Professional Documents
Culture Documents
Olszakowski Tomasz - Pan Samochodzik I ... Więzień Jasnej Góry
Olszakowski Tomasz - Pan Samochodzik I ... Więzień Jasnej Góry
Pan Samochodzik i…
Cela była niewielka, dwa na cztery metry. Wąskie, drewniane łóżko, nagie deski
zarzucone cienkim, słomianym siennikiem. Klęcznik pod ścianą, a koło okna wąski pulpit
służący do pisania lub czytania. Przy nim jedno krzesło. Opodal drzwi umywalka - miedziane
naczynie z dzióbkiem zawieszone na grubym łańcuchu i wsparta na drewnianej półce
niewielka, mosiężna miska. Na szerokim parapecie gliniany kaganek, a obok zatłuszczony,
kamionkowy dzban z oliwą. Drugi, z wyszczerbionym wylewem, zawierał klasztorne piwo,
gęste, mętne, nieco skwaśniałe. Okno oszklono gomółkami - niewielkimi plackami ze
szklanej masy. Rozciągał się z niego widok na wały twierdzy i leżące kilka kilometrów dalej
miasteczko.
Zazwyczaj zakonnicy zgromadzenia paulinów dysponowali nieco przestronniejszymi
kwaterami. Także umeblowanie przeważnie otrzymywali lepsze. Siedzący na łóżku Jakub
Lejwowicz Frank nie był jednak mnichem. Kostki stóp opasywały mu ciężkie, żelazne
kajdany połączone krótkim, stalowym łańcuchem. W klasztorze jasnogórskim osadzono go
jako bardzo niebezpiecznego heretyka. Sąd inkwizycyjny miał nadzieję, że odosobnienie w
otoczeniu świątobliwych mnichów skruszy zatwardziałe serce grzesznika. Na razie nie
zanosiło się na to. Więzień uparcie trwał w swoich błędach...
Było późne zimowe popołudnie. Okno wychodziło na wschód, toteż celę spowijał
gęstniejący stopniowo półmrok. Na korytarzu rozległy się kroki. Frank uniósł głowę. Nie
mylił się. Drzwi okute solidnie żelazem otworzyły się i do środka wszedł wysoki, młody
mężczyzna ubrany w czarny chałat. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Uwięziony
odezwał się pierwszy.
- Znam cię. Jesteś rabbi Elisze z Podhaniec - mruknął. - Pracowałeś już kiedyś dla
nas... W czasie Ester Tanes w Kopryczyńcach...
- Rzekłeś, nauczycielu - gość skłonił głowę. Przez chwilę świdrowali się wzrokiem.
- Siadaj - wskazał mu krzesło przy pulpicie. - Przychodzisz jako przyjaciel? Co cię do
mnie sprowadza?
Przybysz uśmiechnął się lekko.
- Troska i niepokój, które dręczą każdego biednego, gdy widzi pieniądze głupio
marnowane przez nietrafione i nierozumne działania - przeszedł do konkretów.
- Moje pieniądze? - zachmurzył się więzień. Aluzja nie spodobała mu się.
- Twoje, mistrzu. Wspólnota nasza nie umie ich gromadzić i umiejętnie pomnażać. A
tymczasem są one siłą napędową świata i kto wie, czy odpowiednia suma nie przyniosłaby ci
wolności... Dziś w Rzeczypospolitej kupuje się wszystko. Nasz król łasy jest na każdy grosz,
ponoć ma gigantyczne długi... Jego braciszek Kazimierz pobudował piękną rezydencję w
Warszawie, a na jej utrzymanie marnotrawi pieniądze garściami... Obaj potrzebują beczek
dukatów i są w stanie hojnie wynagradzać tych, którzy w chwili potrzeby użyczą im nieco ze
swych sakiewek...
- Co proponujesz? Jak rozumiem, wiesz, jak dotrzeć do nich odpowiednio dyskretnie i
jakie sumy zaproponować, by zabiegi te osiągnęły swój cel?
- Sumy to będą zawrotne, nie dysponujemy nimi, ale pieniądz w odpowiednich rękach
szybko pomnożony być może, a każdy dukat zręcznie w obieg puszczony i pięciu braci
swoich rocznie przyprowadzi...
- Jak tego dokonać? - w oczach więźnia błysnęło zainteresowanie.
- Pamiętasz, mistrzu, sprawę karczm berdyczowskich?
Sekciarz przymknął oczy. Dwadzieścia lat temu w tym miasteczku doszło do
straszliwego pogromu Żydów oskarżonych o mordy rytualne... Dziki, szalejący motłoch
pozarzynał w pierwszej kolejności właścicieli sześciu karczm... Objęli je potem członkowie
rodziny Eliszego. Jednak raz wzburzonych chrześcijan nie dało się łatwo uspokoić. W
rezultacie nowi właściciele przybytków także szybko rozstali się ze światem...
- Przypominam sobie - powiedział.
- Byłem wtedy młody i niedoświadczony. Dziś wiem, jak należało to przeprowadzić...
I potrafię to powtórzyć. Oczywiście umiem już wygasić nienawiść ludzką, gdy przestaje być
potrzebna...
- Tu, w Częstochowie? - prychnął Frank. - Dwa zajazdy, oba od dawna w naszych
rękach...
Elisze uśmiechnął się pobłażliwie. Przywódca sekty myślał niby poprawnie, ale
brakowało mu polotu. Dobrze zrobił, że tu przyjechał. Organizacja stworzona przez Franka
poza duchowym przywódcą potrzebowała też fachowego i pozbawionego skrupułów
zarządcy. Kogoś takiego jak on.
- Nie w Częstochowie, w Rzeczypospolitej - czarne oczy przybysza zabłysły. - Jeśli
się uda... Pomyśl sam. Pięć tysięcy karczm, z każdej po kilkanaście dukatów miesięcznie... W
razie potrzeby oparcie w dowolnym zakątku kraju. A gdy będziemy mieli pieniądze,
prawdziwe pieniądze, można będzie znowu zacząć wojnę z talmudystami...
Więzień wstał i przeszedł się po celi. Łańcuch, którym skuto jego nogi w kostkach,
zabrzęczał ponuro wleczony po ceglanej posadzce.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał surowo.
- Władzy i pełnomocnictw. Ty jesteś wodzem swego ludu. Twój rozkaz...
- Otrzymasz je. W kasie mamy kilkanaście tysięcy dukatów... Będziesz potrafił puścić
je w obieg?
Elisze przymknął oczy, by nie zdradzić się ich blaskiem. Aż tyle? Spodziewał się
może piątej części tej sumy.
- To niewiele, ale jeśli dobrze pójdzie, za rok pomnożymy je dziesięciokrotnie. Dla
przyszłej chwały naszego bractwa... Dla śmierci ortodoksów i każdego, kto stanie na drodze
naszym planom...
- A co dla ciebie? - Frank obrzucił go spokojnym spojrzeniem czarnych oczu.
Nie wierzył w bezinteresowność byłego rabina.
- Chcę otrzymać dziesięcinę. Jeśli odpowiednio kapitałem obrócę, suma to będzie i tak
dla mnie znacząca, a i wam mało bolesne będzie z nią rozstanie...
Frank zamyślił się. Sieć karczm, interesy na cłach i na „lewych" towarach. Z więzienia
nie był w stanie tym wszystkim zarządzać... Co przychodzi z pieniędzy, które leżą jak martwe
w glinianym garnku zakopanym w ziemi? Handel to życie... Będzie trzeba oddać procent tej
pijawce - trudno. A może złoży się i tak, że nie będzie to konieczne?
- Niech tak będzie - wyraził zgodę.
Uścisnęli sobie dłonie zawierając przymierze. Nie zdawali sobie sprawy, jak
dalekosiężne skutki przyniesie ich porozumienie. Nie wiedzieli, że w tej chwili w klasztorze
na Jasnej Górze ich czarne dusze stworzyły podstawy iście diabolicznego paktu. Sekta Franka
przeszła do historii jako pierwsza europejska mafia...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poniżej namalowano niezdarnie jakiś pojazd. Zaśmiałem się sam do siebie. Mają
ludzie pomysły. Wyobraziłem sobie minę szefa, gdy mu o tym opowiem.
- Też wymyślili - pokręciłem głową. - Ale może dostanę jakąś zniżkę?
Faktycznie, kawałek dalej, na utwardzonym poboczu stała stara przyczepa
kempingowa, a przy niej dwa plastykowe stoliki. Zaparkowałem zajmując całą niemal
przestrzeń przeznaczoną na samochody klientów. Podszedłem do przyczepy. „Grill Bar" jako
żywo nie serwował dań z grilla. Można się tu było pożywić hamburgerami i frytkami.
- Poproszę frytki - wydałem dyspozycję. W ciemnym wnętrzu coś się poruszyło.
- Dwa pięćdziesiąt - jakiś głos twardo zażądał gotówki.
Podałem odliczone monety i zająłem miejsce przy stoliku. Usłyszałem szmer kroków,
brzmiały dość ciężko, ale wyobraźnia podsunęła mi obraz potężnie zbudowanego mężczyzny
poruszającego się z gracją... Kelner? Chciałem się odwrócić i sprawdzić swoje
przypuszczenia, ale nieoczekiwanie zrobiło mi się ciemno przed oczyma.
Doszedłem do siebie chyba po kilku godzinach. Siedziałem w ładnej, suchej
piwniczce. Moje ręce spięto w nadgarstkach kajdankami, które kawałkiem łańcucha
przymocowano do rury centralnego ogrzewania. Zerwałem się na równe nogi, co jednak nie
poprawiło sytuacji. Rozejrzałem się wokoło.
Przy sąsiedniej ścianie identycznie przypięty stał jakiś mężczyzna. Był w średnim
wieku, miał niewielką bródkę. Wyglądał na byłego nauczyciela... Pod sufitem paliła się
żarówka, na oko sądząc - trzydziestowatowa.
- Widzę, że się pan obudził - powiedział ponuro. - Miło mi pana powitać w mojej
piwnicy...
- Kim pan jest? - zdumiałem się.
- Ja tutejszy - wyjaśnił. - Marcin Igorski...
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Wie pan, kto nas tak urządził?
- A jakże - westchnął. - Dziś rano zacząłem działalność gospodarczą... -w jego głosie
zabrzmiała pewna duma. - Otworzyłem budkę z hot-dogami.
- Tę „U Pana Samochodzika"?
- Owszem - kiwnął głową. - No więc otworzyłem ją rano. Wczoraj jeszcze szyld
stawiałem... Artystycznie mi wyszedł... No więc od rana miałem nawet trochę klientów i
trzydzieści złotych na czysto zarobiłem - pochwalił się. - Przyjechali tacy trzej, dwaj młodzi i
wysportowani, trzeci taki kafar, dwa metry wzrostu, popatrzyli na budkę, powiedzieli, że
nazwa jest odpowiednia i że to świetny pomysł. Potem dali mi w łeb i skuli kajdankami... Jak
doszedłem do siebie, to jeszcze miałem usta zaklejone plastrem. Leżałem na podłodze, a
jeden z nich siedział przy kuchence i wyżerał mi towar. Po pewnym czasie zadzwonił jego
telefon, drugi widać stał na czatach na szosie. Potem pan poprosił o frytki. Ten zainkasował
pieniądze, wyszedł bocznymi drzwiami i chyba - sądzę tak po odgłosie, który mnie dobiegł -
przydzwonił panu piąchą w czachę... Potem wrócił ten drugi, załadowali nas do swojej
furgonetki, przywieźli tutaj i przykuli do rur... - wygłosił całe przemówienie.
- A niech to... - mruknąłem.
- A teraz pewnie siedzą tam i polują na kogoś następnego - dodał z westchnieniem. -
Albo zjadają mi towar...
- Zna pan okolicę? Gdzie jesteśmy? - rozejrzałem się.
- Ze sto merów od szosy - wyjaśnił. - W piwnicy mojego domu - uzupełnił ponuro.
Racja, mówił, że to jego piwnica.
- Ma pan jakichś wrogów? - zagadnąłem.
- Jak każdy na wsi. Ale żadna wrogość, ot, sąsiedzka nieżyczliwość wobec człowieka,
który kiedyś przyjechał z daleka... Ale to nie ma nic wspólnego. Oni nie są stąd, a moi
sąsiedzi są za głupi i zbyt leniwi, żeby kogoś wynająć...
W tym momencie zatrzeszczały schody. Do lochu wszedł potężnie zbudowany typ w
masce na twarzy. Miał co najmniej dwa metry wzrostu. Ważył ze sto dwadzieścia
kilogramów. Pod dżinsową koszulą widać było jednak więcej mięśni niż sadła. Spojrzał na
mnie ponuro.
- Gdzie jest posąg? - zapytał. - W bagażniku jeepa go nie ma...
- A kim ty jesteś, do cholery, żeby mnie więzić i wypytywać!? - wrzasnąłem wściekły.
- Domagam się natychmiastowego uwolnienia!!!
- Daniec, ty nam strasznie wlazłeś w drogę - powiedział mężczyzna. - Gdzie jest
posąg?
- Jaki znowu posąg? - parsknąłem.
Irracjonalność sytuacji doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Jakiś olbrzym walnął
mnie w głowę, załadował do piwnicy, przykuł do rury, a teraz zadaje debilne pytania...
- Ty wiesz, ten z dziury w ścianie. Ten, co go znaleźli muzealnicy...
Zrozumiałem, o czym mówi.
- Nie będę odpowiadał na żadne pytania. - warknąłem. - Kim wy jesteście? Co sobie
wyobrażacie?
Facet milczał dłuższą chwilę, najwyraźniej usiłując odgadnąć, czy ma odpowiadać,
czy nie.
- Jesteśmy z mafii - rzekł wreszcie z dumą.
Omal nie parsknąłem śmiechem. On i mafia... Wprawdzie wyglądał jak kafar, ale
wątpiłem, żeby kogoś tak nierozgarniętego zatrudnił jakikolwiek gang. Poza tym nie był w
dresie...
- Nie wiem nic o żadnym posągu - odparowałem. - Nie rozumiem, o co chodzi.
Domagam się uwolnienia.
- Ty wiesz - upierał się. - Widzieliśmy cię w południe przy Warszawskiej. Polazłeś z
tym muzealnikiem do mieszkania starej Adelajdy...
- Nie wiem - powtórzyłem.
- To ja pójdę po instrukcje - wymamrotał i odszedł. Schody zatrzeszczały mu pod
nogami.
- To jeden z tamtych? - zapytałem pechowego właściciela budki. Właściwie chciałem
się tylko upewnić.
- Jasne. Ci dwaj mówili na niego „Sumo". Ale jak podjechali, nie mieli masek na
twarzach...
- Skoro założył, to znaczy, że puszczą nas żywych do domu - powiedziałem. - Gdyby
chcieli nas zlikwidować, nie bawiliby się w takie maskarady...
- Pan to ma nerwową robotę... - pokręcił głową. - Często tak?
- Zdarza się...
Zapadło milczenie. Zbierałem sobie do kupy wszystkie informacje i układałem w
głowie.
- Spryciarze - mruknąłem - Wyobrazili sobie, że zainteresuje mnie szyld. A właśnie,
dlaczego pański grill bar tak dziwnie się nazywa?
- Bo kiedyś na tej szosie widziałem słynnego Pana Samochodzika - powiedział z dumą
- Będzie ze dwadzieścia lat temu. Ale dlaczego sądzili, że to pana zainteresuje? - zaciekawił
się.
- Bo jestem jego pomocnikiem - wyjaśniłem. - Pracujemy razem w Departamencie
Ochrony Zabytków.
- Jestem zaszczycony mogąc poznać - skłonił głowę. - Jeśli kiedyś wpadniecie, rad
ugoszczę was frytkami na koszt firmy... O ile te pokurcze nie spalą mi mojej ślicznej budki -
znowu zaczął biadolić.
Rozumiałem go. Pierwszy raz w życiu zajął się interesami i już pierwszego dnia taka
przykra wpadka...
- Trzeba wymyślić, jak stąd wywiać - westchnąłem. - Bo zdaje się, że nasi nowi
przyjaciele mają paskudne zamiary...
Na dół zszedł kolejny wróg. Faktycznie był młody, mógł mieć dwadzieścia lat. Twarz
skrywała mu maska. Z tyłu wymykał się spod niej kucyk jasnych włosów.
- Panie Daniec - powiedział spokojnie - proponuję umowę. Pan nam powie, coście
zrobili z posągiem, a my pana wypuścimy... od razu i bez zbędnych formalności.
- Kim jesteście? - zapytałem - Na satanistów nie wyglądacie.
- Na satanistów?
Jego zdziwienie było zupełnie szczere. Zaciekawił mnie. Po co był im potrzebny
tajemniczy posążek? I kim byli? O co w tym wszystkim chodziło? Milczałem.
- Gdzie posąg? - męczył. - Jest nam potrzebny...
Wzruszyłem ramionami.
- Posąg jest bezpiecznie ukryty w sejfach Muzeum Narodowego w Warszawie.
- Jak to? - zdumiał się.
Postanowiłem zagrać va banque.
- Przyszedł wczoraj przesyłką kurierską. Nie wiedzieliśmy co to, więc dziś pojechałem
zobaczyć miejsce znalezienia...
Trzasnął z wściekłością pięścią w ścianę i wyszedł.
- Może uwierzył - mruknął mój towarzysz niedoli. Czy rzeczywiście? Cóż, być może.
- Mam nadzieję - westchnąłem.
- Jeśli ja poczułem, że pan kłamie, to on chyba tym bardziej... - sprowadził mnie na
ziemię.
- Która może być godzina? - zapytałem.
- Nie wiem, ale jest środek nocy - wskazał głową ciemne okienko pod sufitem.
Z zewnątrz usłyszałem trzaśniecie drzwiczek samochodu i odgłos odpalanego silnika.
- Pojechali? - zamyślił się.
- Chyba tak. Mamy trochę czasu, by spróbować się stąd wydostać...
Popatrzyłem na rurę, do której przypięto kajdanki. Solidna, nowa, lśniła barwą
lakierowanej miedzi...
- Przepiłować nie mamy czym, ale może...
Opodal mnie znajdowało się kolanko. Drugi koniec przechodził dziurą do sąsiedniego
pomieszczenia. Złapałem rurę dłońmi i zacząłem obracać w lewo. Drgnęła i powoli zaczęła
się wykręcać z kolanka.
- W tym jest woda - ostrzegł mnie.
- Ciepła czy zimna? - zapytałem z głupia frant.
Zimna, ciepłą poczułbym przecież przez warstwę metalu... Kręciłem i kręciłem, aż
spod gwintu popłynęła strużka. Koniec wyskoczył z miejsca. Mokry strumień strzelił w
ścianę. Przełożyłem łańcuszek i wetknąwszy rurę na miejsce, wkręciłem jaz trudem z
powrotem.
- Partacze - prychnąłem.
Obmacałem się po kieszeniach - były niestety zupełnie puste. Rozejrzałem się z
nadzieją po pomieszczeniu i odnalazłem kawał drutu. Wraziłem go pod zapięcie kajdanek i po
chwili uwolniłem dłonie. Zaraz też oswobodziłem pechowego restauratora. Wdrapaliśmy się
po cichu na piętro, ale ostrożność okazała się zbyteczna... Tajemniczy napastnicy ulotnili się.
Jedynym śladem ich pobytu była hebrajska litera „alef” wyskrobana czymś ostrym na
drewnianym blacie stołu. Zanotowałem to w pamięci.
- Dzwonię po gliniarzy - zadecydował gospodarz. Niestety, telefon został zniszczony...
- Może od sąsiadów - zasugerowałem.
- No, kawałek to będzie - mruknął. - Ale chodźmy. Może zechcą tu wrócić, to policja
będzie mogła urządzić zasadzkę... Ile grozi za porwanie?
- Chyba pięć albo i osiem lat - nie mogłem sobie przypomnieć. - Zmieniają się
przepisy co i raz...
- Byle tylko nie dostali w zawieszeniu - zafrasował się
- Spokojna głowa, z porywaczami sądy się nie patyczkują... - uspokoiłem go.
Wyszliśmy przed dom. Zatrzymałem się jak wryty, a potem zakląłem wściekle.
Wrogowie zaciągnęli jakimś cudem jeepa na podwórze. Najwyraźniej nie mogli się dostać do
zabezpieczonego zamkiem cyfrowym bagażnika, więc wypalili dziurę palnikiem
acetylenowym. Wyrwali też jedne drzwi, widać nie zdołali sforsować wyposażonych w
automatyczną blokadę...
- Żeby ich pokręciło - zawyłem.
- Cholera - warknął mój towarzysz spoglądając na rozbebeszoną deskę rozdzielczą... -
W szał wpadli czy co?
- Zobaczyli, że nie mogą ukraść wozu, to go zniszczyli - westchnąłem ponuro. -
Trzeba będzie sprowadzić mechanika...
- Policja najpierw - przypomniał. - Oj, czeka nas spacerek...
Ruszyliśmy w drogę do pobliskiej wioski. Na szczęście mój nowy znajomy miał tam
brata, który po kilku minutach dobijania się otworzył nam zaspany i chyba zły.
Zadzwoniliśmy po policję; połączyłem się jeszcze z komendą w Częstochowie i poprosiłem,
aby wysłali patrol pod muzeum. Przeczuwałem, że wrogowie nie uwierzyli w moją bajeczkę o
przesłaniu rzeźby do Warszawy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jesień ogarniała kraj. Żółte liście wyzłociły drzewa. Gdzieniegdzie, spomiędzy lasów,
wznosiły się wapienne ostańce. Ta część Jury Krakowsko-Częstochowskiej była terenem
zupełnie mi nieznanym. Nigdy wcześniej nie przecięły jej szlaki moich letnich wędrówek.
Teraz z zaskoczeniem rozglądałem się wokoło...
***
Bazar nie był specjalnie duży, kilka budek z warzywami, stoisko z pirackimi płytami
kompaktowymi, Wietnamczyk handlujący skarpetami. Jakiś menel oferował masę rupieci,
najwyraźniej wydobytych prosto ze śmietnika.
- Szukam gościa, którego wołają Sumo - zagadnąłem pirata. Poskrobał się po głowie.
- Taki zwalisty byczek głupi jak but? - upewnił się. - A handlował tutaj, ale już go z
miesiąc nie widziałem. Może tamten będzie coś wiedział, bo się zdaje się kumplowali -
wskazał menela.
Podszedłem do stoiska. Czego tu nie było! Lalki Barbie z urwanymi rękami, kawałki
armatury wodociągowej, Kilka książek, wieszak na ubrania... Od sprzedawcy wiało wonią
denaturatu.
- Sumo? - zamyślił się. - Dawno go nie było... Ze trzy tygodnie. Gadał wtedy, że
interes robi z braćmi. Widać mu wypalił, bo się więcej nie pokazał.
- Gdzie można go znaleźć"?
- A co ja z tego będę miał?
Pokazałem mu banknot dziesięciozłotowy. Gość aż się oblizał.
- Bracia Sumo dawali mu robotę przy kamieniach - powiedział.
- To znaczy? - zainteresowałem się.
- Tak dokładnie to ja nie wiem. Ale narzekał, że ciężka i kiepsko płatna... Coś
wspominał o Olsztynie.
- A tu, w Częstochowie? Musiał gdzieś mieszkać - wtrącił się szef. - Przecież nie
dojeżdżał codziennie z Olsztyna.
Menel zawahał się na sekundkę. Zaszeleściłem banknotem.
- Miał ciotkę przy Warszawskiej - wycharczał. - Czasem nocował u niej, ale czasem u
brata. Tylko nie mówił gdzie... Ale chyba też tam niedaleko.
Dałem mu banknot. Mężczyzna porzucił swój kram i jak zahipnotyzowany ruszył
prosto w stronę sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy.
- Niewiele nam to dało - westchnął Pan Samochodzik.
- A może... - rozważałem - może ten cały Sumo jest jej bratankiem, a raczej wnukiem
lub prawnukiem brata... Jeśli kobieta miała na nazwisko Macoch, to nie da się wykluczyć, że i
on się tak nazywa. Skoczmy na pocztę i poszukajmy w książce telefonicznej.
- Brawo, moja szkoła.
Ucieszyła mnie ta pochwała.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Doszedłem do siebie z trudem. Rozejrzałem się wokoło. Nie wysilili się. Siedziałem
nadal w spenetrowanym już tyle razy mieszkaniu. Okno zasłonili dyktą, żeby na zewnątrz nie
było widać blasku lampy. Drzwi starannie zamknęli, pod nimi leżał koc, aby przez szparę nie
wydostawało się światło.
Siedziałem na krześle służącym swojego czasu nieboszczce. Trzeba przyznać, że
przywiązali mnie niefachowo, ale za to solidnie, nie żałując grubego sznura. Rozejrzałem się
wokoło. Byli tu wszyscy trzej. Potężny, zwalisty Sumo i jego dwaj bracia. Na twarzach mieli
maski z lycry.
- No i spotkaliśmy się wreszcie - powiedział jeden ze szczupłych porywaczy. Z tyłu
pod maski wybiegała mu kitka włosów.
- Kim jesteś? - warknąłem.
- Możesz mi mówić: Kudłaty.
Przypomniałem sobie oglądany kiedyś film i mimo wszystko uśmiechnąłem się lekko.
Ale zaraz potem zobaczyłem, co robi trzeci z braci i uśmiech natychmiast zniknął z mojej
twarzy. Najniższy postawił sobie w kącie butlę gazową oraz palnik i teraz posługując się
grubą skórzaną rękawicą rozgrzewał do czerwoności metalowy pogrzebacz.
- Przejdźmy do konkretów - powiedział spokojnie ten z kitką. - Gdzie są papiery?
- Jakie papiery? - zdziwiłem się.
- Daniec, nie udawaj idioty - prychnął Sumo. - Znaleźliście dziś przed południem
schowek Macocha. Chcemy mieć te dokumenty. Te, które były w metalowej rurce.
- O cholera... - wyrwało się mi.
Faktycznie, przejęcie inicjatywy strategicznej, zaplanowane przez mojego szefa,
powiodło nam się.
- To nie my - zełgałem błyskawicznie. - Byliśmy tu rano, ale ściana była już
rozwalona.
- To czegoście kuli przez pół godziny mury?! - ryknął Sumo grobowym basem.
Musiałem zmienić zeznania. Tylko jak? Co powiedzieć, żeby się ode mnie odczepili?
- Wykrywacz zasygnalizował coś pod tynkiem - wyrzuciłem z siebie kolejne
kłamstwo. - Odkuliśmy ścianę i znaleźliśmy rurę. Ale wewnątrz były tylko stare carskie
ruble...
Sumo spojrzał pytająco na Kudłatego. Ten pokręcił głową.
- Carskie ruble to mogły być w skrytce pod podłogą - wycedził - ale w ścianie były
papiery Macocha.
- Skąd wiecie o skrytce pod podłogą? - zdumiałem się.
- Ciotka nam opowiedziała - wyjaśnił Sumo i zaraz umilkł pod karcącym spojrzeniem
braciszka.
- Dobra, zaraz wszystko wyśpiewasz - odezwał się najmłodszy wstając do kuchenki.
Koniec pogrzebacza przybrał piękną wiśniową barwę żelaza rozgrzanego do jakichś
sześciuset stopni Celsjusza. - Gdzie go dziabnąć?
- W łydkę - zadecydował Kudłaty. - Boleć będzie jak cholera, a jednocześnie nie
uszkodzimy go zanadto...
Zawyłem jak syrena przeciwmgielna i szarpnąłem się do tyłu przewracając razem z
krzesłem. Nie zdążył jeszcze dotknąć mnie rozpalonym żelazem, a ja już darłem się, ile sił w
płucach.
- Kurde, co za mięczak? - skwitował Sumo, gdy zrobiłem przerwę na zaczerpnięcie
oddechu.
Znowu zawyłem. Nie podejrzewałem się wcześniej o takie możliwości wokalne.
Ryczałem, jakby mnie obdzierano żywcem ze skóry.
- To się robi niesmaczne - westchnął Kudłaty. - Przestań się wydzierać. Jak nam
powiesz po dobroci, nie zrobimy ci krzywdy.
W odpowiedzi znowu zawyłem. Dziko, opętańczo, straszliwie. Sumo, najwyraźniej
najwrażliwszy z nich, zatkał sobie uszy. Ktoś z mieszkania obok zaczął walić w ścianę.
- Uspokójcie się wreszcie - usłyszałem gderliwy starczy głos.
Na korytarzu trzasnęły drzwi. Znowu zacząłem przeraźliwie krzyczeć...
- Co za hałasy! - wrzasnęła jakaś kobieta - Wezwę policję, jak się nie uspokoicie!
I o to właśnie mi chodziło. Ryknąłem tak, że aż dom zadrżał. Zrozumieli
niebezpieczeństwo. Momentalnie zostałem zakneblowany jakąś szmatą.
- Kurde, tu się nie da normalnie pracować - mruknął Kudłaty. - Zabieramy to ścierwo,
popracujemy nad nim w domu.
Sumo podszedł i spokojnie podniósł mnie z podłogi razem z krzesłem. Moc tego
osiłka była naprawdę zdumiewająca. Ruszyli po trzeszczących schodach w dół. Po drodze
udało mi się wypluć knebel.
- Pali się! - wrzasnąłem na całe gardło.
Na piętrze otworzyły się drzwi i wyjrzał przez nie jakiś rozczochrany typ. Scena, którą
zobaczył, musiała go zaskoczyć, ale zaraz cofnął się do środka. Znowu zawyłem. Kudłaty i
jego młodszy braciszek świecąc latarkami usiłowali odnaleźć na ciemnych schodach wyplutą
przeze mnie szmatę. A ja darłem się jak opętany. Owiało mnie chłodne powietrze. To Sumo
wyciągnął mnie, ciągle na krześle, na podwórze. Ryknąłem ponownie i w odpowiedzi
usłyszałem zza bramy syrenę radiowozu.
- Kurde - zaklął ten z kucykiem wybiegając z klatki - gliny! Chodu...
Porzucili mnie i uciekli dziurą w murze. Po chwili na podwórko wpadli dwaj
policjanci.
- Co to za awantura? - zaczął jeden i teraz dopiero zauważył, że jestem przywiązany
do krzesła. - Co tu się, do licha, dzieje?
***
Złożenie wyjaśnień zajęło mi dużo czasu, a jak na złość na posterunku nie było nikogo
z poznanych już policjantów. Wreszcie zaprotokołowano wszystko, co powiedziałem,
sprawdzono moje dokumenty i porównano z bazą danych. Wróciłem do hotelu dobrze po
jedenastej...
Na korytarzu panował półmrok. Nieoczekiwanie pośliznąłem się na czymś i o mało
nie wybiłem sobie zębów. Klnąc ze zmęczenia i wściekłości obmacałem podłogę w
poszukiwaniu tajemniczej pułapki. I znalazłem. Na mojej dłoni lśniła łuska naboju do
pistoletu gazowego. Pchnąłem drzwi naszego pokoju. Był pusty i tylko na olejnej farbie
pokrywającej od wewnątrz deski widniała wydrapana nożem samotna litera „alef”.
Pomyślałem w tym momencie, że Pan Samochodzik najwyraźniej przesadził z
przejmowaniem inicjatywy strategicznej...
***
Duża i sucha piwnica. Półłukowo sklepiony sufit. Pan Samochodzik szarpnął się w
więzach, ale zaraz zaniechał oporu. Przywiązali go wyjątkowo fachowo, szerokimi,
skórzanymi, wojskowymi pasami. Jeśli dobrze się orientował, to na czym siedział, było
przedwojennym fotelem fryzjerskim.
Piwnicę oświetlała jedna żarówka o mocy stu watów. W kątach zalegał mrok. Pan
Tomasz rozejrzał się wokoło bardzo uważnie. Loch zbudowano dawno temu. W ścianach
pozostały ślady belek podtrzymujących krążynę - drewniany szkielet używany przy budowie
sklepień. A zatem najpóźniej XVIII wiek... Przyjrzał się cegłom. Były nieco większe niż
używane obecnie, na powierzchni zachowały się wgłębienia. Cegła strychulcowa lub
palcówka. Jeśli palcówka - to XVI wiek, jeśli robiona kieratem - to XVIII... Zaprawa
wapienna, ale to akurat bez badań laboratoryjnych trudne do datowania. Mur ze śladami
przewiązania tu i ówdzie.
- Przełom XVII i XVIII wieku z dokładnością do mniej więcej trzydziestu lat -
powiedział sam do siebie.
Nie mógł sięgnąć do zegarka i popatrzeć która godzina, ale nie mogło minąć zbyt dużo
czasu, ponieważ włosy, które umył w umywalce na parę minut przed napaścią, były jeszcze
wilgotne... Gdzie zatem się znajdował? Na ścianie piwnicy widać było poziomą linię
wypłukanej zaprawy. Stała w niej kiedyś woda...
„Stara część Częstochowy" - pomyślał. „O kilka minut drogi od hotelu,
dziewiętnastowieczna kamienica postawiona na wcześniejszych o dwieście lat fundamentach.
W pobliżu rzeki, bo kiedyś podczas powodzi zalało ten loszek."
Gdzieś z tyłu rozległy się kroki i do lochu wszedł młody człowiek w masce na twarzy.
Kilka jasnych włosów wymknęło się z tyłu opadając mu na plecy.
- Widzę, że doszedł pan do siebie - odezwał się. - To bardzo dobrze.
- Kim jesteś? - zapytał Pan Samochodzik lustrując oprawcę zimnym spojrzeniem.
- Mniejsza o to, wołają mnie Kudłaty.
- Nie powiem, że miło cię poznać... - mruknął więzień. - A tak właściwie to po co
mnie złapaliście?
- Żywimy ogromny szacunek do pańskiej mądrości, słyszeliśmy o pańskich
odkryciach i przygodach, nie przypuszczaliśmy nigdy, że kiedyś będzie nam dane poznać
pana osobiście...
- I to jeszcze w tak niezwykłych okolicznościach - dodał sarkastycznie pan Tomasz. -
Wróćmy do meritum.
- Oczywiście - zreflektował się Kudłaty. - Postanowiliśmy sprawdzić pewną legendę,
a co za tym idzie, zdobyć forsę pogrzebaną przez naszych przodków pod powierzchnią
ziemi... Niestety, jak by to powiedzieć, zaledwie jutrzenka rozbłysła nam nadzieją, zjawia się
pan za swoim pomocnikiem... I zapewne w tym samym celu.
Więzień taktownie milczał.
- Problem w tym, że wprawdzie marny figurkę, ale nie wiemy, co z nią dalej zrobić.
Ona sama, wbrew temu co mówiła stara Macochowa, nie zawiera w sobie żadnej informacji...
Potrzebujemy papierów, które znaleźli panowie dziś rano.
- A skąd to przypuszczenie, że to myśmy je znaleźli? - udał zdumienie.
- Jest nas do tego skarbu dwóch. Ja i pan. No, może raczej powiedzmy, dwa zespoły -
poprawił się. - Po prostu dogadajmy się i podzielmy...
- Być może uszło waszej uwadze, ale do Częstochowy przybyło trzech ortodoksyjnych
Żydów, zapewne równie mocno zainteresowanych spuścizną Sabbataja Cwi - rzucił
wyzywająco.
Oczy Kudłatego zrobiły się okrągłe jak spodki.
- Kogo? - zdziwił się zupełnie szczerze.
- Jesteście członkami sekty sabbatejczyków - rąbał słowo po słowie Pan Samochodzik.
- A gdzie tam. Nasi przodkowie byli frankistami... - zaprotestował z godnością
Kudłaty. - Wracając zaś do znalezionych papierów...
- Nie mam ich.
- Wiemy, przeszukaliśmy pokój w hotelu. Pański pomocnik też ich nie miał... Co się
więc z nimi stało?
- Sprzedaliśmy Żydom - podsunął rozwiązanie Pan Samochodzik.
Uwierzył? Gdzie tam.
- Nie, to niemożliwe - Kudłaty przeszedł się z kata w kąt. - Pan jest na to zbyt
uczciwy... Wszystkie opowieści, jakie słyszeliśmy, podkreślają tę właśnie cechę pańskiego
charakteru: patologiczną uczciwość...
- To uczciwość uchodzi obecnie za patologię? - zdziwił się muzealnik.
- Tak mi się powiedziało. Ale nie zmienia to faktu, że jest pan chorobliwie uczciwy.
- Uczciwość jako choroba... - uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że zaraźliwa i
nieuleczalna...
- Nie kłóćmy się o odcienie znaczeniowe. W każdym razie pan jest gościem, któremu
można zaufać...
- A może zmieniłem się na starość? - zasugerował. - Emerytury w kraju są niskie...
- Gdzie tam. „Jeśli ktoś jest uczciwy, to pozostanie taki na zawsze, a jeśli ktoś jest
ścierwem, to nic go nie zmieni" - zacytował Omelajna Płeczenia. - Pan coś zrobił z tymi
dokumentami... Nie mogło być ich dużo, może zaledwie kilka kartek... Ale gdzieś je pan
ukrył. Żywimy do pana ogromny szacunek, ale niestety, będzie pan tu siedział, aż je pan
odda... I tylko z racji pańskiego wieku nie poddamy pana na razie torturom.
Pan Samochodzik zastanawiał się przez chwilę. - Jest jeszcze jeden problem...
Poniekąd związany z moim sędziwym wiekiem.
- Tak? - zainteresował się Kudłaty.
- Strasznie chce mi się... No, mówiąc obrazowo, chciałbym skorzystać z toalety.
- Jasne, oczywiście, już pana odwiązuję...
Szybko rozpiął pasy. Pan Samochodzik wstał i roztarł nadgarstki
- Tam w kącie jest wiaderko... - wróg wyciągnął rękę.
Pan Tomasz złapał go zręcznie chwytem ze szkoły judo i przerzucił. Kudłaty rąbnął o
podłogę, aż się zakurzyło. Nie zdążył dojść do siebie, a stary muzealnik spadł mu na plecy i
wykręciwszy ręce związał je porzuconym paskiem.
- Ja też żywię dużo szacunku dla swoich przeciwników - wysapał. Ciut się zadyszał,
kondycja już nie ta. - Dlatego nie będę ci łamał kości, choć chyba powinienem... - westchnął.
Z kabury przy pasku powalonego wyjął pistolet gazowy i zabrał na pamiątkę. - A na razie do
zobaczenia...
Pobiegł do drzwi i szybko wdrapał się po kilkunastu schodkach do góry. Jeszcze jeden
poziom lochów. Ciemno, że oko wykol, ale przy schodach namacał włącznik. Piwnica
zawalona gratami, w kącie drabinka do góry. Wspiął się błyskawicznie po metalowych
szczeblach i odwaliwszy klapę znalazł się w jakimś ciemnym korytarzu. Czuć było słaby
przewiew. Chyba był już nad powierzchnią ziemi. W prawo czy w lewo? W lewo. Ruszył
szybkim marszem, pistolet lśnił w wyciągniętej do przodu dłoni.
Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi na korytarz. Stanął w nich Sumo. Pan Tomasz
znał go dotąd tylko z opowieści, ale rozpoznał od razu.
- Dokąd? - zawył osiłek, a potem przestał wyć, bo muzealnik pociągnął dwa razy za
spust. Korytarz wypełniły kłęby duszącego gazu. Zaciskając oczy i wstrzymując oddech
przebiegł jeszcze kilka kroków. Drzwi wejściowe. Zamknięte. Odsunął zasuwkę pod klamką i
wybiegł w ciemność. Teraz dopiero odetchnął głębiej.
- Stój - wrzasnął najmłodszy członek szajki, łapiąc go za lewe ramię.
Nie wahał się ani chwili. Prawa dłoń ciągle dzierżąca pistolet poderwała się
automatycznie. Strzelił nad ramieniem w kierunku, w którym powinna znajdować się twarz
przeciwnika. Iglica uderzyła w próżnię, koniec amunicji.
Puścił bez żalu pistolet i wykonał drugi tego dnia chwyt i rzut. Młody był ciężki, ale
dało się go przerzucić. Wyrżnął w glebę równie paskudnie, jak jego brat w piwnicy. Z tyłu
rozległo się basowe pokasływanie. Sumo dochodził do siebie. Pan Samochodzik puścił się
pędem. Jeden ciemny zaułek, drugi... Usłyszał za sobą tupot nóg. Przesadził parkan i
przebiegł przez jakieś gruzowisko. Jeszcze jeden płot, kolejne uliczki i nieoczekiwanie
wybiegł na ulicę Najświętszej Marii Panny. Oddech uspokajał się powoli. Nieźle się zasapał.
Powędrował prospektem i niebawem stanął przed hotelem.
Wszedł do pokoju akurat w chwili, gdy Paweł Daniec wyciągnął telefon komórkowy,
by zadzwonić na policję.
- Już się bałem, że pana złapali - mruknął młody współpracownik.
- I zupełnie słusznie się obawiałeś, mój drogi - uśmiechnął się szef.
- Wypuścili pana?
- Zwiałem patałachom... Ale najważniejsze, że wiem już, kim są. I domyślam się, o co
w tym wszystkim chodzi...
- Zamieniam się w słuch...
- Nie, nie. Pogadamy o tym rano. Już po północy. Trzeba się wyspać.
- Ale szefie...
- Spać! - huknął.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rankiem u stóp klasztornego wzgórza nie było zbyt wielu ludzi. Siedliśmy na ławce w
parku. Wyjąłem z torby kupione po drodze wiktuały i rozłożyłem na kawałku świeżej gazety.
Rozciąłem bułki, włożyłem do środka ser i wędlinę. Szef podziękował kiwnięciem głowy.
Wgryzł się w kanapkę i dopiero wtedy zaczął opowiadać.
- Nasi drodzy sąsiedzi celowo lub nieświadomie wprowadzili nas w błąd - powiedział.
- Tej figurki nie wykonał Sabbataj Cwi, ale jego uczeń i następca, Jakub Lejwowicz Frank.
- O? - wyraziłem zdziwienie. - Coś mi się obiło o uszy...
- No, to posłuchaj - uśmiechnął się. - Sabbataj Cwi umarł, jeśli wierzyć źródłom z
tamtego okresu, w sposób naturalny w 1674 roku. Przed śmiercią zapowiedział swoim
uczniom, że wkrótce powróci.
- Jak chciał tego dokonać? - zdziwiłem się.
- W legendach i żydowskiej mistyce bytującej na obrzeżach oficjalnego judaizmu,
idea reinkarnacji w pewien sposób była zawsze obecna. Rozpowszechniona była wiara w
golemy i dybuki. Pamiętasz nasze przygody w Krakowie?
- Tak. Cadyk Storm próbował zbudować przed wojną golema...
- Właśnie. A więc golem to ciało pozbawione duszy, a tym samym inteligencji. Dybuk
zaś to wędrująca dusza pozbawiona ciała. Po natrafieniu na odpowiedniego człowieka
zagnieżdża się w nim i całkowicie tłumi osobowość „nosiciela".
- Brr. Makabryczna religia - aż się wzdrygnąłem.
- To nie tyle religia, co raczej swojego rodzaju folklor na niej wyrosły - wyjaśnił. -
Sabbataj Cwi spodziewał się powrócić do swoich uczniów w ten właśnie sposób. Faktycznie,
nie minęło pięćdziesiąt lat i niespokojny duch fałszywego mesjasza przyjął cielesną powłokę
Jakuba Lejwowicza zwanego Frankiem. Tak to w każdym razie przedstawia sam
zainteresowany.
- Ale po co? - zdumiałem się.
- Sekta sabbatejczyków, choć nielegalna i prześladowana przez ortodoksyjnych
Żydów, była bardzo liczna, wpływowa i posiadała znaczne fundusze. Po prostu chciał położyć
na tym łapę... Jego ojciec był zakamuflowanym zwolennikiem Sabbataja. Niestety, nie
zachował odpowiedniej ostrożności. Po wyjątkowo burzliwej dyspucie teologicznej w
wiejskiej synagodze był zmuszony razem z rodziną uchodzić z Polski...
- Ale wrócił - domyśliłem się.
- Oczywiście. Obrał kierunek południowy, ku Wołoszczyźnie. Życie w Mołdawii
bardzo zdeprawowało przyszłego „mesjasza". Zaciągnął się do bandy wyrostków
okradających kupców, urządzał w nocy awantury, walił do okiennic domów, polewał
zaspanych gospodarzy wodą, podpalił synagogę i w ogóle zachowywał się w sposób dalece
skandaliczny. Trudno dochodzić źródeł jego majątku, jednak w wieku lat trzynastu posiadał
już własną karczmę.
- O kurczę - wyrwało mi się.
- Potem zajął się handlem kamieniami szlachetnymi. Były przeważnie dość wątpliwej
jakości. Grunt zaczął mu się palić pod nogami, uciekł do Salonik, gdzie mieściła się,
nazwijmy to, główna kwatera sekciarzy. Zwolennicy Sabbataja Cwi zakonspirowali się w
Grecji niezwykle starannie. W większości przyjęli islam; nie zapominajmy, że Grecja była
wówczas częścią imperium ottomańskiego. Tylko we własnym kręgu odprawiali swoje
obrzędy i prowadzili dysputy teologiczne.
- I pozwolili przyłączyć się do nich człowiekowi o tak podejrzanej przeszłości? -
zdziwiłem się.
- No cóż, ich interesy też nie należały do najczystszych... Frank miał pewnie trochę
pieniędzy, ale żadnego poparcia. Zaczął je sobie pomalutku budować... W tym samym czasie
w Grecji zmarł inny fałszywy mesjasz, Baruchia. Pozostała po nim liczna sekta, która do
historii przejść miała pod nazwą donmahczyków. Pomogli mu, a on w zamian stanął na ich
czele i przywłaszczył sobie pisma ich zmarłego wodza...
- He he - roześmiałem się.
- W 1752 Frank poślubił córkę wybitnego teologa sabbateizmu, Jehudy Towa ha-
Lewi. To mu dało odpowiednią pozycję. Miał pieniądze, wpływy, uczniów. Założył własny
bet-ha-midrasz, coś w rodzaju szkoły teologicznej ... W 1755 roku grupa frankistów przybyła
na Podole. Głosili przedstawicielom sekty sabbatejskiej nowinę, że mesjaszem jest Jakub
Frank...
- Dużo było tych sekciarzy? - zainteresowałem się.
- Sporo... Może nawet kilkanaście tysięcy. Frank grasował po Rzeczypospolitej przez
sześć miesięcy. Przede wszystkim starał się nawracać na wiarę w siebie ortodoksyjnych
Żydów... W styczniu 1756 roku w Lanckronie nad Zbruczem noga mu się powinęła...
Wygłosił wyjątkowo płomienne przemówienie na jarmarku. Tłum ortodoksyjnych Żydów
jeszcze tego samego dnia zdobył szturmem zajazd, gdzie popasał wraz ze swoimi uczniami.
Zastali ich przy interesującej imprezie religijno-erotycznej. Młodzieńcy tańczyli wokoło
nagiej kobiety.
- To przecież pasuje - aż zerwałem się z ławki. - Pamięta pan raport z 1982 roku?
Policja wpadła do mieszkania, a tam było kilku mężczyzn i dziewczyna, która dopiero co
skończyła się ubierać...
- Owszem. Zwróć uwagę na jeszcze jedno... Tupoty. Wykonywali jakiś ekstatyczny
taniec, jak na przykład derwisze czy syberyjscy szamani...
- I ci trzej młodzi też?
- Oni już nie. Wydaje mi się, że Adelajda była ostatnią przedstawicielką sekty, im
chodzi tylko o pieniądze...
- A co się stało w Lanckronie? - wróciłem do tematu.
- Ortodoksi skonfiskowali sporą ilość wybitnie interesujących pism drukowanych w
Mołdawii na użytek sekty. Pochwyconych frankistów zamknięto w więzieniu i poddano
torturom. Udowodniono im palenie fajek w szabat, bezbożne pieśni mieszane z
nabożeństwem, orgie seksualne z cudzymi żonami, kazirodztwo, rozpustę i wiele
pomniejszych występków. W czerwcu miejscowy kahał, czyli lokalna rada regulująca życie
społeczności żydowskiej, obciążył uroczystą klątwą wszystkich wyznawców Sabbataja Cwi,
Franka i Baruchii...
- Czyli na tym powinna się skończyć jego kariera.
- Ano, niestety nie - szef zdjął okulary i przetarł zapotniałe szkła. - Jako poddany
turecki został zaraz po zatrzymaniu wydalony za granicę.
Milczeliśmy przez chwilę.
- Wrócił niebawem i znowu podjął walkę. Do śledztwa włączył się Dembowski -
biskup kamieniecki. Nakazał zwolnić pojmanych i wydał im listy żelazne gwarantujące
nietykalność do czasu zakończenia dochodzenia. Frank natychmiast powrócił do Polski. W
Kopryczyńcach, gdzie żyło wielu zakonspirowanych wyznawców Sabbataja, na rynku w
święto Ester Tanes, które dla Żydów jest dniem postu, frankiści urządzili na oczach całego
miasta wesołą imprezę antyreligijną polegającą na piciu wódki i pogryzaniu jej konfiturami.
- Paskudna prowokacja - oceniłem.
- Nieoczekiwanie biskup zmarł. Rozjuszeni Żydzi urządzili sekciarzom straszliwy
pogrom; tylko ci, którzy znajdowali się w pobliżu granic zdążyli uciec do Mołdawii. Stamtąd
usiłowali nadal kąsać. Opublikowali w masowym nakładzie kilka broszur, w których
zarzucali ortodoksyjnym Żydom masę bezeceństw, profanowanie Hostii, okładanie posągów
świętych batami, wreszcie mordy rytualne... W końcu król, mając dość całego tego
zamieszania, zaprosił Franka do Polski, aby ten mógł bronić swoich spraw. Odbyły się dwie
dysputy teologiczne, jedna pod Lwowem, druga pod Warszawą. Brali w nich udział
ortodoksyjni Żydzi, teolodzy katoliccy i przywódcy sekty... W rezultacie tych rozmów Frank
został uznany za bardzo niebezpiecznego heretyka i osadzony dożywotnio tutaj - wskazał
gestem górujące za nami mury klasztoru. - Jego sekta zeszła do najgłębszej konspiracji, ale
działała przez kolejne lata... W tym czasie ukazało się sporo druków publicystycznych, w
których zarzucano im, że monopolizują w swoim ręku sieć karczm, przejmują handel, tworzą
bandy rabunkowe i sieć handlową oferującą kradzione łupy... Byli też inicjatorami kilku
pogromów ortodoksyjnych Żydów...
Milczałem długo.
- Ale gdzie tu miejsce na jakieś skarby? - zapytałem. - Bo jak pan wspominał,
potomkowie wyznawców Franka szukają skarbów...
- Właśnie. Na czele, można powiedzieć, mafii frankistów, stanął niejaki Elisze, były
rabin... To on wszystko zorganizował i kierował przez kilka lat. I to on trzymał kasę sekty... I
niestety ktoś rozbił mu głowę. Sądzę, że po prostu nie odnaleziono części pieniędzy. Inaczej
nie byłoby czego szukać.
- Czyli jedna zagadka rozwiązana - powiedziałem - ale co ma do tego posążek i co
najważniejsze, skąd wziął się ten stroik ze złotych monet? Co jeszcze chcą znaleźć ci trzej,
jeśli mieli w ręce takiej wartości klejnot?
- Tego też nie wiem. Myślę, że mogli wykopać go na przykład w piwnicy, w której
zostałem uwięziony.
- A właśnie - mruknąłem. - Mówił pan sporo o przechwyceniu inicjatywy
strategicznej. Może zatem pora dobrać się do ptaszków w ich własnej norze?
Pan Tomasz uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Ruszyliśmy przez miasto.
- Tu wybiegłem na ulicę - pokazał zaułek.
Zagłębiliśmy się w niego. Płot z siatki ciągle jeszcze był lekko przygięty po tym, jak
szef sforsował go uciekając nocą... Obeszliśmy plac budowy.
- Teraz chyba tędy - mruknął.
Nieduże domki, przeważnie dwupiętrowe... Jeszcze jeden zakręt. Pan Tomasz długo
stał skrobiąc się po głowie.
- Do licha - pokręcił głową rozczarowany.
- Nie pamięta pan? - zdziwiłem się.
- Nie, problem w tym, że uciekałem na oślep przed siebie, nie obejrzałem się.
Musiałem wybiec z któregoś z tych domów. Ale z którego? W dodatku było ciemno...
Przeszliśmy się uliczką. Budynków z bramami i drzwiami wychodzącymi na ulicę
było co najmniej dziesięć. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Trudno - powiedział z westchnieniem. - Ale przynajmniej wiemy, że to gdzieś tutaj.
Jak odbierzesz Rosynanta z naprawy, zaparkuje się gdzieś w pobliżu, przyciemni szyby,
zmieni kolor i będziemy obserwowali aż do skutku...
- Może policja nam pomoże - zasugerowałem.
- Musieliby zdobyć nakaz rewizji dwudziestu kamienic... Nie ma szans. Znowu
jesteśmy w ślepym zaułku, choć z drugiej strony wiemy z grubsza, co jest grane...
- A ja bym pośledził trochę naszych sąsiadów - zmrużyłem oczy - bo coś mi się
wydaje, że szukają tego co my....
- Może to i dobry pomysł... - zadumał się.
***
W grocie panowała cisza. Była niemal namacalna, wierciła w uszach. Żadnego szmeru
skapującej wody czy powiewu wiatru... Ludzie o słabej psychice zamknięci w
dźwiękoszczelnych pomieszczeniach głupieją, wpadają w szał, zaczynają krzyczeć i śpiewać.
Znany felietonista Rafał Ziemkiewicz napisał kiedyś „Ludzie boją się ciszy, bo w ciszy słyszą
własne myśli, a zwłaszcza ich brak". Pan Samochodzik tego akurat nie musiał się obawiać.
Zawsze miał pod dostatkiem pomysłów i kotłowały się one w jego czaszce w ilościach
wystarczających do obdarowania dwudziestu śmiertelników. Ale nawet na nim brak
jakichkolwiek dźwięków sprawiał smutne wrażenie. Cisza, ciemność i obecność szkieletów
sekciarzy wpływały na niego przygnębiająco. Uwięzienie jest najgorsze za pierwszym razem.
Ale i następne nie należą do przyjemności.
Pan Tomasz przeglądał swoje wspomnienia leżąc na karimacie. Bywał już w znacznie
gorszych opałach. A przecież za każdym razem udawało mu się wyrwać. Ci trzej, którzy go
więzili, nie byli tacy najgorsi. Dranie, owszem, ale nie bandyci...
Zapalił latarkę i raz jeszcze zaczął oglądać ściany jaskini. Przypomniał sobie zatarte
częściowo wiadomości jeszcze ze szkoły. Jaskinia powstała w wapiennym górotworze, a
zatem miała pochodzenie krasowe. Wypłukały ją krople wody płynące przez dziesiątki
tysięcy lat szczelinami w skale. Grota miała kształt zbliżony do odwróconego kociołka. Dno,
pomijając wykop, było płaskie. Gliniane namulisko, grube prawdopodobnie na dwa metry...
W pomieszczeniu nie było duszno, musiała więc istnieć jakaś cyrkulacja powietrza.
Przymknął oczy. Gdy Sumo otworzył klapę, nie było przez nią widać światła
słonecznego. A zatem nad tą jaskinią była chyba druga. A może nie jaskinia, tylko szopa albo
dom? Jeśli tak, to fajną mieli piwnicę... Dom. Może to niegłupi trop. Gdzieś w okolicach
Olsztyna - przecież wieźli go niezbyt długo - stoi sobie budynek wzniesiony przez rebe
Eliszego. Z jego piwnic prowadzi wejście do jaskini, w której urządzono cmentarz sekty.
Dom musi stać na wzgórzu, jaskinie znajdują się bowiem zawsze nad poziomem wód
gruntowych... Budynek z XVIII stulecia położony na pagórku. Jeśli go wypuszczą, zdoła go
chyba odnaleźć...
Problem drugi. Jaskinia musi mieć system wentylacyjny, najprawdopodobniej przez
szczeliny w skale. Musi też posiadać dziurę w pobliżu dna, którą odpływała woda żłobiąca
skałę... Otwór zapewne jest zamulony, ale nie da się wykluczyć, że jego średnica umożliwi
przeciśnięcie się.
A zatem trzeba go poszukać... Zapalił latarkę i oświetlił dziurę, na dnie której
spoczywały szkielety. Leżała w niej saperka ze złamanym trzonkiem. Muzealnik ruszył
wzdłuż ścian uważnie badając ich powierzchnię. Którędy mogła przepływać podziemna
struga? W którą stronę kierowała się woda?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Pokój w hotelu. Dwa fotele, telewizor, dwa łóżka, stolik z płyty, krzesło. Zielone
zasłonki. Łazienka. Leżałem na łóżku, na szafce stał półlitrowy kubek z zieloną herbatą.
Myślałem. Żydzi to mądry naród. Cadyk z kilkunastu zdań wydedukował dużo więcej, niż ja
byłem w stanie.
Jak dotrzeć do pana Tomasza? Tylko poprzez naszych przeciwników. Co o nich
wiemy? Byli potomkami sekciarzy. Wywodzili się od członków „mafii" Jakuba Franka.
Adelajda Macoch także do nich należała. Mieszkała w paskudnej klitce, ale jednocześnie była
właścicielką domu, z którego wykurzyliśmy z Januszem jej krewniaków. A może nie była to
jedyna nieruchomość należąca do niej?
Ciekawy kierunek poszukiwań, ale jednocześnie błędny. Cadyk Aaron Sznic nie
wiedział o tym, że wykurzyłem wroga z domu Macocha... A zatem jego sugestie musiały
dotyczyć czegoś innego. Czego, u licha? Co wiedziałem o przeciwniku? Kudłaty i Młody byli
dla mnie kompletną zagadką. Trzymali się z tyłu, na pierwszy front wysuwając swojego
kafarowatego braciszka. A zatem skupmy się na nim. Mieszka gdzieś w Olsztynie pod
Częstochową, ale przebywa częściej w mieście. Policja w miasteczku go nie kojarzy,
natomiast tu, w Częstochowie słyszeli o nim w knajpie i na bazarze. Sumo mieszka gdzie
indziej niż bracia. Zaraz, ktoś wspominał o jego dziewczynie? Kudłaty i Młody zdaje się
niechętnie dopuszczali go do swoich interesów. Jakie to mogły być interesy? Nic na tyle
nielegalnego, by odnotowała je policja...
Jeśli Sumo mieszkał u swojej dziewczyny gdzieś przy Warszawskiej, to zza firanki
mógł obserwować moje przybycie, gdy pierwszy raz poszedłem do Macochowej. Ciekawy
trop. Trzeba będzie sprawdzić. Ale cadyk nie wiedział o tym, a zatem jeszcze nie to. Coś
powoli przebijało mi się do świadomości. Jak ci trzej włamali się do muzeum? Wycięli w
murze wielką dziurę za pomocą piły wodnej, fachowego, precyzyjnego urządzenia...
Sprawdzić, kto to kupił? Firma importująca, o ile udają się odszukać, nie poda informacji o
klientach bez nakazu prokuratora. Ale...
Jak rozwiązuje zagadki Pan Samochodzik? Jeśli nie potrafi zaatakować problemu
wprost, szuka innej drogi...
Piła wodna to precyzyjne urządzenie do cięcia kamienia. Kto może nim dysponować?
Człowiek, który pracuje w zawodzie wymagającym obróbki tego surowca! Sumo sprzedawał
na bazarze. A zatem to jego bracia są kamieniarzami albo właścicielami zakładu
kamieniarskiego. Nie - natychmiast dostrzegłem lukę. Gdyby byli właścicielami dużej firmy,
zatrudniliby go na stałe. Pociągnąłem jeszcze kilka łyków herbaty. To pewnie małe
przedsiębiorstwo rodzinne. Roboty starcza tam dla dwóch ludzi, a Sumo jest im potrzebny od
czasu do czasu, na przykład do transportu płyt czy innych ciężkich robót.
A zatem trzeba wytypować wszystkie zakłady kamieniarskie w okolicy. W jednym z
nich trafię na tych dwóch, a może i wszystkich trzech. Pan Tomasz będzie uwięziony tam w
szopie albo piwnicy, bo stracili melinę w Częstochowie i po prostu muszą trzymać go gdzieś
u siebie. Są z Olsztyna, mało prawdopodobne, by mieli w okolicy daczę... Podejść do
zagadnienia trzeba ostrożnie. A zatem po pierwsze - sprawdzić, gdzie siedzą, po drugie -
poznać ich nazwiska: zakład musi być zarejestrowany jako firma w urzędzie skarbowym. Po
trzecie - spisać wszystkie nieruchomości do nich należące. Po czwarte - ustalić numer
rejestracyjny ich furgonetki. Po piąte - dorwać drani i zrobić im rewizję we wszystkich
możliwych zakamarkach, a jeśli to nie pomoże, zmusić do współpracy za pomocą rozmaitych
zakazanych metod. Aha. Cadyk mówił, żebym takich nie stosował... Wystarczy, że się
postraszy. Sypną.
Zapisałem wszystko na wszelki wypadek na kartce i zapadłem w głęboki sen. Za
piętnaście szósta obudził mnie dzwonek budzika. Pora działać!
Umyłem się, ubrałem i poszedłem do sąsiadów zza ściany. Cadyk i jego dwaj
towarzysze siedzieli właśnie przy śniadaniu. Zaprosili mnie do stołu. Dopiero, gdy zjadłem
solidny kawał chleba z koszerną wędliną, Aaron Sznic popatrzył na mnie uważnie.
- I jak tam nocne przemyślenia? - zagadnął uprzejmie.
- Już wiem. Mają piłę wodną, a to znaczy, że prowadzą zakład kamieniarski -
odparłem. - Tak można ich znaleźć...
Kiwnął głowa, wyjął z kieszeni złożoną na pół karteczkę i położył przede mną.
Piękne, staranne, kaligraficzne pismo. Jeden wyraz: „kamieniarze".
Spojrzałem na niego z podziwem.
- Byłby z pana dobry detektyw - powiedziałem z szacunkiem.
Siedzący obok mnie wysoki Żyd uśmiechnął się lekko.
- Zadania naszego cadyka są ważniejsze niż rozwiązywanie zagadek kryminalnych -
rzekł ze śpiewnym akcentem. - Udziela jednak pomocy wszystkim wokoło, bo jego celem jest
czynienie dobra.
- Teraz nadeszła pora działania - oznajmił cadyk. - Poszukiwania zakończ przed
godziną dwudziestą. To bardzo ważne.
- Już ja im pokażę - mruknąłem z uciechą. - Teraz się nie wywiną...
***
W zasadzie mój plan był prosty jak drut. W Częstochowie nasi trzej przeciwnicy
działali niejako z doskoku. Konkurowali z uczciwymi zakładami kamieniarskimi tylko dzięki
swojej mobilności i w zasadzie, mimo narzekań starego majstra, ich pozycja była słabiutka.
Za to poza miastem to oni byli w lepszej sytuacji. Chłop, który potrzebuje nagrobka pójdzie
tam, gdzie ma najbliżej. Na prowincji łatwiej ukryć nielegalną produkcję...
Tylko czy nasi rolnicy będą kupować granitowe płyty? Dochody w tej branży nie są
wysokie, ale w wielu wioskach istnieją nieduże firmy rodzinne, które wyciskają jakieś tam
pieniądze... Kamieniarze z pewnością umieli sobie znaleźć klientów... A zatem tam trzeba
szukać kontaktu. Pojechałem do Olsztyna. Skoro w miasteczku był kościół, gdzieś w okolicy
powinien być także cmentarz... Zapytawszy jednego z miejscowych o drogę, odszukałem bez
większych kłopotów nekropolię. Wysiadłem z samochodu i wszedłem przez bramę.
Cmentarzyk był niewielki. Kilka starych, piaskowcowych pomników, pamiętających
początek XX wieku stało poprzechylanych na różne strony. Dziesiątki pagórków usypanych z
ziemi, zarośniętych żółknącymi trawami. Poprzekrzywiane drewniane i metalowe krzyże.
Nowsze grobowce raziły swoją identycznością. Lastrykowe płyty, czarne tablice,
tylko dwa lub trzy wzory liter... Gdzieniegdzie, jak rodzynek w cieście, nagrobek z kamienia.
Granit. Piękny, wieczny materiał. Wyryte w nim litery będą czytelne nawet za tysiąc lat.
Szare i czerwone powierzchnie wypolerowane starannie, ukazywały skomplikowaną,
krystaliczną budowę wnętrza skały.
Skąd pochodził ten surowiec? Wyłamano go w polskich kamieniołomach,
sprowadzono z zagranicy czy może powstał z pociętych piłą wodną głazów narzutowych? Jak
to sprawdzić? Po krawędziach? Niestety, oszlifowano je równie starannie. Liczyłem na to, że
przy bramie znajdę tabliczkę z reklamą zakładu kamieniarskiego, ale nic z tego. W malej
miejscowości każdy wie, gdzie znajduje się warsztat. Każdy wie, czym zajmuje się jego
sąsiad.
Zawróciłem do miasteczka i podjechałem kawałek pod górę zamkową. Wspinałem
się... Baszta. Wdrapałem się na szczyt i leżąc na nierównych kamieniach zacząłem lustrować
okolicę przez lornetkę. W zasięgu wzroku było kilka wiosek, przepatrywałem obejścia w
poszukiwaniu ciężarówki star lub stosu kamieni mogących świadczyć o istnieniu gdzieś w
pobliżu zakładu... Bezskutecznie...
Złaziłem na dół po stromych stopniach zły na siebie i cały świat. Wsiadłem do
samochodu. Rozłożyłem mapę okolicy. Odnaleźć wszystkie cmentarze, sprawdzić, czy gdzieś
nasi trzej wrogowie nie budują akurat nagrobka...
Oparłem czoło o kierownicę. Co za idiotyczne pomysły? Przecież trzeba zapytać
kogoś z miejscowych! Po prostu. Podjechałem na rynek, wysiadłem i rozejrzałem się. Kiosk.
Świetnie. Podszedłem i zagadnąłem grzecznie, gdzie w okolicy można znaleźć kamieniarza.
Kobieta za ladą pomyślała chwilę.
- Naprzeciw kościoła, na latarni tabliczka wisi - powiedziała wreszcie. - Tam jest
chyba numer telefonu. Ale tak dokładnie gdzie to jest, to nie wiem...
Podziękowałem i zastosowałem się do jej rady. Istotnie, na latarni wisiała niewielka
wywieszka. Zafoliowany kawałek dykty: „Nagrobki granitowe. Najtaniej". Poniżej był numer
telefonu komórkowego. Zadzwoniłem. Głos, chyba Kudłatego, nagrany na sekretarkę
poinformował mnie, żebym zostawił swój numer, a oddzwonią w ciągu dwunastu godzin.
Nie nagrałem się. Zadzwoniłem zamiast tego do Mariusza i poprosiłem, żeby
sprawdził na kogo zarejestrowany jest ten telefon. Miało to trochę potrwać, więc przeszedłem
się po miasteczku. Nigdzie nie wypatrzyłem nikogo z naszych przeciwników, dlatego coraz
bardziej niepokoiłem się o los Pana Samochodzika. Pocieszała mnie tylko myśl, że wróg
zapewne chce wykorzystać jego wiedzę, więc na razie nic mu nie grozi.
Pogoda, ładna rankiem, zaczęła się psuć. Niebo zaciągnęło się chmurami i zaczął
kropić drobny kapuśniaczek. Nie miałem ochoty siedzieć bezczynnie w samochodzie, więc
pojechałem starą drogą wokoło zamku. Potem zakręciłem na wschód i po kilku minutach
znalazłem się na wzgórzu oznaczonym na mapie jako Kielniki. Obok drogi w wapienną górkę
wcinał się stary kamieniołom wapienia. Akurat na kilka minut przestało padać. Wysiadłem z
wozu i po stromym zboczu zszedłem na dół. Gdzieś tu powinna być jaskinia... Znalazłem ją
po kilkunastu minutach. Stos skalnych odłamków zasłaniał wejście, dlatego nie mogłem jej
wcześniej wypatrzyć...
Wszedłem w mroczną czeluść i zapaliłem latarkę. Korytarz wejściowy był bardzo
wąski, choć wysoki. Szczelina była nachylona w bok pod kątem około sześćdziesięciu stopni.
Przecisnąłem się jakoś, zawierając bliższą znajomość z wapiennymi ścianami. Znalazłem się
w niewielkim pomieszczeniu, ciasnym, ale bardzo wysokim. Dalej szczelina wznosiła się pod
dość ostrym kątem. Po lewej stronie ział otwór prowadzący w bok i w dół zarazem. Zlazłem
po stromych, naturalnych schodkach i znalazłem się w kolejnej salce. Dno było płaskie,
pokrywało je namulisko. Oświetliłem ściany. Wapienne nacieki, o obecności człowieka
świadczyły tylko okopcenia.
Czy tutaj Elisze mógł ukryć skarby Franka? Było to mało prawdopodobne. Grotę
odkryto przypadkowo w latach pięćdziesiątych podczas wydobywania kamienia; wcześniej
nie miała żadnego połączenia ze światem zewnętrznym.
Z drugiej strony, gdyby Elisze chciał mieć pewność, że nikt nie dobierze się do jego
łupów, zrobiłby właśnie tak. Jaskinia połączona wąskim i zamaskowanym szybem z
powierzchnią. Niewidoczna, nie do znalezienia...
Wyszedłem z groty. Zadzwonił telefon. Mariusz.
- Niestety, nie mam dobrych wieści - powiedział. - Ten numer, który miałem
sprawdzić, to taki telefon na kartę... Ktoś go kupił, ale nie wypełnił formularza
rejestracyjnego i szukaj teraz wiatru w polu...
***
Przy stopach szkieletu zachowały się dwie mosiężne klamerki. Pan Tomasz obejrzał je
z zainteresowaniem w słabiutkim świetle zupełnie pożółkłej latarki.
- Wiek XVIII - mruknął. - Ktoś chyba chciał się dobrać do skarbów Franka nie
wiedząc, że tu jest tylko cmentarz...
Usunął kości i dalej zapamiętale pracował. Odgruzowany kawałek miał jakieś trzy
metry długości. Wysokość wahała się od czterdziestu do sześćdziesięciu centymetrów. Sufit
na szczęście był w miarę stabilny, nad nieboszczykiem powstała niewielka kawerna.
Muzealnik pełzł dalej. Powietrze w korytarzyku, początkowo bardzo duszne, zaczęło się robić
coraz świeższe. Wreszcie poczuł na twarzy słaby powiew. A zatem wyjście nie mogło być
daleko. Zaświtał mu pomysł iście szatański. Cofnął się do jaskini. Z kilku desek leżących pod
karimatą zbudował prymitywne oszalowanie i spiętrzył hałdę ziemi oraz kamieni. Następnie
wczołgał się do swojego podkopu i kopnął deskę podtrzymującą konstrukcję. Wszystko
zapadło się z hurgotem, odcinając mu drogę. Nie mógł już teraz się cofnąć, ale jednocześnie
miał nadzieję, że zawał skutecznie utrudni wrogom zorientowanie się, którędy opuścił ich
więzienie.
Tunel stawał się coraz szerszy i po pewnym czasie pan Tomasz mógł przemieszczać
się do przodu, przesuwając tylko kamienie na boki. Wreszcie dotarł do niedużej jaskini. W
tym momencie latarka definitywnie odmówiła posłuszeństwa. Drucik zrobił się czerwony i
zgasł...
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Pan Tomasz odwalił ostatni głaz i długo oddychał chłodnym, rześkim powietrzem.
Zapadła już noc. Na zewnątrz szalała ulewa. Ale i jego ubranie po całodziennym kontakcie z
gliną i mokrym kamieniem było już przemoknięte na wylot. Wyczołgał się w błoto. Wstał
niepewnie na nogi. Obejrzał się w tył. Stał u podnóża niewielkiego skalnego osuwiska. Na
górze chyba rósł las. Zacinający deszcz utrudniał widoczność. Muzealnik przeciągnął się, aż
mu zaskrzypiały stawy. Dokąd teraz? Przy pasku od zegarka miał maleńki, zabawkowy
kompasik. Na szczęście wskazówka była nafosforyzowana. Wiedział, w którą stronę iść. Na
północny zachód. Nie mógł być daleko od Częstochowy. Może dwadzieścia kilometrów?
Miał jeszcze jeden problem. Jak rozpoznać to miejsce? Jak trafić tu ponownie, już z
Dańcem i Januszem? Trzeba zbadać te groty. Gdzieś tu może być ukryty skarb... Gdyby nie
padało, rozejrzałby się po okolicy... A tak, niestety.... A gdyby... Zdjął marynarkę i bez
specjalnego żalu oderwał rękaw koszuli. Podarł go na cienkie, długie paski. Ruszył naprzód i
na pierwszym mijanym krzaku zawiesił jeden. Szedł po straszliwych wertepach. Ciemności
sprawiały, że nie mógł się zorientować, czy to nieużytki, czy raczej zaorane pole. Tylko przy
horyzoncie było nieco jaśniej. Łuna świateł Częstochowy? Bardzo prawdopodobne...
Dość nieoczekiwanie wyszedł na starą, polną drogę. Ucieszył się - zawsze lepiej iść po
twardym. No i większa szansa napotkania ludzi... Pół godziny później przemókł na wylot.
Pustka w żołądku, zmęczenie - ostatecznie w nocy spał najwyżej trzy godziny - wszystko to
sprawiło, że poczuł się bardzo słaby. Zamiast radości, jaką daje udana ucieczka, jego umysł
pogrążył się w apatii. Nieoczekiwanie przez szum deszczu przedarł się dźwięk silnika. Długie
światła liznęły drogę.
Samochód! Ratunek! Cywilizacja! Muzealnik stanął na poboczu drogi i zamachał
dłonią jak autostopowicz. Biała furgonetka zahamowała tuż obok niego. Z siedzenia kierowcy
wygramolił się Sumo.
- Wszędzie pana szukałem - uśmiechnął się sarkastycznie. - Niepokoiliśmy się, że
gdzieś pan zabłądził i moknie na deszczu. Nierozsądnie tak łazić bez parasola...
Pan Tomasz odsunął się.
- Do wozu - warknął olbrzym. - Wysuszymy, podamy herbatę z rumem i zamkniemy
w cieplutkiej i przytulnej piwniczce... To chyba uczciwa propozycja?
Uciekinier tylko wzruszył ramionami. Znowu cofnął się o krok. Sumo rozłożył
szeroko ręce, jakby chciał go złapać. I wtedy Pan Samochodzik nagłym zrywem zanurkował
mu pod ramieniem i odbiwszy się od ziemi wskoczył za kierownicę.
- Dokąd!? - ryknął osiłek, ale więzień wcisnął gaz do dechy. Silnik zawył i auto
wypruło do przodu. W ostatniej chwili olbrzym złapał za klamkę drzwi. Samochód pociągnął
go po błocie. Licznik pokazywał 40 kilometrów na godzinę. Nieoczekiwanie pojazd
podskoczył na jakiejś dziurze i prześladowca odpadł. Pan Tomasz zwolnił i wychyliwszy się
spojrzał do tyłu. Sumo podrywał się właśnie z błota. Muzealnik zatrzasnął drzwi i dodał gazu.
Samochód pędził polną drogą.
- Ciekawe, dokąd dojadę? - zadumał się Pan Samochodzik. Spojrzał na kompas.
Niedobrze, podążał gdzieś na zachód. Niebawem dotarł do skrzyżowania z żużlówką
biegnącą na północ. Zakręcił. Marzyło mu się znalezienie szosy... I marzenie się spełniło.
Żużlówką weszła w las i niebawem dojechał do asfaltówki. Wysiadł i zaczepił na
przydrożnym drzewie kolejny pasek wyrwany z koszuli. Pół godziny później mijał granice
Częstochowy. Zaparkował przed hotelem. Rosynant stał kawałek dalej. Zagrzmiało. Nad
miastem sunęła burza. Pan Tomasz wszedł na piętro. Zapukał do drzwi pokoju.
Paweł otworzył mu zaskoczony.
- A niech mnie! - krzyknął na jego widok. – A tak się o pana martwiłem...
- Rumu i herbaty - wyszczekał zębami muzealnik. Jego podwładny spojrzał na
zegarek.
- Dobrze, że pan jest - powiedział. - Nasz zagadkowy sąsiad mówił, że mam pana
odnaleźć do dwudziestej i ani sekundy później.
- No, to chyba się udało - mruknął Pan Samochodzik patrząc na zegarek - u mnie
dwudziesta...
W tym momencie okna rozświetlił upiorny błysk. Huk głośny niczym wystrzał z
działa poraził uszy mężczyzn. Chwilę później z ulicy rozległ się wybuch.
Pan Tomasz chciał podbiec do okna, ale Paweł pchnął go na podłogę i sam padł obok.
- To najgłupszy odruch - wyjaśnił. - Coś wybuchnie, ludzie biegną zobaczyć.
Wstał i ostrożnie wyjrzał przez okno. Na ulicy zaczęło tworzyć się zbiegowisko.
- I co się stało? - pan Tomasz też podniósł się z podłogi i otrzepywał teraz spodnie,
które i tak, powalane kredą, nie zdobyłyby nagrody na pokazie strojów wizytowych.
- Chyba piorun uderzył w taką białą furgonetkę zaparkowaną przed naszym hotelem.
A ta eksplozja to był bak z paliwem. Na szczęście Rosynant stoi dalej...
- Biała furgonetka? - zdziwił się pan Tomasz. - No, to mamy problem...
- Dlaczego? - zaniepokoił się Daniec.
I wtedy pan Tomasz zaczął opowiadać swoje przygody.
***
Ocknąłem się leżąc na korytarzu. Na czole czułem coś gorącego. Jeszcze jeden silny
dreszcz i nagle odzyskałem pełną przytomność. Klęczał koło mnie cadyk. Przez chwilę
wydawało mi się, że palce, które właśnie oderwał od mojego czoła, lekko świecą.
- Co to było? - jęknąłem.
- Sumo - wyjaśnił Pan Samochodzik. - To bydlę w błyszczącym dresie…
Wyglądał na całego i zdrowego, tylko jedną kieszeń marynarki miał oderwaną.
- Drugi raz go nie doceniliśmy. A może nawet trzeci... - powiedziałem w zadumie.
- To zdumiewające - powiedział cadyk. - Ma potworną odporność i siłę... - zawahał
się. - Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy jest człowiekiem.
- Proszę? - zdumiałem się.
- Nie ma własnej woli, wszystko co robi jest podporządkowane rozkazom jego braci.
Powiedziałbym, że to golem... - uśmiechnął się lekko. - Gdyby nie jedno.
- To tylko legendy... - przypomniałem sobie. - Gdy szukaliśmy dokumentów cadyka
Storma na Kazimierzu, słyszeliśmy o tym. Golem, figura z gliny ożywiona magią,
pozbawiona duszy, silna a bezrozumna jak zwierzę...
- Właśnie. Istota, którą można ożywić, ale trzeba zabić, nim nadejdzie szabas. Ale
ważniejsze jest co innego. Tylko ja mógłbym go stworzyć - jego oczy zabłysły.
Spojrzałem na niego kompletnie zbaraniały. Uśmiechnął się.
- Jestem cadykiem bełszen-tow - cudotwórcą... - szepnął. - Jeśli się uda, to tylko
mnie... Kiedyś spróbuję.
Nie byłem pewien, czy żartuje, czy mówi poważnie...
- Sumo jest człowiekiem - rozwiał moje wątpliwości. - Ale strzeżcie się go. Jest w nim
potężna i nieokiełznana moc destrukcji. Może zrobić krzywdę zarówno wam, jak i sobie.
Byli już spakowani i niebawem opuścili nas definitywnie. Poczułem żal. Ciekawie się
z nimi rozmawiało... Na odchodnym cadyk wręczył mi kartkę z kilkoma linijkami tekstu.
- W waszych poszukiwaniach może jeszcze będziecie potrzebowali pomocy Żydów -
powiedział. - Gdyby robili trudności, pokażcie im ten papier...
Podziękowałem. Taki list polecający mógł się faktycznie przydać.
***
Ciasna kajuta na promie. Światło wpadające przez okrągłe okienko. Szef dotknął
mojego ramienia.
- Wstawaj, śpiochu, dopływamy.
Wygrzebałem się spod cienkiej kołdry. Ziewnąłem rozdzierająco.
- Chodźmy na pokład - zaproponował. - Popatrzymy sobie na morze.
Ubrałem się i ruszyłem za nim. Listopad u wybrzeży Szwecji to zupełnie inna poru
roku niż u nas. Na barierce skrzył się szron. W powietrzu pachniało mrozem. Pan
Samochodzik wciągnął potężny haust.
- Tyle czasu nie byłem nad morzem - powiedział.
Słońce wzeszło i z każdą chwilą wznosiło się coraz wyżej. Wokół nas ciągnął się
archipelag niewielkich wysepek. Na niektórych stały domy, sądząc po światłach w oknach -
zamieszkane.
- Karlskrona - wskazał gestem światła miasta leżącego nieco na zachód od nas. - W
XVII wieku założono tu port wojenny, stocznię oraz, co najważniejsze, uczelnię techniczną
kształcącą w budowie statków i laboratoria badawczo-projektowe... Nowoczesne szkutnictwo,
Pawle, zaczęło się właśnie tutaj... Mają tu piękne muzeum morskie, może zwiedzimy je
wracając.
Wyjechałem Rosynantem ze stalowego brzucha promu na wykładane granitową
kostką nabrzeże terminalu portowego. Samochód przede mną, szary nissan patrol, podjechał
do bramy. Kilka minut formalności i przepuszczono go. Celnik podszedł do nas. Podałem mu
paszporty, mój i pana Tomasza. Przesunął zakodowany brzeg dokumentu przez czytnik i jego
twarz lekko się ściągnęła.
- Panowie pozwolą na szczegółową kontrolę - wskazał gestem blaszany hangar
opodal. Wykręciłem i wyjechałem z kolejki. Kątem oka zobaczyłem, że następny samochód
przepuszczono bez przeszkód.
- Coś im się nie spodobało - mruknąłem.
Szef skinął poważnie głową.
- Sądzę, że coś w naszych dokumentach. Może jesteśmy tu poszukiwani listami
gończymi... To znaczy nie my, ale ktoś noszący takie samo nazwisko?
Wjechałem do hangaru. Pod ścianą stał rząd samochodów. A ściślej samochodowych
wraków. Wszystkie wyglądały, jakby znęcała się nad nimi banda psychopatów uzbrojonych w
szlifierki kątowe. Zatrzymałem się w miejscu zaznaczonym namalowanymi na betonie
liniami. Wokoło zaroiło się od celników. Było ich kilkunastu. Zaraz też pojawiły się trzy psy,
dwa wilczury i smutny spaniel. Jeden wilczur obwąchał nas dokładnie, dwa pozostałe ruszyły
do ataku na nasz wóz. Wilczur wczołgał się pod spód, a spaniel obwąchiwał wnętrze.
- O co jesteśmy podejrzani? - zapytał szef człowieka, który stał obok i obserwował
podwładnych.
Celnicy podnosili maskę, zdejmowali dekle kół i świecili w każdą dziurę cienkimi
latarkami.
- Przemyt narkotyków - odparł dobrą polszczyzną zapytany.
Po chwili drugi poprosił nas obok. Stały tu obite blachą stoły. Wyglądały jak
przyciągnięte z prosektorium. Na stołach już leżały nasze bagaże. Skojarzenie z sekcją zwłok
okazało się więc prawidłowe.
- Proszę otworzyć walizki. Wypakować zawartość...
Spaniel został wstawiony na stół. Obojętnie obwąchał nasze rzeczy, a potem podniósł
smutny wzrok i zupełnie po ludzku pokręcił przecząco głową. Jeden z celników przyłożył do
karoserii samochodu jakąś straszliwą machinę i jeździł nią jak wykrywaczem metalu.
- Cóż to takiego? - zagadnął mnie Pan Samochodzik.
- Coś w rodzaju przenośnego tomografu - wyjaśniłem. - Prześwietla blachę...
- Proszę się nie porozumiewać - zarządził celnik.
Milczeliśmy obserwując działania celników. Dowódca przyniósł nam dwa składane
krzesła. Trzeba przyznać, że chłopaki przykładali się do roboty. Odkręcili koła i spuścili z
nich powietrze. Wymontowali fotele i prześwietlali starannie. Wpuścili kamerę do baku na
paliwo, odczepili zderzaki spawane z rurek i do ich wnętrza też wsunęli wzierniki, rozkręcili
szperacza... W kilku miejscach odczepili tapicerkę. Ba, nawet koło zapasowe wzbudziło ich
podejrzenia. Wreszcie, po przeszło dwóch godzinach badań, wzruszyli ramionami.
- Są całkowicie czyści - zameldował jeden po szwedzku. - Nie ma nawet śladu
amfetaminy.
- Dobrze - kiwnął głową dowódca. - Poprawcie to wszystko. Zabrali się do
przykręcania wszystkiego, co wcześniej odkręcili. Napompowali koła, wsadzili na miejsce
reflektory.
- Przepraszam za to zamieszanie - odezwał się dowódca. - Dostaliśmy donos, że
człowiek o pańskim nazwisku będzie usiłował wwieźć osiemdziesiąt kilogramów
amfetaminy.
- Coś podobnego? - zdumiał się szef.
- Ktoś musi bardzo was nie lubić...
- Czy donos podawał dokładną datę naszego przekroczenia granicy? - zapytałem.
- Nie, tylko tyle, że się niebawem pojawicie. Ktoś chciał wam zepsuć nastrój już na
początku wycieczki...
Szef w zadumie kiwnął głową. Spakowaliśmy nasze rzeczy. Celnicy wstawili nam
walizki do bagażnika. W kilka minut później wyjechaliśmy z terminalu. Przed budynkiem
parkował opel. Zwróciłem uwagę na jego koszmarny, trawiastozielony kolor.
- No, to jesteśmy wolni - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe, komu zależało, żeby
opóźnić nasz przyjazd o kilka godzin...
- Ciekawe - powtórzyłem. - Sądzę, panie Tomaszu, że to robota trzech gagatków:
Sumo, Kudłatego i Młodego...
- Chyba masz paranoję. Chociaż z drugiej strony...
- Stary kamieniarz w Częstochowie mówił, że przyjechali z Zachodu... A może...
- Może przybyli ze Szwecji - powiedział. - W takim wypadku znaliby świetnie
miejscowe warunki... Nie wiedzą, dokąd się udajemy, więc będą nas śledzić...
- Obawiam się, że jest dużo gorzej, niż pan sądzi. Skąd wiedzieliby, że jedziemy tutaj?
- Fakt. Mamy jakieś wyjaśnienie?
- Albo wiedzieli już wcześniej, że chodzi o Trondheim i gdy zdobyli kartkę z
tłumaczeniem, uzyskali konkretny adres albo w pokoju mieliśmy podsłuch! Przecież
omawialiśmy wyniki poszukiwań w atlasach właśnie siedząc przy stole.
- Jednak przed rewolucją techniczną było łatwiej... No trudno. Prujemy, Pawle, na
miejsce.
Przejechaliśmy przez uroczy wąwóz wykuty w skałach i wyjechaliśmy na główną
szosę, biegnącą na północny zachód do Gőteborga.
Na autostradzie mogłem rozwinąć nieco większą szybkość.
- Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, ale ktoś za nami jedzie - ostrzegłem szefa.
- Zielony samochód - odgadł natychmiast. - Ignoruj, to tylko żeby nas zdenerwować.
Jeśli jesteśmy śledzeni, to nie w tak prymitywny sposób.
Popatrzyłem na niego zdumiony.
- Pawle, ten kolor obrano specjalnie tak, żeby rzucał się w oczy - wyjaśnił spokojnie. -
Chcą wywołać u nas uczucie zagrożenia... Ale to potwierdza moje obawy. Ktoś chce nam
obrzydzić życie.
- A może ci trzej po prostu nie wiedzą, jak należy śledzić przeciwnika? - rozważałem
głośno.
Zielony samochód towarzyszył nam przez pół godziny. A potem nieoczekiwanie
został z tyłu.
- Ciekawe, co teraz? - mruknąłem.
- Zapewne aresztowanie - westchnął szef.
W poprzek szosy była rozciągnięta kolczatka. Przy niej parkowały dwa radiowozy. Na
nasz widok policjant podniósł rękę zaopatrzoną w lizak.
- Prawdziwi czy fałszywi? - zamyśliłem się, patrząc na policjantów wysypujących się
z samochodów.
- Podjedź i stań.
Zatrzymałem się posłusznie koło nich.
- Proszę wysiadać - polecił po angielsku najwyższy policjant.
Nie znałem ich stopni, ale sądząc po dość wymyślnych naramiennikach, musiał być
kimś w rodzaju nadkomisarza. Wysiedliśmy posłusznie.
- Dokumenty do kontroli. Podaliśmy paszporty i papiery wozu.
- Zatrzymujemy panów do wyjaśnienia - poinformował oficer.
- Ale jesteśmy całkowicie niewinni - bąknąłem.
Uśmiechnął się z przekąsem.
- Nie sądzę.
Jeden z policjantów siadł za kierownicą Rosynanta. Nas upchnęli do radiowozu.
- Chyba mamy prawo zadzwonić do naszego konsula? - mruknął pan Tomasz. - I nie
musimy odpowiadać na pytania...
- Oczywiście - skinął głową oficer.
Posterunek był blisko, w niedużym miasteczku, jakieś dwanaście kilometrów od
blokady. Wjechaliśmy na podwórze komendy, otoczone ładnym kutym parkanem,
pamiętającym pewnie XIX stulecie. W kącie podwórza stało kilka samochodów,
rozmontowanych niemal na czynniki pierwsze. Zaraz też pojawił się mechanik ze szlifierką w
dłoni.
- Coś mi się zdaje, że w końcu ktoś nam ten samochód potnie na kawałki - westchnął
szef.
Zdążyliśmy zobaczyć, jak mechanik i dwaj policjanci podnoszą maskę wozu...
Wprowadzono nas do niedużego gabinetu. Nadkomisarz siadł za biurkiem.
- Mają panowie prawo zeznawać w obecności konsula - powiedział po angielsku. -
Mają też panowie prawo do tłumacza i możemy wezwać adwokata...
- Mówimy dobrze po angielsku, więc chyba obejdziemy się bez tłumacza - odezwał
się pan Tomasz. - Jesteśmy całkowicie niewinni, więc konsul ani adwokat też nie będą nam
chyba potrzebni.
Policjant uśmiechnął się z politowaniem.
- Pan Tomasz N.N. - odczytał z paszportu szefa. - Międzynarodowy zawodowy
złodziej luksusowych samochodów, mający opinię całkowicie nieuchwytnego...
- Wypraszam sobie - zaprotestował szef. - Jestem pracownikiem polskiego
Ministerstwa Kultury i Sztuki...
- Ale samochód, którym panowie jadą, został cztery godziny temu skradziony w
Karlskronie - mruknął przesłuchujący. - I ma przebite numery podwozia i silnika...
- Mamy alibi - zaprotestowałem z godnością. - Cztery godziny temu nie mogliśmy
ukraść tego samochodu, bowiem w tym czasie znajdowaliśmy się w terminalu promowym i
byliśmy przesłuchiwani na okoliczność rzekomego przemytu osiemdziesięciu kilogramów
amfetaminy... Co więcej, tego samochodu nie mogli ukraść nasi wspólnicy, bowiem był w
tym czasie z nami, a celnicy rozbierali go niemal na części w poszukiwaniu tych
domniemanych narkotyków...
Policjant popatrzył na nas zdumiony. A potem sięgnął po książkę telefoniczną i aparat.
Odnalazł telefon terminalu promowego i dłuższą chwilę rozmawiał po szwedzku z jakimś
Fredem. Wreszcie odłożył słuchawkę.
- Dziwne - powiedział.
- A skąd panowie wiedzieli, żeby nas zatrzymać? - zapytałem.
- Dostaliśmy telefon od okradzionego biznesmena z informacją, że uciekają panowie
jego wozem w stronę Gőteborga...
Wszedł facet ze szlifierką. Wyrzucił z siebie długie i zawiłe zdanie po szwedzku.
Policjant wstał i oddał nam dokumenty.
- Muszę panów przeprosić. Numery silnika i podwozia nie noszą żadnych śladów
przebijania... Ale przecież biznesmen...
- Proszę do niego zadzwonić - podsunąłem. - I zapytać jeszcze raz, czy podtrzymuje
swoje absurdalne oskarżenie.
Skołowany gliniarz wykręcił numer. Rozmawiał przez dłuższą chwilę, a gdy odłożył
słuchawkę, na jego twarzy malowało się niedowierzanie.
- On powiedział, że nigdy nie miał takiego samochodu - bąknął.
- Ktoś się pod niego podszył - stwierdziłem. - Ktoś, kto widocznie bardzo nas nie
lubi...
- Jeśli mogę jakoś wynagrodzić panom to nieporozumienie...
Pan Samochodzik uśmiechnął się na znak, że nie chowa urazy.
- Spełniali panowie swoje obowiązki. Nie mogę mieć o to pretensji.
Pożegnaliśmy się i niebawem jechaliśmy na północ.
- Jeszcze nie zbliżyliśmy się do zagadki, o rozwiązaniu nie wspominając, a już
spotkały nas dwie poważne przykrości - rozważałem. - Jakby komuś zależało na tym,
żebyśmy w ogóle nie dojechali na miejsce. A ten zielony złom znowu jedzie za nami...
Pojazd doganiał nas. Zwolniłem, aby mógł się z nami zrównać. Za kierownicą siedział
Kudłaty, obok niego Młody, a za nimi, niewygodnie wbity w tylne siedzenie, ich braciszek
Sumo.
Dodałem gazu. Strzałka szybkościomierza przekroczyła setkę. Opel odbił szosą w
bok. I więcej się nie pojawił. Śliczne, małe szwedzkie miasteczko, białe i brązowe domki
wzniesione z drewna, czyste uliczki, sklepiki i dużo zieleni. Zatrzymaliśmy się na chwilę koło
parku. Prztyknąłem przełącznikiem. Rosynant powoli przybrał czerwoną barwę.
- Brawo - szef pochwalił mój wybór. - Kiedy ktoś poszukuje szaro-granatowego
samochodu, to wszystkie czerwone są dla niego niewidoczne... W drogę.
Kierowaliśmy się teraz na północ bocznymi drogami, przejeżdżając przez liczne wsie i
miasteczka. Drewniane brązowe domki z ogródkami, otoczone czasami niskim do pół łydki
żywopłotem. Sielska, tchnąca spokojem okolica. Dotarliśmy do Gőteborga.
- Zrób jakiś inny kolor - polecił szef, gdy jechaliśmy przez miasto. - Na wszelki
wypadek.
- Dużego wyboru nie ma - mruknąłem. - Mogę zrobić żółto-pomarańczowy. Zresztą
tylna klapa jest wymieniana i ona nie zmienia barwy.
- Do diaska, zapomniałem.,. Obrzydliwy kolorek - stwierdził po chwili patrząc przez
okno na maskę. - Ale od biedy ujdzie. Jest trzecia po południu. Warto by coś przekąsić...
Koło dworca kolejowego znaleźliśmy małą włoską pizzerię. Zamówiłem sobie danie
firmowe, ale szef, bardziej konserwatywny, skusił się na schabowego z frytkami.
- Ciekawe, gdzie będą na nas czekać? - zastanawiał się. - Przypuszczam, że na
miejscu... Chyba że najpierw sami wydobędą skarby... Trudno, nie chciałem wtajemniczać
mojego przyjaciela w szczegóły, ale nie ma innego wyjścia...
Wyszedł z lokalu i przez dłuższą chwilę rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy.
Wrócił wyraźnie odprężony.
- Załatwione.
- Jakie dalsze plany?
- Sądziłem, że zanocujemy na kempingu gdzieś w okolicy Trollhattan - powiedział
szef rozwijając mapę - ale, szczerze powiedziawszy, wolę być na miejscu jak najszybciej...
- Możemy jechać całą noc - zasugerowałem. - Będziemy prowadzili na zmianę...
Silnik wytrzyma. My chyba też - spojrzałem z niepokojem na zwierzchnika.
- To dobry pomysł. Popatrzmy, jest dziewiętnasta... Obudź mnie, jak będziemy w
Oslo.
Rozłożył sobie siedzenie i niemal natychmiast zapadł w sen. O dwudziestej
przekroczyliśmy granicę między Szwecją a Norwegią. O dwudziestej pierwszej zatrzymałem
się na przełęczy. Przede mną rozciągały się kolorowe bloki mieszkalne, poprzecinane
zagajnikami świerków. Nad miastem zapadał zimowy zmrok.
- Oslo, szefie - zameldowałem.
Pan Tomasz usiadł.
- Wypadałoby zjeść jakąś kolację - przeciągnął się. - Wprawdzie obiad był bardzo
późno, ale to górskie powietrze zaostrza apetyt...
Zjechaliśmy w dół. Większość sklepów była jeszcze czynna, toteż w jednym
kupiliśmy sobie litrowy karton kefiru i śmieszne płaskie bułki, paczkowane po dziesięć w
folię. Mieliśmy ze sobą puszkę mielonki sokołowskiej. Zaparkowałem kawałek za centrum,
nad samym brzegiem zatoki, oddzielającej miasto od półwyspu Bydgoy - słynnego z licznych
muzeów i letniej rezydencji królewskiej. Zeszliśmy z zakupami na sam brzeg morza. Na
kamieniach, częściowo zatopionych w morzu, znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Zapaliłem
sztormówkę, obok położyliśmy gazetę, a na niej ułożyliśmy kanapki. Od morza wiał wiatr, ale
nie było wcale zimno.
- Tak więc pierwszy dzień za nami - powiedział poważnie szef. - Przebyliśmy spory
kawałek trasy. Jutro przed południem będziemy pewnie w Trondheim, gdzie rozpoczniemy
właściwe poszukiwania.
Fale delikatnie lizały brzeg. Na ciemniejącym po drugiej stronie zatoki półwyspie w
samotnym oknie coś świeciło niebieskawo. Może to król oglądał telewizję? Sztormówka
rzucała miłe, żółte światło. Skończyłem jeść i pozbierałem wszystkie śmieci. A potem
ściągnąłem spodnie, skarpetki, buty... Woda łagodnie zamknęła się wokoło moich stóp.
Wszedłem w morze po kolana. Zastanawiałem się tylko chwilę. Ściągnąłem kurtkę i koszulę.
- Niech pan łapie! - zawołałem, rzucając je szefowi.
- Chyba nie zamierzasz się kąpać? - wyraził zdziwienie.
Ale ja już plusnąłem w fale. Woda była lodowato zimna. Przepłynąłem kilkanaście
metrów i zawróciłem do brzegu. Wyszedłem na skały i otrząsnąłem się jak pies.
- Tego mi było trzeba - odetchnąłem głęboko.
- Chyba oszalałeś - jęknął. - Jest listopad, a my jesteśmy w Norwegii. To Atlantyk...
- Jeszcze nie miałem okazji pływać w Atlantyku - uśmiechnąłem się, wciągając na
siebie ubranie. Chłodne nocne powietrze po wyjściu z wody wydało mi się ciepłe jak zupa. Z
trudem powstrzymałem szczękanie zębów.
- Ale ta woda jest przecież lodowata - zganił mnie.
- Woda, która nie zamarzła, jest ciepła... - zacytowałem zdanie z książki o radzieckich
szpiegach. - W komandosach pływaliśmy nawet zimą - uspokoiłem go.
Wróciliśmy do samochodu. Przywróciłem mu normalny kolor i pojechaliśmy. Tym
razem ja drzemałem, a Pan Samochodzik prowadził.
Obudziłem się o ósmej rano. Już dniało. Zamieniłem się z szefem, żeby on mógł teraz
odespać. Sprawdziłem poziom oleju i wody w chłodnicy. W nocy musiał zatankować.
Samochód mknął niemal bezszelestnie po szosie. Zapadłem głęboko w wygodny, lotniczy
fotel i obserwowałem migające za oknem krajobrazy. Góry wokół nas ukształtował lodowiec.
Nagie skalne szczyty, głębokie mroczne doliny... Dnem doliny pędziła dzika rzeka. Z daleka
nie wyglądała groźnie, ale jej biała, pokryta pianą powierzchnia świadczyła o gwałtowności
żywiołu. Woda z jesiennych deszczy pędziła szybko, przetaczając po dnie gigantyczne głazy.
Szef siedzący obok, choć senny, w zadumie kontemplował widok.
- To robi wrażenie - powiedziałem. - Dzikie, naturalne piękno.
- To prawda, Pawle. Istotnie to uroczy kraj, ale ja, nie wiem dlaczego, zawsze jakoś
wolałem jeziora niż góry... Poza tym trochę tu, jak na mój gust, zbyt szaro. Brakuje mi zieleni
drzew...
Popatrzyłem raz jeszcze w głąb doliny. Nad rzeką rozciągały się brzozowe zagajniki,
drzewa gubiły ostatnie liście.
- Mało tych lasów, mało - szef odgadł mój protest, zanim jeszcze zdążyłem go
wypowiedzieć. - Wolę zalesione stoki. Ale faktycznie jest tu pięknie. Zwłaszcza teraz.
Liczyłeś wodospady?
- Próbowałem - przyznałem się - ale zaraz mi się poplątało... Zastanawia mnie pewien
problem. W szkole uczyli nas, że tu w Skandynawii powinny rosnąć wyłącznie lasy iglaste,
tymczasem jedziemy już tyle godzin, a tu ciągle brzozy i brzozy... A przecież jesteśmy tysiąc
kilometrów na północ od Warszawy...
- Cóż, ludzie, którzy tworzyli te podręczniki, nie mieli specjalnie wielu możliwości
obejrzenia na własne oczy miejsc, o których pisali. Takie to były czasy, że nawet
pracownikom ministerstw - tu uśmiechnął się z fałszywą skromnością - nie dawali łatwo
paszportów.
Wyjął z kieszeni zegarek, pamiętający nasze krakowskie przygody, i zaciekawiony
popatrzył na porcelanowy cyferblat.
- Prezent od alchemiczek, chodzi jak złoto - westchnął. - Za pół godziny będziemy na
miejscu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Doliny, tunele, górskie jeziorka, wodospady... Krajobraz jak ze snu zostawał za nami.
I wreszcie pojawiły się domki, najpierw niewielkie, potem coraz liczniejsze i okazalsze. Przed
nami wyrosła wielka granitowa góra. Miasto miało być po drugiej stronie. Dogoniliśmy
nocny pociąg z Oslo i przez chwilę jechaliśmy z nim łeb w łeb. Wreszcie bezszelestnie
wtoczył się do tunelu, a my podążyliśmy szosą prowadzącą brzegiem morza. Szef wyjął z
kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer.
- Już prawie jesteśmy - powiedział do kogoś po polsku. Paskudnie wyglądające
nowoczesne blokowiska i malutki forcik pośrodku rozległej zatoki.
- Zatrzymaj się przy skwerku za światłami - polecił szef. Zahamowałem posłusznie na
poboczu. Z ławeczki koło fontanny podniósł się jakiś facet w szarej kurtce z goreteksu.
Poznałem... Michaiła.
- To nieuczciwe - syknąłem.
- Czego znowu chcesz od chłopaka? - wkurzył się szef.
- Przynosi nam pecha - wyjaśniłem. - Za każdym razem, gdy go spotykamy, pakuje
nas w kłopoty.
- Oj tam, przesadzasz - zbył mnie Pan Samochodzik, po czym wysiadł na spotkanie
Michaiła.
Klnąc pod nosem podążyłem za nim. Michaił uściskał szefa, a potem zmiażdżył moją
dłoń.
- Paweł, jak się cieszę, że cię widzę.
- A żeby cię pokręciło...
- No nie, a ty znowu masz muchy w nosie. Ruszajmy.
Chmury ciężko sunęły po niebie, wiał wiatr. Brakowało tylko śniegu.
- I cóż was sprowadza do tego kraju? - zapytał. - Wspominał pan coś o ciekawym
tropie? - spojrzał na szefa.
- Owszem - pan Tomasz kiwnął głową. - Usiłowaliśmy rozwikłać pewną nader
interesującą zagadkę i tropy zaprowadziły nas właśnie tutaj. Znasz w Trondheim jakiś
niedrogi hotel albo pensjonat? Musimy zatrzymać się na kilka dni...
- Żaden problem, mój znajomy udostępnił nam swój dom. Nie ma tam wielkich
luksusów, ale powinno być nam wygodnie.
- Będziemy też chyba potrzebowali tłumacza...
- Służę pomocą. Szwedzki i norweski różnią się mniej więcej tak, jak rosyjski i
ukraiński...
Pan Tomasz wyraźnie się odprężył. Ładne, nieduże domki budowane z drewna, tania i
przyjazna człowiekowi architektura... Przejechaliśmy koło kanału portowego i zakręciliśmy w
dość szeroką arterię przecinającą miasto. Tu zabudowa była zwarta.
- To miejscowa Starówka - wyjaśnił Michaił. - Nie przesadzajmy z jej starością, te
domy zbudowano przeważnie w XIX wieku.
- Są wśród nich starsze? - zainteresowałem się.
- Oczywiście. Ale jeśli chcecie zobaczyć coś naprawdę starego, to musimy pojechać
zwiedzić katedrę Nidaros...
- Niebawem - powiedział szef. - Potrzebuję przedstawiciela miejscowego
konserwatora zabytków czy podobnej instytucji.
- Przy siedzibie komuny na pewno jest odpowiednia komórka - kiwnął głową Michaił.
- Ale dziś nic nie załatwimy. Jest niedziela...
Dojechaliśmy do niewielkiego drewnianego domku nad kanałem. Budynek był
malutki, dwa pokoiki z kuchnią. Jeden odstąpiliśmy szefowi, drugi zająłem z Michaiłem.
Domek mógł pochodzić z połowy XIX wieku, jednak umeblowanie było zupełnie
współczesne.
- Chodźmy, zwiedzimy katedrę, a potem coś zjemy - zaproponował Michaił. - Chyba
nie spieszy nam się?
- Skarby czekały tyle dziesięcioleci, że chyba mogą poczekać do jutra - wzruszyłem
ramionami.
- Ale zrobimy rekonesans dzisiaj. Na wszelki wypadek - zasugerował mój
zwierzchnik. - Wiemy niewiele, a zarazem bardzo dużo. Ulica Bispegattan numer 38. Boję
się, że numeracja mogła się zmienić... Potrzebujmy planów miasta. Zarówno aktualnych, jak i
starszych. Gdybyś miał dostęp do osiemnastowiecznych.... Budynek trzeba będzie pewnie
przeryć od piwnic po strych. Na to musimy mieć zgodę miejscowych władz.
- Jeśli coś znajdziemy, położą na tym łapę - zauważył trzeźwo.
- Liczę na dziesięć procent znaleźnego - w oczach szefa zabłysły iskierki.
- I tak nie pozwolą tego wywieźć... Ale gdybyśmy odnaleźli skarby bez wiedzy,
nazwijmy to, oficjalnych czynników, to może dałoby się pocztą dyplomatyczną...
- Sugeruję najpierw znaleźć, a potem się potargować - uciął pan Tomasz. -
Odszukamy, złożymy w depozyt w ambasadzie, a reszta w rękach naszych dyplomatów...
Skrzywiłem się w duchu.
- Wysadzić budynek w powietrze, skarb na statek i wio na morze - mruknął Michaił
po rosyjsku.
- Wydaje ci się, robaczku, że jestem stary i głuchy? - przekomarzał się mój
zwierzchnik. - Na razie poszukajmy księgarni...
- Wiem, gdzie jest jedna.
Ruszyliśmy przez miasto. Wyszliśmy ulicą nad jeden z kanałów.
- Odnoga rzeki Nid - powiedział Pan Samochodzik. - Od niej pochodziła dawna nazwa
miasta: Nidaros...
Domy po drugiej stronie wyrastały prosto z wody i błotnistego brzegu. Wzniesiono je
na grubych, poczerniałych palach. Powstały prawdopodobnie dopiero w końcu XVIII lub na
początku XIX stulecia. Dalej teren wznosił się. Budynki obite drewnianymi deszczułkami
robiły sympatyczne wrażenie. Więcej jednak widać było murowanych.
- To miasto strawił pod koniec XVIII wieku pożar - wyjaśnił Michaił. - Potem zostało
przebudowane, między innymi poszerzono ulice, aby płomienie w razie czego nie przerzucały
się zbyt łatwo na sąsiednie kwartały zabudowy... Ale większość tych budynków pochodzi z
XIX wieku...
Na placu ozdobionym kolumną zakręciliśmy. Nieduży skwer, porośnięty drzewami.
Stał na nim spory kościół, zbudowany z granitowych bloków.
- Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny - rzekł nasz przewodnik. -
Wzniesiony w XIII wieku. Ostatni katolicki kościół w mieście, które było kiedyś ostoją
kontrreformacji...
- Niewiele wiem na temat ruchów religijnych w tej części Europy - powiedziałem ze
wstydem.
- W XVI wieku ostatni katolicki arcybiskup Norwegii, Olaf Engelbrektsson,
zorganizował tu rozpaczliwy opór przeciw reformacji, narzucanej siłą przez Duńczyków.
- Racja - mruknąłem. - Wtedy Norwegia znajdowała się w przymusowej unii z
Danią...
- Właśnie. Obrona katolicyzmu była więc też, częściowo przynajmniej, walką o
zachowanie swojej tożsamości. Wreszcie arcybiskup został wyparty z miasta, które niestety
nie było ufortyfikowane, i schronił się w twierdzy Steinviksholm, a po jej upadku poszedł na
wygnanie. Do 1851 roku istniała ustawa zakazująca pod karą śmierci przybywania do
Norwegii katolickim duchownym... Na szczęście Kościół przetrwał, choć zepchnięty na
margines... Z dwudziestu ośmiu opactw i klasztorów nie ocalał ani jeden...
- Miasto jest duże - rozejrzałem się. - W zasadzie tylko przecięliśmy Starówkę... Bo to
chyba stara część miasta?
- Obecne Tronodheim nie jest dużo większe od historycznego. Tylko na stokach
wzgórz: powstało trochę nowych dzielnic...
Minęliśmy kościół i niebawem dotarliśmy do głównej ulicy. Na jej końcu wznosiła
siej: potężna bryła katedry.
- Katedra Nidsaros - westchnął Pan Samochodzik. - Kiedyś siódma pod względem
wielkości na świecie, teraz chyba na dwudziestym którymś miejscu...
- Robi wrażenie - przyznałem.
Szare mury pięły się ku niebu. Wokół rozciągał się rozległy, zadrzewiony cmentarz.
Kamienne i żeliwne nagrobki stały tu i ówdzie, szczególnie liczne były przy samym murze
kościoła.
- Zapewne odpowiednik naszych alei zasłużonych - mruknął Michaił. - Tu spoczywają
ci, którzy zapisali się w historii miasta: burmistrzowie, rajcy miejscy, kupcy, kapitanowie
okrętów... Ludzie, którzy przez wieki dbali o ten skrawek ziemi, leżący na granicach
cywilizowanego świata...
- A gdzieś tam głębiej spoczywają kości tych, których groby zniszczono, by zrobić
miejsce dla tych ważniejszych - powiedziałem cicho sam do siebie.
- Owszem - szef skinął głową. - Pod murami kościołów archeolodzy najczęściej
natrafiają na całe zwały kości, wymieszanych poprzez kolejne wykopy grobowe....
Wędrowaliśmy powoli wysypaną żwirem alejką. Minęliśmy niewielki budyneczek, w
którym handlowano rozmaitymi pamiątkami dla turystów, i stanęliśmy przed frontonem
budowli. Pokrywały go gęsto rzeźby wykute w szarobłękitnym kamieniu.
- Skąd tutaj tuf wulkaniczny? - zdumiałem się.
Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.
- To niezwykle rzadki błękitny steatyt. Niezły galimatias swoją drogą - stwierdził
podziwiając fronton.
- Te rzeźby to licencia poetica - machnął ręką Michaił. - Gdy w XIX wieku
przystąpiono do odbudowy katedry, znaleziono setki kawałków starych figur, zniszczonych
przez protestantów... Ale tylko pięć spośród nich zrekonstruowano. Fragmenty zabytkowych
spoczywają w muzeum archeologicznym, które odwiedzimy jutro.
W przedsionku wynikła drobna scysja ze strażnikiem sprawdzającym bilety, ale nasze
legitymacje utorowały nam drogę. Weszliśmy do wnętrza świątyni. Była ciemna, kamienne
ściany i grube kolumny przytłaczały. Przez okna zabudowane witrażami sączyło się niewiele
światła. Szliśmy dłuższą chwilę w półmroku, a potem po lewej stronie otworzyła się spora
wnęka. Kiedy świątynia służyła katolikom, zapewne znajdował się tu boczny ołtarz i kaplica,
teraz wszystkie elementy usunięto, ale w niszy, osłoniętej solidną kratą, spoczywały insygnia
koronacyjne norweskich królów. Staliśmy dłuższą chwilę milcząc i patrzyliśmy, jak światło
halogenowych reflektorków odbija się w polerowanym złocie.
- Klejnoty koronne... Dlaczego tutaj? - zapytałem.
- Bo katedra Nidaros w Trondheim to tradycyjne miejsce koronacji norweskich królów
- wyjaśnił nasz przyjaciel. - Od 1815 roku wszyscy władający Norwegią byli koronowani
właśnie tu... Mimo że w tym czasie stała tylko północna część świątyni, a nawa główna
dopiero czekała na odbudowę... Wnętrze było do tego stopnia zdewastowane, że podczas
koronacji Karola XVI w 1818 roku uzupełniono brakujące marmurowe filary drewnianymi,
pomalowanymi na biało...
- Swego czasu katedra Nidaros była najświętszym miejscem Norwegii. Już w 997
wieku stał tu kościół wzniesiony przez Olafa I Tryggvasona...
- To chyba jeszcze przed oficjalną datą chrztu Norwegii? - zdziwiłem się.
- Pierwsi kapłani i mnisi przybyli tu jakieś dwieście lat wcześniej, porwani przez
wikingów w Irlandii... Olaf I założył miasto, które dziś nazywa się Trondheim, ale w jego
czasach nazywano je Kaupang. Następnie przez setki lat nosiło nazwę Nidaros. I dopiero w
1930 roku ostatecznie nazwano je tak, jak obecnie... Podobnie rzeka, która toczy swoje wody
wokół starej części osady, nazywana jest Nidelwa albo Nid. Jak komu wygodniej.
Ruszyliśmy dalej.
- To dziwne - powiedziałem w zadumie. - Tu prawie nic nie ma. Gołe ściany...
- Reformacja, Pawle - westchnął szef. - Czytałem sprawozdania. W kościołach
niszczono ołtarze, zrywano obrazy świętych ze ścian... Rąbano i palono drewniane posągi.
Ludzi ogarnął szał destrukcji. Tu pewnie było tak samo. Pozbywano się wszystkiego, co Luter
i jego następcy uważali za przejaw zabobonu narosłego na religii... Unicestwiano tradycję...
By potem stworzyć własną. W czasach reformacji rozwiązano zakony, ale ktoś musiał
pielęgnować chorych. Dlatego niebawem pojawiły się diakonisy. Pracowały w szpitalach i
opiekowały się dziećmi w przytułkach. Aby można je było odróżniać, nosiły stroje podobne
do zakonnych. Ale mogły zrezygnować po pewnym czasie i założyć rodziny... Większość
pozostała w służbie do końca życia. Chichot historii, Pawle...
Zatrzymaliśmy się przy ołtarzu.
- Katedra w Nidaros była przed reformacją miejscem pielgrzymek - podjął wykład
Michaił. - Pątników przyciągały dwie rzeczy. Po pierwsze, spoczywające tu ciało króla
Olafa...
- Miało wartość relikwii? - zdziwiłem się.
- Został uznany za świętego - wyjaśnił szef.
- Za to, że założył miasto?
- Ach, nie. To był kolejny władca noszący to imię, Olaf II Haraldson. Jego dzieje były
dość tragiczne... W wieku dwunastu lat został wodzem wikingów. Służąc jako najemnik na
dworze króla Normanów, Etelreda, przyjął chrzest. W 1015 roku przybył do Norwegii i
opanowawszy ten kraj, głównie dzięki żyjącym w głębi lądu chłopom, przystąpił do
wykorzeniania pogaństwa. Działał bardzo energicznie: nakazał niszczenie licznych miejsc
kultu. To wywołało opór. Do tego doszedł konflikt dynastyczny. Knud II Wielki przekupił
drużynę Olafa. W 1028 roku władca zbiegł na Ruś. W 1030 roku powrócił na czele armii, by
wreszcie zaprowadzić porządek. Nie udało mu się. Poległ w bitwie opodal miasta... Jego ciało
najpierw pogrzebano nad rzeką Nid. Spoczywało tam przez krótki czas, aż na jego grobie
zaczęły dziać się cuda. Na rozkaz biskupa, wedle legendy w rok i pięć dni po śmierci Olafa,
wydobyto zwłoki i przekonano się, że znajdują się w stanie nienaruszonym. W 1066 roku, na
rozkaz króla Olafa III Kyrre, przystąpiono do budowy, początkowo niewielkiej, bazyliki. Jej
ściany wkomponowano następnie w mury prezbiterium... W 1152 roku przeniesiono tu stolicę
arcybiskupstwa. W tym też okresie zaczęto stawiać mury obecnej katedry. Wznoszono ją
przez dwa stulecia... Sprowadzono murarzy z Niemiec i kamieniarzy z Anglii...
- To mnie zawsze fascynowało. Ten trud, nakazujący wznoszenie katedr przez całe
pokolenia... Ludzie wówczas żyli krótko. Jeśli budowano przez dwieście lat, to dopiero
siódme pokolenie rzemieślników miało szansę zobaczyć ukończone dzieło...
- Widzisz, Pawle, fakt, że budowano tak długo sprawił, że te zabytki w ogóle mogły
powstać... Przyjmijmy, że jakiś władca zgromadziłby gigantyczną ilość pieniędzy, sprowadził
tysiące robotników, kazał zbudować setki cegielni wokoło i wzniósł katedrę, powiedzmy, w
dziesięć lat...
- W sumie spory wydatek na raz, ale chyba by się opłaciło - mruknąłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Nie zapominaj o fundamentach. Obecnie nie ma z tym problemu. Robi się wylewkę
betonową o grubości kilkunastu metrów, w to wtłacza zbrojenia, strunobeton, kompozyty i
inne takie. Można w dziesięć - piętnaście lat wznieść bazylikę, jak u nas w Licheniu...
Proboszcz, który rozpoczął prace konstrukcyjne przed kilkunastu laty, dziś może cieszyć oczy
prawie ukończonym dziełem... Oni nie mieli betonu. Układali potężne głazy w wykopie,
spajali je wapnem, na to kładli kolejne bloki. Mijały lata, dziesięciolecia. Wszystko osiadało
powolutku. Korygowali osiadanie, dając gdzieniegdzie grubsze cegły, zmniejszając i
zwiększając grubość ścian. Gdyby wszystko zbudowali od razu, naprężenia spowodowałyby
pękanie fundamentów i murów, a w rezultacie ruinę budowli...
Zamyśliłem się.
- Wspominał pan coś o pożarze?
- Tak. Katedra nie miała szczęścia. W XIV i XV wieku płonęła trzykrotnie. Następnie
ucierpiała podczas wielkiego pożaru miasta w 1531 roku. Strop nawy legł w gruzach... Nie
zdążono jeszcze przeprowadzić całości prac rekonstrukcyjnych, gdy do Norwegii zawitała
reformacja i katedra straciła swój status, stała się jedynie kościołem parafialnym, a co za tym
szło - zabrakło środków finansowych... Kolejnych spustoszeń dokonały dwa pożary, które
miały miejsce w XVIII wieku. Odbudowa ślimaczyła się dłużej niż budowa. Wielokrotnie
zarzucano rozpoczęte prace. Wreszcie ukończono je w połowie XX wieku. Nawiasem
mówiąc, rekonstrukcja została wykonana niezbyt zgodnie z pierwotnym kształtem założenia...
- Faktycznie, wypełnienia między żebrowaniem sufitu wydały mi się nieco dziwnego
kształtu, ale sądziłem, że to taka lokalna odmiana stylu...
- Zaś co do Olafa II... - szef wskazał drewnianą płytę pokrytą malowidłami. -
Początkowo spoczywał w srebrnej trumnie, ale w 1537 roku wywieziono ją do Danii i
przekuto na monety potrzebne dla wypłacenia żołdu wojskom najemnym...
- To tak jak złoty sarkofag Aleksandra Macedońskiego - mruknąłem.
- Niestety, zabytków wykonanych ze szlachetnych kruszców ocalało niewiele -
powiedział w zadumie pan Tomasz. - Wiemy, że istniały w Polsce portrety trumienne,
malowane na srebrnej blasze. Ocalał tylko jeden...
Michaił uśmiechnął się lekko. Odwróciliśmy się i przez długą chwilę podziwialiśmy
witraże w rozecie na frontowej ścianie świątyni.
- Tu, w głównej nawie, biło źródełko, którego woda była uważana za wyjątkowo
potężny środek przeciw nieomal wszelkim chorobom. Źródło było pobłogosławione przez
biskupa, więc jednocześnie woda ta mogła czynić cuda i była poświęcona... Niestety, po
zwycięstwie reformacji luteranie zawalili źródło głazami. Było mniej więcej w miejscu, w
którym stoimy... - błysnął wiedzą Michaił.
- Nigdy nie zetknąłem się ze źródłem wewnątrz kościoła - pokręciłem głową. - Bo
obok, to i owszem...
- W Sarowie, w Rosji, pod kaplicą Świętego Serafina, jest cysterna z wodą zasilana
przez podziemne źródło. Kąpiele w nim mają dobroczynny wpływ na kobiety, które mają
problemy z uzyskaniem potomstwa... Zażywała tam kąpieli cesarzowa Aleksandra, żona
Mikołaja II... - mruknął. - Natomiast w naszej zachodniej tradycji religijnej chyba nie
zetknąłem się z takim przypadkiem... Nawet w Lourdes źródło z błogosławioną wodą, choć
obudowane, nie znalazło się wewnątrz świątyni. Tym bardziej szkoda tego tutaj...
Wyszliśmy na zewnątrz.
- Wyjaśnij mi jeszcze jedną rzecz - szef zwrócił się do Michaiła. - Dałem ci przez
telefon instrukcję, żebyś popilnował jednego domu...
- Przy Bispegattan 38 - kiwnął głową. - Problem w tym, że to magazyn zaadaptowany
na cele mieszkalne w połowie XX wieku...
- Co? - zdumiałem się.
- Zaraz obejrzymy. Mieliśmy znaleźć księgarnię - przypomniał Pan Samochodzik.
Poprowadził nas do piętrowego, betonowego centrum handlowego na rogu ulic.
- A myślałem, że tylko u nas szaleje takie bezguście - westchnąłem.
- Architektoniczna zbrodnia - dodał szef podziwiając szklane ściany i betonowe mury.
- Niestety, jakimś trafem architektami zostają ludzie całkowicie pozbawieni dobrego smaku...
Ale cóż, wejdźmy...
W księgarni na piętrze mieli kilka albumów o mieście i okolicy, ale w żadnym nie
było interesującej nas mapy.
Dom przy ulicy Bispegattan 38 stał tuż koło biblioteki miejskiej. Na parterze był
sklepik, na dwóch następnych piętrach - mieszkania.
- Faktycznie. Nie pasuje - powiedziałem. - Jest za nowy. Musimy szukać domu
wzniesionego w XVIII wieku albo pod koniec tego stulecia, tymczasem ten jest chyba z
początku XX wieku...
- Sprawdzimy - nasz towarzysz wyjął z plecaka przewodnik po mieście.
- Był tu kantor firmy handlującej suszoną rybą, zbudowany w 1870 roku.
- Czyli niewiele się pomyliłem... - starałem się zatuszować błąd w datowaniu.
- A może ma stare piwnice, tak jak te kamieniczki w staromiejskiej części
Częstochowy? - zasugerował szef.
- Sprawdzimy jutro. Mój przyjaciel dał mi namiar na niezłego historyka.
Wracaliśmy do kwatery nieco przygaszeni.
- A może nie chodzi o Trondheim? - zastanawiałem się głośno. -Zasugerowaliśmy się
tym atlasem, może to miał być dopiero jeden z etapów ucieczki?
- Możliwe - oblicze szefa zasnuła chmura posępnych myśli - ale musimy to
sprawdzić... Właśnie, Michaił, nie wdziałeś gdzieś w mieście wyrytej na murze hebrajskiej
litery „alef” ?
Rosjanin długo się zastanawiał.
- Nie, nigdy - pokręcił głową. - Ale byłem tu zaledwie kilka razy.
***
Minęliśmy park otaczający katedrę Nidaros. Szare mury spłukane nocnym deszczem
wyglądały jeszcze bardziej posępnie. Jeszcze raz przystanęliśmy na dziedzińcu przed
wejściem, podziwiając fronton i zdobiące go rzeźby. Od zachodniej strony przylega do niego
dwupiętrowy budynek wzniesiony z granitowych głazów. W XIII wieku arcybiskupstwu
Nidaros podlegało dziewięć diecezji, jedenaście biskupów lokalnych, między innymi na
Islandii, Wyspach Owczych, Hybrydach, Grenlandii... Arcybiskup mieszkający i pracujący w
pałacu nadzorował pracę dwóch tysięcy kapłanów i tysiąca trzystu parafii. Na podległym mu
terenie działało dwadzieścia osiem klasztorów. Kościół posiadał liczne majątki ziemskie i
warsztaty rzemieślnicze, wdrażał najnowsze zachodnioeuropejskie techniki produkcji...
Biskup Eystein Erlendsson, żyjący w latach 1161-1188 zainwestował rosnące dochody
w budowę ogromnej, kamiennej katedry. W porównaniu z nią pałac wydaje się niewielki,
skromny i surowy...
Przeszliśmy przez wysoko sklepioną bramę na rozległy dziedziniec otoczony ze
wszystkich stron budynkami. Te naprzeciw nas, od wschodniej strony, zbudowano dopiero w
latach dziewięćdziesiątych XX wieku, odtwarzając nieistniejącą od XVII stulecia zabudowę
tej pierzei. Wewnątrz mieści się jedno z najwspanialszych muzeów archeologicznych, jakie
dane nam było zwiedzać... Zagadnęliśmy przy kasie o panią dyrektor. Poinformowano nas, że
będzie w pracy dopiero za czterdzieści minut.
- Wykorzystajmy czas i obejrzyjmy ekspozycję - zaproponował pan Tomasz.
Ruszyliśmy w głąb muzeum. Tysiące rzeźb, niektóre prawie całe, inne zachowane
tylko fragmentarycznie, otoczyło nas ze wszystkich stron. Porozbijane przez protestantów,
zniszczone podczas wielkiego pożaru świątyni, spoczywały setki lat w gruzie, nim w XIX
wieku odsłoniły je łopaty archeologów.
- Wspaniała kolekcja - powiedział szef rozglądając się wokoło - choć wolałbym
oglądać je w całości i w oryginalnych miejscach...
- No cóż - westchnąłem - nie zawsze można mieć zabytki w idealnym stanie
zachowania. Dobrze, że chociaż tyle ocalało...
Pośrodku pomieszczenia znajdowała się zamarkowana cembrowina, a na niej nieduża,
kamienna żaba.
- Zapewne tak było zabezpieczone źródło świętego Olafa - zauważył Michaił. - Z
pyszczka płynął strumyczek wody, którą nabierali sobie wierni.
Piętro niżej, w piwnicach, znajdowała się najważniejsza część ekspozycji. Zachowane
in situ wykopaliska archeologiczne. Badacze odsłonili fundamenty z XII wieku,
gdzieniegdzie ostały się fragmenty murów, podłogi warsztatów rzemieślniczych,
funkcjonujących w tej części zabudowań. Za zakrętem była nawet dość rozległa podłoga
starej kuźni. Wokoło w gablotach znajdowała się oszałamiająca kolekcja przedmiotów
odnalezionych podczas prac. Było tu wszystko, poczynając od monet, skończywszy na
resztkach skórzanych butów, które w wilgotnej ziemi przeleżały połowę milenium.
Kobieta, która udzielała nam informacji, dogoniła nas.
- Pani dyrektor oczekuje - oznajmiła.
Powędrowaliśmy na górę i niebawem znaleźliśmy się w gabinecie. Miła kobieta, w
wieku mniej więcej pana Tomasza, nazywała się Svea Hindt. Nosiła gruby, czarny sweter, jej
lekko posiwiałe włosy opadały wzburzoną falą na plecy. Błękitne oczy patrzyły przyjaźnie.
Jak wynikało z tabliczki na drzwiach, była archeologiem. Okazaliśmy legitymacje i pisma
polecające wystawione przez nasze ministerstwo. Wyłuszczyliśmy, w jakiej sprawie
przychodzimy.
- Skarb żydowskiej sekty w Trondheim? - zdziwiła się. - Tu prawie nie było Żydów...
Gabinet był urządzony niezwykle gustownie. Połowę miejsca zajmowały regały z
książkami, na ścianach wisiały portrety miejscowej szlachty. Namalowane na płótnie oczy
spoglądały na nas życzliwie. Zasiedliśmy na stylowych krzesłach otaczających stół. W
plastykowej kuwecie wypełnionej piaskiem kleiły się jakieś skorupki.
- Ustaliliśmy nazwę ulicy i numer domu - rzekł Pan Samochodzik. - Sądzimy, że
wasze muzeum, ponieważ utrzymuje własny instytut badawczy, będzie zainteresowane
podjęciem współpracy i wydobyciem skarbu. Jednak ponieważ jesteśmy oficjalnymi
przedstawicielami naszego ministerstwa, będziemy się upierali przy podziale łupów. Część
powinna wrócić do Polski.
- Gdzie konkretnie miały się znajdować?
Podałem adres.
- Niestety, zmieniła się numeracja i nazwy ulic - wyjaśniłem. - Podejrzewamy, że
przed pożarem ta działka znajdowała się w innym miejscu.
- To bardzo prawdopodobnie - zmarszczyła brwi. - W zasadzie dopiero nadgryźliśmy
zagadki dawnego Nidaros. To jeszcze jedna, która doczekała się rozwiązania - powiedziała
zagadkowo.
Wystukała na klawiaturze telefonu komórkowego SMS i wysłała. Spuściła storę i
włączyła multimedialny projektor podłączony do komputera. Po kilku kliknięciach pojawiło
się na ściennym ekranie zdjęcie starej części miasta z lotu ptaka. Stuknęła w kolejny klawisz,
fotografia zbladła, jednocześnie pojawiły się czarne linie - dawna siatka ulic.
- Po pożarze w zasadzie ocalało tylko kilka kościołów. Wiedzą panowie, jak w
tamtych czasach budowano domy mieszkalne? Niekiedy ściany świątyni były gęsto otoczone
drewnianą zabudową... Podczas pożaru kamienice spłonęły, ale żar uszkodził też kamienne
ściany świątyń. Widzieli panowie wykopy pod biblioteką?
- Słyszeliśmy tylko o nich, nie było jeszcze okazji - odparłem.
- Bardzo ciekawe miejsce; w pewien sposób oddaje los całego miasta... Kościół
świętego Klemensa wzniesiono prawdopodobnie w XII wieku. Potem wokoło zbudowano
klasztor Franciszkanów. Po reformacji został oczywiście opuszczony. Po pożarze rozebrano
także klasztor i zachowane relikty kościoła, wykorzystano jedynie część murów, by wznieść
stary ratusz... Podobnie stało się z kościołem o nieustalonym do dziś patronie; fundamenty
świątyni znaleziono podczas budowy banku. Trondheim z archeologicznego punktu widzenia
jest szalenie ciekawe. Miasto średniowieczne budowano głównie z kamienia. Na pogorzelisku
po splantowaniu gruzów postawiono domy, przeważnie drewniane. Wreszcie w XIX wieku
zaczęto niektóre wyburzać i budować z cegły...
Spojrzałem na nią w zadumie. Dlaczego wygłaszała tę prelekcję? Wyraźnie grała na
zwłokę. Co tu się działo?
- A jak ze starymi dokumentami? - zainteresował się Pan Samochodzik. - Też uległy
zniszczeniu w czasie pożaru?
- Na szczęście nie. Archiwum miejskie mieściło się w pałacu biskupim. Grube,
granitowe ściany wytrzymały pożar budynków stojących między naszym muzeum a katedrą...
Mamy w zasadzie komplet papierów dotyczących hipoteki oraz nienajgorsze plany miasta
sprzed pożogi...
- A zatem można namierzyć to miejsce?
- Oczywiście. Ustalenie konkretnego adresu nie stanowi większego problemu. Mamy
rozrys działek miejskich, wykonany pod koniec XVIII wieku na potrzeby hipoteki i urzędu
katastralnego...
Powstrzymałem cisnące mi się na usta pytanie.
- A jak wygląda badanie reliktów zalegających poniżej poziomu gruntu?
- Przy okazji wszystkich prac ziemnych jesteśmy obecni na miejscu z ekipą. To
bardzo ciekawe stanowisko, bogate... W gruzie znajduje się wiele częściowo zniszczonych
przedmiotów codziennego użytku. Oczywiście najlepiej byłoby rozebrać te wszystkie
drewniane domki i przeprowadzić regularne wykopaliska na co najmniej stu dwudziestu
hektarach...
- Ambitny plan - zauważył Michaił.
- Owszem, ale to niestety niemożliwe. Są już uznane za zabytkowe...
Wyłączyła projektor i podniosła storę. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła. Młody
pracownik muzeum wtoczył wózek nakryty białą, lnianą materią jak całunem.
- W chwili, gdy zgliszcza wystygły, mieszkańcy miasta znajdowali się w tragicznej
sytuacji. Zbliżała się zima, a oni stracili cały dobytek. Kto mógł, ten opuszczał miasto. W tej
sytuacji ludzie na własną rękę przeszukiwali pogorzelisko w nadziei, że wygrzebią
jakiekolwiek sprzęty nadające się jeszcze do użytku. I wtedy znaleziono to.
Podniosła całun. Na wózku spoczywała niekształtna, przypominająca zastygły jęzor
lodowca bryła złota. W masie metalu tkwiły kolorowe kawałki popękanych na skutek żaru
szlachetnych kamieni. Ówdzie sterczał nie do końca stopiony przedmiot. W tym wszystkim
zatonęły kawałki spalonej gliny, węgle drzewne i inne śmieci. Na powierzchni dało się
wypatrzyć resztki złotych i srebrnych monet z wizerunkami polskich królów. Srebrna waza
tkwiła jak na wpół zatopiony okręt. Zastygły strumień kruszcu mógł ważyć jakieś pięćdziesiąt
kilogramów.
- W jednym z budynków, przypuszczalnie chodziło o parcelę przy ulicy Bispegattan,
po odgarnięciu gruzu znaleziono ogromną ilość złota. Była ukryta gdzieś pod podłogą na
piętrze i podczas pożaru uległa stopieniu - głos kobiety dobiegał jakby z daleka. - Znalazcy
mogli zataić odkrycie i stać się milionerami. Wybrali jednak inne, szlachetniejsze
rozwiązanie. Skarb złożono w katedrze i po spieniężeniu połowy uzyskane środki rozdano
pogorzelcom. Uratowały im życie. Pozwoliły też rozpocząć odbudowę naszego miasta. Drugą
część zachowano na przyszłość. W połowie XIX wieku grupa radnych miejskich
zaproponowała niecodzienne wykorzystanie tego złota. Główna nawa katedry leżała od lat w
ruinie. Sprzedano resztę skarbu i za te pieniądze przystąpiono do realizowanej z ogromnym
rozmachem odbudowy kościoła. Oczywiście to nie starczyło, pomogli rozmaici sponsorzy...
A ten kawałek zachowano na pamiątkę.
- Ile tego było? - zapytał zduszonym głosem szef. - Na początku...
- Jakieś ćwierć tony, ale masa głównie składała się ze srebra... - wyjaśniła. - W
każdym razie była to straszna ilość pieniędzy. Uśmiech losu, dzięki któremu przetrwało
miasto i odbudowaliśmy nasz najważniejszy kościół - wskazała gestem okno.
Zielony, pokryty miedzią dach katedry Nidaros wystawał zza budynków
zamykających zachodnią pierzeję dziedzińca. Szare mury pięły się ku niebu. Skarb nie
przepadł. Był tu, zamienił się w miasto. Ceglane lub drewniane ściany, stropy, brukowane
ulice, miedziany dach katedry... Fortuna wyrosła na ludzkiej krzywdzie, posłużyła ludziom,
którzy zapragnęli czynić dobro.
ZAKOŃCZENIE