You are on page 1of 4

ROZDZIAŁ II

Listopad

Teraz Diana miała mocny sen, choć przerywany nad ranem wizjami jeży z podciętymi
gardłami. Z ich szyjek ściekała krew, bąbelki powietrza unosiły się nad kolczastymi
główkami na kształt baniek mydlanych w kolorze czerwieni.
Diana chciała uratować te kulki, ale na przeżycie nie miały szans.
Szukała więc kamienia, gałęzi, drutu, cegły, czegokolwiek; byleby uśmierzyć ich
cierpienie. Znalazła zaledwie ptasie piórko.
Skoczyła na pierwszego jeża i rozpłaszczyła mu głowę. Potem był drugi, czwarty,
szósty... Strasznie płakała. Ale to była rozsądna decyzja.
Usłyszała czyjeś kroczki. Tupot kilku stópek.
Zza pleców Diany wyłonił się jeż tej samej wielkości, co ona. Stał na tylnych łapkach,
w przednich trzymał czerwone jabłuszko, z czarnych oczu ściekały łzy.
- Przepraszam, pani Jeżyco! Nie chciałam, naprawdę nie chciałam… – Diana upadła
przed nią na kolana, ale Jeżyca nie zwróciła na Dianę uwagi. Podeszła do dzieci, odkleiła
każde z nich od ziemi i nadziała ciałka na swoje kolce.
Kap. Kap. Kap. Bordowe krople krwi znaczyły drogę.

Czarna Dziura? Co to, do jasnej cholery?


Pod koniec podstawówki Diana stała się jej częstą bywalczynią (prócz okresów
rehabilitacji – oni tak to nazywali i ci oni zwalniali ją wówczas, gdy uznali, że już dość).
Wtedy Diana dostała legitymację uczniowską, pierwsza klasa! Oprawioną, ze
zdjęciem, za darmo. Za darmo! O nie, Diana nie należała do tych, co skrzętnie odkładali do
skarbonki, chowali ją, chuchali na nią i tym podobne bzdety. Należała do tych, co mieli kasę,
po prostu. A że legitymację dali jej bez zobowiązań pieniężnych, to miło z ich strony.
Przynajmniej na to się wysilili. Diana dowiedziała się też, że trzeba mieć przepustkę.
Przepustka wyglądała tak samo jak legitymacja, ale była o połowę mniejsza. I miała specjalny
czerwony guziczek przymocowany do lewego górnego rogu. Do tej pory Diana nie ma
pojęcia, po jakiego Diabła tam go przyczepili! Ani go nie przyciskali, ani nie przysuwali do
czytnika (a znajdował się on przy głównym wejściu). Miał tam być i koniec. Najważniejsze,
że dzięki tym dwóm papierkom Diana mogła przebywać na drugim i trzecim piętrze budynku.
O pierwsze piętro wolała się nie upominać – tam lądowali wyłącznie najlepsi. Któregoś razu
spytała ochroniarza, o co dokładnie chodzi z tym pierwszym i trzecim piętrem, i z tymi
najlepszymi; inni tam wchodzą, a czemu nie ona?
- Ty mała idiotko, na ciebie też przyjdzie kolej! – zaśmiał się tak, że Dianie poszło w
pięty; od tej pory omijała tę szuję z daleka.
- Nie krępuj się, nie bój, zwiedzaj – z początku tak mówili i nawet się uśmiechali. Oni.
Oni mówili i to, by się nie krępowała, n i e k r ę p o w a ł a, bo i tak nikt nie usłyszy.
A po kilku tygodniach przestali się do niej odzywać. Wchodziłaś tam i nikt cię nie słuchał.
Wyłaś, a odpowiadało ci twoje echo. Ryczałaś, a chusteczki nie higieniczne, tylko te
materiałowe śmiały się z ciebie. Śmiały, bo wreszcie miały z kogo urządzać kpiny. I jakże to
było zabawne! Klamki od drzwi znajdowały się tylko od strony korytarza; chcąc wydostać się
z pomieszczenia musiałaś albo znaleźć drugą zapasową klamkę, albo tłuc głową w ścianę, aż
utworzyła się w niej dziura. Można umrzeć ze śmiechu! Śmieszne było też to, że w
pomieszczeniach panował półmrok, a w powietrzu śmierdziało szambem. Brało cię na
wymioty. W końcu rzygałaś i to po własny pas. Tonęłaś w wymiocinach, ale nie na próżno!
Chustki miały się z kogo nabijać! NABIJAĆ! Podlatywały do twego nosa, zapychały ci
dziury i cieszyły się, że nie możesz oddychać.
- To lepsze niż duszenie się w piekarniku! – pocieszały cię, a potem w śmiech. –
Lepsze niż sznur na szyi! NA SZYI!
Diana nie łapała się w tym zamęcie; samobójcy, dziewczyny z rozprutymi żyłami,
chłopcy z głowami przestrzelonymi na wylot – przyklejano ich do ścian. A przyklejał je
ochroniarz, ta szuja bez sumienia. Diana odwracała od nich wzrok, kryła się za filarami. Oni i
tak ją przywoływali i tak zamieniali ją w trupa.
- Idiotko, czas na awans! – krzyknął któregoś razu ochroniarz i wyszczerzył zęby;
złapał ją za koszulę i powlókł na zakazane piętra.
I już wiedziała. Już czuła, że nie warto było.
- Siedem lat wysysania życia i upokorzeń. Ciesz się! – krzyknął i zniknął w ścianie.
Przecież bała się ludzi. Przecież życie to same zło. Przecież nie dało się inaczej.
- Brawo! – ucieszył się ochroniarz. – N a r e s z c i e zrozumiałaś…
Poszła za miasto.
Tiry. Śnieg. Oblodzona jezdnia. I płatki śniegu. Prześliczne.
Diana opuszczała wykłady na uczelni. Przerwy spędzała w toalecie. A koleżanki z
roku czytały w jej myślach. „Niemowa” to ona, a z niemowami nie ma co się zadawać.
- No dalej, idiotko! – podjudził ochroniarz – Odważ się choć raz!
Odważyła się. Cofnęła. I znów się odważyła.
- Boże, pomóż… – przymknęła oczy. – Spróbuję żyć, ale pozwól mi znaleźć dobrego
lekarza (…).

ROZDZIAŁ VI

Marzec

Babcia powróciła. W blaszanym garnku na głowie, czarnym płaszczu a la szpieg z


Krainy Deszczowców. Zasłoniła twarz przykrywką od rondla i przeklęła po białorusku.
Satynowa szata uwydatniła jej gibkie kości. W górę, w dół, w górę i na boki – babcine
nogi podskoczyły jak u kozy. Chochla uderzyła w garnek.
Teraz Diana nie biła jej brawa, a powinna. Bo Babcia wyginała się nie gorzej niż
akrobatka.
W końcu Diana zorientowała się, co się stało – przez jej taniec powstał w podłodze
głęboki lej; sufit obniżył się, a ściany zmalały.
Diana chciała zmusić Babcię, by przestała, ale chochla podjudzała ją jak najęta; waliła
w głowę i wprowadzała w trans.
Diana wpadła w lej; zabolało.
Babcia odrzuciła pokrywkę, podskoczyła ku Dianie i wyciągnęła ją z leja za włosy.
Naraz ściany rozstąpiły się, a sufit zatrzymał. Wtedy Babcia znów oszalała: wyjęła z
kieszeni płaszcza kolejny płaszcz - większy, cięższy, brzydszy i kazała go Dianie nałożyć.
Diana wsunęła się w czarną satynę.
-A na czachę garnek włóż! – Babcia wcisnęła gar na Diany głowę – W lewą rękę
przykrywkę! – przykrywa ważyła z pięć kilogramów – W prawą chochlę! – łycha miała nie
mniej niż metr.
Babcia kazała Dianie tańczyć. Tańczyć dla niej, dla samej siebie, dla ludzkości. Taniec
żałości, wstydu i poniżenia.
- Powtarzaj – krzyknęła Babcia - jestem GŁUPIA! Jestem NICZYM! Jestem ZEREM!
NIC nie umiem! Dalej, POWTARZAJ! I uderzaj się chochlą po garnku, no już!
W głowie Diany dudniło. GŁUPIA. DURNA. BEZMÓZGOWIEC. To cała Diana!
- GŁOŚNIEJ! Nic nie słyszę! – Babcia nadstawiła uszu, udając, że Diana krzyczała za
cicho. Diana wydarła się więc, aż pękły kąciki jej ust: JEEESTEEM DUU…

Diana budzi się.


Piątego marca minie pięć lat od śmierci Babci. A Dianie wydaje się, że ona wciąż
żyje.
Gdy jej zabrakło, Diana nie czuła żalu. To śmierć z tych absurdalnych śmierci, których
się nie akceptuje. Bo przecież Babcia nie mogła umrzeć. Przecież była zbyt zjadliwa. Zbyt
swarliwa. Zbyt uparta. Zbyt humorzasta. Wieczna przede wszystkim. A takich ludzi nic się
nie imało!
Diana kochała jej pomarszczoną twarz i pomarszczony rozum.
Mieli ją wrzucić do dołu? Przywalić piaskiem?
Diana wygrzebała ciemne ubrania z szafy, ale to nie tak. Nie pasowały. Jakaś
przeklęta farsa: Pójść na mszę. Posłuchać popa i nic z jego wywodów nie zrozumieć. Potem
napełniać brzuchy. Babcia dwa metry pod ziemią, ale co tam! – trzeba się przecież najeść,
póki czas. Tak. Nażreć się to sprawa najważniejsza. Syty brzuch daje radość.
Śpiewaczki zawyły bez Diany zezwolenia. Ich kurze głosy o mało nie rozwaliły
cerkwi! Diana cofnęła się na schodki; woń kadzidła, świec i rozgrzanych ciał przyprawiły ją o
zawrót głowy.
Diana poczuła zapach Babci...
A Babcia pachniała starą szafą, starym materacem i starym chodnikiem. Siedziała w
skromnym pokoiku na łóżku przy kaflowym piecu, grzejąc nogi wiecznie zimne i wiecznie
zesztywniałe.
Nie ruszała się.
W wyobraźni Diana dźgnęła ją palcem. I nic. Dźgnęła raz jeszcze. Bez efektu.
Ponowiła próbę. Znowu nic. Diana krzyknęła jej do ucha, by przestała się wygłupiać;
klepnęła ją po plecach. Wówczas Babcia zachwiała się na lewy i prawy bok, po czym z
hukiem runęła na podłogę.
Zniknęła.
Diana włożyła ręce w kieszenie spodni; przestała tak całą mszę. Nasłuchiwała. Prócz
gdakania kobiet i piania popa nie słyszała nic.
A Babcia nie odezwała się. Leżała w trumnie. I nie miała zamiaru stamtąd uciekać.
Diana wiedziała, że gdyby Babcia nagle ożyła, kwoki zniosłyby jajka i w panice
opuściłyby cerkiew. Co druga z nich dostałaby zawału, zemdlałaby lub rzuciłaby się pod
sukienkę popa. A Babcia jak Babcia – wygramoliłaby się z dębowej trumny, chwyciłaby za
święty obrazek i biłaby wszystkich gdzie popadnie! Za to świństwo, co jej zrobili! Za te
durne śpiewki za jej duszę, w którą nie wierzyła. Ukarałaby je. Na pewno (…).

You might also like