnie na kolanach,
twarz ma przechylon¹ ku mojej podniesionej, i patrzy
z uœmiechem na mnie. Jesteœmy w parku. Zdjêcie jest
pozowane. Matka ma jasnoblond w³osy, podczas gdy tak
naprawdê by³a cygañsk¹ brunetk¹. Ubrany jestem w ma-
rynareczkê ze z³otymi guzikami, nie pamiêtam, czerwo-
n¹ czy b³êkitn¹. W³osy mam zlizane w przedzia³ek i te¿
siê uœmiecham. We w³osy matka mi wpiê³a swoj¹ spin-
kê, by nie opada³y mi po boku na twarz. Jestem ³adnym
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 37

ch³opczykiem, zdjêto mi okulary, by na zdjêciu nie wy-


sz³o, ¿e lewym okiem zezujê. Wydosta³em siê z wojny
z tym przetr¹conym okiem, rodzice w Pary¿u przytyli
i odm³odnieli. Matka czêsto tañczy³a, czego nie umia³em
znieœæ, bo ze strachów wojennych przywyk³em by³ do
lepienia siê do niej. Moja m³odsza siostra umar³a, maj¹c
parê miesiêcy, bardziej przez ¿ycie okupacyjne, które
by³o w tak wielkiej mierze œmierci¹, ni¿ z zimna czy g³o-
du. Do Francji (zdjêcie by³o robione do gazety emigra-
cyjnej: Matka Polka i polskie dziecko, oboje nowi, ofi-
cjalni, ³adniutcy) mia³a dojechaæ moja wiejska babka,
matka mojej matki, któr¹ bydlêcym wagonem wywie-
ziono ze Lwowa do Polski ju¿ ludowej, a tê mój ojciec
reprezentowa³ w ambasadzkim sk³adzie upolitycznio-
nych urzêdników. PóŸniej Irena Krzywicka, z któr¹
(która z nim) romansowa³, napisa³a, ¿e bardzo im poli-
truczy³. Nie powiedzia³ te¿ s³owa, gdy babka zaczê³a
mnie nêkaæ ci¹ganiem do koœcio³a. Msze wywo³ywa³y
u mnie dusznoœci. Kazano mi zostaæ ministrantem: by-
³em drobny i chorowity, i przenoszenie msza³u z jednej
strony o³tarza na drug¹ sprawia³o mi du¿o k³opotu. Nig-
dy nie pamiêta³em kolejnoœci dzwonieñ ciê¿kimi ¿eliw-
nymi dzwonkami (chyba oœmioma), i ile razy. Zaœpiewy,
szaty, k³anianie siê ksiêdzowe, mirra, klêkanie, wstawa-
nie, mamrotanie, ca³e to magiczne hokus-pokusowanie
przy o³tarzu, z wielk¹ pewnoœci¹ siebie odcelebrowywa-
ne, jakby po to by daæ znaæ o poufa³ej za¿y³oœci kap³ana
z jego szefem, którego nie ma, wp³ywa³y na mnie – do
histerii – mdl¹co. Znienawidzi³em mszê, i znienawidzi-
³em babciê. Szanta¿ jej polega³ na tym, ¿e po koœció³ku
38 Zau³ek pokory

zabiera³a mnie do kina. Pamiêtam pierwszy film, na jaki


mnie wziê³a. By³ z Fernandelem, takim komikiem fran-
cuskim wówczas lubianym, o koñskiej twarzy i marsyl-
skim akcencie. Film by³ o tym, jak Fernandel – nie pa-
miêtam w jaki sposób – przeniesiony zosta³ z naszych
czasów w epokê Franciszka I. Pamiêtam, jak w trakcie
jakiejœ walki na jakimœ ringu z jakimœ szermierzem, Fer-
nandel wyj¹³ z zanadrza zapalniczkê i j¹ zapali³, co obe-
zw³adni³o przytomnych ze strachu. Ów pierwszy film po
okupacji te¿ by³ historyczny.

Do krzaków jest cywilizacja, miasto, sztuka, historia, od


krzaków jest pole, wieœ, Rosja. Rosja to gigantyczna wsio-
woœæ, niewolnictwo rolne spuszczone z ³añcucha na
króciusieñko, od uw³aszczenia w 1863 do wygaœniêcia
wojny domowej, z masakrami pierwszej œwiatowej i rewo-
lucji: jakieœ szeœædziesi¹t lat. Mimo ¿e to ch³opi wyr¿nêli
panów i pokonali – g³ównie – Bia³ych, Czerwoni za g³ów-
ny cel mieli wojnê ze wsi¹. G³odami, mordami, zsy³kami,
ko³chozami wreszcie wojnê tê wygrali, ale ziemia okrut-
nie siê na nich pomœci³a: zasiali j¹, zja³owili niestworzo-
nym huraganem rozmno¿onego ¿elastwa, plugawej che-
mii, atomowego jadu. Pokolenia dzieci o dwu g³owach,
kar³ów skrofulicznych, powykrêcanych cia³, wymó¿d¿o-
nych debili, zamieszkuj¹ sowieck¹ Rosjê. Natura zawsze
bêdzie mia³a ostatnie s³owo, nawet spod strychulca. Jed-
nego Sowietom nie uda³o siê wyci¹æ: lasów. Ziemia ma
dwa p³uca, którymi oddychamy: Rosjê i Brazyliê. Kapita-
listyczna Brazylia idzie z dymem, tajgê póki co uchroni³a
inepcja komunistycznych planifikatorów.
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 39

Postawili na kamieñ i ¿elazo, na m³ot (sierp by³ atrap¹),


stal, samolot do nik¹d, tote¿ nie mieli co jeœæ. Wydaj¹c
wojnê wsi, wydali wojnê kobiecoœci, bo sama przyroda
jest kobieca, to kobieta podpatrzy³a rytm p³odów, cykle
kwitnienia: by³a siedz¹ca, ciê¿arna, nie mog³a siê œcigaæ
z ³ownymi mê¿czyznami. Kobieta mia³a nos przy ziemi.
Powsta³ cud rolnictwa. Tote¿ pierwszym bogiem rolnych
krajów zosta³a Bogini Matka, a kobiety przejê³y w³adzê
od w³óczêgów z dzidami. W sowieckiej Rosji kobiety,
wypotwornia³e prac¹, by³y mê¿czyznami, i zamiata³y
perony. Tradycja pogardy dla nich mia³a szerokie bramy
wejœciowe: ju¿ Iwan GroŸny wypuszcza³ je nago na pod-
wórzec, niby kury, i szy³ do nich z ³uku. Beria z ulicy
wy³uskiwa³ przechodz¹c¹ dziewczynê i czyni³ z niej sw¹
kochankê. Potem zabija³.

Moja uparta, wiejska babka uciek³a z domu rodziciel-


skiego, gdy mia³a dziesiêæ lat. Ojciec jej piastowa³ wy-
soki urz¹d galicyjskiego dró¿nika. Stacja by³a maleñka,
wsie wokó³ wyludnione, bo ziemia p³ona. Stamt¹d naj-
wiêksza posz³a emigracja do USA. Babka mia³a rozlicz-
ne rodzeñstwo, i by³a najm³odsza, i wiedzia³a, ¿e nic
z niej nie bêdzie, ¿e na ni¹ nie nastarcz¹. Pieszo dosz³a
do parafii, i zaci¹gnê³a siê do ksiêdza na s³u¿¹c¹, w za-
mian za utrzymanie i naukê. Dosz³a do seminarium nau-
czycielskiego, i w Winnikach pod Lwowem przez trzy-
dzieœci lat dyrektorowa³a w szkole. W poci¹gu pozna³a
marzycielskiego m³odzieñca, ³ysiej¹cego i bez grosza:
by³ aplikantem s¹dowym, i uwa¿a³ siê za nieœlubnego
syna ksiêcia Sapiehy. Umar³ na alkoholizm, na emerytu-
40 Zau³ek pokory

rê przeszed³szy w wieku trzydziestu paru lat. Ot, taki ¿y-


ciorys. Babcia kocha³a Koœció³, i pañstwowoœæ, a Bierut
znaczy³ dla niej tyle co Moœcicki, bo te¿ by³ Prezyden-
tem. By³a endemiczn¹ endeczk¹, i to by siê te¿ zgadza³o.
Wieœ wykorzeniona, wieœ przeci¹gniêta do ma³omiasta
jest endecka, katolicka, rasistowska, jakby p³oty wci¹¿
sta³y wewn¹trz ludzi, zewn¹trz mieszkañ, pod blokami.

Wieœ katolicyzmu polskiego, wieœ zabobonna, neuraste-


niczna, fobiotwórcza, zakuta. W tym my, S³owianie, wy-
dajemy siê bliscy sobie: prawos³awie jest równie wiej-
skie, co nasz katolicyzm. Niestety przyjêliœmy kato-
licyzm, niestety oni ortodoksjê. Nie otch³añ – przestrzeñ
– rosyjska nas dzieli, ale denominacje, które wyry³y bru-
zdê, rów, szczelinê nie do przekroczenia. Na tej granicy
stoimy my, Rosja siê nie koñczy. Rosja wyda³a wiêcej
mistyków ni¿ Polska. Mistycyzm rosyjski (Rozanow,
Bierdiajew, So³owiow) ³¹czy siê z wsiow¹ chrystyczno-
œci¹. U nas s¹ jeno Chrystusiki frasobliwe u zbiegu po-
lnych, pogañskich dróg. My wiêksz¹ kobiecoœæ naszej
religii przyniesionej, zaszczepionej, udurnionej rozu-
miemy jeno jako p³odn¹ powtarzalnoœæ zbiorów, ziemi,
roli: nigdy nie mieliœmy tendencji imperialnych, i roz-
snuwaliœmy jak niæ z wrzeciona wszelk¹ pokusê zaczep-
nych wojen, wiêc posunêliœmy siê do utraty pañstwowo-
œci, przeciwni zarazem pokusie krzy¿ackiej, jak i ro-
syjskiej, podczas gdy Moskwê Trzecim Rzymem nazwa³
ju¿ mnich za Iwana GroŸnego. Caro-cesarskim, bo za
cara-modernizatora, Piotra I, carat podporz¹dkowa³ so-
bie swój Koœció³ pañstwu, a hierarchów Œwiêtemu Syno-
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 41

dowi, który by³ urzêdem wydaj¹cym patenty, czego my-


œmy nawet nie próbowali. Nie bez kozery Katarzyna II,
Niemka z protestanckiego Stettina, sprowadzi³a z Fin-
landii (bo tam s¹) najwiêkszy kamieñ, by na owym co-
kole osadziæ pos¹g spi¿owego tyrana.

Jakim¿ kontrastem w tej materii religijno-polnej jest przy-


k³ad Stanów Zjednoczonych Ameryki! Purytañskie wy-
rzutki z barokowych religii tam przyjecha³y, uczepi³y siê
bezgruncia, brzegu puszczy, skrawka pla¿y, wypali³y po-
lanê, przetrwa³y. Obcy. Obcy opanowali kontynent w nie-
wiele czasu, Marsjanie. Wyciêli Indian, sprowadzili, dla
rozró¿nienia, obcych jeszcze bardziej: czarnych. Zaleli ile
mogli przyrodê brukiem i asfaltem. Na³o¿yli nañ sposób
bycia, rozrywania siê, ruchliwoœci najzupe³niej samopêd-
ny, jakbyœ ³apê po³o¿y³ – z sieci¹ palców – na glebie. Beto-
nowiska ³¹cz¹ce niekoñcz¹ce siê metropolie, a tam, gdzie
miast nie ma, trzeba uprawiaæ sporty wyczynowe! Strze-
laæ, porohy pokonywaæ tratwami, na deskach do prasowa-
nia ujarzmiaæ grzywacze! A jak nie, to przynajmniej bie-
gaæ w wyczynowym obuwiu. Ci obcy ludzie wytworzyli
cywilizacjê dzia³añ i dokonañ, których wzorzec opanuje
œwiat. Tylko dwa ich procenty uprawiaj¹ ziemiê, dwa pro-
centy zmechanizowane i uzbrojone po zêby w chemikalia
i genetyczne mutanty. Jedyny zabobon, jaki miêdzy sob¹
ugruntowali, ma na imiê D¿izuus. Nie bardzo wiadomo,
o jak¹ figurê – historyczn¹ czy histeryczn¹ – im chodzi.
D¿izuus, hufnalami przybity do drewna, pe³ni tu rolê Bo-
ga. U nas trwa Matka Boska Polna, Zielna czy Kwietna, jej
to periodycznie oddajemy Koronê Polski, i to nawet ostat-
42 Zau³ek pokory

nio, na Jasnej Górze, gdzie wisi bizantyjski jej, czarny


(ziarno rodzi siê pod ziemi¹, w ciemnej glebie, gdzie bo-
gini zesz³a odszukaæ sw¹ córkê) portret. Rosjanie wiedz¹,
co to Œwiêta Ruœ, my za to wiemy, ¿e Polska jest ofiar¹.
Czymœ, co siê oddaje Bóstwu, czymœ, co rozæwiartowuj¹
oprawcy. Amerykanie maj¹ za pewnik, ¿e D¿izuus pracu-
je wœród nich, dla nich, czyli ich pogania.

Tote¿ myœlê, ¿e model amerykañski wcale nie wyczerpie


siê w mordowaniu, narkotykach, pieni¹dzu. Ciœnienie po-
miêdzy nadproduktywnoœci¹ inicjatyw a ciemnoœci¹ du-
szy (D¿izuus) wytryska w gwiazdy, na planety, w techno-
logiczne konstrukcje siêgaj¹ce coraz dalej, w konkwistê
kolejnych ja³owych ziem i nieoddychalnych przestrzeni.
Ten model wyra¿a siê w science-fiction, przeczuciu o tym,
co bêdzie. Filmy s¹ jedyn¹ poezj¹ USA nie mniejszoœcio-
w¹, jedyn¹ m¹droœci¹ intuicji amerykañskiej. Dlatego, ¿e
z tak potê¿nego kompleksu finansowo (mistyczno)-tech-
nicznego siê wylêg³y, niekontrolowany narzucaj¹ wzo-
rzec. Interesuj¹ce, ¿e AD 1998 w Polsce wci¹¿ pracuje re-
¿yser robi¹cy filmy o wiejskim mikroludku, cudeñkach,
skrzacie i wodniku.

Mnie kino, ju¿ wtedy w Pary¿u, przy dewocyjnej mojej


wiejskiej babce, po wydrelowuj¹cym ze mnie nerwy
koœció³ku, wyda³o siê odtrutk¹ na patologiê zabobonu,
brzydotê mszaln¹, absurdalnoœæ kanonów religii. Senny
absurd filmowy przebija³, jak w kartach, absurd krwiste-
go wierzenia. Absurd smugi œwiat³a w dymnym powie-
trzu, ruchliwej i mêtnej, nios¹cej obrazy do ekranu,
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 43

obrazy, czyli nic. W kinowej sali oczy rejestrowa³y pur-


purowy odblask od pluszowych foteli, nos podatny by³
na kwaœny zapach pluskiew czy potu, czy st³uszczonego
kurzu. Gdybyœ w wi¹zkê œwiat³a uniós³ rêkê, na ekranie
pojawi³by siê cieñ: obraz by³ tak lekki, tak delikatny,
nios¹ca go taœma ledwo utrzymywa³a siê w powietrzu.
Na ekranie odk³ada³a siê imitacja czegoœ, co nie by³o,
prawd¹, ale co mia³o siê do prawdy. Dopiero w piêædzie-
si¹t lat póŸniej, kiedy wra¿enie kina siê odsta³o we mnie,
zrozumia³em, ¿e sztuka to prawda, która ze wszech si³
udaje, ¿e ni¹ nie jest. Kino wówczas wyda³o mi siê od-
wrotnoœci¹ mszy, i kino pokocha³em, nie, ¿e kino te¿ ko-
chali bezbrze¿n¹ nocn¹ mi³oœci¹ twórcy obozów zag³a-
dy, Stalin, Hitler, w³adcy nad masami i szafarze zbrodni,
ateiœci podaj¹cy siê za bogów. Ale te¿, ¿e mo¿e by³o ono
– kino – jedynym z rzadkich ich punktów stycznoœci
z Dobrem.

Moja babcia by³a, o paradoksie, z obu biegunów, kina


i religii, choæ znaczy³o to, ¿e niczego nie zawiera³a po-
miêdzy: jej wiara by³a ze strachu, kino dla przyjemnoœci.
Poœrodku by³a mêtna przestrzeñ hipokryzji i u³udy, po
której wa³êsa³y siê obce strzygi, podkolorowane duchy,
i niedoumarli. Ka¿dy polny Polak rozumie ceremoniê
Dziadów, i nawet j¹ oswaja, ma³o który przejmuje siê
straszeniem amerykañskiego kina, w którym Z³o musi
dopiero wcieliæ siê w trupa, rekina, przybysza z obcej
planety czy opêtan¹ dziewczynkê. Z³o mówi, Z³o uru-
chamia mordowanie, ale nie karê za nie czy nawet skru-
chê. Oto kolejne rozdwojenie na to, w co wierzymy na-
44 Zau³ek pokory

prawdê i na to w co uwa¿amy (niekiedy z wielk¹ brutal-


noœci¹), ¿e powinniœmy wierzyæ. Rozdwojenie w Ojcu
Kolbem, który by³ z³ym cz³owiekiem w Niepokalanowie
(có¿ za ironiczna nazwa), a sta³ siê dobry w Auschwitz,
gdzie poszed³ zamiast ojca rodziny umrzeæ z g³odu. Tak.
Pytanie tylko, czy poszed³by, gdyby myœla³, wiedzia³,
uwa¿a³, ¿e pan Gajowniczek jest ¯ydem?

Rozdwojenie, z którym mia³a sobie poradziæ moja wsio-


wa babcia by³o prostsze, bo pomiêdzy dwoma formami
fikcji: religii sumiennie odprawianej i kinem opacznie
frywolnym. Przestrzeñ pomiêdzy zape³nia³a trzydziesto-
piêcioletni¹ prac¹ na co dzieñ skrupulatn¹ i sumienn¹.
Nie chcia³bym byæ uczniem mojej babci w Winnikach
pod Lwowem! Moje pierwsze rozdwojenie zarysowa³o
siê miêdzy oboma babciami, tak ró¿nymi od siebie ju¿
fizycznoœci¹: babcia wiejska by³a jak kartofel, ma³a
i pokrêtna, szara, a babcia z dworu, matka mojego ojca,
wysoka, roz³o¿ysta, têga. Babcia wiejska schludna
i skrzêtna, koczek œciœle zwi¹zany na brzydkiej g³ówce.
Babcia z dworu rozmam³ana, w³osy niedbale wysypuj¹-
ce siê z miedzianego splotu. Obie mia³y jedn¹ tylko ce-
chê wspóln¹. Gotowa³y sobie po nocy, gdy domownicy
spali, tak zwane osóbki. Skwareczki z cebulk¹, zgliwia³y
ser, kapustê z grochem. Potem cicho wraca³y, ka¿da
z osobna, do swych pokoi. W nocy babcia z dworu nie
spa³a. Czyta³a Steinera i Norwida, egzaltowa³a siê.
Pulchne usta wysuwa³a do smakowania. Mia³a trochê
w¹sa, nigdy seksu nie lubi³a. Dziadek, gdy j¹ posiad³,
podobno uczyni³ to przez przypadek: przyjecha³ oœwiad-
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 45

czyæ siê jej starszej siostrze, tej kulawej. Na z³oœæ jej


moja babcia noc¹ go dopad³a, ale nie pokaza³a tego, co
wtedy prze¿y³a. ¯yli wiêc sobie we troje, dziadek i obie
siostry, na po³udniowo-wschodnim krañcu Polski, gdzie
dziadek nie zrobi³ wielkiej kariery w pañstwowej admi-
nistracji, bo zbyt lubi³ polne ¿ycie i francuskie powieœci,
w³óczenie siê z psami i konkiety, niepraktycznoœæ i nie-
ambicjonalnoœæ. Do koñca ¿ycia ³adny. Do koñca ¿ycia
szarmancki i wykosmetykowany, nawet gdy go Sowieci
upchali na ciê¿arówkê do wywozu. Moja matka go lubi-
³a, on lubi³ wszystkie kobiety. Jego ¿ona – moja babka
z dworu – ¿y³a przy nim w œwiecie wyimaginowanych
migren i mistycznego Królestwa Ducha.

By³a inteligentn¹ kobiet¹, i ja j¹ lubi³em. Nie zmusza³a


i nie wymusza³a. Przepada³a za rozmowami z moimi
m³odymi przyjació³kami – gdyœmy zamieszkali w War-
szawie na parê lat razem, ja po studiach, ona samotna
w mieszkaniu moich ambasadzkich rodziców – i mia³a
o czym. Bardzo lubi³a ¿yæ, i lubi³a œmiaæ siê i bawiæ. Od-
wrotnie do mojej babki wiejskiej, nie pokutowa³a od
œwitu w koœciele Zbawiciela, by w nagrodê potem pójœæ
zatumaniæ siê do kina. O kinie siê przez dyskrecjê wobec
mnie nie wypowiada³a, myœlê, ¿e nie w smak jej by³y
ekranowe wulgarnoœci, cielesnoœci i romanse. Tamta,
wiejska babka, pod koniec ¿ycia – gdy ju¿ nie tak ³atwo
drepta³a – siedzia³a przed telewizorem pokazuj¹cym
mecz hokeja czy pi³ki no¿nej, z równie oczadzia³ym wy-
razem twarzy co na „Przeminê³o z wiatrem”: byle siê po
ekranie coœ rusza³o. Byle nie rzeczywistoœæ, co do której
46 Zau³ek pokory

trzeba by³o uparcie i mêcz¹co k³amaæ. Babcia z dworu


nigdy nie k³ama³a, bo raz, ¿e nie przystoi (ça ne se fait
pas), dwa: po co? Wyra¿a³a tylko to, co czu³a i wiedzia-
³a na pewno, a poniewa¿ nie ¿y³a obco ani w koœciele,
ani w kinie, tylko w lepszym œwiecie s³ów i myœli, nie
mia³a biegunów, niczego nie zaciemnia³a, nie musia³a
trawiæ czasu w oczekiwaniu na przera¿aj¹c¹ œmieræ, ani
zadurzaæ mózgu tandet¹. W mózg uderzy³a krwista fala,
cisn¹ca i realna, i babcia umar³a. Zakonnice – umar³a
w Górze Kalwarii – do dziœ kwiec¹ jej grób. W jej grobie
pochowa³em swojego ojca, bo gdy raz jedyny widzia-
³em, ¿eby p³aka³ – ³za œciek³a mu po policzku – by³o to
na jej pogrzebie.

Grób mojej babci wiejskiej jest na Bródnie, daleko pod mu-


rem. Takim go matka chcia³a. Matka kaza³a siê daæ spaliæ
i prochy z³o¿yæ przy niej, swojej matce, nie przy mê¿u,
z którym prze¿y³a szeœædziesi¹t parê lat, a którego zna³a
osiemdziesi¹t. Byle nie le¿eæ przy babce z dworu, która
j¹ przejrza³a. Która – po raz drugi w ¿yciu nie licz¹c siê ze
skutkami – sprzeciwi³a siê ma³¿eñstwu swojego syna. Mo-
ja matka odziedziczy³a po swojej sztukê zak³amania. By³y,
matka i córka, podobne do siebie, pazerne na wysrebrzony,
spo³ecznie lepszy, fasadowy obraz siebie i swych zalet.
Podobnie jak jej matka, moja matka do koñca ¿ycia ¿y³a
w œwiecie sfabrykowanych cnót i przymiotów, podziwu dla
których domaga³a siê wokó³ siebie. Kto siê waha³, odpada³.
Umar³a sama, wygracowawszy wokó³ siebie wszystko to,
co mia³o pamiêæ i mowê. Jej zawziêtoœæ siêga³a mojego oj-
ca nawet wtedy, gdy ju¿ nie by³o o czym rozmawiaæ.
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 47

Wieœ, która obradza, p³odzi, zabobonuje, to nihilizm.


„Ch³op ¿ywemu nie przepuœci”, jak œpiewa³ popularny
amuzer. Nihilizm mojej matki, która nie ba³a siê zostaæ
w mieszkaniu, w którym ojciec umar³, sama. I kaza³a siê
spaliæ. Nakaz w³o¿enia swych prochów do grobu swojej
matki by³ nie tylko, jak tyle przedstawieñ w jej ¿yciu,
gestem, by komuœ dokuczyæ, komuœ coœ wykazaæ. Nihi-
lizm i wieœ wiedz¹, ¿e wszystko trwa. Uboœæ mo¿na na-
wet po œmierci, teatralnie, ewentualnie nawet siê poja-
wiæ. Miejskie – ju¿ miejskie – rozdwojenie mojego ojca
nie przyjmowa³o tego do wiadomoœci: le¿a³o pomiêdzy
postaw¹ koniunkturaln¹, nawet na przekór dotychczaso-
wym idea³om (postaw¹ zatrutego, to znaczy doœwiad-
czonego), a poczuciem tego co-nie-do-doœwiadczenia.
Miêdzy przeczuciem a tym, czego przeczuæ siê nie da.
Co wyjawia siê w czasie d³ugich milcz¹cych spacerów,
samotnie, z lask¹, przez pola. Punkt zbie¿noœci obu,
miejsce, gdzie siê spotykaj¹, by³ dla niego polowaniem.
Syceniem siê urod¹ lasu, zapachem wdychanej szadzi,
cisz¹ leœn¹, opadaniem czap œniegu, skrzypieniem mro-
zu pod nogami. Eksplozj¹ strza³u, orgazmem strza³u, ³o-
wu, zabicia. Pud³a s¹ nieznoœne, choæ i one wyzwalaj¹,
ale poczucie humoru. Zaj¹c unikn¹³ œmierci, to œmie-
szne. Bo unikn¹³ jej, jak my wszyscy, tylko na chwilê.

Od bardzo m³odego myœlê, ¿e poczucie humoru jest


w nas pochodn¹ stosunku do œmierci. Cudzej, w³asnej,
to samo. Jeœli mogê siebie zabiæ, to znaczy: z pola cier-
pieñ czy upokorzeñ, czy niedoli, je¿eli mogê siê wy-
mkn¹æ oprawcom, wyœlizgn¹æ z przemo¿nej nudy, to co
48 Zau³ek pokory

mi tam. W ka¿dej chwili mogê zagraæ na nosie temu, co


mi niemi³e. To furtka w kolczastym ogrodzeniu. Ha ha
ha ha. Statystycznie rzecz bior¹c, samobójstwo jest ra-
czej miejskie ni¿ wiejskie, ale te¿ miasto stale opanowu-
je wieœ, a gdzieniegdzie – w USA – wieœ opanowa³o.
Nazywa siê to przemys³ow¹ cywilizacj¹. Im bardziej cy-
wilizowana cywilizacja, tym wy¿szy próg samobójstw:
w Japonii dzieci skacz¹ z dachu szko³y za dwójkê, zaœ
aktor amerykañski George Sanders, specjalista od ról
wielkomiejskich (urbane), pozostawi³ po sobie kartecz-
kê: „zanadto siê nudzi³em”. Jedno ³¹czy wiêkszoœæ nas
wszystkich ze wszystkimi: gwa³townoœæ. Ach, i pijañ-
stwo. Pijañstwo ersatzem samobójstwa. Uchylenia siê
¿yciu, czyli temu, co z niego robimy, a co w znacznej
swej mierze jest nie do wytrzymania.

Ojciec mojej matki, brat mojej matki byli alkoholikami.


Ja sam czujê pêd do tego. Oni mieli tak zwane okolicz-
noœci ³agodz¹ce: brata mojej matki Niemcy wziêli w ³a-
pance na lwowskiej ulicy. Ciê¿arówka, poci¹g bydlêcy,
Auschwitz. Mia³ piêtnaœcie lat. Hodowa³ soko³a i za-
skroñca, z³ote rybki w akwarium. By³ delikatny po ojcu,
rozmarzony, pisa³ nadmuchan¹ poezjê. Jego mêskie wy-
chowanie przebieg³o w koncentraku. Prze¿y³, przeszed³
Dachau, tam go wyzwolili Amerykanie. Wst¹pi³ do pol-
skiej armii, w funkcji MP. Wróci³ do kraju: czy mój oj-
ciec, na placówce w Pary¿u, gdzie wuj przyjecha³ na
urlop, go namawia³? A moja matka? Z boku niska jej
matka, ta co do nas dobi³a? I siostra w Warszawie? Poje-
cha³, ukoñczy³ studia medyczne, capnê³o go ludowe woj-
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 49

sko i nie wypuœci³o. By³ zdolnym lekarzem i alkoholi-


kiem. S³ucha³ p³yt Wertyñskiego i za¿ywa³ morfinê. ¯o-
na idiotka, wynaleziona przez œlep¹ babciê, czmychnê³a
z ich synkiem, potem zmieni³a dziecku nazwisko. Gdy
wojsko wuja wypuœci³o, by³ wrakiem. Pope³ni³ samobój-
stwo w Szczecinie, gdzie pojecha³, wreszcie cywilem,
ordynowaæ szpitalem. Do nas przyjecha³a jego ówczesna
druga ¿ona, czarnozêba, wyszargana i pijana.

Teraz dziadek, ojciec matki. Okolicznoœci mia³ ponoæ


niezabliŸnione. Uznawszy siê za nieœlubnego, skróci³
nazwisko przybranego ojca, by zabrzmia³o jeszcze bar-
dziej pospolicie. Czu³ siê poni¿ony, wzi¹³ to na kie³.
Podczas pierwszej œwiatowej widzia³ wiele z tego, co
z Hitlera uczyni³o nieczu³ego na miêso, i œlepego wobec
cierpienia. To by³y przecie¿ ohydne wykrwawienia.
Dziadek wróci³ z plecakiem pe³nym ani zdobyczy, ani
jad³a do g³odnych Winnik, ale ze wszystkimi listami, ja-
kie przez cztery lata dosta³ od swej ch³opskiej ¿ony. Al-
koholikiem by³ ju¿ przed œlubem, dwa razy czmychn¹³
spod o³tarza, a¿ go babcia zamknê³a w komórce,
i w deszcz do koœcio³a zaci¹gnê³a. ¯e oba konie od wozu
w b³ocku pad³y po drodze, nie by³o przeszkod¹. Babcia
posz³a przez pola na skróty, trzymaj¹c podo³ek œlubnej
bia³ej sukni i w¹t³¹ rêkê pijanego mê¿a. M¹¿ trochê po-
sza³awili³ w adwokaturze, i umar³ na alkohol. Mia³ trzy-
dzieœci parê lat i ³ysiej¹c¹, nieco bezbarwn¹ g³owê.
Ja okolicznoœci mam tylko takie, ¿e nieznoœne mi, od-
k¹d pamiêtam, jest ciœnienie doros³ych, w³adaj¹cych,
niezbêdna koniecznoœæ wymykania siê natê¿eniu naka-
50 Zau³ek pokory

zów. Uk¹szony nigdy nie zosta³em, ale rozdwojenie czu-


jê jak najwyraŸniej, w biciu serca i czymœ w rodzaju
paniki d³awi¹cej od rana.

Jakim byæ? A jakim mo¿na byæ? Wszelakim? To siê nie


uda. Nihilizm mojego ojca sta³ siê polityczny i moralny,
mojej matki pozosta³ biologiczny. Czy kto kiedy widzia³,
by siê sekretarz Gomu³ka uœmia³? Casus jego nihilizmu
i jego rozdwojenia: samo nazwisko, sposób mówienia,
niekomunistyczna obrona w³asnoœci ch³opskiej przed
ko³chozowaniem, i szefowanie partii proletariackiej,
uwa¿aj¹cej wieœ za pierwszego wroga. Ko³chozowaæ,
znaczy odebraæ. Gdy ch³op stanie siê robotnikiem na ro-
li, wtedy ziœci siê komunizm! Jak w ZSRR, ojczyŸnie
wszelkiego dostatku! Partyjny, wiêzienny, wiêziony, Go-
mu³ka okupacjê spêdzi³ w Warszawie. Organicznie
ch³opski, bo do koñca kariery be³taj¹cy o przetrwaniu
biomasy narodu. I, na domiarkê, o¿eniony z ¯ydówk¹,
gdy stawa³ na czele czystek rasowych w 1968. Do dziœ
pamiêtam, jak wymawia³ s³owo syjoniœci, i u¿ywa³
zwrotu „pi¹ta kolumna”. W rozdwojonej, jadowitej zem-
œcie na ¯ydach, którzy go – pierwszego powojennego
wodza Partii – uwiêzili za nacjonalistyczn¹ dewiacjê. Na
¯ydzie Bermanie, na Romkowskim, Ró¿añskim, Fejgi-
nie, i za dobrych polskich przaœnych ¯ydów, jak wspó³a-
resztowanego z nim Spychalskiego, z którego uczyni³
Marsza³ka (!), i w³aœnie za w³asn¹ ¿onê.

Rozdwojenia w ka¿dym polskim temacie. Gdy po wojnie


¯ydzi polscy masowo (te resztki) wstêpowali do Partii, by
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 51

mœciæ siê na pojmanych Niemcach (czterdzieœci tysiêcy


z nich zakatowano w obozach koncentracyjnych przez hi-
tlerowców pobudowanych), wizytuj¹cy Berman jedno
tylko wa¿ne pytanie zada³ szefowi Bezpieki na Œl¹sk, Pin-
kowi M¹ce: „amcha?” – czy jesteœ z naszego narodu? Od-
powiedŸ Pinka brzmia³a: „Ch’bin ajn Jid”, co ³atwo zrozu-
mia³ obecny przy tym Gomu³ka. To z braku Niemców,
nastêpnie, z narastaj¹c¹ pasj¹ prêgierza komunistyczne-
go, ci sami ¯ydzi polscy stali siê oprawcami pokonanych
Polaków. ¯ydzi ¿yj¹cy jako trzecie spo³eczeñstwo wœród
nas, siepani innymi prawami, inn¹ bied¹, inn¹ obcoœci¹.
Wszyscy my jesteœmy antysemitami, nie sposób siê temu
dziwiæ. Nie dziwiæ siê, powinno znaczyæ rozumieæ, za to
obie strony. „Za¿ydzenie” tego ch³opskiego kraju by³o ko-
losalne: co dziesi¹ty obywatel – uznawa³ czy nie, ¿e jest
obywatelem – by³ ¯ydem. Do tej pory ¿adna demografia
¿adnego spo³eczeñstwa takiej proporcji nie wytrzyma³a.
Endecja t³uk³a ¯ydów pa³kami, na uniwersytecie by³ nu-
merus clausus, chrzeœcijañscy falangiœci Piaseckiego
podk³adali pod ¯ydów bomby. Do koñca ¿ycia ojciec ¯y-
dów wyró¿nia³ z pañsko-polskim sarkazmem, choæ siê
z nimi przyjaŸni³, z nimi wspó³pracowa³, pod nimi s³u¿y³,
a te¿ i romansowa³. Moj¹ pierwsz¹ mi³oœci¹ by³a ¯ydów-
ka, przybrana córka Tuwima, znajda po holocauœcie.
Nocami, wracaj¹c od niej, g³owi³em siê, jak tu mieæ rude,
¿ydowskie dzieci? A przecie¿ w domu – jak i o ¿adnym
historyzmie – ze mn¹ o antysemityzmie nie rozmawia-
no, a w klasie ¯ydzi – Infeld, syn fizyka nuklearnego,
i Idzikowski, syn Bóg wie kogo czosnkiem pachn¹-
cy (w 1952), klasowa przewodnicz¹ca ZMP Fiszbajn,
52 Zau³ek pokory

z imieniem (na czeϾ Lenina) Uliana oraz wujem w UB,


czy kole¿anka Bursztyn – byli dzieæmi wa¿nymi, czêsto
(Infeld) wiod¹cymi prym, i nikogo z pozosta³ych nie ra-
zi³o, ¿e s¹ ¯ydami.

W czasie okupacji moi rodzice przechowywali ¯ydów


na strychu naszego domu we Lwowie. Ich przedwojenne
¿ydowskie przyjaŸnie przetrwa³y: Luc Gelberg, lwowski
adwokat, przekszta³ci³ siê po wojnie w zakutego marksi-
stê i pisa³ abrakadabryczne prace o polityce miêdzynaro-
dowej. Do œmierci nie rzuci³ partyjnej legitymacji. Syn
jego Andrzej, zwany Loñkiem, zosta³ redaktorem na-
czelnym katolicko-prawicowego tygodnika „Solidar-
noœæ”. Ludka Skulska, autorka piêtnuj¹cych miêdzywoj-
nie powieœci, jak „Szosa zaleszczycka”, czy socre-
alistycznych scenariuszy filmowych, jak „Autobus od-
chodzi o 630”, zmar³a entuzjastyczn¹ katoliczk¹ i czynn¹
dzia³aczk¹ konspiry stanu wojennego. Ewa Fiszer, poet-
ka, do póŸnej staroœci przychodzi³a do domu rodziców
siê najeœæ i matkê ograæ w karty. ¯ydzi nie tylko byli na
lewicy, gdzie by³ mój ojciec, pisz¹cy do „Sygna³ów”.
Ca³y prawie „Skamander”, prawicowy, s³opiewny, pro-
rz¹dowy i kabaretowy, by³ kreatywny ¿ydowskimi talen-
tami: Tuwim, S³onimski, Lechoñ (Serafinowicz), Wie-
rzyñski (Wirstlein), redaktorzy i wydawcy Grydzewski
(Grycendler) i Borman. Znaczn¹ czêœæ filmów polskich
wykonywano w jidisz, re¿yserowali czêsto goje nie ro-
zumiej¹cy ¿argonu. Zajmuj¹ce jednak, ¿e w dwóch
g³ównych nurtach polityki polskiej, w PPS i ND, propor-
cja ¯ydów by³a na lekarstwo.
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 53

A te¿ pod ND-cjê podci¹gam jej naturalnego sprzymie-


rzeñca, partiê ch³opsk¹, PSL. PPS by³o czêsto ze szlachty
zubo¿a³ej, czasem wyw³aszczonej, i z nowoubogich, dla
których miejsca na roli zabrak³o. Mój ojciec by³ rdzennie
z PPS, jego stryj Zygmunt zak³ada³ socjalistyczne Zwi¹z-
ki Zawodowe. Stalin upatrywa³ go przez pewien czas na
prezydenta PRL, na co stryj siê oczywiœcie nie zgodzi³. On
jeden ze swej formacji, stary, schorowany i godny, wyg³a-
sza³ w Sejmie ostatnie przemówienia cz³owieka wolnego,
gdy ju¿ PSL liza³, z pomylonym co do wszystkiego Miko-
³ajczykiem, paluchy w³adzy. PPS wcielono karnie do
PPR, pomimo ¿e szlachetka Cyrankiewicz, cz³owiek
dzielny w Auschwitz, lecz realizmem uk¹szony, przysiê-
ga³ tu¿ przedtem, ¿e to siê nie stanie. Przez ten czas, ende-
cja, g³ównie obecna w Londynie (Londyniszczu, jak na-
pisa³ Cat-Mackiewicz, nim z obrzydzenia nie uciek³
z emigracji do Warszawy, choæ wiedzia³, gdzie jedzie)
szuka³a mê¿a opatrznoœciowego nie w swoich szeregach,
ale w Witosie, g³ównym przeciwniku Pi³sudskiego, Wito-
sie, którego to Pi³sudski postanowi³ w 1926 obaliæ jako
z³odzieja, manipulatora sejmowego i podleca u w³adzy.
Zamach majowy siê powiód³, czterystu zabitych, Witos
wyemigrowa³ do Czechos³owacji. Pi³sudski, na Moœcie
Poniatowskiego, naprzeciw legalnego Prezydenta Woj-
ciechowskiego – PPS – sta³ siê dyktatorem, i zamkn¹³ ja-
sn¹ czêœæ swej ksiêgi, zestarza³ siê, odda³ w³adzê faszyzu-
j¹cym pu³kownikom, i umar³. Zabi³ go pucz, który sam na
sobie przeprowadzi³. By³ szlachcicem, konspiratorem,
terroryst¹, wata¿k¹, romantykiem: na ch³opach, demokra-
cji i endecji siê nie zna³.
54 Zau³ek pokory

Gdy w 1939 Polska pi³sudczykowska upad³a, endecja


zatryumfowa³a na gruzach. Emigracyjny rz¹d, paryski,
a potem londyñski, zaj¹³ siê sob¹ bardziej ni¿ krajem.
Reprezentanci bez reprezentowanych, szyldy z pokry-
ciem na s³owo. Ale coœ przecie¿ zaistnieæ musia³o, Pol-
ska kontynuowa³a: Pañstwem Podziemnym i jego orê¿-
nym ramieniem AK i BCh w kraju, prezydentur¹
i ministrami w Anglii. Wojsko polskie by³o Anglii pod-
porz¹dkowane, i walczy³o nie tam, gdzie powinno. Od-
k¹d Churchill zaniecha³ woli uderzenia w „podbrzusze”
Europy, przez Ba³kany, czyli odk¹d przestano snuæ plany
odciêcia Europy od Sowietów, wiadomo by³o, ¿e Polska
pójdzie w pacht Stalinowi. Wtedy te¿ Sikorski, premier
i wódz naczelny, przez tyle lat za endecjê odsuwany
przez Pi³sudskiego od czegokolwiek w³adnego, chcia³
Witosa spod okupacji do Londynu samolotem sprowa-
dziæ. A, o paradoksie, pogrzeb Witosa w PRL, w 1945,
sta³ siê ostatni¹ manifestacj¹ niepodleg³ego ducha w na-
rodzie, przed 1956 i Poznaniem. Symbolem tych roz-
dwojeñ najbardziej rozbrajaj¹cym jest ustawienie
ogromnej statui Witosa na placu Trzech Krzy¿y, za ko-
munistów.

My, nasz dwór, maj¹tek – M³ynne pod Limanow¹ – byli-


œmy niepodleg³oœciowi, pepeesowscy, legionowi, za Pi³-
sudskim, antyendeccy. Endeczk¹ by³a moja babcia ze
wsi: moja babcia z dworu przyjaŸni³a siê w Krakowie
z pierwsz¹ ¿on¹ Komendanta. Byliœmy austriaccy, gali-
cyjscy, ale to niewiele t³umaczy: Dmowski i jego ludzie,
jego oficerowie krêcili siê tak¿e w orbitach austriackie-
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 55

go sztabu. Z tym, ¿e pan Roman stawia³ na Rosjê, a „Li-


twin” Pi³sudski, który Rosjê zna³ na w³asnej skórze, na
konia tradycyjnie bardziej cywilizowanego, choæ te¿ tyl-
ko do czasu. Pomyli³ siê Dmowski, nie pomyli³ siê Pi³-
sudski, szanse na pocz¹tku mieli podobne. Wszystkie
trzy aberracyjne mocarstwa, które siê na s³aboœci Polski
utuczy³y, mia³y siê u swego apogeum rozpaœæ, by nie-
rz¹dna, niemocarstwowa Polska siê w konsekwencji od-
cedzi³a. Kto taki cud móg³ podejrzewaæ? Otó¿ roman-
tyczni chwalcy polskiej nierz¹dnej wolnoœci, i krytycy
absolutyzmu Pañstwa dla Pañstwa! Chaotyczne, niebo-
tyczne, chimeryczne wo³ania S³owackiego oblek³y siê
w cia³o, nadspodziewanie. To znaczy: spodziewanie, bo
sw¹ mêtn¹ i strzelist¹ karm¹ faszerowa³y dwory i za-
œcianki. T¹ egzaltacj¹, tym oderwaniem od przyziem-
nych realiów. Ja nigdy ze S³owackiego niczego nie umia-
³em zrozumieæ, on te¿ – pisz¹c – s¹dzê, ¿e niewiele, tyle
¿e ³adnie mu siê rymowa³o, a jego jêzyk bywa³, jak to
polszczyzna, jêdrny przy wypowiadaniu niejêdrnych dy-
wagacji. Ow¹ mieszaninê egzaltowanej nudnoœci (dŸwi-
ganie siê ducha z okowów i gleby) i soczystej, choæ
makabryzuj¹cej polszczyzny rozpoznajê w stylu Pi³sud-
skiego. Nie dziwota, ¿e grób swojej matki kaza³ przyo-
zdobiæ cytatem z „Beniowskiego”:

Kto mog¹c wybraæ, wybra³ zamiast domu


Gniazdo na ska³ach or³a, niechaj umie
Spaæ, gdy Ÿrenice czerwone od gromu
I s³ychaæ jêk szatanów w sosen szumie
Tak ¿y³em...
56 Zau³ek pokory

I w tym grobie, przy ciele matki, kaza³ pochowaæ swoje


serce. Zaœ i ten cytat ja nie w pe³ni rozumiem. Walka
z szatanem, tak, przebiega³a przez chrobre ¿ycia, gdy
tylko odrywa³y siê od hreczkosiejstwa. Z plonu, p³otu,
obory, kapusty i g³¹bu od razu – buch – w kosmiczne
przestworza, z roli w Rolê. Z biologizmu w polityczn¹
matafizykê, z obejœcia we wszechœwiat. Ten rys mono-
szlachecki (jedyny wœród Wieszczów arystokrata, Kra-
siñski, by³ w porównaniu ze S³owackim czy nawet Nor-
widem ironicznym racjonalist¹, wizjonerem rewolucji
spo³ecznej, a ¿e w imiê chrystycznoœci, to jak móg³ ina-
czej?) trwa w literaturze naszej do dziœ: najbli¿ej we
„wzlotach” Konwickiego, odsy³aj¹cego swe samoponi-
¿aj¹ce siê chytroœci prosto do gwiazd i Wszechrzeczy,
a jak¿e, wczoraj w „filozofii” Witkiewicza, równie nu-
¿¹cej i kiczowatej, co s¹ przenikliwe (poprzez humor)
b³yski jego myœlowych skrótów (dlatego teatr jego uwa-
¿am za ca³y dobry, bo jest skrótem). Antypody Gombro-
wicz/Iwaszkiewicz mocno siê przyda³y myœleniu pol-
skiemu: obaj przez najzupe³niejsze adabstrakcyjnienie
tego, co pisali. Z surrealistycznym poczuciem komizmu
Gombrowicza, i nieistniej¹cym Iwaszkiewicza. Iwasz-
kiewicz dziêki skrajnemu, b³otnemu, naturalistycznemu
pesymizmowi ka¿dego podwarszawskiego opowiadania,
Gombrowicz przez skrajne pilnowanie siê przed jakim-
kolwiek, nawet w humorze, liryzmem. A przecie¿ nawet
Gombrowicz dawa³ siê ponieœæ, gdy „pisa³” partie
Dzienników, stylistycznemu bezguœciu (on, taki gustow-
ny w nieprzyzwoitoœci swojej), bo chcia³ wyraziæ nie
sedno gêbowatoœci, ale barwê wspomnieñ.
Œwiêty Andrzej Krzaczasty 57

Obaj z dworków wsi¹ otoczonych. Iwaszkiewicz w do-


datku z d³ugim sta¿em w Rosji, Kijowie, rewolucji. Iwa-
szkiewicz te¿ guwernerem po domach arystokracji,
z czego pozosta³ mu snobizm nieco wstydliwy, podczas
gdy pana Witolda snobizm by³ ostentacyjnie podkreœla-
ny, jako element dystynkcji, której mia³ niewiele, uga-
niaj¹cy siê po Buenos Aires za portowymi ch³optasiami.
Aby siê uganiaæ, Iwaszkiewicz przynajmniej jeŸdzi³ do
Sorrento, Taorminy, Pary¿a. Obaj homoseksualni, usta
mieli te same. Wszyscy poczynamy siê dziewczynkami,
natura w ci¹¿y dorzuca do tej pierwszej kobiecoœci sw¹
chemiê, chromosomy, testosterony, abyœmy siê jednak
porozró¿niali, i mogli reprodukowaæ dalej. Nie zrozu-
mieæ, dlaczego nie lubi¹ tej oczywistoœci pederaœci –
¿e s¹ nimi naturalnie, bo natura nie doda³a doœæ samcze-
go, albo wcale. „To nie za nasz¹ przyczyn¹”, powinni
krzykn¹æ! Boj¹ siê, za odmiennoœæ, za ró¿nicê w tym
sensie rasow¹, ¿ydowskiego losu, obozów, pogromów,
zag³ady. Ju¿ koœcielne po³ajanki pogrzmiewaj¹ z³¹ groŸ-
b¹: pederastia to grzech, nale¿y siê wyleczyæ! Z egzy-
stencji wyleczyæ siê nie mo¿na, mo¿na udawaæ. Iwa-
szkiewicz by³ przyk³adnym mê¿em i dobrym ojcem,
Gombrowicz – pod staroœæ – poœlubi³ ch³opczycê. I co
z tego? Jaki by³ S³owacki, który ¿adnej pracy nigdy rê-
kami siê nie ima³, najwy¿ej prowadzi³ kasê sto³ówki
emigracyjnej, z du¿¹ zreszt¹ skrupulatnoœci¹, przez mat-
kê chowany na poetê, za pieni¹dze ojczyma w s³u¿bie
rosyjskiej siedz¹cy w Pary¿u, nawet nie emigrant, bo nic
z³ego przeciwko Rosji nie zrobi³ w Polsce, ot pierwszy
zawodowy amator-literat, wiêc od razu pierwszy apelu-
58 Zau³ek pokory

j¹cy o wygórowane ambicje dla siebie i Narodu, preten-


sje uniwersalne, lament kosmiczny, dziewictwo i sen
o dziewictwie?

Czy by³ S³owacki dziewicem? Czy pederast¹? ¯y³ schlu-


dnie, czyœciutko. W dwu pokoikach na poddaszu. W ob-
cym mieœcie, gdzie by³y ksiêgarnie. Na krótko – i raczej,
by nie wypaœæ z obiegu, w którym i tak nigdy nie by³ –
przysta³ do Towiañskich. W porównaniu z nim, nawet
Mistrz Andrzej by³ za konkretny, jego filozofia za cieli-
sta, a to du¿o powiedzieæ. Mickiewicz przysta³ do Ko³a
Bo¿ego z mistycznej ¿ydowskiej i masoñskiej tradycji,
i zadrêczonej realiami potrzeby. Rozdwojenie – myœlê –
tak sz³o przez niego: miêdzy realnoœci¹ wiersza polskie-
go (polskiego talentu), a odwieczn¹ dla gnostyków têsk-
not¹ do wyniesienia siê poza i poprzez rozdarte szaty cie-
mi꿹cego Boga. Nie wieloma, jak na masê Polaków,
myœl polska obrodzi³a filozofami, w wiêkszoœci z nie-
mieckiego, miejskiego zapo¿yczenia, tylko kilkoma mi-
stagogami. Towiañski wœród nich by³, jak Mickiewicz,
jak my, z dworku, ze wsi, z zaœcianka, z krzaków.
3

Dzienniczek zdrajcy
N
ie sposób przeceniæ osoby Towiañskiego w kul-
turze naszego myœlenia, mo¿na najwy¿ej j¹ prze-
milczeæ, uszkaradniæ, sfa³szowaæ. Bo to nie tylko
tak, ¿e przyjecha³ furk¹ z Litwy niem³ody cz³owieczek
o wygl¹dzie rejenta, zapiêty pod szyjê i w niebieskich
(bola³y go oczy) okularkach, lubi¹cy ciasteczka, ¿e coœ
w Pary¿u do polskich wybiednia³ych, schizofrenicznie
ze sob¹ spiêtych, wyobcowanych wyrzutków zaba³aka³,
¿e (chwilowo) uzdrowi³ chor¹ psychicznie (psychopa-
tycznie) pani¹ Mickiewiczow¹, szepcz¹c jej na ucho, i ¿e
pan Adam pad³ na to na kolana przed nim, jak pad³a
w szlochu wielkim gromada ma³o mistycznych woja-
ków, pobieraj¹ca ¿o³d francuski za ¿o³nierkê w polskim
Powstaniu, gromada rozj¹trzonych (czym? w³asnym
ubóstwem? w³asn¹ samotnoœci¹? niepotrzebnoœci¹?
szlachetnoœci¹? nadzwyczajn¹ innoœci¹?) inteligentów
i prostaków, i ¿e zaczêto mu s³u¿yæ, czyli s³u¿yæ Spra-
wie, któr¹ on nazwa³ Bo¿¹, zaœ zagorzali katolicy (ksiê-
¿a Zmartwychwstañcy) podejrzan¹, jeœli nie szatañsk¹?

Jest owszem coœ szatañskiego w gnostycyzmie (przeciw-


nik Boga, to te¿ nios¹cy œwiat³o lucy-fer), którego Towiañ-
ski by³ w ¿yciu polskim najklarowniejszym przyk³adem.
62 Zau³ek pokory

Na czym siê gnostycyzm zasadza? Na spostrze¿eniu, ¿e


Z³o rz¹dzi œwiatem, ból, œmieræ, z¿eranie siê, naturalna
tortura ¿uchw i macek, ka¿dy zwierzêciem ka¿dego, czy-
li ¿e Stwórca (Bóg) dobry byæ nie mo¿e, bo gdyby by³,
œwiat by³by dobry. Czyli, ¿e albo Szatan zwyciê¿y³ Boga
w dziele stworzenia i opanowa³ œwiat, albo Bóg jest Szata-
nem. W obu wypadkach nie nale¿y praw ustanowionych
przez Szatana przestrzegaæ, odwrotnie, nale¿y czyniæ
przeciwko nim, lub przynajmniej obok. Bóg, i jego kato-
licki Koœció³ poni¿yli Polskê: wszyscy papie¿e XIX wie-
ku byli przeciwko wszelkim kolejnym próbom odzyska-
nia niepodleg³oœci, i za utrzymaniem rozboju rozbiorców.
Do w³aœciwego, nieszczêsnego, ukrytego za diabelskim
panowaniem Dobrego Boga, pokonanego jak Polacy byli
pokonani, nale¿a³o dotrzeæ specjalnym zrozumieniem,
porozumieniem, mow¹. Gnostycyzm kwitnie tam i wszê-
dzie, gdzie masa Z³ego jest przemo¿na, od zarania docie-
kaj¹cej myœli. Gnostykiem by³ Mickiewicz z matki „ob-
cej”, czyli z frankistów.

Frankiœci byli wci¹¿ jeszcze rozliczn¹, siln¹ miêdzy


swymi, zwart¹ grup¹: przecie¿ Jakub z Korolewki zmar³
zaledwie czterdzieœci lat temu. Jeszcze siê nie rozeszli
po szwach spo³eczeñstwa, nie przedzierzgnêli w adwo-
katów, bankierów, lekarzy. Ze chrztu zwodniczo przyjê-
tego, by siê ukryæ przed ¯ydami pod skrzyd³a si³y i w³a-
dzy królewskiej (za Sasów) i ksiê¿ej (ca³y czas),
rozpoznasz ich ³acno po nazwiskach. Wo³owscy, Szyma-
nowscy, Majewscy. Jaki by³ historyzm nauki Frankowej?
¯e nikt ¯ydom nie pomo¿e: s¹ sami. Mo¿na przechy-
Dzienniczek zdrajcy 63

trzyæ Demiurga panuj¹cego nad Ziemi¹, sami wy-


twarzaj¹c sobie w³asny plac. No to wytwarzali. Frank
nakazywa³ grzeszenie, Towiañski to samo. O, po cichu,
miêdzy swymi, by ich nie zmia¿d¿ono. Franka prze-
szpiegowano, i poddano torturom. I zamkniêto gdzie?
Na Jasnej Górze, pod obrazem Czêstochowskiej Pani,
której siê uwa¿nie przygl¹da³. Ostatni¹ jego teori¹, po
wyzwoleniu i osi¹œciu w Offenbachu, bêdzie, ¿e œwiat
zbawi kobieta, Szekina kabalistów, jego w³asna córka,
któr¹ rajfurzy³ austriackiemu cesarzowi.

I ¿e ¯ydzi maj¹ siê uzbroiæ, stworzyæ si³ê zbrojn¹, by


odzyskaæ sw¹ ziemiê, w³asne pañstwo. Ostatni¹ myœl¹
Mickiewicza by³o stworzenie Legionu ¯ydowskiego
w Turcji, potem na Ukrainie, Bia³orusi i Polsce, podczas
wojny krymskiej, która mia³a byæ wyzwoleñcza. Umar³
przy tym, snadŸ otruty: okropnie niewygodny dla
pañstw sprzymierzonych, które walczy³y po stronie Tur-
ków, trzymaj¹cych w kolonii Palestynê. Nikt nie zrozu-
mie Mickiewicza, komu wstrêtne jest ¯ydostwo nawet
odszczepieñcze, jego Kaba³a, jego (szatañski wedle tal-
mudystów, jak szatañska by³a towiañszczyzna dla kato-
lickich ortodoksów) frankizm. Gnostyczne wiary po-
wstaj¹ z cierpienia i wyzysku, nie z ró¿ i dobrobytu. To
s¹ gniewne, zastrachane, zrozpaczone i rozpaczliwe
próby znalezienia dla maluczkich miejsca na ziemi, nie
poddanego niesprawiedliwoœci i nieszczêœciu, ruchy
zbuntowania przeciwko krzywdzie oczywistej i wo³aj¹-
cej o pomstê do Nieba. Tylko, ¿e w Niebie siedzi spraw-
ca koszmaru. Wiêc mœciæ siê trzeba g³ównie na nim.
64 Zau³ek pokory

Nikt nie zrozumie marksizmu i buntów rewolucyjnych,


i ich zdegenerowania w bolszewizmie odzieraj¹cym
bunt z ducha, jeœli nie zrozumie gnostycyzmu. Nikt nie
zrozumie, co to masoneria, czy ró¿okrzy¿owstwo, wiêc
sporej po³aci historii Polski. Jak poj¹æ Wielk¹ Improwi-
zacjê w „Dziadach”, bluŸnierstwo rzucone Z³emu Bogu
w twarz, porównanie go z carem? Jak poj¹æ karierê Mic-
kiewicza w Rosji, na niby-zes³aniu, jeœli siê nie wie, ¿e
rosyjscy jego protektorzy, którzy siê spod ziemi natych-
miast znaleŸli, ci co wprowadzili go na salony i obdarzy-
li fikcyjn¹ urzêdnicz¹ prac¹ (czyli pensj¹) byli masona-
mi i ró¿okrzy¿owcami, w wielkiej wiêc mierze
gnostykami? I ¿e niezdobyta (lecz czy¿by?) jego flama,
Maryla, by³a z pa³acu wysoko postawionych, aktyw-
nych, wiêcej od Mickiewicza – prowincjonalnego nau-
czyciela – wykszta³conych ró¿okrzy¿owców.

Pytaniem nie jest, dlaczego Wereszczaka nie wysz³a za


Adama, bo chyba dlatego, ¿e by³ ¯ydem w³aœnie, co dla
ró¿okrzy¿owego wyrafinowanego rodzinnego jej ko³a
by³o jednak za wiele, ale jak kowieñski baka³arz w wy-
tartych pludrach do pa³acu siê w ogóle dosta³? Kompro-
mituj¹cy, w dodatku, on co podczas wznios³ego romansu
z m³od¹ bas-bleu kulbaczy³ jêdrn¹ doktorow¹ Kowalsk¹,
przez ulicê (w¹sk¹) mieszkaj¹c¹ naprzeciw jego okien,
i w pysk wali³ dotychczasowego jej amanta na oczach
kapciowatego mê¿a, przy karciêtach? Przez bas-bleu od-
dalony, a i zaaresztowany, Mickiewicz wda siê w szereg
romansów z rosyjskimi Wenerami, z których najpowa¿-
niejszy w skutkach bêdzie z pani¹ Szymanowsk¹, matk¹
Dzienniczek zdrajcy 65

dzieciom, pianistk¹, która wprowadzi³a do Rosji modê


turbanów, a Adama przebiera³a w suknie kobiece na ma-
skowe bale (byli m³odzi, nie zapominaæ, i bardzo w ¿y-
ciu gustowali, miast siê umartwiaæ), ale nade wszystko –
frankistk¹.

Wróci³ swój do swego, a w³aœciwie do swoich. Literatu-


rê móg³ tylko pisaæ po polsku (poezji nikt w jidisz, czy
ladino – jêzyku Franka – nie uprawia³), polszczyzny
uczy³ dzieci. Jego spekulacja by³a ¿ydowska, bia³oru-
skie dziady, litewskie rusa³ki. A to Polska w³aœnie, dla
mnie przynajmniej. W swej podlwowskiej szkole moja
babcia wiejska uczy³a dzieci polskie, rusiñskie, ormiañ-
skie, niemieckie i ¿ydowskie, bo takie tam mieszka³y
spo³ecznoœci. Kiepski stan umys³owy dzisiejszej ojczy-
zny, ciasnotê horyzontów, bigoteriê obyczajów, nietole-
rancyjn¹ marnoœæ oczekiwañ, skrajne zawê¿enie eduka-
cji, i iloœci edukuj¹cych siê, czy nie nale¿y powi¹zaæ
z etnicznie „czystym” spo³eczeñstwem, które nam za-
kreœli³y granice Stalina, wywózki, przesiedlenia, pogro-
my, konformizacje? W du¿ym stopniu tak, bez w¹tpie-
nia. Rysem tego jest choæby zaprzeczanie frankowskich
Ÿróde³ w myœleniu mickiewiczowskim, w samej jego
biografii. Choæ o¿eni³ siê te¿ z frankistk¹, nie inn¹, i to
z córk¹ swej kochanki Szymanowskiej. Jaki¿ to osobli-
wy, wiernoœci czy sado-masochizmu rys, niejako prze-
ciw naturze, czyli przeciw obyczajowoœci „po bo¿emu”,
rys w rodzinie, niemal¿e kazirodczy, czy tylko gnosty-
cyzmu Frankowego?
66 Zau³ek pokory

O, grunt wtedy, w 1841, by³ dla Mistrza Andrzeja przy-


gotowany! Skazana na skreœlenie szarzyzna (by nie po-
wiedzieæ szaraczkowoœæ) emigracyjna przyjê³a jego s³o-
wa jako wzniesienie do wa¿noœci, ba, do wielkoœci, do
oryginalnoœci w³asnej. Nie, bogaci skupieni przy Hotelu
Lambert przyj¹æ towiañszczyzny nie musieli. Tylko wy-
lenia³a, zapluskwiona masa, Polacy zamienieni w ¯y-
dów-tu³aczy, w getcie egzystencji zapoznanej. Ci emi-
granci byli – po raz jedyny w polskiej historii – mas¹
gnostyczn¹, sekt¹ wierz¹c¹ w emanacje Boga Dobrego,
w Napoleona, u grobu którego zaci¹gali wartê. Bo ka¿dy
ruch religijny zak³ada niestety swój Panteon, uk³ada pi-
ramidê proroków, œwiêtych i pó³-bogów. Cz³owiek rw¹cy
siê do wiary gotów jest na zmitologizowanie wszystkie-
go, nawet Buddy, który ca³e swe wyt³umaczenie opar³ na
nieistnieniu Bóstwa. I co z niego zrobiono? Z³otego ciel-
ca, le¿¹cego na t³ustym boku z kwiatem lotosu w rêce,
o twarzy oseska i g³upawym uœmiechu, za to trzydziesto-
metrowej d³ugoœci. On, który odrzuci³ teologiczny, wy-
smaczony, kultowy aspekt hinduizmu, on który trzyma³
z prostaczkami najproœciej patrz¹cymi na z³y œwiat,
z pokrzywdzonymi, z analfabetami, z pariasami, a prze-
ciwko kastom arystokracji i kap³añstwa. Hokus-pokus:
ledwo umar³, zamieniony zosta³ w Nowe Bóstwo, wokó³
którego rozmno¿y³y siê o³tarze, kadzid³a, mod³y, m³ynki
do klepania, obrzêdy i – kap³ani. Có¿ za paradoks!

A co innego powiedzieæ o Chrystusie, kimkolwiek by


by³? Jeœli by³ postaci¹ jedynie literack¹, zmyœleniem,
kompilacj¹ wypowiedzi kilku aramejskich prostaków,
Dzienniczek zdrajcy 67

burz¹cych siê przeciwko tyranii kap³anów, i ich


scholastycznej wiedzy, ich aroganckiego oczytania, ich
dzielenia metafizycznego w³osa na czworo, gdyby by³
wiêc – w najczystszym tego s³owa znaczeniu – tylko fi-
lozofem, i tak by³by jednym z najciekawszych (w swych
tajemniczych s³owach). By³by Jezus filozofem w sensie
pierwszym, najmniej oczywistym dla erudycji: filozo-
fem instynktownego zapatrzenia we w³asn¹ egzystencjê,
i moralist¹ podejmuj¹cym à la lettre dziesiêcioro Moj¿e-
szowych przykazañ. I co z jego spuœcizn¹ zrobiono? Na-
samprzód odrzucono wszelkie dzie³a, gdzie to, co
mówi³, nie s³u¿y³oby ustanowieniu nowokoœcio³a, nowej
struktury nowego kap³añstwa, nowej w³adzy. Wokó³ jego
¿ycia i nauk wybudowano najpyszniejszy gmach prze-
mocy wszech czasów. R¿niêto i zabijano w imiê kogoœ,
kto chodzi³ bezbronny. Rozz³ocono siê i rozpuszono
w imiê kogoœ, kto powiedzia³, ¿e prêdzej wielb³¹d przej-
dzie przez ucho igielne, ni¿ bogacz przejdzie do Nieba.
Gdy powiedzia³: oddaj cesarskiemu, co cesarskie, poka-
za³, jak byæ rozdwojonym. Zniwelowano i wyrugowano
sedno jego przes³ania: bo Jezus by³ gnostykiem, a Ojciec
jego, otiosus za ciemnym w³adaniem Z³a, milcz¹cy.

Dlatego Towiañski pisz¹cy do papie¿a, Mickiewicz wy-


k³adaj¹cy o chrystianizmie, maj¹ pole do rozmowy.
Z jednym dodatkiem: za czasów Jezusa, có¿ wiedzia³ on
o historii? I jak krótka by³a, mimo mitotwórstwa ¿ydow-
skich wyjœæ i przyjœæ i przejœæ! Realiœci w¿arli siê w Hi-
storiê, zlepili siê z ni¹ w jedno, w czasie tej Emigracji
byli po stronie Z³a, upadku Polski, w³adz imperialnych.
68 Zau³ek pokory

Papie¿owi, tak, warto by³o nagadaæ. Kiedy¿ na naszej


szyi zawi¹za³ siê ten splot, upodabniaj¹cy nas do grupy
Laokoona, gdzie wierz¹cego i jego potomstwo spêta³y
wê¿e? Chyba od sprowadzenia Krzy¿aków przez Ksiêcia
Mazowieckiego: okuci w ¿elazo ludzie z krzy¿em na
p³aszczach przyjechali na nieodleg³y Far-East, by
ogniem i ¿elazem wygrabiæ tu sobie Pañstwo, i wtr¹ciæ
w niewolnictwo ludy ba³tyckie i wiœlane, pod pretekstem
œwiêtego wybicia w nich pogañskiej wiary. Ciê¿ki to dy-
lemat musia³ byæ dla m³odokatolickiej polskiej dzier¿a-
wy, zderzonej z niemieckim historyzmem tych starszych
katolików. Ale czy sami sobie nie zrobili kuku, po refle-
ksji przyj¹wszy chrzest nowej wiary? Przecie¿ nie dla
niej, dla Boga Jedynego i Jego Syna, i Ducha Œwiêtego,
którego osoby ¿aden pieszy katolik w Polsce po dziœ nie
jest w stanie wyjaœniæ, ale dla racji – czy nieracji –
pod³¹czenia siê pod ³acinê, podatki, budowê z kamienia,
technologiê wyrafinowanego rz¹dzenia. Pod d³ug¹ euro-
pejsk¹ historiê i jej antyk, i jej nowo¿ytne blaski, pod-
czas gdy kultura nasza by³a wci¹¿ jeszcze leœna, bagien-
na, plemiennoziemna, trawiasta.

Jak wszystkie cywilizacje, które z kalkulacji, czy wskutek


podboju, musia³y zarzuciæ kult wielu bogów, i wielorakie
zrozumienie samych siebie, jak Greków, Rzymian, Ma-
jów, Azteków, nasza nawet po przyjêciu religii silniejsze-
go wroga srog¹ musia³a zap³aciæ za siebie cenê, i mog³o
wrêcz dojœæ do zniszczenia polskiej woli we w³asnym kra-
ju, do zniewolenia lub wybicia (przez Panów) ca³ej ludno-
œci, gdyby nie azjatycki sojusz z Jagie³³¹, a Jagie³³y z bra-
Dzienniczek zdrajcy 69

tem swoim Wito³dem, który „poganinem” nigdy byæ nie


przesta³. Bitwê pod Grunwaldem, nie tak wa¿n¹ dla œwia-
ta, ale fundamentaln¹ dla nas, przewa¿y³y wojska tatar-
skie, sprowadzone przez Wielkiego Ksiêcia. Naprzeciw
sta³a elitarna reprezentacja Zachodniej Europy, wiêkszoœæ
w niej nie bardzo wiedz¹ca (niby Sowieci w Budapeszcie
w 1956) gdzie s¹ i z kim maj¹ siê œcieraæ. Oraz ¿o³dacy, co
od ¿o³du. Nowoczesna formacja. Polska nigdy nowocze-
sn¹ w pe³ni siê nie stanie, bo bêdzie liczy³a zawsze mniej
na zaciê¿ne wojska, ni¿ na pospolite ruszenie szlachty:
aby ta powsta³a, trzeba bêdzie straciæ oraczy, podwalinê
spo³eczeñstwa, w œlepe i okrutne niewolnictwo, owo zao-
wocuje szlacheck¹ swawol¹, rozpuchniêciem samowoli
magnackiej, upadkiem kraju.

Historycyzm religijnych wyk³adów Mickiewicza na


Collège de France, czy te¿: religijnoœæ (gnostycyzm) hi-
storycznych wyk³adów pana Adama, wicemistrzostwo
w sekcie towiañskiej, to to, na czym siê pozna³ Prefekt
policji paryskiej, obroñca prawomyœlnego, prorz¹dowe-
go (pro-ka¿demu rz¹dowi) katolickiego Koœcio³a. Do-
bre-z³e, rozdziela³ Mickiewicz, a mistagog Towiañski
ustala³ now¹ hierarchiê upostaciowañ tego¿ Dobra i Z³a,
wedle swojej fantazji, oraz historycznego cierpienia Na-
rodu. Polska na szczycie piramidy ludów, w ni¹ wbijaj¹
siê w³ócznie Z³a, krwawi¹ca za wszystkich, odkupuj¹ca
wszystkich grzechy. Polacy, zatchniêci sw¹ w³asn¹ pra-
woœci¹, lecz przytuleni do francuskiego pañstwowego
³ona, mogli okazaæ siê bakteriami, gnilnym elementem
w znormalizowanym funkcjonowaniu („bogaæcie siê”
70 Zau³ek pokory

wykrzykn¹³ w tym czasie premier Guizot) prê¿nego ka-


pitalistycznego spo³eczeñstwa. Gnostycyzm jest po stro-
nie (ze strony) wyzyskiwanych, nawet jeœli jego mista-
godzy z tej ci¿by czerpi¹ œrodki na swe – czasem
zupe³nie ca³kiem – ¿ycie. Z czego ¿y³ Towiañski w Pary-
¿u? A Mickiewicz, gdy straci³ uniwersyteck¹ posadê?
A Chrystus? Kto im dawa³? Kto ³o¿y³? Dlatego gnosty-
cyzm ociera siê stale o coœ, co nazywamy ide¹ socjaln¹ –
o socjalizm. Mickiewicza popiera³ ksi¹dz Lammennais,
kap³an ubogich i maluczkich, tak Ÿle widziany przez hie-
rarchiê, jak póŸniej, w tej¿e Francji ksiê¿a-robotnicy (ta
historia siê nie koñczy). Gazeta, jak¹ pan Adam wyda-
wa³ w 1849 roku, nosi³a tytu³ „Trybuna Ludów”, co chy-
trze, choæ bezpodstawnie, podjêli nowow³adcy PRL,
gnostycy lokuj¹cy Z³o w kapitalizmie, i podobnie jak
rzesze gnostyków uprzednich – w wyzysku cz³owieka
przez cz³owieka – gnostycy pok¹sani, którzy przez zra-
cjonalizowanie swej wiary wytworzyli Bóstwa-Ba³wany
ziemskie, i formê terroru blisk¹ ostatecznej.

Patrz Lenin, Stalin, Mao Ze-dong, Pol-pot, nie licz¹c po-


mniejszych (licz¹c w iloœci zakatowanych) naszych ka-
cyko-w³adców, te¿ ochlapanych krwi¹ bratni¹,
a z których najostatniejszy osta³ siê Jaruzelski. Jak wiêk-
szoœæ idei, idea³ socjalizmu znajduje w praktyce absolut-
n¹ sw¹ odwrotnoœæ, i tylko w sloganach, w nowomowie
osi¹ga jedyn¹ sw¹ realnoœæ, rzeczywistoœæ zak³amania
tak przewrotnego, ¿e a¿ s³owa znacz¹ dok³adn¹ odwrot-
noϾ tego, co jest napisane. Blisko pokrewny faszyzm
te¿ wystartowa³ jako ruch niby-gnostyczny, proletariacki
Dzienniczek zdrajcy 71

(lumpen-proletariatu), bezrobotny, artystyczny, szukaj¹-


cy odwetu na sprawcach niedoli. Tu i tam nast¹pi³a zdra-
da. Zdrada, a zw³aszcza inteligencka zdrada, jest kon-
stansem nadrzêdnym w historii buntowania siê ducha,
tak¿e polskiego. Dlatego warto siê jej przyjrzeæ. Bo czy-
ja zdrada? Mojego ojca zdradzenie politycznej moralno-
œci PPS-u, Konwickiego zdrada AK-owskiej przesz³oœci
(„W³adza”, „Rojsty”), by wymieniæ tylko tych dwu „to-
warzyszy”? Tu¿ przed Towiañskim snu³ siê po Pary¿u
„gor¹cy” patriota i „lewak”, jakobin z ducha strasz¹cy
emigrantów radykalizmem swych pogl¹dów. Czerwony,
byœmy dziœ powiedzieli, Adam Gurowski. Tak ich stra-
szy³, a¿ go odepchnêli, zreszt¹ charakter mia³ wredny,
porywczy, z³oœliwy, pe³en pychy. I co siê z nim sta³o?
Podczas gdy jego piêkny m³odszy brat, utrzymywany na
paryskim bruku przez nies³awnego z pederastii literata,
hrabiego de Custine, przyjaciela Szopena i George Sand,
okaza³ siê na tyle jurny, ¿e uwiód³ z klasztoru infantkê
hiszpañsk¹, uciek³ z ni¹ i o¿eni³ siê w Brukseli (wyszed³
za ni¹), Adam ostentacyjnie wyjecha³ do Rosji, po z³o¿e-
niu wiernopoddañczego listu u stóp tronu. Zdrajca.

To dla odzyskania ziem obu braci, skonfiskowanych po


powstaniu listopadowym jedzie Astolphe de Custine do
Peterburga i Moskwy, sk¹d przywozi materia³ do naj-
wnikliwszego dzie³a o Rosji kiedykolwiek napisanego,
i wci¹¿ trafnego absolutnie. Maj¹tku Gurowskich Custi-
ne jednak nie wydêbi³. Adam gni³ na carskiej prowincji
(nie ma siê do tego jednookiego wywrotowca, przekaba-
conego na wielbiciela absolutyzmu, zaufania), a brat
72 Zau³ek pokory

Ignacy sp³odzi³ z rud¹ infantk¹ rozliczne dzieci. Ignacy


umrze zapomniany i uczciwy, przez wszystkich – i przez
¿onê – porzucony, Adamowi uda siê wydobyæ z rosyj-
skiego pominiêcia (siostra ich by³a ¿on¹ ministra u dwo-
ru), i wyjechaæ do Ameryki, gdzie zdradzi tym razem
Rosjê, pans³owianizm i idea³y absolutystyczne, by staæ
siê sam w sobie si³¹ polityczn¹ demokracji, doradzaj¹c¹
prezydentom i Senatowi. Zdrajca.

Zdrada jako temat. Mickiewicz w Peterburgu pisze


„Konrada Wallenroda”, portret zdrajcy wobec Krzy¿a-
ków, portret lisa, wê¿a, tajnego agenta polskoœci w sercu
chrzeœcijañskiej germanizacji. I dedykuje pan Adam –
jawnie, celnie – sw¹ pracê carowi. Koniunkturalnie, ale
i z pewn¹ karnoœci¹, z dum¹ prowokatora podsuwaj¹ce-
go interpretacjê dla siebie fataln¹. Gnoza zak³ada, ¿e
duch, czyli œwiat³o upad³e, zapad³e w g³¹b ciemnej ma-
terii w wyniku katastrofy, wypadku, przypadku Z³a,
zdradza swe pochodzenie, i Ÿród³o samo swego istnienia
stamt¹d, z lepszego, utraconego œwiata, by zasymilowaæ
siê w œwiecie z³ej i torturuj¹cej materii. Z czego musi siê
pozbieraæ. Czy prób¹ pozbierania siê œwiat³a w z³ej rze-
czywistoœci by³ list Towiañskiego i Mickiewicza do cara,
list, przy którym nieroztropni uknuli podejrzenie, ¿e
Mistrz Andrzej by³ rosyjskim agentem, pacyfikuj¹cym
polsk¹ emigracjê – co myœl¹ jest nieuk¹, a raczej: mega-
lomañsk¹: jakby car przyk³ada³ do tej gromady nêdznej
jakiekolwiek znaczenie. Nie, ich pacyfikowa³ ¿o³d fran-
cuski, skoszarowanie, zakiszenie na w³asnym œwiatku.
List zaœ przykazywa³ w³adcy przy³¹czenie siê do Ducha.
Dzienniczek zdrajcy 73

By³ ów list istotnie zdrad¹, bo niewczesn¹ prób¹ ponad-


czasowej rozmowy. Gnoza opowiada, jak to pocz¹tkiem
nieszczêœcia by³ upadek jasnego ducha w ciemnoœæ ma-
terialn¹. Tak samo mówi kaba³a. Tak samo Jakub Frank.
Towiañski jednak stawia krok ku lepszemu zrozumieniu.
Ten jak¿e rzadki u nas mistyk przedstawi zaskakuj¹co
nowoczesn¹ (i bardziej empiryczn¹ od swedenborgiañ-
skich zaœwiatów) wersjê myœli gnostycznej, co go od
bardziej tradycyjnego Mickiewicza oddala: pisze bo-
wiem, ¿e Ziemia jest: „fabryk¹ dusz”.

A nie miejscem, w które duch, dusza, wpad³y, niby str¹-


cony anio³. To ¿ywotna myœl, dowód – dla mnie – na au-
tentycznoœæ Towiañskiego i urok jego pogl¹du funda-
mentalnego. Myœl¹, do której, przez materializm
darwinowski, fizykê kwantow¹, badania nad cz¹steczk¹
najmniejsz¹ – t¹, która ma w³aœciwoœci ju¿ tylko ducho-
we – nauka dopiero dochodzi, zanim zako³acze do
drzwi nastêpnego pytania: co jest za duchem samym?
Có¿ z tego, ¿e myœl towiañska siê w f¹freluchy dziejo-
wej opery odziewa. Towiañski by³ filozofem, i jako filo-
zof (duchowy) siê wyra¿a. To znaczy, z wielkim tru-
dem, staraj¹c siê wytoczyæ z mleka polszczyzny
serwatkê w³asnej nowomowy. Górne tony i dolne tony,
to jeszcze mo¿na zrozumieæ. Reszta zabulwiona jest
w zakalce i nagniotki s³owne, zupe³nie jak filozofia naj-
wybitniejszego (ju¿ chyba ostatniego) filozofa naszego
wieku, Heideggera, który podobnie uwa¿a³, ¿e trzeba
mu wymyœlaæ s³owa, by odda³y co mia³ na myœli. Otó¿
jêzyk polski siê ku temu nie nadaje, nasz jêzyk znosi
74 Zau³ek pokory

s³owotwórstwo tylko w poezji, gdzie jest giêtkomowny.


Dlatego poeta Mickiewicz, osadzony cudem w j¹drze
jêzyka polskiego, w jego klarownej miêsistoœci, w jego
humorze (jak¿e œmieszny jest Pan Tadeusz!) bli¿szy jest
polskiemu zrozumieniu, ni¿ Towiañski – i mniej m¹dry.
Przecie¿ jeszcze Stefan ¯eromski donosi³ w swych
„Dziennikach” m³odzieñczych, ile to towiañczyków ¿y-
³o po kieleckich dworkach u schy³ku zesz³ego, na po-
cz¹tku tego stulecia!

Mickiewicz jest gnostykiem z tego samego k¹ta europej-


skiej ziemi, spoœród tych samych ¯ydów-literatów, lewa-
ków, hasydów, masonów, co Mi³osz. Pan Czes³aw omamia
nas Svedenborgiem, i swym kuzynem O. de V. Miloszem,
konsulem Litwy w Pary¿u, elukubrantami, nudziarzami
i grafomanami. Pan Czes³aw te¿ jest zdrajc¹: zdradzi³
wczesn¹ sw¹ lewicowoœæ, s³u¿¹c PRL, i zdradzi³ swych
kolegów po procederze i fachu, pisz¹c jedyn¹ sw¹ ksi¹¿kê,
której treœæ jestem w stanie (w przybli¿eniu) zapamiêtaæ:
„Umys³ zniewolony”. Po to zdradzi³. Czy mia³ racjê, zdra-
dzaj¹c? Niew¹tpliwie. Zdrada le¿y w sednie intelektual-
nego ukierunkowania, jest jakby nieod³¹cznie w nie wpi-
sana. Obligatoryjna. Musowa. Posuwamy siê naprzód za
pomoc¹ skoków technologicznych, i skoków w zdradê.
Dlatego we mnie, który nazdradza³em siê sporo – ale tyl-
ko ludzi uwa¿aj¹cych zdradê za ujmê na swojej osobie,
a nigdy spraw i przekonañ – powody, dla których powsta-
j¹, gorzej¹, egzaltuj¹ siê wiary s¹ dok³adnie tymi, przez
które nie wierzê we wiary. Mogê ewentualnie – i do czasu
– wierzyæ w wierz¹cych, jeœli wiara ich trzyma siê more-
Dzienniczek zdrajcy 75

su, jeœli nikomu krzywdy nie wyrz¹dzaj¹. Moja rada? Nie


wierzyæ w wierzenie, patrzeæ na skutki wiar. Powody (po-
szukiwanie dobroci, sprawiedliwoœci i sensu) s¹ dla wiêk-
szoœci czuj¹cych te same. Skutki potrafi¹ byæ otch³annie
groŸne.

Czyli lepsza gnoza ni¿ groza. Pi³sudski, który niejako


samotrzeæ stworzy³ Polskê w 1918 roku, by³ zdrajc¹ wie-
lokrotnym i wielorakim. O, nie jest zdrad¹ przejœæ od
dworku i S³owackiego do PPS, i napadaæ na poci¹gi
z austriack¹ fors¹: patriotyzm jest z poezji, a uczulenie
spo³eczne ze szlachetnoœci szlachectwa. Ale dalej wszy-
stko co jawne okazuje siê w ¿yciorysie tego Wallenroda
zdradzieckie: wobec Austrii, przy której leniwym boku
tworzy zwi¹zki strzeleckie, póŸniejsze Legiony, wobec
Europy, w któr¹ nie wierzy (oczy na Wschód), wobec
Dmowskiego, którego wysy³a na konferencjê w Wersalu,
ustalaj¹c¹ nasze granice, podczas gdy powoduje lokalne
powstania, i szykuje siê do marszu na Kijów i odebrania
Wilna, wobec demokracji lichej i nierz¹dnej, któr¹ siê
ustanowi³o, a któr¹ siê obala puczem wojskowym i ma-
sakr¹. Wobec PPS, gdy siê uk³ada sojusz z „¿ubrami”
ziemiañskimi, i z kapitalizmem. Wobec moralnoœci na-
rodowej, gdy siê faszyzuje kraj. Cena? Ten sam Pi³sud-
ski, który modli³ siê do niepodleg³oœci pogrzebanej Oj-
czyzny, mówi przed œmierci¹, pan i w³adca, ¿e nie
wierzy w przetrwanie Pañstwa polskiego.

Wiêc jak? Oddaj¹c cesarzowi co cesarskie, a wiedz¹c


swoje, podpowiada filozofia chrystusowa kunktatorska
76 Zau³ek pokory

i hoduj¹ca zdrajców. Bo i tak kto Rzym przej¹³? I czy


mo¿na by³o inaczej? Owszem, ale po co? Prawdopodob-
nie i tak po któr¹œ z zakamuflowanych form Z³a. W na-
szej tradycji, filozofia Dobroci zaczê³a siê zaledwie
z Platonem, dwadzieœcia piêæ wieków temu. Wynika³a
z pochwa³y zwyczajnoœci, obyczajnoœci, tradycyjnoœci,
skoro spo³eczeñstwo – w ustach Sokratesa – d¹¿y³o jed-
nak do samoulepszania siê. Filozofowie greccy uwa¿ali,
¿e ten ruch (patrz „Pañstwo”) mogli przyœpieszyæ, ale
przyœpieszaj¹c wpadali w zasadzki historii: czy Platon
nie chcia³ Pañstwa rz¹dzonego przez filozofów-tyranów,
zmuszaj¹cego opornych do pos³uszeñstwa górnym
i okrutnym swym nowoprawem? Jak trudno umieœciæ siê
w sztywnych ramach swej epoki, i ograniczeniu jej
otwarcia! Owszem, Darwin mia³ racjê, zoologia rozwija
siê stale, i stale siê rozwijamy, i racjê ma archeolog, je-
zuita tak Ÿle przez Koœció³ widziany, Teilhard de Char-
din, gdy pisze, ¿e wznosimy siê, jak¿e powoli, od Bestii
do Anio³a. Nazywa owo wniebowstêpowanie po
szczeblach przyrody Piramid¹ Ludzk¹, o podstawie
z najbrutalniejszej, najciemniejszej materii, a wierzcho³-
ku w najzupe³niej rozrzedzonej czu³oœci Ducha. Ale
w miêdzyczasie, w poœrodku, gdzie jesteœmy?

W poœrodku tak trudno jest wiedzieæ (wiêc zdecydowaæ),


czemu pozostaæ wiernymi. Tak, tak, dobrze jest wierzyæ,
¿e celem jest Dobro, ¿e wszystko idzie ku Dobremu. Z ca-
³ej filozofii œcis³ego Kanta wysnuæ mo¿na tylko: „nie rób
drugiemu, co tobie nie mi³o”. Kant by³ zachodni¹, nieja-
ko drug¹ przybran¹ nasz¹ podwalin¹ myœlenia, ale in-
Dzienniczek zdrajcy 77

stynktownie tylko w tej myœli przyznajemy mu racjê.


Chrystus, pod piórem swoich biografów, to w³aœnie g³o-
si³: platoñsk¹ filozofiê bycia-ku-dobremu. Nic u Chry-
stusa o trybalnych zakazach, obrzêdach, ceremonia³ach,
zabobonach kulinarnych. Nic o grzebaniu zw³ok, zam¹¿-
pójœciu, obrzezaniu. Z nieuchwytnym (schowanym) Bo-
giem alians jest w duszy, nie na powierzchni penisa. Od-
skrobanie, oczyszczenie religii fallokratycznych, pie-
ni¹dzem opêtanych, by³o po myœli Zoroastra, Maniego,
Lao-tseu, Chrystusa, Buddy, kogo jeszcze? Religia mo-
ralnego nieczynienia z³a stoi przed szlabanem obrony
niewinnych, wyg³odnia³ych, wyzyskiwanych, mordowa-
nych. Religijny cz³owiek bierze karabin i strzela, tyle ¿e
po obu stronach frontu. Cz³owiek poœrodku, po obu stro-
nach frontu zdradza tê sam¹ Bestiê.

Co w tym intelektualiœci, ci samopêdni rdzenni zdrajcy?


Polski intelektualista ma rodowód raczej dworkowy, ra-
czej drobnoszlachecki, czêsto zdeklasowany. Rzadziej
mieszczañski, jeszcze rzadziej arystokratyczny (ma³o tej
naszej arystokracji), ¿ydowski ponad proporcjê (jedna
dziesi¹ta ludnoœci kraju w 1939). Zdrada intelektuali-
stów jest wobec swej klasy zatapiaj¹cej siê w glebê, wiêc
w wiejskoœæ, wiêc w bigoteriê i zak³amanie obyczajów.
Jest owa zdrada g³ównie zdrad¹ jawnoœci. Tylko wspólny
wróg (najeŸdŸca) i tylko dziecinne œwiêta (Gwiazdka)
nas zespalaj¹ raz po raz, w ceremoniale i mowie. Co do
reszty, w pokojowych czasach i zmiennych okoliczno-
œciach zdrajca-intelektualista zachowuje siê nieufnie: nie
jest po to, by oklaskiwaæ, ale po to, by wytykaæ palcami.
78 Zau³ek pokory

Dlatego powojenna zdrada intelektualistów u pocz¹tku


PRL rozszczepi³a ich na dwoje, robi¹c tyle szkody: byli
zaiste diabelsk¹ zabawk¹, bo swoim zdradzaj¹cym argu-
mentem zaka¿ali innych, nie maj¹cych do niczego inne-
go dostêpu. Og³uszali, choæ ja o tym wiedzieæ nie mo-
g³em, mnie. Niezupe³na to prawda – jak chcia³by
kostyczny, nudny i (przepraszam) ograniczony Gustaw
Herling-Grudziñski – ¿e z lichego strachu. To nie Bierut
i Berman œledzili, co oni robi¹, mówi¹ czy pisz¹. To oni,
czujne psy, wêszyli, co myœli, ogarnia i czego chce Bie-
rut. Z woli nieprzymuszonej, i umys³u nie tyle zniewolo-
nego, co wyzwolonego do niecnoty pisali „Obywateli”
czy „Partiê a twórczoœæ pisarza”. Ocknêli (ocyknêli) siê,
gdy przesta³o byæ tak zdecydowanie, przygodowo, tak
nowo. Zaryzykowali tym, co mieli dla siebie najcenniej-
szego – karierami, ale te¿ po to, by kariery te zabezpie-
czyæ wobec moralnych nawrotów, z rzadka bowiem in-
dywidualnie, raczej grupowo, w trzydziestu czterech,
w konklawach, gdzie mia³ powstaæ consensus antyrz¹do-
wych g³osów.

Kogo, kiedy i jak zdradzi³ Mi³osz, ambasadzki (i to


w USA, co dowodzi sporego stopnia zaufania) urzêdnik,
uciekaj¹cy do paryskiej Kultury, kogo zdradzi³a Szym-
borska – kolejna noblistka – porównuj¹ca komunizm do
ogrodu, a Stalina do Nowego Adama? Kogo zdradzi³
Herbert, gdy oplu³ ich, to znaczy nazwa³, po dziele i na-
zwisku, w zachodniej gazecie? Kogo z marszu zdradzi³
Mickiewicz, skoro te¿ i Towiañskiego, mimo ¿e ów mu
nawet nastrêczy³ na³o¿nicê do domu, rud¹ œpiewaj¹c¹
Dzienniczek zdrajcy 79

¯ydówkê, Xawerê Deybel, z któr¹ pan Adam sp³odzi³,


obok dzieci Celiny – dzieci? I wszyscy chowali siê, ko-
t³owali razem? Kogo zdradza³, przyjmuj¹c spowiedzi
cz³onków i cz³onkiñ swego ko³a? K³ad¹c rêce na ich g³o-
wach i piersiach, rozgrzeszaj¹ce? Zawsze tylko Boga,
z³ego Boga, rz¹dz¹cego z³ym i wyciemnionym œwiatem.
Wœród nich, zdrajca Towiañski by³ najprostszy: zdradzi³
Koœció³, „racjonalizm”, moralnoœæ. O ile klarowniej od
reszty mistycznych teozofów dzia³aj¹cych na niwie (na
grudzie) polskiej: Hoene-Wroñskiego, Cieszkowskiego,
Trentowskiego czy Liebelta. Trzeba siê cofn¹æ do Tade-
usza Leszczyca de Pankrakiewicze Grabianki, który
z Awinionu na Podole przeniós³ w 1770 sw¹ sektê Naro-
du Bo¿ego albo Nowego Izraela, by znaleŸæ oryginal-
noœæ œwiec¹c¹ nie tylko œwiat³em zapo¿yczonym, albo
ewidentn¹ wariacj¹. Bardzo niewiele jest w polskim my-
œleniu, wbrew pozorom, monomanii interpretacyjnych,
t³umaczenia wszystkiego jednym powodem, niejako ob-
sesyjn¹ przyczyn¹. Jakby na naszym gruncie, w tym kra-
jobrazie, pod tym lotnym niebem, zgoda w ustaleniu te-
oremu przyczyna-skutek by³a spójnie niemo¿liwa.
Trzeba by³o, by du¿a masa ludzi siê wyobcowa³a, trzeba
by³o emigracji, by mistycyzm, pomieszany, ale godny
uwagi, na chwilê zatryumfowa³. Ja rad jestem z tego: za
ma³o jesteœmy uczuleni na abstrakt i spekulacjê, za ma³o
wentylujemy nasze mózgi æwiczeniami w dowolnoœci,
co z kolei obni¿a, zani¿a, uprostacza nasz katolicyzm,
jak i jego niezdarn¹ alternatywê: powrót do pogañstwa
(„Zadruga”), nieuchronnie zani¿aj¹c go do ch³opskiego
zabobonu i ch³opskiej upartoœci.
80 Zau³ek pokory

Wiem coœ o tym, bêd¹c miêdzy wsi¹, choæby mêtnie


omaszczon¹ z „kaganka oœwiaty”, a dworem pañskim,
literackim, jaœnie oœwieconym, gdzie ka¿dy (a by³o ich
du¿o) ¿y³ indywidualnie, inaczej, a przecie¿ szlachetnie,
i w koñcu – inteligencko. I ka¿dy co innego zdradza³.
W koñcu wszyscy moi siê z tego gniazda rozpierzchli,
bo byli uzdolnieni, czym byæ trudno w poœród katastrofy
umys³owej wsi polskiej, tej samej, co w 1863 wydawa³a
zaborcy szlacheckie partie, lub ³apa³a na granicy tych,
co siê za kordon przedzierali. Z jak¹ myœl¹ przyby³
z Londynu wiejski eks-premier Miko³ajczyk? By co?
Nic prawie. Ratowaæ przed sowietyzacj¹, czym? Czy tyl-
ko dopchaæ siê – tu i tam do brogu? Jak Witos, do w³a-
dzy? No tak, zgoda, ale kto wieœ polsk¹ tak¹ uczyni³,
niezdrow¹, nienawistn¹, jak nie szlachta w³aœnie? Kto
przez tyle wieków udawa³, ¿e u nas wolnoœæ, rzymskoœæ,
demokracja, prawo, ¿e Polska miodem i mlekiem p³yn¹-
ca? Rzymskoœæ, tak, w tym sensie, w jakim Rzym sta³,
marmurowy i w togach, na masie niewolników, z który-
mi obywatel czyniæ móg³, co chcia³, lub niemal. Wystar-
czy³o zap³aciæ. Za polskiego ch³opa, duszê, dym, wy-
starczy³o zap³aciæ. Za jego pracê w Europie najd³u¿ej –
do 1864 – wymuszon¹. Za jego zdrowie, rozum, eduka-
cjê – nic. Za jego ¿ycie, gdyœ zabi³, trefnych parê monet
z³otych.

A przecie¿ nie³atwo powiedzieæ, kiedy – w feudalizmie


– wyonaczy³o siê pierwsze rozumienie polskoœci. Le-
gendy by³y o œmierci z³ych króli (Popiel), a pierwszym –
przez anio³ów wybranym – kniaziem by³ Piast (piastun)
Dzienniczek zdrajcy 81

Ko³odziej (ch³op). Potem „polski” w œwiadomoœci wie-


œniaczej, niewolnej i zaharowanej, zamuli³o siê do zanik-
niêcia. Czy pojêcie to obudzi³o siê wokó³ Krakowa, za
Koœciuszki? Gdy targnêli siê, nagli patrioci, na trzech
zaborców na raz, z kosami? Czy raczej w zamian za je-
dyn¹ obietnicê dla nich wa¿n¹, za ziemiê, jak póŸniej,
w PRL, robotnicy bêd¹ siê targaæ na w³adzê za brak kie³-
basy? Witos sta³ siê poplecznikiem rz¹du narodowego
wobec sowieckiego zalewu 1920 przede wszystkim dla-
tego, ¿e zwyciêstwo komunizmu oznacza³o nacjonaliza-
cjê ziemi, czyli wyw³aszczenie, œmieræ w³asnoœci pry-
watnej. Drugi paradoks: to przez zachowanie w znacznej
mierze w³asnoœci prywatnej nad ziemi¹, ch³opstwo pol-
skie uratowa³o PRL przed powa¿nym g³odem i powa¿-
niejszym komunizmem, i da³o Koœcio³owi trampolinê do
siêgniêcia po w³adzê rzeczywist¹. Po czym polski komu-
nizm przegra³ z Watykanem.

Kontynuuj¹c listê zdrajców, jak¿e zabawne, i jak poucza-


j¹ce s¹ „Dzienniki” Tadeusza Bobrowskiego, wuja i opie-
kuna Conrada Korzeniowskiego, pisane w kresowych
w³oœciach, sk¹d m³ody Józef uciek³, z suchego (mickiewi-
czowskie „wp³yn¹³em na suchego przestwór oceanu”) na
wodny ocean ¿eglug i mitrêgi marynarskiej w obcych
s³u¿bach. Te „Dzienniki” bowiem, zdradzieckie, to jedna
plotka. Z³oœliwe, dociekliwe, pamiêtaj¹ce, zainteresowa-
ne, raportuj¹ce o ka¿dym – i ka¿dej – napotkanym,
i wszelkiej zas³yszanej anegdocie. Inteligentny, zamo¿ny,
spo³ecznie czynny Bobrowski, utrzymuj¹cy zamorskiego
oczajduszê, by³ – jak ka¿dy w³aœciwy inteligent – zdrajc¹
82 Zau³ek pokory

swojego klanu, kasty, grupy, swoich ziomków. Zdrajc¹


jednak nie tylko kawiarnianym (tradycja podp³ocia ka¿e
tylko tam wyjawiaæ prawdê), ale socjalnym, a wiêc i poli-
tycznym, podczas gdy znakomita wiêkszoœæ z nas woli hi-
storykom ofiarowywaæ kraj bez biografii, bez wiedzy in-
nej ni¿ oralna, trybalna, wioskowa, o naszych Donios³ych,
jak i o naszych Pociotach. Gdy w „Litym borze” z zacie-
kawieniem opisa³em paru naszych zdrajców w autentycz-
noœci ich zachowania, zosta³em przez miarodajn¹ kultu-
raln¹ spo³ecznoœæ wyklêty, jako zdrajca w³aœnie. Jak to,
chowa³em siê wspólnie, w ich domach przyjmowany, i oto
jak kalam to ciep³e gniazdo? Obraza wiejska zalêg³a siê
w mieœcie jak œwinia hodowana w wannie Nowej Huty,
obraza konwenansu i bigoterii, obraza zak³amania, obraza
o rzeczywistoœæ. Nie przymierzaj¹c, Lubeka obrazi³a siê
(na dziesiêciolecia) na Tomasza Manna za „Buddenbroo-
ków”, gdzie co wa¿niejsi mogli rozpoznaæ siebie, Dublin
na Jamesa Joyce’a za „Dubliñczyków”, Sauk Center na
Sinclaira Lewisa (pierwszego amerykañskiego noblistê)
za „Main Street”, przyjaciele i krewni Czechowa bez prze-
rwy na niego za to, ¿e opisywa³ ich w prawdzie ich czynów,
postaw i charakterów. Po co prawda? Otó¿ tylko prawda
pozwala na proste odpowiedzi wobec pytañ z pozoru
skomplikowanych: skomplikowane jest ¿ycie. Prosta od-
powiedŸ rozjaœnia ciemnoœci, jest wiêc diabelska: lucy-fe-
ruj¹ca.

Ale te¿: Czechow lubi³ swych opisywanych, chcia³ siê


z nimi nadal przyjaŸniæ. Opisywanie nie jest s¹dowa-
niem. Ze szczególnym napiêciem staram siê spisaæ swo-
Dzienniczek zdrajcy 83

je uchybienia, z³e czyny, omy³ki, obsesje. Jednym z za-


dañ jest móc lubiæ swoje ¿ycie: nie wyobra¿am sobie,
jak móg³bym lubiæ ¿ycie zafa³szowane. Rozdwojenie
przebiega nawet przez zdradê: s¹ zdrajcy a zdrajcy, zale-
¿y co i kogo siê zdradza. Conradowi zarzuca³a Orze-
szkowa, ¿e zdradzi³ jêzyk polski, wiêc naród. Mój oj-
ciec, zdrajca swej ufnej i idealnej przesz³oœci, po
mundurze wdzia³ ideowe szatki œlepego: wylaz³o z niego
zawsze mnie zdumiewaj¹ce okrucieñstwo. Pokusa z³a
wspólnego, kolektywnego, w którym siê bierze udzia³,
i którym siê, dziêki intelektowi, powoduje, pokusa, która
w encyklopedii sowieckiej pozwala³a podaæ w haœle in-
teligencja: „zdolnoœæ do adaptacji”, rozgrzeszenie ko-
lektywem, masowoœci¹, te cechy totalitaryzmu wspólne
chrzeœcijañstwu („zabijcie ich wszystkich, Bóg rozpo-
zna swoich” biskupa pó³nocnej krucjaty na ³agodnych –
gnostycznych – katarów po³udnia Francji, na ich s³odk¹
i ascetyczn¹ cywilizacjê, na ich poetów, na ich króla, na
ich „doskona³ych”), faszyzmowi, komunizmowi, zezwa-
la na cnotê nowobrutalnoœci, na historyzm i jego „ko-
niecznoœæ chwili”. Himmler, gdy przemawia³ do zarz¹d-
ców obozów koncentracyjnych, zaklina³ ich, by za-
ryglowali w sobie odruchy ludzkie i moralny wstrêt wo-
bec obowi¹zku okrucieñstwa, i dziêkowa³ im za to, ¿e
ten najciê¿szy trud wziêli na siebie: ktoœ musia³. Wy-
brañcy. Byli anio³ami nowego czasu, czyœcicielami,
oprycznikami Iwana GroŸnego z miot³ami na plecach,
g³owami psimi oder¿niêtymi i uczepionymi u siod³a, SS-
-manami. Cena rozdwojenia? Cena zdrady? Mój ojciec
op³aci³ siê suchymi po³aciami milczenia, niewyra¿ania
84 Zau³ek pokory

talentu, niepisania. Choæ sumienie w nim ¿y³o takie, ¿e


nie napisa³ jednego socrealistycznego k³amstwa –
w swej prozie. Op³aca³ siê po conradowsku, ju¿ zdradza-
j¹c sw¹ now¹ ideologiê i umykaj¹c w rzeczy egzotyczne,
dziej¹ce siê w d¿ungli wietnamskiej czy podczas
podró¿y przez Francjê. A potem ju¿ to jedno – ucieczka
– mu zosta³o – bo zwichn¹³ sobie pióro, gdy wywichn¹³
charakter swej lojalnoœci: jest dobro w tradycji, nie wol-
no jej uszkaradniaæ, gdy to uczynisz, pozostanie ci gruz
(¯ukrowski) albo zmykanie. Ostatni¹ ksi¹¿k¹ mojego oj-
ca by³a „Ucieczka do Afryki”.
4

Ryba, co je owoce
J
est taka ryba. Rodzi siê jak wszystkie ryby, bez woli ni
zamiaru rodzenia siê bardziej tu i teraz, ni¿ tam czy
wcale. P³ywa wraz z innymi rybami w amazoñskich
rzekach, mêtnych jak kakao i rdzawych jak skórka dzien-
nych nietoperzy. Tyle, ¿e zjada owoce. Nurt podrywa drze-
wa d¿ungli, owoce wpadaj¹ w wodê, tropikalne owoce,
nadgni³e od dojrza³oœci, ciê¿kie i soczyste. Ryba wywêsza
je (wszyscy mamy wêch: ju¿ plemniki kieruj¹ siê w ciem-
noœci ¿eñskiej do jajeczka wêchem) lub spadaj¹ jej pod
pysk, na g³owê, i karmi siê nimi. Dzieciom co za owoce po-
dajemy? Mnie jakimi owocami karmiono?

Teorie wychowania zbiegaj¹ siê z wolna, po latach spo-


rów, by na dziœ wnioskowaæ, ¿e w relacji geny/wychowa-
nie przewa¿aj¹c¹ si³ê stanowi dziedzicznoœæ. To, co bio-
logicznie wynosimy z rodziców, praszczurów, rasy,
œrodowiska, jêzyka, odruchów na co dzieñ. Edukacja
mo¿e to sk³oniæ, podkopaæ, zbrutalizowaæ czy rozcieñ-
czyæ, dorafinowaæ czy ukróciæ, nigdy zabiæ. Ja ze zdu-
mieniem wpatrujê siê w dzieci, które lubi¹ chodziæ do
szko³y, doczekaæ siê nie mog¹ koñca wakacji, ponie-
dzia³kowego ranka. Pamiêtam ssanie w do³ku i panikê
niedzielnego wieczoru, marzenie, by poniedzia³ek nie
88 Zau³ek pokory

nast¹pi³, by szko³a sp³onê³a, nauczyciel zachorowa³,


sczez³, sobie poszed³. By³em w ró¿nych szko³ach w ró¿-
nych krajach, zacz¹³em od pierwszych klas w Pary¿u,
potem w Pradze, Warszawie i znów w Pary¿u, wszêdzie
by³o tak samo. W Pradze uczy³ mnie przez jakiœ czas
prywatny nauczyciel: rodzice nie chcieli, bym przerwa³
francusk¹ edukacjê (rozdwojenie), a komuniœci zamknê-
li Instytut Francuski i jego klasy. By³ to czas pokazo-
wych procesów i gwa³townoœci, Gomu³ki w Polsce, Raj-
ka na Wêgrzech, Slansky’ego w Czechos³owacji. By³o
ciasno i czerwono, czerwieñ w spektrum barw najbli¿sza
jest czerni. By³o czarno. Co dzieñ sta³em w oknie swego
pokoju na pierwszym piêtrze willi w Dejvicech i œledzi-
³em, czy aby poza ogrodem dziœ pan Garreau, id¹cy od
tramwaju tam w dole, siê mo¿e nie pojawi. Choæ raz by
siê nie pojawi³. Pojawia³ siê zawsze, póki go nie usuniê-
to na powrót do Francji, a ja nim zacz¹³em chodziæ do
Ambasady na tak zwane komplety.

Gdy posadzono mnie w ³awce siódmej klasy szko³y TPD


nr IX w Warszawie, prze¿y³em okres terroru. Nie zna-
³em rosyjskich bukw, a oni, moi koledzy, przerabiali je
od dwu lat: moim rodzicom to do g³owy nie wpad³o. Na-
ukê o Konstytucji, czyli indoktrynacjê komunistyczn¹,
prowadzi³a fanatyczna (dziœ powiedzia³bym: histerycz-
na) ZMP-ówka, uzyskuj¹ca sobie tylko wiadomym spo-
sobem lodowate napiêcie i trwo¿n¹ nieruchomoœæ spara-
li¿owanej strachem klasy. Strachem przed czym?
Terrorem czego? Wyrzuceniem ze szko³y, ju¿ wtedy?
Dlaczego tak przera¿aj¹ce wydawa³o siê nam dzieciom
Ryba, co je owoce 89

wpisanie przez ni¹ z³ych s³ów do dzienniczka ucznia,


szarego, le¿¹cego na ka¿dej ³awce przed ka¿dym z nas?
Reszty lekcji nie rozumia³em. Do matury oszukiwa³em
z chemii, fizyki, matematyki, na pamiêæ wkuwaj¹c nie-
przydatne, nieprzystêpne formu³y. A przecie¿: tli³ siê we
mnie, jak to u niektórych z nas, zmys³ (chochlik) filozo-
ficzny, rozchyla³a przepaœæ metafizyki, skoro w jednym,
oœlepiaj¹cym a ciemnym b³ysku podejrza³em podwa¿al-
noϾ cyfry 1. Co to jest jedynoϾ, jakie ma granice, jak
siê roztapia w ca³oœci, w ca³oœci czego? Zagadn¹³em na-
uczycielkê na korytarzu, popatrzy³a na mnie jak materia-
listka na duchownego, z podejrzeniem i obc¹ pogard¹.
Mia³em, filozof, dwanaœcie lat.

Lubi³em polski, bo go rozumia³em. Bezwiednie wynio-


s³em z domu polszczyznê jasn¹ i poprawn¹, a pisanie –
zawód pisania, zajêcie pisaniem (nawet gdy siê nie pi-
sze) – uprawiane przez mojego ojca, oraz wiêkszoœæ je-
go znajomych i przyjació³, uwa¿a³em za codziennoœæ na-
turaln¹. Ojca, wtedy jak i póŸniej, nie interesowa³o, co ja
piszê. Raczej z niechêtnym zniecierpliwieniem przyj-
mowa³ do wiadomoœci, ¿e piszê w ogóle. Jakbym mu
tym przeszkadza³ w jego borykaniu siê z literatur¹,
i z czasem, w którym mia³a – mog³a – powstaæ. Ze
szczeblami inteligenckiej kariery, ze s³usznie wyambi-
cjonowanymi nagrodami. Z cienk¹ gr¹ miêdzy conra-
dowsk¹ etyk¹ osamotnienia i wiernoœci dla ton¹cych
idea³ów („Ostatnia Europa”), mêsk¹ odwag¹ wobec hi-
storyzmu i jego d¿ungli („Rzeka Czerwona”), doros³ymi
klêskami politycznymi, mi³osnymi i ³owieckimi („Go-
90 Zau³ek pokory

dzina Tygrysa”), gdy ju¿ mo¿na by³o klêski przyjmowaæ,


i pisaæ o nich, to znaczy gdy zabrak³o ideologii wyma-
gañ. Do koñca ojciec w³aœciwie nie czyta³ tego, co pisa-
³em, i do koñca uwa¿a³ siê za zawodowca, a mnie za
amatora. W co mi graj, skoro zawodowiec skazuje siê na
zawodowe podobania siê i przypochlebstwo, skoro wy-
konuje numer, za który musi byæ popularny pod groŸb¹
utraty statusu zawodowca, a amator to ktoœ, kto nawet
publicznoœci nie musi posiadaæ, mo¿e tylko garstkê
osób, w tym co robi zakochanych.

Potem mózg w szkole zacz¹³ wichrzyæ. Gorset sztywnej


banialuki, którym miano nas ugorszyæ, uwiera³ coraz
g³upiej, ale w jakiœ sposób dorozumiewaliœmy siê, ¿e do-
tykamy, przez ciasnotê, k³amstwa? Nie umiem wyjaœniæ.
Jak trafialiœmy do czytelni przedwojennych ksi¹¿ek,
prowadzonych przez schludne i chude stare panie w tan-
detnych mieszkankach, to g³odne wczytywanie siê w eg-
zemplarze wyt³uszczone i nic a nic ideologiczne, prze-
ciwne (tego nie by³o wolno), ale choæby o Indiach,
choæby o Szkole Orl¹t, choæby Kiplinga, i Conan Doy-
le’a i Mayne Reida i Jacka Londona, i Aleksandra Du-
mas’a, i Kochanków Wielkiej NiedŸwiedzicy. Inny
œwiat, inna rozmowa, inne myœlenie. Rozleg³oœæ i smak,
³atwe zawi³oœci wiedzy i przygody w odró¿nieniu – je-
szcze nie porównywaliœmy – od tektury i betonu i po-
trzasku nudnej warszawskiej edukacji. Kultura siê prze-
ciska³a w zakneblowany œwiat swymi najskrom-
niejszymi œcie¿kami, mackami tego, co dziœ nazywamy
masowe, a wtedy by³o elitarne, bo ma³o któremu dziecku
Ryba, co je owoce 91

przychodzi³o na myœl czytaæ w ogóle, czytaæ nie z musu to,


co zadane, czytaæ, by czytaæ, czytaæ, by siê dowiedzieæ.

Z tych powijaków taki siê wylêg³ naturalny obyczaj, ¿e


ksi¹¿ek musieliœmy szukaæ w coraz m¹drzejszych miej-
scach: tamte zosta³y wyczytane do dna. Zamiast do szko-
³y, w koñcu szliœmy wagarowaæ do Biblioteki Narodowej.
Z g³upkowato sfa³szowanymi uczniowskimi legitymacja-
mi, po osiem godzin przesiadywaliœmy pod wysokim
szklanym sufitem, w szarojasnym œwietle sprzyjaj¹cym
czytaniu. Bibliotekarki tu te¿ nie by³y m³ode, i patrzy³y na
nas przez palce, z cich¹ aprobat¹. Pêd nasz by³ bez moto-
ru, czy raczej: motor by³ utajony. Nie z ambicji, z natury
rzeczy. Inteligencja, ciekawoϾ, przyjemnoϾ, wypieki
œwiatów nieznanych by³y potwierdzeniem samego siebie,
bo w tym nieznanym wszystko by³o zrozumia³e, wszystko
znajome, olbrzymie morze nie do wyczerpania, anihilacja
nudy, go³os³owia, zimnej egzystencji narzuconej, wspó³-
¿ycie zamiast samotnoœci, tak, o to chodzi³o. By³ to bezin-
teresowny zachwyt, a ju¿ wiedzieliœmy, ¿e nielegalny.
Wiêc to, co zachwycaj¹ce, nie mog³o byæ legalne i trzeba
by³o oszukiwaæ, rozdwajaæ siê, czarowaæ. Nasze wtaje-
mniczenie by³o JeŸdŸcem Bez G³owy, naszym przewodni-
kiem Tropiciel Œladów.

No i by³y ksi¹¿ki w domu. Te dedykowane towarzyszowi,


nowsze, i te, które przenieœli rodzice z okupacji, gdzie czy-
tali zach³annie klasyków, bo by³ czas na to. Ca³ego Anato-
le’a France’a, „¯ywot Henryka Brularda” (Stendhala),
którego delikatne a kapryœne rozproszenie i sentymental-
92 Zau³ek pokory

ne sobie pob³a¿anie ojciec w swoim rozdwojeniu lubi³ naj-


bardziej. By³y to opas³e tomy za trudne dla mnie, strzela-
³em w ich twarde ok³adki œrucikami z wiatrówki, a rodzi-
ce zbyt rzadko je teraz z pó³ek wyci¹gali, by siê
zorientowaæ. W tym czasie PRL-owskim rodzice w³aœci-
wie prawie nie czytali. Ojciec raczej na bie¿¹co, to co kon-
kurencja pisa³a, a matka – krymina³y, których nieprawdo-
podobna iloœæ zastawi³a wszystkie biblioteczne pó³ki.
Sk¹d wiêc, jak szuka³em, co czytaæ nale¿y, co przynosi, co
jest warte? Gdy mia³em piêtnaœcie lat, i by³em po uszy za-
kochany w œlicznej Ewie Tuwim – myœlê, ¿e by³a to moja
mi³oœæ najsilniejsza, bo pierwsza, jedyna, od której do-
s³ownie mdla³em – przeczyta³em u niej wAninie, w szczê-
œliwej willi, w której spêdza³em lato, „Wojnê i pokój”, sie-
dz¹c w ubikacji, bo tak mnie rozwolni³o ze¿arcie
kilograma niedojrza³ych wiœni. By³o to olœniewaj¹ce
prze¿ycie – nie, nie wiœnie, lektura – bo po raz pierwszy
przeczyta³em nie tyle przygodê, co punkt widzenia na
œwiat. By³o to przejmuj¹co bliskie prze¿ycie te¿ dlatego,
¿e To³stoj zachowa³ dziecinny, wiêc najzupe³niej zmys³o-
wy, otwartooko zmys³owy sposób postrzegania. Ta zmy-
s³owoœæ jest mi³osna, a ja ¿y³em w mi³osnym, zmys³owym
wyostrzeniu, po raz pierwszy.

Jedynie To³stoj potrafi³ daæ w literaturze to wra¿enie


„pierwszego razu” nie podrobione, a przecie¿ tylekroæ
poprawia³, rozpisywa³, przerabia³, torturowa³ swe manu-
skrypty! Gdy siê wejrzy w jego pracê, widaæ jednak, ¿e
ca³y wysi³ek szed³ w stronê uprozowania, rozbicia ³ad-
nych rytmów, aliteracji, uzyskania takiej powierzchnio-
Ryba, co je owoce 93

wej chropowatoœci, by ka¿de s³owo by³o jak kamyczek


(scrupulus) przeszkadzaj¹ce, a ca³e zdanie jak piarg za-
trzymywa³o siê w zêbach i nie pozwoli³o siê po sobie
przeœlizgn¹æ. Tak przecie¿ siê ¿yje. „Wojnê i pokój” czy
wyj¹³em z biblioteki pana Juliana, czy z pó³ki, zza matki
krymina³ów? I dlaczego? Czy to ten sam instynkt, który
niektórym pozwala nieomylnie wybraæ w restauracji
najlepsze danie w niezrozumia³ym menu? Z d³ugaœnego
artyku³u w gazecie wy³owiæ jednym rzutem oka jedyny
wa¿ny akapit? Po trzech zdaniach w otwartej ksi¹¿ce
poj¹æ, czy jest dobra, i na ile? Wiêc chyba tak ksi¹¿ki
otwiera³em. Mo¿e szuka³em „kawa³ków”, mo¿e chciwy
by³em erotyzmu wyra¿onego, jak szuka³em nagich ko-
biet w albumach o sztuce, mo¿e sam nie wiedzia³em?

Ale to czytaj¹c Stendhala dozna³em, szesnastoletni, prze-


szywaj¹cego elektrowstrz¹su, bo po seksualnym œwiecie
losów To³stoja, i ich zmys³owej, bia³oskórej, naturali-
stycznej nieprzejrzystoœci, otwar³y siê szybkie, krótkie,
porywiste drzwi do skrótu i nerwu trybu dzisiejszego.
Wspó³czesnoœæ Stendhala jest pora¿aj¹ca: psychologizm
ambicji, klêska stawania siê, skazanie na szafot, parwe-
niuszostwo romansów: rozdwojenia, które zacz¹³em czuæ
wokó³ siebie jak i w sobie, „obcoœæ” wyrzuconego
w œwiat, a nie – jak u To³stoja – organicznie w œwiecie
wzrastaj¹cego. Ta niæ wiod³a dalej, do Conrada, Hemin-
gwaya, Prousta i jego katedry zawalaj¹cych siê snobi-
zmów, jego Sodomy i Gomorry gnilnej pederastii, starze-
j¹cej siê w wojennym ogo³oceniu z³udzeñ, do Kafki,
który opisa³ nasz¹ bezbronnoœæ historyczn¹, jak i nasz¹
94 Zau³ek pokory

ontologiczn¹ bezbronnoœæ, bo jesteœmy owadami o cien-


kim splocie bolesnej duszy, do Camusa, który w obcym
z³ym œwiecie widzia³ rationale dla obojêtnego zabijania,
jak i mitotwórstwo postaw heroicznych u mê¿czyzn, da-
j¹cych sobie radê bez Boga, w ekstremach swojej rzeko-
mej wolnoœci, jak i w czyœæcowym oskar¿eniu w³asnych
sumieñ. No ale to, to on wyci¹gn¹³ z Dostojewskiego, to
znaczy z przesz³ego czasu, kiedy to ludziom (inteligen-
tom) siê arogancko wyda³o, ¿e otwar³a siê przed nimi
(pod ich nogami) arystotelesowska „przepaœæ” wolnoœci,
i co z ni¹ pocz¹æ dalej?

Tyle, ¿e to francuska brednia. Camus ich opisywa³ z za-


chwytu, Dostojewski z przestrachu. Gor¹czkowy t³um
pana Fiodora, jego absolutny s³uch na nêdzê i poni¿enie,
na wolê szlachetnoœci w niecnym œwiecie, jego jadowite
a nieprzeparte poczucie humoru, zgrywy, kryminalne
zaciêcie jego anegdot by³y (i pozosta³y) dla mnie naj-
¿ywszym upostaciowaniem tego, co siê z nami w tej cy-
wilizacji dzieje: ona swój najgêstszy kszta³t przybra³a
w jego g³owie, jakby jego g³owa wypchana by³a gazeta-
mi, a z gazet wysysa³a sedno, sprê¿yny, syntezê, skrót
i luboœæ rozczytywania kto co z kim zrobi³ w obliczu
cierpi¹cego Boga, tego Boga, którego nie ma wcale (s¹
minimalne serafizmy i m¿enia svedenborgiañskie) u za-
aferowanego Balzaca: zaœ katalogów pana Honoriusza
tak czy owak nigdy nie umia³em przeczytaæ.

Tomasz Mann, tam gdzie rozdwojony jest pomiêdzy gorz-


k¹ i skryt¹ wiedz¹ o swych inklinacjach seksualnych, wpi-
Ryba, co je owoce 95

san¹ w schy³ek przyzwoitej kultury œwiata, a profesorskie


kulturotwórstwo, i tam gdzie (w „Esejach”) s³u¿y innym
pisarzom, tam gdzie spe³nia d³ug skromnoœci wobec swo-
jej formacji, a nie tam gdzie wie wszystko na ka¿dy temat
(„Józef i jego bracia” czy, po¿al siê Bo¿e, panegiryk nie-
mieckiej wojowniczoœci i Cesarza Wilhelma II – „Rozwa-
¿ania apolitycznego” – bo i takie pope³ni³, swe „Wojny
z zadufkami”), gdzie sam siebie naucza. Rozdwojenia.
Rozdwojenia pochwytywa³em coraz wyraŸniej: w klasie,
w której tyle trzeba by³o udawaæ, by dowiadywaæ siê taj-
nie swego, rozdwojenie wœród dzieci: Eryk Infeld, g³ówny
antagonista moich lat wTPD IX, syn fizyka, który poœrod-
ku lat stalinowskich „wróci³” do PRL, by co przynieœæ na-
szej wasalnej nauce atomowej, skoro uciek³ z Ameryk od
samego Einsteina? Z przekonania, jak Klaus Fuchs, czy
Rosenbergowie? By³ dygnitarzem, jego syn by³ dygnita-
rzem klasowym. By³ Eryk te¿ jadowity, mia³ pod³oœæ
w charakterze. Zosta³ przewodnicz¹cym klasowym, po-
tem szkolnym ZMP, na miejsce kole¿anki Fiszbajn, która
zwo³ywa³a przeciwko mnie zebrania, na które „wycho-
wawca” Harczuk, nauczyciel historii, przychodzi³ okazu-
j¹c m³odzie¿ow¹ legitymacjê, by pomóc mnie oskar¿yæ
o „z³o klasowe”: do dziœ nie wiem, czy chodzi³o o z³o, czy-
li powiewy innego myœlenia – si³¹ rzeczy, choæ bezwie-
dnie – siê wyzwalaj¹cego w szkolnym pomieszczeniu, czy
o z³o mojej kasty spo³ecznej, przecie¿ wtedy w pe³ni kola-
boruj¹cej?

Coraz rzadziej przychodzi³em do szko³y, i nie uczy³em


siê tego, co mi zadali. Oczywiœcie wysz³o to na jaw. Za-
96 Zau³ek pokory

dawa³em niepotrzebnie g³upie pytania, i wypisywa³em


niepotrzebnie g³upie odpowiedzi. Gdy przekornie kole-
¿eñstwo wybra³o mnie do klasowego zarz¹du ZMP (by-
liœmy w ZMP wszyscy, nikt nie pyta³, czy chcemy czy
nie chcemy: mnie trzynastoletniego obdarzono czerwo-
nym krawatem i zielon¹ mundurow¹ koszul¹ za to, ¿e
by³em po siódmej klasie „przodownikiem nauki”, czyli
tak sterroryzowanym, ¿e poruszaj¹cym siê – czy raczej
trwaj¹cym w katatonicznym znieruchomieniu na bacz-
noœæ – jak mechaniczna kuk³a, a stan ten, lêku, bo
pamiêtam dobrze, po³¹czy³ siê mostem z gorszym stra-
chem Lwowa i okupacji, œmierci¹ mojej siostry i roz-
strzeliwaniami pod œcianami domu, w którym w oknie
stawa³em, i z pob³a¿liwie ratuj¹cymi moj¹ ³adn¹ matkê
SS-manami, a tych tak siê ba³em, ¿e gdy w Szklarskiej
Porêbie w 1946 roku znalaz³em w krzakach na wyciecz-
ce czarn¹ czapkê oficersk¹ z trupimi piszczelami w doœæ
dobrym stanie, dosta³em ataku histerii nie uleczalnej
przez wiele tygodni, a dalej – czy w ogóle – to do szes-
nastego roku ¿ycia moczy³em ³ó¿ko w nocy, bo nacho-
dzi³y mnie koszmary stale te same, tak we mnie w¿yte,
¿e gdy w – rzekomej – doros³oœci zobaczy³em film Felli-
niego „Giulietta od duchów”, i w nim dwu oficerów SS
przechadzaj¹cych siê nocn¹ mokr¹ i wyb³yszczon¹ uli-
c¹, tak samo i takich samych, jak ci tamci, musia³em
wyjœæ z kina), urz¹dza³em (obowi¹zkowe) zebrania, na
których opowiada³em, co wiedzia³em o Francji, albo
wróg mój, Infeld, opowiada³ o Kanadzie, gdzie siê uro-
dzi³. Oczywiste by³o, jak prêdko zosta³em z zarz¹dzania
„zdjêty”: w ramach uzdrowienia (sanacji) ideologicznej
Ryba, co je owoce 97

klasy IXa (z jêzykiem ³aciñskim) trójka aktywistów


z zarz¹du szkolnego, z kole¿ank¹ El¿biet¹ Czy¿ewsk¹
w sk³adzie, przyby³a nakazaæ zebrania kszta³c¹ce
w marksizmie.

By³em do szesnastego roku najmniejszy w ³awkach, naj-


drobniejszy, najchudszy. By³em te¿ jednym z najm³od-
szych. Nie znosi³em przemocy, brutalnoœci i chamstwa
w ¿adnej postaci, szanta¿u, bicia, zniewa¿ania, zniewa-
lania, no i sportu. Ale dlaczego nie znosi³em dru¿yn, ko-
lektywów, sztafet, grup, kolonii, zajêæ wspólnych?
Okrzyków, salutów, wart, apeli, mszy œwiêtych i nie-
œwiêtych, ceremonia³ów, partii, religii, zebrañ, fet, upo-
dabniania siê? Duszne obrzêdy, na które mnie prowadza-
³a moja wiejska babka, karne spêdy ZMP by³y oczkami
jednego ³añcucha, wiêzieniem dla mojego ja, dla mojego
poczucia swobody i wczesnej odpowiedzialnoœci za sie-
bie. Czy ja wiedzia³em, ¿e wpisujê siê chc¹c nie chc¹c
w tradycjê „etosu wolnoœci” sformu³owanego – wymy-
œlonego – przez Greków? I ¿e bêdê za ten etos p³aci³
póŸniej tyle, ile ciemiê¿yciele bêd¹ – mszcz¹c siê – wy-
magaæ, od wtedy do dziœ, czyli do skraju? Dziœ mogê to
napisaæ, bo wiem, jak napisaæ, ¿e ¿yjemy, my europejscy
Polacy, w dwu skonfliktowanych tradycjach myœlenia:
greckiej, stawiaj¹cej nas w œwiecie wolnoœci indywidu-
alnej, ale te¿ ¿ycia w „polis”, mieœcie, spo³ecznoœci, ryn-
ku, i ¿ydowskiej, stawiaj¹cej nas w niewoli u Bóstwa je-
dynego, religii „jedynie s³usznej”, w zajad³oœci „jedynie
skutecznej”, w okowach podleg³oœci bardziej ni¿ obywa-
telstwa.
98 Zau³ek pokory

W tej zapo¿yczonej mitologii czujemy siê rozsierdzeni


na tych, od którychœmy j¹ ukradli. Jak ka¿dy nie-
wdziêczny d³u¿nik, jak ka¿dy fa³szerz, jesteœmy niena-
wistnikami. A nie trzeba, nie nale¿y, nie wypada. Nie
pohañbiaj, nie rañ, nie kalecz, nie odbieraj. Rezultat? Jak
w wiêkszej czêœci naszego tematu, rozdwojenie. Nie teo-
retyzowa³em tego, nie umia³em nawet wiedzieæ, ¿e my-
œlê, ja w tych komunistycznych klasach, ¿e dobre jest
tylko co otwarte, czyli liberalne, wieloznaczne, ¿e ¿adna
religia, ¿adna ideologia, ¿adna moda, ¿adna jednoznacz-
noœæ nie maj¹ byæ obowi¹zkowe. To takie proste! Obo-
wi¹zuj¹co i dobrowolnie mog¹ byæ przyjête regu³y gry,
jak w sporcie w³aœnie, pi³ce no¿nej czy tenisie sto³o-
wym, by zapanowa³a wœród graj¹cych mo¿liwie naj³ago-
dniejsza atmosfera. Prawdom wojuj¹cym i zniewalaj¹-
cym wolno jedynie byæ opiniami. Celem winno byæ
zachowanie czystoœci swej intencji, czystoœci celu, nie
czystoœci œlubowañ; droga i jej nabytki, w wypadku mo-
jej rodziny, przez literaturê, malarstwo, muzykê, film,
znaczy przez sztukê. O, jak wczeœnie rozumia³em (jak
rozumiem), ¿e warunki ku temu nie s¹ idealne! Planeta
jest nieprzychylna, zimna lub wypra¿ona, trzeba siê
ubraæ, nakarmiæ, zapewniæ sobie sta³oœæ dochodów,
obronê przed chorob¹, broñ przeciwko mordercy. Nie
wiedzia³em, ¿e chcê siê ubraæ w platoñsk¹ filozofiê do-
broci, ale ju¿ uczy³em siê utajnienia, myœlenia dla siebie
samego: wiêc rozdwojenia, i, jeœli trzeba, zdrady.

Nie, nie alienacji. Alienacja jest z³ym Marksowskim


(Heglowskim) s³owem, zak³adaj¹cym spo³eczeñstwo ja-
Ryba, co je owoce 99

ko model jedynie s³uszny, z którego siê wariat czy nie-


szczêœnik psychospo³ecznie wy³amuje. Wiadomo, co
z takim zrobiæ: albo w kajdany go, na Sybir, do szpitala
dla wariatów, gdzie go chemicznie uzale¿ni¹, zg³êbi¹,
ujarzmi¹, albo daæ mu Maxima i dopuœciæ do w³adzy.
Czy ja wiedzia³em, ¿e obie formacje, z którymi mi od
pocz¹tku przysz³o mieæ do czynienia, faszyzm i komu-
nizm, w³aœnie rozmontowa³y, za pomoc¹ fekalnego soju-
szu t³uszczy z Elit¹, kulturê, liberalizm, relatywnoœæ, in-
telekt, delikatn¹ barwnoœæ tego œwiata? Czy Grekom
by³o ³atwiej? Gdy Platon – ten, co uwa¿a³, ¿e tylko filo-
zofowie mog¹ byæ królami – stara³ siê w tej idei pouczyæ
swego adepta, tyrana Dionizjusa z Syrakuz, ów go zaku³
w dyby i sprzeda³ jako niewolnika. Tylko ³ut szczêœcia
wyratowa³ filozofa, ale czy mu to przeszkodzi³o w dal-
szym myœleniu tego samego? Bynajmniej.

Jedno bardzo u³atwi³o grecki prze³om w myœleniu i ko-


chaniu materii: uliteraturowanie jej tysi¹cem bogów,
bo¿ków i bogiñ. Pod tym upostaciowaniem mogli jaw-
niej uprawiaæ alethejê, nieukrywanie. Mogli wysup³y-
waæ rzeczywistoœæ z otoczek i przelewaæ j¹ w swe su-
mienie, jak i w sztukê. To, w systemach, w jakich ¿y³em,
by³o niemo¿liwe. Myœla³em m³odo i niejasno, a doroœli
milczeli lub k³amali, k¹sali lub leczyli pogryzienia, nale-
¿eli do Koœcio³ów, czerpali chwiejne che³pliwe korzyœci
– lub ich nie zna³em. Ich prawda nie by³a metahistorycz-
na, ale historyczna, i co dzieñ j¹ czymœ stalowym udo-
wadniano. Tyranii nale¿a³o siê baæ, a strach ten nazywaæ
mi³oœci¹. Po ciê¿kiej, a czêsto bohaterskiej, przeprawie
100 Zau³ek pokory

wojennej chcieli odzyskaæ uciekaj¹c¹ m³odoœæ, byæ na


jawie, zgodni, przeto musieli wierzyæ, by nie k³amaæ,
k³amaæ, by nauczyæ siê wiary. Mnie to nie by³o dane: nie
wierzy³em i nie kocha³em. Moje drobne dzieciñstwo by-
³o na pewno pe³ne mi³oœci, skoro mnie rodzice przez
straszliwoœæ miejsc i czasów przenieœli, a raz ojciec mi
powiedzia³ wrêcz, ¿e gdybym siê nie urodzi³, i gdyby nie
musieli siê tyle nabiedziæ, by mnie przechowaæ, pewnie
zginêliby sami. Tote¿ mo¿e – mo¿e – dla mojej siostry
ju¿ tych zu¿ytych si³ nie mieli: moi bracia przyszli na
œwiat po wojnie. Wierzê w to, usprawiedliwia to niejako
moj¹ obecnoœæ, i gdy pierwszy film zrobi³em, zrobi³em
go o nich i dla nich. Pod mask¹, oczywiœcie, bo sztuka,
nawet gdy uprawia alethejê, naturalnie (lub z musu)
kroczy pod mask¹: larvatus prodeo. Jedyn¹ definicj¹
sztuki, do jakiej dotar³em, jest, ¿e sztuka to prawda (rze-
czywistoœæ), która robi wszystko, by udawaæ (by siê wy-
dawa³o), ¿e ni¹ nie jest.

Nie jest to intelektualna prawda (te s¹ najczêœciej


wzglêdne), ale prawda – nazwijmy j¹ tak – artystyczna.
Moja rodzina nie jest rodzin¹ intelektualistów: za inte-
lektualist¹ kryje siê koncept ideologa. Intelektualistami
w mojej frekwentacji byli Ko³akowski, Marleau-Ponty,
Sartre, Andrzejewski, Brandys, nawet Zanussi. Teorety-
cy nie wyzbyci praktycznoœci, moraliœci o wielu twa-
rzach, kochankowie przep³ywaj¹cych czasów. Mnie
czynna teoretycznoœæ napawa równym niezrozumie-
niem, co religia Jednego Boga, w któr¹ – w którego – nie
wierzê: rozumiem wierzenie, ale nie wiarê. W moim
Ryba, co je owoce 101

szlacheckim rodzie od trzech pokoleñ przemno¿yli siê


pisarze, poeci, dramaturdzy, malarze, muzycy: w poko-
leniu mojego ojca wiêkszoœæ z nich by³a, przynajmniej
przez chwilê, w partii. Mój ojciec swej partyjnej legity-
macji nie odda³ (nie rzuci³) do koñca: komunizm polski
rozkruszy³ mu siê pod nogami, legitymacja w biurku
wyznaczy³a przynale¿noœæ do czegoœ, czego nie ma: do
Niczego. Zajmuj¹ce, ¿e teoretycy Big Bangu, kosmicz-
nej eksplozji tworz¹cej œwiat, wywodz¹ j¹ ex nihilo:
z Nicoœci. Niczego nie ma, bang, i oto jest, co jest. Je¿eli
skleiæ to z myœleniem religijnym dziœ obowi¹zuj¹cym
w polskiej szkole, uzyskuje siê zdumiewaj¹c¹ ci¹g³oœæ
równania: coœ z niczego, czyli z Boga, a skoro Bóg jest
stwórc¹ wszystkiego, ze sob¹ w³¹cznie, to Bóg jest Ni-
coœci¹, a jako ¿e Nicoœci Bóg nie móg³ stworzyæ, bo to
antynomiczne samo w sobie, wiêc nie móg³ sam stwo-
rzyæ siebie, co pokrywa siê z agonaln¹ intuicj¹ filozo-
fów, ¿e istnieje zale¿noœæ, totumfactwo, czy mo¿e wrêcz
identyfikacja pomiêdzy Bogiem a Niczym.

Warszawsk¹ szko³ê opuœci³em na spalonym: by³o po-


wszechnie przyjête, ¿e wyrzuc¹ mnie z niej, i usun¹
z ZMP, co w ówczesnym czasie znaczy³o wilczy bilet,
niepójœcie na uniwersyteckie studia, gdzie i tak za inteli-
genckie pochodzenie ma³o mia³bym punktów na wstê-
pie, i musia³bym tych broniæ nadzwyczajnym panowa-
niem nad wiedz¹ obowi¹zuj¹c¹, której nabra³em
w stopniu niedostatecznym. Szczêœciem, ojca wys³ano
do Pary¿a na powrót, do tej samej ambasady, i odkry³em
kino. To znaczy, po ekspedycjach z babci¹, potêgi fil-
102 Zau³ek pokory

mów dozna³em – poczu³em – gdy przesta³em chodziæ na


byle co, i z przypadku kupi³em bilet na „Hamleta” Lau-
rence’a Oliviera w warszawskim kinie Polonia. Wróci-
³em w stanie nieprzytomnej egzaltacji, omal koszmaru
sennego, tyle ¿e ekstatycznego, abstrakcyjnego, bez gro-
zy: œwiat siê rozdar³ i rozdwoi³ na to, co jest, i na studniê
osza³amiaj¹cego ciemnego œwiat³a. Chcia³em w ni¹
wpaœæ, bo jej tajemnica by³a pod ka¿dym wzglêdem lep-
sza, wrêcz nieporównywalna z niczym, co zna³em. Nie
wiedzia³em, ¿e sztuka to szukanie lepszoœci, nie wie-
dzia³em, ocieraj¹c siê o „kulturê i sztukê” na co dzieñ, ¿e
tak¹ mo¿e mieæ urodê, tak¹ dynamikê, tak¹ si³ê, jak za-
kochanie. Magiczny kontur tego wejrzenia przej¹³ mnie
powtórnie w „Pokoleniu” Wajdy: nie, nie w treœci, której
poniek¹d nie rozumia³em, ale w rzeczywistoœci odtwa-
rzanej, jej smaku, zapachu, klimacie, czyli w talencie. To
samo w „Popiele i diamencie”, budz¹cym – wœród par-
tyjnych – sensacje „niezdrowego” typu, jakby dotkniêcia
owocu zakazanego: pamiêtam (by³o to w Pary¿u), jak
wysocy urzêdnicy bratnich ambasad przyje¿d¿ali z wy-
piekami na pokaz do polskiej, ¿e coœ takiego w ogóle
w „obozie” powsta³o, i jak to jest mo¿liwe. Ch³oszcz¹cy
ksi¹¿kê i film Mro¿ek nie dostrzega, ¿e duch wy¿szy, ten
co jest nad mêtnymi wodami, objawi³ siê na ekranie
w d¿insach, ciemnych okularach, w urodzie ch³opaka
z WiN-u w ubeckim wiêzieniu, i w bia³ym p³ótnie prze-
œcierad³a, które siê zakrwawia, przyciœniête do cia³a
umieraj¹cego ch³opca z AK. Dolny duch grzeba³ siê
w œmietniku historii i poœmiewisku czasów, w których
zdradzieckie anio³y by³y wytyt³ane.
Ryba, co je owoce 103

Choæ co zdradzali? Zdrajców. Gdy tylko Hitler zerwa³


pakt ze Stalinem, i Niemcy wziêli siê za Rosjê, premier
samotnej Anglii, najd³u¿ej za¿arty wróg komunizmu
w demokracjach, rzuci³ siê despocie z pomoc¹. Tragicz-
n¹ anegdot¹ wpisa³a siê w moj¹ pamiêæ noc, kiedy to
wydobyty z sowieckiego wiêzienia genera³ Anders cze-
ka³ w willi przyby³ego do Moskwy Churchilla na jedno
jedyne, jak¿e dla tysiêcy Polaków w ³agrach i na zes³a-
niu, dla armii, dla wojny, dla kraju wa¿ne spotkanie:
Churchill na nie do œwitu nie dojecha³, bo ucztowa³ ze
Stalinem i jego morderczymi klownami, mizdrz¹c siê
i przepraszaj¹c, ¿e siê tak nie³adnie zachowywa³, popie-
raj¹c Bia³ych podczas wojny domowej w Rosji, rano zaœ
wyby³, odlecia³, i tyle go Anders zobaczy³.

Dlaczego uderzyli na W³ochy, w krwawym i bezsensow-


nym skrobaniu siê wobec doskonale jeszcze zorganizo-
wanej niemieckiej armii? Dlaczego nie przez Ba³kany
i ich partyzantki, wiedz¹c, ¿e Rumuni, Wêgrzy, ba, na-
wet Bu³garzy tylko marz¹, wobec pocz¹tków koñca ze-
rwaæ niemieckie sojusze i przejœæ na stronê aliantów?
Dlaczego hamowali zrzuty dla AK, dlaczego ustawili ca-
³¹ sw¹ propagandê na prosowietyzm, i antypolskoœæ? A¿
na to zas³u¿y³o sobie polskie przedwojnie, a potem pol-
skie u ich boku wojowanie? To po co poszli wojowaæ
w ogóle, na papierze i naprawdê? O, Polska na Zacho-
dzie odwiecznie wychodzi jak Zab³ocki na mydle. Od
s³odkich trucizn bogatszej cywilizacji uzale¿niwszy siê
tysi¹c lat temu, staliœmy siê echem i ma³p¹ ich istnienia,
zaœ z³ym duchem w³asnego przetrwania.
104 Zau³ek pokory

Wiêc w Pary¿u zamiast do szko³y chodzi³em do kina.


Nie, ¿eby kino kojarzy³o mi siê z kapitalizmem: prze-
¿ycia filmowe by³y wci¹¿ dla mnie, „autorskie”, a jed-
nym z najpiêkniejszych by³ Wajdy „Kana³”, jedyny
szekspirowski film polski, gdzie m³odoœæ, uroda, wdziêk,
jasnoœæ skazane s¹ na rewoltuj¹c¹ œmieræ pod ziemi¹,
w piekle (Hadesie) nieczystoœci i odchodów, wobec Hi-
storii i Sowietów stoj¹cych niewidzialnie po drugiej
stronie spokojnej rzeki, wobec rzezi tego wszystkiego,
w co wierzy³o siê tutaj przed ich przybyciem. Drugi by³
taki film, który móg³ ów krystaliczny wymiar osi¹-
gn¹æ: „Lotna” Wajdy, o koniu, piêknym i bia³ym,
w siodle którego ginie ka¿dy oficer, dosiadaj¹cy go
wrzeœniem 1939. Ale w Wajdê ju¿ wesz³y (wychodzi³y
z niego) artystyczne grymasy i rozb¹blenia tak obo-
wi¹zkowe w naszej sztuce, gdy za sztukê siê uwa¿a.
Nie, ja w Pary¿u po¿era³em kino, z którego siê mog³em
dowiedzieæ nie o sobie, czyli rozrywkê. Trzeciorzêdne
westerny, w których widzia³em, jak ubierali siê India-
nie, i na jakich srokaczach galopowali, i w jakim krajo-
brazie. Filmy o pustyniach i gangsterach, statkach i Le-
gii Cudzoziemskiej, filmy zgodne z tym, co coraz
bardziej wiednie wiedzia³em ju¿ o ¿yciu, moim ¿yciu:
¿e jest przygod¹. Czy nie by³o przygod¹ prze¿ycie woj-
ny we Lwowie, trzech okupacji, tylu œmierci? Przyja-
ciel ¯yd, którego moi rodzice na strychu ukrywali, nie
wytrzyma³ tej ciemnoœci, w bia³y dzieñ wyszed³ na uli-
cê, i przeszed³ piêædziesi¹t metrów, zanim mu SS-man
strzeli³ w ty³ g³owy z pistoletu, ka¿¹c mu uprzednio
klêkn¹æ.
Ryba, co je owoce 105

Nie zastanawiaj¹c siê wcale, rodzice wpisali mnie w Pa-


ry¿u do polskiej szko³y, a w³aœciwie polsko-francuskiej,
bo z dwoma programami nauczania, co wystarczy³o, by
œwiadectwo maturalne liczy³o siê jako francuskie, i po-
zwala³o zdawaæ na ci¹g dalszy. Ja wiedzia³em, ¿e matury
nie zdam wcale, wiêc kaza³em siê zapisaæ do internatu
przyszkolnego, istniej¹cego dlatego, ¿e uczniowie byli
g³ównie dzieæmi polskich górników z odleg³ego Nordu,
czyli pó³nocy Francji. Szko³ê tê zak³adali Goszczyñski
i Mickiewicz, Napoleon III da³ jej uprawnienia zrównu-
j¹ce z liceami francuskimi, a zamkn¹³ j¹, jako zbêdn¹,
PRL-owski kacyk, Gomu³ka. Ja w kinie spêdza³em so-
boty, niedziele i poniedzia³ki, noc z poniedzia³ku na
wtorek przesypia³em na rogó¿ce pod drzwiami mieszka-
nia moich rodziców, a w klasie pojawia³em siê we wto-
rek rano, by wœród têpych, antypatycznych i brutalnych
górniczych nieuków przemêczyæ siê do pi¹tkowego wie-
czoru. By³ to nastêpny etap wychowywania siê w tym,
co rozumia³em jako moj¹ naturê w³aœciw¹, myœl¹c je-
szcze, ¿e wszyscy mamy tak¹ sam¹: w skazywaniu siê na
samotnoœæ, na „patos autentycznoœci”, by u¿yæ filozo-
ficznego sformu³owania. W zdaniu Kanta „trzeba mieæ
odwagê, by u¿ywaæ w³asnego rozumu”, interesuj¹ce po-
zosta³o s³owo odwaga.

Myœlenie tego czasu by³o okropne. Przerdzewia³e re-


wanszyzmem marksowskim, którego podstawowy poli-
tyczny aksjomat zilustrowaæ by mo¿na dziejow¹ ko-
niecznoœci¹ jedzenia odpadków ze œmietnika, zamiast –
na obrusie – kawioru i trufli, bo sprawiedliwoœæ siê tego
106 Zau³ek pokory

domaga, albo by³o – myœlenie– zje³cza³e stêchlizn¹ eg-


zystencjaln¹, opiewaniem absurdalnoœci cz³owieka ob-
cego w obcym œwiecie, z niedopa³kiem w ustach i brud-
nym p³aszczu nieprzemakalnym, pod wieczór, na pustej
beznadziejnie zawilg³ej ulicy. I w obu wypadkach ja-
skrawy antyamerykanizm, jak gdyby ju¿ wtedy przeczu-
to, ¿e esencj¹ amerykanizmu jest rozrywka, tak obca so-
wieckiemu ³agrowi i europejskiej ponuroœci. Na tym
dobrze wychodzi³y filmy: w masie by³y amerykañskie,
czyli rozrywkowe, inteligentne jeno w ukryciu. Gdy po
maturze dosta³em siê do szko³y filmowej, na pierwszym
roku zszokowa³em dwu powa¿nych swych kolegów,
W³ocha i Holendra, bo ich na ulicy opuœci³em poœrodku
dyskusji o etyce Maxa Ophülsa, by zboczyæ do kina,
gdzie wyœwietlano szmirê o Cesarzowej Austrii, Sissi,
z Romy Schneider. Z któr¹ w osiemnaœcie lat póŸniej
zrobi³em swój pierwszy film na Zachodzie. Oni, W³och
i Holender, nie zrobili ¿adnego. W³och, samobójczy, ma-
³y i smutny, w grubych okularach i z abstrakcyjnym w¹-
sikiem, zgin¹³ siepniêty pr¹dem w wannie hotelowej
w Karaczi, bo chcia³ sfilmowaæ mrówkê na emalii, a ka-
bel od akumulatora kamery umoczy³ mu siê w mydli-
nach. Holender zaton¹³ w kanadyjskiej telewizji, nawet
nie jako re¿yser, tylko kierownik planu. Zaœ na tym¿e
pierwszym roku studiów obejrzeliœmy w kinotece pary-
skiej (chodzenie do której by³o obowi¹zkowe: po trzy
filmy na wieczór, jazda do domu ostatnim metrem) piêt-
naœcie pierwszych ponurych (znaczy powa¿nych) fil-
mów Bergmana, które krêci³ w wielkiej filozoficznej
nêdzy inteligenckiego istnienia – niedopa³ek, p³aszcz
Ryba, co je owoce 107

nieprzemakalny – zanim zrobi³ (napisa³ i wyre¿ysero-


wa³) swój pierwszy cyrkowy.

Dlaczego kino? Ja bardzo wyczulony jestem na frywol-


noœæ tragedii, lekkoœæ powagi, drapie¿n¹ ¿ywoœæ obrazo-
wania. Niepompatyczna sztuka, która zawiera siê w ulot-
nej smudze dymu nad g³ow¹, w zaciemnionej, wiêc
zmys³owej (chichoty dziewczêce, ³zy, chrobotanie cu-
kierkami, owo coœ pomiêdzy seksem, potem a delikatn¹
s³odkoœci¹, coœ miêtowego, z podró¿y, ze œliskoœci) by³o
zgodne z tym, do czego siê wyrywa³em, i niczego nie
wymagaj¹ce, ale te¿, bêd¹c samotny, nigdy nie by³em
ambitny, i ambicjê filmow¹ musia³em poniek¹d udawaæ.
Wiedzia³em, jak rozdwojonym jestem cz³owiekiem, nie-
pos³usznym i nie chc¹cym pamiêtaæ – i systematyzowaæ
– tego, co mi nakazywano umieæ, wiêc wiedzia³em, ¿e
fatalnym bêdê studentem. Paryska szko³a filmowa, do
której uda³o mi siê zdaæ po miesi¹cu obozu przygoto-
wawczego i odsianiu kilkuset doros³ych kandydatów
(musia³em z³o¿yæ oœwiadczenie pod przysiêg¹, ¿e nie
powiem nikomu, ile mam lat – siedemnaœcie), trwa³a dla
cudzoziemców (piêæ miejsc) dwa lub trzy lata, zale¿nie
od poziomu egzaminowanego. Uda³o mi siê j¹ przejœæ
w dwa, przyp³aci³em to pneumopati¹, czyli zapaleniem
p³uc, oskrzeli i wszystkiego, co siê da w drogach odde-
chowych zapaliæ na raz z przemêczenia, bo by³em wci¹¿
w¹t³y i wci¹¿ najm³odszy, pewnie dlatego rodzice mnie
przy sobie przetrzymywali. £ódzkiej szko³y bym nie
przetrzyma³ ja, ani w klimacie, ani w d³ugoœci studiów,
ani w paskudzie samego miasta: rzemios³a kinowego nie
108 Zau³ek pokory

mo¿na studiowaæ przez piêæ lat, to uzurpacja, a myœleæ


i tak mia³em sam, ze sob¹ sam. Po czym za pierwszy
swój film, „Trzeci¹ czêœæ nocy” dosta³em nagrodê przy-
znawan¹ przez szko³ê ³ódzk¹ – i nosz¹c¹ imiê Andrzeja
Munka – wiêc wysz³o na to samo.

Frywolnoœæ sztuki a powaga myœlenia. Po szkole filmo-


wej poszed³em z prawdziwej ciekawoœci na filozofiê,
w Warszawie najpierw i na Sorbonie, bo z wielkim do-
maganiem bi³a we mnie dziwnoœæ zadawania pytañ:
mo¿liwoœæ ich zadawania. Praktyczni i partyjni (choæ
hrabiowie) moi warszawscy krewni wybijali mi to z g³o-
wy – s³usznie, choæ nie z powodów, o których myœleli
(jako cywilizowani filistrzy nie myœleli wcale: ale to
wiejska i lekko zdegenerowana czêœæ mojej rodziny).
Pytañ bowiem na obu fakultetach nie by³o. Na pierw-
szym zaledwie podniós³ g³owê marksistowski rewizjo-
nizm, czyli jedyn¹ dysput¹ tolerowan¹ (Ÿle) by³y schola-
styczne odró¿nienia miêdzy m³odym Karlem, zajêtym
pseudoalienacj¹, a jego doros³ym wcieleniem, które sa-
mo siebie nazywa³o Diab³em. Diabe³ umieszcza³ Z³o
we w³aœcicielach, a Dobro w proletariacie, którego nie
zna³ wcale. Po zachodniej stronie (jak mog³o by siê wy-
dawaæ) barykady myœli, marksizm ten sam, rozpiêty nad
ciemn¹ przepaœci¹ egzystencjalizmu, jego golizny, jego
czekania na Godota, który nie nadejdzie wcale. Samo
owo nazwisko ulepione zosta³o przez Irlandczyka Bec-
ketta na s³owie God, Bóg, a skoro takowego nie ma, jest
tylko – o teologio bez teologii – œmieræ. Paskudne czasy,
paskudne myœlenie. Potem zda³em jeszcze na Nauki Po-
Ryba, co je owoce 109

lityczne (by nie obci¹¿aæ sob¹ rodziców, zarabia³em jako


asystent, i fotografuj¹c aktorów, bo to umia³em), ale ry-
ch³o poj¹³em, ¿e elitarny ten paryski Instytut produkuje
ambitnych urzêdników pañstwowych, zapewniaj¹c im na
ca³e ¿ycie status: urzêdnikiem siê nie rozumia³em, i nie
chcia³em mieæ niczego na ¿ycie zapewnionego.

Jestem – obserwowa³em siê ze zdziwieniem i ironi¹


– genetycznie nastawiony nie na ¿³ób, ale na sztukê (i jej
zaskoczenia). Z wdziêczn¹ ulg¹ dowiadywa³em siê, jak
porz¹dkuje ona œwiat, czyœci jego chaos, wprowadza po-
rz¹dek. Dlaczego od ma³ego czyta³em? Kiedy znajdowa-
³em czas, podczas mêcz¹cych studiów, by odkrywaæ
„Ulissesa” Joyce’a, „W poszukiwaniu straconego czasu”
Prousta (a w³aœnie, nad morzem, w rekonwalescencji po
ostatnim egzaminie, na wydmie, w s³onecznym kapelu-
szu, bo pogoda by³a piêkna, a mnie nie wolno by³o byæ
na s³oñcu, i patrz¹c na moje w³asne rozkwitaj¹ce dziew-
czêta bawi¹ce siê w ciep³ym tego lata morzu), „Kwartet
aleksandryjski” Durrella, eseje Camusa, poezje Saint-
-John Perse’a, „Pod wulkanem” Lowry’ego – wydanego
przez maleñk¹ oficynê i zazdroœnie przez wtajemniczo-
nych strze¿onego – kogo jeszcze, Malraux, Brocha, Dy-
lana Thomasa, Jüngera, Bellowa, Pavese, Andricia, Con-
rada? By wymieniæ tylko tych, co to jak Conrad uwa¿ali,
¿e „sztuka ma daæ zobaczyæ”, a Proust „widzieæ jasno
w zachwyceniu”. Nie mówi¹c o z³o¿ach lektur filozo-
ficznych, w których jasno i z pewnym zachwyceniem
przyjmowa³em niepowagê Spinozy, Leibnitza, Schopen-
hauera (a tak, zjadliwy to ironista), i zabawne gry s³ow-
110 Zau³ek pokory

ne Heideggera, który to – ostatni – dekonstruowa³ œwiat,


by umkn¹æ Nicoœci, czyli pustce, a na koniec w tej pust-
ce nieœmia³o i niewyraŸnie powiedzia³, ¿e celem filozo-
fii jest niejasnoœæ, a wszelka jasnoœæ jest religi¹ œmierci?

Cz³ek w stosunku do bycia jest podstawowo wolny, rozu-


mia³em. Rozum chcia³, by z kanwy cudzych pewników
uciec, i zrobiæ kuku egoistycznemu genowi ¿¹dnemu
przetrwania, rozmno¿enia, panoszenia siê, posiadania:
tej w³adzy, na której stra¿y stoj¹ pasterze genów, w s³u¿-
bie niewy³amywania siê. A do mnie nie przemawia³y ab-
surdalne i z³e ich obyczaje, lecz dostrzegalny fakt, i¿
sztuka zajmuje siê asymilacj¹ kolejno odkrywanych
dziwnoœci. Kolejno odkrywanych manifestacji dziwne-
go. Odrzucanie dziwnego, to g³upota, zwana ko³tuñ-
stwem. Bo owo dziwne, które zosta³o zasymilowane
i straci³o sw¹ dziwnoœæ (wszystko je traci), to nasz skar-
biec, muzeum, rodzina, poradnia, tradycja. Wiêc dawaj
dawaæ siê zasymilowaæ dziwnemu, i rozumieæ, czego
jest – jak kwiat lub kryszta³ górski – najjaskrawszym,
i skromnym w swej urodzie, objawem! „Dotkn¹æ dziw-
noœci w sobie i wyci¹gn¹æ j¹ na jaw (do góry), bo jest
rzeczywiœcie Ÿród³em wszystkiego zasadniczego, ja-
kiemu siê udaje – jeœli siê udaje”, napisa³ w 1937 Hei-
degger do swej kochanicy, ¯ydówki El¿biety Bachmann,
on, ostatni filozof europejski, który sparzy³ siê na uwie-
rzeniu w Historiê – w jego wypadku hitleryzm – i zosta³
pok¹sany.
5

Têgoryjec
A
le ksi¹¿ka, w której tego docieka³, w której do-
cieka³ w³asnej metafizyki od nowa, po ob³êdzie
„woli mocy” i zapaœci niemieckiej woli mocy,
wysz³a dopiero w trzynaœcie lat po jego œmierci (po pol-
sku w dwadzieœcia dwa): „Przyczynki do filozofii.
Z wydarzania”. W poezji, w intymnoœci poezji, w punk-
cie najskrytszym jej uprawiania dopatrywa³ siê ten mi³o-
œnik Greków presokratycznych, wiêc i pocz¹tków, ten fi-
lozof niewnioskuj¹cy, wiêc ostateczny – ostatecznoœci:
„dojœcie do Ciszy jest logik¹ filozofii”, i co trudniejsze:
„Bycie jest dr¿eniem Bo¿enia” (te¿ ugniata³ towiañskie
mêtne s³owotwórstwo Bo¿enie, Bo¿enie-siê pisa³ w sen-
sie zdarzania, wydarzania, objawiania). „Byt (Bycie) nie
ma niczego do siebie” powiedzia³ wtedy, w ukryciu,
w tajemnicy, co oznacza de facto, ¿e Bycie jest Nicoœci¹
ubran¹, w odró¿nieniu od nagiej, czyli boskiej, czyli Bo-
ga. Jest w Heideggerze, który by³ za m³odu jezuit¹ (do-
s³ownie, w seminarium), a póŸniej faszyst¹ ubóstwiaj¹-
cym Hitlera, a potem pytaczem o sens pytania, korzenna
wulgarnoœæ tonu „wy¿szego”, wulgarnoœæ towiañska
(Towiañski urodziw¹ Xawerê Deybel prosi³, by przycho-
dzi³a na spowiedzi – donosy – w chuœcie na g³owie
i piersiach, by nie kusi³o go dotykanie), wulgarnoœæ
114 Zau³ek pokory

Mickiewicza sypiaj¹cego z rud¹ œpiewaczk¹ pod da-


chem swej ob³¹kanej ¿ony, z ich gromadk¹ dzieci pomie-
szanych, wulgarnoœæ pomieszanych. Jak jej unikn¹æ?
Jak najrzadziej traciæ z oczu Jakoœæ tego, co siê robi i co
siê ju¿ wie. Jakoœæ, pojêcie ca³kowicie nie do zdefinio-
wania (za œwiêtym Augustynem: „wiem, póki mnie nie
pytasz”, przy okazji pytania pokrewnego), a jak anielska
przêdza przep³ywaj¹ce przed nami w powietrzu, obecne,
czyste, ciep³e, trwa³e, jak oddech trwa³e? Ja polecam
wszystkim k³amanie, bo œwiat i jego organizacje, i wrêcz
sprzecznoœci s¹ doprawdy groteskowo groŸne, lecz
niek³amanie nigdy sobie. Za to przynajmniej mo¿na byæ
odpowiedzialnym. Zaœ niek³amanie sobie znaczy niek³a-
manie wobec tego drugiego w sobie, stale obecnego,
przyjaciela, sobowtóra o wiêkszej iloœci ducha, sojuszni-
ka, obserwatora, wspó³ziomka, tego co jest sumieniem.

Osiemnaœcie lat temu, gdy by³em bardzo nieszczêœliwy,


i snu³em siê wieczorem po deszczowych ulicach porzu-
cony przez m³od¹ kobietê, jak¹ – wydawa³o mi siê –
wtedy kocha³em, a by³o to po zrobieniu ostrego (jak da-
nia s¹ ostre) a smutnego filmu o rozdartej parze, dziecku
i Diable, mokry wszed³em do koœcio³a, usiad³em w pu-
stej ³awie (ca³y koœció³ by³ pusty, pustka wydaje siê
esencj¹ koœcio³ów), i pomyœla³em, ¿e Bóg to ten ów we
mnie. I ¿e w ten sposób, sami, nie jesteœmy sami. To my-
œlenie ze mn¹ zosta³o: to ono kontroluje samozachowaw-
czoœæ mojego k³amania, i aberracyjn¹ „odwagê” moich
poczynañ artystycznych w z³o¿onej, odwetowej a panu-
j¹cej wulgarnoœci (wulgarnoœæ potrafi byæ nawet muze-
Têgoryjec 115

alna: gdy zaskakuje, przestaje byæ wulgarnoœci¹, i staje


siê chwytem na siebie sam¹). O tak, od czasów wcze-
snych filmów Wajdy ca³e kino polskie tonie w wulgar-
noœci, a od czasu œmierci Rudnickiego, ca³a literatura.
Oczywiœcie, nastêpuj¹ nowe konwenanse, dreszcze mód
i papugowanie. Jednak na ka¿dy czas zalecam ambiwa-
lentn¹ œwie¿oœæ: g³upcami s¹ ci, którzy domagaj¹ siê
skreœleñ („a ja ciê skreœlam”, powiedzia³ lew do ma³py,
co nie chcia³a mu siê daæ spa³aszowaæ), na przyk³ad
skreœlenia PRL jako nie-prawnego nie-pañstwa. Podczas
gdy by³a ona, Polska, Pañstwem zaledwie ambiwalent-
nym, jak ca³oœæ zjawisk naszej historii, do których ma-
my stosunek „na dwoje babka wró¿y³a”.

Tak rozumiemy Powstanie Warszawskie: na tak i na nie,


zale¿y wobec kogo. Niepotrzebna tragedia, wspania³y
zryw. Ja, wiem to, z rodzinnej tradycji poszed³bym do
tego powstania, nawet siê nie zastanawiaj¹c. S¹ miejsca,
chwile, wypadki, przebiegi anihiluj¹ce zastanowienie.
A przecie¿ wola³bym, by Baczyñski nie zgin¹³ w sztur-
mie na gmach Pasty (Pigoniowskie: „my brylantami
strzelamy do wroga”), tylko by³ poet¹ nadal. Jaka by³a
Polska za Stanis³awa Augusta? Mniej czy bardziej od
PRL wasalna? Skorumpowana? Zrywaj¹ca siê do œwia-
te³, konstytucji, edukacji, obrony, do Napoleona? A bar-
skie powstanie, z Matk¹ Bosk¹ Czêstochowsk¹ w ryn-
grafach, przeciw Rosji i królowi-s³ugusowi, ale w imiê
przera¿aj¹cej „wolnoœci szlacheckiej”? Na tak, czy na
nie? Czy w pomieszaniu? A sam stan szlachecki, który
by³ zasadnicz¹ odrêbnoœci¹ polsk¹, i Polskê przetraci³?
116 Zau³ek pokory

A magnateria? Lubomirscy, Radziwi³³owie, Potoccy, Sa-


piehowie, Czartoryscy? Czy nie dumni jesteœmy z ich
bogactw, sobiepañstwa, potêgi? Czy nie snobujemy siê
do dziœ na tytu³y, herby, koligacje? Co to za arystokracja
w kraju „równoœci” panów-braci, czyli towarzyszy, nie-
których tylko pancernych? Potrzebna czy nie, w¿yta
w nasz¹ wschodni¹ dumê, czy zapaskudzona gigantoma-
chi¹ w³asnych egoizmów? A inne powstania, wszystkie
powstania? Aberracyjne 1830 roku, gdy pogromcy Na-
poleona odtworzyli nam, którzyœmy walecznie siê z nimi
szarpali, jednak Pañstwo, wojsko, administracjê, nie
mówi¹c o szko³ach, bibliotekach i jêzyku? Powstanie to
by³o niepoczytalnym odruchem z³otych karierowiczów,
m³odych jakobiñskich oficerków, pozbawionych parwe-
niuszowskiej, bonapartycznej szansy w œwiecie reakcji
i „cofniêcia siê” absolutyzmów (przynajmniej w mafii
absolutystycznego Napoleona mogli dochrapywaæ siê
wszystkiego, nawet korony, nawet cia³ jego piêknych
a rozpustnych sióstr), w struktury spo³ecznie skostnia³e,
rz¹dzone herbem, „krwi¹”, religi¹? I zgo³a ju¿ katastro-
falne Powstanie 1863, bez wojska, bez planu, bez polity-
ki, po którym wygl¹da³o na to, ¿e z dymem po¿arów po
polskoœci zostanie mogi³a, na niej wdowa z czarn¹ kaj-
daniarsk¹ bi¿uteri¹ z ¿a³obnego ¿elaza: czy te¿ odwrot-
nie, Olszynka Grochowska, partie, Traugutt i nawet szu-
bieniczna Cytadela?

Ambiwalencje. Drucki-Lubecki, czy Wielopolski, usi³u-


j¹cy odbudowywaæ Pañstwo, i Pi³sudski na moœcie Po-
niatowskiego, zabijaj¹cy demokracjê. Kto mia³ racjê?
Têgoryjec 117

Co z tego wynik³o? A napadniêcie na Czechos³owacjê


oddan¹ w pacht Hitlerowi, pod pretekstem „odebrania”
Ziemi Cieszyñskiej, przez Masaryka za³apanej w 1920,
gdy z gorsz¹ nawa³¹ m³oda Polska wojowa³a? Wracaj¹c
do Pi³sudskiego, którego ¿ycie wydaje siê sk³adaæ z serii
ambiwalentnych b³êdów, jednak oddaj¹cych Polsce Pol-
skê ze sw¹ w³asn¹ ambiwalencj¹ (by³a-li czy nie by³a?):
b³¹d – czy nie-b³¹d – niepoparcia „Bia³ych” wobec
„Czerwonych” w Rosji, nie-sojusz z imperialnie nasta-
wionym Denikinem, co (wydaje siê) Lenina i bolszewi-
ków uratowa³o? Z jakim skutkiem? A chocia¿by, z dal-
szej beczki, Koœciuszkowcy? Bitwa pod Lenino? Czy nie
czuæ tu krwi rozlanej równie bezsensownie, co pod
Monte Cassino, gdzie brat mojej babki (z dworu) by³
szefem sztabu genera³a Andersa? Jak¹ miar¹ mierzyæ
ambiwalencje? Tradycja mojej rodziny przebiega przez
wszystkie? Od osiedlenia siê owego pierwszego Tatara
(mo¿e po Grunwaldzie?), któremu nadano indygenat
i przyjêto do herbu, tam gdzieœ na Litwie, ¯mudzi czy
Inflantach, bo nazwisko, które z tego wyp³ynê³o nie
zwi¹zane jest z wiœlanymi ¯u³awami, a raczej z DŸwin¹?
A – wracaj¹c – jak myœleæ o ¯ydach? Ich masie, prze-
mno¿eniu, obcoœci – czyli wiernoœci swemu Bogu
i swym prawom – biedzie i erudycji, asymilacji w polsk¹
sztukê i polski kapitalizm, w £ódŸ i adwokaturê, ale
i w komunizm mesjañski, fanatyczny, w kino i w aparaty
represji?

Ambiwalencje, czyli rozdwojenia. Ja siê nie dziwiê moje-


mu ojcu, gniewnemu podartemu anio³owi nios¹cemu na
118 Zau³ek pokory

sobie œlady w³asnych poœwiêceñ i w³asnej dzielnoœci. Je-


œli ktoœ przez piêæ lat morderczej okupacji karmi³ dzieñ
w dzieñ po kilkanaœcie tysiêcy wszy zaka¿onych tyfusem,
karmi³ dos³ownie sob¹, swoim cia³em i krwi¹, deliruj¹c,
gor¹czkuj¹c i marz¹c, a wszystko to dla mnie i mojej ma-
³ej siostry Marty, dla mojej matki i swoich rodziców bez-
radnych w okupacyjnym Lwowie, i dla AK, które mu tê
pracê narai³o, by prze¿y³, konspirowa³, redagowa³, pisa³,
wydawa³, on delikatny paniczyk z dobrego domu, poeta
katolicko-lewicuj¹cy, ju¿ pomieszany, bo jaki¿ cz³owiek
uczciwy mo¿e przebywaæ na prawicy w politycznym wa-
chlarzu, jaki¿ uczciwy cz³owiek mo¿e nie wzdrygaæ siê
wobec wyzysku i biedy i przemocy, jaki cz³owiek – jakim
ów ktoœ wyjdzie z tego, nietkniêtym? Czy bunt anio³ów
nie by³ ju¿ przeciwko przedwojniu, jego niesprawiedliwo-
œciom, pacyfikacjom i pogromom, czy tylko przeciwko
woli kontynuowania zasady wojennej, a mo¿e przeciwko
zdradzie w³asnego sumienia, któr¹ to zdradê trzeba by³o
kolejno zdradziæ, aby siê sumienie jednak zatli³o? Negaty-
wy. Same negatywy. Ale negatywne ¿ycie te¿ umie mieæ
swoje tryumfuj¹ce blaski, rozpa³ane rumieñce, poczucie
œmia³oœci, racy, kariery. S³u¿ebnoœci. Oszukania.

„Skok w wiarê”, credo quia absurdum – wierzê, bo to


absurdalne – nie dla mnie. Mogê nie lubiæ postaci moje-
go ojca, za zadanie mam j¹ rozumieæ. Za zadanie mam
opowiedzieæ, ile wiem i jak mogê, i jak umiem. Nie lu-
biê PRL i jego oczywistych kazamat, ale za zadanie
mam je poj¹æ. Pamiêtam, jak zszokowa³o mnie obejrze-
nie (mia³em czternaœcie lat) w filmie „Upadek Berlina”
Têgoryjec 119

Cziaureliego scen dziej¹cych siê niby to w bunkrze Hi-


tlera: roztrzêsienie, degradacja, g³upota wraku Hitlera,
odrywaj¹cego sobie guziki z munduru, by przesuwaæ po
mapie nieistniej¹cymi ju¿ armiami. Mo¿e tak by³o. Mo-
¿e tak by³o przez moment. Ale niczego nie t³umaczy³o
takie zobrazowanie. Bo jeœli byli oni, ci szefowie nazi-
zmu tacy, to dlaczego ca³y naród niemiecki poszed³ za
nimi, i dlaczego ca³y œwiat pó³nocnej pó³kuli tak d³ugo
nie móg³ ich zmóc? Do dziœ z lekcewa¿eniem mówi siê
o „Mein Kampf ”, jakby nie chcia³o siê dostrzec (nieste-
ty) ca³kowitej rzeczowoœci i klarownoœci logiki w nim
zawartej, logiki tego cz³owieka, tego mitu, tej ideologii,
tego izmu. Czyni¹c tak – nie rozumiemy nadal. Zacho-
dzimy w g³owê, jak to mog³o siê staæ, i czy sam Diabe³
nie macza³ w tym palców. Szkoda, ¿e z zarozumia³¹ po-
gard¹ traktujemy intelektualistów faszyzmu, bardzo pre-
cyzyjnych, jak i w pe³ni samoœwiadomych, jego filozofów
– a tak, istnieli i tacy, jak Ernst Krieck czy Erich Jaensch –
¿e o Rosenbergu mówimy jako o szarlatanie. Nie pozwala
na to myœlenie, a dziura niemyœlenia mo¿e wywo³aæ –
sk¹d? jak? znowu? – kolejno wype³niaj¹ce hydry.

Têgoryjec, to taki robak, co zalêga siê w kiszkach, i kar-


mi ich treœci¹. Zwierzak sympatyczny, bo potwierdza
koniecznoœæ strawy, przyczepnoœæ do œwiata, a raczej:
do jego bio-filo-historyzmu. Ewokacja mi bliska, bo
odrzuca mnie wszelka go³os³ownoœæ. Trzeba siê karmiæ,
by wiedzieæ, wiedzieæ, by otworzyæ dziób. Tyle ¿e co tê-
goryjec robi ze sob¹ w jedynym œwiecie wolnoœci, jaki
znam, to znaczy w domenie kultury, zamienia go – w do-
120 Zau³ek pokory

brym przypadku – w lekkoryjca, a czasem w Idiotê. Wy-


t³umaczê siê. Idiota w greckim leksykonie, to obywatel
prywatny, nie piastuj¹cy ¿adnych funkcji, obecny na
rynku (polis) tylko, by kupiæ i sprzedaæ. Idiot¹ jest filo-
zof póki, jak Platon, nie zamierza pouczyæ w³adców, co
Ÿle siê koñczy, przewa¿nie dla filozofa. Istnieje takie
lekkoryjne zdanie têgoryj¹cego Tomasza Manna, który
napisa³, gdy chciano go w 1948 wysun¹æ na prezydenta,
kanclerza, duchowego wodza Niemiec poklêskowych:
„gdyby nie rozrywka (rozrywkowoœæ) inwencji (wyna-
lazczoœci) Twórczoœci, Sztuki – doprawdy nie wiedzia³-
bym, jak ¿yæ, có¿ mówiæ o doradzaniu czy wyg³aszaniu
kazañ do innych”? W zagadce pytania: co to jest huma-
nizm, i – znów – koniecznej ambiwalencji odpowiedzi,
lekka myœl tu sformu³owana przez Pana Tomasza brzmi
szczególnie wdziêcznie.

Co to jest humanizm? I co to jest barbarzyñstwo? Barba-


rzyñstwo okazuje siê pojêciem szczególnie wadliwie –
i arogancko – maltretowanym. Barbarzyñstwo mi siê ko-
jarzy z religi¹ jednego, niedobrego, a przynajmniej za-
zdrosnego Boga. Barbarzyñcy, którzy zdobyli Rzym
w 410 roku, byli o wiele bardziej od Rzymian chrzeœci-
janami. Cywilizacja kojarzy mi siê z pluralizmem: bo-
gów, partii, myœleñ, ras, wspólnie buduj¹cych polis. „Tu
te¿ obecni s¹ bogowie” powiedzia³ (tak opowiada Ary-
stoteles) Heraklit do m³odych wielbicieli jego filozofo-
wania, przyby³ych, by go pos³uchaæ, a którzy zastali go
grzebi¹cego siê w kuchni przy piecu do wypieku chleba.
To dopiero rozumiem. Rzecz stoi pomiêdzy religi¹ bar-
Têgoryjec 121

barzyñcy-filozofa a religi¹ kap³ana z obna¿onym mie-


czem. Jakim by³ Attyla? Wielce religijnym cz³owiekiem.
I skromnym, jak wiêkszoœæ najbezwzglêdniejszych dyk-
tatorów. Skromnoœæ dyktatorów. Skromnoœæ herbatek
Hitlera, stalinowskich mundurków, skromnoœæ, czy na-
wet zgrzebnoœæ ich rozrywek: lubili ogl¹daæ kino. Na-
czynia na dworze Attyli by³y drewniane, jego chañskie
siod³o wyzbyte najdrobniejszej ozdoby. Wulgarnoœæ tej
skromnoœci. W serii pytañ do têgoryjca, które de facto s¹
pytaniami o to, czym jest, w odró¿nieniu – w opozycji –
do wulgarnoœci Jakoœæ, wracam do pytania o humanizm
ksiêdza Kolbego. Jak go rozumieæ? Przepaœæ rozszala³ej
nienawiœci w „Rycerzu Niepokalanej” czy „Ma³ym
Dzienniku”, i mêczeñska dobrowolna œmieræ w Au-
schwitz?

Nasze mitologie. WyobraŸmy sobie, po której stronie je-


steœmy, i czy po obu, czy po ¿adnej. My tylko praktycz-
nie ¿yjemy w realnej teraŸniejszoœci: duchowo raczej
w jej niedostatku czy plotce, czy ob³udzie. Tak, my Pola-
cy. Ju¿ sam koncept Pañstwa Polskiego jako najwy¿szej
wartoœci jest do poddania w w¹tpliwoœæ pytaniem: nie,
czy jest, ale Jakie? Gdyby PRL nie by³a tak kompletna,
tak istniej¹ca, czy tak kompletna i istniej¹ca by³aby pa-
ryska „Kultura”, i tak niezmordowanie uparty klerkow-
ski jej ksi¹¿ê, redaktor Giedroyæ? Czy Polska jest bar-
dziej, nawet na ziemi obcej, gdy jest etniczna, czy raczej
federalna? PRL by³a jednym z awatarów pañstwowoœci
polskiej, a mozaika dzielnicowa po œmierci Krzywouste-
go na przyk³ad nie: ta wrêcz odwrotnoœci¹ tamtej.
122 Zau³ek pokory

A przecie¿ rozdrobnienie okaza³o siê rzecz¹ dobr¹ dla


utwierdzenia siê autentycznoœci terytorialnych Polski,
przywi¹zañ i tradycji. Teraz: dobrze to, czy Ÿle? Co zna-
czy: dobrze, co znaczy Ÿle? Le¿a³o w interesie i moim,
i mojej Ojczyzny, bym robi³ w kulturze, która nie jest
pañstwowochwalcza, ale idiosynkratyczna: wiêc w wol-
noœci kultury, której nie czujê jako absolutnej, lecz jako
ambiwalentn¹, to znaczy najbli¿sz¹ mojej rzeczywisto-
œci praktycznej. Istnieje bowiem te¿ wolnoœæ nieprak-
tyczna, ca³opalna, póŸna wolnoœæ ojca Kolbego w Au-
schwitz.

Nasz duch ma to do siebie, ¿e zazwyczaj mierzy za wyso-


ko, lub za nisko. W nieskoñczonoœæ, albo w robaka. Têgo-
ryjec. Lekkoryjec. Idiota. W „Idiocie” Dostojewskiego
mamy jedn¹ z najbardziej zastanawiaj¹cych postaci (mo-
delu), uduchowionej absolutnym (Jezusowym) mi³osier-
dziem, czyli niespe³na rozumu, wzoru prostaczka i dzie-
wica w skomplikowanym œwiecie, w którym – Idiota –
serdeczn¹ szlachetnoœci¹ swych czynów, wspó³cierpie-
niem swego serca, wpêdza ka¿dego, na kogo siê natknie,
i kogo pokocha lub zrozumie – w zgubê, w zatratê,
w œmieræ. Wczesn¹ odmian¹ Idioty by³ Hamlet, tyle ¿e ów
idiotyzm udaje, a Myszkin (ksi¹¿ê, jak i on) jest autentycz-
ny. Chwilami autentyczny – reszta jest epilepsj¹, czyli
milczeniem. Hamlet wpêdza w szaleñstwo zakochan¹
w sobie Ofeliê, pó³ladacznicê (Szekspir œci¹ga³ z ró¿nych
wersji podania), pó³prawiczkê, co sztuce pomaga byæ sta-
le wspó³czesn¹. A potem wpêdza j¹ w samobójcz¹ œmieræ.
Szekspir lepi³ z lewa i prawa, nie bacz¹c na sens, bo sens –
Têgoryjec 123

w ambiwalencji, rozdwojeniu – przebiega przez sam rze-


czy œrodek, serc i sumienia. „li poeci naœladuj¹, dobrzy
poeci kradn¹”, powiedzia³ T.S. Eliot, poeta katolickiej
rozpaczy i prawy nieszczêœnik. Jedyn¹ tragedi¹ w „Ham-
lecie” jest œmieræ Ofelii, bo to niewinna œmieræ. Reszta
mordów jest gazetowa, z anegdoty, i nic nie znaczy. Tra-
giczne jest tylko ukatrupienie tego, co niewinne: Romea
i Julii, syna Banka, który bêdzie straszy³ Makbeta przy
bankietowym stole. Pozosta³oœæ jest przebiegiem, kome-
di¹, pseudodramatem i k³amstwem: jak pana Williama
„Kroniki” historyczne, czyli najzupe³niej dla doraŸnych
us³ug zafa³szowane. Szekspir ¿y³ w swoim PRL, i wie-
dzia³, co robiæ, by siê na jego g³owie nie zacisnê³a ¿elazna
wilcza szczêka. Tote¿ galeria jego wulgarnych, rozrywko-
wych, a przyk³adnych postaci tkwi w pamiêci jako czêœæ
kanonu naszych wzorców. S¹ ³atwe do przywo³ania (Otel-
lo, Lear, z³oœnica Kasia, Shylock, Kaliban, Jago): w na-
szym œwiecie tylko kino posiad³o tê ³atwoœæ, tê praktycz-
n¹ lekkoœæ, tote¿ mitologia kina sta³a siê mi³¹ czêœci¹
naszej mitologii. Frywolnoœæ dramatu Lady Makbet, która
za pomoc¹ wody i myd³a chcia³a zetrzeæ zbrodniê z pal-
ców, i frywolnoœæ wulgarnego dramatu Marilyn Monroe,
pó³kurwy, pó³dziecka, któr¹ zabi³o samo zbli¿enie siê do
bezwzglêdnej skromnoœci w³adców.

Nie jest tragedi¹ brzydota Ryszarda III ani samo jego na-
rodzenie siê, ani chêæ udowodnienia, ¿e Z³o rz¹dzi œwia-
tem, a z ludzi czyni œcierki: tragedi¹ jest seksualna g³upo-
ta Lady Ann, pozwalaj¹ca jej na oddanie siê zabójcy
swego ³adnego mê¿a ju¿ na jego trumnie (fascynacja ero-
124 Zau³ek pokory

tyzmem brzydoty), bo to ona pozwala Ryszardowi na udo-


wodnienie swych zasad. Tragedi¹ nie by³o przyst¹pienie
rzeszy naszych pisarzy do socrealizmu – tragedi¹ jest, ¿e
uwa¿aj¹ dziœ, i¿ siê trzeba z tego t³umaczyæ. A s¹ starzy.
Tragedi¹ nie jest ¿yciorys Jaruzelskiego: to pomylony jan-
czar. Bardziej upiorne mi siê wydaje, ¿e tyle nam swoj¹
osob¹ wci¹¿ czasu zabiera. Bo czas jest p³aszczyzn¹ pyta-
nia o ka¿de pytanie, czyli pytania o myœlenie: co to jest my-
œlenie, co to jest bycie w czasie? Nak³aniam do uwa¿nego
przygl¹dania siê ambiwalencjom, pewien dla nich szacu-
nek, bo dostrzec mo¿na tam odprysk postawy zasadniczej,
zwanej humanistyczn¹. Równie frywolnie, co Tomasz
Mann, Hannah Arendt pisze o nieuniknionym „na chybi³-
-trafi³ ducha”. Samo s³owo Duch, przyw³aszczone przez
chrzeœcijan w mêtnym pojêciu œwiêtoœci, a oznaczone
przez coœ w rodzaju go³êbia z g³ow¹ w dó³ tryskaj¹cego
bia³ym œwiat³em, wesz³o w sk³ad uzurpacji s³owa ducho-
wy: urzêdnicy pañstwa Watykan uto¿samiaj¹ uduchowie-
nie z niespó³kowaniem, pokaraniem i poni¿eniem i kurty-
zowaniem w³asnej seksualnoœci, by zaj¹æ siê moj¹ – czyli
w nieprzeliczonym t³umie naprawiaczy œwiata s¹ wroga-
mi mojej wolnoœci, tej, za któr¹ ja mówiê.

Najgnuœniejsz¹ stron¹ religii zorganizowanej wydaje mi


siê „dezorganizowanie” wierz¹cego, systematyczne po-
zbawianie go pokaŸnej czêœci w³asnej indywidualnoœci.
Cz³ek rozp³yniêty w Bogu, a raczej w podobieñstwie do
innych wierz¹cych, i w formu³ach wspólnej doktryny, na-
wet najbardziej ezoterycznych, z rzadka wyrafinowanych
(wierzê, ¿e modlitwa Papie¿a jest wysublimowana), mun-
Têgoryjec 125

duruje sw¹ oryginalnoœæ i pozostaje maluczkim. W bud-


dyzmie czy¿ nie chodzi o stracenie iluzji bolesnego i z³o-
czynnego „ego” w Prawdzie, która jest Nicoœci¹ wobec
Nicoœci, jak¹ jest byt? Owszem, drugi biegun, biegun wol-
noœci, te¿ mo¿e doprowadziæ do ohydnych zbrodni i po-
twornych zatraceñ. Mo¿e, nie musi. Wolnoœæ, któr¹ poj-
mujê, nie jest skrajna: jest wewnêtrznie skrajna. Jest
totalna tylko w myœleniu o myœleniu, co dla mnie definicj¹
jest filozofii, i w jej to poszukiwaniu szed³em na go³o-
s³owne studia, które okaza³y siê chwilow¹ zgryw¹ ludzi
pompatycznie ¿eruj¹cych na niewiedzy swojego czasu.
„Skandal” œmierci, „absurd” bycia s¹ pojêciami równie
Ÿlemyœlnymi dla mnie, jak t³umaczenie dziecku, ¿e grze-
szne przysz³o na œwiat, i ¿e ktoœ siê musia³ daæ skatowaæ za
nie na krzy¿u. Wychodzi³em z wojny i komunizmu, a od-
czytywa³em heroiczne apele Sartre’a, mistrza francuskiej
uniwersyteckiej myœli od 1945, co do samotnoœci cz³owie-
ka skazanego na dzia³anie wobec „nicoœci i rozpaczy” by-
cia. Zda³o mi siê owo odwrotnoœci¹ koniecznej ostro¿no-
œci, jak i wyrafinowania w sobie uwagi na mordercz¹
tromtadracjê moralizuj¹cej „etyki”, któr¹ rozpoznajê
w ka¿dym totalitarnym zamachu na wolnoœæ, i w ka¿dej
religii o zamkniêtych zawiasach. Dla mnie s³owo Du-
chowny lepiej pasuje do aktora, graj¹cego w kiczowatym,
erratycznym (na chybi³-trafi³) i rozrywkowym serialu
„Z archiwum X”, ni¿ do kap³ana, œwieckiego czy w sukni
zaœlubin ze swym ¿a³osnym Bogiem.

Nad-zwyczajnoœæ, dziwnoœæ, „skandal” nie le¿y w œmier-


ci, dla której, przez któr¹, po której ma „byæ” lepiej, ale
126 Zau³ek pokory

w fakcie narodzin, umo¿liwiaj¹cym wszystko, ze œmier-


ci¹ ³¹cznie. Tak, jest jubilacja – zachwyt, humor, wlubie-
nie siê – w narodzinach: wystarczy patrzeæ na dzieciñstwo
dzieci, które nie s¹ krzywdzone fizycznie ani psychicznie,
czyli nie padaj¹ ofiar¹ terrorów. Opcja wydaje siê byæ –
dla mnie – pomiêdzy zniewalaniem a humanizmem, który
postaram siê zdefiniowaæ dziesiêcioma s³owami. W kolej-
noœci, na „humanitas” sk³adaj¹ siê – dla mnie, dla mnie –
Dobroæ, Inteligencja, Rzetelnoœæ, Talent, Wdziêk, Cieka-
woœæ, Pamiêæ, Uwa¿noœæ, Czu³oœæ i – dopiero na koñcu
i tylko po czêœci, Odwaga. Rzetelnoœæ rzemieœlna, umie-
jêtnoœæ dotrzymywania: s³owa, wysi³ku, kroku, dzia³ania.
Inteligencja jako chêæ – sk³onnoœæ, ochota – i radoœæ
z w³asnego dorozumiewania. Ciekawoœæ to dla miejsc,
czasu, innych. Reszty pojêæ nie muszê precyzowaæ. Takim
staram siê byæ, rozumiej¹c, jak jestem jednoczeœnie byty
przez œwiat, i jak od tego bytowania staram siê uciekaæ.
Miêdzy i pomiêdzy, ani zupe³nie tu, ani ca³kiem tam, ani
nie nigdzie. Poœrodku miêdzy biegunami, s¹dzê, le¿y w³a-
œnie owa ajdemonia, szczêœliwoœæ bezskrajnoœci. O, musi
ona byæ ambiwalentna, erratyczna, niekiedy jak korek na
chaotycznej fali. Czêsto domaga siê k³amania œwiatu, kra-
dzie¿y z niego, ale sta³ej wobec siebie szczeroœci. Kra-
dzie¿ nie jest nieuczciwoœci¹, nieuczciwoœci¹ by³oby pod-
kradanie. Uczciwoœæ ka¿e bowiem sk³adaæ raport z siebie,
z rzeczywistoœci i z kradzie¿y: to siê nazywa sztuk¹. Dla
mnie, dla mnie. Wa¿ne jest nie to, co powiedziane, ale co
opowiedziane. Uteatralniony raport têgoryjca staje siê
lekk¹ sztuk¹ o sztuce samej.
Têgoryjec 127

Pytanie o humanizm jest mo¿e najtrudniejszym z pytañ


w sednie „jakim byæ”. Bo okreœla siê z kolei seri¹ pytañ
praktycznych: w jakim obracaæ siê œwiecie? W jakiej tra-
dycji? W jakiej zgodnoœci? W jakim sprzeciwie? Co
wiedzieæ? Czego unikaæ, na co przystawaæ, czemu da-
waæ wiarê? Powraca ambiwalentne s³owo uczciwoœæ: nie
znam nieuczciwego mordercy, na przyk³ad. Wraca pojê-
cie praktycznoœci: zmys³ praktyczny na przyk³ad w prak-
tyce kina, i w jego absurdalnoœci. Byæ w po³owie, po-
miêdzy, zak³ada otarcie siê (dolny ton) o „pó³œwiatek”:
istniej¹ pó³œwiatki kryminalne, kulturalne, pó³senne, na-
rkotyczne, kurewskie, polityczne. Pó³œwiatek równa siê
wulgarnoœci, a chodzi przecie¿ o zachowanie Jakoœci,
czyli stopnia uduchowienia. Jak uchowaæ duszê, gdy
wulgarnoœæ na przyk³ad podawana jest jako cnota? Hol-
lywood? Wa³êsa? Glemp i jego armie? Jaruzelski? O,
uporaæ siê z mitologi¹ w³asnego czasu, dojœæ do ³adu
z mitologi¹ w³asnego czasu! Wa¿ne okazuje siê to, co
opowiadane: nawet ¿ycie myœli.

Dlatego mam tak nieufny, by nie powiedzieæ: oporny,


stosunek do poezji. Jej za³o¿ona niepodwa¿alnoœæ (bo
czym, bo jak), nazywana „intuicj¹”, szybko mnie nu¿y,
odpadam. Tylko do dwu polskich wierszopisarzy mia³em
– mam – sympatiê, choæ nierówn¹ dozê zaufania: o wie-
le wiêksz¹ do Mickiewicza, znacznie inteligentniejszego
– wiêc rozdwojonego – by byæ tylko poet¹: a w³aœciwie
tylko do „Pana Tadeusza”, z tego co napisa³ (i kilku
zdañ, formu³ gnostycznych tu i tam rozsianych, jak
„JedŸmy, nikt nie wo³a”), gdy¿ Ostatni Zajazd na Litwie
128 Zau³ek pokory

jest opowiadaniem, z niewa¿nymi rymami i b³yskotliw¹


proz¹. I mniejsz¹ do Herberta, w którego „uczciwoœæ”
bardziej wierzê ni¿ w koturny czy okruszkowe tragar-
stwo kulturowe innych, tych co to jednak, tu i tam, s³u¿y-
li okolicznoœciowym peanem, PRL-ow¹ dyspozycyjno-
œci¹, z której to wywijali siê okolicznoœciow¹ zdrad¹, bo
na szczêœcie byli zdrajcami. Trudno zapomnieæ, ¿e przed
koñcem jego ¿ycia, Berliñska Akademia Sztuk Piêknych
uzna³a (w 1950) dzie³o Heideggera za „czyst¹ poezjê”,
przez sam¹ krañcow¹ jego niejasnoœæ (niejasnoœæ – ¿e
tak powiem – bana³u) oraz przez „górny ton”, podczas
gdy to jasnoœæ i „dolny ton” by³y tym, w czym myœliciel
w szwabskich spodenkach siê spe³ni³ (jego s³owa) jako
nazistowski rektor Uniwersytetu we Fryburgu i reorgani-
zator uczelni w duchu „dzie³a Adolfa Hitlera”, niekiedy
donosiciel i zdrajca swych ¿ydowskich mentorów (Hus-
serl), jak i obarczonych nie-aryjskimi ¿onami „braci”
w myœleniu (Jaspers).

W mitologii, z jak¹ mam siê uporaæ, mój czas jest mniej za-
wi³y i bardziej zwarty ni¿ ten, z którym boryka³ siê mój oj-
ciec. Na ojcowym przebiegu zawa¿y³y dwa dwory, rodzin-
ny ojca i rodzinny matki, i dwie inteligenckie eksplozje,
w pokoleniu mojego dziadka po mieczu, jak i w pokoleniu
mojej babki po mieczu (nie licz¹c samej babki, teozofki,
antropozofki i wielbicielki Weiningera, którego „P³eæ
i charakter” ustawia³a znak równania pomiêdzy zdradziec-
k¹ pustk¹ kobiecoœci i zdradzieck¹ pustk¹ ¿ydostwa – We-
ininger by³ ¯ydem, i pope³ni³ po napisaniu ksi¹¿ki samo-
bójstwo), i jej bystrej i wykszta³conej siostry-nauczycielki,
Têgoryjec 129

w której siê mój dziadek kocha³, ¿yj¹c w osobliwym ména-


ge à trois. M³ynne pod Limanow¹ wyda³o Jerzego („Eros
i Psyche” i „Na srebrnym Globie”), i wyda³o Zygmunta.
Zygmunt zmar³ w 1949 w domowym, komunistycznym
areszcie, opluty za swe wo³ania o prawdê dla prawdy; Jerzy
zgin¹³ w Legionach Pi³sudskiego, za m³odo, jak wszyscy
gin¹cy. W kieszeni munduru mia³ niedopisany wiersz do
swego synka. Z dworu babki w Dobromilu podobnie zgi-
n¹³, pod Konarami, jej dziewiêtnastoletni brat, po którym
pradziadek nosi³ do œmierci maciejówkê.

Pradziadkowie byli obaj szlachcicami na gospodarstwie,


Wiœniowski i Szeliga-¯u³awski, i podobne hodowali w¹-
siska i milczenie. W pokoleniu nastêpnym Zygmunt no-
si³ w¹sy, ale g³adko ogolony Jerzy preferowa³ ju¿ tylko
cwikiery. Mój dziadek kontynuowa³ w¹satoœæ, inni bra-
cia (by³o ich dziewiêcioro w domu) nie. W pokoleniu
mojego ojca jego brat architekt w¹sy zachowa³, ojciec
nie, choæ siê do nich stale na staroœæ przymierza³. W¹sy
kultywowa³ malarz Jacek, ale Marek, Wawrzyniec i Ju-
liusz (malarz, kompozytor i poeta) byli wygoleni. Ja,
w pokoleniu nastêpnym (wszyscy oni siê chowali pod
jednym dachem wielkiego dworzyszcza) nie golê siê tyl-
ko, gdy robiê filmy, to znaczy gdy jestem w najbezpiecz-
niejszym punkcie poœrodku, miêdzy pretensj¹ Powagi
a niepowag¹ Rozrywki, w miejscu odleg³ym najbardziej
od terroryzmu, a przecie¿ gdzie u¿ywa siê bezwstyd-
nych (terrorystycznych) metod uwodzenia (uroda
gwiazd, snobizm obowi¹zkowego bycia an courant),
w splocie ambiwalencji kultury samej (bo co to jest kul-
130 Zau³ek pokory

turalnoœæ?) w domenie fa³szu. Inteligenckie kino jest te-


renem takiej samej zdradzieckoœci jak wszelka sztuka:
patrz Eisenstein zmyœlaj¹cy szturm na Pa³ac Zimowy
w 1917 („Oktiabr”), czy sprzedajne koniecznoœci euro-
pejskich wykszta³ceñców (Langa, Murnaua, Boles³aw-
skiego) w Hollywoodzie; na arenie wreszcie technologii,
to znaczy sztuki najbardziej zale¿nej od skoków fizykal-
nego pomys³u, ale te¿ sztuki, która jako jedyna (co wa¿-
niejsze) wskazuje na cele swej technologii, na sens ca³e-
go naszego rozwoju (frywolnoϾ celu technologii),
niejako we frywolnym punkcie celu œwiata, opisanym
nie „¿argonem poezji” , bo poezja buja, ale proz¹ rapor-
tu z przysz³ej rzeczywistoœci.

Celem tym bowiem wydaje siê w przemo¿nym sensie


rozrywka. D¹¿eniem – czas wolny. Broñ Bo¿e, by pozo-
sta³ ogo³ocony: karmiony przez technologiê, której dwo-
ma innymi kierunkami by³y wojskowoœæ i medycyna. Po
kilka godzin dziennie przed telewizorem, ju¿ teraz. Teraz
k³opotem drugorzêdnym wydaje siê zdefiniowanie, co
kogo rozrywa. Uzyskana lekkoϾ technologiczna, jej
bezinteresowna (to my jesteœmy interesowni) pustota,
ka¿¹ siê uœmiechn¹æ, a nie zamartwiæ. Posêpnie, szkara-
dnie pobrzmiewa³o w uszach has³o „cywilizacji pracy”.
Jako dziwotwór „ludzie pracy”. Definicja „proletariatu”.
Oskar¿enie: bezrobotny. Wyrok: stary. Etosy – i Erosy –
s³aboœci czy staroœci przesta³y byæ godne respektu. Wie-
kowi i bezdomni w najlepszym wypadku zbierani s¹ po
przytuliskach, gdzie niecierpliwi¹ siê nad nimi „sio-
stry”, i Ÿle p³atni opiekunowie. Zbiorczym punktem
Têgoryjec 131

(wodopojem) sta³ siê ekran, a waœnie, bezsilnie brutalne,


wybuchaj¹ o to, co dziœ siê bêdzie ogl¹daæ na jakimœ ka-
nale: telewizory króluj¹ w wiêzieniach. Moja ¿ona ostat-
nia jest aktork¹, i przeczyta³em o niej w piœmie telewi-
zyjnym, jak to przyst¹pienie jej do mojej rodziny nas
unobilitowa³o, podczas gdy to ona – gwiazda ekranów –
pochodzi z bezradnego proletariatu, a herb szlachectwa
nadaliœmy jej my, ciemni ziemianie z drewnianego dwo-
rzyszcza, którzeœmy do sztuk siê dobili, zaœ w nich zgo-
dnie kultywujemy ajdemoniê.

Gdzie jest kino. Rozprzestrzeniaj¹ce siê kino. Gdzie jest


fikcja. Kino, aczkolwiek niekiedy werydyczne, spraw-
dzalne, wówczas poruszaj¹ce (wzmo¿one poczucie ¿y-
cia) w nas wzruszenie, jest dalekie od naprawdziwoœci.
Naprawdziwoœæ jest wtedy, gdy gwoli rozerwania nudz¹-
cych siê mas (przeto mog¹cych zagroziæ porz¹dkowi)
w³adze wystawiaj¹ igrce cyrkowe, na których naprawdê
zabija siê tysi¹ce – dos³ownie – zwierz¹t „dzikich”, eg-
zotycznych, wydaj¹cych siê tylko bestiami. Naprawdzi-
woœæ to wtedy, gdy cesarz schodzi w arenê, by udawaæ
gladiatora, lub (œciœle chroniony) szyæ z ³uku do guŸców
i ¿yraf. Naprawdziwoœci¹ jest katowanie byków w corri-
dzie, pod historycznymi pretekstami religii Blubo („Blut
und Boden”), i w oparach mêskiego Militaryzmu. Na-
prawdziwoœci¹ jest korzystanie z igrzysk dla pokazowe-
go wytêpienia szkodliwych, nudnych, prymitywnych
sekt, budz¹cych wstrêt prostactwem i nieuctwem, i wiel-
bieniem jakiegoœ ¿ydowskiego proroka, podobno syna
cieœli i fryzjerki, w dodatku nieœlubnego, jak mówi¹,
132 Zau³ek pokory

sp³odzonego z legionist¹ o imieniu Pandora (rzymskie


„Ewangelie Getta”). Jest groza w naprawdziwoœci. Bo
potomkowie – duchowni – sekty bêd¹ publicznie na-
prawdziwoœæ kontynuowaæ, pal¹c z kolei na stosach
tych, co wadliwie siê sprzeciwiaj¹, znów ku pouczaj¹cej
rozrywce t³umu. W Chinach egzekucje s¹ po dziœ dzieñ
publiczne, podobnie jest w Afganistanie. Rewolucja
francuska (Terror), ustawi³a gilotynê na najwiêkszym,
najludniejszym placu. Gdy w³adza dostarcza rozrywki,
zapanowuje nad myœlami. Ale w komunizmie, w PRL,
kino by³o pañstwowe, a publicznoœæ widzia³a w filmach
co innego ni¿ pretekst, dla którego by³o tworzone. Krew
jest naprawdê. W³adza te¿. Kino nie.

Dlatego je lubi³em. Dlatego tak chcia³em je uprawiaæ.


Gdy mia³em dziewiêtnaœcie lat, i by³em na studiach filo-
zoficznych, napisa³em esej pod tytu³em „Cz³owiek po-
zbawiony dobroci”, bo wci¹¿ rozumia³em œwiat jako z³y,
a sposobem wyœlizgniêcia siê z „pado³u ³ez” zdawa³o siê
dotarcie do ³ask kina. Do jasnej polany poœrodku nie-
przychylnego lasu. Ci, co kino oskar¿aj¹ o propagowa-
nie amoralnoœci czy gwa³tu, o bezwstydne podawanie
m³odym g³owom wzorców morderczych, ci co pragn¹
cenzurowaæ i zakazywaæ, s¹ niedomyœlnymi hipokryta-
mi. Dobra m³oda g³owa dobrze rozumie fikcyjnoœæ fil-
mu. Z³a m³oda g³owa, duszno lub w pustce uporz¹dko-
wana – nie. Ta druga wst¹pi do ka¿dej partii, w³o¿y
ka¿dy mundur, ogoli ³eb na ka¿dy wzór, wytatuuje sobie
na skórze ka¿de has³o. Widz ¿yje w realnoœci, jak¹ wy-
tworzy³o spo³eczeñstwo, nawet gdy w buncie przeciw
Têgoryjec 133

niej. Pierwsza g³owa uchyli siê od realnoœci dziêki fikcji,


czyli tworzeniu. Ambiwalencja, ka¿¹ca tworzyæ raporty
z rzeczywistoœci ubrane w szaty spektaklu, wytyka tylko
palcem strach, doœwiadczony strach przed rzeczywisto-
œci¹. Otó¿ fikcji nie uprawia siê w odwrocie od niej, ale
w poczuciu wspó³w³asnoœci, wspó³¿ycia, wspó³-z-rze-
czywistoœci¹ obywatelstwa, czyli w mniej lub bardziej
œwiadomym poczuciu demokracji.

Demokracja bowiem jest presj¹ na w³adzê, by nie prze-


szkadza³a w rozrywce. W rozmna¿aniu siê i postêpie
wzd³u¿, wszerz, w bok technologii, która ow¹ rozrywkê
unadzwyczajni³a i uzwyczajnia, rozdaj¹c j¹ coraz wiêk-
szej iloœci ludzi. Czy odczuwaæ wobec nich, czy odczu-
waæ dla niej (rozrywki, technologii) pogardê? Pluæ na
maluczkich i uwa¿aæ rozrywaczy za eksploatatorów, wy-
zyskiwaczy ich nudy egzystencjalnej, ich maluczkoœci
w³aœnie? Kto sobie przyznaje prawo do pogardy? Elita?
Jaka¿ to elita, skoro, jak napisa³ syn górnika, D.H. Law-
rence, „prawdziw¹ arystokracj¹ jest tylko arystokracja
ducha”! Ka¿dy mo¿e zostaæ arystokrat¹, jeœli jego chêæ
stypuluje otwartoœæ zamiast zamkniêcia, bo tylko otwar-
cie przyzywa dobroæ cywilizacji cywilizowanej. Frustra-
cja bezfikcyjna (bez kina) daje rezultaty bezwzglêdnie
gorsze: brutalnoœæ zawiera siê ju¿ w j¹drze naszego po-
bytu tu i teraz, w lesie otaczaj¹cym polanê cywilizacji.
Ile filmów ogl¹dali SS-mani w Auschwitz, kaci na £u-
biance? Nie mieli czasu. Nie mieli w³asnego czasu.
W ³agrach, za krêgiem polarnym, filmy pokazywano
niekiedy zekom, by ich zmiêkczyæ. Kaci byli w niewoli
134 Zau³ek pokory

naprawdziwoœci, czyli torturowania. Cudza œmieræ by³a


im lekka: nie by³o widowni dla niej, widowni w³aœnie.
Ewentualn¹ widowniê przecie¿ tak¿e likwidowano.

A filmy „dokumentalne”? Gdy propagandyœci antysemi-


tyzmu niemieckiego nakrêcili w warszawskim getcie do-
kument maj¹cy na celu ukazanie, co ¯ydzi potrafi¹ sami
ze sob¹ (œmierci g³odowe; trupy na ulicach nagie, t³uste
knajpy; w³asna policja; prostytutki; wszy; kradn¹ce
dzieci) zrobiæ, nie oœmielili siê, mimo zrêcznej re¿yser-
ki, filmu dokoñczyæ, ani tym bardziej pokazaæ. Raport
z rzeczywistoœci, choæ zawiera³ w sobie teatralizacjê, by³
za naprawdziwy! Gdyby Hitler nakaza³ zrobienie filmu
o zagazowywaniu ludzi w Auschwitz, jest prawdopodob-
ne, ¿e ma³o kto by w komorach zgin¹³ naprawdê. Tak jak
koniecznoœæ ambiwalencji, wyg³aszam tu pochwa³ê ki-
na, bo lubi¹c – o, jak¿e ja j¹ od narodzenia lubiê – rze-
czywistoœæ mojego tu przebywania, widzê umajenie
owej bytnoœci, kwiaty na s³onecznej ³¹ce w fikcji, i cie-
szê siê, ¿e mogê j¹ ch³on¹æ i wytwarzaæ. Myœlê, ¿e tak
nale¿y siê zachowywaæ wobec œwiata, by œwiat móg³ wy-
kazaæ siê w zamian sw¹ dwuznaczn¹ i dziwn¹ urod¹. Nie
sposób nie widzieæ, jak fikcja przyczyni³a siê do klêski
komunizmu, jak technologiczny (filmowy) prezydent
USA, Reagan, œmia³ wyprodukowaæ najœmielszy z hol-
lywoodzkich dziwotworowych (futurystycznych) scena-
riuszy: projekt wojen gwiezdnych, i jak okaza³o siê, ¿e
samo to widmo, samo wejrzenie w amerykañsk¹ fanta-
smagoryczn¹ mo¿liwoœæ, przecie¿ tyle razy wykazan¹
na ekranie fikcji, a teraz wcielon¹ w konkretny bud¿et
Têgoryjec 135

Pañstwa (którego pierwszym Ÿród³em napêdowym sta³


siê w³aœnie przemys³ kina, telewizji, komputerów: prze-
mys³ obrazków) wystarczy³o, by zapad³y siê, przesta³y
istnieæ nadnaturalnie, nagle, ku zdumieniu, mizantropij-
ne nogi naukowego ustroju nudy i wiêzienia, wiêzienia
i nudy, szaroœci i bez-zdrowia i rozrywki obracaj¹cej
nêdznym cia³kiem tego, co wszystkim wiadome.

Cz³ecza wolnoœæ uzale¿niona jest, o paradoksie (ilu¿ na-


biedzi³o siê, by myœleæ na opak, i rwaæ szaty przed zniewo-
leniem technologicznym, jakie na nas czeka) dok³adnie
uzale¿niona od wolnoœci jego technologii. Kto na ni¹ po-
stawi³, wygra³. Kto samego z³o¿enia obu s³ów nie poj¹³, bo
do ka¿dego z nich podchodzi³ z czujn¹ pogard¹, kto uwa-
¿a³, ¿e cz³owiek jest besti¹, czyli bydlêciem – blond lub
kurnosym – s³u¿¹cym Pañstwu, a nie pozwala³ na wolnoœæ
myœlenia o a-pañstwowej dziwnoœci zjawisk tego œwiata,
czyli na uprawianie fikcji raportuj¹cej prawdê o rzeczywi-
stoœci takiej, jak¹ przynosi technologiczny wynalazek,
oparty na bezpañstwowej intuicji, na tajemnicy – wci¹¿ –
k³opotliwego i dociekliwego naszego myœlenia, na irra-
cjonalnoœci, na kinie, ten zatchn¹³ siê, zasta³ i zgni³, umie-
j¹c na zaœ wytworzyæ tylko nowe, szczególnie przykre for-
my wyzysku, bandytyzmu, wulgarnoœci i rozpaczy. Nic
nie jest wulgarne w kinie: wulgarnoœæ a z³y gust, wulgar-
noϾ a pospolitoϾ, wulgarnoϾ a seksualnoϾ to nie to sa-
mo. Czy wulgarnym aktorem by³ Reagan, wierz¹cy w ka¿-
d¹ rolê, jak¹ w filmach zagra³, bohater ekranowych bitew,
czy wulgarne by³y jego przewagi, i jego o sobie, i o nas,
przekonania? Tylko aktor – aktorus – realnych Wojen
136 Zau³ek pokory

Gwiezdnych móg³ nazwaæ Rosjê Imperium Z³a. Czy bar-


dzo siê myli³? Kolejnym licem paradoksu sta³o siê, ¿e tyl-
ko aktor, który zszed³ z bezkarnej fikcji ekranu móg³ wy-
wo³aæ u przeciwnika taki strach. A te¿ znaczy³o to tylko,
¿e terroryœci, tyrani, psychopatologwie (Hitler, Stalin,
Mao, Kim-Ir-Sen) i ich ewidentne gwiazdorstwo, ich cha-
ryzmatyczny talent narzucania siê i przekonywania mi³o-
snego do siebie, podpatrzony przez tych wielbicieli kina
na ekranie, staje siê zbrodniczy, gdy z ekranu schodzi,
straszny, gdy dzia³a w naprawdziwoœci, bo ona jest od-
wrotna do ekranowej polany. Strach jest s³owem okreœla-
j¹cym najohydniejszy stan, zgo³a najsilniej wrogi temu,
jaki przyobiecuje humanizm.
6

Œwiêty Andrzej
Sztuczny
O
czywiœcie, zale¿y, którym okiem patrzysz. Mo¿na
tym, co nie potrafi widzieæ. Wtedy strasznoœæ Hi-
tlera pozostaje niewyt³umaczalna. Ale legenda, ¿e
prze¿y³, zaszy³ siê, jak jego podw³adni (Eichmann, Bor-
mann czy Mengele) w Ameryce Po³udniowej, mo¿liwa.
Upiory z³a, a nie Gombrowicz, skry³y siê na przedmie-
œciach Buenos Aires, w d¿ungli Parany, pod fotelem dyk-
tatora Stroessnera. Ju¿ siostra Nietzschego (filozofa od
Blond Bestii i koñcowego maryjnego szaleñstwa) zak³a-
da³a nad Amazonk¹, gdzie te¿ by³em, kolonie przysz³ych
nazistów. Gdy szuka siê zabobonu, mo¿na uwierzyæ, ¿e
gwiazdorstwo jawi siê talentem diabelskim, przewrot-
nym, czymœ równie szmat³awym, co poci¹gaj¹cym, jak
Hollywood. Widoczny ektoplazm, wyp³ywaj¹cy z ust
krzycz¹cego Hitlera, bia³e jego oczy, kobiecy przedzia³ek
i nastroszony w¹sik, tu¿ obok ciemnoplisowanych oczek
Stalina, jego dziobatej twarzy, ³ysienia, przykurczonej se-
minaryjnej rêki, statecznie odk³adaj¹cej szklaneczkê
z wod¹ na trybunie, po ka¿dym roztropnym zdaniu prze-
mówienia. Ich sekrety, rodowodowe, nêdzarskie, seksual-
ne, koprofagiczne (Hitler i m³ode kobiety, którym kaza³ na
siebie oddawaæ fekalia; degraduj¹ce obyczaje holly-
woodzkich producentów – Harry Cohn, zwany Bia³ym
140 Zau³ek pokory

Gównem – orgietki beriowskie i pochwytywanie dziew-


czyn na ulicach Moskwy) mog¹ siê ze sob¹ splataæ tak, ¿e-
by siê wydaæ podobne, emanacj¹ z³a tego samego, tego,
o którym siê wie, póki o nie nie zapytasz.

A przecie¿. Eros dyktatorów (owszem, byli erotyczni)


i Eros kina mog¹ byæ podobne, cele ich s¹ przeciwstawne.
To nie idealizacja, to spojrzenie z potrzebn¹ ironi¹. Cyrk
kina zabija bardzo rzadko, skromnoœæ dyktatorów bez
ustania. Z³o jest ich produkcj¹. Moja nieprzemakalnoœæ na
poezjê, czy le¿y w samym rodowodzie s³owa produkcja,
co po grecku mówi siê: poiesis. Wyczuwam u poetów sa-
modurne zatrzymanie siê inteligencji tu¿ po wyproduko-
waniu wiersza i jego macaj¹cej iluminacji: jakby to wy-
starcza³o. Dalej nie trzeba, dalej by³aby praca, rzetelnoœæ,
uwaga, s³owem: proza. Proza siê tam uparcie zaczyna,
gdzie genialnoœæ poety siê koñczy. Argumentem równie¿
by³oby, ¿e znam olbrzymi¹ iloœæ wierszy napisanych ku
chwale z³ej sprawy – wierszy dobrych – a niezmiernie ma-
³o dobrej prozy w tym kierunku napiêtej. Oczywiœcie, to
te¿ uproszczenie, ufrywolnienie tematu, lub jego idealiza-
cja. Ale proszê, co mamy potocznie idealizowaæ? Rozpa-
san¹ pó³g³ówkê, zaczynaj¹c¹ w katedrze jako ksiê¿na Wa-
lii, koñcz¹c¹ pod mostem (w tunelu) w limuzynie
arabskiego playboya, handlarza mod¹, z pijanym szofe-
rem i hord¹ wytresowanych przez siebie w pogoni papa-
razzich? Potrzeba idealizacji jest potrzeb¹ kochania: wór
ca³y z kochaniem nosimy na grzbiecie, i tak go na kogoœ –
na coœ – zrzucimy. W rzadkim niezmiernie przypadku na
kogoœ – coœ – co jest tego warte.
Œwiêty Andrzej Sztuczny 141

S³owa „kochaæ” u¿ywam ze skrajn¹ ostro¿noœci¹. Mo¿e


dlatego, ¿e obserwowa³em, z jak¹ iloœci¹ mi³oœci (iluzji,
pok¹sañ, zamkniêæ oczu) mój ojciec siê boryka³, zanim
doszed³ do stadium paratnahamsy, ³abêdzia, co jak twier-
dz¹ Hindusi, jest ostatnim stadium opuszczenia (sanya-
sy): stanu wspó³czucia i ³agodnoœci i dobrodusznej apro-
baty dla tego, co pod rêk¹, i dojmuj¹cej nostalgii za
niewinnym sob¹, tym co pojawia³ siê i zanika³, zawieru-
szy³, w dzieciñstwie jak i staroœci. Dopiero wtedy odrodzi-
³o siê uczucie miêdzy nami (ja by³em „w ziemi tu³aczki, na
Wschód od Edenu” Gen 4:16). Przedtem ojciec ciska³ po
œcianach mój raport z rzeczywistoœci niewygodnej („das
Unbehagen in der Kultur” u Freuda) – „Lity bór” – praw-
dziwy nie jak donos, ale jak kompilacja ubrana w teatral-
ny strój, okreœlaj¹ca siê wyraŸnie i gwoli rozrywki, która
nie by³aby go³os³owiem, i gwoli pamiêci, która by zanik³a
i uniewa¿ni³a. Reporta¿ jest wa¿ny dla mnie. Filmy zacz¹-
³em robiæ dla reporta¿owania i ¿eby nie byæ w „uszczupla-
j¹cej”, kalecz¹cej naprawdziwoœci, jakbym ju¿ wtedy
wiedzia³, ¿e jakkolwiek bym ucieka³ przed ni¹, umkn¹æ jej
nie mogê. Z tego siê wyt³umaczê. Lekcjê moraln¹ mo¿na
wysnuæ z ka¿dej bajki, nawet takiej, która rêkoma i noga-
mi siê zapiera, ¿e jej wcale nie zawiera. Ale moralna lek-
cja nie mo¿e byæ tematem sztuki. Dlatego wychodzê z kin,
gdzie mnie boleœciwi pó³myœliciele umoralniaj¹. Dlatego
wolê frywolnoœæ powagi, w lekkoœci odwracaj¹cej siê ple-
cami – i kicaj¹cej gdzie indziej – gdy zetknie siê z groz¹
systematu. Filmy robi³em z powodów najmniej stabil-
nych, no i po studiach nie od razu: d³ugo mi by³o dojrze-
waæ do w³asnej niedojrza³oœci. Dojrza³y film – to œmieræ.
142 Zau³ek pokory

Film o zatrutej bia³kiem wszowym krwi mojego ojca, bo


z niej jestem, zrobi³em, gdy komuniœci wygrywali wojnê
na ekranach, GL-owski proletariat walczy³, a inteligenc-
ka braæ by³a wci¹¿ i pozostawa³a coraz bardziej zaplu-
tym kar³em reakcji. To by³a moja kasta. Zrobi³em film
o takich, co czytaj¹ Prousta i id¹ na lorach w ³agry, i sa-
moczynnie s¹ w ruchu oporu, choæ nie uczono ich ludzi
zabijaæ. Ale zrobi³em film nade wszystko o wszach.
Wszy by³y powodem, nie samoloty i czo³gi: wszy chore
na tyfus s¹ rubinowe pod mikroskopem. Szlachetna, kry-
szta³owa czerwieñ przeœwietla ich delikatne brzuszki.
Drewniane klateczki, w których siê je przytwierdza na
udach, s¹ dzie³ami sztuki: wypolerowane manipulacj¹,
z maleñkimi zawiasami i zatrzaskami niby piórniczki.
Wszy dobieraj¹ siê do skóry przez jedwabn¹ œciankê cie-
niuchn¹ i przeŸroczyst¹. Udo kobiece, kszta³tne udo, jest
bia³e. Dyrektor Instytutu, który metodê uodpornienia
Europy na tyfus wynalaz³ – profesor Weiss – by³ amato-
rem-³ucznikiem, i z ³uku strzela³ w ogrodzie. Przez ca³¹
okupacjê zdarzy³y siê trzy wypadki – na dziesiêæ tysiêcy
pracuj¹cych, w wiêkszoœci skierowanych do Instytutu
przez AK – aresztowania.

Ojciec przez to mia³ kartki ¿ywnoœciowe i papiery, i sta-


³e gor¹czki, humory i zapaœci. Który z tych stanów po-
pchn¹³ go do Lublina, „Rzeczypospolitej”, do zdobywa-
nia berliñskiego zoo, do literatury, do nas? Bierut rzuci³
jego „Ostatni¹ Europ¹” o pod³ogê, ale ona – ostatnia
w owym czasie krwawej lepkoœci – by³a napisana je-
szcze przy wszach, w lwowskim czasie. Potem ojciec na-
Œwiêty Andrzej Sztuczny 143

pisa³ „Rzekê Czerwon¹”, o wojnie komunistyczno-fran-


cuskiej w Wietnamie, i dosta³ od Bieruta Nagrodê Pañ-
stwow¹. Pisa³ j¹ w Pradze Czeskiej, na dobrowolnym
odes³aniu, w którym tkwi³, by nie zostaæ emigrantem
w Pary¿u (nie ten charakter, nie ta zdrada), ani œwiad-
kiem w Polsce dobijania jego przedwojennej formacji za
s³u¿bê w AK. A mo¿e z wygody: ni to, ni sio, z lenistwa,
z u³atwienia sobie egzystencji, z biologizmu uratowane-
go od szponów Historii: ogród, s³u¿ba, spokój ambiwa-
lencji, choæ nie œmierci: spokój samotniczego spacero-
wania. Czy tak? Przecie¿ gdy spozieram na listê tego,
z czym mia³ siê pasowaæ, ze s³u¿ebnoœci¹ i poczuciem
przemijania i tym, co owe czyni³y z jego sercem, sumie-
niem, z jego tchórzostwem czy odraz¹, z jego rzemieœln¹
rzetelnoœci¹ i myœlowym rozdwojeniem, i porównam to
z moj¹ list¹ (wobec czego ja mia³em siê zachowaæ), jego
wydaje siê tragiczna, moja zaledwie ma³o ³atwa. Trage-
dia jest wtedy, gdy nie mo¿esz siê wywik³aæ, bo nast¹pi-
³o coœ, co siê nie odstanie. Kiedy? Co? W chwili zdrady
AK, ucieczki ze Lwowa, zamiany jednego, ³agodnego
charakteru, pisz¹cego do lewackiej („Sygna³y”) prasy
melancholijne wiersze, a nagle zatrutego jadem wszo-
wym i mas¹ trupiego jadu woko³o, w niegodn¹ brutal-
noœæ, w gwa³t drugiego? Wieczorem dojrza³ do trzeciego.
Mo¿e dojrzenie by³o wejrzeniem w oczy œmierci nie cu-
dzej, ale swojej pogodnej w³asnej.

Œwiêty Andrzej od Sztuk (Saint-André-des-Arts), Œwiêty


Andrzej Sztuczny – jak Matka Boska Polna czy Œwiêty
Maksym Wyznawca – bo jest taka uliczka w Pary¿u, w¹-
144 Zau³ek pokory

ska i wij¹ca siê przez ³aciñsk¹ dzielnicê równolegle do Se-


kwany. Przechodzi³em ni¹ czêsto w czasie studiów,
i póŸniej, po skomercjalizowaniu (ciuchy i greckie ¿ar³o),
bo zosta³ na niej antykwariat historyczny, od pokoleñ
z profesjonaln¹ pasj¹ prowadzony, gdzie mog³em kupiæ
ksi¹¿ki o Polsce. To na tej ulicy (zachowa³o siê te¿ na niej
kilka niewielkich kin ambitniejszej, wiêc biedniejszej ma-
œci) pokazywano „Trzeci¹ czêœæ nocy”, mój wszawy film
o Lwowie. Ja, pomiêdzy jednym a drugim spacerem,
wróci³em (bo pojecha³em samopas) do Warszawy, i sta³em
siê asystentem Wajdy. Nie tylko podziwia³em jego filmy:
by³em stale zaskoczony ich dziwnoœci¹. Trafianiem
w dziwnoœæ czasów („Popió³ i diament”), miejsc („Ka-
na³”), anegdoty („Lotna”): nawet z³y gust Wajdy by³ nie-
daleki oryginalnoœci, móg³ sobie on nañ pozwoliæ: krzy¿
do góry nogami wisz¹cy (i skrzypi¹cy) podczas nocnej
w ruinach koœcio³a, erotycznej (tak j¹ pamiêtam) rozmo-
wy: to wklei³o mi siê w pamiêæ jako znak nieprzekraczal-
nej granicy smaku, czyli Jakoœci, która tu pusto i agresyw-
nie zazgrzyta³a. Lekcja by³a na tak, i na nie.

W przemo¿nym stopniu na tak. Zyska³em starszego brata,


ojczyznê, rodzinê artystyczn¹, dom, œrodowisko, zawód,
zajêcie, przekonanie. Czym ono by³o, owo przekonanie?
Otó¿ niczym nadzwyczajnym: zakotwiczeniem dorasta-
j¹cego szlachectwa w osoczu starszych, ju¿ prawie wyli-
zanych z pok¹sania, wnet uzdrawiaj¹cych siê na nowe
podzia³y. By³ 59 rok, jedna z cyrkomwolucji komunizmu,
który wahad³owym, oskrzelim ruchem sprê¿ania i wyde-
chu posuwa³ m¹twê ku w³asnemu upadkowi. Naturalnie
Œwiêty Andrzej Sztuczny 145

w tym by³em, naturalnie – bez w¹tpliwoœci – bra³em


udzia³. By³em zbyt sterroryzowany dzieciñstwem, zbyt
ucywilizowany ksi¹¿kami, kinem i skutecznym milcze-
niem ojca, by k¹paæ siê w marginesach, szukaæ dla siebie
miejsc skrajnych. Nie by³o to rozwi¹zaniem, bo sztuka nie
jest od rozwi¹zywania, jest od raportowania o rzeczywi-
stoœci pod mask¹ estetyzmu, seksu, rozrywki (uprawianie
sztuki nieestetycznej jest takim¿e estetyzowaniem, jak
nie-wiara w Boga jest form¹ wierzenia): by³o sposobem.
Pierwszy mój film przeœlizgn¹³ siê przez kaudyjskie wi-
d³y, ale ju¿ doborowe chmury ciemniactwa i cynizmu
(„Szpilki”, Ka³u¿yñski, „Sztandar M³odych”) zbiera³y siê
nad tym, co mia³o byæ dalej. O czym nie myœla³em wcale,
robi¹c swój drugi film, „Diab³a”.

To by³ film o 1968 roku. O marcu studenckich rozru-


chów, podsyconych przez ¿¹dn¹ w³adzy frakcjê nacjo-
nal-têpaków, przeciw têpakom ¿ydowskim i wiejskim.
Manglabitów (pa³karzy) przeciw dzier¿¹cym stery. Ja
„Diab³a” nakrêci³em w dekoracjach schy³ku Rzeczypo-
spolitej, w okresie drugiego rozbioru. ¯e niby. Z Mo-
skwy przylecia³a Furcewa (minister) i gniewnie po³aja³a
tych, co moje bezeceñstwo przeœlepili, i przykaza³a usu-
n¹æ tych, co za nie lekkomyœlnie odpowiedzieli, z cz³on-
kiem Biura Politycznego (tak siê to nazywa³o) Tejchm¹
w³¹cznie, który na tym filmie straci³ noszon¹ w plecaku
pa³kê przysz³ego Pierwszego Sekretarza. Ze mn¹ nie
rozmawiano. By³em nienaturalny. By³em zdrajc¹, tak,
ale kogo i czego? Nikt ze „œrodowiska”, nikt z tak zwa-
nego Ksiêstwa Warszawskiego (okreœlenie Zbyszka Cy-
146 Zau³ek pokory

bulskiego) nie stan¹³ w mojej obronie. Wyda³o mi siê to


zrozumia³e, i pozosta³o w pamiêci, jak wszystko, czym
siê karmi³em, jak wszystko, co wiedzia³em, miast go³o-
s³ownoœci, o charakterze i Jakoœci tych, co tu i teraz.

By³em szpiegiem sk³adaj¹cym raport dobremu Bogu,


ukrytemu za Bogiem uzurpatorem. Ucieka³em od komu-
nistów i ich ulicy, tramwaju, morale, rechotu i zak³ama-
nia. Od splotu b³ota z p³otem, od no¿owników, jak i od
spokoju. Emablowa³em dziewczyny bardzo piêkne
i m³ode, i mo¿liwie nieskorumpowane. Bardzo siê
ba³em. Przez ca³y czas asystanatu przegryza³em siê
w Warszawie przez studia równoleg³e i równoleg³e
próby pisania. Mnie nigdy nie spotka³ atak frontalny: za-
wsze uboczny, z argumentem zafa³szowanym. Gdy napi-
sa³em pierwsz¹ sw¹ ksi¹¿kê, powieœæ „Kino” (rzecz ja-
sna), zatrzymano j¹, bo zabierano siê do ostatniego
pogromu ¿ydowskiej inteligencji, s³u¿ebnej czy wcale,
do kolejnego rozliczania siê chamów z ciemniakami, ze
œrodowiskami wci¹¿ s³u¿ebnymi, ale ju¿ petycjonuj¹cy-
mi o minimum, z gettem i jego wcieleniami, a ja o tym
w³aœnie, wiedziony aberracyjnym bezwzglêdnym nosem
robienia tego, czego w danej chwili robiæ nie nale¿y (na-
le¿y, tyle ¿e siê p³aci), „Kino” napisa³em. Zreszt¹ wszy-
stko jedno, kto bi³, kto uderza³: gdy wydrukowano mi
pierwsze wiersze we „Wspó³czesnoœci”, naplu³ na nas
nie-rymuj¹cych (?) andrusów S³onimski, a gdy pisa³em
felietony z planu filmu „Popio³y”, gdzie z dnia na dzieñ
widzia³em, jak Wajda porwa³ siê na coœ, co by³o mu nie
tylko obce, ale wrêcz nieznane: ¯eromsk¹ szlacheck¹ le-
Œwiêty Andrzej Sztuczny 147

wicowoœæ i gor¹czkê rozdwojenia wobec Cesarza i bla-


sków, jakie ów pierwszy modernista wniós³ w nasz¹ za-
œciankowoœæ („popatrz Basiu”), i rzezi i spustoszenia, ja-
kiego dokona³, wiêc gdy ba³wochwalstwo asystenckie
nie chcia³o mi wejœæ pod pióro, napad³ mnie natomiast
za arogancjê wyznawca heglowskiego pozytywizmu
(dobre jest to, co jest), potomek twórcy Golema, uczone-
go rabina Loewa, KTToeplitz.

Potem posypa³y siê filmy inne. Wyjechany do Pary¿a


(moi rodzice wrócili do „centrali”, a ojca upokarzali
hunwejbini w partyzanckich bryczesach, ci sami, co
urz¹dzili proces ostatnim rzemieœlniczo-¿ydowskim
„producentom”, Hagerowi, Szyndlerowi, Toeplitzowi
[Jerzemu], be³kocz¹c o duszy – o jak¿e nie znoszê tego
s³owa w plugawych ustach obracanego – proces przypo-
minaj¹cy mi ZMP-owskie zamachy na moj¹ skórê), zgo-
dzi³em siê zrobiæ film o amoralnym pó³œwiatku, dlatego
¿e bohaterem by³ nieuk, fotograf obfotografuj¹cy per-
wersje, który dla bezrobotnej aktorki czyni mi³oœnie gest
dobroci, zaœ tym gestem zabija jedynego dobrego cz³o-
wieka w jej ¿yciu, jej bezradnego mê¿a. Idiota siê k³a-
nia, i bêdzie siê k³ania³ (dobro czyni¹ce z³o) a¿ do filmu,
jaki w 1984 z samego „Idioty” wykona³em. Granic¹ do-
broci bywa idiotyzm, jak granic¹ rozdwojenia wiara
w jad, jakim siê zosta³o uk¹szonym. Nie umia³em byæ
ani po jednej, ani po drugiej stronie: fa³sz jest po to, by
trysnê³a prawda. Raport musi byæ prawdziwy, i nikt nie
mo¿e móc siê do niego przyczepiæ: nikt godny, oczywi-
œcie: nie piszê tu o padalcach.
148 Zau³ek pokory

Chocia¿. Tak wiele tego dzia³o siê w³aœnie w pó³œwiat-


kach. Gdy zaczêto o mnie dobrze pisaæ na Zachodzie
Europy, pozna³em prawdziwe pieni¹dze, czyli ludzi naj-
bogatszych. Ju¿ nie golemowi komuniœci, ale kapitaliœci
ze z³otym cygarem w ustach chcieli, podsuwaj¹c mi za-
robek na tacy, bym by³ zgodny z nimi, nie inny, robi³ to,
co z ich ¿¹dz wynika. Ku temu, a nawet ku oszukiwaniu
tego (artysta, powtarzam, wszêdzie jest oszustem) sk³a-
niaj¹ siê charaktery bardziej osobliwe: paru wœród nich
by³o Polakami. Ich twórczoœci potrzebny jest McGuffin:
tak Hitchcock, który na oszustwie zna³ siê bez politycz-
nego powodu, nazwa³ podstawowy chwyt (chochlik), na
który siê publicznoœæ, jak ryba na haczyk, nabiera. Na
przyk³ad: dwu mê¿czyzn spotyka siê w poci¹gu, i posta-
nawiaj¹ wymieniæ siê na zbrodnie: ka¿dy z nich ma ko-
goœ zawadzaj¹cego do sprz¹tniêcia. Jeden z mê¿czyzn
jest psychopat¹, i naprawdê zabija puszczaj¹c¹ siê ¿onê
drugiego. Ów drugi myœla³, ¿e to by³ ¿arcik, ot, a teraz
jest szanta¿owany. I tak dalej. Albo bez tak dalej: Mc-
Guffin jest tylko tym, czym jest ca³y film: wymian¹.
Moje McGuffiny nie nadawa³y siê organicznie do wy-
wo³ywania czyichkolwiek krwistych wypieków, ani na
blagê beztroski. Wszy we Lwowie by³y McGuffinem, ale
jakim? A policjant, zamieniaj¹cy siê w psa pod koniec
„Diab³a”? („Homo est brutum bestiale”). Moje McGuf-
finy by³y – narzuca³y mi siê – z nieoczywistoœci, z ka-
pryœnych obrze¿y myœlenia: na przyk³ad powodem do
nakrêcenia „Na srebrnym globie” by³o, ¿e trzeba pusty-
ni, by imitowaæ Ksiê¿yc. Najbli¿sza finansowo le¿a³a
w zad³u¿onej u PRL Mongolii. Powodem by³a Mongo-
Œwiêty Andrzej Sztuczny 149

lia, bo od zawsze chcia³em tam pojechaæ, ja, który nig-


dzie nie je¿d¿ê jako turysta. Mongolia dlatego, ¿e z jej
azjatyckiego serca jesteœmy, a w tym storturowanym ser-
cu kreatury komunistyczne przez Azjê wprowadzone do
mojego kraju rysuj¹ siê z ca³ym swym psychopatycz-
nym wypotwornieniem – na pustyni, w kryszta³owym
powietrzu i pod wielkim niebem – najwyraŸniej.

No ale co tu by³o wa¿niejsze, osobista (prywatna) fry-


wolnoœæ powodu, czy fakt, ¿e gdy tylko mog³em, do Pol-
ski z Pary¿a wróci³em, by nakrêciæ „Na srebrnym glo-
bie”? McGuffinem prywatnym by³o, ¿e od ma³ego
ba³em siê tej rodzinnej, ponurej, antyreligijnej, egzy-
stencjalnej, kiczowatej, m³odopolskiej, modernistycznej
a szyderczej ksi¹¿ki bardzo. Jej beznadziei mrocznej
i zimnej, hipnotyzuj¹cej dziecko sam¹ sw¹ nudnoœci¹.
Przybyszewskiej quasi-pornografii w czêœci drugiej
(„Zwyciêzca”), klêski blond-bestii i seksualnej przewagi
Diabelskoœci. Dadaistycznej niemal¿e kakofonii czêœci
trzeciej („Stara ziemia”), procesu przysz³ej wyuzdanej
cywilizacji, jak i ko³tuñstwa Kosza³ków-Opa³ków, spisu-
j¹cych o œwiecie swe teorie. By³a ta ksi¹¿ka moj¹ dzie-
cinn¹ w³asnoœci¹ i zmor¹, ale uprawia³em kino, które na-
wet gdy pos³uguje siê zmorami, jest nudzie przeciwne.
To wtedy raz na zawsze przyj¹³em, ¿e kultura jest po
prostu moj¹ w³asnoœci¹, i ¿e mogê j¹, jak chcê, nicowaæ.
Opowiadaæ i odpowiadaæ nie podkradaj¹c, ale kradn¹c.
Film (nieukoñczony) zatrzyma³ zaprzedany ciemniakom
inteligent w randze ministra, choæ niedok³adnie sformu-
³owa³ dlaczego. Otó¿ film by³ zdrad¹, bo by³ religijny:
150 Zau³ek pokory

nie dlatego, ¿e ja jestem religijny, ale dlatego, ¿e religia


jest pierwszym wypustem wszelkiej wszêdzie cywiliza-
cji: w d¿ungli, wœród gór lodowych, na pustyni, na pola-
nie. A skoro jest, nale¿y w miejscu zamieszkania o tym
z³o¿yæ raport. Ukrytym moim McGuffinem w tym ra-
porcie by³ ten sam wróg co w ksi¹¿ce: obskurantyzm.

Moje borykanie wci¹¿ w minimalnym stopniu dawa³o


siê porównaæ do ojcowego: jego mogli zabiæ, mnie tylko
chcieli wywichn¹æ karierê, unieszczêœliwiæ ambicjonal-
nie. Przetr¹ciæ. Có¿, kiedy nie mam w sobie ambicji?
Myœlê, ¿e w obu wypadkach jednak sz³o o zachowanie
(o konstrukcjê) czegoœ, czego nie umiem nazwaæ ina-
czej jak dusz¹. Inne filmy mia³y inne McGuffiny:
w ostatnim anorektyczka duszy wyjada mózg kochan-
kowi z czerepu ³y¿eczk¹, bo kochanek-antropolog za-
mierza³, w pustej iluminacji, pójœæ w duchowieñstwo,
wszystko jedno jakie. Pustka do pustki, œwiat³o do œwia-
t³a. Ja rozumiem, jak szczêœliwie mo¿e byæ: syte uczu-
cie, ¿e siê wszystko, co siê myœla³o – powiedzia³o. To
uczucie doniesienia rzeczywistoœci do jej ostatniego lub
pierwszego progu, jakby do ducha, ducha uzmys³awiam
sobie jako spe³nienie, w spokoju sumienia i pogodnej
nicoœci umierania.

Co nie znaczy, ¿e podobny próg mo¿na osi¹gn¹æ tylko


tworz¹c. Ja obracam siê jedynie z musu w tradycji, która
jest mi znana. Gdybym by³ szewcem, pisa³bym o butach,
a mo¿e w uczciwoœci ich szycia uda³oby mi siê dojœæ do
podobnej ³aski. To nie zajêcia, zawód, kariera s¹ tu wy-
Œwiêty Andrzej Sztuczny 151

znacznikami, ale niezmiernie delikatne, rozdwojone (jak


reszta) s³owo uczciwoœæ. Uczciwie wyleczeni cz³onko-
wie artystycznych sfer Ksiêstwa Warszawskiego siê na
mnie uczciwie obrazili za to, ¿e pamiêtam. ¯e by³em
wœród nich (bo gdzie?), ¿e kocha³em ich córki, ¿e je i ich
opisa³em. Sami, gdy czuj¹ siê przymuszeni (dlaczego?)
do pisania o sobie, intytu³uj¹ to paszkwilem, a uplataj¹
panegiryk. Przyjmuj¹c postawê psa o podwiniêtym ogo-
nie, ale z³oœliwego, o fa³szywym uœmiechu i wyszcze-
rzonych k³ach, poni¿onego i samoponi¿aj¹cego siê pod
p³otem, przymilnie k³ad¹ na szali przesz³e grzechy du-
cha i pozerstwa obraŸliwej konwalescencji, i z samych
siebie wyci¹gaj¹ wniosek, ¿e trzeba ich kochaæ bezpa-
miêtnie. Bo maj¹ talent. „Ten, który tworzy rzeczy do-
bre, uwa¿a siê za dobr¹ rzecz”, napisa³ filozof Rudolf
Safranski. W którym miejscu tego rysu jest uczciwoœæ?
Zdrajca jest mi postaci¹ najbli¿sz¹, gdy zdradza zdradê,
a kalacz, gdy kala gniazdo pokalane. UczciwoϾ i praw-
da s¹ pojêciami pokrewnymi. Z jedn¹ uwag¹: maj¹ s³u-
¿yæ lepszemu. Prawda ma s³u¿yæ dobroci. Uczciwoœæ ma
s³u¿yæ zrozumieniu, nawet w³asnego rozdwojenia. Am-
biwalencja ma s³u¿yæ ³agodnoœci. Pomagaæ – tak, to jest
to s³owo – pomagaæ. Dlatego na przyk³ad tomy Desch-
nera o „kryminalnej historii chrzeœcijañstwa” czy te¿
„Czerwona msza” Urbankowskiego, têgo ³aj¹ca ilumina-
tów pokalanych komunizmem, osi¹gaj¹ ten sam cel: fak-
ty tam podane s¹ istotne, ale istota ta s³u¿y do napiêtno-
wania cia³a zbrodniarzy roz¿arzonym znakiem.
Zhañbiony pisze „hañbê domow¹”. W s³odyczy katolic-
kiej Prawda i Mi³osierdzie maj¹ byæ splecione ze sob¹.
152 Zau³ek pokory

Otó¿ nie: mi³osierdzie zak³ada stawianie cenzurek, i s¹-


dow¹ wy¿szoœæ. W mojej tradycji, ja nie jestem od s¹-
dzenia, ale od spamiêtywania.

Uczciwoœæ, pamiêæ, raport. Przy skonie mojej prababki


Gos³awskiej, jej raport z rzeczywistoœci zawar³ siê
w jednym s³owie, jednym imieniu: Marek. Prababka d³u-
gie prze¿y³a ¿ycie, porodzi³a sporo dzieci, wype³ni³a
swe obowi¹zki. Marek by³o imieniem m³odego powstañ-
ca z 1863 roku, którego przyniesiono, rannego i bez-
przytomnego, do dworu jej rodziców. Opatrywa³a go,
pielêgnowa³a, karmi³a. Wydobrza³, wróci³ do partii le-
œnej, œlad po nim zagin¹³. Czy siê chocia¿by poca³owali?
Czy spletli palce? Dotknêli inaczej ni¿ oczami, ni¿ czo³o
i d³oñ œcieraj¹ca rozgor¹czkowany pot cierpienia? Kto
wie. Umieraj¹c, wyszepta³a: Marek. By³y dzieci przy jej
œmierci; wnuki, synowe, m¹¿. Czy wiedzieli, rozumieli,
pamiêtali? Czy tylko ona? Jakie by³o jej serce przez
wszystkie te d³ugie zbo¿ne lata? Jakie rozdwojenie, jakie
rozdarcie, jaka rozpacz? Jak ich, swoich najbli¿szych,
kocha³a? Co to jest mi³oœæ? I gdzie, i jak, w tym rzew-
nym ¿yciorysie ustawiæ s³owo: uczciwoœæ? Wobec cze-
go? Kogo? Wobec siebie samej? Z³udzeñ nadziei? Uczu-
cia? Wiernoœci? Sporo siê rzek³o. Nie u¿ywajmy pojêcia
uczciwoœci: jest mia³kie. S³owo wiernoœæ jak sztych
przebija ca³oœæ jej ¿yciorysu. By³a wierna. Wierna rze-
ka. Tak, ¯eromski.

Byæ wiernym sobie. Wiernym temu, co rozpoznajemy


jako nadrzêdne w sobie, czego chcemy i do czegoœmy
Œwiêty Andrzej Sztuczny 153

siê przypisali dociekaj¹c, rozumiej¹c, oceniaj¹c. Ja czu-


jê siê wierny legendzie mojej rodziny, w ca³kowitej
wiernoœci dla jej jêzyka i obyczaju, dla miejsc i losów,
dworów, zwierz¹t, sztuk i literatur, charakterów, historii.
Wierzê w podstawow¹ szlachetnoœæ ich odruchów, ce-
lów, poczynañ. Wierzê w czystoœæ ich dusz, nawet gdy
ulega³y pobrukaniu, pobrukaniu na chwilê, przez chwi-
lê, dla chwili, bo i to, zamiast zastygaæ w plugaw¹ skoru-
pê, w kamieñ, czyœci³o siê, pozwalaj¹c ich czasowi, ich
krajowi lepiej prze¿yæ, wiêcej wydaæ z siebie ni¿ innym
wbitym w podobne cêgi politycznego bandytyzmu i po-
litycznych zbrodni. Wyg³aszam tu z ca³¹ œwiadomoœci¹
panegiryk Polski. Pomiêdzy moj¹ rodzin¹ a Polsk¹ nie
ma ¿adnego rowu, ¿adnej œciany. Jest to jedno i to samo.
Czym¿e jest ta to¿samoœæ? Tym w³aœnie, ¿e byli – ojciec
i matka – w AK, a stryjowie w Legionach. ¯e grzebali
siê od tylu pokoleñ w ziemi, nie wystaj¹c z niej. ¯e byli
zwyczajni. ¯e czytali po dworach Mickiewicza, póŸniej
S³owackiego, póŸniej Norwida. ¯e przy ³ó¿ku mojego
dziadka le¿a³ „Colas Breugnon”, a przy ³ó¿ku mojej
babki „Irydion”. ¯e, przecie¿ majêtni, szli na lewicê, nie
w prawo. ¯e utrzymywali ¯ydów w swoich domach,
a nie ich wydawali. ¯e byli w PRL nie obojêtni, ale te¿
nie nadaj¹cy siê do barskiego odruchu. ¯e przeszli przez
klêskê, i uzwyczajnili nasz nie nadaj¹cy siê do ¿adnego
totalitaryzmu kraj, tak by wyda³ ze swej g³êbi odwrot-
noœæ tego, co chcia³a wychlapana krwi¹ i gliniana w³a-
dza: swoich noblistów, kompozytorów, re¿yserów, swo-
jego papie¿a, swoje sumienie. ¯e nie kochali pieniêdzy.
¯e moja matka do œmierci nigdy nie podnios³a g³osu na
154 Zau³ek pokory

nikogo. ¯e mój ojciec nie umia³ wbiæ gwoŸdzia w œcia-


nê, a przeniós³ nas przez wojnê. ¯e mówili po polsku jak
nikt, i znali jêzyki, które dali te¿ dzieciom, aby im otwo-
rzy³y œwiat. ¯e nigdy nikomu, nawet nam, niczego nie
narzucali. ¯e umieli ¿yæ obok nas, a nie nami. ¯e jeste-
œmy tacy sami.

Raz jeden ojciec wyrazi³ siê o tym, co robi³em, pochleb-


nie. Zobaczy³ w Afryce „Jak wa¿ne jest kochaæ”, i napisa³
mi w liœcie, ¿ebym robi³ filmy choæby na biegunie. „Masz
taki cholerny talent”. By³ to bowiem jedyny sentymental-
ny (prawie) film, jaki nakrêci³em. Moje McGuffiny by³y,
w innych, skokami w bok, by nie p³yn¹æ w tak zwanym
g³ównym nurcie, który to ¿eruje na papce sentymentalne-
go sadyzmu. Na zawsze zosta³o mi w pamiêci zdanie Do-
stojewskiego o starym zbereŸniku Karamazowie: „By³
sentymentalny. By³ z³y i sentymentalny”. To klinicznie
prawdziwe, i dlatego najmniej lubiê „Jak wa¿ne jest ko-
chaæ”, z tym ckliwym przyklejonym przez producentów
tytu³em, niby krzywy lepki uœmieszek do twarzy oszusta.
Oszustem czu³em siê d³ugo, d³ugo myœla³em, ¿e zapo¿y-
czam, kompilujê, podbieram, d³ugo nie wierzy³em
w przenikliwoœæ swojego oka i oryginalnoœæ swoich s³ów:
a przecie¿ kultura jest moj¹ autentycznoœci¹. Nie, gorzej:
d³ugo nie wierzy³em w rzetelnoœæ powodu, dla którego re-
¿yserowa³em filmy, d³ugo podejrzewa³em, ¿e udajê sie-
bie, choæ przecie¿ by³em w przeciw-koniunkturze odru-
chowo, w aktach – wobec kariery – samobójczych,
i choæby to powinno mnie upewniæ i uspokoiæ. Uspokojo-
ny nie by³em. Ba³em siê dalej, ka¿dej wulgarnoœci, ka¿dej
Œwiêty Andrzej Sztuczny 155

ciemnoty, ka¿dej samotnoœci, wi¹za³em siê byle tylko byæ


zwi¹zanym, a paniczne lêki trawi³y mnie po nocy. W dzieñ
re¿yserowa³em.

Nie mia³em pewnoœci siebie, nie bywa³em che³pliwy, py-


szny ani arogancki. By³em hardy, bo bardzo wierzy³em
w talent innych, w skarb, który oni, nie ja, posiadaj¹. Wie-
rzy³em w Konwickiego, Andrzejewskiego, Brandysa,
choæ ich ksi¹¿ki w wielkiej mierze mnie nudzi³y. Myœla-
³em, ¿e tak byæ nie powinno, ¿e usterka jest we mnie. Pa-
miêtam udrêkê „Sennika wspó³czesnego”, salonowoœæ
„Listów do Pani Z.”, zakalec „Miazgi”. Intymnie, w roz-
mowie sam ze sob¹ czu³em – z ca³¹ pewnoœci¹ – ich gor-
szoœæ, ale by³a to pewnoœæ jakby nie do wys³owienia, nie-
jako bezprawna: mia³em o niej milczeæ, albo siê za³gaæ.
Na egzemplarzu „Dziury w niebie” Konwicki napisa³ mi
dedykacjê brzmi¹c¹ „Kochanemu Andrzejowi witaj¹c go
serdecznie w rodzinie” i czu³em siê wdziêczny za to. Roz-
miar dwoistoœci, rozmiar ludzkiej komplikacji dopiero
mnie podchodzi³, powietrze dopiero siê mn¹ wype³nia³o.
Mój ojciec nigdy z niczego siê nie t³umaczy³, i nigdy nie
kaja³. Milczenie jest godniejsze od lizania. Mój ojciec,
wbrew temu, co twierdzi³, wiedzia³, ¿e nie jest zawodo-
wym, ale okazyjnym literatem.

Potem, gdy film „Na srebrnym globie” zatrzymano, po-


lecono wykopaæ dó³ w piasku nad morzem, gdzie „krêci-
liœmy” z coraz wiêkszym trudem, bo ca³a wytwórczoœæ
kraju czka³a i stawa³a, a film by³ futurystyczny, najzu-
pe³niej zale¿ny od kostiumów, rekwizytów i dekoracji,
156 Zau³ek pokory

i w ten dó³ kazano wrzuciæ, przypuszczalnie noc¹, te-¿e


rekwizyty i kostiumy, z takim kosztem czasu i wysi³ku
wydarte z paszczy komunistycznej bezw³adnoœci, przy-
kazano je zalaæ niegaszonym wapnem, wypaliæ i zako-
paæ jak trupa, jak trupy, które widzia³em oblewane wap-
nem i z ustami pe³nymi gipsu, rozstrzelane pod oknami
naszego domu we Lwowie, gdy rodzice byli w pracy, oj-
ciec wszowej, matka jakiejœ, a ja sta³em przy oknie ca³y-
mi dniami, trzymaj¹c siê krzes³a, bo tak przykazali mi na
siebie czekaæ. Znalaz³em siê (po Globie) w Ameryce,
a piszê znalaz³em, bo eufemistyczn¹ tê formu³ê wynio-
s³em z komunizmu – znalaz³em siê w Kazachstanie,
znalaz³em siê w Magadanie – formu³ê, która w wypadku
ostatniego naszego pañstwowego zbrodniarza, Jaruzel-
skiego, powinna brzmieæ: „odnalaz³em siê za ko³em po-
larnym”, gdzie zabito (?) zag³odzono (?), zakatowano je-
go szlacheckich rodziców (to herbowy genera³).
Znalaz³em siê og³uszony do tego stopnia, ¿e diety, które
mi dawa³ amerykañski producent odk³ada³em na zakup
dwu wzgórz w Drohomilu, choæ i tu, w punkcie klêski,
by³em rozdwojony, bo rad z wyzwolenia od filmu, który
nie dawa³ siê skoñczyæ, i z ulg¹, ¿e nikt nie rozpozna³
mojego k³amstwa podstawowego, mojego braku wiary
we w³asne powo³anie.

Mieszka³em w ciemnym pokoju na samym szczycie ho-


telu Mayflower w Nowym Jorku (by³a to nazwa statku,
którym pierwsi anglosascy kolonizatorzy – pielgrzymi –
przyp³ynêli do Ameryki) i przez w¹sk¹ szparê pomiêdzy
niebotycznymi czarnymi œcianami studziennego pod-
Œwiêty Andrzej Sztuczny 157

wórza widzia³em, tam w górze, mewê ko³ysz¹c¹ siê


w nieuchwytnym przewiewie: za mew¹ by³a rzeka, wle-
waj¹ca siê do morza. Dopiero wtedy dotar³o do mnie, ¿e
nikt nie ma przyrodzonego talentu do kina, bo kino jest
zlepkiem przypadkowo razem zebranych technologii.
Dzwoni³em do domu, i mówi³em, ¿e tej obcoœci nie
zdzier¿ê, ¿e lepiej polski areszt ni¿ to. Ni¿ co? Otwiera-
no przede mn¹ drzwi, wchodzi³em do biur i rezydencji
najbogatszych. Zastanawia³em siê, ile czasu im zajmie
rozszyfrowanie mnie. Udawa³em, ¿e interesujê siê ich
projektami. Przerzuca³em scenariusze, pisa³em swój
w³asny, niewiele maj¹cy wspólnego z ich ochotami, nie-
mo¿liwy jak bajka. Nie biega³em do kin, drepta³em do
ksiêgarni. Czu³em siê niedouczony i g³odny, podobnie
jak gdy przesiedzia³em pomaturalne lato nad jak¹œ
rzeczk¹ na Pomorzu, ch³on¹c historiê filozofii Tatarkie-
wicza – trzy tomy – i historiê sztuki – te¿ trzy – i szuka-
j¹c w nich tego, co wiedzieæ powinienem, co mi spra-
wia³o przyjemnoœæ rozkoszn¹, gor¹czkow¹ i œlep¹. Teraz
by³o tak samo. „Srebrny glob” by³ koñcem szko³y. Nikt
siê i póŸniej na tym nie pozna³: moje filmy by³y wci¹¿
osobliwe, tyle ¿e ich w³asnoœæ zaczê³a nabieraæ ostrej
precyzji, a widzowie nie chc¹cy, by to ich ciêto z ekranu,
zaczêli siê wahaæ. W tym okresie doœæ b³yskotliwego po-
wodzenia, nagród, pieniêdzy, s³awy, kobiet i re¿yserii,
któr¹ imitowano, krystalizacja odbywa³a siê do œrodka,
dywan kurczy³ mi siê pod nogami. Sta³em siê zupe³nie
pewien swego, i ca³kiem obojêtny wobec tego, co siê sta-
nie, a co siê staæ musia³o. Ambiwalencja, wzglêdnoœæ,
rozdwojenie znik³y, bieguny sczez³y z mojego strachu.
158 Zau³ek pokory

Strumyk, przeciek, kana³ rozrós³ siê w rzekê, a ona oka-


za³a siê wierna, i swym nurtem wype³nia³a ocean.

Mog³em, wreszcie mog³em zmierzyæ ambiwalencjê in-


nych i rozumieæ jak niewiele i w czym – jeœli – ró¿ni siê
od mojej. Wszyscy jesteœmy ambiwalentni, nie wszyscy
hipokrytami. Jeœli celem zrozumienia jest uzyskanie jed-
noœci w sobie, czyli stanu bycia, nazywanego to¿samo-
œci¹, to na ni¹ musz¹ siê z³o¿yæ nurty rozdwojenia zlane
ze sob¹, jezioro z kilku wód spl¹tanych. Pomaga w tym
obecnoœæ urody, która, owszem, tak, mo¿e byæ w sztuce,
jak mo¿e dziaæ siê przez oniemia³¹ kontemplacjê gór-
skiego piêkna, wieczornej ³¹ki, ŸdŸb³a, pajêczyny i rosy.
Wystarczy to piêkno pozyskaæ dla siebie, aby sztuka nie
musia³a byæ piêkna, gdy jest inteligentna, trudna czy
przewrotna. Piêkno kryje siê w niej, jak w rezerwuarze,
czasem strasz¹c niby wodnik, czasem krzywi¹c siê w ro-
pusze grymasy. Nierobienie tego co inni, niedzia³anie
w obowi¹zuj¹cych kanonach, bycie innym, siê w tym
poczuciu staje mo¿liwe, bo nie znaczy natarczywego po-
szukiwania odmiennoœci, ale wskazuje na odmiennoœæ
jako na Ÿród³o – na legitymacjê – dzia³ania. Jesteœmy
wszyscy odmienni, cz³on to naszej ambiwalencji równie
silny jak: jesteœmy wszyscy tacy sami. Tyle ¿e szukanie
jednoœci na zewn¹trz siebie i poza odmiennoœci¹, wska-
zuje na ubezw³asnowolnienie, czyli brak równowagi.

Zrobi³em film o parze, do której wdziera siê – seksual-


nie – diabe³. Taka k³ótnia ma³¿eñska, rozwijaj¹ca siê po-
woli w eskalacjê, niby po piêtrach domu, do strychu, do
Œwiêty Andrzej Sztuczny 159

nadbudowy doros³ej bajki, gdy okazuje siê, ¿e irracjo-


nalna ¿ona zdradza mê¿a z monstrum, które sama wyro-
dzi³a, a racjonalny m¹¿ pogr¹¿a siê w jej szaleñstwie, by
j¹ uratowaæ, wybroniæ, zachowaæ, ku czemu? Ku komu?
To pisa³em w hotelu Mayflower, dla siebie, i to nakrêci-
³em w Berlinie przepo³owionym murem na dobro i z³o:
na spektakl dobrego i z³ego. W Pary¿u nakrêci³em film
o dziewczynie, która naga tañczy dla podpatrywaczy,
a zrobi karierê filmowej gwiazdy, bo zajmie siê ni¹ nie-
miecki re¿yser-lewak, z tych, co finansowali czerwony
terroryzm. Nakrêci³em rosyjsk¹ operê „Borys Godu-
now”, bo jednym z najciê¿szych polskich grzechów by³
najazd na Moskwê z fa³szywym carem, akt bezwstydne-
go ³upiestwa i haniebnej pychy, katastrofalny w skut-
kach: dziœ data wypêdzenia ludo¿ernych Polaków i sca-
lenia siê Rusi w spo³ecznoœæ – przez nienawiœæ – jest
pañstwowym œwiêtem narodowym. Ale te¿: bo chcia³em
zrobiæ film w Jugos³awii, tak jak w Berlinie. Renesanso-
wy Kraków le¿a³ w Dubrowniku, bo go w Polsce prze-
cie¿ nie ma, jak Lwów okupacyjny le¿a³ na bruku
Krakowa, a Warszawa, niedostêpna dla metafizyki („Po-
ssession”) mieœci³a siê w Berlinie, i podobnie jak walka
z religi¹ i walka z szatanem by³y – metafizycznie – na
pustyni Gobi. W Pary¿u nakrêci³em peterburgsk¹ ambi-
walentnoœæ Idioty, i film o utoniêciu w s³owach, zaczy-
naj¹cy siê proz¹ a koñcz¹cy wierszem, w którym nieuka
i wpadaj¹ca w transy dziewczyna zakochuje siê w star-
szym od siebie cybernetyku, z którego mózgu sensy
i nazwania uciekaj¹. S³owa prze¿era³y filmow¹ taœmê,
pchaj¹c mnie, nie wiedzia³em gdzie i po co.
160 Zau³ek pokory

Na koniec zachodniego wygnania napisa³em film o Szo-


penie i ostatnim jego dniu ze z³¹ francusk¹ kochank¹, pi-
sz¹c¹ na niego paszkwil. Pierwszy raz robi³em film
o kimœ, kto by³ naprawdê (nie liczê Godunowa, bo z ca³¹
rozwag¹ stara³em siê sprowadziæ prawos³awn¹ wersjê Pu-
szkina do swego w³asnego nonsensu: nie wystarcza, by hi-
storyczny zbrodniarz siê pokaja³, by uznaæ go za œwiêtego,
wiêc nakrêci³em film odwrotny do rozkochania siê Rosjan
w rosyjskiej straszliwoœci, i nie dziwiê siê, ¿e siê o to ze
mn¹ procesowali: s¹ tacy tak samo) i po raz pierwszy
chcia³em, by ten ktoœ – na ObczyŸnie – mnie zrozumia³.
Paradoksalnie: nie ja Szopena, ale on mnie, byœmy siê po-
lubili. To oznacza³o koniec: niekomercjê, nieigranie, nie-
kapryœnoœæ wyboru (polskiego) McGuffina. Staniêcie po
stronie polskiej muzyki przeciwko francuskiej osch³oœci.
Antypatyczna ich widowni wolnoϾ surrealistycznych ko-
la¿y. Opona siê usuwa³a, by³em sob¹, literatura wkrada³a
siê na miejsce obrazów, by³em na obczyŸnie, a nie chcia-
³em tam byæ. Dopiero teraz zacz¹³em patrzeæ wstecz i ro-
zumieæ, co kiedy siê sta³o. Nawa³a tego – i przelotnoœæ. Po-
cz¹³em sporz¹dzaæ katalog. Mój raport siê zaczyna³:
cienkie, kruche, przejrzyste macki meduzy obmacywa³y
w g³êbi morza szar¹ per³ê, utoczon¹ przez kino. Pierwsz¹
doros³¹ ksi¹¿kê napisa³em z opowieœci, jak¹ us³ysza³em
przy filmie: by³a o inteligentnym i wykszta³conym, boga-
tym w³aœcicielu ziemskim, który podczas okupacji odma-
wia delikatnemu swemu synowi o¿enku z przypadkow¹
dziewczyn¹, sponiewieran¹ na Wschodzie. Syn wstêpuje
do seminarium, dziewczyna zamyka siê w klasztorze –
i œlepnie. M³ody ksi¹dz okazuje siê gnostykiem, a reforma
Œwiêty Andrzej Sztuczny 161

rolna sprowadza pana na w³oœciach do roli dró¿nika na ko-


lei. I tyle.

Mia³em dom na wsi pod Pary¿em, i coraz czêœciej sa-


motnie w nim przesiadywa³em, ¿yj¹c z zaoszczêdzonych
pieniêdzy, i pisz¹c po polsku. O, scenariusze pisa³em od
kilkunastu lat w obcych jêzykach, po polsku pisa³em li-
teraturê. Pisarstwo, myœlê, jest najtrudniejsz¹ ze sztuk,
ale jedyn¹, któr¹ nawet œlepy (opuszkami palców) czy
g³uchy (wzrokiem) mo¿e posmakowaæ. Literatura jest
miêdzy Jednym a Jednym, zapisanym a przeczytanym,
pisz¹cym a czytaj¹cym. Jest Eros w literaturze, pchaj¹cy
najzdolniejszych (a najzdolniejszy wœród nich by³ Gom-
browicz) do monotematycznoœci: tak, tak, wszyscy pisa-
rze s¹ w zasadzie zapêtleni na sobie, skoncentrowani,
w szponach w³asnej jaŸni, w³asnej egomanii i w³asnej
zdolnoœci obserwowania, ale rzadko który z tej autoob-
sesji czyni cnotê literack¹: Joyce, Céline, Kafka, ze swe-
go autoœwiata czyni¹c temat, dla blasku którego trzeba
autostylu. To bardzo wywy¿szone, i wielu szampañsko
wykszta³conych egotyków zatonê³o w tym, jak w manie-
rze: ratowali siê tylko ci, którzy pracowali: „na sucho”,
tint¹ czy mezzotint¹, rylcem bez rozmazywania. Skoro
literatura najtrudniejsz¹ jest ze sztuk, trzeba dotrzeæ do
niej. Jeszcze technologia jej nie zdominowa³a, jeszcze
pisanie jest idiosynkratyzmem, tym, czego szukali w ki-
nie tylko re¿yserzy najinteligentniejsi, najbardziej ska-
zani na pora¿ki: Eisenstein, Murnau, von Stroheim, Fel-
lini, Welles. Przypominam: ja nic nie mam przeciwko
technologii, przeciwnie. Z trzech jej celów g³ównych
162 Zau³ek pokory

(zdrowie i mutanty; gwiezdne wojny i zag³ada; rozryw-


ka, czyli pêd do l¿ejszego), wszystkie trzy wygra³y
w ma³piej bitwie o œwiat, czyli o jego przysz³oœæ. Samo-
napêdzaj¹ca siê, samozap³adniaj¹ca siê, niemal samo-
czynna technologia sta³a siê, z czasem i przestrzeni¹,
trzecim wymiarem naszego ¿ycia. Ale który to z filozo-
fów zapytywa³: „raz, dwa, trzy, lecz gdzie, mój drogi Ty-
meuszu, jest ten Czwarty?”

Tego Czwartego zwyk³o siê, od bardzo dawna, nazywaæ


z³ym imieniem Diab³a. Mrocznie, z wielkim powa¿a-
niem, z zabobonem, i ostro¿nie u¿ywamy jego Imienia.
Bowiem ciê¿ka czêœæ naszego myœlenia, gros naszego
zdumienia i szukania i pytania jest o Niego. Jego zasadê
jego istnienie?, jego oczywistoœci. Unde malum? Po co?
Dlaczego? Za czyim powodem? Gnostycy w ka¿dym
wierzeniu i ka¿dym sceptycyzmie ocieraj¹ siê o próg,
o wrota, granicê, pobrze¿e przepaœci, któr¹ On jest,
gdzie On siê – w nas – znajduje. Bo nie jest On zamkniê-
ty, zatrzaœniêty w ¿ywocie, wspó³twórca czy przeszka-
dzacz, po¿erca dusz, pan tajemnych zaœwiatów. Tama,
która ka¿e mi siê cofn¹æ przed upadkiem w jego prze-
paœæ, jest wol¹ zachowania Dobroci, czyli pozostania
w niezrozumieniu i niedoœwietleniu siebie Jego ciem-
nym blaskiem. Pisarz chce byæ Dobrym, i st¹d tyle ksi¹-
¿ek jest o dzieciñstwie, jakby na dowód, ¿e mo¿na.
7

£eb meduzy
W
dzieciñstwie ³eb meduzy ow³osiony by³ gêstym
lasem. PóŸniej pojawili siê ludzie, którzy w jego
ciemnych ostêpach wycinali niewielkie pola, po-
lany. Zaorywali i obsiewali te tonsury leœne, zbierali plon,
zjadali, co polana wyda³a, i szli gdzie indziej, wypalaæ na-
stêpn¹, bo ta siê wyja³owi³a. £atwiej im by³o zak³adaæ
osiedla przy mokrad³ach, jako ¿e w naszych stronach
drzewa w wodzie nie rosn¹, czyli bór nie zas³ania najez-
dnika, ³upie¿cy. Przez puszczê wêdrowa³y ludy nieliczne,
ubogie, gnane klimatem, lub pchane presj¹ liczniejszych,
lepiej uzbrojonych lub silniejszych szczepów. Wêdrówki
przeczesywa³y kniejê, bitwy by³y leœne lub bagienne. Im
wiêcej polan, tym bardziej las siê objaœnia³. Objaœnianie,
niemieckie Lichtung, po angielsku nazywa siê clearing,
co te¿ oznacza polanê. Ci, co tutaj najwiêcej lasów obja-
œnili i ju¿ siê st¹d ruszyæ nie dali, to Polanie. Przedtem,
przed ich przywêdrowaniem, lasy nale¿a³y do Gotów, Ala-
nów, Wandalów, Sarmatów, do Germañskich ur-plemion,
zsuwaj¹cych siê na Zachód i Po³udnie, do Celtów walcz¹-
cych z Rzymianami, do Niemców, którzy Rzym podbili.

Las to dzieciñstwo historii, silva rerum, Z³oty Wiek dobra


i niewinnoœci. Raj. Jeszcze – jak póŸno – u Szekspira las
166 Zau³ek pokory

rusza, oburzony, by ukaraæ sob¹ Makbeta za je¿¹ce w³os


na g³owie zbrodnie. Niem¹drze to wygl¹da³o w filmie Ku-
rosawy, gdzie ¿o³nierze nios¹ – wlok¹ – drzewa. To zgo³a
marksowska, czyli trywialna, to znaczy materialistyczna
eksplikacja. Mit polega na tym, ¿e las jest czu³y, i natural-
nie moralny. Takie jest bowiem dzieciñstwo, ka¿de dziec-
ko, jeœli siê go – póki siê go – nie skrzywdzi. M³ody Bóg
m³odego Stworzenia stworzy³ m³odego Adama, którego
trudno sobie wyobraziæ inaczej ni¿ jako dziecko. Aby mia-
³o z kim siê bawiæ, Stwórca stworzy³ Ewê. Gdy nacieszyli
siê Rajem i doroœli, postanowili nacieszyæ siê sob¹, i sie-
bie spenetrowali. Zamek i klucz, powiedzia³ im W¹¿, we-
dle wcale m¹drego tego mitu, choæ myl¹cego nas do dzi-
siaj. Ewa zasz³a w ci¹¿ê, ona i jej m¹¿ stali siê Z³em.
Stwórca nie chcia³ Z³a w Raju, zrzuci³ wiêc kochanków
w padó³, który sta³ siê królestwem Z³a.

Co w tej historii zaskakuje, to praobecnoœæ wê¿a. Chyba


¿e, nie czekaj¹c na Adama i Ewê, wszystkie rajskie
zwierzêta, g³odne roœliny i œlepe bakterie ju¿ siê z¿era³y,
czyli ¿e ju¿ istnia³ ból, ju¿ przewa¿a³o cierpienie, ju¿ pa-
noszy³ siê strach, si³a by³a przemo¿niejsza od lekkoœci.
Wtedy, tak. Ale wtedy miejsce Raj nie by³oby Rajem,
chyba ¿e Rajem nazwiemy biologiczne Piek³o, w którym
nie ma refleksji nad Dobrem i Z³em, tylko wszyscy
wszystkich koniecznie i musowo chrupi¹, co okrutnym
i bolesnym jest procederem. ZnaleŸæ siê w paszczy wê-
¿a, w ¿uchwach paj¹ka, w gardle krokodylim. W gadzie.
Byæ dla kogo innego, mniejszego lub s³abszego, gadem.
Samo drzewo – jab³ko – poznania nazywa siê w Biblii
£eb meduzy 167

poznaniem Dobra i Z³a: oba wiêc istotnie ju¿ wystêpo-


wa³y, tyle ¿e wiedzieli o nich tylko Twórcy, a nie stwo-
rzeni. Stworzeni dopiero mieli zacz¹æ siê zastanawiaæ,
co wyodrêbnia (wychowuje) cz³owieka, Kobietê i Mê¿-
czyznê, z ciemnego nurtu ku œwiat³oœci.

Choæ czy¿by? Diabelskoœæ nie pozosta³a w Raju, zawi-


niêta na pniu Drzewa, podaj¹ca kolejne jab³ka kolejnym
spó³kuj¹cym zwierzêtom, lwom, myszkom, innym wê-
¿om. Diabelskoœæ to doros³oœæ, Adam i Ewa stali siê do-
roœli, wiêc musieli wraz z Wê¿em opuœciæ Raj zaludnio-
ny niedoros³ymi stworzeniami. Czy doros³e, w pe³ni
doros³e s¹ s³onie? A ryby? A anio³y? Coœ z doros³oœci
musia³o byæ w tych ostatnich – mo¿e ich fizyczne podo-
bieñstwo do ludzi – ¿e pok¹sa³ ich w¹¿ diamatu, i pospa-
da³y wraz z ludŸmi w otch³añ ¿ycia seksualnego i ciem-
nego nieszczêœcia, skoro za³o¿one jest, ¿e Raj jest jasny.
Dialektyka zak³ada, ¿e coœ wywodzi siê z czegoœ na tak,
jak i na nie. Z³o œwiadomej kopulacji, z³o po¿¹dania, z³o
rozkoszy z ciemnej kobiecej macicy wydaje niewielkie
dobro. Dzieci wykazuj¹ nam, ¿e nie jesteœmy tylko Ÿli,
¿e nie jesteœmy Ÿli, bo gdybyœmy byli z³ymi, cieszyliby-
œmy siê z ich – dzieci – z³a. Kochalibyœmy je za okru-
cieñstwo. Z rozradowaniem patrzylibyœmy, jak komuœ
przegryzaj¹ gard³o.

Wiêc raczej nie. Naturalnym jêzykiem dzieci jest szcze-


biot, naturalnym odruchem zabawa, naturalnym strachem
lêk bicia. Mo¿e takie s¹ – chytrze – byœmy je chronili, by
nas wzrusza³y, by gatunek przetrwa³? Nie s¹dzê. Ryba nie
168 Zau³ek pokory

zna charakteru swoich dzieci, zamkniêtych pod b³on¹


przeŸroczyœcie milcz¹cego jajka, a chroni sw¹ ikrê. Za-
zdrosny lew potrafi zjeœæ swe urocze maleñstwa. Nam
dzieci mówi¹, ¿e w œwiecie naszej jaŸni Z³o nie rodzi siê
jako pierwsze. Pierwsze jest Dobro, które kompletuje (ko-
rumpuje) sw¹ naturê, zmieniaj¹c siê, choæby czêœciowo,
w Z³o, kolejno wyradzaj¹ce Dobro. W tej kwadraturze ko-
³a tylko w Raju pierwszy by³ w¹¿. Mo¿liwoœæ Makbeta,
mo¿liwoœæ D¿yngis Chana czy Hitlera w ka¿dym jest obe-
cna. Mo¿liwoœæ zabicia staruszki, przyjemnoœci z gwa³tu,
okaleczenia psa. Torturowanie nog¹ od krzes³a, czy pedo-
filia, jako dobranie siê do Dobra jako takiego, czyli dzia-
³anie po stronie rechotu Szatana, gwiazdorstwo w bezczel-
nym ogniu jego œlepi, jego jupiterów, jego Ja.

Boryka siê z tym Koœció³, borykaj¹ jego ubrani w szatki


cnoty i œmierci, czarne, kap³ani. Kanalizowaæ: nie zabi-
jaj, nie podnoœ rêki na ¿ycie stworzone, zbrodni¹ jest
usuwanie p³odu. Ambiwalencje. Zbrodni¹ jest, przyj¹w-
szy dobroæ i niewinnoœæ dzieci, skazywanie ich na ¿ycie
w prostytucji, nieszczêœciu i nêdzy. Na brutalnoœæ, g³ód
i ³zy. Kanalizanci: nie spó³kowaæ (dobrowolna rezygna-
cja z rozkoszy jako œwiadome wyrzeczenie siê Z³a), a je-
œli, to z sakramentami. ¯¹daæ, by Diabe³ chodzi³ w ry-
zach, seks w kagañcu. Jednoczeœnie zabraniaæ kagañca
innego ni¿ w g³owie, ufaæ „naturalnemu” kalendarzowi
p³odnoœci, to znaczy spl¹taæ naturê z buchalteri¹, tu te¿
bior¹c w dyby spontanicznoœæ i jej s³oneczne, niekiedy,
wesele. Koœció³ te¿ wrogiem technologii. K³êbowisko
sprzecznoœci, czy nie? Nie dziwota, ¿e tak wielki ciê¿ar
£eb meduzy 169

pomieszania z³a z seksem, dobra z zakazem przygi¹³ pa-


pieskie ciê¿kie ramiona, zeskwarczy³ papieski mózg do
cienkiego, choæ krzykliwego powielania nieprawd i ze-
skorupia³ych nie-myœli, nie daj¹cego siê rozwi¹zaæ su-
p³a, z którego, w lata czy w wieki póŸniej, i tak trzeba siê
bêdzie wycofaæ, ba, przepraszaj¹c za z³o wykonane.

Ten Koœció³ jest pañstwem, ma struktury pañstwowe,


rz¹d, banki, w³asnoœci i administracjê, i dobry by³ do
zwalczania pañstwa, jakim by³ komunizm. Te¿ przes³a-
nie chrzeœcijañskie, spisane w ewangeliach kanonicz-
nych, jak i odsuniêtych przez Sobory (Wê¿a, Marii, Ju-
dasza, i najciekawszej – Tomasza) by³o podziwu godne,
bo pe³ne dobrej, a nie z³ej woli. I nie zawiera³o w sobie
jadu uk¹szenia w³asnym diamatem. W koñcu – w dale-
kim perspektywicznym koñcu – komunizm run¹³ przez
szczelinê pomiêdzy sw¹ teori¹ a sw¹ praktyk¹, swymi
sloganami a sw¹ realnoœci¹, we w³asne swe k³amstwo.
O nie, nie to k³amanie, które polecam na co dzieñ, by
wiêkszej nie wyrz¹dzaæ krzywdy ok³amanym, czy by siê
uratowaæ z ziemskiej opresji. K³amstwo komunizmu by-
³o totalne, jak architektura: rdzawa konstrukcja wiêŸby
gnij¹cej wewn¹trz pomnika.

Przez wieki pañstwo koœcielne komunistycznie k³ama³o,


¿e jest dobre, podczas gdy wojowa³o ogniem i mieczem,
i zabija³o w ludobójczej skali. Ca³e cywilizacje zosta³y
wymordowane przez wierz¹cych spod krzy¿owego zna-
ku. Majowie, Aztekowie, Indianie, ¯mudzini, Prusowie.
Zbrodniczy papie¿ Niewinny (Innocenty) III nakaza³ ³u-
170 Zau³ek pokory

pie¿cz¹ wyprawê na chrzeœcijañskie Bizancjum, i rzeŸ


miasta. Skrzykn¹³ krucjatê na szczêœliwe dobra gno-
stycznych Albigensów, i wyciêcie ich w pieñ. Kaza³
oznakowaæ ¯ydów. Namówi³ Konrada Mazowieckiego
na sprowadzenie Krzy¿aków na Ziemiê Che³miñsk¹.
Pius XII nie potêpi³ agresji Hitlera na Polskê, a w czasie
okupacji nie pisn¹³ jednym s³owem o losie polskich ksiê-
¿y, có¿ mówiæ o losie gazowanych ¯ydów. Dlaczego pi-
szê o tym? ¯eby pamiêtaæ. ¯eby niechêæ wobec religii
pañstwowych, umundurowanych wiar nosiæ w jednym
z bardziej gorzkich miejsc swej œwiadomoœci. „Polska
nierz¹dem stoi” mówiono w sarmackich wiekach s³abo-
œci, wiêc nieistnienia pañstwa jako si³y przemo¿nej.
W tym zdaniu, tak okrzyczanym za sw¹ g³upotê przez
racjonalistów, czyli fanatyków absolutyzmu, widzê do-
datkowy powód do lubienia tego kraju. Panegiryk polski
przechodzi przez s³aboœæ. Trudno taki sam wyg³osiæ
o ¿yciu w zmilitaryzowanych, totalitarnych, niewolni-
czych Prusach, kator¿nej Rosji czy urzêdniczo-fanatycz-
nym cesarstwie austriackim.

Przez d³ugie lata nie wolno by³o mówiæ, ¿e nie byliœmy


pierwsi na tych ziemiach, ¿e póŸno przycupnêliœmy na
polanach. Jakby nasza przelotnoœæ, mierzona sta³¹ p³yn-
noœci¹ granic, by³a wad¹: owszem by³a, ale tylko wobec
tych, którzy za zaletê poczytuj¹ wypruwanie kiszek ku
chwale najhaniebniejszego nawet mocarstwa. Chrzest
Polski – chrzest na polanie – by³ pierwszym aktem dra-
matu, maj¹cego nas wpêdziæ w pañstwowotwórcze (co
usz³o), w mocarstwowe (co na szczêœcie siê nie uda³o)
£eb meduzy 171

struktury. Po œwietnej rozbuja³oœci rozdrobnienia dzielni-


cowego, zbieracz £okietek w³aœciwy nosi przydomek.
Czy to ma³y wzrost ambitnych polityków tak ich pcha do
Wielkoœci, czy-ci uciemiê¿enia innych W³adz¹? Ach,
oczywiœcie, to bardziej z³o¿one: polana nie le¿a³a w ksiê-
¿ycowym lesie, zalewa³y j¹ regularnie najazdy g³ównie
azjatyckie, i trzeba by³o siê broniæ, a ku temu kupê zorga-
nizowaæ, i rozdzieliæ szar¿e. Unia z Litw¹ Jagielloñsk¹
najskuteczniejszy bufor proponowa³a. Puste pola, Dzikie
Pola ukrainne w najgorszych chwilach resorbowa³y ludzi
wolnych, zbiegów spod presji pañstwowoœci zbyt moc-
nych, gdy Polska stawa³a siê, pod szwedzkimi absurdal-
nie importowanymi królami, i jezuick¹ rêk¹, niezdolna
do tolerancji, gdy¿ quasi-mocarstwem. S³upy, przez
Chrobrego w Odrê wbijane, i szczerba na kijowskiej bra-
mie jego mieczem zadana wykreœla³y ambicjê meduzy,
na szczêœcie solidn¹ treœci¹ d³ugo nie wype³nianej, a¿ po
krach calamitas Regnum, po wybuch wœciek³oœci odrzu-
conych Kozaków i gnêbionego prawos³awia, po napaœæ
imperialnych Szwedów na Szwedów Polsk¹ w³adaj¹cych
o to samo: ³up, ziemiê, w³adzê.

Potem, degrengolada. Wojny z Turkami, rozumiem, nie


myœmy ich naje¿d¿ali. Ale polityczna durnoœæ Sobie-
skiego, jad¹cego na ¿¹danie papie¿a ratowaæ austriackie
cesarstwo na przedpolach Wiednia – to zakrawa na g³u-
ch¹ œlepotê wobec interesu Ojczyzny, i mówi o koñcu
pocz¹tków, czyli pocz¹tku koñca. Póki Turcy byli silni,
powstrzymywali i zajmowali z³¹ rosyjsk¹ ambicjê jak
i zdradzieckoœæ austriack¹, przed zwróceniem chciwych
172 Zau³ek pokory

k³ów w nasz¹ stronê; zamiast trzech, pozostawa³ nam je-


den wróg do okie³znania. Prusy, czyli w nieuchronnym
czasie, Niemcy po³¹czone. A co myœmy sobie na w³asny
kark upletli? Saskich królów, którzy z braku umiejêtno-
œci stworzenia u nas absolutystycznego (swojego) Pañ-
stwa, okazali siê tylko z³odziejami na niespotykan¹ ska-
lê. Wystarczy sobie przypomnieæ, z jak¹ bezbrze¿n¹,
zimn¹, biologiczn¹ pogard¹ Fryderyk II pisa³ o Pola-
kach: „kraj wegeta³ów, naród wredny, og³uszony brudem
i bezmyœlny”. Przymierze, nie wojna, z Turcj¹, by mu
pysk zamknê³o. Wracam do tego, bo Turków, wówczas
s³abn¹cych, nale¿a³o po wiekach zmagañ bezreligijnie
wzmocniæ, a nie katolicko praæ. Z fascynacji i szacunku,
z Chocimia i Cecory nosiliœmy ich strój, szable, ³uki, sa-
hajdaki, buzdygany, boty czerwone, podgolone ³by, pasy
jedwabne. Konie siod³aliœmy na ich mod³ê, na œcianach
wieszaliœmy ich opony, ³awy zarzucaliœmy ich kilimami.
Katolicyzm naszej wiary okaza³ siê katastrof¹ wiary
pañstwowej. Jeszcze za Stanis³awa Augusta, wojna Rosji
z Turcj¹ by³a jedyn¹ chwil¹, w której rosyjska okupacja
musia³a zel¿eæ, i mo¿na siê by³o porwaæ na z³udn¹
nadziejê odnowy.

Lecz nie. By³o za póŸno. Nawet barska konfederacja


przeciwko kulturalnemu bawidamkowi na tronie, tej kre-
aturze rosyjskiej, unurzana jest w ciemnoœci, z zamawia-
czem ksiêdzem Markiem i ryngrafami na piersiach,
w obronie bardziej czupryny ³aszczowej ni¿ dla pozy-
skania jakichkolwiek œwiate³. Meduza sz³a na dno, ja-
snoœci tam by³o niewiele. Czupryna zbita by³a w ko³tun,
£eb meduzy 173

k³¹b w³osia i ropy nie do rozczesania, strup korzeniami


siêgaj¹cy w g³¹b chorej i niemytej czaszki. Gordyjski
wêze³ to¿samoœci polaczej. Có¿ mówiæ o stanie zdrowia
– absurdalne s³owo – wsi? Sturczenia przesta³y prze-
szkadzaæ dopiero w wiek póŸniej, gdy polscy dowódcy
w s³u¿bie ottomañskiego imperium przechodzili na is-
lam i zmieniali nazwiska na bejów, by lepiej dobijaæ siê
polskiej niepodleg³oœci – i ¿ydowskiego wyzwolenia, za
mrzonkê czego bodaj¿e otruto Mickiewicza w Konstan-
tynopolu.

Ambiwalencje, tak, i paradoksy. Do dzienniczka zdrajcy


przypisujê postaæ Sadyka-Paszy (Czajkowskiego), autora
powieœci ukrainnych i dowódcy (po przyjêciu turbanu)
pu³ku kozaków ottomañskich. Do dzienniczka zdrajcy je-
go powrót, po bezp³odnie dla by³ej Rzeczypospolitej za-
koñczonej wojnie Turcji, Anglii i Francji z Rosj¹, do Pol-
ski rosyjskiej, i przejœcie – niby Adam Gurowski – na
prawos³awie. I brzydka œmieræ samobójcza wobec zdrady
m³odej bezwstydnej ¿ony, gdy ju¿ spali³y mu siê stajnie
z wszystkimi arabskimi koñmi, które hodowa³. Za zdrajcê
poczytujê barszczanina Pu³askiego, który z Jasnej Góry
chcia³ wykraœæ córkê Jakuba Franka, by pohulaæ z ni¹
przed ucieczk¹ do Ameryki i œmierci¹ w szar¿y pod Sa-
wannah, jak i brata jego Antoniego, wspó³organizatora
Targowicy.

Historie. W historii mojej rodziny przewija siê glêŸba,


jakoby pradziad Wiœniowski, ojciec mojej babki po mie-
czu zdradzi³ swoj¹ sferê, wykradaj¹c swoj¹ ¿onê z ¿y-
174 Zau³ek pokory

dowskiego m³yna. M³ynarka by³a ponoæ piêkna, godna


i milcz¹ca. Brat pradziadka zawis³ na rynku w Drohomi-
lu za powstañcze rozruchy, wiêc pradziadek i prababka
nosili siê na czarno, to do ich czarnego dworu przyjecha³
w konkury czarny jak Mefisto mój dziadek ¯u³awski,
zakochany w starszej córce, a wyjecha³ z impetyczn¹
m³odsz¹. Czy by³a w niej krew podstêpna, ¿ydowska,
Frankowa? Z mojego ojca czyni³oby to ¯yda w jednej
czwartej, czyli podpadaj¹cego pod norymberskie para-
grafy. Ze mnie w jednej ósmej norymberskiej, za ma³o,
by siê poczuwaæ, za ma³o, by gnaæ do Izraela, co wszyst-
kim m³odym ¯ydom polecam. W moim przypadku,
z ¿ydowskiego punktu widzenia, ¯ydem nie jestem wca-
le, bo przez ojca, a nie matkê. Gdyby to by³o prawd¹.
Chyba niestety nie jest, czego ¿a³ujê. Lubiê tê legendê
i chêtnie siê na ni¹ powo³ujê, jestem zwolennikiem wiel-
kich tygli i du¿ych przestrzeni, zmieszañ, federalizmów,
tradycjonalizmów, ale i podró¿owania. Jestem zwolenni-
kiem Stanów Zjednoczonych i Polski wielonarodowo-
œciowej, wielokulturowej, wieloplemiennej, tej w której
nie oblicza siê procentu krwi dop³ywowej. Któ¿ jest bar-
dziej „polski”, ni¿ ¯yd p³owy, ry¿y, bia³oskóry, b³êkitno-
oki, którego setkami widzia³em na ulicach Tel-Avivu, tak
podobnego do Singera, z ¿on¹ podobn¹ do pani Singer,
z laseczk¹ i s³omkowym kapeluszem niby jaki S³onim-
ski, z jakich krwi przemieszanych a zdolnych?

Lubiê ten mit, mimo ¿e zosta³ póŸno i z³oœliwie wykluty


dopiero przez ambitniejsz¹ (babsk¹) czêœæ rodziny prze-
ciwko nietwórczemu, nadgranicznemu trybowi ¿ycia
£eb meduzy 175

mojego dziadka. On jeden pozosta³ prowincjonalnym ni-


kim: urzêdnikiem austriackim w powiatach, starost¹
zdegradowanym do sekretariatu (za upornoϾ) w kolej-
nych placówkach od Œl¹ska przez Podole do Beskidów
i Bieszczadów. Czyli coraz dalej. Ambicje mia³a moja
babka. W tych odleg³ych mieœcinach bola³a j¹ g³owa,
a dziadek pociesza³ siê przy jej siostrze, tej, po któr¹ po-
jecha³ wtedy do czarnego dworu. Wyda³ j¹ za geodetê
poczciwego i milkliwego. Spotka³em ich po wojnie emi-
grantami w Londynie, dok¹d zjechali z Kenii. Dostali siê
tam przez Syberiê i Iran. Brat obu sióstr z czarnego do-
mu, genera³ Wiœniowski, w tym¿e Londynie ³agodnie
skleja³ pot³uczon¹ porcelanê, by wy¿yæ.

Losy jak inne. Prowincjusza, mojego dziadka, Sowieci


zabili w poci¹gu, wioz¹cym go do ³agru. We Lwowie
mój ojciec widzia³ tylko, jak go na lorê zapakowano.
Dziadek mia³ na sobie paryski kapelusz i angielskie
przedwojenne tweedy. Dotkn¹³ siwego polskiego w¹sa,
i uchyli³ z pó³uœmiechem ronda. Tak to sobie wyobra-
¿am. Na staroœæ upodobni³ siê do Faulknera, czy raczej
Faulkner do niego, tyle ¿e dziadek by³ pedantycznie
schludny, a myœl o pisaniu ksi¹¿ek nie przesz³aby mu
przez g³owê. Kocha³ po³oniny, synów, polowania, kobie-
ty, ciszê, wiatr, i nienawidzi³ miasta. Lubi³ moj¹ matkê-
-parweniuszkê, której nie cierpia³a moja literacka babka.
Babka uwa¿a³a (tak myœlê), ¿e matka ojca zmarnowa³a,
zu¿y³a, wyja³owi³a sw¹ ja³owoœci¹ jego talent: ten talent
niepewny, nieerudycyjny, a ewidentny, który siê zaszy-
wa³ i kluczy³, chowa³, zanika³, a pyskowa³ tylko pod uk¹-
176 Zau³ek pokory

szeniem diamatu, po wygnaniu z m³odego i strasznego


Raju: do koñca ojciec mówi³, ¿e ohydne lata okupacji
by³y latami najlepszymi, ¿e by³y lekkie. Bez w¹tpliwoœci
¿adnej, co czyniæ, kim byæ, jak siê kochaæ, co tworzyæ.

Bo moi rodzice, tak, niew¹tpliwie siê kochali. Tak bar-


dzo – tak ca³kowicie, powiedzia³bym, co moja matka
ukrywa³a – ró¿ni, intelektem (nie inteligencj¹), wycho-
waniem, na gruncie mi³oœci siê do koñca spotykali. Po-
znali siê przy p³ocie w Dobromilu, gdy matka mia³a
osiem lat, ojciec piêæ. Przekomarzali siê, kto splunie da-
lej. Matka by³a na wakacjach letnich u swojej ciotki,
krawcowej, ojciec u ulubionych dziadków Wiœniow-
skich. Krawcowa by³a ¿on¹ hrabiego, bez grosza i trochê
nienormalnego, a ojciec siê z ich synem jedynakiem za-
przyjaŸni³ na ca³e ¿ycie. Mi³oœæ niekoniecznie jest do-
brem, ale w dzieciñstwie i dla dzieciñstwa le¿y najbli¿ej
Dobrego. Dalej jest literatura.

Pokusi³em siê o stwierdzenie, ¿e w literaturze zawiera siê


znaczna, mo¿e g³ówna czêœæ Dobra mo¿liwego dla doro-
s³ych. Mo¿e literaturê po to wymyœlono. Raport ma byæ
w obronie Dobra, nawet przewrotnymi œrodkami sporz¹-
dzony. I nawet jeœli domniemasz, ¿e z³e rêce, z³e oczy
pierwsze go przerzuc¹. Ró¿nica – skoro z natur¹ Z³a siê
borykamy – jest jak pomiêdzy (proszê mi wybaczyæ to
grubiañstwo) Kafk¹ a Hitlerem. Kafka z³o opisa³ („Pro-
ces”, „Kolonia karna”), Hitler uskuteczni³. Punkt widze-
nia Kafki by³ punktem widzenia niewinnego, ofiary, punkt
widzenia Hitlera sta³ siê zagadk¹. Zagadk¹ jest samo Z³o,
£eb meduzy 177

choæ jak¿e jaskrawe s¹ jego ofiary: Zachód chêtnie wpisu-


je Hitlera, w jego halucynacje. My chêtniej Stalina i jego
³apsów, bo po wschodniej stronie Europy siê znajdujemy,
czy tego chcemy, czy nie. Z³o Stalina wydaje siê nam rów-
nie straszne, acz ³atwiej – chcia³oby siê rzec: naturalniej –
zrozumia³e. Jakby zbrodnie komunistów by³y prostsze od
metafizyki esesmañskiej. Zabijanie mrozem czy kul¹
w ³eb czytelniejsze od gazowania, zastrzyku w serce, kre-
matorium. Odcienie, stopnie Z³a. Jedna z miar ka¿e nam
s¹dziæ, ¿e Hitler gorszym by³ wcieleniem, tyle ¿e nie zd¹-
¿y³ osi¹gn¹æ stalinowskich liczb w ofiarach. Ale druga
miara podpowiada, ¿e z³o Hitlera mia³o coœ wspólnego
z artystycznoœci¹: mundur SS-mana by³ wysmakowany,
Szatan iluminuje ciemnym œwiat³em. Klisza czarno ubra-
nego oficera w nienagannych botach, graj¹cego Szopena
na ulicy, na wyrzuconym z p³on¹cego domu fortepianie,
podczas gdy z okna skacz¹ pal¹ce siê kobiety, lub do gazu
id¹ kolumny pod-ludzi, z podniesionymi panicznie rêko-
ma, dzieci wœród nich, dzieci, których g³ówkê SS-man po-
g³aszcze, nim w ni¹ strzeli, klisza ta na podstawie czego
jest nam znajoma? A Mengele, przeprowadzaj¹cy swoisty
casting na peronie dworca w Auschwitz, obsadzaj¹cy do
naprawdziwoœci w role ¿ycia i œmierci – oczy spotykaj¹
oczy, ruch urêkawiczonej rêki – ³adnych i brzydkich, sta-
rych i m³odych, ¯ydów i Arian, czy rzeczywiœcie jest po-
wieleniem z³a zredukowanego do rangi bana³u?

Co zmusza nas do myœlenia o rzeczywistoœci ¿ydowskiej


sprawy, tym zaczêtej, ¿eœmy sobie za Boga obrali Boga
¯ydów, a za Zbawcê ¯yda aramejskiego. I jak siê to
178 Zau³ek pokory

u nas, wobec nas, przy nas, z nami skoñczy³o? Pogro-


mem kieleckim, bo nie doœæ by³o gett, wojny, okupacji,
wybicia istotnie ca³ej ludnoœci ¿ydowskiej w naszej me-
duzie, aby ludzie – Polacy – kamienowali jeszcze kilku-
dziesiêciu pozosta³ych, na podwórzu, klatce schodowej,
ulicy, w rynsztoku, za ¿ydostwo w³aœnie? Koniec to by³
czy nowy pocz¹tek? Pó³tora miliona ¯ydów zg³adzo-
nych w jednym obozie, czy nie wystarcza, ¿eby nie ob-
stawiaæ tego miejsca œmierci zawistnymi krzy¿ami, licy-
tuj¹c siê swoj¹ grup¹ milcz¹cych zmar³ych? Gdy
pierwszy raz lecia³em do Izraela, na zaproszenie tela-
wiwskiego uniwersytetu, ¿artowa³em, ¿e wysmarujê so-
bie w samolocie rêce keczupem, i ju¿ na lotnisku siê
przyznam, ¿e w³asnymi rêkoma wpycha³em starozakon-
nych do gazu. Ale oni tam, studenci i profesorowie, mie-
li inne problemy na g³owie, innych zabitych na co dzieñ.
Tylko amerykañski filolog, ¯yd, który nigdy w Polsce
nie by³, a wojnê jako dziecko przesiedzia³ spokojnie
w Nowym Jorku z rodzicami, patrzy³ na mnie z nieukry-
wan¹ i bigoteryjn¹, to znaczy œlep¹ odraz¹.

Spoœród wielu innych niem¹drych zdañ, które z tak¹ ³a-


twoœci¹ i swad¹ (chcia³oby siê napisaæ: hucp¹) z siebie
wyrodzi³, jeden z g³ównych drêczycieli mojej filozoficz-
nej m³odoœci, Sartre, mo¿e najdotkliwszym by³o, ¿e an-
tysemita to ktoœ, kto w ogóle spostrzega (czyli rozró¿-
nia) ¯yda. Có¿ za bzdura! Ten sam myœliciel, zaka¿ony
niemieckim bana³em, przerobi³ (Husserlowskie) okre-
œlenie Existenz na dok³adn¹ sw¹ odwrotnoœæ, powoduj¹c
egzystencjaln¹ konfuzjê (pustos³owie jego „Bycia i Ni-
£eb meduzy 179

coœci” wobec „Bycia i czasu” Heideggera), a w trakcie


samolubnego przebóstwiania samego siebie (i swej przy-
krej brzydoty) wyformowa³ („Mur”) pojêcie swej w³a-
snej obcoœci, obcoœci œwiata wobec siebie i siebie wobec
œwiata, poczucia nieprzynale¿noœci nielekkiej, jak w Tao
czy Zen, gdzie siêga ona nieruchomego nurtu, przejrzy-
stego nurtu rzeki przez nas p³yn¹cej, ale fizycznie, do
bólu, do rzygów („La nausée”) obrzydliwej. No có¿,
Sartre by³ grafomanem, jego raport z rzeczywistoœci by³
o idealizacji w³asnego literackiego paskudztwa, co do-
prowadzi³o go do idealizacji ludobójczego poety, Mao
Zedonga. Bowiem mam rozró¿niaæ, i zreszt¹ rozró¿-
niam! Brak funkcji rozró¿niania prowadzi do autyzmu,
zmys³owego czy moralnego, do ignorancji, która nie jest
ani docta, ani prostacza, tylko wulgarna. Hipokryzja tej
niewiedzy kojarzy mi siê z brudem, próba zdobycia wie-
dzy z czystoœci¹ zdefiniowania dla siebie swojego Drze-
wa Dobrego i Z³ego.

Odró¿niamy renetê od papierówki, mopsa od jamnika, zi-


mê od lata, sosnê od jod³y. Uczymy siê tego od dziecka,
iloœæ rozró¿nieñ jest miar¹ naszego poinformowania.
W przeŸroczystej meduzie od dziecka ¿yliœmy z ¯ydami,
rozró¿niamy ich. Zebrane niechêci s¹, czy chcemy czy nie,
jedn¹ z tradycji napiêtrzonych, nask³adowanych bliskim
i gêstym obcowaniem. Ale st¹d do mordu? Mam wielki
podziw i serdeczne umi³owanie dla Pi³sudskiego i jego
szlachectwa, i jego sta³ej, romantycznej w inspiracji, m³o-
doœci: nie inaczej widzê romantyzm, jak m³od¹ literaturê.
Pi³sudski zestarza³ siê za jednym zamachem, jednego
180 Zau³ek pokory

dnia, w jednej godzinie, na Moœcie Poniatowskiego, gdy


wytoczy³ dzia³a przeciw demokracji, i kaza³ im zabijaæ.
Strzela³ w zgniliznê demokracji niepoprawnej, aleæ nie ma
ustroju lepszego od niej: alternatywa jest gorsza. Zatruty
œmierci¹ na moœcie dyktator pozwoli³ krajowi siê zepsuæ
przez pa³kowanie, przez Piaseckiego i jego falangi, karny
obóz w Berezie, numerus clausus, bojkot sklepów ¿ydow-
skich, po wspó³pracê z Hitlerem przy rozbiorze Czecho-
s³owacji. Wyda³o to kontynuacjê granatowej policji, wy³a-
puj¹cej ¯ydów i pilnuj¹cej gett wespó³ z Niemcami,
wyda³o to Studnickiego, czekaj¹cego w willi pod Berli-
nem, by go hitlerowscy hierarchowie mianowali – w³aœnie
– polskim Quislingiem.

Na szczêœcie, czy nieszczêœcie, dla Niemców byliœmy


(zaledwie) o oczko wy¿ej od ¯ydów, jad polski nie za-
truwa³ krwi œwiata, bo nasza rasa by³a za g³upia, by knuæ
cokolwiek. Chlubienie siê realnoœci¹, ¿e Quislinga u nas
nie by³o, krótki ma oddech, nie ca³kiem nasza to zas³uga.
Za to, gdy p³onê³o getto w ciep³¹, piêkn¹ wiosnê, praw-
d¹ jest, ¿e krêci³a siê karuzela na placu Krasiñskich,
i prawda, ¿e gawiedŸ – kobiety wyelegantowane, dzieci
na malowanych konikach – patrzyli, jak ¯ydzi skacz¹
z p³on¹cych okien na bruk. I prawd¹ jest, mimo poczci-
wych tomów, ¿e ma³o kto ¯ydom pomaga³, tak jak praw-
d¹ jest, ¿e za pomoc tak¹ ca³a rodzina sz³a pod œcianê.
I prawd¹ jest, ¿e w³adaj¹cy krajem aparat komunistycz-
nej przemocy by³ w wielkim stopniu obsadzony ¯ydami.
Ambiwalencji to ci¹g dalszy. Odnalaz³em w ogrodzie
Yad Vaszem w Jerozolimie drzewka z nazwiskiem mojej
£eb meduzy 181

rodziny, a ¯yda rozró¿niam automatycznie, i niestety –


nieomylnie, u nas. Tam, w Izraelu wszyscy s¹ ¯ydami.
Nie borykaj¹cy siê z sensem s³owa „obcy”, które tak do-
brze rozumiem, które rozumia³ mój ojciec i mój dziadek,
i Marek H³asko, gdy powiesi³ sobie gwiazdê Dawida na
szyi i zatrudni³ siê jako traktorzysta w kibucu, a ¯ydem
nie by³. Z obcoœci¹ talentu Adolfa Rudnickiego wœród
nas. W tym sensie wszyscy jesteœmy ¯ydami.

Bo wiary ustawi³y nas plecami do siebie. Tragedia dawa-


nia wiary. Jak¿e silnie przestrzegam dzieci przed Ko-
œcio³ami! Na tysi¹c lat, nasz raz tylko siê przyda³, to gdy
okaza³ siê jednak pañstwem etyczniejszym od komuni-
stycznego, ostoj¹ lepszego mówienia, czym wykaza³ –
tak – odwagê wobec z³a rozpanoszonego, z którym to
uk³adaj¹c siê, to przechytrzaj¹c jego kolejne s³oje, zma-
ga³ siê, dla swojej potencji, a skoro to my jesteœmy Ko-
œcio³em – i dla nas. Okupacja, komunizm, Papie¿.
A w koñcu? Antysemityzm bez ¯ydów, krzy¿e naprze-
ciw ¿ydowskiej masy trupów. Problem wiary. W co wie-
rzy³ Hitler, wymordowuj¹c ich szeœæ milionów? Z tym
mam siê uporaæ, bo przystoi mi dociekaæ Dobra i Z³a,
i rozumieæ, rozró¿niaj¹c. W co wierzy³ Stalin, u którego
Tatarzy krymscy, lekarze, matematycy, poeci, przypad-
kowi, ¯ydzi, wojskowi, mieli byæ kolejno i powtarzalnie
przemielani przez maszynê do mielenia ludzi i utrzymy-
wania karnej pustki i pracy po nic, dla pracy?

Teatralizacja dyktatorów, gwiazdorstwo wodzów. Opero-


wa, inkantacyjna, erotyczna charyzma Hitlera i ubóstwie-
182 Zau³ek pokory

nie gwiazdy jaœniejszej od s³oñca, Stalina. W Hollywoo-


dzie na szczêœcie za gwiazd¹ stoj¹ pieni¹dze, to one kupu-
j¹ gwiazdê, bo ona pieni¹dze mno¿y. Tote¿ filmy nie maj¹
na celu unictorzenia widowni, bo kto kupowa³by bilety?
Artyzm dyktatorów jednak upodabnia ich do aktorów, bo
aktorzy w czasie przedstawienia wierz¹ w to, co graj¹,
wierz¹ w rolê, prze¿ywaj¹ j¹ naprawdê, mi³oœæ do partner-
ki jak do misji dziejowej. Przed przedstawieniem maj¹ za-
danie najtrudniejsze: musz¹ uwierzyæ, ¿e maj¹ talent, lub
uwierzyæ, ¿e oszukaj¹ wszystkich, co maj¹ uwierzyæ, ¿e
oni talent posiadaj¹. S¹ swym w³asnym medium, swymi
w³asnymi re¿yserami. Kto Stalina re¿yserowa³, kto Hitle-
ra? Pobierali lekcje, ale wystawiali siê sami. Hollywood
jest gwoli lepszego ¿ycia, Hitler i Stalin gwoli zniszczenia,
ale ten ludzki punkt podobieñstwa jest namacalny. Nazy-
wa siê to histori¹. Z wojny przeszed³em w komunizm,
z komunizmu w kino, z kina w miarê obrastania wiedz¹ hi-
storyczn¹, czyli teozoficzn¹, w literaturê.Tote¿ z wielk¹
uwag¹, stawiaj¹c moje kroki w literaturze pierwsze, stoso-
wa³em siê do tej samej frywolnej zasady, co gdy wynajdy-
wa³em (skaka³y na mnie) moje filmowe McGuffiny: pisa-
³em o Joannie d’Arc czy wyspie Gorée, o baronie von
Ungernie czy dziewczynie, która wobec fekalnoœci wojny
wypuszcza z siebie fekalia. O starym Casanowie i medu-
zich konwulsjach Ksiêstwa Warszawskiego, tych, których
by³em œwiadkiem.

Kapryœnoœæ, przypadkowoœæ, przelotnoœæ. Rozdwojenie


pomiêdzy powag¹ rzeczy a frywolnoœci¹ œrodków. Có¿
mo¿e byæ powa¿niejszego, a l¿ejszego, a weselszego, bo
£eb meduzy 183

objaœniaj¹cego, ni¿ samo poczucie, ¿e siê pisze prawdê?


Ten œwiat tak jest za³o¿ony, ¿e wszystko ze wszystkim
siê ³¹czy, i wszystko na wszystko siê sk³ada. Truizm?
O nie: dopiero niedawno oœmielono siê sformu³owaæ te-
oriê chaosu, w której twierdzi siê, ¿e machniêcie skrzy-
de³kami motyla w Australii mo¿e spowodowaæ stopnie-
nie góry lodowej na Szpicbergenie: ka¿dy rzetelnie
pisz¹cy wie to od zarania dziejów pisania. Ró¿nie to
próbowano nazwaæ: guliweriad¹, romantyzmem, futury-
zmem, akmeizmem, surrealizmem, na dziœ postmoder-
n¹. Jak siê ma gazetowy fait-divers do To³stoja, proces
policyjny do Dostojewskiego, marlin do Hemingwaya?
Marlin do cz³owieka, zdrada do samobójczego skoku
pod poci¹g, nihilizm do Diab³a? Historia do Dobra? Z³o
do prawdy? Od pocz¹tku tego tekstu optujê za wyborami
ambiwalencji, niezaciemniania i niewiary. Czy Hitler
wierzy³ w swe aktorstwo, czy w sw¹ misjê, wychodzi –
wylewa siê krwaw¹ kiszk¹ – na to samo. Czy Stalin wie-
rzy³? O, by³ komunist¹! W jego bibliotece dziesi¹tki to-
mów ojców marksizmu-leninizmu pokryte s¹ po margi-
nesach mrówczymi jego, upartymi notatkami. Œlêcza³,
wierzy³, chcia³ siê nauczyæ. A jaka¿ to nudna, jaka to-
porna, jaka têpa wiedza! Ostatni filozofowie, tacy jak
George Steiner, wysnuwaj¹ z natury samej jêzyka, po-
zwalaj¹cej na zakalec, k³amstwo lub plugawoœæ s³ów, na
l¿enie, klniêcie, i pornografiê mówienia, teoriê o podsta-
wowym le, które w nas mieszka.

Naród wybrany. Dlaczego Bóg z nimi rozmawia³? Bo


nas nie by³o? Nie by³o meduzy, by³ jej porost, by³ las,
184 Zau³ek pokory

byliœmy w lesie. No, ale skoro teraz ju¿ jesteœmy, On ma


z nami gadaæ, i to w naszym jêzyku, bo niby w jidisz?
W tym celu usun¹æ zawadzaczy, wpychaj¹cych siê wci¹¿
miêdzy nas a Niego! W cha³atach brudnych czy bankier-
skich brylantach, chytrzejszych, bardziej zwartych od
nas, choæ przecie¿ tak siê nienawidz¹, ¿e starszyzna ich
w du¿ym stopniu z wybijaj¹cymi ich Niemcami wspó³-
pracowa³a: za udowodnienie tego znienawidzono, zw³a-
szcza w Ameryce, Hannê Arendt („Eichmann w Jerozo-
limie”). Na ich eksterminacjê zgadza³o siê trzy czwarte
Europy, tam w³aœnie gdzie, i dlatego w³aœnie, siê to tam
dzia³o: prawa francuskiej administracji za Pétaina by³y
surowsze, gorsze, straszniejsze dla ¯ydów od norymber-
skich, choæ Niemcy wcale na to nie nalegali. Antysemi-
tyzm jest ontologiczny: oni s¹, wiêc trzeba ich zabiæ.
Ontologiczna jest kl¹twa nienawiœci: jesteœ ¯ydem, wiêc
trzeba ciê zabiæ, Murzynem, Indianinem, muzu³mani-
nem: w p³aszcz izmu ubierze siê to potem: rasizmu, eko-
nomizmu, kolonializmu, izmów wiary. Dlaczego odrzu-
cili Jezusa, który chcia³ dobra? Czy Oœwiêcim by³
czymœ w rodzaju anty-Golgoty? Trudno doprawdy dopa-
trzyæ siê grafizmu tarczy dawidowej w znaku sierpa
i m³ota, a nietrudno, jeœli siê w tê wstrêtn¹ bawiæ zaba-
wê, dostrzec rysunek krzy¿a w swastyce, i na opak.

Ze skandalami historii mam siê uporaæ, jak z w³asnym


skandalem. Uwa¿am za skandal, ¿e Lwów czy Wilno nie
s¹ w krainie mi dostêpnej, a Gdañsk czy Wroc³aw, nie-
mieckie miasta filozofii, tak. Szczecin czy Zgorzelec nie
s¹ mi potrzebne do okreœlenia, kim jestem: zmuszaj¹ mnie
£eb meduzy 185

za to do okreœlenia, jakim byæ muszê, by nie by³o – tenta-


tywnie – jeszcze gorzej. Jeœli zakwestionuje siê granice,
prawa, zasiedlenia, nast¹pi rzeŸ jugos³owiañska. Liczyæ
w tym temacie mo¿na tylko, ¿e granice rozejd¹ siê, rozsze-
rz¹, i ¿e ¿yæ bêdziemy w meduzach wiêkszych i ³agodniej-
szych. Tyle ¿e niemiecka granica rozpêknie siê pierwsza,
w wyniku konsternuj¹cego naszego europochwalstwa,
i wyrzuceni Niemcy wróc¹ do swych duchowych i fizycz-
nych domów. Fatalny wybór niemieckiego chrztu uczyni³
nas na zawsze przedmurzem „lepszej” zachodnioœci.
Gdybyœmy przyjêli cyrylicê zamiast ³aciny, nie upad³by
œwietny Kijów, ale imperialna Rosja by nie powsta³a.

O, nie, nie trzeba siê zag³uszaæ przed irracjonalizmem


„gdybania”. Racjonalizm naszej polityki dzisiejszej jest
irracjonalizmem dopiero¿ budz¹cym we mnie odruch
zatrwo¿enia: to¿ myœmy nawet z Krzy¿akami nie umieli
wygraæ wygranej wojny, có¿ mówiæ o wyrzynaniu czar-
nych niewolników na San Domingo czy powstaniach
przeciwko Rosji? To w irracjonalnej czêœci naszej histo-
rii wytworzy³a siê nasza – moja, rodzinna – Jakoœæ. Bo
co to jest, owa Jakoœæ? Jakoœæ to rozró¿nik, wyznacze-
nie, ró¿nica. Lepiej oczywiœcie, gdy jest trwa³a, ugrunto-
wana, gdy mo¿na na ni¹ liczyæ, jak na gatunek sukna,
czy fachowoœæ hydraulika. Lecz mo¿e te¿ byæ aberracyj-
na, zwiewna, motyla. Interesuj¹cym jest zjawiskiem
w literaturze polskiej JakoϾ postaci Gombrowicza tam,
Iwaszkiewicza tu. Sarkastyczny emigrant, kawiarniany
snob i biedak, oraz sta³y król, bogacz, dworzanin pocho-
wany w górniczym mundurze. Dwaj homoseksualiœci
186 Zau³ek pokory

z dwóch dworków szlacheckich. Dwu egomanów: w ich


literaturze nic nie ma przeciwko, na wprost, komuni-
zmowi. (Trochê w tajnopisie, czyli „Dziennikach” pana
Witolda. Dzienniki Iwaszkiewicza, jeœli s¹, siê nie poka-
za³y.) Myœlê, ¿e myœleli to samo tak samo: Gombrowicz
by³ inteligentniejszy, Iwaszkiewicz czulszy. Obaj roz-
dwojeni. Pamiêtam poruszaj¹c¹ relacjê Ernesto Sabato,
jak w sieni, w cieniu ostatniego mieszkania Gombrowi-
cza w Vence namawia³ pana Witolda do przyznania siê,
do spisania swej pederastii. Nie mogê, zajêcza³ umiera-
j¹cy Gombrowicz, bo duszê mia³ z tamtego dworku,
tamtej Jakoœci, tamtej kawiarni. Nie mogê, wyszepta³
Adolf Rudnicki, gdy go zapyta³em, dlaczego nie przy-
staje do „Solidarnoœci”: przecie¿ go w podziemiu, chcia³
czy nie, drukowali. Nie móg³, to by³o wtedy sensem roz-
dwojenia.

Jakoœæ le¿y blisko dobroci, i podobnie siê okreœla; czêsto


przez opozycjê wobec œwiata. Z³o to krzywdzenie: œwiat
wykaza³ abstrakcyjn¹, do fantazji rozrzutn¹ zdolnoœæ
wymyœlania, przepróbowywania, wypotwarzania form
¿eruj¹cych na sobie. Czyli form bólu. I œciskaj¹ce serce
sk¹pstwo w iloœci form dobra: œwiat³a szukaæ trzeba
w g³êbi tunelu. Ku pomocy dana nam jest cecha postrze-
gania, odró¿niania, nazywania. Zdolnoœæ do zachwytu
i wzruszenia. Estetyczna Рi erotyczna РzdolnoϾ. Nie
wierzê w tych, co „jasno widz¹ w zachwyceniu”? Polak
przebrany za Turka, ze ³bem wygolonym, w kontuszu
i czerwonych wygnojonych butach, prawi¹cy po ³acinie
do pijanego mociumdzieja, czego jest karykatur¹? Papu-
£eb meduzy 187

g¹? Niczego. W tym stroju, w tej mowie, w tej postaci,


zawiera siê te¿ jego Jakoœæ. Zrywa³ sejmy, nie da³ sob¹
rz¹dziæ, by³ fa³szywy, ³asi³ siê do mo¿nego, ale wiêcej
w tej dekonstrukcji by³o oryginalnej Jakoœci, ni¿ w zrze-
szonych katastrofach pañstwowych czy religijnych,
które nas nawiedza³y. Reich t³umaczy siê s³owem rzesza,
Heil znaczy tyle¿ „vivat” co „uzdrów”. To apel o Hei-
land, Jasn¹ Górê, zaklinaczy „szczurów i ¿mij”.
8

Epifania
S
³owo tajnopis wymyœli³a Achmatowa. Swoj¹ deli-
katnoœæ, erotyzm, ulotnoœæ stawia³a naprzeciw be-
tonowi komunizmu, i sw¹ kapryœn¹ egotycznoœæ
wobec monolitu opresji. Gdy bardzo siê ba³a, ¿e j¹ zaare-
sztuj¹, spisywa³a wiersz na skraweczkach papieru, powie-
rza³a go pamiêci kilku bliskich przyjació³ u niej zebra-
nych, karteluszki pali³a. Gdy aresztowano przyjaciela,
kawa³eczek wiersza znika³ razem z nim, na d³ugo lub na
zawsze. Tajnopis, mówi³a. Przek³adaj¹c po œmierci zdjê-
cie mojej matki z po³amanej ramki w now¹, zobaczy³em
na odwrocie, ¿e matka tam zapisa³a: „œpieszmy siê kochaæ
ludzi, bo tak szybko odchodz¹”. Na zdjêciu, smag³a, nie-
mal cygañska, szczuplusieñka dziewczynka stoi w bia³ej
sukience do komunii. Ma bia³e poñczochy, bia³e trzewiki,
na g³ówce welon z bia³ymi kwiatami. Ile ma lat?

Gdy mia³em osiemnaœcie lat, napisa³em – na studiach –


esej pod heroicznym (moda by³a na napuszenie) tytu³em
„Cz³owiek pozbawiony dobroci”. Gdy mia³em lat trzy-
dzieœci osiem, esej „Moliwda” o gnostykach szukaj¹cych
dobra poza obliczem z³a, œwiate³ka za ciemn¹ twarz¹ uzur-
patora. Dziœ mam piêædziesi¹t osiem. Trzy eseje, co dwa-
dzieœcia lat, ten sam temat. ¯yj¹c w rzeczywistoœci naka-
192 Zau³ek pokory

zanej (zakazanej) przeciwko tajemnicy, przyszed³em do


literatury, gdy wymogi tajnopisu os³ab³y. Ostatnia w dzie-
jach ze zrzeszonych ideologii siê u nas rozpada³a, i zary-
sowa³a siê przestrzeñ powietrza zaskakuj¹co pustego, lecz
nadaj¹cego siê do oddychania. Poprzez ten b³ysk, to z³u-
dzenie miêdzy dwoma nawa³ami chmur czarnych i sza-
rych, miejsce na jasnoœæ wydawa³o siê przyjazne. Jasno-
pis, czyli raport o prawdzie. A otó¿ raport o prawdzie
powstaæ nie mo¿e, a przynajmniej nie w przegródce Do-
bra, któr¹ uto¿samiam z prawd¹. Raport z rzeczywistoœci
aby by³ sztuce najbli¿szy, nie mo¿e z ni¹ byæ to¿samy. Mu-
si byæ pó³jawny, pó³skryty. Nie ma to¿samoœci prawdy:
jest zagadka. Prawdy g³osz¹ tylko ci, których siê obawiam
najbardziej. Tyle ¿e ich prawdy prawd¹ nie s¹, kropka.

Wszelka wiara szuka swej racjonalnoœci, nawet gdy w para-


doksie „wierzê, bo to absurdalne”. Absurdalnoœæ absurdal-
noœci równa siê wierzeniu. Przyk³ady? Na przyk³ad Jaru-
zelskiego: aby s³u¿yæ w wojsku, trzeba wprzódy je lubiæ,
czyli brutaln¹ si³ê, i lubiæ s³u¿yæ, zas³aniaæ siê urojonym ko-
deksem s³u¿by i jej honoru (zupe³nie jak SS-man), nawet
gdy w s³u¿bie siê jest u morderców. Czy jest rozdwojenie
w Jaruzelskim? Nie s¹dzê. Jest irracjonalnie racjonalna jed-
norodnoϾ. Rozumiem rozdwojenie Wielopolskiego,
Druckiego-Lubeckiego czy Czartoryskiego, póki przeko-
nywali cara do irracjonalnej dla Polski przyjaŸni. Nie wie-
rzê w dobro tych, co przekonuj¹ do bankierstwa, hutnictwa,
miasta £odzi, lub stanów wojennych. Racjonalnoœæ pol-
skiej inteligencji zazwyczaj prowadzi w z³e krzaki, w z³¹
sztucznoœæ. Roztropni i lepiej wiedz¹cy (jak KTT) œlizgaj¹
Epifania 193

siê uczynnie na brzegu etycznego bagna, i wpadaj¹ w nie


przez pogardê dla tremendum, misterium, dla tajnopisu.

Z³o ma to do siebie – co urzeka filistrów – ¿e kocha artyzm


(Hitler by³ naprawdê malarzem), i swoje zbrodnie biolo-
giczne ubiera w artystyczne piêkna. Bardzo siê bojê arty-
zmów, wysokich progów, estetycznej wy¿szoœci, trzyma-
nia siê tak zwanego dobrego smaku. Dobry smak, to smak
zrzeszony, nie ma w nim miejsca na Jakoœæ, która przecie¿
jest Ró¿nic¹. Na szczêœcie ma³o jest dobrego smaku w pi-
sarstwie polskiego powojnia, a przynajmniej do œmierci
Iwaszkiewicza, Rudnickiego i Gombrowicza. Za ¿ycia
hodowali oni egotyczn¹ maksymaln¹ i pieczo³owit¹ Ró¿-
nicê. Gruboœæ ró¿nicy jest giêtka, ale uparcie siê trzyma
wra¿liwoœci myœlenia jêzykiem, w jêzyku, niejako dla jê-
zyka, bo myœlenie jest jêzykiem, a jêzyk literatur¹. Jest coœ
poza materializmem, poza ciemnoœci¹, poza czy nawet
obok, w. To dodatkowa wartoϾ tajnopisu. Najintymniej-
sz¹ tajemniczoœci¹ naszego œwiata wydaje siê byæ, ¿e do
ka¿dego istnienia, drobinki, zwi¹zku, po³¹czenia, do ka¿-
dego okruszka badanej rzeczywistoœci, do aminokwasu
w bakterii czy abstraktu tabliczki mno¿enia dochodzi ta-
jemnicza wartoœæ dodatkowa, któr¹ rozpoznajemy jako
zagadkê duchowoœci. Powtarzam, jest coœ poza material-
nym, w irracjonalnoœci Dobra i Z³a. To coœ wymyka siê
„przyzwoitej” wulgarnoœci religii. Obca mi jest agno-
styczna autohipnoza buddyzmu, jak obca jest kupiecka
nagroda islamu i jej ogród rozkoszy. Obca mi jest szorstka
pietà chrzeœcijañska, zakrwawienie oczu Loyoli, ka¿¹ce-
go po nocach w¹chaæ smród i mierzyæ bezdeñ piek³a. Nie
194 Zau³ek pokory

obca mi jest wiara, to znaczy pewnoœæ, ¿e zobaczyæ, ¿e wi-


dzieæ w ciemnoœciach mo¿na.

Nie ma nadziei bez wierzenia, nie ma literatury bez.


Ambiwalencja: nie ma – nie znam – pisarzy wra¿liwych
a wierz¹cych. Nie ma pisarzy dobrych a zm¹conych
wiar¹. Nie ma literatury bez conradowskiego „to see”.
Pisarze oœlepli wiar¹ staj¹ siê politrukami, i pope³niaj¹
samobójstwa, jak Goebels, Fadiejew czy Borowski. Pa-
radoks „Idioty”, to ¿e ksi¹¿ê Myszkin jest misjonarzem
dobroci, samarytaninem wspó³czucia. Efektem jego po-
stawy jest zniszczenie. Efektem ideologii osobnoœci ¿y-
dowskiej jest wybuchaj¹ca wci¹¿ i coraz to nienawiœæ do
narodu wybranego. Jasnopis niech¿e pozostanie tajnopi-
sem! Uwielbiam sformu³owanie „klejnot swobodnego
sumienia”. Powsta³o ono przy okazji konfederacji war-
szawskiej z 1573, po œmierci Zygmunta Augusta, i spisa-
ne zosta³o w akcie, bêd¹cym pierwsz¹ w Europie prawn¹
gwarancj¹ tolerancji, zapewniaj¹cej wszystkim bez wy-
j¹tku wyznaniom równouprawnienie. Ten jasnospis za-
wieziono bezwstydnemu zbrodniarzowi (autorowi rzezi
Nocy Œwiêtego Bart³omieja), Henrykowi Walezemu, bo
to jego sejm powo³a³ na tron Polski. Polskie poselstwo,
rozmyœlnie gubi¹ce po ulicach Pary¿a z³ote podkowy
z koñskich kopyt, i przemawiaj¹ce do rozwydrzonego
kandydata – i jego dworu – po ³acinie, w której to nikt
tam nie umia³ odpowiedzieæ, za¿¹da³o, by klejnot swo-
bodnego sumienia rozb³ysn¹³ te¿ we Francji wymordo-
wuj¹cej siê o izmy, jeœli obroñca katolicyzmu, opiany
przez papie¿a ma u nas mi³oœciwie panowaæ!
Epifania 195

Oczywiœcie, bandyta czmychn¹³ po pó³ roku, kradn¹c klej-


noty nie sumienia (takich nie mia³, by³ racjonalny), ale ko-
ronne, ze skarbca. Po nocy pisa³ w³asn¹ krwi¹ tajnopisy do
ukochanej kobiety, cudzej ¿ony. Dziwny to pomys³, ¿e Bóg
utworzy³ nas na swoje podobieñstwo. Znaczy to, ¿e jemy to,
co jada³ Bóg? Czyli by³ pierwszym po¿eraczem, czego da³
dowód dalej, uparcie i co rusz ¿¹daj¹c krwi, ofiary, czy¿ nie
poœwiêci³ w³asnego syna, rozkrwawi³ go i zabi³? Czy œwiê-
ci Hindusi nie morduj¹ siê o byle co, i kiedy tylko mog¹?
Czy nie uderza ciê ca³¹ si³¹ swego cia³a ortodoksyjny ¯yd
w Jerozolimie, bo mu nie zszed³eœ z drogi, a on ciê nie wi-
dzi, nie uznaje, ty parchu? Czy nie podpala siê w ³ó¿eczkach
pó³katolickie dzieci w Irlandii, bo pó³wiary wystarcza, có¿
dopiero ca³a? Czy racjê ma Jaruzelski, a w komunizmie do
koñca czy nie ginêli mordowani? A, niestety, czy KTT nie
jest potomkiem rabiego Loewa z Pragi, tego w³aœnie, który
zajmowa³ siê wetchnieniem ducha w Golema, za pomoc¹
trzech liter pisanych mu na czole, czyli literatury?

Alef, Mem, Thaw, ukazanie siê Ró¿nicy w czerwonej gli-


nie golemowej, ciemnej glinie stworzenia. Ukazanie siê
Jakoœci poprzez ludzki wysi³ek, a duszy w dociekaniu.
Epifania jest s³owem, którego u¿yæ siê lêkam: a przecie¿.
Ukazanie siê, wyjawienie, objawienie, zobaczenie w rze-
czy, w zjawisku, przedmiocie, w ¿ywym – œwiêtoœci. Bo
œwiêtoœæ jest Ró¿nic¹ najmniej wyra¿aln¹. Wymaga ilu-
minacji, wczucia, stanu wewnêtrznego zapatrzenia. Prze-
chwycenia. Zaskoczenia. Irracjonalnoœci. Przechwytuje-
my. Jak i jesteœmy przechwyceni. Nie jesteœmy obcy:
jesteœmy sam ze sob¹ razem. Utrwalamy ten stan, ¿yjemy
196 Zau³ek pokory

z nim, czy te¿ tracimy jego Dobro: ma³o to wa¿ne. Gdy je


tracimy, wiemy, ¿e jest, i ¿e siê mo¿e – chce – powtórzyæ.
¯yjemy z wra¿eniem œwiat³a w ciemnoœciach. Rozdwoje-
nie spowodowa³o szczelinê nie tragiczn¹, ale pe³n¹ b³ogo-
œci. Epifania to podwójne widzenie, nagroda za trud: bez
niej moglibyœmy, byæ (bo co?) Himmlerem, czy Hume-
rem. Epifania to wartoœæ dodatkowa, ta wobec której za-
mieraj¹ bezradnie badacze czegokolwiek, co siê daje zba-
daæ, gdy dochodz¹ do punktu, w którym wszystko sobie
wyjaœniwszy, postrzegaj¹, ¿e wci¹¿ pozosta³o obecne,
niedoszpilone, jak dusza w mózgu, pytanie „dlaczego?”.
Epifania jest ³ask¹, bo pozwala siê szczerze uœmiechaæ.

S¹, by³y, narody, szczepy, rasy, plemiona, które potrafi³y –


potrafi¹ – ¿yæ w sta³ym poczuciu epifanii, sta³ego wspó³-
czucia z natur¹ œwiata. Grecy, Rzymianie, Masajowie, Inu-
ici, Papuasi. Australijscy aborygeni widz¹ pe³n¹ podwój-
noœæ zjawisk: drzewa i ducha drzewa, pokrewieñstwa liœcia
z ptakiem, œwiêtoœci g³azów znacz¹cych drogê, id¹c po
której wyœpiewujesz œwiat. Nazwa tej œwiadomoœci, tego
irracjonalnego widzenia jest ma³o istotna: panteizm, ani-
mizm, pogañstwo? Sens i sedno jest to samo, i le¿y w ko-
niecznym rozdwojeniu: ka¿de dziecko w nim ¿yje, nim za
nasz¹ win¹ je straci. Czy Bóg natury jest dziecinny, czy za-
bójczo doros³y? Wolê myœleæ o nim jako o Bogu ca³kiem
niedoros³ym, bawi¹cym siê w materii, i nie ca³kiem œwia-
domym tego, co czyni. Epifaniê potrafi³em dostrzec nawet
w mydlanej bañce kina, to by³o tajnopisem mojego w nim
przebywania. Och, w filmach robionych przez malucz-
kich, nigdy dla maluczkich. Szmaciarstwo, tandeta, tech-
Epifania 197

nologie, twarze kina przesi¹kniête s¹ epifaniczn¹ prawd¹.


Wzruszenie, odczuwam wobec nich, poprzez ekran, jest
ma³o wyra¿alne, bo ma kontakt z prawd¹ bardziej ni¿ z rze-
czywistoœci¹. Wzruszaj¹ca, w koñcu, jest tylko prawda, na-
wet gdy warunkiem jej opowiedzenia jest blichtr spektaklu.

Marz¹c o jasnopisie, rozumia³em powoli, ¿e to w literatu-


rze, nie w kinie, kryje siê najtajniejsza tajnia. Pisanie jest taj-
noœci¹ rozœwietlaj¹c¹ œwiat. W najlepszych ksi¹¿kach, ja-
kie znam, œwiat le¿y otworem, ca³kiem jawnie, fizycznie,
jak dusza czy drzewo, ale nad kartkami unosi siê poczucie
epifanii: o to bicie serca sz³o, o to dotkniêcie (ujawnienie
siê) niepojêtego œpiewu œwiata. Nie dziw, ¿e talent i tajemni-
ca s¹ s³owami o¿enionymi razem. Œpiew tajemnicy, obe-
cnoœæ tajemnicy, nagroda, która objawia siê przez talent.
Dla mnie, jak i dla mojego ojca, myœlê, literatura by³a – jest
sposobem na dojœcie do epifanii. Myœlê, ¿e mój ojciec by³ –
w b³¹dzeniu i iluminacjach – zawsze dobrym cz³owiekiem.
Myœlê, ¿e jakoœci¹ epifanii jest Dobro. Uczymy dzieci jeœæ
miêso, i uczymy je przyjaŸni dla zwierz¹t. Rzadko u¿ywam
s³owa mi³oœæ, zosta³o zdeprawowane. Mi³oœæ Ojczyzny,
ludzkoœci, Stalina, krzy¿a, mi³oœæ seksualna, niewiele one
z Dobrem maj¹ wspólnego. Mi³oœæ do tutejszego Boga wy-
daje siê wrêcz koszmarn¹ aberracj¹: to nie Boga siê mi³uje,
ale jego œmieræ. Jego mêkê, jego krew, a przedtem jego na-
rodziny (narodziny ofiary, bo wie siê przecie¿, delektuj¹c,
co siê z ni¹ stanie), a w poœrodku jego ¿ywota nie bardzo
wiadomo, co siê wielbi, s³owa, matkê, ale za co dok³adnie?
Za alienacjê porodzenia, innoœæ tego, kogo w brzuchu nosi-
³a? Za dolor pod krzy¿em, owym krzy¿em god³em œmierci,
198 Zau³ek pokory

a nie ¿ycia? Och, wróæmy do przebiegu ¿ycia Jezusa, do je-


go „idiotyzmu”, do jego rozdwojenia, zdradzieckoœci, taj-
noœci, do tajnopisu jego literatury!

Tak, nie ma pisarzy wierz¹cych. Gdy staj¹ siê wierz¹cy,


(zrzeszeni) staj¹ siê Z³ymi pisarzami. Gdy Jaruzelski pi-
sze, jest grafomanem. Oto jak mówi („Stan wojenny – dla-
czego”): „dzia³ania akcyjne”, „antyszambrowanie
w przedpokojach”, „wyrasta³ w aparacie”, „zasadniczo
siê przyczyni³”, „wysuniêto koncepcjê”, „za³atwiæ kame-
ralnie”, „linia s³uszna”, „istotny wk³ad”. Umys³ zniewolo-
ny? Umys³ ubogi, umys³ bez jêzyka, anty-umys³, anty-Ja-
koœæ. Poniewa¿ nie ma Nicoœci w tym œwiecie,
anty-Jakoœæ mo¿na nazwaæ pod³oœci¹, gdy wyra¿a siê
w dzia³aniu. Piêædziesi¹t lat dzia³ania w totalitarnym,
morderczym, obskurnym i wrogim mojej rodzinie, mojej
tradycji aparacie nie wyda³o dobrego s³owa. Tylko gdy
s³owa s¹ obron¹ przed Z³em, opisywanie Z³a jest opisywa-
niem œwiata, a wówczas ponad opisem – poprzez opis –
pojawia siê epifania. Tym rzadziej, ¿e z³o siê zawsze wy-
razi, Dobro tylko niekiedy. Klêsk¹ tych, co przyjêli opcjê
Jaruzelsk¹ sta³o siê, ¿e œwiat bêdzie amerykañski, bo przy-
sz³oœæ: kosmos, technologia, kino, rozrywka, maj¹ do wy-
boru albo demokratycznoœæ amerykañsk¹, albo morder-
czoœci ciemnogrodzkie. W Ameryce dziesi¹tki –
dos³ownie – uniwersytetów prowadz¹ katedry „pisania
twórczego”, bo my literatur¹ widzimy œwiat, czego przy-
k³adem Sienkiewiczowska „Trylogia”: wiemy, ¿e choæ
by³o odwrotnie, to by³o mniej wiêcej tak, tak wygl¹da³o.
I takie by³y poranki. Tego talentu kino, nawet dokumental-
Epifania 199

ne, o dziwo nie ma. Bo znów odwrotnie, kino najciekaw-


sze jest na dziœ, gdy jest prorocze na jutro: gdy pokazuje
to, co bêdzie, a nie, co by³o. W statusie swym, gdy wybie-
ga do przodu, i ekranizuje „niemo¿liwe”. W organizacji
naszego umys³u amerykañskie kino zwyciê¿a, bo przy-
sz³oœci¹ jest technologia nie ekstorcji, ale rozrywki.

Wiêc nie jestem religijny w tym sensie, ¿e religijnoœæ


zajmuje siê opisywaniem nie œwiata, ale opisywaniem
(znawstwem) epifanii. Religia uwa¿a j¹ za dowód po³¹-
czenia (re-ligare) materii z Bogiem, za po³¹czenie samo.
Poprzez epifaniê pojawia siê sacrum w profanum. Nie-
odgadnione, wyczekiwane, wykazuj¹ce. Otó¿ dotkniêcie
epifanii jest dla mnie jak najbardziej areligijne: jest do-
daniem rozdwojenia, nigdy po³¹czeniem. Jest tajnopi-
sem jasnopisu. Nie jest kana³em do czegoœ jeszcze, do
gdzie indziej, jest samo w sobie. Œwiêtoœæ jest œwiêta sa-
ma w sobie. Nie jest duchem œwiêtym, jest œwiêtem du-
cha. Nie jest poœrednikiem, piêknem ani mi³oœci¹. Piêk-
no w realizacji religijnej jawi mi siê jako odwrót od
epifanii: czy ktoœ kiedyœ widzia³ brzydkiego Jezusa,
szkaradn¹ Mariê Pannê? Boga ukrywaj¹cego siê w krza-
ku ze wstydu za swoj¹ szpetotê? Nie: tylko œmieræ jest
brzydka, tylko trupy szkaradne. Aby nie uzmys³owiæ so-
bie, jak bêd¹ w krótkim czasie wygl¹da³y, trzeba usun¹æ
cia³o Chrystusa z grobu, podnieœæ Mariê Pannê do nieba
¿yw¹, tak jak stoi. Zamiast Dobra – Piêkno. A otó¿ Piêk-
no jest niebywale wzglêdnym pojêciem. Nawet Lucyfera
okreœla siê chêtnie jako piêknego upad³ego anio³a, ksiê-
cia, bardziej ni¿ jako glistê.
200 Zau³ek pokory

Piêknu w sensie podobania siê, przypochlebstwa, lepu


przeciwstawiam pojêcie Dajmona, demona pchaj¹cego
do rozszyfrowania œwiata. Piêkno kojarz¹ce siê z ³atwo-
œci¹ jest z³udzeniem. Piêkno jest zawsze zaskoczeniem,
ale rozmiary Z³a tak¿e. W Z³u jak i w Piêknie kryje siê
coœ takiego, co w ka¿dej chwili mo¿e siê jeszcze objawiæ
– skoczyæ nam do twarzy i obezw³adniæ. Ja bym raczej
wola³ powiedzieæ, ¿e Piêkno jest trudnoœci¹. Piêkno by-
wa trudne dla mnie: dobra – jak j¹ rozumiem – sztuka,
dobra literatura s¹ trudne. Nie nudne, odwrotnie: trudne.
W czym trudne? W tym, w czym œwiat jest trudny. Sztu-
kê mo¿na podejœæ przez modê (jak¿e urodziwe s¹ kostiu-
my owadów, nim siê zmiel¹ w ¿uchwach drugiego),
eskapizm czy wdziêk. Rozrywka jest mas³em na naszym
chlebie, i te¿ coœ znaczy, coœ wie, coœ rozumie: rozumie
czym jesteœmy, ale nie, o co nam chodzi. Na drugim bie-
gunie tego samego jest religia, inna forma rozrywki, ze
swym niewidzialnym, ale produkuj¹cym, niepowa¿nym
Hollywoodem. Sztuka bywa rozpiêta pomiêdzy tymi
dwoma dobroczyñcami, zakolegowana z nimi: ale wszy-
stko zale¿y od tego, co kogo rozrywa.

Mój ojciec swoje piêkno znajdowa³ – myœlê, ¿e znajdowa³


– w aksjomacie: wierz w opowiadanie, nie w opowiadaj¹-
cego. W opowiadacza nie ma co wierzyæ: niech bêdzie, ja-
ki chce, mylny, chory, niesprawiedliwy, czy nawet – jak
Caravaggio – morderc¹. Wierz, ¿e ilekroæ zobaczysz
obraz Caravaggia, doznasz takiego samego, powtarzalne-
go, zg³êbialnego zaskoczenia, i ¿e bêdziesz go chcia³ da-
lej. Bêdziesz szuka³ go za ka¿dym razem, z przyjemno-
Epifania 201

œci¹, jak¹ daje obecnoœæ (wyzwolenie siê) epifanii. W tym


sensie jedn¹ z najprzykrzej nu¿¹cych analiz ostatnich lat
jest praca Paula Johnsona (jednego z tych, co wszystko
t³umacz¹) pod ambitnie brzmi¹cym tytu³em „Intelektuali-
œci”. Johnson ustawia w niej znak równania pomiêdzy
opowiadaj¹cym a opowiadanym, pomiêdzy teori¹ s³ów
a praktyk¹ grzechów. To religijny punkt widzenia, mylny
w samej swej zasadzie: owszem, Rousseau oddawa³ swe
dzieci do przytu³ku i by³ rozhisteryzowanym urwipo³-
ciem, ale ksi¹¿ki powsta³e z dziur jego duszy i ³at sztuko-
wanego fraczka pozosta³y œwietne. Owszem, Marks by³
osobnikiem przeokropnym na co dzieñ, nie my³ siê i sypia³
z oddanymi s³u¿¹cymi, ale teoria jego dzie³a nie dlatego
porwa³a nieszczêsne pó³ œwiata.

Mój ojciec, s¹dzê, wra¿liwy by³ na to, co Jerzy Stem-


powski nazywa estetycznym sensem egzystencji, choæ
nie wydaje mi siê, by Stempowski by³ sam w sobie
szczêœliwie estetyczny. Sens i estetyka s¹ s³owami zaora-
nymi myœlowo, jak najzupe³niej niezbornymi, przeto
równie nieu¿ytecznymi – a wiêc oszustnymi – jak zbitka
„sens ¿ycia”. Lepiej by tê loksodromê prze³o¿yæ na
„urodê postrzegania”, jakie niektórzy szczêœliwi mog¹
zaznaæ. Niejako apetyt na rzeczy, a nie s¹dzê, by po ka-
lejdoskopie tego, co ojciec prze¿y³, i wielkiej samotno-
œci koñcowej (samotnoœci, której te¿ siê dopracowujê,
choæbym nie chcia³: coraz bardziej potrzebujê rzeczy
prostych, nieobklejonych sentymentami, powiedzia³-
bym: dobrych, powiedzia³bym: erotycznych, bo jest
Eros Dobroci, Eros seksu, jak Eros dzieciêcej niewinno-
202 Zau³ek pokory

œci) ojciec sta³ siê œlepy na okrucieñstwo œwiata. Mru¿y³


tylko oczy. Nie by³o to tchórzostwem, nie by³ zak³ama-
ny. Nie by³ te¿ jednorodny: mia³ silny œrodek, centrum,
pozwalaj¹ce na bycie wielorakim. By³ te¿ prywatny: po-
siada³ tê pere³kê w œrodku, która jest miejscem estetycz-
nej zgodnoœci z losem, rozszyfrowanym przez Dajmona.

Wystarczy bym dopowiedzia³ tytu³y ksi¹¿ek ojca, abym


wierzy³ w opowiadanie: pok³uwaj¹ce histori¹, ale i Con-
radem „Drzazgi bambusa”, przyznaj¹ca siê do pora¿ki
i bezradnoœci „Psia Gwiazda”. „Opowieœci mojej ¿ony”,
które nie by³y jej opowieœciami, tylko gr¹ moralitetów
przyprawionych szczypt¹ cukru i garœci¹ – niby popio-
³ów – pio³unu. Ojciec chcia³ kobiecie, której samo imiê
zmieni³ na Izabela, z³o¿yæ ho³d jej nale¿ny, za wszystko,
pomimo wszystkiego. Mi³oœæ, jak i zdrada, przywi¹za-
nie, jak wiernoœæ, mog³yby byæ tematem ostatniego roz-
dzia³u jego prozy. Ojcowe „Pisane noc¹”, czêsto ociera-
j¹ce siê o epifaniê, s¹ ca³kowicie odwrotne w ojcowej
estetyce ulotnoœci do pokrewnie nazwanych „Dzienni-
ków pisanych noc¹” Herlinga-Grudziñskiego, które czy-
tam, jakbym zêby na kamieniu moralnym ³ama³.

Kuzyn Stempowski, najwszechstronniej kulturalny spo-


œród pisz¹cych w paryskim periodyku „Kultura”, i niestety
te¿ Kulturträrer, czyli roztropkuj¹cy przynudziarz, poda³
o swej dzia³alnoœci literackiej, ¿e „nosi cechy œwiadomej
nieu¿ytecznoœci”. Jest to szczêœliwie kokieteryjne zdanie,
w stosunku do ambicji redaktora pisma. PrywatnoϾ, pry-
wata i poczucie w³asnej wa¿noœci zbli¿aj¹ siê czêsto fry-
Epifania 203

wolnie, kryj¹c coœ w rodzaju zamiany Erosów: mêski nie


jest to¿samy z ¿eñskim, oni tylko powinni, w zamyœle, siê
kompletowaæ. Do ca³kiem mêskiej – platoñskiej – Akade-
mii myœli nie czujê powo³ania, wrêcz przeciwnie. Platoñ-
skie „O mi³oœci” jest raczej o Narcyzach, samozakocha-
nych w swym podobieñstwie, w ciasnym – zaklêtym –
krêgu swej p³ci zarozumia³ej, nie zaœ w Ró¿nicy, w której to
dla mnie skrywa siê Jakoœæ. Jest zaskakuj¹ce, jak czêsto ho-
moseksualizm wyzbyty jest Jakoœci, podstawiaj¹c zamiast
niej manierycznoœæ manier, kszta³ty smutku i œmierci.

Mój ojciec do tej emigracyjnej kultury nie przysta³, bo by³


intelektualist¹ tylko na u¿ytek, a do zbyt wielkiej ró¿no-
rodnoœci rzeczy ambiwalentnych czu³ luboœæ. Achmatowa
przez ca³e ¿ycie pisa³a w³aœciwie o jednym: o mi³oœci,
a nie umia³a wobec w³asnego syna jej odczuwaæ: po pro-
stu siê nim nie zajmowa³a. A¿ dosz³a do napisania wierszy
odwrotnych – przeciwnych ca³ej historii jej oporu prze-
ciwko policyjnemu œwiatu, wierszy jawi¹cych siê jako de-
zawuacja jej lekkomyœlnego egotyzmu: szereg poematów
ku chwale Stalina, którymi chcia³a uratowaæ ¿ycie zaare-
sztowanego przez Stalina – syna. Rozdwojenie siê do koñ-
ca w moim ojcu nie zatar³o: nie pozosta³ (nazywa³o siê to:
nie uciek³) w Pary¿u, jak Mi³osz: do koñca swego aktyw-
nie urzêdniczego ¿ywota pisa³ niestworzon¹ iloœæ artyku-
³ów, wówczas zwanych publicystycznymi, oburzaj¹cych
lub pod³ych, jak ten pierwszy o procesie szesnastu. W tej
roli, w tym teatrze sumienia by³ najgorszy, i pisa³ najs³a-
biej. Ta polityczna jego dziennikarka nie tylko jest praw-
dzie przeciwna, jest oczywiœcie grafomañska. Jej wynatu-
204 Zau³ek pokory

rzenie le¿y w samej idealizacji pisarza wojuj¹cego, czyn-


nego, pierwszego w zaanga¿owaniu siê: T.E. Lawren-
ce’a na pustyni, Malraux w samolotach republikañskiej
Hiszpanii i czo³gach de Gaulle’a, Sartre’a, propaguj¹ce-
go na Saint-Germain w Pary¿u maoizm. O, prywatnoœæ
nie ma znaczyæ, ¿e pogl¹dów siê nie ma, lub ¿e siê ich nie
upowszechnia. Prywatnoœæ – osobnoœæ – Jakoœci utrzy-
muje sw¹ Ró¿nicê, gdy w pogl¹dach wypowiadanych
(a czêsto z wielkim nara¿eniem samego siebie) wypowia-
daj¹cy jest pewien obecnoœci Dobra jako takiego (a nie ko-
niunktury), w zamian za jego emanacjê, epifaniê.

W ¿yciu swoim kocha³em tylko dwie m³ode kobiety, i nie


pamiêtam, jak kocha³em swoj¹ matkê, skoro ze swego
dzieciñstwa osta³y mi siê tylko koszmary. Prawie wszyst-
kie kobiety, z którymi by³em zwi¹zany by³y ³adne, nie-
które nawet piêkne. Mi³oœæ ma sw¹ w³asn¹ estetykê – mo¿-
na kochaæ siê w brzydactwie. Estetyka ma sw¹
zmys³owoœæ, strefê Erosa: le¿y ona czasem w mundurze
SS-mañskim, zgni³ych zêbach Stalina, twarzy Jaruzel-
skiego, przebieg³ej homofilii Viscontiego, czy lesbijskim
bredzeniu o wiêŸniarkach Oœwiêcimia kochaj¹cych siê
w swym oprawcy. Seksualnie. Wymiernie. Eros przychy-
lony jest u homoseksualistów do Tanathosa, mi³oœæ Narcy-
za do zgonu. Jak mo¿na kochaæ – choæby estetycznie –
œmieræ? Kochaæ siê ze œmierci¹? Z w³adz¹? Z ideologi¹?
Z izmem? W jakim grymasie mo¿na kochaæ Koœció³, reli-
giê, krzy¿, pó³ksiê¿yc, dawidow¹ tarczê? Kocha siê ¿ywe-
go, ¿yw¹, co ¿yje, a te¿ kocha siê pamiêæ po nich, jeœli ko-
chanie by³o tak silne, ¿e uto¿samiliœmy ich z Dobrem.
Epifania 205

Dobro umie byæ tylko dobrem, a Z³o – nigdy nie dopowie-


dziane – tyle ma twarzy, wcieleñ i masek! Tyle ¿e wciele-
nia najbli¿sze nam, w czasie, staj¹ siê same w sobie, a con-
trario, reszk¹, przeciwieñstwem, dowodem na istnienie
Dobra. Na mo¿noœæ, czy w najlepszym przypadku, po-
trzebê. Jakiekolwiek Dobro, jakkolwiek ograniczone, jest
lepsze od ka¿dego Z³a, nawet najrealniej artystycznie wy-
posa¿onego. Ale proszê o nieuto¿samianie mi³oœci z Do-
brem. W moim m³odszym ¿yciu krzywdzi³em i by³em
krzywdzony. Mi³oœæ jest zazwyczaj interesowna, ona siê
czegoœ od czegoœ domaga. Dobro nie. Seksualnoœæ jest
cierpieniem, zarówno jak gratyfikacj¹. Wymyka siê, jako
samo j¹dro naszej egotycznej zwierzêcoœci, jako pu³apka
biologiczna, z przynêt¹ i zapewnieniem sytoœci, i dozna-
niem wchodzenia w sam¹ eksplozjê Bytu. „Ma³a œmieræ”
opisywanego orgazmu zosta³a sobie przyw³aszczona
przez Thanatosa, ale dlaczego? Dla za¿ycia œmierci przez
tych, którzy tak przestêpnie orgazm odczuli: do zatraty?
Tak, œmieræ jest dla pederastów zatrat¹, nie dla mnie. Choæ
sprawiedliwie by by³o, by Koœció³ wyj¹³ spod swego prê-
gierza inno-seksualistów, którzy s¹ nimi w przewa¿nej
mierze biologicznie, a nie kulturowo. („Tak nas Pan Bóg
stworzy³”). W KZ-ach Hitlera i ³agrach Stalina byli na
równo potêpiani, jako ¿e ka¿dy biologiczny odchy³
w spó³kowaniu uwa¿any jest przez Koœcio³y za grzeszny.

Wierzê, ¿e mój ojciec by³ zmys³owy i seksualny, ¿e


przez d³ugi i dobry czas swego stawania siê (powstawa-
nia z nêdzy diamatu) by³ animist¹, co pozwala³o mu lu-
biæ przyrodê, a zabijaæ zwierzêta, bo dusza œwiata nie
206 Zau³ek pokory

wydawa³a mu siê, myœlê, dobra, ale jedynie mo¿liwa:


jest taka szko³a fizykalna i filozoficzna, i jest taka teo-
logia. Ja mniejsze mam do tego przekonanie, a stale
wiêksz¹ ciekawoœæ dla „dlaczego”. Jestem mniej krwi-
sty, mniej p³ciowy. Mo¿e dlatego. A mo¿e dlatego, ¿e
od wojny widzê niepe³nie, nie w trzech wymiarach
(z zaciekawieniem wyœledzi³em, ¿e dwu z ulubionych
mych pisarzy, Hemingway i Harrisson, podobnie nie
widzieli na – to samo – lewe oko), ¿eby zacytowaæ
wierszyk Paula Celana:
„Bruzda w oku:
by zachowaæ
znak
znoszony poprzez ciemnoœci”.
Urodzi³em siê z wadami fizycznymi, które kaza³y mi póŸno
poznaæ umiejêtnoœæ dzielenia siê seksualnego, poznawaæ
póŸno, choæ bardzo bi³o mi serce, a najg³êbsz¹ mi³oœæ swe-
go ¿ycia prze¿y³em, gdy mia³em piêtnaœcie lat. Natura nie
rozœwietla natury, i wielkim zdumieniem, wielkim prze-
strachem napawa mnie seksualnoϾ Hitlera, Stalina czy
„mojego” Papie¿a. Ich uniwersalne Etosy, nosz¹ce w we-
wnêtrznym swym, najciemniejszym wymiarze, lustro ob-
cowania z Thanatosem, œmiercionoœnym Erosem Z³a.

Czy to jest tekst wolnomyœlicielski? Chyba tak. Jest


gwoli wolnomyœlenia, wolnego myœlenia, w wolnoœci
przegrodzonej wci¹¿ jednym i tym samym zakazem: nie
rób drugiemu, co tobie nie mi³o. Napiêtrzaj¹ siê ju¿, na
ciemniej¹cym polskim horyzoncie, kolejne zwa³y durac-
Epifania 207

twa. Nacjonalistyczne opryszki pisz¹ na nas kolejne


„Protoko³y mêdrców Syjonu”, bo jesteœmy obcego wy-
znania, jakkolwiek by by³o legalne, obywatelskie, rów-
nouprawnione. Czeka nas znów uciekanie do tajnoœci,
tajnopisu, prywaty. Posuwanie siê pod mask¹, by zacho-
waæ klejnot swobodnego myœlenia, i bezinteresownie
rozszyfrowywaæ œwiat. W tym te¿ mo¿e byæ duma, py-
cha czy godnoœæ. Mój ojciec rzadko, mo¿e nigdy, nie
ujawni³ co, i czy, myœli naprawdê. A przecie¿ sta³ siê,
czyli by³, w gruncie rzeczy, bardzo polskim panem:
gruntem jest tu ugruntowanie. D³ugie, g³êbinnie siêgaj¹-
ce macki sp³ywaj¹ ze ³ba meduzy, i korzeniuj¹ nas
w p³ynnoœci, jeœliœmy siê o nie nie poparzyli. Choæ nie-
które z nich s¹ truj¹ce, Polska dla mnie nie jest organi-
zmem truj¹cym, Polska nie jest izmem jadowitym. Wie-
rzê, ¿e Eros polski jest s³oneczny, deszczowy, œniegowy,
krótkob³otny. Ta dobra pañskoœæ ojca wykszta³ci³a siê
w rodzinie: by³ delikatnym Europejczykiem z nagminnej
tradycji. Widzia³em, jak w samotniczej pracy, w niemym
dialogu sam ze sob¹, w zamyœleniach, spacerach, odda-
leniu b³êkitnego wzroku, odbudowywa³ siebie m³odego
w staroœci, odbudowywa³ humanistyczne wysmakowa-
nia, kultywowa³ z trudem i cierpliwoœci¹ swoj¹ odzyska-
n¹ Dobroæ. Nie komunikowa³ ani swego zmagania, ani
tajni swojej. Dla mnie najwa¿niejsze siê sta³o, ¿e jego
dusza by³a dla niego wa¿na.

Nie by³ frywolny: ja nim by³em. Jego sumieniem by³o, jak


zachowaæ sobie duszê wobec brutalnoœci œwiata, moim: jak
j¹ sobie stworzyæ. Frywolnoœæ kapryœnych wyborów by³a
208 Zau³ek pokory

mi obron¹ przed staniem siê wielorakim, wszystkorakim,


jak i takim samym. Celem by³o zachowanie swej czystoœci
w brudnej okolicznoœci. Ojciec d³ugo destylowa³ swe ksi¹-
¿eczki, i szuka³ dla nich aprobaty. Ja chcia³em spisaæ wszy-
stkie okruchy wszystkich k¹tów odwiedzonych, by nie
przy³apaæ siê na odwracaniu oczu, sprycie czy fa³szu. Ale
przecie¿ piszê dlatego, ¿e on pisa³, to jest moja tradycja. To
jest – owo uprawianie abstrakcyjnej dywersyjnoœci sztuki
– tradycja mojej rodziny. Myœlê z przyjemnoœci¹, z poczu-
ciem dumy, o tych pankach wschodnich, osiad³ych w ¿u³a-
wach wielkiej rzeki, mo¿e zajmuj¹cych siê sp³awianiem
drzew z g³êbi puszczy, polszcz¹cych siê, uciekaj¹cych
spod rêki nieznoœnego magnata – podczas pielgrzymki do
Ziemi Œwiêtej – pod Kraków, z Inflant w Koronê, zamie-
szkuj¹cych na niebogatej, ale wolniejszej ziemi, a¿ z tej li-
nii wytrysn¹ – wyprysn¹ – ¿o³nierze, artyœci i myœliciele,
intelektualnie sprzyjaj¹cy maluczkim, i z sumienia bêd¹cy
po ich stronie.

To dobra tradycja, myœlê. ¯yj¹c w niej, nie odczu³em nigdy


i nigdzie swojej – polskiej – gorszoœci, a dla nikogo czy ni-
czego pogardy. Owszem, czasem ojcow¹ obojêtnoœæ, gniew
czy zniecierpliwienie. Polska jest za m³oda, nie za stara,
d³ugo zachowuje dzieciñstwo, i wci¹¿ siê nie oblicza iloœci¹
dzie³ sztuki, pa³aców czy kelnerów. Moje zami³owanie dla
Niej nie jest programowe: jest wrodzone, i przebiega przez
dialog z tym drugim we mnie, bardziej ni¿ z formami g³u-
poty, które meduza bêdzie wci¹¿ wyradzaæ. W meduzie
wielkie jest ubóstwo ducha, a s³owo raka ciœnie siê samo na
usta wobec interesu g³upoty ¿eruj¹cej na jej galarecie. Me-
Epifania 209

duza p³ywa w oceanie ju¿ du¿ym do wiedzenia: orientowa-


nie siê w nim, jak orientowanie siê w swym ¿eglowaniu, mo-
¿e byæ pasjonuj¹c¹ prac¹. W owym, wierzê, ¿e wszystko za-
tacza ko³a, wszystko ze wszystkim siê ³¹czy i zaplata. Tote¿
powody moich ksi¹¿ek s¹ rozmyœlnie równie aleatoryczne,
co powody filmów: próbki œwiata wiêcej t³umacz¹, ni¿
przyssanie do izmu: Iwan GroŸny i ksieniec wielorybi – ten
od Jonasza – w jednym opowiadaniu, albo cztery rozdzia³y
powieœci („Ogród mi³osny”), które s¹ czterema nawrotami,
do „Zwyciêstwa” i „Tajfunu” Conrada, „Gospodyni” Do-
stojewskiego, „Anny Kareniny” To³stoja. Ksi¹¿ki dziej¹ce
siê w Peterburgu i Mantui, Hollywoodzie, Pary¿u, Warsza-
wie okresów przejœciowych: tam, gdzie by³em. Nawet opi-
sanie dziejów Henryczka Walezego jako pseudo-opery
Szymanowskiego, do libretta pseudo-Iwaszkiewicza. Fizy-
ka j¹drowa i atlas czêœci owadzich. Ucieczki. I zdrady.

Wierz opowiadaniu, wiêc opowiadaj¹cemu. Opowiadacz


czuje, ¿e nie zas³ugujemy na ukrywanie, k³amstwo, mi-
zdrzenie siê, czy przemilczanie nawet. Nie zas³ugujemy
te¿ na donos: raz, ¿e nie ma do kogo, dwa, ¿e nie ma na ko-
go. Tajnopis jest jawnopisem, a my nie jesteœmy postacia-
mi na tyle pe³nymi, by kusiæ siê na bezmyœlne uwa¿anie,
¿e sob¹ wype³niamy tê jasnoœæ: niepe³nie wype³niamy na-
wet samych siebie. W moich ksi¹¿kach nikt nie jest taki,
a ten kto bêdzie chcia³ siebie rozpoznaæ, rozpozna, ¿e jest
stworem poklejonym z wielu, te¿ ze mnie – chyba ¿e jest
ze strony Z³a, zbrodniarzem. Wtedy jest nazwany, jak Ja-
ruzelski. W „Litym Borze” moim ojcem nie jest Ga³czyñ-
ski, ani Broniewski, ani Czeszko, a ja nie zabi³em syna Bo-
210 Zau³ek pokory

les³awa Piaseckiego, nazwanego po imieniu. Gdy opisa-


³em („W oczach tygrysa”) dziesiêæ z ok³adem lat mojej
przeprawy przez Zachód, wymyœli³em chorobê kapilozy:
producentka filmowa, która dla g³ównego protagonisty,
przecie¿ przez „ja” nazwanego, zrobi³a najwiêcej i naj-
mniej rozumia³a, ca³e cia³o ma pokryte gêstym ow³osie-
niem, futrem lœni¹cym niby norki, a¿ do wnêtrza ust. Aby
to zobaczyæ, protagonista opisuje, ¿e sta³ siê jej kochan-
kiem: jakby o kapilozie wiedzia³ inaczej? Tajnopis le¿y
obok jawnopisu: gdy oba œwiat³a, prawdy i fabu³y (ciem-
ne œwiat³o) siê mieszaj¹, powstaje raport z rzeczywistoœci,
gdzie zlewa siê, co tajemne, mroczne, z tym co jasne,
myœl¹ce, w celu i dla nagrody Epifanii.

Pojawia siê ona w poœrodku drogi, w miejscu zrównania.


Jej pocz¹tek i jej koniec s¹ nie do opisania, sfilmowania,
umuzykowania czy przelania na p³ótno: przelewa siê tyl-
ko formy dostêpne nam (dostêpuj¹ce nas) z zewnêtrzno-
œci. Z narodzin i ze œmierci, do których i z których nikt nie
ma powrotu. Wiêc jest przebieg. Moje ostatnie ksi¹¿ki, je-
œli s¹ smutne, to nie w obliczu owej fatalnoœci. Przebieg
bywa smutny. Jakoœæ pokaleczy³a siê o pod³oœæ, brak,
nudnoœæ czy zdradê. ¯al mi tego, ten smutek odganiam
jak mogê, czujê koniecznoœæ przeproszenia tych nielicz-
nych, co czytaj¹. Proszê mi wierzyæ, celem nie jest zmar-
twienie, ale jego odwrotnoœæ, weso³oœæ wiedzy pogodnej.
Nie po³kniêcie Dobra przez Z³o, tylko dobijanie siê we
wszystkim o jego oblicze. W tym sensie, w tym wewnê-
trznym poczuciu, jestem ca³kowicie i bez reszty wierz¹-
cym. Skoro jednak oba bieguny mojego ¿ycia, narodziny
Epifania 211

i œmieræ, rozumiem jako bezpowrotne, nieprzekraczalne


wstecz, ich tajemnica pozostanie dla mnie, który przebie-
gam, kluczem do sposobu myœlenia. Nie troszczê siê o re-
ligie, które udaj¹, ¿e wierz¹cy mo¿e oba bieguny przekro-
czyæ. Religie s¹ jeno spekulacj¹ doœæ podle handluj¹c¹
œwiat³em epifanii w cz³owieku, czyli frymarcz¹. S¹ tylko
przemys³em œmierci i narodzin, za nieswoje œci¹gaj¹ce
gruby haracz.

Chcê tu u¿yæ pojêæ przeciwstawnych: skromnoœci, czy


pokory, wobec siebie, bo jestem pyszny i arogancki,
– przyzwoitoœci wobec spraw izmów, bo ani sztuka, ani
przyroda pojêcia tego nie znaj¹. Co ³¹czy siê nieszczê-
œnie, niekiedy plugawo, z kompleksem, którego nie
mam, kompleksem domagaj¹cym siê nieustannej nas
Polaków afirmacji. Nawet u siebie w domu, na niemiec-
kim zachlapanym krwi¹ ¿wirowisku. Otó¿ ni¿szoœæ pol-
ska jest mi nieznana. By³a nieznana mojemu ojcu, który
tylko raz, ale te¿ dla odzyskanej Polski, chcia³ coœ zaa-
firmowaæ. Ja tego nie muszê, czy raczej: nie potrafiê.
Dochodz¹c do tajemnicy koñca, odwo³ujê siê do taje-
mnicy pocz¹tku: dedykujê tê ksi¹¿kê mojej siostrze,
która umar³a z udrêczenia, k³amstwa, maleñkoœci, opu-
szczenia, w tym lodowatym szpitalu lwowskim, zawiniê-
ta w tê nastêpn¹ gazetê, z bezradnoœci¹ Dzieci wobec
Doros³oœci, i Dobra wobec Z³a. Id¹c na skróty przez
Rzym z zakupionym zeszytem, musia³em siê cofn¹æ,
i znaleŸæ inn¹ drogê, bo Vicolo di Umilità, Zau³ek Poko-
ry, okaza³ siê uliczk¹ bez wyjœcia, œlep¹, czyli impasem.
1998
1
Uk¹szenie................................................................. 5

2
Œwiêty Andrzej Krzaczasty...................................... 33

3
Dzienniczek zdrajcy................................................. 59

4
Ryba, co je owoce .................................................... 85

5
Têgoryjec.................................................................. 111

6
Œwiêty Andrzej sztuczny.......................................... 137

7
£eb meduzy ............................................................. 163

8
Epifania.................................................................... 189

You might also like