You are on page 1of 119

Krzysztof Zagórski

PAN SAMOCHODZIK
I WAWELSKIE REGALIA

74
WSTĘP

Był rok 1794. Nad Krakowem zapadała powoli pogodna, czerwcowa noc. Spokój aury nie
gościł jednak w sercach jego mieszkańców udających się na spoczynek. Nadchodzące dni rysowały
się dla nich w ponurych barwach. Zaciskający się wokół Krakowa pierścień pruskich wojsk oraz
szczupłość szeregów polskich obrońców z góry przesądzały o losie miasta. Krakowscy mieszczanie
z trwogą myśleli o swoich rodzinach i bezpieczeństwie dobytku, który jakŜe łatwo mógł paść łupem
wrogich Ŝołdaków.
Pogłębiający się nad miastem mrok owinął swym ciemnym szalem Wawelskie Wzgórze.
Kontury kościoła katedralnego i królewskiego zamku stopiły się z ciemnogranatowym niebem.
Miejsce wyglądało jak wymarłe. W oknach stojących na nim budowli nie było widać ani jednego
światła. Wszechogarniającą ciszę przerywał jedynie cichy szum liści drzew poruszanych słabymi
podmuchami wiatru. Nieprzeniknione ciemności panowały równieŜ we wnętrzach wawelskiego
zamku.
Było juŜ dobrze po północy, gdy przez zamkowy dziedziniec przemknęli dwaj zamaskowani
męŜczyźni w ciemnych płaszczach. Jeden z nich niósł na plecach worek, w którym pobrzękiwały
jakieś metalowe przedmioty. Minęli okute blachą wrota prowadzące do Skarbca Koronnego.
Dotarłszy do sąsiednich drzwi, jeden z nich wyciągnął zza pasa pęk kluczy i wybrawszy właściwy,
otworzył ze zgrzytem dawno niesmarowany zamek. Skrzypienie potęŜnych zawiasów rozdarło na
chwilę ciszę. Sylwetki męŜczyzn znikły w mrocznym wnętrzu. Kilka chwil później w
pomieszczeniu Skarbca Koronnego rozległy się przytłumione odgłosy kucia. Ich natęŜenie rosło
coraz bardziej. W pewnym momencie jeden z kamiennych bloków, z których zbudowane były
ściany, spadł na podłogę z głuchym hukiem, a w powstałym otworze zamigotał chybotliwy blask
latarni. Kucie rozlegało się nadal. Po pewnym czasie otwór był na tyle duŜy, Ŝe wykonujący go
męŜczyźni zdołali przecisnąć się do wnętrza komnaty. Jeden z nich podniósł do góry latarnię i jej
słaby blask wyłowił z mroku kontury opasłych dębowych szaf kryjących w swych wnętrzach
gromadzone tu od stuleci regalia. Działając w pośpiechu zamaskowani męŜczyźni podeszli do
stojącej na środku komnaty masywnej skrzyni okutej Ŝelaznymi sztabami. Zawierała główne
insygnia Rzeczpospolitej, w tym złote korony, berła i jabłka. Skomplikowane zamki skrzyni
stanowiły trudną zaporę. MęŜczyźni rozbili zawiasy i uporawszy się z wiekiem ujrzeli kilkanaście
kunsztownie zdobionych puzder.
- Jaka szkoda, Ŝe moŜemy zabrać tylko niektóre - szepnął do towarzysza jeden z męŜczyzn.
- Śpieszmy się. Niedługo świt - odrzekł drugi.
Sprawdzając zawartość poszczególnych puzder, wydobyli trzy. Ukrywszy je w
przygotowanych workach, zamknęli wieko skrzyni i tą samą drogą opuścili komnatę, wyszli z
zamku i skierowali się w stronę katedry. Wkrótce w nocnej ciszy rozległ się odgłos końskich kopyt
oddalający się w kierunku miasta.

1
ROZDZIAŁ PIERWSZY

WIOSENNE OBSERWACJE • ZŁY HUMOR WICEMINISTRA • KRADZIEśE W


MUZEACH • DZIWNE WŁAMANIE WE WŁOCŁAWKU • NOWY PRACOWNIK
DEPARTAMENTU OCHRONY ZABYTKÓW • CZY DZIEWCZYNA MOśE BYĆ
DETEKTYWEM • NASZ WEHIKUŁ • WYRUSZAMY DO WŁOCŁAWKA

Było ciepłe, kwietniowe przedpołudnie. Po okresie tradycyjnych marcowych chłodów nastały


pierwsze prawdziwie wiosenne dni. Za oknami naszego Departamentu Ochrony Zabytków w
Ministerstwie Kultury i Sztuki świeciło jeszcze nieco bladawe słońce. Wysokie, kilkumetrowe tuje
rosnące wzdłuŜ ministerialnego parkanu chwiały się pod naporem silnych powiewów wiatru.
Siedziałem przy komputerze w gabinecie mojego szefa, Tomasza N.N., zwanego w kręgach poszu-
kiwaczy skarbów Panem Samochodzikiem.
Pan Tomasz stał przy uchylonym oknie i obserwował wróble skaczące na parapecie. Małe
ruchliwe ptaszki zwabił widok wysypanych okruchów chleba.
- Piękny dzień. Czuję w powietrzu zapach wiosny i czekających nas przygód. Nastrój psuje
mi jedynie ten okropny widok - usłyszałem westchnienie przełoŜonego. - Im dłuŜej patrzę na tą
kupę szkła i stali, tym bardziej odczuwam potrzebę złoŜenia prośby o przydzielenie nam
pomieszczeń od strony Krakowskiego Przedmieścia.
Przedmiotem narzekań szefa był supernowoczesny biurowiec, który wyrósł niedawno na
placu Zwycięstwa. Pan Tomasz miał rację. Kilkupiętrowa ciemna bryła gmachu usytuowana w
północnej części placu nie pasowała do otoczenia. MoŜe nie był to brzydki budynek, w końcu
projektował go światowej klasy architekt, ale na pewno nie powinien stać obok takich zabytków,
jak Teatr Wielki czy planowany do odbudowy Pałac Saski.
Dywagacje szefa przerwało pojawienie się w drzwiach Moniki, naszej sekretarki.
- Panie Tomaszu, jesteście z Pawłem pilnie proszeni do gabinetu wiceministra.
- Nie podoba mi się ten pośpiech - powiedział szef z zatroskaną miną. - Chodź, Pawle, lepiej
nie wystawiać cierpliwości zwierzchnika na próbę.
Wyłączyłem komputer i udaliśmy się na pierwsze piętro do gabinetu podsekretarza stanu.
Rzeczywiście, jego mina nie wróŜyła nam nic dobrego.
- Siadajcie, panowie. Wróciłem właśnie z narady. Niestety, nie mam nic dobrego do
zakomunikowania. Ministrowi potrzebny jest szybko jakiś sukces, dlatego polecił mi dokonanie
kontroli efektywności działania nadzorowanych przeze mnie departamentów.
Zrobił chwilę przerwy, odchrząknął i kontynuował.
- Wezwałem panów do siebie, Ŝeby wyrazić niepokój spowodowany słabymi wynikami
waszej pracy. Sprawa jest powaŜna! - przełoŜony odwrócił się na fotelu i wycelował wskazujący
palec w tablicę stojącą za plecami. - Oto wykres przedstawiający poziom wykrywalności kradzieŜy
w naszych muzeach w ostatnich pięciu latach. Czerwona krzywa pokazuje liczbę kradzieŜy, a
zielona liczbę spraw wykrytych. I co tu widzimy, szanowny panie dyrektorze, hę? - wiceminister
groźnie zawiesił głos, a jego twarz zrobiła się purpurowa. - O ile pamiętam, czuwanie nad
bezpieczeństwem zbiorów muzealnych naleŜy do waszych obowiązków. A moŜe się mylę?
Sarkazm urzędnika świadczył o tym, Ŝe minister nieźle „zmył” mu głowę. Faktycznie,
czerwona krzywa na tablicy ostro szybowała w górę, a zielona, niestety, chyliła się w dół, jakby
szukała czegoś na podłodze.

2
Pan Tomasz słysząc te słowa zesztywniał nieco w fotelu, ale spokojnie odrzekł:
- Przyznaję, wyniki nie są zadowalające, ale dobrze pan wie, Ŝe dostępne nam środki nie
pozwalają na efektywną walkę ze złodziejami. Przestępcy są coraz zuchwalsi, a efektywność
działań policji jest zbyt niska. A jak jest u nas, wie pan sam najlepiej. BudŜet świeci pustkami, nie
ma środków na nowe systemy zabezpieczeń, brakuje pieniędzy nawet na opłacanie straŜników
muzealnych....
- Dobrze, dobrze... mówił pan to juŜ wielokrotnie. Ale za miesiąc mam podsumowanie
półrocznego okresu sprawozdawczego! Będzie katastrofa! - wiceminister powiedział załamującym
się głosem, a jego twarz pokryła się kropelkami potu. Przerwał, po czym zmienił temat: - Aaa..
właśnie, zapomniałbym. Mam tu piękny kwiatek z pańskiej działki! Twierdzi pan, Ŝe nie ma
środków na nowe systemy ochrony. A z obowiązku kontroli obecnych systemów został pan juŜ
zwolniony?! Dzisiaj rano otwieram gazetę i co widzę?! Na pierwszej stronie wytłuszczony tytuł:
„Włamanie do zbiorów muzealnych we Włocławku. Policja i urzędy odpowiedzialne za ochronę
dzieł sztuki bezsilne!” I co pan na to, panie dyrektorze?! Z tego co wiem, tam był system alarmowy.
Czy był kontrolowany?!
Czerwoną twarz wiceministra skurczył grymas gniewu. Zacząłem się obawiać, Ŝe facet
dostanie ataku serca.
- Panowie! Tak dalej być nie moŜe! Jeździcie sobie po kraju i szukacie zaginionych skarbów
jak kilkunastoletni smarkacze, podczas gdy wasze zadania departamentalne leŜą odłogiem! Daję
wam trzy dni na wyjaśnienie tej sprawy. Chcę widzieć na biurku sprawozdanie za półrocze i plan
działań na okres następny! śegnam panów!
Wstaliśmy milcząc i wyszliśmy z gabinetu odprowadzani do drzwi gniewnym wzrokiem
zwierzchnika.
W kiepskim nastroju weszliśmy do gabinetu pana Tomasza.
- Musimy się wziąć do roboty, Pawle. Czy masz jakieś dane o tym włamaniu?
- To jakaś świeŜa sprawa. Jeszcze do nas nic nie dotarło, ale zaraz to sprawdzę.
Zacząłem przeglądać bieŜące informacje prasowe. Po kilku minutach w serwisie jednej z
ogólnokrajowych gazet znalazłem artykuł, o którym mówił nasz zwierzchnik. Rzecz dotyczyła
przedwczorajszego włamania do siedziby Muzeum Historii Miasta Włocławka (Zbiorów
Historycznych), będącego oddziałem Muzeum Ziemi Włocławskiej i Dobrzyńskiej. Złodzieje
dostali się do budynku muzeum z terenu sąsiedniej posesji i po unieruchomieniu systemu
alarmowego weszli do sal wystawienniczych. Sprawa była nieco dziwna. Złodzieje skradli trzy
dziewiętnastowieczne obrazy oraz kilka złotych wyrobów sztuki złotniczej. Nie były to przedmioty
o duŜej wartości artystycznej i materialnej, a na pewno nie były najcenniejszymi wśród
zgromadzonych tam muzealiów. W sąsiedniej sali był eksponowany na przykład cenny skarb
szesnastowiecznych monet, którego złodzieje nawet nie tknęli. Niestety, uŜyty pies policyjny
doprowadził jedynie do najbliŜszego skrzyŜowania i tam zgubił trop. Wyglądało na to, Ŝe włamania
dokonali fachowcy, ale czy tacy zadowoliliby się kilkoma przedmiotami średniej wartości, gdy parę
metrów dalej leŜały zabytki wielekroć cenniejsze?
Zreferowałem szefowi sprawę.
- Zbyt mało wiemy, Ŝeby wyciągać wnioski. Jutro po południu pojedziesz i zbadasz sprawę na
miejscu. Tymczasem zróbmy to sprawozdanie - westchnął i dodał - nie cierpię tej urzędniczej
roboty, ale co robić, za to nam przecieŜ płacą.

3
Gdy następnego ranka pojawiłem się w biurze, czekała na mnie duŜa niespodzianka.
Określenie duŜa nie odnosiło się oczywiście do jej rozmiarów, a do zmian, jakie ze sobą niosła.
Kiedy wszedłem do sekretariatu odebrać zadekretowaną korespondencję, zauwaŜyłem, Ŝe na
fotelu dla gości siedzi jakaś młoda kobieta. Nie zwróciłem na nią jednak większej uwagi.
Odebrałem pocztę i poszedłem do siebie. Włączyłem komputer i w bazie danych wyszukałem
informacje o zbiorach włocławskiego muzeum. Właśnie je przeglądałem, gdy zadźwięczał telefon.
- Pawle, szef chce ciebie pilnie widzieć - w słuchawce zabrzmiał głos Moniki.
Poszedłem do gabinetu pana Tomasza. Przechodząc przez sekretariat zauwaŜyłem, Ŝe Monika
ma rozbawioną minę. Bardzo szybko okazało się dlaczego. Po wejściu do gabinetu, zobaczyłem, Ŝe
vis-a-vis szefa siedzi ta sama młoda kobieta, którą widziałem w sekretariacie.
- Pawle, poznaj panią o przepraszam, pannę Julię Zegarek, magistra historii sztuki,
absolwentkę Uniwersytetu Londyńskiego, która po odbyciu praktyki w British Museum wróciła do
Polski.
- Bardzo mi miło - skłoniłem się i podszedłem, by się przywitać. Młoda dama nie podnosząc
się z fotela podała mi dłoń gestem iście arystokratycznym.
- Tylko pozazdrościć moŜliwości praktyki w tak szacownej instytucji - powiedziałem całując
jej dłoń. - Z takim doświadczeniem i referencjami z pewnością znajdzie pani w Warszawie ciekawą
pracę.
Panna Julia podziękowała mi uśmiechem za komplement, ale uśmiech ten wydał mi się nieco
sztucznym.
- OtóŜ to, Pawle. Nie powiedziałem ci jeszcze najwaŜniejszego. Od dziś panna Julia będzie z
nami pracować. Jej wiedza z pewnością przyda się w naszych działaniach - pan Tomasz starał się
zachować naleŜyty ton, mimo to w jego głosie wyczułem jednak nutkę niepewności. - A na
początek, celem poznania tematyki naszej pracy, pojedzie z tobą do Włocławka.
Moja mina chyba odzwierciedlała całkowite zaskoczenie tą wiadomością. Nie dość, Ŝe nasz
zespół powiększył się, całkiem dla mnie niespodziewanie, to na dodatek dostałem „pomocnika” na
słuŜbowy wyjazd, jakbym sam nie mógł tej sprawy załatwić. Pan Tomasz w lot to zauwaŜył, więc
szybko dodał:
- Mam nadzieję, Pawle, Ŝe wasza współpraca będzie się dobrze układać. - A nie słysząc mojej
odpowiedzi, zawołał zacierając ręce: - No, młodzieŜy! Do pracy! Przed nami cały stos zadań!
Pawle, pokaŜ naszej koleŜance wasz pokój.
Otworzyłem drzwi przepuszczając pannę Julię przodem. Gdy weszliśmy do mojego...
przepraszam, odtąd naszego pokoju i wskazałem jej niezajęte dotąd biurko, zauwaŜyłem wyraz
rozczarowania na twarzy mojej nowej współpracownicy. Dziewczyna usiadła za biurkiem i zaczęła
rozglądać się dookoła. Udając, Ŝe przeglądam jakieś papiery, przeprowadziłem dyskretny ogląd
panny Julii.
Jej wygląd sprawił na mnie nieco dziwne wraŜenie. Było w niej coś odpychającego, jakaś
sztuczność w zachowaniu i wrodzona poza. Nie wróŜyło to najlepiej naszym stosunkom
słuŜbowym, miałem jednakŜe nadzieję, Ŝe to tylko pozory. Dziewczyną a właściwie młoda kobieta,
bo panna Julia na oko mogła mieć jakieś dwadzieścia pięć lat, nie była ani piękna, ani brzydka.
Sylwetkę miała szczupłą wysportowaną. Jej pociągła twarz o piwnych oczach była ozdobiona
wąskimi ustami i drobnym kształtnym nosem. Ale nie to zwróciło moją uwagę. W jej wyglądzie
rzucała się w oczy pewnego rodzaju „staroświeckość”. Jej płomieniście rude włosy były
ufryzowane w łagodne, ułoŜone chyba wałkiem fale, a na nosie miała okulary w ciemnej, grubej

4
oprawie, ze szkłami okrągłymi jak koła rowerowe. Upodobniało ją to do przedwojennej filmowej
divy, jakie moŜna zobaczyć w starych polskich filmach. „Istna pensjonarka” - pomyślałem o niej z
nutą rozczarowania.
- Mam nadzieję, Ŝe dyrektor powiedział juŜ pani o celu naszego wyjazdu. MoŜe zatem
zaczęłaby pani od przejrzenia tych informatorów. Ja muszę jeszcze wrócić na chwilę do pana
Tomasza - wypowiedziawszy te słowa, szybko wymknąłem się z pokoju.
- Szef ma waŜny telefon i musisz, Pawle, zaczekać - zatrzymała mnie w sekretariacie Monika.
- I jak ci się podoba nowa koleŜanka? - jak to kobieta, nie mogła wytrzymać, Ŝeby nie zaspokoić
swojej ciekawości.
- Daj spokój, nie dobijaj mnie - jęknąłem.
Pan Tomasz właśnie skończył rozmowę i mogłem do niego wejść.
- Szefie, litości! Za jakie grzechy?!
- Nie rozumiem, o czym mówisz - pan Tomasz udał zdziwienie.
- Ona nie nadaje się do tej roboty. Nam potrzeba faceta o zdolnościach detektywa, sprawnego,
energicznego, który nie będzie się bał starcia ze złodziejami. Kogoś takiego, bez fałszywej
skromności, jak ja czy pan, a nie „Ŝółtodzioba” w spódnicy, dystyngowanej pannicy o wykwintnych
manierach. Na jej widok nasi przeciwnicy pękną ze śmiechu. Ona ma zapewne duŜą wiedzę z
historii sztuki, ale co poza tym?!
- Pawle, nikt nie rodzi się Sherlockiem Holmesem ani agentem 007. Ty teŜ nie od razu stałeś
się detektywem. Wierzę, Ŝe ona szybko wciągnie się w tajniki naszej pracy. A poza tym... są inne
względy, które musiałem wziąć pod uwagę przyjmując ją do pracy. Zatem nie wracajmy juŜ do tego
tematu. - szef uciął sprawę.
No tak, domyśliłem się od razu, czego dotyczą te „inne względy”. Znowu jakiś wysoko
postawiony urzędnik znalazł pracę dla córki znajomego.
Zrezygnowany, powlokłem się do pokoju. Panna Julia właśnie kończyła przegląd
ministerialnego informatora.
- Tej bazie danych daleko jest do doskonałości - powiedziała z przekąsem. - W British
Museum mieliśmy doskonałą elektroniczną informację o wszystkich muzeach i zbiorach, jakie są
na Wyspach Brytyjskich.
Zaczęła działać mi na nerwy. Nie dość, Ŝe „dystyngowana pensjonarka”, to na dodatek
snobistyczna mądrala, która będzie w kółko udowadniać wyŜszość dokonań „świata zachodniego”.
Współpraca zapowiadała się więc nieciekawie. śeby poprawić swój humor, zacząłem
poszukiwać w Internecie kolejnych informacji o włamaniu do włocławskiego muzeum.
Godzinę później byłem gotowy do drogi. Poszedłem poŜegnać się z panem Tomaszem.
Wróciwszy powiedziałem:
- Panno Julio, proszę przygotować się do wymarszu. Za pół godziny spotykamy się na
parkingu przed ministerstwem.
- Do wymarszu? PrzecieŜ mamy tam jechać, a nie maszerować - stwierdziła.
- Tak mi się powiedziało, jedziemy naszym departamentalnym samochodem, muszę go tylko
przyprowadzić z warsztatu.
Gdy zajechałem wehikułem na umówione miejsce, zobaczyłem pannę Julię oczekującą mnie
ze swoim bagaŜem podręcznym. Słowo „bagaŜ” nie odzwierciedlało jednakŜe tego co zobaczyłem.
Obok Julii stał bowiem prawdziwy kufer, Ŝywcem przypominający dziewiętnastowieczne kufry
podróŜne. Miał przynajmniej metr długości, pół metra szerokości i tyleŜ samo wysokości. „Jak ona

5
to tutaj przytargała?” - nie mogłem opanować zdumienia. Niemniej ciekawym elementem był jej
ubiór. Julia na zieloną, elegancką garsonkę narzuciła biały, lekki płaszczyk, jej szyję zdobił tiulowy
kolorowy szal, a na nogach miała wąskie szpilki. Był to strój „w sam raz” na akcję
detektywistyczną. Gdy stanąłem koło niej, musieliśmy tworzyć nieco osobliwą parę. Ona
wystrojona jak na wizytę wieczorową a ja ubrany w kurtkę „panterkę”, wojskowe spodnie i buty.
Na widok naszego wehikułu oczy Julii zrobiły się okrągłe z przeraŜenia. Jak wiecie, nasz
nowy departamentalny pojazd, w odróŜnieniu od swego poprzednika - eleganckiego jeepa grand
cheeroke, zwanego Rosynantem - był przeróbką a właściwie powypadkową rekonstrukcją
samochodu rajdowego z karoserią wyklepaną młotkiem. Miał kształt prawie pięciometrowego
czółna, ozdobionego, a raczej obrzydzonego z przodu parą okrągłych reflektorów. Podobne do
wyłupiastych oczu upodobniały go do jakiegoś przedpotopowego stwora. Natomiast zaletą
wehikułu, o której mało kto wiedział, był potęŜny silnik aston martina, czyniący z niego pojazd
niedościgniony dla większości aut poruszających się po polskich drogach. Niestety, okropny
wygląd wehikułu rzucał się w oczy i gdziekolwiek się pokazał, jego zewnętrzna brzydota
wzbudzała zdumienie, śmiech i sensację wśród przechodniów. Zatem nic dziwnego, Ŝe Julia
zobaczywszy wehikuł, stanęła jak wryta.
- I tym... czymś mamy tam jechać?! Ja w Ŝyciu nie jechałam takim dziwolągiem i nie mam
zamiaru się ośmieszać! - dziewczyna nadęła się, a jej górna warga śmiesznie się zmarszczyła. Była
to reakcja, którą Anglicy zowią „stiff upper lip” i co jest typowym zachowaniem nadętego snoba.
- Jak pani uwaŜa, panno Julio. Ale do Włocławka jest daleko i podróŜ PKS-em nie będzie
wcale wygodniejsza. A na miejscu teŜ będziemy potrzebowali środka lokomocji. Nasz wehikuł jest
przestronny i jazda nim jest naprawdę komfortowa. Wątpię teŜ, aby z takim kufrem wpuścili panią
na przykład do autokaru...
Chcąc nie chcąc Julia usadowiła się na tylnym siedzeniu, a ja z ledwością umieściłem jej
kufer w bagaŜniku.
Wyruszyliśmy na północ Wisłostradą. Po przekroczeniu Wisły pod Modlinem skręciliśmy na
trasę wiodącą przez Wyszogród do Płocka. W odróŜnieniu od odcinka podwarszawskiego ruch nie
był tu duŜy, a pofałdowany teren z pięknymi widokami na zieleniejące pola nadawał jej
atrakcyjności. Mieliśmy sporo do załatwienia na miejscu tego dnia, dlatego nacisnąłem mocniej
pedał gazu i wehikuł skoczył do przodu jak rumak trącony ostrogą.
- Niech tak pan nie pędzi, na miłość boską. Zaraz złapie nas policja albo uderzymy w drzewo
- powiedziała panna Julia z przeraŜeniem.
- Spokojnie. Tym samochodem nie tak łatwo się rozbić, zbyt dobrze trzyma się drogi. A moŜe
przeszli byśmy na „ty”? - zaryzykowałem. - W końcu znamy się juŜ od prawie trzech godzin...
Ale Julia nie odpowiedziała na moją propozycję. Udała chyba, Ŝe nie słyszy. A moŜe
naprawdę nie słyszała. Gdy spojrzałem we wsteczne lusterko, zobaczyłem jej wystraszoną twarz i
prawą dłoń trzymającą kurczowo uchwyt nad drzwiami. Zwolniłem zatem, Ŝeby juŜ na wstępie nie
pogorszyć naszych stosunków.
Po dojechaniu do Płocka skręciliśmy w lewo i przejechaliśmy mostem na drugą stronę Wisły.
Lubię tę część trasy nr 62 prowadzącą wzdłuŜ rzeki. Szosa biegnie długimi odcinkami nad samą
wodą. Przed oczami patrzącego rozpościera się wtedy szeroka, malownicza perspektywa wód
Zalewu Włocławskiego, z wieloma wyspami porośniętymi trzcinami i zbitą zielenią drzew, a widok
od wschodu zamyka wysoki, przeciwny brzeg Wisły. To tu, w okolicach Starego Duninowa
rozegrała się jedna z pierwszych przygód szefa, opisana w tomie „Wyspa Złoczyńców”. Niestety,

6
tym razem jako kierowca, nie mogłem podziwiać piękna tamtych okolic. Musiałem skupić uwagę
na szosie, której czarne pasmo znikało szybko pod kołami wehikułu.

7
ROZDZIAŁ DRUGI

MUZEUM HISTORII MIASTA WŁOCŁAWKA • CO UKRADLI WŁAMYWACZE? •


ŚLADY • TAJEMNICZY RUDZIELEC • JULIA JEST ZMĘCZONA • WIZYTA U
ASPIRANTA MIEDZIAKA • SPOTKANIE Z BATURĄ • POŚCIG • CO PODSŁUCHAŁA
JULIA?

Włocławek jest bardzo ładnie połoŜonym, starym miastem. Dojechawszy do przedmieść,


skręciliśmy z trasy w ulicę Księdza Popiełuszki, a potem w Płocką, która wiedzie wzdłuŜ Wisły do
centrum miasta. Następnie skręciwszy w prawo z ulicy Tumskiej w Świętego Jana, dotarliśmy do
Starego Rynku, przy którym jest umiejscowiona siedziba Muzeum Historii Miasta Włocławka.
Wehikuł zostawiłem w bocznej uliczce, nie chciałem zwracać na nas uwagi.
Muzeum mieści się w dwóch sąsiadujących ze sobą, uroczych barokowych kamieniczkach.
Ekspozycja muzealna upamiętnia najwaŜniejsze wydarzenia związane z historią Włocławka i
obejmuje jego dzieje od czasów najdawniejszych, udokumentowanych wykopaliskami
archeologicznymi, aŜ do wyzwolenia miasta w styczniu 1945 roku. Wśród zgromadzonych zbiorów
moŜna obejrzeć dokumenty historyczne dotyczące walk z KrzyŜakami, powstań
kościuszkowskiego, listopadowego i styczniowego oraz okupacji hitlerowskiej. Całość uzupełniają
zbiory archeologiczne, numizmatyczne, kolekcja broni palnej i białej, zbiory odznaczeń
wojskowych i cywilnych, umundurowania, obrazów, mebli i wyrobów rzemiosła artystycznego, w
tym bogata kolekcja ceramiki i fajansu.
Tamtego dnia muzeum było zamknięte dla publiczności. Gdy nacisnąłem dzwonek przy
wejściu, drzwi po dłuŜszej chwili uchyliły się, a w szparze ukazała się znudzona twarz straŜnika.
- Nie widzą państwo kartki? Dziś muzeum zamknięte! - burknął.
- Przyjechaliśmy z Warszawy. Jesteśmy z Ministerstwa Kultury i Sztuki - powiedziałem
wyciągając legitymację słuŜbową. - Musimy odbyć rozmowę z dyrekcją placówki.
StróŜ podejrzliwie zlustrował mnie i Julię, a następnie uwaŜnie obejrzał legitymację. Chyba
nie wzbudziliśmy zbytniego zaufania, bo zapytał obcesowo:
- A ta pani to kto?
- To moja współpracownica.
- Państwo zaczekają! - zamknął drzwi znikając z moją legitymacją.
- Co za bezczelność! - skomentowała Julia. - Będziemy tu stać na schodach jak jakieś
przybłędy.
- Spokojnie, panno Julio! W naszej pracy liczy się opanowanie - odpowiedziałem, chociaŜ i ja
byłem zirytowany zachowaniem tego faceta.
Po kilku minutach drzwi otworzyły się ponownie. Ukazał się w nich starszy, szpakowaty
męŜczyzna.
- Bardzo przepraszam, Ŝe musieli państwo czekać - przedstawił się wymieniając nazwisko. -
Jestem kustoszem tej placówki. Proszę do środka. Dyrektora nie mą aleja pozwolę sobie państwa
przyjąć. Jeszcze raz przepraszam za te środki ostroŜności, ale mieliśmy tu przedwczoraj wielkie
nieszczęście.
- My właśnie w tej sprawie - odpowiedziałem.
Po wejściu do gabinetu kustosza przedstawiłem Julię i siebie. Usiedliśmy w wygodnych,
głębokich fotelach.

8
- Przybyliśmy tu, aby poznać szczegóły włamania. Jesteśmy z departamentu nadzorującego
muzea w zakresie bezpieczeństwa zbiorów. Takie informacje są nam potrzebne do opracowywania
metod prewencyjnych.
- Włamania dokonano około czwartej nad ranem. Nasze budynki są pilnowane całodobowo
przez dwóch straŜników. Robią obchód co godzinę. W budynkach jest zainstalowany system
alarmowy. Miesiąc temu był sprawdzany, papiery z kontroli są u dyrektora. Złodzieje, bo ślady
zebrane przez policję świadczą Ŝe było ich przynajmniej dwóch, dostali się na teren przez płot na
tyłach budynków. Uśpili psa pilnującego terenu i wytrychem otworzyli drzwi do pomieszczeń
administracyjnych. Gazem uśpili straŜnika, a następnie dobrali się do centralki systemu
alarmowego znajdującej się w pomieszczeniu stróŜówki. Policja twierdzi, Ŝe to byli jacyś
fachowcy, bo nie zostawili prawie Ŝadnych śladów. Ale dziwne jest to co ukradli.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Nasze zbiory nie są moŜe najbogatsze, ale mamy tu trochę obiektów cennych nie tylko pod
względem wartości historycznej, ale równieŜ i materialnej. Na przykład skarb szesnastowiecznych
monet z P., wśród których znajduje się kilkanaście złotych egzemplarzy o znacznej wartości.
- Czytałam kiedyś o nim - Julia pochwaliła się swą wiedzą. - Znaleziono go w 1947 roku
podczas remontu renesansowego dworu. Składa się z blisko stu monet, głównie srebrnych, ale
najcenniejsze są w nim złote dukaty, w tym cztery szczególnie rzadkie egzemplarze, wybite w
Gdańsku za panowania króla Zygmunta Starego.
- Właśnie - potwierdził kustosz. - Dlatego dziwi mnie to, Ŝe łupem złodziei nie padła na
przykład ta kolekcja lub posiadany przez nas zbiór odznaczeń. Skradziono natomiast trzy
dziewiętnastowieczne obrazy, których autorzy nie naleŜą do artystów najbardziej znanych na rynku
antykwarycznym, i pięć sztuk secesyjnych wyrobów jubilerskich. Pierwszym ze skradzionych
obrazów jest pejzaŜ Antonowicza przedstawiający ruiny zamku w Lubowli, drugim portret
Antoniny Pogorzelskiej namalowany przez Andriollego, a trzecim olej, nieznanego autorstwa,
zatytułowany „Wskrzeszenie Łazarza”. Utrata tych pozycji jest dla nas duŜą szkodą, jednakŜe
wybór właśnie tych obiektów budzi moje zdziwienie. Wśród kilkudziesięciu pozycji z naszej
kolekcji mogę wskazać przynajmniej kilkanaście duŜo cenniejszych.
- Wygląda na to, Ŝe włamania dokonano na czyjeś zlecenie - powiedziałem - Gdzie one
wisiały?
- W sali na pierwszym piętrze. MoŜe przejdziemy na dół, wskaŜę te miejsca.
Udaliśmy się do sal wystawienniczych. Miały wygląd dawnych, przestronnych izb
mieszczańskich z sufitami ozdobionymi dębowymi belkowaniami. Przeszliśmy przez salę zbiorów
archeologicznych, część poświęconą historii Włocławka i zbiory numizmatyczne. Kustosz
zaprezentował nam wspomniany skarb monet z P. Dalej były zbiory militariów i odznaczeń
wojskowych. W przeszklonych, stojących gablotach i na ścianach wyeksponowano bogatą kolekcję
broni. Wisiało tam teŜ kilka obrazów. Jedno miejsce było puste. Na ścianie widać było tylko ślad w
postaci ciemniejszego prostokąta na jasnozielonej farbie.
- Tu wisiał obraz „Wskrzeszenie Łazarza”. Natomiast pozostałe dwa w sąsiedniej sali, gdzie
znajduje się nasza ekspozycja malarska.
- Czy policja znalazła jakieś ślady?
- Prawie Ŝadnych. Złodzieje pracowali w rękawiczkach. Ale w tej sprawie lepszym źródłem
informacji będzie aspirant Miedziak z komendy miejskiej. Prowadzi śledztwo w tej sprawie.
Przeszliśmy do sąsiedniej sali, gdzie kustosz pokazał nam miejsca po skradzionych obrazach.

9
Zeszliśmy potem na parter, tam obejrzałem system alarmowy. Nie był najnowszej generacji.
Fachowi złodzieje z pewnością nie mieli Ŝadnego klopom z jego wyłączeniem.
- Czy macie zdjęcia skradzionych obrazów? - zapytałem kustosza.
- Oczywiście, mam nawet odbitki, które mogę panu przekazać.
- Czy przypadkiem nikt ostatnio się tymi obrazami nie interesował?
- Nic nie wiem na ten temat. Ale moŜemy o to zapytać pracownicę, która pilnuje tych sal -
odpowiedział i oddalił się na chwilę. Wrócił ze starszą korpulentną kobietą. Jej Ŝywe, rozbiegane
oczy i wyzierająca z nich ciekawość nadawały jej cech plotkarki. Postanowiłem to wykorzystać.
- Dzień dobry - przywitałem się - pan kustosz powiedział, Ŝe pani pilnuje zbiorów
znajdujących się w tych salach. Czy w ostatnim okresie nie zauwaŜyła pani, by ktoś ze
zwiedzających szczególnie interesował się tymi skradzionymi obrazami?
- Nic nie zauwaŜyłam - odburknęła nieufnie, biorąc mnie pewnie za policjanta. - Teraz jest
sezon i kręci się tu duŜo zwiedzających, a ja mam pilnować eksponatów, a nie oglądać ludzi.
- No, ale moŜe zauwaŜyła pani coś szczególnego, czyjeś dziwne zachowanie albo coś
podobnego? - nie dawałem za wygraną.
- Czekaj pan... - kobieta zrobiła skupioną minę. - Coś mi świta w głowie. Tak, to było jakiś
tydzień temu, na koniec dnia. Wtedy jedna po drugiej, przyszły dwie wycieczki szkolne, a dzieciaki
jak to dzieciaki, lubią wszystkiego dotknąć, musiałam więc szczególnie uwaŜać. No i przyszła
jeszcze do mnie Antosikowa i zaczęła mi opowiadać o swojej sąsiadce, którą złapały korzonki.
Przyszła zapytać co jej poradzić, bo ja panie kochany, choruję na to juŜ ze dwadzieścia lat. Panie,
jak to człowieka złapie, to nie da rady się podnieść z łóŜka. Więc powiedziałam jej, Ŝe najlepiej
wziąć gorącej wody...
- Współczuję, to przykre, ale co pani wtedy zauwaŜyła? - próbowałem wrócić do tematu.
- Kiedy? Aaa... o czym to ja mówiłam? - kobiecina straciła wątek - A tak, no więc właśnie
tłumaczyłam Antosikowej co robić, gdy nagle widzę, Ŝe jakiś facet próbuje odchylić ramę tego
obrazu, co go ukradli. No tego, z tym świętym...
- Ma pani na myśli obraz „Wskrzeszenie Łazarza”? - wtrącił kustosz.
- MoŜe i tak, ja się tam nie znam na obrazach, ja ich tylko pilnuję. No i jak ja zobaczyła Ŝe on
ten obraz rusza, jak nie krzyknę... A on jak mnie usłyszał, skulił się w sobie i prawie biegiem
uciekł. Prawie, bo łobuz utykał na prawą nogę.
- A czy pamięta pani, jak wyglądał? - zapytałem.
- Taki wysoki, chudy, kudłaty rudzielec. To tyle com sobie przypomniała.
Podziękowałem za informacje. Wróciliśmy na górę, do gabinetu kustosza. Wypytałem go
jeszcze o kilka szczegółów i wziąłem odbitki zdjęć skradzionych obrazów, po czym opuściliśmy
muzeum.
Na zewnątrz zapadał powoli wieczorny zmrok. Słońce schowało się juŜ za kamieniczki przy
Rynku. Niebo ciemniało na wschodzie, a na ławkach stojących na skwerze siedzieli jacyś starsi
ludzie. Korzystając z pięknego wieczoru wdychali rześkie powietrze nawiewane przez wiatr znad
pobliskiej Wisły.
- Jestem strasznie zmęczoną padam z nóg - odezwała się Julia. – Wracajmy szybko do
Warszawy.
- Czeka nas jeszcze wizyta w komendzie policji - odpowiedziałem. - Ale dziś juŜ na nią za
późno, pojedziemy tam rano. Teraz poszukamy jakiegoś taniego noclegu.
Dziewczyna była niepocieszona. Widziałem, Ŝe ma juŜ dość tej podróŜy słuŜbowej, a przecieŜ

10
niczego wielkiego nie dokonaliśmy. Ot, przeprowadziliśmy wizję lokalną. Nie zdawała sobie
jeszcze sprawy, ile trudów, po prostu cięŜkiej pracy, wiąŜe się z prowadzoną przez nas
działalnością. Nie wiedziała, Ŝe nasza praca często naraŜa nas na róŜnorodne niebezpieczeństwa i
Ŝeby ją wykonywać, trzeba ją po prostu lubić.
Na jednej z bocznych ulic znalazłem mały, tani hotelik. Mieścił się w szarej, przedwojennej
kamienicy, a wygląd jego wnętrza wskazywał, Ŝe lata świetności miał juŜ dawno za sobą. Mnie to
nie przeszkadzało, zresztą szczupłość naszych urzędniczych diet nie pozwalała nawet na nocleg w
dwugwiazdkowym hotelu.
Ale, jak się naleŜało spodziewać, Julia miała na jego temat odmienną opinię. Kiedy
weszliśmy do wnętrza i stanęliśmy przy obdrapanej lidzie recepcji, zwróciła się do mnie
podniesionym głosem:
- I ja mam tu spać? W Ŝyciu nie mieszkałam w takim miejscu. To nie hotel, to jakaś... ponura
nora - powiedziała z oburzeniem. - W Londynie mieszkałam w apartamencie niedaleko Oxford
Street.
- Ja tu zostaję i ani mi w głowie teraz jeździć w poszukiwaniu lepszego lokum. Jeśli ma pani
chęć, to proszę bardzo, ale beze mnie - odparłem z rosnącą irytacją.
Rada nierada wróciła ze mną do wehikułu po bagaŜe.
Powiecie, Ŝe juŜ na wstępie uprzedziłem się do tej dziewczyny. Być moŜe. Przyznaję, Ŝe te
kilka lat spędzonych u boku Pana Samochodzika wyrobiło we mnie trochę starokawalerskich
nawyków. Nie byłem jednak wrogiem płci pięknej. Przeciwnie, lubiłem towarzystwo młodych,
inteligentnych kobiet, a kilka z nich, poznanych w czasie poszukiwawczych przygód, odcisnęło na
mym Ŝyciu uczuciowym niezapomniane piętno. Ale to były miłe, pełne Ŝycia dziewczyny, a nie
rozkapryszone, zblazowane snobki w rodzaju panny Julii.
Aby jednak, nie „wykopywać topora wojennego”, po odświeŜeniu się, zapukałem do pokoju
Julii. Gdy otworzyła, zaproponowałem wyjście na kolację. Z ledwością udało mi się ją namówić.

Następnego dnia, wczesnym rankiem, zjedliśmy śniadanie w małej kawiarni na parterze


hotelu. Przez cały czas Julia narzekała na okropne warunki, w jakich przyszło jej spędzić noc.
Po posiłku zapłaciłem za hotel i zabrawszy rzeczy zeszliśmy do wehikułu. Po kilkuminutowej
jeździe dotarliśmy na ulicę OkręŜną, przy której mieści się Komenda Miejska Policji. Po
przedstawieniu się oficerowi dyŜurnemu poprosiliśmy o rozmowę z aspirantem Miedziakiem.
- Państwo zaczekają w poczekalni - oficer wskazał sąsiednie drzwi. - Aspirant za chwilę
zejdzie.
Usiedliśmy na twardych drewnianych ławkach. Szare pomieszczenie z kratami w oknach
sprawiało dość ponure wraŜenie. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i zobaczyliśmy w nich
wysokiego, chudego męŜczyznę po trzydziestce. Miał szczupłą, zasępioną twarz i zaawansowaną
pomimo młodego wieku łysinę. W ogóle w jego pochylonej nieco sylwetce było coś
przygnębiającego. Jedynym elementem oŜywiającym wygląd były szare, przenikliwe oczy ukryte
za grubymi szkłami okularów.
- Miedziak - przedstawił się i usiadł naprzeciwko nas. - W czym mogę pomóc?
- Pracujemy w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w Departamencie Ochrony Zabytków.
Zajmujemy się ochroną zbiorów muzealnych. Sprowadza nas tu sprawa włamania do tutejszego
muzeum.
- Co chcą państwo wiedzieć? Zaznaczam, Ŝe nie mogę zdradzić wszystkich szczegółów,

11
śledztwo w toku.
- Czy znaleźliście jakieś ślady?
- Prawie Ŝadnych, brak odcisków palców, pracowali w rękawiczkach. Zabezpieczyliśmy
jedynie niedopałek papierosa, który leŜał na ścieŜce z tyłu budynku oraz dwa odciski butów.
- Dlaczego uŜywa pan liczby mnogiej mówiąc o sprawcach?
- PoniewaŜ zabezpieczone odciski pochodziły od dwóch róŜnych butów. Jeden z nich,
pozostawiony na miękkiej ziemi, wskazuje, Ŝe jego właściciel utykał na prawą nogę.
- Jakiej marki był ten niedopałek papierosa?
- To był francuski guluaz.
- To ciekawe - odparłem. - Ale moŜe wyrzucił go tam któryś z pracowników muzeum?
- Sprawdziliśmy. śaden z nich nie pali takich papierosów. Poza tym niedopałek był świeŜy i
suchy, a w dniach poprzedzających włamanie padał u nas deszcz.
- Ostatnie pytanie. Z relacji kustosza wiem, Ŝe złodzieje po dostaniu się do wnętrza
obezwładnili straŜnika i wyłączyli alarm. Jak to zrobili?
- Po prostu wyłączyli w centralce jeden z bezpieczników. To alarm starego typu, bez
podwójnego zabezpieczenia i bez funkcji powiadamiania. Wygląda na to, Ŝe mamy do czynienia z
fachowcami.
Wziąłem od policjanta numer telefonu komórkowego i podałem mu swój. Aspirant obiecał, Ŝe
o ile pozwoli na to dobro śledztwa, powiadomi mnie, gdyby w sprawie pojawiły się jakieś nowe
szczegóły.
Wyszliśmy z komendy na zalaną słońcem ulicę. Robiło się coraz cieplej. Na prawie
bezchmurnym niebie lekki wiatr gonił kilka postrzępionych obłoków. Nasza misja słuŜbowa była
zakończona. Rozleniwiające słońce namawiało natomiast na chwilę oddechu i nacieszenie się
urokiem wiosennej pogody. Zaproponowałem Julii wycieczkę do starej części miasta i obejrzenie
bazyliki katedralnej. Dojechaliśmy w okolice mostu na Wiśle. Zaparkowałem wehikuł i poszliśmy
w kierunku katedry.
Gotycka katedra pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny to piękny
zabytek, którego początki sięgają XIV wieku. Na szczególną uwagę zasługują w nim gotyckie
czternastowieczne witraŜe oraz przepiękna polichromia na ścianach i sklepieniu, wykonana przez
Józefa Mehoffera. W monumentalnym wnętrzu owionął nas chłód średniowiecznych murów.
Obejrzeliśmy cały ciąg bocznych kaplic - miejsce wiecznego spoczynku biskupów włocławskich.
Szczególne wraŜenie wywarł na mnie średniowieczny krucyfiks umieszczony na łuku tęczowym
świątyni, z niezwykle ekspresyjną figurą ukrzyŜowanego Chrystusa. Gdy wskazałem go Julii, w
odpowiedzi usłyszałem cały wykład na temat średniowiecznej rzeźby sakralnej. Dziewczyna sypała
jak z rękawa przykładami podobnych obiektów z kręgu sztuki polskiej. Odczułem, Ŝe Julia chce mi
zaimponować swą wiedzą ale w duchu musiałem przyznać, Ŝe dziewczyna nie marnowała czasu na
studiach.
Po wyjściu z wnętrza katedry zrobiliśmy krótki spacer przez plac Kopernika do
czternastowiecznego kościółka Świętego Witalisa, a potem udaliśmy się w kierunku Wisły, Ŝeby
obejrzeć Pałac Biskupów Włocławskich.
- Czas wracać do Warszawy, wszystko co w Ŝyciu miłe, ma swój koniec - powiedziałem
patrząc na zegarek.
- Nogi odpadają mi ze zmęczenia - odparła Julia. - Wyczerpujące są te wasze wyjazdy, juŜ
chyba wolę pracę w ministerialnym gabinecie.

12
A ja uśmiechnąłem się w duchu. JakŜe mało jeszcze wiedziała o naszej pracy. O nocnych
eskapadach, szaleńczych pościgach samochodowych, starciach z przemytnikami i złodziejami dzieł
sztuki. Powiecie, Ŝe odezwała się we mnie nuta niemalŜe kombatancka, ale te lata u boku pana
Tomasza były długim szeregiem kilkunastu wspaniałych, choć momentami niebezpiecznych
przygód.

Opuściliśmy Włocławek i szosą numer 62 wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy.


Było juŜ popołudnie. Przed nami był ponad stukilometrowy dystans, ale wraŜliwy na piękno
panującej pogody i nadwiślańskiej trasy jechałem nie spiesząc się. Szosa po kilku kilometrach
wkroczyła w sosnowe lasy. Zaczęła się przybliŜać do linii rzeki i po jakimś czasie po jej lewej
stronie las przerzedził się, a między drzewami zaczął przebłyskiwać błękit tafli Zalewu
Włocławskiego. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a jego promienie odbijały się od
powierzchni wody, zapalając na niej miliardy migoczących gwiazd. Świetlne refleksy były tak
jasne, Ŝe nie sposób było na nie patrzeć bez mruŜenia oczu. Spojrzałem na Julię, drzemała wtulona
w oparcie fotela i tylko wiatr wpadający przez uchylone okno rozwiewał pasma jej rudych włosów.
Prześwietlane przez słoneczne promienie świeciły blaskiem polerowanej miedzi.
Romantyczne widoki rozpościerające się przed maską samochodu wprawiły mnie w stan
błogiego odrętwienia szybko jednak otrząsnąłem się z ogarniającej mnie senności, bo choć szosa
była o tej porze pusta, musiałem uwaŜnie prowadzić samochód. Zacząłem podsumowywać w
myślach rezultaty wizyty we Włocławku.
Moje przemyślenia przerwał zaspany głos Julii.
- Panie Pawle, jestem strasznie głodna - powiedziała z wyrzutem. - Niech pan poszuka jakiejś
restauracji. JuŜ prawie czwarta, a my nie jedliśmy jeszcze obiadu.
- W tej okolicy raczej trudno będzie znaleźć jakaś restaurację, to rejon małych miejscowości i
wsi. Ale będę się rozglądać - odparłem.
Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do domu. Po ujechaniu kilku kilometrów zobaczyłem
na poboczu drogi znak reklamowy zachwalający kuchnię zajazdu „Pod Garbatym Turem”. Pięćset
metrów dalej naszym oczom ukazał się drewniany zajazd. Przed budynkiem na wysypanym Ŝwirem
parkingu stało kilka samochodów. Zjechawszy z szosy zaparkowałem obok pięknego, niebieskiego
subaru forester. Skierowaliśmy się do wejścia. Gdy przechodziliśmy obok samochodów, jeden z
nich wydał mi się dziwnie znajomy. Było to granatowe BMW 6 na warszawskich numerach. Auto
wyróŜniało się swą pełną elegancji sylwetką.
Gdy weszliśmy do środka, owionęła nas mieszanka kuchennych zapachów i tytoniowego
dymu. Lokal składał się z dwóch dość sporych sal rozdzielonych drewnianą, aŜurową ścianką. Jego
ozdobą były drewniane przepierzenia oddzielające od siebie poszczególne stoliki. Skierowaliśmy
się do części dla niepalących. W pomieszczeniu panował nastrojowy półmrok rozświetlony jedynie
świecami palącymi się na stolikach. Idąc z Julią przez salę w kierunku wolnego stolika
spostrzegłem w kącie przy oknie dobrze znajomą postać. Był to Jerzy Batura, nasz
„najwybitniejszy”, ale i najgroźniejszy przeciwnik. JuŜ wiedziałem, skąd znam to granatowe BMW.
Na całe szczęście był odwrócony do nas tyłem. Razem z nim przy stoliku siedziała młoda, bardzo
ładna i elegancko ubrana blondynka oraz szczupły rudzielec.
Usiedliśmy przy stoliku. Nasze miejsce było tak usytuowane, Ŝe umoŜliwiało dyskretną
obserwację sali. Po chwili podeszła do nas kelnerka i przyjęła zamówienie. Było skromne, co
wzbudziło jeszcze większe niezadowolenie Julii. Intrygowała mnie obecność Batury.

13
Podświadomie wyczuwałem, Ŝe Jerzy nie jest tu przypadkowo. Przy jego stoliku panowała
oŜywiona dyskusja. Odległość nie pozwalała usłyszeć, o czym mówią, ale z gwałtownej
gestykulacji odnosiło się wraŜenie, Ŝe panowie się po prostu kłócą. W pewnej chwili rudzielec wstał
energicznie od stolika i skierował się do drzwi wyjściowych. Gdy przechodził przez salę, jeden
szczegół rzucił mi się w oczy. Facet utykał na prawą nogę! Przypomniałem sobie szczegóły
włamania do włocławskiego muzeum. Była tam mowa o osobniku z wadą prawej nogi. Co więcej,
kobieta pilnująca muzealnych sal twierdziła, Ŝe facet, który w podejrzany sposób interesował się
jednym ze skradzionych obrazów, miał rude włosy. Mógł to być czysty zbieg okoliczności, ale....
Najlepszym sposobem na wyjaśnienie moich podejrzeń było podsłuchanie ich rozmowy. Sęk
w tym, Ŝe siedzieliśmy zbyt daleko, a ja byłem dobrze znany Jerzemu. Rudzielec (tak nazwałem w
myślach jego kompana) mógł wrócić w kaŜdej chwili, naleŜało więc działać błyskawicznie.
Postanowiłem wykorzystać moŜliwość, jaką dawały drewniane przepierzenia między stolikami.
- Panno Julio, widzi pani tę parę siedzącą przy oknie? No tam, w rogu sali - zwróciłem się do
dziewczyny zabierającej się właśnie do konsumpcji zupy.
- Widzę. I co z tego? - wymamrotała zainteresowana bardziej jedzeniem niŜ moim pytaniem.
- Mam dla pani bardzo waŜne zadanie. Muszę koniecznie dowiedzieć się, o czym oni
rozmawiają. Mnie ten facet od razu by rozpoznał, więc musi pani tam się podkraść i ich podsłuchać.
- Czy pan zwariował?! Jestem pracownikiem ministerialnym, a nie jakimś Jamesem Bondem.
Nie będę się wygłupiać! Poza tym jestem głodna, a wie pan, Ŝe Polak jak głodny, to zły.
- Panno Julio! - powiedziałem zirytowany jej postawą. - Proszę nie zapominać, Ŝe jesteśmy w
podróŜy słuŜbowej i to ja, jako starszy rangą wydaję tu polecenia! Ma pani natychmiast wyjść z sali
i wróciwszy, usiąść przy sąsiadującym z nimi stoliku. Tylko dyskretnie!
Julia z nadąsaną miną wykonała mój rozkaz. Usiadła w głębi tak, Ŝe przepierzenie skryło ją
całkowicie. W chwilę później do stolika wrócił Rudzielec.
Cały czas obserwowałem Jerzego i jego kompanię. Sprawiali wraŜenie, Ŝe się nie spieszą.
Wezwali kelnera, zamówili drugie danie i jakiś deser. Batura wyglądał na podenerwowanego.
Rudzielec mu coś gwałtownie tłumaczył. Jedynie piękna blondynka nie zabierała głosu. Paliła
papierosa, popijała szampana i rozleniwionym wzrokiem rozglądała się po sali. W słabym świetle
świecy trudno było do końca ocenić jej urodę, ale w oczy rzucały się jej długie, wspaniałe włosy
otaczające ładną regularną twarz modelki. Rozmowa przeciągała się. Zabrałem się więc do
konsumpcji przyniesionego mi dania, cały czas nie spuszczając ich z oczu. Po pewnym czasie
panowie chyba doszli do porozumienia, bo gwałtowna gestykulacja ustała, natomiast
konfidencjonalnie pochylili się nad stolikiem omawiając zapewne jakiś kolejny temat. Do rozmowy
dołączyła się teŜ owa blond piękność. Po kwadransie skończyli deser i zawołali kelnerkę.
Uregulowali rachunek i wstali kierując się do wyjścia. Nie było chwili do stracenia. Wezwałem
równieŜ kelnerkę i błyskawicznie zapłaciłem za posiłek. Podbiegłem do „kajuty”, w której siedziała
Julia.
- Panno Julio, wychodzimy!
- Zaraz! A obiad? Ja jeszcze nic nie zjadłam!!
- Nie mamy chwili do stracenia! Oni zaraz odjadą a ja chcę namierzyć tego rudzielca!
Pociągnąłem dziewczynę za rękę i na moment podszedłem do stolika, gdzie przed chwilą
siedzieli. W popielniczce leŜała pusta paczka po niebieskich guluazach.
Ciągnąc protestującą nadal Julię, wybiegłem na parking. BMW juŜ nie było. Zniknął teŜ
niebieski subaru. Wepchnąłem dziewczynę do wehikułu. Z piskiem opon wyjechaliśmy na szosę.

14
Chciałem wiedzieć, dokąd pojedzie Rudzielec, bo jak znaleźć Baturę, wiedziałem dość dobrze.
Nacisnąłem porządnie na gaz. PotęŜny silnik aston martina aŜ zawarczał z radości, gdy do jego
cylindrów wlała się podwójna porcja benzyny. Dopiero na wyŜszych przełoŜeniach czuć było moc
potwora kryjącego się pod maską wehikułu. Drzewa rosnące po obu stronach szosy zaczęły zlewać
się w jednolitą zieloną masę. W lusterku widziałem, jak oczy Julii robią się okrągłe z przeraŜenia.
- Oszalał pan?! Mam tego dosyć! Najpierw mnie pan głodzi pół dnia, później odrywa od
obiadu, a teraz chce mnie zabić. Jeśli znudziło się panu Ŝycie, niech pan to robi na własny
rachunek!
Nie zwaŜałem na pomstowania dziewczyny. Rozmowę o tym co podsłuchała teŜ odłoŜyłem
na później. W tej chwili najwaŜniejsze było dopędzenie subaru. Niestety, ruch na trasie był bardzo
mały. Ułatwiało to dopędzenie BMW i subaru, ale nie było się za kim skryć w trakcie pościgu. Po
paru kilometrach szybkiej jazdy zobaczyłem w oddali sylwetkę BMW. Gdy pokonywał kolejny
zakręt zauwaŜyłem, Ŝe subaru Rudzielca wyprzedzało Jerzego o jakieś sto metrów. Nie spieszyli
się. Zwolniłem więc i zacząłem utrzymywać, jak mi się wydawało, bezpieczny dystans. Po kilku
minutach szosa ponownie zbliŜyła się do rzeki i wyjechaliśmy na otwarty teren. ZauwaŜyłem, Ŝe
oba samochody nagle przyspieszyły i zaczęły mi znikać z widoku. Zatem i ja przyspieszyłem.
ZbliŜaliśmy się do rozjazdu z odgałęzieniem w prawo na Gostynin. Spostrzegłem, Ŝe BMW
pojechało prosto, natomiast subaru w prawo. Batura musiał spostrzec mój wehikuł i pewnie przez
telefon komórkowy ostrzegł kompana. „Co za kretyn ze mnie! PrzecieŜ on zna mój samochód.
Pewnie zobaczył go przed zajazdem i nabrał czujności” - pomyślałem. Skręciłem na Gostynin.
Droga była tu węŜsza. Przyspieszyłem, Ŝeby dogonić subaru. Przejechałem, ponad setką, kilka
kilometrów i nic, ani śladu Rudzielca. Zrozumiałem, Ŝe drań ostrzeŜony przez Baturę, zjechał
pewnie w jakąś leśną odnogę, a ja pędząc po prostu go nie zauwaŜyłem.
Zły na siebie, zawróciłem i wróciłem na płocką szosę. Nie było sensu gonić Batury. Bo i co
miałem mu do zarzucenia? To, Ŝe zjadł obiad z facetem, który mógł mieć coś wspólnego z
włamaniem do włocławskiego muzeum? Moje podejrzenia były jedynie wątłymi poszlakami.
Postanowiłem jednakŜe, Ŝe zadzwonię do Miedziaka i podzielę się z nim moimi rewelacjami.
Mogłem juŜ wypytać Julię o rezultaty jej akcji w zajeździe.
- Nie słyszałam wszystkiego - odparła. - Gwar na sali i puszczana muzyka głuszyły ich słowa.
Na początku kłócili się o cenę jakichś „fantów”. Chyba ten rudy, bo przecieŜ ich nie widziałam,
odrzucał propozycję tego pańskiego znajomego.
- Jerzy Batura nie jest moim znajomym. Jest moim przeciwnikiem - wtrąciłem. - To handlarz i
przemytnik dzieł sztuki. Niebezpieczny przestępca, który juŜ wielokrotnie naraził na straty polskie
muzea. Cały czas działa na granicy prawa. Jest przy tym piekielnie inteligentny i przebiegły.
Bardzo trudno mu cokolwiek udowodnić. Miał bardzo dobrego nauczyciela w osobie swego ojca,
Waldemara, z którym długo walczył pan Tomasz. Z Baturą juŜ wielokrotnie „skrzyŜowaliśmy
szpady” i parę razy udało nam się wysłać go za kratki. Podejrzewam, Ŝe i tym razem coś knuje. Ale
wróćmy do tego, co pani usłyszała.
- No, niewiele więcej. W końcu dogadali się co do zapłaty, nie dosłyszałam tylko za co.
Potem ściszyli głos i zaczęli omawiać, juŜ we trójkę, jakąś inną sprawę. Z tym, Ŝe ci faceci
rozmawiali po polsku, a do tej „tlenionej” babki ten pański Batura zwracał się po niemiecku.
- To ciekawe... - powiedziałem, tym razem do siebie.
- MoŜe i ciekawe, ale wciąŜ mi pan przerywa! Mam mówić czy nie?
- Przepraszam.

15
- Zaczęli mówić o jakimś Włodzimierzu. Usłyszałam, jak ten Batura powiedział
„Włodzimierzem nie ma co się zajmować”. Wtedy puścili przez głośniki jakiś głośniejszy przebój i
usłyszałam tylko słowa „wielkopolski trop”. To wszystko.
- To rzeczywiście niewiele. Ale spisała się pani „na piątkę” - pochwaliłem. - Ja, niestety „na
dwóję”. Nie dość, Ŝe nie przyszło mi do głowy ukryć wehikułu, gdy w zajeździe zobaczyłem
Baturę, to na domiar złego nie zachowałem ostroŜności przy śledzeniu tych gagatków.
- Skąd moŜna się było spodziewać, Ŝe oni coś tu knują - powiedziała Julia i były to jej
pierwsze „ludzkie” słowa wypowiedziane pod moim adresem.
- Widząc Baturę zawsze naleŜy zachowywać ostroŜność i podejrzliwość. To naprawdę groźny
i przebiegły przeciwnik. Wracamy do Warszawy, tylko poszukamy jakiegoś przydroŜnego baru.
PrzecieŜ musi pani w końcu coś zjeść.
Julia była tak głodna, Ŝe nawet nie zaprotestowała, usłyszawszy słowo „bar”.

16
ROZDZIAŁ TRZECI

NIESPODZIEWANA WIZYTA • STARY MODLITEWNIK • ANONIM • TAJEMNICZY


ZAPIS • PRUSKI RABUNEK SKARBCA KORONNEGO • WIZYTA W ZAMKU
KRÓLEWSKIM • WŁODZIMIERSKA HISTORIA REGALIÓW • JADĘ NA UKRAINĘ •
„PLUSKWA”

Kiedy w poniedziałek rano pojawiłem się w pracy, czekała na mnie tym razem miła
niespodzianka. Na początku nic jej nie zapowiadało. Zasiadłem do komputera i zacząłem pisać
sprawozdanie z Włocławka. Treść ograniczyłem do kwestii włamania do muzeum. Nie
wspomniałem ani słowem o moim „śledztwie” i spotkaniu z Baturą. Tę sprawę zamierzałem
przedstawić najpierw panu Tomaszowi.
Panna Julia dotarła do biura z ponad półgodzinnym spóźnieniem. Miała na sobie nienaganny
ciemnozielony kostium i białą bluzkę. Zieleń ubrania ładnie kontrastowała z rudym kolorem jej
włosów. W ogóle, gdyby nie te grube okulary w okropnej oprawie i staroświecka fryzura, Julia
wyglądałaby naprawdę atrakcyjnie. No i gdyby nie jej cięŜki charakter...
Moje refleksje przerwał dzwonek telefonu.
- Słucham.
- Pawle, szef zaprasza do siebie - usłyszałem głos Moniki.
Poprosiłem Julię, Ŝeby kontynuowała pisanie sprawozdania i poszedłem do przełoŜonego. Pan
Tomasz siedział za biurkiem i przeglądał jakieś papiery.
- Siadaj, Pawle - powiedział na powitanie - Opowiedz, jak było we Włocławku.
Pokrótce przedstawiłem wyniki wizytacji i przekazałem informacje uzyskane od Miedziaka.
Opowiedziałem teŜ o spotkaniu Batury, o tym co podsłuchała Julia i o moich podejrzeniach co do
Rudzielca.
- Ciekawe.... - odparł pan Tomasz, gdy skończyłem - Podejrzewasz zatem, Ŝe ten rudy facet
ma coś wspólnego z włamaniem.
- Odpowiada podanemu rysopisowi, utyka na prawą nogę, pali francuskie guluazy... -
wyliczałem.
- Tak, to są jakieś poszlaki. Skontaktuj się z tym policjantem i przekaŜ mu te informacje.
Szkoda tylko, Ŝe ten twój Rudzielec uciekł i nie wiemy, gdzie go szukać.
- Ale wiemy, czym jeździ. Oczywiście jeśli to był jego samochód. Subaru forester nie jest
jeszcze u nas autem zbyt popularnym. Zapisałem sobie jego numery rejestracyjne, chociaŜ pewnie
były fałszywe.
- Zastanawiające jest równieŜ to, co podsłuchała Julia. Wygląda na to, Ŝe Batura znowu coś
knuje. Treść rozmowy świadczyłaby, Ŝe to Jerzy zlecił tamto włamanie. Ale po co ukradli te
obrazy? Zapewne kustosz dał ci ich fotografie.
Miałem je przygotowane. Pan Tomasz obejrzał je uwaŜnie.
- Przydałyby się kolorowe, ale trudno. Zrobię odbitki i pokaŜę paru znajomym
antykwariuszom. Rzeczywiście, juŜ na pierwszy rzut oka widać, Ŝe nie są to obrazy o duŜej
wartości artystycznej i materialnej.
- MoŜe działali na czyjeś zlecenie - zasugerowałem. - PrzecieŜ dla nich najwaŜniejsze jest nie
co kradną ale za ile.
- Mało prawdopodobne. Nie, ta sprawa ma jakieś drugie dno. A jak ci się układa współpraca z

17
Julią?
- Szefie - jęknąłem - to rozpuszczona pannica z dobrego domu. Nadęta snobka, która nie
nadaje się do trudów naszej działalności.
- CzyŜbyś był damskim szowinistą Pawle? Sam przyznasz, Ŝe dzielnie podsłuchała Baturę.
- Ale musiałem ją do tego zmusić niemalŜe siłą!
- Spokojnie! Powoli się wciągnie do naszej pracy.
Wyglądało na to, Ŝe ktoś juŜ za pana Tomasza postanowił, Ŝe Julia będzie jednak pracować w
naszym departamencie. Szef spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Drzwi się uchyliły i do
gabinetu zajrzała Monika.
- Panie dyrektorze, jakiś młody człowiek chce się z panem widzieć.
- Niech wejdzie - z miny szefa moŜna było wyczytać, Ŝe wie, o kogo chodzi.
Po chwili rozległo się pukanie, drzwi się otworzyły i stanął w nich jakiś młody męŜczyzna,
wysportowana sylwetka, czupryna spadająca na oczy oraz jasne wąsy i dobrze utrzymana, krótka
broda. Młodzieniec patrzył na mnie uśmiechnięty od ucha do ucha „Skąd ja go znam?!...”
zastanawiałem się usilnie. Spojrzałem mimochodem na szefa on takŜe uśmiechał się widząc moją
minę. Chyba nie była zbyt mądrą bo obaj parsknęli śmiechem.
- Jacek?! Stary byku, aleś ty wyrósł! - wykrzyknąłem nagle olśniony.
Przede mną stał we własnej osobie siostrzeniec pana Tomasza. Kiedyś kilkunastoletni harcerz
i wielki entuzjasta survivalu, z którym przeŜyliśmy kilka niezapomnianych akcji poszukiwawczych.
- Dzień dobry, panie Pawle. Fajnie znowu pana widzieć - uśmiech Jacka jeszcze bardziej się
poszerzył.
- Co u ciebie? Nie widzieliśmy się kopę lat.
- Studiuję na czwartym roku inŜynierii środowiska Politechniki Łódzkiej.
- To z ciebie juŜ prawie inŜynier - powiedziałem z uznaniem. - Ale dawne zainteresowania
chyba nie poszły w odstawkę?
- Wręcz przeciwnie - odparł. - Zawsze interesowało mnie wszystko co wiąŜe człowieka z
naturą. Stąd wybór kierunku studiów. A dowodem, Ŝe nie zaniedbuję dawnych zainteresowań, jest
zdobyty niedawno stopień sternika morskiego.
- Czyli nie na darmo poszły nasze Ŝeglarskie rejsy po Mazurach - uradowałem się. - Cieszę
się, Ŝe nas odwiedziłeś.
- W rozmowie telefonicznej wspomniałeś, Ŝe masz dla nas coś ciekawego - pan Tomasz
włączył się do rozmowy.
- Skorzystałem z bytności w Warszawie, Ŝeby pokazać pewną rzecz, która być moŜe was
zainteresuje. Ale zacznę od początku.
Jacek rozsiadł się i rozpoczął swoje opowiadanie.
- Nasza uczelnia parę lat temu podpisała z Politechniką Hamburską umowę o współpracy
naukowej. W ramach wymiany studenci polscy mogą odbywać praktyki w wybranych
przedsiębiorstwach niemieckich. W zeszłym roku zostałem zakwalifikowany na taki wyjazd.
Spędziłem tam trzy miesiące. Przy okazji poznałem sporo fajnych ludzi. Z jednym kolegą
zaprzyjaźniłem się. Nazywa się Peter. Któregoś dnia zaprosił mnie do siebie. W trakcie wizyty, gdy
poszedł przynieść coś do picia, zacząłem przyglądać się jego księgozbiorowi. W pewnej chwili mój
wzrok natrafił na ksiąŜkę, która odróŜniała się od całej reszty. JuŜ na pierwszy rzut oka widać było,
Ŝe jest bardzo stara. Okazało się, Ŝe był to oprawiony w skórę łaciński modlitewnik. Niestety, z
łaciny znam tylko kilka słów, więc nic nie rozumiałem. JuŜ miałem go odłoŜyć, gdy moją uwagę

18
przyciągnęła wyblakła dedykacja na pierwszej karcie. Była po polsku, więc udało mi się
odcyfrować spory fragment. Gdy wyczytałem, Ŝe modlitewnik był prezentem dla jakiegoś
polskiego biskupa, pomyślałem, Ŝe moŜe to coś cennego i warto wypytać Petera, skąd ma taką
ksiąŜkę. Nie wiedział. Powiedział tylko, Ŝe była w jego domu „od zawsze”, ale obiecał, Ŝe zapyta
rodziców. Gdy w kilka dni później odwiedziłem go ponownie, wyjawił z pewnym wahaniem, Ŝe
ksiąŜkę przywiózł z ostatniej wojny jego dziadek. W 1944 roku, gdy jego oddział wycofywał się ze
Lwowa, znalazł ją leŜącą wśród gruzów. Był katolikiem, znał łacinę, toteŜ gdy zobaczył co to jest,
zabrał ksiąŜkę ze sobą. Dziadek Petera juŜ nie Ŝyje, a ksiąŜka trzymana była jako domowa
pamiątka. Uznałem, Ŝe warto by było, Ŝebyście ją obejrzeli. Udało mi się namówić rodziców Petera,
Ŝeby mi ją wypoŜyczyli. Oznajmili, Ŝe jeśli okaŜe się, Ŝe jest cenna dla Polaków, zgodzą się ją
oddać. Mam ją ze sobą.
To powiedziawszy, Jacek sięgnął ręką do plecaka.
KsiąŜka była oprawiona w ciemnobrązową spękaną ze starości, skórę. Na okładce widać było
resztki tytułu wykonanego tłoczoną złoconą czcionką. Napis głosił, Ŝe jest to modlitewnik Kościoła
katolickiego. Tylna część okładki była oderwana. Na pierwszej stronie widniała dedykacja. Litery
były mocno wyblakłe i rozmazane. KsiąŜka musiała przez dłuŜszy czas leŜeć w wilgoci. Jakaś
wprawna ręką pięknym kaligraficznym pismem napisała, Ŝe dnia 11 marca Anno Domini 18..., w
tym miejscu była dziura w papierze, parafianie diecezji łuckiej mają zaszczyt ofiarować
modlitewnik swemu ..najukochańszemu pasterzowi”, księdzu biskupowi Kasprowi
Cieciszewskiemu, z okazji dziesiątej rocznicy sprawowania przez niego posługi biskupiej w tejŜe
diecezji. U dołu strony było kilka nieczytelnych juŜ podpisów.
Pan Tomasz zapalił na biurku lampę i z zaciekawieniem przeglądał strony modlitewnika.
- Miałeś nosa, Jacku, to rzeczywiście cenna pamiątka. Z pewnością zainteresuje któreś z
muzeów diecezjalnych albo bibliotekę KUL-u. Ale zanim zwrócimy się do nich w tej sprawie,
poŜycz mi tę ksiąŜkę na parę dni. Chcę się jej uwaŜnie przyjrzeć.
Pogadaliśmy z Jackiem o starych dziejach. Opowiedzieliśmy mu, co mamy obecnie „na
tapecie”. Na odchodnym Jacek umówił się z szefem, Ŝe wpadnie za dwa dni odebrać modlitewnik.
- Kiedy będziesz miał gotowe sprawozdanie z wyjazdu? - zapytał szef po wyjściu Jacka. -
Będę musiał przedstawić je wiceministrowi.
- Panna Julia właśnie nad nim siedzi. Myślę, Ŝe jutro rano.
- Świetnie. Cieszę się, Ŝe zaczynacie dobrą współpracę. Miałem dziś w jej sprawie waŜny
telefon.
Domyśliłem się od razu, o jaki „waŜny” telefon chodziło. Ale nie chciałem juŜ wracać do tego
tematu.
Po szesnastej wyszedłem z ministerstwa. Postanowiłem przejść się trochę Krakowskim
Przedmieściem i Nowym Światem. Byłem zmęczony całodzienną pisaniną. Trochę ochłonąwszy
wsiadłem do autobusu i pojechałem do domu. Gdy wchodziłem do bloku zauwaŜyłem, Ŝe w mojej
przegródce pocztowej są jakieś listy. W środku było kilka kopert. „Pewnie znowu rachunki do
zapłacenia” - pomyślałem niewesoło. Po wejściu do mieszkania otworzyłem okno, Ŝeby wpuścić
trochę wiosennego powietrza. Zaparzyłem szklankę mojej ulubionej zielonej herbaty i sięgnąłem po
wyjętą ze skrzynki korespondencję. Rzeczywiście parę listów okazało się być comiesięcznymi
rachunkami. Był teŜ list od znajomego, który namawiał mnie na Ŝeglarski rejs w lipcu po
mazurskich jeziorach. Jako ostatni wziąłem do ręki list bez nadawcy. Co dziwniejsze, na zwykłej,
szarej kopercie nie było nawet znaczka pocztowego. Wewnątrz była złoŜona na pół kartka z

19
krótkim tekstem napisanym na komputerze: „UwaŜaj, na co się porywasz! Ta sprawa cię przerasta.
Trzymaj się od tego z daleką bo moŜesz źle skończyć.” Pod spodem był tylko podpis: „śyczliwy”.
„Oho, komuś nadepnąłem na odcisk” - pomyślałem. „Ale komu?”. W ostatnim okresie nie
prowadziliśmy jakichś spraw, które mogłyby spowodować aŜ taką reakcję. „A moŜe chodzi tu o
wczorajszą przygodę z Baturą?” - pomyślałem. Był to całkiem logiczny powód. „Tylko po co Jerzy
ucieka się do tak teatralnych gestów?”. Na to pytanie nie potrafiłem sobie jeszcze odpowiedzieć.
Rano po przyjściu do pracy sprawdziłem tekst ukończonego przez Julię sprawozdania.
Zrobiłem w nim jeszcze kilka poprawek. Potem wykręciłem numer telefonu aspiranta Miedziaka.
- Słucham - usłyszałem w słuchawce jego głos.
- Dzień dobry, mówi Paweł Daniec. Dzwonię zgodnie z umową. Czy jest coś nowego w
naszej sprawie?
- Nic szczególnego. Jest pewien nowy trop, ale na razie nie mogę tego ujawniać, nawet panu.
Dobro śledztwa, pan rozumie. A co u pana?
- A ja mam pewną poszlakę - odpowiedziałem trochę schłodzonym tonem, bo tajemniczość
aspiranta trochę mnie ubodła. - Jak juŜ panu mówiłem, w muzeum uzyskałem rysopis faceta, który
na kilka dni przed włamaniem okazywał dziwne zainteresowanie skradzionymi obrazami. Wracając
do Warszawy, w przydroŜnym zajeździe natknąłem się na znanego mi handlarza dzieł sztuki
nazwiskiem Batura. MoŜe to tylko czysty zbieg okoliczności, ale towarzyszył mu podejrzany rudy
typ odpowiadający rysopisem owemu osobnikowi z muzeum. Baturę i Rudzielca łączy jakaś
podejrzana sprawa, wynika to z fragmentów ich rozmowy podsłuchanej przez moją
współpracownicę. Próbowałem wyśledzić, dokąd pojedzie Rudzielec, ale mi po prostu uciekł.
Człowiek z czystym sumieniem tak się nie zachowuje.
- Mam ten rysopis, niestety jest dość ogólny - odparł Miedziak - Ale przeprowadzamy
poszukiwania na jego podstawie.
- Nie dodałem jeszcze, Ŝe ten Rudzielec utykał na prawą nogę i palił francuskie guluazy.
- To ciekawe - monotonny głos aspiranta znacznie się oŜywił. - Niech mi pan poda dokładny
rysopis tego faceta oraz markę i numery rejestracyjne jego samochodu.
Kiedy rozłączyłem się z aspirantem, zadzwoniła Monika z informacją Ŝe szef chce nas
widzieć.
Zastaliśmy go pochłoniętego lekturą jakiejś opasłej księgi.
- Czołem młodzieŜy! - pozdrowił nas wesoło.
Podałem mu tekst sprawozdania. Pan Tomasz przebiegł go wzrokiem, ale widać było, Ŝe
nurtuje go jakaś ciekawsza sprawa.
- Świetnie. Ale przeczytam to później. Mam tu coś o wiele bardziej interesującego.
To mówiąc otworzył szufladę biurka i wyjął modlitewnik przyniesiony przez Jacka. W kilku
słowach opowiedział Julii o wczorajszym spotkaniu. Gdy skończył, otworzył ksiąŜkę na
przedostatniej stronie.
- Wczoraj wieczorem obejrzałem go sobie dokładnie. I gdy doszedłem do tej strony,
zauwaŜyłem to.
Szef zapalił lampę stojącą na biurku i podał mi lupę. Na pierwszy rzut oka na wskazanej
stronie nic nie było widać. Na poŜółkłym ze starości, nieco pogniecionym papierze widniała jedynie
bladoniebieska plama w prawym górnym rogu. Natomiast pod szkłem powiększającym plama
zamieniała się w słabo widoczny, krótki tekst napisany niegdyś atramentem. Z duŜym trudem
moŜna było odcyfrować kilka słów i pojedynczych liter.

20
- Odcyfrowanie ich zajęło mi wczoraj prawie godzinę, ale trud się opłacił. Co prawda nadal
brakuje mi paru słów, ale wyszło mi coś takiego...
Pan Tomasz rozłoŜył na biurku kartkę, na której widniał odtworzony tekst: „Drogie sercu
pamiątki dawnej świetności” w tym miejscu brakowało słowa, „powierzyliśmy opiece św...”. Tu
róg karty modlitewnika był urwany. Brakowało więc najwaŜniejszego fragmentu.
- Trochę to mało, Ŝeby dojść o co chodzi - powiedziałem z powątpiewaniem.
- Pawle, jako wytrawnemu tropicielowi zagadek historii nie przystoi ci taka uwaga - szef
powiedział z lekką przyganą. - Jeśli nie moŜesz nic dociec z samego tekstu, naleŜy spojrzeć na
sprawę szerzej. Powiedzcie mi na przykład, co wiecie o biskupie Cieciszewskim. wygląda bowiem
na to, Ŝe zapisy na kartach zostały dokonane jego ręką.
- No... - zająknąłem się.
Głos zabrała Julia Widać było, Ŝe chce wykorzystać okazję i popisać się przed szefem swą
wiedzą.
- Dogłębna znajomość naszej historii była zawsze sprawą dla mnie waŜną - powiedziała
wymownie spoglądając w moją stronę. - Kasper Cieciszewski był w pierwszej połowie XIX wieku
biskupem diecezji łuckiej, znajdującej się obecnie na terenie Ukrainy. Dał się poznać
współczesnym mu ludziom jako prawdziwy Polak i patriota. Urodził się w roku...
- Widzę, Ŝe nie marnowała pani czasu na studiach - szef przerwał jej wywód.
Pochwała pana Tomasza spowodowała wykwit rumieńca na twarzy dziewczyny. Jej
samouwielbienie musiało zostać mile połechtane, natomiast ja, przyznam ze wstydem, poczułem w
sercu ukłucie zazdrości.
- Ale nie o to chciałem zapytać. Nie chodzi mi o Ŝycie i dokonania biskupa jako pasterza
diecezjalnego. Chcę się dowiedzieć, czy wiecie, z jaką sprawą jest kojarzona postać
Cieciszewskiego.
Na moje szczęście tym razem Julia nie była juŜ aŜ taka mądra.
- Słyszałam tylko, Ŝe ma jakiś związek z polskimi regaliami...
- Brawo po raz wtóry - pochwalił ją szef. - Jak na porządnego tropiciela historii przystało,
poczytałem trochę o naszym księdzu biskupie. W kręgach ludzi badających dzieje wawelskiego
Skarbca Koronnego i próbujących zgłębić tajemnicę jego porozbiorowych losów istnieją dwie
teorie. Według oficjalnej wersji, opartej na badaniach kilku przedwojennych polskich uczonych,
zawartość Skarbca Koronnego, w tym główne insygnia koronacyjne, została zrabowana przez
Prusaków po ich wkroczeniu do Krakowa w 1794 roku. A około 1819 roku korony, berła i jabłka
królewskie przetopiono na rozkaz króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III. Natomiast są w kręgach
badaczy osoby, które twierdzą, Ŝe przynajmniej część najwaŜniejszych regaliów koronacyjnych
została uratowana przez kilku polskich patriotów. I właśnie biskup Cieciszewski, obok biskupów
Adama Naruszewicza i Feliksa Turskiego, uwaŜany jest przez zwolenników tej teorii za osobę,
która znała miejsce ukrycia regaliów.
Pan Tomasz zrobił chwilę przerwy i napił się łyk wody mineralnej.
- Muszę się wam w tym miejscu przyznać, Ŝe miałem swój skromny udział w częściowym
potwierdzeniu prawdziwości tej drugiej teorii. Kilka lat temu, w pewnej miejscowości na południu
Polski odnalazłem koronę koronacyjną króla Władysława Łokietka. OtóŜ, całkiem przypadkowo, w
pewnym wiekowym meblu natrafiłem na ukryty stary list, w którym była zawarta wskazówka, jak
dotrzeć do miejsca jej ukrycia. Zatem wygląda na to, Ŝe nie wszystkie insygnia koronacyjne padły
łupem Prusaków.

21
- Czyli, jeśli dobrze rozumiem, widzi pan jakiś związek między tym tajemniczym zapiskiem
w modlitewniku a sprawą domniemanego ukrycia ocalonych regaliów? - zapytałem.
- Nie moŜna tego wykluczyć, Pawle - odparł pan Tomasz. - Potwierdzałyby to pewne fakty
historyczne.
Słuchaliśmy z Julią jak urzeczeni. Słowa o chyba najwaŜniejszych i najcenniejszych polskich
pamiątkach narodowych zrobiły na nas duŜe wraŜenie.
- Jak juŜ wspomniałem, istnieje teoria, Ŝe regalia koronacyjne, a najprawdopodobniej ich
najwaŜniejsza część, zostały potajemnie wydobyte ze Skarbca Koronnego, a następnie wywiezione
na kresy Rzeczpospolitej i tam starannie ukryte. Chętnie wam ją przedstawię, ale nie teraz. Mam
propozycję. Jeśli chcecie, moŜemy wybrać się po pracy do Zamku Królewskiego. Tam będziemy
mogli obejrzeć dwa przedmioty z nielicznej niestety grupy ocalałych insygniów. Ale na razie,
młodzieŜy, do zajęć!
- Jeszcze tylko jedno, szefie. Niech pan zobaczy, co dostałem w swej prywatnej
korespondencji - podałem przełoŜonemu wyjęty wczoraj ze skrzynki anonim.
- To brzmi jak pogróŜka. Czy podejrzewasz, kto moŜe być aŜ tak tobie „Ŝyczliwy”?
- Podejrzewam naszego wspólnego znajomego.
- Baturę? - domyślił się szef.
- Na to mi wygląda. Widocznie bezwiednie nadepnąłem na odcisk Jerzemu, a on, nie wiedząc,
Ŝe to jedynie przypadek, zareagował tak nerwowo.
- Być moŜe. Będziemy musieli mieć to na uwadze. Zatem widzimy się po pracy - szef dodał
na zakończenie.
Kiedy po szesnastej zeszliśmy z Julią na dziedziniec przed ministerstwem, ogarnęła nas
słoneczna powódź. W powietrzu czuć było pełnię wiosny. Na ministerialnym klombie zieleniła się
soczyście młoda trawa, rozkwitały róŜnokolorowe kwiaty, a na parkingu skakały wróble i kłóciły
się o coś zawzięcie. Musieliśmy zaczekać kilkanaście minut na pana Tomasza.
- Przepraszam, ale posiedzenie nieco się przeciągnęło. Dotyczyło planów na drugie półrocze,
ale o tym jutro w biurze. Porozmawiajmy teraz o ciekawszych i przyjemniejszych rzeczach.
Rozpoczęliśmy spacer w stronę Zamku Królewskiego. Tu teŜ widać było wiosenne
oŜywienie. Coraz więcej ludzi po pracy poruszało się na piechotę korzystając z uroków aury.
- Czy moŜe nam pan opowiedzieć o historii Skarbca Koronnego - poprosiła Julia
- To bardzo obszerny temat, więc na razie opowiem o samych jego początkach - zaczął pan
Tomasz - W pierwszych trzech wiekach istnienia państwa polskiego insygnia koronacyjne były
przechowywane na Wawelu tylko okresowo. Na stałe znalazły się tutaj dopiero po koronacji
Władysława Łokietka. Stały się wtedy początkiem przyszłego Skarbca Koronnego. Urzędowe
spisy, dokonywane co jakiś czas przez komisje sejmowe począwszy od 1475 roku, informują jego
zawartości w róŜnych okresach. Zasobność Skarbca zaleŜała od politycznej i gospodarczej sytuacji
Polski. Największe wzbogacenie miało miejsce po śmierci ostatniego Jagiellona w wyniku
przekazania Rzeczpospolitej przez Zygmunta Augusta kolekcji cennych dzieł sztuki i klejnotów,
zebranej z wyjątkowym znawstwem przez króla w ciągu jego Ŝycia. Od początku XVII wieku
bogactwa Skarbca zaczęły powoli topnieć. Największe ubytki nastąpiły w czasach saskich oraz w
następujących po nich okresach wojen, najazdów i niepokojów wewnętrznych. Do znanej nam juŜ
pruskiej grabieŜy insygnia koronacyjne były przechowywane w nienaruszonym składzie. Według
rewizji z 1792 roku obejmowały one pięć złotych koron. Przede wszystkim koronę główną zwaną
„originalis sive privilegiata”. czyli tak zwaną koronę Władysława Łokietka, niewłaściwie uwaŜaną

22
w tamtych czasach za koronę Bolesława Chrobrego. Następnie drugą słuŜącą do koronacji
królowych, trzecią „homagialną”, uŜywaną przy odbieraniu hołdów, czwartą tzw. „węgierską”,
zapisaną Zygmuntowi Augustowi przez Jana Zygmunta Zapolyę, i piątą zwaną „szwedzką” czyli
koronę prywatną Zygmunta III Wazy. Do tego dochodziły cztery berła, pięć jabłek i dwa miecze -
„Szczerbiec” i miecz „Zygmuntowski”. Oprócz tego w Skarbcu Koronnym było kilkadziesiąt
innych regaliów większej lub mniejszej wartości.
Po dojściu do placu Zamkowego obeszliśmy front Zamku Królewskiego i skierowaliśmy się
do wejścia. Dochodziła siedemnasta i było juŜ po godzinach zwiedzania ale pan Tomasz zadzwonił
do kogoś z kierownictwa muzeum. Po krótkiej rozmowie zostaliśmy wpuszczeni do środka.
Na pierwszym piętrze przeszliśmy do sali audiencyjnej, gdzie obejrzeliśmy piękny fotel
tronowy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pan Tomasz poprowadził nas następnie przez
Salę Canaletta do kaplicy zamkowej, zwanej Kaplicą Małą. W jej nawach zostały wystawione
insygnia Stanisława Augusta: miecz sporządzony na jego koronację, łańcuch Orderu Orła Białego i
piękne, delikatne berło królewskie.
Berło jest wykonane z trzech kawałków akwamarynu. Kryształy tego drogocennego
kamienia, o pięknej barwie morskiej toni, zostały uformowane w cienkie ośmioboczne
graniastosłupy zwęŜające się ku końcom, a kryształ dolny zwęŜono dla dodania delikatności całemu
przedmiotowi. Kryształy są połączone w całość złotymi zwornikami ozdobionymi liśćmi akantu.
Berło zwieńczono złotym kwiatonem z liści laurowych, a dolny koniec stanowi akwamarynowa
gałka. Jest to prawdziwe arcydzieło sztuki złotniczej.
Nie mniej piękny jest miecz koronacyjny. Jest to wytworne insygnium o klasycystycznych
kształtach. Zwieńczenie jego rękojeści wykonanej ze złoconego srebra zostało uformowane na
kształt głowy orła, a trzon opleciono gałązką laurową. Prosty jelec został zakończony owalnymi
tarczkami, na których przedstawiono wizerunki Najświętszej Maryi Panny oraz świętego
Stanisława. Na krzyŜyku została umieszczona piękna emaliowana tarcza przedstawiająca herby
Korony, Ciołek rodu Poniatowskich oraz inicjały króla: Na głowni miecza, oksydowanej na kolor
ciemnego błękitu, umieszczono nabijany złotem napis: „Stanislaus Augustus Rex dedit 1764”.
Pokryta karmazynowym welurem pochwa ozdobiona jest srebrnymi, złoconymi okuciami.
- Berło królewskie zostało wykonane przed rokiem 1792. Nie jest zatem pewne, czy uŜyto go
przy ceremonii koronacyjnej, natomiast miecz wykonano, jak głosi napis, w roku koronacji króla.
Miał słuŜyć do pasowania rycerzy jako insygnium orderowe ustanowionego w 1765 roku Orderu
Świętego Stanisława - wyjaśniał pan Tomasz. - Do koronacji Stanisława Augusta uŜyto korony
głównej, czyli znanej nam juŜ korony króla Władysława Łokietka. Koronę tę wraz z innymi
regaliami przywieziono ze Skarbca Wawelskiego do Warszawy na uroczystość koronacji, która
odbyła się w nieodległej stąd katedrze Świętego Jana.
- Miecz ten moŜna podziwiać na obrazach Wernera i Bacciarellego przedstawiających
Stanisława Augusta w stroju koronacyjnym - dodała Julia.
- A więc nie wszystkie polskie regalia koronacyjne przepadły? - powiedziałem podziwiając
wystawione insygnia.
- Te, które widzimy, nie znajdowały się na szczęście w Skarbcu Wawelskim. Dlatego ocalały
- kontynuował pan Tomasz. - Miecz stanisławowski przechowywano w Warszawie w Zamku
Królewskim, a prawdopodobnie później król zabrał go do Grodna i Petersburga, gdzie trafił do
zbiorów ErmitaŜu. Został zwrócony stronie polskiej w 1928 roku po Traktacie Ryskim.
Eksponowano go na Zamku w Sali Tronowej razem z berłem i Orderem Świętego Stanisława

23
naleŜącym do króla. Z polskich regaliów odzyskaliśmy w ramach tego traktatu równieŜ Chorągiew
Wielką Koronną Zygmunta Augusta oraz miecz, płaszcz i czapkę Orderu Świętego Ducha. W 1939
roku regalia stanisławowskie wywieziono do Kanady razem z innymi skarbami narodowymi i
powróciły do Polski w 1959 roku.
- A co zaginęło ze Skarbca Koronnego? - zapytałem.
- Lista strat jest bardzo długa - odparł szef. - Z insygniów koronacyjnych, jeśli przyjmiemy,
Ŝe wszystkie, oprócz wspomnianej korony Władysława Łokietka, zagarnęli Prusacy, obejmuje ona
tzw. koronę królowych, tzw. koronę „węgierską” królowej Jadwigi, koronę „szwedzką” Zygmunta
III Wazy, tzw. koronę „moskiewską”, 4 berła 5 jabłek królewskich, 4 miecze, 4 łańcuchy i dwa
relikwiarze. Obecnie jedynym ocalałym pełnym zestawem polskich insygniów koronacyjnych są
insygnia koronacyjne króla Augusta III znajdujące się w Muzeum Narodowym. Ale niektóre
przedmioty wchodzące w skład Skarbca Koronnego przetrwały pruski rabunek. Na przykład dwa
słynne grunwaldzkie miecze zostały przez Prusaków zignorowane i za zezwoleniem Austriaków,
którzy przejęli Kraków po Prusakach, zostały zabrane przez ostatniego lustratora Skarbca, Tadeusza
Czackiego, i trafiły do puławskich zbiorów księŜnej Izabeli Czartoryskiej. Po powstaniu
listopadowym i konfiskacie Puław przez Rosjan, owe miecze zostały ukryte na plebanii w
miejscowości Włostowice. Niestety, w 1853 roku wpadły w ręce carskich Ŝandarmów i słuch po
nich zaginął. Bardzo skromna część Skarbca przetrwała zawieruchy historii i jest eksponowana na
Wawelu. No, ale wystarczy na dzisiaj tego wykładu. Wracamy. Jutro chcę z wami omówić pewną
waŜną sprawę.

Gdy następnego ranka pojawiłem się w departamencie i zabierałem się do wykonywania


słuŜbowych zajęć, szef wezwał Julię i mnie do siebie. Na stoliku, przy którym przyjmował gości,
dymiły trzy filiŜanki gorącej kawy.
- Siadajcie - gestem ręki zaprosił nas do stolika. - Długo myślałem wczoraj o naszym
odkryciu i teorii mówiącej o ocaleniu niektórych insygniów koronacyjnych ze Skarbca Koronnego.
Niektórzy badacze twierdzą Ŝe dokonał tego ówczesny kustosz Skarbca Sebastian Sierakowski,
razem z jakimś zaufanym człowiekiem. Uratowane przedmioty zostały ponoć przeniesione do
krakowskiego klasztoru Kapucynów, a stamtąd przetransportowane przez dwóch zakonników na
kresy wschodnie Rzeczpospolitej. Mam tu przed sobą fragment dziewiętnastowiecznej monografii
Walerego Eliasza Radzikowskiego o losach Szczerbca. Napisano w nim: „O. Gwardian Tadeusz z
bratem Antonin wywiózłszy z Krakowa owe relikwie narodowe, przybył z nimi do Podkamienia,
lecz biskupa Cieciszewskiego tam nie zastał, bo był odjechał do Łucka. Puścili się tedy Kapucyni
za nim, lecz i w Łucku go nie zastali, gdyŜ co dopiero pojechał do Berdyczowa. Nie mogąc się juŜ
tak daleko zapuszczać z powierzonym sobie depozytem, nakręcił o. Gwardian do Włodzimierza,
gdzie był klasztor Kapucynów i przybywszy tam 8 maja, tegoŜ samego dnia z bratem Antonim
kufer z insygniami w skrytce klasztornej zamurowali”.
Pan Tomasz upił łyk kawy i po chwili zamyślenia powiedział.
- MoŜe uznacie to za zbyt duŜy zbieg okoliczności, ale nasunęło mi się pewne skojarzenie.
Czy pamięta pani ostatnie słowa Batury, podsłuchane, o przepraszam, usłyszane przez panią w
zajeździe pod Włocławkiem?
- Pamiętam, panie dyrektorze - odparła Julia. - Powiedział wtedy coś o jakimś Włodzimierzu,
którym nie warto się zajmować.
- No właśnie - podpowiadał szef - o Włodzimierzu...?

24
- Wołyńskim! - wykrzyknęła podekscytowana Julia.
Szef uśmiechnął się z zadowolenia i kontynuował.
- W kilka lat po śmierci biskupa Cieciszewskiego, około roku 1842, do Włodzimierza
przyjechał carski adiutant z oddziałem wojska. śołnierze zostali uŜyci do przeprowadzenia bardzo
dziwnej akcji. W jednym z miejskich klasztorów prowadzili jakieś prace poszukiwawcze. Trwały
kilka dni i w ich rezultacie jego teren został gruntownie przekopany, mury budynków wyglądały jak
„ser szwajcarski”, a szukający otwierali nawet krypty grobowe. Rosjanom nie udało się chyba nic
znaleźć, bo po kilku dniach adiutant opuścił Włodzimierz wściekły na swoich podwładnych.
Powodem niepowodzenia było zapewne to, Ŝe Rosjanie szukali w klasztorze Dominikanów,
podczas gdy klejnoty znajdowały się w klasztorze Kapucynów; tak więc insygnia jeszcze raz
ocalały.
Podobno w parę dni po odjeździe Rosjan, carski Ŝandarm pełniący obchód miasta
sprawdzając splądrowany klasztor natknął się na świeŜy wyłom w murze otaczającym sąsiedni
teren klasztoru Kapucynów. Wybita dziura odsłaniała niewielką niszę. Na jej podłodze odznaczał
się ślad po jakieś starej, zardzewiałej skrzyni. Zawiadomiony o tym adiutant niezwłocznie powrócił.
Sprawa musiała być powaŜna, bo wojsko przetrząsnęło całe miasto i jego okolice, tym razem w
poszukiwaniu sprawcy. Ale Rosjanie nikogo ani niczego nie znaleźli. Jedynym efektem była
mglista informacja o jakimś starym brodatym szlachcicu, który pojawił się w mieście po wyjeździe
Rosjan i który zniknął następnego dnia wczesnym rankiem. Z uwagi na fakt, Ŝe poszukiwania w
klasztorze zbiegły się w czasie z koronacją cara Aleksandra II na króla polskiego, powstał domysł,
Ŝe dotyczyły ukrytych we Włodzimierzu polskich regaliów. A informacja o miejscu ukrycia miała
zostać jakoby znaleziona w rzeczach po zmarłym... No, jak myślicie, po kim? - pan Tomasz
zawiesił znacząco głos.
- Po zmarłym biskupie Cieciszewskim - Julia po raz kolejny błysnęła inteligencją.
- Sądzi pan, Ŝe źródłem informacji był nasz modlitewnik? - zapytałem.
- Tego przecieŜ nie moŜna wykluczyć. Informację o miejscu przekazał Rosjanom podobno
następca Cieciszewskiego, który wyróŜnił się lojalnością wobec władz. Zapewne modlitewnik po
prostu trafił do jego rąk. Biskup Cieciszewski nie zachował dostatecznej ostroŜności i informacja o
skrytce dotarła do Rosjan. Na szczęście była na tyle nieprecyzyjna, Ŝe nie udało im się nic znaleźć.
Pan Tomasz znowu łyknął kawy i zrobił chwilę przerwy.
- Moja teza jest dość odwaŜna - przyznał szef. - Mam jednak pewną poszlakę na jej poparcie.
Ale o tym później. Przypuszczam, Ŝe Batura coś wie na temat ukrycia regaliów. Mam plan, który
pozwoli nam sprawdzić moje przypuszczenia.
I szef zaczął omawiać z nami szczegóły swojego pomysłu.
Kiedy po pracy znalazłem się w domu, zrobiłem sobie obiadokolację, po czym usiadłem przy
aparacie telefonicznym. Wybrałem numer komórki Batury. Po kilku sygnałach usłyszałem w
słuchawce głos Jerzego.
- Cześć, mówi Paweł Daniec - powiedziałem. - Czy to ty jesteś autorem pewnego dziwnego
anonimu, który dostałem w dniu wczorajszym?
- Stary, o czym ty mówisz? - Jerzy odpowiedział zdziwionym głosem. - Jaki anonim? Czy aby
wiosenne słońce nie podziałało zbyt ostro na twój umysł?
- Nie udawaj. Jeszcze nie wiem w czym rzecz, ale podejrzewam, Ŝe znowu coś kombinujesz.
Radzę ci, uwaŜaj!. Prędzej czy później wpadniemy na twój trop. Teraz wyjeŜdŜam na Ukrainę, ale
po powrocie zajmiemy się tobą.

25
- Nie wiem, o co ci chodzi, ale mnie nie strasz! Lepiej uwaŜaj na tych, którzy piszą do ciebie
anonimy. Cześć - Jerzy odłoŜył słuchawkę.
Zgodnie z planem pana Tomasza ta rozmowa telefoniczna miała na celu wzbudzenie w
Baturze niepokoju. Liczyliśmy, Ŝe popełni jakiś błąd i się odkryje.

Nazajutrz szef wezwał mnie z samego rana. Gdy wszedłem do gabinetu, przeszedł od razu do
sprawy.
- Pawle, wracam właśnie od wiceministra. Udało mi się wydębić środki na twój wyjazd do
Włodzimierza Wołyńskiego. Początkowo nie chciał o niczym słyszeć, ale w końcu go przekonałem.
WyjeŜdŜasz jutro wczesnym rankiem.
- Jadę sam? - zapytałem z nadzieją w głosie.
- Tak. Dla panny Julii mam inne zadanie - pan Tomasz udał, Ŝe nie zrozumiał mojej aluzji. -
Dzwoniłem juŜ do ukraińskiego biura wizowego na Szucha. Jedź tam niezwłocznie.
Wróciłem do siebie. Zastałem Julię siedzącą nad jakimiś papierami: Na moje „dzień dobry”
ledwo uniosła głowę i coś odmruknęła, tak była zajęta swoją pracą.
Była 8.30, biuro wizowe otwierali za godzinę. Miałem więc trochę czasu na wypicie porannej
kawy i zajrzenie do Internetu. Regularny przegląd stron domów aukcyjnych, ofert galerii dzieł
sztuki i informacji z rynku antykwarycznego był jednym z moich obowiązków. Byłem właśnie na
stronie jednego z hamburskich domów aukcyjnych, gdy natrafiłem na interesującą informację.
Wśród przedmiotów wystawianych „pod młotek” znalazła się srebrna chochla z zastawy stołowej
króla Augusta II. Zastanawiało mnie, skąd taki zabytek mógł akurat teraz znaleźć się na aukcji w
Hamburgu, ale oczywiście w ogłoszeniu internetowym takiej informacji nie było. Wydrukowałem
kopię oferty i dołączyłem do papierów dla pana Tomasza.
Odmeldowałem się u szefa i wyruszyłem na ulicę Szucha. ChociaŜ miałem dogodne
połączenie autobusowe, postanowiłem, Ŝe pojadę tam wehikułem. Przed długą podróŜą
samochodową naleŜało wstąpić do warsztatu samochodowego.
Wyjechałem z parkingu na Krakowskie Przedmieście. Ranek był ciepły, słońce mocno
świeciło. Postanowiłem skorzystać z uroków aury i zdjąłem z wehikułu brezentowy dach, robiąc z
niego kabriolet. Podczas jazdy wiosenny wiatr mile łechtał mnie po twarzy. Gdy stanąłem na
czerwonym świetle na skrzyŜowaniu Kruczej i Alei Jerozolimskich, we wstecznym lusterku
mignęła mi ruda czupryna pasaŜera stojącego za mną białego opla astra. Twarz wydała mi się
dziwnie znajoma. Niestety, gdy odwracałem głowę, zapaliło się zielone światło i popędzany przez
zniecierpliwionych kierowców musiałem ostro ruszyć do przodu, tracąc opla z oczu.
Dotarłem na ulicę Szucha. Zaparkowałem wehikuł i poszedłem do urzędu. W niewielkiej
salce recepcyjnej paru petentów stało przy okienkach załatwiając swoje sprawy. Usiadłem na fotelu.
Po paru minutach do urzędu wszedł jakiś facet i usiadł niedaleko mnie. Gdy nadeszła moja kolej,
podszedłem do okienka.
- Pan w jakiej sprawie? - zapytała mnie urzędniczka.
- Chodzi o wizę. Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki. WyjeŜdŜam dziś
słuŜbowo do Włodzimierza Wołyńskiego. W mojej sprawie dzwonił do Państwa mój przełoŜony,
dyrektor Tomasz N.N.
Dostałem do wypełnienia niezbędne dokumenty. Po kilkunastu minutach, z wbitym w
paszporcie stemplem wyszedłem z urzędu i wróciłem do wehikułu.
Po przyjeździe do warsztatu oddałem samochód w ręce mechanika, a właściciel zaprosił mnie

26
do swego kantorka. Pogadaliśmy trochę, pan P. opowiedział mi, jakie limuzyny remontował w
ostatnim okresie. Po kwadransie w drzwiach pojawił się mechanik.
- Panie Pawle, znalazłem to przyczepione do podwozia przy prawym kole - to mówiąc
otworzył dłoń, na której leŜało małe pudełeczko wielkości połowy pudełka zapałek. Była to
„pluskwa”. Mały nadajniczek sygnałów radiowych, pozwalający na śledzenie pozycji pojazdu.
Wyglądało na to, Ŝe stałem się obiektem czyjejś obserwacji. Podziękowałem mechanikowi za
czujność, ale poprosiłem, Ŝeby zainstalował „pluskwę” z powrotem. Po niecałej godzinie wehikuł
był gotowy.
Dochodziła czternasta, gdy wróciłem do ministerstwa. Wszedłem do sekretariatu szefa i
poprosiłem o widzenie.
- Wygląda na to, Ŝe ryba połknęła haczyk - opowiedziałem o zauwaŜonym na Kruczej białym
oplu i wykrytej „pluskwie”. - Gdy załatwiałem wizę, musiałem podać dokąd jadę, a za mną siedział
jakiś dziwnie zachowujący się facet. Na pewno słyszał moją rozmowę z urzędniczką.
- MoŜe to tylko przypadek, ale jak nie, to tym lepiej - odparł szef. - Ale uwaŜaj na siebie,
Pawle. Wiesz, Ŝe z Baturą nie ma Ŝartów.

27
ROZDZIAŁ CZWARTY

PODRÓś NA UKRAINĘ • WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI • BRAT LESZEK •


MIĘDZYWOJENNE POSZUKIWANIA • PRZYGODA NA GRANICY • NOC W
ARESZCIE • UWOLNIENIE • HISTORIA JÓZEFA W. • POSZUKIWANIA NA
CMENTARZU •JEDZIEMY W POZNAŃSKIE

Następnego dnia, wczesnym rankiem, załadowałem do bagaŜnika wehikułu torbę podróŜną.


Zapowiadał się piękny dzień. Po przelotnym, wiosennym deszczu powietrze zrobiło się rześkie, zza
chmur wychyliło się słońce i oblało świat złotymi promieniami. W koronach drzew śpiewały ptaki,
a świat uśmiechał się do ludzi, tak jakby chciał rozjaśnić smutki ich Ŝycia.
Mieszkam na Ursynowie, więc dla skrócenia sobie drogi pojechałem przez Piaseczno do Góry
Kalwarii. Po przekroczeniu Wisły skręciłem w prawo w kierunku Dęblina Droga wiodła przez
płaskie tereny sadownicze, a później przez piękne sosnowe lasy. W okolicach Wilgi skręciłem na
Garwolin, Ŝeby dotrzeć do trasy lubelskiej. Ruch na niej nie był duŜy, mogłem więc jechać dość
szybko.
Gdzieś w okolicach Ryk we wstecznym lusterku zauwaŜyłem sylwetkę znanego mi juŜ
samochodu. Biały opel astra jechał za mną w odległości około dwustu metrów. Gdy przyspieszyłem
lekko, opel zrobił to samo. Wyglądało więc na to, Ŝe mam na karku „anioła stróŜa”. Byłem nawet z
tego zadowolony. Zgodnie z planem pana Tomasza, cały ten wyjazd miał za zadanie sprawdzenie,
czy rzeczywiście Batura zajmuje się sprawą zaginionych regaliów. Z podsłuchanej rozmowy
wynikało, Ŝe Jerzy jest na jakimś tropie i ma nad nami przewagę. Liczyliśmy, Ŝe zaniepokojony
naszymi działaniami popełni jakiś błąd, który pozwoli nam na poznanie stanu jego wiedzy.
Półtorej godziny później przejechaliśmy przez Lublin. UŜyłem liczby mnogiej, bo cały czas w
lusterku widziałem śledzącego mnie opla. DojeŜdŜając do Zamościa postanowiłem, Ŝe zjem tam
wczesny obiad. Skierowałem się do Rynku. W pobliskim barze zjadłem posiłek. Potem dla
rozprostowania kości zrobiłem krótki spacer. Obejrzałem piękny renesansowy ratusz ze
wspaniałymi schodami podjazdu.
Było po dwunastej, gdy wróciłem na parking. Wyjechawszy z miasta skierowałem się na trasę
nr 74 wiodącą do przejścia granicznego. Do przejechania miałem sześćdziesiąt kilka kilometrów.
Po drodze, w Hrubieszowie, znalazłem stację benzynową Ŝeby uzupełnić zapas benzyny. Gdy
podjeŜdŜałem do niej, pracownik obsługujący dystrybutor prawie oniemiał na widok wehikułu.
- Dzień dobry - powiedziałem do niego - do pełna proszę.
- Panie, skąd pan wytrzasnął tego potwora? - wydukał. - Pierwszy raz w Ŝyciu widzę coś
takiego. Sam pan go zrobił?
Byłem juŜ uodporniony na tego rodzaju pytania, więc bez słowa pokazałem pompiarzowi
wlot paliwa. Zbiornik był prawie pusty, więc gdy wskaźnik dystrybutora przekroczył sześćdziesiąt
litrów, mina faceta znowu się wydłuŜyła, tym razem ze zdziwienia
- Chybaś pan tam wstawił wannę zamiast baku - facet pokręcił głową ze zdumieniem.-
Powiedz pan, ile pali ta pańska fura?
- Na trasie niecałe czternaście, a w mieście około osiemnastu? - odparłem.
- O rany! Coś pan włoŜył pod maskę? Silnik od czołgu? - zdumienie pompiarza wzrosło w
dwójnasób, ale słowa te wypowiedział juŜ bez ironii.
- Silnik od rajdowego aston martina.

28
MęŜczyzna pokręcił tylko głową z zadziwieniem. Poszedłem zapłacić za benzynę i
wyjechałem z powrotem na trasę. Gdy dyskretnie spojrzałem we wsteczne lusterko, jakieś dwieście
metrów z tyłu biały opel włączał się właśnie do ruchu.
Po kilku kolejnych kilometrach dotarłem do StrzyŜowa. Po prawej stronie szosy widać juŜ
było meandrujący Bug, wzdłuŜ którego biegła granica z Ukrainą Do Zosina było jeszcze dziesięć
kilometrów. Za tą miejscowością szosa rozdwajała się. Skręt w prawo wiódł do przejścia
granicznego, a w lewo szosa biegła wzdłuŜ Bugu, do historycznego Horodła. Dojechałem do
granicy. Z prawej strony widniała długa kolejka TIR-ów oczekujących na odprawę. Kolejka
samochodów osobowych nie była długa. Oczekując zatelefonowałem do pana Tomasza.
Poinformowałem go, gdzie jestem, opowiedziałem mu teŜ o moich „aniołach stróŜach”.
- Świetnie - powiedział szef. - śeby wzmocnić ich niepokój, po przekroczeniu granicy spróbuj
im się zgubić. Jak cię stracą z oczu, będą tylko mogli się domyślać, co robiłeś we Włodzimierzu.
Ale uwaŜaj. W razie czego dzwoń do mnie o kaŜdej porze.
Bez problemów przeszedłem polską odprawę paszportową i celną. Przepuszczony dalej
przejechałem przez most na Bugu i podjechałem do stanowiska ukraińskich pograniczników.
Zapytany, podałem cel mojego przyjazdu, jednak dopiero okazanie mojej ministerialnej legitymacji
rozwiało ich wątpliwości. Łatwiej poszło z odprawą celną, celnik tylko pobieŜnie przejrzał mój
bagaŜ i machnął ręką Ŝebym jechał dalej.
Niedaleko od granicy leŜało spore miasto Ustyłuh, po polsku Uściług. Wjechawszy pomiędzy
domy upewniłem się, czy z tyłu nie ma opla i skręciłem szybko w boczną uliczkę. Najechałem
prawymi kołami na wysoki krawęŜnik i wyjąłem z bagaŜnika dywanik, który rozłoŜyłem pod tylną
częścią podwozia. Wślizgnąłem się pod samochód. Nie musiałem długo szukać. Mały nadajnik był
przyczepiony jakaś kleistą masą obok tylnego lewego koła. Oderwałem go z trudem i wygramo-
liłem się spod samochodu. Nadajnik wyrzuciłem w pobliskie krzaki. Pojechałem dalej szosą
wiodącą do Włodzimierza. Odjechawszy kawałek spojrzałem we wsteczne lusterko, ale opla nie
było nigdzie widać.
Do Włodzimierza było zaledwie trzynaście kilometrów. Minąłem wieś P'jatydni, a za nią
most na rzece Łudze, prawym dopływie Bugu. Szosa prowadziła wśród pół i łąk, a z lewej strony
widać było duŜy kompleks leśny. Przejechałem przez przejazd kolejowy. Z lewej strony
rozpościerała się zachodnia część miasta.
Włodzimierz Wołyński, po ukraińsku Wołodymyr-Wołynśkyj, to miasto leŜące nad rzeką
Ługą. Był jednym z najstarszych grodów ruskich, wzmiankowanym juŜ w 988 roku. Został
załoŜony przez księcia Włodzimierza Kijowskiego, zwanego Wielkim. Był stolicą księstwa
włodzimiersko-wołyńskiego, siedzibą biskupstwa prawosławnego i waŜnym ośrodkiem
handlowym. Do największej świetności Włodzimierz doszedł w końcu XII i na początku XIII
wieku za rządów księcia Romana Mścisławowicza. W 1349 roku został opanowany przez
Kazimierza Wielkiego. Gdy przestał być stolicą księstwa, podupadł usunięty w cień przez Lwów,
Łuck i Chełm. W 1370 roku Włodzimierz zajęli Litwini. Prawa miejskie otrzymał w 1431 roku. Od
roku 1569, na mocy unii po lsko-1itewskiej, był połączony z Koroną. W 1657 roku miasto spalili
Siedmiogrodzianie. Po drugim rozbiorze Polski znalazło się pod zaborem rosyjskim. Od 1919 roku
Włodzimierz naleŜał do Polski. W latach 1939-1941 okupowany był przez ZSRR, a następnie przez
wojska niemieckie. Po drugiej wojnie światowej do 1991 roku naleŜał do Ukraińskiej SRR, a
obecnie naleŜy do niepodległej Ukrainy.
Dojechawszy do skrzyŜowania z trasą biegnącą do Nowowołyńska, skręciłem w lewo, do

29
centrum miasta. Zamierzałem dotrzeć do Rynku, przy którym był połoŜony cel mojej podróŜy,
kościół farny pod wezwaniem Świętych Joachima i Anny. Teoria przedstawiona nam przez pana
Tomasza jako miejsce ukrycia regaliów koronacyjnych wskazywała mury klasztoru Kapucynów,
który w przeszłości znajdował się obok kościoła farnego. Niestety, klasztor juŜ nie istnieje. Został
zamknięty przez Rosjan, a jego budynki zniszczono.
Zaparkowałem wehikuł na Rynku. Kościół stał na rozległym placu przy pierzei tworzonej
przez ulicę Kowalską Został wzniesiony w 1554 roku przez księŜną Annę Zbaraską. Niestety, w
1736 roku strawił go poŜar. Nowy, murowany, został wybudowany w 1752 roku w stylu
barokowym przez biskupa Adama Woynę Orańskiego. W 1958 roku władze komunistyczne
zamknęły kościół. Został zdewastowany, zaginał piękny rokokowy ołtarz, rozebrano dzwonnicę.
Zamieniono go na kawiarnię oraz salę koncertową. Po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę,
miejscowa wspólnota rzymskokatolicka odzyskała świątynię. Przeprowadzono gruntowny remont.
W styczniu 1992 roku odprawiono pierwszą od ponad trzydziestu lat mszę. Obecnie kościół farny
jest kościołem parafialnym prowadzonym przez karmelitów.
Podszedłem do kruchty wysuniętej przed główną bryłę świątyni. W jej wnętrzu panował
półmrok. Akurat trwała msza. Przez szyby drzwi wejściowych obejrzałem odnaleziony piękny
rokokowy ołtarz. Wnętrze świątyni było nakryte sklepieniem krzyŜowo-kolebkowym z lunetami.
WyposaŜenie nie było bogate. Skutki powojennej dewastacji rzucały się w oczy.
Chciałem przeprowadzić rozmowę z proboszczem parafii, ojcem Leszkiem, do którego
miałem list polecający od pana Tomasza. Ale msza dopiero się rozpoczęła, miałem zatem godzinę,
którą postanowiłem poświęcić na obejrzenie okolicznych zabytków.
Po drugiej stronie Rynku znajdował się były klasztor i kościół Jezuitów, wzniesiony w latach
1719-1755. Budował go architekt jezuita Michał Radzimiński. Jezuici i bazylianie prowadzili we
Włodzimierzu szkoły świeckie, mające w swoim czasie rozgłos na całym Wołyniu. Na rogu ulicy
Katedralnej obejrzałem wieŜę z XVII wieku będącą pozostałością po kościele Dominikanów. Nieco
dalej obejrzałem Uspienski Sobór, czyli dawną katedrę prawosławną. Budynek katedry był okazały
i bogato dekorowany. Jego mury są pozostałością dawnej cerkwi fundowanej w XII wieku przez
księcia Mścisława Izasławicza. Za katedrą widać było mury dawnego pałacu biskupów unickich. Po
dawnym zamku biskupim pozostała tylko murowana wieŜa. Zamek ksiąŜąt ruskich stał we
Włodzimierzu od końca X wieku. Za Kazimierza Wielkiego powstał nowy, zbudowany przez
kanonika Wacława z Tęczyna, ale zburzyli go Litwini. Według miejscowych podań, pod miastem
znajduje się cały labirynt lochów podziemnych, które mają dochodzić aŜ do wioski Zimno.
Podobno pochodzą one z czasów najazdów tatarskich i słuŜyły jako schronienie przed najeźdźcami.
Obszedłem spory kawał miasta i byłem porządnie zmęczony, gdy powróciłem do kościoła
farnego. Świątynia była juŜ pusta. Panowała w niej niezmącona cisza, słychać było tylko moje
kroki po kamiennej posadzce. Przeszedłem przez nawę główną i stanąłem przed ołtarzem.
Oglądałem go, gdy za plecami usłyszałem ciche kroki.
- Jest piękny, nieprawdaŜ?
Obejrzałem się i zobaczyłem mnicha w brązowym, karmelitańskim habicie. Miał około
pięćdziesięciu lat, był średniego wzrostu. Jego szczupłą bladą twarz zdobiła ciemna broda
poprzetykana juŜ siwymi włosami.
- Tak, ma w sobie wiele z rokokowej delikatności - przyznałem. - Jak ojciec poznał, Ŝe jestem
z Polski?
- Naszą świątynię odwiedzają głównie Polacy. Zwiedza pan Ukrainę?

30
- Niezupełnie. Nazywam się Paweł Daniec, przyjechałem z Warszawy. Chciałbym
porozmawiać z tutejszym proboszczem, ojcem Leszkiem.
- Stoi właśnie przed panem - zakonnik podał mi swą szczupłą dłoń na powitanie. - Co pana do
mnie sprowadza?
- Jestem pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki. Oto
pismo polecające, wystawione przez mojego przełoŜonego, dyrektora Tomasza N.N.
- Słyszałem o panu Tomaszu N.N., słyszałem - rzekł zakonnik. - PrzełoŜony naszego
zgromadzenia wspominał kiedyś o zasługach pana dyrektora w odnalezieniu zabytkowych sprzętów
liturgicznych skradzionych z jednego z naszych klasztorów. No, ale chodźmy do mnie.
Wyszliśmy z kościoła. Za świątynią w otoczeniu wysokich starych drzew stał budynek
plebanii. Weszliśmy do niewielkiej jadalni. Gospodarz posadził mnie przy stole, po czym
wyciągnął z kredensu butelkę wina i dwa kieliszki.
- Kropelka wina nie zaszkodzi, a musi pan go spróbować, bo to ziołowe wino. z którego
słynie nasz zakon - mówiąc to mnich nalał mi do kieliszka nieco trunku. Skosztowałem, było
bardzo smaczne, miało silny, ziołowy aromat.
- Naprawdę znakomite - pochwaliłem. - Miło mi słyszeć, Ŝe pan Tomasz jest ojcu znany. Ale
chciałbym powrócić do celu mojego przyjazdu. Sprowadza mnie tu pewna delikatna sprawa,
dlatego prosiłbym o dyskrecję. Kilka dni temu, dzięki spostrzegawczości i detektywistycznej
smykałce pewnego młodego człowieka, wpadł nam w ręce stary modlitewnik, który w XIX wieku
naleŜał do biskupa łuckiego Kaspra Cieciszewskiego. Przy dokładnym oglądzie tej ksiąŜki
natrafiliśmy na zastanawiające zapiski sporządzone na jej kartach, jak się zdaje, przez samego
księdza biskupa. Po ich częściowym odcyfrowaniu, pan Tomasz wysnuł teorię, Ŝe to właśnie ten
modlitewnik i owe notatki stały się dla carskich urzędników źródłem informacji o ukryciu polskich
insygniów koronacyjnych we Włodzimierzu w końcu XVIII wieku. Czy ten temat jest ojcu znany?
- JakŜe mogłoby być inaczej? Jako gospodarz tutejszej parafii muszę go znać. Wielokrotnie
byłem pytany o tę sprawę przez przybywających tu turystów z Polski. Problem jednak w tym, Ŝe
jestem tu od niedawna. Znam go jedynie z lektur oraz z opowiadań księdza Marka, mojego
poprzednika. Niestety, to wiedza dość uboga. Czy zna pan historię poszukiwań regaliów przez
władze carskie w latach czterdziestych XIX wieku?
- Jedynie w ogólnym zarysie - odparłem.
- Zatem wie pan zapewne, Ŝe dziewiętnastowieczny polski historyk Walery Eliasz
Radzikowski w wydanej w 1898 roku monografii „Szczerbiec albo miecz Bolesławowski” napisał,
Ŝe koronne skarby, o których mówimy, pozostały „w tem ukryciu we Włodzimierzu do roku 1842,
skąd wskutek poszukiwań rządu rosyjskiego, musiano je przewieźć w inne miejsce. W papierach
bowiem po śmierci biskupa Cieciszewskiego znaleziono wiadomość o ukryciu polskich koron we
Włodzimierzu i zaraz je tam szukano, lecz nadaremnie”. Według mnie pan Tomasz moŜe mieć
rację. Następca biskupa Cieciszewskiego, jak wiemy, kolaborował z władzami carskimi.
Przejąwszy rzeczy osobiste po Cieciszewskim mógł natrafić na te notatki.
- Ojciec Leszek dolał mi odrobinę wina.
- To Ŝe carskie poszukiwania zakończyły się fiaskiem, wcale nie zraziło późniejszych
poszukiwaczy - kontynuował. - Informacja o tym, Ŝe skarby zostały wywiezione z Włodzimierza
została zignorowana. Sprawą ukrycia insygniów we Włodzimierzu zainteresowali się
przedstawiciele władz odrodzonej w 1918 roku Polski. Latem 1920 roku przybyła do miasta ekipa
poszukiwawcza, delegowana przez samego marszałka Piłsudskiego. Kierował nią Bronisław

31
Gembarzewski, dyrektor Muzeum Narodowego we Lwowie. Sprawa wywołała duŜy rozgłos w
prasie. Zapewne pod presją społecznych oczekiwań, poszukiwacze ogłosili, Ŝe insygnia królewskie
zostały znalezione i jako dowód przedstawili omszałą skrzynię, której zawartości nie chcieli jednak
okazać. Wybuchła sensacja, powszechnie domagano się prezentacji skarbu. Nawet w Sejmie
zgłaszano w tej sprawie interpelacje. W końcu wydział prasowy Ministerstwa Wojny wydał
komunikat, Ŝe „nowa wskazówka o miejscu ukrycia insygniów królewskich skłoniła p. ministra do
poszukiwań w celu sprawdzenia posiadanych w tej sprawie informacji, lecz badania te nie dały
wyników zadawalających”.
- Czyli nic nie znaleźli, a nie potrafili przyznać się wprost do niepowodzenia -
skonkludowałem.
- Sprawa była dziwna i pełna niedomówień - odparł ojciec Leszek - Dwa miesiące później, we
wrześniu 1920 roku, sprawozdanie z prac poszukiwawczych sporządził teŜ jeden z moich
poprzedników, ksiądz prałat Mianowski. Jako gospodarz terenu miał dostęp do przeprowadzonych
prac poszukiwawczych. Według niego, coś zostało jednak wydobyte z podziemi kościoła i w
tajemnicy wywiezione do Warszawy. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do tego sprawozdania.
Papiery po księdzu prałacie zaginęły w czasie wojny. Wyczytałem jedynie w międzywojennej
prasie, Ŝe konwój wiozący skarb do Warszawy został napadnięty przez nieznanych sprawców, a
regalia zostały zrabowane. Ta wersja jest mało prawdopodobna i jest to chyba po prostu plotka
sfabrykowana przez władze, które nie potrafiły przyznać się do poraŜki.
Opowieść ojca Leszka była bardzo ciekawa, ale zrobiło się juŜ dość późno. Musiałem
rozejrzeć się za noclegiem. Gospodarz nie chciał nawet o tym słyszeć. Na plebanii był wolny pokój
gościnny. Porozmawialiśmy zatem jeszcze trochę o interesującej nas sprawie. Pomimo późnej pory,
ojciec Leszek zaproponował mi jeszcze obejrzenie podziemi kościoła.
Gdy następnego dnia wczesnym rankiem poŜegnałem się z przemiłym gospodarzem i
wyruszyłem w drogę powrotną słońce rozświetlało pięknie włodzimierskie ulice. Na niebie nie było
ani jednej chmurki. Zapowiadał się piękny dzień. Byłem w dobrym humorze. Wizyta we
Włodzimierzu co prawda nie wniosła wiele nowego do sprawy, ale, jak zakładaliśmy z panem
Tomaszem, jej efekty miały przynieść nadchodzące dni.
Droga powrotna do granicy minęła błyskawicznie. Włączyłem radio i słuchając porannych
wiadomości nuciłem sobie jakieś melodie.
Przejechałem przez Uściług i dotarłem do końca kolejki samochodów stojących na przejściu
granicznym. Tym razem ogonek był dłuŜszy. Czekając na moją kolej, zadzwoniłem do szefa i
zdałem mu krótką relację ze spotkania. Szef zapytał o moich „aniołów stróŜów”. Odrzekłem, Ŝe
chyba zgubili mój trop, poniewaŜ we Włodzimierzu nigdzie nie widziałem białego opla.
Po niemal godzinnym oczekiwaniu podjechałem do stanowiska kontroli paszportowej.
Ukraiński pogranicznik dłuŜszą chwilę oglądał mój paszport, po czym nakazał mi czekać i wszedł z
nim do budynku urzędu. Początkowo sądziłem, Ŝe jest to normalna procedura kontrolna, ale minęło
kilka minut, a Ŝołnierz nie wracał. Pojawił się po upływie kolejnych kilku minut i ku mojemu
zaskoczeniu, kazał mi zjechać na bok. Podjechałem na mały parking znajdujący się za budynkiem.
Pogranicznik ponownie zniknął w drzwiach urzędu, a po chwili powrócił w towarzystwie młodego
celnika.
- Czy ma pan coś do oclenia? - celnik zapytał łamaną polszczyzną
- Nie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - wracam z podróŜy słuŜbowej.
- Pan Paweł Daniec, prawda? - zapytał celnik zaglądając do mojego paszportu.

32
- Zgadza się - potwierdziłem.
- To w jakim celu przyjechał pan na Ukrainę? - zapytał celnik.
- JuŜ powiedziałem, był to wyjazd słuŜbowy.
- A nie handlowy? Nic pan nie wywozi? - indagował dalej celnik.
- Chyba powiedziałem wyraźnie. Przyjechałem tu odbyć waŜne spotkanie we Włodzimierzu
Wołyńskim. Jestem pracownikiem polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Proszę, oto moja
legitymacja słuŜbowa.
Ale celnik nie zamierzał jej oglądać. Podszedł do wehikułu i stanął przy bagaŜniku.
- W dniu wczorajszym ktoś zadzwonił do nas z informacją Ŝe dzisiaj przez nasze przejście
będzie usiłował przejechać niejaki Paweł Daniec, podający się za polskiego muzealnika a który w
rzeczywistości jest przemytnikiem. Proszę otworzyć bagaŜnik.
Nie było rady. Spełniłem polecenie celnika. Ten uwaŜnie przejrzał mój bagaŜ osobisty i
wnętrze samochodu. Oczywiście nic nie znalazł. NiezraŜony polecił mi wjechać do wnętrza
niskiego budynku stojącego obok urzędu granicznego. W środku znajdował się kanał do oglądu
podwozi pojazdów. Kazano mi na niego wjechać.
Zrozumiałem, Ŝe ktoś zrobił mi bardzo głupi kawał. Domyślałem się kto. Wiedząc, Ŝe to
prowokacją juŜ uspokojony patrzyłem jak celnicy zaglądają we wszelkie zakamarki wehikułu.
Nagle jeden z nich sięgnął ręką w zagłębienie nad tylnym prawym wahaczem i namacawszy coś
dłonią wyciągnął zawiniątko wielkości dwóch paczek papierosów. Było szczelnie owinięte w
czarną folię i oklejone taśmą.
- A to co, panie Daniec? Prezent otrzymany w trakcie tego spotkania słuŜbowego? - zapytał
celnik z kpiną w głosie.
Nic nie odpowiedziałem, natomiast poczułem na plecach nerwowe mrowienie. Sprawa robiła
się nieprzyjemna. Celnik podszedł do stojącego obok stołu, połoŜył pakunek, po czym
sfotografował go aparatem leŜącym na stole. Następnie przeciął taśmę. W środku był biały proszek.
Celnik wysypał odrobinę na dłoń i posmakował koniuszkiem języka.
- To z pewnością nie mąka ani cukier. Prawda, panie Daniec? - zapytał z triumfalnym
uśmieszkiem. - Zaraz damy to do analizy. Bohdan, przejrzyjcie dokładnie ten samochód - zwrócił
się do podwładnego. - A pana prosimy z nami.
Celnicy zaprowadzili mnie do budynku urzędu. Znalazłem się w pomieszczeniu z kratami w
małym oknie. ChociaŜ na zewnątrz świeciło mocno słońce, panował w nim ponury półmrok. Stało
tam tylko biurko, dwa krzesła i metalowa szafa. Celnik usiadł za biurkiem i wskazał mi krzesło
stojące naprzeciwko. Gdy usiadłem, zapalił na biurku lampę. Świeciła mi prosto w oczy i zupełnie
mnie oślepiła.
- To jak, panie Daniec, przyzna się pan od razu, czy mam wezwać policję?
- Nie mam do czego! Jestem niewinny. Tę paczkę musiał mi ktoś podrzucić! To jakaś
prowokacja! - odrzekłem zdenerwowany - Powtarzam panu, byłem w delegacji słuŜbowej we
Włodzimierzu Wołyńskim! Oto moja legitymacja słuŜbowa.
Zadzwonił telefon. Celnik podniósł słuchawkę i parę minut rozmawiał z kimś po ukraińsku,
po czym zwrócił się do mnie.
- Panie Daniec, mam dla pana niemiłą wiadomość. Ten biały proszek to prawie czysta,
turecka heroina. Niestety, jestem zmuszony wezwać policję.
Po tych słowach zrobiło mi się gorąco. Byłem pewny, Ŝe to sprawka wspólników Batury, ale
nie miałem na to Ŝadnych dowodów. Odprowadzono mnie do pokoju obok i zrobiono mi rewizję

33
osobistą. Zabrano mi paszport, legitymację, dokumenty, kluczyki do wehikułu, a co najgorsze,
równieŜ telefon komórkowy. Nie zdąŜyłem nawet zatelefonować do szefa, Ŝeby powiadomić go o
moich tarapatach. Zostałem zamknięty w o kratowanym pomieszczeniu. Zrezygnowany usiadłem
na stojącej pod oknem ławce.
Po półgodzinie drzwi celi się otworzyły. Do środka wszedł policjant i skuł mi ręce. Zostałem
wyprowadzony na zewnątrz do oczekującego radiowozu. Zawieziono mnie do komisariatu w
pobliskim Uściługu. Panował tam straszny harmider. W holu, na prawo od wejścia, znajdowała się
poczekalnia z ławkami ustawionymi pod ścianami. Siedziało na nich kilka podejrzanych typów oraz
jakaś panienka, wszyscy pilnowani przez uzbrojonych milicjantów. Kobieta była pijana, darła się na
cały głos i chyba ubliŜała straŜnikom. Kiedy jeden z nich doskoczył do niej i coś krzycząc udał, Ŝe
zamierza ją zdzielić w głowę, dopiero wtedy uspokoiła się. Konwojent posadził mnie obok jakiegoś
typa o ospowatej, pooranej szramami twarzy. Zionęło od niego niemiłosiernie alkoholem.
„Wpadłem w miłe towarzystwo” - pomyślałem z wisielczym humorem, rozglądając się dookoła.
Ale jako przestępcy, bądź co bądź, zagranicznemu nie kazano mi długo czekać. Po godzinie do
poczekalni wszedł oficer i zabrał mnie do pokoju przesłuchań. Śledczy tradycyjnie zaświecił mi
lampą w oczy i z uwagą rozpoczął lekturę raportu celników.
- I co my tu mamy, panie Daniec? - zaczął po rosyjsku, na szczęście znałem ten język. -
Nieładnie, oj nieładnie! Polski urzędnik państwowy zamieszany w przemyt narkotyków. Oj, szybko
z więzienia nie wyjdziemy. A nasze więzienia bardzo nieprzyjemne, panie Daniec.
- Jestem niewinny. To jakaś prowokacja i wypraszam sobie takie traktowanie! Jestem
gościem w waszym kraju, co więcej, urzędnikiem państwowym kraju zaprzyjaźnionego z Ukrainą!
śądam umoŜliwienia mi kontaktu z moim przełoŜonym oraz wezwania urzędnika z polskiego
konsulatu! - powiedziałem podniesionym głosem.
- Spokojnie, wszystko w swoim czasie. A za takich gości dziękujemy! W pańskim
samochodzie znaleziono narkotyki! A moŜe to nie pański samochód? MoŜe jest pan nie tylko
przemytnikiem, ale i złodziejem samochodowym, co?! Niech pan mnie tu nie straszy! W tej chwili
jest pan podejrzanym o dokonanie powaŜnego przestępstwa a nie Ŝadnym urzędnikiem
państwowym! - oficer podniósł głos i z pasją rąbnął ręką w blat biurka.
Przez dłuŜszą chwilę przeglądał moje dokumenty. Nieco ochłonąwszy, zwrócił się do mnie.
- No dobrze, paszport i ta pańska ministerialna legitymacja wyglądają na prawdziwe, ale
moŜe są po prostu dobrze podrobione. Sprawdzimy to. Teraz pan mi opowie dokładnie, co robił we
Włodzimierzu i kto moŜe to poświadczyć? ;
Chcąc nie chcąc, musiałem opowiedzieć mu o spotkaniu z ojcem Leszkiem. O temacie moich
rozmów z zakonnikiem powiedziałem bardzo ogólnie, ta sprawa była zbyt delikatna, Ŝeby
wtajemniczać w nią jakiegoś ukraińskiego policjanta.
- Zadzwonimy do tego pańskiego zakonnika - to mówiąc oficer wykręcił numer na centralę.
Przez kilka minut rozmawiał po ukraińsku, chyba z ojcem Leszkiem. Na koniec polecił straŜnikowi
odprowadzić mnie do celi.
Trafiłem do dwuosobowej celi, zajmowanej juŜ przez jakiegoś młodocianego łobuza.
Poobijany na twarzy, siedział ponuro w kącie i nie odezwał się ani słowem. W ponurym nastroju
połoŜyłem się na twardej pryczy i zacząłem rozmyślać nad moim połoŜeniem. Byłem wściekły na
Baturę. To musiała być jego sprawka. Zapadłem w nerwową drzemkę. Gdy się obudziłem, przez
małe okienko pod sufitem wpadały do celi ostatnie promienie wieczornego słońca. Po półgodzinie
drzwi celi otworzyły się i dano nam na kolację jakąś lurę, która miała udawać kawę oraz po dwa

34
kawałki czarnego chleba. Byłem głodny, bo od śniadania nie miałem nit w ustach. Potem pół nocy
przewalałem się z boku na bok na pryczy. Nad ranem zapadłem w krótki, niespokojny sen. Gdy
obudziłem się, był wczesny ranek. W celi było jeszcze mroczno, ale przez okienko zaczynały
wpadać nieśmiałe promienie słońca.
W godzinę po śniadaniu drzwi celi otworzyły się i straŜnik wywołał mnie do śledczego. Gdy
wszedłem do pokoju przesłuchań, oficer kazał mi usiąść. O dziwo, nie włączył lampy stojącej na
biurku.
- Szczęściarz z pana, panie Daniec - rozpoczął nieco zawiedzionym głosem. - Wczoraj
mieliśmy telefon „z góry”. Mamy pana odtransportować do granicy, gdzie przejmie pana polska
policja. Musi pan mieć mocnych przełoŜonych, bo w przeciwnym razie spędziłby pan u nas kilka
długich latek. Wyprowadzić aresztanta!
Zostałem sprowadzony na dół. Przed budynkiem czekał radiowóz. Ruszyliśmy w kierunku
granicy. Odwróciwszy się zobaczyłem, Ŝe z tyłu jechał mój wehikuł. Dojechaliśmy do granicy. Po
krótkiej rozmowie z pogranicznikami, szlaban został podniesiony i nasz „konwój” dojechał do
połowy mostu na Bugu. Naprzeciwko oczekiwał juŜ czarny volkswagen na warszawskich
numerach; Gdy podjechaliśmy, wyszło z niego dwóch cywili. Jeden z nich pokazał Ukraińcom
jakieś papiery. Ci przekazali mu swoje. Wyprowadzono mnie z radiowozu. Zostałem przekazany
cywilom. Jeden z nich usiadł za kierownicą wehikułu i odjechaliśmy z przejścia granicznego.
Poczułem ogromną ulgę. Co prawda ręce miałem nadal skute kajdankami, ale wreszcie byłem
wśród swoich. Jechałem do Warszawy, gdzie miałem szansę wyjaśnienia tej koszmarnej historii.
Przez całą drogę policjanci nie odzywali się do mnie.
Do Warszawy dojechaliśmy około trzynastej. Zawieziono mnie do Pałacu Mostowskich.
Zostałem wprowadzony do niewielkiego pokoju. Jeden z cywili wyszedł, drugi usiadł przy
drzwiach. Po kwadransie drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł wysoki stopniem
policjant, a za nim, ku mej radości, ujrzałem pana Tomasza. Jako trzeci wszedł jakiś męŜczyzna w
ciemnym garniturze. Wstałem i pomimo kajdanek na rękach przywitałem się serdecznie z szefem.
- No i mamy naszego przemytnika! - odezwał się policjant i polecił siedzącemu przy drzwiach
cywilowi rozkuć mi ręce. - CóŜ zatem przemycaliśmy, skąd i dla kogo, hę? - zwrócił się do mnie z
uśmiechem.
Wyglądał sympatycznie, od razu było widać, Ŝe na szczęście Ŝartuje. .
- Nazywam się Nowak. Przykro mi, Ŝe spotykamy się w tak nieprzyjemnych dla pana
okolicznościach - uścisnął moją zdrętwiałą od kajdanek dłoń. - Miał pan szczęście, Ŝe informacja o
pańskim aresztowaniu trafiła szybko do pańskiego przełoŜonego i to z dość dziwnego źródła.
- Tak, wczoraj wieczorem odszukał mnie telefonicznie pewien zakonnik z Włodzimierza
Wołyńskiego - tu pan Tomasz mrugnął do mnie porozumiewawczo - z informacją o twoich
problemach. Natychmiast zadzwoniłem do moich znajomych - szef ukłonił się lekko obu
męŜczyznom - i dzięki ich interwencji została ci odebrana moŜliwość zwiedzenia ukraińskich
więzień. Ale chyba tego nie Ŝałujesz?
- Raczej nie - odpowiedziałem. - Jednodniowy pobyt wystarczył mi aŜ nadto.
- Ale komu mogło zaleŜeć na wrobieniu pana w tak śmierdzącą sprawę? - zapytał policjant.
- Wygląda na to, Ŝe niechcący nadepnęliśmy z Pawłem na odcisk pewnemu groźnemu
przemytnikowi dzieł sztuki - szef odpowiedział za mnie. - Niestety, nie mamy na to konkretnych
dowodów. Jestem pewien, Ŝe to jego wspólnicy podrzucili Pawłowi paczkę z narkotykiem i złoŜyli
donos. To pewnie miało być ostrzeŜenie, Ŝe nie Ŝartują.

35
- UwaŜajcie więc na siebie i dajcie nam znać, gdyby sprawa miała ciąg dalszy - zakończył
rozmowę policjant.
PoŜegnał się z nami i wypisał mi dokument zwolnienia na podstawie którego mogłem odebrać
wehikuł i moje rzeczy.
- Porachuję kości Baturze, gdy tylko wpadnie mi w ręce - powiedziałem wsiadając do
wehikułu.
- Spokojnie, Pawle - odrzekł pan Tomasz. - Na razie nic mu nie udowodnisz. Drań pokazał
nam pazury. Musimy czekać na jego błąd i wtedy go dopadniemy. A na razie podrzuć mnie do
ministerstwa, a sam jedź do domu. Musisz trochę odpocząć po tych przejściach.

Gdy następnego dnia rano pojawiłem się w pracy, na twarzy Julii zauwaŜyłem wyraz
leciutkiego rozbawienia. Dziewczyna udawała Ŝe jest zajęta pisaniem, ale co chwila spoglądała na
mnie spod oka.
- Jak się udała podróŜ, panie Pawle? - spytała z udawanym zaciekawieniem. Byłem pewny, Ŝe
się ze mnie podśmiewa.
- Czy chce pani usłyszeć, co załatwiłem we Włodzimierzu, czy teŜ chce pani się dowiedzieć,
jak smakuje jedzenie w ukraińskich aresztach? - zapytałem zaczepnie.
- AleŜ panie Pawle! Mnie interesują wyłącznie kwestie merytoryczne - dziewczyna udała
oburzenie.
- Chyba osiągnęliśmy to, o co nam chodziło. Dokładną relację z pobytu zdam szefowi.
Pewnie niedługo nas wezwie w tej sprawie - powiedziałem oględnie.
Pół godziny później siedzieliśmy juŜ w gabinecie pana Tomasza.
- Jak się czujesz, Pawle? - zapytał, gdy weszliśmy.
- Dziękuję, juŜ wszystko w porządku - odparłem.
Zreferowałem przebieg mojej wizyty na Ukrainie.
- A więc zamierzony cel chyba osiągnęliśmy. Chcę wam teraz opowiedzieć o pewnych
zdarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat, które miały związek z prowadzoną przez nas sprawą.
Pan Tomasz nalał sobie wody mineralnej i upił parę łyków.
- Było to w styczniu 1966 roku. Jako świeŜo upieczonemu magistrowi historii sztuki mijał mi
właśnie trzeci miesiąc pracy w Zarządzie Muzeów i Ochrony Zabytków, który był pierwowzorem
naszego departamentu. Kierował nim wtedy, znany ci, Pawle, dyrektor Jan Marczak. Pewnego dnia
wpłynął do nas list z Wielkopolski. Jego autor, Józef W., zawiadamiał, Ŝe w posiadaniu jego
rodziny są niezwykle cenne pamiątki narodowe. Z listu wynikało, Ŝe chodziło o zaginione polskie
regalia. Pismo wywołało ogólne poruszenie. Zorganizowano wyjazd ministerialnej delegacji do
miejscowości, w której mieszkał Józef W. Przewodniczył jej dyrektor Marczak, a ja zostałem
zabrany, aŜeby napisać sprawozdanie. Wczoraj w domowym archiwum odnalazłem notatki z tego
wyjazdu. W Poznaniu dołączyło do nas kilku przedstawicieli władz wojewódzkich. Józef W.
prowadził z rodziną gospodarstwo rolne. Mieszkali na końcu zadbanej, murowanej wsi niedaleko J.
Gdy zajechaliśmy, powitał nas jego syn i zaprosił do wnętrza domostwa. Ojciec miał się wkrótce
pojawić. Po kilku minutach do pokoju, w którym siedzieliśmy, wszedł wysoki, siwy starzec. Po
powitaniu zasiadł do stołu i zaczął swoją opowieść.
- Szanowni państwo, w moim rodzie z pokolenia na pokolenie przekazywana jest wiadomość
o miejscu ukrycia części polskich skarbów koronnych. Jednemu z naszych przodków została
ujawniona ta tajemnica i odtąd jest ona przekazywana z ojca na syna na łoŜu śmierci. Nadszedł rok

36
milenijny, uznałem to za odpowiedni moment, aby pamiątki naszej narodowej chwały i świetności
ujrzały światło dzienne i powróciły na swe odwieczne miejsce, na Wawel.
Starzec umilkł i wziął do ręki jakiś stary dokument. Począł odczytywać z niego jakieś
niezrozumiałe zdania pisane dawną polszczyzną. Wynikało z nich, Ŝe miejsce ukrycia znajduje się
w okolicy. Dyrektor Marczak w imieniu delegacji umówił się z Józefem W. na kolejne spotkanie,
aby odnaleźć skrytkę.
- Po kilku dniach, wczesnym przedpołudniem, znaleźliśmy się na małym, przykościelnym
cmentarzyku w miejscowości połoŜonej kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania rodziny
W. Wraz z nami przybył archeolog z kilkoma robotnikami. Był środek stycznia i cały teren
cmentarzyka był pokryty grubą śniegową pierzyną Józef W. odmierzył od cmentarnego muru
kilkanaście kroków. We wskazanym miejscu pod śniegiem widniał zarys starego grobu. Jego
otwarcie wymagało zezwolenia władz kościelnych. W końcu je uzyskano i robotnicy przystąpili do
pracy. Po odwaleniu kamiennej płyty robotnicy zaczęli rozbijać kilofami zmarzniętą ziemię. W
trakcie kopania Józef W. opowiedział historię usłyszaną od swego ojca. Zapisałem sobie wtedy
dokładnie jego słowa więc je zacytuję.
Pan Tomasz sięgnął do notatek i przeczytał na głos:
- Ojciec opowiedział mi o starym szlachcicu z długą siwą brodą w szarej kapocie, który w
zimie 1842 roku pojawił się w dworku mojego pradziada. Starzec był skrajnie wyczerpany.
Otoczony troskliwą opieką po paru dniach przyszedł nieco do siebie. Poprosił pradziada o rozmowę
w cztery oczy. Zaprzysiągł mego przodka i wyjawił, Ŝe przybył do Wielkopolski z Wołynia z misją
ukrycia polskich regaliów ocalonych przed pruskim rabunkiem. Na Wołyniu groziło im wykrycie
przez Rosjan. StraŜnicy regaliów postanowili je stamtąd zabrać i ukryć w innych częściach dawnej
Rzeczpospolitej. Szlachcicowi udało się zmylić rosyjską pogoń. Graniczny kordon między
zaborami regalia przebyły ukryte w cygańskim taborze. Postanowiono, Ŝe część regaliów zostanie
ukryta w Wielkopolsce. Stary szlachcic miał dawnych towarzyszy broni w okolicach J. Skrzynia z
regaliami została ukryta na przykościelnym cmentarzu w jednej z okolicznych miejscowości. Ale
miejsce nie było bezpieczne. Szlachcic wykorzystał więc śmierć krewnego jednego ze swych
towarzyszy i w trakcie pogrzebu w grobie zakopano najpierw trumnę z woskową figurą, w której
umieszczono regalia, a nad nią umieszczono trumnę z nieboszczykiem. Dla odwrócenia uwagi
ewentualnych złodziei, w trumnie ze zmarłym rozsypano trochę szlachetnych kamieni. Na koniec
rozmowy stary szlachcic wyjawił pradziadowi miejsce kryjówki. Informacja o nim jest zawarta w
posiadanym przeze mnie dokumencie.
Szef zrobił małą przerwę, pociągnął ze szklanki łyk wody i opowiadał dalej.
- Minęła jedna godzina kopania, potem druga. Dół był coraz głębszy. Niestety, nie było w nim
ani śladu trumien. Józef W. był zrozpaczony. W kółko powtarzał, Ŝe wymierzył wszystko zgodnie z
zapisem w dokumencie. Dalsze kopanie nie miało sensu. Archeolog stwierdził, Ŝe robotnicy
dokopali się do calca, to znaczy do warstwy ziemi, która nigdy nie była naruszana. PoŜegnaliśmy
Józefa W. i wróciliśmy z niczym do Warszawy.
- Dlaczego zatem opowiada nam pan tą historię? - zdziwiła się Julia.
- To jeszcze nie koniec. Po kilku dniach Józef W. poinformował telefonicznie Marczaka Ŝe
jeszcze raz sprawdził zapis w dokumencie i juŜ wie, gdzie naleŜy szukać. Przekonał dyrektora do
ponowienia wizyty. Tym razem trafiliśmy do W., miejscowości połoŜonej o kilka kilometrów od
Jarocina Zajechaliśmy na podobny, mały przykościelny cmentarz. I tak jak wtedy, Józef W.
odliczył krokami podaną odległość i wskazał miejsce u stóp płyty epitafijnej wmurowanej w ścianę

37
kościoła. Robotnicy przystąpili do odwalenia kamiennych płyt, a potem do wybierania ziemi. Po
godzinie kopania łopata jednego z robotników uderzyła w drewno trumiennego wieka. Gdy zostało
odkryte, podsunąłem się nad krawędź grobu. W słabym świetle pochodni widać było zwłoki
szlachcica w mocno zetlałym Ŝupanie. Suchy piasek dobrze zachował ciało zmarłego. Nawet
sumiaste wąsy nie straciły koloru. Robotnicy wyciągnęli z ziemi trumnę i kopali dalej. Czas mijał, a
robotnicy wyrzucali z dołu tylko ziemię. Znaleziono jedynie fragment zbitego, porcelanowego
talerza. Uspokoiło to nieco zdenerwowanego Józefa W. „Ojciec opowiadał mi, Ŝe robotnikom
zakopującym trumny zakazano wychodzenia z dołu i nawet posiłek jedli w wykopie. Ten fragment
talerza to potwierdza” - powiedział starzec z ulgą w głosie”. Ale czas mijał, góra wybranej ziemi
rosła, a drugiej trumny nie było. Zdenerwowanie starca rosło z minuty na minutę. „CzyŜby ci mnisi
odkryli skrytkę?” - usłyszałem, jak powiedział półgłosem. Poproszony o wyjaśnienie, opowiedział
zebranym kolejny fragment rodzinnego przekazu. Stary szlachcic nie był krewnym rodziny W.
Przybył do ich majątku juŜ po ukryciu regaliów. W trakcie rozmowy z pradziadem Józefa W.
wyjawił, Ŝe aby mieć pewność, iŜ wiadomość o miejscu schowka dotrze do potomnych, w
rodzinnym grobowcu jednego ze swych towarzyszy ukrył cynową tuleję zawierająca plan kryjówki.
Zdrowie starego szlachcica pogarszało się. Na kilka dni przed jego śmiercią w dworku rodziny W.
pojawili się dwaj mnisi z Ŝądaniem rozmowy ze starym szlachcicem. Wizyta zakonników w izbie
szlachcica miała burzliwy przebieg. Zza zamkniętych drzwi słychać było groźby rzucane pod
adresem umierającego starca. W kilka dni potem stary szlachcic zmarł. „MoŜe ci tajemniczy mnisi
dowiedzieli się w jakiś sposób o miejscu ukrycia regaliów?” - dociekał zdenerwowany Józef W.
Dalsze kopanie nie przyniosło Ŝadnych rezultatów. Zamiast spodziewanych skarbów znaleziono
jedynie kilka kamieni ułoŜonych w jakiś dziwny znak. PoŜegnaliśmy zrozpaczonego Józefa W. i
wróciliśmy! do Warszawy. Tak zakończył się mój pierwszy kontakt ze sprawą zaginionych
regaliów. Historia Józefa W. odbiła się szerokim echem w całym kraju. Nagłośniła ją jedna z
popularnych w tym czasie gazet. Jednak niepowodzenie akcji sprawiło, Ŝe temat z upływem czasu
wygasł, a ja przypomniałem sobie o tym zdarzeniu dopiero wskutek odkrycia zapisków w
modlitewniku Cieciszewskiego - zakończył swoją opowieść szef.
- MoŜna zatem domniemywać, Ŝe historia ta moŜe być kontynuacją włodzimierskiego wątku -
dociekała Julia.
- Skrzynia z regaliami została zabrana z Włodzimierza przez owego szlachcica, który był
straŜnikiem narodowych skarbów. Regalia zostały zabrane na tereny, gdzie mieszkali
wtajemniczeni w sprawę ludzie, w których pieczy narodowe pamiątki miały być bezpieczniejsze.
- Czy badał pan ten „wielkopolski” wątek?
- Nie, po sporządzeniu sprawozdania dla przełoŜonych dyrektora Marczaka, sprawa trafiła ad
acta.
- A więc czeka nas wyprawa w Poznańskie?
- Szansą Ŝe skrytka z regaliami nadal tam się znajduje, nie jest wielka, ale nie moŜemy
zlekcewaŜyć Ŝadnego tropu. Pojutrze wyjeŜdŜamy na dwa, trzy dni w okolice Jarocina. Zajmijcie
się przygotowaniami.
Wróciliśmy z Julią do siebie. Podzieliłem zadania. Julia miała zamówić noclegi. Zasiadła
więc do komputera Ŝeby przejrzeć ofertę z tamtego terenu.
- Znalazłam coś ekstra, akurat dla nas! - zawołała po kilkunastu minutach surfowania. - W
zabytkowym pałacu w W. jest wspaniały hotel z restauracją. Jest tam teŜ osiemnastowieczny dwór,
a w nim Muzeum Epoki Napoleońskiej w miniaturze. Hotelowym gościom oferuje się pokazy

38
batalistyczne oddziałów w mundurach napoleońskich.
- A ile kosztuje tam doba?
- Około 110 złotych za pokój jednoosobowy, a 150 złotych za trzyosobowy. Jako kobieta
muszę mieć osobny pokój.
- Czy pani się wydaje, Ŝe ministerialna dieta pozwoli nam na skorzystanie z takich luksusów?
- ostudziłem zapał dziewczyny. - Niech pani lepiej poszuka innych pokoi noclegowych.
- No wie pan! Na wyjazd z dyrektorem dostaniemy chyba jakieś większe pieniądze... -
obruszyła się na mnie.
- Nie zna pani jeszcze szefa pod tym względem. On nigdy nie przywiązywał wagi do wygód.
Wiele razy nocowaliśmy na wyjazdach w namiocie albo na prywatnych kwaterach.
Widać było, Ŝe informacja o upodobaniach szefa mocno rozczarowała Julię. Dziewczyna
nadęła się i ponownie zajęła się szukaniem ofert.
- Znalazłam reklamę hotelu „Eden” i ofertę kwater prywatnych - odezwała się po kilkunastu
minutach, ale bez entuzjazmu w głosie.
- Niech będzie to ostatnie. Proszę zapisać adresy.
- Ale dla mnie musi być oddzielny pokój - Julia była nieustępliwa.
Zamilkłem, zdając sobie sprawę, Ŝe wydatek na ten „luksus” nas nie ominie.

39
ROZDZIAŁ PIĄTY

PODRÓś DO W. • HISTORIA RABUNKU SKARBCA KORONNEGO • NA KWATERZE •


WIZYTA U RODZINY W. • OSZUŚCI Z MINISTERSTWA • PAŁAC • NIEUDANA
ZASADZKA

Następnego dnia rano wrzuciłem do bagaŜnika wehikułu torbę podróŜną i worek z


wykrywaczem metali. Punktualnie o dziewiątej zajechałem na parking przed ministerstwem. Pan
Tomasz wysiadał właśnie ze swego niebieskiego trabancika.
- Dzień dobry, według prognoz będziemy mieli dziś niezłą pogodę - powitałem przełoŜonego.
- A gdzie nasza piękna koleŜanka?
- Jeszcze nie dotarła. Wybrałem chyba zbyt wczesną porę, wciąŜ zapominam, Ŝe kobiety
potrzebują więcej czasu na przygotowania przed podróŜą. Cieszę się, Ŝe ruszam w teren. Miałem
juŜ serdecznie dosyć tych nudnych nasiadówek.
Oczekując na Julię zaczęliśmy rozmawiać o celu wyprawy. Po kwadransie w bramie
wjazdowej pojawiła się Julia. Przeprosiła szefa za spóźnienie zwalając winę na komunikację
miejską. Tym razem, na szczęście, miała ze sobą tylko średniej wielkości walizkę. Załadowałem ją
do wehikułu. Parę minut później jechaliśmy juŜ w kierunku trasy na Poznań. Słońce pięknie
świeciło, było ciepło, a lekki wiaterek rozpędzał na niebie „baranki” z chmurowej waty. Pogoda
była wymarzona na daleką podróŜ. Jechaliśmy z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na
godzinę, poniewaŜ od Błonia wąska dwupasmowa szosa była mocno obciąŜona ruchem
tranzytowym. Za Sochaczewem pan Tomasz przerwał podziwianie mijanych widoków i zwrócił się
do Julii.
- Panno Julio, proszę podzielić się z nami zebranymi informacjami o pruskim rabunku
Skarbca Koronnego.
- Z przyjemnością - odrzekła. - Złupienie wawelskiego Skarbca przez Prusaków, którzy w
czerwcu 1794 roku po bitwie pod Maciejowicami wkroczyli do Krakowa, było kolejnym
grabieŜczym epizodem w dziejach Rzeczpospolitej. Ze względu na niesprzyjające połoŜenie
geograficzne jej tereny były ciągłym teatrem wojen, co w tragiczny sposób odbiło się na naszych
zbiorach narodowych. Trudno wskazać w Europie państwo, które straciło większą część swego
dziedzictwa kulturowego niŜ Polska. Rabunek Skarbca odbył się pod wodzą gubernatora Antoniego
von Hoyma. Prusacy wkroczyli do Krakowa 10 czerwca i obsadzili Wawel. Według zapisów w
pamiętniku ówczesnego kantora katedralnego, Kratzera - Julia wyjęła notatki - „Niejaki Zubrzycki,
który był magazynierem zamku, Ŝywiący się przy Prusakach ze swoją familią widząc, Ŝe inny rząd
nastaje [Kraków mieli zająć Austriacy] powziął myśl zabezpieczyć sobie los w ten sposób, Ŝe się
uda do pana gubernatora Hoyma, jako powie, gdzie jest skarbiec koronny ukryty, byle mu za to jaką
pensyją lub urząd zapewniono. Pan Hoym strasznie się rozpalił do tego skarbca i chciał, Ŝeby mu
zaraz pokazał, lecz ostroŜny Zubrzycki składa się tem, Ŝe bez wiedzy króla jegomościa pruskiego
uczynić tego nie moŜe. Pan Hoym był nierad, o wszystkim tem zdaje sprawę królowi i Ŝąda posady
dla Zubrzyckiego, na komisarza porządku w Częstochowie z pensyą 100 talarów i mieszkaniem.
Stało się. Pan Zubrzycki podaje spis wszystkich kosztowności zawartych w skarbcu i wskazuje
miejsce. Przyczem dodaje, Ŝe trzeba ślusarza biegłego, aby mógł otworzyć zamki, tutejszemu zaś
powierzyć tego nie moŜna, gdybyŜ to gruchnęło po mieście i wywołało tumult. Usłuchano dobrej
rady i wysłano do Wrocławia po cechmistrza ślusarskiego. Przybył ślusarz w samą porę, albowiem

40
Austriacy mieli zająć Kraków, a Prusacy ustąpić z niego. Wzięto się do otwierania drzwi Ŝelaznych
sobie wskazanych, ale wszystkie usiłowania pana majstra były daremne. Czem zniecierpliwiony
pan generał Ruetz wpadł na koncept, Ŝeby załoŜyć armatę i kulą drzwi wysadzić. Ale go z terminu
zbił pan Kowalski, margrabia zamkowy, powiadając, Ŝe wystrzał armatni moŜe wstrząsnąć
sklepieniem i wielkie zniszczenia zrządzić w całym zamku. Przywołano na koniec krakowskiego
majstra Weisa który obejrzawszy drzwi oświadczył, iŜ nie ma innego sposobu, tylko wyjąć węgar
spodni, Ŝeby się człowiek mógł tamtędy przecisnąć i dopiero wewnątrz rygle pootwierać. Na tem
stanęło. Wyrąbano próg kamienny, którym wsunął się majster Weis i poodsuwał krzyŜowe rygle,
poczem oddalono wszystkich przytomnych. Został tylko p. Hoym, generał Ruetz i margrabia
Kowalski. Puzdra, które tam znaleziono zamknięte i zapieczętowane, wsadzono do karety pana
gubernatora i odwieziono do jego mieszkania. Gdy zaś szukano po wszystkich kątach i nie
znaleziono nic odpowiadającego oczekiwaniom, jaki taki nakląwszy Polakom, Ŝe mieli takich
ubogich królów, oddalił się z nieukontentowaniem, co widząc pan Zubrzycki powiedział, Ŝe w
pokojach królewskich mogliby znaleźć co lepszego.”
Król pruski Fryderyk Wilhelm II 24 września 1795 roku polecił Hoymowi, Ŝeby „insygnia
koronne pod bezpieczną eskortą i w największej tajemnicy przewieźć do Koźla, a stamtąd do
Wrocławia”. Następnie precjoza wywieziono do Berlina. Według raportu znalezionego przez
profesora Mariana Morelowskiego w berlińskim Staatsarchiv po pierwszej wojnie światowej, w
momencie rabunku w Skarbcu Koronnym znajdowało się 5 koron, 4 berła, 5 jabłek, 4 łańcuchy, 4
miecze, w wśród nich Szczerbiec i miecz Zygmunta Starego, dwa relikwiarze i wiele innych
cennych przedmiotów. Wiadomo, Ŝe jeszcze w 1800 roku regalia znajdowały się w Berlinie.
Widział je tam August Fryderyk, ksiąŜę Sussex, który twierdził, Ŝe przymierzał tam „polską
koronę”. Taką informację przekazał Niemcewiczowi. W 1809 roku polskie regalia wyceniono na
ogromną sumę 525259 talarów i 17 marca tegoŜ roku, zgodnie z decyzją Fryderyka Wilhelma III,
wszystkie przetopiono. Uzyskane złoto przeznaczono na bicie monet, natomiast kamienie i perły
przekazano berlińskiej Dyrekcji Handlu Morskiego do sprzedaŜy.
Kiedy na początku 1796 roku Prusacy przekazali Kraków Austriakom, Skarbiec był niemalŜe
pusty. Zaświadczają o tym sprawozdania rajców krakowskich obecnych przy jego otwarciu.
Ocalały jedynie dwa „grunwaldzkie” miecze i pewna liczba przedmiotów, które Prusacy uznali za
bezwartościowe, a które, za zgodą Austriaków, zabrał i zabezpieczył Tadeusz Czacki, ostatni
lustrator Skarbca. W nie do końca poznany sposób ocalał teŜ Szczerbiec. Polskimi regaliami
interesowali się nie tylko Austriacy. Rząd carski domagał się od Prus zwrotu polskich insygniów
koronacyjnych w związku z utworzeniem Królestwa Polskiego, ale ich nie otrzymał, wtedy juŜ
bowiem nie istniały - Julia zakończyła opowieść.
- Wynika z tego, Ŝe prawie cała zawartość wpadła w ręce Prusaków - podsumowałem.
- Według oficjalnej wersji i wspomnianych pruskich dokumentów tak ponoć było - odrzekł
szef. - Ale po pierwsze, odnalezienie korony Władysława Łokietka zaprzecza twierdzeniu, Ŝe
Prusacy zagrabili wszystkie główne insygnia, a po drugie, jeśli załoŜymy, Ŝe Skarbiec całkowicie
złupiono, nasuwa się zasadnicze pytanie, dlaczego w momencie rabunku Skarbca cała jego
zawartość była nadal na swym miejscu? W obliczu tak wyraźnego niebezpieczeństwa całkowita
bierność ówczesnych Polaków jest dla mnie zdumiewająca.
- Ale przecieŜ raport pruskiego ministra, o którym wspomniałam, wprost potwierdza
zniszczenie insygniów. Z iście niemiecką dokładnością podaje spis i opisy zniszczonych
przedmiotów. Prawie w całości zgadzają się one z pozycjami podanymi w ostatnim inwentarzu

41
Skarbca - polemizowała Julia.
- Widziałem ich odpisy - odparł pan Tomasz. - W niektórych miejscach zapisy raportu i
inwentarza róŜnią się w kwestiach ilościowych, są teŜ róŜnice w opisach przedmiotów. W raporcie
nigdzie nie jest napisane dosłownie, Ŝe były to w całości regalia polskie. KsiąŜę Sussex mógł w
berlińskim skarbcu przymierzać koronę nazywaną tam polską, gdyŜ w 1700 roku zastawiliśmy w
Berlinie tzw. koronę moskiewską
- Czy to znaczy, Ŝe pruscy urzędnicy kłamali w owym raporcie? - zapytałem.
- Tego nie twierdzę. Natomiast uwaŜam, Ŝe nie wszystkie przetopione precjoza musiały być
regaliami polskimi. U Prusaków wszystko musiało się zgadzać na papierze, jeśli tak było, dla
ministerialnych urzędników wszystko było w porządku. Ponadto, jeśli Prusacy rzeczywiście
zrabowali wszystkie insygnia polskie, to czego szukali tak gorliwie podczas licznych rewizji, jakich
dokonali w kościołach i klasztorach krakowskich wkrótce po rabunku Skarbca? Szczególnie
dokładnie, bo aŜ dwukrotnie, przeszukali wtedy klasztor Kapucynów. Za drugim razem zrobili
„rewizję” jeszcze ściślejszą. Otwierano nawet groby i zaglądano do trumien. Natomiast jeśli ze
Skarbca zrabowano i przetopiono wszystkie insygnia, nasuwa się wniosek, Ŝe ludzie, którym
poruczono jego bezpieczeństwo, popełnili wskutek swojej bierności grzech dziejowego
zaniedbania.
- W obliczu zagroŜenia mieszkańcy Krakowa z pewnością myśleli bardziej o ratowaniu Ŝycia
i mienia niŜ o patriotycznych obowiązkach.
- Znając z przekazów osobę kustosza Sebastiana Sierakowskiego nie chce mi się w to wierzyć
- odparł szef. - Zajęcie Krakowa po maciejowickiej klęsce nie nastąpiło nagle. Było wystarczająco
duŜo czasu na ukrycie najcenniejszych regaliów. Zresztą pruskie zagroŜenie nie było czymś nowym
w historii Skarbca. Nasi przodkowie, doświadczani przez los, mieli wprawę w ukrywaniu rzeczy
cennych, gdy groziło niebezpieczeństwo. Skarbiec Koronny w czasie najazdów szwedzkich dwa
razy był w porę wywieziony z Krakowa i bezpiecznie ukryty. Dlaczego by więc nie miano tego
zrobić po raz trzeci w roku 1794?
- Wyczytałem, Ŝe wrota Skarbca były zamykane na kilka zamków, do których klucze miało
ośmiu senatorów Rzeczpospolitej. MoŜe w momencie pruskiego oblęŜenia zebranie tych kluczy
było niemoŜliwe? - dociekałem.
- Brak kluczy nie był przeszkodą. Znano juŜ wtedy sposób uŜyty blisko sto lat wcześniej, w
roku 1697, kiedy August II przyjechał koronować się na króla Polski - odparł szef i zajrzawszy do
swoich notatek zacytował: - „Z ośmiu senatorów przeznaczonych na straŜników skarbca sześciu
było po stronie Contiego. Stronnictwo saskie postanowiło zgwałcić miejsce, które było zawsze
szanowane. PosłuŜyło się do tego celu usługą dwu duchownych. Jeden z nich, WyŜycki, przeor
Bernardynów czerwińskich i wielki sekretarz koronny, był to największy pijak w Koronie i znany
teŜ pod nazwą Sito bardziej niŜ pod jakimkolwiek innym mianem czy to godności lub rodu. Drugi
nie lepszej reputacji - Wyhowski, przeor Benedyktynów świętokrzyskich, ekskomunikowany przez
papieŜa Innocentego, ekskomunice tej się nie poddał... Ci dwaj mnisi, nie mając odwagi jawny
popełnić gwałt, nie naruszywszy drzwi, czego prawa zakazywały, wybili w murze dziurę i wydobyli
przez nią insygnia.” Zatem - kontynuował pan Tomasz - przyznać naleŜy, Ŝe kustosz Skarbca
Koronnego Sebastian Sierakowski, którego „podejrzewa się” o wydobycie ze Skarbca i ukrycie
części regaliów, poszedł po prostu w ślady swoich poprzedników. Powstaje jedynie pytanie, co
zdołano uratować oraz gdzie tego szukać? No, ale wystarczy tych dysput. Zatrzymajmy się gdzieś
na posiłek.

42
Byliśmy jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Poznania w okolicach Wrześni. Zatrzymaliśmy się
na obiad w przydroŜnym barze. Julia trochę narzekała na ubogie menu, ale obecność szefa
hamowała ją.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. śeby uniknąć przejazdu przez zatłoczony Poznań, za Wrześnią
skręciliśmy do Środy Wielkopolskiej, a za nią na trasę łączącą Poznań z Kaliszem Jechaliśmy przez
tereny głównie rolnicze. Na polach zieleniło się młodziutkie zboŜe. Widać było, Ŝe wjechaliśmy do
serca Wielkopolski. Wszystko było tu bardziej uporządkowane, wszędzie było czuć gospodarską
rękę. Po kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do Jarocina, miejscowości znanej w całej Polsce
ze zlotów fanów muzyki młodzieŜowej. Stamtąd do W. było juŜ tylko kilka kilometrów.
Na miejscu jakaś kobieta wskazała nam, jak dojechać na kwaterę zarezerwowaną przez Julię.
W. w niczym nie róŜniło się od miasteczka. Była tam całkiem gęsta sieć ulic. Pod wskazanym
adresem ujrzeliśmy średniej wielkości jednopiętrowy dom z ładnym, zadbanym ogródkiem. Z tyłu
posesji zieleniał młodymi liśćmi owocowy sad.
Wysiedliśmy z wehikułu i podeszliśmy do bramy wjazdowej. Gdy szef nacisnął dzwonek, na
podwórku pojawiła się około czterdziestoletnia kobieta. Po przywitaniu otworzyła bramę i wskazała
mi miejsce na zaparkowanie wehikułu. Wnętrze domu sprawiało miłe wraŜenie. Na pierwszym
piętrze były dwa jasne, spore pokoje. Jeden dla Julii, drugi dla nas. Gospodyni, pani Maria, nie
chciała nawet słyszeć o tym, Ŝe niedawno jedliśmy obiad i prawie siłą zaciągnęła nas do pokoju
jadalnego na smaczną kolację.
Jedząc posiłek rozglądałem się ciekawie po pomieszczeniu. Poczułem się bowiem, jakbym
trafił do sali muzeum przyrodniczego. Pod oknem stały dwa duŜe, szklane akwaria, jedno z
róŜnokolorowymi, egzotycznymi rybkami, W drugim mieszkały trzy Ŝółwie wodne. W rogu pokoju
na małym stoliku stało terrarium, w którym na sporym kamieniu udającym skałę spał zwinięty w
kłębek jakiś nieduŜy wąŜ. A na wszystkich meblach, głównie na duŜym, staroświeckim kredensie,
stała kolekcja wypchanych ptaków. Rozpoznałem wśród nich czarnego jak węgiel kruka i parę
jastrzębi. Niestety, pozostałych, pomimo pewnej wiedzy ornitologicznej, nie mogłem rozpoznać. Za
szybkami przeszklonego kredensu i na półkach regału leŜała kolekcja róŜnorodnych minerałów, a
na ścianach wisiały w ramkach zasuszone okazy roślin i kwiatów.
- Widzę, Ŝe są państwo prawdziwymi miłośnikami przyrody - powiedziałem, gdy miła
gospodyni powróciła do nas z dzbankiem herbaty.
- A, to zbiory Mareczka, mojego syna. Chodzi do drugiej klasy gimnazjum i wraz z kilkoma
kolegami naleŜy do koła Ligi Ochrony Przyrody. Zaraził ich tą pasją nauczyciel. WciąŜ się włóczą
po lasach, organizują jakieś akcje ekologiczne, w ogóle mają na tym punkcie hopla - pomimo
pozornej ironii w głosie pani Marii moŜna było wyczuć matczyną dumę z syna.
- To pięknie, Ŝe młodzieŜ ma takie poŜyteczne hobby - powiedział pan Tomasz. - Sam jestem
juŜ od wielu lat członkiem LOP-u. Gdyby takiej młodzieŜy jak pani syn było więcej, nie
musielibyśmy się bać o przyszłość naszej planety.
- A jak się nazywa ten ptak? O, ten z tą czerwoną plamą na głowie - zapytała Julia.
Od razu było widać, Ŝe, w odróŜnieniu od historii sztuki, przyroda nie była jej najmocniejszą
stroną.
- To przecieŜ dzięcioł - odrzekł szef.
- Ja teŜ słabo się znam na tych wszystkich ptaszkach - powiedziała pani Maria. - Ale
Mareczek będzie tu lada chwila, poszedł do kolegi odrobić lekcje.
I rzeczywiście, po kilku minutach do przyległej kuchni, wpadł jak burza czarnowłosy chłopak

43
w dŜinsach i powyciąganym swetrze. Jego twarz była upstrzona setką piegów. Nosił okrągłe
okulary w drucianej oprawce, które przydawały mu trochę powagi. Towarzyszyła mu wesoła,
bardzo ruchliwa dziewczyna. Miała długie, zaplecione w warkocze jasne włosy, śmiesznie zadarty
nosek, rumiane policzki i dwa dołeczki przy kącikach ust, zdradzające wesoły charakter. Po chwili
chłopiec pojawił się w drzwiach jadalni.
- Cześć, mamo. Czy Marta moŜe zjeść z nami kolację? - zawołał od progu, niezraŜony
naszym widokiem.
- Oczywiście, ale wejdźcie i przedstawcie się naszym gościom.
Chłopiec chwycił dziewczynę za rękę i wciągnął ją do pokoju. Przedstawiliśmy się sobie
nawzajem.
- Pan Tomasz N.N.?! Sławny Pan Samochodzik! I pan Paweł, prawdziwy komandos! O rety!
Ale bomba! Kumple zzielenieją z zazdrości! - zawołał chłopiec, a dziewczyna rozpromieniła się,
zaś dołeczki na jej policzkach zrobiły się dwa razy większe.
- Zgadza się, panie Marku - szef konfidencjonalnie odezwał się do chłopca, czym wprowadził
go w jeszcze większe podekscytowanie. - A to jest nasza nowa współpracownica, panna Julia. Ale
na razie prosimy o nierozpowszechnianie informacji, Ŝe tutaj jesteśmy.
- A co państwa sprowadza w te strony? Szukacie tu skarbów?! - zapytała nie mniej
podekscytowana Marta. - Tu ich raczej nie ma. Wiemy tylko o kilku skarbach przyrodniczych.
- Dajcie państwu skończyć kolację! - odezwała się pani Maria. - Wy teŜ usiądźcie, zaraz wam
podam jedzenie.
Usiedliśmy z powrotem do stołu.
- Przyjechaliśmy tu przeprowadzić małą inwentaryzację i kontrolę w jednym z okolicznych
kościołów - odpowiedział pan Tomasz wymijająco. Widać było, Ŝe na razie nie chce nikogo
wtajemniczać w prawdziwy powód naszego przyjazdu.
Potem długo rozmawialiśmy z młodymi o ich działalności przyrodniczej. Wykonywali
zadania naprawdę powaŜne. Na zlecenie władz powiatowych gimnazjaliści, członkowie LOP,
dokonali w okolicy pełnej inwentaryzacji pomników przyrody. W okolicach W. znajdowały się
bowiem stanowiska dwupiennych platanów klonolistnych, okazów miłorzębu japońskiego oraz
cudem ocalałego dębu szypułkowego. Ich starsi koledzy aktywnie uczestniczyli w budowie
oczyszczalni ścieków na terenie gminy. Młodzi przyrodnicy dokonali odkrycia kilku osobników
Ŝółwia błotnego w starych gliniankach naleŜących do miejscowej cegielni. Zainteresowali
wynikami swych prac nawet placówkę PAN w Poznaniu, która miała wysłać ekipę badawczą. W
nadchodzące wakacje Marek i Marta mieli pomagać naukowcom. W ich opowieściach moŜna było
wyczuć ogromne zaangaŜowanie w sprawę ochrony środowiska.
- A ja, jak dorosnę, będę zdawał na wydział biologii na Uniwersytecie Poznańskim albo na
wydział ochrony środowiska na Politechnice - powiedział na zakończenie Marek.
- I ja teŜ - dodała Marta.
- A w ogóle jak dorosnę, chciałbym być taki jak pański dawny przyjaciel Winnetou, panie
Tomaszu - podsumował chłopiec.
- To ci się chwali, Marku. A swoją drogą ciekawe, co porabia Winnetou, nie miałem od niego
wiadomości juŜ od kilku lat - w głosie szefa zabrzmiała nuta rozrzewnienia. - No, ale robi się juŜ
późno, a my rano ruszamy w teren.
- I na was teŜ juŜ czas - odezwała się pani Maria. - Jutro szkoła, trzeba wcześnie wstać.
Mareczku, odprowadź Martę do domu i prędko wracaj.

44
Po kolacji poszliśmy na górę do swoich pokoi. Szef powiedział nam, Ŝe rano przy śniadaniu
omówimy plany na jutro. Po rozpakowaniu swych rzeczy wyszedłem odetchnąć przed snem
świeŜym powietrzem. Na ławeczce stojącej przy dojeździe do domu zobaczyłem pana Tomasza
ćmiącego wieczornego papierosa. Pogadaliśmy chwilę. Od pobliskiej szosy dolatywał lekki szum
samochodów. Z przeciwnej strony, gdzie musiał być jakiś staw albo podmokłe łąki, słychać było
rechot Ŝab. Przyjemnie się go słuchało, ale trzeba było wracać na spoczynek.

Obudziłem się wczesnym rankiem, gdy słońce dopiero wychodziło zza linii horyzontu. Zimny
prysznic wypędził spod powiek resztki snu. Przebrałem się w mój ulubiony wojskowy dres i po
cichu wymknąłem się na ulicę. Pobiegałem przez kilkanaście minut, zrobiłem trochę ćwiczeń
rozciągających. Wracając napotkałem panią Marię, która spieszyła do pracy w sklepie.
Wytłumaczyła mi, gdzie w kuchni są wiktuały do zrobienia śniadania. Gdy wróciłem do pokoju,
pan Tomasz juŜ nie spał. Zeszliśmy na dół przygotować śniadanie. Po drodze zastukałem do drzwi
pokoju Julii. W odpowiedzi usłyszałem głośne narzekanie na to, jak moŜna budzić ludzi o tak
wczesnej porze. UsmaŜyliśmy z szefem jajecznicę na kiełbasie i gdy nasza zaspana piękność zeszła
na dół, w jadalni unosił się smakowity zapach.
- Widzę, Ŝe dobrze trafiłam. Nie tylko jesteście fachowcami od poszukiwania skarbów, ale
bylibyście dobrymi kandydatami na męŜów - zabierając się do jajecznicy Julia zrobiła aluzję do
naszego bezŜennego stanu.
- To tylko tak na dobry początek - odparował szef. - Jutro pani kolej.
- Aleja potrafię zrobić tylko owsiankę z mlekiem i usmaŜyć jajka na bekonie - dziewczyna
usiłowała nas zrazić do tego pomysłu.
- Świetnie, bardzo lubimy angielskie śniadania, prawda, Pawle? - odparł pan Tomasz.
- Jeszcze jak! - odpowiedziałem z rozbrajającą szczerością.
- No, ale do rzeczy. Nie przyjechaliśmy tu, aby rozkoszować się jajkami po angielsku - uciął
szef. - Dziś odwiedzimy gospodarstwo Józefa W. On pewnie nie Ŝyje, juŜ wtedy miał ponad
siedemdziesiąt lat. Musimy zatem dowiedzieć się od jego dzieci, czy nie zostały po nim jakieś
papiery. Jeśli tak, moŜe w nich znajdziemy jakieś wskazówki.
- A gdzie było ich gospodarstwo? - zapytała Julia.
Szef wymienił nazwę jednej z okolicznych wsi.
- Skoczę na górę po mapę - powiedziałem.
Wymieniona miejscowość leŜała w odległości około ośmiu kilometrów w kierunku północno-
wschodnim. Pół godziny później siedliśmy w wehikule. Na mijanych polach wschodziło młode
zboŜe i zieleniły się sadzonki buraków cukrowych, a na rozległych łąkach pasło się bydło. Pod
czystym niebem dzwoniły skowronki, a nad pobliskim lasem majestatycznie krąŜył polujący
jastrząb. P. było nieduŜą wsią Składało się na nią kilkanaście murowanych gospodarstw
rozrzuconych wśród pól uprawnych. Szef rozglądał się uwaŜnie dokoła, usiłując odnaleźć szczegóły
terenu, jakie pozostały mu w pamięci z pobytu w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.
- Niestety bardzo się tu zmieniło - odezwał się po pewnym czasie. - Co gorsza, to było zimą i
teren wyglądał zupełnie inaczej. Będziemy musieli zapytać o drogę kogoś miejscowego. Pawle,
podjedź do tamtych zabudowań.
Podjechałem do bramy gospodarstwa stojącego na początku wsi. Za parkanem z siatki ujadał
na łańcuchu wielki, czarny wilczur. Po chwili w drzwiach parterowego domu pojawiła się kobieta.
Pan Tomasz wyszedł z wehikułu i podszedł do bramy. Kobieta uciszyła psa i przez chwilę

45
rozmawiali.
- Gospodarstwo Józefa W. jest na końcu wsi. Mieszka tam teraz jego syn z Ŝoną. Józef W.
umarł w połowie lat siedemdziesiątych. Jedź prosto tą drogą potem trzeba skręcić w prawo.
Przejechaliśmy przez wieś. Zabudowania rodziny W. były połoŜone w pewnym oddaleniu od
głównej drogi, prowadziła do nich odnoga utwardzona ŜuŜlem. Na jej początku po obu stronach
rozciągały się pola uprawne, bliŜej gospodarstwa rosły stare, wysokie jabłonie i grusze. Dom
mieszkalny stojący za parkanem z drewnianych sztachet, był prawie niewidoczny. Był piętrowy,
ceglany, jego wygląd wskazywał, Ŝe zbudowano go w końcu XIX śmiecia. Dalej widać było
podwórze okolone budynkami gospodarczymi. Podjechaliśmy do bramy wjazdowej. Szczekanie psa
wywołało z budynku kilkunastoletniego chłopca, który zobaczywszy naszą trójkę krzyknął coś do
wnętrza domostwa. Po chwili wyszła z niego kobieta w średnim wieku. Na nasze pozdrowienie
podeszła do bramy. Osłaniając ręką oczy od słońca, patrzyła na nas uwaŜnie.
- A kogo państwo uwaŜają? - zapytała podejrzliwie.
- Przyjechaliśmy z Warszawy. Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki i
chcielibyśmy rozmawiać z panem Józefem W. - rozpoczął pan Tomasz.
- Spóźnił się pan bardzo. Teść zmarł prawie trzydzieści lat temu - odpowiedziała kobieta.
- Wielka szkoda. Ale chcielibyśmy porozmawiać chwilę z panią i pani męŜem. Chodzi o
pewną sprawę, z którą pani teść zgłosił się do naszego ministerstwa w połowie lat sześćdziesiątych.
Nie zajmiemy państwu duŜo czasu - szef usiłował uspokoić kobietę.
- MęŜa nie ma, będzie za jakąś godzinę - odpowiedziała ociągając się z otwarciem bramy.
Patrzyła na nas z widoczną nieufnością. - A mają państwo jakieś legitymacje słuŜbowe? Sporo
obcych kręci się tu po okolicy.
- Przepraszam, od tego powinniśmy zacząć - powiedział szef sięgając do kieszeni marynarki.
Okazaliśmy nasze legitymacje. Obejrzała je uwaŜnie, po czym wyciągnęła z fartucha klucz i
otworzyła bramę. Gdy weszliśmy na podwórko, zaraz zamknęła ją za nami. Weszliśmy do sieni
dzielącej dom na dwie połowy. Z lewej strony było wejście do kuchni, z prawej troje drzwi do
pokojów mieszkalnych. Kobieta wprowadziła nas do kuchni i posadziła przy długim stole.
- Teraz sobie przypomniałem szczegóły. Te drzwi prowadzą do jadalni, prawda? - zapytał
szef - Byłem u państwa w 1966 roku jako uczestnik ministerialnej delegacji zaproszonej tu przez
pani teścia. Czy pani zna tę sprawę?
- Słabo, tylko z opowiadań męŜa. Wyszłam za niego kilka lat przed śmiercią teścia. Zaraz
poślę syna po męŜa - odpowiedziała gospodyni.
Kobieta zachowywała się nieco dziwnie. Zamiast spokojnie usiąść, rozmawiała z szefem
chodząc nerwowo po kuchni i wyglądając co chwila przez okno. wyszła do sieni i zawołała syna.
Chwilę rozmawiała z nim półgłosem. Siedziałem prawie frontem do okna i kątem oka zobaczyłem,
jak chłopak wskoczył na oparty o drzewo rower i gdzieś prędko popedałował. Gospodyni
zaprowadziła nas do pokoju gościnnego, w którym przed laty Józef W. upublicznił swą rodzinną
tajemnicę. Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy przytłumione odgłosy dolatujące z sieni. Nagle
drzwi otworzyły się z hukiem i ku naszemu kompletnemu zaskoczeniu do wnętrza wpadł
męŜczyzna około pięćdziesiątki w towarzystwie trzech policjantów. Jak się okazało, był to
oczekiwany przez nas gospodarz.
Na widok wpadających męŜczyzn gospodyni poderwała się na nogi i krzyknęła przeraźliwie
do najstarszego z policjantów.
- To ci oszuści, panie posterunkowy!! Niech pan ich aresztuje! Przyjechać nas ograbić!

46
MaŜ jej wtórował krzycząc, Ŝe jesteśmy niebezpiecznymi gangsterami podszywającymi się
pod urzędników z ministerstwa. Siedzieliśmy zdębiali, zupełnie zaskoczeni takim niedorzecznym
obrotem wydarzeń. Widziałem kątem oka, Ŝe Julia blednie jak ściana. Jeden z policjantów stanął w
drzwiach, a drugi zatarasował drogę do okna. Posterunkowy podszedł do stołu i zwrócił się do nas
salutując.
- Starszy posterunkowy Rzepka. Proszę okazać dowody osobiste i legitymacje słuŜbowe.
Szef pierwszy opanował zaskoczenie.
- Za pozwoleniem, panie posterunkowy. To jakieś nieporozumienie. Jesteśmy tu słuŜbowo.
JuŜ na samym wstępie okazaliśmy tej pani nasze legitymacje.
- Ja równieŜ chciałbym je obejrzeć - policjant powiedział zdecydowanym tonem.
CóŜ było robić. Okazaliśmy nasze dokumenty.
- Ale o co chodzi? - pan Tomasz nie dawał za wygraną. - Przybyliśmy tu w waŜnej, słuŜbowej
sprawie. To jakieś piramidalne nieporozumienie! Wypraszam sobie nazywanie nas oszustami i
gangsterami!
- Proszę się uspokoić. Zaraz wszystko się wyjaśni. Kowalczyk, pilnujcie tu porządku.
Wracam za pięć minut - posterunkowy wydał polecenie jednemu z podwładnych i zabierając nasze
dokumenty wyszedł na zewnątrz. Gospodarz z Ŝoną stali nad nami jak kaci nad dobrymi duszami, z
zaciętymi, rozgorączkowanymi minami. Widziałem, Ŝe Julia robi się coraz bledsza. Siedziałem
spokojnie, nieraz byłem w gorszych opałach.
Minęło moŜe dziesięć minut i posterunkowy powrócił do pokoju. Na jego nieco nalanej,
ogorzałej twarzy widać było zakłopotanie.
- To rzeczywiście pomyłka, panie Antoni - wysapał zwracając się do gospodarza. -
Porozumiałem się z Warszawą, a tamci z Ministerstwem Kultury i Sztuki. Podane rysopisy i dane z
dokumentów tych państwa się zgadzają, wychodzi na to, Ŝe to są naprawdę pracownicy tego
ministerstwa. Niech pan nam wyjaśni, skąd te podejrzenia, Ŝeby nie powiedzieć oskarŜenia?
Gdy gospodarz z Ŝoną usłyszeli jego słowa, aŜ usiedli z wraŜenia.
- Jak to?! PrzecieŜ tamci dwaj powiedzieli, Ŝeby uwaŜać, bo mogą nas najść oszuści podający
się za pracowników ministerstwa...
- Jacy dwaj? Niech pan mówi jaśniej!
- No, takie dwa eleganciki z Warszawy. Byli u nas jakieś trzy dni temu. Bardzo uprzejmi.
Rozpytywali się o papiery po ojcu. Jeden nazywał się zaraz... matka, jak oni się nazywali? - zwrócił
się do Ŝony.
- Właśnie tak jak ci dwaj panowie - gospodyni wskazała na nas, odzywając się juŜ normalnym
tonem. - Jeden powiedział, Ŝe nazywa się Tomasz N.N., a drugi - Paweł Daniec.
- A moŜe ich pani opisać? - zapytałem, bo coś mnie tknęło.
- Pierwszy to był taki elegancko ubrany blondyn, wysoki, wysportowany, bardzo grzeczny, a
ten drugi, ten się mniej odzywał. Taki trochę niŜszy, rudy...
Wymieniłem z szefem porozumiewawcze spojrzenia. JuŜ obaj wiedzieliśmy, kto nas tak
urządził.
- To byli dwaj przestępcy. Jeden jest przebiegłym złodziejem dzieł sztuki i przemytnikiem,
drugi to jego kompan, pospolity włamywacz - powiedział pan Tomasz do policjantów.
- NajwaŜniejsze, Ŝe sprawa się wyjaśniła - odrzekł posterunkowy. - Ale będą państwo musieli
stawić się u mnie na posterunku. Nieporozumienie nieporozumieniem, ale protokół trzeba spisać.
Chyba Ŝe państwo chcą złoŜyć na państwa W. doniesienie.

47
- AleŜ skąd-szef odpowiedział za nas. - Mamy do nich słuŜbową sprawę, którą chcielibyśmy z
nimi wyjaśnić.
- No dobrze. Na nas juŜ czas - powiedział posterunkowy.
Policjanci wyszli. Po chwili usłyszeliśmy odgłos odjeŜdŜającego radiowozu. Gospodarz juŜ
trochę ochłonął. Kazał Ŝonie zrobić herbatę. Ze stojącego w pokoju starego, chyba jeszcze
dziewiętnastowiecznego kredensu wyjął szklaną karafkę z jakąś krwistoczerwoną nalewką i
kieliszki. Nie reagując na nasze wymówki, Ŝe nie pijemy alkoholu, napełnił szkło.
- To nalewka z wiśni, mojej roboty, bardzo dobra. Stokrotnie przepraszam za to
nieporozumienie. Trochę się z Ŝoną zagalopowaliśmy z tym wzywaniem policji, ale ten blondyn tak
przekonywająco mówił...
- A co konkretnie? - zapytał szef.
- Przyjechali takim czarnym, eleganckim samochodem. Przedstawili się, podając wasze
nazwiska jako urzędnicy z ministerstwa i chcieli rozmawiać z ojcem o szczegółach tych jego
poszukiwań sprzed czterdziestu lat. Byliśmy nieco zaskoczeni, bo owszem jeszcze jak ojciec Ŝył,
pojawiali się u nas róŜni dziennikarze, ale ostami był ze dwadzieścia lat temu. No i ten blondyn
powiedział, Ŝe prowadzą kontynuację akcji rozpoczętej przez ojca.
Obaj porządnie ubrani, ten blondyn taki grzeczny, nie wzbudzali podejrzeń. No, moŜe ten
rudy był mniej elegancki, ale on prawie nic nie mówił... - dodała gospodyni, wracając do pokoju z
herbatą i tacą z droŜdŜowym ciastem.
- Jak ten blondyn się dowiedział, Ŝe ojciec nie Ŝyje, zapytał, czy czasem nie zostały po nim
jakieś papiery związane z tą sprawą. Powiedział, Ŝe to bardzo by im pomogło w poszukiwaniach. W
pierwszej chwili chciałem odrzec, Ŝe nie, ale przypomniałem sobie, Ŝe na strychu leŜała kiedyś taka
stara walizka, do której po śmierci ojca zgarnęliśmy wszystkie papiery z jego pokoju. Powiedziałem
im więc o tym, a ten blondyn na to, Ŝe chcieliby je obejrzeć. Powiedziałem, Ŝe ją przyniosę, tylko
niech się najpierw wylegitymują Ŝebym wiedział, komu pokazuję rodzinne rzeczy. Wyciągnęli
legitymacje, na których była nazwa waszego ministerstwa i ich zdjęcia...
- A to łotr! Podrobił nasze dokumenty! - wyrwało mi się.
- Czekaj, Pawle, nie przerywaj - uspokoił mnie szef.
- No i poszedłem na strych po tę walizkę. W środku były róŜne papiery ojca, stare rachunki,
parę ksiąŜek, takie róŜności. Ten blondyn wszystko dokładnie przejrzał. Znalazł jakiś stary
dokument, napisany odręcznie takimi kształtnymi literami i jeszcze jakąś mapę. Bardzo się ucieszył
i zapytał, czy moŜe te rzeczy wypoŜyczyć.
- I pan się zgodził?
- Tak, co miałem zrobić? Jak zobaczyłem te ich legitymacje, uwierzyłem, Ŝe są naprawdę
urzędnikami z ministerstwa. Ojciec tak bardzo chciał znaleźć te skarby. AŜ się rozchorował na
serce. Pomyślałem, Ŝe moŜe im się uda. Skąd mogłem wiedzieć, Ŝe to oszuści? Ja z tych papierów i
tak bym nie skorzystał. Nigdy mnie ta sprawa nie interesowała. Ja jestem rolnik, a nie jakiś
poszukiwacz.
- Fatalnie się stało - podsumował szef. -A jak się umówiliście na zwrot tych papierów?
- Mają je przywieźć dzisiaj wieczorem. Dali mi nawet pokwitowanie - gospodarz podszedł do
kredensu i wyjąwszy z szuflady kartkę wręczył ją panu Tomaszowi.
- A na odchodnym powiedzieli, Ŝebyśmy mieli się na baczności, bo mają informację z policji,
Ŝe dwóch niebezpiecznych złodziei podszywa się pod nich, teŜ szukając tych skarbów. Więc gdyby
trafili do nas, trzeba niezwłocznie zawiadomić policję - dodała gospodyni.

48
- A czy oni moŜe powiedzieli państwu, gdzie się zatrzymali? - zapytałem.
- Nie.
- Na tym pokwitowaniu widnieją dwa podpisy, ale są na tyle niewyraźne, Ŝe będzie trudno
udowodnić Baturze, Ŝe to jego dzieło. Panie Antoni... - szef zwrócił się do gospodarza i przedstawił
mu swój plan.
Gdy po kilkunastu minutach wsiadaliśmy do wehikułu, szef podsumował naszą wizytę.
- No, to 2:0 dla Batury. Ładnie nas dziś załatwił.
- Musimy się odegrać. JuŜ ja coś wymyślę, za Ukrainę odpłacę mu z nawiązką -
powiedziałem gniewnie.
- Przede wszystkim musimy dotrzeć do tych dokumentów.
- O mało nie umarłam ze strachu. Czy wy zawsze macie takie zwariowane przygody? Mam
chronić zabytki, a nie własne Ŝycie! Ja tego nie wytrzymam! - wyrzuciła z siebie Julia.
- To dopiero początek. Sprawa robi się coraz ciekawsza - roześmiał się szef.
- To co robimy dalej? - zapytałem.
- Pojedziemy na cmentarz do W. Potem pokręcimy się po okolicy, moŜe uda nam się ustalić,
gdzie mieszka Batura. Trzeba wziąć go pod obserwację.
Włączyłem silnik i pojechaliśmy z powrotem do W. Cmentarz znajdował się przy dawnym
kościele Świętej Trójcy. Zbudowana na początku XIX wieku klasycystyczna świątynia mieściła
obecnie Dom Katolicki. Za niskim murem okalającym niewielki cmentarz widniała drewniana
dzwonnica i kilkadziesiąt grobów.
Część z nich była przykryta starymi, kamiennymi pomnikami, część była juŜ jedynie słabo
widocznymi ziemnymi kopczykami, w których tkwiły poprzekrzywiane krzyŜe. Na grobowych
tablicach widać było pozacierane przez czas nazwiska zmarłych. W większości niemieckie, ale
często brzmiące z polska. Były świadectwem jakŜe skomplikowanej historii tych ziem. Pan Tomasz
długo chodził wśród grobów przy murze dawnego kościoła. Po kilkunastu minutach wskazał ręką
kilka na wpół zapadłych mogił.
- To było chyba gdzieś tu, ale dokładnie juŜ nie pamiętam Minęło tyle lat. Trudno, dalsze
szukanie tu nic nie da. Lepiej poszukajmy Ŝywych.
- Tylko gdzie go szukać? Nie mamy Ŝadnych wskazówek - Julia domyśliła się, Ŝe chodzi o
Baturę.
- Ale za to znamy jego upodobania - powiedział szef. - Jak sądzisz, gdzie mogli się
zatrzymać? - zwrócił się do mnie.
- Na pewno nie na prywatnej kwaterze. Batura lubi luksusy, robi nielegalne interesy na duŜe
sumy i takie teŜ wydaje. Do zaszycia się w jakiejś dziurze musiałyby go zmusić szczególne
okoliczności. A tu nie musi się ukrywać.
- Czy tu w okolicy są jakieś eleganckie ośrodki? - zapytał szef.
- W W. jest elegancki pensjonat „Raj”, a przede wszystkim jest ekskluzywny hotel w
miejscowym pałacu. No i parę obiektów w większej odległości, ale te dwa są najbardziej
eksponowane w ofercie turystycznej - poinformowała Julia.
- Zacznijmy zatem od tego, ,Raju”, nazwa jest bardzo zachęcająca - zaŜartował szef.
Pensjonat był niedaleko. Dowiedziałem się od jakiegoś miejscowego łobuziaka jak tam
dojechać. Zatrzymałem wehikuł w pobliŜu. Wysłaliśmy Julię na zwiady. W odróŜnieniu od nas,
dziewczyna była nieznana Baturze i jego kompanowi. Wróciła po niecałym kwadransie.
- Obeszłam najpierw parking. Nie było tam Ŝadnego czarnego BMW. Dla pewności udałam,

49
Ŝe poszukuję znajomego z Warszawy i wdałam się w rozmowę z recepcjonistką. Opisałam jej tych
dwóch, ale powiedziała Ŝe nikt taki u nich się nie zatrzymał.
- No cóŜ, jedźmy zatem do tego waszego pałacu - zadecydował szef.
Najbardziej znanym zabytkiem W. jest neobarokowy pałac. Był własnością Dulongów,
następnie rodu von Ohnesorge, a przed wojną Bnińskich. Pałac został zbudowany w 1899 roku dla
Willy Dulonga. Jest połoŜony w pobliŜu szosy Poznań-Łódź i cieszy się powodzeniem, szczególnie
wśród gości z grubszym portfelem, szukających komfortowego wypoczynku. Kilka lat temu
pałacowy park odtworzono, a pałac pieczołowicie odrestaurowano i zaadaptowano na hotel.
Otynkowana na jasny kolor bryła budynku była widoczna juŜ z daleka. Zatrzymałem wehikuł
w bezpiecznej odległości, aby nie rzucał się w oczy. Budowla była otoczona wysokimi, ponad
stuletnimi drzewami. Dalej rozciągał się teren rozległego parku. Za bramą wjazdową znajdował się
parking hotelowy. Wysłaliśmy Julię na rekonesans. Dziewczyna przeszła wzdłuŜ parkanu i, nie
dochodząc nawet do bramy, zawróciła do nas.
- Na parkingu stoi jakiś czarny, elegancki samochód. Wydaje mi się, Ŝe jest podobny do tego,
którego goniliśmy pod Włocławkiem. Ale ja nie znam się na markach samochodowych.
- Błąd. Detektyw musi znać się i na tym - powiedział szef i nakazał mi pójść tam razem z
dziewczyną.
Rzeczywiście, wśród kilku eleganckich samochodów stojących pod pałacem zobaczyłem
lśniące w słońcu auto Batury, pomyłkę wykluczały znane mi warszawskie znaki rejestracyjne.
Podszedłem z Julią do bramy wjazdowej i weszliśmy na teren pałacowej posesji. Rozglądając się
dyskretnie zauwaŜyłem kilka kamer słuŜących do monitoringu. Weszliśmy do wnętrza. Obszerny
hol był pusty. Piękne, marmurowe schody prowadziły na pierwsze piętro do hotelowych
apartamentów. Z prawej strony było wejście do restauracji, a po lewej szeroki kontuar hotelowej
recepcji.
- Czym mogę państwu słuŜyć? - zza kontuaru dobiegł nas głos recepcjonistki.
- Chcieliśmy tylko obejrzeć wnętrze. Jesteśmy tu po raz pierwszy, a duŜo dobrego słyszeliśmy
o waszym hotelu - zełgałem na poczekaniu.
- Miło to słyszeć, proszę pana. Zapraszamy do naszej restauracji. Dzisiaj serwujemy specjały
kuchni francuskiej. - powiedziała miła, młoda recepcjonistka.
- Jak tu elegancko, moglibyśmy tu zjeść obiad - powiedziała Julia, gdy na chwilę weszliśmy
do sali restauracyjnej.
- Jesteśmy tu słuŜbowo - syknąłem. - Wychodzimy, bo jeszcze zobaczy nas Batura.
- Jesteście okropni - odrzekła dziewczyna. - Tylko skarby wam w głowie, a ja juŜ umieram z
głodu.
Udając, Ŝe nie usłyszałem, wyszedłem na zewnątrz. Wróciliśmy do wehikułu i zdałem raport
szefowi. Julia oczywiście dodała od siebie opis restauracji z odpowiednim komentarzem. Ku memu
zdumieniu, pan Tomasz zarządził poszukanie jakiegoś obiektu gastronomicznego. Wyraźnie
faworyzował dziewczynę.
Po posiłku wróciliśmy do domu, Ŝeby spokojnie przygotować się do wieczornej eskapady.
Usiedliśmy w naszym pokoju, Ŝeby omówić plan działania. Gdy wyszedłem na chwilę do łazienki,
spotkałem po drodze Marka.
- Cześć, Mareczku - powitałem chłopca.
- Niech mnie pan tak nie nazywa - poprosił. - Nie jestem juŜ dzieckiem Tylko mama nie moŜe
tego zrozumieć.

50
- W porządku, będę pamiętał. Co porabiasz?
- Idę do siebie reperować czako.
- Jakie czako? - nie zrozumiałem w pierwszym momencie.
- No, ułańskie. To taka wysoka czapka wojskowa.
- A skąd ją wytrzasnąłeś?
- To rekwizyt Andrzeja, mojego kolegi. On dorabia sobie występując w inscenizacjach
wojskowych z okresu napoleońskiego, organizowanych w pałacowym parku. Chodźmy, pokaŜę je
panu.
Wszedłem do pokoju chłopca. Na stole leŜała wojskowa czapka, wykonana z czarnej pilśni,
ze sterczącą białą kitą i srebrnym inicjałem „N” umieszczonym nad daszkiem. Właśnie ten
emblemat był trochę naderwany i Marek miał go dokleić.
- Jutro wieczorem w pałacowym hotelu ma być jakiś zjazd „nadzianych” biznesmenów.
Zamówili imprezę w parku, połączoną z batalistyczną inscenizacją i pokazem fajerwerków. Andrzej
rano musiał gdzieś pojechać i poprosił mnie, Ŝebym mu zreperował tę czapkę.
- A skąd ten pomysł z napoleońskimi pokazami?
- Napoleon i jego czasy to „konik” właściciela hotelu. Na terenie parku w starym dworze
zorganizował Muzeum Epoki Napoleońskiej w miniaturze. Takie inscenizacje to źródło
dodatkowych dochodów.
Zostawiłem Marka z tubką kleju w ręce i wróciłem do naszego pokoju.
- Gdzie byłeś tak długo? - zapytał szef.
- W pokoju Marka. Pokazywał mi czako.
- Jakie czako?
Opowiedziałem o rozmowie z Markiem. W głowie zaczął mi świtać pewien pomysł. Ale
musiałem odłoŜyć to na później, poniewaŜ pan Tomasz powrócił do omawiania planu na dzisiejszy
wieczór.
Słońce wisiało juŜ nisko nad horyzontem, gdy wsiadaliśmy do wehikułu. Ruszyliśmy do P.
Szef wyjął komórkę i wystukał na klawiaturze numer telefonu rodziny W.
- Batury jeszcze u nich nie było - poinformował po zakończeniu rozmowy.
Do P. dojechaliśmy od innej strony niŜ poprzednio. JuŜ zmierzchało, gdy wjechałem na drogę
wiodącą przez środek wsi. Naprzeciwko wylotu ŜuŜlowej dróŜki prowadzącej do gospodarstwa
rodziny W. rosła gęsta kępa drzew i wysokich krzewów. Wjechałem w ich środek i wehikuł skrył
się wśród gałęzi. Julia została w samochodzie, a ja z szefem ukryłem się w wysokiej trawie rosnącej
na skraju zarośli. Robiło się coraz ciemniej, więc na wszelki wypadek zabrałem z wehikułu gogle
noktowizyjne.
- A moŜe do tego gospodarstwa moŜna dojechać i od innej strony? - pomyślałem głośno.
- Poczekaj, pójdę do wozu i zadzwonię jeszcze raz do tych ludzi.
- To jedyny dojazd - szef powiedział po powrocie. - Z pozostałych stron są pola, a polną
miedzą nie przejadą BMW.
Czas mijał powoli, Na wschodzie niebo było juŜ prawie granatowe, tylko nad zachodnim
horyzontem widniał jeszcze ciemnoczerwony pas. Rogalik księŜyca srebrzył się juŜ na
nieboskłonie, a nad naszymi głowami rozpostarła się misterna, delikatnie migocząca siatka gwiazd.
Nad pobliskimi łąkami podniosły się siwe pasma wieczornych mgieł. Nadlatywał stamtąd głośny
rechot Ŝabich kapel, a kilka metrów od nas popiskiwał w gałęziach jakiś ptak.
Ruch na wiejskiej drodze praktycznie zamarł. Siedzieliśmy w chaszczach pół godziny, a

51
przejechał po niej jedynie jakiś rowerzysta i nieoświetlony traktor z przyczepą. Minęło kolejne pół
godziny. Julia dwa razy juŜ podpełzała do naszego stanowiska znudzona oczekiwaniem. Spojrzałem
na fosforyzujące wskazówki zegarka, dochodziła dwudziesta druga.
- Chyba juŜ dzisiaj nie przyjadą - odezwałem się.
- Obawiam się, Ŝe w ogóle nie mieli takiego zamiaru.
- Myśli pan, Ŝe wypoŜyczyli te dokumenty „na wieczne nieoddanie”?
- MoŜe je odeślą po wykorzystaniu. Wiedzą o naszym zainteresowaniu tą sprawą. Nie chcą
zatem, abyśmy i my mieli dostęp do tych papierów.
Na wszelki wypadek odczekaliśmy jeszcze kwadrans, a potem wróciliśmy na kwaterę.

52
ROZDZIAŁ SZÓSTY

ZOSTAJĘ GRENADIEREM • WIZYTA W POKOJU BATURY • POśÓŁKŁE ŁUPY •


ZNIKNIĘCIE JULII • DOMEK NAD JEZIOREM • ZOSTAJĘ GÓRNIKIEM • NA
WOLNOŚCI

Następnego dnia przy śniadaniu odbyliśmy naradę.


- Nie wiadomo, czy w dokumencie, który wpadł w ręce Batury, znajdują się jakieś
wskazówki. Ale nie moŜna tego wykluczyć. Dlatego powinniśmy dotrzeć do tych papierów -
rozpoczął pan Tomasz.
- Ale jak? - zapytała Julia.
- Dobrowolnie nam nie da - stwierdziłem. - Trzeba je po prostu wykraść.
- Wiesz, Ŝe nie pochwalam takich metod - szef powiedział z przyganą.
- Sam pan wczoraj przyznał, Ŝe Jerzy ma nad nami przewagę. Nie mamy zatem czasu do
stracenia.
- A jak chcesz to zrobić? Hotel jest dobrze strzeŜony.
- Mam pewien plan. Zaraz go przedstawię. Tylko muszę najpierw porozmawiać z Markiem.
Chyba jeszcze jest.
Chłopak nie wyszedł jeszcze do szkoły. Nie zdradzając do końca celu całej akcji,
przedstawiłem mu swój pomysł i poprosiłem, Ŝeby mnie skontaktował z Andrzejem. Markowi aŜ
się oczy zaświeciły, gdy usłyszał, Ŝe moŜe pomóc przy organizacji prawdziwej detektywistycznej
akcji. Po chwili pobiegł do kolegi.
Wróciłem do jadalni i przedstawiłem swój plan. Pan Tomasz po chwili wahania zaakceptował
mój pomysł. Gorzej było z Julią, bo dla niej miałem specjalne zadanie. Nie było moŜe zbyt
niebezpieczne, tak mi się wtedy wydawało, ale wymagało od dziewczyny umiejętności aktorskich.
Gdy usłyszała, jaką rolę ma odegrać, oczywiście ostro zaprotestowała. Ale szef uciął krótko temat,
mówiąc, Ŝe dla dobra sprawy musi się poświęcić.
Po śniadaniu wsiedliśmy do wehikułu i pojechaliśmy do Jarocina na zakupy. Na szczęście był
tam sklep z damskimi „niezbędnikami”, w którym kupiliśmy Julii blond perukę. OdgraŜała się, Ŝe
jej nie załoŜy, ale uległa na wyraźne polecenie szefa. Wyglądała w niej jak szałowa sex-bomba.
Zaprowadziliśmy ją do manikiurzystki, gdzie zrobiono jej ostry makijaŜ, a na paznokcie
przyklejono długie, fioletowe tipsy. Uczyniło to z Julii powabną tygrysicę, której nie mogło się
oprzeć Ŝadne męskie oko. Muszę się przyznać, Ŝe zmieniona Julia i na mnie zrobiła duŜe wraŜenie.
Wyglądała prawie jak Marylin Monroe.
- Czy moŜe pan się nie gapić na mnie w ten sposób? - zapytała zirytowana. - Mnie to krępuje.
Mam dosyć pańskich pomysłów! Jak spojrzę w lustro, pewnie zemdleję.
- Panno Julio, naprawdę wygląda pani bardzo atrakcyjnie - powiedział szef i tym
komplementem trochę załagodził wzburzenie dziewczyny.
- Ale po co ta maskarada?
- PrzecieŜ juŜ mówiłem - odparłem niewzruszony. - Musi pani oczarować swym wyglądem
Baturę i jego kompana podczas wieczornej imprezy w pałacowym parku. Czy ma pani ze sobą jakiś
strój pasujący na taką imprezę?
- MoŜe coś znajdę - odrzekła zrezygnowanym głosem.
Przygotowania zajęły nam sporo czasu, toteŜ zgłodnieliśmy. Znaleźliśmy więc tanią

53
restaurację i zjedliśmy smaczny obiad złoŜony z regionalnych dań.
Po powrocie na kwaterę od razu poszedłem do pokoju Marka. Andrzej czekał juŜ tam na
mnie. Miał na oko dwadzieścia parę lat, ciemne kędzierzawe włosy i wąsy, które na wzór starego,
napoleońskiego wiarusa podkręcał na końcach. Siedział przy stole, zajęty polerowaniem lufy repliki
długiego karabinu, jakiego uŜywali piechurzy na początku XIX wieku.
Marek dokonał prezentacji i przeszliśmy od razu na „ty”. Andrzej okazał się bardzo
sympatycznym młodzieńcem Gdy w paru słowach wyłuszczyłem mu o co chodzi, powiedział
krótko:
- Nie ma sprawy. Mam ze sobą uniform rosyjskiego piechura. Przymierz, czy pasuje.
Na łóŜku pod oknem czekał na mnie mundur składający się z kurtki z zielonego wełnianego
sukna z kołnierzem w formie stójki i z czarnych spodni z białym lampasem. Do tego dochodziła
wysoka, sztywna, cylindrycznego kształtu czapka, wysokie buty oraz szeroki pas z ładownicami i
dwoma paskami, które otaczając ramiona krzyŜowały się na piersiach. Mundur pasował na mnie
całkiem nieźle. Gdy załoŜyłem wszystko i wziąwszy karabin do ręki, poszedłem przejrzeć się w
długim lustrze w korytarzu, zobaczyłem przed sobą prawdziwego rosyjskiego piechura z bitwy pod
Borodino. Na mój głos w korytarzu pojawili się szef i Julia AŜ oniemieli na mój widok.
- Skąd wytrzasnąłeś taką bombową babkę - zapytał Andrzej, gdy po przymiarce zdejmowałem
mundur. Miał go zabrać z powrotem na wieczorny spektakl.
- Prawda, Ŝe niezła? - potwierdziłem. - To nasza współpracownica, teŜ będzie miała
wieczorem pewne zadanie operacyjne.
Uzgodniłem jeszcze z Andrzejem miejsce i czas spotkania. Poprosiłem Marka, aby pojechał
przed hotelowy pałac i zajął tam stanowisko w celu obserwacji ruchów Batury. Opisałem chłopcu
samochód Jerzego i uzbroiłem go w mój telefon komórkowy. Potem jeszcze raz, juŜ szczegółowo,
omówiliśmy z szefem i Julią przebieg akcji i role kaŜdego z nas.
Było parę minut po osiemnastej, gdy wyruszyliśmy do pałacu. UŜywając komórki szefa
połączyłem się z Markiem.
- Panie Pawle, ten pański ptaszek wyjechał gdzieś o 17.10, ale parę minut temu wrócił i
wszedł do pałacu - zameldował chłopiec.
- Sam?
- Nie, razem z tym rudym, którego pan mi opisał.
Wyglądało więc na to, Ŝe Batura będzie obecny na widowisku. Jadąc obejrzałem jeszcze raz
we wstecznym lusterku Julię. W niczym nie przypomniała „oryginału”, teraz naprawdę było na co,
przepraszam, na kogo popatrzeć.
Zaparkowałem w głębi małej uliczki vis-a-vis bramy wjazdowej. Po chwili z krzaków
wychynął Marek. Udział w akcji bardzo mu się spodobał, toteŜ na moją uwagę, Ŝe powinien wracać
do domu i odrabiać lekcje, zrobił nieszczęśliwą minę. Stanęło na tym, Ŝe szef skontaktuje się z
panią Marią i jeśli ona pozwoli, chłopiec zostanie z panem Tomaszem „na posterunku
obserwacyjnym.”
Po kwadransie pod bramę wjazdową podjechał stary autokar z ekipą „aktorską”. Dostrzegłem
Andrzeja. Gdy zaczęli wnosić przez bramę jakieś rekwizyty, wysłaliśmy Julię, aby korzystając z
powstałego zamieszania weszła na teren i dostała się do restauracji.
Podszedłem do Andrzeja. Zobaczywszy mnie z luku bagaŜowego, wyjął jakąś duŜą torbę i
wręczył mi ją. Wmieszani w grupę statystów weszliśmy na teren pałacowego parku.
- Czy masz jakieś znajomości w recepcji hotelowej? - zapytałem półgłosem. - Musimy ustalić,

54
w którym pokoju mieszka Batura.
- Da się zrobić, ale najpierw musimy się zainstalować - odpowiedział.
Parkowymi alejkami obeszliśmy pałac dokoła. Po drugiej stronie roztaczał się szeroki teren
parku. Kilkadziesiąt metrów dalej był staw otoczony wysokimi drzewami. Na trawnikach przy
pałacu pracownicy hotelu przygotowywali teren, na którym miała się odbyć impreza Rozstawiali
namioty, ustawiali długie drewniane stoły, ławy i podest dla orkiestry. Od stanowiska z grillem
dolatywały juŜ smakowite zapachy pieczonego mięsa.
Szeroką alejką doszliśmy do dalszej części parku. Za wiekowymi kasztanowcami widniał
stary dwór. Na małym dziedzińcu kilku „aktorów” czyściło wyciorami lufy dwóch małych armat,
które miały być uŜyte w czasie pokazu. Weszliśmy do wnętrza. W jednym z bocznych pomieszczeń
na duŜych stołach leŜały rekwizyty. Mundury polskich szwoleŜerów, polskich piechurów z okresu
Księstwa Warszawskiego oraz napoleońskich i pruskich kawalerzystów i piechurów. Na półkach
pod ścianami były rozłoŜone kopie szabel, karabinów, plecaków, ładownic i tym podobnego sprzętu
wojskowego. Andrzej wskazał mi mój rosyjski mundur. Gdy go zakładałem, wyjaśnił, Ŝe wezmę
udział w scenie starcia polskiej piechoty z piechurami rosyjskimi. Mieliśmy zrobić pokaz palby
karabinowej. Pokazał mi, jak posługiwać się karabinem. Andrzej miał występować w tym samym
oddziale grenadierów, więc w razie czego miałem wzorować się na nim. wyszedł na zewnątrz.
Widziałem, Ŝe część „aktorów” załoŜywszy mundury wychodzi na zewnątrz; był to znak, Ŝe pokazy
się rozpoczęły. Zgodnie z moim planem pełna zmiana wyglądu była ze wszech miar wskazana.
Zatem od pruskiego fizyliera, który trzymał pieczę nad przyborami charakteryzatorskimi
wypoŜyczyłem czarne wąsy. Po ich przyklejeniu, w wysokiej, Ŝołnierskiej czapie byłem nie do
rozpoznania.
- Ten twój Batura mieszka w pokoju 22, a ten drugi w 23 - Andrzej poinformował mnie po
powrocie
- Super! NaleŜy ci się medal - pochwaliłem go.
- Lepiej butelka szampana, obiecałem jedną Kryśce, która ma dyŜur w recepcji. No, ale
bierzmy się do roboty. Nasz pokaz zaczyna się za dwadzieścia minut Znasz musztrę wojskową?
- JakŜeby nie. Pół roku spędziłem na placu ćwiczeń, słuŜąc w „czerwonych beretach”. Kapral
Kapusta aŜ gardło zdarł na wylot, Ŝeby nauczyć nas kroku marszowego.
- Fiuu, nieźle - Andrzej wyraził swój podziw, usłyszawszy, gdzie słuŜyłem w wojsku.
Jako oddział rosyjskiej piechoty, liczący dwudziestu chłopa, wyszliśmy na zewnątrz i
uformowaliśmy czworobok. Prowadzeni przez jakiegoś blondyna przebranego za oficera, dziarskim
krokiem marszowym posuwaliśmy się alejką biegnącą wokół stawu. Drobiny Ŝwiru pryskały spod
naszych podkutych butów. Gdy zbliŜaliśmy się do terenu przedstawienia, zobaczyłem kilkadziesiąt
elegancko ubranych osób obserwujących rozgrywające się przed nimi batalistyczne widowisko. Na
placu stał oddział polskich piechurów, a kilka metrów dalej były ustawione dwie armaty, wokół
których kręciło się kilku kanonierów. Dowodził nimi oficer siedzący na karym koniu. Gdy
zbliŜyliśmy się, oficer wskazał nasz oddział ostrzem szabli i wydał krótką komendę. Kanonierzy
przyłoŜyli Ŝarzące się lonty, z otworów luf bluznęły języki ognia, a powietrze rozdarł głośny huk
salwy. Nasz oficer zatrzymał się, szablą wskazał wroga i krzyknął:
- Oddział! Stój! Salwą...!
Nasz pierwszy szereg przyklęknął, wycelował karabiny i odciągnął kurki. To samo zrobił
drugi, w pozycji stojącej.
- Pal! - krzyknął oficer i z luf trysnęły stróŜki ognia, a chwilową ciszę rozdarła trochę

55
nieregularna salwa.
To samo robił oddział naszych przeciwników, toteŜ po kilku minutach cały plac zasnuły kłęby
prochowego dymu. Nasze pierwsze dwa szeregi sprawnie rozsunęły się na boki i teraz ja oraz
stojący obok mnie Ŝołnierze, przyklękliśmy mierząc do „wroga”. Po komendzie „Pal!” pociągnąłem
za cyngiel. Karabin naładowany był oczywiście „ślepym” ładunkiem, ale miał duŜy odrzut i kolba
dała mi solidnego „kopa”. Oficer dał rozkaz do dalszego marszu. Tymczasem po przeciwnej stronie
kanonierzy załadowali armaty i znowu rozległ się ogłuszający huk wystrzałów.
Maszerując spojrzałem w kierunku gromadki gości siedzących przy stołach. Ku memu
zadowoleniu, blond kolor „nowych” włosów Julii sąsiadował z miedzianą barwą fryzury Rudzielca.
Jerzy siedział naprzeciwko dziewczyny. Cała trójka stukała się poufale kieliszkami z szampanem.
Chmura prochowego dymu rosła coraz bardziej. Leciutki podmuch wiatru spychał ją w
kierunku pałacu. ZbliŜyliśmy się jeszcze bardziej do budynku. Gdy nasz oficer wydał komendę:
„Na bagnety!” i moi towarzysze rzucili się do przodu z okrzykiem: „hurraaa!”, wykorzystałem
prochową chmurę dosłownie jako zasłonę dymną i skoczyłem szybko w bok, w kierunku otwartych
drzwi sali restauracyjnej. Zajrzałem do środka, na szczęście wszyscy oglądali pokaz, a kelnerzy
korzystając z przerwy, siedzieli na zapleczu. Szybko przeszedłem przez salę i zajrzałem do holu.
Był pusty, jedynie recepcjonistka siedziała za kontuarem zajęta lekturą jakiejś ksiąŜki Szybko
przemknąłem w kierunku schodów.
Dotarłem na pierwsze piętro. Na korytarzu nikogo nie było. Odszukałem drzwi z numerem
22. Były za zakrętem na końcu korytarza, Z jednej z ładownic wyjąłem lateksowe rękawiczki i
zestaw wytrychów. Nabyta w wojsku umiejętność przydała mi się po raz kolejny. Prosty hotelowy
zamek nie opierał się długo, po chwili drzwi były otwarte. Wszedłem do przestronnego, gustownie
umeblowanego pokoju. Zamknąłem za sobą drzwi na zasuwę i rozejrzałem się dookoła. Zacząłem
poszukiwania od nocnej szafki, ale były w niej tylko jakieś osobiste szpargały. Na szafce leŜały
gazety i trochę papierów, ale nie było tam dokumentów, których szukałem. Na drugi ogień poszła
wysoka szafa ubraniowa. Miałem szczęście, bo na spodzie, zasłonięta nieco przez wiszące ubrania
stała średniej wielkości walizka. Była zamknięta na zamek, ale otwarcie go zajęło mi tylko parę
sekund. Na wierzchu leŜały świeŜe koszule, parę innych ubrań i trochę bielizny. Ale pod spodem
znalazłem to czego szukałem. Zobaczyłem poŜółkły ze starości, nieco pomięty arkusz papieru
zapisany ręcznym, kaligraficznym pismem. Razem z nim leŜała stara mapa z pozawijanymi rogami.
Miałem juŜ włoŜyć papiery do mojego Ŝołnierskiego plecaka, gdy usłyszałem odgłos kroków, a po
chwili szczęk otwieranego zamka. Niewiele myśląc złapałem papiery i karabin, po czym wlazłem
szybko do szafy. Z tym ostatnim miałem spory kłopot. Razem z bagnetem karabin miał z metr
sześćdziesiąt długości. Przymknąłem drzwi i ukryłem się za ubraniami, zostawiając wąską szparę.
Zobaczyłem przez nią Jerzego wchodzącego do pokoju. Był w dobrym nastroju, pogwizdywał pod
nosem. Przez chwilę szukał czegoś w szufladzie szafki. Potem wyciągnął telefon komórkowy i
wystukał jakiś numer.
- Cześć. Co nowego? - powiedział po niemiecku.
Przez chwilę słuchał. Coś go mocno zdenerwowało, bo nagle wybuchnął.
- I ten dureń pozwolił mu zniknąć?! Powiedz, Ŝe ma tamtego wykopać nawet spod ziemi!
Jego i ten obraz! - po chwili ochłonął nieco i dodał: - U nas nadal nic. Pojutrze wracamy.
Zadzwonię do ciebie rano. Pa.
Jerzy wstał z fotela i podszedł do szafy. Otworzył drzwi i pochylił się, Ŝeby coś wyjąć. Nie
było chwili do stracenia. Szybkim ruchem podniosłem karabin do góry i bokiem kolby zdzieliłem

56
Jerzego po głowie. Uderzenie było na tyle silne, Ŝe zwalił się na podłogę z cichym jękiem.
Wyskoczyłem i szybko sprawdziłem, czy oddycha wrzuciłem papiery do plecaka i wybiegłem z
pokoju. Na szczęście korytarz i schody były nadal puste. Schylony przemknąłem u stóp lady
recepcyjnej i wpadłem do restauracji. Przebiegłem przez salę. Na dziedzińcu nadal trwała walka.
Mój oddział został wzmocniony przez kilkunastu piechurów i na środku placu kłębił się spory tłum
walczących na bagnety. Armatnia kanonada trwała nadal. Wmieszałem się w tłum walczących.
Powstałe zamieszanie wykorzystałem do przedostania się moŜliwie najbliŜej Julii. Zacząłem dawać
jej znaki, Ŝeby się juŜ stamtąd zabierała, ale niestety, dziewczyna siedząc do mnie bokiem, nic nie
widziała. Zawołałem ją raz i drugi, ale zgiełk bitewny tłumił mój głos. Czas naglił. Nie namyślając
się długo, podbiegłem do Julii i ku kompletnemu zaskoczeniu Rudzielca pociągnąłem ją
energicznie za sobą. Uciekaliśmy alejką dokoła pałacu.
- Niech się pani pospieszy! - poganiałem.
Nie było to łatwe. Dziewczyna miała na nogach pantofle na wysokich obcasach, a kilka
wypitych drinków dodatkowo spowalniało jej ruchy. Kazałem jej więc zdjąć buty i nie zwaŜając na
piski dziewczyny spowodowane ostrym Ŝwirem alejki, jeszcze mocniej pociągnąłem ją za sobą.
StraŜnik siedzący przy bramie zbaraniał na nasz widok.
- Stój pan! - zawołał próbując zastawić mi drogę.
Wpadłem na niego w pełnym biegu. Facet potoczył się na ziemię. Pędem przebiegliśmy przez
ulicę. Szef i Marek siedzieli w wehikule.
- Pryskamy stąd! - zawołałem wrzucając Ŝołnierską czapkę i karabin do bagaŜnika. Plecak ze
zdobytymi dokumentami dla pewności wcisnąłem szefowi do rąk.
Ruszyłem z piskiem opon. Aby zmylić ewentualny pościg, pojechałem szosą w stronę
przeciwną niŜ nasza kwatera Przez długą chwilę spoglądałem we wsteczne lusterko. Na szczęście
nikt nas nie gonił. Julia ze łzami w oczach oglądała swoje poobcierane stopy.
- Jest pan sadystą panie Pawle - krzyczała do mnie popiskując z bólu. - Mam juŜ tego dość!
Najpierw mi pan kaŜe zadawać się z tymi gangsterami, a potem zmusza do szaleńczej ucieczki.
Całe stopy mam we krwi.
- Przepraszam. Nie przewidziałem, Ŝe Batura nagle wróci do w pokoju. W tej sytuacji
musieliśmy się stamtąd szybko upłynnić. Nawet nie wyobraŜa sobie pani, do czego on jest zdolny.
- Paweł ma rację - poparł mnie szef. - Batura naprawdę jest niebezpieczny.
- Niech pani nie płacze, pani Julio. Prawdziwy detektyw tego nie robi - wtrącił się do
rozmowy Marek.
- Cicho bądź, smarkaczu! - Julia syknęła na chłopca. Była rozŜalona na cały świat
Jechałem ze sporą prędkością chcąc szybko oddalić się od pałacu. Po przejechaniu kilku
kilometrów zjechałem z szosy w lewo i bocznymi drogami dotarliśmy do naszej kwatery. Poszliśmy
do pokoju. Szef zabrał się do oglądania wyjętych z plecaka dokumentów, ja zdjąłem mundur i
wziąłem szybki prysznic, a Julia siedząc na łóŜku i jęcząc polewała sobie stopy wodą utlenioną
przyniesioną przez Marka.
Pół godzinny później pojawił się Andrzej.
- Ale zadyma! - zawołał od progu. - Zaraz po tym jak uciekliście, ten wasz Batura ze swym
kompanem ruszyli samochodem w pościg. Co ty im, Pawle, zrobiłeś, Ŝe byli tacy wściekli?
- Zabrałem im to, co do nich nie naleŜało - odparłem wymijająco.
- A moŜe raczej im to zwędziłem...? - wtrąciła złośliwie Julia.
- Szefie, proszę, Ŝeby mnie tu nie obraŜano. MoŜe to nie zostało zrobione w pełni uczciwie,

57
ale zdobyliśmy w ten sposób coś, czego nie oddano by nam dobrowolnie - powiedziałem z
udawanym oburzeniem. Odwróciwszy się do Andrzeja wyciągnąłem do niego dłoń w geście
podziękowania.
- Nie wiem, jak ci dziękować. Bez twojej pomocy nie udałoby się to nam.
- Drobiazg, zrobiłem to dla Marka. Lubię tego chłopaka - odpowiedział skromnie.
- Czy aby on nie będzie miał problemów z naszego powodu? - zapytała Julia po wyjściu
Andrzej a.
- Nie sądzę, przecieŜ Batura nie zawiadomi policji. Zawsze stara się trzymać od niej z daleka
- odrzekł szef.
Pochyliliśmy się nad rozłoŜonymi na stole dokumentami.
- To list napisany przez przodka rodziny W., który przyjął w swe progi starego szlachcica,
straŜnika regaliów - powiedział pan Tomasz. - Niestety, wskazówka dotycząca miejsca ukrycia
skarbów jest bardzo lakoniczna. Mówi o jakimś miejscu połoŜonym w takiej to a takiej odległości
od cmentarnego muru. Ilość takich potencjalnych miejsc jest tak duŜa, Ŝe poszukiwania zajęłyby
nam kilka miesięcy. Pewną szansę widzę jedynie w tym ledwo widocznym zapisku na marginesie-
powiedział szef podając mi szkło powiększające.
W prawym dolnym rogu listu widniał mocno zamazany zapisek zrobiony kopiowym
ołówkiem. Papier musiał w przeszłości leŜeć w wilgoci, wskutek czego litery się rozlały. Przez lupę
z trudnością moŜna było odcyfrować ledwo czytelne małe fragmenty słów: „podo...gro...”. Potem
była fioletowa plamą a następnie fragmenty wyrazów: „...inn...” oraz „...kich”. Dalej tekst był juŜ
kompletnie „rozlany”. Mapa z kolei okazała się powojenną dwusetką z lat sześćdziesiątych
obejmującą województwo poznańskie. ZauwaŜyliśmy, Ŝe kilka miejscowości w okolicach W. było
skreślonych ołówkiem.
- Ładna łamigłówka - zauwaŜyła Julia.
- Niestety - przytaknął pan Tomasz - MoŜe uda się go trochę obrobić komputerowo, bo w tej
postaci cięŜko będzie cokolwiek odcyfrować. Pawle, sfotografuj dla nas te papiery. Pojedziemy do
rodziny W., aby im to oddać.
Poszedłem do wehikułu po aparat polaroida i cyfrówkę, które woziliśmy ze sobą. Zjedliśmy
kolację i wyruszyliśmy do P.
Następnego dnia wczesnym rankiem zastukałem do drzwi pokoju Julii.
- Panno Julio! Pobudka! Pora na śniadanie! Jesteśmy z panem Tomaszem bardzo głodni! -
zawołałem słodkim głosem.
- Jak jesteście głodni, to sobie je zróbcie! - odpowiedziała zaspana.
- Panno Julio.... - chciałem ponowić prośbę, ale w tym momencie w zamknięte drzwi łupnął
rzucony pantofel. Potem nastąpiła cisza. Wyglądało na to, Ŝe nasza koleŜanka zapadła z powrotem
w sen.
Godzinę później siedzieliśmy w naszym pokoju nad zdjęciami listu i starej mapy.
- Pawle, zajmiesz się analizą tych zdjęć - polecił mi szef - a ja zawiozę pannę Julię do pałacu.
Pani zadaniem będzie obserwacja ruchów Batury - powiedział zwracając się do dziewczyny. - Cały
czas proszę mieć włączoną komórkę. Jeśli zauwaŜy pani coś podejrzanego, proszę dzwonić do
Pawła. Ja pojadę do Jarocina pogrzebać w archiwum powiatowym i w archiwum dekanatu
kościelnego.
Przed ich wyjazdem zabrałem z wehikułu naszego laptopa. Zaparzyłem sobie kubek zielonej
herbaty. Z pokoju wziąłem cyfrowy aparat fotograficzny i usadowiłem się przy stole w jadalni.

58
Przez uchylone okno do pokoju wpadał ciepły wiatr przynosząc aromat rozgrzanych słońcem
owocowych drzew. Herbata miło rozgrzewała ciało, rozlewając w nim delikatne uczucie
odpręŜenia.
Połączyłem kablem aparat z laptopem. Włączyłem odpowiedni program graficzny i wgrałem
do pamięci pliki z cyfrowym zapisem zdjęć listu i mapy. Na pierwszy ogień wziąłem list.
Wystukałem na klawiaturze odpowiednią komendę. Na ekranie pojawił się widok arkusza listu w
duŜym powiększeniu. Obejrzałem cały tekst. Potem skupiłem się na obrzeŜach papieru, wreszcie
dojechałem do miejsca w którym był zamazany dopisek autorstwa Józefa W. Zrobiłem jeszcze
większe powiększenie w miejscu, gdzie znajdowały się resztki widocznych słów. Zmniejszyłem
powiększenie, natomiast maksymalnie zwiększyłem kontrast. Fioletowa plama ściemniała, na
ekranie pojawiły się w kilku miejscach jeszcze ciemniejsze, nieregularne plamy, gdzie cząsteczki
celulozy zatrzymały więcej kopiowego barwnika. Wystukałem na klawiaturze komendę inicjującą
specjalny program, który otrzymaliśmy „po koleŜeńsku” z laboratorium kryminalistyki Komendy
Główniej Policji. Jeszcze bardziej pomniejszyłem obraz. Zaledwie w jednym miejscu plamy
utworzyły niewyraźną literę: „t”. Nic to niestety nie dawało. Tekst był do tego stopnia zniszczony,
te to elektroniczne cudo nie było w stanie odcyfrować nic więcej.
Zadzwonił mój telefon komórkowy.
- Udało ci się coś odczytać? - w słuchawce zabrzmiał głos szefa.
- W liście niestety nic, kompletna klapa. Tekst jest zbyt mocno zatarty.
- Próbuj dalej. MoŜe z mapą powiedzie ci się lepiej.
Czas mijał. Zrobiłem sobie nową porcję herbaty. Zająłem się teraz obrazem mapy. Ze
względu na wielkość, jej ogląd zajął mi nieporównanie więcej czasu. Niestety i tu nie dokonałem
Ŝadnych odkryć. Było tam sporo plam, jakichś znaczków, śladów po wiecznym piórze i ołówku.
Ale oprócz tych kilku skreśleń nazw miejscowości nie znalazłem nic dla nas interesującego.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła juŜ trzynasta. Trochę zdziwiony, Ŝe Julia jeszcze ani razu
nie zadzwoniła, wystukałem jej numer. Telefon był wyłączony. „Co u licha, przecieŜ miała być »na
nasłuchu«” - pomyślałem z niepokojem. Zadzwoniłem do szefa. Okazało się, Ŝe i do niego się nie
odzywała. Zaniepokoiłem się jeszcze bardziej, toteŜ gdy kwadrans później wrócił ze szkoły Marek,
poprosiłem go, aby wskoczył na rower i pojechał do pałacu sprawdzić, co dzieje się z dziewczyną.
Chłopiec wrócił po dwudziestu minutach zziajany ze zmęczenia.
- Pani Julii tam nie ma! - rzucił od progu.
- Pewnie się dobrze ukryła i dlatego jej nie odnalazłeś.
- A skąd! - Marek zawołał z oburzeniem. - Dwa razy objechałem cały teren dokoła, a w
tamtych krzakach znalazłem to...
W dłoni chłopca zobaczyłem telefon komórkowy. Była to niebieska nokia. Taki sam aparat
miała Julia. Miał pęknięty ekran. śeby upewnić się, Ŝe to rzeczywiście własność dziewczyny
zadzwoniłem do znajomego, który pracował w sieci, z której korzystała Julia. Podałem mu numer
fabryczny aparatu oraz numer komórkowy dziewczyny i poprosiłem o sprawdzenie. Kumpel trochę
się wzbraniał, powołując się na ustawę o ochronie danych osobowych, ale w końcu uległ.
Oddzwonił po kilku minutach. Niestety, był to aparat Julii. Dziewczynie mogło zdarzyć się coś
złego. Zadzwoniłem do szefa.
- Jedź tam zaraz i dowiedz się, gdzie jest Batura. Ja jeszcze muszę zajrzeć tu w jedno miejsce
- zakomenderował pan Tomasz.
Marek poŜyczył mi rower ojca i popedałowaliśmy co tchu. Dyskretnie zajechaliśmy w zarośla

59
przed wjazdem. Poprosiłem chłopca Ŝeby rozejrzał się jeszcze w poszukiwaniu dalszych śladów, a
sam poszedłem do pałacu. Na szczęście w recepcji siedziała inna recepcjonistka niŜ za pierwszym
razem. Przedstawiłem się jako znajomy Jerzego i Rudzielca.
- Obaj panowie wyjechali jakąś godzinę temu - poinformowała.
Moje obawy wzmogły się jeszcze bardziej.
- A czy nie było tu przypadkiem mojej koleŜanki? - opisałem Julię. - Mieliśmy się tu spotkać
we trójkę.
- Owszem, taka pani tu była. Wyjechali we trójkę.
Opuszczając teren zagadnąłem straŜnika przy bramie wjazdowej.
- Dzień dobry. Czy wiedział pan jakąś godzinę temu wyjeŜdŜającego stąd gościa hotelowego,
który jeździ takim granatowym BMW.
- A jakŜeby nie, pewnie Ŝe widziałem. - odpowiedział. - A kim pan jest, Ŝe o to pyta? - okazał
nieufność.
- Znajomym tego pana. Miałem go tu odwiedzić - skłamałem na poczekaniu.
- Pan Batura to bardzo wytworny i elegancki gość. Kilka razy dał mi napiwek.
- A zauwaŜył pan, w którą stronę pojechał?
- Pojechali - poprawił mnie. - W samochodzie siedział takŜe ten jego rudy kolega i jakaś
elegancka pani. Pojechali drogą na Kalisz.
Podziękowałem i szybko wróciłem do Marka.
- Niech pan spojrzy na te ślady kół - powiedział chłopiec.
Od asfaltu szosy do zarośli prowadziła gruntowa dróŜka. Ziemia była tu miękka i widniały na
niej świeŜe ślady opon samochodowych.
- Zbyt szeroki rozstaw kół jak na zwykły samochód. To był samochód terenowy. Poznaję
charakterystyczną rzeźbę bieŜnika - powiedziałem do chłopca.
ŚcieŜka biegła w zaroślach, przez co ta część terenu była niewidoczna z szosy.
- To tu znalazłem tę komórkę. LeŜała w wysokiej trawie.
Pochyliłem się obserwując uwaŜnie podłoŜe. Trawa w tym miejscu była mocno podeptana.
- Wygląda na to, Ŝe Julia została uprowadzona. Tylko jak ją namierzyli? Miała obserwować
pałac nie wychodząc z tych krzaków.
Wróciliśmy w stronę szosy.
- Nie będziemy na razie zawiadamiać policji - zadecydowałem. - Wersja porwania jest
najbardziej prawdopodobną ale nie mamy na to dowodów.
Wyjąłem z kieszeni mapę okolicy.
- Gdzie w tych stronach są jakieś ustronne, nie rzucające się w oczy miejsca? Jakieś
pensjonaty, kempingi lub coś w tym rodzaju? Gdzie na ich miejscu ukryłbyś Julię?
- Niedaleko stąd jest pensjonat „Raj”, a parę kilometrów na południe jest jezioro, a nad nim
prywatny kemping.
- Gdzie dokładnie?
Chłopak wskazał mi to miejsce na mapie.
- W tym pensjonacie byliśmy po przyjeździe. Wątpliwe, Ŝeby ją tam ukryli, ale sprawdzić
trzeba. Pojedź tam, proszę. Jako miejscowy mniej będziesz rzucał się w oczy. Potem wróć do domu
i zadzwoń do mnie albo do pana Tomasza - poprosiłem. - Ja pojadę sprawdzić ten kemping.
- Jasne-krzyknął wskakując na rower.
Zrobiłem to samo i wyjechałem na szosę. Skręciłem na Kalisz Po niecałym kilometrze

60
dotarłem do bocznej drogi prowadzącej nad jezioro. Droga wiodła na północ początkowo wśród
łąk, potem był sosnowy las. Po pewnym czasie po lewej stronie miedzy rzedniejącymi drzewami
zaczęła przebłyskiwać srebrzysta tafla jeziora. Kilkaset metrów dalej zaczynał się teren kempingu
otoczony metalową siatką. Między wysokimi, starymi sosnami stały drewniane domki. Kilka z nich
było zamieszkanych. Przy paru stały samochody osobowe, ale nie było tam ani BMW Batury, ani
terenówki Rudzielca.
Podjechałem do bramy wjazdowej. Podchodząc do stróŜówki uwaŜnie spojrzałem na
nawierzchnię drogi. Na miękkiej ziemi były widoczne ślady szerokich opon podobne do tych, które
odkryliśmy w zaroślach przed pałacem.
- Dzień dobry. Szukam znajomego. Jeździ srebrnym subaru, takim duŜym samochodem
terenowym. Nie było tu takiego? - zagadnąłem męŜczyznę siedzącego w stróŜówce.
- A jak wygląda ten pański znajomy? - recepcjonista okazał się być dociekliwym
- Rudy, średniego wzrostu, po trzydziestce, trochę utyka na nogę - opisałem wygląd
Rudzielca.
- MoŜe i był.
- A czy była z nim jakaś kobieta?
- Jakaś siedziała z tyłu. Ale jej się nie przyjrzałem, pamiętam tylko, Ŝe miała okulary.
- To nie zatrzymali się tutaj? - indagowałem dalej.
- Nie, ten facet pokręcił się tylko trochę po terenie i odjechali.
- Dawno?
- Z półtorej godziny temu.
- A w którą stronę?
- WzdłuŜ jeziora- wskazał ręką kierunek.
Wskoczyłem na rower. Za terenem ośrodka asfalt się skończył. Dalej prowadziła piaszczysta
leśna droga. Po lewej ciągnął się sosnowy zagajnik, po prawej wysokopienny las. Po
kilkudziesięciu metrach wzdłuŜ drogi zaczęło się ciągnąć ogrodzenie z drucianej siatki, a wśród
sosen zaczęły pojawiać się domki letniskowe. Jechałem powoli, Ŝeby nie zgubić tropu. Na
nawierzchni widać było ślady opon dwóch samochodów: terenowego i osobowego.
Przejechałem jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów. Ślady skręcały nagle w lewo, prowadząc do
bramy wiodącej na jedną z działek. Dla ostroŜności pojechałem kawałek dalej. Rower ukryłem po
prawej stronie drogi wśród drzew.
Zacząłem skradać się w kierunku ogrodzenia działki. W jednym miejscu rosła przy nim kępa
krzaków. Ukryty wśród nich mogłem bezpiecznie rozejrzeć się dokoła. Działka była dość rozległa.
Jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie w otoczeniu kilkuletnich sosen stał drewniany, parterowy dom
letniskowy. Dokoła nie było nikogo. Podkradłem się do bramy. Odciśnięte na mokrym piachu ślady
kół dochodziły do bramy. Po drugiej stronie ich nie było. Przesadziłem płot z drucianej siatki
przerzutem, którego nauczyli nas w „czerwonych beretach”. Zacząłem skradać się w kierunku
domku, skrywając się co chwila za gałęziami sosen. Dom wyglądał na pusty, widocznie właściciel
nie był tu jeszcze w tym sezonie. Podpełzłem z tyłu, wykorzystując rosnące za budynkiem krzewy.
Tylne drzwi do chałupy były zamknięte na głucho. ZauwaŜyłem, Ŝe jedno z okien jest nieco
uchylone. Otworzyłem je po cichu i zajrzałem do środka. Nasłuchując podejrzanych odgłosów
oparłem stopę o cementową podmurówkę i wsunąłem się przez okno do wnętrza niewielkiej
sypialni. Od jej drzwi biegł krótki korytarz, na lewo była mała kuchenka, na prawo wejście do
pokoju „gościnnego”. Dalej była łazienka. Ani Ŝywej duszy. Dla pewności zacząłem dokładnie

61
oglądać podłogę w poszukiwaniu ewentualnych śladów. W pewnym momencie usłyszałem
przytłumiony dźwięk przypominający ludzki jęk. Dobiegał gdzieś z dołu. W korytarzu pod
zakurzonym chodnikiem namacałem prostokątną klapę w podłodze. Domek był podpiwniczony.
OstroŜnie uchyliłem klapę i zapaliwszy kieszonkową latarkę zajrzałem w ciemność. Piwniczka była
mała, miała jakieś trzy na cztery metry. W jednym kącie zauwaŜyłem kopiec starych kartofli, w
drugim stała półka pełna słoików z przetworami. Otworzyłem szerzej klapę i po krótkiej drabince
zszedłem na dół. W rogu piwnicy obok półki leŜała sterta starych ubrań. Gdy skierowałem w tamtą
stronę latarkę, jej światło odbiło się od okularów leŜącej na szmatach postaci. Za ich szkłami
zobaczyłem przeraŜone oczy Julii. Była skrępowana, w jej ustach tkwił szmaciany knebel.
Dziewczyna nie widząc mnie, zaczęła miotać się jęcząc ze strachu. Podszedłem do niej i
oświetliłem swą twarz. Uspokoiła się nieco, a ja zacząłem rozwiązywać jej pęta. Ale sznur był
mocno zaciągnięty, a pech chciał, Ŝe nie miałem przy sobie Ŝadnego noŜa. Niewiele myśląc
skierowałem się do wyjścia mając nadzieję, Ŝe na górze znajdę coś ostrego. Wstąpiłem na drabinę i
kiedy moja głowa wychylała się z piwnicznego otworu, ktoś „poczęstował” mnie gazem. Z
głuchym jękiem zwaliłem się z drabinki.

Odzyskałem przytomność. Głowa bolała jak diabli, a w uszach szumiało, jakbym był nad
morzem w czasie sztormowej pogody. Obok mnie cicho pojękiwała Julia. W piwnicy panowały
egipskie ciemności. Ręce i nogi miałem skrępowane sznurem, który wpijał mi się boleśnie w skórę.
„Ładna historia” - pomyślałem z goryczą. „Siedzimy tu związani jak barany. Nikomu nie przyjdzie
do głowy, Ŝeby nas tu szukać, a ja nawet nie mogę zadzwonić z komórki do szefa” -
skonstatowałem pomacawszy się dłonią po pustej kieszeni. Przyszło mi na myśl, Ŝe nasza sytuacja
przypomina beznadziejnością historię pana Zagłoby związanego „w kij” w chlewiku. Pomimo tego,
tak jak imć Onufry, postanowiłem nie poddawać się losowi.
Jak juŜ wspomniałem, w kącie piwnicy stał regał ze słoikami i butelkami pełnymi jakichś
starych przetworów. Postanowiłem to wykorzystać. Powoli podpełzłem tyłem w tamtym kierunku.
Po paru minutach poczułem, Ŝe plecami dotykam regału. Na szczęście nie był przytwierdzony do
ściany, więc w wyniku rytmicznie powtarzanego napierania, udało mi się go mocno rozhuśtać.
Słoiki i butelki zaczęły spadać na ziemię i rozbijać się z trzaskiem. Niestety, nie wybierały toru
swego lotu i jakiś cięŜki słoik uderzył mnie boleśnie w ramię. Ręce miałem związane z tyłu. Po
chwili namacałem leŜący obok mnie kawałek rozbitej butelki. Był sposobnego kształtu z ostrą długą
krawędzią. Kalecząc sobie palce, w końcu udało mi się umieścić szkło między dłońmi i
rozpocząłem mozolny proces przecinania sznura. W piwnicy było duszno, pot ściekał mi ciurkiem
po twarzy, całe plecy miałem juŜ mokre. Po półgodzinie bolesnej mordęgi moje lepkie od krwi ręce
były wolne. Przecięcie więzów na kostkach nóg nie było juŜ tak trudne. Po omacku podpełzłem do
Julii. Wyciągnąłem z jej ust knebel. Przez parę minut dziewczyna łapczywie chwytała powietrze.
- Mam tego dość! W co wy mnie wplątaliście ?! - wycharczała z trudem.
- Miałaś tylko obserwować pałac - powiedziałem z wyrzutem. - Co zrobiłaś, Ŝe cię
zauwaŜyli?
- Było gorąco, więc poszłam do restauracji napić się czegoś...
Nic nie odrzekłem. Nie chciałem dołować dziewczyny. I tak przeŜyła juŜ wystarczająco duŜo.
Wszedłem na szczeble drabiny i naparłem ramieniem na klapę w suficie. Niestety, ani drgnęła.
Widocznie napastnik postawił na niej jakiś cięŜki mebel.
„No to klops. Co tu robić?” - zacząłem się gorączkowo zastanawiać. Nasza sytuacja

62
przedstawiała się nieciekawie. Co z tego, Ŝe uwolniliśmy się z więzów, skoro jedyne wyjście z
piwnicy było czymś zawalone, a ja nie miałem Ŝadnego narzędzia, Ŝeby rozbić grube deski klapy.
Gorączkowo szukałem sposobu na wydostanie się z tej pułapki. Nagle przypomniałem sobie,
Ŝe wchodząc do piwnicy w jednym z jej kątów widziałem jakieś narzędzia ogrodnicze. Pełznąc po
omacku w tamtym kierunku natrafiłem dłonią na jakiś przedmiot leŜący na podłodze. To była moja
latarka. „Sursum corda!” - pomyślałem z rosnącą nadzieją. Poświeciłem latarką w tamtą stronę.
Oprócz pary złamanych grabi leŜała tam stara łopata i zardzewiała motyka. Nie wiem, po co komu
kopaczka do ziemniaków na leśnej działce, ale dla nas był to szczególnie szczęśliwy traf.
Posiadanie takiego „oprzyrządowania” stwarzało pewną szansę. Zacząłem odtwarzać sobie w myśli
układ wewnętrzny daczy. Wychodziło na to, Ŝe naprzeciwległa ściana była zewnętrzną. Podszedłem
do niej i uwaŜnie obejrzałem ziemną podłogę piwnicy. Wbiłem w nią szpadel. Na początku szło
bardzo opornie, wierzchnia warstwa przypominała twardą polepę z wiejskich chat. Głębiej było juŜ
łatwiej. Wykopałem przy ścianie sporą dziurę, uŜywając na zmianę kopaczki i łopaty, a urobek
odwalałem na bok. Po kilkudziesięciu minutach ostrego fedrowania dotarłem do spodniej krawędzi
podmurówki. Na szczęście budowniczowie nie zrobili jej zbyt głęboko. Poszerzywszy dół,
zacząłem kopać tunel pod fundamentem. Pot lał się ze mnie strumieniami, cały byłem oblepiony
ziemią i pyłem, ale pracowałem, nieprzerwanie. Przeszedłszy poza obręb budynku wezwałem do
pomocy Julię. Klęcząc w niewygodnej pozycji zacząłem ostroŜnie wybierać ziemię nad swoją
głową drąŜąc w ten sposób pionowy szyb prowadzący „na wolność”. Tu było łatwiej, ziemia była
bardziej piaszczysta, ale i bardziej niebezpiecznie, przy zbyt energicznym wybieraniu „sufit” mógł
bowiem w kaŜdej chwili zawalić się i mnie przysypać. Wybraną ziemię przesuwałem do tyłu, a
stamtąd Julia wysypywała ją do wnętrza piwnicy. Niestety, bateria w latarce słabła z minuty na
minutę, Ŝarówka przygasała i w wykopie robiło się coraz ciemniej, co utrudniało mi pracę. Na
szczęście byłem coraz bliŜej upragnionej powierzchni. Dotarłem do dolnej warstwy gleby. W
chwilę później udało mi się przebić na powierzchnię. Byliśmy uratowani. Jeszcze parę uderzeń
motyką i nad głową zobaczyłem kawałek wieczornego nieba. Z lubością wciągnąłem do płuc czyste
leśne powietrze.
- Wyciągnij mnie stąd - usłyszałem za plecami błagalny głos Julii.
Wygramoliłem się na zewnątrz i podałem rękę dziewczynie. Z trudem wydostała się z
wąskiego otworu. Słaniając się na nogach oddychała z trudem. Po chwili podeszła do mnie i mocno
pocałowała mnie w policzek. Pomimo zapadających ciemności w jej oczach dojrzałem łzy.
- Dziękuję ci - wyszeptała.
Nie wiedziałem co powiedzieć, takiej Julii do tej chwili nie znałem.
- Będziemy musieli zawiadomić jakoś właściciela tej daczy, ale teraz zabierajmy się stąd.
Rozglądając się dookoła przebiegliśmy do bramy. Pomogłem Julii przejść na drugą stronę.
Mój rower leŜał nietknięty w krzakach. Wziąłem dziewczynę na ramę i powoli pojechaliśmy w
kierunku kempingu. Chciałem stamtąd zatelefonować do szefa.
Gdy docieraliśmy do ośrodka, w perspektywie leśnej drogi zobaczyliśmy światła samochodu.
To był nasz wehikuł. Pan Tomasz i Marek podbiegli do nas.
- Jesteście! Chwała Bogu! JuŜ mieliśmy wzywać policję - powiedział z ulgą szef.
- Nie przepuszczę tego tym łotrom - powiedziałem z zaciętością.
- Niestety, kolejny trop się nam urwał - podsumował szef - Wracamy do Warszawy. Trzeba
będzie porządnie poszperać w archiwach.

63
ROZDZIAŁ SIÓDMY

KRZYś ZYGMUNTA AUGUSTA • WIZYTA WE FRANKFURCIE NAD MENEM • TARG


NA KOLE • UROKI KRAKOWA • ZWIEDZAMY KAZIMIERZ • MAMY OBRAZ •
WIZYTA NA WAWELU • NAPAD • ODWIEDZINY U BATURY • WALKA Z PIĘKNĄ
NIEMKĄ

Minęło parę tygodni od naszego pobytu w Wielkopolsce. Pewnego ranka w drugiej połowie
czerwca szef wezwał Julię i mnie do gabinetu.
- Co słychać na rynku antykwarycznym? Było ostatnio coś ciekawego?
- Niestety, nic co mogłoby nas zainteresować - odpowiedziałem.
- Chyba jednak coś uszło twojej uwadze. Spójrz na to - szef podał mi parę kartek odbitych na
ksero.
- A co to takiego?
- Biuletyn jednego z niemieckich domów aukcyjnych z Frankfurtu nad Menem. Zobacz sam,
co oferują.
Na odbitce biuletynu widniały dwa zdjęcia złotego krzyŜa pektoralnego pięknej renesansowej
roboty. Ozdobiono go dziesięcioma drogimi kamieniami. Były to dwa diamenty, dwa szmaragdy i
sześć rubinów. Jego ramiona na zakończeniach rozdwajały się, a między nimi zostały umieszczone
małe kwiatony ozdobione perełkami. Do złotej kulki umieszczonej na górnym zakończeniu było
umocowane ogniwo do przewleczenia łańcuszka. Dolne ramię zdobił wisiorek z małą perełką. Na
drugim zdjęciu widniała odwrotna strona krzyŜa z pięknie grawerowaną postacią Matki Boskiej z
Dzieciątkiem. PoniŜej był herb Poraj i data: 1548.
- Czy rozpoznajesz to złote cacko?- zapytał szef.
Prawdę powiedziawszy widziałem ten klejnot po raz pierwszy.
- A ty, Julio? - szef spojrzał z nadzieją na moją koleŜankę.
- Wydaje mi się, Ŝe juŜ go gdzieś widziałam - zastanawiała się przez chwilę. - JuŜ wiem. To
krzyŜ pektoralny króla Zygmunta Augusta, jedna z pozycji tak zwanej Szkatuły Królewskiej,
zwanej teŜ przez niektórych Szkatułą Sieniawską. Ale o ile wiem, ona zaginęła w czasie drugiej
wojny światowej.
- Brawo, Julio! Po raz kolejny mnie zadziwiasz - szef pochwalił dziewczynę ku mej
zazdrości. - Rzeczywiście to jeden z przedmiotów wchodzących niegdyś w skład tego zbioru
pamiątek po naszych władcach. Co prawda parę przedmiotów z tej kolekcji pojawiło się na
Zachodzie po zakończeniu wojny, ale większość jest uwaŜana za zaginione. Aukcja, na której ma
być wystawione to jubilerskie cudo, jest za tydzień. Jutro wyjeŜdŜam do Niemiec, Ŝeby zgłosić w
imieniu polskich władz roszczenie o jego zwrot. Wy zostajecie na posterunku.
Następnego dnia około południa, gdy w gabinecie szefa przeglądałem korespondencję,
zapikał mój telefon komórkowy. Ku memu zaskoczeniu rozpoznałem głos aspiranta Miedziaka z
włocławskiej komendy.
- Witam, panie Pawle. Mam dla pana ciekawą informację.
- Witam i słucham pilnie.
- Jak pan pamięta, według naszych ustaleń, we włamaniu do muzeum brały udział dwie
osoby. Jednego zresztą pan widział. Natomiast drugim okazał się taki drobny, miejscowy
złodziejaszek. Złapaliśmy go parę dni temu przy innym włamaniu. Skruszał po paru

64
przesłuchaniach. Zapytałem go wtedy, tak na chybił trafił, dlaczego włamał się do muzeum
okręgowego. Facet zbaraniał i przyznał się do udziału. Tłumaczył, Ŝe był szantaŜowany przez tego
pańskiego Rudzielca. A teraz niespodzianka! - policjant zawiesił na chwilę głos. - Gdy
przycisnąłem go, Ŝeby ustalić, co zrobili z fantami, w końcu wyjawił, Ŝe skradzione obrazy miał
zawieźć jakiemuś facetowi do Warszawy, ale postanowił wykiwać kompana i jeden z nich sprzedał
na pchlim targu na warszawskim Kole.
- Czy wiadomo komu?
- Jakiemuś facetowi z blizną. To handlarz, ma stoisko przy wejściu na teren targowiska -
Miedziak podał mi dokładne połoŜenie stoiska.
Podziękowałem aspirantowi za informację. Był piątek. Targ na Kole działa w soboty i
niedziele.
- Jutro mamy słuŜbową sobotę na Kole - rzekłem do Julii.
- W porządku - odpowiedziała bez sprzeciwu.
W tym miejscu muszę was poinformować, Ŝe od momentu uwolnienia z piwnicy nad
jeziorem, w zachowaniu Julii zaszła jakaś pozytywna metamorfoza. Znikły narzekania na
uciąŜliwości naszej pracy. Dziewczyna z wyraźną ochotą wykonywała swe obowiązki. Zmianie
uległ teŜ jej wygląd. Miała teraz nową „trendową” fryzurę i nowe okulary w eleganckiej metalowej
oprawce. Dawne „pensjonarskie” stroje ustąpiły miejsca modnym, podkreślającym jej zgrabną
figurę Ŝakietom i kostiumom. Nie wiedziałem, co było powodem tej odmiany, ale juŜ od kilkunastu
dni patrzyłem na swoją współpracownicę z rosnącym zainteresowaniem.
Zadzwoniłem do szefa.
- MoŜecie mieć trudności z wyciągnięciem informacji od tego handlarza. Na twoim miejscu
poprosiłbym o pomoc komisarza Skorlińskiego.
- Zaraz do niego zadzwonię - powiedziałem kończąc rozmowę.

Pan Samochodzik wysiadł z samolotu we Frankfurcie nad Menem. Była dziesiąta rano. Nad
lotniskiem wisiały deszczowe, ołowianej barwy chmury.
- Do licha, zapomniałem wziąć parasola - mruknął do siebie.
Po przejściu przez kontrolę paszportową odszukał postój taksówek. Usiadł na wygodnym
tylnym siedzeniu mercedesa i podał kierowcy adres domu aukcyjnego. Po czterdziestominutowej
jeździe samochód zatrzymał się przed eleganckim budynkiem w centrum miasta. Pan Tomasz
zapłacił za kurs. Przeszedłszy przez obszerny hol, podszedł do przystojnej recepcjonistki i
przedstawiwszy się poprosił o rozmowę z dyrektorem firmy. Wizyta nie była zapowiedziana.
Okazało się, Ŝe dyrektor był w tym dniu nieobecny, ale za kwadrans pana Tomasza miał przyjąć
jego zastępca. Posadzony w wygodnym fotelu pan Tomasz skrócił sobie czas oczekiwania
studiowaniem biuletynów aukcyjnych wyłoŜonych na stoliku. Gdy zaproszony, przekroczył próg
gabinetu, zza eleganckiego biurka wyszedł mu na powitanie męŜczyzna około pięćdziesiątki i
pełnym uszanowania gestem wskazał panu Tomaszowi miejsce w jednym z wygodnych,
skórzanych foteli stojących wokół niskiego stolika. Po chwili pojawiła się sekretarka niosąc
filiŜanki aromatycznej kawy.
- To naprawdę wielki dla nas zaszczyt gościć w naszych skromnych progach osobę tak
szeroką znaną na rynku antykwarycznym. Przepraszam, Ŝe musiał pan czekać, ale najbliŜsza aukcja
juŜ za kilka dni. Czym mogę słuŜyć? - męŜczyzna popatrzył z uwagą na pana Tomasza.
- Panie dyrektorze, z dostępnych na rynku informatorów dowiedzieliśmy się, Ŝe na

65
nadchodzącej aukcji wystawicie na licytację ten przedmiot - pan Tomasz pokazał zdjęcie
królewskiego krzyŜa.
- A tak, ten piękny przedmiot będzie ozdobą naszej najbliŜszej aukcji. Piękna wenecka robota,
początek XVI wieku. Prawdziwe cacko.
- I ja tak uwaŜam. Problem w tym, Ŝe ów krzyŜ wchodził w skład zbioru przedmiotów po
polskich królach, który na początku drugiej wojny został zagrabiony przez hitlerowców. Jako
przedmiot naleŜący do naszych narodowych pamiątek powinien zostać zwrócony prawowitym
właścicielom. Oto dokumenty poświadczające moje słowa.
Mina Niemca stęŜała. Przez chwilę w milczeniu przyglądał się zdjęciom załączonym do
wręczonych mu dokumentów.
- No cóŜ, muszę przekazać te papiery moim pracownikom - powiedział zaskoczony -
Będziemy musieli wszystko sprawdzić i jeśli się to potwierdzi, przeprowadzić odpowiednie
czynności, po uprzednim zawiadomieniu osoby, która wystawiła ten przedmiot na licytację.
- Czy mogę poznać dane tej osoby?
- Bardzo mi przykro, ale to tajemnica zawodowa - dyrektor odrzekł uprzejmym, ale
stanowczym tonem.
Pan Tomasz poŜegnał się z rozmówcą. Wyszedłszy z budynku, odnalazł w notesie numer
telefonu i wystukał go na klawiaturze komórki. Po chwili usłyszał w słuchawce miękki kobiecy
głos.
- Słucham.
- Mówi Tomasz N.N. Mam nadzieję, Ŝe mnie jeszcze pamiętasz? - zapytał z wahaniem.
- Tomasz?! Gdzie jesteś? Tyle lat minęło, a ty nie Zadzwoniłeś ani razu!
Rozmówczynią Pana Samochodzika była Greta Herbst, prywatny detektyw. To wraz z nią
przed laty udało mu się rozbić groźny gang „Niewidzialnych” - międzynarodowych przemytników i
handlarzy dzieł sztuki.
- Wybacz. Rzeczywiście zachowałem się nieelegancko. Ale mam pewien problem do
rozwiązania i bardzo liczę na twoją pomoc... i wyrozumiałość - dodał po chwili.
- Dla ciebie wszystko! - głos kobiety stał się jeszcze cieplejszy.
Pan Tomasz w kilku słowach przedstawił cel swojej wizyty we Frankfurcie.
- Greto, czy swoimi kanałami mogłabyś ustalić, kto wystawił ten klejnot na aukcję?
- Postaram się czegoś dowiedzieć, mój drogi. Jak długo będziesz we Frankfurcie? MoŜe
zjedlibyśmy razem kolację?
- Niestety, o dziewiętnastej mam powrotny samolot do Warszawy - odparł pan Tomasz.
- To nie zobaczymy się? - w głosie kobiety zabrzmiał smutek.
- Ja teŜ Ŝałuję. Nie widzieliśmy się juŜ tyle lat...
- Szkoda. Zadzwonię do ciebie, jak tylko uda mi się coś ustalić. Całuję cię mocno, Tomaszu.
Wracając taksówką na lotnisko pan Tomasz był zatopiony we wspomnieniach sprzed lat,
kiedy to poznał wspaniałą kobietę, której odwaga i determinacja w tropieniu przestępców zrobiła na
nim wielkie wraŜenie. „To były piękne czasy” - pomyślał z westchnieniem, wspominając
migdałowe oczy Grety Herbst.

Targ staroci na warszawskim Kole to istny raj dla wszelakiej maści wielbicieli antyków.
MoŜna tu sprzedać i kupić prawie wszystko. Począwszy od oryginalnego obrazu Kossaka, a na
zwykłych rupieciach udających szacowne zabytki skończywszy. Z tego względu w kaŜdą sobotę i

66
niedzielę na pchli targ na Kole zjeŜdŜają tłumy łudzi szukających nowego nabytku do posiadanej
kolekcji lub teŜ po prostu oryginalnego prezentu imieninowego. Niestety, obok prawdziwych
kolekcjonerów moŜna się tam natknąć na róŜnego autoramentu oszustów i złodziejaszków
sprzedających swe łupy.
Komisarz Skorliński czekał na nas przy południowym wejściu na teren targu.
- Witam, panie Pawle. Widzę, Ŝe ministerstwo ma coraz piękniejszych detektywów -
skomplementował Julię, całując szarmancko jej dłoń.- Kogo dziś łapiemy?
W kilku słowach wyjaśniłem, o co chodzi. Weszliśmy na teren targowiska. Po lewej stronie
ciągnął się szereg drewnianych straganów. Odnalazłem ten podany mi przez Miedziaka. Przed
straganem były wystawione róŜne „antyczne” meble. W większości były to dwudziestowieczne
podróbki. Parę kiepskich, przedwojennych obrazów stało opartych o ścianę. Właściciel stoiska,
blondyn około trzydziestki, siedział na jakimś połamanym krześle i ćmił papierosa. Ospowata, szara
twarz zgadzała się z opisem podanym przez aspiranta. Podszedłem do faceta. Komisarz i Julia
pozostali z boku udając, Ŝe oglądają jakiś mebel.
- Dzień dobry. Szukamy pańskiego znajomego z Włocławka - zacząłem bez ogródek.
- Z Włocławka? Nie znam tam nikogo - odparł Ospowaty.
- Kolego, nie udawaj - zmieniłem ton - Wiem, Ŝe kilka dni temu był u ciebie.
- Jak mówię, Ŝe nie znam, to nie znam. Spadaj pan stąd. Płoszysz mi klientów - odpowiedział
z groźbą w głosie.
- A co to, Rąkalski? Dostałeś amnezji? - komisarz podszedł zwracając się do handlarza. -
MoŜe wizyta w komendzie przywróci ci pamięć?
- Pan komisarz!? Dzień dobry! - zobaczywszy policjanta typek stał się od razu grzeczniejszy.
Wstał nawet ze swojego „tronu” - W czym mogę pomóc kochanej władzy? Dawno się nie
widzieliśmy.
- Bez Ŝalu z mojej strony - odparł Skorliński - A teraz gadaj prawdę! Ten facet sprzedał ci taki
stary obraz. Co z nim zrobiłeś?
- No., sprzedałem dalej. PrzecieŜ z tego Ŝyję... - zająknął się Ospowaty.
- Komu?
- No... nie pamiętam! Tylu klientów miałem ostatnio... Kto by wszystkich spamiętał...
- Rąkalski! Mam sobie przypomnieć parę twoich wyczynów? Ja pamięć mam dobrą! -
powiedział groźnie komisarz.
- AleŜ nie... nie trzeba. JuŜ sobie przypomniałem! - facetowi ze strachu aŜ wyleciał papieros z
ust. - Dzień później był u mnie jeden facet z Krakowa. Ma mały antykwariat na Kazimierzu i od
czasu do czasu wpada tu szukając okazji. Zobaczył ten obraz i kupił go, nawet specjalnie się nie
targując.
- A gdzie jest ten antykwariat? - zapytałem.
Gdzieś na Warszauera... czy jakoś tak... nie wiem dokładnie. Nigdy nie byłem w Krakowie.
- Błąd, Rąkalski! To bardzo piękne miasto - powiedział na odchodnym komisarz.

Następnego dnia rano, gdy przyszedłem do biura, Julia uśmiechnęła się do mnie znad stosu
starych teczek dokumentacyjnych. Była ubrana w kwiecistą letnią sukienkę, spostrzegłem teŜ, Ŝe
ścięła na krótko włosy. Oświetlone ostrymi: promieniami porannego słońca lśniły miedziano-
złocistym blaskiem. W ogóle dziewczyna wyglądała wyjątkowo ładnie. Ale nie dane mi było dłuŜej
kontemplować jej wyglądu.

67
- Pan Tomasz chce ciebie widzieć - poinformowała. - Wrócił z Frankfurtu w świetnym
humorze.
Rzeczywiście, szef tego ranka był w wyjątkowo dobrym nastroju. Zachowywał się tak, jakby
ktoś go odmłodził o co najmniej dziesięć lat. Gdy mu to powiedziałem, uśmiechnął się lekko.
- Wiesz, Pawle, w naszym Ŝyciu błahe z pozoru zdarzenie moŜe sprawić człowiekowi wiele
radości - powiedział tajemniczo. - No, ale do rzeczy. Mów, czego się dowiedziałeś na Kole.
Zreferowałem wynik rozmowy z Ospowatym. Gdy kończyłem, zadzwonił telefon. Szef
podniósł słuchawkę.
- Tak, tak, niech pani mnie z nią łączy - powiedział do sekretarki kraśniejąc nieco na twarzy -
Dzień dobry, Greto. Miło znowu cię słyszeć. Dziękuję, lot miałem dobry. A jak ty się czujesz?
Wszystko u ciebie w porządku?
Nie wiedziałem, z kim rozmawia, ale z treści rozmowy domyślałem się, Ŝe rozmówczyni była
dobrą jego znajomą, chyba nawet osobą mu nieobojętną. „Chyba znam powód tego dobrego
humoru” - pomyślałem.
Po zakończeniu rozmowy szef z zadowoleniem stuknął dłonią w poręcz fotela
- No, Pawle, mamy chyba nowy, ciekawy wątek. Kto wie, czy nie łączy się w jakiś sposób z
prowadzonymi przez nas poszukiwaniami. Rozmawiałem właśnie ze znajomą z Frankfurtu.
Prowadzi małe biuro detektywistyczne. Udało się jej ustalić, Ŝe krzyŜ Zygmunta Augusta wystawił
na aukcję niejaki Johann Vogel. Greta... - tu szef zarumienił się znowu jak sztubak - z własnej
inicjatywy zebrała o nim parę informacji. Ma 83 lata, mieszka pod Frankfurtem i jest emerytem.
Nasuwa się więc pytanie, jak taki człowiek wszedł w posiadanie tak cennego przedmiotu?
- MoŜe go podstawiono - zasugerowałem.
- Niewykluczone. Tak czy owak, warto będzie zebrać o nim więcej informacji. Ale dość o
tym. Jutro pojedziecie z Julią do Krakowa. Szykujcie się do wyjazdu.

Do dawnej stolicy Polski pojechaliśmy wygodnie pociągiem Inter-City. Nie było sensu jechać
tam wehikułem. Po trzech godzinach komfortowej podróŜy pociąg zatrzymał się na dworcu Kraków
Główny. Gdy wysiadaliśmy z wagonu, w oddali wśród tłumu podróŜnych mignęła mi ruda, jakby
znajoma fryzura. „Rudzielec? Eee, skąd by się tu wziął?” - pomyślałem.
Kraków to miasto wyjątkowe, niemalŜe magiczne. Tu przeszłość i teraźniejszość splatają się
ze sobą tworząc niezapomnianą atmosferę. Uwielbiam spacerować po uliczkach wokół
krakowskiego Rynku, przesiadywać na ławeczkach cienistych Plant, wpatrywać się w obraz
Wawelskiego Wzgórza przeglądającego się w wodach Wisły albo wałęsać się po zakamarkach
podwórek starych kamienic Stradomia i Kazimierza.
Był wczesny, czerwcowy poranek. Oświetlone słońcem, skąpane w zieleni drzew Planty aŜ
kusiły, Ŝeby pójść nimi na spacer.
- Jak tu pięknie! Tak dawno tu nie byłam... - Julia z rozmarzeniem w oczach rozglądała się
dookoła.
- Jeśli szybko załatwimy sprawę na Kazimierzu, będziemy mieli trochę czasu, Ŝeby powałęsać
się po centrum. A moŜe nawet znajdziemy godzinkę, Ŝeby wstąpić na Wawel - ja takŜe miałem
nieodpartą ochotę na spacer po tym przepięknym mieście.
Wsiedliśmy do tramwaju i ulicami Westerplatte oraz Starowiślną dotarliśmy na Kazimierz.
Wysiedliśmy przy Miodowej. Po kilkuset metrach dotarliśmy na ulicę Warszauera. Antykwariat
odnaleźliśmy bez trudu. Znajdował się na parterze wysokiej przedwojennej kamienicy. W witrynie

68
sklepowej obok wejścia widać było parę obrazów i trochę przedwojennej porcelany. Julia spojrzała
na tabliczkę z godzinami otwarcia.
- Czynny od dziesiątej, mamy więc jeszcze pół godziny. Chodźmy na chwilę pospacerować
po Szerokiej - mówiąc to wzięła mnie za rękę i pociągnęła w tamtym kierunku. Zaczęliśmy krótki
spacer po kazimierskich starych uliczkach.
Wróciliśmy na Miodową. Po kilkudziesięciu metrach skręciliśmy w lewo, w ulicę Szeroką.
Początkowy jej odcinek wcale nie jest szeroki, stanowi natomiast swoisty przedsmak atmosfery
starej Ŝydowskiej dzielnicy. W kamienicy stojącej po lewej stronie, jakiś czas temu,
odrestaurowano stare Ŝydowskie sklepy. Ich szyldy i wystrój wystaw odtwarzają dawne
przedwojenne widoki. Gdy doszliśmy do jej właściwego odcinka, ulica Szeroka przerodziła się w
długi i szeroki plac. U jego zwieńczenia stoi tak zwana Stara BoŜnica. Pierwotnie gotycka z
przełomu XV/XVI wieku, została przebudowana w stylu renesansowym po poŜarze w 1557 roku.
Zniszczona w czasie drugiej wojny światowej, została odrestaurowana i obecnie mieszczą się w niej
zbiory judaistyczne Muzeum Historycznego Miasta Krakowa.
Julia poprowadziła mnie do jedynej czynnej obecnie ortodoksyjnej boŜnicy Kazimierza,
zwanej BoŜnicą Remuh. Przeszliśmy przez piękną bramę w otaczającym boŜnicę białym wysokim
murze i znaleźliśmy się na małym dziedzińcu prowadzącym do wejścia do świątyni. Na znajdującej
się tam pięknej, renesansowej skarbonie umieszczono napis: „Ofiara za spokój duszy Remuh,
błogosławionej pamięci”. Rabbim Mosesem-Remuh nazywano uczonego filozofa i rabina MojŜesza
Isserlesa, który był synem fundatora synagogi. Na prawo od wejścia do boŜnicy była kolejna brama.
Widniał na niej napis po hebrajsku.
- Stary cmentarz - miejsce spoczynku Gaonów - załoŜony kosztem Kahału roku 5332/1551 -
odczytała Julia. - Chodź, wejdziemy tam - szepnęła do mnie i ponownie pociągnęła mnie za rękę.
Przeszedłszy bramę znaleźliśmy się jakby w innym świecie. Spoglądały na nas setki
kamiennych, pochylonych ze starości macew, niemych straŜników pamięci. Byliśmy na terenie
jednego z najstarszych w Europie i w Polsce cmentarzy Ŝydowskich, na którym grzebano ludzi od
połowy XVI wieku.
- Wiesz? Ten cmentarz jest nieczynny juŜ od 1799 roku. Został zniszczony w czasie okupacji.
A po wojnie w trakcie prac archeologicznych odkryto tu ponad 700 zabytkowych nagrobków.
Najstarszy liczy ponad 400 lat. Ale pierwszy i najstarszy cmentarz Ŝydowski mieścił się poza
murami miejskimi, w okolicy dzisiejszej ulicy Dajwór. A w 1800 roku powstał nowy, przy
Miodowej.
Pochodziliśmy jeszcze trochę wśród starych nagrobków. Julia odczytywała hebrajskie
inskrypcje. W rozbrzmiewających słowach na krótkie mgnienie odŜywały ludzkie historie sprzed
kilkuset lat.
Spojrzałem na zegarek, było juŜ kilka minut po dziesiątej. Opuściliśmy teren kirkutu i
wróciliśmy na ulicę Warszauera. Antykwariat był juŜ otwarty. W środku, w niewielkim
pomieszczeniu pełnym róŜnych staroci, siedział męŜczyzna około pięćdziesiątki. Na nasz widok
wstał odkładając na bok jakieś pismo.
- Dzień dobry panu. Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki. Otrzymaliśmy
informację, Ŝe niedawno nabył pan obraz zatytułowany „Wskrzeszenie Łazarza”. Chcielibyśmy go
obejrzeć.
- A o co właściwie chodzi? - zapytał antykwariusz.
- Parę tygodni temu został skradziony z muzeum we Włocławku. Oto papiery potwierdzające

69
ten fakt - okazałem kopię protokołu otrzymanego od Miedziaka i dokumenty z muzeum.
- AleŜ... proszę państwa... ja ten obraz kupiłem legalnie - odrzekł antykwariusz nieco drŜącym
głosem.
- Od handlarza na warszawskim Kole. Policja podejrzewa tego człowieka o paserstwo.
Prosimy o okazanie obrazu - powiedziała twardo Julia.
Antykwariusz bez słowa poszedł na zaplecze. Wrócił po paru minutach niosąc niewielkie
olejne płótno w ciemnych ramach. Wziąłem je do rąk. Obraz miał rozmiary około czterdzieści na
pięćdziesiąt centymetrów. Przedstawiał bladego męŜczyznę owiniętego w zsuwający się z ciała
biały całun, stojącego na tle ciemnego wejścia do wykutego w skale grobu.
- Musimy go zarekwirować. Zaraz wystawimy panu pokwitowanie.
Antykwariusz próbował jeszcze protestować, ale Julia szybko wypisała potwierdzenie
odbioru. Wręczyliśmy je męŜczyźnie, włoŜyliśmy obraz do podróŜnej torby i poŜegnawszy się,
opuściliśmy sklep.
- Obejrzymy go dokładnie w Warszawie - zadecydowałem.
- Jest wpół do jedenastej. Pociąg powrotny mamy o siedemnastej. Co robimy?
- Chodźmy na Wawel. To niedaleko stąd.
Ruszyliśmy spacerem. Miodową doszliśmy do ulicy Dietla, a potem Stradomską dotarliśmy
do podnóŜa Wawelskiego Wzgórza. Po drodze oglądaliśmy z zaciekawieniem szacowne
krakowskie kamienice. Zadzierając wysoko do góry głowy podziwialiśmy ich piękne secesyjne
frontony i dachy.
- Ludzie oglądając zabytki zbyt mało patrzą w górę - zauwaŜyła Julia.
- Tak, zbyt często oglądamy je jedynie z „Ŝabiej perspektywy” - dodałem.
W oddali ukazało nam się Wawelskie Wzgórze. Zajmuje ono szczególne miejsce w moim
sercu. Tu niemal namacalnie moŜna poczuć ducha najwspanialszych chwil polskich dziejów.
Mieliśmy jeszcze sporo czasu. Obeszliśmy zatem Wzgórze dookoła ulicami Świętego Idziego i
Podzamczem. U wejścia do swej Jamy, Wawelski Smok zionął na nas swym zabójczym ogniem.
Na Wzgórze wspięliśmy się zachodnim wejściem, podziwiając zakole Wisły i piękną panoramę z
widokiem na Kopiec Kościuszki. Od Wisły wiał leciutki wiaterek i unosił w górę czarnopióre
jaskółki mieszkające pod dachami wawelskich baszt.
Wkroczyliśmy na wawelski dziedziniec. Po raz nie wiem juŜ który w moim Ŝyciu dostojny
widok Zamku i Katedry urzekł mnie swym pięknem. Słoneczny poblask od złotych dachówek
Kaplicy Zygmuntowskiej aŜ poraŜał wzrok.
- Pięknie tu - rozmarzyła się Julia.
- Idziemy do Skarbca - zakomenderowałem wesoło. Teraz ja z kolei pociągnąłem dziewczynę
za rękę. O dziwo, nie wyrwała jej z mojej dłoni.
Kupiliśmy bilety. Nie chciałem naduŜywać naszych legitymacji słuŜbowych. Uprzejma
bileterka zgodziła się przechować torbę z obrazem. Przeszliśmy przez bramę wiodącą na
dziedziniec zamkowy. Skierowaliśmy się do wschodniego skrzydła. W przyziemiu było wejście do
Skarbca i Zbrojowni.
W obszernym holu, z prawej strony widać było najstarsze eksponaty wystawy militariów. Ale
ja chciałem zobaczyć coś o wiele wspanialszego. Skręciliśmy w lewo. Po schodkach weszliśmy do
pierwszego pomieszczenia Skarbca. Julia zaczęła oglądać eksponaty umieszczone w gablotach.
Pociągnąłem ją za sobą kierując się do sąsiedniej komnaty, zwanej Komnatą Jadwigi i Jagiełły. W
jej progu poleciłem Julii, Ŝeby zamknęła oczy i poprowadziłem ją za rękę. Kiedy dziewczyna

70
otworzyła je z powrotem, wydała z siebie okrzyk zachwytu. Jej spontaniczna reakcja wcale mnie
nie zdziwiła.
Przed nami w przeszklonej gablocie stojącej zaraz obok gabloty ze Szczerbcem, na
aksamitnym, karmazynowym tle leŜała ONA! Szczerozłota korona króla Władysława Łokietka,
odnaleziona niegdyś przez Pana Samochodzika. Koronacyjna korona królów Polski nazywana
„originalis sive privilegiata”, jak ją określono w lustracji Skarbca z 1730 roku. Wywołany
umiejętnym oświetleniem blask złota i drogich kamieni aŜ raził w oczy. Korona składała się z
dziesięciu segmentów połączonych za pomocą zawiasków i sztyftów. W ten sposób moŜna ją było
zwiększać lub zmniejszać, zaleŜnie od wielkości głowy władcy. Segmenty wykonane ze złotej
blachy rozszerzały się od dołu i przechodziły w motyw heraldycznej lilii. Odchylając się lekko na
zewnątrz tworzyły aŜurowy kwiecisty ornament. Była koroną typu zamkniętego, dwa skrzyŜowane
złote obłęki zostały zwieńczone małym globem, na którym umieszczono złoty krzyŜ. Zdobiła ją
wielka liczba drogich kamieni. Na kaŜdym z segmentów lśniło jedenaście większych i dwadzieścia
mniejszych kamieni szlachetnych oraz dziesięć pereł. Były tam wielkie rubiny, szafiry i szmaragdy.
- Jest ich tyle, Ŝe aŜ trudno zliczyć. Patrz, nawet na tych maleńkich sztyfcikach
przytwierdzających perły są zakończenia z malutkimi rubinkami. Przepiękna. Widzę ją po raz
pierwszy i juŜ się w niej zakochałam - zachwycała się Julia.
„Szkoda, Ŝe tylko w niej” - pomyślałem. Ale nie dziwiłem się Julii, ja teŜ widziałem to
insygnium po raz pierwszy i byłem oczarowany jego pięknem nie mniej niŜ ona.
- Tych kamieni jest razem 471. Te nieoszlifowane, zwane „ziarnami”, umieszczone w
kasztach, pochodzą jeszcze ze średniowiecza. Z biegiem czasu dodawano nowe, szlifowane według
ówczesnej mody, co moŜe nieco zmieniło jej oryginalny wygląd, ale przyznasz, Ŝe efekt końcowy
jest wspaniały.
Podziwialiśmy koronę chyba ze dwadzieścia minut. Tworzyła ze Szczerbcem przepiękną
całość, no moŜe niezupełnie całość, brakowało przecieŜ królewskiego złotego berła i jabłka. Gdyby
tak udało się je odnaleźć...
Wyszliśmy z powrotem na dziedziniec zamkowy, a z niego na plac przed Katedrą.
- Chodź, obejrzymy jeszcze zbiór regaliów eksponowany w Skarbcu Katedralnym -
zaproponowałem.
Przeszliśmy przez dziedziniec przed wejściem do Katedry. Po przeciwnej stronie za
kamiennym murem znajdowało się wejście do sal wystawienniczych.
Katedra wawelska zajmuje wyjątkowe miejsce w dziejach narodu i państwa polskiego. Od
prawie tysiąca lat pełni funkcję głównego kościoła diecezji krakowskiej. Szczególnym zjawiskiem
w minionych wiekach było składanie w Skarbcu Katedralnym pamiątek rodowych, które wraz ze
znajdującymi się w nim regaliami utworzyły jedyny w swoim rodzaju skarbiec narodowy.
W pierwszej sali obejrzeliśmy insygnia królewskie i pamiątki po monarchach. Centralne
miejsce zajmuje tam najcenniejsze insygnium - grot włóczni świętego Maurycego ofiarowanej
przez cesarza Ottona III księciu Bolesławowi Chrobremu podczas zjazdu gnieźnieńskiego. Jest on
kopią oznaki władzy cesarskiej - Świętej Włóczni (Heilige Lanze). Jej oryginał znajduje się w
Wiedniu. Obok niej jest wystawiony krzyŜ wykonany w końcu XV wieku z dwóch złotych
ksiąŜęcych diademów. Historycy sztuki przypuszczają Ŝe naleŜały one do księcia Bolesława
Wstydliwego i jego Ŝony, świętej Kingi. Obejrzeliśmy teŜ interesujący zespół królewskich
insygniów grobowych, głównie kopii wykonanych w drugiej połowie XIX i XX wieku przy okazji
konserwacji i badań grobów królewskich. Były tam teŜ oryginalne regalia, wyjęte w 1972 roku z

71
grobu Kazimierza Jagiellończyka miecz z grobu Zygmunta Starego i miecz z sarkofagu Zygmunta
Augusta. Wyjątkowe miejsce wśród europejskich insygniów władzy zajmuje wystawiony w
Skarbcu hełm z koroną znaleziony w 1910 roku podczas prac ziemnych w Sandomierzu.
Historycy przypuszczają, Ŝe naleŜały do Kazimierza Wielkiego. DuŜą wartość historyczną
mają zgromadzone w Skarbcu szaty uŜywane podczas koronacji królewskich. Jest tam kapa
koronacyjna Michała Korybuta Wiśniowieckiego, a takŜe płaszcz Stanisława Augusta. Cenną
pamiątką jest Złota RóŜa, którą papieŜ Klemens XII obdarował w 1736 roku królową Marię Józefę,
Ŝonę Augusta III Sasa.
Zbiory Skarbca Katedralnego są arcyciekawe. Obok Skarbca Koronnego stanowią one jedno z
nielicznych miejsc przechowywania tego, co pozostało z bogatego niegdyś skarbca polskich
monarchów.
Dochodziła czternasta. Nasze Ŝołądki przypomniały o swoim istnieniu. SłuŜbowe diety były
skąpe, ale postanowiłem zaprosić dziewczynę gdzieś, gdzie moŜna dobrze zjeść za niewielkie
pieniądze, a zarazem miło odpocząć.
- Chodźmy na Rynek Główny, do „Sphinxa” - zaproponowałem.
Odebrałem obraz z kasy biletowej i opuściliśmy Wawelskie Wzgórze. Ulicą Kanoniczną
doszliśmy do Grodzkiej, a nią do Rynku. W jego północno-zachodnim naroŜniku jakiś czas temu
otwarto lokal tej sieci restauracyjnej. W nastrojowym półmroku sali urządzonej w
średniowiecznych piwnicach spędziliśmy miłe pół godziny smakując potrawy kuchni arabskiej i
gawędząc o tym, co widzieliśmy na Wawelu.
Po posiłku poszliśmy na Rynek. Odwiedziliśmy Sukiennice i kościół Mariacki, a potem ulicą
Floriańską skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego.
- Mamy jeszcze prawie godzinę do pociągu. Niedaleko stąd, przy Plantach, jest taki fajny
stragan bukinistyczny z całą furą starych ksiąŜek. MoŜe wpadniemy tam na chwilę -
zaproponowałem.
Skręciliśmy w boczną uliczkę biegnącą w tamtym kierunku. W momencie, gdy
dochodziliśmy do kolejnej przecznicy, zza rogu wypadł jakiś facet i rzucił się wprost na mnie. Tak
mnie zaskoczył, Ŝe nawet nie zdąŜyłem zrobić uniku. Prawie w tym samym momencie pociemniało
mi w oczach i osunąłem się bez czucia na chodnik.
Gdy odzyskałem świadomość, nad głową zobaczyłem zapłakaną twarz Julii. Z jej nosa i
kącika ust sączyła się krew.
- Gdzie obraz?! - zawołałem jeszcze oszołomiony. Przed oczami latały mi czerwone płaty,
łobuz potraktował mnie chyba paralizatorem elektrycznym.
- Ten facet wyrwał ci z rąk torbę i zaczął uciekać. Usiłowałam go zatrzymać, ale tylko się
odwrócił i tak mnie trzasnął w twarz, Ŝe zobaczyłam gwiazdy.
- W którą stronę uciekł? - usiłowałem się podnieść, ale nie było to takie proste.
- W kierunku Plant. Ale upłynęło juŜ jakieś dziesięć minut Pewnie jest daleko stąd - odparła
zrozpaczona dziewczyna.
Pościg nie miał Ŝadnego sensu. W wisielczych humorach powlekliśmy się na najbliŜszy
posterunek policji, Ŝeby złoŜyć meldunek o napadzie.
W pociągu Julia za pomocą kosmetyków doprowadziła swoją twarz do jakiego takiego
wyglądu. O dziwo, dziewczyna nie narzekała na ból.
- Nie martw się - usiłowałem ją pocieszyć. - Taka juŜ nasza praca. Sukcesy przeplatają się z
poraŜkami, a często człowiek nadstawia karku dla dobra sprawy. Domyślam się, kto stoi za tym

72
napadem i mam juŜ pewien plan.

Następnego dnia ze spuszczonymi głowami przekroczyliśmy próg gabinetu szefa.


- Ech, mołodcy! - powitał nas pan Tomasz z ironią w głosie.
- To moja wina, szefie - próbowałem bronić Julii. W końcu to ja byłem facetem, a ponadto
byłym komandosem.
- Przynajmniej dobrze, Ŝe to powiedziałeś. Skoro tak, co proponujesz? - szef zapytał
konkretnie.
- Pewne domyśla się pan, kto maczał w tym palce.
- Batura?
- Byłbym zdziwiony, gdyby to nie on - powiedziałem. - Dlatego chcę to sprawdzić.
- W jaki sposób? PrzecieŜ jeśli nawet ma nasz obraz, nie odda go dobrowolnie - rzekła z
powątpiewaniem Julia.
- Nawet go o to nie poproszę. Po prostu mu go zabiorę - powiedziałem z determinacją. - W
końcu legalnie weszliśmy w jego posiadanie. A poza tym to własność muzeum, a nie Jerzego.
- JuŜ się domyślam, co chcesz zrobić. Nie pochwalam tego i dlatego udam, Ŝe nie było tej
rozmowy - szef uciął temat

Tego samego dnia około dwudziestej pierwszej zaparkowałem wehikuł w okolicach


warszawskiej rezydencji „Pod Orłem”, w której mieszkał Batura. Do jego apartamentu na piątym
piętrze wiodły dwie drogi. Pierwsza schodami lub windą druga kanałem wentylacyjnym. Tą drugą
juŜ raz odwiedziłem naszego przeciwnika, znałem ją więc dobrze. Ubrany w lekki, sportowy strój, z
odpowiednim oprzyrządowaniem, chyłkiem przekradłem się do wylotu szybu wentylacyjnego,
znajdującego się na małym placyku z tyłu rezydencji. Odkręciłem kratkę zabezpieczającą wylot i
wpełzłem do środka. Droga w poziomie nie była trudna, szybko dotarłem do początku komina. Tu
juŜ było gorzej, przede wszystkim ciasno, ale ta ciasnota miała i dobre strony. Zapierając się
równocześnie nogami i plecami mogłem wspinać się w górę. A droga pionowym szybem była
długa. Co kilka metrów w ścianach były wyloty poziomych kanałów, ale pięć pięter to ponad
dwadzieścia metrów w górę. W nosie aŜ kręciło mi się od kurzu. Po kilkunastu minutach
wspinaczki dotarłem do poziomego odgałęzienia prowadzącego do lokalu Jerzego. Bezszelestnie
podczołgałem się do kraty wentylacyjnej. Tu czekała mnie niemiła niespodzianka. Batura,
pamiętając o mojej niezapowiedzianej wizycie sprzed kilku lat, kazał wspawać w obramowanie
kanału dwa stalowe pręty uniemoŜliwiające przeciśnięcie się przez otwór. Na szczęście nie były
grube.
OstroŜnie spojrzałem do środka mieszkania. Było w nim ciemno, wyglądało na to, Ŝe nikogo
tam nie ma. Na wszelki wypadek przez otwór wpuściłem mikrofon detektora dźwięku. Wykazał, Ŝe
przynajmniej w najbliŜszym pomieszczeniu nikogo nie ma. Z kieszeni wyciągnąłem „Ŝydowski
włos” i zacząłem piłować pręty. Szło to powoli, ale po dwudziestu minutach były juŜ w moich
rękach. OdłoŜyłem je na bok, następnie odkręciłem kratkę maskującą wylot. Zapaliłem
kieszonkową latarkę. Po cichu wypełzłem przez ciasny otwór do łazienki, a stamtąd do holu.
Zakładałem, Ŝe jeśli Jerzy ma nasz obraz, to trzyma go gdzieś na wierzchu. Przeszedłem do salonu.
Szybko okazało się, Ŝe miałem rację. Powiesił go bezczelnie na ścianie nad stylowym kominkiem.
Podszedłem i zacząłem zdejmować obraz ze ściany.
- Ręce do góry! Nie ruszaj się! - usłyszałem za plecami kobiecy głos. Słowa wypowiedziano

73
po niemiecku. Rozbłysło światło Ŝyrandola. Odwróciłem się gwałtownie. „Głupcze! Nie
sprawdziłeś pozostałych pomieszczeń” - skarciłem się w myśli. W drzwiach do sypialni stała w
jedwabnej, nieco kusej, nocnej koszuli dwudziestokilkuletnia powabna blondynka. W ręku trzymała
mały damski rewolwer. Poznałem ją od razu. To ją widziałem w towarzystwie Batury i Rudzielca w
zajeździe pod Włocławkiem. Piękne, długie blond włosy otaczały jej smukłą twarz o bardzo
regularnych rysach. Miała figurę modelki. Jedynie błękitne oczy o zimnym blasku i stanowczy,
przenikliwy ton głosu działały odpychająco.
- Odwróć się do ściany! Tylko powoli i bez sztuczek!
Odstawiłem obraz pod ścianę i powoli zacząłem spełniać polecenie. Dziewczyna podeszła w
moim kierunku. Usłyszałem, jak wystukuje jakiś numer na telefonie komórkowym. Nie było chwili
do stracenia. Postanowiłem wykorzystać moment jej nieuwagi. Ugiąłem kolana, pochyliłem się
lekko i błyskawicznie odwróciwszy się w jej kierunku, uderzyłem kantem dłoni w jej rękę
trzymającą broń. Rewolwer poleciał na podłogę, ale juŜ w następnej sekundzie zobaczyłem, jak
dziewczyna robi unik, a następnie błyskawicznym ruchem wyprowadza silny cios w mój splot
słoneczny.
„AleŜ ta diablica ma refleks!” - pomyślałem z uznaniem, kuląc się z bólu. Zaskoczyła mnie
zupełnie!
Po ciosie odskoczyła w tył przyjmując postawę karateki. Nie mogłem pozwolić sobie na to,
by pokonała mnie młoda dziewucha! Ale łatwiej było to postanowić, niŜ wykonać. Dziewczyna
musiała pobierać lekcje u jakiegoś mistrza sztuk walki. Błyskawicznie wyprowadzała ciosy,
umiejętnie parowała moje, a jej gibkie ciało pręŜyło się jak u tygrysicy. Sprawa przeciągała się juŜ
ponad normę. Po kolejnym otrzymanym ciosie udałem, Ŝe zwijam się z bólu. Chyląc się do przodu
nagle przerzuciłem cięŜar ciała na jedną nogę, a następnie padając podciąłem drugą nogi
dziewczyny. Nie przewidziała tego. Upadając uderzyła się tyłem głowy o kant stojącego za nią
stylowego sekretarzyka. Ogłuszyło ją to na chwilę. Wykorzystałem to i rzuciłem się na dziewczynę
przygniatając ją swoim ciałem. Poczułem oszałamiający zapach jakichś eleganckich perfum.
Odzyskała świadomość i zaczęła się rzucać z całej siły, ugryzła mnie nawet boleśnie w rękę, ale
byłem zbyt cięŜki, aby mogła mnie zrzucić z siebie. Zdecydowanym ruchem odwróciłem ją twarzą
do podłogi i skrępowałem ręce kawałkiem linki, który miałem w kieszeni. Potem zakneblowałem
jej usta. NaleŜało się spieszyć. Droga powrotna przez wentylację była zbyt czasochłonna. W kaŜdej
chwili mógł pojawić się Batura. Spakowałem więc błyskawicznie obraz do przygotowanego
futerału i otworzyłem drzwi prowadzące na balkon. Z małego plecaczka, który miałem przy sobie,
wyciągnąłem długi zwój liny alpinistycznej i przywiązałem go do balkonowej barierki.
- Do widzenia, piękna przeciwniczko! - rzuciłem na poŜegnanie.
Usłyszałem tylko przytłumiony jęk wściekłości. Zjazd na dół zajął mi tylko kilkadziesiąt
sekund, tę umiejętność dobrze przećwiczyłem w „czerwonych beretach”.

74
ROZDZIAŁ ÓSMY

HASŁO NA RAMIE OBRAZU • HISTORIA OJCA ZBIGNIEWA S. • JEDZIEMY W


DOBRZYŃSKIE • ROZBIJAMY OBÓZ • DRUH BARNABA • DOBRZYŃ • HARCERSKIE
OGNISKO • ZNOWU BATURA • ZAGINIONY CMENTARZ • SREBRNA
PAPIEROŚNICA • STARCIE NA ŁĄCE • WIZYTA NA JACHCIE

- I co my tu mamy? - zapytał retorycznie pan Tomasz, gdy następnego ranka połoŜyłem na


jego biurku mój „łup”.
Z uwagą zabraliśmy się do oglądania płótna. Obraz był nieco uszkodzony. W kilku miejscach
widniały odpryski farby, rama była w jednym miejscu lekko pęknięta. Ale nie na tym skupiła się
nasza uwaga. Skoro Baturze tak zaleŜało na tym obrazie, musiał on kryć jakąś cenną informację lub
tajemnicę. Szukaliśmy więc jakichś śladów na płótnie i ramie. Długo i skrupulatnie. Ale na
widocznych powierzchniach nic nie było.
- Ktoś niedawno wyjął płótno z ram, tu są świeŜe ślady - zauwaŜyła Julia. Faktycznie, przy
łebkach gwoździ mocujących płótno do ramy widniały świeŜe zarysowania.
- Zróbmy więc to samo - zadecydował pan Tomasz wyjmując małe szczypce z szuflady
biurka. Sprawnymi ruchami powyciągał gwoździe z ramy. Przystąpiliśmy do dokładnego oglądu jej
wewnętrznej powierzchni. Po chwili odkryliśmy nieco zatarty napis sporządzony ołówkiem.
- Nasza kapliczka - odczytała Julia. - I to wszystko? - zapytała zawiedzionym głosem.
- Trochę mało albo wręcz odwrotnie, bardzo duŜo - rzekł szef filozoficznie.
- I dla tej enigmatycznej wskazówki Batura tak walczył o ten obraz... - teŜ byłem trochę
rozczarowany.
- To zagadka w sam raz dla nas, Pawle - odparł pan Tomasz z zapałem. - I co o tym myślicie?
- No cóŜ... To zapewne miejsce kryjówki - próbowałem błysnąć inteligencją.
- Kryjówki czego? I gdzie to moŜe być?
Niestety, nic nam nie przychodziło do głowy.
- MoŜe warto by było zapoznać się z historią tego obrazu. Dowiedzieć się, do kogo naleŜał... -
zasugerował szef.
- Zadzwonię z tym pytaniem do włocławskiego muzeum - zaoferowała się Julia, widząc, Ŝe
pan Tomasz oczekuje od nas więcej inwencji w tej sprawie.
Wróciła do nas, a raczej przybiegła po kwadransie.
- Rozmawiałam z tamtejszym kustoszem - powiedziała oŜywionym głosem. - Z ich badań
wynika, Ŝe w drugiej połowie XIX wieku obraz był własnością rodu Sierakowskich posiadających
liczne majątki w ziemi dobrzyńskiej. Obraz znalazł się w zbiorach włocławskiego muzeum po
drugiej wojnie światowej zakupiony od prywatnego kolekcjonera. Niestety, nie znają jego losów z
pierwszej połowy XX stulecia. Ale mam dla was coś znacznie ciekawszego! Mając w pamięci to
hasło z ramy obrazu, jak usłyszałam o tych Sierakowskich z ziemi dobrzyńskiej, doznałam nagłego
olśnienia! Przypomniała mi się historia znaleziona w materiałach archiwalnych, które przeglądałam
w zeszłym tygodniu.
Mówiąc to Julia otworzyła tekturową teczkę i wyjęła z niej poŜółkły ze starości list.
- Kilkanaście lat temu niejaki Zbigniew S. w liście do naszego ministerstwa przedstawił
historię usłyszaną od swego ojca. Dotyczyła rzekomego miejsca ukrycia skarbów o wielkiej
wartości materialnej i historycznej, według tamtego, koron i bereł dawnych królów polskich. W

75
czasie pierwszej wojny światowej ojciec Zbigniewa S. jako młody chłopak pracował w jednym z
majątków koło M. w ziemi dobrzyńskiej. Pewnego dnia wracając z pola z innymi parobkami
znaleźli pod drzewem nieprzytomnego starca. Był skrajnie wycieńczony. Zabrali go ze sobą. Po
kilku dniach doszedł do siebie. Z wdzięczności opowiedział im swoją historię. Był powstańcem
styczniowym, wracał w rodzinne strony po kilkudziesięciu latach syberyjskiej katorgi. Na zsyłce
poznał i zaprzyjaźnił się z innym powstańcem o nazwisku Sierakowski. Ten ostatni był ziemianem,
właścicielem majątku w okolicach Dobrzynia. Sierakowski nie wytrzymał katorŜniczej pracy i
zmarł z chorób i wycieńczenia. Umierając zaprzysiągł starego powstańca i powiedział: „Gdy
wrócisz do Polski, oby Bóg miłosierny to sprawił, udaj się do mojego majątku i powiedz mojej
Ŝonie i synowi, co się ze mną stało. PrzekaŜ im hasło, które ci zaraz podam. Na tej karcie papieru
jest wyrysowany plan mojego majątku z zaznaczonym miejscem, w którym mój ojciec ukrył wielki
narodowy skarb. PrzekaŜ im me słowa, a wynagrodzą ci sowicie twój trud.”
- Czy wiedzą panowie, jak brzmiało to hasło? - Julia przerwała opowiadanie i zwróciła się do
nas.
- Domyślam się, Ŝe „Nasza kapliczka” - odparł pan Tomasz.
- Dokładnie! - zawołała z przejęciem. - Sierakowski powiedział mu jeszcze, Ŝe gdyby
zapomniał hasła, wiadomości o miejscu kryjówki „strzeŜe święty Łazarz”. Ale upłynęło jeszcze
kilkanaście lat, zanim staremu powstańcowi darowano resztę kary i pozwolono wrócić do domu.
Niestety, plan Sierakowskiego zniszczył mu jeszcze na Syberii jakiś nadgorliwy straŜnik. Starzec
pocieszał się, Ŝe pamięta zaznaczone na planie miejsce kryjówki. Ale gdy wreszcie po wielu tru-
dach dotarł do ziemi dobrzyńskiej, okazało się, Ŝe syn Sierakowskiego juŜ nie Ŝyje, a Ŝona dawno
przeniosła się w inne strony. Starzec próbował odszukać zaznaczone na planie miejsce, ale
zrujnowany zsyłką organizm odmówił posłuszeństwa. Historia powstańca zakończyła się tragicznie.
Gdy odzyskał nieco siły, wyruszył w drogę do domu. Nie odszedł jednak daleko. Zatrzymali go
pruscy Ŝandarmi i odstawili na przesłuchanie do Dobrzynia Wzięty za rosyjskiego szpiega został
tam rozstrzelany.
- Świetna robotą Julio! Zawsze twierdziłem, Ŝe badania archiwalne to podstawa sukcesu w
naszej pracy - szef z zadowolenia lekko uderzył ręką w blat biurka. - No, moi kochani! JuŜ chyba
wiecie, gdzie spędzicie najbliŜsze dni. Zaczynają się wakacje. Pora wybrać się na urlop! Ja tu
zostanę, aby pilnować naszego gospodarstwa. W razie potrzeby przyjadę do was.
„Jak to dobrze, Ŝe ma się w pracy dobrego szefa. Przynajmniej człowiek nie musi zastanawiać
się, gdzie spędzi wakacje” - pomyślałem z lekką ironią.

W czwartek i piątek zakończyliśmy z Julią bieŜące sprawy słuŜbowe. A w sobotę wczesnym


rankiem wrzuciłem do bagaŜnika wehikułu plecak, namiot i pojechałem na śoliborz zabrać Julię.
Był koniec czerwca. JuŜ od pewnego czasu piękna, letnia pogoda ustaliła się na dobre i w powietrzu
czuć było ten wspaniały zapach wakacji.
Gdy dotarłem pod wskazany adres na Ŝoliborskim osiedlu willowym, przed eleganckim
przedwojennym domem zobaczyłem czekającą juŜ na mnie Julię. Ale dziewczyna, którą
zobaczyłem nie była juŜ wcale tą dawną Julią pensjonarką jak ją nazywałem w myślach na
początku znajomości. Moja współpracownica miała teraz na sobie obcisłe dŜinsy, modną krótką
bluzkę w kwieciste wzory, a na nogach wygodne adidasy.
- Czy mnie oczy nie mylą? - zawołałem wyskakując z wehikułu. - Wyglądasz jak prawdziwa
globtroterka, a nie jak szacowna absolwentka Uniwersytetu Londyńskiego.

76
- Postanowiłam zmienić nieco swój image - odrzekła udając, Ŝe nie zrozumiała mojej nieco
uszczypliwej uwagi.
Załadowałem jej rzeczy do wehikułu. Ruszyliśmy na trasę, którą ponad miesiąc temu
jechaliśmy słuŜbowo do Włocławka. Było słonecznie, przez otwarte okno wpadał do wnętrza ciepły
wiatr.
Jechaliśmy szosą numer 62 wiodącą do Płocka. Ruch na drodze był mały, jechałem więc
spokojnie siedemdziesiątką z czego niezadowolony był jedynie wyścigowy silnik wehikułu. Julia
rozpostarta wygodnie na przednim siedzeniu wychyliła przez okno głowę pozwalając wiatrowi
bawić się jej włosami.
- Pawle, co wiesz o Szczerbcu? - zapytała w pewnym momencie.
- Szczerbiec to miecz koronacyjny królów polskich, o późnoromańskim kształcie, w typie
mieczy uŜywanych przez zakony rycerskie Ziemi Świętej - zacząłem swą odpowiedź jak uczeń
liceum na lekcji historii. - Ma rękojeść zakończoną okrągłym guzem, jego jelec jest zagięty ku
dołowi. Części te są obite złotymi blachami z emblematami ewangelicznymi i łacińskim napisem.
Miano „Szczerbiec” nosił legendarny miecz Bolesława Chrobrego, o którym pierwsza wzmianka
znajduje się w „Kronice polskiej” Wincentego Kadłubka. Nazwa pochodziła od szczerby
uczynionej w wyniku uderzenia o kijowską bramę. Oryginalny Szczerbiec zaginął prawdopodobnie
w początkach wieku XIV. Mlecz zaś obecnie określany tym mianem to, według oceny
bronioznawców, miecz z XIII wieku, którego po raz pierwszy uŜyto przy koronacji Władysława
Łokietka w 1320 roku i który przez pięć wieków słuŜył przy koronacjach królów polskich.
- Brawo, młody człowieku! Trzy z plusem - zaŜartowała. - Ale tak na powaŜnie, nie o to mi
chodzi. Czy wiesz, co stało się z nim w momencie rabunku Skarbca Koronnego?
- Po pruskim rabunku Szczerbiec znikł. Uznano, Ŝe Prusacy zabrali go wraz z najcenniejszymi
regaliami. Natomiast w 1819 roku ksiąŜę rosyjski Łobanow-Rostowskij zaproponował generałowi
hr. Krasińskiemu kupno średniowiecznego miecza twierdząc, Ŝe to Szczerbiec, który został
znaleziony rzekomo pod Ruszczukiem w czasie kampanii rosyjsko-tureckiej. Bez wątpienia
oświadczenie księcia Łobanowa miało na celu umyślne wprowadzenie Polaków w błąd i
zatuszowanie tego co naprawdę stało się z regaliami. Miecz, o którym mowa, trafił potem do
petersburskiego ErmitaŜu, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wrócił na Wawel w ramach
postanowień Traktatu Ryskiego. Historia Szczerbca ma więc „białą plamę” obejmującą okres od
pruskiego rabunku do owego 1819 roku, gdy miecz odnalazł się w tajemniczych okolicznościach. O
ile jest to oryginalny miecz Łokietkowy.
- A są co do tego jakieś wątpliwości?
- Niektórzy twierdzą, Ŝe prawdziwy Szczerbiec pozostaje nadal w ukryciu, a ten, który jest
eksponowany na Wawelu to kopia. Bo w XVII wieku wykonano kopię Szczerbca. Była w
posiadaniu królewicza Jakuba, syna Jana III Sobieskiego. Przechowywana w skarbcu w NieświeŜu
znikła po zajęciu tej rezydencji przez wojska rosyjskie w 1813 roku. Niektórzy twierdzą, Ŝe to
właśnie tę kopię oferował ksiąŜę Łobanow. Wszelkie wątpliwości co do oryginalności wawelskiego
Szczerbca powinny rozstrzygnąć dokładne badania bronioznawcze, łącznie z badaniami
metalurgicznymi, a takie nie były jeszcze wykonywane. Moim zdaniem, miecz wawelski to jednak
oryginał, którego Prusacy nie zniszczyli, bo nie przedstawiał wartości materialnej i jakimiś
nieznanymi nam kolejami losu trafił w ręce wspomnianego rosyjskiego arystokraty. Okoliczności
tego wydarzenia zatuszowano, bo przecieŜ cały rabunek Skarbca był otoczony ścisłą tajemnicą.
- W takim razie wyglądałoby na to, Ŝe nie wszystkie regalia uległy zagrabieniu i zniszczeniu...

77
- Z porównania listy przedmiotów wymienionych w ostatnim spisie inwentarzowym Skarbca
z listą zagrabionych regaliów, sporządzoną przez pruskich urzędników, wynika, Ŝe duŜa liczba
pozycji albo w ogóle nie została zagrabiona albo nie uległa zniszczeniu ze względu na mniejszą
wartość materialną. Te zignorowane przez Prusaków zgromadził Tadeusz Czacki i trafiły do
puławskich zbiorów rodu Czartoryskich, Te zabrane przez Prusaków, a niezniszczone, uległy
rozproszeniu. Część przedmiotów ze Skarbca odnalazło się i są eksponowane w róŜnych muzeach.
Kilka z nich widziałaś na Wawelu. Większość jednakŜe nadal jest zaginiona.
- A więc jest jeszcze czego szukać... - Julia zadumała się, podziwiając rozpościerający się
przed nami krajobraz.
Dojechaliśmy do Płocka. Przejechaliśmy przez miasto i dotarliśmy do szosy biegnącej wzdłuŜ
prawego brzegu Zalewu Włocławskiego. Była to droga drugiej kategorii, a więc wąska i nie
najlepsza, za to rozpościerające się przed nami piękne widoki rekompensowały te niedogodności z
nawiązką. Szosa biegła miejscami blisko krawędzi wysokiej nadrzecznej skarpy i wtedy po lewej
stronie roztaczał się szeroki widok na taflę modrych wód Zalewu, a słońce przeglądało się w nich
do spółki z rzadkimi, puszystymi obłokami. Po drugiej jego stronie widać było szerokie połacie
zielonych lasów. Ujechawszy kilkanaście kilometrów, dotarliśmy do malowniczego ujścia rzeki
Skrwy. Za mostem linia brzegowa wrzynała się w wody Zalewu, tworząc sporych rozmiarów cypel.
Na jego terenie był połoŜony ładny ośrodek Ŝeglarski z przystanią w małej zatoce, na której wodach
kołysało się kilka pięknych jachtów. Moje Ŝeglarskie serce aŜ zabiło Ŝywiej na taki widok.
- Musimy tu przyjechać w wolnej chwili - powiedziałem do Julii.
- A czym będziesz pływał? Nie masz przecieŜ jachtu - zapytała
- A choćby naszym wehikułem - odparłem wzbudzając u niej wybuch śmiechu.
Po kolejnych kilkunastu kilometrach dotarliśmy do M. Właściwie to gdyby nie tablica z
nazwą wsi, nawet nie wiedzielibyśmy, Ŝe jesteśmy na miejscu. Dokoła rozpościerał się bowiem
płaski krajobraz mazowieckiej niziny z wiejskimi gospodarstwami rozproszonymi wśród pól.
Jedynym oŜywieniem tego widoku było niebieskie pasmo Zalewu na zachodzie.
- Widok niezbyt ciekawy - oceniła Julia.
- Musimy znaleźć sobie miejsce na obóz.
Po lewej stronie szosy, przy krawędzi wiślanej skarpy, znajdował się średniej wielkości
zadrzewiony teren. Widać tam było jakieś zabudowania gospodarcze. Zjechałem z szosy w boczną
szutrową drogę wiodącą w tamtym kierunku. Chcieliśmy znaleźć jakieś odosobnione miejsce, więc
ominęliśmy zabudowania i skierowaliśmy się bardziej na północ. Po kilkuset metrach dotarliśmy do
krawędzi skarpy. Rósł tam ładny sosnowy zagajnik z dodatkiem młodych brzóz. Wyszliśmy z
wehikułu, Ŝeby obejrzeć teren. Leśny pas nie był szeroki. Po jakichś trzydziestu metrach zaczynało
się strome urwisko wiślanej skarpy.
- Tu rozbijemy obóz - pokazałem na małą polankę wśród drzew.
Zabraliśmy się do wyładowywania bagaŜy. Po półgodzinie wśród sosen wyrosły dwa małe,
kolorowe namioty. Było juŜ po czternastej. Poczułem próŜnię w Ŝołądku.
- MoŜe byśmy coś zjedli? - nieśmiało zacząłem.
- Dzisiaj chyba tylko jagody i korzonki - odrzekła dziewczyna. - Nie zrobiliśmy Ŝadnych
zakupów.
Zamknęliśmy zatem namioty i wskoczyliśmy do wehikułu. Dojechaliśmy do głównej szosy, a
następnie do „centrum” M. Składało się na nie skupisko kilku gospodarstw, pośród których stał
mały sklep spoŜywczy, pamiętający chyba jeszcze czasy PRL-u. Ponure, szare wnętrze oŜywiały

78
jedynie róŜnokolorowe etykiety wyłoŜonych produktów. Zrobiliśmy zapas wiktuałów na parę dni.
Po wyjściu na zewnątrz sklepu staliśmy się świadkami dość zabawnej scenki. Przy naszym
wehikule, przesłonięta wznieconym tumanem przydroŜnego pyłu, kotłowała się na ziemi jakaś
zbita, zielono-szara masa. Co chwila wychylała się z niej raz ręka, za drugim razem noga, czyniąc
ruch jak do zadania ciosu.
Doskoczyłem do owej kotłowaniny i złapawszy silnie za grzbiety, wyłowiłem z niej dwóch
wyrostków. Z ledwością udało mi się ich rozłączyć.
- Spokojnie! Panowie, o co wam chodzi?!
- On chciał okraść pański samochód! - krzyknął pierwszy z nich, ubrany w zielony mundur
harcerski.
- Chciałem tylko obejrzeć deskę rozdzielczą! A ten frajer się do mnie przyczepił! - wyrzucił z
siebie drugi z wyrostków starając się z powrotem doskoczyć do harcerza. Gdy uznał, Ŝe nie da mi
rady, wyrwał rękę z mego chwytu i ruszył w swoją stronę złorzecząc pod nosem. Wyglądał na
lokalnego łobuziaka.
- Wytrzyj się - podałem harcerzowi chusteczkę.
- Ja pana znam! Pan Paweł Daniec, prawda? Pan jest pomocnikiem Pana Samochodzika.
Rozpoznałem pański wehikuł. Opowiadał mi o panu druh Rafał, nasz zastępowy. PrzeŜył z panem
bycze przygody! - powiedział chłopak otrzepując się z pyłu. Na oko miał czternaście lat, okrągłą,
wesołą twarz z zadartym nosem i ciemnymi bystrymi oczami.
- Barnaba jestem - wyciągnął do mnie dłoń, śmiesznie usiłując przybrać ton dorosłego.
- A co ty tu robisz?
- DruŜynowy wysłał mnie na zwiad aprowizacyjny. Nasz obóz rozbiliśmy w lesie przy ujściu
Skrwy. Odwiedzi nas pan? Jutro wieczorem mamy powitalne ognisko. Chłopaki zzielenieją z
zazdrości, jak im opowiem, kogo spotkałem.
- Z przyjemnością zobaczę znów Rafała Sporo nam pomógł przy poszukiwaniach cennego
relikwiarza pewnego krzyŜowca. Ale, nie jestem tu sam - wskazałem na Julię.
- Panią teŜ zapraszamy! To do zobaczenia jutro o dziewiętnastej! Przed mostem na Skrwie
niech pan skręci w lewo. Dalej będą znaki. Czuwaj!
- Czuwaj! - odkrzyknąłem. - Dziękuję za pomoc.
- Widzę, Ŝe masz wszędzie kolegów - Julia zaŜartowała z mojej nowej znajomości.
- Śmiejesz się, ale z harcerzami zawsze mieliśmy dobre relacje. Bardzo nam pomogli w wielu
akcjach. Wielokrotnie mogliśmy na nich liczyć.
Z wehikułu wyciągnąłem plastykowy kanister i nabrałem do niego wody z kranu, który
znajdował się przy bocznej ścianie sklepu. Wróciliśmy do obozu i Julia przygotowała
obiadokolację. Zjedliśmy ją rozparci wygodnie na skraju skarpy. W dole leniwie toczyła swe wody
Wisła. Posiłek jedzony wśród tak pięknego krajobrazu smakował w dwójnasób.
- Jaki plan na jutro? - spytała Julia.
- Pojedziemy do W. szukać „naszej kapliczki”. To klucz do tajemnicy.
- MoŜe chodzi o jakąś starą przydroŜną kapliczkę na terenie majątku Sierakowskich? A moŜe
o jakąś kaplicę cmentarną?
- W grę wchodzą obie moŜliwości Wybierzemy się więc rano do archiwum powiatowego,
Ŝeby obejrzeć dziewiętnastowieczne mapy geodezyjne; mam nadzieję, Ŝe takie istnieją. Potem
pojedziemy na rekonesans do W. na tamtejszy cmentarz.
Nadchodził wieczór. Słońce zaczęło wędrówkę za horyzont. Światło słoneczne robiło się

79
coraz bardziej złociste, nabierając miodowo-czerwonej barwy. Cienie drzew wydłuŜały się powoli.
Wieczór był ciepły. Nadmuchałem dwa materace. LeŜąc pod granatowiejącym nieboskłonem i
podziwiając rozpalające się na nim gwiazdy, długo w noc gawędziliśmy z Julią o róŜnych bardziej i
mniej waŜnych sprawach. W końcu byliśmy na urlopie.
Następnego dnia wcześnie rano obudził mnie ptasi śpiew. Wyszedłem z namiotu. Julia
jeszcze spała. Zrobiłem kilka pompek i przysiadów dla rozruszania mięśni. Wygrzebałem z namiotu
ręcznik i skacząc jak małpa zacząłem zsuwać się w dół piaszczystej skarpy. Po dotarciu nad brzeg
rozebrałem się do kąpielówek i wskoczyłem do wody. Nie była zbyt przejrzysta, w końcu to Wisła,
była za to bardzo chłodna. Leniwy nurt pozwalał na w miarę bezpieczne pływanie. Po kilkunastu
minutach, przyjemnie orzeźwiony, wyskoczyłem na brzeg.
- Hej, panie pływaku! Czekam na śniadanie! Prędko, bo umieram z głodu! - usłyszałem z góry
dźwięczny głos Julii. Spojrzawszy w tamtym kierunku zobaczyłem ją stojącą na krawędzi skarpy.
Miała na sobie błękitny kostium kąpielowy. W promieniach porannego słońca wyglądała bardzo
pięknie i pociągająco. „Pawle! Jesteś tu słuŜbowo!” - zgromiłem się wesoło w myślach, wdrapując
się na górę.
Po śniadaniu, które zrobiłem „przy pomocy” Julii, wyruszyliśmy do Dobrzynia.
- A wiesz skąd, według miejscowego podania, pochodzi pierwsza polska studentka? -
zapytałem Julię, skręcając z szutrówki na asfaltową szosę.
- Stąd?
- Tak. Według legendy nazywała się Nawojka. Była córką dobrzyńskiego wójta. śyła w
czasach Władysława Jagiełły. Bardzo chciała się uczyć i tej swojej miłości o mało nie przypłaciła
Ŝyciem. Umiała czytać i pisać po łacinie, co w tych czasach w przypadku kobiety było wielką
rzadkością. Przedkładała czytanie ksiąŜek nad suknie i zabawy, a jej największym marzeniem były
studia. Kiedy miano wydać ją za mąŜ, uciekła z rodzinnego domu. Przebrana za chłopca, jako Ŝak
Andrzej, wstąpiła na Akademię Krakowską. Uczyła się tam przez dwa lata i naleŜała do najlepszych
studentów. Pewnego dnia, w 1409 roku, juŜ po zdaniu egzaminów i uzyskaniu tytułu bakałarza,
Nawojka wyszła w nowej todze na ulicę Krakowa. Na młodego bakałarza ktoś wylał przypadkowo
wiadro wody i nagle odkryto, Ŝe luźna toga ukrywa kobiece kształty. Za naruszenie dobrych
obyczajów sąd kościelny skazał ją ponoć na doŜywotnią pokutę w klasztorze. Widzisz, jakie masz
szczęście, Ŝe urodziłaś się trzydzieści lat temu, a nie w XV wieku?
- Wypraszam sobie! Mam dopiero 25 lat! - obruszyła się Julia.
Dobrzyń to nieduŜe, ale ładne, zadbane miasteczko. Wybraliśmy się najpierw do Urzędu
Miasta i Gminy, ale tam okazało się, Ŝe zbiór map geodezyjnych znajduje się w Urzędzie
Powiatowym w Lipnie. Postanowiliśmy zatem udać się do kościoła parafialnego, Ŝeby poprosić
tamtejszego proboszcza o dostęp do ksiąg parafialnych. A Ŝe oznaczało to kilkugodzinną pracę
archiwalną, obejrzeliśmy najpierw „wzgórze zamkowe” na wiślanej skarpie, gdzie w średniowieczu
stał drewniany gród braci dobrzyńskich.
Obejrzawszy to miejsce i rozpościerający się z niego piękny widok na lewy brzeg Wisły,
udaliśmy się, na ulicę Franciszkańską, do kościoła parafialnego, Ŝeby ustalić, gdzie byli grzebani
członkowie rodu Sierakowskich.
Ksiądz proboszcz, widząc nasze legitymacje słuŜbowe, nie czynił Ŝadnych przeszkód. Po paru
godzinach ślęczenia nad parafialnymi księgami opuściliśmy plebanię bogatsi o spory zasób wiedzy
o Sierakowskich herbu Ogończyk, którzy przez trzy ostatnie stulecia zamieszkiwali ziemię
dobrzyńską. Był to ród bardzo zacny i zasłuŜony dla tych terenów. Wielu jego przedstawicieli

80
piastowało wysokie urzędy ziemskie i państwowe: starostów i kasztelanów, posłów i królewskich
szambelanów. Nas oczywiście interesowali Sierakowscy zamieszkujący na przełomie XIX i XX
wieku w majątku w W. W jednym z tomów ksiąg parafialnych udało nam się znaleźć wpis
dotyczący chrztu Alfreda Sierakowskiego, syna właścicieli okolicznych majątków w W. i M. Wpisu
o śmierci tego człowieka w księgach nie było, co pośrednio mogło stanowić potwierdzenie jego
zgonu na syberyjskiej zsyłce. Według odnalezionych zapisów, syn Sierakowskiego był pochowany
na cmentarzu koło M.
Po zjedzeniu obiadu w małym barze przy Rynku, wyruszyliśmy do Lipna obejrzeć archiwalne
plany okolicznych terenów. W wydziale geodezji i kartografii Urzędu Powiatowego, mieszczącego
się przy ulicy Sierakowskiego, otrzymaliśmy do wglądu dziewiętnastowieczne plany gruntów
okolic W. i M. Wynikało z nich, Ŝe majątek Sierakowskich obejmował obie te wsie.
Siedząc nad mapami, przypomniałem sobie o zaproszeniu na harcerskie ognisko. Spojrzałem
na zegarek. Dochodziła juŜ siedemnasta.
- Ale ten czas na urlopie leci - zaŜartowałem.
- Właśnie! Zamiast wylegiwać się na słońcu, ślęczymy nad zakurzonymi mapami - Ŝaliła się
Julia.
- Wystarczy tych studiów. Wracamy do obozu. Trzeba się przygotować do wizyty u harcerzy
- zakomenderowałem.
Droga powrotna zajęła nam ponad pół godziny. Dotarłszy do obozu, z podróŜnego worka
wyjąłem świeŜe ubranie. Gdy Julia wyszła z namiotu, zobaczyłem przed sobą elegancko
umalowaną dziewczynę, ubraną w krótką dŜinsową kurteczkę i mini-spódniczkę odsłaniającą
zgrabne nogi.
- Czy aby ta twoja zmiana wyglądu nie poszła za daleko? Mając na uwadze młody wiek
harcerzy, muszę stanowczo zaprotestować - zawołałem z udanym oburzeniem.
- Czy aby nie jesteś za bardzo zazdrosny? - odparła sadowiąc się w wehikule.
Dotarłszy do szosy skręciłem w stronę Płocka. Zgodnie ze wskazówką druha Barnaby, przed
mostem na Skrwie skręciłem w polną drogę wiodącą w stronę pobliskiego lasu.
- Skąd wiesz, jak jechać? - zapytała Julia.
- Byłaś w harcerstwie?
- Nie.
- No jasne. JakŜe by to było, Ŝeby panna z dobrego domu jeździła na jakieś dzikie obozy,
spała pod gołym niebem - zakpiłem z dziewczyny. - Po prostu, patrzę uwaŜnie na drogę.
- Ale tu nie ma Ŝadnego drogowskazu - powiedziała naburmuszonym tonem.
- Przed chwilą na drodze była strzałka ułoŜona z gałęzi, a teraz, o tam z boku drogi, widać
zatkniętą na kiju zieloną wstąŜkę. Trzeba uwaŜnie patrzeć dookoła siebie, pani detektyw!
Po dotarciu do linii drzew, polna droga przemieniła się w dość szeroką ścieŜkę otoczoną
sosnowym lasem. Po dwustu metrach zobaczyliśmy sporą polanę, na której stało pięć duŜych
wojskowych namiotów. Cały teren otoczono balustradą z sosnowych Ŝerdzi, a nad wjazdem była
zbudowana brama zwieńczona totemem, z gałęzi i szyszek, w kształcie twarzy jakieś straszliwej
czarownicy. Na środku obozu leŜał juŜ wysoki stos chrustu przygotowanego na ognisko.
Zaparkowałem przed bramą. Na nasz widok z jednego z namiotów wyszedł ku nam wysoki
harcerz. Z radością rozpoznałem w nim Rafała.
- Dzień dobry, panie Pawle. Miło pana znowu widzieć - serdecznie uścisnął moją dłoń. -
Zapraszam państwa na kolację.

81
Po posiłku, z kubkiem gorącej herbaty w dłoni, siedzieliśmy na ławach z sosnowych Ŝerdzi,
postawionych wokół przygotowanego ogniska. Rafał usiłował wydobyć ze mnie, po co
przyjechaliśmy w te strony. Przestrzegając zalecenia szefa, próbowałem wyłgać się informacją o
urlopie, ale podejrzliwy wzrok harcerza wskazywał, Ŝe to nie w pełni mi się udało.
- Pewnie prowadzi pan tu znowu jakąś akcję poszukiwawczą, skoro i pańscy przeciwnicy tu
przyjechali.
- Jacy przeciwnicy? - zapytałem ze szczerym zdziwieniem.
- No jak to? Nie wie pan o tym? W południe byliśmy na rekonesansie w porcie Ŝeglarskim i
na pokładzie pięknego jachtu widziałem pana Baturę w towarzystwie jeszcze piękniejszej
długonogiej blondynki.
- Od kiedy to harcerze zwracają uwagę na długość nóg pięknych dziewczyn? - Ŝartem
usiłowałem pokryć zaskoczenie.
- I jeszcze jedno - dodał Rafał niezraŜony moim pytaniem. - Gdy przechodziliśmy obok nich,
ta blondynka odezwała się do pana Batury po niemiecku. W liceum uczyłem się tego języka więc
zrozumiałem jej słowa.
- Pamiętasz, co powiedziała? - okazałem zainteresowanie.
- Niezbyt dokładnie. Ale jakoś tak: „PrzecieŜ sam widziałeś to oznaczenie na planie...”
W tym momencie do obozu przybyli pozostali zaproszeni goście. Jednym z nich był tutejszy
leśniczy. Jako honorowy gość, poproszony przez harcerzy, zgodnie ze zwyczajem jedną zapałką
zapalił ognisko. Gdy stos gałęzi zajął się Ŝółtym, wesołym płomieniem, leśniczy opowiedział
zebranym kilka ciekawych historii z ostatniej wojny, gdy był partyzantem w jednym z miejscowych
oddziałów. A potem było pieczenie kiełbasek nad ogniskiem i harcerskie śpiewy. Było juŜ po
dwudziestej drugiej, gdy poŜegnaliśmy gościnną młodzieŜ i wyruszyliśmy w drogę powrotną do
naszego obozu.
Cały czas nie dawały mi spokoju słowa wspólniczki Batury. Ich obecność tutaj bez wątpienia
była związana z napisem odkrytym na ramie obrazu. Ale co to za plan, o którym mówiła Niemka?
Wyglądało na to, Ŝe znowu Jerzy był o krok przed nami. Całą drogę powrotną myślałem, jak to
sprawdzić.
Gdy dotarliśmy do obozu, było juŜ ciemno. Czekała na nas niemiła niespodzianka. W
światłach wehikułu ujrzeliśmy nasze namioty w opłakanym stanie. Ktoś w czasie naszej
nieobecności poprzecinał linki, wywrócił maszty i pociął w kawałki płótno. Na szczęście
najcenniejsze rzeczy trzymaliśmy w bagaŜniku, ale zastany widok był nader wymownym znakiem,
Ŝe komuś zaleŜało na tym, abyśmy się stąd wynieśli.
- MoŜe jakimś miejscowym chuliganom nie spodobało się, Ŝe się tu rozbiliśmy? - dociekała
Julia, gdy sprawdziliśmy, czy coś zginęło. O dziwo, wszystko było na miejscu.
- To nie był zwykły napad złodziejski, a z miejscowymi nie mieliśmy przecieŜ dotąd Ŝadnego
konfliktu. Obawiam się, Ŝe to sprawka Jerzego. W jakiś sposób dowiedział się, Ŝe tu jesteśmy. Jutro
rano pojedziemy przeprowadzić poszukiwania na cmentarzu w M., a wieczorem będziemy mieli do
załatwienia jeszcze jedną sprawę. Ale o tym jutro. Chodźmy spać. Czeka nas pracowity dzień.
Namioty nie nadawały się do uŜytku. Julia połoŜyła się spać na rozłoŜonych fotelach
wehikułu, a ja wyjąłem z bagaŜnika zapasowy materac i połoŜyłem się pod gołym niebem. Na
szczęście noc była ciepła.

Następnego dnia, po śniadaniu, wyruszyliśmy do M. Obejrzeliśmy tam resztki dworskiego

82
parku będącego jedyną pozostałością po dworze Sierakowskich. Opuszczony dwór został rozebrany
jeszcze przed wybuchem ostatniej wojny. Podworskie czworaki po wojnie weszły w skład
zabudowań PGR-u, ale gdy ten upadł na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i one
straszyły teraz swym zaniedbanym wyglądem.
Uzbrojeni w wiedzę zaczerpniętą z map widzianych w lipnowskim urzędzie, skierowaliśmy
się do R., gdzie był mały cmentarz. W R. obejrzeliśmy, widoczny juŜ z daleka, stary wiejski
kościółek stojący na wiślanej skarpie. Warto go odwiedzić. Jest jedną z najstarszych i najlepiej
zachowanych romańskich, ceglanych budowli sakralnych. Jego początki sięgają XIII wieku. Jest
budowlą jednonawową, z wyniosłą wieŜą wyrastającą z dwuspadowego dachu. We wnętrzu
obejrzeliśmy piękny barokowy ołtarz. W zewnętrznym murze kościoła ujrzeliśmy tablice epitafijne.
Najstarsza, której napis zdołaliśmy częściowo odczytać, pochodziła z 1612 roku.
Kilkaset metrów na południe od kościółka znajdował się teren, na którym według
dziewiętnastowiecznej mapy miał być interesujący nas cmentarz parafialny. JakieŜ było więc nasze
zdziwienie, gdy dotarłszy na miejsce, według wskazań odręcznie zrobionego planu, nie ujrzeliśmy
tam Ŝadnych grobów. Miejsce było połoŜone na łagodnym stoku wiślanej skarpy. Była tam tylko
obszerna łąka z niewielką kępą krzaków pośrodku.
WzdłuŜ pola biegła polna droga. Właśnie przejeŜdŜał nią wozem jakiś miejscowy rolnik.
- Dzień dobry - zawołałem na powitanie.
Chłop zatrzymał wóz. Podbiegłem do niego. Facet miał na oko sześćdziesiąt lat, mógł zatem
coś wiedzieć na interesujący nas temat.
- Jesteśmy geodetami - zmyśliłem na poczekaniu. - Czy pan moŜe wie, do kogo naleŜy ta
łąka?
- A na co to panu? - zapytał podejrzliwie.
- Musimy pomierzyć ten teren. Aktualizujemy okoliczne mapy.
Chłop wyjął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów i zapalił, nie spiesząc się.
- Do kościoła panie.
- Jak to? To miejscowy proboszcz ma tu pola uprawne?
- A skąd! Tu był, panie, przed wojną wiejski cmentarz.
- Jak to cmentarz? - udałem niedowierzanie. - PrzecieŜ tu nic nie ma. A gdzie groby? Znikły
cudownie?
- Ano moŜe nie cudownie, ale znikły. W jedną noc, panie. Było i nima, jak w ruskim cyrku.
- Niech pan nie robi ze mnie głupiego. Co teŜ pan najlepszego opowiada?
- MoŜesz pan nie wierzyć, ale było jak mówię - zapewnił chłop wypuszczając przez nos
chmurę smrodliwego dymu. - MoŜe pan zapytać proboszcza. To było w 1942 roku, jakoś pod
jesień. Byłem wtedy małym chłopakiem. Syn naszych sąsiadów pilnował krów na tamtych łąkach i
widział na własne oczy, co tu się stało. Sam mi to potem opowiedział. Ciepło jeszcze nocami było,
więc został z krowami na noc na pastwisku. W środku nocy obudził go szum motorów. Zobaczył
kilka wojskowych cięŜarówek z zapalonymi światłami. Wylazło z nich kilkudziesięciu Szwabów.
Otoczyli cmentarz i zaczęli rozkopywać groby. Chłopak tak się przestraszył, Ŝe popędził krowy i
uciekł z nimi do domu. Ludzie bali się wychylić nosa z chałupy obawiając się, Ŝe i po nich Szkopy
przyjdą. A następnego ranka, gdy jeden odwaŜniejszy poszedł zobaczyć, czy odjechali, przyleciał
zaraz nazad z krzykiem, Ŝe cmentarza nima! Zrazu myśleli, Ŝe zwariował, ale gdy ludziska dolecieli
na miejsce, zdębieli jakby grom w nich strzelił! Po grobach zostały ino jaśniejsze plamy na ziemi.
Tak, panie!

83
- Niewiarygodne. Nie słyszałem jeszcze, Ŝeby cmentarz zniknął w jedną noc - powiedziałem z
przejęciem. - Niech pan mi powie jeszcze jedno. Czy na tym cmentarzu były jakieś murowane
groby?
- Panie kochany, kto by tam to pamiętał, tyle lat minęło. To był biedny, wiejski cmentarz. Ale
czekaj pan. Coś mi się tak widzi, Ŝe kilka było z kamienia, a w jednym miejscu, ale juŜ nie
wspomnę gdzie, były dwie murowane kaplice. Chowali w nich miejscowych dziedziców.
Podziękowałem rolnikowi za informacje i wróciłem do Julii. W kilku słowach opowiedziałem
jej usłyszaną historię.
- To by wyjaśniało, dlaczego tu nic nie ma. Ale po co Niemcy plantowaliby cmentarz? -
zastanawiała się dziewczyna.
- Szukali czegoś, to jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy. Czegoś cennego,
bo w przeciwnym razie tak duŜa grupa Ŝołnierzy nie byłaby uŜyta do rozkopywania zwykłego
wiejskiego cmentarza.
- A moŜe i oni poszukiwali „naszej kapliczki” Sierakowskich?
- A skąd mieliby się o niej dowiedzieć? - powątpiewałem.
- Pamiętasz, Ŝe ten stary powstaniec, który przybył w te strony z wiadomością dla
Sierakowskiej, był przed śmiercią przesłuchiwany przez pruskich Ŝandarmów? Z pewnością nie
obyło się bez tortur i biedak mógł Niemcom wszystko wyjawić. A wiesz, Ŝe to skrupulatny naród i
pisemny protokół z przesłuchania mógł po latach trafić do rąk któregoś z hitlerowskich
decydentów.
- MoŜe masz rację. Słuchaj, udając geodetów przeszukamy na wszelki wypadek ten teren
wykrywaczem metali. śeby mieć pewność, Ŝe tu juŜ nic nie ma.
śeby uniknąć podejrzeń ewentualnych gapiów, na naroŜach łąki ustawiliśmy drewniane
tyczki, które laicy mogli wziąć za łaty miernicze. Interesujący nas obszar miał jakieś pięćdziesiąt na
sześćdziesiąt metrów. Za pomocą palików i długiego sznurka podzieliłem łąkę na
dziesięciometrowe kwadraty, tak jak to robią archeolodzy. Z bagaŜnika wehikułu wyjąłem
wykrywacz metali i łopatę. Szybko nauczyłem Julię, jak go obsługiwać i nakazałem jej dokładne
przeczesywanie terenu w obrębie kaŜdego z kwadratów. Tam gdzie detektor dawał sygnał, miała
wbijać paliki. W tych miejscach robiłem łopatą wykopy. Do piętnastej przeszukaliśmy prawie
połowę terenu. Z nieba lał się czerwcowy Ŝar, na szczęście lekki wiatr od Wisły chłodził nieco
nasze ciała. Niestety, jedynym nieco makabrycznym znaleziskiem była ludzka szczęką w której
tkwiły dwie metalowe korony.
- Chyba nie takich koron szukamy? - zapytała dla poprawienia humorów Julia. - Zróbmy
przerwę, padam juŜ z nóg.
Zjedliśmy przygotowane rano kanapki. Po przerwie Julia zaczęła przeszukiwać kolejny
kwadrat od strony rzeki. Rozkopując jedno z zaznaczonych miejsc natrafiłem na resztki niemieckiej
oficerskiej czapki. W mokrej ziemi sukno całkiem zbutwiało. Nad połamanym daszkiem, w miejscu
na oznakę, widniał sczerniały znak SS - metalowa trupia główka ze skrzyŜowanymi piszczelami. A
więc opowieść rolnika nie była fantazją.
W pewnym momencie, gdy Julia dotarła z wykrywaczem do krzaków porastających środek
łąki, usłyszałem jej głos.
- Paweł! Chodź szybko! Mam tu jakiś mocniejszy sygnał.
Zacząłem kopać we wskazanym miejscu. Na głębokości około trzydziestu centymetrów ostrze
łopaty zgrzytnęło o jakiś niewielki, metalowy przedmiot. Po chwili trzymałem w ręce spatynowaną

84
srebrną papierośnicę.
- Papierośnica zakopana na cmentarzu? - zdziwiła się Julia.
Otworzyłem pudełeczko, nacisnąwszy umieszczoną z boku zapadkę. Ze środka wyleciało
parę zbutwiałych papierosów. UwaŜnie obejrzałem wnętrze.
- Tu jest jakiś napis - przetarłem to miejsce rękawem. - Majorowi Egonowi Langdorfowi
koledzy ze 111... - dalej była nazwa jakiejś jednostki SS.
Zabraliśmy się do dalszych poszukiwań. Jedynie w paru miejscach pojawiły się jeszcze paliki
oznaczające sygnały detektora, ale nie było tam nic ciekawego. Doszliśmy właśnie do
przedostatniego kwadratu, gdy rozległ się głośny warkot i na łąkę wjechały nagle dwa motory.
Zeskoczyło z nich dwóch osiłków w skórzanych kurtkach. Jeden z nich trzymał w ręku kij
bejsbolowy.
- Czego ta szukacie?! To teren prywatny! - zaczął pierwszy. Spod ciemnej pokrywy
motocyklowego kasku była widoczna jego zakazana gęba. Szrama na lewym policzku wymownie
świadczyła o proweniencji typka.
- Spokojnie, kolego - powiedziałem.-Jesteśmy geodetami, prowadzimy tu pomiary terenu.
- Aktualizujemy plany geodezyjne - dodała Julia.
- Te lala! Zamknij się! Nie do ciebie mówiłem - facet rzucił odwróciwszy się do dziewczyny.
- Won stąd! Ale juŜ!
- Lepiej dajcie nam spokój, bo poŜałujecie - odpowiedziałem.
W odpowiedzi ten drugi doskoczył do mnie usiłując uderzyć kijem. Zrobiłem błyskawiczny
unik uchylając się w lewo. Pała przeleciała ze świstem nad moją głową W tym samym momencie
ugiąwszy lewą nogę, prawą wyprowadziłem cios w przód i stopą ugodziłem przeciwnika w
Ŝołądek. Cios był silny i facet zwalił się na ziemię, zwinąwszy się z bólu w kłębek. Pierwszy
opryszek widząc, Ŝe kompan wypadł z gry, wyciągnął z kieszeni spręŜynowca i doskoczył do
przeraŜonej Julii. Złapał ją z tyłu za gardło przykładając do niego z prawej strony nóŜ.
Silnym ruchem wyrwałem kij z ręki leŜącego bandyty.
- Nieładnie, kolego, atakować kobietę. Puść ją a pozwolę wam odjechać - powiedziałem.
- Tylko spróbuj mnie dotknąć, a podetnę jej gardło! - wycedził przez zęby. W jego głosie
moŜna było jednak wyczuć strach.
- Powtarzam, puść ją! - powiedziałem ostrzej.
- Ani mi się śni, frajerze!
Dla uśpienia uwagi faceta udałem, Ŝe opuszczam kij.
- Julio, schyl głowę w lewo! - krzyknąłem nagle.
Gdy dziewczyna to zrobiła, nagłym ruchem walnąłem oprycha w kask. Ten zamortyzował
odrobinę uderzenie, było ono jednakŜe na tyle silne, Ŝe oszołomiło łobuza na chwilę. Wyrwałem
dziewczynę z jego rąk i zasłoniłem swym ciałem.
- Zabierajcie się stąd! Ale juŜ! - powiedziałem głośno zamierzając się w ich stronę bejsbolem.
Obaj wstali z trudem na nogi i poczłapali w kierunku motorów.
- Zaraz tu wrócimy! Będzie nas więcej, a wtedy nas popamiętacie! - odgraŜali się odjeŜdŜając.
- Świetnie się spisałaś - pochwaliłem roztrzęsioną nadal dziewczynę. Przytuliłem ją na chwilę
do siebie, Ŝeby nieco ochłonęła. - Zabierajmy się stąd, zanim tu rzeczywiście wrócą. Nic tu pewnie
juŜ nie znajdziemy, a ja wierzę, Ŝe oni spełnią swą obietnicę.
Załadowaliśmy rzeczy do wehikułu. Po dotarciu do głównej szosy Skręciłem na Płock. Nie
spiesząc się przejechałem przez most na Skrwie i jakieś czterysta metrów dalej skręciłem w lewo, w

85
polną drogę wiodącą do lasu. Tego dnia rano przejrzałem dokładnie szczegółową mapę okolicy i z
tą wiedzą w pamięci, zatoczywszy spore koło, bez większych problemów wróciłem przez las nad
brzeg Skrwy. Zatrzymałem wehikuł w kępie drzew. Wyjęliśmy sprzęt kempingowy i resztki na-
szych wiktuałów, Ŝeby zrobić sobie obiadokolację. Jedząc posiłek uwaŜnie obejrzałem linię
brzegową. W tamtym miejscu rzeka rozlewała się tworząc dość szerokie ujście. Brzeg po naszej
stronie był miejscami płaski, z łatwym dostępem do wody.
Po posiłku Julia poszła nad rzekę umyć menaŜki, a ja, wyjąwszy z bagaŜnika silną lornetkę,
wybrałem się na zwiad w kierunku ujścia Skrwy do Zalewu. Dotarłszy do granicy lasu, przeszedłem
przez pole graniczące z płocką szosą i, przekroczywszy ją, znalazłem się nad brzegiem Wisły.
Doszedłem od ujścia rzeki i ukryty w nadbrzeŜnych krzakach uwaŜnie zlustrowałem przez lornetkę
port jachtowy znajdujący się po drugiej stronie.
- JuŜ zaczynałam się niepokoić-powiedziała Julia, gdy wróciłem z powrotem do wehikułu.
Gdy zapadł zmrok, spakowaliśmy sprzęt. W samochodzie przedstawiłem dziewczynie mój
plan działania.
- A jak chcesz tam się dostać niepostrzeŜenie? - zapytała.
- Wodą.
- Nie rozumiem. Wpław?
- Zaraz zrozumiesz - odpowiedziałem uruchamiając silnik.
Wyjechałem z krzaków. Dotarłem do miejsca, gdzie brzeg najłagodniej stykał się z wodą.
Julia początkowo myślała, Ŝe się wygłupiam, ale gdy rozpędziłem nieco wóz i przednie koła
zanurzyły się w wodzie, nerwowo złapała mnie za przegub ręki.
- Co robisz, wariacie?! Stój! - zapiszczała przeraźliwie, widząc, jak samochód wjeŜdŜa coraz
bardziej w głąb, wzbijając przed maską fontannę wody.
Ale ja przesunąłem tylko manetkę na desce rozdzielczej. Z tyłu wozu rozległ się cichy szum
wirującej śruby napędowej. Wehikuł oderwał się od dna i rozkołysany nieco falą, powoli ruszył do
przodu. Przesunąłem kolejną dźwignię uruchamiając w ten sposób ster kierunkowy. Skierowałem
wehikuł ku ujściu rzeki. Julia uspokoiła się nieco, jej strach przerodził się w nieukrywany zachwyt.
- O BoŜe! On jest wspaniały! Byłam pewna, Ŝe nabijasz się ze mnie z tym pływaniem. Skąd
wy go wytrzasnęliście?
Opowiedziałem jej pokrótce, w jaki sposób, po stracie naszego terenowego Rosynanta,
weszliśmy z szefem w posiadanie tego potwora na czterech kołach. Przepłynęliśmy pod mostem
drogowym i po kilkudziesięciu metrach znaleźliśmy się na wodach Zalewu. Zapadł juŜ mrok, ale
zza chmur wypełzł krąg księŜyca zalewając rzekę srebrnoszarym blaskiem. „Jeśli ktoś nas zauwaŜy,
najwyŜej weźmie nas za motorówkę” - pomyślałem. śeby nie rzucać się zbytnio w oczy,
wypłynąłem bardziej ku środkowi Zalewu
Ominąłem szerokim łukiem cypel z portem Ŝeglarskim. Popłynęliśmy sto metrów w dół rzeki,
a następnie zawróciłem i płynąc wzdłuŜ brzegu ze zredukowaną szybkością wpłynąłem do zatoki, w
której stały zakotwiczone jachty. Na niskich obrotach odgłos naszej śruby był prawie niesłyszalny.
Było to waŜne, poniewaŜ na wodach zatoki panowała cisza, słychać było tylko czasem ludzkie
głosy nadlatujące od strony portowej knajpki. Jacht Batury namierzyłem juŜ wcześniej. Na
szczęście stał na uboczu, widocznie Jerzy wolał nie rzucać się w oczy. To ułatwiało nasze zadanie.
Przez otwarte bulaje sączyło się blade światło, znak, Ŝe załoga znajdowała się na jachcie.
Zatrzymałem wehikuł trzydzieści metrów od jego burty i wrzuciłem do wody kotwicę.
- Ty tu zostaniesz. W razie czego odkotwicz i płyń do miejsca, gdzie biwakowaliśmy -

86
pokazałem dziewczynie jak uruchomić śrubę napędową.
Rozebrałem się do kąpielówek i po cichu wślizgnąłem się do wody. Była chłodna i czarna jak
smoła. Na pokładzie jachtu nie było nikogo. Starając się nie zrobić Ŝadnego hałasu dotarłem do
burty i podpłynąłem pod otwarty bulaj kokpitu. Do moich uszu zaczęły docierać przytłumione
słowa rozmowy Jerzego z blond pięknością. Na szczęście znałem niemiecki i mogłem zrozumieć, o
czym mówią.
- Georg, jedźmy na Śląsk, tu nic nie ma - namawiała Niemka. - PrzecieŜ ci dwaj mówili, Ŝe
ten Tanec nic nie znalazł.
- Daniec, kochanie, Daniec - Jerzy poprawił dziewczynę. - No dobrze, ale ta informacja od
twojego szefa teŜ jest enigmatyczna. Jakiś cmentarz w okolicach Seichau.... Takich miejsc na
tamtym terenie jest z pewnością wiele.
- Otto ma jakąś wtyczkę w hamburskiej policji i postara się dotrzeć do tych papierów. Zobacz
zresztą sam. Na mapie zaznaczył rejon z informacji, którą udało mu się wydusić z tego starego capa
- do mych uszu doleciał szelest rozkładanego papieru.
- No dobrze, Ingrid, za parę dni tam pojedziemy. Chcę tylko trochę odpocząć, ostatnio
miałem sporo roboty. Popłyńmy do klubu na drinka. Mają tam całkiem nieźle zaopatrzony bar.
Oboje zaczęli się przygotowywać do wyruszenia na brzeg. Popłynąłem szybko do wehikułu.
Obawiałem się, Ŝe mogą go zauwaŜyć. Uruchomiłem silnik i odpłynęliśmy na bezpieczną
odległość. Przez załoŜone gogle noktowizyjne widziałem, jak Jerzy zrzucił na wodę gumowy
ponton i razem z Niemką odpłynęli w kierunku przystani. Gdy przeszli przez pomost, podpłynąłem
wehikułem do burty jachtu. Wstawiłem stopę w otwarty bulaj i złapawszy się relingu, wskoczyłem
na pokład. Drzwiczki do kokpitu były zamknięte na zwykłą kłódkę. Otwarcie jej zajęło mi niecałą
minutę. Zapaliłem latarkę. W środku, na stoliku, leŜała mapa, o której mówiła Niemka. Wychyliłem
się przez bulaj.
- Podaj mi aparat - syknąłem do Julii.
Przysłoniłem otwory bulajów firankami, Ŝeby nie było widać błysków flesza. Następnie
starannie obfotografowałem mapę. Skończywszy zamknąłem drzwi i zatrzasnąłem kłódkę.
- Zmykamy stąd - powiedziałem do Julii, zająwszy miejsce za kierownicą. Dwadzieścia minut
później wjeŜdŜaliśmy juŜ na płocką szosę. Przed nami było sto kilometrów nocnej jazdy do
Warszawy.

87
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

JOHANN VOGEL • SZKATUŁA KRÓLEWSKA • TAJEMNICZA NOTATKA •


WYPRAWA NA DOLNY ŚLĄSK • SICHÓW • GROBOWIEC RICHTHOFFENÓW •
PODZIEMNA KRYPTA • ZOSTAJĘ MINEREM • ZNALEZISKO • RUDZIELEC •
SZALEŃCZY POŚCIG • ZASADZKA • HITLEROWSKI SKARB

- Biorąc pod uwagę wiadomości uzyskane od tego chłopa w R. i wyniki naszych poszukiwań
z wykrywaczem metali, dochodzę do wniosku, Ŝe w ową okupacyjną noc w tamtej miejscowości
Niemcy przeprowadzili swego rodzaju akcję poszukiwawczą - tym spostrzeŜeniem podsumowałem
następnego ranka relację składaną szefowi z pobytu w okolicach Dobrzynia.
- Chyba masz rację - zgodził się pan Tomasz - nie moŜna wykluczyć bowiem tego, Ŝe
informacja o domniemanym miejscu ukrycia regaliów trafiła do rak jakiegoś hitlerowskiego
urzędnika. Niemcy byli w tym zakresie wyjątkowo skrupulatni. Gdy składam naszą dotychczasową
wiedzę w całość, nasuwa mi się wniosek, Ŝe insygnia przywiezione z Włodzimierza zostały, dla
bezpieczeństwa podzielone i ukryte przynajmniej w paru oddzielnych kryjówkach. Część została
ukryta w Wielkopolsce, część trafiła na Mazowsze i została schowana w grobowcu Sierakowskich
koło R. Zaś najwaŜniejsze z uratowanych insygniów, czyli korona Władysława Łokietka trafiła na
przechowanie do nieznanego nam patriotycznego rodu i była przezeń strzeŜona aŜ do wybuchu
drugiej wojny światowej. Wtedy jeden z jego członków, uciekając przed Sowietami, ukrył koronę w
B., a ja ją tam odnalazłem, o czym wam juŜ zresztą wspominałem.
ZauwaŜyłem, Ŝe szef był w dobrym nastroju.
- A teraz wiadomość z „innej beczki”. Chyba wiem, Pawle, kim jest ten „stary cap”, jak go
określiła twoja blond przeciwniczka - powiedział pan Tomasz odkładając na biurko znalezioną
przez nas papierośnicę. Z szuflady wyjął tekturową teczkę, a z niej jakiś list oraz kilka odbitek
ksero.
- To list od Grety - pokazał nam pismo. - Spisała się znakomicie. Ustaliła Ŝe Johann Vogel,
ten Niemiec, który wystawił na licytację krzyŜ Zygmunta Augustą tydzień temu został znaleziony
martwy w swoim mieszkaniu. Denat miał na ciele ślady torturowania a bałagan tam panujący
dowodził, Ŝe czegoś usilnie szukano. Nieskutecznie, poniewaŜ w wyniku dokładnego przeszukania
lokalu policjanci odkryli skrytkę, w której znaleźli kilka bardzo interesujących rzeczy. Była tam
legitymacja wojskowa Vogla, z której wynika, Ŝe w czasie wojny był kapitanem Wehrmachtu,
ponadto mapa sztabowa okolic dzisiejszej Legnicy oraz złoty łańcuch, na moje oko renesansowej,
włoskiej roboty. Grecie udało się zdobyć fotokopie z akt policyjnych. Szef podał nam trzy odbitki
ksero.
- A teraz niespodzianka. Spójrzcie na tę fotokopię mapy. Co na niej widać?
Julia wzięła lupę z biurka i obejrzała uwaŜnie odbitkę.
- Oznaczono tu kółkiem jakąś miejscowość.
- No właśnie, jaką?
- Seichau - odcyfrowała Julia. - Właśnie ta nazwa padła w rozmowie Niemki z Baturą.
- I ta miejscowość była zaznaczona na ich mapie. Zaraz przyniosę wam jej zdjęcia.
- Teraz widzicie, jak skojarzyłem słowa tej Niemki z informacją od Grety. Widocznie ta
nazwa była jedyną informacją jaką kompanom Ingrid udało się wydusić z torturowanego Vogla -
powiedział pan Tomasz.

88
- A więc nasz dzielny kapitan miał więcej cennych klejnotów na sprzedaŜ - zauwaŜyłem,
kładąc na biurku szefa przyniesione zdjęcia. - NaleŜałoby sprawdzić, czy ten przedmiot nie
wchodził przypadkiem w skład tego samego zbioru co pektorał Zygmunta Augusta.
- Pomysł dobry, Pawle - pochwalił szef. - Ale juŜ to sprawdziłem. Pomogły mi w tym
wykonane w sierpniu 1939 roku zdjęcia przedmiotów wchodzących w skład regaliów
zgromadzonych w znanej juŜ nam Szkatule Królewskiej. Łańcuch znaleziony u Vogla jest
identyczny z łańcuchem widniejącym na jednym z tych zdjęć. Zobaczcie zresztą sami - szef wyjął z
teczki kolejną kserokopię.
- Ale jak ten Niemiec mógł wejść w posiadanie tak cennych przedmiotów? - zapytała Julia.
- CóŜ, moŜemy jedynie snuć domysły. Pewnym tropem jest tu jeszcze jedna informacja
zawarta w liście Grety. Ostatnim przydziałem wojskowym naszego kapitana było
Sonderkommando H, jeden z oddziałów Wehrmachtu do zadań specjalnych. Wiadomo, Ŝe pod
koniec wojny na Dolnym Śląsku uŜywano ich do ukrywania tam zagrabionych dzieł sztuki.
Widocznie nie wszystkie zagrabione przedmioty trafiały do „oficjalnych” skrytek. Niektórzy ludzie
mają wyjątkowo „lepkie” ręce. A hitlerowscy rabusie szczególnie się tym odznaczali.
- Co wiecie na temat Szkatuły Królewskiej i jej wojennych losów? - zapytał nas szef.
Nasza wiedza na ten temat była fragmentaryczna, zatem pan Tomasz sam odpowiedział na to
pytanie.
- Jak wiecie, większość przedmiotów ze Skarbca Królewskiego została zagrabiona juŜ w
chwili pruskiego rabunku. Mniej wartościowe Prusacy zostawili na miejscu. Za zgodą cesarza
Franciszka II zostały zabrane przez ostatniego lustratora Skarbca, Tadeusza Czackiego, który
przekazał je księŜnej Izabeli Czartoryskiej do Puław. Stały się one zaczątkiem niezwykłej kolekcji
wystawionej przez księŜnę w Świątyni Sybilli, uwaŜanej za pierwsze muzeum powstałe na
ziemiach polskich. Kolekcja ta uzupełniana przez księŜnę o inne pamiątki po królach polskich
podarowane ze skarbnic rodowych Potockich, Sapiehów, Radziwiłłów czy Lubomirskich,
utworzyła w okresie rozbiorów namiastkę narodowego skarbca. Trzy warstwy szufladek i
przegródek, wyłoŜonych aksamitem, skrywały przedmioty naleŜące do królów Zygmunta Starego,
Stefana Batorego, Zygmunta III Wazy, Jana Kazimierza, Augusta II Mocnego, Stanisława Augusta
Poniatowskiego, a takŜe królowych Bony Sforzy, Anny Jagiellonki, Marii Ludwiki Gonzagi i Marii
Kazimiery. Kilkadziesiąt bezcennych pamiątek: złote łańcuchy, sygnety, medaliony, zegarki,
krzyŜe, relikwie i inne drobne przedmioty księŜna umieściła w specjalnej hebanowej, okutej złotem
i zdobionej brylantami, skrzyni, nazywanej odtąd Szkatułą Królewską. Po klęsce powstania
listopadowego i upadku Puław, duŜą część zbiorów udało się przewieźć do Hotelu Lambert w
ParyŜu. Wróciła do Krakowa dopiero po załoŜeniu przez księcia Władysława Muzeum KsiąŜąt
Czartoryskich w 1876 roku.
- A jak doszło do rabunku Szkatuły? - zapytała Julia.
- W sierpniu 1939 roku zdecydowano się na ewakuację najcenniejszych dzieł z Muzeum
Czartoryskich do pałacu w Sieniawie. Szesnaście skrzyń ze zbiorami zamurowano w piwnicy
pałacowej oficyny. JuŜ 14 września 1939 roku do Sieniawy wkroczyły pierwsze oddziały
niemieckie. Prawdopodobnie w wyniku donosu złoŜonego przez lokalnego młynarza, późniejszego
volksdeutcha, Niemcy szybko odnaleźli kryjówkę. Zrabowali wszystkie wchodzące w skład
Szkatuły złote przedmioty. Inne porozrzucali. Ocalały tylko nieliczne. W sumie z 73 obiektów
Szkatuły do dzisiaj zachowało się niespełna dziesięć. Skradzione zostało takŜe bogato zdobione
puzdro.

89
- Czyli jej zawartość została rozgrabiona przez Ŝołnierzy Wehrmachtu - podsumowałem.
- Przynajmniej część, jak naleŜy domniemywać z przypadku naszego Vogla. Ale spora część
tych kosztowności musiała trafić w ręce władz okupacyjnych. Gestapo w tej sprawie
przeprowadziło osobne śledztwo. Taki wniosek nasuwa mi się równieŜ dlatego, Ŝe owszem po
wojnie pojedyncze przedmioty trafiały na rynek antykwaryczny, ale zdecydowana ich większość
nadal jest zaginiona. Moim zdaniem, zostały gdzieś dobrze ukryte.
- Ustalenie, w czyje ręce te przedmioty trafiły, będzie raczej bardzo trudne - powątpiewałem.
- Skoro Vogel naleŜał do tego Sonderkommando, być moŜe uczestniczył we wrześniu 1939
roku w rabowaniu Szkatuły w Sieniawie i przywłaszczył sobie te dwa precjoza - snuła domysły
Julia.
- MoŜliwe. Działalność w Sonderkommando stwarzała wiele takich okazji. Rabunki jak ten w
Sieniawie były w okresie okupacji niemal codziennością. Oprócz oficjalnych rabunków i konfiskat
dokonywanych przez niemieckie władze okupacyjne, dochodziło bardzo często do „prywatnych”
kradzieŜy dzieł sztuki, których dokonywali oficjele, urzędnicy czy teŜ zwykli Ŝołnierze.
Szef zamilkł na chwilę. Po chwili wyciągnął z teczki kolejną fotokopię.
- A teraz ostatnie znalezisko. To fotokopia notatki z notesu znalezionego w skrytce w
mieszkaniu Vogla.
Odbitka ksero przedstawiała odręczny zapis składający się z kilkunastu znaków. Jakaś
niepewna ręka napisała w nim: „Sich. Richt.+++5s6e”.
- I co wy na to?--zapytał szef.
- Jeśli załoŜymy, Ŝe Vogel zrabował więcej takich cennych przedmiotów, zapewne są to
namiary miejsca jego skrytki - błysnąłem intelektem.
- Ten pierwszy wyraz to najpewniej skrót od Seichau - dociekała Julia.
- Co wiecie o tej miejscowości? Mam na myśli jej historię - zapytał szef.
- Obecnie nazywa się Sichów - pochwaliłem się swą wiedzą. - To wieś niedaleko Jawora na
Dolnym Śląsku. Z jakiejś notatki słuŜbowej pamiętam, Ŝe w 1944 i 1945 roku miejsce to było jedną
z wielu składnic przerzutowych dla transportów dzieł sztuki zrabowanych przez hitlerowców.
- Zgadza się-pochwalił mnie szef. - Składnica znajdowała się w pałacu naleŜącym do rodu
von Richthoffenów.
- To mamy drugi wyraz z naszej łamigłówki - zawołała Julia z wypiekami na twarzy.
- Była to składnica przerzutowa uŜytkowana przez Hansa Franka, hitlerowskiego zarządcę
Generalnego Gubernatorstwa. Frank był bowiem jednym z najaktywniejszych rabusiów. Zapragnął
posiąść jak najwięcej cennych przedmiotów ze „swego królestwa”. W tym celu wydał rozkazy
mające „zabezpieczyć” państwowe i prywatne kolekcje dzieł sztuki. Tysiące eksponatów zostało
zdeponowanych na Wawelu i w piwnicach Biblioteki Jagiellońskiej. W swych rezydencjach w
Krzeszowicach i Przegorzałach zgromadził zbiór najlepszych dzieł z polskich kolekcji. Były wśród
nich arcydzieła zagrabione z Muzeum Czartoryskich i Zbiorów na Wawelu, w tym „Dama z
gronostajem” Leonarda da Vinci, „PejzaŜ z przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie”
Rembrandta, „UkrzyŜowanie” Rubensa i „Portret młodzieńca” Rafaela Santi. Tak było do lata 1944
roku. W obliczu zbliŜającej się ofensywy Armii Czerwonej ludzie Franka zaczęli szukać
bezpiecznego miejsca ukrycia zbiorów. Wybrali właśnie pałac w Seichau naleŜący do Manfreda
von Richthofena, dość znanego podróŜnika i kolekcjonera dzieł sztuki. Zacytuję wam teraz coś
ciekawego.
To powiedziawszy pan Tomasz podszedł do regału z ksiąŜkami. Wyciągnął z półki jakiś

90
opasły, podniszczony tom i przekartkowawszy kilkanaście stron przeczytał na głos.
- 24 sierpnia urzędnik kancelarii GG - prawdopodobnie architekt Wilhelm Ernst de Palezieux,
który w 1943 roku został następcą Standartenfuehrera SS, Kaia Muehlmanna, na stanowisku
specjalnego pełnomocnika do spraw zabezpieczenia skarbów sztuki i dóbr kultury - wysłał pismo
do doktora von Kraushaara, szefa wydziału administracji GG: Pozwalam sobie doręczyć Panu listę
przedmiotów artystycznych, które osobiście przewiozłem samochodem do zamku w Seichau,
powiat Jauer, na Dolnym Śląsku. Oprócz wymienionych w niej czternastu pozycji wysłano na
Ŝyczenie Pana Generalnego Gubernatora do Seichau trzy wagony kolejowe wartościowych dzieł
sztuki, które znajdowały się w piwnicach Zamku Wawelskiego.
- Do dziś nie wiadomo - kontynuował szef - czy wszystkie transporty przeładowywane w
Seichau ewakuowano na Zachód, czy teŜ część ukryto na przykład w pałacu lub okolicy.
Konserwator doktor Eduard Kneisel zawiadamiał listownie Franka przed jego przybyciem do
Seichau w czasie ucieczki przed Sowietami, Ŝe skrytki na dzieła sztuki są juŜ przygotowane.
Niestety, Kneisel nie napisał nic konkretnego o ich lokalizacji. Pałac w Seichau uległ zniszczeniu w
trakcie walk z oddziałami rosyjskimi. Niemcy bronili tej miejscowości szczególnie zaciekle.
Otoczony przez Rosjan Manfred von Richthoffen popełnił samobójstwo.
- Seichau, powiat Jauer, po polsku Sichów, powiat Jawor - powiedziałem w zamyśleniu. - A
więc jedziemy do prawdziwego sezamu pełnego skarbów.
- Robisz się coraz bardziej domyślny, Pawle - odrzekł szef z rozbawieniem. - A tak na
powaŜnie, wyruszamy tam dziś wieczorem. Trzeba się spieszyć. Batura nie śpi!

Wyjechaliśmy o dziewiętnastej. Słońce widniało jeszcze wysoko nad horyzontem rzucając na


wstęgę szosy długie cienie przydroŜnych drzew. Ruch na Trasie Katowickiej był juŜ niewielki,
mogłem więc docisnąć nieco pedał gazu. Wehikuł mknął do przodu, cicho mrucząc z
zadowoleniem. W Piotrkowie Trybunalskim zjechaliśmy z trasy na zachód i przez Wieluń, Kępno,
a potem Oleśnicę dotarliśmy po północy do Wrocławia. Po godzinnej przerwie spędzonej na
pięknym wrocławskim rynku szef zmienił mnie za kierownicą i wyruszyliśmy w ostani etap
podróŜy. Na tylnym siedzeniu, obok śpiącej Julii zapadłem w drzemkę. Nie trwała jednak długo.
- Wstawać, śpiochy! - mruŜąc zaspane oczy zobaczyłem uśmiechniętą twarz szefa. - JuŜ
niedaleko. Do Jawora zostało niecałe dwadzieścia kilometrów. Zatrzymamy się w tamtejszym
motelu. W Sichowie wehikuł rzucałby się od razu w oczy.
Za szybą wehikułu panował jeszcze mrok. Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej. Za nami,
na wschodzie niebo zaczynało róŜowieć poranną zorzą. Julia podniosła głowę i wyjrzała przez
okno, ale po chwili opadła z powrotem na oparcie fotela. W szarości poranka po obu stronach drogi
rysowały się niewyraźne zarysy wyŜynnego terenu.
Szef w dobrym nastroju, aŜeby nas dobudzić, postanowił nas nieco przeegzaminować.
- Słuchajcie, juŜ od dłuŜszego czasu zajmujemy się tematem zaginionych regaliów, ale
jeszcze nie wyjaśniliśmy sobie, co właściwie rozumie się pod tym pojęciem. Kto mi to powie?
Przebudzona juŜ Julia, jak prymus szkolny, wyrwała się z odpowiedzią.
- Słowo pochodzi od łacińskiego przymiotnika regalis, czyli królewski, godny. W szerokim
ujęciu, pod tym pojęciem rozumiemy, po pierwsze, prawa i przywileje przysługujące wyłącznie
monarsze, na przykład prawo bicia monety, po drugie, oznaki i symbole władzy monarszej. Nas
interesuje to drugie znaczenie. Głównym regalium, czyli inaczej mówiąc insygnium królewskim
jest korona, wkładany na głowę cesarzy i królów symbol władzy monarszej, zwykle w postaci

91
złotego diademu. Ale korona nie jest jedynym regalium, lecz koroną wszystkich insygniów.
Spośród nich jedne regalia wchodzą do rytu koronacyjnego, inne zaś są tylko przedmiotami
naleŜącymi do władcy. Do pierwszej grupy naleŜą: berło, jabłko i miecz koronacyjny, niekiedy
jakiś inny rodzaj broni, jak włócznia albo łuk. Druga grupa obejmuje królewskie szaty, w tym
koronacyjne ornaty, kapy i dalmatyki, pasy, kielichy, puchary, kubki i inne drogocenne przedmioty
najróŜniejszego rodzaju. W grupie pierwszej, po koronie, najwaŜniejsze jest berło, po łacinie
sceptrum, które dopełnia symbolicznie koronę, tworząc wraz z nią obraz Wszechświata. Kolejnym
jest królewskie jabłko (pomum albo malum, z greckiego melon). W symbolice chrześcijańskiej ma
ono związek z ukrzyŜowaniem Chrystusa, a przez to Jego panowanie nad całą ludzkością. Do
insygniów koronacyjnych naleŜy takŜe królewski oręŜ, najczęściej miecz, choć na przykład na
Wschodzie częściej był nim łuk. W chrześcijańskiej Europie wręczenie miecza koronowanemu
władcy oznaczało wezwanie do obrony Kościoła i królestwa. Innym częstym rodzajem regalium
była włócznia, znanym przykładem moŜe być tu włócznia świętego Maurycego.
- Bardzo dobrze - pochwalił szef. - Teraz kolej na Pawła. Powiedz, co wiesz na temat
głównego regalium, czyli korony.
Na moje szczęście wcześniejsze lektury objęły i ten temat. Trochę pamiętałem teŜ ze studiów.
- Ze względu na przeznaczenie i pełnione funkcje wyróŜniamy koronę koronacyjną zwaną teŜ
oryginalną czyli uprzywilejowaną, koronę homagialną którą królowie nosili w czasie przyjmowania
hołdów, a takŜe korony prywatne, egzekwialne i grobowe, te ostatnie umieszczane na głowie
zmarłego władcy. Pod względem kształtu wyróŜniamy koronę kabłąkową płytową, obręczową i
liliową. Z uwagi na aktualną od schyłku średniowiecza kwestię suwerenności państwa uosabianą
przez władcę, rozróŜnia się podział na koronę otwartą po łacinie corona aperta, która przysługiwała
królom, i koronę zamkniętą tzw. corona causa, przysługującą cesarzom.
- Widzę, Ŝe przygotowaliście się do lekcji - pochwalił szef. - No, ale starczy tego egzaminu,
jesteśmy juŜ prawie na miejscu.
Pół godziny później dotarliśmy do miasta. Po przejechaniu kilku ulic pan Tomasz zatrzymał
pojazd przed budynkiem motelu.
- Widzę, szefie, Ŝe nasz budŜet rośnie - zauwaŜyłem z uśmiechem.
- Wydębiłem niewielki fundusz na tę akcję. Ale jeśli nic nie znajdziemy, będziemy musieli się
gęsto tłumaczyć.
W holu budynku przywitała nas miła recepcjonistka. Po kilku minutach znaleźliśmy się w
sympatycznym, wygodnie wyposaŜonym wnętrzu jednego z motelowych pokoi. Julia dostała
oddzielny pokój.
- MoŜecie się jeszcze zdrzemnąć parę godzin. A o ósmej zbiórka w stołówce -
zakomenderował szef.
Wstałem o siódmej. ŁóŜko pana Tomasza było juŜ puste. Zimny prysznic wypędził nieco
zmęczenie z mięśni. ZałoŜyłem dres i wyszedłem przed budynek zrobić krótką gimnastykę. Na
dworze panowała juŜ piękna, słoneczna pogoda. Motel miał dogodne połoŜenie. Z tyłu za
budynkiem zaczynał się teren miejskiego parku. Mogłem więc wśród zieleni pobiegać trochę po
parkowych alejkach. Punktualnie o ósmej wszedłem do jadalni. Pan Tomasz ze smakiem
pałaszował juŜ jajecznicę na kiełbasie.
- Gdzie nasza piękna współpracownica? - szef najwyraźniej równieŜ zauwaŜył pozytywną
zmianę w wyglądzie Julii.
- Nie widziałem jej jeszcze, wracam z porannej gimnastyki.

92
- A ja odwiedziłem juŜ tutejszy komisariat. Mam nadzieję, Ŝe nikt nie zakłóci naszych
poszukiwań, ale lepiej dmuchać na zimne.
Po chwili w smudze słonecznych promieni wpadających przez drzwi stołówki zobaczyłem
rudy płomień włosów naszej koleŜanki.
- Dzień dobry. Co podano na śniadanie? - zapytała zbliŜając się do nas.
- Niestety, samoobsługa - odparł szef. - NałóŜcie sobie jedzenie i wracajcie. Musimy
opracować plan działania.
Podeszliśmy z Julią do „szwedzkiego stołu”. Dziewczyna dbała o linię i nałoŜyła sobie tyle
„co kot napłakał”. Ja przed akcją lubiłem się porządnie najeść. Szef połoŜył przed nami dokładną
mapę okolicy i ksero z szyfrem Vogla.
- I jak sądzicie? Gdzie nasz „ptaszek” ukrył swoje łupy? - pan Tomasz czule nazwał
niemieckiego kapitana. „Vogel” to po niemiecku ptak.
Pochyliliśmy się nad mapą.
- MoŜe w ruinach pałacu? - zasugerowała Julia. - Z pewnością są tam jakieś podziemia
dogodne na skrytkę.
- Podziemia są, ale zasypane i brak o nich dokładnych wiadomości. Musimy pamiętać, Ŝe
sprawa dotyczy „prywatnego” schowka na łupy kapitana, no moŜe jeszcze na zdobycze jakiegoś
innego rabusia. W samym pałacu mogły zostać ukryte jakieś skrzynie z oficjalnych transportów. A
to nie byłoby dobre sąsiedztwo ze względu na poszukiwaczy skarbów. Poza tym Vogel miałby po
wojnie utrudniony dostęp do takiego miejsca.
- Moim zdaniem, kluczem do zagadki jest ten ciąg trzech krzyŜyków - powiedziałem
skupiając myśli.
- No... no... - szef zachęcił mnie do dalszego rozumowania.
- KrzyŜykami na mapie oznacza się cmentarz... - kontynuowałem.
- W Sichowie nie ma cmentarza - Julia podniosła głowę znad mapy.
- Przypatrz się dobrze... Widzisz te dwa małe krzyŜyki na zboczu pobliskiego wzgórza? To
cmentarzyk... rodziny Richthoffenów - odcyfrowałem napis na mapie.
- To chyba... jesteśmy w domu! - zawołała radośnie Julia.
- Cicho! Wróg nie śpi! - zgromił ją szef. Ale z jego zadowolonej miny widać było, Ŝe i on tak
uwaŜa. - Kończcie śniadanie! Jedziemy tam natychmiast! - zadecydował z energią w głosie.
Kwadrans później siedzieliśmy w wehikule i mknęliśmy do Sichowa.
- A wiecie, Ŝe w Sichowie rośnie największy w Polsce tulipanowiec? Ma w obwodzie ponad
cztery i pół metra. Tulipanowiec amerykański, Liriodendron tulipifera, parkowe drzewo z rodziny
magnoliowatych, wysokość do 60 m... - Julia zaczęła chwalić się swą wiedzą.
- Obejrzymy go, jeśli będzie na to czas -przerwałem jej wykład.
Droga wiodła wśród pól uprawnych. Przejechaliśmy przez most na Nysie Szalonej. Przez
Piotrowice i Chroślice dotarliśmy do celu naszej akcji.
Sichów to stara wieś wzmiankowana juŜ w 1217 roku. Była własnością zakonu cystersów.
We wsi obejrzeliśmy gotycki kościół pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia NMP z XV-XVI
wieku. Ciekawostką jest tam krzyŜ pokutny znajdujący się w murze kościelnym.
Po zwiedzeniu kościoła pojechaliśmy boczną drogą na południe w kierunku lesistych wzgórz
widniejących za wsią. Biegła nad przepływającym przez Sichów potokiem Gajka. Dwieście metrów
dalej rozciągał się zabytkowy park podworski z pięknym, choć zaniedbanym drzewostanem.
Obejrzeliśmy tam, wspomniane przez Julię, dwa tulipanowce amerykańskie. Miały duŜe,

93
jasnozielone liście i Ŝółtozielone kwiaty. Ozdobą parku jest aleja lipowo-kasztanowa. Obejrzeliśmy
tam równieŜ stuletni basen.
W otoczeniu starych drzew widniały ruiny pałacu Richthoffenów. Po wspaniałej niegdyś
budowli, wzniesionej jeszcze przez opatów lubiąskich, pozostały jedynie zewnętrzne ściany z
pustymi oczodołami okien. Odarte z tynku przez poŜar mury sięgały pierwszego piętra. Wnętrze
ruiny porastały wysokie krzaki. Nad frontonem wejściowym widniał rodowy herb Richthoffenów.
Teren pałacu był ogrodzony. Usiedliśmy na chwilę na resztkach kamiennej parkowej ławki.
- Niemcy wyjątkowo zaciekle bronili tego terenu. Pobliskie wsie Sług i śarki zostały prawie
całkowicie zniszczone - powiedział szef.
- MoŜe rzeczywiście Niemcy tu coś ukryli.
- Niewykluczone, moŜe kiedyś się o tym dowiemy. Teren pałacu jest obecnie własnością
prywatną, a właściciel planuje przeprowadzić tu prace poszukiwawcze. Ale jako bardziej
prawdopodobną kryjówkę brałbym pod uwagę pobliskie stare sztolnie górnicze znajdujące się na
zboczach Górzca i Dębnicy - pan Tomasz wskazał ręką na pasmo wzgórz ciągnące się w kierunku
południowo-wschodnim.
Po krótkiej przerwie pojechaliśmy dalej. Za parkiem polna droga skręcała nieco w lewo. Na
przydroŜnych drzewach widniały niebieskie znaki szlaku turystycznego. Jakieś czterysta metrów
dalej, po prawej stronie drogi, rozpoczynał się porośnięty drzewami stok wzgórza.
- To chyba tam - zawołała Julia podnieconym głosem.
Zaznaczone na mapie miejsce leŜało trzydzieści metrów od drogi Pośród drzew zobaczyliśmy
kilka starych kamiennych pomników otoczonych zniszczonym murkiem. Pośrodku widniała
średniej wielkości kaplica cmentarna. Wysiedliśmy z wehikułu. Pordzewiała Ŝelazna furtka
zaskrzypiała przeraźliwie. Teren cmentarzyka sprawiał przygnębiające wraŜenie. Parę
poczerniałych ze starości tablic leŜało na ziemi. Drzwi kaplicy były otwarte na ościeŜ. W środku w
bladym świetle wpadającym przez małe okienko szarzały trzy rozbite drewniane trumny z
widniejącymi kośćmi nieboszczyków.
- Brr, cóŜ za przygnębiający widok - wzdrygnęła się Julia.
- Sądząc po napisach na nagrobkach, to rodowy cmentarzyk Richthoffenów.
- Szefie, chciałbym rzucić okiem na ten końcowy zapis szyfru - zwróciłem się do
przełoŜonego.
Spojrzałem jeszcze raz na kartkę, a potem na teren cmentarza.
- Te cyfry i litery to zapewne odległość w metrach oraz kierunki geograficzne.
- Masz rację. Jeden krok to około pół metra. Spróbuj wyznaczyć, gdzie to miejsce wypada.
Busolą wyznaczyłem północ.
- Jeden, dwa, trzy - odliczałem kroki. Po chwili zatrzymałem się półtora metra od ściany
kaplicy. Dookoła niej biegł chodnik z kamiennych płyt.
- Wypada Ŝe to tu - wskazałem na jedną z nich. Nie wyróŜniała się niczym od pozostałych.
- Przynieś, Pawle, sprzęt. Zdejmiemy parę z nich. Nie mamy czasu na rozmowy z
konserwatorem. Odpowiedzialność biorę na siebie.
Po paru minutach byłem z powrotem trzymając w jednej ręce wór z narzędziami, a w drugiej
torbę z wykrywaczem metali. Wyjąłem łom i w szparę między płytami wbiłem jego ostry koniec.
Płyta była cięŜka i wcale nie miała zamiaru się ruszyć. Dopiero gdy pan Tomasz wbił obok duŜe
dłuto, wspólnym wysiłkiem udało się nam podnieść ją o kilka centymetrów. W powstałej szparze
zaczerniał otwór w ziemi.

94
- Niech pan zaczeka! Trzeba się upewnić, czy nie zostawili jakiejś niespodzianki. Niemcy
często minowali takie skrytki - powiedziałem wkładając w szparę lezący obok kamień. Wyjąłem
silną latarkę i obejrzałem uwaŜnie krawędzie płyty oraz jej spód.
- Nic nie widać. Dobra, podnosimy.
Odstawiliśmy płytę na bok. Z ziejącego czernią otworu buchnęło stęchłe powietrze.
Oświetliliśmy wnętrze latarkami. W dole była mała krypta grobowa o wymiarach mniej więcej
półtora na dwa metry i głęboka na niecałe dwa. W ścianie, znajdującej się od strony kaplicy,
widniała stara, kamienna płyta z jakąś inskrypcją Wziąłem wykrywacz metali. Schylając się w głąb,
omiotłem ściany i podłogę. W paru miejscach usłyszałem w słuchawkach silny sygnał.
- Nafaszerowana minami jak wielkanocna kasza skwarkami.
- MoŜe wezwiemy saperów - zasugerował szef.
- Spróbuję sam. W końcu jestem byłym komandosem. Julio, odsuń się stąd. Stań pod ścianą
kaplicy.
W oczach dziewczyny zobaczyłem coś, co było chyba wyrazem podziwu. Oświetliłem latarką
podłogę krypty. W naroŜach tkwiły w ziemi cienkie, metalowe pręty. WytęŜyłem wzrok.
- Niech pan spojrzy, szefie.
Pręty połączono ze sobą stalowym drutem biegnącym jakieś dwadzieścia centymetrów nad
podłogą. Tak cienkim, Ŝe z tej odległości na pierwszy rzut oka zupełnie niewidocznym. PołoŜyłem
się na ziemi i zajrzałem w głąb. Drut biegł do jednego z naroŜników, gdzie w szczelinie między
kamiennymi płytami podłogi tkwił metalowy bolec. Na niego była nasadzona przeciwpiechotna
mina betonowa.
- Pociągnięcie za ten drut powoduje wybuch. Niech pan dokładnie oświetla podłogę -
poprosiłem szefa.
Przez ramię przewiesiłem torbę z narzędziami. OstroŜnie wsunąłem się w głąb krypty. Na
moment zawisłem na rękach, spojrzałem uwaŜnie na podłogę i lekko zeskoczyłem tak, aby nie
nadepnąć krzyŜujących się drutów. Dokładnie obejrzałem korpus miny. W betonowym walcu z
wtopionymi w niego metalowymi odłamkami tkwił zapalnik odciągowy w kształcie krótkiego
metalowego trzpienia z drucianą zawleczką. Z torby wyjąłem noŜyce do metalu i odpowiedni klucz.
Bardzo ostroŜnie przeciąłem drut przymocowany do zawleczki, następnie, najdelikatniej jak tylko
mogłem, ująłem lewą dłonią korpus miny, a prawą włoŜyłem końcówkę klucza w przelotowy otwór
znajdujący się w bocznej powierzchni zapalnika. Spróbowałem przekręcić zapalnik. Nie było to
łatwe. ChociaŜ w krypcie panował chłód, na plecach poczułem kropelki potu. śelazo było mocno
przerdzewiałe i kaŜdy gwałtowny ruch groził eksplozją. Na szczęście po trzeciej czy czwartej
próbie zapalnik drgnął i z cichym zgrzytem zaczął wykręcać się z korpusu miny. NoŜycami do
metalu sprawnie poprzecinałem sieć drutów.
- Szefie! Niech pan to delikatnie odłoŜy pod ścianę kaplicy - zawołałem podając na górę
rozbrojoną minę i zapalnik.
Na moją prośbę pan Tomasz podał mi z góry wykrywacz. Jeszcze raz dokładnie omiotłem
nim ściany i podłogę. Podłoga była czysta. W ścianach tkwiły Ŝelazne klamry wzmacniające kryptę.
To one dawały w słuchawkach sygnały, które pierwotnie wziąłem za kolejne miny. Skupiłem się
więc na tablicy epitafijnej. PrzyłoŜyłem do niej dysk wykrywacza. Dawał słaby sygnał tłumiony
przez kamień. Jego źródłem mogły być śruby mocujące płytę do ściany. Włączyłem zatem
dyskryminator, nastawiając go na maksymalną moc. Sygnał w słuchawkach nadal był słyszalny.
CzyŜby więc jakieś metale szlachetne?

95
- Szefie! Niech pan tu zejdzie - poprosiłem.
- Teren czysty - powiedziałem, gdy pan Tomasz znalazł się obok mnie. - Musimy teraz
odkręcić te śruby.
Ponad kwadrans mocowaliśmy się z zardzewiałym Ŝelazem. Bezpośrednio pod dolną
krawędzią tablicy w ścianie znajdowała się kamienna półka. Po odkręceniu ostatniej śruby
oparliśmy o nią cięŜką płytę. WaŜyła przynajmniej ze czterdzieści kilogramów.
- Niech pan ją lekko odchyli i przytrzyma w tej pozycji - poleciłem. - Zajrzę, czy nie ma tam
w środku jakichś niespodzianek.
Z grobowej wnęki buchnął stęchły zaduch. Ale nie zwracałem na to uwagi, stokroć gorszą
była czyhająca na nas przemyślna pułapka.
- Stop! Niech pan dalej nie odchyla!
Do tylnej ścianki tablicy był przyczepiony stalowy drut. W głębi wnęki drut przechodził przez
oczko haka wbitego w jej sufit, a na końcu drutu wisiała w powietrzu przeciwpiechotna specjalna
mina. Nie wykryłem jej detektorem, bo jej cylindryczny korpus był wykonany ze szkła, a jedynymi
jej metalowymi elementami były kulka i podtrzymujące ją w powietrzu trzy cienkie, elastyczne,
stalowe wąsy. Nawet niewielki wstrząs powodował upadek kulki i rozbicie cienkiej, szklanej fiolki
z kwasem. Ten ostatni w zetknięciu z mieszaniną chemiczną inicjował wybuch ponad 200 gramów
trotylu! W zamkniętym pomieszczeniu po takiej eksplozji zostałaby z nas tylko mokra plama.
Na moją komendę milimetr po milimetrze zaczęliśmy odchylać płytę. Ryzyko było ogromne.
Po niemal sześćdziesięciu latach wąsy mogły zupełnie stracić elastyczność i w kaŜdej chwili
mogliśmy się przenieść na łono Abrahama. Gdy płyta odchyliła się wystarczająco, ostroŜnie
wsunąłem rękę w utworzoną szparę. Najdelikatniej jak tylko mogłem podłoŜyłem dłoń pod korpus
miny i leciutko podniosłem ją nieco do góry.
- Szefie, proszę wziąć noŜyce i przeciąć ten drut - komenderowałem. - A teraz niech pan
odchyli bardziej tablicę.
Przez rozszerzoną szparę ostroŜnie wyjąłem „szklaną śmierć”.
- Wyjmowanie jej na powierzchnię jest zbyt niebezpieczne. Nie chcę naraŜać Julii.
Delikatnie postawiłem minę w kącie krypty. OdłoŜyliśmy płytę na bok i oświetliliśmy
wnętrze wnęki. Miała około półtora metra głębokości. W środku stała mała dziecięca trumienka.
Poczerniałe ze starości dębowe drewno było w niezłym stanie. Dokładnie obejrzałem trumnę, w
szczególności spojenie wieka z częścią spodnią. Obawiałem się kolejnych niespodzianek.
Sprawdziłem ją wykrywaczem, bez echa, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło.
- Niech pan uniesie wieko o parę centymetrów - poprosiłem.
Był to krok wielce ryzykowny. Gdyby w środku była mina z zapalnikiem naciskowym,
byłoby juŜ po nas.
Nachyliłem się i świecąc obiema latarkami zajrzałem pod wieko. Ale nic tam nie było.
- Uff... - sapnąłem z ulgą. - MoŜe pan ją całkiem otworzyć.
W środku leŜały rozsypane kości małego dziecka ubranego w zetlałą ze starości, jedwabną
sukienkę. Ale naszą uwagę przykuło średniej wielkości pudełko leŜące u stóp szkieletu. Było
owinięte w natłuszczony brezent.
- Lepiej sprawdzić, czy nie ma pod nim jakiś niespodzianek.
Obejrzałem spód trumny wokół pudełka. Z torby wyjąłem lusterko dentystyczne i, uniósłszy
nieco znalezisko, zajrzałem za jego pomocą pod spód.
- Czyste. MoŜemy je wyjąć.

96
Było dosyć cięŜkie.
- Julio, weź to od nas - zawołałem w stronę włazu. Ale dziewczyna nie odpowiedziała.
Myśląc, Ŝe mnie nie słyszy, Stanąłem na palcach i postawiłem pudełko na krawędzi otworu.
Podskoczyłem w górę, złapałem się krawędzi i podciągnąwszy się na rękach, wdrapałem na górę.
Nieco gorzej było z szefem. W końcu miał juŜ swoje lata. Ale gdy podałem mu na dół kilka
kamieni, których uŜył jako podstawy, jakoś wyciągnąłem go na powierzchnię.
Niepokoiła mnie nieobecność Julii. Dziewczyna nie pojawiała się mimo naszych nawoływań.
Zamknęliśmy płytą wejście do krypty. Znalezioną minę ukryłem w krzakach.
- Trzeba będzie przysłać tu saperów. Chodźmy, moŜe czeka na nas w samochodzie.
Wziąłem sprzęt, a pan Tomasz zabrał nasze znalezisko. Podchodząc do wehikułu zobaczyłem
z ulgą siedzącą w nim Julię.
- Dlaczego się nie odzywasz? - zapytałem z wyrzutem.
Nagle zza tylnego siedzenia wyrosła postać jakiegoś faceta. Był ubrany na czarno, na głowie
miał pończochę maskującą rysy twarzy. Pomimo tego od razu go rozpoznałem. Rudzielec! W ręku
trzymał pistolet wymierzony w głowę Julii.
- Witam odkrywców! - wycedził z szyderstwem w głosie. - No, stary! Dawaj to pudło, jeśli
zaleŜy ci na Ŝyciu tej ślicznotki! - krzyknął ostro do pana Tomasza.
Nie mieliśmy wyboru. Nie moŜna było naraŜać Ŝycia dziewczyny. Facet z pewnością nie
Ŝartował.
- Niech pan mu to odda - powiedziałem do Pana Samochodzika.
Rudzielec nadal celując w Julię wylazł z wehikułu.
- Postaw to na ziemi! O tu! - krzyknął. Lewą ręką wyjął komórkę i wystukał numer.
- Serwus, szefie! Mam ich! Znaleźli jakąś skrzynkę! - rzucił do słuchawki. - Spokojna głowa,
juŜ ich unieruchomię! Dobra, spotkamy się za godzinę na autostradzie - powiedział na zakończenie.
Nietrudno było domyślić się, z kim rozmawiał.
- Na ziemię! - krzyknął do nas i podszedłszy kopnął mnie boleśnie w łydkę. - Oddawać
komórki! Ty teŜ wyłaź i rób to samo! - rzucił do Julii.
Zrobiliśmy jak kazał.
- A to, Ŝeby nie przyszedł wam do głowy Ŝaden głupi pomysł - Rudzielec podszedł do tyłu
wehikułu i strzelił w obie opony. Z rozerwanych gum błyskawicznie uszło powietrze. Rudzielec
złapał pudełko i pobiegł w stronę pobliskich krzaków. Po chwili rozległ się odgłos zapalanego
silnika i srebrne subaru ruszyło w stronę Sichowa.
- Nic ci nie zrobił?! - podbiegłem do wystraszonej Julii.
Na szczęście oprócz paru lekkich zadrapań dziewczynie nic nie było.
- Szefie, zmieniamy koła! - krzyknąłem - MoŜe go jeszcze dorwiemy! Błyskawicznie
wyjąłem lewarek i klucz do śrub. Na szczęście łobuzowi nie przyszło do głowy, by je zabrać.
Podniosłem najpierw lewą stronę i sprawnie odkręciłem koło. Tymczasem pan Tomasz wyjął ze
schowka zapasowe. Rudzielec nie wiedział, Ŝe doświadczeni takimi zdarzeniami w przeszłości,
woziliśmy w wehikule nie jeden, a dwa zapasy. Wymiana zajęła nam dziesięć minut. Sporo, ale
liczyłem, Ŝe Rudzielec nie będzie się spieszył będąc pewnym, iŜ unieruchomił nas na dobre.
Wskoczyliśmy do wozu. Ruszyłem jak z procy. Wehikuł miał wysokie zawieszenie, dlatego
mogłem wyrwać ostro do przodu nawet na wyboistej drodze. Po paru minutach z piskiem opon
wyjechałem na asfaltówkę prowadzącą do Chroślic. Nacisnąłem jeszcze ostrzej na gaz. W tym
momencie w ubraniu pana Tomasza zapikał telefon komórkowy.

97
- PrzecieŜ oddał pan komórkę temu draniowi - zdziwiła się Julia.
- To druga, zapasowa - odparł z uśmiechem. Odebrał rozmowę i przez chwilę z kimś
rozmawiał.
- Przed chwilą przejechał Chroślice i ucieka w kierunku miejscowości Słup.
- Skąd pan to wie? - zapytała Julia.
- Od anioła stróŜa z jaworskiego komisariatu. Pamiętając o Baturze, rano poprosiłem
tamtejszych policjantów o dyskretną ochronę. W Chroślicach próbowali go zatrzymać, ale jak ich
zobaczył, skręcił w bok. Ucieka dłuŜszą drogą w kierunku autostrady wrocławskiej - dodał
spoglądając na mapę.
- I pozwolił pan na to, Ŝeby odjechał z waszym znaleziskiem?! - zapytała dziewczyna z
wyrzutem.
- Spokojnie, złapiemy go. Tyle Ŝe to tylko zwykły bandyta, płotka. A mnie chodzi o złapanie
jego szefa.
Nie brałem udziału w tej rozmowie. Całą uwagę skupiłem na prowadzeniu wehikułu.
Asfaltowa szosa była w miarę szeroka, ale za to kręta. Szybkościomierz wehikułu oscylował w
okolicach stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Co kilkaset metrów wyprzedzaliśmy z piskiem
opon jadące przed nami samochody. Szybsza jazda na tym odcinku groziła finałem w przydroŜnym
rowie. Po kilku minutach dojechaliśmy do Chroślic. Z piskiem opon skręciłem w lewo, w kierunku
miejscowości Słup. Tu było juŜ węziej; musiałem zwolnić.
- Chyba go nie dogonimy - powątpiewała Julia. - Pewnie lubi szybką jazdę i jest juŜ daleko.
- Bez nerwów. Dostałem informację, Ŝe na trasie czeka na niego juŜ kolejny radiowóz -
powiedział spokojnie szef.
Cisnąłem gaz ile tylko było moŜna. PrzydroŜne drzewa śmigały na boki.
- Mam pewien pomysł - krzyknąłem dojeŜdŜając do widniejącej przed nami miejscowości.
Skręciłem w drogę wiodącą w prawo i nieco zwolniwszy przeleciałem między domami Słupa.
Wykucie na pamięć mapy okolic okazało się teraz wielce przydatne. Za miejscowością, po lewej
stronie zobaczyliśmy srebrzyste wody rozległego zbiornika przeciwpowodziowego utworzonego w
latach siedemdziesiątych na Nysie Szalonej. Szosa, którą wybrał Rudzielec, biegła wzdłuŜ
przeciwległego brzegu jeziora. Droga przed nami poczęła wznosić się pod górę zboczem wzgórza
Srebrnik. Ale dla silnika wehikułu była to fraszka. Silnik aston martina nadawał się nawet do
wyścigów w Tatrach. Za wzgórzem skręciłem w lewo w kierunku jeziora Po kilkuset metrach
dojechaliśmy do brzegu. Był w miarę niski. Lekko zwolniwszy zjechałem do wody. Gdy przednia
maska rozbiła powierzchnię jeziora, błyskawicznie przerzuciłem dźwignię na napęd wodny. Po
chwili wehikuł wyrównując kurs zaczął płynąć w kierunku brochowickiego brzegu. Przesunąłem
manetkę gazu na maksimum. Szum śruby wzrósł i za wehikułem zaczął tworzyć się spieniony tor.
Na szczęście pogoda była bezwietrzna, na jeziorze nie było fali i płynęliśmy całkiem szybko. Po
dziesięciu minutach wyjechaliśmy na przeciwny brzeg. Było tam trochę wertepów, ale wehikuł
radził sobie z nimi jak prawdziwy samochód terenowy. Ominąwszy z prawej strony las,
przedarliśmy się przez rzadkie zarośla. Dalej było wąskie pole, a za nim szosa do Jawora.
Wyrywając do przodu dojechałem do przydroŜnych krzaków.
- Zaczekaj tu. Przyczaję się w krzakach i będę obserwował szosę. Na mój znak wyjeŜdŜaj na
środek - rzucił pan Tomasz, po czym zwrócił się do Julii: - Wyjdź i zaczekaj w tych krzakach. To
zbyt niebezpieczne.
Nie musieliśmy długo czekać. Po dwóch minutach zobaczyłem, Ŝe szef daje mi znak ręką.

98
Przytrzymując nieco sprzęgło nacisnąłem mocno gaz i nagle puściłem to pierwsze. Wehikuł zawył i
wyrwał z krzaków jak ogier spięty ostrogą. Trochę zarzuciło mnie w przydroŜnym rowie, ale
wyjechałem błyskawicznie na środek zatrzymując samochód w poprzek drogi. Z lewej strony
usłyszałem głośny pisk hamulców. Rudzielec nie miał szans mnie ominąć. Droga była za wąska z
rowami z obu stron. Subaru z ledwością zatrzymało się o parę metrów przed lewym bokiem
wehikułu.
Wyskoczyłem z wozu z pistoletem gazowym w ręce. Podbiegłem do subaru i otwierając
drzwi kierowcy strzeliłem do środka. Gaz obezwładniający był szybszy od Rudzielca. Łobuz złapał
się za gardło, nabrzmiał na twarzy, po czym zwalił się bezwładnie na kierownicę. Pootwierałem
drzwi samochodu, aby gaz wydostał się z wnętrza. Pan Tomasz przez komórkę wezwał policyjny
radiowóz. Po paru minutach przeszukałem wnętrze pojazdu. Nasze pudełko znalazłem w bagaŜniku.
Było nienaruszone. Kilka minut później nadjechał radiowóz.
- Panowie, zabierzcie tego ptaszka na komisariat - szef zwrócił się do policjantów. -
Pojedziemy za wami, Ŝeby złoŜyć doniesienie o napadzie.
Składanie zeznań zabrało nam ponad godzinę. W gabinecie komendanta dokonaliśmy
komisyjnego otwarcia naszego znaleziska. Po zdjęciu zaimpregnowanego brezentu zobaczyliśmy
metalowe pudełko po niemieckich kruchych ciastkach. W środku były dwa mniejsze. Zawartość
pierwszego była mocno przygnębiająca. Było tam ponad pół kilograma złotych obrączek,
pierścionków, sygnetów. Były teŜ złote koronki zdjęte z zębów.
- Ponury hitlerowski skarb... - szef pokiwał głową ze smutkiem.
- Zobaczmy, co jest w drugim - powiedziała Julia zawiedzionym głosem.
W pudełku leŜało kilkadziesiąt złotych przedmiotów. Były to w większości złote monety
rosyjskie, niemieckie i austriackie. Ale gdy pan Tomasz wysypał zawartość na blat biurka nasze
oczy uradował widok trzech starych, złotych precjozów. Były to dwa złote męskie pierścienie,
jeden z duŜym kwadratowym diamentem drugi ozdobiony szafirową emalią z duŜym oczkiem z
turkusa. Trzecim był złoty zegarek z emaliowaną podobizną króla Augusta II na kopercie. Światło
biurowej lampy wywołało setki świetlistych refleksów na leŜącym na stole złocie. ZbliŜyłem do
lampy pierścień z diamentowym oczkiem. Powierzchnia kamienia roziskrzyła się promieniami o
tęczowych barwach. Szef uwaŜnie obejrzał precjoza.
- Poznaję je, takie same widnieją na zdjęciach zbioru Szkatuły Królewskiej. Ten z diamentem
był własnością króla Zygmunta Starego, a ten z turkusem naleŜał do Władysława IV - powiedział
do nas z radosnym uśmiechem na twarzy. - Spiszmy protokół, a potem, młodzieŜy, do hotelu!
Wyspać się porządnie! ZasłuŜyliście na to - dorzucił robiąc dobroduszną ojcowską minę.

99
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

LIST ZE SZWECJI • PARTYZANCKA AKCJA • REWELACJA Z INSTYTUTU PAMIĘCI


NARODOWEJ • HITLEROWSCY RABUSIE • PRYWATNY TRANSPORT FRANKA •
JEDZIEMY W BESKIDY • KLIMEK • WIZYTA NA POSTERUNKU POLICJI • STARE
MORDERSTWO • INCYDENT W BARZE • BRAKUJĄCA JASKINIA • POSZUKIWANIA
NA GONCZARCE • GROTA ZE SKARBAMI • ZNOWU BATURA • NIEUDANY POŚCIG

Minęło kilka tygodni od naszej akcji w Sichowie. Pewnego dnia do pana Tomasza wpłynęło
pismo z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jeden z tamtejszych urzędników przesłał nam przy
nim list otrzymany przez ambasadę polską w Sztokholmie.
- Jest tylko imię i nazwisko nadawcy, nie ma adresu - zauwaŜyłem, gdy szef pokazał mi
zwykłą szarą kopertę. Na kartce w kratkę widniały rządki równego, drobnego pisma.

Szanowni Państwo!
Mieszkam w Szwecji od połowy lat pięćdziesiątych, ale z Polską nadal jestem mocno związany
emocjonalnie. śeby nie tracić kontaktu ze „starym” krajem, czytam polskie ksiąŜki i prenumeruję
prasę. Ostatnio w jednym z dzienników przeczytałem o odkryciu w Sichowie na Dolnym Śląsku
hitlerowskiej kryjówki z cennymi pamiątkami narodowymi. Ten artykuł przypomniał mi zdarzenie z
końcowego okresu wojny, którego byłem uczestnikiem. Mam juz prawie osiemdziesiąt lat i moje
Ŝycie dobiega końca. Postanowiłem więc przekazać władzom polskim to, co z tych dawnych
wydarzeń pamiętam. MoŜe to się komuś przyda. Ale zacznę od początku. Od połowy 1943 roku do
wkroczenia Sowietów byłem Ŝołnierzem akowskiego oddziału partyzanckiego „Jastrzębia”, który
działał w Beskidach w okolicach śywca. Daty juŜ nie wspomnę, ale było to jakoś na jesieni 1944
roku, chyba w listopadzie. Pewnego dnia, pod wieczór, nasz dowódca dostał meldunek przez
łącznika, Ŝe w jakiejś wsi na północ od śywca stoi transport złoŜony z kilku cięŜarówek, silnie
strzeŜony przez SS. Było jasne, Ŝe wiozą coś cennego. Niemcy zaczynali juŜ wtedy ewakuację przed
nacierającymi Sowietami. Transport przybył od strony Krakowa i według naszego informatora
wyglądało na to, Ŝe będzie się kierował na południe. „Jastrząb” postanowił zorganizować
zasadzkę. Następnego dnia, w sile trzech druŜyn, przyczailiśmy się wzdłuŜ szosy koło miejscowości
Krzywe. Miejsce było dobrze wybrane. Dowódca powysyłał czaty, pierwsza miała odciąć drogę od
strony śywca zajmując stanowisko na zakręcie powyŜej rozjazdu na Kamesznicę, druga zamknęła
drogę od południa. Czekaliśmy długo. Zmarzliśmy niemiłosiernie i dowódca juŜ miał odwołać
akcję, gdy czujka od strony śywca dała sygnał, Ŝe jadą. Po kilku minutach zza zakrętu szosy
wyjechały dwa motocykle z karabinami maszynowymi w koszach, za nimi osobowy opel, a potem w
odległości kilkunastu metrów pięć cięŜarówek. W pierwszej, na odkrytej skrzyni siedziało kilkunastu
SS-manów. Całość zamykał osobowy kuebelwagen i dwa motocykle. Kolumna powoli zbliŜała się do
naszej kryjówki. Nagle któryś z naszych nie wytrzymał i zaczął strzelać. Otworzyliśmy więc ogień na
całym odcinku. Czoło kolumny usiłowało uciekać do przodu, ale zatrzymał je ostrzał czujki. Celnie
rzucony granat wpadł na pakę z SS-manami i zrobił tam krwawą jatkę. Ktoś trafił w zbiornik opla,
wybuchła benzyna i ogień rozświetlił zapadający juŜ zmrok. Z cięŜarówek wyskoczyło kilkunastu
Niemców i zaczęła się ostra wymiana ognia. Tego co chcę teraz opowiedzieć, nie widziałem na
własne oczy. Opowiedział mi to później kolega, który zajmował stanowisko bardziej na północ. Gdy
Niemcy usłyszeli pierwsze strzały, ostatnia z cięŜarówek dopiero wyjeŜdŜała zza zakrętu. Jadący z

100
tyłu kuebelwagen momentalnie zrównał się z cięŜarówką, a siedzący w nim oficer dał znak do
odwrotu. Ale ledwo zaczęli zawracać, czujka od strony śywca swym ogniem odcięła im odwrót. W
tej sytuacji cięŜarówka z obstawą szybko skręciła w odgałęzienie szosy wiodące na Kamesznicę.
Uciekli, bo od tamtej strony nie było nikogo z naszych. Strzelanina z Niemcami trwała jeszcze przez
kilkanaście minut Gdy wszyscy byli juŜ martwi, podbiegliśmy do cięŜarówek. Na pakach stały spore
drewniane skrzynie. Pamiętam, Ŝe na kilku z nich był napisy: ,, Warschau”, „Krakau” i coś tam
jeszcze po niemiecku. Odbiliśmy wieka paru z nich. W środku, zabezpieczone wiórami, były jakieś
stare, pięknie zdobione przedmioty, broń, obrazy, ksiąŜki. Niestety, duŜo nie obejrzeliśmy. Nagle
przybiegł jeden z chłopaków z czujki krzycząc, Ŝe od strony śywca jadą trzy cięŜarówki pełne
Szwabów. Było nas za mało, kilku chłopaków było rannych. „Jastrząb” dał więc rozkaz do
odwrotu. Nie było rady, musieliśmy porzucić naszą zdobycz. Chcę jeszcze przekazać dwie
dodatkowe informacje. Gdy w parę godzin po akcji wycofywaliśmy się w kierunku Baraniej, od
strony gór za Kamesznicą rozległ się głośny wybuch. Musiał być silny, bo echo długo odbijało się
od szczytów. A w kilka dni później jeden z kolegów wysłanych na patrol opowiedział, Ŝe w dolinie
potoku Janoszki widział spalony wrak cięŜarówki. Tyle pamiętam z tamtego wydarzenia. W 1947
roku aresztowało mnie UB. Dostałem pięć lat odsiadki. Na jednym z przesłuchań wypytywali mnie o
tę akcję, ale nic ze mnie nie wydobyli.

NiŜej było imię i nazwisko autora listu.


- No, to mamy kolejną zagadkę - powiedziałem po zakończeniu lektury.
- Taak... - zgodził się szef w zamyśleniu, a po chwili polecił: - Poproś tu Julię, a Monice
powiedz, Ŝeby umówiła mi wizytę w Instytucie Pamięci Narodowej.

Następnego ranka po przyjściu do biura zastałem Julię zajętą przeglądem jakichś starych akt.
Po czternastej szef wezwał nas do siebie.
- Witajcie. Wróciłem właśnie z IPN-u. Odbyłem parę rozmów na interesujący nas temat i
pogrzebałem trochę w ich archiwum. Rzeczywiście, od 1942 roku do zakończenia wojny w górach
Beskidu Śląskiego działał oddział zbrojny „Jastrzębia”. Dotarłem nawet do protokołów z
przesłuchań kilku partyzantów z tej grupy. W jednym z nich jest ustęp opisujący akcję koło
Krzywego, w duŜej części zbieŜny z historią przedstawioną w liście. Znalazłem w tych aktach coś,
o czym zapewne zapomniał jego autor. W trakcie strzelaniny zginął dowódca konwoju, SS-man w
stopniu majora. Ten przesłuchany partyzant zabrał zabitemu legitymację wojskową a UB znalazło
ją przy aresztowaniu tego człowieka. Została dołączona do akt śledztwa. Zgadnijcie, jak nazywał
się ten zabity Niemiec - szef zawiesił głos.
- Nie mam pojęcia... - powiedziałem zaskoczony.
- To wasz znajomy z cmentarza w R. koło Dobrzynia - otworzył biurko i wyjąwszy srebrną
papierośnicę odczytał: - Sturmbannfuehrer Egon Langdorf.
- Niewiarygodne! - zawołała z entuzjazmem Julia.
- Ale prawdziwe. Te dwie pozornie odległe sprawy łączy działalność oddziału pana majora.
Dlatego potrzebne są nam informacje na jego temat. Zadzwonię jeszcze raz do IPN-u i do Grety, a
wy poszukajcie w Internecie i w naszych archiwach.
Po dwóch godzinach spotkaliśmy się ponownie. Przydatną informacją w poszukiwaniach
okazała się nazwa jednostki SS wygrawerowana na papierośnicy. Dzięki znajomościom Grety
Herbst i kontaktom szefa w IPN-ie dowiedzieliśmy się, Ŝe Langdorf dowodził specoddziałem

101
przeznaczonym do prowadzenia jak to określali Niemcy, akcji „zabezpieczania dóbr kultury na
terenie Generalnego Gubernatorstwa”, czyli do rabunku dzieł sztuki z kolekcji muzealnych i
zbiorów prywatnych.
- Oddział majora Langdorfa został oddany do dyspozycji Wilhelma Ernsta de Palezieux,
architekta i kustosza, który był pełnomocnikiem Franka do prowadzenia owych „akcji”. Warto tu
dodać, Ŝe hitlerowscy prominenci wchodzili sobie często w tym zakresie w paradę. Na przykład w
styczniu 1940 roku w sprawę „zabezpieczenia” zbiorów Muzeum Czartoryskich zaangaŜował się
doktor Hans Pösse, który był z kolei pełnomocnikiem Hitlera do sprawy tworzonego przez nazistów
Muzeum Sztuki w Linzu. To on zdecydował o wywozie do Staatliche Gemaidegalerie Dresden 85
cennych eksponatów z kolekcji Czartoryskich, w tym zarekwirowanych trzech arcydzieł
malarskich: „Damy z gronostajem” Leonarda da Vinci, „Portretu młodzieńca” Rafaela Santi i
„PejzaŜu z przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie” Rembrandta. Frank w niewyjaśniony do
końca sposób obrazy te odzyskał i trzymał je u siebie na Wawelu. „Dama” i „PejzaŜ” powróciły po
wojnie do Muzeum Czartoryskich. Niestety „Portret młodzieńca” do tej pory nie został
odnaleziony. Jedna z hipotez zakłada, Ŝe został ukryty gdzieś przez Franka. Ten Pösse wybrał
wtedy najcenniejsze z pozycji zrabowanych w GG. Na jego liście nie było jednak Szkatuły
Królewskiej.
- Nie ma jej takŜe na jednym z nielicznych zachowanych dokumentów dotyczących rabunku
zbiorów Czartoryskich. - dodała Julia biorąc do ręki swoje notatki. - W sporządzonym
Tymczasowym Spisie Zaginionych Przedmiotów Pochodzących z Muzeum Czartoryskich z 20
kwietnia 1940 roku, w zespole szczególnie cennych obiektów, na pierwszym miejscu znajduje się
„Szkatuła, czarny heban, zdobiona złotem, kamieniami, z napisem: PAMIĄTKI POLSKIE/
ZEBRAŁA/ IZABELA CZARTORYSKA/ ROKU 1800/ zrobił Jannasch w Warszawie (...)
zrabowana w Sieniawie we wrześniu 1939 roku”. Przytoczony przeze mnie dokument, stanowiący
kilkustronicowy raport ze śledztwa i weryfikacji zbiorów „zabezpieczonych”, został podpisany
między innymi właśnie przez de Palezieux.
- MoŜe to dowodzić, Ŝe Szkatuła zaginęła w całości juŜ we wrześniu 1939 roku -
powątpiewałem.
- Po rabunku w Sieniawie gestapo przeprowadziło skrupulatne śledztwo, równieŜ w
Wehrmachcie, którego oddział stacjonował w tamtej miejscowości. A gestapo umiało szukać. MoŜe
jedynie oficjalnie nic nie znaleziono.... - zasugerował szef.
- A więc oddział Langdorfa był oddziałem specjalnym wykonującym rozkazy gubernatora
Franka - zmieniłem nieco temat. - To stawia tę okupacyjną akcję pod Dobrzyniem w interesującym
świetle.
- Potwierdzałoby to naszą hipotezę, Ŝe wiadomość o ukryciu tam cennych przedmiotów, moŜe
nawet polskich regaliów, dotarła do gubernatora - dodała Julia.
- Czy znalazłaś coś na temat ewakuacji łupów Franka na Dolny Śląsk i do Rzeszy? - zapytał
szef.
- Tak i to duŜo. Dolny Śląsk był zarówno bazą przerzutową na szlaku do Rzeszy, jak i
miejscem kryjówek depozytowych. Jak juŜ wiemy, jedną z głównych baz był Sichów. Po ucieczce z
Krakowa Frank przybył do pałacu Richthoffena 17 stycznia 1945 roku i spędził tam tydzień
nadzorując segregowanie zrabowanych dzieł i ich dyslokację.
- Skoro tak, to dlaczego trasa „naszego” konwoju wiodła przez śywiec? PrzecieŜ to całkiem
inny kierunek - zauwaŜyłem.

102
- Bo moŜe był to transport „nieoficjalny” - zasugerował szef.
- Co pan przez to rozumie?
- To, Ŝe obok „oficjalnych” akcji ewakuacyjnych były z pewnością i „prywatne” konwoje
Franka, o których wiedzieli tylko najbardziej zaufani ludzie gubernatora. Zebrane informacje
świadczą o tym, Ŝe najcenniejsze dzieła Frank zatrzymywał dla siebie. Wobec zbliŜającej się klęski
Trzeciej Rzeszy takie skarby były doskonałym zabezpieczeniem na przyszłość. Niektórych nawet
uratowały od stryczka, czego dowodem jest choćby historia Ericha Kocha. Pomyślcie tylko, jak
mocną kartą przetargową byłaby dla Franka informacja o miejscu ukrycia polskich regaliów.
- No, ale przecieŜ nie uratował głowy, zawisnął na szubienicy - stwierdziłem.
- Myślę, Ŝe tezę pana dyrektora dałoby się obronić - powiedziała Julia. - Być moŜe w wyniku
owej akcji pod śywcem i zniknięcia cięŜarówki z regaliami, taka atutowa karta wyleciała Frankowi
z ręki. MoŜe z jakichś nieznanych nam powodów Ŝołnierze Langdorfa z obstawy cięŜarówki nie
zdołali powiadomić gubernatora, co się stało z jej cennym ładunkiem?
- Mogło tak być.
- Znalazłam teŜ parę ciekawych faktów z działań Franka w listopadzie 1944 roku,
świadczących o tym, Ŝe gubernator przygotowywał się do jakiejś „prywatnej” akcji ewakuacyjnej -
ciągnęła Julia. - Przewertowałam jego sławny „Dziennik”, wynika z niego, Ŝe około połowy
listopada Frank wyjeŜdŜał parokrotnie do Wiednia, gdzie spotkał się z doktorem Eduardem
Kneislem, konserwatorem zabytków, podejrzewanym o organizowanie „prywatnych” skrytek
gubernatora na terenie Austrii.
- A śywiec leŜy na najkrótszej trasie z Krakowa do... Wiednia - doznałem olśnienia.
- W „Dzienniku” znalazłam zastanawiającą informację. W dniu 25 listopada Frank wysłuchał
na Wawelu koncertu muzycznego, a potem przeprowadził odprawę swych podwładnych.
Świadkowie obu tych wydarzeń podkreślali podobno wyjątkowo zły nastrój gubernatora.
Publicznie, w bardzo ostry sposób, zbeształ wtedy jednego z wysokich urzędników. Jeśli załoŜymy,
Ŝe wiedział juŜ o rozbiciu konwoju pod śywcem, wtedy jego wściekłość łatwo moŜna sobie
wytłumaczyć.
- Akcja pod śywcem została przeprowadzona 24 listopada. Taka data widnieje w protokołach
z IPN-u - powiedział szef i podsumował: - Ciepło... coraz cieplej, moi drodzy... Chyba zbliŜamy się
pomału do rozwiązania naszej zagadki. Jeśli zatem skarby z owej zaginionej cięŜarówki zostały
ukryte gdzieś w Beskidzie Śląskim, spróbujmy określić przypuszczalny rejon poszukiwań.
- W tym celu musimy wytypować przypuszczalną trasę ucieczki „naszej” cięŜarówki. A do
tego będziemy potrzebowali dokładnej, przedwojennej mapy tamtych okolic - zauwaŜyła
inteligentnie Julia.
- Poza tym mamy tę wskazówkę o wraku widzianym nad brzegiem Janoszki - dodałem nie
chcąc być gorszym od dziewczyny.
- Czy sądzisz, Ŝe porzuciliby ją przy samej kryjówce? - szef sprowadził mnie na ziemię. -
Julia ma rację. Czy zdołasz zdobyć taką mapę?
- Zrobi się. Ale będę potrzebował na to trochę czasu.
Godzinę później pochylaliśmy głowy nad wydrukiem skanu przedwojennej WIG-owskiej
setki.
- Tu mamy interesujący nas rejon - wskazywałem. - Odcinek szosy koło Krzywego, na
którym odbyła się akcja, oraz drogę do Kamesznicy, którą uciekła cięŜarówka z obstawą.
- Pewnie Niemcy chcieli przebić się tamtędy na południe, ale spójrzcie: trasa, którą uciekali,

103
była jedynie ślepo zakończoną odnogą. W tamtym czasie południowy jej koniec nie miał połączenia
z drogami wiodącymi do dzisiejszych Czech.
- A wiec jedynym dla nich wyjściem było ukrycie cennego ładunku gdzieś w górach. W
zaistniałej sytuacji powrót był zbyt ryzykowny - skonkludował szef.
- Taką wersję wydarzeń potwierdzałby ten spalony wrak cięŜarówki.
- Moi drodzy, nie ma na co czekać. Jedziecie w Beskidy - zadecydował pan Tomasz. - śeby
nie rzucać się zbytnio w oczy, zatrzymacie się jako para turystów w jakiejś prywatnej kwaterze w
okolicach Kamesznicy.
„A więc urlopu ciąg dalszy”-: pomyślałem.

W Beskidy pojechaliśmy wehikułem. Dotarłszy do śywca, nie mogliśmy sobie odmówić


obejrzenia konkatedry p.w. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, zbudowanej w pierwszej
połowie XV wieku. Nie mogliśmy teŜ ominąć pobliskiego zamku usytuowanego w zabytkowym
parku. Zamek w śywcu swymi początkami sięga drugiej połowy XIV wieku. W jego salach
ekspozycyjnych zlokalizowano ciekawe wystawy. Niestety, nie starczyło nam czasu na ich
obejrzenie. Zrobiliśmy tylko krótki spacer po parku. PrzejeŜdŜając przez Węgierską Górkę, dla
zrobienia krótkiej przerwy, namówiłem Julię na obejrzenie polskich bunkrów z września 1939 roku.
Szosa zaczęła piąć się coraz bardziej w górę, a z obu jej stron wyrosły szczyty Beskidu
śywieckiego po lewej i Beskidu Śląskiego po prawej. Zbocza gór porastały gęste połacie lasów.
- Jakie piękne widoki - zachwycała się Julia rozglądając się dokoła. - Te zbocza wyglądają w
słońcu jakby przykryte ciemnozielonym dywanem.
Minęliśmy Milówkę. Przed miejscowością Krzywe przejechaliśmy przez most na
Kameszniczance. Dalej był ostry zakręt w lewo na południe z odgałęzieniem na wprost, wiodącym
do Kamesznicy. Szosa główna w tym miejscu zaczynała swój odcinek, na którym w listopadzie
1944 roku miał miejsce partyzancki atak na konwój. Droga w tamtym miejscu biegła wzdłuŜ
długiego grzbietu Wzniesienia Szarego.
Pojechaliśmy drogą na Kamesznicę. Po kilkuset metrach dotarliśmy do poprzecznej szosy
biegnącej wzdłuŜ bystrej rzeczki Janoszki. Zabudowania wsi były rozsypane wzdłuŜ drogi.
Jechaliśmy spodem długiej doliny tworzonej z lewej strony przez Wzgórze Szare i piętrzące się z
prawej Pasmo Baraniej Góry. Naszym celem była miejscowość Zakrzakówka połoŜona u podnóŜa
gór. Jadąc wolno przez wieś Duraje zauwaŜyłem w pewnym momencie nietypowego przechodnia.
Właściwie to najpierw zobaczyłem wielkie pudło od telewizora sunące wolno poboczem drogi, a
dopiero później uginającego się pod jego cięŜarem szczupłego chłopaka. Miał nie więcej niŜ
piętnaście lat. Szedł, a właściwie człapał, jego twarz była czerwona z wysiłku. Zrobiło mi się go
Ŝal, Ŝe tak się morduje. Julia teŜ go zauwaŜyła.
- Zatrzymaj się. MoŜe go podwieziemy - powiedziała.
- Cześć. Dokąd tak dźwigasz to pudło? - zapytała chłopaka przez okno, gdy się z nim
zrównaliśmy.
- Aaa, do domu - wysapał z miejscowym akcentem. - To telewizor dziadka. Naprawiłem go
na warsztatach w szkole. PKS mi uciekł, więc idę piechotą.
- Zaczekaj, podwieziemy cię. Jedziemy pewnie w tym samym kierunku.
Ambitny chłopak chciał w pierwszym momencie odmówić, ale chyba cięŜar telewizora
przewaŜył. Zatrzymałem wehikuł i pomogłem mu wstawić pudło do bagaŜnika.
- Gdzie mieszkasz? - zapytałem, gdy zajęliśmy miejsca w wehikule.

104
Chłopak nieco się zmieszał.
- Noo... w Zadku... - wydukał niewyraźnie.
- Gdzie?! - Julia parsknęła przy duszonym śmiechem.
- Nie śmiej się! - zgromiłem dziewczynę, choć i ja ledwo stłumiłem rozbawienie. - To
miejscowość sąsiadująca z tą, do której jedziemy.
- Tak ją nazwali, a teraz wstyd się przyznać - Ŝalił się chłopak.
- Nie przejmuj się. Nazwa jak nazwa... no, moŜe trochę oryginalna - powiedziałem, Ŝeby go
pocieszyć. - To teraz masz wakacje?
- Jakie tam wakacje. Pomagam rodzicom w gospodarstwie.
Chłopak wyglądał na osobę z charakterem, na takiego co to wie czego chce. Był naszym
pierwszym znajomym w tych stronach, jako miejscowy znał okolicę, zatem mógł nam się przydać.
- A państwo na wczasy?
- Tak, przyjechaliśmy na tydzień poznać twoje piękne strony.
Za Dunajami skręciliśmy w prawo ku górskim podnóŜom. Po kilkuset metrach dojechaliśmy
do pierwszych zabudowań Zadka.
- To juŜ tu. O, tamta chałupa - chłopak pokazał na niebieski, drewniany parterowy dom, zza
którego było widać zabudowania gospodarcze. - Dziękuję za podwiezienie. MoŜe się jeszcze
spotkamy, to się odwdzięczę - powiedział, gdy wyjmowaliśmy jego pudło z bagaŜnika. - śyczę
ładnej pogody.
- Jak masz na imię?
- Klimek - odpowiedział ściskając moją dłoń na poŜegnanie.
Zakrzakówka to niewielkie skupisko kilkunastu gospodarstw. Naszą kwaterą okazał się być
ładny, drewniany dom, którego właściciele prowadzili gospodarstwo agroturystyczne. Brama na
podwórze była gościnnie otwarta. Na progu domu przywitała nas miła gaździna.
- Witojcie, kochani. Syćko dla wos juz wyrychtowane - powiedziała prowadząc nas na górę,
gdzie mieliśmy mieszkać.
Zaprowadziła nas do ładnego, przestronnego pokoju, urządzonego na styl góralskiej izby. Za
oknem roztaczał się przepiękny widok na góry.
- Ale tu jest tylko jedno podwójne łóŜko! - powiedziała zaskoczona Julia.
- A jok ma być? Przecie wy mąŜ i Ŝona?
Słysząc te słowa Julia aŜ przysiadła zaskoczona. Spojrzała na mnie wzrokiem bazyliszka.
śeby odwrócić uwagę gospodyni szybko odpowiedziałem.
- Tak, tak. Bardzo piękne łóŜko. Musi być bardzo wygodne. I w ogóle pokój nam się bardzo
podoba - dodałem, kopiąc lekko Julię w kostkę. I dla zmiany tematu zapytałem: - A gdzie jest
łazienka?
Gdy po paru minutach wróciłem na górę z bagaŜami, zobaczyłem wściekłą minę Julii.
- To twoja sprawka! Tylko nie zaprzeczaj!
- Jestem niewinny. PrzecieŜ to Monika zamawiała dla nas kwaterę.
Ale to wyjaśnienie wcale jej nie przekonało.
- Pawle! Trochę cię lubię... Ale to nie znaczy, Ŝe mamy razem spać!
- Kiedy to naprawdę nie mój pomysł! Przysięgam, Ŝe o niczym nie wiedziałem -
powiedziałem z niewinną miną.
- Trudno! Będziesz spać na podłodze! - Julia była bezlitosna.
Postanowiłem odłoŜyć temat na później. Byliśmy zmęczeni podróŜą i nieziemsko głodni.

105
Gospodyni zrobiła nam smaczną kolację, co nieco udobruchało Julię. Po posiłku postanowiliśmy
przejść się na spacer. Poszliśmy drogą wzdłuŜ potoku Janoszka. Zapadał wieczór. Słońce schowało
się juŜ za szczyty Pasma Baraniej. Jedynie długi garb przeciwległego Wzniesienia Szarego był
jeszcze nieco oświetlony. Przed nami, w pewnej odległości, rozpościerała się dolina potoku
Janoszka, leŜąca między szczytami Postrzedniego Gronia i Za Kicorą. U ich podnóŜa droga
rozdwajała się, główna biegła doliną, a na południowy zachód odchodziła boczna odnoga. Przy
wjeździe do doliny stał znak zakazu wjazdu.
- Tej odnogi w czasie wojny jeszcze nie było - odezwałem się do dziewczyny. - Jeśli
załoŜymy, Ŝe cięŜarówka uciekła drogą na Kamesznicę, to musiała tu dotrzeć. A jedyna droga
prowadziła w tę dolinę.
- MoŜe zobaczywszy, Ŝe to ślepy szlak, Niemcy ukryli ładunek gdzieś w tej okolicy.
- Tak przypuszczam.
- Będziemy musieli zdobyć pozwolenie na wjazd do tej doliny.
- Jutro rano wybierzemy się po nie do Kamesznicy. Chcę teŜ odwiedzić tamtejszy posterunek.
A teraz chodźmy spać.
- Oddzielnie - przypomniała Julia.
- Wiesz, w średniowiecznej Szwecji, gdy Ŝona nie chciała, aby mąŜ w nocy zbliŜał się do niej,
kładła pośrodku łoŜa ostry miecz.
- Ba, ale skąd go tu wziąć? - westchnęła.
Nazajutrz rano obudził mnie ból odgniecionych pleców. Spałem bowiem na podłodze, mając
pod sobą jedynie złoŜony koc. No, ale czego się nie robi dla dobra sprawy, no i dla... koleŜanki z
pracy. Na szczęście podłoga była drewniana, nie groziło mi więc złapanie „wilka”.
Po porannej przebieŜce i sutym, góralskim śniadaniu, wybraliśmy się wehikułem do
Kamesznicy. Przed startem zadzwoniłem z komórki do szefa i zdałem relację z tego, jak się
zainstalowaliśmy. Dobrze, Ŝe Julia nie słyszała wybuchu śmiechu pana Tomasza, kiedy usłyszał, Ŝe
mieszkamy w jednym pokoju.
- Nie ma się z czego śmiać. Całą noc spędziłem na podłodze - uŜaliłem się przełoŜonemu.
Szef obiecał, Ŝe wykona parę telefonów, Ŝebyśmy nie mieli problemów z uzyskaniem
zezwolenia na wjazd na teren parku krajobrazowego.
Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Kamesznica to rozległa wieś rozciągająca się u
podnóŜy Baraniej Góry. Zapytawszy się o drogę, łatwo trafiliśmy do urzędu gminnego. Szef miał
najwyraźniej szerokie znajomości, bo wiedziano tam juŜ o naszym przyjeździe. Zezwolenie na
poruszanie się samochodem po górskich terenach dostaliśmy prawie od ręki. DłuŜej zabawiliśmy na
posterunku policji. Zastaliśmy tam jedynie jakiegoś młodego dyŜurnego policjanta, reszta była w
terenie. Powiedział, Ŝe szef będzie za pół godziny. Komendant zjawił się punktualnie. Miał na oko
czterdzieści kilka lat, trochę mało jak na moje potrzeby.
- Nazywam się Poręba. Co państwa do nas sprowadza? - zapytał posadziwszy nas w swym
pokoju.
- Przedstawiliśmy się i powiedzieliśmy krótko o celu naszego przyjazdu.
- Rozumiem, ale jak mogę pomóc? Sęk w tym, Ŝe jestem tu zaledwie od trzech lat i jeszcze
słabo znam ten teren.
- Potrzebny nam byłby ktoś miejscowy, z długim staŜem.
- Zaczekajcie - komendant wezwał dyŜurnego. Gdy ten ukazał się wreszcie w drzwiach,
zapytał: -Gdzie Buła?

106
- Na obchodzie. Powinien być juŜ lada chwila.
Dziesięć minut później w drzwiach zobaczyliśmy męŜczyznę słusznej postury w mundurze
starszego posterunkowego. Na oko miał pod sześćdziesiątkę. Jego jowialna, ogorzała jak u
marynarza twarz tryskała nadal energią.
- Panie komendancie, starszy...
- Siadajcie, Buła - przerwał mu przełoŜony. - Ci państwo przyjechali z Warszawy z
Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chcieliby zadać wam parę pytań.
- Buła usiadł naprzeciwko nas.
- Jak długo pan pracuje na tym terenie? - zacząłem.
- A od wojny, panoczku, od wojny, to juŜ będzie ho, ho... Zaczynałem jeszcze jako
kilkunastoletni gów... O, przepraszam, paniusiu... - zreflektował się spojrzawszy na Julię.
- To słyszał pan pewnie o oddziale „Jastrzębia”.
- „Jastrzębia”? JakŜeby nie. Znałem nawet paru jego chłopaków. Ja tutejszy, a oni byli z
okolicznych wsi.
- A gdzie oni są teraz?
- JuŜ w ziemi, panoczku. Od dawna.
- Ten oddział na jesieni 1944 roku rozbił niemiecki transport koło Krzywego. Słyszał pan o
tym?
- Słyszałem. Stary Grucha mi kiedyś opowiedział o tym. Ja tego nie pamiętam. Ja wtedy
jeszcze lałem w pieluchy...
- A opowiadał o tym, Ŝe jedna z cięŜarówek z tego transportu wyrwała się z zasadzki i
uciekała tędy przez Kamesznicę?
- MoŜe i mówił, ale tego nie pamiętam. Tyle juŜ lat minęło.
- Szkoda - powiedziałem zmartwiony. - Jeszcze jedno pytanie. Pan zna dobrze te tereny?
- Mówiłem juŜ, Ŝem miejscowy. Jak własną kieszeń albo lepiej.
- A pamięta pan moŜe, czy w okolicach doliny Janoszki w okresie ubiegłych kilkudziesięciu
lat nie było jakiś niecodziennych, podejrzanych zdarzeń? - pytałem trochę na ślepo. Skrytka nie
musiała być wcale tam, ale od czegoś trzeba było zacząć.
- Wiecie, panoczku, bez tak długi czas, to wiele tam się wydarzyło. Tam chodzą turysty, to
róŜne rzeczy się dzieją. Ale Ŝeby tak coś podejrzanego.... - męŜczyzna zastanawiał się dłuŜszą
chwilę - No, nałapali my tam trochę takich co kłusują drzewo podbierają. A jakie cztery roki nazad,
w Janoszce znaleźli jakiegoś starego Niemca co wyzionoł ducha.
To było juŜ coś!
- Utopił się w płytkim potoku?
- Nie.... On był juŜ ubity, gdy ktoś go tam rzucił...
- A czy macie jakieś akta tej sprawy? - zwróciłem się do komendanta.
- Oczywiście. Sprawcy nie wykryto. Chce je pan obejrzeć?
- O ile to moŜliwe - wtrąciła się do rozmowy Julia.
- Oficjalnie nie bardzo, ale... - komendant wstał i podszedł do szafy ogniotrwałej. - W końcu
jesteśmy niejako kolegami po fachu.
Podał mi tekturową teczkę. Zacząłem przeglądać akta.
- Facet był bez papierów. Miał zmasakrowaną twarz. Skąd zatem wiadomo, Ŝe to był
Niemiec?
- Na prawym ramieniu miał tatuaŜ z napisem po niemiecku. Tam dalej jest dokumentacja

107
zdjęciowa.
Zacząłem czytać opis ubrania denata i znalezionych przy nim rzeczy: brezentowe spodnie,
nieprzemakalna kurtka, scyzoryk, fajka, grzebień, mały fragment złotego łańcuszka średniej
grubości... W tym momencie zrobiło mi się gorąco z wraŜenia. Z opisu wynikało, Ŝe ten ostami
przedmiot denat trzymał w mocno zaciśniętej dłoni. Szybko odszukałem zdjęcie. Nie było wyraźne,
ale juŜ na pierwszy rzut oka moŜna było poznać, Ŝe był to wyrób jubilerski sprzed przynajmniej
dwustu - trzystu lat.
- Spójrz - pokazałem zdjęcie Julii. -Ciekawe...
Interesujące były jeszcze dwa inne szczegóły. Facet leŜał na kamieniach potoku jedynie z
głową w wodzie. Ubranie było suche, ale mocno uwalane ziemią. Denat miał ponadto mocno
poobcierane dłonie.
Podziękowaliśmy policjantom za informacje. Obiecali, Ŝe jak znajdą coś ciekawego na
interesujący nas temat, to dadzą nam znać. Zostawiłem im numer mojego telefonu komórkowego.
- To juŜ jest coś! - z zadowoleniem odezwałem się do Julii po wyjściu z komisariatu. Było juŜ
po trzynastej. NaleŜało pomyśleć o Ŝołądku.
- Jedźmy coś zjeść - zaproponowałem. - W Durajach przed zakrętem widziałem jakiś bar.
We wnętrzu baru przy drewnianych ławach raczyło się piwem kilku miejscowych. W
powietrzu unosiła się lekka chmura papierosowego dymu. Zamówiliśmy dania i usiedliśmy przy
stoliku na środku sali. Zaczęliśmy z Julią omawiać spostrzeŜenia z naszej wizyty na posterunku. W
parę minut później do kawiarni wszedł jakiś facet. Rozejrzał się po sali, po czym dosiadł się do
dwóch męŜczyzn siedzących w kącie. Był to starszy człowiek, dobrze po sześćdziesiątce.
Zwróciłem na niego uwagę, bo miał wyjątkowo ponurą, nieciekawą twarz. Spostrzegłem, Ŝe na
prawym policzku miał głęboką, długą szramę. Rozmawiając z Julią zauwaŜyłem, Ŝe facet
uporczywie się na nas gapi. Gdy pochwycił mój wzrok, szybko odwrócił głowę. Jego dwaj kompani
prowadzili ze sobą oŜywioną pijacką dyskusję. Cała trójka wyglądała na przedstawicieli lokalnego
„elementu”.
W pewnym momencie jeden z nich wstał i niepewnym krokiem ruszył do kontuaru.
Przechodząc obok naszego stolika zachwiał się i wylał na Julię resztkę piwa z trzymanego w ręku
kufla.
- Niech pan uwaŜa! - zwróciłem mu uwagę.
- A na co? - wybełkotał.
- Oblał pan moją koleŜankę piwem! NaleŜałoby przeprosić!
- A odwal się. Jak ci się coś nie podoba, to moŜem wyjść na chwilę - podszedł do mnie i
uderzył mnie w ramię.
Nie mogłem pozwolić na to, Ŝeby taki ochlapus nas obraŜał. Złapałem faceta za klapy i
pociągnąłem do wyjścia. Mocno się opierał, ale po chwili byliśmy juŜ na zewnątrz, gdzie mocnym
ruchem zwaliłem go ze schodków. Gość poleciał na ziemię jak worek. W tym momencie poczułem
silne uderzenie w bark. To jego kompan usiłował przyjść z pomocą koledze. Rozpędzony chciał
„bykiem” zrzucić mnie ze schodów, ale, jak to pijany, nie wcelował i sam zleciał kiereszując sobie
mocno twarz i ręce. Po chwili obaj z trudem podnieśli się z ziemi i złorzecząc mi powlekli się
chwiejnym krokiem w stronę Kamesznicy.
- Wezwałam juŜ policję, zaraz będzie - poinformowała mnie tęga bufetowa, załamując ręce ze
zdenerwowania.
Po kilku minutach pojawił się patrol. Spisali protokół.

108
- Zna pan napastników? - zapytał starszy z policjantów.
- Pierwszy raz ich widziałem na oczy. Jesteśmy tu dopiero od wczoraj - odparłem.
- Kto to był, pani Zosiu? - policjant zwrócił się do bufetowej.
- Pojęcia nie mam, panie posterunkowy. Jacyś przyjezdni. Przyszli tu ze dwie godziny temu.
Pierwszy raz ich na oczy widziałam - zapierała się kobieta.
Musiała mieć na myśli tylko tych dwóch młodszych, bo gdy ten stary zamawiał u niej piwo,
odezwał się do niej po imieniu. Rozejrzałem się po sali. Tego faceta teŜ juŜ nie było. Po odjeździe
policjantów podszedłem do bufetu.
- Widziałem, Ŝe pani zna trzeciego z nich, tego starego - zwróciłem się do bufetowej. -
Dlaczego pani skłamała?
- Panie kochany, ja nikogo nie znam.
- Zwracał się do pani po imieniu - nalegałem.
- Pan da mi spokój! Nic nie powiem. I dobrze radzę, niech się pan nim nie interesuje. To zły
człowiek.
Wróciliśmy na kwaterę.
- Czy widziałaś zdjęcia dłoni tego zabitego Niemca? - zapytałem. - Nie daje mi to spokoju.
- Tak. Miał takie głębokie bruzdy na dłoniach.
- Jak myślisz? Od czego one powstały?
- Nie mam pojęcia. Jestem historykiem sztuki, a nie kryminologiem. A ty mi kaŜesz oglądać
takie okropności.
- A ja chyba wiem. Takie ślady zostawiają liny alpinistyczne, jeśli ktoś zjedzie w dół bez
odpowiedniego przygotowania. Parę razy miałem takie po ćwiczeniach wspinaczkowych w wojsku.
- Ale co to miałoby oznaczać?
- WytęŜ głowę, drogi Watsonie. No?
- śe ten facet wspinał się po górach?
- Tu nie Tatry. Tu nie ma się gdzie wspinać.
- No to i nie ma gdzie zjeŜdŜać w dół.
- Jak to? A jaskinie?
- A są tu takie?
- No pewnie. Spójrz tylko na mapę. Jest w mojej torbie.
Julia wzięła do ręki mapę turystyczną.
- Chyba jest trochę mało dokładna, bo widzę tylko kilka w Beskidzie śywieckim, a w
Śląskim, czyli naszym, tylko trzy. Na zboczu Murańki, a bliŜej nas na Gańczorce.
- Bo te są najbardziej znane. Ale w Beskidzie Śląskim jest ich duŜo więcej. Jutro zadzwonię
do znajomego geografa. Ma fioła na punkcie łaŜenia po górach i zna wielu speleologów. MoŜe
będzie mógł nam pomóc.
Gdy nazajutrz rano wykonałem obiecany telefon, kumpel zrobił mi na początku mały wykład.
- Mówisz, Ŝe jesteś w Beskidzie Śląskim? Stary, tam jest ponad dwieście jaskiń. Oczywiście
większość z nich to małe, kilkumetrowe zagłębienia w piaskowcach, z których są zbudowane
tamtejsze góry. Jaskinie i schroniska skalne powstawały na tym terenie na skutek procesów
obsuwowych i obrywowych, w wyniku których na skutek odpręŜeń następowało rozwarcie i
poszerzenie szczelin. Przemieszczające się bloki piaskowców łamiąc się i naprzemian legając na
siebie utworzyły podziemne labirynty skalne. Ale są tam i takie, które mają po kilkadziesiąt, a
nawet kilkaset metrów długości, na przykład Jaskinie Chłodna, Malinowska, Jaskinia Ali-Baby w

109
Klimczoku czy teŜ najdłuŜsza z nich, Jaskinia w Trzech Kopcach, która ma ponad dziewięćset
metrów.
- A w dolinie Janoszki? - zapytałem konkretnie.
- Tak z pamięci to ci nie powiem. Z tego co pamiętam, jest parę na grzbiecie Gańczorki. Jak
masz dostęp do Internetu, wejdź na stronę Speleoklubu Bielsko-Bialskiego. Tam mają dokładną
listę tych największych.
Niestety, nie mieliśmy juŜ Rosynanta, w którym były róŜne bajery, z łączem satelitarnym
włącznie. W obecnym wehikule takich nie było, ale przypomniałem sobie fragment rozmowy z
Klimkiem chłopcem, którego podwieźliśmy do Zadka. Z tego co wtedy powiedział wynikało, Ŝe
chłopak uczył się w jakimś technikum związanym z elektroniką, zatem była szansa, Ŝe moŜe ma
Internet w domu. Chłopak był sympatyczny, miałem nadzieję, Ŝe nie weźmie mi za złe nagłej
wizyty.
Do Zadka było od nas zaledwie kilkaset metrów. Zrobiliśmy więc sobie spacer. Bez problemu
odnaleźliśmy gospodarstwo rodziców chłopca. Na odgłos dzwonka z domu wyszła kobieta w
średnim wieku.
- Dzień dobry. Nazywam się Paweł Daniec. Czy zastałem Klimka?
- Dzień dobry. Jest na wirchu - odpowiedziała - Klimek! Jakiś pon do ciebie! - zawołała w
głąb domu.
- Zachodźcie! - powiedziała do nas otworzywszy furtkę.
Po chwili chłopak pojawił się na schodach.
- Cześć. Czy masz w domu Internet?
- No pewnie. Zapraszam do mnie.
Poprowadził nas do swojego pokoju. JuŜ na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe interesuje się
elektroniką. Na stole leŜał rozłoŜony na części magnetofon, róŜne narzędzia, a obok cała sterta
fachowych pism z dziedziny elektroniki.
- Proszę, niech pan siada - Klimek wskazał mi miejsce przy komputerze i włączył sprzęt.
- Chcemy poszukać informacji o tutejszych jaskiniach - odezwała się Julia.
- O jaskiniach? W tym od Internetu lepszy jest mój dziadek Józef. On przez ponad
czterdzieści lat był leśniczym i zna ten teren jak własną kieszeń.
Lepszego źródła informacji nie moŜna było sobie wymarzyć.
- A kiedy moglibyśmy z nim porozmawiać? - zapytała Julia z oŜywieniem.
- A choćby teroz. Jest u siebie.
Klimek zaprowadził nas do sąsiedniego pokoju. Jego wystrój mówił sam o dawnej profesji
właściciela. Całe ściany, półki regału i prawie kaŜdy kąt były zapełnione róŜnorodnymi łowieckimi
trofeami. Dziadek chłopca miał na oko siedemdziesiąt lat. Jego krzepka, prosta sylwetka
emanowała jeszcze siłą i energią. Długa broda i sumiaste wąsy skrywały część ogorzałej twarzy.
Widać było, Ŝe przewaŜającą część Ŝycia ten człowiek spędził w otoczeniu natury, a nie w domo-
wych pieleszach.
- Siadojcie - powiedział do nas po przywitaniu, wskazując drewniane zydle stojące wokół
rzeźbionej ławy. - Z czym Pon Bóg prowadzi?
- Panie Józefie, Klimek powiedział nam, Ŝe był pan leśniczym w tutejszych lasach.
- Ano, czterdzieści lot.
Opowiedziałem mu pokrótce o naszych poszukiwaniach. Nie były one tajemnicą, a szczera
rozmowa z tym człowiekiem mogła nam przynieść cenne wskazówki.

110
- Jo widział, Jastrzymbio” kij jo był jesce otrok. To beł zufały wojok. Opowiedziałem mu o
poznanej wczoraj sprawie Niemca zabitego w dolinie Janoszki, Zapytałem, czy są tam jakieś
jaskinie.
- W dolinie ni mo. Trzy som na Gańcorce, ale małe.
- Tak, w dwóch nawet byłem - potwierdził Klimek. - Ale to małe, kilkumetrowe dziury.
Byliśmy tam kiedyś z chłopakami ze szkoły. Na wagarach - dodał z wesołym błyskiem w oczach.
- W Beskidzie siła róŜnych piwnicow. Chowoli się w nich zbójniki i róŜne kendrozy, co nie
chcioli rukować - powiedział pan Józef.
- Piwnica to po naszemu jaskinia. A kendrozy to byli ubodzy gospodarze. W dawnych
czasach jaskinie słuŜyły jako kryjówki tym, którzy ukrywali się przed pójściem do wojska -
wytłumaczył Klimek widząc, Ŝe nie wszystko rozumiemy. - Ale, dziadku, oprócz tych trzech w
Gańczorce coś chyba jeszcze jest. Jak tam byłem z chłopakami, pokazali mi taką dziwną dziurę w
skale.
- A kaj to beło?
- A na północnym stoku.
- Przed wojnom była tam sporo piwnica. Pokazoł mi jo jesce moj stryk. Ale cy to zimio sie
zwołała, cy co? Ni mo jej i tyli.
Porozmawialiśmy jeszcze trochę o okolicznych miejscach, które mogłyby być dla nas
interesujące. Zaintrygowała mnie usłyszana informacja o tej czwartej jaskini. Na zakończenie
zapytałem Klimka, czy mógłby wybrać się jutro z nami w góry i pokazać nam to miejsce.
- Jasne - chłopak zgodził się z ochotą.
- To jutro rano, o ósmej, przyjedziemy po ciebie - umówiłem się z chłopcem
Wróciliśmy na naszą kwaterę. Zabrałem się do przygotowywania sprzętu na jutrzejszą
wyprawę, a Julia zrobiła sobie krótki urlop od słuŜbowych obowiązków i poszła się opalać do sadu
na tyłach gospodarstwa.

Gdy następnego dnia punkt ósma podjeŜdŜaliśmy pod dom Klimka chłopiec czekał juŜ na nas
przed bramą. Pojechaliśmy w stronę gór. Wąska droga prowadziła wzdłuŜ potoku Janoszki. Po
kilkuset metrach z prawej strony zaczął piąć się w górę stok szczytu Za Kicorą. Z lewej teren był
bardziej płaski, najpierw była mała odnoga potoku, a potem kilka gospodarstw osady Karolówka.
Dopiero za nią rozpoczynało się zbocze góry Postrzedni Groń.
- Tu jest zakaz wjazdu - odezwał się do mnie Klimek.
- Mamy zezwolenie - odpowiedziałem wesoło.
Wjechaliśmy do pięknej górskiej doliny. Z obu stron drogi wyrosły przed nami zielone ściany
lasu. Wspaniałe, kilkudziesięciometrowe świerki i jodły strzelały w górę jak okrętowe maszty.
Kilkaset metrów dalej stoki obu gór rozchodziły się na boki tworząc dość obszerną polanę. Droga
rozwidlała się. Pojechaliśmy lewym odgałęzieniem, które szerokim łukiem obiegało podnóŜe
Postrzedniego Gronia. Droga była tu duŜo węŜsza i zmieniła się wnet w kamienistą górską dróŜkę.
Ale dla wehikułu nie było to Ŝadnym utrudnieniem. Jego szerokie opony i wysokie zawieszenie
łatwo radziły sobie z nierównościami terenu, a potęŜny silnik aŜ huczał z radości na wysokich
obrotach. DróŜka biegła nadal wzdłuŜ potoku. Za jego kolejną odnogą ścieŜyna skręcała w lewo, w
kierunku zbocza Gańczorki. Przed nami rozpostarła się dość obszerna, górska łąką która dalej
przechodziła w stok góry.
- Tu wysiądziemy - zakomenderował Klimek. - Stąd jest najbliŜej do miejsca o którym

111
mówiłem.
Zatrzymałem wehikuł na skraju łąki. Wyjąłem brezentowy worek ze sprzętem. Ruszyliśmy w
kierunku szczytu. Za łąką zaczynał się gęsty, świerkowy las. Początkowo łagodny stok zaczął piąć
się coraz bardziej w górę.
- Te trzy znane jaskinie znajdują się na przeciwległym zboczu. JuŜ niedaleko, za kilkadziesiąt
metrów będziemy na miejscu - powiedział do nieco zasapanej Julii. - Dawno tu nie byłem, ale
chyba trafię.
W miejscu, o którym mówił, zobaczyliśmy zagłębienie wśród skał wyzierających spod
leśnego poszycia. Piaskowcowe bloki zapadły się tworząc coś w rodzaju niecki. Jej dno pokrywały
gałęzie i stare liście. Klimek rozgarnął je i naszym oczom ukazał się niewielki otwór w skale.
Wyjąłem latarkę i zaświeciłem do środka. Mniej więcej metr niŜej skalna szczelina skręcała w bok.
- Wygląda mi to na wąską wychodnię skalną, a więc istnieje duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe
gdzieś pod nami jest jaskinia.
- Tylko Ŝe tu nigdzie nie ma do mej wejścia - odpowiedział Klimek.
- Ale twój dziadek mówił, Ŝe jakaś jaskinia tu była. Musimy dokładnie obejrzeć teren.
Rozeszliśmy się na boki, Ŝeby sprawdzić jak największy obszar. Poszedłem w kierunku
wschodnim. Piętnaście metrów dalej było podobne skalne zapadlisko. Zacząłem schodzić w dół
stoku. Po kilkunastu metrach zbocze załamywało się i opadało nagle w dół, tworząc osuwisko.
Pośród wysokich świerków, spod krzaków i gęstego poszycia wyzierało miejscami skalne
rumowisko. W uformowaniu stoku było coś nienaturalnego. Zawołałem Julię i Klimka.
- Obejrzyjcie dokładnie to miejsce.
- Wygląda to tak, jakby część stoku się obwaliła - zauwaŜyła Julia.
- Ten zawał wygląda sztucznie, tak jakby zrobił to człowiek, a nie natura. Na mój nos pod
nim jest wejście do jaskini.
- Ale jak tam się dostać? Ta odkryta przeze mnie wylotnia jest tak wąska, Ŝe co najwyŜej pies
i to mały, tam wejdzie - powiedział Klimek.
- Musimy szukać innych. Mam nawet juŜ upatrzone miejsce.
Poprowadziłem ich w górę do owego zapadliska; Na jego dnie spływająca po stoku woda
naniosła duŜą warstwę gleby. Z worka wyjąłem echosondę. Po nastrojeniu sprzętu zacząłem badać
powierzchnię zagłębienia. Mniej więcej na środku urządzenie wykazało, Ŝe pod spodem jest jakaś
wolna przestrzeń.
- Klimku, w bagaŜniku, wehikułu są dwie składane saperki. Czy moŜesz je przynieść? Tu są
klucze - poprosiłem chłopaka.
Pobiegł na dół rączo jak jeleń, widać było, Ŝe spodobała mu się nasza akcja. Gdy po
dziesięciu minutach wrócił zziajany, zabraliśmy się do kopania. Choć warstwa ziemi nie była gruba,
było to dość trudne, bo pełno w niej było korzeni i grubych, starych gałęzi. Nasz wykop miał juŜ
metr głębokości, gdy coś chrupnęło w ziemi i poczułem, Ŝe grunt zapada mi się pod nogami.
Szybko uskoczyłem w bok. Zacząłem odgrzebywać ziemię w tym miejscu. O dziwo, pod nią była
warstwa przegniłych desek. Wyrwałem jedną z nich. W paru miejscach zachowały się na niej płaty
złuszczonej, ciemnozielonej farby. W drewnie tkwiło teŜ przerdzewiałe, metalowe oczko o
charakterystycznym kształcie.
- Deski w takim miejscu? - zdziwił się Klimek.
- To nie są zwykłe deski - powiedziałem. - Wyglądają mi na fragment „skrzyni” wojskowej
cięŜarówki. Przez takie oczka przewleka się sznury mocujące brezentową plandekę do burt skrzyni.

112
- CzyŜby to było... - zaczęła pytanie Julia.
- Spokojnie, to jeszcze nic nie znaczy.
Wyrwaliśmy resztę desek. Pod nimi w skale ział ciemnością i chłodem spory otwór. Był na
tyle szeroki, Ŝe dorosły męŜczyzna mógł dość swobodnie się przez niego przecisnąć. Zaświeciłem
w głąb latarką. Kamienny komin biegł skosem w dół. Z worka wyciągnąłem zwój taterniczej liny i
speologiczną latarkę na opasce zakładanej na głowę.
- Wejdę sprawdzić, co tam jest. Czekajcie na mnie. Jeśli za pół godziny nie wrócę, jedźcie do
wsi po pomoc.
- To moŜe być niebezpieczne - Julia próbowała odwieść mnie od tego pomysłu.
- Nic mi nie będzie. W komandosach przeszedłem kurs alpinistyczno-speleologiczny.
Jeden koniec liny przywiązałem mocno do pnia najbliŜszego drzewa, a resztę wrzuciłem w
głąb komina. Do kieszeni włoŜyłem dodatkową latarkę i zacząłem przeciskać się przez wąski
otwór. Stromo opadającym korytarzykiem po około dwóch metrach przedostałem się do
rozszerzenia - malutkiej komory. W jej podłodze była kolejna dziura. OstroŜnie podpełzłem i
świecąc obiema latarkami spojrzałem w dół. Pode mną była duŜa skalna grota o wymiarach mniej
więcej osiem na dwanaście metrów. Jej nieregularne, pokryte gliną dno było jakieś pięć metrów
niŜej. Ale nie to było najwaŜniejsze. Pod jedną ze ścian, oberwane ze stropu głazy utworzyły coś w
rodzaju wielkiego kamiennego stołu. Stało na nim kilka skrzyń róŜnych rozmiarów.
„Bingo” - przemknęło mi przez myśl.
Zrzuciłem zwój liny w głąb groty i sprawnie zjechałem na dół. Była dość zawilgocona, w
jednym miejscu ze stropu skapywały powoli krople wody, a odgłos rozlegał się echem po wnętrzu.
Naprzeciwko ściany ze skrzyniami było zawalone wejście do jaskini. Najwyraźniej Niemcy
umieściwszy skrzynie w grocie załoŜyli nad wejściem ładunki, których wybuch spowodował
sztuczny zawał. Kiedy oświetliłem dno groty przy owym zawalisku, poczułem, jak ciarki prze-
chodzą mi po plecach. Pod ścianą leŜały cztery ludzkie szkielety. Zetlałe resztki mundurów i leŜące
obok pordzewiałe hełmy świadczyły o tym Ŝe byli to Ŝołnierze z obstawy cięŜarówki. „A więc
pozbyli się niewygodnych świadków” - pomyślałem ze zgrozą.
Podszedłem do znaleziska. Skrzynie były raczej w dobrym stanie. Wszystkie szczelnie
owinięto natłuszczonym brezentem. Wyjąłem z kieszeni nóŜ i przeciąłem opakowanie jednej ze
skrzyń. Na deskach nadal widniał niemiecki napis: „Krakau” i jakieś numery. Na podłodze leŜał
pordzewiały łom. Jego koniec wbiłem pod deski wieka i silnie je podwaŜywszy, otworzyłem
skrzynię. W środku, owinięte w natłuszczone papiery, leŜały róŜnego kształtu i wielkości drewniane
i metalowe pudła. Otworzyłem jedno z nich, światło latarki wyłowiło z jego wnętrza pokrytą
ciemną patyną piękną srebrną zastawę stołową. Jedno z pudeł było dość sporych rozmiarów.
Zerwałem fragment opakowania. Zobaczyłem nieco podniszczone puzdro z czarnego hebanu,
bogato zdobione złotymi okuciami w formie motywów roślinnych, w których tkwiły drogie
kamienie. Promień latarki oświetlił napis widniejący na przedzie: „IZABELA CZARTORYSKA”.
„To przecieŜ Szkatuła Królewska!” - przebiegło mi przez myśl. W środku na trzech warstwach szu-
fladek i przegródek, wyłoŜonych błękitnym aksamitem, leŜały róŜańce, krzyŜe, zegarki, łańcuchy,
miniaturki, brosze, naszyjniki, pieczęcie i inne cenne przedmioty. Niektóre przegródki były puste,
ale to co zobaczyłem było ogromnym skarbem.
Mój wzrok padł z kolei na długie, wąskie pudełko. Gdy je otworzyłem doznałem swoistego
wstrząsu. Na nieco zetlałej karmazynowej wyściółce z jedwabiu leŜało złote renesansowe berło
królewskie. Na jego częściowo okrągłym, częściowo tralkowatym trzonie była osadzona

113
spłaszczona głowica z tkwiącymi w niej dwoma wielkimi diamentami, jedno osadzenie było puste.
W zwieńczeniu trzonu tkwiły duŜy szmaragd, topaz i szafir, a w zdobionym motywem z liści
akantu trzonie lśniły krwistą czerwienią trzy rubiny. „To musi być szesnastowieczne berło
koronacyjne złoŜone do Skarbca przez Jana Kazimierza” - przemknęło mi przez oszołomioną
głowę.
Świadomość, Ŝe mam przed sobą tak bezcenne, narodowe skarby uśpiła nieco moją czujność.
Dopiero w ostatnim momencie usłyszałem za sobą jakiś podejrzany szmer. Odruchowo odchyliłem
się w lewą stronę. Poczułem jedynie silne uderzenie w prawy bark. Odwinąłem się na pięcie i
odwracając się wykonałem zamach prawą ręką. Moja zaciśnięta pięść trafiła w bok podbródka
jakiegoś faceta. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i zaskoczony silnym ciosem poleciał do
tyłu na skalną podłogę. Padając wypuścił z dłoni pistolet, który z trzaskiem poleciał pomiędzy
skalne bloki. Odzyskałem równowagę i błyskawicznym susem rzuciłem się na podnoszącego się juŜ
z ziemi przeciwnika. Facet był wiekowy, bo jego ruchy były znacznie wolniejsze od moich.
Przywaliłem go do ziemi i siadając mu okrakiem na klatce piersiowej wyjąłem z kieszeni latarkę. W
jej świetle zobaczyłem przed sobą zniekształconą grymasem wściekłości, ponurą twarz tego typa,
którego widziałem w barze.
- Pilnujesz tego, stary Szkopie?! To ty zamordowałeś tego nieszczęśnika nad Janoszką?!
Odkrył tę pieczarę i widział skarby, więc musiał zginąć! - ogarnięty gniewem złapałem faceta za
klapy.
- MoŜesz mnie zabić. I tak ci nic nie powiem - wycedził przez zęby.
- Zostaw go, Pawle! Nieładnie bić starych ludzi! - za moimi plecami rozległ się znajomy głos.
Odwróciłem się gwałtownie do tyłu. Obok zwisającej ze stropu liny stał... Jerzy Batura w
towarzystwie Ingrid.
W ręce Niemki błysnął stalowym blaskiem pistolet.
- Niespodzianka, co? - zapytał z ironią Batura. - Paru moich ludzi miało cię dyskretnie na oku.
Ubiegliście nas w odnalezieniu łupu Vogla, ale dzisiaj to my jesteśmy górą!
- Twój rudy kompan juŜ siedzi - odpowiedziałem spokojnie. - Widzę Jerzy, Ŝe bardzo chcesz
do niego dołączyć.
- Co będziesz z nim gadał! WiąŜmy ich i pakujmy łupy. Szkoda czasu! - krzyknęła Niemka.
Sprawnie związali nam sznurami nogi i ręce. Ingrid zajęła się mną Mszcząc się chyba za
przegraną w naszym pierwszym spotkaniu zrobiła to dość brutalnie. Następnie zrewidowała mnie
dokładnie.
- Wybieraj tylko najcenniejsze i nieduŜe przedmioty. Niestety, większych nie przeciągniemy
przez ten komin - Jerzy poinstruował wspólniczkę otwierając łomem pozostałe skrzynie.
Po niecałym kwadransie mieli spakowane dwie średniej wielkości torby.
- Aha, nie szukaj swoich towarzyszy, Pawle. Pojadą z nami jako nasze zabezpieczenie.
- Jeszcze się spotkamy, Jerzy!
Nie strasz, nie strasz. Za kilka godzin, jak juŜ będziemy daleko, powiadomimy policję, Ŝe tu
siedzicie. Do tego czasu nie rób Ŝadnych głupstw, bo... - zawiesił głos, a ja zrozumiałem, co miał na
myśli. - Ingrid aŜ pali się, Ŝeby dać ci surową lekcję. A zresztą jak byś miał się stąd wydostać?
Zostawimy wam zapaloną latarkę, bo pewnie boicie się ciemności - dodał ze śmiechem.
Jerzy złapał za linę zwieszającą się ze stropu i sprawnie wspiął się na górę. UŜywając jej
wciągnął obie torby. Potem Ingrid zwinnie jak kocica wspięła się do otworu w stropie.
- śegnajcie! - Jerzy rzucił na odchodnym odcinając linę, której zwój spadł na podłoŜe groty.

114
Zapadła cisza. Odczekałem parę minut. Nie było ani chwili do stracenia. Zacząłem się
czołgać w kierunku skrzyń. Batura popełnił trzy kardynalne błędy. Zostawił nam światło, więc nie
musiałem pełznąć po omacku. Co więcej, nie pozamykał skrzyń. Dotarłszy do tej, której zawartość
obejrzałem na samym początku, wstałem powoli na nogi. Macając poszczególne pudła, natrafiłem
na ów stary serwis stołowy. Operowanie związanymi rękami nie było łatwe, ale po paru minutach
wygrzebałem jeden nóŜ i przytrzymując go między ściśniętymi kolanami zacząłem ciąć sznur
krępujący mi nadgarstki. Stara stal była dobrej jakości. Po kilku minutach ręce miałem uwolnione.
Rozcięcie pęt na nogach zajęło mi tylko chwilę.
- Gdzie jest to drugie wejście?! - zawołałem doskakując do „straŜnika” skarbu i łapiąc go za
klapy. - Gadaj szybko, bo zgnijesz tu jak twoi podwładni, tyle Ŝe z głodu, a nie od kuli!
Facet milczał zacięty.
- Jak chcesz!
Rzuciłem go na ziemię.
- O tamtą ścianę jest oparta kamienna płyta. Przykrywa wlot wychodni - wycedził po chwili
przez zęby.
Pobiegłem w tamtym kierunku. Rzeczywiście, po odwaleniu na bok płyty ukazała się dość
szeroka szczelina w ścianie. Nie namyślając się wpełznąłem do wnętrza. Ten komin był znacznie
szerszy. Była to właściwie szczelina utworzona w wyniku przemieszczenia się skalnych mas. Szła
skosem w górę, tylko w paru miejscach były wąskie zaciski, ale jakoś przez nie przebrnąłem. Po
przebyciu kilku metrów w górę poczułem w nozdrzach świeŜe powietrze. Minutę później, odwa-
liwszy na bok „drzwi” uwite ze świerkowych gałęzi, wyszedłem na zewnątrz. Rozglądając się na
boki, błyskawicznie zorientowałem się, gdzie jestem. Zacząłem zbiegać w dół stoku w kierunku
łąki, na której stał zaparkowany wehikuł. Z szybkością stumetrowca dobiegłem do pojazdu.
„Dobra nasza!” - pomyślałem z radością widząc go nienaruszonym. „Ten dureń był tak
pewny, Ŝe nie wydostanę się stamtąd, Ŝe nawet nie przebił opon”.
Co prawda Ingrid zabrała mi kluczyki, ale w jednym z nadkoli wehikułu miałem schowek z
ich awaryjną parą. Momentalnie uruchomiłem silnik i ruszyłem przed siebie jak strzała. Szeroki
rozstaw kół i wzmocnione zawieszenie umoŜliwiały ostrą jazdę po wertepach. Wprawdzie trzęsło,
ale po górskiej stromej droŜynie mogłem jechać prawie setką. Po kilku minutach wyjechałem na
drogę wiodącą przez dolinę. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Gdy wyjechałem na otwarty teren,
zobaczyłem w oddali terenowe mitsubishi. Najprawdopodobniej był to Batura.
Docisnąłem jeszcze bardziej pedał gazu. Jechałem juŜ szosą przez wieś. Było to bardzo
niebezpieczne, ale to był jedyny sposób, Ŝeby ich dogonić. Przez pewien czas dystans między nami
malał coraz bardziej, ale w pewnym momencie Jerzy musiał mnie zauwaŜyć, bo mitsubishi nagle
przyspieszyło. Goniłem ich jadąc coraz szybciej. Batura dotarł juŜ do szosy biegnącej w lewo do
śywca i skręcił w nią prawie nie zwalniając. Kiedy od skrzyŜowania dzieliło mnie nie więcej niŜ
trzysta metrów, nagle z bocznej drogi wyjechał mi pod koła jakiś zdezelowany duŜy fiat. Przy tej
szybkości nie miałem szans na zahamowanie. Gwałtownym ruchem kierownicy odbiłem w lewo.
Siła pędu wyrzuciła wehikuł na środek drogi, a ta była zbyt wąską by moŜna było zapanować nad
pojazdem. Przycisnąłem hamulec. Wehikuł zarzuciło na lewe pobocze, dalej był płytki na szczęście
rów. Ale sunąc dalej wehikuł wbił się przodem w betonowy słup wysokiego napięcia. Straciłem na
chwilę przytomność. Oszołomiony potęŜnym uderzeniem przyszedłem do siebie dopiero po paru
minutach. Z rozbitego czoła spływała mi na ubranie struŜka krwi.
- O BoŜe, Ŝyje pan? - przestraszony młody kierowca fiata nachylał się nade mną.

115
- Nic mi nie jest - wymamrotałem.
Wyszarpnąłem ze schowka zapasowy telefon komórkowy. Wystukałem szybko numer
komendy w Kamesznicy.
- Oficer dyŜurny, słucham...
- Nazywam się Paweł Daniec. Za parę minut koło waszej komendy będzie przejeŜdŜało
granatowe terenowe mistubishi. W środku jedzie para niebezpiecznych przestępców! Mają
zakładników! Są uzbrojeni! Musicie ich zatrzymać! - wykrzyczałem do słuchawki.

116
ZAKOŃCZENIE

W tydzień później razem z panem Tomaszem i Julią uczestniczyliśmy w podniosłej ceremonii


na Wawelskim Wzgórzu. Punktualnie w południe, poprzedzani przez czarną limuzynę ministra
kultury i sztuki wjechaliśmy na zamkowy dziedziniec. Za nami w asyście policyjnych motocykli
zajechał opancerzony mikrobus uŜywany do przewoŜenia cennych ładunków. U drzwi
prowadzących do Skarbca Koronnego oczekiwał juŜ na nas dyrektor Państwowych Zbiorów Sztuki
na Wawelu w towarzystwie prezydenta miasta Krakowa. Spora grupa dziennikarzy prasowych i
kilka ekip telewizyjnych wycelowało w naszym kierunku swoje obiektywy. Gospodarze przywitali
się z ministrem, a potem z nami. Na dany znak drzwi pancernego vana otworzyły się, a ze środka
wyszedł uzbrojony konwojent trzymając w dłoniach podłuŜne pudło obite karmazynowym
aksamitem. Konwojent wręczył skrzynkę ministrowi, a ten po wypowiedzeniu kilku
okolicznościowych zdań, przekazał ją dyrektorowi Zbiorów. Gospodarz skłoniwszy się wszystkim,
powiódł zebranych do pomieszczeń Skarbca Koronnego. Niewielka sala Jagiełły i Jadwigi
pomieściła zaledwie najwaŜniejszych gości. Celebrując powagę chwili, dyrektor podszedł do
gabloty, gdzie w świetle halogenów lśniła złotem i drogimi kamieniami Łokietkowa korona. Na
dany znak wyłączono system alarmowy, a jeden z pracowników otworzył szklaną pokrywę gabloty.
Wszyscy czekali na to, Ŝe dyrektor umieści tam przyniesiony klejnot. Ale on, otworzywszy pudło,
podszedł do naszej trójki.
- Panie Tomaszu, jako odkrywcę tego bezcennego regalium, uprzejmie pana proszę o
umieszczenie go na powrót w tym świętym dla wszystkich Polaków miejscu.
Szef okazał się dŜentelmenem w kaŜdym calu. Wskazując na mnie powiedział.
- Odkrywcą jest ten młody człowiek. Pawle, umieść berło w gablocie.
To była chyba najwaŜniejsza chwila w moim Ŝyciu. Skłoniłem się zebranym i wśród
rozbrzmiewających oklasków wyjąłem z puzdra królewskie berło. W blasku rozbłyskających fleszy
roziskrzyło siew mych rękach setką złocistych refleksów. OstroŜnie połoŜyłem je obok królewskiej
korony.
- CóŜ za piękny widok. AŜ się serce raduje - powiedział do nas dyrektor Zbiorów.
- Tak, stanowią przepiękną parę - przyznał pan Tomasz.
- Brakuje jeszcze do kompletu królewskiego jabłka - przytomnie dodała Julia.
- Ale to juŜ zadanie nie dla mnie - szef powiedział do mnie i do Julii z uśmiechem na twarzy -
MoŜe ono czeka gdzieś na was, aŜeby równieŜ powrócić na to miejsce. A na razie, dzisiaj mamy
jeszcze podobną uroczystość w Muzeum Czartoryskich. A jutro w Puławach, w Świątyni Sybilli, na
granitowym postumencie umieścimy na powrót Szkatułę Królewską.
Do naszej grupki podszedł sam minister.
- Dobra robota, panie dyrektorze. Gratuluję sukcesu - powiedział ściskając dłoń pana
Tomasza. - Udało mi się znaleźć w budŜecie pewne środki. Przeznaczymy je na remont tego
waszego zwariowanego pojazdu - dodał na odchodnym.

Niestety, dalsze poszukiwania z Julią nie były mi widać pisane. W miesiąc później, pewnego
popołudnia staliśmy z szefem w hali odlotów warszawskiego Okęcia. Julia z bagaŜem podręcznym
w ręku Ŝegnała się serdecznie z panem Tomaszem. Gdy przyszła pora na mnie, zbliŜyła twarz do
mojej i powiedziała cicho.
- Nie gniewaj się na mnie, Pawle. Ojciec załatwił mi ten staŜ w Waszyngtonie, chcąc pewnie

117
ściągnąć mnie na dłuŜej do siebie. Bardzo go kocham i nie potrafiłabym mu odmówić. Dziękuję ci
za te wspaniałe miesiące. I za to, Ŝe nauczyłeś mnie paru waŜnych rzeczy.
To powiedziawszy, przytuliła się do mnie, a następnie pocałowała mnie lekko w policzek.
Potem odwróciła się i poszła w kierunku stanowisk odprawy paszportowej.
Szczerze mówiąc bardzo polubiłem tę dziewczynę i miałem mocno zasmuconą minę. Szef,
widząc to, poklepał mnie po ramieniu.
- Głowa do góry, Pawle! Jak wróci za pół roku, pewnie nas odwiedzi. Chyba mi się tu nie
rozbeczysz? Chłopaki, zwłaszcza byli komandosi, nie płaczą.

118

You might also like