You are on page 1of 4

PROLOG

Najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa Johna Behringera było


związane ze śmiercią.
Kiedy miał pięć albo sześć lat, natknął się na psa zdychającego
w rowie przy opuszczonych, zarośniętych trawą torach kolejowych
na zachód od głównej drogi wjazdowej do miasteczka. Gdy później
wracał w myślach do tego zdarzenia, za każdym razem zadawał sobie
pytanie, jak to się stało, że jako kilkulatek zawędrował samotnie tak
daleko. Nikt go nie pilnował, nie czuwał nad nim, nie interesował się
jego losem, a świat był wielki; otwierał się na Johna ze wszystkich
stron, wzywał głosem nieznoszącym sprzeciwu. I nigdzie nie było
znaków ostrzegawczych mówiących, dokąd nie należy iść, gdzie le-
piej nie przebywać, bo może ci się stać jakaś krzywda, a nikogo nie
będzie w pobliżu. Nikt nie przyjdzie i cię nie uratuje; jesteś zdany
na siebie, zawsze tylko na siebie. John wiedział o tym już od najwcze-
śniejszych lat dzieciństwa.
Ojciec pewnie jak zwykle pracował wtedy w warsztacie, i to
było dobre, to było prawdziwe błogosławieństwo. Dla nich wszyst-
kich. Matka siedziała w ogródku z tyłu domu pogrążona w plotkach
z koleżankami. Każda z nich była opalona i miała na sobie krótką,

4
obcisłą sukienkę, wydekoltowaną tak, że piersi niemal wyskakiwały
na zewnątrz. Ich długie palce obejmowały kieliszki z winem, a ostro
zakończone, wypielęgnowane paznokcie pokrywał lakier w jadowi-
tych odcieniach różu. Pierścionki z taniego metalu imitującego złoto
błyszczały w słońcu.
John nie był pewien, czy rzeczywiście pamiętał wszystkie
te szczegóły, czy dopowiedział je sobie z czasem, gdy zamykał oczy
i próbował sobie przypomnieć rodzinny dom. Być może to wszystko
– kobiety zebrane w ogrodzie, ich wysoki, piskliwy śmiech, tania,
lśniąca biżuteria, jaskrawe kolory ich makijażu i ubioru – było jedy-
nie wytworem jego wyobraźni.
Zapisały się jednak w jego pamięci obrazy, które nie powstały
jedynie w jego umyśle – na przykład jego ojciec, wracający z pracy
z wyrazem twarzy, na widok którego John zawsze chował się
pod biurko w swoim pokoju i siedział tam aż do zapadnięcia zmroku
albo dopóki nie zmorzył go sen. Próbował zniknąć albo stać się nie-
widzialnym; ze wszystkich sił próbował przestać istnieć. Czasami pi-
jany ojciec wpadał do niego do pokoju. Czasem przychodziła matka,
również pijana. Oddychał z ulgą, gdy nie przychodził nikt.
Leżące w rowie zwierzę spoglądało przed siebie pustymi, zmato-
wiałymi oczami, w ich kącikach zebrała się ropa. Oddychało ciężko,
chrapliwie. Po brudnej, skołtunionej sierści łaziły muchy. Pies był
wychudzony, sprawiał wrażenie zobojętniałego. Krótkie, krzywe łapy
podwinął pod siebie i czekał nadejścia końca.
John początkowo bał się podejść, jednak jakaś nieznana siła
przyciągała go coraz bliżej, aż stanął na krawędzi rowu i spojrzał
prosto w czarne, zasnute mgłą oczy zwierzęcia. Pies się nie ruszał.
Spomiędzy jego szczęk wysunął się kawałek różowego języka.
John Behringer jakimś cudem rozumiał, na co patrzy. Nie znał
jeszcze słowa „śmierć”, ale wiedział już, jak ona wygląda. Przez

5
długi, długi czas śmierć miała dla niego postać zrezygnowanego
spojrzenia czarnych jak onyks oczu, robactwa łażącego po brudnej
sierści i upału bezlitośnie przygniatającego ich obu – jego i psa.
Kilka razy wracał do rowu wzywany jakimś nieznoszącym
sprzeciwu wewnętrznym nakazem. Stawał na brzegu i wpatrywał
się w zdychające zwierzę tak intensywnie, jak gdyby od mocy jego
spojrzenia zależało jego własne życie. Jego sześcioletni umysł reje-
strował każdy szczegół – zdrętwiały, poszarzały język wysuwający się
spomiędzy psich zębów, wyleniałą sierść pokrytą strupami, sterczące
żebra, zieloną wydzielinę cieknącą psu z nosa. Nie miał pojęcia, dla-
czego wciąż uparcie tam przychodził i patrzył, ale wracał codziennie
przez tydzień, aż pewnego dnia przyszedł i pies był już martwy.
Od pierwszej chwili, gdy jego wzrok padł na leżące w rowie
zwierzę, wiedział, że jest po wszystkim. Spojrzenie czarnych oczu
zgasło na dobre, boki nie unosiły się już z wysiłkiem w chrapliwym,
rzężącym oddechu. Much było coraz więcej, zlatywały się chmarami
i łaziły po wyleniałym truchle, a John Behringer stał i patrzył, i nie
mógł oderwać wzroku, mimo że śmierć już dawno zebrała swoje
żniwo.
Przyszedł jeszcze kilka razy, gdy padlina leżąca w rowie zamie-
niła się w biały szkielet, co zafascynowało go jeszcze bardziej – naga,
wyszczerzona czaszka w miejsce czegoś, co jeszcze niedawno żyło,
poruszało się i oddychało.
Wiele lat później, gdy był dorosłym człowiekiem, przyszło mu
do głowy, że to doświadczenie, gorzkie i wstrząsające, zbyt potężne
dla jego sześcioletniego umysłu, w jakiś sposób go naznaczyło.
Od tamtej pory jego wędrówce przez życie stale towarzyszył słaby, nie-
odłączny cień śmierci. Nie znikał nigdy, nawet w najszczęśliwszych
momentach, których nie było znowu aż tak wiele – kurczył się tylko
i malał, czając się w najdalszych, najgłębiej ukrytych zakamarkach

6
serca Johna Behringera jedynie po to, by znów urosnąć i przylgnąć
do niego jeszcze mocniej.
Potem niektórzy utrzymywali, że od początku było dla nich ja-
sne, że z tym dzieckiem jest coś nie tak. Ale ludzie zawsze są mądrzy
po szkodzie i zaczynają gadać, kiedy jest już za późno.
Nikt zresztą nie powiedziałby tego Johnowi Behringerowi
prosto w oczy; nikt nawet nie próbował. Nawet ci, którzy wygła-
szali takie uwagi w gronie najbliższej rodziny lub znajomych, szybko
milkli i rozglądali się wokół, jak gdyby w obawie, że to, co właśnie
powiedzieli, jakimś cudem dotrze do jego uszu.
Jednak tamtego dnia, gdy John Behringer przyszedł po raz
ostatni popatrzeć na leżący w rowie szkielet zdechłego psa, miał do-
piero sześć lat i nikt, łącznie z nim samym, nie miał pojęcia o tym, że
dzięki temu doświadczeniu zrozumiał, czym właściwie jest śmierć,
i ten moment objawienia na zawsze odcisnął na nim swoje piętno.

You might also like