You are on page 1of 157

TOMASZ OLSZAKOWSKI

Pan Samochodzik i…

Więzień Jasnej Góry

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA


WSTĘP

Cela była niewielka, dwa na cztery metry. Wąskie, drewniane łóżko, nagie deski
zarzucone cienkim, słomianym siennikiem. Klęcznik pod ścianą, a koło okna wąski pulpit
służący do pisania lub czytania. Przy nim jedno krzesło. Opodal drzwi umywalka - miedziane
naczynie z dzióbkiem zawieszone na grubym łańcuchu i wsparta na drewnianej półce
niewielka, mosiężna miska. Na szerokim parapecie gliniany kaganek, a obok zatłuszczony,
kamionkowy dzban z oliwą. Drugi, z wyszczerbionym wylewem, zawierał klasztorne piwo,
gęste, mętne, nieco skwaśniałe. Okno oszklono gomółkami - niewielkimi plackami ze
szklanej masy. Rozciągał się z niego widok na wały twierdzy i leżące kilka kilometrów dalej
miasteczko.
Zazwyczaj zakonnicy zgromadzenia paulinów dysponowali nieco przestronniejszymi
kwaterami. Także umeblowanie przeważnie otrzymywali lepsze. Siedzący na łóżku Jakub
Lejwowicz Frank nie był jednak mnichem. Kostki stóp opasywały mu ciężkie, żelazne
kajdany połączone krótkim, stalowym łańcuchem. W klasztorze jasnogórskim osadzono go
jako bardzo niebezpiecznego heretyka. Sąd inkwizycyjny miał nadzieję, że odosobnienie w
otoczeniu świątobliwych mnichów skruszy zatwardziałe serce grzesznika. Na razie nie
zanosiło się na to. Więzień uparcie trwał w swoich błędach...
Było późne zimowe popołudnie. Okno wychodziło na wschód, toteż celę spowijał
gęstniejący stopniowo półmrok. Na korytarzu rozległy się kroki. Frank uniósł głowę. Nie
mylił się. Drzwi okute solidnie żelazem otworzyły się i do środka wszedł wysoki, młody
mężczyzna ubrany w czarny chałat. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Uwięziony
odezwał się pierwszy.
- Znam cię. Jesteś rabbi Elisze z Podhaniec - mruknął. - Pracowałeś już kiedyś dla
nas... W czasie Ester Tanes w Kopryczyńcach...
- Rzekłeś, nauczycielu - gość skłonił głowę. Przez chwilę świdrowali się wzrokiem.
- Siadaj - wskazał mu krzesło przy pulpicie. - Przychodzisz jako przyjaciel? Co cię do
mnie sprowadza?
Przybysz uśmiechnął się lekko.
- Troska i niepokój, które dręczą każdego biednego, gdy widzi pieniądze głupio
marnowane przez nietrafione i nierozumne działania - przeszedł do konkretów.
- Moje pieniądze? - zachmurzył się więzień. Aluzja nie spodobała mu się.
- Twoje, mistrzu. Wspólnota nasza nie umie ich gromadzić i umiejętnie pomnażać. A
tymczasem są one siłą napędową świata i kto wie, czy odpowiednia suma nie przyniosłaby ci
wolności... Dziś w Rzeczypospolitej kupuje się wszystko. Nasz król łasy jest na każdy grosz,
ponoć ma gigantyczne długi... Jego braciszek Kazimierz pobudował piękną rezydencję w
Warszawie, a na jej utrzymanie marnotrawi pieniądze garściami... Obaj potrzebują beczek
dukatów i są w stanie hojnie wynagradzać tych, którzy w chwili potrzeby użyczą im nieco ze
swych sakiewek...
- Co proponujesz? Jak rozumiem, wiesz, jak dotrzeć do nich odpowiednio dyskretnie i
jakie sumy zaproponować, by zabiegi te osiągnęły swój cel?
- Sumy to będą zawrotne, nie dysponujemy nimi, ale pieniądz w odpowiednich rękach
szybko pomnożony być może, a każdy dukat zręcznie w obieg puszczony i pięciu braci
swoich rocznie przyprowadzi...
- Jak tego dokonać? - w oczach więźnia błysnęło zainteresowanie.
- Pamiętasz, mistrzu, sprawę karczm berdyczowskich?
Sekciarz przymknął oczy. Dwadzieścia lat temu w tym miasteczku doszło do
straszliwego pogromu Żydów oskarżonych o mordy rytualne... Dziki, szalejący motłoch
pozarzynał w pierwszej kolejności właścicieli sześciu karczm... Objęli je potem członkowie
rodziny Eliszego. Jednak raz wzburzonych chrześcijan nie dało się łatwo uspokoić. W
rezultacie nowi właściciele przybytków także szybko rozstali się ze światem...
- Przypominam sobie - powiedział.
- Byłem wtedy młody i niedoświadczony. Dziś wiem, jak należało to przeprowadzić...
I potrafię to powtórzyć. Oczywiście umiem już wygasić nienawiść ludzką, gdy przestaje być
potrzebna...
- Tu, w Częstochowie? - prychnął Frank. - Dwa zajazdy, oba od dawna w naszych
rękach...
Elisze uśmiechnął się pobłażliwie. Przywódca sekty myślał niby poprawnie, ale
brakowało mu polotu. Dobrze zrobił, że tu przyjechał. Organizacja stworzona przez Franka
poza duchowym przywódcą potrzebowała też fachowego i pozbawionego skrupułów
zarządcy. Kogoś takiego jak on.
- Nie w Częstochowie, w Rzeczypospolitej - czarne oczy przybysza zabłysły. - Jeśli
się uda... Pomyśl sam. Pięć tysięcy karczm, z każdej po kilkanaście dukatów miesięcznie... W
razie potrzeby oparcie w dowolnym zakątku kraju. A gdy będziemy mieli pieniądze,
prawdziwe pieniądze, można będzie znowu zacząć wojnę z talmudystami...
Więzień wstał i przeszedł się po celi. Łańcuch, którym skuto jego nogi w kostkach,
zabrzęczał ponuro wleczony po ceglanej posadzce.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał surowo.
- Władzy i pełnomocnictw. Ty jesteś wodzem swego ludu. Twój rozkaz...
- Otrzymasz je. W kasie mamy kilkanaście tysięcy dukatów... Będziesz potrafił puścić
je w obieg?
Elisze przymknął oczy, by nie zdradzić się ich blaskiem. Aż tyle? Spodziewał się
może piątej części tej sumy.
- To niewiele, ale jeśli dobrze pójdzie, za rok pomnożymy je dziesięciokrotnie. Dla
przyszłej chwały naszego bractwa... Dla śmierci ortodoksów i każdego, kto stanie na drodze
naszym planom...
- A co dla ciebie? - Frank obrzucił go spokojnym spojrzeniem czarnych oczu.
Nie wierzył w bezinteresowność byłego rabina.
- Chcę otrzymać dziesięcinę. Jeśli odpowiednio kapitałem obrócę, suma to będzie i tak
dla mnie znacząca, a i wam mało bolesne będzie z nią rozstanie...
Frank zamyślił się. Sieć karczm, interesy na cłach i na „lewych" towarach. Z więzienia
nie był w stanie tym wszystkim zarządzać... Co przychodzi z pieniędzy, które leżą jak martwe
w glinianym garnku zakopanym w ziemi? Handel to życie... Będzie trzeba oddać procent tej
pijawce - trudno. A może złoży się i tak, że nie będzie to konieczne?
- Niech tak będzie - wyraził zgodę.
Uścisnęli sobie dłonie zawierając przymierze. Nie zdawali sobie sprawy, jak
dalekosiężne skutki przyniesie ich porozumienie. Nie wiedzieli, że w tej chwili w klasztorze
na Jasnej Górze ich czarne dusze stworzyły podstawy iście diabolicznego paktu. Sekta Franka
przeszła do historii jako pierwsza europejska mafia...
ROZDZIAŁ PIERWSZY

WEZWANIE DO CZĘSTOCHOWY • ZAGADKOWA FIGURKA


• STARA KAMIENICA • GRILL BAR „U PANA SAMOCHODZIKA" • OSIŁEK
SUMO

Czasem bywa tak, że umierający bezdzietnie kolekcjoner zapisuje swoje zbiory


państwu. Zdarza się, że gdy schedę po kimś przejmuje gmina, wśród rozmaitych gratów trafi
się coś ciekawego. Z reguły wzywa się wówczas doświadczonego rzeczoznawcę, by wycenił
lub choć zidentyfikował pozyskane dobra kultury. Dlatego też nie zdziwiłem się, gdy
rankiem, zaraz po przyjściu do pracy, znalazłem w komputerze list z Urzędu Powiatowego w
Częstochowie z prośbą o natychmiastowe wysłanie odpowiedniego fachowca. Lokalna
delegatura wojewódzkiego konserwatora zabytków donosiła, że podczas zabezpieczania
ruchomości po śmierci jakiejś staruszki znaleziono bardzo zagadkową rzeźbę... Mogłem
wysłać kogokolwiek, ale po miesiącu spędzonym za biurkiem uznałem, że jednodniowa
delegacja służbowa łącząca się z wyjazdem poza Warszawę dobrze mi zrobi...
Pan Samochodzik nie stawiał oporu, korzystał akurat z kilkudniowego urlopu
związanego ze ślubem i weselem swojej siostrzenicy Zosi.
Wypisałem sobie sam delegację, podstemplowałem pieczątką nieobecnego szefa,
zostawiając miejsce na jego podpis, a potem wskoczyłem do jeepa i pojechałem na południe -
do Częstochowy. Po drodze przypominałem sobie treść listu. Dziwne, przecież w tak dużym
mieście powinni mieć kogoś, kto będzie w stanie zidentyfikować dowolny zabytek. Po co w
takim razie ściągali kogoś z Warszawy? Z pewnością mieli w miejscowym muzeum
odpowiedniego eksperta, na pewno mieszkało tam co najmniej kilku absolwentów historii
sztuki i działały jakieś antykwariaty, w których przecież także pracują niezłej klasy
specjaliści...
O jedenastej zaparkowałem samochód przed budynkiem częstochowskiego muzeum
miejskiego. Wysiadłem i ruszyłem po schodach. Na spotkanie wyszedł mi mężczyzna w
moim wieku.
- Janusz Kowalik - przedstawił się.
- Paweł Daniec - uścisnąłem mu dłoń. Weszliśmy do holu i od razu zakręciliśmy na
zaplecze.
- Trafiliśmy na to dopiero wczoraj - powiedział poważnie. - Dostaliśmy z Urzędu
Miasta informację, że zmarła pewna staruszka. Miała dziewięćdziesiąt osiem lat, żadnej
rodziny. Nazywała się Adelajda Macoch.
- Ładny wiek - mruknąłem.
- Owszem - przytaknął. - Zmarła w szpitalu po kilkudniowej chorobie. W tej sytuacji
władze zdecydowały się komisyjnie otworzyć mieszkanie po niej. Pojechaliśmy wczoraj.
Jakaś hiena dowiedziała się widać, że kobieta nie żyje, bo na drzwiach były ślady wyważania.
Złodziej nie poradził sobie z nietypowymi zamkami jeszcze przedwojennej konstrukcji...
Próbował użyć łomu, ale solidne, dębowe dechy tylko się trochę wgniotły. Otworzyliśmy
mieszkanie kluczami, które dostaliśmy z depozytu szpitalnego...
- Co było w środku?
- Nieco zarwane łóżko z siennikiem z morskiej trawy. Na wszelki wypadek
przeryliśmy go solidnie w nadziei, że w środku będą jakieś dokumenty albo na przykład
zaszyta biżuteria... Ale nic z tego. W szafie trochę starych ubrań nadgryzionych przez mole.
W zasadzie nic więcej. Żadnych książek, żadnych papierów... Żadnych fotografii. Aż dziwne.
Na odchodnym odsunęliśmy na wszelki wypadek blat stołu stojący pod ścianą i wtedy
znaleźliśmy niszę, a w niej to...
Otworzył drzwi prowadzące do magazynu. Na stole pod samą lampą stała dziwna
kamienna statuetka. Miała mniej więcej pół metra wysokości. Wyrzeźbiono ją z białego
skalenia. Postać przypominała siedzącego nietoperza, okrywały ją wyrzeźbione artystycznie
skrzydła. Miała głowę wyglądającą na ludzką, ale ozdobioną aż trzema twarzami. Zamiast
oczu wprawiono czerwone kamyki, może nawet rubiny. Wszystkie trzy fizjonomie maszkary
wykrzywiał grymas złośliwej uciechy. W rozchylonych ustach błyszczały spiczaste zęby.
- O kurka wodna - zakląłem odruchowo cofając się o krok. - Co za diabeł?
- Prawda? - gospodarz błędnie zinterpretował moje pytanie. - Wygląda na diabła...
Przemogłem się. Obszedłem stół dookoła. Potem wyjąłem z kieszeni lupę. Pochyliłem
się nad powierzchnią kamienia.
- Detale rzeźbiono małym dłutkiem - powiedziałem spokojnie. - Następnie
wypolerowano chyba zwykłym piaskiem.
Delikatnie starłem warstwę kurzu.
- Stała w zamknięciu przez co najmniej kilka lat...
- Żadna z osób, które ją widziały, nie potrafiła rozpoznać stylu - rozłożył ręce
muzealnik.
- Prawdopodobnie nie wykonano jej w żadnym stylu... To praca jakiegoś rzeźbiarza
samouka... Zresztą nieco mu się zwichrowały proporcje... Dłubał przy tym chyba kilka lat.
Polerowanie powierzchni też musiało zająć całe miesiące... Czy w tym mieszkaniu były jakieś
symbole religijne?
- Żadnych. Czy obaj myślimy o tym samym?
- Wygląda na dzieło jakiegoś satanisty - mruknąłem.
Z tyłu znalazłem wyrytą głęboko hebrajską literę „alef”. Milczałem kontemplując
rzeźbę.
- Nic więcej nie potrafię powiedzieć - westchnąłem wreszcie bezradnie. - Wygląda na
stare, ale ile może mieć lat? Przypuszczam, że nie więcej niż kilkaset...
- Tego typu kamień występuje w okolicy dość często - powiedział.
- Jeśli rzeźbę wykonali czciciele diabła, to może pochodzić z lat osiemdziesiątych XIX
wieku lub jest młodsza - stwierdziłem. - Bo to w tym okresie zaczęły wyrastać rozmaite loże
okultystyczne i pojawili się nawiedzeni „prorocy"... Zastanawiam się, ale nie, nie jest to
zabytek masoński. Chyba nie jest - dodałem. - Nie ma tu żadnych śladów ich symboliki...
Zrobię, jeśli pan pozwoli, kilka fotografii i w Warszawie pokażę Panu Samochodzikowi.
Może jemu się z czymś skojarzy?
Zapalił dodatkowe oświetlenie. Wykonałem kilkanaście zdjęć.
- Rzuciłbym jeszcze okiem na miejsce znalezienia figury - zaproponowałem. -
Wybaczy pan zawodowe skrzywienie; jestem w zasadzie bardziej detektywem niż
rzeczoznawcą...
Kiwnął głową.
- Wiem. Dlatego wysłaliśmy zgłoszenie właśnie do komórki pana Tomasza -
liczyliśmy, że przyjedzie ktoś taki jak on...
Poczułem wyraźnie to, czego nie powiedział. Liczyli, że pojawi się tu mój szef. No
trudno, dopiero kilka lat pracowałem w tym zawodzie, podczas gdy on już kilkadziesiąt.
Minie jeszcze sporo czasu, nim mu dorównam, a jeszcze więcej, zanim ludzie zaakceptują
mnie na tym stanowisku...
Wyjął z pudełka komplet kluczy i poszliśmy do samochodu. Podjechaliśmy niedaleko.
Przy ulicy Warszawskiej, zaraz na rogu, znajdował się sklep mięsny. Obok zamykał działkę
parterowy domek. Przejechałem przez bramę na podwórze. Przed nami był drugi budynek,
tym razem trzykondygnacyjny, ustawiony w kształt litery „L". Zatrzymałem się koło szopy.
Sądząc po intensywnej woni, mieściła się tam wygódka, wspólna dla wszystkich
mieszkańców kamienicy.
- Dziewiętnasty wiek - przewodnik odgadł bezbłędnie wyraz mojej twarzy. - Kible w
podwórzach, brak kanalizacji, piece na węgiel...
- Właśnie - westchnąłem. - Są zakątki, do których cywilizacja dociera z
opóźnieniami... Przyjemnie czasem popatrzeć sobie na takie relikty, choć współczuję tym,
którym przyszło tu mieszkać...
Weszliśmy przez zniszczone, obłażące z farby drzwi i pomaszerowaliśmy na piętro.
Drewniane schody trzeszczały nam niepokojąco pod nogami. Na klatce schodowej było dość
ciemno i ponuro.
- O żesz! - zaklął Janusz. - Ktoś jednak się włamał! Co za naród! Nie można oka
spuścić na kilka godzin!
Spojrzałem mu przez ramię. Solidne, drewniane drzwi zostały wyważone. Dechy
popękały odsłaniając swoje wnętrze - ciemne dębowe drewno wewnątrz, pod kilkoma
warstwami olejnej farby.
- Lewarek do samochodu - oceniłem. - Wbili go w szparę i pokręcili korbką, aż
wyrwali zamek z futryny... Solidnie siedział, przy okazji połamali deski.
Wyciągnąłem pistolet gazowy i dopiero potem przekroczyliśmy próg. Ostrożność
okazała się zbyteczna. Po złodziejaszkach rozwiał się ślad... Stół i krzesła leżały do góry
nogami, ktoś naciął je piłą, by sprawdzić, czy nie zawierają skrytek. Podobnie potraktowano
drewniane nóżki łóżka. Oświetliłem latarką wnękę w ścianie szczytowej
- To tu znaleźliśmy rzeźbę - wyjaśnił muzealnik. - Stała sobie dokładnie pośrodku. Aż
mnie ciarki wtedy po plecach przeszły... Te czerwone oczka tak zalśniły w półmroku...
Przyglądałem się wnętrzu. Ktoś wykuł tę dziurę w grubej ścianie szczytowej
wyłamując dwie warstwy cegieł. Mur nie został zagładzony, nie zdobiły go też żadne napisy.
- Choroba - zamyśliłem się głęboko. - Nie wygląda to na miejsce kultu. Gdyby tej
rzeźbie oddawano cześć, to by tu stały znicze, świeczki, leżały drobne monety albo resztki
darów...
- Na przykład miska z krwią - uśmiechnął się lekko.
Nie dowierzał?
- Niewykluczone. Jeśli to diabeł...
Rozejrzałem się po pokoju. Obrzuciłem walające się sprzęty uważnym spojrzeniem.
Były nowe, nawet szafa z płyty paździerzowej nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat.
Wszystkie mocno zniszczone...
- Kto mógł się tu włamać? - zastanawiałem się. - Przecież w tej norze nie mogło być
żadnych skarbów.
- Drzwi zapieczętowaliśmy, więc złodziejaszek pewnie domyślił się, że już
spenetrowaliśmy wnętrze - dodał Janusz. - Szczyt głupoty, a może ciekawość i zamiłowanie
do wandalizmu...
- A może wiedział o rzeźbie i liczył, że jej nie odnajdziecie? - powiedziałem z
powagą. - Tak czy inaczej, trzeba wezwać policję, niech dokładnie zabezpieczy wszystkie
ślady...
- Można, tylko właściwie po co? - wzruszył ramionami. - Nic nie zginęło, bo i po
prawdzie nic nie mogło zginąć...
Milczałem przez dłuższą chwilę. Czułem dziwny, dręczący niepokój.
- Mam przeczucie, że odnalezienie tej rzeźby to dopiero początek kłopotów... -
odezwałem się wreszcie.
- W porządku, zaraz ich ściągnę...
- A ja chyba wrócę do Warszawy - spojrzałem na zegarek. - Bo to już prawie
czternasta...
***

Pędziłem szosą na północ. Sprawa tajemniczej rzeźby znalezionej w Częstochowie


gryzła mnie. Nieczęsto miałem do czynienia z zabytkami, o których nie umiałem absolutnie
nic powiedzieć... W dodatku zaczynało mi już burczeć w brzuchu. Nieoczekiwanie
spostrzegłem szyld:

Grill Bar „ U Pana Samochodzika " 3 km

Poniżej namalowano niezdarnie jakiś pojazd. Zaśmiałem się sam do siebie. Mają
ludzie pomysły. Wyobraziłem sobie minę szefa, gdy mu o tym opowiem.
- Też wymyślili - pokręciłem głową. - Ale może dostanę jakąś zniżkę?
Faktycznie, kawałek dalej, na utwardzonym poboczu stała stara przyczepa
kempingowa, a przy niej dwa plastykowe stoliki. Zaparkowałem zajmując całą niemal
przestrzeń przeznaczoną na samochody klientów. Podszedłem do przyczepy. „Grill Bar" jako
żywo nie serwował dań z grilla. Można się tu było pożywić hamburgerami i frytkami.
- Poproszę frytki - wydałem dyspozycję. W ciemnym wnętrzu coś się poruszyło.
- Dwa pięćdziesiąt - jakiś głos twardo zażądał gotówki.
Podałem odliczone monety i zająłem miejsce przy stoliku. Usłyszałem szmer kroków,
brzmiały dość ciężko, ale wyobraźnia podsunęła mi obraz potężnie zbudowanego mężczyzny
poruszającego się z gracją... Kelner? Chciałem się odwrócić i sprawdzić swoje
przypuszczenia, ale nieoczekiwanie zrobiło mi się ciemno przed oczyma.
Doszedłem do siebie chyba po kilku godzinach. Siedziałem w ładnej, suchej
piwniczce. Moje ręce spięto w nadgarstkach kajdankami, które kawałkiem łańcucha
przymocowano do rury centralnego ogrzewania. Zerwałem się na równe nogi, co jednak nie
poprawiło sytuacji. Rozejrzałem się wokoło.
Przy sąsiedniej ścianie identycznie przypięty stał jakiś mężczyzna. Był w średnim
wieku, miał niewielką bródkę. Wyglądał na byłego nauczyciela... Pod sufitem paliła się
żarówka, na oko sądząc - trzydziestowatowa.
- Widzę, że się pan obudził - powiedział ponuro. - Miło mi pana powitać w mojej
piwnicy...
- Kim pan jest? - zdumiałem się.
- Ja tutejszy - wyjaśnił. - Marcin Igorski...
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Wie pan, kto nas tak urządził?
- A jakże - westchnął. - Dziś rano zacząłem działalność gospodarczą... -w jego głosie
zabrzmiała pewna duma. - Otworzyłem budkę z hot-dogami.
- Tę „U Pana Samochodzika"?
- Owszem - kiwnął głową. - No więc otworzyłem ją rano. Wczoraj jeszcze szyld
stawiałem... Artystycznie mi wyszedł... No więc od rana miałem nawet trochę klientów i
trzydzieści złotych na czysto zarobiłem - pochwalił się. - Przyjechali tacy trzej, dwaj młodzi i
wysportowani, trzeci taki kafar, dwa metry wzrostu, popatrzyli na budkę, powiedzieli, że
nazwa jest odpowiednia i że to świetny pomysł. Potem dali mi w łeb i skuli kajdankami... Jak
doszedłem do siebie, to jeszcze miałem usta zaklejone plastrem. Leżałem na podłodze, a
jeden z nich siedział przy kuchence i wyżerał mi towar. Po pewnym czasie zadzwonił jego
telefon, drugi widać stał na czatach na szosie. Potem pan poprosił o frytki. Ten zainkasował
pieniądze, wyszedł bocznymi drzwiami i chyba - sądzę tak po odgłosie, który mnie dobiegł -
przydzwonił panu piąchą w czachę... Potem wrócił ten drugi, załadowali nas do swojej
furgonetki, przywieźli tutaj i przykuli do rur... - wygłosił całe przemówienie.
- A niech to... - mruknąłem.
- A teraz pewnie siedzą tam i polują na kogoś następnego - dodał z westchnieniem. -
Albo zjadają mi towar...
- Zna pan okolicę? Gdzie jesteśmy? - rozejrzałem się.
- Ze sto merów od szosy - wyjaśnił. - W piwnicy mojego domu - uzupełnił ponuro.
Racja, mówił, że to jego piwnica.
- Ma pan jakichś wrogów? - zagadnąłem.
- Jak każdy na wsi. Ale żadna wrogość, ot, sąsiedzka nieżyczliwość wobec człowieka,
który kiedyś przyjechał z daleka... Ale to nie ma nic wspólnego. Oni nie są stąd, a moi
sąsiedzi są za głupi i zbyt leniwi, żeby kogoś wynająć...
W tym momencie zatrzeszczały schody. Do lochu wszedł potężnie zbudowany typ w
masce na twarzy. Miał co najmniej dwa metry wzrostu. Ważył ze sto dwadzieścia
kilogramów. Pod dżinsową koszulą widać było jednak więcej mięśni niż sadła. Spojrzał na
mnie ponuro.
- Gdzie jest posąg? - zapytał. - W bagażniku jeepa go nie ma...
- A kim ty jesteś, do cholery, żeby mnie więzić i wypytywać!? - wrzasnąłem wściekły.
- Domagam się natychmiastowego uwolnienia!!!
- Daniec, ty nam strasznie wlazłeś w drogę - powiedział mężczyzna. - Gdzie jest
posąg?
- Jaki znowu posąg? - parsknąłem.
Irracjonalność sytuacji doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Jakiś olbrzym walnął
mnie w głowę, załadował do piwnicy, przykuł do rury, a teraz zadaje debilne pytania...
- Ty wiesz, ten z dziury w ścianie. Ten, co go znaleźli muzealnicy...
Zrozumiałem, o czym mówi.
- Nie będę odpowiadał na żadne pytania. - warknąłem. - Kim wy jesteście? Co sobie
wyobrażacie?
Facet milczał dłuższą chwilę, najwyraźniej usiłując odgadnąć, czy ma odpowiadać,
czy nie.
- Jesteśmy z mafii - rzekł wreszcie z dumą.
Omal nie parsknąłem śmiechem. On i mafia... Wprawdzie wyglądał jak kafar, ale
wątpiłem, żeby kogoś tak nierozgarniętego zatrudnił jakikolwiek gang. Poza tym nie był w
dresie...
- Nie wiem nic o żadnym posągu - odparowałem. - Nie rozumiem, o co chodzi.
Domagam się uwolnienia.
- Ty wiesz - upierał się. - Widzieliśmy cię w południe przy Warszawskiej. Polazłeś z
tym muzealnikiem do mieszkania starej Adelajdy...
- Nie wiem - powtórzyłem.
- To ja pójdę po instrukcje - wymamrotał i odszedł. Schody zatrzeszczały mu pod
nogami.
- To jeden z tamtych? - zapytałem pechowego właściciela budki. Właściwie chciałem
się tylko upewnić.
- Jasne. Ci dwaj mówili na niego „Sumo". Ale jak podjechali, nie mieli masek na
twarzach...
- Skoro założył, to znaczy, że puszczą nas żywych do domu - powiedziałem. - Gdyby
chcieli nas zlikwidować, nie bawiliby się w takie maskarady...
- Pan to ma nerwową robotę... - pokręcił głową. - Często tak?
- Zdarza się...
Zapadło milczenie. Zbierałem sobie do kupy wszystkie informacje i układałem w
głowie.
- Spryciarze - mruknąłem - Wyobrazili sobie, że zainteresuje mnie szyld. A właśnie,
dlaczego pański grill bar tak dziwnie się nazywa?
- Bo kiedyś na tej szosie widziałem słynnego Pana Samochodzika - powiedział z dumą
- Będzie ze dwadzieścia lat temu. Ale dlaczego sądzili, że to pana zainteresuje? - zaciekawił
się.
- Bo jestem jego pomocnikiem - wyjaśniłem. - Pracujemy razem w Departamencie
Ochrony Zabytków.
- Jestem zaszczycony mogąc poznać - skłonił głowę. - Jeśli kiedyś wpadniecie, rad
ugoszczę was frytkami na koszt firmy... O ile te pokurcze nie spalą mi mojej ślicznej budki -
znowu zaczął biadolić.
Rozumiałem go. Pierwszy raz w życiu zajął się interesami i już pierwszego dnia taka
przykra wpadka...
- Trzeba wymyślić, jak stąd wywiać - westchnąłem. - Bo zdaje się, że nasi nowi
przyjaciele mają paskudne zamiary...
Na dół zszedł kolejny wróg. Faktycznie był młody, mógł mieć dwadzieścia lat. Twarz
skrywała mu maska. Z tyłu wymykał się spod niej kucyk jasnych włosów.
- Panie Daniec - powiedział spokojnie - proponuję umowę. Pan nam powie, coście
zrobili z posągiem, a my pana wypuścimy... od razu i bez zbędnych formalności.
- Kim jesteście? - zapytałem - Na satanistów nie wyglądacie.
- Na satanistów?
Jego zdziwienie było zupełnie szczere. Zaciekawił mnie. Po co był im potrzebny
tajemniczy posążek? I kim byli? O co w tym wszystkim chodziło? Milczałem.
- Gdzie posąg? - męczył. - Jest nam potrzebny...
Wzruszyłem ramionami.
- Posąg jest bezpiecznie ukryty w sejfach Muzeum Narodowego w Warszawie.
- Jak to? - zdumiał się.
Postanowiłem zagrać va banque.
- Przyszedł wczoraj przesyłką kurierską. Nie wiedzieliśmy co to, więc dziś pojechałem
zobaczyć miejsce znalezienia...
Trzasnął z wściekłością pięścią w ścianę i wyszedł.
- Może uwierzył - mruknął mój towarzysz niedoli. Czy rzeczywiście? Cóż, być może.
- Mam nadzieję - westchnąłem.
- Jeśli ja poczułem, że pan kłamie, to on chyba tym bardziej... - sprowadził mnie na
ziemię.
- Która może być godzina? - zapytałem.
- Nie wiem, ale jest środek nocy - wskazał głową ciemne okienko pod sufitem.
Z zewnątrz usłyszałem trzaśniecie drzwiczek samochodu i odgłos odpalanego silnika.
- Pojechali? - zamyślił się.
- Chyba tak. Mamy trochę czasu, by spróbować się stąd wydostać...
Popatrzyłem na rurę, do której przypięto kajdanki. Solidna, nowa, lśniła barwą
lakierowanej miedzi...
- Przepiłować nie mamy czym, ale może...
Opodal mnie znajdowało się kolanko. Drugi koniec przechodził dziurą do sąsiedniego
pomieszczenia. Złapałem rurę dłońmi i zacząłem obracać w lewo. Drgnęła i powoli zaczęła
się wykręcać z kolanka.
- W tym jest woda - ostrzegł mnie.
- Ciepła czy zimna? - zapytałem z głupia frant.
Zimna, ciepłą poczułbym przecież przez warstwę metalu... Kręciłem i kręciłem, aż
spod gwintu popłynęła strużka. Koniec wyskoczył z miejsca. Mokry strumień strzelił w
ścianę. Przełożyłem łańcuszek i wetknąwszy rurę na miejsce, wkręciłem jaz trudem z
powrotem.
- Partacze - prychnąłem.
Obmacałem się po kieszeniach - były niestety zupełnie puste. Rozejrzałem się z
nadzieją po pomieszczeniu i odnalazłem kawał drutu. Wraziłem go pod zapięcie kajdanek i po
chwili uwolniłem dłonie. Zaraz też oswobodziłem pechowego restauratora. Wdrapaliśmy się
po cichu na piętro, ale ostrożność okazała się zbyteczna... Tajemniczy napastnicy ulotnili się.
Jedynym śladem ich pobytu była hebrajska litera „alef” wyskrobana czymś ostrym na
drewnianym blacie stołu. Zanotowałem to w pamięci.
- Dzwonię po gliniarzy - zadecydował gospodarz. Niestety, telefon został zniszczony...
- Może od sąsiadów - zasugerowałem.
- No, kawałek to będzie - mruknął. - Ale chodźmy. Może zechcą tu wrócić, to policja
będzie mogła urządzić zasadzkę... Ile grozi za porwanie?
- Chyba pięć albo i osiem lat - nie mogłem sobie przypomnieć. - Zmieniają się
przepisy co i raz...
- Byle tylko nie dostali w zawieszeniu - zafrasował się
- Spokojna głowa, z porywaczami sądy się nie patyczkują... - uspokoiłem go.
Wyszliśmy przed dom. Zatrzymałem się jak wryty, a potem zakląłem wściekle.
Wrogowie zaciągnęli jakimś cudem jeepa na podwórze. Najwyraźniej nie mogli się dostać do
zabezpieczonego zamkiem cyfrowym bagażnika, więc wypalili dziurę palnikiem
acetylenowym. Wyrwali też jedne drzwi, widać nie zdołali sforsować wyposażonych w
automatyczną blokadę...
- Żeby ich pokręciło - zawyłem.
- Cholera - warknął mój towarzysz spoglądając na rozbebeszoną deskę rozdzielczą... -
W szał wpadli czy co?
- Zobaczyli, że nie mogą ukraść wozu, to go zniszczyli - westchnąłem ponuro. -
Trzeba będzie sprowadzić mechanika...
- Policja najpierw - przypomniał. - Oj, czeka nas spacerek...
Ruszyliśmy w drogę do pobliskiej wioski. Na szczęście mój nowy znajomy miał tam
brata, który po kilku minutach dobijania się otworzył nam zaspany i chyba zły.
Zadzwoniliśmy po policję; połączyłem się jeszcze z komendą w Częstochowie i poprosiłem,
aby wysłali patrol pod muzeum. Przeczuwałem, że wrogowie nie uwierzyli w moją bajeczkę o
przesłaniu rzeźby do Warszawy.
ROZDZIAŁ DRUGI

POWRÓT W NIESŁAWIE • ODWIEDZINY W


MUZEUM • ZAGADKOWE WŁAMANIE • BADAMY
MIESZKANIE • SKRYTKA POD PODŁOGĄ • SĄSIADKA

Wczesnym rankiem, ściskając w garści pożyczone od pana Marcina trzydzieści


złotych, złapałem pekaes do Warszawy. Drzemałem w czasie drogi; po zarwanej nocy było
mi to bardzo potrzebne. Wreszcie o jedenastej dotarłem do biura. Pan Tomasz siedział w
fotelu i czytał gazetę.
- O - powiedział na mój widok - coś kiepsko wyglądasz... - spojrzał przelotnie na
zegarek i zmarszczył brwi. - Zaspałeś? Znalazłem tę delegację... - wskazał dłonią formularz. -
Nocowałeś w Częstochowie?
Zreferowałem mu wypadki poprzedniego dnia i nocy. Zmarszczył brwi.
- Pawle, gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że łżesz w żywe oczy - pokręcił głową. -
Pojechałeś obejrzeć dziwną rzeźbę, w drodze powrotnej zostałeś napadnięty przez ludzi,
którzy znają cię do tego stopnia, że wiedzieli, jak się nazywasz i po co pojechałeś do
Częstochowy...
- Też mnie to zastanowiło. Nazwiska mogli się dowiedzieć z dokumentów -
wyjaśniłem - zabrali mi wszystkie. Zniknęły też telefon komórkowy i aparat ze zdjęciami
posążka... Dobrze, że samochód był ubezpieczony.
- A zatem - rzekł szef poważnie - wygląda na to, że niechcący wdepnęliśmy w coś
grubszego.
Zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę. Przez chwilę milczał ponuro.
- Zajmiemy się tym natychmiast - odezwał się. Pożegnał się i rozłączył.
- Pawle, dziś w nocy ktoś włamał się do muzeum miejskiego w Częstochowie -
zwrócił się do mnie. - Zabrano figurkę diabła czy co też to było... Patrol dotarł na miejsce
najwyżej dwadzieścia minut po fakcie...
- Dlaczego ten posążek jest taki ważny? - zamyśliłem się. - Nie jest to wybitne dzieło
sztuki, nie wykonano go z cennego metalu...
- Może po prostu stanowi klucz do znacznie poważniejszej zagadki? - zauważył pan
Tomasz. - Może jego wartość zawiera się nie w surowcu i sposobie wykonania?
-Z tyłu miał jedną hebrajską literę - powiedziałem. - Identyczną wyryli na stole... Nic
z tego nie rozumiem.
- Ja też nie - pokręcił w zadumie głową. - Mam nadzieję, że w muzeum zachowało się
przynajmniej kilka fotografii... Muszę się temu przyjrzeć... Może coś wydedukuję. Jedź do
siebie, ogarnij się, spakuj i o szesnastej zamelduj się u mnie. Wyruszamy jeszcze dziś. Muszę
tylko sprawdzić, czy trabancie jest na chodzie...
- Może weźmiemy służbowy samochód - zasugerowałem. - Mamy do wyboru lancię
albo...
- Nie, lepiej nie rzucać się w oczy.
***

Hotel Warszawski, w którym postanowiliśmy się zatrzymać, leży opodal dworca


kolejowego. Jest to ponury, czteropiętrowy gmach o długich, ciemnych korytarzach i
wysokich sufitach. W sezonie zapewne pęka w szwach od pielgrzymów, teraz u progu jesieni
był prawie pusty. Bez trudu dostaliśmy niewielki dwuosobowy pokój na drugim piętrze.
Znajdował się w nim nawet telewizor. Ciężkie, drewniane drzwi pamiętały z pewnością
początek XX wieku, kiedy to wzniesiono ten budynek... Gdy dotarliśmy na miejsce, było już
po dwudziestej drugiej.
- Trudno. Pracować będziemy jutro - zadecydował szef patrząc na zegarek. - Na razie
trzeba się solidnie wyspać.
***

Wstaliśmy o siódmej rano.


- Na początek wizyta w muzeum - zadysponował pan Tomasz. - Potem odwiedzimy
kamienicę przy Warszawskiej i pogadamy z sąsiadami staruszki. Powinni coś wiedzieć... -
zamyślił się na chwilę. - Masz broń? - zapytał poważnie.
- Pistolet gazowy.
- Rozkręć, wyczyść i naoliw, czy co tam się robi z takimi spluwami - rozkazał. -
Nafaszeruj nabojami z najmocniejszym gazem. I miej na podorędziu.
- Ale... - zdziwiłem się.
Pan Tomasz nigdy nie przywiązywał wagi do uzbrojenia. Odnosiłem zawsze
wrażenie, że odczuwa pewną niechęć do broni palnej...
- Pawle, ta sprawa jest jakaś dziwna... I to mnie najbardziej niepokoi. Trudno walczyć
z przeciwnikiem, który nie posługuje się elementarną logiką... Ciężko wtedy odgadywać jego
schematy myślowe i przewidywać jego kolejne ruchy.
- Parę razy byłem porywany i więziony - mruknąłem...
- I przywykłeś. Przestałeś zwracać na to uwagę... Porwania i tortury stały się dla ciebie
chlebem powszednim do tego stopnia, że nie zauważasz szczegółów drugorzędnych...
- Sądzi pan, że...
- Właśnie. Sprawa wydaje ci się zupełnie błaha. Ale popatrz na to z dystansu. Stań
niejako na zewnątrz. Ktoś podczas rutynowych działań znajduje figurkę. Nie jest ani cenna,
ani nie wygląda na starą. Ot, dzieło jakiegoś rzeźbiarza - amatora sprzed kilkudziesięciu lat.
Magazyny muzealne są czymś takim zawalone aż po sufity... Nagle okazuje się, że są ludzie
gotowi porywać i więzić, byle tylko ją odzyskać. Ludzie, którzy, co więcej, świetnie nas
znają... Przecież zasadzka przygotowana była perfekcyjnie. Wiedzieli, że jesteś moim
współpracownikiem i zaintryguje cię nazwa lokalu. Rozpoznali cię, wiedzieli, że będziesz
wracał do Warszawy, przygotowali bardzo sprytnie zasadzkę wykorzystując znajomość
twoich cech osobowych. Przewidzieli lub, co bardziej prawdopodobne, wiedzieli, że lubisz
jadać w przydrożnych lokalach...
- Fakt, też mnie to zaskoczyło...
- Co więcej, mieli pod ręką sprzęt umożliwiający rozbebeszenie twojego samochodu.
Mogli nawet wiedzieć, że wewnątrz mamy pancerną kasetę na szczególnie cenne eksponaty...
- Sadzi pan, że to Jerzy Batura?
- Nie demonizujmy przeciwnika. Siedzi w areszcie... Ale nie wykluczam, że mógł być
źródłem informacji... Reasumując, niechcący trafiliśmy na wroga, który wie o nas wszystko,
w dodatku mamy do rozwiązania zagadkę, a nie dysponujemy wiedzą, która pozwoliłaby nam
to uczynić...
W czasie rozmowy naszykowałem kanapki i zaparzyłem herbatę. Zjedliśmy śniadanie
i pojechaliśmy do muzeum. Janusz uprzedzony telefonicznie już na nas czekał. Przedstawiłem
mu szefa. Jak się okazało, spotkali się już kiedyś na jakimś sympozjum naukowym, ale znali
się tylko zwidzenia...
- Tak to wygląda - muzealnik zaprowadził nas do drzwi magazynu. Były wyrwane z
ościeżnicy. Stalowe rygle zamków połamały się.
- Użyto potężnej siły - zauważył Pan Samochodzik. - Prawdopodobnie podłożono
lewarki do unoszenia samochodów ciężarowych w tym i w tym miejscu - wskazał dłonią. -
Potem kręcili korbkami, aż wyłamali drzwi...
- Policyjny technik powiedział dokładnie to samo - nasz przyjaciel skłonił z
szacunkiem głowę. - Skąd wiedzieliście?
- Nam nie pierwszyzna - szef skromnie zdmuchnął jakiś pyłek z klapy marynarki.
- Jak dostali się do budynku? - zainteresowałem się.
- Nie wiadomo - westchnął. - Wycięli dziurę w ścianie, tylko nie bardzo wiemy
czym... Policja zgłupiała widząc ślady...
Zaprowadził nas na bok. W niewielkiej pakamerze, gdzie pracownicy muzeum
spędzali przerwy śniadaniowe, ziała nieduża dziura w ścianie. Zabezpieczono ją
prowizorycznie siatką. Podłoga była zupełnie mokra.
- Stały tu kałuże wody - wyjaśnił. - Podwórko za ścianą nie jest w zasadzie używane,
kamienica obok muzeum została przeznaczona do generalnego remontu i wysiedlona...
Wycięto czymś kawał muru grubego na trzy cegły i wepchnięto do środka. To coś działało
cicho...
- Cięcie szło po łuku - mruknął pan Tomasz. - Jak laubzegą czy, jak to się teraz mówi,
włośnicą...
Wiedziałem, co ma na myśli: cieniutką piłkę używaną przez modelarzy... Wyjąłem z
kieszeni taśmę mierniczą i zmierzyłem otwór w najszerszym miejscu. Potem sprawdziłem
grubość wyciętej bryły stojącej obok pod ścianą.
- Trzy milimetry różnicy - zameldowałem. - Bardzo cienkie ostrze...
- Piła ultradźwiękowa? - podsunął pan Tomasz. - Pamiętasz, jak używaliśmy naszej,
zanim się popsuła? Chyba parę razy obrabialiśmy nią i beton... Więc cegły...
- Nie - pokręciłem głową. - Można nią ciąć tylko po liniach prostych. Tu użyto czegoś
innego.
Pochyliłem się nad wysychającą już podłogą. Płytki PCV pokrywał delikatny, szary
nalot. Zebrałem go palcem i obejrzałem przez lupę.
- Drobnoziarnisty pył - oceniłem. - Coś jak piasek wulkaniczny, tylko o ostrych
krawędziach... Może się mylę, ale wygląda mi to na węgliki spiekane, taki przemysłowy
proszek polerski...
Obaj moi towarzysze czekali w milczeniu na dalszą diagnozę.
- Czy na podwórzu jest jakieś ujęcie wody? - zagadnąłem.
- Z pewnością - odparł Janusz.
- Zatem użyto piły wodnej - stwierdziłem. - Wywiercono w którymś miejscu dziurkę
przez całą ścianę, a potem cieniutkim strumyczkiem wody, pod ciśnieniem kilkuset atmosfer,
wycięto otwór. Ponieważ do wody dodano granulat, siła niszcząca była po prostu porażająca,
nie zdziwiłbym się, gdyby tę dziurę zrobiono w pięć minut...
- Do diabła - zdenerwował się muzealnik. - Betonowe ściany też można tym
rozwalać?
- No cóż, swojego czasu w Sudanie, dysponując znacznie prymitywniejszą techniką,
rozbiłem strumieniem wody betonowy mur. Tu wykorzystano narzędzie niezwykle
precyzyjne, żeby nie powiedzieć delikatne... Wiem, że pił wodnych używa się do cięcia
cennych, a przy tym twardych gatunków kamienia, marmurów i granitów...
- A stal? - zapytał Janusz.
-Przypuszczalnie też... Potencjalni złodzieje są coraz lepiej wyposażeni. Epoka
palników acetylenowych i szlifierek kątowych niebawem się skończy. Ultradźwięki,
infradźwięki, lasery... Każdy najlepszy nawet i najszlachetniejszy wynalazek można obrócić
na szkodę ludzkości - dodałem filozoficznie.
- Obejrzyjmy kamienicę przy Warszawskiej - zadecydował Pan Samochodzik.
Pojechaliśmy. Zaparkowałem trabancika na tym samym zaśmieconym i cuchnącym
podwórzu. Rozejrzałem się uważnie. Nikt nas nie śledził, chyba że jakieś ciekawskie oczy
spoglądały zza firanek.
Weszliśmy na piętro. Drzwi wprawione z grubsza na miejsce były zamknięte, ale
muzealnik przezornie zabrał ze sobą klucze.
W mieszkaniu pan Tomasz w zadumie przystąpił do szczegółowych oględzin. Po
prawdzie nie bardzo było co oglądać... Przemierzał pokój długimi krokami. Obejrzał uważnie
blat stolika zakrywający wnękę w ścianie oraz samą dziurę... Pomieszczenie było puste. Nie
kryło żadnej zagadki czy wskazówki...
-Ani skrawka papieru - mruknął w zadumie. - Jak gdyby mieszkająca tu kobieta była
zupełnie niepiśmienna.
- Nic o niej nie wiemy - powiedziałem.
- Wykrywacz metali - zadysponował. - Trzeba sprawdzić ściany i podłogę...
- Nie malowano ich od lat - zauważył Janusz. - A podłogi chyba nie wymieniano od
chwili jej położenia...
-Właśnie...
Pobiegłem po sprzęt do samochodu. Uruchomiłem urządzenie i zabrałem się do
sprawdzania ścian. Centymetr po centymetrze sunąłem cewką po brudnym tynku. Muzealnik
zaznaczał wszystkie miejsca, gdzie piszczało. Wyraźne linie szybko połączyły gniazdka i
puszki elektryczne - pod warstwą zaprawy biegły kable. Cztery plamy w rogach ściany
prawdopodobnie były stalowymi kotwami wzmacniającymi mur.
- Nic - zameldowałem.
Pana Tomasza bynajmniej to nie stropiło.
- Podłoga - rozkazał.
Ustawiłem dyskryminator tak, aby ignorował niewielkie przedmioty z żelaza - deski
naszpikowane były gwoździami... W miejscu, gdzie stało łóżko wykrywacz po raz pierwszy
coś zasygnalizował.
- Metal - oceniłem. - Z grubsza nieregularny w kształcie... Może prostokątny, ale
raczej elipsoida...
- Żelazo?
Przekręciłem dyskryminator do oporu.
- Nie - zaprzeczyłem. - Raczej kolorowe. Może nawet szlachetne. A może i zwykły
kłąb miedzianego drutu, bo na żyrandol sąsiadów z dołu echo jest zbyt silne.
Dłubałem przez chwilę w przełącznikach.
- Nie miedź i prawdopodobnie nie mosiądz - mruczałem - cynk też wykluczam...
Wygląda na srebro i złoto. Może platyna, może rad, iryd, pallad i reszta tych metali ciężkich...
Może być rtęć...
- Jasne - uśmiechnął się szef. - Skrytka z prętami uranowymi. Szlifierka -
zadysponował.
Pobiegłem znowu po schodkach na dół. Wróciłem z narzędziami. Przecięcie desek
było kwestią kilku minut.
- Gruba warstwa farby - zauważył Janusz biorąc jedną wyciętą klepkę. - Z osiem
warstw olejnej. Nie ruszano tego od co najmniej kilkudziesięciu lat...
Wsadziłem dłoń do środka. Warstwa drobnego żwiru, który podsypano pod podłogę.
Pająki przebiegały mi po dłoni. Z otworu ział wyraźny mysi zapach. Namacałem coś
obrzydliwie wilgotnego i wyciągnąłem niewielką, skórzaną torbę. Pokrywała ją pleśń, a
matowa klamra zaśniedziała całkowicie. Torbę w poważnym stopniu nadgryzły myszy, ale
lakierowana skóra widocznie im nie smakowała, skoro nie zjadły jej w całości.
Położyłem znalezisko na stole. Otworzyłem i zacząłem wyjmować niewielkie
pakuneczki. Wykonano je z gazety, każde przewiązano wstążeczką. Obecnie materiał zetlał, a
stary pożółkły papier rozsypywał się w palcach.
- Dwadzieścia pięć - zameldowałem wyjmując ostatni. Wewnątrz namacałem jeszcze
wałek monet, który przełamał się przy wyciąganiu. Złote dziesięciorublówki, tak zwane
świnki. Na oko sądząc ponad pięćdziesiąt sztuk.
Szef wyjął z torby teczkę i formularz. Odpakował pierwsze zawiniątko. Małe, srebrne
serduszko. W kolejnym drugie. Odlana ze złota noga, złoty łańcuszek z wisiorkiem
wykładanym turkusami.
- Wota - ocenił muzealnik. - Ktoś ukradł to wszystko z klasztoru na Jasnej Górze i
ukrył tutaj. Z jakichś powodów nigdy po nie nie wrócił, a mieszkający tu ludzie nie wiedzieli,
że pod ich podłogą spoczywają złodziejskie łupy...
Szef spokojnie szacował każdy wydobywany przedmiot i wypełniał kolejne karty.
Wreszcie sporządził protokół zbiorczy. Podpisaliśmy się pod nim we trójkę.
- Jutro skoczymy do klasztoru i oddamy im to - powiedział poważnie.
- Przy okazji dowiemy się, czy przedmioty te figurują w spisie wotów ofiarowanych
sanktuarium...
- Sądzi pan, że te dwie sprawy mogą mieć ze sobą jakiś związek? - zaciekawił się
Janusz.
- Trudno ocenić... Może? Lepiej niczego nie zaniedbać - przeglądał strzępki gazet,
najwyraźniej czegoś szukając. Wreszcie trafił na margines.
- 16 grudnia 1902 - odczytał.
- Łup, który liczy sobie sto lat - westchnąłem. - Historia kryminalistyki...
- Albo czterdzieści, bo zawinięto go w starą gazetę znalezioną na strychu - zauważył. -
Tak czy inaczej, sprawdzić trzeba. Może czegoś się dowiemy?
Spakowaliśmy odnalezione skarby do reklamówki. Osobno wsypaliśmy monety.
- A teraz spróbujemy się czegoś dowiedzieć - rzekł szef.
Zapukaliśmy do drzwi naprzeciwko. Otworzyła nam starsza kobieta.
- Prowadzimy śledztwo w sprawie pani sąsiadki - wyjaśnił pan Tomasz. - Czy
mogłaby nam pani udzielić kilku informacji?
-A wy kto?
Obejrzała nieufnie nasze legitymacje i chyba się uspokoiła.
- A opowiem - burknęła niechętnie. - Wprawdzie o zmarłych albo dobrze, albo wcale,
ale co mi tam...
Usiedliśmy w pustym mieszkaniu.
- Jak dawno zmarła tu mieszkała? - zapytał pan Tomasz.
- Oj, od zawsze. Jak się mój ojciec tu sprowadził przed wojną, to ona już tu była... To
by wiedział dawny właściciel kamienicy, ale gdzieś się dwadzieścia lat temu zawinął -
pokiwała głową.
- To znaczy zmarł? - upewnił się szef.
- No przecież mówię...
- Przyjaźniła się z kimś? - zagadnąłem.
- Dawniej tak. Kiedyś to do niej przychodzili ludzie z miasta, siedmiu, może ośmiu,
wszyscy starzy, siedzieli i gadali całe noce. Bo oni zawsze wieczorem przychodzili, a rano
wychodzili... mieszkam naprzeciwko, to wiem. Ale potem przychodziło ich coraz mniej i taki
ostatni to z pięć lat temu... Staruszek był, o lasce chodził, ledwo tu na drugie piętro się
wdrapywał...
- Pewnie poumierali - zauważyłem. - Mogli być jej rówieśnikami.
- I dobrze, bez nich na ziemi lżej się będzie oddychało - prychnęła ze złością kobieta.
- Co pani chce przez to powiedzieć? - zdumiał się Pan Samochodzik.
- A źle im strasznie z oczu patrzyło - wyjaśniła. - Nie to, żeby wyglądali na jakichś
bandziorów, co to, to nie, ale jakoś tak... nieprzyjemnie. Nawet jak na Żydków mało urodziwi
byli...
- Oni byli Żydami?
- Tak wyglądali - ożywiła się. - Ja to jeszcze z młodości pamiętam, przed wojną dużo
ich w Częstochowie mieszkało... Ci mi tak wyglądali podobnie, choć ubierali się zwyczajnie i
pejsów też nie nosili. A jednego to nawet poznałam. Restaurację miał przy ulicy Nadrzecznej.
Za komuny to on był bogacz, ale jak tu przychodził, to ubierał się jak ostatni łachudra, chyba
żeby nikt go nie poznał...
Staruszka rozkręcała się wyraźnie.
- A przez ostatnie pięć lat ktoś ja odwiedzał? - spytał Pan Samochodzik. - Stara
kobieta, niedołężna, ktoś się nią pewnie opiekował...
- Nie, nie. Ona do ostatniego tygodnia biegała jak fryga... Sto lat na karku, ale
pozazdrościć kondycji... Wiadomo, złego diabli nie biorą... Ale faktycznie, przychodzili do
niej tacy trzej. Dwaj młodzi, jasnowłosi, po jakieś dwadzieścia lat. l jeden ciut starszy, ale taki
kawał chłopa, dwa metry wzrostu.
- Dwa metry? - szef udał niedowierzanie.
- No, gdzieś tak. Prawie głową futryny dostawał. I panienki przyprowadzali... - na jej
twarzy odmalowało się obrzydzenie.
- Jaki panienki? - zdziwiłem się.
- No, takie spod latarni - wyjaśniła. - Całe noce słychać było, jak tupotali. Znaczy nie
ci młodzi, tylko dawniej.
Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.
- Tupotali? - upewnił się szef.
- No, po podłodze - straciła cierpliwość. - Jakby tańczyli, ale bez muzyki... Nic innego
nie było słychać, tylko kroki, jakby w kółko... A jak tamci starsi się zbierali, to samo było... A
jeszcze raz, gdzieś w osiemdziesiątym drugim roku, jak tak sobie zebranie urządzili, to
milicja wpadła i wszystkich ich aresztowała. No i mieli za swoje - dokończyła z mściwą
satysfakcją.
Podziękowaliśmy za informacje i ruszyliśmy do samochodu.
- Wyłania się coś interesującego - powiedziałem w zadumie. - Zmarła znała tych
trzech, którzy mnie uwięzili i rozbebeszyli nasz samochód. Prawdopodobnie to oni włamali
się do muzeum...
- Może to była niewielka sekta religijna - zauważył pan Tomasz.
- Posążek, nocne zebrania, może orgie...
- Co robimy dalej? - rwałem się do czynu.
- Chyba trzeba będzie odwiedzić miejscowy posterunek policji i zobaczyć księgi
wykroczeń z 1982 roku - stwierdził. - Jeśli milicja wtargnęła tu na jakieś zebranie, może
ustalimy, kto się u niej spotykał...
- Tych trzech złodziejaszków nie było jeszcze pewnie na świecie - zauważył Janusz. -
Chociaż... mogli mieć po kilka lat...
- Mogą być potomkami jakichś znajomych tej kobiety - rozważałem.
- Teraz pytanie, czy to faktycznie sprawa warta naszej uwagi? Posążek nie był
specjalnie cenny.
Zeszliśmy na podwórze.
- Moim zdaniem, trzeba się temu dokładniej przyjrzeć - powiedział Pan Samochodzik.
- Chociażby z tego powodu, że ci trzej najwyraźniej znają nas i to dobrze. Jeśli zaniedbamy
sprawę teraz, nie wiadomo, co stanie się w przyszłości... Jeśli raz okradli muzeum, to
zapewne szybko wejdzie im to w nawyk. Trzeba ich powstrzymać. Jak najszybciej. Ponadto
nasze badania za bardzo psują im szyki. Ci trzej coś kombinują, a my pojawiliśmy się w
mieście i węszymy...
- Ee... - wzruszyłem ramionami. - Przedwczoraj mnie przypadkiem zauważyli, ale nie
sądzę, żeby wiedzieli, że tu jesteśmy...
Urwałem w pół słowa. Na szybie trabancika wydrapano czymś ostrym hebrajską literę
„alef”.
ROZDZIAŁ TRZECI

FOTOGRAFIE • POLICYJNY ARCHIWISTA • DRESIARSKI KAMUFLAŻ •


ODWIEDZAM KNAJPĘ • CZEGO SIĘ DOWIEDZIAŁEM

Zasiedliśmy w muzeum nad fotografiami zagadkowej figurki. Szef długo badał je


wzrokiem, wreszcie odłożył na stół ostatnią odbitkę.
- Nie wiem, co to za diabelstwo - mruknął. - W życiu nie widziałem nic podobnego.
- Posążek kultowy satanistów - zasugerowałem. - Zbierali się nocami w mieszkaniu
przy ulicy Warszawskiej, odprawiali odrażające rytuały...
Pokręcił głową.
- Nie wydaje mi się - powiedział ostrożnie. - Teoria może i błyskotliwa, ale chyba
mija się z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń... Tu chodzi o coś innego.
Zapadła cisza.
- Może więcej wydedukujemy z litery? - odezwał się muzealnik. - Tej wyrytej z tyłu.
- Pojedynczy znak niewiele nam powie - westchnął szef.
- A może to byli zwykli Żydzi - podsunąłem. - Odprawiali tam sobie jakieś obrzędy...
- W towarzystwie kobiet, po nocy? - uśmiechnął się.
- To tupanie... Żydzi mają taki obrzęd... Siedem razy obchodzą w rytualnym tańcu
podwyższenie, z którego czyta się Torę...
- Hakafoth - uzupełnił Pan Samochodzik. - Tylko że odbywa się to w synagodze, a nie
w prywatnym mieszkaniu...
***

Zjedliśmy obiad w niewielkiej restauracyjce w pasażu handlowym. Lokal był


stylizowany na wnętrze wiejskiej chałupy. Golonka z frytkami bardzo nam smakowała.
- Dokąd teraz? - zapytałem.
- Na policję - zdecydował szef. - Pracuje tam jako archiwista mój znajomy - wyjął z
kieszeni telefon komórkowy i przez chwilę ustalał jakieś szczegóły.
Udaliśmy się na posterunek. W poczekalni przywitał nas znajomy Pana
Samochodzika. Spodziewałem się kogoś starszego, tymczasem na spotkanie nam wyszedł
ubrany po cywilnemu mężczyzna, w moim mniej więcej wieku.
- Michał - przedstawił się ściskając mi dłoń.
Nie podał stopnia. Zauważyłem, że druga ręka zwisa mu bezwładnie. Spostrzegł mój
wzrok.
- Ach, pamiątka z drugiego dnia służby - powiedział z posępną miną. - Postrzelili
mnie w łokieć i wylądowałem tu jako archiwista... Robię zaocznie szkołę oficerską; w
dochodzeniówce mogę pracować nawet z niedowładem palców...
Przeszliśmy na zaplecze i zasiedliśmy w pokoju socjalnym pracowników posterunku.
- Dzięki temu, że jesteś archiwistą, będziesz mógł nam poświęcić trochę czasu... -
zagaił szef.
- Oczywiście. Ile tylko zechcecie.
Na polecenie pana Tomasza opowiedziałem moje przygody, nie wyłączając porwania,
włamania do mieszkania przy Warszawskiej i tajemniczej hebrajskiej litery pojawiającej się w
miejscach działania sprawców.
- Spróbuję wam pomóc - rzekł archiwista, gdy zakończyłem opowieść. - Też sądzę, że
to dopiero początek jakiejś bardzo grubej sprawy...
- Znakomicie - zatarłem dłonie. - A więc na początek mamy taki problemik...
Michał słysząc, że chcemy zajrzeć do dokumentów z 1982 roku, złapał się za głowę...
- Wybaczcie - jęknął - ale prosicie mnie o rzeczy absolutnie niemożliwe... To
wszystko tajne lub co najmniej poufne, mamy tam raporty naszych konfidentów, niektórzy
nadal działają w służbie organów ścigania. .. Choćbym chciał, nie mogę wam pozwolić w tym
grzebać...
- To raczej zupełnie przypadkowa sprawa - wyjaśniałem. - Ot, spotkanie towarzyskie,
na które wpadła milicja, sądząc, że to nielegalne zgromadzenie działaczy podziemia... Nie
chcemy znać nazwisk ani nawet pseudonimów waszych informatorów. Ciekawi jesteśmy
tylko, co się tam działo w chwili, gdy wasi ludzie wtargnęli do środka...
Policjant westchnął ciężko. - Nagniemy przepisy - zadecydował.
Przeszliśmy do archiwum. Zanurkował pomiędzy regały i po kilku minutach wrócił z
zakurzoną, cienką teczką w dłoniach.
- Przejrzę i zreferuję - powiedział. - Dokumentów do ręki dać wam nie mogę, takie są
zasady...
Rozsupłał pożółkłe wstążki.
- A więc - zaczął zaglądając na pierwszą stronę raportu - nasz agent, przemilczę jego
pseudonim, zawiadomił, że każdej pierwszej soboty miesiąca przy Warszawskiej 3 w
mieszkaniu Adelajdy Macoch zbierają się jacyś ludzie. Agent odnotował, że światło pali się
całą noc, a zebrani wychodzą z domu dopiero rano... - spojrzał na nas znad papierów. - Wtedy
obowiązywała godzina milicyjna. Od dziesiątej wieczorem do szóstej rano można było
wychodzić z domu tylko wtedy, jeśli miało się przepustkę... Nie mogli opuszczać mieszkania
wcześniej.
- Pamiętam - uśmiechnął się smutno pan Tomasz.
- Co my tu dalej mamy? Aha. W lutym milicja zdecydowała się wtargnąć do
podejrzanego lokalu. Zdobyto nakaz i o pierwszej w nocy załomotano do drzwi. Zgromadzeni
otworzyli je po dłuższej chwili. Jak się okazało, w pomieszczeniu znajdowało się pięć osób, w
tym... - zawahał się. - Nie mogę podać nazwisk - mruknął. - Jeden był restauratorem, drugi
złotnikiem, trzeci właścicielem zakładu kamieniarskiego. Do tego główna lokatorka
mieszkania i wnuczka jednego z mężczyzn, licząca sobie dwadzieścia lat. Zgromadzeni
wyjaśnili, że zebrali się na wspólnej modlitwie. Milicjantom wydało się to nieco dziwne,
bowiem w mieszkaniu nie było widać żadnych przedmiotów kultu religijnego, poza kilkoma
zapalonymi zniczami typu cmentarnego... Zauważyli natomiast kopnięte pod łóżko elementy
kobiecej bielizny... Sprawy nie skierowano do dalszego rozpracowywania - zamknął teczkę. -
Widocznie były poważniejsze zadania - skrzywił się - a może zatrzymani byli kryci przez
jakichś znajomych w komitecie miejskim... To niestety wszystko, co mogę dla was zrobić...
- Macoch - poskrobał się po głowie mój zwierzchnik. - To nazwisko coś mi mówi.
Gdzieś już je kiedyś musiałem słyszeć.
- Dziwnie brzmi - zauważyłem. - Może być polskie, utworzone od rzeczownika
„macocha", ale może być też spolonizowanym szkockim Mac Och...
- Szkoci w Polsce? - zdumiał się policjant.
- Oczywiście - odparł Pan Samochodzik. - W Warszawie mieszkało ich kilkanaście
rodzin. Osiedli tu w XVII i XVIII wieku... Nie da się wykluczyć, choć raczej skłaniam się ku
pierwszej teorii... Dobrze znasz, nazwijmy to, kryminalną historię miasta?
- Nienajgorzej. Pisałem pracę licencjacką z przestępczości ostatniego półwiecza.
Częstochowa nie jest duża, ale to specyficzne miejsce. Z jednej strony mamy tu spore
blokowiska na obrzeżach, zamieszkałe przez ludność napływową, z drugiej - co roku setki
tysięcy pielgrzymów... Takie tłumy przyciągają rozmaitych oszustów, złodziei, naciągaczy.
Co więcej, wielu z nich wpada do nas tylko na gościnne występy...
- Czy mówi panu coś ksywa „Sumo"? - zagadnąłem.
- Po imieniu proszę, zręczniej będzie - uśmiechnął się. - Już się z nim kiedyś
zetknąłem. Coś mi się kołata po głowie... Popytam kolegów i wrzucę do komputera.
- Tak nazywał się jeden z porywaczy. Taki kafarowaty typ, szeroki w barach, dwa
metry wzrostu - podpowiadałem - i jakby nie do końca rozwinięty intelektualnie.
Pokręcił wolno głowa.
- Nie kojarzę nikogo takiego. Czy to jedyny ślad?
- Prawdopodobnie to on i jego kompani ukradli figurkę z muzeum - wyjaśnił szef. -
Tak sądzimy...
- Włamanie do muzeum, słyszałem o sprawie... Przekazano nam sugestię panów, że
złodzieje użyli piły wodnej do przecięcia muru.
- Czy nigdy wcześniej nie posłużono się podobnym urządzeniem? - drążyłem sprawę.
- Nie, wiedziałbym coś o tym.
Podziękowaliśmy i wyszliśmy. Obiecał być z nami w kontakcie i dać znać, jeśli tylko
czegoś się dowie.
- Coraz to dziwniejsze - odezwał się Pan Samochodzik. - Może faktycznie miałeś rację
z tą nielegalną sektą... Sataniści używaliby chyba innej symboliki - dodał patrząc na
trabancika.
Na szybie pojawiła się kolejna litera „alef”. Wyryto ją diamentem, a może widiową
końcówką wiertła?
- Dają nam do zrozumienia, że znają każdy nasz krok - powiedziałem cicho. - Kim są i
czego chcą?
- Dowiemy się - w jego głosie zabrzmiała pewność. - Niebawem trafimy na ślad.
***

Zapadał zmierzch. Poprawiłem szelki operacyjne i sprawdziłem, czy wygodnie mogę


sięgnąć do pistoletu. Z walizki wydobyłem dres adidasa. Przebrałem się i okręciłem przed
lustrem. Odblaskowe paski zalśniły szykownie. Jeszcze tylko sportowe buty z jadowicie
zielonymi sznurówkami.
Z walizki wyjąłem specjalny plaster używany przez charakteryzatorów. Namoczyłem
go pod kranem i nalepiłem sobie na czole. Po kilku minutach wysechł i lekko ściągnął.
Miałem na łbie wspaniałą imitację blizny. Jeszcze tylko odrobina barwnika... Namalowałem
w kąciku oka granatowa łzę - takimi tatuażami odznaczają się recydywiści, którzy odsiedzieli
dziesięć lat w więzieniu. Plaster znowu poszedł w ruch. Na przedramionach
wyprodukowałem sznyty - blizny po nacięciach wykonanych żyletką, jakie robią sobie w
młodości dzieciaki z marginesu. Obowiązkowe „wytatuowane" kropki na palcach. Dwa
przednie zęby okleiłem specjalną folią, aby wyglądały na złote...
Pan Tomasz wracający z hotelowej restauracji na mój widok aż szarpnął się do tyłu.
- Do licha - mruknął. - Nie przesadzasz z tym kamuflażem?
Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi. Złoto w mych ustach zabłysło. Skrzywił się,
ale po oczach poznałem, że w duchu się uśmiecha. Zawiesiłem sobie przy pasku telefon
komórkowy. Podciągnąłem ciut nogawki dresu, by odsłonić oślepiająco białe skarpetki.
Jeszcze tylko gruba na palec „złota" bransoleta na przegub i podrabiany chiński rolex na
drugą rękę. Odrobina żelu na włosy i byłem gotów.
Wyszedłem z hotelu i ruszyłem przez wąskie uliczki starej części Częstochowy.
Szedłem niespiesznie, niedbałym krokiem. Było już ciemno. Nieliczni przechodnie spoglądali
na mnie z odrazą. Wreszcie wypatrzyłem odpowiednią knajpę najniższej kategorii. Wszedłem
do środka. W oczy uderzył mnie gryzący dym papierosów najgorszego gatunku. Przy
popękanym barze stało kilka wysokich stołków, ale większość towarzystwa piła piwo siedząc
przy kulawych stolikach. Sądząc po wytartych laminowanych blatach, knajpa ta cieszyła się
długą tradycją.
Ściany odnawiano ostatni raz chyba ze dwadzieścia lat temu. Zamówiłem piwo i
usiadłem koło szynkwasu. Spod półprzymkniętych powiek zlustrowałem wnętrze. W spelunie
zebrali się najrozmaitsi menele. Zarośnięte gęby, wyszmelcowane skórzane kurtki,
przekrwione oczy, dawno niemyte włosy. Ale tacy ludzie byli mi potrzebni.
Sączyłem powolutku kiepskie piwo i co jakiś czas rozglądałem się po sali. Niebawem
moje spojrzenia zostały zauważone. Dosiadł się do mnie jakiś kaprawy typ.
- Kogo ślepisz? - burknął.
- Szukam gościa, którego wołają Sumo - wyjaśniłem. - Podobno tu bywa...
- Gdzie tam... Już ze trzy miesiące się nie pokazał... Piwo mi wisi - tu dodał kilka
określeń.
Zamówiłem dwa kufle - jeden dla siebie, drugi dla menela. Przyjął podarunek z
wyraźną wdzięcznością. Chyba kac go męczył, w każdym razie możliwość napicia się za
frajer wyraźnie go ucieszyła.
- Gdzie można go złapać? - zapytałem.
- Jak jest jakaś robota, to mogę zorganizować ludzi - zaofiarował się mój towarzysz.
Pokręciłem głową.
- Sumo ma jeden fant do opylenia - wyjaśniłem. - Taką figurkę z kamienia...
Facet wyraźnie stracił zainteresowanie.
- Tu ostatnio nie bywa - powtórzył. - Ale może siedzi u siebie na wsi. Teraz zima, z
robotą w mieście kiepsko. A tam u brata wikt i opierunek ma za bezdurno... A i przy
kamieniach pomaga.
- Na wsi? - podchwyciłem.
- Gdzieś na południu - podrapał się po głowie. - W Olsztynie zdaje się... Chyba że
jeszcze przyjedzie na targ przy dworcu, to go jutro próbuj szukać.
Z ulgą opuściłem zadymiony lokal i głęboko wciągając w płuca świeże nocne
powietrze podreptałem do hotelu. Ściągnąłem przebranie i zmyłem kamuflaż.
- I jak efekty? - zapytał Pan Samochodzik. Zrelacjonowałem mu wyniki dochodzenia.
- Ten Sumo jest tu znany - powiedziałem. - Trzeba by się dowiedzieć przez nasze
kontakty w policji, czy był notowany, a jeśli tak, to za co... Może mają też jego adres. Jeśli
był choćby spisany, to na pewno mają...
- W porządku - kiwnął głową. - Jutro czeka nas kolejny pracowity dzień...
Poszliśmy spać. Jak na razie nie posunęliśmy się ani o krok do przodu. Nadal nie
wiedzieliśmy, co mogło łączyć tępego osiłka ze zmarłą staruszką i zagadkowym posążkiem...
ROZDZIAŁ CZWARTY

WZGÓRZE KLASZTORNE • WSPINACZKA NA WIEŻĘ • DZIEJE JASNEJ GÓRY •


HISTORIA I LITERATURA • W SKARBCU • SKĄD POCHODZĄ WOTA •
ZAGADKOWY PRZECHODZIEŃ

Układ urbanistyczny Częstochowy jest podporządkowany w znacznej mierze


potrzebom pielgrzymów, których przybywa tu kilkaset tysięcy rocznie. Zaraz po wyjściu z
dworca dociera się do szerokiej arterii - ulicy Najświętszej Marii Panny, która przecina miasto
- a przynajmniej starą jego część - ze wschodu na zachód i kończy się u stóp klasztornego
wzgórza. Ulica jest szeroka, a pośrodku posiada jeszcze pas zieleni. Jeśli stanie się na niej,
widać dwa charakterystyczne elementy krajobrazu. Na zachodzie - górującą nad miastem
wieżę klasztoru, na wchodzie znacznie niższy, obrzydliwy komin jakiejś fabryki,
wymurowany z czerwonej cegły. My poszliśmy oczywiście na zachód.
Wzgórze klasztorne nie jest wysokie. Kiedy Jasna Góra pełniła funkcję twierdzy, było
całkowicie pozbawione roślinności, obecnie na wzgórzu jest ładny park. Po lewej stronie
między drzewami znajduje się kilka pawilonów „Veritasu", w których można nabyć
wszelakie dewocjonalia poczynając od medalików, a skończywszy na figurach naturalnej
wielkości.
Jeśli jednak chcemy zaopatrzyć się w dewocjonalia naprawdę ładne, musimy przejść
się kawałek dalej, do jednego z kilkudziesięciu sklepików przy ulicy Siedmiu Kamienic.
Prezentowana tam oferta zadowoli najwybredniejsze gusta. W pobliżu znajduje się także kilka
księgarni z literaturą religijną. Po wyjściu z parku docieramy do potężnych, bastionowych
murów z czerwonej cegły. Kiedyś u ich stóp znajdowała się fosa przyporowa, jednak
zasypano ją jeszcze w początkach XIX wieku, kiedy to klasztor utracił swoje militarne
znaczenie. Brama znajduje się po lewej stronie.
- Sądzę, że pierwotnie wzgórze klasztorne wydawało się wyższe - powiedział pan
Tomasz, patrząc w zadumie na przebytą już przez nas drogę. - Nie było drzew i zabudowań,
otaczały je puste pola... Musiało wtedy wyglądać znacznie bardziej majestatycznie.
- Zwłaszcza po obwałowaniu - spojrzałem z szacunkiem na wysokie mury.
- Owszem. To, co tu widzisz, jest częściowo rekonstrukcją, prawdziwe bastiony są
głębiej. Niemniej jednak tak wyglądał klasztor pod koniec XVIII stulecia...
Weszliśmy przez bramę i powędrowaliśmy wydeptanymi przez tysiące stóp
kamiennymi płytami dziedzińca. Niestety, ku naszemu rozczarowaniu, kaplica z cudownym
obrazem była zamknięta na głucho.
- Wejdźmy zatem na wieżę - zaproponował pan Tomasz.
- Wysoka jest - mruknąłem.
- Nie rób ze mnie zgrzybiałego starca! - huknął. - Do emerytury mam jeszcze sporo
czasu!
Zawstydziłem się potwornie, bo myśląc o stromych schodkach, miałem na myśli
głównie własną kondycję... Dwadzieścia minut później stanęliśmy na szczycie.
- Mamy dużo szczęścia - odezwał się szef - bo za kilka dni zamykają wieżę na zimę...
Z galerii obiegającej budowlę rozciągał się widok piękny, lecz raczej nie
przeznaczony dla osób cierpiących na lęk wysokości.
- Dawno tu nie byłem - westchnąłem. - A i wcześniej tylko jako pielgrzym... W
zasadzie niewiele wiem o historii klasztoru...
- A co wiesz? - zainteresował się Pan Samochodzik.
- Z tego co pamiętam, klasztor założono w 1382 roku. Ufundował go książę
Władysław Opolczyk, przyjaciel i zaufany króla Ludwika Węgierskiego. Z Węgier też
sprowadzono zakonników - ojców paulinów. Nadano im dwie wsie - Częstochowę i
Częstochówkę...
- Archeologiczne ślady wskazują, że obie założono około XI wieku - wtrącił pan
Tomasz - ale osadnictwo na tych terenach jest jeszcze starsze. Wybacz, przerwałem ci...
- Nie szkodzi... A więc klasztor ówczesny prawdopodobnie nie był obwarowany w
żaden sposób, w 1430 roku napadli go bowiem husyci. Wymordowali zakonników, porwali
święty obraz i porąbany mieczami porzucili opodal. Podczas konserwacji zdecydowano się
pozostawić dwa ślady uderzeń na policzku Madonny... Wedle legendy, po prostu nie dało się
ich w żaden sposób zamalować.
- A co wiesz o samym świętym obrazie?
- Mniej więcej rok po założeniu klasztoru, fundator przywiózł go z Bełza na Rusi.
Jego dzieje nie są dokładnie znane, ale przypuszcza się, że powstał na terenie Bizancjum
jakieś sto lat wcześniej. Ponoć jednak na Ruś trafił jako dar cesarza Konstantyna... Napis z
tyłu obrazu mówi jednak, że namalowano go na blacie cedrowego stolika należącego do
Matki Boskiej i to jeszcze za jej życia...
- Piękna opowieść, niestety jedynie legenda - westchnął pan Tomasz. - Co ciekawe,
dokładnie to samo pochodzenie przypisuje się ikonie Matki Boskiej Włodzimierskiej... W obu
wypadkach malarzem miał być święty Łukasz ewangelista.
Wyjął z kieszeni lornetkę.
- Popatrz na południe - rozkazał. - W latach pięćdziesiątych z miejsca, w którym
stoimy, było widać Tatry. Obecnie rzadko się to udaje, zapylenie powietrza wzrosło bowiem
drastycznie przez ostatnie półwiecze...
Niestety, mimo że dzień był pogodny, horyzont otulały mgły.
- Szkoda - mruknął.
Spojrzałem w dół po południowej stronie wieży. Opodal nas znajdowała się niewielka
świątynia otoczona innymi budynkami.
- Kościół pod wezwaniem świętej Barbary - powiedział pan Tomasz. - Obecnie mieści
się tam nowicjat zakonu. Zanim przyszły mnich otrzyma pozwolenie zamieszkania w celach
klasztornych Jasnej Góry, kilka lat przebywa tam przygotowując się do przyszłych trudów
zakonnego żywota... W czasie potopu szwedzkiego odegrał swoją rolę...
- W sumie to niewiele wiem o obronie Jasnej Góry - przyznałem się. - Tyle, co
przeczytałem u Sienkiewicza...
- Król Władysław IV, choć nie panował specjalnie długo, zapisał się dobrze w historii
klasztoru, składając liczne dary oraz fundując obwarowania... Czasy były niespokojne,
obawiano się wojen, miejsce zaś było idealne do założenia twierdzy... Twarda, wapienna
skała uniemożliwiała kucie podkopów minerskich. Wybudowano mury bardzo grube i
wypełnione ziemią. Na rogach umieszczono bastiony, całe założenie obronne otoczono
głęboką fosą przyporową, na którą wychodziły strzelnice kazamatów. Zastosowano kilka
bardzo ciekawych i pionierskich jak na te czasy pomysłów w rodzaju wielowarstwowych
stropów. Twierdza była na wskroś nowoczesna. Do kazamatów prowadziły podziemne
chodniki, którymi można było przetaczać działa czy transportować proch bez ryzyka ostrzału
przez nieprzyjaciela. Na szańcach także ustawiono armaty. Ładnie pokazano to na filmie,
dość realistycznie. O ile obsługa w kazamatach mogła walczyć w warunkach wręcz
komfortowych, o tyle ci na szańcach narażeni byli na ogień nieprzyjaciela...
- A kto ją projektował? - zainteresowałem się. - Tak nowoczesna twierdza musiała być
dziełem prawdziwego fachowca...
- Przypuszcza się powszechnie, że był to włoski inżynier, Andrea dell’Aqua. Nie ma
na to jednoznacznych dowodów, jednak przebywał w tym czasie w Polsce, a twierdzę
zbudowano ściśle wedle jego podręcznika budowy obiektów warownych.
- A sam szturm twierdzy?
- No cóż, oblężenie było długotrwałe i pochłonęło sporo jak na tamte czasy ofiar...
Bardzo cenną relację pozostawił nam bohaterski przeor klasztoru, ojciec Augustyn Kordecki.
Swoje wspomnienia nazwał „Nova Gigantomachia". Z literatury wydedukować by można, że
klasztor został przez Szwedów zaatakowany niejako znienacka. Było oczywiście inaczej.
Jeszcze w sierpniu 1655 roku zakonnicy zakupili znaczną ilość prochu i sześćdziesiąt
muszkietów. W listopadzie wywieziono potajemnie święty obraz i ukryto go w klasztorze
paulinów w Głogówku. Zebrano też rozmaite klasztorne skarby i zatopiono w bagnie koło wsi
Częstochówka.. W nocy 8 listopada nieduży szwedzki oddział próbował po raz pierwszy
zająć klasztor, ale gdy to się nie udało, napastnicy odeszli... Radość obrońców była jednak
przedwczesna, gdyż 18 listopada Szwedzi wrócili w znacznie większej liczbie i zaczęło się
regularne oblężenie. Po ich stronie walczyło około dwóch tysięcy dwustu pięćdziesięciu ludzi,
podczas gdy liczbę obrońców klasztoru oblicza się na mniej więcej trzysta osób.
- Spora przewaga - zauważyłem. - Ale za solidnymi murami można się było bronić...
- Oblegający wyparli obrońców z konwentu oraz z kościoła Świętej Barbary i
urządzili tam swój sztab główny. Zaczęli budować wokół fortecy umocnienia polowe dla
baterii oblężniczych. Jednak nocą z 24 na 25 listopada obrońcy urządzili wycieczkę.
Zaatakowali po cichu dwie baterie, wyrżnęli załogi i zagwoździli działa. W czasie nocnych
walk zginął dowodzący oblężeniem szwedzki inżynier... Niestety, na przełomie listopada i
grudnia oddziały oblegające zostały uzupełnione przez około sześciuset żołnierzy. Przez kilka
dni trwała intensywna wymiana ognia, parę razy klasztor stawał w ogniu na skutek padania na
dachy pocisków zapalających. Wydarzył się wówczas zabawny epizod. Szwedzi wysłali do
oblężonego klasztoru swojego posła, niejakiego Piotra Śladkowskiego. Przyniósł on list
wzywający obrońców do poddania się, ale jednocześnie okazał się zakamuflowanym
zwolennikiem króla Jana Kazimierza i namawiał ich gorąco do dalszego oporu.
- Faktycznie, znaleźli sobie Szwedzi posła - uśmiechnąłem się rozbawiony.
- Podczas oblężenia miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie. Głód w obozie
oblężniczym musiał być dość znaczny, żołnierze próbowali bowiem łowić ryby w bagienku. I
przypadkowo znaleźli zatopione klasztorne skarby...
- Paskudna strata - mruknąłem.
- A nie - szef przekornie przechylił głowę. - Wyłowili je Polacy, którzy stanowili
spory odsetek oblegających. Po naradzie z dowódcą ukryli fakt ich odnalezienia przed
szwedzkimi sojusznikami i zanieśli łup potajemnie do klasztoru. W połowie grudnia twierdzę
oblegało już ponad trzy tysiące żołnierzy. Trwała bardzo ostra wymiana ognia
artyleryjskiego... Wtedy to Szwedzi otrzymali opisaną przez Sienkiewicza kolubrynę - ciężkie
działo oblężnicze. Próbowali nim rozbić bastion Świętego Rocha, by w ten sposób utorować
sobie drogę do wnętrza.
- I faktycznie wszystko odbyło się tak, jak można to przeczytać na kartach „Potopu"? -
zaciekawiłem się.
- Niestety, fakty historyczne były mniej romantyczne. Po prostu artyleria forteczna
ostrzelała działo, obsługa uciekła, a jedna z kul ciężko uszkodziła lufę i Szwedzi porzucili
armatę... Wreszcie pod koniec grudnia oblegający odeszli spod twierdzy, na odchodnym
żądając wypłacenia gigantycznej kontrybucji, której uiszczenia oczywiście Polacy
kategorycznie odmówili... Jeszcze 29 lutego i pod koniec marca próbowano dwa razy wziąć
obrońców z zaskoczenia, ale były to próby zupełnie nieudane... W kwietniu 1656 roku można
było sprowadzić z powrotem obraz Matki Bożej - klasztorowi nic już nie groziło... W latach
następnych twierdzę przebudowano gruntownie. Przydało się...
- Wojna północna - zgadłem.
- Właśnie. Wszystkim nam zakodował się w głowach tylko jeden szturm
Częstochowy, ten w czasie potopu, a przecież Szwedzi oblegali klasztor ponownie w 1702,
1704 i 1705 roku... Raz jeszcze podeszli pod mury w 1709, ale za każdym razem ich siły były
zbyt słabe, by zdobyć klasztor... Dokonali tego dopiero Rosjanie...
- Niech pan opowie - zachęciłem.
Pokręcił głową i popatrzył na zegarek.
- Czas na nas, Pawle. Przy innej okazji usłyszysz tę historię...
Zeszliśmy na dół, a potem przespacerowaliśmy się kawałek po wałach, docierając do
skarbca. Był zamknięty tego dnia na głucho, ale w sezonie można go zwiedzać. W sporej sali
są eksponowane rozmaite dary, które ofiarowali klasztorowi pobożni pielgrzymi. Zdumiewa
ich różnorodność. Obok naszyjników i bransoletek wysadzanych turkusami, spotkać tu można
na przykład model jarzma wykonany ze srebra, czy zloty medal ofiarowany Lechowi Wałęsie
przy okazji wręczania Pokojowej Nagrody Nobla...
Pan Tomasz zastukał do okutych stalą drzwi, a one po chwili uchyliły się i
wpuszczono nas do środka. Zakonnik, który wyszedł nam na spotkanie, przedstawił się jako
brat Andrzej. Przeszliśmy do pokoiku za salami wystawowymi. Po kolei wykładałem
znalezione przedmioty na obity suknem blat. Zakonnik z lupą jubilerską w oku dokładnie
oglądał każdy przedmiot.
Wreszcie odsunął od siebie połyskujący stosik.
- To nie nasze - powiedział.
Spojrzeliśmy na niego zdumieni, a Pan Samochodzik przestał grzebać w torbie w
poszukiwaniu protokołu sporządzonego po odnalezieniu skarbu.
- Skąd to przypuszczenie? - zapytał ostrożnie.
Mnich uśmiechnął się lekko.
- To bardzo proste - odparł. - Wszelkie dary, które otrzymujemy, są znakowane naszą
puncą...
Podszedł do dużego sejfu ściennego i pokręciwszy gałkami wyjął ze środka jedno z
setek pudełeczek. Wewnątrz znajdował się pierścionek z ametystem.
- Popatrzcie, panowie - wręczył szefowi lupę jubilerską. - Tu koło próby oznaczającej
czystość kruszcu.
- Mały znaczek w kształcie palmy. Wasz herb - zauważył pan Tomasz.
- Tą puncą oznaczamy wszystkie dary składane przez pielgrzymów oraz wszystkie
ruchomości, na przykład klasztorne srebra, naczynia liturgiczne i temu podobne... Robi się to
od razu, najczęściej wieczorem danego dnia.
- W takim razie zdeponujmy to na razie w muzeum miejskim - zaproponowałem. -
Może uda się ustalić, skąd to zostało skradzione... Byliśmy przekonani, że to klasztorne...
- W Częstochowie jest sporo kościołów. Ale stoją jakby w cieniu klasztoru. Życzę
powodzenia - powiedział poważnie. - Bóg niech wam dopomoże.
Pożegnaliśmy się i opuściliśmy bramy klasztoru.
- Jeszcze jedna zagadka - westchnął Pan Samochodzik, gdy schodziliśmy przez park w
kierunku ulicy. - Ale i ją może uda się rozwiązać...
- Trzeba przejechać się po wszystkich starych kościołach Częstochowy -
zasugerowałem. - Tak znaczną kradzież musieli odnotować. Znamy przybliżoną datę z
dokładnością do kilku lat. Zwrócimy skarby właścicielom.
- Myślę, że możemy to zadanie zrzucić na barki naszego przyjaciela. Skoncentrujmy
się na głównym, zwłaszcza że coś mi powolutku zaczyna świtać.
Spojrzałem na niego zaskoczony, ale tylko uśmiechnął się tajemniczo.
Wyszliśmy z bramy. Pan Samochodzik w zadumie patrzył na miasto, jakby chciał
przeniknąć wzrokiem mury oraz dachy domów i odnaleźć rozwiązanie dręczącej nas zagadki.
Przez plac przed klasztorem kroczył wysoki mężczyzna ubrany w obszerny płaszcz z
brązowej wielbłądziej wełny. Na głowie miał szerokoskrzydły skórzany kapelusz. Szedł
sprężystym krokiem, jakby rozsadzała go wewnętrzna energia. Pociągła twarz, gorejące
tajemniczym blaskiem oczy. Wyglądał trochę jak inkwizytor z filmu... Minął nas bez słowa.
- Kardynał Ratzinger? - zdziwił się Pan Samochodzik.
- Kto? - zdziwiłem się.
- E, niemożliwe... Wydawało mi się, że to kardynał Ratzinger, przewodniczący
papieskiej kongregacji nauki wiary, czyli mówiąc po ludzku inkwizycji watykańskiej. Ale to
chyba tylko przypadkowe podobieństwo... Bo co by tu robił?
Nieoczekiwanie zapikał mu w kieszeni telefon. Przyłożył do ucha. Na jego twarzy
odmalowało się zdumienie.
- Wpadniemy za... - spojrzał na zegarek - piętnaście minut. Wyłączył aparat.
- Co się stało? - zagadnąłem z ożywieniem.
- Wyobraź sobie, Pawle, że nasz przyjaciel Michał ma dla nas coś ciekawego... Detal,
który może pasować do zagadki.
- Sumo?
- Zdaje się, że tak.
ROZDZIAŁ PIĄTY

NA POSTERUNKU • PORZUCONY ŁUP • OGLĘDZINY SKARBU • CO TO SĄ


DONATYWY • ZNOWU SUMO

Wsiedliśmy do trabancika i po chwili pędziliśmy piękną aleją Najświętszej Marii


Panny w stronę posterunku. Nie minął kwadrans i siedzieliśmy w zacisznym wnętrzu
archiwum. Michał przyprowadził do nas swojego przyjaciela.
- Podkomisarz Mariusz Radziński - przedstawił się policjant panu Tomaszowi. - Tak
się składa, że to ja zostałem oddelegowany do sprawy porwania pańskiego sympatycznego
współpracownika - skłonił się przede mną.
Faktycznie, teraz go poznałem, to on odbierał moje zeznania po uwolnieniu z piwnicy.
- Miło poznać - Pan Samochodzik uścisnął wąską, ale silną dłoń funkcjonariusza. - Ma
pan dla nas jakieś informacje?
- Jest coś, co może pasować do waszej sprawy... - wyjął z teczki grubą kopertę na
dowody rzeczowe. - Mieliśmy ciekawe zgłoszenie trzy tygodnie temu. Do jednego z naszych
jubilerów przyszedł mężczyzna o wyglądzie zapaśnika: dwa metry wzrostu, szeroki w barach
jak niedźwiedź... Przyniósł jeden złoty drobiazg i powiedział, że chciałby go sprzedać.
- Nie macie kantorów skupujących złoto? - zainteresowałem się.
- Mamy. Problem w tym, że przedmiot ten osiłkowi wydawał się stary i
prawdopodobnie usiłował znaleźć kogoś, kto zapłaciłby za, nazwijmy to, walory artystyczno-
historyczne, a nie po prostu wartość wagową kruszcu.
- i co się dalej stało? - zaciekawiłem się.
- Jubiler obejrzawszy cacko wyraził chęć zakupu, ale ponieważ postać sprzedającego
nie wzbudzała jego zaufania, postanowił na wszelki wypadek spisać jego personalia i poprosił
o dowód. Osiłek zareagował kompletną paniką i wybiegł ze sklepu zostawiając klejnocik.
Jubiler poczekał do wieczora, a ponieważ tamten nie wrócił, zaniósł przedmiot do nas i złożył
zeznanie. Włożyliśmy to do sejfu... Wydaje mi się, że lekko upośledzony umysłowo olbrzym
może być jednym z tej bandy, która pana uwięziła - skłonił się ponownie w moją stronę.
- Niewykluczone - mruknąłem. - Tak wysokich ludzi nie ma zbyt wielu... A jak
wygląda ten drobiazg?
- Tak - policjant spokojnym ruchem wytrząsnął zawartość koperty na stół.
Spojrzeliśmy zaskoczeni.
- Niemożliwe - szepnął Pan Samochodzik.
Drżącą dłonią wyjął z kieszeni lupę i zaczął oglądać znalezisko. W pierwszej chwili
można było sądzić, że jest to naszyjnik, płaski łańcuszek z podwieszonym rzędem złotych
monet, jednak już po chwili spostrzegłem, że się myliłem. Tego typu opaski, ze srebrnych lub
złotych pieniążków, noszą na czołach nad linią brwi kobiety pochodzące z krajów
muzułmańskich.
- Na razie leży u nas w depozycie, dlatego nie daliśmy tego do oszacowania -
wyjaśniał podkomisarz Radziński. - Nie wiemy nawet, czy mamy do czynienia z
przestępstwem... Każdy przecież może mieć coś takiego w domu, odziedziczone po
przodkach i legalnie zechcieć to sprzedać...
- Nie każdy - wycedził szef. - Oglądał pan te monety?
- Pobieżnie. Nie znam się na tym, ale to zdaje się złote siedemnastowieczne dukaty...
- Prawie pan zgadł. To tak zwane donatywy - monety dwudukatowe. Na przykład ta -
wskazał jedną - na awersie ma rysunek przedstawiający panoramę Torunia...
- Są rzadkie?
- Bardzo. Toruńska jest znana tylko z trzech zachowanych egzemplarzy, każdy
opatrzono inną datą... Monety zniszczono przebijając w nich otwory, aby zamocować do
złotej opaski, ale mimo to każdy kolekcjoner gotów byłby zapłacić za nie naprawdę okrągłą
sumę... A jest ich tu dziesięć. Na przykład ta z aniołem została wybita w Elblągu. W ogóle nie
znam takiego wzoru. Mogę nie pamiętać, nikt nie ma katalogu w głowie, ale niewykluczone,
że układający katalog nie znali jej...
- Tylko skąd, u licha, coś takiego u naszego drogiego osiłka? - zamyśliłem się.
- Nie da się wykluczyć, że wykopał gdzieś, takie rzeczy się zdarzają... Wystarczy
wspomnieć skarb ze Środy Śląskiej. Ludziska z gruzu wygrzebali wtedy różności - powiedział
policjant.
Pan Tomasz badający powierzchnię kolii pokręcił wolno głową.
- Nie wykopał - powiedział. - To cacko przeleżało wiele lat w jaskini. W załamaniach
widać jeszcze ślady wapienia. Tu i ówdzie są zagięcia i ślady oskrobywania. Tak jakby ktoś
wyłupał to ze skały, może spod stalaktytu, który narósł latami, a potem odczyścił dokładniej,
używając kwasu solnego. Zrobił to niedawno, można wyczuć woń „odrdzewiacza" - dotknął
końcem języka opuszków palców. - I jest kwaśne, nawet nie wypłukał dokładnie - dodał. -
Złoto nie wymaga czyszczenia, chyba że pokryje się nalotem kredy.
Milczeliśmy patrząc na rządek monet.
- Chyba faktycznie jesteśmy na tropie czegoś poważnego - zauważyłem. - W tej chwili
trzeba dorwać tego Sumo. I odpowiednio przycisnąć.
Obaj policjanci ożywili się.
- Przyciskanie już zostawcie nam - zastrzegł podkomisarz Mariusz. - Na razie trzeba
drania namierzyć.
- W kartotece nie figuruje - rozważał Michał. - Nie wiemy, gdzie mieszka poza tym,
że prawdopodobnie na wsi gdzieś w okolicach Olsztyna... Chyba trzeba będzie przeprowadzić
tam rozpoznanie.
- Jeszcze jedno - zwróciłem się do podkomisarza. - Nie zetknął się pan czasem z grupą
przestępczą, która na miejscu swojego pobytu zostawiłaby taki ślad?
Nabazgrałem na kawałku papieru literę „alef”. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę
w zadumie.
- Nie, przynajmniej nie przypominam sobie, a pewnie zwróciłbym uwagę...
Opuściliśmy posterunek.
- Nic mi tu nie pasuje - sarkał szef. - Posążek diabli wiedzą czego, tępy kulturysta,
turecka ozdoba zrobiona z polskich dukatów, do tego hebrajskie literki ryte gdzie się da...
Wsiedliśmy do trabanta.
- Może to kilka różnych spraw, a nam wydają się elementami jednej łamigłówki? -
zauważyłem.
Myślał długo.
- Może to i kilka spraw - powiedział wreszcie. - Ale stoją za nimi ci sami ludzie. Ten
Sumo i jego dwaj mocodawcy... Odnoszę wrażenie, że to oni sterują sprawą, a osiłka używają
tylko wtedy, gdy sami wolą się nie narażać... Przesłuchać więźnia, zanieść trefny przedmiot
do jubilera... Jeśli jest ryzyko wpadki, wolą stać w cieniu.
- Może w sprawie przepaski działał na własną rękę? - zamyśliłem się.
- Też jest to wariant, którego nie wolno wykluczyć. Nie pasuje mi do tego ta
staruszka.
- A mnie pasuje - błysnąłem pomysłem. - Niech pan posłucha. Jakieś trzy tygodnie
temu splata się kilka wypadków. Pani Adelajda trafia do szpitala, Sumo próbuje sprzedać
dukaty, a potem znika z miasta.
- Sądzisz, że na przykład, gdy zachorowała, on włamał się do jej mieszkania, ukradł
monety, a potem wolał wsiąknąć?
- Właśnie. Nie wiemy, na co umarła. Może sypnął jej czegoś do jedzenia, żeby trafiła
do szpitala...
- Widzę tu pewną lukę logiczną, mój drogi Watsonie. W takim wypadku nasi
konkurenci od razu położyliby łapę na posążku. Oni tymczasem kulturalnie czekali, aż
staruszka umrze.
- A może to ich zaskoczyło? Sumo kradnie dukaty na własną rękę, właścicielka
mieszkania dostaje zawału. Reszta dowiaduje się o jej śmierci i włamuje do mieszkania. Chcą
zdobyć posążek, ale Janusz z muzeum odnalazł go wcześniej...
- Też niewykluczone. Musimy zdobyć więcej danych - zaczął wystukiwać SMS-a na
klawiaturze telefonu. - Jedno jest pocieszające. Ci trzej, choć sprawnie zorganizowali całą
akcję, chyba nie mają powiązań z żadnym większym gangiem...
- Bo próbowali sprzedać dukaty jubilerowi, zamiast puścić je na czarny rynek przez
swoich kompanów?
- Właśnie... Nie masz ochoty wyskoczyć na małą wycieczkę po okolicy?
- Do Olsztyna - domyśliłem się natychmiast.
- Tak. Trzeba będzie zobaczyć na miejscu, czy nie znajdziemy jakiegoś tropu tego
osiłka... A przy okazji obejrzymy miasteczko. Byłem tam ze dwadzieścia lat temu i pamiętam,
że jest bardzo ładne.
Kupiliśmy w sklepie po bułce i kawałku kiełbasy na obiad i wyruszyliśmy na
południe.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

JEDZIEMY DO OLSZTYNA • NA ZAMKU • DZIEJE WAROWNI • OBSERWACJA


MIASTECZKA • NOCNA GALOPADA

Jesień ogarniała kraj. Żółte liście wyzłociły drzewa. Gdzieniegdzie, spomiędzy lasów,
wznosiły się wapienne ostańce. Ta część Jury Krakowsko-Częstochowskiej była terenem
zupełnie mi nieznanym. Nigdy wcześniej nie przecięły jej szlaki moich letnich wędrówek.
Teraz z zaskoczeniem rozglądałem się wokoło...
***

Olsztyn okazał się faktycznie niedużym miasteczkiem, leżącym w dolince u stóp


wzgórza zamkowego. Rynek, barokowy kościół, kilka kamieniczek mogących pamiętać
połowę XIX wieku. Wjechaliśmy na drogę prowadzącą w kierunku ruin zamku, ale niebawem
musieliśmy się zatrzymać. Gruntówka zakręcała, a dalej pod górę prowadziła tylko ścieżka.
Zaparkowałem pod tablicą z pociemniałej sklejki. Być może kiedyś prezentowała turystom
dzieje warowni, obecnie drewna nie szpeciła ani jedna literka. Pomaszerowaliśmy pod górę.
Zamek zbliżał się powoli. Potężne niegdyś mury z łamanego białego kamienia strawił ząb
czasu i kilofy naszych przodków. Tylko baszta dumnie górowała nad okolicą. Wreszcie
stanęliśmy na szczycie, wśród murów warowni. Otaczały nas niewysokie wzgórza, porośnięte
krzewami i lichą trawą. Drzewa były rzadkością. Nad miasteczkiem snuły się dymy z
kominów. Okolica wyglądała na nieprzyjazną... Skały rozrzucone jak klocki straszyły
fantazyjnymi kształtami wypłukanego przez deszcze wapienia. Miasteczko leżało u naszych
stóp.
Rzuciłem na ziemię dwie karimaty, a z plecaka wydobyłem silne lornetki. Ułożyliśmy
się wygodnie i zaczęliśmy obserwować ludzi kręcących się na dole. Liczyliśmy, że może
migną nam gdzieś osiłek lub jego dwaj kumple. Widziałem wprawdzie tylko jednego, i to do
tego był zamaskowany, ale przypuszczałem, że rozpoznam go po sylwetce...
- Co pan wie na temat tego zamku? - zapytałem.
- Bardzo niewiele - powiedział szef, rozglądając się wokoło.
- Niech pan opowie - zachęciłem.
- Olsztyn stanowił część bardzo starej rubieży obronnej. Niewielkie grodki i wieże
strażnicze, pochodzące z czasów jeszcze przed rozbiciem dzielnicowym, ciągnęły się długą
linią od Krakowa aż po Wieluń. Nieduże warowne zamki nazwano romantycznie Orlimi
Gniazdami...
- Dziś pozostały już tylko ruiny... - westchnąłem.
- Niestety. Zbyt wiele wojen przetoczyło się przez nasz kraj. Tu, na miejscu zamku,
także stał nieduży gród otoczony wałem drewniano-kamiennym. Najstarsze wzmianki w
kronikach pochodzą z 1349 roku, jednak bez wątpienia zamek wzniesiono wcześniej...
Dokumenty lokacyjne klasztoru jasnogórskiego wspominają, że założono go w obrębie
starostwa olsztyńskiego, czyli musiał tu być ważny ośrodek administracyjny... Potem
Częstochowa rozkwitła, a starsze od niej miasto podupadło - zamyślił się na chwilę.
- Tak bywa - zauważyłem.
- Nazwa też jest ciekawa. Najczęściej łączy się jaz niemieckim Holstein, czyli
wydrążony kamień. Istotnie, pod górą zamkową jest spora jaskinia. Z pewnością są tu też
wykute w skałach lochy, ale od dawna wejścia uległy zawaleniu. Tylko w jednym miejscu
widać zapadnięte stropy...
- Może warto ich poszukać? - zadumałem się.
- Archeolodzy, którzy badali zamek w latach sześćdziesiątych, nie natrafili na wejście,
dziś, używając radaru geologicznego, mielibyśmy chyba nieco większe szansę... Podczas
badań odkryto także średniowieczne dymarki. Właściciele zamku produkowali żelazo na
swoje potrzeby. Wypalano też wapno, robiono cegłę... U stóp warowni powstała osada, która
z czasem przekształciła się w to urocze miasteczko...
- Gleby tu jałowe - popatrzyłem na usiane kamieniami pola.
- Ale nasi przodkowie zdołali zagospodarować tę niegościnną okolicę.
- A co było dalej?
- No cóż, w 1358 roku uwięziono w tych murach zbuntowanego wojewodę
poznańskiego Macieja Borkowica.
- Kojarzę go. Najpierw podniósł bunt i został wygnany, potem król Kazimierz Wielki
mu wybaczył, magnat wrócił do kraju i natychmiast zaczął spiskować.
- Właśnie. Dlatego, gdy został pochwycony, skazano go na karę śmierci. Gdzieś pod
główną wieżą zamurowano buntownika żywcem w lochu, by umarł z głodu. W 1370 roku
król Ludwik Węgierski przekazał zamek w lenno książętom opolskim. W 1397 roku
Władysław Jagiełło oblegał i zdobył zamek - widać książę okazał się wobec niego
nielojalny... Potem mamy dość dużą lukę, nie bardzo wiadomo, co się tu działo, ale i nie było
okazji do odnotowania istnienia warowni, nie prowadzono na tym terenie działań
wojennych... W 1488 roku osada uzyskała prawa miejskie. Okolica musiała być dość zasobna,
w tym mniej więcej okresie zamek bowiem poważnie rozbudowano... Potem przechodził
różne koleje losu. W 1587 roku oblegał go Maksymilian Habsburg, ostrzący sobie zęby na
koronę polską... Burgrabią zamku był wówczas Kacper Karliński. Miał on sześciu synów.
Pięciu starszych poległo wcześniej podczas wojen, a najmłodszego pochwycili oblegający.
Użyli go jako żywej tarczy podczas oblężenia, ale ojciec niezrażony tym pierwszy podpalił
lont armaty.
- Takie to były czasy - westchnąłem. - Honor przede wszystkim. Dziś już takich
obrońców ojczyzny pewnie by nie znalazł...
- Tak, niestety, syn zginął i ród Karlińskich wygasł bezpotomnie... Ale oblężenie
odparto. Dopiero blisko sto lat później, w 1656 roku Szwedzi zdobyli warownię i spalili ją.
Nigdy już nie odbudowano zamku. Był XVII wiek, rozwiązania militarne z epok
wcześniejszych nie miały już żadnej wartości. Wznoszono nowoczesne twierdze bastionowe,
zamki na szczytach, choć malownicze, straciły na znaczeniu... W XVIII wieku za to
rozbudowywało się miasteczko. Wznoszono tam ten piękny barokowy kościół i niestety
zamek stał się kamieniołomem. Wywożono stąd całymi wozami obrobione bloki kamienne,
cegłę, wyrywano kamienne obramowania okien... Większość zbudowanych w dolinie domów
zawiera fragmenty wyłupane z tych murów...
Zbliżał się wczesny jesienny zmrok. Spędziliśmy przeszło trzy godziny na
obserwacjach.
- Obawiam się, że to na nic - westchnął pan Tomasz. - Wracamy.
- Mam inny pomysł - odezwałem się. - Pan niech jedzie do Częstochowy, a ja pójdę
do miasteczka i poszukam jakiejś gospody. Spróbuję się czegoś dowiedzieć. A potem jeszcze
poobserwuję.
- O tej porze możesz mieć problemy ze złapaniem pekaesu.
- Zanocuję na zamku, w trabanciku jest brezentowa płachta. A jutro jakoś się
zdzwonimy albo wrócę do Częstochowy pierwszym autobusem.
- Zgoda - nieoczekiwanie łatwo ustąpił. - Nie zmarzniesz? Nie zapominaj, że jest
październik.
- Śpiwór też mam. Poszukam sobie jakiegoś zacisznego kąta...
Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Pan Samochodzik odjechał swoim niebieskim
autkiem, a ja ruszyłem na poszukiwania piwiarni. Zamiast niej znalazłem sklepik spożywczo-
monopolowy. Liczyłem, że na schodkach będą siedzieli pijąc tanie wina miejscowi menele,
ale i tu spotkało mnie rozczarowanie. Kupiłem sobie konserwę na kolację i wdrapałem się na
wzgórze zamkowe. Wyszukałem niewielkie zagłębienie terenu. Rozłożyłem karimatę,
ułożyłem się wygodnie i nakryłem razem z głową brezentem. Była dwudziesta, ale już zrobiło
się ciemno. Obserwacja zasypiającego miasteczka nie miała sensu. Zapadłem więc w sen.
Obudził mnie jakiś dźwięk. Uniosłem głowę i spojrzałem na zegarek o
nafosforyzowanych wskazówkach. Północ. Co wyrwało mnie ze snu? Ależ tak. Stukot
końskich kopyt na kamieniach. Ktoś zjeżdżał konno z góry. Odrzuciłem brezent i usiadłem.
Noc była bezksiężycowa, chmury zasłoniły gwiazdy. W osadzie paliło się tylko kilka latarń,
opodal mnie biało majaczyły mury warowni. I znowu usłyszałem stukot kopyt. Zbliżał się,
narastał. Ktoś najwyraźniej nadjeżdżał kierując się w moją stronę. Zapaliłem latarkę.
Wprawdzie nie chciałem się dekonspirować, ale nie miałem też ochoty zostać rozdeptanym
przez końskie kopyta. Promień światła zatoczył łuk i nic. Wokół mnie było widać wyłącznie
ciemność. Żadnego konia, żadnego jeźdźca. Wyłączyłem „bateryjkę". Znowu ułożyłem się
wygodnie i... ponownie usłyszałem stukot kopyt. Rytmiczne charakterystyczne kląskanie...
- Jest tam kto? - zapytałem, ponownie zapalając latarkę.
I znowu nic. Tym razem dźwięk nie ucichł od razu. Słyszałem jeszcze przez moment
ciężkie stąpanie końskich nóg. Ucichło równie niespodziewanie, jak się zaczęło. I zaraz
rozległo się ponownie, tyle że gdzieś dalej. Zerwałem się na równe nogi i odbezpieczyłem
pistolet. Ktoś bawił się ze mną w kotka i myszkę... Czyżby Sumo i jego kompani
zaobserwowali, że zawitaliśmy do ich miasteczka i teraz coś knuli w ciemnościach?
Ruszyłem ostrym marszem w stronę źródła dźwięku. Stukot rozlegał się coraz bliżej, i
jednocześnie przesuwał się w dół, jakby człowiek na koniu jechał od zamku w stronę
miasteczka. Zbiegłem po śliskiej od rosy trawie. Nim dobiegłem na miejsce, ucichło...
- Co za diabeł? - zdziwiłem się.
Odszukałem swoje obozowisko i nakrywszy się płachtą zapadłem w sen. Klap, klap,
klap... Zerwałem się na równe nogi. Facet na koniu jechał prosto na mnie, słyszałem go z
odległości nie więcej niż dwóch metrów! Cztery kopyta uderzające na przemian w kamień...
Zapaliłem latarkę i rozejrzałem się z obłędem w oczach. Pusto, cicho, martwo... Drzemałem
aż do rana, co jakiś czas budząc się i nasłuchując. Tylko raz usłyszałem z daleka podejrzany
odgłos.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

PAN SAMOCHODZIK KNUJE • SANEPID • CZY SPOTKAŁEM DUCHA •


INICJATYWA STRATEGICZNA • BAZAROWE CWAPNIACZKI

Pan Samochodzik wracał do Częstochowy. Jego myśli nadal krążyły wokół


zagadkowej sprawy.
„W zasadzie wypad do Olsztyna skończył się niepowodzeniem" - rozważał w
myślach. „Choć może Sumo wrócił do domu, a literki na szybach wyskrobali nam jego dwaj
wspólnicy..."
Dodał nieco gazu wyciskając z małego silnika pojazdu pełne czterdzieści kilometrów
na godzinę.
„Jesteśmy zatem w paskudnym położeniu. Oni są wyraźnie górą. Wiedzą czego
szukają, śledzą nas w zasadzie tyko kontrolnie. I chyba mają świadomość, że zdobyliśmy
niewiele informacji. Najważniejsze w tej chwili to odwrócenie inicjatywy strategicznej...
Sprawić aby z myśliwych stali się zwierzyną łowną. Tylko jak tego dokonać?" - myślał.
Zaczął przypominać sobie wszystkie dotychczasowe przygody... Próbował odnaleźć
odpowiednie rozwiązanie. Nie znalazł. W takim razie trzeba było je wymyślić. Zaparkował na
hotelowym parkingu. Coś nieśmiało dobijało się do jego umysłu. W hotelu niedawno
zakończono generalny remont kotłowni. W kącie podwórza spoczywał wielki stos wyrwanych
rur, gruzu, starych kabli w ołowianych jeszcze izolacjach... Pan Samochodzik wydobył z
samochodu skrzynkę z narzędziami. Kucnął przy śmietniku i w piętnaście minut wyszukał
odpowiednie komponenty. Zaśniedziała, miedziana rurka od przedwojennego kaloryfera,
garść kawałków starej, ołowianej izolacji, zaślepka pasująca do wewnętrznego gwintu rury...
Stara, blaszana puszka po kukurydzy...
Zadowolony wszedł do hotelu.
- Potrzebowałbym dostępu do kuchni - zwrócił się do portiera. - Na jakieś - spojrzał na
zegarek i zamyślił się - pół godziny.
- Nie wpuszczamy tam gości - odparł mężczyzna.
Pan Samochodzik odchylił kołnierz marynarki pokazując wpięty pod nim znaczek
Sanepidu. Dostał go kiedyś od Pawła Dańca. Do tej pory nie było okazji, by wypróbować
jego działanie...
Portier zaniepokoił się wyraźnie.
- Potrzebuję palnika gazowego - wyjaśnił pan Tomasz z kamienną twarzą. - Ale jeśli
nie udostępnicie mi go dobrowolnie, to zadzwonię zaraz po kolegów i rozejrzymy się po
kątach... skontrolujemy wszystko i będziemy szukać aż do skutku...
- Ależ panie inspektorze, proszę o wybaczenie, zaraz wszystko będzie gotowe...
Faktycznie, nie minęło dziesięć minut i muzealnik znalazł się w hotelowej kuchni. W
zasadzie było tu czysto i ładnie, zaplecze przetrwałoby prawdziwą inspekcję, ale wiadomo -
nikt nie lubi kontroli.
Postawił blaszaną puszkę na gazie i nawrzucał do niej ołowianych kawałków. Po
dziesięciu minutach stopiły się. Oparł rurkę na kawałku cegły i ostrożnie, posługując się
kombinerkami, wlał do niej płynny metal. Odczekał kilkanaście minut i schłodził ją wodą z
kranu. Ołowiany korek pasował idealnie. Metal wlutował się blokując szczelnie wylot rurki.
Pan Samochodzik zawahał się na chwilę, a potem wyjął z kieszeni scyzoryk i
wydrapał w miękkim metalu literkę „alef”. Uśmiechnął się wrednie. Pozostawał do
rozwiązania jeszcze jeden problem. Ołowiany czop był za świeży, wyglądał zbyt ładnie... Nie
pasował do reszty rurki i zaślepki. Pan Tomasz opuścił kuchnię i powędrował znowu na
podwórze. Pamięć nie myliła go. Koło śmietnika stał zużyty akumulator. Odrobina starego
kwasu i ołowiana plomba zmatowiała natychmiast, pokrywając się grubą warstwą białego
nalotu.
- No i świetnie - mruknął, zawijając rurę w kawałek gazety. Wykonał jeszcze kilka
telefonów i zadowolony z siebie i życia zjadł kolację.
- Świat nie jest taki zły - stwierdził godzinkę później, zapadając w sen.
***

O szóstej rano podjąłem obserwację miasteczka. Do godziny dziesiątej nikt podobny


do osiłka Sumo nie pojawił się w polu mojego widzenia. Zszedłem więc na dół i
zapakowałem się do pekaesu. Byłem brudny, zmęczony, niewyspany i przemarznięty na
kość...
Pan Tomasz wysłuchał mojej relacji z kamienną twarzą.
- Miałeś, mój drogi, sporo szczęścia - powiedział w zadumie.
- Szczęścia? - wytarłem zakatarzony nos. - Spać nie mogłem... Co to było? Może tak
się dźwięk odbijał od skał, ale po co ktoś się tam włóczył konno?
- Nikt się nie włóczył, a w każdym razie nikt, kogo mógłbyś zobaczyć - zauważył Pan
Samochodzik. - To był duch...
- Co!? - zdumiałem się.
- Duch. No może nie do końca... Widzisz, opisywano to zjawisko wielokrotnie.
Słyszano je w wielu miejscach. W Ojcowie i koło zamku w Chęcinach ponoć rozlegają się
odgłosy istnej galopady. Nie wyjaśniono dokładnie, czym jest, z pewnością nie ma jednak
charakteru nadprzyrodzonego, słychać je bowiem czasami także w dzień...
- No ładnie - mruknąłem. - Już tylko białej damy nam do szczęścia brakuje.
- Stare kroniki wspominają, że na murach zamkowych w Olsztynie widywano postać
krepo zbudowanego mężczyzny wędrującego w stronę baszty. Powszechnie uważa się, że to
straszy duch Maćka Borkowica... A ja pracowicie spędziłem ranek. Sprawdziłem karty
chorobowe Adelajdy Macoch i niestety, a może na szczęście, przyczyna śmierci była
całkowicie naturalna.
- Czyli znowu jesteśmy w punkcie wyjścia - ze złością uderzyłem dłonią w ścianę.
- Nie irytuj się - poprosił. - Damy sobie radę, ostatecznie nie takie zagadki się łamało.
Sądzę, że warto upozorować jakieś działania, by zmusić przeciwnika do wykonania
pierwszego ruchu.
- Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy - poskarżyłem się.
-Na szczęście ja mam kilka dobrych pomysłów - w jego oczach zabłysły figlarne
iskierki.
Wyglądało na to, że kombinuje coś naprawdę ciekawego.
***

Pędziliśmy samochodem przez miasto. Szef pogwizdywał radośnie.


- Co pan knuje? - dopytywałem się. Uśmiechnął się pod nosem.
- Zamierzam przechwycić inicjatywę strategiczną - powiedział. Nic mi to nie mówiło.
- A konkretnie? - zagadnąłem.
- Jak będziesz za dużo wiedział, to się szybko zestarzejesz.
- Pracujemy razem - przypomniałem.
- Owszem, ale tak będzie ciekawiej - uciął dyskusję. - Niebawem sam się wszystkiego
domyślisz...
Zajechaliśmy pod muzeum. Janusz już na nas czekał.
- Mam to - powiedział.
- Świetnie - ucieszył się Pan Samochodzik. - Jedziemy.
Kilkanaście minut później byliśmy już na Warszawskiej.
- Przypuszczam, że dom jest obserwowany, podobnie jak ktoś śledzi nas - wyjaśnił
szef wchodząc po trzeszczących schodach. - Chcą zdobyć informacje o tym, co robimy, to
zdobędą takie, że im bokiem wyjdzie... Zresztą sam zobaczysz.
- Znowu tu byli - mruknął muzealnik.
Zamek uszkodzony już wcześniej, teraz został zupełnie wyłamany. Weszliśmy do
pustego mieszkania. Złodzieje wyłamali deski podłogi w kilkunastu miejscach.
- Jeszcze lepiej - ucieszył się pan Tomasz.
- Ciekawe, czego szukają? - zmarszczyłem brwi.
- Widocznie jedna literka na posążku to za mało, potrzebują dodatkowej wskazówki...
A tymczasem to my ją odnajdziemy... Zasłoń okno.
Zaciągnąłem brudną zasłonę i zapaliłem światło.
- Potrzebne nam jeszcze miejsce na dokonanie sensacyjnego odkrycia - rozejrzał się
po pokoju. - Spójrz na tę ścianę. Trzeba w niej wyrąbać dziurę długości mniej więcej
czterdziestu centymetrów, szeroką na jakieś dziesięć i głęboką na co najmniej dwadzieścia...
Wziąłem do ręki młotek murarski i łom i zaatakowałem ścianę.
- Może trzeba było podłożyć gazetę? - zastanawiałem się pół godziny później, patrząc
na stos gruzu pod moimi nogami.
- Furda! - machnął ręką szef. - Jak będą robili remont, to i tak muszą wymienić
podłogę.
Z torby wyciągnął bardzo zaśniedziałą po wierzchu miedzianą rurkę. Jeden jej koniec
zalutowano ołowiem, drugi zdobiła wkręcana zaślepka. Przymierzył, czy rurka pasuje do
wnęki, a ponieważ mieściła się w niej idealnie... rzucił przedmiot w gruz pokrywający
podłogę przed otworem.
- Gotowe - powiedział z zadowoleniem. - Nic tu po nas. Ruszajmy...
- Co robimy? - zapytałem.
- Zaglądniemy na bazarek koło dworca, może wypatrzymy tam naszego przyjaciela
Sumo.
- A ja wracam do pracy - Janusz spojrzał na zegarek. - Bo to już prawie jedenasta.
Podwieźliśmy go na miejsce.
***

Bazar nie był specjalnie duży, kilka budek z warzywami, stoisko z pirackimi płytami
kompaktowymi, Wietnamczyk handlujący skarpetami. Jakiś menel oferował masę rupieci,
najwyraźniej wydobytych prosto ze śmietnika.
- Szukam gościa, którego wołają Sumo - zagadnąłem pirata. Poskrobał się po głowie.
- Taki zwalisty byczek głupi jak but? - upewnił się. - A handlował tutaj, ale już go z
miesiąc nie widziałem. Może tamten będzie coś wiedział, bo się zdaje się kumplowali -
wskazał menela.
Podszedłem do stoiska. Czego tu nie było! Lalki Barbie z urwanymi rękami, kawałki
armatury wodociągowej, Kilka książek, wieszak na ubrania... Od sprzedawcy wiało wonią
denaturatu.
- Sumo? - zamyślił się. - Dawno go nie było... Ze trzy tygodnie. Gadał wtedy, że
interes robi z braćmi. Widać mu wypalił, bo się więcej nie pokazał.
- Gdzie można go znaleźć"?
- A co ja z tego będę miał?
Pokazałem mu banknot dziesięciozłotowy. Gość aż się oblizał.
- Bracia Sumo dawali mu robotę przy kamieniach - powiedział.
- To znaczy? - zainteresowałem się.
- Tak dokładnie to ja nie wiem. Ale narzekał, że ciężka i kiepsko płatna... Coś
wspominał o Olsztynie.
- A tu, w Częstochowie? Musiał gdzieś mieszkać - wtrącił się szef. - Przecież nie
dojeżdżał codziennie z Olsztyna.
Menel zawahał się na sekundkę. Zaszeleściłem banknotem.
- Miał ciotkę przy Warszawskiej - wycharczał. - Czasem nocował u niej, ale czasem u
brata. Tylko nie mówił gdzie... Ale chyba też tam niedaleko.
Dałem mu banknot. Mężczyzna porzucił swój kram i jak zahipnotyzowany ruszył
prosto w stronę sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy.
- Niewiele nam to dało - westchnął Pan Samochodzik.
- A może... - rozważałem - może ten cały Sumo jest jej bratankiem, a raczej wnukiem
lub prawnukiem brata... Jeśli kobieta miała na nazwisko Macoch, to nie da się wykluczyć, że i
on się tak nazywa. Skoczmy na pocztę i poszukajmy w książce telefonicznej.
- Brawo, moja szkoła.
Ucieszyła mnie ta pochwała.
ROZDZIAŁ ÓSMY

NOWI SĄSIEDZI • CADYK AARON SZNIC • FAŁSZYWI


MESJASZE • W PUŁAPCE

Wdrapaliśmy się po hotelowych schodach na nasze piętro. Zakręciliśmy za róg i nagle


zatrzymaliśmy się jak wryci. Po spłowiałym chodniku dumnie kroczyli w naszą stronę trzej
Żydzi. Widywałem takich podczas pobytu w USA i raz na krakowskim Kazimierzu, gdy
wysiadali z zagranicznego autokaru. U nas w Polsce w zasadzie się tacy nie trafiali.
Szerokoskrzydłe, czarne kapelusze, czarne chałaty opadające do pół łydki, cienkie,
druciane okulary i przepisowe pejsy nadawały im wygląd niezwykle egzotyczny i swojski
zarazem. Najstarszy miał długą, czarną brodę, której jedno pasmo przez kaprys natury było
śnieżnobiałe... Wszyscy trzej spojrzeli na nas taksujące i grzecznie cofnęli się pod ścianę
robiąc przejście. Podziękowałem skinieniem głowy i po chwili zniknęliśmy w naszym pokoju.
Zaraz też rozległo się skrzypnięcie drzwi obok. Mieszkali po sąsiedzku.
- Ciekawe - mruknąłem. - Skąd oni się tutaj wzięli?
- Skąd się wzięli to mniejszy problem - powiedział pan Tomasz. - Bardziej mnie
gryzie, co tutaj robią.
Spojrzałem na niego z lekkim zaskoczeniem.
- Sądzi pan, że te pojedyncze hebrajskie literki jakoś się wiążą z ich obecnością?
Kiwnął poważnie głową.
- Właśnie, Pawle. Wygląda mi to na zbyt duży zbieg okoliczności. Żydzi to mądry i
ostrożny naród. Bez tego nie przetrwaliby dwóch tysięcy lat permanentnych pogromów... Nie
da się wykluczyć, że przywiodła ich do naszego kraju ta sama zagadka...
- Albo na przykład telefon od niejakiego Sumo, pałającego chęcią upłynnienia
ukradzionej z muzeum figurki - dodałem ponuro.
- Owszem. Tego też nie możemy wykluczyć... Skocz na dół i spróbuj ustalić, kim są.
A potem pomyślimy co dalej.
Wróciłem po dziesięciu minutach.
-Najstarszy miał rezerwację na nazwisko Aaron Sznic.
- Aaron Sznic? - zdumiał się szef. - O, do licha.
- Zna go pan?
Po jego twarzy przebiegł cień.
- Ze słyszenia. Pewności nie mam, ale znam chyba kogoś, kto może nam pomóc. Masz
numer telefonu do Michaiła?
- O nie! - wrzasnąłem. - Żadnych kontaktów z tym człowiekiem! Pamięta pan, co było
ostatnio?
- Oj tam - szef machnął lekceważąco dłonią - było minęło. Przez telefon nie zrobi nam
krzywdy.
- Ten gość przynosi mi pecha - burknąłem.
- Pawle, wydaję ci polecenie służbowe - głos Pana Samochodzika stwardniał. -
Pójdziesz do recepcji i zadzwonisz do Michaiła Tomatowa. Zapytasz go, co ma na temat tego
Sznica. Za dziesięć minut meldujesz się u mnie z informacjami.
- Tak jest - zasalutowałem niechętnie.
Cóż, rozkaz to rozkaz. Zszedłem na parter i zamówiłem rozmowę ze Szwecją. Miałem
nadzieję, że naszego przyjaciela nie będzie w domu, ale jak się okazało przeliczyłem się. Ktoś
odebrał telefon.
- Michaił?
- Paweł Daniec! Kopę lat! - ucieszył się wyraźnie.
Poczułem nieprzyjemny dreszcz na plecach.
- Mamy taki problem...
Niebawem wróciłem do szefa.
- I czego się dowiedziałeś?
- Michaił niewiele o nim wie. To znany kolekcjoner judaików i profesor uniwersytetu
w North Yorku.
- To w Kanadzie - wyjaśnił.
- Opublikował też kilka prac dotyczących zabytków z kręgu chasydzkiego... W
dodatku jest cadykiem bełszen-tow - cudotwórcą, kabalistą i znanym komentatorem Sefer
Jecirach...
- Czyli dobrze pamiętałem - pan Tomasz zasępił się.
- Może to nie on? - podsunąłem. - Nie jednemu psu Burek...
- On. Tak mnie tknęło, gdy obaczyłem to białe pasmo na brodzie... Słyszałem o nim.
- Będziemy ich śledzić? - zagadnąłem.
- Sądzę, że to dobry pomysł. Zwłaszcza w sytuacji, gdy mamy tak niewiele punktów
zaczepienia. Z drugiej strony, ich obecność w Częstochowie może być całkowicie
przypadkowa. Sprawdzimy...
- Może założymy im podsłuch? - zaproponowałem.
- A znasz w wystarczającym stopniu hebrajski albo jidysz? Bo nie sądzę, by byli tak
mili i rozmawiali między sobą po polsku albo angielsku...
Trzasnęły drzwi na korytarzu, a ułamek sekundy później rozległo się stukanie do
naszych. Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Wyciągnąłem spluwę i odbezpieczyłem, a pan
Tomasz cofnął się na bok.
- Proszę - powiedziałem.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich cadyk.
-Wybaczą panowie, że niepokoję... - mówił po polsku z angielskim akcentem, ale
zupełnie wyraźnie. - Mam przyjemność z panem Tomaszem N.N. i Pawłem Dańcem z
Ministerstwa Kultury i Sztuki?
- Tak, to my - potwierdziłem. - Proszę, niech pan wejdzie.
Wszedł. Jego oczy strzeliły po wszystkich zakamarkach, jakby sprawdzał, czy nie
zastawiliśmy na niego pułapki.
- Czym możemy służyć? - zapytał szef.
Gość przez chwilę milczał, jakby dobierał odpowiednie słowa.
- Wiem, że prowadzą panowie śledztwo w sprawie pewnej nader zagadkowej figurki.
Przechylił lekko głowę i spojrzał na nas pytająco, jakby sprawdzając, czyjego
informacje są precyzyjne.
- Owszem - przytaknął Pan Samochodzik. - Skąd pan wie?
- Powiedział mi w muzeum ten młody i sympatyczny człowiek... - pytanie nie
zmieszało cadyka. - Zabrali też panowie fotografie dokumentacyjne.
- Owszem - kiwnąłem głową.
- Byłbym bardzo wdzięczny, gdybym mógł rzucić na nie okiem.
Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.
- Czemu nie? - mruknął mój zwierzchnik.
Wyjął spod stołu teczkę i rozłożył przed gościem trzy czarno-białe odbitki. Ten przez
dłuższą chwilę oglądał je w milczeniu.
- Dziękuję - powiedział odkładając je do teczki.
- Co to właściwie jest? - zapytałem.
- Bałabaken - wyjaśnił.
Minę musiałem mieć nietęgą, bo uśmiechnął się i pospieszył z wyjaśnieniami.
- Bożek o trzech głowach. Niektórzy szczególnie durni amerykańscy okultyści wiążą
go z Bahometem, czczonym rzekomo przez templariuszy. Ale w rzeczywistości wymyślono
to w XVII wieku. Pierwsze wizerunki sporządził Sabbataj Cwi w Salonikach.
- Czy ktoś oferował to panu do sprzedaży? - zagadnął szef.
Żyd pokręcił głową.
- Nie. Poza tym nie łamię prawa. Jestem cadykiem bełszen-tow - w jego głosie
zabrzmiała godność i powaga. - To funkcja mniej więcej takiej rangi, jak u was stanowisko
biskupa lub kardynała. Muszę stać na straży moralności i dobrego imienia mojego ludu. Jeśli
złodzieje nawiążą ze mną kontakt, zawiadomię panów. Jaki jest numer rejestracyjny
pańskiego samochodu? - spojrzał na mnie nieoczekiwanie.
- Jeepa? WAW 3268?
- „Mądrość jest koroną istnienia" - tę sentencję przekazują cyfry z tablicy
rejestracyjnej....
- Jak mam to rozumieć? - zdumiałem się.
- Odniesiecie zwycięstwo - powiedział poważnie - ale nie przyjdzie ono łatwo... -
zawahał się chwilę i dotknął końcami palców mojej dłoni.
- Ktoś czuje do ciebie urazę - pokręcił głową. - Ktoś ma złe zamiary... Uważaj.
Pożegnał się i wyszedł.
- Choroba - mruknąłem.
- E - szef lekceważąco machnął ręką - podstawiając słowa do cyfr można wyczytać co
dusza zapragnie. Potraktujmy to jako pomyślną wróżbę i do roboty.
- Sabbataj Cwi - zmarszczyłem brwi. - Kojarzę to nazwisko...
- Grasował w latach trzydziestych XVII wieku. Jak zapewne wiesz, wyznawcy
judaizmu czekają na przyjście Mesjasza. Wykorzystał tę wiarę i ogłosił się nim. Założył sektę
tak zwanych sabbatejczyków. Po jego śmierci wszystko poszło w rozsypkę...
Nagle umilkł zapatrzony gdzieś w przeszłość...
- O, do diabła - szepnął. - Jak mogłem tego nie skojarzyć?
- Co się stało? - zaniepokoiłem się.
- Frank. Jakub Lejwowicz Frank... To on jest kluczem tej zagadki. To o niego chodzi!
- Kto to był? - musiałem się przyznać do niewiedzy.
- Duchowy syn Sabbataja Cwi, kolejny fałszywy Mesjasz.
-Ale jaki związek może mieć jakiś tam sekciarz z tak katolickim miastem jak
Częstochowa?
- Jako bardzo niebezpieczny heretyk został osadzony w klasztorze Paulinów na Jasnej
Górze... - wyjaśnił pan Tomasz.
***
Zapadał zmrok, gdy opuściłem hotel. Nadal pałałem chęcią dorwania osiłka Sumo i
jego braciszków. Mieliśmy porachunki do wyrównania... Tym razem nie przebierałem się za
dresiarza. Nie miało to większego sensu. Szedłem spokojnie ulicami miasta. Na głównej
arterii spotkałem naszych sąsiadów. Trzej Żydzi kroczyli spokojnie ulicami. Długie, czarne
chałaty powiewały w porywach jesiennego wiatru. Szerokie kapelusze nadawały przybyszom
niesamowity wygląd. Ludzie oglądali się za nimi, ale w ich spojrzeniach nie było wrogości,
raczej zaciekawienie i rozbawienie. I gdzie podział się ten rzekomy polski antysemityzm?
Zrównałem się z nimi, wymieniłem kilka grzeczności i pomaszerowałem dalej - na
ulicę Warszawską. Znajoma brama, śmierdzące podwórze, trzeszczące schodki na piętro.
Byłem ciekaw, czy zaglądali do mieszkania pod naszą nieobecność. Pchnąłem drzwi z
wyłamanym zamkiem i poświeciłem latarką do środka. Usłyszałem syk gazu
obezwładniającego i zrobiło mi się ciemno przed oczami.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

TRZEJ BRACIA • TORTURY? • PORWANIE SZEFA • W STARYCH


LOCHACH • ODROBINA JUDO

Doszedłem do siebie z trudem. Rozejrzałem się wokoło. Nie wysilili się. Siedziałem
nadal w spenetrowanym już tyle razy mieszkaniu. Okno zasłonili dyktą, żeby na zewnątrz nie
było widać blasku lampy. Drzwi starannie zamknęli, pod nimi leżał koc, aby przez szparę nie
wydostawało się światło.
Siedziałem na krześle służącym swojego czasu nieboszczce. Trzeba przyznać, że
przywiązali mnie niefachowo, ale za to solidnie, nie żałując grubego sznura. Rozejrzałem się
wokoło. Byli tu wszyscy trzej. Potężny, zwalisty Sumo i jego dwaj bracia. Na twarzach mieli
maski z lycry.
- No i spotkaliśmy się wreszcie - powiedział jeden ze szczupłych porywaczy. Z tyłu
pod maski wybiegała mu kitka włosów.
- Kim jesteś? - warknąłem.
- Możesz mi mówić: Kudłaty.
Przypomniałem sobie oglądany kiedyś film i mimo wszystko uśmiechnąłem się lekko.
Ale zaraz potem zobaczyłem, co robi trzeci z braci i uśmiech natychmiast zniknął z mojej
twarzy. Najniższy postawił sobie w kącie butlę gazową oraz palnik i teraz posługując się
grubą skórzaną rękawicą rozgrzewał do czerwoności metalowy pogrzebacz.
- Przejdźmy do konkretów - powiedział spokojnie ten z kitką. - Gdzie są papiery?
- Jakie papiery? - zdziwiłem się.
- Daniec, nie udawaj idioty - prychnął Sumo. - Znaleźliście dziś przed południem
schowek Macocha. Chcemy mieć te dokumenty. Te, które były w metalowej rurce.
- O cholera... - wyrwało się mi.
Faktycznie, przejęcie inicjatywy strategicznej, zaplanowane przez mojego szefa,
powiodło nam się.
- To nie my - zełgałem błyskawicznie. - Byliśmy tu rano, ale ściana była już
rozwalona.
- To czegoście kuli przez pół godziny mury?! - ryknął Sumo grobowym basem.
Musiałem zmienić zeznania. Tylko jak? Co powiedzieć, żeby się ode mnie odczepili?
- Wykrywacz zasygnalizował coś pod tynkiem - wyrzuciłem z siebie kolejne
kłamstwo. - Odkuliśmy ścianę i znaleźliśmy rurę. Ale wewnątrz były tylko stare carskie
ruble...
Sumo spojrzał pytająco na Kudłatego. Ten pokręcił głową.
- Carskie ruble to mogły być w skrytce pod podłogą - wycedził - ale w ścianie były
papiery Macocha.
- Skąd wiecie o skrytce pod podłogą? - zdumiałem się.
- Ciotka nam opowiedziała - wyjaśnił Sumo i zaraz umilkł pod karcącym spojrzeniem
braciszka.
- Dobra, zaraz wszystko wyśpiewasz - odezwał się najmłodszy wstając do kuchenki.
Koniec pogrzebacza przybrał piękną wiśniową barwę żelaza rozgrzanego do jakichś
sześciuset stopni Celsjusza. - Gdzie go dziabnąć?
- W łydkę - zadecydował Kudłaty. - Boleć będzie jak cholera, a jednocześnie nie
uszkodzimy go zanadto...
Zawyłem jak syrena przeciwmgielna i szarpnąłem się do tyłu przewracając razem z
krzesłem. Nie zdążył jeszcze dotknąć mnie rozpalonym żelazem, a ja już darłem się, ile sił w
płucach.
- Kurde, co za mięczak? - skwitował Sumo, gdy zrobiłem przerwę na zaczerpnięcie
oddechu.
Znowu zawyłem. Nie podejrzewałem się wcześniej o takie możliwości wokalne.
Ryczałem, jakby mnie obdzierano żywcem ze skóry.
- To się robi niesmaczne - westchnął Kudłaty. - Przestań się wydzierać. Jak nam
powiesz po dobroci, nie zrobimy ci krzywdy.
W odpowiedzi znowu zawyłem. Dziko, opętańczo, straszliwie. Sumo, najwyraźniej
najwrażliwszy z nich, zatkał sobie uszy. Ktoś z mieszkania obok zaczął walić w ścianę.
- Uspokójcie się wreszcie - usłyszałem gderliwy starczy głos.
Na korytarzu trzasnęły drzwi. Znowu zacząłem przeraźliwie krzyczeć...
- Co za hałasy! - wrzasnęła jakaś kobieta - Wezwę policję, jak się nie uspokoicie!
I o to właśnie mi chodziło. Ryknąłem tak, że aż dom zadrżał. Zrozumieli
niebezpieczeństwo. Momentalnie zostałem zakneblowany jakąś szmatą.
- Kurde, tu się nie da normalnie pracować - mruknął Kudłaty. - Zabieramy to ścierwo,
popracujemy nad nim w domu.
Sumo podszedł i spokojnie podniósł mnie z podłogi razem z krzesłem. Moc tego
osiłka była naprawdę zdumiewająca. Ruszyli po trzeszczących schodach w dół. Po drodze
udało mi się wypluć knebel.
- Pali się! - wrzasnąłem na całe gardło.
Na piętrze otworzyły się drzwi i wyjrzał przez nie jakiś rozczochrany typ. Scena, którą
zobaczył, musiała go zaskoczyć, ale zaraz cofnął się do środka. Znowu zawyłem. Kudłaty i
jego młodszy braciszek świecąc latarkami usiłowali odnaleźć na ciemnych schodach wyplutą
przeze mnie szmatę. A ja darłem się jak opętany. Owiało mnie chłodne powietrze. To Sumo
wyciągnął mnie, ciągle na krześle, na podwórze. Ryknąłem ponownie i w odpowiedzi
usłyszałem zza bramy syrenę radiowozu.
- Kurde - zaklął ten z kucykiem wybiegając z klatki - gliny! Chodu...
Porzucili mnie i uciekli dziurą w murze. Po chwili na podwórko wpadli dwaj
policjanci.
- Co to za awantura? - zaczął jeden i teraz dopiero zauważył, że jestem przywiązany
do krzesła. - Co tu się, do licha, dzieje?
***

Złożenie wyjaśnień zajęło mi dużo czasu, a jak na złość na posterunku nie było nikogo
z poznanych już policjantów. Wreszcie zaprotokołowano wszystko, co powiedziałem,
sprawdzono moje dokumenty i porównano z bazą danych. Wróciłem do hotelu dobrze po
jedenastej...
Na korytarzu panował półmrok. Nieoczekiwanie pośliznąłem się na czymś i o mało
nie wybiłem sobie zębów. Klnąc ze zmęczenia i wściekłości obmacałem podłogę w
poszukiwaniu tajemniczej pułapki. I znalazłem. Na mojej dłoni lśniła łuska naboju do
pistoletu gazowego. Pchnąłem drzwi naszego pokoju. Był pusty i tylko na olejnej farbie
pokrywającej od wewnątrz deski widniała wydrapana nożem samotna litera „alef”.
Pomyślałem w tym momencie, że Pan Samochodzik najwyraźniej przesadził z
przejmowaniem inicjatywy strategicznej...
***

Duża i sucha piwnica. Półłukowo sklepiony sufit. Pan Samochodzik szarpnął się w
więzach, ale zaraz zaniechał oporu. Przywiązali go wyjątkowo fachowo, szerokimi,
skórzanymi, wojskowymi pasami. Jeśli dobrze się orientował, to na czym siedział, było
przedwojennym fotelem fryzjerskim.
Piwnicę oświetlała jedna żarówka o mocy stu watów. W kątach zalegał mrok. Pan
Tomasz rozejrzał się wokoło bardzo uważnie. Loch zbudowano dawno temu. W ścianach
pozostały ślady belek podtrzymujących krążynę - drewniany szkielet używany przy budowie
sklepień. A zatem najpóźniej XVIII wiek... Przyjrzał się cegłom. Były nieco większe niż
używane obecnie, na powierzchni zachowały się wgłębienia. Cegła strychulcowa lub
palcówka. Jeśli palcówka - to XVI wiek, jeśli robiona kieratem - to XVIII... Zaprawa
wapienna, ale to akurat bez badań laboratoryjnych trudne do datowania. Mur ze śladami
przewiązania tu i ówdzie.
- Przełom XVII i XVIII wieku z dokładnością do mniej więcej trzydziestu lat -
powiedział sam do siebie.
Nie mógł sięgnąć do zegarka i popatrzeć która godzina, ale nie mogło minąć zbyt dużo
czasu, ponieważ włosy, które umył w umywalce na parę minut przed napaścią, były jeszcze
wilgotne... Gdzie zatem się znajdował? Na ścianie piwnicy widać było poziomą linię
wypłukanej zaprawy. Stała w niej kiedyś woda...
„Stara część Częstochowy" - pomyślał. „O kilka minut drogi od hotelu,
dziewiętnastowieczna kamienica postawiona na wcześniejszych o dwieście lat fundamentach.
W pobliżu rzeki, bo kiedyś podczas powodzi zalało ten loszek."
Gdzieś z tyłu rozległy się kroki i do lochu wszedł młody człowiek w masce na twarzy.
Kilka jasnych włosów wymknęło się z tyłu opadając mu na plecy.
- Widzę, że doszedł pan do siebie - odezwał się. - To bardzo dobrze.
- Kim jesteś? - zapytał Pan Samochodzik lustrując oprawcę zimnym spojrzeniem.
- Mniejsza o to, wołają mnie Kudłaty.
- Nie powiem, że miło cię poznać... - mruknął więzień. - A tak właściwie to po co
mnie złapaliście?
- Żywimy ogromny szacunek do pańskiej mądrości, słyszeliśmy o pańskich
odkryciach i przygodach, nie przypuszczaliśmy nigdy, że kiedyś będzie nam dane poznać
pana osobiście...
- I to jeszcze w tak niezwykłych okolicznościach - dodał sarkastycznie pan Tomasz. -
Wróćmy do meritum.
- Oczywiście - zreflektował się Kudłaty. - Postanowiliśmy sprawdzić pewną legendę,
a co za tym idzie, zdobyć forsę pogrzebaną przez naszych przodków pod powierzchnią
ziemi... Niestety, jak by to powiedzieć, zaledwie jutrzenka rozbłysła nam nadzieją, zjawia się
pan za swoim pomocnikiem... I zapewne w tym samym celu.
Więzień taktownie milczał.
- Problem w tym, że wprawdzie marny figurkę, ale nie wiemy, co z nią dalej zrobić.
Ona sama, wbrew temu co mówiła stara Macochowa, nie zawiera w sobie żadnej informacji...
Potrzebujemy papierów, które znaleźli panowie dziś rano.
- A skąd to przypuszczenie, że to myśmy je znaleźli? - udał zdumienie.
- Jest nas do tego skarbu dwóch. Ja i pan. No, może raczej powiedzmy, dwa zespoły -
poprawił się. - Po prostu dogadajmy się i podzielmy...
- Być może uszło waszej uwadze, ale do Częstochowy przybyło trzech ortodoksyjnych
Żydów, zapewne równie mocno zainteresowanych spuścizną Sabbataja Cwi - rzucił
wyzywająco.
Oczy Kudłatego zrobiły się okrągłe jak spodki.
- Kogo? - zdziwił się zupełnie szczerze.
- Jesteście członkami sekty sabbatejczyków - rąbał słowo po słowie Pan Samochodzik.
- A gdzie tam. Nasi przodkowie byli frankistami... - zaprotestował z godnością
Kudłaty. - Wracając zaś do znalezionych papierów...
- Nie mam ich.
- Wiemy, przeszukaliśmy pokój w hotelu. Pański pomocnik też ich nie miał... Co się
więc z nimi stało?
- Sprzedaliśmy Żydom - podsunął rozwiązanie Pan Samochodzik.
Uwierzył? Gdzie tam.
- Nie, to niemożliwe - Kudłaty przeszedł się z kata w kąt. - Pan jest na to zbyt
uczciwy... Wszystkie opowieści, jakie słyszeliśmy, podkreślają tę właśnie cechę pańskiego
charakteru: patologiczną uczciwość...
- To uczciwość uchodzi obecnie za patologię? - zdziwił się muzealnik.
- Tak mi się powiedziało. Ale nie zmienia to faktu, że jest pan chorobliwie uczciwy.
- Uczciwość jako choroba... - uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że zaraźliwa i
nieuleczalna...
- Nie kłóćmy się o odcienie znaczeniowe. W każdym razie pan jest gościem, któremu
można zaufać...
- A może zmieniłem się na starość? - zasugerował. - Emerytury w kraju są niskie...
- Gdzie tam. „Jeśli ktoś jest uczciwy, to pozostanie taki na zawsze, a jeśli ktoś jest
ścierwem, to nic go nie zmieni" - zacytował Omelajna Płeczenia. - Pan coś zrobił z tymi
dokumentami... Nie mogło być ich dużo, może zaledwie kilka kartek... Ale gdzieś je pan
ukrył. Żywimy do pana ogromny szacunek, ale niestety, będzie pan tu siedział, aż je pan
odda... I tylko z racji pańskiego wieku nie poddamy pana na razie torturom.
Pan Samochodzik zastanawiał się przez chwilę. - Jest jeszcze jeden problem...
Poniekąd związany z moim sędziwym wiekiem.
- Tak? - zainteresował się Kudłaty.
- Strasznie chce mi się... No, mówiąc obrazowo, chciałbym skorzystać z toalety.
- Jasne, oczywiście, już pana odwiązuję...
Szybko rozpiął pasy. Pan Samochodzik wstał i roztarł nadgarstki
- Tam w kącie jest wiaderko... - wróg wyciągnął rękę.
Pan Tomasz złapał go zręcznie chwytem ze szkoły judo i przerzucił. Kudłaty rąbnął o
podłogę, aż się zakurzyło. Nie zdążył dojść do siebie, a stary muzealnik spadł mu na plecy i
wykręciwszy ręce związał je porzuconym paskiem.
- Ja też żywię dużo szacunku dla swoich przeciwników - wysapał. Ciut się zadyszał,
kondycja już nie ta. - Dlatego nie będę ci łamał kości, choć chyba powinienem... - westchnął.
Z kabury przy pasku powalonego wyjął pistolet gazowy i zabrał na pamiątkę. - A na razie do
zobaczenia...
Pobiegł do drzwi i szybko wdrapał się po kilkunastu schodkach do góry. Jeszcze jeden
poziom lochów. Ciemno, że oko wykol, ale przy schodach namacał włącznik. Piwnica
zawalona gratami, w kącie drabinka do góry. Wspiął się błyskawicznie po metalowych
szczeblach i odwaliwszy klapę znalazł się w jakimś ciemnym korytarzu. Czuć było słaby
przewiew. Chyba był już nad powierzchnią ziemi. W prawo czy w lewo? W lewo. Ruszył
szybkim marszem, pistolet lśnił w wyciągniętej do przodu dłoni.
Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi na korytarz. Stanął w nich Sumo. Pan Tomasz
znał go dotąd tylko z opowieści, ale rozpoznał od razu.
- Dokąd? - zawył osiłek, a potem przestał wyć, bo muzealnik pociągnął dwa razy za
spust. Korytarz wypełniły kłęby duszącego gazu. Zaciskając oczy i wstrzymując oddech
przebiegł jeszcze kilka kroków. Drzwi wejściowe. Zamknięte. Odsunął zasuwkę pod klamką i
wybiegł w ciemność. Teraz dopiero odetchnął głębiej.
- Stój - wrzasnął najmłodszy członek szajki, łapiąc go za lewe ramię.
Nie wahał się ani chwili. Prawa dłoń ciągle dzierżąca pistolet poderwała się
automatycznie. Strzelił nad ramieniem w kierunku, w którym powinna znajdować się twarz
przeciwnika. Iglica uderzyła w próżnię, koniec amunicji.
Puścił bez żalu pistolet i wykonał drugi tego dnia chwyt i rzut. Młody był ciężki, ale
dało się go przerzucić. Wyrżnął w glebę równie paskudnie, jak jego brat w piwnicy. Z tyłu
rozległo się basowe pokasływanie. Sumo dochodził do siebie. Pan Samochodzik puścił się
pędem. Jeden ciemny zaułek, drugi... Usłyszał za sobą tupot nóg. Przesadził parkan i
przebiegł przez jakieś gruzowisko. Jeszcze jeden płot, kolejne uliczki i nieoczekiwanie
wybiegł na ulicę Najświętszej Marii Panny. Oddech uspokajał się powoli. Nieźle się zasapał.
Powędrował prospektem i niebawem stanął przed hotelem.
Wszedł do pokoju akurat w chwili, gdy Paweł Daniec wyciągnął telefon komórkowy,
by zadzwonić na policję.
- Już się bałem, że pana złapali - mruknął młody współpracownik.
- I zupełnie słusznie się obawiałeś, mój drogi - uśmiechnął się szef.
- Wypuścili pana?
- Zwiałem patałachom... Ale najważniejsze, że wiem już, kim są. I domyślam się, o co
w tym wszystkim chodzi...
- Zamieniam się w słuch...
- Nie, nie. Pogadamy o tym rano. Już po północy. Trzeba się wyspać.
- Ale szefie...
- Spać! - huknął.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ŚNIADANIE W PARKU • JAKUB FRANK I JEGO DZIEJE • PIERWSZA


EUROPEJSKA MAFIA • SPRAWA DAMAZEGO
MACOCHA

Rankiem u stóp klasztornego wzgórza nie było zbyt wielu ludzi. Siedliśmy na ławce w
parku. Wyjąłem z torby kupione po drodze wiktuały i rozłożyłem na kawałku świeżej gazety.
Rozciąłem bułki, włożyłem do środka ser i wędlinę. Szef podziękował kiwnięciem głowy.
Wgryzł się w kanapkę i dopiero wtedy zaczął opowiadać.
- Nasi drodzy sąsiedzi celowo lub nieświadomie wprowadzili nas w błąd - powiedział.
- Tej figurki nie wykonał Sabbataj Cwi, ale jego uczeń i następca, Jakub Lejwowicz Frank.
- O? - wyraziłem zdziwienie. - Coś mi się obiło o uszy...
- No, to posłuchaj - uśmiechnął się. - Sabbataj Cwi umarł, jeśli wierzyć źródłom z
tamtego okresu, w sposób naturalny w 1674 roku. Przed śmiercią zapowiedział swoim
uczniom, że wkrótce powróci.
- Jak chciał tego dokonać? - zdziwiłem się.
- W legendach i żydowskiej mistyce bytującej na obrzeżach oficjalnego judaizmu,
idea reinkarnacji w pewien sposób była zawsze obecna. Rozpowszechniona była wiara w
golemy i dybuki. Pamiętasz nasze przygody w Krakowie?
- Tak. Cadyk Storm próbował zbudować przed wojną golema...
- Właśnie. A więc golem to ciało pozbawione duszy, a tym samym inteligencji. Dybuk
zaś to wędrująca dusza pozbawiona ciała. Po natrafieniu na odpowiedniego człowieka
zagnieżdża się w nim i całkowicie tłumi osobowość „nosiciela".
- Brr. Makabryczna religia - aż się wzdrygnąłem.
- To nie tyle religia, co raczej swojego rodzaju folklor na niej wyrosły - wyjaśnił. -
Sabbataj Cwi spodziewał się powrócić do swoich uczniów w ten właśnie sposób. Faktycznie,
nie minęło pięćdziesiąt lat i niespokojny duch fałszywego mesjasza przyjął cielesną powłokę
Jakuba Lejwowicza zwanego Frankiem. Tak to w każdym razie przedstawia sam
zainteresowany.
- Ale po co? - zdumiałem się.
- Sekta sabbatejczyków, choć nielegalna i prześladowana przez ortodoksyjnych
Żydów, była bardzo liczna, wpływowa i posiadała znaczne fundusze. Po prostu chciał położyć
na tym łapę... Jego ojciec był zakamuflowanym zwolennikiem Sabbataja. Niestety, nie
zachował odpowiedniej ostrożności. Po wyjątkowo burzliwej dyspucie teologicznej w
wiejskiej synagodze był zmuszony razem z rodziną uchodzić z Polski...
- Ale wrócił - domyśliłem się.
- Oczywiście. Obrał kierunek południowy, ku Wołoszczyźnie. Życie w Mołdawii
bardzo zdeprawowało przyszłego „mesjasza". Zaciągnął się do bandy wyrostków
okradających kupców, urządzał w nocy awantury, walił do okiennic domów, polewał
zaspanych gospodarzy wodą, podpalił synagogę i w ogóle zachowywał się w sposób dalece
skandaliczny. Trudno dochodzić źródeł jego majątku, jednak w wieku lat trzynastu posiadał
już własną karczmę.
- O kurczę - wyrwało mi się.
- Potem zajął się handlem kamieniami szlachetnymi. Były przeważnie dość wątpliwej
jakości. Grunt zaczął mu się palić pod nogami, uciekł do Salonik, gdzie mieściła się,
nazwijmy to, główna kwatera sekciarzy. Zwolennicy Sabbataja Cwi zakonspirowali się w
Grecji niezwykle starannie. W większości przyjęli islam; nie zapominajmy, że Grecja była
wówczas częścią imperium ottomańskiego. Tylko we własnym kręgu odprawiali swoje
obrzędy i prowadzili dysputy teologiczne.
- I pozwolili przyłączyć się do nich człowiekowi o tak podejrzanej przeszłości? -
zdziwiłem się.
- No cóż, ich interesy też nie należały do najczystszych... Frank miał pewnie trochę
pieniędzy, ale żadnego poparcia. Zaczął je sobie pomalutku budować... W tym samym czasie
w Grecji zmarł inny fałszywy mesjasz, Baruchia. Pozostała po nim liczna sekta, która do
historii przejść miała pod nazwą donmahczyków. Pomogli mu, a on w zamian stanął na ich
czele i przywłaszczył sobie pisma ich zmarłego wodza...
- He he - roześmiałem się.
- W 1752 Frank poślubił córkę wybitnego teologa sabbateizmu, Jehudy Towa ha-
Lewi. To mu dało odpowiednią pozycję. Miał pieniądze, wpływy, uczniów. Założył własny
bet-ha-midrasz, coś w rodzaju szkoły teologicznej ... W 1755 roku grupa frankistów przybyła
na Podole. Głosili przedstawicielom sekty sabbatejskiej nowinę, że mesjaszem jest Jakub
Frank...
- Dużo było tych sekciarzy? - zainteresowałem się.
- Sporo... Może nawet kilkanaście tysięcy. Frank grasował po Rzeczypospolitej przez
sześć miesięcy. Przede wszystkim starał się nawracać na wiarę w siebie ortodoksyjnych
Żydów... W styczniu 1756 roku w Lanckronie nad Zbruczem noga mu się powinęła...
Wygłosił wyjątkowo płomienne przemówienie na jarmarku. Tłum ortodoksyjnych Żydów
jeszcze tego samego dnia zdobył szturmem zajazd, gdzie popasał wraz ze swoimi uczniami.
Zastali ich przy interesującej imprezie religijno-erotycznej. Młodzieńcy tańczyli wokoło
nagiej kobiety.
- To przecież pasuje - aż zerwałem się z ławki. - Pamięta pan raport z 1982 roku?
Policja wpadła do mieszkania, a tam było kilku mężczyzn i dziewczyna, która dopiero co
skończyła się ubierać...
- Owszem. Zwróć uwagę na jeszcze jedno... Tupoty. Wykonywali jakiś ekstatyczny
taniec, jak na przykład derwisze czy syberyjscy szamani...
- I ci trzej młodzi też?
- Oni już nie. Wydaje mi się, że Adelajda była ostatnią przedstawicielką sekty, im
chodzi tylko o pieniądze...
- A co się stało w Lanckronie? - wróciłem do tematu.
- Ortodoksi skonfiskowali sporą ilość wybitnie interesujących pism drukowanych w
Mołdawii na użytek sekty. Pochwyconych frankistów zamknięto w więzieniu i poddano
torturom. Udowodniono im palenie fajek w szabat, bezbożne pieśni mieszane z
nabożeństwem, orgie seksualne z cudzymi żonami, kazirodztwo, rozpustę i wiele
pomniejszych występków. W czerwcu miejscowy kahał, czyli lokalna rada regulująca życie
społeczności żydowskiej, obciążył uroczystą klątwą wszystkich wyznawców Sabbataja Cwi,
Franka i Baruchii...
- Czyli na tym powinna się skończyć jego kariera.
- Ano, niestety nie - szef zdjął okulary i przetarł zapotniałe szkła. - Jako poddany
turecki został zaraz po zatrzymaniu wydalony za granicę.
Milczeliśmy przez chwilę.
- Wrócił niebawem i znowu podjął walkę. Do śledztwa włączył się Dembowski -
biskup kamieniecki. Nakazał zwolnić pojmanych i wydał im listy żelazne gwarantujące
nietykalność do czasu zakończenia dochodzenia. Frank natychmiast powrócił do Polski. W
Kopryczyńcach, gdzie żyło wielu zakonspirowanych wyznawców Sabbataja, na rynku w
święto Ester Tanes, które dla Żydów jest dniem postu, frankiści urządzili na oczach całego
miasta wesołą imprezę antyreligijną polegającą na piciu wódki i pogryzaniu jej konfiturami.
- Paskudna prowokacja - oceniłem.
- Nieoczekiwanie biskup zmarł. Rozjuszeni Żydzi urządzili sekciarzom straszliwy
pogrom; tylko ci, którzy znajdowali się w pobliżu granic zdążyli uciec do Mołdawii. Stamtąd
usiłowali nadal kąsać. Opublikowali w masowym nakładzie kilka broszur, w których
zarzucali ortodoksyjnym Żydom masę bezeceństw, profanowanie Hostii, okładanie posągów
świętych batami, wreszcie mordy rytualne... W końcu król, mając dość całego tego
zamieszania, zaprosił Franka do Polski, aby ten mógł bronić swoich spraw. Odbyły się dwie
dysputy teologiczne, jedna pod Lwowem, druga pod Warszawą. Brali w nich udział
ortodoksyjni Żydzi, teolodzy katoliccy i przywódcy sekty... W rezultacie tych rozmów Frank
został uznany za bardzo niebezpiecznego heretyka i osadzony dożywotnio tutaj - wskazał
gestem górujące za nami mury klasztoru. - Jego sekta zeszła do najgłębszej konspiracji, ale
działała przez kolejne lata... W tym czasie ukazało się sporo druków publicystycznych, w
których zarzucano im, że monopolizują w swoim ręku sieć karczm, przejmują handel, tworzą
bandy rabunkowe i sieć handlową oferującą kradzione łupy... Byli też inicjatorami kilku
pogromów ortodoksyjnych Żydów...
Milczałem długo.
- Ale gdzie tu miejsce na jakieś skarby? - zapytałem. - Bo jak pan wspominał,
potomkowie wyznawców Franka szukają skarbów...
- Właśnie. Na czele, można powiedzieć, mafii frankistów, stanął niejaki Elisze, były
rabin... To on wszystko zorganizował i kierował przez kilka lat. I to on trzymał kasę sekty... I
niestety ktoś rozbił mu głowę. Sądzę, że po prostu nie odnaleziono części pieniędzy. Inaczej
nie byłoby czego szukać.
- Czyli jedna zagadka rozwiązana - powiedziałem - ale co ma do tego posążek i co
najważniejsze, skąd wziął się ten stroik ze złotych monet? Co jeszcze chcą znaleźć ci trzej,
jeśli mieli w ręce takiej wartości klejnot?
- Tego też nie wiem. Myślę, że mogli wykopać go na przykład w piwnicy, w której
zostałem uwięziony.
- A właśnie - mruknąłem. - Mówił pan sporo o przechwyceniu inicjatywy
strategicznej. Może zatem pora dobrać się do ptaszków w ich własnej norze?
Pan Tomasz uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Ruszyliśmy przez miasto.
- Tu wybiegłem na ulicę - pokazał zaułek.
Zagłębiliśmy się w niego. Płot z siatki ciągle jeszcze był lekko przygięty po tym, jak
szef sforsował go uciekając nocą... Obeszliśmy plac budowy.
- Teraz chyba tędy - mruknął.
Nieduże domki, przeważnie dwupiętrowe... Jeszcze jeden zakręt. Pan Tomasz długo
stał skrobiąc się po głowie.
- Do licha - pokręcił głową rozczarowany.
- Nie pamięta pan? - zdziwiłem się.
- Nie, problem w tym, że uciekałem na oślep przed siebie, nie obejrzałem się.
Musiałem wybiec z któregoś z tych domów. Ale z którego? W dodatku było ciemno...
Przeszliśmy się uliczką. Budynków z bramami i drzwiami wychodzącymi na ulicę
było co najmniej dziesięć. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Trudno - powiedział z westchnieniem. - Ale przynajmniej wiemy, że to gdzieś tutaj.
Jak odbierzesz Rosynanta z naprawy, zaparkuje się gdzieś w pobliżu, przyciemni szyby,
zmieni kolor i będziemy obserwowali aż do skutku...
- Może policja nam pomoże - zasugerowałem.
- Musieliby zdobyć nakaz rewizji dwudziestu kamienic... Nie ma szans. Znowu
jesteśmy w ślepym zaułku, choć z drugiej strony wiemy z grubsza, co jest grane...
- A ja bym pośledził trochę naszych sąsiadów - zmrużyłem oczy - bo coś mi się
wydaje, że szukają tego co my....
- Może to i dobry pomysł... - zadumał się.
***

Zadzwonił telefon komórkowy szefa. Odebrał i przez dłuższą chwilę słuchał w


milczeniu.
- Znakomicie, mój drogi, zaraz będziemy - powiedział wreszcie.
- Co się stało? - zaciekawiłem się.
- Mariusz znalazł w archiwum coś, co jak sądzi, zainteresuje nas... Coś, co może
wiązać się z naszą sprawą - dodał. - Już wiem, skąd kojarzyłem nazwisko Macoch.
- O! - ucieszyłem się.
Spotkaliśmy się w niewielkiej restauracyjce opodal komendy. Mariusz przyszedł
punktualnie. Zamówiliśmy po schaboszczaku.
- Też mi się kojarzyło to nazwisko - zaczął Mariusz - i wreszcie wiem skąd... Źle
szukaliśmy, w komputerowym katalogu były tylko teczki spraw z ostatnich dwudziestu pięciu
lat, ale na posterunku mamy i dokumentację wcześniejszą, nawet z połowy XIX wieku, gdy
zorganizowano tu pierwszy posterunek carskiej policji...
- Ale ta sprawa nie jest aż tak stara - mruknął szef...
- Owszem. A zatem - wyjął plik kartek ksero - sprawa brata Damazego. Swojego
czasu żył nią cały kraj... W marcu 1910 roku opinią publiczną wstrząsnęły wieści dochodzące
z Częstochowy. Nieznany sprawca obrabował ołtarz klasztoru na Jasnej Górze. Bez śladu
przepadła tak zwana sukienka - wysadzana klejnotami osłona obrazu Matki Boskiej.
- Faktycznie, bulwersujące - pokręciłem głową.
- O, to był dopiero początek znacznie grubszej afery... Po upływie kilku dni
odnaleziono resztki tej sukienki w pobliżu podczęstochowskiej wsi Kiełżany. Złodziej,
widocznie rozczarowany, porzucił swój łup - wykonana była z posrebrzonej miedzianej
blachy, nie zaś, jak mu się zapewne wydawało, z czystego srebra. W pobliżu znaleziono także
część wotów - również pozostawionych przez rozczarowanego świętokradcę. Znikły
szlachetne kamienie zdobiące sukienkę oraz te wota, które wykonano ze złotej blachy.
- Te, które znaleźliśmy pod podłogą w mieszkaniu! - aż się poderwałem.
- Najprawdopodobniej tak - potwierdził moje przypuszczenia szef. - Tylko z jakichś
przyczyn jeszcze nieoznakowane...
- A więc - podjął opowieść policjant - o przestępstwo zrazu oskarżono miejscowych
chłopów, ale szybko ustalono, że nie mieli oni ze sprawą nic wspólnego. Śledztwo utknęło w
martwym punkcie.
- I co było dalej? - dopytywałem się.
- Pewnej deszczowej, wiosennej nocy częstochowski dorożkarz został wezwany do
klasztoru jasnogórskiego przez paulina, ojca Damazego Macocha. Mnich w towarzystwie
służącego wytaskał ze swojej celi sofę i załadowawszy ją na dorożkę, nakazał zawieźć nad
brzeg Warty. Tam wspólnymi siłami zwalili mebel do wody. Ojciec Damazy nakazał
dorożkarzowi poprzysiąc na krzyż, że o zagadkowej eskapadzie nikomu nie powie. Dodał też,
że utopienie sofy „miało ogromne znaczenie dla sprawy chrześcijańskiej".
- I dorożkarz uwierzył?
- Początkowo milczał, ale na początku października wydobyto z rzeki mebel.
Wewnątrz znajdowało się ciało mężczyzny w stanie daleko posuniętego rozkładu... Wtedy
dorożkarz „puścił farbę"... Opowiedział policji o tajemniczym transporcie i o zleceniodawcy.
Policja powiadomiła przeora klasztoru, ale spóźniła się odrobinę. O sofie napisały miejscowe
gazety. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy i sprawca został w porę ostrzeżony... W każdym
razie, gdy przeor w towarzystwie policjantów zapukał do celi brata Damazego, okazało się, że
ten ulotnił się bez śladu.
- O, do licha - zafrasowałem się.
- Ale to nie wszystko. Cela była poważnie zdewastowana. Przed swoją ucieczką, być
może kilka dni wcześniej, Damazy zdarł sporą część tynku odsłaniając cegły i widniejące na
nich resztki napisu po hebrajsku. Inskrypcję starannie wyskrobał, zachowało się tylko kilka
liter...
- Napis po hebrajsku na ścianie jasnogórskiego klasztoru? - zdumiał się szef. -
Przecież...
- Chyba tylko jeden mieszkaniec tej celi mógł go zostawić - mruknąłem. - Jakub
Lejwowicz Frank!
- Tylko co tam napisał? - zastanawiał się szef. - Prawdopodobnie wskazówkę, gdzie
szukać jego skarbów. Macoch to znalazł... Ale przerwaliśmy panu - zreflektował się.
Mariusz ani myślał się gniewać.
- Poszukiwania Damazego objęły wszystkie trzy zabory. Agenci policji austro-
węgierskiej aresztowali go wreszcie w Krakowie na dworcu. Zwłoki wydobyte z rzeki udało
się zidentyfikować. Zamordowanym był stryjeczny brat Damazego - Wacław Macoch. Nie
był to koniec niespodzianek: gdy postanowiono przesłuchać wdowę po zmarłym, okazało się,
że i ona znikła.
- O - syknąłem. - Czyżby dwa trupy?
- E, nie było aż tak źle. Odnalazła się w Szczecinie. Śledztwo wstrząsnęło opinią
publiczną na terenie wszystkich zaborów. Jak ustalono, kilka lat wcześniej ojciec Damazy
poznał Helenę Krzyżanowską - telefonistkę z Łodzi. Bez wahania złamał nałożone na niego
zakonne śluby czystości... Kobieta odwiedzała go kilkakrotnie w klasztorze, a nawet
nocowała potajemnie w jego celi. Romans na dłuższą metę był jednak niebezpieczny - groził
wykryciem przez innych mnichów.
- Ładne rzeczy - oburzył się pan Tomasz.
- Powinien odejść ze zgromadzenia - powiedziałem. - Śluby zakonne chyba można
zdjąć... Jeśli uznał, że się nie nadaje na mnicha...
- Co było dalej? - szef wrócił znowu do meritum.
- No cóż, Damazy widać wolał żyć w grzechu i nie zdejmować zakonnej sukienki...
Wpadł na makiaweliczny pomysł. Wydał kochankę za mąż - za swojego stryjecznego brata
Wacława. Z ognistego temperamentu damy obaj kuzyni korzystali na przemian.
- Tfu! - skrzywiłem się zgorszony.
- Helena lubiła wystawne, zbytkowne życie, Wacław nigdzie nie pracował, dlatego też
Damazy był zmuszony łożyć na utrzymanie małżonków. W tym celu podbierał pieniądze z
datków na tacę i przechowywane w zakrystii. Były to sumy niebagatelne. W sprawę był
wtajemniczony jeszcze jeden „wesoły" mnich, niejaki ojciec Bazyli. Wspólnie z nim Damazy
dokonał kolejnej grabieży - ukradli pieniądze, które na potrzeby klasztoru planował
przeznaczyć jeden z umierających paulinów. Suma była ogromna, pięć tysięcy rubli, ale i tę
kwotę przepuścili szybko w luksusowych warszawskich lokalach.
- Pięć tysięcy rubli? - zdumiał się pan Tomasz. - Doba w najdroższym hotelu w
Polsce, warszawskim „Bristolu", kosztowała osiem rubli!
- Dziesięć rubli kosztowała świnia, stąd carskie złote dziesiątki nazywa się świnkami -
dodałem. - Przepuścić taką sumę... Naprawdę musieli hulać do upadłego...
Mariusz taktownie poczekał, aż skończymy się dziwić i podjął opowieść.
- Helenie wszystkiego było mało i aby zaspokoić jej nienasyconą żądzę pieniędzy
Damazy z kuzynem Wacławem ograbili ołtarz. Dalszy ciąg tej historii już znamy... W
mieszkaniu, które mnich kupił dla brata i kochanki, pod podłogą została garść wotów.
Zniszczoną sukienkę i mniej wartościowe łupy po prostu porzucili... Po pewnym czasie
jednak Wacław załamał się i zapragnął wyznać ciążące na nim grzechy. Między kuzynami
doszło do ostrej sprzeczki. Wacław zginął w klasztornej celi z ręki kuzyna. Ciało trafiło do
sofy i wraz z nią do rzeki... Sądził, że sprawa ucichnie - wdowa nie zgłosiła nawet zaginięcia
męża. Mniej więcej w tym czasie urodziła się jej córka Adelajda. Trudno powiedzieć, czy
była dzieckiem „mnicha", czyjego zamordowanego brata ciotecznego.
- Potem Damazy odkrył w swojej celi inskrypcje Jakuba Franka... I zapragnął położyć
rękę na jego skarbach - domyśliłem się - ale odnalezienie zwłok niespodziewanie mu
przeszkodziło...
- Albo i nie - mruknął szef - bo skąd wziąłby się posążek tego trzygłowego
paskudztwa w mieszkaniu Macochów?
- A może było jeszcze inaczej - zwróciłem uwagę. - Adelajda urządzała w swoim
mieszkaniu spotkania ostatnich frankistów. Może Damazy został mnichem tylko po to, żeby
dobrać się do celi, a raczej do ukrytych pod warstwą farby instrukcji?
- A może to frankiści nawiązali kontakty z Damazym, jego bratem i kochanką, gdy
dowiedzieli się, że mieszka w tej właśnie celi - szef zbił moją teorię. - Tego się raczej nie
dowiemy. Co się z nimi stało?
- Damazy został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano bardzo szybko. Jego
kochanka odsiedziała pięć lat w więzieniu, ale po zajęciu Królestwa Polskiego przez
Prusaków została zwolniona. Zamieszkała w domu przy Warszawskiej i żyła jeszcze w latach
pięćdziesiątych.
- Hmm - zadumałem się. - Prawdopodobnie nie wiedziała ani o złodziejskim łupie
złożonym pod podłogą, ani o miejscu ukrycia skarbów Franka...
- Sumo twierdził, że wiedziała - przypomniał szef.
- Może więc nie wiedziała, gdzie konkretnie jest, a nie chciało jej się zdzierać całej
podłogi - snułem rozważania. - Albo traktowała to jako zapas na czarną godzinę?
- Jest jeszcze jeden wariant - zauważył Pan Samochodzik. - Być może napis na
klasztornym murze nie był żadną wskazówką, gdzie szukać skarbu, tylko na przykład tekstem
magicznym lub zapisem jakichś herezji.
- A ja sądzę, że odnosił się do skarbu - zaprotestowałem. - Gdyby było inaczej, po co
mnich by go niszczył?
- Masz rację - pan Tomasz kiwnął głową.
- Ta sprawa ma jeszcze jeden aspekt - powiedział Mariusz. - Bezpośrednio po
wykryciu zbrodni rosyjskie gazety zachłystywały się tematem, opluwając przy okazji jak
tylko się dało klasztor jasnogórski i jego mieszkańców. Jeśli jednak sięgniemy do gazet
wydawanych w innych zaborach, poznamy wyniki śledztw przeprowadzonych przez
dziennikarzy galicyjskich. Wyłania się z nich obraz nieco inny. Sam początek znajomości
Heleny i Damazego miał miejsce w mieszkaniu niejakiego Piotra Wasiljewicza Trutnera -
agenta carskiej ochrany. Współpracownikiem ochrany był też mnich Bazyli. Trutner
zwerbował także prawdopodobnie Wacława. Tym samym Damazy Macoch, został otoczony
aż trójką agentów.
- To ona też? - mruknąłem.
- Wyrok dostała symboliczny. Nie da się tego wykluczyć. W śledztwie ustalono, że
Damazy, lekko upośledzony umysłowo, był łatwy do sterowania. Albo dobrze udawał...
Ostatecznie przeszedł nowicjat w zakonie, a to ciężkie zadanie... Sama pobożność nie
wystarcza, mnisi chętnie widzą w swoim zgromadzeniu ludzi inteligentnych, błyskotliwych,
utalentowanych... Takich, którzy będą potrafili zarządzać majątkiem, malować święte obrazy,
pisać teksty na użytek pielgrzymów... Sadzę raczej, że udawał przed sądem osobnika
ociężałego umysłowo, wmanipulowanego w aferę przez pozostałą trójkę... Mógł nie zdawać
sobie sprawy, że każde jego szaleństwo w warszawskich lokalach, każdy grosz przekazywany
kochance i jej mężowi były skrzętnie odnotowywane...
- Sterowali nim - domyśliłem się.
- Wszystko to było chyba częścią szerszego misternego planu. Zapewne w stosownym
czasie ochrana zamierzała ujawnić światu występne życie mnicha, które podane do publicznej
wiadomości, wraz z licznymi pikantnymi szczegółami, miało rzucić cień na klasztor w
Częstochowie - jedną z ostatnich ostoi polskości... Śmierć Wacława paradoksalnie
pokrzyżowała te plany. Ochrana nie była jeszcze gotowa, by ujawnić światu wyniki
prowokacji... Zawiodły też nadzieje na wybuch niezadowolenia społecznego. Naród, zamiast
oburzyć się panującymi w klasztorze porządkami, szczerze współczuł paulinom, którym
carskie władze tak sprytnie podsunęły swoich agentów... W klasztorze ogłoszono
wielodniową żałobę, po czym znowu otwarto jego podwoje dla pielgrzymów. Obrzydliwa
prowokacja zaborcy nie odniosła skutku - zakończył.
- Nas bardziej interesuje w tej chwili co innego - powiedział szef. -Napis na ścianie
celi. Jeśli prowadził do skarbu, to Damazy mógł zabrać tajemnicę do grobu... albo przekazać
sekret kochance.
- Ale ona chyba nie skorzystała z posiadanej wiedzy, skoro przez całe życie mieszkała
w tej norze przy Warszawskiej - wtrąciłem.
- Z drugiej strony, przepaska z dukatów nie wzięła się znikąd. Może było tak, że
Damazy odnalazł skarb, uszczknął sobie tylko odrobinę, sprezentował kochance, ona
przekazała to córce... A po niej odziedziczyli Sumo, Kudłaty i Młody...
- Znaleźliby podczas rewizji - zauważyłem trzeźwo. - Wtedy, w 1910 roku...
- Fakt - zachmurzył się. - Pawle, zawieź mnie na dworzec. Podskoczę na jeden dzień
do Warszawy.
- Oczywiście. A co chce pan sprawdzić?
-Znam jednego religioznawcę... Muszę z nim pogadać o frankistach. Przy okazji zajrzę
do archiwum, wydaje mi się, że jakieś dokumenty ochrany przetrwały przez te wszystkie
pożogi wojenne. Może coś znajdę...
Zgodnie z poleceniem odwiozłem szefa na dworzec. Miał pociąg dwadzieścia minut
później.
Zostałem sam. Ale bynajmniej nie zamierzałem czekać z założonymi rękami. Miałem
do wyrównania porachunki z naszymi wrogami...
ROZDZIAŁ JEDENASTY

WYRÓWNUJĘ PORACHUNKI • „I ŻYWY STĄD NIE WYJDZIE NIKT" • SUMO


MÓWI WIERSZEM • ODZYSKANA FIGURKA

Jak wyrównać porachunki z bandą poszukiwaczy skarbów? Po pierwsze, trzeba


wyśledzić miejsce, w którym siedzą. A potem uderzyć... Pan Samochodzik uciekając wybiegł
z budynku gdzieś przy ulicy Nadrzecznej. Pod jednym z tamtych domów były
dwukondygnacyjne piwnice. Dolna pochodziła z przełomu XVII i XVIII wieku. To były w
zasadzie jedyne wskazówki, jakie miałem. Teraz potrzebowałem fachowca. Prawdziwego
fachowca wysokiej klasy, który mógłby mi powiedzieć co nieco na temat miasta i jego
podziemi...
Przypomniałem sobie nasze dawne przygody. Kilka lat temu, gdy szukaliśmy
depozytu Muzeum Narodowego, mieliśmy jedno niezbyt wyraźne zdjęcie zrobione w
piwnicy. Na jego podstawie zidentyfikowaliśmy najpierw typ budynku, potem odnaleźliśmy
go...
Odebrałem Rosynanta z warsztatu i podjechałem pod muzeum. Janusz był na miejscu.
Tego dnia pełnił akurat zaszczytną funkcję kustosza ekspozycji, to znaczy siedział wygodnie
rozparty na krześle i czytał sobie książkę, czekając na zwiedzających, którzy pojawiali się tu
raczej nieczęsto.
- Witaj - przysiadłem się do niego.
- Cześć - uśmiechnął się.
Zreferowałem mu wyniki moich dociekań, a raczej ich brak.
- Dobrze znasz miasto? - zapytałem.
- Niemal jak własną kieszeń - odparł. - Urodziłem się tutaj. Z kumplami złaziliśmy w
szczenięcych latach wszystkie zaułki.
- Pan Samochodzik był przetrzymywany w piwnicy pochodzącej z okresu nieco przed
przybyciem tu frankistów. Czy macie jakiś wykaz budynków stojących na dużo starszych
fundamentach?
- W zasadzie nie, nigdy nie zrobiono dokładnej inwentaryzacji - zasępił się. - Ale
wiesz co, gdy likwidowano tu województwo, przekazano naszemu muzeum dokumentację
wojewódzkiego konserwatora zabytków. Może tam coś znajdziemy?
Zamknął salę ekspozycyjną, wywiesił kartkę, że jest w biurze (to na wypadek, gdyby
jednak pojawili się jacyś zwiedzający) i przeszliśmy do archiwum. Setki teczek, każda
związana sznureczkami.
Nieprawdopodobny ocean ludzkiej wiedzy. Rysunki architektoniczne budynków,
plany, szkice podziemi, informacje, zdjęcia... Zaczęliśmy badać po kolei domy stojące w
podejrzanym kwartale zabudowy. Wreszcie wytypowaliśmy dwa.
- E pluribus unum - mruknął po łacinie.
Pamiętałem tę dewizę wybitą na amerykańskich monetach - „Z wielu stanów jedno
państwo".
- Wyjście z piwnicy w tym miejscu na korytarz - postukałem palcem w plan. - To by
się zgadzało. Pan Tomasz wyszedł i wtedy otworzyły się drzwi, te po lewej. A potem wybiegł
na ulicę.
- Dom z XIX wieku na wcześniejszym fundamencie - Janusz czytał opis. - Własność...
- nagle zaniemówił.
- Co się stało?
- Jako właściciel ciągle figuruje Damazy Macoch! - wykrztusił. - Dziewięćdziesiąt lat
minęło, a oni jeszcze nie skorygowali w księgach...
- E, nic nowego - uśmiechnąłem się. - W Warszawie, gdy w 1993 roku Włosi
kupowali Hutę Warszawa, zażądali wypisu z ksiąg wieczystych. I co się okazało? Jako
właściciel terenu nadal figurowała Armia Cesarstwa Rosyjskiego. Bałagan w papierach to w
naszym kraju niestety norma...
- Czyli jednak Damazy nie przehulał wszystkiego - zamyślił się muzealnik. - Część
pieniędzy zainwestował w nieruchomości.
- Być może natrafimy na jeszcze jakieś - głośno się zastanawiałem. - To może być
ważne.
- Poszukamy później. Na razie chyba pora na małą nielegalną inicjatywę - zatarł ręce.
- Czy może poszczujemy na nich policję?
- Sprawy honorowe wolę załatwiać osobiście - potarłem kułak. Dobierzemy się do
nich sami. Z tego, co mówił szef, mają jeden pistolet gazowy na trzech.
- Ja też mam - pochwalił się.
- I ja... Jak u ciebie ze znajomością sztuk walki?
- Pierwszy dań w taekwondo - pochwalił się. - Trenowałem też dżudo.
- To do dzieła.
- Za dwie godzinki - spojrzał na zegarek. - Ja tu jestem w pracy.
- Faktycznie, przepraszam.
Czas zleciał dość szybko. Zaraz po zamknięciu muzeum podjechaliśmy jeepem pod
podejrzany budynek. Zaparkowałem. Zielone drzwi zastaliśmy zamknięte na głucho.
Obejrzałem dom. Był stary, dawno nieodnawiany, chylił się już ku ruinie. Brudne szyby w
oknach, odrapane ściany, zardzewiały parapet.
- Wypisz, wymaluj kryjówka degeneratów - mruknąłem.
- Wyłamujemy drzwi? - muzealnik palił się do czynu. - W bagażniku widziałem łom...
- E, nie warto - uspokoiłem go. - Na początek po prostu zadzwonimy, może otworzą.
Wtedy wpadamy do środka i spuszczamy im łomot. Tylko na filmie ładnie wygląda
wyrywanie drzwi, wybuchy, strzelanina, ucieczki, pościgi samochodowe, w życiu bywa
zazwyczaj zupełnie inaczej - filozofowałem.
- A jeśli nie otworzą?
- Wtedy użyjemy ładunku kumulacyjnego do zniszczenia zamków... Filmowe metody
też czasem się przydają...
Nacisnąłem guzik. Wewnątrz rozległ się terkot jakiegoś archaicznego dzwonka. Po
chwili klucz ze zgrzytem przekręcił się w zamku i w otwartych drzwiach stanął ten
najmłodszy.
- O kurde! - wrzasnął na mój widok.
Walnąłem go prawym prostym pod brodę. Janusz błyskawicznie obrócił go na plecy i
skuł mu ręce kajdankami. Wróg zaczerpnął tchu, by krzyknąć, ale już kneblowałem go
plastrem. Spojrzałem na zegarek.
- Nie więcej niż dwanaście sekund - pochwaliłem wspólnika. - Mamy niezłe tempo.
- Pierwszy wyeliminowany - stwierdził. - Jeszcze dwóch...
Wciągnęliśmy obezwładnionego głębiej do środka i zamknęliśmy drzwi wejściowe na
klucz.
- I żywy stąd nie wyjdzie nikt - zanuciłem.
- Odpukaj w niemalowane drewno - poradził.
Drzwi po lewej. Stąd na Pana Samochodzika wyskoczył Sumo. Otworzyłem je cicho.
Kudłaty siedział gapiąc się w telewizor, tyłem do wejścia.
- Młody? Kto przyszedł? - zapytał, nie odrywając wzroku od gadającego pudełka.
Załatwiliśmy go szybko i sprawnie. Po chwili leżał na podłodze skuty i zakneblowany.
- Widzicie, frajerzy - dogadywałem. - Na bezbronnego starca byliście w sam raz, ale
nie z nami te numery...
Janusz podniósł szmatę nakrywającą coś w kącie.
- Mamy i zaginiony posążek - zameldował.
- Przeszukajmy resztę domu - zasugerowałem. - Kto wie, co jeszcze znajdziemy. A
przede wszystkim trzeba unieszkodliwić tego osiłka - odwróciliśmy się w stronę drzwi na
korytarz.
Widok stojącego w nich Sumo nieco nas zaskoczył.
- Kogo chcecie unieszkodliwić, robaczki? - zagadnął ze zjadliwym uśmiechem.
Popatrzyłem z pewnym podziwem na jego potężną posturę. Głową prawie sięgał
framugi. W barach był prawie tak szeroki jak drzwi. Istny olbrzym. Mógł ważyć jakieś sto
trzydzieści kilogramów i bynajmniej nie było to sadło... Napiął mięśnie i zacisnął pięści
wielkości bochnów.
- Zaczynajmy - zaproponowałem. - Honorowo, jeden na jednego.
- E - machnął ręką - może we dwóch macie ze mną jakieś szansę... Pal diabli zasady,
spróbujcie... Uwielbiam się trzaskać...
- To podobnie jak my - mruknął Janusz.
- „Owym duchom ognistym, owym synom słońca, którym zemsta jest cnotą aż do
życia końca" - kafar z uczuciem w głosie zacytował wiersz Williama Prescota.
Nie podejrzewałem go o znajomość poezji.
- „Z dymiącymi lufami karabinów w ręce na stosach trupów i konających..." - ja też
znalazłem w pamięci odpowiedni do sytuacji kawałek.
Skoczyliśmy na osiłka jednocześnie. Wybił się, odpychając stopą od progu.
Zderzyliśmy się w powietrzu. Brakowało mu techniki, ale siłę miał nieprawdopodobną.
Janusz trafiony potężnym sierpowym w ramię przeleciał przez całe pomieszczenie i wywalił
telewizor.
- Sekundkę - powstrzymałem napastnika - może wynieśmy cenne dzieło sztuki z tego
pokoju...
Przerwaliśmy na chwilę. Wystawiłem posążek na korytarz. A potem znowu się
zaczęło. Sumo szedł naprzód niczym rozjuszona lokomotywa. Siła konia, zwinność kobry...
Owłosione kułaki gwizdały w powietrzu. Robiłem uniki, ale szło mi to coraz gorzej.
Muzealnik pozbierał się z podłogi i usiłował zajść wroga od tyłu. Wykorzystałem moment i
zanurkowawszy pod gardą trzasnąłem osiłka w szczękę. Nie zrobiło to na nim żadnego
wrażenia. Głowa na chwilę odskoczyła mu do tyłu, ale zaraz znowu zaatakował. Janusz walił
go po plecach i tyle czaszki, ale bez widocznego skutku. Ciosy musiały jednak zdenerwować
olbrzyma, odwinął się bowiem i mój pechowy przyjaciel wyleciał na korytarz wyrywając
własnym ciałem drzwi. Sekundę później kafar złapał mnie za klapy i wyrzucił przez okno na
ulicę.
Spoczywałem oszołomiony na bruku, gdy drzwi wejściowe otworzyły się, a olbrzym
wybiegł, niosąc na każdym ramieniu związanego brata. Chyba nie chciał tracić czasu na ich
uwalnianie. Widząc, że leżę wyłączony chwilowo z walki, postawił ich na ziemi. Zerwał
plastry kneblujące im usta, a potem... wbił palce pod obręcze kajdanek Kudłatego i jednym
potężnym szarpnięciem zerwał stalowy łańcuch. Po chwili powtórzył wyczyn uwalniając
Młodego. Podbiegł do Rosynanta. Ciosem pięści rozwalił boczną szybę.
Patrzyłem zafascynowany. Przecież te okna były kuloodporne! Sekundę później
siedział w środku. Szarpnięciem wyrwał stacyjkę i uruchomił silnik zwierając kable. Bracia
załadowali się do samochodu. Kiedy olbrzym wcisnął pedał gazu, odpalił ładunek gazu
obezwładniającego, ale tylko pomachał przed nosem ręką i ruszył z piskiem opon.
Janusz słaniając się na nogach wyszedł z budynku. Wyglądał nieszczególnie. Podał mi
rękę pomagając wstać.
- Cholera - powiedział. - Mówiłeś, że żywy nie wyjdzie nikt, ale nie sądziłem, że
chodzi o nas...
Miałem na plecach i głowie kilka nacięć spowodowanych odłamkami szyb. Teraz
dopiero poczułem wszystkie ciosy, które oberwałem.
- Zachciało mi się wyrównywać porachunki - mruknąłem.
Wyplułem kawałek czegoś, co przeszkadzało mi w ustach. W pierwszej chwili
sądziłem, że to ząb, ale jak się okazało tylko jedna z plomb obluzowała się i wyleciała.
- Mimo wszystko akcja zakończyła się sukcesem - uśmiechnął się. - Mamy posążek...
- A ja znowu nie mam samochodu - westchnąłem. - Ale jest blokada, stanie po
najdalej dwustu metrach.
Faktycznie, porzuconego jeepa znaleźliśmy za rogiem ulicy. Wyjąłem z kieszeni
telefon komórkowy. Podczas szarpaniny wyłączył się, ale na szczęście dało się go uruchomić.
Zadzwoniłem po mechanika.
- Kurczę - westchnąłem. - Oberwaliśmy zdrowo, ale fajnie było...
- Owszem - przytaknął - Tylko coś mi niedobrze. Chyba mam wstrząs mózgu...
Złapałem taksówkę i odwiozłem go do szpitala na ostry dyżur. Zatrzymali go na
obserwacji do rana. Posążek podrzuciłem do muzeum....
ROZDZIAŁ DWUNASTY

POWRÓT PANA TOMASZA • DZIEJE KONFEDERACJI BARSKIEJ • OBLĘŻENIE


KLASZTORU JASNOGÓRSKIEGO • REKONESANS W OLSZTYNIE • CO
ZOBACZYŁEM Z BASZTY

Wczesnym przedpołudniem następnego dnia po starciu z olbrzymem siedziałem w


pokoju hotelowym i przykładałem kompres do stłuczonego łokcia.
Pukanie do drzwi. Złapałem na wszelki wypadek pistolet, ale był to tylko pan Tomasz.
Wrócił z Warszawy szybciej niż się spodziewałem.
- Pawle, wiem już wszystko, no, prawie wszystko - uśmiechnął się szeroko. - Wyobraź
sobie, w archiwum zachowały się papiery po sekcie... Trafiłem też na kilka monografii
historycznych.
- Rany Julek - ucieszyłem się. - I co z nich wynika?
- W sumie niewiele, jeśli chodzi o naszą sprawę... - zasępił się. - Gdy Jakub Frank był
uwięziony w Częstochowie, jego sekta rozpoczęła intensywną działalność ekonomiczną.
Doszło do kilkunastu inicjowanych pogromów. Ortodoksyjnych Żydów wygnano z
miasteczek, a ich miejsce zajmowali frankiści. Przejmowali też karczmy na wszystkie
możliwe sposoby, nie cofając się przed zabójstwami najemców, szantażem, przekupywaniem
właścicieli...
- Przypomina mi to dzisiejszą mafię - mruknąłem.
- Owszem. W dodatku, podobnie jak mafia, byli wysoko kryci. Wielu urzędników
pomagało sekciarzom i robiło z nimi niekiedy brudne interesy... Każdy członek sekty musiał
co miesiąc płacić dziesięcinę na rzecz organizacji, a w razie czego, na przykład gdyby miał na
oku jakiś poważniejszy interes, mógł liczyć na natychmiastową pożyczkę... W każdym razie
mózgiem operacji oraz głównym księgowym mafii był znany nam już Elisze z Podhaniec.
- Wiemy coś o nim?
- Niezbyt dużo - pokręcił głową Pan Samochodzik. - Był rabinem w swoim
miasteczku, ale przystał do sabbatejczyków i został pozbawiony funkcji, a potem nawet
musiał uciekać, gdyż groził mu lincz. Wtedy „zwąchał" się z Frankiem. Jakub powierzył mu
prowadzenie interesów, a w zamian za to Elisze obiecał procent. I tu dochodzimy do
najważniejszego punktu... Frank napisał traktat „Księga słów Pańskich", w którym stwierdził
wprost, że Elisze ukrył ogromną fortunę w jaskiniach pod Olsztynem. Zajmował się też
grzebaniem - także w jaskiniach - zmarłych członków organizacji... Wreszcie ktoś go
skrytobójczo zgładził...
- Sumo i jego bracia pochodzą z okolic Olsztyna - powiedziałem poważnie - a w
każdym razie tak twierdzą...
- Właśnie, w dodatku mamy te dukaty, mniej więcej pasujące do epoki, w której były
rabin ukrywał majątek fałszywego proroka. Teraz pytanie, czy dostali się do skarbów, czy też
nie?
- Gdyby się dostali, nie podejmowaliby tylu prób wyduszenia informacji z nas -
stwierdziłem. - Z drugiej strony to mogła być zmyłka.
- Zbyt ryzykowne. Posłuchasz mojej teorii?
- Oczywiście.
- A zatem Damazy Macoch znalazł w swojej celi pod tynkiem wskazówkę Jakuba
Franka, która doprowadziła go do skarbu. Uszczknął sobie trochę, a konkretnie stroik z
dukatów. Niestety, a może na szczęście, wynikła sprawa z zabójstwem Wacława. Tajemnicę
miejsca ukrycia skarbu zabrał ze sobą do grobu. Po śmierci jego córki ci trzej, Sumo, Kudłaty
i Młody, zawładnęli dukatami i posążkiem, na próbie sprzedaży wpadli, ale sądzą, że figurka
w jakiś sposób naprowadzi ich na resztę skarbu...
- Tak mogło być - skłoniłem głowę - ale nie dobierzemy się do skrytki, jeśli nie
poznamy wskazówki Macocha.
- Nie sądzisz, że wskazówka może być na posążku? Pamiętasz? Hebrajska litera
„alef”.
- Należy obejrzeć wszystkie skały w okolicy zamku, aby sprawdzić, czy gdzieś nie
została wyryta?
- Dokładnie tak... Nie powiedziałem ci jeszcze jednego, a to bardzo ważne.
Zakładaliśmy dotąd, że Frank siedział w klasztorze dożywotnio.
- Owszem, chyba został skazany na dożywotnie osadzenie? - spojrzałem na szefa
zaskoczony.
- No, to trzymaj się mocno. Wypuszczono go.
- Takiego heretyka!? - zdumiałem się.
- No cóż, nie nasi go wypuścili. Chcesz posłuchać jeszcze jednej historii z dziejów
Jasnej Góry?
- Oczywiście...
- Marsz do samochodu! Opowiem po drodze.
Po chwili zasiadłem za kierownicą odebranego dziś z warsztatu jeepa. Pan Tomasz
zajął miejsce obok mnie. Ruszyliśmy.
- Widzisz, Pawle, jak już wspomniałem, wszystkim nam, głównie dzięki
Sienkiewiczowi, zapisało się w pamięci tylko jedno oblężenie klasztoru, które bohatersko
odparto podczas potopu szwedzkiego. Tymczasem to tylko jedno z kilku... Wybór Stanisława
Augusta Poniatowskiego na króla Polski i jego dalsze rządy wywołały szerokie i dość
powszechne niezadowolenie. Nasz ostatni władca był słaby, nieudolny, na tron wepchnęła go
koalicja rodziny Czartoryskich, której odwdzięczył się nadając kro-lewszczyzny i wysokie
urzędy w Rzeczypospolitej. Jego brat Kazimierz, którego dzieje już kiedyś poznaliśmy, był
wyjątkowym chciwcem... Sam król utrzymywał niezły harem, natomiast męskiego potomka
nie posiadał. Ponoć cierpiał na syfilis, którym zaraził się od carycy Katarzyny II. W kraju
szarogęsili się Rosjanie, a słabą władzę królewską ubezpieczały obce wojska. W tej sytuacji
grupa polskiej szlachty zawiązała konfederację barską. Jednym z jej wodzów był Kazimierz
Pułaski...
- Bohater narodowy USA, poległy w bitwie pod Savannah - przypomniałem sobie.
- W tamtych niespokojnych czasach Częstochowa była nadal dość nowoczesną i
dobrze zaopatrzoną twierdzą. Konfederaci umyślili sobie zorganizować w niej jeden z
punktów oporu i zarazem obóz do wypadów w inne części kraju. Częstochowa leżała ponadto
na ważnym szlaku łączącym Warszawę i Kraków. Niedaleko stąd było do Olkusza i jego złóż
srebra... Lesista okolica, liczne groty i jaskinie sprzyjały prowadzeniu walk partyzanckich...
- W czasie drugiej wojny światowej też toczyły się w tej okolicy boje - zauważyłem.
- Właśnie. A więc konfederaci pojawili się tu w lutym 1769 roku. Zajęli twierdzę, ale
bardzo szybko podeszły pod nią spore siły rosyjskie. Na przedpolach doszło do walki, siły
powstańcze zostały rozbite, komendant poddał twierdzę, a sam ukrył się w klasztorze.
Rosjanie i konfederaci odeszli... W czerwcu konfederaci wrócili w niewielkiej liczbie i
stacjonowali w twierdzy za pozwoleniem przeora, ojca Pafnucego Brzezińskiego.
We wrześniu następnego roku dołączyli do nich ludzie pod wodzą Pułaskiego, w
liczbie około dwóch tysięcy. To się przeorowi bardzo nie spodobało, ale powstańcy zajęli
podstępem twierdzę i pozbawili go funkcji komendanta. Zaraz też przystąpili do naprawiania
umocnień, sypiąc szańce na przedpolach... Dopiero w połowie grudnia 1770 roku ambasador
rosyjski, książę Nikołaj Repnin, zdecydował się oczyścić fortecę z konfederatów. W tym celu
sformował oddział oblężniczy pod dowództwem pułkownika Iwana Drewicza i posłał go pod
mury...
- Jaki był stosunek sił? - zaciekawiłem się.
- Pułaski pod swoją komendą miał około pięciuset piechurów, trzystu dragonów i
sześciuset pięćdziesięciu kawalerzystów... Łącznie niecałe półtora tysiąca ludzi, do tego
czterdzieści armat. Rosjanie poprowadzili na niego cztery tysiące żołnierzy i dwadzieścia
cztery działa...
- Trzy do jednego... To mniej więcej wyważony stosunek sił. Dziś też uważa się, że do
obrony rejonu umocnionego wystarczy około trzykrotnie mniejsza liczba obrońców niż
napastników... I co było dalej?
- Rosjanie dotarli na miejsce w Nowy Rok. Doszło do kilku starć na przedpolu, obie
strony usiłowały nieco wybadać przeciwnika i poznać jego zdolności bojowe.
- Nazywamy to rozpoznaniem walką - użyłem fachowego słownictwa.
- Celnie - kiwnął z uznaniem głową. - Rankiem pierwszego stycznia udało się
wciągnąć część sił napastnika w zasadzkę, byli zabici i ranni, ale już o czternastej Rosjanie
oszańcowali baterię dział oblężniczych i zaczęli bombardować klasztor. Pułaski kazał spalić
osadę przyklasztorną, Częstochówkę, i stopniowo zaczął zwijać polowe baterie armat. Nocą
Rosjanie zajęli konwent Świętej Barbary i przystąpili do ostrzału klasztoru od tej strony...
Przez następne dni w zasadzie nic się nie działo. Trwała wymiana ognia, ucierpiały dachy
zabudowań klasztornych, ale straty były niewielkie. Rosjanie wysłali delegację z propozycją
poddania się, ale obrońcy kategorycznie odmówili. Szóstego stycznia 1771 roku, w
prawosławną Wigilię, obrońcy wykorzystali nastrój świąteczny w obozie wroga i urządzili w
nocy wycieczkę, podczas której zagwoździli rosyjskie działa koło konwentu.
Już następnego dnia wznowiono intensywny ostrzał, uszkodzono między innymi dach
bazyliki. Obrońcy nadal dzielnie odpowiadali ogniem. Wieczorem w fortecy schwytano
kobietę przysłaną na przeszpiegi. Powieszono ją bez zbytnich ceregieli... W nocy dziesiątego
stycznia Rosjanie ruszyli do niespodziewanego szturmu. Zgonili masy chłopów niosących
kosze ziemi i naręcza faszyny. Pod ciężkim ogniem obrońców zasypali częściowo fosę
przyporową, a potem podjęli, nieudaną na szczęście, próbę atakowania bastionu przy użyciu
długich drabin. Wycofali się z powodu znacznych strat: poległo ich ponad czterdziestu;
konfederaci podawali liczbę około pięciuset.
- Prawda leży gdzieś pośrodku - mruknąłem. - W działaniach bojowych zawsze podaje
się zaniżone straty własne i maksymalnie zawyżone straty wroga. Ma to na celu
podbudowanie ducha żołnierskiego... Do tego dochodzą korzyści propagandowe.
- A potem biedni historycy głowią się, jak było naprawdę - oburzył się pan Tomasz. -
Następnej nocy ponowiono szturm, również bezskutecznie. I na tym oblężenie się skończyło.
Rosjanie zostali odwołani do obrony Krakowa zagrożonego przez inne wojska powstańcze.
Pułaski z nadejściem lata przystąpił do działań wojennych na szerszą skalę, skoncentrował
wierne mu oddziały pod Warszawą, niestety przegrał sromotnie bitwę w okolicach
Skaryszewa w październiku tego roku. W listopadzie zaś zwolennicy konfederacji podjęli
próbę porwania króla...
- Trzymali go w szopie na terenie wsi Powązki, ale jeden ze strażników imieniem
Kuźma na skutek wyrzutów sumienia zwolnił więźnia - przypomniałem sobie. - Jest nawet
obraz Matejki „Kuźma i król".
- Owszem - przytaknął szef. - Od tamtej pory konfederaci stracili część poparcia
ludności i w zasadzie ruch zaczął podupadać. Aż do maja 1772 roku Pułaski stacjonował na
Jasnej Górze, potem jednak opuścił twierdzę. W czerwcu podeszli pod nią Rosjanie pod
dowództwem generała księcia Piotra Golicyna. Tym razem oblegający byli znacznie lepiej
uzbrojeni i wyekwipowani, zaś siły obrońców - szczuplejsze... Szturm trwał osiemnaście dni,
niemal bez przerwy. W tym czasie parokrotnie podejmowano próby rozmów. Wreszcie
obrońcy poddali się i po raz pierwszy w historii obce wojska weszły na Jasną Górę... Wtedy
właśnie Rosjanie w jednej z cel odkryli przetrzymywanego więźnia - Jakuba Lejwowicza
Franka. Teoretycznie, choć szarogęsili się strasznie w Polsce, nie mieli prawa ingerować w
niezawisłość sądów... Przypuszczam jednak, że sekta dała generałowi sutą łapówkę, wypuścił
bowiem proroka, nakazując mu nie opuszczać Częstochowy. Zakaz był czysto teoretyczny.
Frank czym prędzej wyruszył do Wiednia...
- Jeśli tylko on i Elisze wiedzieli, gdzie są ukryte skarby, to czy mógł je wydobyć
podczas ucieczki?
- Chyba nie zdecydowałby się na taki krok - rozważał pan Tomasz. - Z Franka nikt nie
zdjął wyroku. Mógł w każdej chwili zostać ponownie aresztowany. Po kraju włóczyły się
rosyjskie wojska i bandy maruderów... Od śmierci Eliszego minęło kilka lat, a przez cały ten
czas skarbnicy sekty obracali pieniędzmi napływającymi w ramach dziesięciny. Te pieniądze
trzymano gdzieś w mieście. Miał więc kapitał na bieżące potrzeby. Resztę ukrytą w skałach
mógł traktować jako rezerwę... Dlatego sądzę, że pozostawił skarby w jaskiniach... I chyba po
nie już nie wrócił, bo Damazy zdołał odnaleźć skrytkę... Może Frank zapomniał o złocie
Eliszego, pod koniec pobytu w klasztorze był już na wpół obłąkany...
- Co się z nim stało później?
- Z Wiednia po kilku latach przeniósł się do zamku Offenbach w Saksonii. W 1798
roku zmarł, ale ogłosił, że w 1800 zmartwychwstanie, co mu się oczywiście nie udało. W
1813 roku zmarła jego córka Ewa i sekta rozsypała się natychmiast i niemal bez śladu, jak
każda mafia, gdy zabraknie jej przywódcy... Tylko nieliczni nadal wierzyli w swojego
proroka i jego posłannictwo...
Dojechaliśmy do Olsztyna. Zaparkowałem w znajomym miejscu u podnóża góry
zamkowej. Zmieniłem na wszelki wypadek kolor nadwozia i numery rejestracyjne. Niestety,
tylna klapa nie była pokryta warstwą maskującą i pozostała szara. Ale nic na to nie mogłem
poradzić...
- Od czego zaczniemy? - zapytałem.
- Obejrzymy zamek. Wprawdzie Elisze mógł ukryć skarby w miasteczku, ale sądzę, że
zrobił to gdzieś dalej... A co do wskazówki... szukajmy po prostu litery „alef” wyrytej gdzieś
na ścianie...
Złaziliśmy ruiny z kąta w kąt, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad.
- Wie pan, ten kościół w miasteczku - powiedziałem pociągając łyk wody mineralnej -
zaczęto budować mniej więcej w tym okresie. I rozbierano na ten cel ściany twierdzy, więc
wątpię, by były rabin ukrył kosztowności w miejscu, gdzie mogły odnaleźć je ekipy
rozbiórkowe...
- Masz rację. Ale zajrzyjmy jeszcze do jaskini zamkowej...
Od boku, z okolic dawnej bramy, wąskie przejście prowadziło do pustego wnętrza
góry. Jaskinia pod zamkiem była spora, nieco światła wpadało przez otwór w sklepieniu, ale
kąty były mroczne. Poświeciłem reflektorkiem. Ściany z surowego, jurajskiego wapienia,
mokre i nieprzyjemne w dotyku. Każdy znak namalowany na nich po kilku latach odpadłby...
- Sądzę, że litera musiała być wykuta - odezwał się szef. Widać myślał o tym samym.
- Jeśli Damazy zdołał odnaleźć to miejsce, jeszcze dziewięćdziesiąt lat temu musiała być
czytelna... Ale nie sądzę, abyśmy byli na właściwym tropie - oświetlał swoją latarką ściany. -
Tu wprawdzie jest sporo miejsca na skarby i mauzoleum członków sekty, ale ta jaskinia jest
zbyt łatwo dostępna. Każdy może tu wejść... i w tamtych czasach musiało być podobnie.
Obejrzymy jeszcze skały wokoło zamku.
Zniechęceni wyszliśmy na jasne jesienne słoneczko. Przyglądaliśmy się powierzchni
wygładzonej przez padające latami deszcze. Nigdzie nie było widać żadnych śladów litery.
Wdrapaliśmy się znowu na szczyt, do zamku. Popatrzyłem na samotną wieżę sterczącą
dumnie pośrodku. Jakieś dziesięć metrów nad ziemią w jej ścianie ziała dziura.
- To pomysł stary jak świat - rzekł szef. - Wejście do baszty znajdowało się na pewnej
wysokości. Potem wystarczyło wciągnąć drabinę...
- Hmm - mruknąłem. - Od biedy da się tam wleźć...
- Tylko po co? Jak przypuszczam, także w środku nie ma schodów...
- Wdrapię się na szczyt i rozejrzę z góry - zasugerowałem.
- Trochę to niebezpieczne - zauważył trzeźwo - ale cóż, nie będę ci zabraniał...
Założyłem na buty raki i ostrożnie zacząłem włazić do góry chwytając się nierówności
kamienia. Szybko znalazłem się przy wejściu. W środku znajdowały się schody, wąskie i
strome, bardzo zniszczone, idące spiralą.
- Na pewno nie chce pan wejść? - zawołałem do szefa - Rzucę panu linkę...
- Nie, idź sam, a ja sobie trochę jeszcze połażę po zamku - odkrzyknął. Wewnątrz
baszty było bardzo ciasno, ciemno i stromo. Co kilka metrów znajdowały się nieco większe
pomieszczenia. Przypomniałem sobie mimo woli schemat widziany w podstawówce, a
przedstawiający wnętrzności dżdżownicy... Po kilkunastu minutach stanąłem na szczycie.
Popękane, czerwone cegły były nagrzane słońcem. Położyłem się ostrożnie i rozglądałem po
okolicy. Widać było stąd wszystko. Na horyzoncie rozciągała się Częstochowa. W
klarownym powietrzu przez lornetkę dostrzegałem wyraźnie Jasną Górę i klasztor.
Spojrzałem teraz na Olsztyn. Śliczne, niewielkie miasteczko, kościół... Odnalazłem miejsce,
gdzie zostawiłem samochód. Obok niego parkowała biała furgonetka. Jacyś trzej ludzie szli
do niej niosąc podłużny pakunek. Robotnicy remontujący zamek czy może raczej
poszukiwacze skarbów wykradający wygrzebaną wśród gruzów armatę?
Przyłożyłem lornetkę do oczu. I o mało nie zwaliłem się na dół z wrażenia. Młody,
Kudłaty i Sumo właśnie pakowali do swojego wozu związanego jak baleron Pana
Samochodzika!
Popełniłem błąd. Zamiast pozostać na górze i zobaczyć, w którym kierunku pojadą,
rzuciłem się po schodach w dół. Wbicie haka, zaczepienie linki desantowej i zjazd z wejścia
do poziomu ziemi zajęły mi kolejne cenne minuty. Nim odnalazłem ścieżkę i zbiegłem ze
wzgórza, po samochodzie i przeciwnikach rozwiał się wszelki ślad.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

W JASKINI BANDY • ROZMOWA Z CADYKIEM SZNICEM • „KOCIOŁEK NIE


GOTUJE" • NIEPOKÓJ • JAK UCIEC Z GROTY

- Witamy w naszym królestwie - oznajmił Kudłaty rozcinając więzy Pana


Samochodzika.
Jeniec rozejrzał się wokoło. Znajdował się w sporej jaskini, rozświetlonej blaskiem
lampy turystycznej. Dno pokrywał zgliniony, szary piasek. Pod ścianą wykopano sporą
dziurę.
- Miło mi niezmiernie - parsknął.
- Jakoś nie widzę księżniczek...
- Czego? - Kudłaty wytrzeszczył oczy.
- Księżniczek. To takie jasnowłose istoty płci pięknej, które zamieszkują królestwa...
- Zaraz odechce się panu żartować! - warknął.
Pan Tomasz podszedł do krawędzi dołu. Pół metra pod powierzchnią ziemi
spoczywały szkielety. Ułożono je rzędem. Wyjął z ręki strażnika latarkę i oświetlił je
dokładnie.
- Sądząc po układzie kości, ci ludzie byli grzebani zawinięci w całuny - powiedział
spokojnie. - Chyba nie popełnię błędu, jeśli powiem, że to podziemny cmentarz założony
przez rebe Eliszego na potrzeby waszej sekty... W każdym razie zmarli byli Żydami...
- Skąd pan wie? - zdumiał się wróg.
- Zwróć uwagę na ręce ułożone wzdłuż ciała, podczas gdy chrześcijanie najczęściej
grzebali w tym czasie zmarłych z rękami skrzyżowanymi na piersi... Zresztą można by
zmierzyć czaszki. Cechy antropologiczne rasy semickiej są do wychwycenia.
- Sądziłem, że to tylko takie hitlerowskie wymysły... - zdziwił się.
- Wręcz przeciwnie. Już grubo wcześniej powstały monumentalne prace porównujące
ludzi różnych ras właśnie pod względem cech antropologicznych... Hitlerowcy je sobie
przywłaszczyli. Zresztą nie ma nic złego w badaniu takich zagadnień. Zło zaczyna się w
chwili, gdy uznamy, że są gorsze i lepsze rasy, a pochodzenie człowieka pozwala go zaliczyć
do rasy panów lub niewolników... Swoją drogą, niech zgadnę, złoty stroik z dukatów
znaleźliście przypadkiem przekopując to cmentarzysko?
- Aha... I jeszcze nie takie rzeczy tu pewnie znajdziemy.
- To niewykluczone, ale czy ładnie tak naruszać spokój własnych przodków?
- Im to już niepotrzebne...
- Ale niedokładnie szukacie, tam została jedna złota moneta... - wskazał palcem.
- Niemożliwe! Gdzie? - zaskoczony Kudłaty pochylił się nad wykopem.
Ciężka, metalowa latarka w ręce Pana Samochodzika zatoczyła krótki łuk i rąbnęła go
w potylicę. Wróg momentalnie zwiotczał i wpadłby do dziury, gdyby pan Tomasz nie złapał
go w ostatniej chwili. Porzuciwszy nieprzytomnego na brzegu dołu, ruszył w drugą stronę
szukając wyjścia. Niestety, ściany były zupełnie gładkie, bez przejść...
- Co za diabeł? - zdziwił się muzealnik.
Z jaskini było tylko jedno wyjście. Klapa w suficie... Spróbował doskoczyć, ale to mu
się nie udało.
Zaklął cicho a szpetnie. Wrócił do powalonego wroga i obszukał mu kieszenie. W
jednej z nich spoczywał telefon komórkowy. Na szczęście był włączony. Pan Tomasz
sprawdził zasięg. Nie było. A zatem musiał znajdować się dość głęboko pod ziemią...
- Do czorta - mruknął muzealnik.
Telefon odłożył na miejsce. W ostatniej chwili, bo Kudłaty właśnie dochodził do
siebie.
- Och - pomacał się po potylicy. - Ładnie to tak?
- A ładnie okradać groby? - zapytał ponuro pan Tomasz. - Że o uwięzieniu mnie nie
wspomnę... A właściwie czego wy ode mnie chcecie?
Kudłaty odchrząknął lekko.
- Znaleźliśmy jaskinię z cmentarzem - powiedział - ale tu nie ma skarbów Franka. W
jaskini za ścianą, do której wykuliśmy dziurę z zewnątrz, też ich nie było. W ścianie domu
była rurka z dokumentami. Tam musiała być kolejna wskazówka. Papiery ma pan gdzieś
schowane, ale treść na pewno pan pamięta...
- A gdzie tam - wzruszył ramionami pan Tomasz. - Tylko rękopis „Księgi słów
Pańskich". Rzecz cenna dla nauki, ale dla was bezwartościowa... Chyba że zdecydujecie się
jednak odnowić sektę... Wprawdzie nie ma w Polsce wielu Żydów, może ze czterdzieści
tysięcy, niemniej jednak nie jest wykluczone, że znajdziecie wyznawców także w innych
grupach wyznaniowych lub wręcz wśród ateistów...
- Kudłaty, nie słuchaj go - Sumo otworzył klapę w suficie i przyglądał nam się z góry.
- „Księga" to obszerny dokument, ze trzysta stron. Nie zmieściłaby się w takiej rurce.
- Dobra - podjął decyzję porywacz. - Posiedzi pan tutaj, aż wydedukuje, gdzie są
skarby Franka.
- Macie niezwykle interesujące podejście do tej zagadki - powiedział spokojnie
więzień. - Ze trzy razy porywali mnie tacy, którzy byli przekonani, że umiem rozwikłać ich
problemy... I wszyscy marnie skończyli.
Sumo spuścił aluminiową drabinkę i jego brat wdrapał się na górę. Rozległ się głuchy
odgłos zatrzaskiwanej klapy.
***

Mariusz poskrobał się po głowie.


- Ta sprawa wygląda mi niemal beznadziejnie - odezwał się wreszcie.
- Ci trzej goście są bardzo ostrożni. Do tej pory nie zrobili nic na tyle poważnego, by
trafić do naszych rejestrów...
Siedziałem na posterunku policji w Częstochowie. Tu właśnie udałem się, gdy po raz
kolejny porwano Pana Samochodzika. Janusz też nam towarzyszył.
- Odnalezienie ich meliny w mieście w sumie nie było trudne - westchnął - ale
niewiele nam dało. Spuściliśmy im łomot, a oni po prostu się gdzieś wynieśli... Może należało
ich raczej śledzić?
- Możliwe - kiwnąłem ponuro głową.
- Krzywdy mu raczej nie zrobią - uspokoił nas Mariusz. - Na razie spróbujemy
sporządzić portrety pamięciowe i przesłać faksem do Olsztyna. Sumo twierdził, że jest
stamtąd, ale tam go nie znają... Może po prostu nie używał w rodzinnej miejscowości
pseudonimu? Za to jest szansa, że jego twarz zapadła naszym kolegom po fachu w pamięć.
Mam tam znajomych, wspólnie rozbiliśmy kiedyś wytwórnię amfetaminy... Pomogą chętnie.
Dwie godziny spędziliśmy w towarzystwie policyjnego rysownika - sporządzenie
portretu pamięciowego było nieco trudniejsze, niż to się pokazuje na filmach.
Gdy wróciłem do hotelu, już się zmierzchało. Udałem się do restauracji - kiszki grały
mi marsza. To dziwne, ale mimo niepokoju o szefa byłem głodny jak wilk. Zająłem stolik w
kącie. Nieoczekiwanie koło mnie wyrósł cadyk Sznic.
- Można się dosiąść? - zagadnął.
Zgodziłem się.
- Jak tam panów poszukiwania? - zapytał uprzejmie.
- Szukaliśmy gangsterów, ale to oni znaleźli nas - streściłem mu przygody.
Pokiwał w zadumie głową. Ujął w dłoń kartę dań i przez dłuższą chwilę wpatrywał się
w widniejący na niej numer telefonu hotelu.
- Pierwsze dwie cyfry odpowiadają literom „P" i „S" - powiedział poważnie. - Mogą
odnosić się do pańskiego zwierzchnika zwanego Panem Samochodzikiem. Kolejna to dwójka,
oznaczająca najczęściej zagrożenie...
- A co mówią pozostałe cyfry?
- Niestety niewiele - westchnął. - To nie zawsze działa. Można podstawić pod nie
sefirioty, ale wtedy wyjdzie tylko ładna sentencja. Odczytanie jasnego i konkretnego przekazu
nie zawsze się udaje. A czasem, jak w tym przypadku, nie ma sensu...
- Nie ma sensu? - podchwyciłem.
- Jeśli podstawimy litery pod pozostałe cyfry - wyjął wieczne pióro i rzucił na kartkę
papieru kilka znaków swojego alfabetu - uzyskamy nasze słowo szeol oznaczające otchłań
śmierci, miejsce, do którego udają się dusze zmarłych i gdzie oczekują na nadejście
Mesjasza... Wedle waszych wierzeń Chrystus po ukrzyżowaniu zstąpił do tej otchłani i
uwolnił uwięzione w niej duchy. Od tamtej pory idą w dwa miejsca - do nieba lub do piekła...
My wierzymy, że nadal tam pozostają...
- Otchłań śmierci... - zafrasowałem się.
- Faktycznie, w kontekście zniknięcia pana zwierzchnika może to być niepokojące, ale
jeśli zsumujemy wszystkie cyfry odpowiadające tym literom, uzyskamy dwie jedynki.
Jedynce odpowiada litera „alef”, a ona oznacza życie. Jeśli zsumujemy dwie jedynki, znowu
mamy dwójkę mogącą oznaczać niebezpieczeństwo. Pan Tomasz zatem żyje, ale jego
sytuacja jest bardzo niejasna.
- Czy rozsądne jest wyciąganie takich wniosków z przypadkowych ciągów cyfr? -
zapytałem z szacunkiem w głosie acz powątpiewająco.
Cadyk uśmiechnął się lekko.
- Wy, goje, nie możecie zrozumieć jednego. Nie ma przypadkowych cyfr. Wszystko,
co nas otacza, jest znakiem. Jeśli poznasz tajniki matematyki sefiriotycznej, z każdej tablicy
rejestracyjnej, z każdego numeru seryjnego wagonu tramwajowego, z numerów na banknocie,
z każdego kąta będziesz otrzymywał wskazówki, co robić i jak żyć... To szyfr, którym Bóg
opisał wszechświat - powiedział poważnie. - Poświęcamy życie, by to odczytywać... - Czubki
jego palców dotknęły mojego nadgarstka. Po twarzy cadyka przemknął cień.
- Zanadto ufasz technice - mówił - a strofowany, na jakiś czas przestajesz na niej
polegać... Nie potrafisz znaleźć złotego środka. Podobnie jest z siłą. Jesteś zadowolony ze
swojej umiejętności rozbijania głów wrogom. Stosujesz często metody brutalne i prymitywne,
byle skuteczne. Idziesz na skróty zamiast trochę ruszyć głową... Teraz też chcesz odnaleźć
przeciwnika i torturami zmusić go do wyjawienia, gdzie jest Pan Samochodzik. A może
wystarczy wydedukować, gdzie go trzymają? Przecież gdzieś w głębi duszy, jak wy to
nazywacie, w podświadomości, wiesz już, kim są. Tylko kociołek nie gotuje - stuknął mnie
palcami w czoło.
- Może i faktycznie nie potrafię wydedukować odpowiedniego rozwiązania -
mruknąłem. - Pan Samochodzik...
- Pawle - uśmiechnął się do mnie jakoś tak po ojcowsku - pora dorosnąć. Nie zawsze
będziesz miał przy sobie szefa. Powinieneś zacząć sam myśleć. Musisz zrobić krok do
przodu, nauczyć się wyciągać wnioski samodzielnie. Rozgryź zagadkę, odszukaj skarby,
uwolnij szefa. Te trzy elementy są ze sobą powiązane. Jest wieczór. Siadaj i myśl. Do rana
znajdziesz rozwiązanie.
- A jeśli nie znajdę?
- Wtedy przyjdź do mnie, a ja podam ci wskazówkę. Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Wołałbym teraz - bąknąłem.
Wskazał gestem na kilka ostatnich frytek na moim talerzu. Widać ich liczba też coś
oznaczała.
- Czekaj i myśl - polecił. - Jeśli do szóstej rano nie znajdziesz rozwiązania, przyjdź.
Ale wierzę, że sam poskładasz to wszystko do kupy... Pora na mnie. Godzina codziennej
modlitwy nadchodzi...
Pożegnał się skinieniem głowy i odszedł.
***

W grocie panowała cisza. Była niemal namacalna, wierciła w uszach. Żadnego szmeru
skapującej wody czy powiewu wiatru... Ludzie o słabej psychice zamknięci w
dźwiękoszczelnych pomieszczeniach głupieją, wpadają w szał, zaczynają krzyczeć i śpiewać.
Znany felietonista Rafał Ziemkiewicz napisał kiedyś „Ludzie boją się ciszy, bo w ciszy słyszą
własne myśli, a zwłaszcza ich brak". Pan Samochodzik tego akurat nie musiał się obawiać.
Zawsze miał pod dostatkiem pomysłów i kotłowały się one w jego czaszce w ilościach
wystarczających do obdarowania dwudziestu śmiertelników. Ale nawet na nim brak
jakichkolwiek dźwięków sprawiał smutne wrażenie. Cisza, ciemność i obecność szkieletów
sekciarzy wpływały na niego przygnębiająco. Uwięzienie jest najgorsze za pierwszym razem.
Ale i następne nie należą do przyjemności.
Pan Tomasz przeglądał swoje wspomnienia leżąc na karimacie. Bywał już w znacznie
gorszych opałach. A przecież za każdym razem udawało mu się wyrwać. Ci trzej, którzy go
więzili, nie byli tacy najgorsi. Dranie, owszem, ale nie bandyci...
Zapalił latarkę i raz jeszcze zaczął oglądać ściany jaskini. Przypomniał sobie zatarte
częściowo wiadomości jeszcze ze szkoły. Jaskinia powstała w wapiennym górotworze, a
zatem miała pochodzenie krasowe. Wypłukały ją krople wody płynące przez dziesiątki
tysięcy lat szczelinami w skale. Grota miała kształt zbliżony do odwróconego kociołka. Dno,
pomijając wykop, było płaskie. Gliniane namulisko, grube prawdopodobnie na dwa metry...
W pomieszczeniu nie było duszno, musiała więc istnieć jakaś cyrkulacja powietrza.
Przymknął oczy. Gdy Sumo otworzył klapę, nie było przez nią widać światła
słonecznego. A zatem nad tą jaskinią była chyba druga. A może nie jaskinia, tylko szopa albo
dom? Jeśli tak, to fajną mieli piwnicę... Dom. Może to niegłupi trop. Gdzieś w okolicach
Olsztyna - przecież wieźli go niezbyt długo - stoi sobie budynek wzniesiony przez rebe
Eliszego. Z jego piwnic prowadzi wejście do jaskini, w której urządzono cmentarz sekty.
Dom musi stać na wzgórzu, jaskinie znajdują się bowiem zawsze nad poziomem wód
gruntowych... Budynek z XVIII stulecia położony na pagórku. Jeśli go wypuszczą, zdoła go
chyba odnaleźć...
Problem drugi. Jaskinia musi mieć system wentylacyjny, najprawdopodobniej przez
szczeliny w skale. Musi też posiadać dziurę w pobliżu dna, którą odpływała woda żłobiąca
skałę... Otwór zapewne jest zamulony, ale nie da się wykluczyć, że jego średnica umożliwi
przeciśnięcie się.
A zatem trzeba go poszukać... Zapalił latarkę i oświetlił dziurę, na dnie której
spoczywały szkielety. Leżała w niej saperka ze złamanym trzonkiem. Muzealnik ruszył
wzdłuż ścian uważnie badając ich powierzchnię. Którędy mogła przepływać podziemna
struga? W którą stronę kierowała się woda?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

SZTUKA DEDUKCJI • PAN TOMASZ OCZYSZCZA TUNEL • ROZMOWA ZE


STARYM KAMIENIARZEM • ZOSTAJĘ SAM

Pokój w hotelu. Dwa fotele, telewizor, dwa łóżka, stolik z płyty, krzesło. Zielone
zasłonki. Łazienka. Leżałem na łóżku, na szafce stał półlitrowy kubek z zieloną herbatą.
Myślałem. Żydzi to mądry naród. Cadyk z kilkunastu zdań wydedukował dużo więcej, niż ja
byłem w stanie.
Jak dotrzeć do pana Tomasza? Tylko poprzez naszych przeciwników. Co o nich
wiemy? Byli potomkami sekciarzy. Wywodzili się od członków „mafii" Jakuba Franka.
Adelajda Macoch także do nich należała. Mieszkała w paskudnej klitce, ale jednocześnie była
właścicielką domu, z którego wykurzyliśmy z Januszem jej krewniaków. A może nie była to
jedyna nieruchomość należąca do niej?
Ciekawy kierunek poszukiwań, ale jednocześnie błędny. Cadyk Aaron Sznic nie
wiedział o tym, że wykurzyłem wroga z domu Macocha... A zatem jego sugestie musiały
dotyczyć czegoś innego. Czego, u licha? Co wiedziałem o przeciwniku? Kudłaty i Młody byli
dla mnie kompletną zagadką. Trzymali się z tyłu, na pierwszy front wysuwając swojego
kafarowatego braciszka. A zatem skupmy się na nim. Mieszka gdzieś w Olsztynie pod
Częstochową, ale przebywa częściej w mieście. Policja w miasteczku go nie kojarzy,
natomiast tu, w Częstochowie słyszeli o nim w knajpie i na bazarze. Sumo mieszka gdzie
indziej niż bracia. Zaraz, ktoś wspominał o jego dziewczynie? Kudłaty i Młody zdaje się
niechętnie dopuszczali go do swoich interesów. Jakie to mogły być interesy? Nic na tyle
nielegalnego, by odnotowała je policja...
Jeśli Sumo mieszkał u swojej dziewczyny gdzieś przy Warszawskiej, to zza firanki
mógł obserwować moje przybycie, gdy pierwszy raz poszedłem do Macochowej. Ciekawy
trop. Trzeba będzie sprawdzić. Ale cadyk nie wiedział o tym, a zatem jeszcze nie to. Coś
powoli przebijało mi się do świadomości. Jak ci trzej włamali się do muzeum? Wycięli w
murze wielką dziurę za pomocą piły wodnej, fachowego, precyzyjnego urządzenia...
Sprawdzić, kto to kupił? Firma importująca, o ile udają się odszukać, nie poda informacji o
klientach bez nakazu prokuratora. Ale...
Jak rozwiązuje zagadki Pan Samochodzik? Jeśli nie potrafi zaatakować problemu
wprost, szuka innej drogi...
Piła wodna to precyzyjne urządzenie do cięcia kamienia. Kto może nim dysponować?
Człowiek, który pracuje w zawodzie wymagającym obróbki tego surowca! Sumo sprzedawał
na bazarze. A zatem to jego bracia są kamieniarzami albo właścicielami zakładu
kamieniarskiego. Nie - natychmiast dostrzegłem lukę. Gdyby byli właścicielami dużej firmy,
zatrudniliby go na stałe. Pociągnąłem jeszcze kilka łyków herbaty. To pewnie małe
przedsiębiorstwo rodzinne. Roboty starcza tam dla dwóch ludzi, a Sumo jest im potrzebny od
czasu do czasu, na przykład do transportu płyt czy innych ciężkich robót.
A zatem trzeba wytypować wszystkie zakłady kamieniarskie w okolicy. W jednym z
nich trafię na tych dwóch, a może i wszystkich trzech. Pan Tomasz będzie uwięziony tam w
szopie albo piwnicy, bo stracili melinę w Częstochowie i po prostu muszą trzymać go gdzieś
u siebie. Są z Olsztyna, mało prawdopodobne, by mieli w okolicy daczę... Podejść do
zagadnienia trzeba ostrożnie. A zatem po pierwsze - sprawdzić, gdzie siedzą, po drugie -
poznać ich nazwiska: zakład musi być zarejestrowany jako firma w urzędzie skarbowym. Po
trzecie - spisać wszystkie nieruchomości do nich należące. Po czwarte - ustalić numer
rejestracyjny ich furgonetki. Po piąte - dorwać drani i zrobić im rewizję we wszystkich
możliwych zakamarkach, a jeśli to nie pomoże, zmusić do współpracy za pomocą rozmaitych
zakazanych metod. Aha. Cadyk mówił, żebym takich nie stosował... Wystarczy, że się
postraszy. Sypną.
Zapisałem wszystko na wszelki wypadek na kartce i zapadłem w głęboki sen. Za
piętnaście szósta obudził mnie dzwonek budzika. Pora działać!
Umyłem się, ubrałem i poszedłem do sąsiadów zza ściany. Cadyk i jego dwaj
towarzysze siedzieli właśnie przy śniadaniu. Zaprosili mnie do stołu. Dopiero, gdy zjadłem
solidny kawał chleba z koszerną wędliną, Aaron Sznic popatrzył na mnie uważnie.
- I jak tam nocne przemyślenia? - zagadnął uprzejmie.
- Już wiem. Mają piłę wodną, a to znaczy, że prowadzą zakład kamieniarski -
odparłem. - Tak można ich znaleźć...
Kiwnął głowa, wyjął z kieszeni złożoną na pół karteczkę i położył przede mną.
Piękne, staranne, kaligraficzne pismo. Jeden wyraz: „kamieniarze".
Spojrzałem na niego z podziwem.
- Byłby z pana dobry detektyw - powiedziałem z szacunkiem.
Siedzący obok mnie wysoki Żyd uśmiechnął się lekko.
- Zadania naszego cadyka są ważniejsze niż rozwiązywanie zagadek kryminalnych -
rzekł ze śpiewnym akcentem. - Udziela jednak pomocy wszystkim wokoło, bo jego celem jest
czynienie dobra.
- Teraz nadeszła pora działania - oznajmił cadyk. - Poszukiwania zakończ przed
godziną dwudziestą. To bardzo ważne.
- Już ja im pokażę - mruknąłem z uciechą. - Teraz się nie wywiną...
***

Pan Samochodzik długo wodził dłonią po skale badając w ciemności delikatne


wyżłobienia. Wreszcie uznał, że znalazł właściwe miejsce. Zapalił latarkę i spojrzał z
niepokojem na żaróweczkę. Na jak długo wystarczy baterii? Może dwie, trzy godziny...
Zaczął kopać pod ścianą. Cisza i ciemność pozwoliły mu solidnie wypocząć. Glina,
poprzerastana niekiedy cienkimi taflami wapiennej skały, poddawała się szybko. Niebawem
dotarł do stosu wapiennych brył. Obejrzał je uważnie. Znajdowały się około sześćdziesięciu
centymetrów poniżej poziomu namuliska. Zaczął wyrywać je z miejsca, w którym leżały.
Znajomość geologii opłaciła się. Teraz było widać wyraźnie, że pod skałę wchodzi wąski i
niski chodnik zawalony kamieniami. Woda częściowo posklejała oderwane prawdopodobnie
od sufitu kamienne bloki. Odszukał drugą część styliska od łopatki i używał jako lewarka.
Spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy. Zgasił latarkę. Było ciemno, ale mógł wymacać
kolejne przeszkody. Otwór powiększał się i coraz wyraźniej przechodził w szyb ciągnący się
gdzieś w głąb.
Pan Samochodzik uśmiechnął się do swoich myśli. Czyszczenie kanału szło mu
jednak coraz wolniej. Wreszcie o piątej rano, ledwie żywy ze zmęczenia stwierdził, że musi
spasować. Żal było jednak wykonanej pracy. Ułożył z kamieni murek, zabezpieczając prawie
dwumetrowej długości podkop, pozostałe ułożył na nich w miarę luźno, aż do poziomu
podłogi. Z wierzchu pokrył gliną i starannie zamaskował ślady kopania. Resztę urobku
częściowo wsypał do dziur wydrążonych przez cmentarne hieny, częściowo dorzucił na hałdę.
Zamaskowawszy ślady kopania, oczyścił jak tylko zdołał powalane gliną spodnie i ległszy na
karimacie spojrzał w kierunku niewidocznego sufitu. Zapaliłby chętnie papierosa, ale przecież
rzucił palenie. Westchnął. A może popełnił błąd? Może należało spiętrzyć pośrodku piramidę
ziemi? Klapa w suficie była na wysokości około trzech metrów nad spągiem groty. Trzeba by
usypać stos wysoki na dwa metry. Ciekawe tylko, czy klapa była czymś zabezpieczona?
Przymknął oczy wywołując wspomnienie. Szmer, po czym Sumo odsuwa drewnianą
płytę. A zatem jaskinia jest przykryta blatem starego stołu albo czymś podobnym. Ale gdyby
naparł barkiem i plecami, to powinien odwalić to na bok. Tylko co dalej? Znalazłby się w
piwnicy domu wroga... Czy mogli zabezpieczyć klapę jakimś alarmem? On z pewnością by
tak zrobił...
Zapadł w sen nawet nie wiedząc kiedy.
***

O siódmej rano wykonałem dwa telefony. Niebawem na moje wezwanie zameldowali


się w hotelu Janusz i Mariusz. Na szczęście tego dnia policjant miał służbę po południu i
mógł poświęcić mi ranek. Ubrał się po cywilnemu, ale legitymację policyjną i broń na
wszelki wypadek zabrał ze sobą. Zreferowałem moje pomysły. Wysłuchali w skupieniu.
- W zasadzie czemu nie? - stwierdził Janusz. - Trzeba się zastanowić, czy są z
Częstochowy. Najpierw sprawdzimy wszystkie nasze warsztaty.
- Ile ich będzie? - zafrasowałem się.
- Z pięć, może sześć... - policjant wyjął z torby laptopa z jakąś podręczną bazą danych
i po chwili wypisał na kartce trzy adresy.
Zapakowaliśmy się do Rosynanta i pojechaliśmy. Zakłady kamieniarskie pracę
zaczynały o ósmej rano. W pierwszych dwu Janusz pytał o możliwość przecięcia kamiennego
elementu za pomocą piły wodnej. Kamieniarze tylko bezradnie rozkładali ręce, ale oferowali
cięcie tradycyjnymi metodami - przy użyciu tarcz diamentowych lub karborundowych. W
trzecim, leżącym nieco na uboczu, opodal Cmentarza Kule powitał nas starszy mężczyzna.
Znaleźliśmy go w warsztacie, gdzie właśnie przygotowywał do cięcia blok pięknego
Chęcińskiego granitu. Kilku pomocników kręciło się w głębi pomieszczenia. Na pytanie o
piłę wodną skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. Potem spojrzał na nas bardzo uważnie.
- Panowie nie szukają fachowca do cięcia kamienia, tylko tych dwóch zasrańców -
powiedział spokojnie.
Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.
- Co się gapicie? Policjanta po cywilnemu zawsze poznam - spojrzał na Mariusza.-
Mam to jeszcze z czasów podziemnej Solidarności. O włamaniu do muzeum też słyszałem -
przeszył wzrokiem Janusza.
- Dwaj zasrańcy? - podchwyciłem.
- Właśnie - westchnął. - Ja jestem uczciwym rzemieślnikiem. Płacę podatki i muszę
pracować na tym przedpotopowym sprzęcie - klepnął taśmową piłę diamentową.
Odrobinę mnie zaskoczył. Ze wszystkich odwiedzonych firm miał najnowocześniejsze
urządzenia, a uważał je za przestarzałe.
- Możemy poprosić o szczegóły? - zainteresował się policjant.
- Szczegóły to ja wyłożyłem chyba w pięciu donosach do prokuratury, a nikt jakoś nie
zainteresował się tematem, aż wypiłowali dziurę w ścianie muzeum - zrzędził stary. - A
wiecie jak to jest. Nowotwory trzeba wycinać, póki są małe. Żebyście przyskrzynili gagatków
wtedy, kiedy było trzeba, to byście nie mieli teraz kłopotu...
- Zajmę się nimi - obiecał Mariusz.
- No więc dobra. Pojawili się, dranie, jakieś cztery lata temu. Sądzę, że wrócili gdzieś
z Zachodu, bo kamień umieją obrabiać i stosują nowoczesne techniki, o których ja tylko
czytałem. W tej części kraju nikt tego nie robi, u nikogo by się nie nauczyli... Chyba że w
Warszawie - zamyślił się. - Tam może ze trzech się na tym zna... Zaczęli nas, starych
fachowców, wykańczać. Ja mam renomę, pracowałem na nią całe życie. Daję dobry towar...
Pomocnicy skończyli prace przygotowawcze i dał im znak, żeby zaczęli ciąć, a nas
wyprowadził przed warsztat, bo upiorny wizg piły zagłuszałby rozmowę. Zatrzasnął
wyciszone drzwi.
- Wiecie, skąd się bierze kamień? - spojrzał na nas uważnie.
- Chyba odkuwa się go w kamieniołomach - odparłem.
- Owszem, ale nie robi się tego samemu, tylko kupuje od właściciela kamieniołomu.
To cała sztuka. Dostaje się blok, powiedzmy kilka metrów sześciennych. Waży nawet
kilkanaście ton. Trzeba go oszacować, czy nie ma wewnętrznych spękań i tak dalej. To
wiedza, którą zdobywa się latami. Oczywiście sporo idzie na odpad, piła tnie bruzdę szeroką
nawet na dwa centymetry, potem trzeba jeszcze to polerować, przycinać - wskazał stos
odłamków za warsztatem, wysoki jak piramida. - Każda tona kosztuje i to słono. Jeśli kupi się
hurtem powiedzmy pięćdziesiąt ton, oczywiście są zniżki. Ci młodzi wymyślili sobie sposób,
jak zaoszczędzić na materiale. Na północy jest sporo głazów narzutowych. Przeważnie
zabytki przyrody. Wszystkie ich nagrobki są robione ze skandynawskich granitów, które
przywędrowały tu z lodowcem.
- A nie mogli kupić tamtego kamienia w jakiejś firmie importowej? - zapytał Janusz.
- Gdzie tam. To nie jest tanie, to znaczy tam na miejscu tanie jak barszcz, ale transport
podnosi koszta. Jak policzyłem, oferowali płyty po cenach, które nie pokryłyby kosztów
transportu. Chyba że dostarczeniem materiału do Polski zajął się lodowiec...
- Rozumiem - kiwnąłem głową.
- No więc weszli na rynek przebojem. Na wstępie dali cenę o połowę niższą niż my.
Jak się pewnie domyślacie, bardzo nam się to nie spodobało. Chleb nam odbierali... Pisaliśmy
donosy - nie pomogło. Raz się na nich zasadziliśmy, żeby im gęby obić. No co? - warknął,
widząc zgorszoną minę policjanta. - Prawo nie chce pomóc obywatelom, to się bierze sprawy
w swoje ręce... Niestety, nic z tego nie wyszło. Zaczaiłem się na nich z pracownikami, ale nas
obili. Mają ze sobą takiego kolesia od robót fizycznych. Dwa metry wzrostu, a silny bydlak
jak wół. Jednym ciosem mi szczękę przetrącił. Coś tam udało się uzyskać. Bardziej się kryją i
trochę odetchnęliśmy. Ale nadal nie jest dobrze. Kupa klientów podaje sobie nawzajem
numery telefonów tych oszustów. Dranie robią płyty na wymiar i liternictwo też. Potem taki
sobie wynajmuje firmę budowlaną, każe wymurować grobowiec i zainstalować...
- Rozumiem - przerwałem fachowe wynurzenia. - A gdzie można by ich znaleźć?
- Tego niestety nie wiem - westchnął ciężko - choć próbowałem bydlaków wyśledzić...
Wiem tyle, że mają stara z dźwigiem albo dostęp do takiego pojazdu. To musi być potężna
ciężarówka z tych największych... Mają też na pewno coś mniejszego do transportu gotowego
towaru. Jeden mój przyjaciel słyszał, że to biała furgonetka, chyba volkswagen... Podobno
mieszkają gdzieś na południu.
- Jakiej wielkości muszą mieć warsztat? - zapytałem - I czy taką piłę słychać jak
pracuje?
- Tak. To daje taki charakterystyczny pisk, ale jak podkręcą ciśnienie na maksa, to
tylko buczy. Prawie nie słychać.
- Słusznie - kiwnął głową Mariusz. - Gdyby to było głośne, to byłoby słychać, jak cięli
mur muzeum.
- A jak już bydlaków dorwiecie - wycedził stary kamieniarz - wlepcie im ode mnie
kilka kopów w zad, oczywiście w obronie własnej - uśmiechnął się ponuro, a w jego oczach
zalśniły ogniki.
Zacisnął spracowane dłonie w pięści. Nie był potężnie zbudowany, ale czułem w nim
straszliwą siłę. Drzwi warsztatu otworzyły się i z wnętrza wynurzył się jeden z robotników.
Cały pokryty był granitowym pyłem, na twarzy miał maskę i okulary ochronne. Zajrzałem
ciekawie do środka. Wgryźli się w blok na mniej więcej jedną czwartą.
- Czas... - powiedział właściciel pokazując na zegarek. - To granit, musimy robić
przerwy, bo brzeszczot tnąc bardzo się rozgrzewa, a chłodzić wodą się nie bardzo daje,
ponieważ kamień może popękać... To węgliki spiekane, wytrzymują bardzo dużo, ale w
wysokiej temperaturze szybko się niszczą... Gdybym zdołał odłożyć na piłę wodną, mógłbym
przyspieszyć pracę czterokrotnie.
- Może się uda - próbowałem go pocieszać. - Zamówień jest pewnie sporo...
- Może by się i udało - westchnął - ale podatki żrą zyski.
Pożegnaliśmy się serdecznie i powędrowaliśmy do samochodu.
- W sumie ciągle niewiele wiemy - stwierdził muzealnik.
- Wręcz przeciwnie - odparłem. - Szukamy „lewego" zakładu kamieniarskiego. Na
podwórku będzie stał star z dźwigiem i leżała niezła kolekcja głazów narzutowych...
- A może spróbować wciągnąć ich w pułapkę? - zaproponował policjant. - Zrobimy
malutką prowokację...
- Jest to pewien pomysł - zadumałem się. - Ale na prowokację potrzeba chyba zgody
prokuratora... A ja na razie tylko złożyłem doniesienie o porwaniu.
- Faktycznie, będziemy czekać na decyzję ze trzy dni - zafrasował się nasz towarzysz.
- A może - zasugerował Janusz - zrobimy to nieoficjalnie. Nielegalnie.
- Jak by to powiedzieć... - westchnął policjant - od nas, stróżów prawa, wymaga się
wzorowej postawy moralnej. Złożyłem też przysięgę. Natomiast jeśli zdobędziemy ich numer
telefonu, to mogę sprawdzić przez moje kontakty, kim są. Wtedy zdobycie nakazu rewizji
powinno być formalnością...
- Numer telefonu - mruknąłem. - Racja, muszą jakoś kontaktować się z klientami!
Odszukanie kogoś oferującego nie bardzo legalną usługę nie powinno być trudne.
Niestety, jak się okazało, trzej spryciarze nielegalnie produkujący nagrobki zakamuflowali się
bardzo starannie. Przy bramach wszystkich częstochowskich cmentarzy natrafiliśmy na
tabliczki z numerami telefonów, ale, ku naszemu utrapieniu, wszystkie zawiesiły legalnie
działające zakłady. Bezcenny czas upływał, a my ciągle nie mogliśmy trafić na żaden
sensowny trop. O dziesiątej musiał pożegnać nas Mariusz. Zaczynała mu się służba i
zadzwonili, że jest niezbędnie potrzebny do nalotu na narkomańską melinę... O jedenastej
Janusz musiał iść do muzeum, jak na złość dyrektor nie chciał mu dać tego dnia wolnego.
Ktoś zachorował, więc było zbyt mało pracowników... W ten sposób zostałem sam.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

DRĄŻENIE PODKOPU • CZY SKARB ISTNIAŁ NAPRAWDĘ • LUDZKA


CZASZKA • BEZSKUTECZNIE SZUKAM KAMIENIARZY

Pan Samochodzik drgnął słysząc głosy koło klapy. Drewniana powierzchnia


przesunęła się. Do środka zajrzał Młody.
- No i jak? - zagadnął. - Dojrzał pan do rozmowy na temat wspólnego poszukania
skarbów?
- Wydaje wam się, że kim niby jesteście? - skrzywił się pan Tomasz. - Byłem już w
rękach mafii, komunistycznej partyzantki, a nawet ludożerców. I pochlebiam sobie, że nie
zdołali zmusić mnie do współpracy.
Z tymi ludożercami trochę przesadził, oni akurat do niczego go nie zmuszali, ale na
Młodym zrobiło to pewne wrażenie.
- Dobra - powiedział. - Jak pan chce. Zrzucam coś do żarcia. Gdyby doszedł pan do
wniosku, że jednak chce pan porozmawiać, to tutaj jest sygnalizator. - Spuścił długi kabel z
przełącznikiem na końcu. - Wystarczy wcisnąć, a u nas w warsztacie zapali się światełko.
- Rozumiem - kiwnął głową więzień.
Młody odszedł. Po mniej więcej dwudziestu minutach Pan Samochodzik przystąpił do
ponownego oczyszczania kanału. Pracował po ciemku, trzeba było oszczędzać światło...
Zastanawiał się nad zagadką Jakuba Franka. Uwięziony w klasztorze sekciarz miał
kontakt ze światem. Jego pomagier, Elisze, zgromadził duże sumy pieniężne, obrócił nimi
kilka razy, pomnażając je znacznie.
W kraju ogarniętym anarchią można było robić wielkie i nielegalne interesy. Siatka
Eliszego obejmowała bandy zawodowych złodziei, sieć karczm służących do dystrybucji
kradzionego towaru, zapewne posiadali też wątpliwej reputacji sklepiki... Z drugiej strony
niewykluczone, że machina działała niejako samoczynnie. W takim wypadku Elisze
gromadziłby pieniądze w ilościach znacznie przewyższających wydatki. Nałożyć haracz na
karczmę czy gromadę bandziorów rabujących na drogach. Jaki to wydatek? Karczmę trzeba
kupić, ale wydatek w ciągu roku zakumuluje się... Bandytom wystarczy kupić krócice,
złodziejom łomy i worki. Groszowe sprawy.
A zatem skarb w jaskiniach mógł istnieć naprawdę. Jak wyglądał? Ówczesne
pieniądze były dość lichej jakości. Król oszukiwał jak mógł na wadze i zawartości kruszcu w
monetach. W dodatku, choć w tym czasie nie było w zasadzie z tym problemu i polską
monetą można było płacić nawet w Ameryce, to jednak przelicznik był bardzo niekorzystny.
Jeśli Frank planował pozostanie w kraju, potrzebował polskiej waluty. Jeśli chciał przenieść
się gdzie indziej, lepsza byłaby zagraniczna. W tym czasie uniwersalnym pieniądzem,
podobnym do dzisiejszego dolara, były holenderskie dukaty, które i do transakcji w Polsce
mogły się przydać. A więc gdzieś w jaskini spoczywa beczka złotych krążków z
wyobrażeniem człowieka trzymającego pęk strzał...
Frank spędził w klasztornej celi kilkanaście lat. Uwolnili go Rosjanie, chyba na złość
pilnującym go zakonnikom. Wyroku z niego nie zdjęto. Musiał uciekać i to szybko. Elisze już
nie żył, zamordowany przez kogoś... Dlaczego Frank pozostawił na ścianie celi wskazówkę,
gdzie szukać skarbu!? Po co i, co najważniejsze, dla kogo? Jeśli uciekał szybko, to według
teorii Pawła Dańca mógł zostawić skarby w jaskiniach. Ale potem, gdy bezpiecznie mieszkał
w Wiedniu, a następnie w zamku Offenbach, powinien przysłać do Polski kogoś zaufanego i
je wydobyć.
- Nie ma żadnych przeklętych skarbów - parsknął wyciągając kolejny kamień. Głaz
okazał się nieoczekiwanie lekki.
Zaskoczony muzealnik zapalił latarkę i obejrzał go. To nie był kamień, lecz... ludzka
czaszka!
Poświecił latarką. Nie mylił się. Ktoś usiłował dostać się do jaskini od zewnątrz.
Prawdopodobnie przygniótł go walący się strop... Między głazami poniewierały się inne
kości. Pozbierał je i z szacunkiem odłożył na bok, po czym ponownie zaczął odczyszczać
przejście.
Znalezienie szkieletu, choć przygnębiające, napełniło jego serce otuchą. Skoro ktoś
utknął pełznąc w stronę jaskini, oznaczało to, że kanał łączył się jakoś z powierzchnią...
Ponownie przerwał wybieranie kamieni, żeby pozbierać kości pechowego speleologa... Koło
miednicy szkieletu spoczywał nieduży, żelazny czekanik. Rdza pokryła go tylko po wierzchu,
żelazo pod spodem było ciągle twarde i mocne. Trzonek rozsypał się, ale pan Tomasz miał
przecież złamaną rączkę od saperki. Ostrugał ją małym scyzorykiem znalezionym w kieszeni.
Praca stała się łatwiejsza.
***

W zasadzie mój plan był prosty jak drut. W Częstochowie nasi trzej przeciwnicy
działali niejako z doskoku. Konkurowali z uczciwymi zakładami kamieniarskimi tylko dzięki
swojej mobilności i w zasadzie, mimo narzekań starego majstra, ich pozycja była słabiutka.
Za to poza miastem to oni byli w lepszej sytuacji. Chłop, który potrzebuje nagrobka pójdzie
tam, gdzie ma najbliżej. Na prowincji łatwiej ukryć nielegalną produkcję...
Tylko czy nasi rolnicy będą kupować granitowe płyty? Dochody w tej branży nie są
wysokie, ale w wielu wioskach istnieją nieduże firmy rodzinne, które wyciskają jakieś tam
pieniądze... Kamieniarze z pewnością umieli sobie znaleźć klientów... A zatem tam trzeba
szukać kontaktu. Pojechałem do Olsztyna. Skoro w miasteczku był kościół, gdzieś w okolicy
powinien być także cmentarz... Zapytawszy jednego z miejscowych o drogę, odszukałem bez
większych kłopotów nekropolię. Wysiadłem z samochodu i wszedłem przez bramę.
Cmentarzyk był niewielki. Kilka starych, piaskowcowych pomników, pamiętających
początek XX wieku stało poprzechylanych na różne strony. Dziesiątki pagórków usypanych z
ziemi, zarośniętych żółknącymi trawami. Poprzekrzywiane drewniane i metalowe krzyże.
Nowsze grobowce raziły swoją identycznością. Lastrykowe płyty, czarne tablice,
tylko dwa lub trzy wzory liter... Gdzieniegdzie, jak rodzynek w cieście, nagrobek z kamienia.
Granit. Piękny, wieczny materiał. Wyryte w nim litery będą czytelne nawet za tysiąc lat.
Szare i czerwone powierzchnie wypolerowane starannie, ukazywały skomplikowaną,
krystaliczną budowę wnętrza skały.
Skąd pochodził ten surowiec? Wyłamano go w polskich kamieniołomach,
sprowadzono z zagranicy czy może powstał z pociętych piłą wodną głazów narzutowych? Jak
to sprawdzić? Po krawędziach? Niestety, oszlifowano je równie starannie. Liczyłem na to, że
przy bramie znajdę tabliczkę z reklamą zakładu kamieniarskiego, ale nic z tego. W malej
miejscowości każdy wie, gdzie znajduje się warsztat. Każdy wie, czym zajmuje się jego
sąsiad.
Zawróciłem do miasteczka i podjechałem kawałek pod górę zamkową. Wspinałem
się... Baszta. Wdrapałem się na szczyt i leżąc na nierównych kamieniach zacząłem lustrować
okolicę przez lornetkę. W zasięgu wzroku było kilka wiosek, przepatrywałem obejścia w
poszukiwaniu ciężarówki star lub stosu kamieni mogących świadczyć o istnieniu gdzieś w
pobliżu zakładu... Bezskutecznie...
Złaziłem na dół po stromych stopniach zły na siebie i cały świat. Wsiadłem do
samochodu. Rozłożyłem mapę okolicy. Odnaleźć wszystkie cmentarze, sprawdzić, czy gdzieś
nasi trzej wrogowie nie budują akurat nagrobka...
Oparłem czoło o kierownicę. Co za idiotyczne pomysły? Przecież trzeba zapytać
kogoś z miejscowych! Po prostu. Podjechałem na rynek, wysiadłem i rozejrzałem się. Kiosk.
Świetnie. Podszedłem i zagadnąłem grzecznie, gdzie w okolicy można znaleźć kamieniarza.
Kobieta za ladą pomyślała chwilę.
- Naprzeciw kościoła, na latarni tabliczka wisi - powiedziała wreszcie. - Tam jest
chyba numer telefonu. Ale tak dokładnie gdzie to jest, to nie wiem...
Podziękowałem i zastosowałem się do jej rady. Istotnie, na latarni wisiała niewielka
wywieszka. Zafoliowany kawałek dykty: „Nagrobki granitowe. Najtaniej". Poniżej był numer
telefonu komórkowego. Zadzwoniłem. Głos, chyba Kudłatego, nagrany na sekretarkę
poinformował mnie, żebym zostawił swój numer, a oddzwonią w ciągu dwunastu godzin.
Nie nagrałem się. Zadzwoniłem zamiast tego do Mariusza i poprosiłem, żeby
sprawdził na kogo zarejestrowany jest ten telefon. Miało to trochę potrwać, więc przeszedłem
się po miasteczku. Nigdzie nie wypatrzyłem nikogo z naszych przeciwników, dlatego coraz
bardziej niepokoiłem się o los Pana Samochodzika. Pocieszała mnie tylko myśl, że wróg
zapewne chce wykorzystać jego wiedzę, więc na razie nic mu nie grozi.
Pogoda, ładna rankiem, zaczęła się psuć. Niebo zaciągnęło się chmurami i zaczął
kropić drobny kapuśniaczek. Nie miałem ochoty siedzieć bezczynnie w samochodzie, więc
pojechałem starą drogą wokoło zamku. Potem zakręciłem na wschód i po kilku minutach
znalazłem się na wzgórzu oznaczonym na mapie jako Kielniki. Obok drogi w wapienną górkę
wcinał się stary kamieniołom wapienia. Akurat na kilka minut przestało padać. Wysiadłem z
wozu i po stromym zboczu zszedłem na dół. Gdzieś tu powinna być jaskinia... Znalazłem ją
po kilkunastu minutach. Stos skalnych odłamków zasłaniał wejście, dlatego nie mogłem jej
wcześniej wypatrzyć...
Wszedłem w mroczną czeluść i zapaliłem latarkę. Korytarz wejściowy był bardzo
wąski, choć wysoki. Szczelina była nachylona w bok pod kątem około sześćdziesięciu stopni.
Przecisnąłem się jakoś, zawierając bliższą znajomość z wapiennymi ścianami. Znalazłem się
w niewielkim pomieszczeniu, ciasnym, ale bardzo wysokim. Dalej szczelina wznosiła się pod
dość ostrym kątem. Po lewej stronie ział otwór prowadzący w bok i w dół zarazem. Zlazłem
po stromych, naturalnych schodkach i znalazłem się w kolejnej salce. Dno było płaskie,
pokrywało je namulisko. Oświetliłem ściany. Wapienne nacieki, o obecności człowieka
świadczyły tylko okopcenia.
Czy tutaj Elisze mógł ukryć skarby Franka? Było to mało prawdopodobne. Grotę
odkryto przypadkowo w latach pięćdziesiątych podczas wydobywania kamienia; wcześniej
nie miała żadnego połączenia ze światem zewnętrznym.
Z drugiej strony, gdyby Elisze chciał mieć pewność, że nikt nie dobierze się do jego
łupów, zrobiłby właśnie tak. Jaskinia połączona wąskim i zamaskowanym szybem z
powierzchnią. Niewidoczna, nie do znalezienia...
Wyszedłem z groty. Zadzwonił telefon. Mariusz.
- Niestety, nie mam dobrych wieści - powiedział. - Ten numer, który miałem
sprawdzić, to taki telefon na kartę... Ktoś go kupił, ale nie wypełnił formularza
rejestracyjnego i szukaj teraz wiatru w polu...
***

Przy stopach szkieletu zachowały się dwie mosiężne klamerki. Pan Tomasz obejrzał je
z zainteresowaniem w słabiutkim świetle zupełnie pożółkłej latarki.
- Wiek XVIII - mruknął. - Ktoś chyba chciał się dobrać do skarbów Franka nie
wiedząc, że tu jest tylko cmentarz...
Usunął kości i dalej zapamiętale pracował. Odgruzowany kawałek miał jakieś trzy
metry długości. Wysokość wahała się od czterdziestu do sześćdziesięciu centymetrów. Sufit
na szczęście był w miarę stabilny, nad nieboszczykiem powstała niewielka kawerna.
Muzealnik pełzł dalej. Powietrze w korytarzyku, początkowo bardzo duszne, zaczęło się robić
coraz świeższe. Wreszcie poczuł na twarzy słaby powiew. A zatem wyjście nie mogło być
daleko. Zaświtał mu pomysł iście szatański. Cofnął się do jaskini. Z kilku desek leżących pod
karimatą zbudował prymitywne oszalowanie i spiętrzył hałdę ziemi oraz kamieni. Następnie
wczołgał się do swojego podkopu i kopnął deskę podtrzymującą konstrukcję. Wszystko
zapadło się z hurgotem, odcinając mu drogę. Nie mógł już teraz się cofnąć, ale jednocześnie
miał nadzieję, że zawał skutecznie utrudni wrogom zorientowanie się, którędy opuścił ich
więzienie.
Tunel stawał się coraz szerszy i po pewnym czasie pan Tomasz mógł przemieszczać
się do przodu, przesuwając tylko kamienie na boki. Wreszcie dotarł do niedużej jaskini. W
tym momencie latarka definitywnie odmówiła posłuszeństwa. Drucik zrobił się czerwony i
zgasł...
ROZDZIAŁ SZESNASTY

ZAUWAŻONA UCIECZKA • POŚCIG • NOCNA ULEWA • BIAŁA FURGONETKA •


UDERZENIE PIORUNA • NOCNA AKCJA
• ZNALEZISKO

Kudłaty odsunął klapę i zajrzał do środka jaskini, w której przetrzymywali pana


Tomasza. Wewnątrz było ciemno, toteż zapalił latarkę i omiótł nią wszystkie kąty
pomieszczenia. Następnie wyrzucił z siebie dłuższą tyradę, złożoną wyłącznie z przekleństw.
Zatrzasnął klapę i pobiegł do warsztatu.
- Kurde, który z was go wypuścił! ? Wy... - tu znowu dał upust swojej złości, miotając
przeciw braciszkom najgorsze wyzwiska.
- Kudłaty, daj spokój - powiedział Sumo wstając od stołu kamieniarskiego. Wzrostem
i masą przytłaczał brata. - To nie mogliśmy być my, bo my jesteśmy tutaj. I cały czas byliśmy
z tobą. Od rana...
- No właśnie - włączył się Młody. - Albo ktoś go wypuścił, albo sam się wydostał...
- Kłódka na klapie była zamknięta... A jej tak łatwo nie da się otworzyć. Gerda,
atestowana, cztery miliardy kombinacji - wyrecytował tekst zapamiętany z ulotki reklamowej.
- I tylko ty masz klucze - dodał Sumo. - Może się zaczaił w jakimś kącie?
- Gdzie tam. Pusto.
- Ja to bym na jego miejscu przysypał się ziemią, a jak byś zobaczył, że go nie ma i
zostawił otwartą klapę, to wtedy bym się wymknął - rozważał głośno Młody.
- O tym nie pomyślałem... Ale spokojna marchewka, zatrzasnąłem...
- Chodźmy rzucić okiem - zaproponował Sumo. - Może coś wydedukujemy.
Kilka minut później otworzyli klapę w podłodze piwnicy. Jaskinia faktycznie była
pusta. Sumo spuścił drabinę i zlazł po niej na dół. Zajrzał we wszystkie kąty.
- Nawet listu nie zostawił - zauważył Młody.
- Po cholerę miałby nam zostawiać list!? - zdumiał się Kudłaty.
- To był kulturalny facet. Sądziłem, że nie ulotni się bez pożegnania...
- Coś mi się tu nie zgadza - mruknął Sumo depcząc w kącie. - Ziemia się tu jakoś
zapada, a i podłoga kształt zmieniła... Nie jest jednolita, tylko jakby przekopana. I zagłębienie
jest... Skoczcie po łopaty.
Wrócili po kilkunastu minutach z narzędziami. Szybko dokopali się najpierw do
zawalonej ścianki z desek, a potem do korytarzyka.
- Właz do skarbca Franka - mruknął Sumo. - Dorwiemy gagatka akurat wtedy, jak
będzie pruł sejfy...
- Raczej worki - parsknął Kudłaty. - Trzeba odkopać tę dziurę i zbadać. Może
faktycznie gdzieś tam siedzi...
- A ja złapię furgonetkę i objadę okolicę. Jeśli się wydostał, pewnie pójdzie do
częstochowskiej szosy.
- Dobra. Goń.
***

Pan Tomasz odwalił ostatni głaz i długo oddychał chłodnym, rześkim powietrzem.
Zapadła już noc. Na zewnątrz szalała ulewa. Ale i jego ubranie po całodziennym kontakcie z
gliną i mokrym kamieniem było już przemoknięte na wylot. Wyczołgał się w błoto. Wstał
niepewnie na nogi. Obejrzał się w tył. Stał u podnóża niewielkiego skalnego osuwiska. Na
górze chyba rósł las. Zacinający deszcz utrudniał widoczność. Muzealnik przeciągnął się, aż
mu zaskrzypiały stawy. Dokąd teraz? Przy pasku od zegarka miał maleńki, zabawkowy
kompasik. Na szczęście wskazówka była nafosforyzowana. Wiedział, w którą stronę iść. Na
północny zachód. Nie mógł być daleko od Częstochowy. Może dwadzieścia kilometrów?
Miał jeszcze jeden problem. Jak rozpoznać to miejsce? Jak trafić tu ponownie, już z
Dańcem i Januszem? Trzeba zbadać te groty. Gdzieś tu może być ukryty skarb... Gdyby nie
padało, rozejrzałby się po okolicy... A tak, niestety.... A gdyby... Zdjął marynarkę i bez
specjalnego żalu oderwał rękaw koszuli. Podarł go na cienkie, długie paski. Ruszył naprzód i
na pierwszym mijanym krzaku zawiesił jeden. Szedł po straszliwych wertepach. Ciemności
sprawiały, że nie mógł się zorientować, czy to nieużytki, czy raczej zaorane pole. Tylko przy
horyzoncie było nieco jaśniej. Łuna świateł Częstochowy? Bardzo prawdopodobne...
Dość nieoczekiwanie wyszedł na starą, polną drogę. Ucieszył się - zawsze lepiej iść po
twardym. No i większa szansa napotkania ludzi... Pół godziny później przemókł na wylot.
Pustka w żołądku, zmęczenie - ostatecznie w nocy spał najwyżej trzy godziny - wszystko to
sprawiło, że poczuł się bardzo słaby. Zamiast radości, jaką daje udana ucieczka, jego umysł
pogrążył się w apatii. Nieoczekiwanie przez szum deszczu przedarł się dźwięk silnika. Długie
światła liznęły drogę.
Samochód! Ratunek! Cywilizacja! Muzealnik stanął na poboczu drogi i zamachał
dłonią jak autostopowicz. Biała furgonetka zahamowała tuż obok niego. Z siedzenia kierowcy
wygramolił się Sumo.
- Wszędzie pana szukałem - uśmiechnął się sarkastycznie. - Niepokoiliśmy się, że
gdzieś pan zabłądził i moknie na deszczu. Nierozsądnie tak łazić bez parasola...
Pan Tomasz odsunął się.
- Do wozu - warknął olbrzym. - Wysuszymy, podamy herbatę z rumem i zamkniemy
w cieplutkiej i przytulnej piwniczce... To chyba uczciwa propozycja?
Uciekinier tylko wzruszył ramionami. Znowu cofnął się o krok. Sumo rozłożył
szeroko ręce, jakby chciał go złapać. I wtedy Pan Samochodzik nagłym zrywem zanurkował
mu pod ramieniem i odbiwszy się od ziemi wskoczył za kierownicę.
- Dokąd!? - ryknął osiłek, ale więzień wcisnął gaz do dechy. Silnik zawył i auto
wypruło do przodu. W ostatniej chwili olbrzym złapał za klamkę drzwi. Samochód pociągnął
go po błocie. Licznik pokazywał 40 kilometrów na godzinę. Nieoczekiwanie pojazd
podskoczył na jakiejś dziurze i prześladowca odpadł. Pan Tomasz zwolnił i wychyliwszy się
spojrzał do tyłu. Sumo podrywał się właśnie z błota. Muzealnik zatrzasnął drzwi i dodał gazu.
Samochód pędził polną drogą.
- Ciekawe, dokąd dojadę? - zadumał się Pan Samochodzik. Spojrzał na kompas.
Niedobrze, podążał gdzieś na zachód. Niebawem dotarł do skrzyżowania z żużlówką
biegnącą na północ. Zakręcił. Marzyło mu się znalezienie szosy... I marzenie się spełniło.
Żużlówką weszła w las i niebawem dojechał do asfaltówki. Wysiadł i zaczepił na
przydrożnym drzewie kolejny pasek wyrwany z koszuli. Pół godziny później mijał granice
Częstochowy. Zaparkował przed hotelem. Rosynant stał kawałek dalej. Zagrzmiało. Nad
miastem sunęła burza. Pan Tomasz wszedł na piętro. Zapukał do drzwi pokoju.
Paweł otworzył mu zaskoczony.
- A niech mnie! - krzyknął na jego widok. – A tak się o pana martwiłem...
- Rumu i herbaty - wyszczekał zębami muzealnik. Jego podwładny spojrzał na
zegarek.
- Dobrze, że pan jest - powiedział. - Nasz zagadkowy sąsiad mówił, że mam pana
odnaleźć do dwudziestej i ani sekundy później.
- No, to chyba się udało - mruknął Pan Samochodzik patrząc na zegarek - u mnie
dwudziesta...
W tym momencie okna rozświetlił upiorny błysk. Huk głośny niczym wystrzał z
działa poraził uszy mężczyzn. Chwilę później z ulicy rozległ się wybuch.
Pan Tomasz chciał podbiec do okna, ale Paweł pchnął go na podłogę i sam padł obok.
- To najgłupszy odruch - wyjaśnił. - Coś wybuchnie, ludzie biegną zobaczyć.
Wstał i ostrożnie wyjrzał przez okno. Na ulicy zaczęło tworzyć się zbiegowisko.
- I co się stało? - pan Tomasz też podniósł się z podłogi i otrzepywał teraz spodnie,
które i tak, powalane kredą, nie zdobyłyby nagrody na pokazie strojów wizytowych.
- Chyba piorun uderzył w taką białą furgonetkę zaparkowaną przed naszym hotelem.
A ta eksplozja to był bak z paliwem. Na szczęście Rosynant stoi dalej...
- Biała furgonetka? - zdziwił się pan Tomasz. - No, to mamy problem...
- Dlaczego? - zaniepokoił się Daniec.
I wtedy pan Tomasz zaczął opowiadać swoje przygody.
***

Czwarta rano to najlepsza pora, by dokonać nalotu na bandycką melinę. O czwartej


rano sen człowieka jest najgłębszy. Z drugiej strony, czwarta rano stała się dla dziesiątków
organizacji i agend porą aresztowań, toteż niektórzy doświadczeni kryminaliści o tej szarej
godzinie zachowują wzmożoną czujność.
Dlatego zajechaliśmy pod dom wroga o 4:15. Mariusz zabrał czterech policjantów.
Ubieraliśmy się w furgonetce stojącej sto metrów od gospodarstwa trzech braci. Zakładaliśmy
kamizelki kuloodporne, sprawdzaliśmy oprzyrządowanie.
Skąd wiedzieliśmy, gdzie szukać drani? Po numerach rejestracyjnych spalonej przez
piorun półciężarówki.
- Pora - oznajmił policjant, patrząc na zegarek.
Założyliśmy gogle noktowizyjne, może nie najnowszego typu, ale całkiem niezłe.
- Naprzód!
Deszcz przestał padać, burza przewaliła się gdzieś dalej na południe, w stronę
Krakowa. Gospodarstwo otoczone płotem. Nie mieli na szczęście psa. Siatka z pordzewiałego
drutu, stosy częściowo obrobionego kamienia. Dom pokraczny i porażająco brzydki,
zbudowany częściowo z kamienia, częściowo z bardzo starej cegły. Fundamenty miał z białej,
wapiennej skały. Ile lat mógł sobie liczyć? Ile czasu minęło, od kiedy sekta Franka kupiła
sobie to wzgórze i osadziła na nim strażników podziemnego cmentarza? Budynek z
pewnością nie miał trzystu lat, ale może wzniesiono go na miejscu wcześniejszego?
Jedna ściana była ślepa, tędy nie uciekną. Sprawdziliśmy warsztat. Piękne granitowe
płyty spoczywały w karnym rządku...
- Mają chłopaki fach w ręku, mają narzędzia, których inni mogliby tylko
pozazdrościć... - mruknąłem. - Dlaczego nie chcą działać uczciwie w branży kamieniarskiej?
Przecież i tak doszliby do fortuny...
- Ludzie lubią iść na skróty - powiedział półgłosem Mariusz.
Dwaj policjanci obstawili dom z drugiej strony. Trzeci zabezpieczył okno kuchni.
Mało nas było. Ale cóż robić? Do ataku! Delikatnie nacisnąłem klamkę. Drzwi były
zamknięte. Atestowany zamek pod klamką...
- Sumo biorę na siebie - zastrzegłem.
Mariusz kiwnął głową, podklejając koło zamku ładunek kumulacyjny z semtexu.
Cofnęliśmy się za węgieł i mój towarzysz pstryknął przełącznikiem detonatora.
Eksplozja wstrząsnęła okolicą. Policjant cztery razy pod rząd wystrzelił z lekkiego granatnika,
ekspediując w głąb budynku petardy antyterrorystyczne. Wizg głośniejszy niż ryk
startującego samolotu, oślepiający rozbłysk, a my już byliśmy w środku. Wywaliłem kopem
pierwsze drzwi, on jednocześnie rozwalał drugie. Kuchnia, pusta. Odpalił kolejną racę.
Przeskoczyłem nad przewróconym krzesłem, ale on już skuł Kudłatemu dłonie na plecach. Z
głębi domu rozległ się brzęk pękających szyb. Młody skoczył oknem, nie tracąc czasu na jego
otwieranie.
- Zdjęty - poinformował mnie głos w słuchawce.
- Gdzie Sumo? - zapytałem rozglądając się wokoło.
- Obecny - usłyszałem, a potem osiłek zeskoczył nam na głowy z klapy prowadzącej
na strych. Wziął potężny zamach. Uchyliłem się w ostatniej chwili. Kułak rąbnął w ścianę z
potworną siłą. Tynk popękał promieniście, a dwa pustaki wgniotły się do sąsiedniego pokoju.
Odbił się lekko od ziemi. Uskoczyłem ponownie. Zasypał mnie gradem błyskawicznie
wymierzanych ciosów. Odbiłem tylko jeden. Poczułem, jakby złamał mi rękę. Cofałem się,
usiłując parować uderzenia.
Mariusz wyskoczył z jakiegoś zakamarka i zdzielił napastnika od tyłu stołkiem. Osiłek
poczuł uderzenie. Przykląkł na sekundę na jedno kolano, ale zaraz poderwał się na równe
nogi i wyrwał mebel z rąk policjanta. Wyrwałem z kabury pistolet gazowy i ostrzelałem
olbrzyma. Stołek chybił celu, bo gliniarz zdołał uskoczyć. Ponownie ucierpiała ściana. Gaz
szczypał w oczy, dusił, uniemożliwiał zaczerpnięcie tchu. Walkę trzeba było rozstrzygnąć
natychmiast. Skoczyłem wrogowi na plecy i założyłem mu nelsona. Ryknął prostując się i o
mało nie połamał mi przedramion. Zakręcił się w kółko, ale nie zdołał mnie strząsnąć.
Mariusz doskoczył i zasypał go od przodu gradem uderzeń.
Sumo miotnął mną o ścianę. Poczułem, jak mur ustępuje pod plecami i wpadamy
razem do jakiegoś pokoju. Puściłem go w ostatniej chwili, ratując ręce przed połamaniem.
Mimo to znalazłem się pod spodem, gdy upadł plecami na podłogę. Żebra zatrzeszczały mi,
ale wytrzymały, choć poczułem wyraźnie wszystkie stare, zaleczone złamania...
Sumo poderwał się momentalnie i porwawszy jeden z wyłamanych pustaków, cisnął
w głąb korytarza. Policjant odpalił w niego kolejną antyterrorystyczną petardę. Poprzednio
byłem z tyłu i zaciskałem uszy. Teraz przekonałem się, jaki efekt daje taka zabawka w
ciasnym pomieszczeniu. Ogłuchłem i oślepłem. Wizg całkowicie mnie zdezorientował,
odebrał wszelką zdolność myślenia. Sumo też sflaczał, skulił się w kącie, zaciskając uszy
dłońmi. A potem jednak runął do przodu, wywalając barkiem kolejny kawał ściany. Sadząc
po odgłosach, przebiegł po leżącym policjancie. Trzasnęły drzwi. Zaraz też rozległy się
dźwięki kilku uderzeń.
- Podwójne kajdanki - krzyknął ktoś.
Mieli go! Wyszedłem przez wyłom do przedpokoju. Pomogłem Mariuszowi dźwignąć
się na nogi. Wyglądał nieszczególnie. Sumo leżał za drzwiami. Ręce wykręcone na plecy miał
skute stalowymi obrączkami.
- Trzysta tysięcy woltów - pochwalił się jeden z policjantów, pokazując profesjonalny
porażacz. - Ale przewrócił się dopiero po trzecim razie.
Spojrzałem na powalonego wroga.
- Do diaska - powiedziałem masując obolały łokieć. - Zaczynam się cieszyć, że nie
wszystkie dzieci piją tyle mleka co on.
Przeciwnik odwrócił się na wznak. Widać było, że odzyskuje już władzę nad ciałem.
- Ale też nieźle oberwaliście - powiedział z satysfakcją.
A potem nieoczekiwanie wykonał akrobatyczny wymyk i stanął na równe nogi.
Potworny kopniak trafił policjanta z porażaczem w żołądek. Biedak wpadł przez otwarte
drzwi do wnętrza domu. Olbrzym szarpnął potężnie rękami. Kajdanki nie puściły. Szarpnął
raz jeszcze i stalowy łańcuch pękł.
Gigant zawył triumfalnie. Mariusz zwiał. Nie należy go winić, ja też zmykałem gdzie
pieprz rośnie. Ocknąłem się koło warsztatu. Policjant, który ubezpieczał dom od drugiej
strony nadbiegł z pistoletem w ręce.
- Stój, bydlaku! -wrzasnął, odbezpieczając broń. - Policja, będę strzelał!
Wróg tylko strzepnął dłonią i gliniarz osunął się na ziemię z wielkim guzem miedzy
oczami. Po chwili spostrzegłem, jak trzej braciszkowie pakują się do ciężarówki stara. Ryknął
silnik i zniknęli w ciemnościach. Uderzony kamieniem w głowę odzyskał przytomność i
szybko doszedł do siebie. Dokonaliśmy przeglądu sił. Wszyscy byli w zasadzie cali i zdrowi,
choć tylko jeden policjant, ten piąty, który złapał Młodego pilnując drugiej strony domu,
wyszedł bez szwanku. Ale i on na widok szarżującego olbrzyma po prostu uciekł.
Poszliśmy po radiowóz i podjechaliśmy nim na podwórze. Nadali komunikat o
ucieczce podejrzanych. Pan Tomasz wyglądał na nieco zdegustowanego brakiem efektów, ale
nic nie powiedział.
- Co robimy? - zapytałem.
- Wy czterej ruszcie w pościg. Na szosach są już blokady; niewykluczone, że się na
nich natkniecie. A my trzej przeszukamy dom - zadecydował Mariusz.
Podporządkowali się bez szemrania. Mariusz z zawodowym doświadczeniem
rewidował po kolei wszystkie pomieszczenia. Zaglądał do szuflad, za meble... Trud się
opłacił. Niebawem znalazł w puszce po herbacie stosik złotych precjozów. Pierścionki,
broszki, kolczyki...
- Może pan to oszacować? - zwrócił się do pana Tomasza.
Szef zasiadł przy kuchennym stole i po kolei badał przedmioty. - W załamaniach są
drobinki gliny lub nalot z wapienia - powiedział. - Prawdopodobnie wygrzebali to w grocie,
gdzie był cmentarz... I wszystkie te przedmioty to osiemnastowieczna robota...
- A właśnie - przypomniałem sobie. - Jaskinia, w której pan był uwięziony... Gdzie
jest?
- Nie wiem, wnosili mnie z workiem na głowie... Ale gdzieś w domu.
Rozejrzałem się i wypatrzyłem właz w kącie pomieszczenia.
- Ja na chwilkę - powiedziałem złażąc po drabince.
Jak się okazało, z kuchni było zejście do niewielkiej piwniczki, a w niej klapa do
groty. Właśnie świeciłem sobie do środka latarką, gdy nad moją głową rozległ się potworny
huk. Dom zadrżał w posadach. Wybiegłem po drabinie do góry i zamarłem. Kuchnia nie
istniała. Ciężarówka star wyłamała całą jedną ścianę wpadając do środka. Kudłaty trzymał na
muszce Pana Samochodzika, Młody zgarniał klejnoty, które rozsypały się podczas ataku.
Zastanawiałem się właśnie, gdzie jest Sumo, gdy potworne łapska złapały mnie od tyłu za
gardło.
- Tylko się rusz, a kark skręcę - warknął olbrzym.
Nie żartował.
- Zapomnieliśmy o złocie w całym tym zamieszaniu - rzekł Kudłaty przyjaźnie,
chowając klejnoty do kieszeni - a przyda się nam na nowej drodze życia, bo coś mi się
wydaje, że już tu nie wrócimy... Poznanie panów było prawdziwą przyjemnością... - ukłonił
się przed Panem Samochodzikiem. - Przykro mi, że doszło do tego w tak nieprzyjemnych
okolicznościach, ale...
- Zamknij się - warknął Młody. - Ulatniamy się, szybko...
Olbrzym obszukał moje kieszenie jedną ręką. Zabrał pistolet gazowy. Znalazł telefon
komórkowy i bez wysiłku zmiażdżył go w owłosionej łapie. Podobny los spotkał aparaty
szefa i policjanta. A potem zapakowali się do ciężarówki i wyjechali tyłem.
Popatrzyliśmy na siebie zupełnie dzikim wzrokiem. Odkaszlnąłem.
- Ale przygoda - mruknąłem. - Wszystko zabrali...
- Dobrze, że jesteśmy cali i zdrowi - westchnął pan Tomasz. - Jasne, skarbów szkoda,
ale może jeszcze odnajdziemy depozyt Franka... A ich pewnie uda się złapać. Moi drodzy, co
wy na to, żeby zgodnie z sugestią Pawła obejrzeć jaskinię?
Zeszliśmy do lochu. Przejście, którym Pan Samochodzik wydostał się na wolność,
zostało odkopane przez naszych przeciwników. Przeczołgaliśmy się we trójkę przez wąski
zacisk do kolejnej jaskini.
- Tu zgasła mi latarka - powiedział szef.
Teraz mieliśmy trzy solidne reflektory. Oświetliłem kolejno ściany. Wszędzie biel
kredy, żadnego znaku wskazującego na to, że kiedykolwiek postała tu stopa człowieka... Dwa
krótkie tunele biegnące gdzieś w ciemność. Badaliśmy je kolejno. Kończyły się po kilkunastu
metrach ślepo.
- Nie podoba mi się to - mruknął Pan Samochodzik, oglądając uważnie ich ściany.
- Dlaczego? - wzruszyłem ramionami. - Wyglądają na naturalne.
- Wyglądają - zaakcentował. - Jaskinie w kredzie są wypłukiwane przez wody
podziemne. Woda musi gdzieś wsiąkać, odpływać, torować sobie drogę na zewnątrz. A tu są
dwa szybiki o prawie prostokątnym przekroju, kończące się ślepo, o podłodze, którą tworzy
lita skała...
Wyjął z plecaka łom i uderzył w ścianę. Potem kawałek dalej ponowił badanie.
- Wystarczyło, że Elisze postawił tu ścianę z kamiennych bloków, oblał paroma
wiadrami wody i po trzystu latach nie odróżnimy jej od litej skały.
Brzmiało to faktycznie sensownie.
- Może echosonda? - zasugerowałem.
- A masz? - szef ucieszył się wyraźnie.
- Oczywiście, jest w plecaku...
Przyniosłem z kuchni przyrząd. Założyłem słuchawki na uszy, dostroiłem
pokrętłami...
- Jaki to ma zasięg? - zainteresował się Mariusz.
- Około metra w litej skale lub murze - pochwaliłem się.
- Może i warto kupić coś takiego na wyposażenie komendy? - zadumał się.
Przejechałem po ścianie.
- Miał pan rację - skłoniłem się przed szefem. - Tu, na końcu mamy silny sygnał.
- No, to do dzieła - podał mi łom.
Przyładowałem w mur z całej siły. Popękał. Kułem zapamiętale, wreszcie poddał się.
Stanęliśmy u wejścia do sporej groty. Stalaktyty zwisające z sufitu łączyły się ze stalagmitami
wyrastającymi z posadzki tworząc kolumny naciekowe... Oświetliliśmy latarką wszystkie
kąty. Pusto.
- Jakoś nie widzę beczułek z dukatami - westchnąłem.
- Szukajmy przejścia dalej - zasugerował policjant. - Przecież nikt nie zabezpiecza
zamaskowanym murem pustego pomieszczenia...
Oświetliłem latarką piękny stalagmit pośrodku pomieszczenia. Nachyliłem się i
oglądałem go uważnie,.
- Co to? - zdziwił się Pan Samochodzik.
- Butelka - powiedziałem. - Stała tu, aż została całkowicie pokryta przez wapienny
naciek... Trzeba ją wydobyć.
Dziesiątki lat padały na nią krople nasyconej rozpuszczoną kredą wody. Gdyby nie to,
że wystawał kawałek ścianki, nigdy byśmy się nie domyślili jej obecności. Ostrożnie
wyłamałem całą bryłę.
- Rozpiłujemy na górze - zakomenderował szef.
Siedliśmy w jednym z pokoi, bo w kuchni, po rozwaleniu ściany, zrobiło się bardzo
zimno. Ostrożnie skrobałem kredę nożem. Na szczęście odpadała od szkła. Po kilkunastu
minutach mieliśmy przed sobą tajemniczą flaszkę.
- Ręcznie dmuchana, na oko sądząc szwedzka, koniec XVIII stulecia - mówił powoli
pan Tomasz, obracając jaw dłoniach. Spojrzał pod światło.
- W środku coś jest - zauważyłem. - Kartka? Kolejna wskazówka?
- Chyba tak - mruknął. - A zatem mamy trop.
Odczyściłem szyjkę. Wosk po upływie trzystu lat stał się bardzo ciemny.
Wyskrobałem go. Korek, zupełnie taki jak dzisiejsze. Przy scyzoryku miałem korkociąg.
Powietrze sprzed dwóch stuleci wymieszało się ze współczesnym. Powąchałem ostrożnie
zawartość, ale nie poczułem nawet śladu zapachu dawnego alkoholu. Wytrząsnąłem na stół
ciasny zwitek papieru. Oplatała go zetlała nitka. Rozprostowaliśmy go: kilkanaście słów
naniesionych hebrajskim alfabetem.
Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.
- Chyba znam kogoś, kto nam to odczyta - powiedział pan Tomasz.
Wykonał pospiesznie odpis, z wprawą rzucając hebrajskie znaczki od prawej do lewej.
- Sam pan nie da rady?
- Studiowałem hebrajski bardzo krótko, a to prawdopodobnie jidysz i to w wersji
wschodniej - wyjaśnił. - Do tego trzeba fachowca...
O świcie przyjechał po nas radiowóz. Policjanci nie mieli dobrych wieści. Stara
znaleziono porzuconego w Częstochowie. Sumo i jego bracia ulotnili się bez śladu.
- Czuję, że narobią nam jeszcze kłopotów - mruknął szef. - A na razie, gdybyśmy
mogli prosić o podrzucenie do hotelu...
Podrzucili nas, ale najpierw musieliśmy odbębnić dwie godziny na komendzie. Tyle
czasu zajęło złożenie zeznań i wypełnienie niekończących się protokołów... Wreszcie byliśmy
wolni.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

TAJEMNICA DOKUMENTU • DOKĄD JECHAŁ DAMAZY • W KLASZTORNEJ


BIBLIOTECE • WYRWANA KARTKA
ATLASU

Zapukaliśmy do naszych sąsiadów. Otworzył jeden z towarzyszy cadyka.


- Przepraszamy, że niepokoimy, ale mamy pewien tekst - Pan Samochodzik
wyłuszczył problem. - Sami nie możemy sobie z tym poradzić.
Dopuszczono nas przed oblicze cadyka.
- Macie panowie szczęście, że jeszcze mnie złapaliście - uśmiechnął się. - Dziś po
południu wyjeżdżamy...
- Misja zakończona? - zapytałem.
W jego uśmiechu było coś nieodgadnionego.
- Cadyk Sznic jest jednym z trzydziestu sześciu ludzi wybranych w każdym pokoleniu
dla podtrzymywania istnienia świata - powiedział jeden z młodszych Żydów poważnie.
- Moja misja zakończy się, gdy ostatni raz zamknę oczy - uzupełnił. - Pokażcie ten
papier.
Wręczyłem mu kartkę. Studiował ją długo i uważnie. - Niektóre litery obecnie pisze
się trochę inaczej... - odezwał się wreszcie. - Ale w sumie nie ma tu nic tajemniczego:

Ewo, jeśli znalazłaś tę kartkę, to znaczy, że nasze najczarniejsze przypuszczenia się


sprawdziły. Nie martw się jednak. Fortuna jest w bezpiecznym miejscu. Strzeże jej mój syn
Icek. Znajdziesz go w domu przy ulicy Bispegattan numer 38. Elisze

- Nie ma nazwy miasta? - zdumiałem się.


Pokręcił głową.
- Niestety.
Stukając ołówkiem policzył litery w tekście.
- Udacie się na północ - powiedział spokojnie. Zbadał liczbę wyrazów.
- Zagadkę rozwiążecie, gdy uda wam się znaleźć książkę...
- Jaką książkę!? -jęknąłem.
- Cyfry dają nam tylko sugestie, trudno oczekiwać od nich precyzyjnych odpowiedzi -
odezwał się jeden z towarzyszy mędrca, odpowiadając na moje pytanie.
- Najgorsze niebezpieczeństwo już za panem - Aaron skłonił głowę przed szefem.
- A co mnie czeka? - naraz zainteresowałem się swoją przyszłością...
Spojrzał spokojnie czarnymi oczami.
- Twoje myśli są zbyt chaotyczne. Musisz się wyciszyć. Na razie nie da się odczytać
nic. Tylko szumy. Ale nie przejmuj się, twoje przeznaczenie jest zapisane i nie unikniesz
niczego, co zostało ci przeznaczone...
Ładne pocieszenie. Podziękowaliśmy za tłumaczenie i opuściliśmy pokój sąsiadów.
- Ciekawe, co tu robił? - mruknąłem. - Ale fakt, trochę nam pomógł...
- Co robił? - powtórzył Pan Samochodzik w zadumie. - Pamiętasz człowieka, którego
minęliśmy w bramie klasztoru? Jeśli to faktycznie był kardynał Ratzinger, to sądzę, że ci dwaj
wyznaczyli tu sobie spotkanie... To sprawy nie przeznaczone dla takich jak my. A teraz trzeba
się zastanowić, co dalej.
Otworzyłem drzwi pokoju. Coś błysnęło, a potem zapadła ciemność.
***

Pan Samochodzik ze zdumieniem wpatrywał się w olbrzyma, który wyskoczył z


pokoju i jednym ciosem znokautował Pawła. Sumo spojrzał na muzealnika zupełnie dzikiem
wzrokiem, a potem oderwał mu kieszeń marynarki razem z dokumentami. Uniósł pięść do
ciosu. Trzasnęły drzwi i z pokoju obok wyskoczyli wszyscy trzej Żydzi. Dwaj młodsi, nie
wdając się w ceregiele, ruszyli do ataku. Osiłek odepchnął pana Tomasza i wepchnął papiery
do kieszeni. Drugą ręką bez wysiłku wyrwał słupek z barierki schodów. Walka była
nierówna. Obaj mężczyźni dobrze znali sztuki walki, ale tradycyjne żydowskie chałaty
zupełnie nie nadawały się do tego typu starć. Z największym trudem parowali grad ciosów
zadawanych przez olbrzyma...
Cadyk stał za ich plecami spokojnym wzrokiem śledząc przebieg starcia. Nagle
wyciągnął dłoń i wyrzucił z siebie dłuższą tyradę po hebrajsku. Sumo odtrącił obu
atakujących i ruszył na niego jak rozwścieczona lokomotywa. Nieoczekiwanie zatrzymał się
w pół kroku. Cadyk osadził go jednym spojrzeniem. Trwali przez chwilę, patrząc sobie w
oczy. Osiłek poddał się pierwszy. Cofnął się oszołomiony i przesadziwszy połamaną barierkę
schodów zeskoczył od razu pół piętra niżej. Oczy cudotwórcy przygasły.
- Nic się panu nie stało? - zapytał muzealnika.
Pan Samochodzik potrząsnął głową.
- Nic - odparł - ale tłumaczenie listu diabli wzięli...
- Pamiętam...
- Ja też, ale teraz znają je także oni...
Obaj pomocnicy pochylili się nad leżącym bez przytomności Pawłem Dańcem. Cadyk
odepchnął ich łagodnie i przyklęknąwszy położył dłoń na czole leżącego. Coś przy tym
mamrotał pod nosem, może zaklęcia, a może modlitwy... Powieki drgnęły.
***

Ocknąłem się leżąc na korytarzu. Na czole czułem coś gorącego. Jeszcze jeden silny
dreszcz i nagle odzyskałem pełną przytomność. Klęczał koło mnie cadyk. Przez chwilę
wydawało mi się, że palce, które właśnie oderwał od mojego czoła, lekko świecą.
- Co to było? - jęknąłem.
- Sumo - wyjaśnił Pan Samochodzik. - To bydlę w błyszczącym dresie…
Wyglądał na całego i zdrowego, tylko jedną kieszeń marynarki miał oderwaną.
- Drugi raz go nie doceniliśmy. A może nawet trzeci... - powiedziałem w zadumie.
- To zdumiewające - powiedział cadyk. - Ma potworną odporność i siłę... - zawahał
się. - Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy jest człowiekiem.
- Proszę? - zdumiałem się.
- Nie ma własnej woli, wszystko co robi jest podporządkowane rozkazom jego braci.
Powiedziałbym, że to golem... - uśmiechnął się lekko. - Gdyby nie jedno.
- To tylko legendy... - przypomniałem sobie. - Gdy szukaliśmy dokumentów cadyka
Storma na Kazimierzu, słyszeliśmy o tym. Golem, figura z gliny ożywiona magią,
pozbawiona duszy, silna a bezrozumna jak zwierzę...
- Właśnie. Istota, którą można ożywić, ale trzeba zabić, nim nadejdzie szabas. Ale
ważniejsze jest co innego. Tylko ja mógłbym go stworzyć - jego oczy zabłysły.
Spojrzałem na niego kompletnie zbaraniały. Uśmiechnął się.
- Jestem cadykiem bełszen-tow - cudotwórcą... - szepnął. - Jeśli się uda, to tylko
mnie... Kiedyś spróbuję.
Nie byłem pewien, czy żartuje, czy mówi poważnie...
- Sumo jest człowiekiem - rozwiał moje wątpliwości. - Ale strzeżcie się go. Jest w nim
potężna i nieokiełznana moc destrukcji. Może zrobić krzywdę zarówno wam, jak i sobie.
Byli już spakowani i niebawem opuścili nas definitywnie. Poczułem żal. Ciekawie się
z nimi rozmawiało... Na odchodnym cadyk wręczył mi kartkę z kilkoma linijkami tekstu.
- W waszych poszukiwaniach może jeszcze będziecie potrzebowali pomocy Żydów -
powiedział. - Gdyby robili trudności, pokażcie im ten papier...
Podziękowałem. Taki list polecający mógł się faktycznie przydać.
***

Siedziałem zgnębiony w pokoju. Nie miałem apetytu.


- Możemy przyjąć, że Frank podał na ścianie celi dokładniejsze wskazówki niż te
wynikające z listu Eliszego - odezwał się Pan Samochodzik. - Macoch zniszczył wskazówkę
Franka, aby nikt nie mógł jej odczytać. Wiedzę zdobytą w ten sposób zabrał do grobu. Ale
chyba zbyt pochopnie przyjęliśmy, że przepadła ona bezpowrotnie...
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Nie wiemy, kiedy ją odkrył. Prawdopodobnie w okresie między zabójstwem kuzyna
a ucieczką... Sądzę, że zaplanował wyprawę tropem skarbów. Planował powoli i starannie, ale
nieoczekiwanie znaleziono sofę i zwłoki. Zaalarmowany w porę, musiał uciekać - tak dotarł
do Krakowa. Dlaczego akurat tam? To proste. Skoczył w pierwszy pociąg jadący za granicę.
Przypuszczalnie biegnąc przez miasto wpadł do kochanki, do mieszkania na ulicy
Warszawskiej.
- Dlaczego nie uciekli więc razem?
- Możliwe są dwa wyjaśnienia. Po pierwsze - mógł uznać, że wspólnie będą zwracali
na siebie większą uwagę. Po drugie - i to jest chyba bardziej prawdopodobne - po prostu nie
zastał jej w domu. Może siedziała w kawiarni albo wyjechała na kilka dni? Co zrobił
Damazy? Zostawił jej kartkę z alarmującą informacją. Wszystko się wydało albo wyda lada
moment, trzeba natychmiast uciekać. Ona była chwilowo poza podejrzeniami... Dorożkarz,
który wiózł sofę, nie miał pojęcia o istnieniu kochanki. Ale carska ochrana, która równolegle
przygotowywała prowokację, zdawała sobie z tego sprawę. Tak czy siak, kobieta też musi się
ulotnić.
- Hmm - zamyśliłem się. - Skarb ukryty pod podłogą należał do Macocha, a
konkretnie został skradziony z klasztoru. Nie zabrał go, więc przypuszczalnie drzwi zastał
zamknięte, a nie miał swojego klucza...
- Lub w panice nie zabrał go z celi, a już bał się wracać... Jego kochanka nie wiedziała
o skórzanej torbie, bo w przeciwnym wypadku wydobyłaby ją po powrocie z więzienia... -
uzupełnił moje przypuszczenia pan Tomasz. - Teraz posłuchaj teorii. Kobieta jedzie prosto na
miejsce, gdzie miała się spotkać z Damazym, a konkretnie do Szczecina. On planuje dotrzeć
tam naokoło, pewnie trasą Kraków - Poznań - Szczecin. To mu się jednak nie udało. Policje
we wszystkich trzech zaborach współpracowały ze sobą. Dlatego złapano go już w Krakowie.
- Ona tymczasem czekała na niego w jednym z hoteli w Szczecinie, aż została ujęta
przez policję pruską i przekazana carskiej ochranie... - podjąłem.
- Właśnie. Teraz pytanie, czy Szczecin był celem ich ucieczki?
- W zasadzie nie ma żadnych poszlak mogących wskazywać, że było inaczej -
zauważyłem.
- Jest jedna...
Wyjął kserograficzną odbitkę.
- Pamiętasz protokół z przeszukania celi Macocha?
- Nie bardzo.
- Faktycznie, przecież to ja go czytałem w archiwum Komendy Głównej Policji w
Warszawie - uśmiechnął się z zażenowaniem. - Zapomniałem ci powiedzieć... Spisano
wszystko i zamieszczono fotografie... Trzeba przyznać, że w tamtych czasach robiono
naprawdę znakomite zdjęcia dokumentacyjne... Spójrz na to.
Fotografia przedstawiała pryczę mnicha. Na kocu leżała cienka, ale długa książka.
- Zakładam się, że to atlas geograficzny. Wydanie, jak sądzę, z lat dziewięćdziesiątych
XIX wieku, takie samo, jakie mam w Warszawie.
- A może chciał sprawdzić, gdzie jest Szczecin? - zasugerowałem.
- Dziś wie o tym każde dziecko, wtedy był to po prostu jeden z północno-niemieckich
portów.
- Niewykluczone, że masz rację... ale sądzę, że byłoby ciekawie rzucić okiem na ten
właśnie egzemplarz.
- A jeśli nie?
- Wtedy będziemy musieli przejrzeć co najmniej trzysta planów miast
skandynawskich i wyszukać wśród nich trzydzieści albo więcej, w których jest ulica
Biskupia...
- Biskupia? - zdumiałem się.
- Bispegattan, Pawle... Fakt.
- Ale jeśli znajdziemy jakieś notatki w atlasie, zaoszczędzimy kupę roboty - wrócił do
poprzedniego pomysłu.
- Tylko skąd go weźmiemy? - zamyśliłem się. - Przegrzebiemy antykwariaty?
- Jak to skąd? Z klasztornej biblioteki. Po zakończeniu czynności śledczych paulini z
pewnością posprzątali i odnowili celę. Sprzęty mogli wyrzucić, ale książkę zapewne zanieśli
do biblioteki. Mogła być własnością klasztoru lub należeć do przestępcy, nie miało to już
znaczenia...
- Mogli też spalić przedmiot należący do zbrodniarza i świętokradcy...
- Za dużo się chyba naoglądałeś filmów o inkwizycji... - uśmiechnął się pobłażliwie. -
Śledztwo posuniemy też drugim torem - uruchomił laptopa i podłączył do niego telefon
komórkowy. - Mam znajomego w Bibliotece Wojewódzkiej w Szczecinie. Pewnie będzie
miał komplet starych niemieckich gazet na mikrofilmach, niech nam sprawdzi, dokąd pływały
statki...
- Jeśli mogę zasugerować, uwzględnijmy też pobliskie Świnoujście...
- Oczywiście.
Napisał meila i wysłał. Rozłączył urządzenie, po czym poderwał się raźno z krzesła.
- Do klasztoru, Pawle! - rozkazał.
Ruszyliśmy. Biblioteka klasztorna w zasadzie nie jest udostępniana osobom
postronnym, dla nas jednak zrobiono wyjątek... Nowa biblioteka klasztorna została założona
w XVIII wieku przez przeora Konstantego Moszyńskiego. Wcześniej księgi przechowywano
gdzie indziej... Stoły, krzesła i szafy pochodzą z połowy tego stulecia, wykonano je w
klasztornej pracowni snycerskiej. Przyjemnie usiąść na krześle liczącym sobie ćwierć
milenium i oprzeć ręce o blat stołu wypolerowany przez rękawy mnisich habitów...
Zasiedliśmy więc wygodnie, a brat archiwista niebawem przyniósł nam naręcze
starych atlasów geograficznych. Szybko odrzuciliśmy te zbyt duże lub zbyt małe. Najbardziej
pasował do zdjęcia egzemplarz wydany przez znanych encyklopedystów Trzaskę i Everta w
1899 roku.
Pan Samochodzik otworzył go z namaszczeniem. Na stronie tytułowej pysznił się
piękny ekslibris biblioteki klasztornej. Wyżej znaleźliśmy w rogu dwie literki nabazgrane
wiecznym piórem: „D.M." Czyżby Damazy Macoch?
- Zwracajmy uwagę na każdy ślad, dopiski na marginesach, plamki, zakładki, zagięcia
rogów... Wszystko - powiedział poważnie szef.
Zaczęliśmy kartkować książeczkę. Mapy, piękne, kolorowe, drukowane chyba jeszcze
ze stalorytów. Papier z wiekiem przybrał barwę kości słoniowej, ale kolory nie wyblakły. Jak
wspaniale kiedyś wydawano książki... Dojechaliśmy do ostatniej strony.
- I nic - mruknąłem. - Chociaż...
Przymknąłem oczy.
- Chyba brakuje mapy Półwyspu Skandynawskiego.
- Sprawdzimy...
Teraz kartkowałem zwracając uwagę na numery stron. I jak się okazało, nie
popełniłem błędu. Istotnie, mapa Skandynawii została wycięta. Zapikał telefon komórkowy
szefa. Odczytał wiadomość.
- Ze Szczecina regularne połączenia promowe były utrzymywane do Bremy,
Kopenhagi, Malmo, Kalmaru, Sztokholmu oraz wzdłuż Bałtyku do Gdańska, Kłajpedy, Rygi i
Petersburga...
- Wiemy, że chodzi o Szwecję, bo tę mapę wyrwał Macoch - powiedziałem z
błyskiem w oku.
- Lub kto inny. Albo zapomniano ją wkleić w drukarni - ostudził mnie szef. - Ale
przyjmijmy roboczą hipotezę, że faktycznie to był on.
- Czyli w grę wchodzą dwa miasta... - mruknąłem. - A raczej dużo więcej, bo to
miasta, do których przybywały statki ze Szczecina. Mógł wysiąść w porcie i pojechać dalej
koleją...
- Powiedziałeś, że chodzi o Szwecję, ale na tej mapie była jeszcze Norwegia...
- Nie pomyślałem o tym - zawstydzony spuściłem głowę. - W takim razie obszar
poszukiwań rośnie...
Wyjął z kieszeni lupę i badał uważnie kolejną stronę.
- Czego pan szuka? - zaciekawiłem się.
- Nasz ptaszek wyrwał tę stronę nie bez przyczyny. Sądzę, że coś miał na niej
zaznaczone. Nie zabierał jej raczej ze sobą, spalił po prostu, ale jeśli mocno naciskał ołówek,
to być może zostawił jakiś ślad... I coś tu faktycznie jest - pokazał podłużne wgniecenie.
Teraz dla odmiany zaczął badać stronę poprzednią.
- Wieczne pióro albo raczej obsadka - ocenił. - Podkreślił sobie i zatrzasnął atlasik. W
stronie, która znajdowała się niżej, powstało wgniecenie, gdy rysował, a na tej, która nakryła
mapę Skandynawii, mamy odbite trzy kropki atramentu układające się w linię.
- Teraz trzeba zdobyć identyczne wydanie atlasu i porównać - błysnąłem pomysłem.
- Właśnie - wziął do ręki linijkę i starannie wymierzył, jak daleko od krawędzi kartki
znajduje się tajemnicza kreska. Zapisał wymiary na dwu kartkach, jedną wręczył mnie, drugą
schował do kieszeni.
- Rozdzielimy się - zakomenderował. - Bibliotek jest tu pewnie sporo...
Brat archiwista przyniósł nam usłużnie książkę telefoniczną. Szef doinformował się,
które licea w mieście są najstarsze... Zdziwiło mnie to.
- To może być dość trudne do odszukania - powiedział. - Książka sprzed stu lat...
Mogła nie zachować się w publicznej czytelni, ale stare szkoły z tradycjami miewają często
interesujące różności w swoich zbiorach. Do dzieła...
Z listą adresów w ręce opuściłem klasztor. Pan Tomasz poszedł w jedną stronę, a ja w
drugą. Dwie godziny później siedziałem w bibliotece Liceum numer 1. Mieli atlas Trzaski i
Everta, niestety z 1905 roku, wydanie poprawione i uzupełnione, ale format chyba się
zgadzał. Telefon zawibrował mi w kieszeni. SMS od szefa: „Wracaj do hotelu".
Szef czekał na mnie w hotelowej restauracji. Faktycznie, pora była obiadowa.
- I jak wyniki? - zapytał.
- Trafiłem na inne wydanie tego atlasu - wyjaśniłem - Wygląda na to, że chodzi o
Trondheim.
Wyjął z kieszeni kartkę i pokazał mi. Czerniała na niej nazwa tego samego miasta.
- To w Norwegii...
- Stare miasto uniwersyteckie, dawniej stolica kraju. Mają tam jedną z największych i
najpiękniejszych katedr w Europie. Kiedyś był to ważny port handlowy.
Przytaknąłem.
- Teraz trzeba się zastanowić: jedziemy czy nie?
- Ależ szefie, teraz, gdy jesteśmy na tropie skarbów... – oburzyłem się.
- Sądzisz, że beczka dukatów ukryta w osiemnastowiecznym budynku mogła dotrwać
do naszych czasów? Przebudowy, remonty pożary, poszukiwacze skarbów... Ale masz rację.
Zabrnęliśmy tak daleko, że po prostu nie wypada się wycofać. Sprawdzimy. Jeśli skarb jest
tam nadal, spróbujemy go odszukać... Problem leży gdzie indziej - spoważniał. - Jedziemy na
własny koszt. Jeśli się powiedzie, ministerstwo zrefunduje. Jeśli nie, zapłacimy za przejazd
promem i pobyt w porażająco drogich norweskich hotelach, do tego dolicz bilety na pociąg
albo benzynę do naszego jeepa. A paliwo tam jest drogie.
Wyjąłem z kieszeni fiolkę, a z niej wytrząsnąłem na blat pięć pięknych, choć
malutkich rubinów.
- Okruchy skarbu barona Ungerna - domyślił się. - Nasze zabezpieczenie na wypadek
szalonych pomysłów...
- Rezerwa na takie właśnie okazje... Sprzedajmy je zatem, a za uzyskane pieniądze
możemy jechać tropem rabina Eliszego. Dużo za to nie dostaniemy, ale myślę, że wystarczy,
by obejrzeć katedrę w Trondheim. Jeśli znajdziemy skarby Franka, to dobrze. Jeśli nie,
trudno...
Po obiedzie poszliśmy do jubilera po drugiej stronie ulicy.
- Chciałbym to spieniężyć... - wręczyłem mu pudełeczko z rubinami. Gdy jubiler
zajrzał do środka, jego oblicze rozpogodziło się. Długo oglądał każdy kamień przez lupę.
- Drobne przebarwienia, choć bez skaz. Drugi sort - ocenił wreszcie. - Ręczny szlif
fasetkowy, szkoła rosyjska, półtora razy więcej powierzchni załamania światła. Ciekawa
rzecz, jeszcze takich nie miałem w rękach. Szczerze powiedziawszy, nawet nie przyszłoby mi
do głowy tak szlifować...
Wyciągnął opasłą księgę i długo przewracał kartki studiując skomplikowane tabele
służące do szacowania wartości szlachetnych kamieni.
- Biorąc pod uwagę, że ja też muszę na tym zarobić, dwa i pół tysiąca złotych -
zaproponował. - Za wszystkie oczywiście - uściślił. - Są może warte nieco więcej, ale czasy
mamy ciężkie i nie jest to dobry moment, by sprzedawać klejnoty.
Szef popatrzył na mnie z rozterką.
- To i tak trochę więcej niż sądziłem - kiwnąłem głową na znak zgody.
Jubiler zawinął każdy rubin w kawałek bibułki i umieścił w pudełku. Zaraz też
odliczył nam pieniądze.
- Przeprawa przez Bałtyk wyniesie nas jakieś pięćset złotych, no może siedemset -
powiedziałem. - Znajdziemy jakiś tani hotel, gdzie za dobę zedrą z nas po trzysta złotych od
osoby. Czyli mamy trzy dni na poszukiwania...
- ...pod warunkiem, że nie będziemy nic jedli i do Trondheim dojdziemy na piechotę -
uzupełnił. - Dwa dni i jeszcze dołożymy trochę ze swoich. Chyba że... Mam w Szwecji
przyjaciela. Może coś doradzi, jak obniżyć koszta pobytu. Zaraz do niego zadzwonię. - wyjął
z portfela kartę telefoniczną i ruszył w stronę pobliskiej budki.
A ja z telefonu komórkowego zadzwoniłem do biura podróży zarezerwować bilety na
prom. Szef wrócił po chwili. Uniósł kciuk na znak, że wszystko w porządku. Ja też po chwili
wyłączyłem telefon.
- Załatwione - rzekłem. - Musimy tylko wpaść jeszcze po drodze do Warszawy.
- Po co? - zapytał.
- Nie chcę narażać się na kolejną ekstradycję. Potrzebujemy pism polecających do
tamtejszych władz, ostatecznie będziemy prowadzili poszukiwania na obcym terenie.
- Słusznie - kiwnął głową. - Tylko że załatwienie delegacji potrwa tydzień.
- Gdzie tam - wzruszyłem ramionami. - Przecież to pan jest kierownikiem naszej
komórki. Niech pan sam wystawi.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Sam dla siebie? - zdumiał się.
- A dlaczego nie? Pieczątka, nieczytelny podpis...
Uśmiechnął się.
- Byłby z ciebie, Pawle, genialny biurokrata...
- Jeśli nie można ich zwyciężyć, należy się do nich przyłączyć - zacytowałem starą
maksymę. - Jeśli nie możemy zlikwidować biurokracji, postarajmy się ją twórczo
wykorzystać... A na razie pożegnajmy się z przyjaciółmi...
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

KŁOPOTY Z POLICJĄ • TRZEJ BRACISZKOWIE • JEDZIEMY NA PÓŁNOC •


NOCNA KĄPIEL W ATLANTYKU

Ciasna kajuta na promie. Światło wpadające przez okrągłe okienko. Szef dotknął
mojego ramienia.
- Wstawaj, śpiochu, dopływamy.
Wygrzebałem się spod cienkiej kołdry. Ziewnąłem rozdzierająco.
- Chodźmy na pokład - zaproponował. - Popatrzymy sobie na morze.
Ubrałem się i ruszyłem za nim. Listopad u wybrzeży Szwecji to zupełnie inna poru
roku niż u nas. Na barierce skrzył się szron. W powietrzu pachniało mrozem. Pan
Samochodzik wciągnął potężny haust.
- Tyle czasu nie byłem nad morzem - powiedział.
Słońce wzeszło i z każdą chwilą wznosiło się coraz wyżej. Wokół nas ciągnął się
archipelag niewielkich wysepek. Na niektórych stały domy, sądząc po światłach w oknach -
zamieszkane.
- Karlskrona - wskazał gestem światła miasta leżącego nieco na zachód od nas. - W
XVII wieku założono tu port wojenny, stocznię oraz, co najważniejsze, uczelnię techniczną
kształcącą w budowie statków i laboratoria badawczo-projektowe... Nowoczesne szkutnictwo,
Pawle, zaczęło się właśnie tutaj... Mają tu piękne muzeum morskie, może zwiedzimy je
wracając.
Wyjechałem Rosynantem ze stalowego brzucha promu na wykładane granitową
kostką nabrzeże terminalu portowego. Samochód przede mną, szary nissan patrol, podjechał
do bramy. Kilka minut formalności i przepuszczono go. Celnik podszedł do nas. Podałem mu
paszporty, mój i pana Tomasza. Przesunął zakodowany brzeg dokumentu przez czytnik i jego
twarz lekko się ściągnęła.
- Panowie pozwolą na szczegółową kontrolę - wskazał gestem blaszany hangar
opodal. Wykręciłem i wyjechałem z kolejki. Kątem oka zobaczyłem, że następny samochód
przepuszczono bez przeszkód.
- Coś im się nie spodobało - mruknąłem.
Szef skinął poważnie głową.
- Sądzę, że coś w naszych dokumentach. Może jesteśmy tu poszukiwani listami
gończymi... To znaczy nie my, ale ktoś noszący takie samo nazwisko?
Wjechałem do hangaru. Pod ścianą stał rząd samochodów. A ściślej samochodowych
wraków. Wszystkie wyglądały, jakby znęcała się nad nimi banda psychopatów uzbrojonych w
szlifierki kątowe. Zatrzymałem się w miejscu zaznaczonym namalowanymi na betonie
liniami. Wokoło zaroiło się od celników. Było ich kilkunastu. Zaraz też pojawiły się trzy psy,
dwa wilczury i smutny spaniel. Jeden wilczur obwąchał nas dokładnie, dwa pozostałe ruszyły
do ataku na nasz wóz. Wilczur wczołgał się pod spód, a spaniel obwąchiwał wnętrze.
- O co jesteśmy podejrzani? - zapytał szef człowieka, który stał obok i obserwował
podwładnych.
Celnicy podnosili maskę, zdejmowali dekle kół i świecili w każdą dziurę cienkimi
latarkami.
- Przemyt narkotyków - odparł dobrą polszczyzną zapytany.
Po chwili drugi poprosił nas obok. Stały tu obite blachą stoły. Wyglądały jak
przyciągnięte z prosektorium. Na stołach już leżały nasze bagaże. Skojarzenie z sekcją zwłok
okazało się więc prawidłowe.
- Proszę otworzyć walizki. Wypakować zawartość...
Spaniel został wstawiony na stół. Obojętnie obwąchał nasze rzeczy, a potem podniósł
smutny wzrok i zupełnie po ludzku pokręcił przecząco głową. Jeden z celników przyłożył do
karoserii samochodu jakąś straszliwą machinę i jeździł nią jak wykrywaczem metalu.
- Cóż to takiego? - zagadnął mnie Pan Samochodzik.
- Coś w rodzaju przenośnego tomografu - wyjaśniłem. - Prześwietla blachę...
- Proszę się nie porozumiewać - zarządził celnik.
Milczeliśmy obserwując działania celników. Dowódca przyniósł nam dwa składane
krzesła. Trzeba przyznać, że chłopaki przykładali się do roboty. Odkręcili koła i spuścili z
nich powietrze. Wymontowali fotele i prześwietlali starannie. Wpuścili kamerę do baku na
paliwo, odczepili zderzaki spawane z rurek i do ich wnętrza też wsunęli wzierniki, rozkręcili
szperacza... W kilku miejscach odczepili tapicerkę. Ba, nawet koło zapasowe wzbudziło ich
podejrzenia. Wreszcie, po przeszło dwóch godzinach badań, wzruszyli ramionami.
- Są całkowicie czyści - zameldował jeden po szwedzku. - Nie ma nawet śladu
amfetaminy.
- Dobrze - kiwnął głową dowódca. - Poprawcie to wszystko. Zabrali się do
przykręcania wszystkiego, co wcześniej odkręcili. Napompowali koła, wsadzili na miejsce
reflektory.
- Przepraszam za to zamieszanie - odezwał się dowódca. - Dostaliśmy donos, że
człowiek o pańskim nazwisku będzie usiłował wwieźć osiemdziesiąt kilogramów
amfetaminy.
- Coś podobnego? - zdumiał się szef.
- Ktoś musi bardzo was nie lubić...
- Czy donos podawał dokładną datę naszego przekroczenia granicy? - zapytałem.
- Nie, tylko tyle, że się niebawem pojawicie. Ktoś chciał wam zepsuć nastrój już na
początku wycieczki...
Szef w zadumie kiwnął głową. Spakowaliśmy nasze rzeczy. Celnicy wstawili nam
walizki do bagażnika. W kilka minut później wyjechaliśmy z terminalu. Przed budynkiem
parkował opel. Zwróciłem uwagę na jego koszmarny, trawiastozielony kolor.
- No, to jesteśmy wolni - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe, komu zależało, żeby
opóźnić nasz przyjazd o kilka godzin...
- Ciekawe - powtórzyłem. - Sądzę, panie Tomaszu, że to robota trzech gagatków:
Sumo, Kudłatego i Młodego...
- Chyba masz paranoję. Chociaż z drugiej strony...
- Stary kamieniarz w Częstochowie mówił, że przyjechali z Zachodu... A może...
- Może przybyli ze Szwecji - powiedział. - W takim wypadku znaliby świetnie
miejscowe warunki... Nie wiedzą, dokąd się udajemy, więc będą nas śledzić...
- Obawiam się, że jest dużo gorzej, niż pan sądzi. Skąd wiedzieliby, że jedziemy tutaj?
- Fakt. Mamy jakieś wyjaśnienie?
- Albo wiedzieli już wcześniej, że chodzi o Trondheim i gdy zdobyli kartkę z
tłumaczeniem, uzyskali konkretny adres albo w pokoju mieliśmy podsłuch! Przecież
omawialiśmy wyniki poszukiwań w atlasach właśnie siedząc przy stole.
- Jednak przed rewolucją techniczną było łatwiej... No trudno. Prujemy, Pawle, na
miejsce.
Przejechaliśmy przez uroczy wąwóz wykuty w skałach i wyjechaliśmy na główną
szosę, biegnącą na północny zachód do Gőteborga.
Na autostradzie mogłem rozwinąć nieco większą szybkość.
- Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, ale ktoś za nami jedzie - ostrzegłem szefa.
- Zielony samochód - odgadł natychmiast. - Ignoruj, to tylko żeby nas zdenerwować.
Jeśli jesteśmy śledzeni, to nie w tak prymitywny sposób.
Popatrzyłem na niego zdumiony.
- Pawle, ten kolor obrano specjalnie tak, żeby rzucał się w oczy - wyjaśnił spokojnie. -
Chcą wywołać u nas uczucie zagrożenia... Ale to potwierdza moje obawy. Ktoś chce nam
obrzydzić życie.
- A może ci trzej po prostu nie wiedzą, jak należy śledzić przeciwnika? - rozważałem
głośno.
Zielony samochód towarzyszył nam przez pół godziny. A potem nieoczekiwanie
został z tyłu.
- Ciekawe, co teraz? - mruknąłem.
- Zapewne aresztowanie - westchnął szef.
W poprzek szosy była rozciągnięta kolczatka. Przy niej parkowały dwa radiowozy. Na
nasz widok policjant podniósł rękę zaopatrzoną w lizak.
- Prawdziwi czy fałszywi? - zamyśliłem się, patrząc na policjantów wysypujących się
z samochodów.
- Podjedź i stań.
Zatrzymałem się posłusznie koło nich.
- Proszę wysiadać - polecił po angielsku najwyższy policjant.
Nie znałem ich stopni, ale sądząc po dość wymyślnych naramiennikach, musiał być
kimś w rodzaju nadkomisarza. Wysiedliśmy posłusznie.
- Dokumenty do kontroli. Podaliśmy paszporty i papiery wozu.
- Zatrzymujemy panów do wyjaśnienia - poinformował oficer.
- Ale jesteśmy całkowicie niewinni - bąknąłem.
Uśmiechnął się z przekąsem.
- Nie sądzę.
Jeden z policjantów siadł za kierownicą Rosynanta. Nas upchnęli do radiowozu.
- Chyba mamy prawo zadzwonić do naszego konsula? - mruknął pan Tomasz. - I nie
musimy odpowiadać na pytania...
- Oczywiście - skinął głową oficer.
Posterunek był blisko, w niedużym miasteczku, jakieś dwanaście kilometrów od
blokady. Wjechaliśmy na podwórze komendy, otoczone ładnym kutym parkanem,
pamiętającym pewnie XIX stulecie. W kącie podwórza stało kilka samochodów,
rozmontowanych niemal na czynniki pierwsze. Zaraz też pojawił się mechanik ze szlifierką w
dłoni.
- Coś mi się zdaje, że w końcu ktoś nam ten samochód potnie na kawałki - westchnął
szef.
Zdążyliśmy zobaczyć, jak mechanik i dwaj policjanci podnoszą maskę wozu...
Wprowadzono nas do niedużego gabinetu. Nadkomisarz siadł za biurkiem.
- Mają panowie prawo zeznawać w obecności konsula - powiedział po angielsku. -
Mają też panowie prawo do tłumacza i możemy wezwać adwokata...
- Mówimy dobrze po angielsku, więc chyba obejdziemy się bez tłumacza - odezwał
się pan Tomasz. - Jesteśmy całkowicie niewinni, więc konsul ani adwokat też nie będą nam
chyba potrzebni.
Policjant uśmiechnął się z politowaniem.
- Pan Tomasz N.N. - odczytał z paszportu szefa. - Międzynarodowy zawodowy
złodziej luksusowych samochodów, mający opinię całkowicie nieuchwytnego...
- Wypraszam sobie - zaprotestował szef. - Jestem pracownikiem polskiego
Ministerstwa Kultury i Sztuki...
- Ale samochód, którym panowie jadą, został cztery godziny temu skradziony w
Karlskronie - mruknął przesłuchujący. - I ma przebite numery podwozia i silnika...
- Mamy alibi - zaprotestowałem z godnością. - Cztery godziny temu nie mogliśmy
ukraść tego samochodu, bowiem w tym czasie znajdowaliśmy się w terminalu promowym i
byliśmy przesłuchiwani na okoliczność rzekomego przemytu osiemdziesięciu kilogramów
amfetaminy... Co więcej, tego samochodu nie mogli ukraść nasi wspólnicy, bowiem był w
tym czasie z nami, a celnicy rozbierali go niemal na części w poszukiwaniu tych
domniemanych narkotyków...
Policjant popatrzył na nas zdumiony. A potem sięgnął po książkę telefoniczną i aparat.
Odnalazł telefon terminalu promowego i dłuższą chwilę rozmawiał po szwedzku z jakimś
Fredem. Wreszcie odłożył słuchawkę.
- Dziwne - powiedział.
- A skąd panowie wiedzieli, żeby nas zatrzymać? - zapytałem.
- Dostaliśmy telefon od okradzionego biznesmena z informacją, że uciekają panowie
jego wozem w stronę Gőteborga...
Wszedł facet ze szlifierką. Wyrzucił z siebie długie i zawiłe zdanie po szwedzku.
Policjant wstał i oddał nam dokumenty.
- Muszę panów przeprosić. Numery silnika i podwozia nie noszą żadnych śladów
przebijania... Ale przecież biznesmen...
- Proszę do niego zadzwonić - podsunąłem. - I zapytać jeszcze raz, czy podtrzymuje
swoje absurdalne oskarżenie.
Skołowany gliniarz wykręcił numer. Rozmawiał przez dłuższą chwilę, a gdy odłożył
słuchawkę, na jego twarzy malowało się niedowierzanie.
- On powiedział, że nigdy nie miał takiego samochodu - bąknął.
- Ktoś się pod niego podszył - stwierdziłem. - Ktoś, kto widocznie bardzo nas nie
lubi...
- Jeśli mogę jakoś wynagrodzić panom to nieporozumienie...
Pan Samochodzik uśmiechnął się na znak, że nie chowa urazy.
- Spełniali panowie swoje obowiązki. Nie mogę mieć o to pretensji.
Pożegnaliśmy się i niebawem jechaliśmy na północ.
- Jeszcze nie zbliżyliśmy się do zagadki, o rozwiązaniu nie wspominając, a już
spotkały nas dwie poważne przykrości - rozważałem. - Jakby komuś zależało na tym,
żebyśmy w ogóle nie dojechali na miejsce. A ten zielony złom znowu jedzie za nami...
Pojazd doganiał nas. Zwolniłem, aby mógł się z nami zrównać. Za kierownicą siedział
Kudłaty, obok niego Młody, a za nimi, niewygodnie wbity w tylne siedzenie, ich braciszek
Sumo.
Dodałem gazu. Strzałka szybkościomierza przekroczyła setkę. Opel odbił szosą w
bok. I więcej się nie pojawił. Śliczne, małe szwedzkie miasteczko, białe i brązowe domki
wzniesione z drewna, czyste uliczki, sklepiki i dużo zieleni. Zatrzymaliśmy się na chwilę koło
parku. Prztyknąłem przełącznikiem. Rosynant powoli przybrał czerwoną barwę.
- Brawo - szef pochwalił mój wybór. - Kiedy ktoś poszukuje szaro-granatowego
samochodu, to wszystkie czerwone są dla niego niewidoczne... W drogę.
Kierowaliśmy się teraz na północ bocznymi drogami, przejeżdżając przez liczne wsie i
miasteczka. Drewniane brązowe domki z ogródkami, otoczone czasami niskim do pół łydki
żywopłotem. Sielska, tchnąca spokojem okolica. Dotarliśmy do Gőteborga.
- Zrób jakiś inny kolor - polecił szef, gdy jechaliśmy przez miasto. - Na wszelki
wypadek.
- Dużego wyboru nie ma - mruknąłem. - Mogę zrobić żółto-pomarańczowy. Zresztą
tylna klapa jest wymieniana i ona nie zmienia barwy.
- Do diaska, zapomniałem.,. Obrzydliwy kolorek - stwierdził po chwili patrząc przez
okno na maskę. - Ale od biedy ujdzie. Jest trzecia po południu. Warto by coś przekąsić...
Koło dworca kolejowego znaleźliśmy małą włoską pizzerię. Zamówiłem sobie danie
firmowe, ale szef, bardziej konserwatywny, skusił się na schabowego z frytkami.
- Ciekawe, gdzie będą na nas czekać? - zastanawiał się. - Przypuszczam, że na
miejscu... Chyba że najpierw sami wydobędą skarby... Trudno, nie chciałem wtajemniczać
mojego przyjaciela w szczegóły, ale nie ma innego wyjścia...
Wyszedł z lokalu i przez dłuższą chwilę rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy.
Wrócił wyraźnie odprężony.
- Załatwione.
- Jakie dalsze plany?
- Sądziłem, że zanocujemy na kempingu gdzieś w okolicy Trollhattan - powiedział
szef rozwijając mapę - ale, szczerze powiedziawszy, wolę być na miejscu jak najszybciej...
- Możemy jechać całą noc - zasugerowałem. - Będziemy prowadzili na zmianę...
Silnik wytrzyma. My chyba też - spojrzałem z niepokojem na zwierzchnika.
- To dobry pomysł. Popatrzmy, jest dziewiętnasta... Obudź mnie, jak będziemy w
Oslo.
Rozłożył sobie siedzenie i niemal natychmiast zapadł w sen. O dwudziestej
przekroczyliśmy granicę między Szwecją a Norwegią. O dwudziestej pierwszej zatrzymałem
się na przełęczy. Przede mną rozciągały się kolorowe bloki mieszkalne, poprzecinane
zagajnikami świerków. Nad miastem zapadał zimowy zmrok.
- Oslo, szefie - zameldowałem.
Pan Tomasz usiadł.
- Wypadałoby zjeść jakąś kolację - przeciągnął się. - Wprawdzie obiad był bardzo
późno, ale to górskie powietrze zaostrza apetyt...
Zjechaliśmy w dół. Większość sklepów była jeszcze czynna, toteż w jednym
kupiliśmy sobie litrowy karton kefiru i śmieszne płaskie bułki, paczkowane po dziesięć w
folię. Mieliśmy ze sobą puszkę mielonki sokołowskiej. Zaparkowałem kawałek za centrum,
nad samym brzegiem zatoki, oddzielającej miasto od półwyspu Bydgoy - słynnego z licznych
muzeów i letniej rezydencji królewskiej. Zeszliśmy z zakupami na sam brzeg morza. Na
kamieniach, częściowo zatopionych w morzu, znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Zapaliłem
sztormówkę, obok położyliśmy gazetę, a na niej ułożyliśmy kanapki. Od morza wiał wiatr, ale
nie było wcale zimno.
- Tak więc pierwszy dzień za nami - powiedział poważnie szef. - Przebyliśmy spory
kawałek trasy. Jutro przed południem będziemy pewnie w Trondheim, gdzie rozpoczniemy
właściwe poszukiwania.
Fale delikatnie lizały brzeg. Na ciemniejącym po drugiej stronie zatoki półwyspie w
samotnym oknie coś świeciło niebieskawo. Może to król oglądał telewizję? Sztormówka
rzucała miłe, żółte światło. Skończyłem jeść i pozbierałem wszystkie śmieci. A potem
ściągnąłem spodnie, skarpetki, buty... Woda łagodnie zamknęła się wokoło moich stóp.
Wszedłem w morze po kolana. Zastanawiałem się tylko chwilę. Ściągnąłem kurtkę i koszulę.
- Niech pan łapie! - zawołałem, rzucając je szefowi.
- Chyba nie zamierzasz się kąpać? - wyraził zdziwienie.
Ale ja już plusnąłem w fale. Woda była lodowato zimna. Przepłynąłem kilkanaście
metrów i zawróciłem do brzegu. Wyszedłem na skały i otrząsnąłem się jak pies.
- Tego mi było trzeba - odetchnąłem głęboko.
- Chyba oszalałeś - jęknął. - Jest listopad, a my jesteśmy w Norwegii. To Atlantyk...
- Jeszcze nie miałem okazji pływać w Atlantyku - uśmiechnąłem się, wciągając na
siebie ubranie. Chłodne nocne powietrze po wyjściu z wody wydało mi się ciepłe jak zupa. Z
trudem powstrzymałem szczękanie zębów.
- Ale ta woda jest przecież lodowata - zganił mnie.
- Woda, która nie zamarzła, jest ciepła... - zacytowałem zdanie z książki o radzieckich
szpiegach. - W komandosach pływaliśmy nawet zimą - uspokoiłem go.
Wróciliśmy do samochodu. Przywróciłem mu normalny kolor i pojechaliśmy. Tym
razem ja drzemałem, a Pan Samochodzik prowadził.
Obudziłem się o ósmej rano. Już dniało. Zamieniłem się z szefem, żeby on mógł teraz
odespać. Sprawdziłem poziom oleju i wody w chłodnicy. W nocy musiał zatankować.
Samochód mknął niemal bezszelestnie po szosie. Zapadłem głęboko w wygodny, lotniczy
fotel i obserwowałem migające za oknem krajobrazy. Góry wokół nas ukształtował lodowiec.
Nagie skalne szczyty, głębokie mroczne doliny... Dnem doliny pędziła dzika rzeka. Z daleka
nie wyglądała groźnie, ale jej biała, pokryta pianą powierzchnia świadczyła o gwałtowności
żywiołu. Woda z jesiennych deszczy pędziła szybko, przetaczając po dnie gigantyczne głazy.
Szef siedzący obok, choć senny, w zadumie kontemplował widok.
- To robi wrażenie - powiedziałem. - Dzikie, naturalne piękno.
- To prawda, Pawle. Istotnie to uroczy kraj, ale ja, nie wiem dlaczego, zawsze jakoś
wolałem jeziora niż góry... Poza tym trochę tu, jak na mój gust, zbyt szaro. Brakuje mi zieleni
drzew...
Popatrzyłem raz jeszcze w głąb doliny. Nad rzeką rozciągały się brzozowe zagajniki,
drzewa gubiły ostatnie liście.
- Mało tych lasów, mało - szef odgadł mój protest, zanim jeszcze zdążyłem go
wypowiedzieć. - Wolę zalesione stoki. Ale faktycznie jest tu pięknie. Zwłaszcza teraz.
Liczyłeś wodospady?
- Próbowałem - przyznałem się - ale zaraz mi się poplątało... Zastanawia mnie pewien
problem. W szkole uczyli nas, że tu w Skandynawii powinny rosnąć wyłącznie lasy iglaste,
tymczasem jedziemy już tyle godzin, a tu ciągle brzozy i brzozy... A przecież jesteśmy tysiąc
kilometrów na północ od Warszawy...
- Cóż, ludzie, którzy tworzyli te podręczniki, nie mieli specjalnie wielu możliwości
obejrzenia na własne oczy miejsc, o których pisali. Takie to były czasy, że nawet
pracownikom ministerstw - tu uśmiechnął się z fałszywą skromnością - nie dawali łatwo
paszportów.
Wyjął z kieszeni zegarek, pamiętający nasze krakowskie przygody, i zaciekawiony
popatrzył na porcelanowy cyferblat.
- Prezent od alchemiczek, chodzi jak złoto - westchnął. - Za pół godziny będziemy na
miejscu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

SPOTKANIE Z PRZYJACIELEM • NA KWATERZE • FAŁSZYWY TROP • DZIEJE


KATEDRY NIDAROS W TRONDHEIM

Doliny, tunele, górskie jeziorka, wodospady... Krajobraz jak ze snu zostawał za nami.
I wreszcie pojawiły się domki, najpierw niewielkie, potem coraz liczniejsze i okazalsze. Przed
nami wyrosła wielka granitowa góra. Miasto miało być po drugiej stronie. Dogoniliśmy
nocny pociąg z Oslo i przez chwilę jechaliśmy z nim łeb w łeb. Wreszcie bezszelestnie
wtoczył się do tunelu, a my podążyliśmy szosą prowadzącą brzegiem morza. Szef wyjął z
kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer.
- Już prawie jesteśmy - powiedział do kogoś po polsku. Paskudnie wyglądające
nowoczesne blokowiska i malutki forcik pośrodku rozległej zatoki.
- Zatrzymaj się przy skwerku za światłami - polecił szef. Zahamowałem posłusznie na
poboczu. Z ławeczki koło fontanny podniósł się jakiś facet w szarej kurtce z goreteksu.
Poznałem... Michaiła.
- To nieuczciwe - syknąłem.
- Czego znowu chcesz od chłopaka? - wkurzył się szef.
- Przynosi nam pecha - wyjaśniłem. - Za każdym razem, gdy go spotykamy, pakuje
nas w kłopoty.
- Oj tam, przesadzasz - zbył mnie Pan Samochodzik, po czym wysiadł na spotkanie
Michaiła.
Klnąc pod nosem podążyłem za nim. Michaił uściskał szefa, a potem zmiażdżył moją
dłoń.
- Paweł, jak się cieszę, że cię widzę.
- A żeby cię pokręciło...
- No nie, a ty znowu masz muchy w nosie. Ruszajmy.
Chmury ciężko sunęły po niebie, wiał wiatr. Brakowało tylko śniegu.
- I cóż was sprowadza do tego kraju? - zapytał. - Wspominał pan coś o ciekawym
tropie? - spojrzał na szefa.
- Owszem - pan Tomasz kiwnął głową. - Usiłowaliśmy rozwikłać pewną nader
interesującą zagadkę i tropy zaprowadziły nas właśnie tutaj. Znasz w Trondheim jakiś
niedrogi hotel albo pensjonat? Musimy zatrzymać się na kilka dni...
- Żaden problem, mój znajomy udostępnił nam swój dom. Nie ma tam wielkich
luksusów, ale powinno być nam wygodnie.
- Będziemy też chyba potrzebowali tłumacza...
- Służę pomocą. Szwedzki i norweski różnią się mniej więcej tak, jak rosyjski i
ukraiński...
Pan Tomasz wyraźnie się odprężył. Ładne, nieduże domki budowane z drewna, tania i
przyjazna człowiekowi architektura... Przejechaliśmy koło kanału portowego i zakręciliśmy w
dość szeroką arterię przecinającą miasto. Tu zabudowa była zwarta.
- To miejscowa Starówka - wyjaśnił Michaił. - Nie przesadzajmy z jej starością, te
domy zbudowano przeważnie w XIX wieku.
- Są wśród nich starsze? - zainteresowałem się.
- Oczywiście. Ale jeśli chcecie zobaczyć coś naprawdę starego, to musimy pojechać
zwiedzić katedrę Nidaros...
- Niebawem - powiedział szef. - Potrzebuję przedstawiciela miejscowego
konserwatora zabytków czy podobnej instytucji.
- Przy siedzibie komuny na pewno jest odpowiednia komórka - kiwnął głową Michaił.
- Ale dziś nic nie załatwimy. Jest niedziela...
Dojechaliśmy do niewielkiego drewnianego domku nad kanałem. Budynek był
malutki, dwa pokoiki z kuchnią. Jeden odstąpiliśmy szefowi, drugi zająłem z Michaiłem.
Domek mógł pochodzić z połowy XIX wieku, jednak umeblowanie było zupełnie
współczesne.
- Chodźmy, zwiedzimy katedrę, a potem coś zjemy - zaproponował Michaił. - Chyba
nie spieszy nam się?
- Skarby czekały tyle dziesięcioleci, że chyba mogą poczekać do jutra - wzruszyłem
ramionami.
- Ale zrobimy rekonesans dzisiaj. Na wszelki wypadek - zasugerował mój
zwierzchnik. - Wiemy niewiele, a zarazem bardzo dużo. Ulica Bispegattan numer 38. Boję
się, że numeracja mogła się zmienić... Potrzebujmy planów miasta. Zarówno aktualnych, jak i
starszych. Gdybyś miał dostęp do osiemnastowiecznych.... Budynek trzeba będzie pewnie
przeryć od piwnic po strych. Na to musimy mieć zgodę miejscowych władz.
- Jeśli coś znajdziemy, położą na tym łapę - zauważył trzeźwo.
- Liczę na dziesięć procent znaleźnego - w oczach szefa zabłysły iskierki.
- I tak nie pozwolą tego wywieźć... Ale gdybyśmy odnaleźli skarby bez wiedzy,
nazwijmy to, oficjalnych czynników, to może dałoby się pocztą dyplomatyczną...
- Sugeruję najpierw znaleźć, a potem się potargować - uciął pan Tomasz. -
Odszukamy, złożymy w depozyt w ambasadzie, a reszta w rękach naszych dyplomatów...
Skrzywiłem się w duchu.
- Wysadzić budynek w powietrze, skarb na statek i wio na morze - mruknął Michaił
po rosyjsku.
- Wydaje ci się, robaczku, że jestem stary i głuchy? - przekomarzał się mój
zwierzchnik. - Na razie poszukajmy księgarni...
- Wiem, gdzie jest jedna.
Ruszyliśmy przez miasto. Wyszliśmy ulicą nad jeden z kanałów.
- Odnoga rzeki Nid - powiedział Pan Samochodzik. - Od niej pochodziła dawna nazwa
miasta: Nidaros...
Domy po drugiej stronie wyrastały prosto z wody i błotnistego brzegu. Wzniesiono je
na grubych, poczerniałych palach. Powstały prawdopodobnie dopiero w końcu XVIII lub na
początku XIX stulecia. Dalej teren wznosił się. Budynki obite drewnianymi deszczułkami
robiły sympatyczne wrażenie. Więcej jednak widać było murowanych.
- To miasto strawił pod koniec XVIII wieku pożar - wyjaśnił Michaił. - Potem zostało
przebudowane, między innymi poszerzono ulice, aby płomienie w razie czego nie przerzucały
się zbyt łatwo na sąsiednie kwartały zabudowy... Ale większość tych budynków pochodzi z
XIX wieku...
Na placu ozdobionym kolumną zakręciliśmy. Nieduży skwer, porośnięty drzewami.
Stał na nim spory kościół, zbudowany z granitowych bloków.
- Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny - rzekł nasz przewodnik. -
Wzniesiony w XIII wieku. Ostatni katolicki kościół w mieście, które było kiedyś ostoją
kontrreformacji...
- Niewiele wiem na temat ruchów religijnych w tej części Europy - powiedziałem ze
wstydem.
- W XVI wieku ostatni katolicki arcybiskup Norwegii, Olaf Engelbrektsson,
zorganizował tu rozpaczliwy opór przeciw reformacji, narzucanej siłą przez Duńczyków.
- Racja - mruknąłem. - Wtedy Norwegia znajdowała się w przymusowej unii z
Danią...
- Właśnie. Obrona katolicyzmu była więc też, częściowo przynajmniej, walką o
zachowanie swojej tożsamości. Wreszcie arcybiskup został wyparty z miasta, które niestety
nie było ufortyfikowane, i schronił się w twierdzy Steinviksholm, a po jej upadku poszedł na
wygnanie. Do 1851 roku istniała ustawa zakazująca pod karą śmierci przybywania do
Norwegii katolickim duchownym... Na szczęście Kościół przetrwał, choć zepchnięty na
margines... Z dwudziestu ośmiu opactw i klasztorów nie ocalał ani jeden...
- Miasto jest duże - rozejrzałem się. - W zasadzie tylko przecięliśmy Starówkę... Bo to
chyba stara część miasta?
- Obecne Tronodheim nie jest dużo większe od historycznego. Tylko na stokach
wzgórz: powstało trochę nowych dzielnic...
Minęliśmy kościół i niebawem dotarliśmy do głównej ulicy. Na jej końcu wznosiła
siej: potężna bryła katedry.
- Katedra Nidsaros - westchnął Pan Samochodzik. - Kiedyś siódma pod względem
wielkości na świecie, teraz chyba na dwudziestym którymś miejscu...
- Robi wrażenie - przyznałem.
Szare mury pięły się ku niebu. Wokół rozciągał się rozległy, zadrzewiony cmentarz.
Kamienne i żeliwne nagrobki stały tu i ówdzie, szczególnie liczne były przy samym murze
kościoła.
- Zapewne odpowiednik naszych alei zasłużonych - mruknął Michaił. - Tu spoczywają
ci, którzy zapisali się w historii miasta: burmistrzowie, rajcy miejscy, kupcy, kapitanowie
okrętów... Ludzie, którzy przez wieki dbali o ten skrawek ziemi, leżący na granicach
cywilizowanego świata...
- A gdzieś tam głębiej spoczywają kości tych, których groby zniszczono, by zrobić
miejsce dla tych ważniejszych - powiedziałem cicho sam do siebie.
- Owszem - szef skinął głową. - Pod murami kościołów archeolodzy najczęściej
natrafiają na całe zwały kości, wymieszanych poprzez kolejne wykopy grobowe....
Wędrowaliśmy powoli wysypaną żwirem alejką. Minęliśmy niewielki budyneczek, w
którym handlowano rozmaitymi pamiątkami dla turystów, i stanęliśmy przed frontonem
budowli. Pokrywały go gęsto rzeźby wykute w szarobłękitnym kamieniu.
- Skąd tutaj tuf wulkaniczny? - zdumiałem się.
Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.
- To niezwykle rzadki błękitny steatyt. Niezły galimatias swoją drogą - stwierdził
podziwiając fronton.
- Te rzeźby to licencia poetica - machnął ręką Michaił. - Gdy w XIX wieku
przystąpiono do odbudowy katedry, znaleziono setki kawałków starych figur, zniszczonych
przez protestantów... Ale tylko pięć spośród nich zrekonstruowano. Fragmenty zabytkowych
spoczywają w muzeum archeologicznym, które odwiedzimy jutro.
W przedsionku wynikła drobna scysja ze strażnikiem sprawdzającym bilety, ale nasze
legitymacje utorowały nam drogę. Weszliśmy do wnętrza świątyni. Była ciemna, kamienne
ściany i grube kolumny przytłaczały. Przez okna zabudowane witrażami sączyło się niewiele
światła. Szliśmy dłuższą chwilę w półmroku, a potem po lewej stronie otworzyła się spora
wnęka. Kiedy świątynia służyła katolikom, zapewne znajdował się tu boczny ołtarz i kaplica,
teraz wszystkie elementy usunięto, ale w niszy, osłoniętej solidną kratą, spoczywały insygnia
koronacyjne norweskich królów. Staliśmy dłuższą chwilę milcząc i patrzyliśmy, jak światło
halogenowych reflektorków odbija się w polerowanym złocie.
- Klejnoty koronne... Dlaczego tutaj? - zapytałem.
- Bo katedra Nidaros w Trondheim to tradycyjne miejsce koronacji norweskich królów
- wyjaśnił nasz przyjaciel. - Od 1815 roku wszyscy władający Norwegią byli koronowani
właśnie tu... Mimo że w tym czasie stała tylko północna część świątyni, a nawa główna
dopiero czekała na odbudowę... Wnętrze było do tego stopnia zdewastowane, że podczas
koronacji Karola XVI w 1818 roku uzupełniono brakujące marmurowe filary drewnianymi,
pomalowanymi na biało...
- Swego czasu katedra Nidaros była najświętszym miejscem Norwegii. Już w 997
wieku stał tu kościół wzniesiony przez Olafa I Tryggvasona...
- To chyba jeszcze przed oficjalną datą chrztu Norwegii? - zdziwiłem się.
- Pierwsi kapłani i mnisi przybyli tu jakieś dwieście lat wcześniej, porwani przez
wikingów w Irlandii... Olaf I założył miasto, które dziś nazywa się Trondheim, ale w jego
czasach nazywano je Kaupang. Następnie przez setki lat nosiło nazwę Nidaros. I dopiero w
1930 roku ostatecznie nazwano je tak, jak obecnie... Podobnie rzeka, która toczy swoje wody
wokół starej części osady, nazywana jest Nidelwa albo Nid. Jak komu wygodniej.
Ruszyliśmy dalej.
- To dziwne - powiedziałem w zadumie. - Tu prawie nic nie ma. Gołe ściany...
- Reformacja, Pawle - westchnął szef. - Czytałem sprawozdania. W kościołach
niszczono ołtarze, zrywano obrazy świętych ze ścian... Rąbano i palono drewniane posągi.
Ludzi ogarnął szał destrukcji. Tu pewnie było tak samo. Pozbywano się wszystkiego, co Luter
i jego następcy uważali za przejaw zabobonu narosłego na religii... Unicestwiano tradycję...
By potem stworzyć własną. W czasach reformacji rozwiązano zakony, ale ktoś musiał
pielęgnować chorych. Dlatego niebawem pojawiły się diakonisy. Pracowały w szpitalach i
opiekowały się dziećmi w przytułkach. Aby można je było odróżniać, nosiły stroje podobne
do zakonnych. Ale mogły zrezygnować po pewnym czasie i założyć rodziny... Większość
pozostała w służbie do końca życia. Chichot historii, Pawle...
Zatrzymaliśmy się przy ołtarzu.
- Katedra w Nidaros była przed reformacją miejscem pielgrzymek - podjął wykład
Michaił. - Pątników przyciągały dwie rzeczy. Po pierwsze, spoczywające tu ciało króla
Olafa...
- Miało wartość relikwii? - zdziwiłem się.
- Został uznany za świętego - wyjaśnił szef.
- Za to, że założył miasto?
- Ach, nie. To był kolejny władca noszący to imię, Olaf II Haraldson. Jego dzieje były
dość tragiczne... W wieku dwunastu lat został wodzem wikingów. Służąc jako najemnik na
dworze króla Normanów, Etelreda, przyjął chrzest. W 1015 roku przybył do Norwegii i
opanowawszy ten kraj, głównie dzięki żyjącym w głębi lądu chłopom, przystąpił do
wykorzeniania pogaństwa. Działał bardzo energicznie: nakazał niszczenie licznych miejsc
kultu. To wywołało opór. Do tego doszedł konflikt dynastyczny. Knud II Wielki przekupił
drużynę Olafa. W 1028 roku władca zbiegł na Ruś. W 1030 roku powrócił na czele armii, by
wreszcie zaprowadzić porządek. Nie udało mu się. Poległ w bitwie opodal miasta... Jego ciało
najpierw pogrzebano nad rzeką Nid. Spoczywało tam przez krótki czas, aż na jego grobie
zaczęły dziać się cuda. Na rozkaz biskupa, wedle legendy w rok i pięć dni po śmierci Olafa,
wydobyto zwłoki i przekonano się, że znajdują się w stanie nienaruszonym. W 1066 roku, na
rozkaz króla Olafa III Kyrre, przystąpiono do budowy, początkowo niewielkiej, bazyliki. Jej
ściany wkomponowano następnie w mury prezbiterium... W 1152 roku przeniesiono tu stolicę
arcybiskupstwa. W tym też okresie zaczęto stawiać mury obecnej katedry. Wznoszono ją
przez dwa stulecia... Sprowadzono murarzy z Niemiec i kamieniarzy z Anglii...
- To mnie zawsze fascynowało. Ten trud, nakazujący wznoszenie katedr przez całe
pokolenia... Ludzie wówczas żyli krótko. Jeśli budowano przez dwieście lat, to dopiero
siódme pokolenie rzemieślników miało szansę zobaczyć ukończone dzieło...
- Widzisz, Pawle, fakt, że budowano tak długo sprawił, że te zabytki w ogóle mogły
powstać... Przyjmijmy, że jakiś władca zgromadziłby gigantyczną ilość pieniędzy, sprowadził
tysiące robotników, kazał zbudować setki cegielni wokoło i wzniósł katedrę, powiedzmy, w
dziesięć lat...
- W sumie spory wydatek na raz, ale chyba by się opłaciło - mruknąłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Nie zapominaj o fundamentach. Obecnie nie ma z tym problemu. Robi się wylewkę
betonową o grubości kilkunastu metrów, w to wtłacza zbrojenia, strunobeton, kompozyty i
inne takie. Można w dziesięć - piętnaście lat wznieść bazylikę, jak u nas w Licheniu...
Proboszcz, który rozpoczął prace konstrukcyjne przed kilkunastu laty, dziś może cieszyć oczy
prawie ukończonym dziełem... Oni nie mieli betonu. Układali potężne głazy w wykopie,
spajali je wapnem, na to kładli kolejne bloki. Mijały lata, dziesięciolecia. Wszystko osiadało
powolutku. Korygowali osiadanie, dając gdzieniegdzie grubsze cegły, zmniejszając i
zwiększając grubość ścian. Gdyby wszystko zbudowali od razu, naprężenia spowodowałyby
pękanie fundamentów i murów, a w rezultacie ruinę budowli...
Zamyśliłem się.
- Wspominał pan coś o pożarze?
- Tak. Katedra nie miała szczęścia. W XIV i XV wieku płonęła trzykrotnie. Następnie
ucierpiała podczas wielkiego pożaru miasta w 1531 roku. Strop nawy legł w gruzach... Nie
zdążono jeszcze przeprowadzić całości prac rekonstrukcyjnych, gdy do Norwegii zawitała
reformacja i katedra straciła swój status, stała się jedynie kościołem parafialnym, a co za tym
szło - zabrakło środków finansowych... Kolejnych spustoszeń dokonały dwa pożary, które
miały miejsce w XVIII wieku. Odbudowa ślimaczyła się dłużej niż budowa. Wielokrotnie
zarzucano rozpoczęte prace. Wreszcie ukończono je w połowie XX wieku. Nawiasem
mówiąc, rekonstrukcja została wykonana niezbyt zgodnie z pierwotnym kształtem założenia...
- Faktycznie, wypełnienia między żebrowaniem sufitu wydały mi się nieco dziwnego
kształtu, ale sądziłem, że to taka lokalna odmiana stylu...
- Zaś co do Olafa II... - szef wskazał drewnianą płytę pokrytą malowidłami. -
Początkowo spoczywał w srebrnej trumnie, ale w 1537 roku wywieziono ją do Danii i
przekuto na monety potrzebne dla wypłacenia żołdu wojskom najemnym...
- To tak jak złoty sarkofag Aleksandra Macedońskiego - mruknąłem.
- Niestety, zabytków wykonanych ze szlachetnych kruszców ocalało niewiele -
powiedział w zadumie pan Tomasz. - Wiemy, że istniały w Polsce portrety trumienne,
malowane na srebrnej blasze. Ocalał tylko jeden...
Michaił uśmiechnął się lekko. Odwróciliśmy się i przez długą chwilę podziwialiśmy
witraże w rozecie na frontowej ścianie świątyni.
- Tu, w głównej nawie, biło źródełko, którego woda była uważana za wyjątkowo
potężny środek przeciw nieomal wszelkim chorobom. Źródło było pobłogosławione przez
biskupa, więc jednocześnie woda ta mogła czynić cuda i była poświęcona... Niestety, po
zwycięstwie reformacji luteranie zawalili źródło głazami. Było mniej więcej w miejscu, w
którym stoimy... - błysnął wiedzą Michaił.
- Nigdy nie zetknąłem się ze źródłem wewnątrz kościoła - pokręciłem głową. - Bo
obok, to i owszem...
- W Sarowie, w Rosji, pod kaplicą Świętego Serafina, jest cysterna z wodą zasilana
przez podziemne źródło. Kąpiele w nim mają dobroczynny wpływ na kobiety, które mają
problemy z uzyskaniem potomstwa... Zażywała tam kąpieli cesarzowa Aleksandra, żona
Mikołaja II... - mruknął. - Natomiast w naszej zachodniej tradycji religijnej chyba nie
zetknąłem się z takim przypadkiem... Nawet w Lourdes źródło z błogosławioną wodą, choć
obudowane, nie znalazło się wewnątrz świątyni. Tym bardziej szkoda tego tutaj...
Wyszliśmy na zewnątrz.
- Wyjaśnij mi jeszcze jedną rzecz - szef zwrócił się do Michaiła. - Dałem ci przez
telefon instrukcję, żebyś popilnował jednego domu...
- Przy Bispegattan 38 - kiwnął głową. - Problem w tym, że to magazyn zaadaptowany
na cele mieszkalne w połowie XX wieku...
- Co? - zdumiałem się.
- Zaraz obejrzymy. Mieliśmy znaleźć księgarnię - przypomniał Pan Samochodzik.
Poprowadził nas do piętrowego, betonowego centrum handlowego na rogu ulic.
- A myślałem, że tylko u nas szaleje takie bezguście - westchnąłem.
- Architektoniczna zbrodnia - dodał szef podziwiając szklane ściany i betonowe mury.
- Niestety, jakimś trafem architektami zostają ludzie całkowicie pozbawieni dobrego smaku...
Ale cóż, wejdźmy...
W księgarni na piętrze mieli kilka albumów o mieście i okolicy, ale w żadnym nie
było interesującej nas mapy.
Dom przy ulicy Bispegattan 38 stał tuż koło biblioteki miejskiej. Na parterze był
sklepik, na dwóch następnych piętrach - mieszkania.
- Faktycznie. Nie pasuje - powiedziałem. - Jest za nowy. Musimy szukać domu
wzniesionego w XVIII wieku albo pod koniec tego stulecia, tymczasem ten jest chyba z
początku XX wieku...
- Sprawdzimy - nasz towarzysz wyjął z plecaka przewodnik po mieście.
- Był tu kantor firmy handlującej suszoną rybą, zbudowany w 1870 roku.
- Czyli niewiele się pomyliłem... - starałem się zatuszować błąd w datowaniu.
- A może ma stare piwnice, tak jak te kamieniczki w staromiejskiej części
Częstochowy? - zasugerował szef.
- Sprawdzimy jutro. Mój przyjaciel dał mi namiar na niezłego historyka.
Wracaliśmy do kwatery nieco przygaszeni.
- A może nie chodzi o Trondheim? - zastanawiałem się głośno. -Zasugerowaliśmy się
tym atlasem, może to miał być dopiero jeden z etapów ucieczki?
- Możliwe - oblicze szefa zasnuła chmura posępnych myśli - ale musimy to
sprawdzić... Właśnie, Michaił, nie wdziałeś gdzieś w mieście wyrytej na murze hebrajskiej
litery „alef” ?
Rosjanin długo się zastanawiał.
- Nie, nigdy - pokręcił głową. - Ale byłem tu zaledwie kilka razy.
***

Norwegia. Ciepły kominek w pokoju wyłożonym jasną, sosnową boazerią. Wygodny


fotel narzucony wełnianym kocem. Skóra renifera rozpięta na ścianie. Na parapecie,
miejscowym zwyczajem, kolekcja koszmarnych fidrygałków. Drewniane malowane kwiatki
powtykane do wazonika. Opadłem na miękkie łóżko. Przypomniałem sobie poznanego
niedawno na wykopaliskach Lapończyka Nielsa. Co robił? Wędrował gdzieś przez lapońską
tundrę w ślad za stadem reniferów? Czy może z magicznym bębnem w ręce rozmawiał z
duchami przodków? Tam na północy z pewnością leżał już śnieg. Nawet nie zauważyłem, jak
zapadłem w głęboki sen.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

ROZMOWY Z HISTORYKAMI • NOCNE STARCIE • MAGAZYN PRZY ULICY


BISKUPIEJ • POGNĘBIENIE WROGA • W MUZEUM ARCHEOLOGICZNYM •
ODNALEZIONY SKARB

Obudziłem się o osiemnastej. Przeciągnąłem się. Michaił i Pan Samochodzik gadali o


czymś w kuchni. Zapach mięsa piekącego się na grillu delikatnie drażnił moje podniebienie.
Ruszyłem jak zahipnotyzowany w stronę jadła.
- Dobrze, że jesteś, właśnie mieliśmy cię budzić - oznajmił szef na mój widok. -
Zjemy i wybierzemy się na przechadzkę.
Spojrzałem na fale deszczu bijące w szyby.
- Pojedziemy samochodem - uspokoił mnie Michaił.
Zasiadłem do stołu. Po chwili na moim talerzu leżał pięknie przyrumieniony kawał
wołowiny.
Przeżułem kęs i spojrzałem zdumiony na naszego gospodarza.
- Zalewa z octu balsamicznego, miodu i likieru ziołowego Dinstr. Znajomy przywiózł
mi z Ukrainy. Macerowało się w tym przez czterdzieści osiem godzin.
- Znakomite - pochwaliłem.
- Ocet balsamiczny? - zdziwił się pan Tomasz. - A cóż to takiego?
- To specjalna odmiana octu. Robi się go z zagęszczonego soku winogronowego, a
potem poddaje dojrzewaniu przez kilka, a nawet kilkadziesiąt lat w kolejnych beczkach z
różnych gatunków drewna - wyjaśnił sięgając po butelkę stojącą na półce. - Ten akurat jest
siedmioletni. Po kilku latach takiego leżakowania robi się czarny i gęsty prawie jak smoła.
Jest też bardzo aromatyczny, jedna łyżeczka zmienia smak całej potrawy... W żadnym razie
nie wolno przesadzić z ilością.
- Będę musiał wypróbować - powiedziałem.
Dojedliśmy i byliśmy gotowi do drogi. Deszcz przestał padać i gdy wyszliśmy z
domku, powietrze było bardzo rześkie. Zapadł już zmrok. Podjechaliśmy niedaleko, w pobliże
dworca. Znajdował się tu niewielki antykwariat. O tej porze, zwłaszcza w niedzielę, powinien
być zamknięty na głucho, ale wewnątrz paliło się światło. Michaił zapukał. Otworzył nam
wysoki, rozczochrany mężczyzna.
- Sven - przedstawił go nasz przyjaciel.
Wymieniliśmy nazwiska i uściski dłoni. Weszliśmy do przyjemnie zagraconego
wnętrza. Czego tu nie było? Setki przedmiotów, głównie związanych z morzem i żeglugą.
Bloczki do lin, na oko sądząc pamiętające poprzednie stulecie. Kompasy, przyrządy
nawigacyjne z pociemniałego ze starości mosiądzu. Wielki gliniany dzban pokryty pąklami,
wydobyty z wody, w której przeleżał wiele stuleci. Armatnie kule, pistolety skałkowe.
Przeszliśmy przez pierwszą salę. Szafki z drobnymi bibelotami, sztućcami, dzwonkami
okrętowymi, kilkanaście obrazów o tematyce marynistycznej. Stare lampy pokładowe, koło
sterowe z poczerniałego dębu. Urocza mieszanina przedmiotów cennych i zwyczajnych
rupieci. A jednocześnie świadectwo portowych tradycji królewskiego miasta... Zasiedliśmy w
niedużym pokoiku na zapleczu.
- Sven jest jednym z historyków amatorów, dobrze znających dzieje Trondheim -
powiedział Michaił płynnie przechodząc na angielski. - Będzie w stanie odpowiedzieć na
nasze pytania...
Gospodarz uśmiechnął się pokazując zęby. Zasiedliśmy przy niskim stoliku. Szerokie
deski porznięte nożem, wypolerowane rękawami marynarskich bluz. Wygodne fotele na
sprężynach...
- Co może pan powiedzieć na temat budynku numer 38 przy ulicy Bispegattan? - pan
Tomasz od razu przeszedł do ataku.
Sven dźwignął się z fotela i zdjął z półki kilka tomów jakiejś monografii wydanej w
latach trzydziestych. Przekartkował ją i po kilku minutach odnalazł nasz budynek.
- Zbudowany w 1870 roku - przeczytał.
- Tyle to i my wiemy - zafrasowałem się.
- Nie stoi przypadkiem na fundamentach wcześniejszego? - zainteresował się szef.
Sven przeleciał wzrokiem tekst, po czym pokręcił przecząco głową.
- Nic tu o tym nie wspomniano. Ale zwróćcie uwagę panowie, że pozostałe budynki
ciągnące się wzdłuż kanału, wzniesiono w tym samym czasie, rozrzut wynosi zaledwie trzy
lata... - położył przed nami monografię otwartą na planie tej części miasta.
Michaił przeleciał wzrokiem norweski tekst.
- Faktycznie - powiedział. - Zobaczcie, tu był mur. A nad samą wodą ciąg
magazynów. Między murem a nimi zostawiono pustą przestrzeń, prawdopodobnie
eksplandę... Domy opierają się o dawny mur miejski tylnymi ścianami; zresztą zachowały się
tylko jego fragmenty...
Gospodarz wyjął z półki kolejną książkę.
- W 1867 roku Trondheim przestało być twierdzą - powiedział patrząc w spis treści. -
To ma ręce i nogi. Przebudowali forty strzegące miasta, zaś przestrzeń wzdłuż murów
zabudowali. Jednocześnie pobudowano domy za rzeką i na wzgórzach... Zresztą przy rozwoju
technik oblężniczych umocnienia zbudowane w drugiej połowie XVIII wieku musiały być już
mocno przestarzałe. Przypuszczam, że wcześniej w tym miejscu po prostu nie było nic.
- Może to nie chodzi o Trondheim? - zagryzłem wargi.
- Czekajcie - uspokoił nas szef. - A druga możliwość? Może zmieniono nazwę ulicy
albo numerację...
Gospodarz usłużnie wyciągnął plan miasta z 1850 roku.
- Od tego trzeba było zacząć - pokiwałem głową.
Siatka ulic. Wzdłuż murów ciągnęła się faktycznie pusta przestrzeń. Domy były
ponumerowane, na ulicach wpisano ręcznie ich nazwy. Wszystko się zgadzało.
- Porażka - zafrasowałem się.
- Niekoniecznie - szef nie poddawał się łatwo. - Czy słyszał pan kiedyś nazwisko
Elisze? Rabbi Elisze z Podhaniec? - zwrócił się do antykwariusza.
Ten zastanawiał się długo, wreszcie przecząco pokręcił głową.
- Mieszkało tu trochę Żydów - odparł - po wojnie jednak przenieśli się gdzie indziej.
Jednak... Kilku zostało. Może coś będą wiedzieć.
- Gdzie możemy ich znaleźć?
- Znam tylko jednego. W zasadzie jedną... Pani Marfa jest doktorem historii. To
odpowiednia osoba, ale jest strasznie nieprzystępna... - zapisał nam adres na kartce. - Może
akurat traficie, a jeśli nie, to powinna dać wam jakiś kolejny namiar.
- Jeszcze jedno pytanie - teraz ja przeszedłem do ataku. - Czy widział pan gdzieś na
murze lub budynku taki znak? - naskrobałem na kartce literę „alef".
Pokręcił głową. Zrobił nam ksero ze starego planu.
- Może się wam jeszcze przyda - powiedział. - Życzę powodzenia w waszych
poszukiwaniach...
Podziękowaliśmy za pomoc i wyszliśmy na dwór. Było chłodno. Chyba znowu
zbierało się na deszcz.
- Gdzie to jest? - zapytał Pan Samochodzik.
- Dwie ulice stąd - wyjaśnił Michaił. - Możemy przejść się...
Poszliśmy. Kolejny dom, brama, domofon. Pan Tomasz zadzwonił.
- Halo? - odezwał się władczy kobiecy głos.
- Pani Marfa Sztejer? - zapytał po angielsku.
- Tak. Czym mogę służyć?
- Jesteśmy historykami z polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Mamy kilka pytań.
- Zapraszam - wyczułem w jej głosie poważną rezerwę. Namacałem w portfelu
karteczkę od cadyka. Kobieta mieszkała na drugim piętrze. Otworzyła nam drzwi i wpuściła
do mieszkania, zawalonego książkami. Miała około pięćdziesięciu lat. W jej oczach i rysach
twarzy było coś twardego. Wyczułem, że zaraz nas spławi.
- Mamy list polecający - powiedziałem podając jej kartkę. Przeleciała papier
wzrokiem i oddała mi go z wyraźnym szacunkiem.
- To zmienia postać rzeczy - złagodniała. - Trzeba było tak od razu...
Lody zostały przełamane. Zasiedliśmy na krzesłach.
- Interesuje nas pewien problem - powiedział pan Tomasz. - Około 1780 roku przybył
do Trondheim niejaki Elisze z Podhaniec, polski Żyd i były rabin...
- Elisze - powtórzyła inaczej akcentując. - Z Polski... Zaraz, coś mi świta...
Ściągnęła z półki opasły tom, wewnątrz było kilkaset stron kserograficznych odbitek.
- Mam go - oświadczyła triumfalnie po kilku minutach kartkowania. A potem zamilkła
na długą chwilę. Czytała, a jej twarz stawała się coraz bardziej pochmurna.
- Parszywy typ - rzekła wreszcie zakończywszy lekturę. - Przybył tu jako emisariusz
niejakiego Jakuba Lejwowicza Franka, który ogłosił się mesjaszem...
Z trudem powstrzymałem żywą reakcję.
- Usiłował nawracać miejscowych Żydów, do tego robił jakiś interes z dostawami dla
wojska... Kupił dom przy ulicy Bispegattan numer 38. Przyjechało jeszcze kilku innych
Żydów, jakoś z nim powiązanych i zaczęli strasznie bruździć. Zaczęły się napady i kradzieże.
Rozprowadzali ulotki po szwedzku o mordach rytualnych... Wreszcie nasi mieli tego
wszystkiego dosyć. Dwaj sekciarze zostali uwięzieni, reszta zbiegła. Naszym było tego mało.
Elisze był typem tak parszywym, że obawiając się jego powrotu, wysłaliśmy do Polski trzech
skrytobójców, których zadaniem była, nazwijmy to, likwidacja zagrożenia przez rozwalenie
mu głowy...
- To pasuje do naszych danych - wtrąciłem się. - Elisze został zabity.
- Tu jest informacja, że dwaj wrócili po wykonaniu zadania, trzeci przepadł bez
wieści, być może wpadł w ręce sekciarzy... Napisano tu jeszcze, że Eliszego dopadli w
Olsztynie pod Częstochową.
- Trzeci - powiedział szef w zadumie. - To mógł być szkielet, który znalazłem
uciekając z jaskini cmentarnej... To dobrze, jeśli różne dane uzupełniają się nawzajem. I
jednak chodzi o Trondheim!
- Tylko ten przeklęty adres - mruknął Michaił. - Zobaczcie, potwierdziło się raz
jeszcze, że mieli tam dom, a tymczasem... - wyjął ksero planu.
- A może jednak? - wtrąciła kobieta - Jakieś dwa lata po wyjeździe Eliszego tamtą
dzielnicę strawił straszliwy pożar. Klęska była niewyobrażalna. Ocaleni ludzie zdecydowali,
że nie opłaca się odbudowywać wypalonych ruin i splantowali wszystko. Rozebrano resztki
domów, gruzu użyto do wzmocnienia brzegów i regulacji kanałów. Wytyczono siatkę ulic, od
tamtej pory to dość szerokie arterie, by ogień nie mógł się łatwo przerzucać z kwartału do
kwartału... Być może zmieniła się numeracja budynków przy ulicy, a i ona może biec w
zupełnie innym miejscu... Archeolodzy wam pomogą, musicie iść do muzeum w pałacu
biskupim.
- Jak rozumiem, starają się badać relikty dawnego miasta?
- Oczywiście. Byli panowie w bibliotece miejskiej przy ulicy Erlinga Skakkesa?
- Nie - pokręciłem przecząco głową.
- To fascynujące miejsce. Wcześniej znajdował się tam ratusz, ale w latach
dziewięćdziesiątych XX stulecia zaplanowano budowę na jego dziedzińcu wielkiego
nowoczesnego gmachu. Dawny dziedziniec miał zostać zadaszony. Podczas budowy
oczywiście robiono badania archeologiczne... Wtedy też, dwa metry pod poziomem posadzki,
nieoczekiwanie natrafiono na szkielety. Tu znajdował się jeden ze wspominanych w źródłach
pisanych kościołów dawnego Nidaros. Przypuszcza się, że patronem świątyni był święty
Klemens. Ruiny pod biblioteką zabezpieczono in situ. Nad dawnym dziedzińcem przerzucono
mostek prowadzący do czytelni. Odsłonięte fragmenty starożytnych murów oraz szkielety
mieszkańców miasta spoczywające nadal w miejscu znalezienia, stanowią swoiste memento.
Przy sąsiedniej uliczce podczas budowy nowoczesnego banku natrafiono na relikty kolejnego
kościoła... Źródła pisane wspominają, że w XII wieku było ich kilkanaście... Są plany sprzed
pożaru. Dzięki tym znaleziskom jakoś można wydedukować, co gdzie kiedyś stało... Ale do
tego potrzebujecie fachowców. Ja nie mogę wam pomóc...
- Trudno - powiedział poważnie szef. - Poradzimy sobie.
Pożegnaliśmy się dziękując za cenne informacje i opuściliśmy gościnne progi.
- A więc impas - westchnąłem.
- Dlaczego? - zdziwił się szef.
- Jeśli Elisze musiał stąd wiać, to na pewno wywiózł złoto...
- Niekoniecznie. Jeżeli uciekał szybko, a było na przykład zamurowane, mógł je
zostawić. Poza tym zwróć uwagę, Pawle, że miejscowi Żydzi posłali za nim skrytobójców, bo
obawiali się, że wróci. Swoją drogą facet musiał naprawdę im dopiec...
- Z pewnością miał odrażającą choć ciekawą osobowość - mruknął Michaił. - A zatem
stary plan nałożymy na współczesną siatkę ulic, zlokalizujemy odpowiednie miejsce... No
właśnie, i co dalej?
- Skarb Eliszego zapewne zakopano albo zamurowano w piwnicy. Płonąca kamienica
przywaliła go tonami gruzu. To może być robota na całe miesiące. Ale jeśli użyjemy radaru
geologicznego... - zadumałem się. - Tylko skąd go wytrzasnąć?
- Od Paula Vandersyfta - podsunął nasz przyjaciel. - Tyle że wtedy trzeba by się
podzielić. Ale sądzę, że miejscowi archeolodzy dysponują tak specjalistycznym sprzętem. A
zatem ktoś tam mieszka i nawet nie wie, że pod podłogą jego domu spoczywa skarb
niezmierzonej wartości...
- A może średniowieczne piwnice są jakoś wykorzystywane? Przyjmijmy, że
współczesny mieszkaniec chciał sobie gdzieś trzymać butelki z winem i odgruzował to, co
miał pod swoją działką - zasugerowałem.
- Nie da się wykluczyć - kiwnął głowa Pan Samochodzik. - Ale to można dość łatwo
sprawdzić.
- W jaki sposób? - zdumiał się Rosjanin.
- To bardzo proste. Nie żyjemy w średniowieczu. Te domy muszą mieć kanalizację,
wodociągi, doprowadzony gaz i instalację elektryczną. To wszystko puszcza się w ziemi. I to
chyba dość głęboko, bo tu, jak mniemam, grunt zimą przemarza co najmniej na pół metra.
Przy okazji robienia takich wykopów z pewnością zadbano o przeprowadzenie choćby badań
ratunkowych.
Wróciliśmy na kwaterę. Niebawem poszliśmy spać. Następnego dnia czekały nas
przecież wielkie czyny...
Nocna burza w norweskim mieście. Ryk wichru wpadającego w wąskie uliczki.
Rozbłyski piorunów. Jednolity grzmot przetaczający się nad domami. Daleki huk morza.
Leżałem zadumany. Nie byłem w stanie zasnąć. Przebyliśmy naprawdę daleką drogę, zajęła
nam dwie doby. Ile czasu podróżował przez Skandynawię wysłannik uwięzionego na Jasnej
Górze Franka? Tydzień? Chyba dłużej, bo linia kolejowa łącząca Oslo i Trondheim w XVIII
wieku oczywiście jeszcze nie istniała. Mógł jechać dyliżansem, albo - co bardziej
prawdopodobne - kupił bryczkę gdzieś w Szwecji, załadował do niej skarby i pojechał na
przełaj przez kraj. Dziennie 30 kilometrów, no może 60 kilometrów, jeśli mógł zmieniać
konie na wypoczęte... Miesiąc drogi od Polski. Co najmniej miesiąc. Jak bardzo od tamtego
czasu skurczyły się odległości...
- Nie śpisz? - usłyszałem głos Michaiła.
- Zastanawiam się, czego Elisze szukał na takim końcu świata - powiedziałem.
Milczał, zastanawiając się widocznie.
- Nie wiem - przyznał wreszcie. - Może po prostu chciał zamieszkać gdzieś, gdzie nie
dotarła zła sława frankistów. A może chciał nawracać miejscowych Żydów na wiarę w
swojego fałszywego mesjasza? Nie mam pojęcia. Logika sekciarzy jest czasem bardzo trudna
do przeniknięcia...
Piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Drzwi pokoju wyleciały z trzaskiem. W
pierwszej chwili sądziłem, że jednak śnię... Wypełniając całą futrynę stał w nich Sumo.
- Do diabła, znowu? - jęknąłem.
Michaił obrzucił niespodziewanego gościa taksującym spojrzeniem.
- To ten olbrzym, o którym opowiadałeś? - zapytał po polsku zupełnie spokojnym
tonem.
- Tak. Panowie wybaczą, powinienem was sobie przedstawić - mruknąłem. - Ale
chyba nie będzie okazji. Czego tu szukasz? - warknąłem.
- Jak to czego? - parsknął osiłek. - Was. A myśleliście, że po co tu wlazłem?
Michaił zerwał się z łóżka i bez słowa zagrodził mu drogę.
- Masz dwie możliwości - powiedział spokojnie. - Albo wyjdziesz albo wylecisz.
Na obliczu olbrzyma odmalowała się dziwna uciecha. - Nawet nie wiesz, jak lubię
rachować innym kości.
- To się doskonale składa, bo ja też bardzo lubię - uśmiechnął się Rosjanin. - A zatem
do dzieła.
Ryknęli obaj zgodnie i skoczyli na siebie. Poderwałem się z łóżka i przemknąłem w
stronę drzwi. Sumo zapędził Michaiła w kąt i teraz walił pięścią jak młotem wyłamując
dziury w panelach pokrywających ściany.
Mój przyjaciel uchylał się i co jakiś czas kontrował trafiając wroga a to w podbródek,
a to w żołądek. Zrobiłem jeszcze pół kroku do tyłu i trafiłem plecami na lufę pistoletu.
- Wybaczy pan - usłyszałem głos Kudłatego - obecność na pokazie sztuk walki
obowiązkowa.
- To może trzeba było sprzedawać bilety - parsknąłem.
Michaił przeszedł do kontrataku. Udało mu się złapać giganta za pasek od spodni i
koszulę na karku. Unikając wściekle młócących łap rozpędził się i walnął głową przeciwnika
o ścianę. Sumo oklapł i legł na podłodze wreszcie znokautowany.
- Oto co potrafi prawdziwy fachowiec - powiedziałem z dumą.
- Co robimy z tym gościem? - zapytał Michaił. - Wyniesiemy go i położymy przed
domem na ulicy, co by go deszczyk docucił, czy może zwiążemy i zadzwonimy po policję?
- Na razie podniesiecie rączki do góry - powiedział Młody, stając w drzwiach.
Kudłaty dźgnął mnie raz jeszcze pistoletem w plecy.
Wnętrze pokoju po walce dwu tytanów nie wyglądało najlepiej. Zarwane łóżka,
połamane meble, dziury w ścianach.
- Twój znajomy nie będzie chyba szczególnie szczęśliwy - powiedziałem.
Michaił rozejrzał się wokoło i trochę zmarkotniał.
- Trudno, to się naprawi.
Siedzieliśmy na jedynych ocalałych krzesłach. Przywiązali nas co najmniej równie
starannie jak parę dni temu w mieszkaniu przy ulicy Warszawskiej w Częstochowie. Pilnował
nas Kudłaty. Siedział w fotelu z pistoletem w ręce.
- Najbardziej mnie wkurza, że daliśmy się tak głupio zaskoczyć - zauważyłem.
- Przykro mi, że spotykamy się w tak niemiłych okolicznościach - powiedział Kudłaty.
- Zawsze pana szanowałem - zwrócił się do Pana Samochodzika. - Czytałem w młodości
opowieści o pana przygodach... Naprawdę niezły z pana gość.
- Jasne - parsknął pan Tomasz. -Ale jak przyszło co do czego, to się tego „niezłego
gościa" porywa, torturuje.
- Nie przesadzajmy z tymi torturami - prawie się obraził. - Na razie włos panu z głowy
nie spadł... Nie jesteśmy bandytami, tylko uczciwą szarą strefą...
- A skarby Franka chcecie sobie wydobyć ot tak i może jeszcze oddacie je do muzeum
- prychnąłem.
- Skarby Franka należą się nam prawem dziedziczenia. Nasi przodkowie służyli mu
wiernie i robili z Eliszem te wszystkie brudne machinacje. I co dostaliśmy? Nic... Kawałek
ziemi z cmentarzem w jaskini i przykazanie, by tego pilnować do siódmej nieskończoności.
Czy w tej sytuacji dziwicie się, że chcieliśmy odebrać wypłatę za ostatnie trzy wieki?
- Hmm - mruknąłem - tylko czy naprawdę macie do niej prawo? Wiemy, jak Frank i
Elisze gromadzili te skarby. To złoto nie wzięło się znikąd. Zebrano je krzywdząc tysiące
ludzi, zarówno Polaków, jak i uczciwych ciężko pracujących Żydów wystawionych do wiatru
przez waszą sektę... I jeszcze jeden wątek wart odnotowania. Damazy Macoch... Jaki były
wasze związki z tym typem?
- Macochowie byli członkami sekty od samego początku. Damazy wstąpił do zakonu
paulinów tylko po to, żeby szukać w klasztorze papierów po Franku. Adelajda nam o tym
mówiła.
- I co? - zagadnąłem. - Znalazł coś?
- Tak. Mieli w klasztornej bibliotece rękopis „Księgi słów Pańskich". Ale tam była
tylko aluzja do jaskiń pod Olsztynem. Przeczesaliśmy wszystkie, o których wiedzieliśmy, z
wykrywaczami metali... W jednej znaleźliśmy garnuszek srebrnych rubli z czasów Mikołaja
II. Ale nie było ani śladu naszego złota.
- A jak to było z tym posążkiem? - zapytałem.
- Stał w jaskini cmentarnej w niszy - wyjaśnił Kudłaty. - Damazy znał to miejsce.
Zabrał go i schował w mieszkaniu przy Warszawskiej. Sądził, że ta figurka zawiera jakieś
zaszyfrowane informacje.
- Jak to? - zdumiałem się. - Tam była tylko jedna literka wyryta z tyłu...
- Owszem, ale jeśli położy się figurkę, staje się ona symboliczną mapą okolicy. Trzy
twarze to trzy jaskinie. W środkowej był cmentarz. W tej po lewej nie było nic. Tej po prawej
nie zdążyliśmy już znaleźć... Wy tego dokonaliście z marszu... Myśleliśmy, że znaleźliście
skarby, ale zamiast tego była wskazówka, która doprowadziła was tutaj. I pomyśleć, że tyle
lat pracowaliśmy w Szwecji... Gdybyśmy tylko wiedzieli, że skarby są tuż obok, dawno
byśmy je wydobyli...
- Mam pytanie natury historycznej - odezwał się Pan Samochodzik. - Co się stało po
tym, jak Frank został uwolniony z klasztoru?
- Uciekł do Wiednia. Jego córka była jakiś czas damą dworu cesarza. Potem osiedli w
zamku Offenbach w Saksonii... Zmarł, ale zapowiedział, że powróci w 1800 roku. Nie
wrócił...
- O tym wiemy - wyjaśniłem.
- Ci, którzy poszli z nim, powoli wymarli w Niemczech. Tylko grupa w Częstochowie
przetrwała wszystkie burze dziejowe - powiedział z dumą.
- A gdzie wcięło twoich braciszków? - zmieniłem temat.
- Poszli zbadać dom przy Bispegattan 38 - wyjaśnił. - Spóźniliśmy się haniebnie,
sądziliśmy więc, że panowie mając dzień przewagi nad nami dorwali się już do skrytki i że
znajdziemy tu wydobyte przez was skarby... Stąd to nocne najście. Jednak nie znaleźliśmy ani
grama złota...
Fakt, przetrząsnęli domek od piwnic po dach.
- Jak rozumiem, twoi bracia teraz ryją w tamtym domu terroryzując mieszkańców -
parsknąłem.
- Nie demonizujmy - wzruszył ramionami. - Pod tym adresem jest sklep. Włamią się
kulturalnie, przeczeszą ściany wykrywaczami metali, zlokalizują co nasze i zabiorą... Nie
jesteśmy jakimiś zwyrodnialcami. Przemoc dla samej przemocy nie pociąga nas bardziej niż
was. No, może z wyjątkiem Sumo... On lubi czasem dać komuś w zęby... Ale staramy się go
kontrolować... Jego krzepę można wykorzystać do bardziej wzniosłych celów...
- Na przykład do rycia w grobach własnych przodków - uzupełniłem z pogardą.
- Czekajcie, tylko się stąd wydostanę, to pokażę wam trochę bezsensownej
przemocy... - parsknął Michaił.
- Nie chciałbym was rozczarować, ale tamten budynek pochodzi z zupełnie innej
epoki. - zauważył łagodnie pan Tomasz. - Zbudowano go w XIX wieku...
- Owszem nie wygląda staro - Kudłaty zgodził się bez mrugnięcia okiem z naszą
argumentacją. - Tyle tylko, że... ściany wewnątrz mogą być dużo starsze...
Spojrzałem na pana Tomasza ostrzegawczo. Wiedzieliśmy, że budynek wzniesiono na
zupełnie pustej działce, ale nie należało się chyba dzielić tą informacją z wrogiem...
- I co z tym zrobicie, jak już znajdziecie? - zapytałem.
- Nie wiem jak bracia, ale ja swoją część przeznaczę na luksusowe żarcie w
pięciogwiazdkowych hotelach i wykwintne trunki... I urządzę przyjęcia, na które zaproszę
gwiazdy filmowe - rozmarzył się.
Szkoda, że miałem związane ręce, bo wkręciłbym sobie śrubkę w skroń...
- A co zrobisz z resztą pieniędzy? - zainteresował się Pan Samochodzik.
- Z resztą? - zdziwił się Kudłaty. - Resztę roztrwonię...
Nie mogłem się powstrzymać i ryknąłem serdecznym śmiechem.
- Tak, najwyraźniej brak mu wyobraźni - powiedział Michaił. - Ale cóż, nie każdy ma
umysł tak lotny...
- A co ty byś zrobił z taką fortuną? - zaciekawił się nasz strażnik. - O, wiem, jeszcze
sobie luksusową furę kupię...
- Pomyślmy - zadumał się Michaił. - Kupiłbym pewnie trochę książek, tak ze trzy,
może cztery tysiące, bo mam poważnie braki w bibliotece. Do tego zamówiłbym swój portret
u malarza na pamiątkę dla dzieci...
- Jeszcze chyba nie masz potomstwa? - zdziwiłem się.
- Ale kiedyś będę miał. Ja zawsze planuję z wyprzedzeniem. Jestem z tego znany...
- A tym razem ci się nie udało - zarechotał Kudłaty.
- Nie byłbym taki pewien.
Michaił zerwał się nieoczekiwanie z krzesła... Zdziwiłem się, był przecież
przywiązany. Sekundę później strażnik osunął się na ziemię trafiony końcem stopy naszego
przyjaciela w splot słoneczny. Rosjanin związał go resztkami sznura, a potem dopiero uwolnił
nas.
- Jak tyś to zrobił? - zdumiałem się.
- Planowanie z wyprzedzeniem - zmrużył z radości oczy. - A tak poważnie mam pod
bransoletą zegarka ostrze... Zagadaliście go, a ja przeciachałem sznury.
- Co robimy dalej? - zapytałem. - Łapiemy ich sami czy wzywamy policję?
- I co im powiemy? Że ktoś chce wydobyć osiemnastowieczne skarby z
dziewiętnastowiecznego budynku? Załatwmy to sami...
Wyraźnie pałał żądzą stoczenia jeszcze jednego pojedynku z osiłkowatym Sumo...
Leciutko skrzywiłem się w duchu, ale uznałem, że nie mogę odmawiać mu tej drobnej
rozrywki... Zostawiliśmy Kudłatego pod strażą pana Tomasza, a sami pobiegliśmy do starego
magazynu przy Bispegattan. Na zewnątrz burza już przeszła, ale strasznie lał deszcz.
Biegliśmy ślizgając się na mokrych kamieniach. Z jakiejś piwnicy dobiegały odgłosy zabawy
i dźwięki muzyki. Tubylcy bawili się jeszcze mimo późnej pory. Poczułem się nagle strasznie
głodny... Dotarliśmy do budynku pod numerem 38. Był ciemny i wyglądał na zamknięty na
głucho.
- Od frontu nie weszli - powiedział półgłosem Michaił. - Idę o zakład, że witryny są
zabezpieczone alarmem...
Pobiegliśmy naokoło kwartału, szukając uliczki zatylnej lub bramy prowadzącej na
podwórza... Brama, a potem wąski zaułek. Dobiegliśmy do sklepu. Dwaj „poszukiwacze
skarbów" nie bawili się w finezyjne metody dostania do środka, po prostu wyłamali drzwi
lewarkiem, metodą praktykowaną już przez nich w kamienicy przy Warszawskiej w
Częstochowie.
Weszliśmy do wąskiego, długiego korytarza łączącego pomieszczenia sklepowe z
podwórzem. Po lewej stronie mieliśmy schody prowadzące gdzieś na piętro. Były wąskie i
metalowe; każdy krok na nich odbijał się echem lub zgrzytem dźwigarów... Jednak to z góry
słychać było odgłosy pospiesznego buszowania. Jeszcze jedne wyłamane drzwi i rozległe
pomieszczenie zajmujące całe drugie piętro domu. Dwie latarki błyszczały przy ścianach.
Stuknąłem w przełącznik i salę zalało jasne światło.
- Koniec zabawy - powiedziałem surowo.
Młody i olbrzym Sumo popatrzyli na nas kompletnie zdezorientowani.
- Coście zrobili z Kudłatym? - wykrztusił osiłek.
- Dostał za swoje - powiedział Michaił. - Was też to czeka...
Rozglądałem się po wnętrzu. Hala o powierzchni stu dwudziestu metrów
kwadratowych służyła jako pracownia jakiemuś artyście. Wszędzie porozwieszane były
„dzieła sztuki". Jak się to często zdarza wśród malarzy nowoczesnych, nie sposób było
powiedzieć, czy obrazy te zostały już namalowane do końca, czy może praca nad nimi
dopiero się zaczyna... Niestety, nie miałem dużo czasu na podziwianie wnętrz, obaj bracia
ruszyli bowiem na nas uzbrojeni w jakieś kije. Błyskawicznie rozbroiłem Młodego i
wyłączyłem go z walki silnym ciosem. Nim doszedł do siebie, skułem mu ręce wokoło
jednego ze słupów podtrzymujących strop.
Sumo i Michaił na chwilę przerwali, widać ciekawi wyników mojego starcia.
- Ależ nie przeszkadzajcie sobie - powiedziałem. - U mnie wszystko w porządku...
- Zapraszamy do nas - uśmiechnął się krzywo osiłek. - W kupie raźniej.
- Och, nie będę przeszkadzał tak szlachetnym wojownikom w wyjaśnianiu
wzajemnych nieporozumień... - ironizowałem.
Ponownie zaczęli okładać się pięściami i wymierzać sobie kopniaki. Walka była
bardzo wyrównana, ale olbrzym zaczął słabnąć. Wreszcie Michaił zadał mu potężny cios w
podbródek i zdaje się znokautował.
- Co z nimi robimy? - zapytał konkretnie.
- Nie wiem. Tu chyba poza tym włamaniem nic jeszcze nie narozrabiali... Jeśli
wezwiemy policję, mogą być kłopoty, ostatecznie też jesteśmy w tym budynku nielegalnie...
Trzeba by ich zawlec do Polski, bo tam są ścigani. Tylko nie mam pojęcia, jak tego dokonać...
- Chyba ich nie wypuścimy? - zdenerwował się. - Połammy im chociaż ręce i nogi...
- Oj, Michaił, zwierzę z ciebie wyłazi - pokręciłem z naganą głową. Pochyliłem się
nad powalonymi.
- Załatwiliśmy was w uczciwej walce gołymi rękami - powiedziałem. - I zrobiliśmy to
kilkakrotnie. Ponieśliście klęskę...
- To co? - zagadnął Młody.
- Mamy propozycję. Dacie słowo honoru, że wyniesiecie się z miasta i więcej nie
wejdziecie nam w drogę... A my puścimy was cało i zdrowo...
Sumo zastanawiał się dłuższą chwilę.
- A skarby? - zapytał.
- Nie istnieją - powiedziałem. - Sami widzicie, że ten budynek jest o sto lat za młody...
Ten, w którym Elisze ukrywał fortunę, już nie istnieje. Nie została po nim nawet jedna
ściana...
- A piwnice? - zagadnął ostrożnie jego brat.
- Jakie piwnice? - prychnąłem. - Przecież stoi na samym brzegu kanału na palach
wbitych w muł...
- To może w mule? - zadumał się osiłek.
- I jak by je potem odnalazł? - wzruszył ramionami Michaił. - Zresztą znaleźliby je
pewnie ci, którzy w XIX wieku budowali ten magazyn.
Obaj wrogowie nie wyglądali na przekonanych do końca.
- Dobra, wygraliście, to możecie stawiać warunki - powiedział wreszcie Młody. - Pal
was diabli... Ale co będzie, jeśli się nie zgodzimy?
Michaił wyjął z kieszeni pistolet. Przeładował tak, żeby zobaczyli, że jest to
prawdziwa broń.
- Unicestwienie - powiedział poważnie.
- Pan Samochodzik nigdy nie stosował takich metod - burknął osiłek.
- On jest teraz daleko - wyjaśniłem. - A od takich metod ma nas... I nigdy się nie
dowie, co się z wami stało.
Brzmiało to chyba przekonywająco.
- To ja się zgadzam - powiedział Sumo.
Jego brat po chwili namysłu też kiwnął głową. Odprowadziliśmy ich na naszą
kwaterę. Kudłaty wysłuchawszy warunków porozumienia i dowiedziawszy się, że trop z
budynkiem okazał się fałszywy, zamyślił się głęboko.
- A może nie chodzi o Trondheim? - mruknął odkrywczo.
- Nie zabraniamy wam podejmować dalszych poszukiwań - powiedział poważnie Pan
Samochodzik.
Kudłaty zatarł ręce.
- Dobra - powiedział. - Przystaję na ten układ. Macie moje słowo. Dotrzymamy
warunków. Więcej nie wjedziemy wam w drogę. Chłopaki, zmiatamy. Czekają na nas
skarby...
Po chwili odjechali swoim zielonym oplem. Mieliśmy trochę wątpliwości, czy można
im zaufać, ale jak się okazało, mieli jakieś resztki honoru, nigdy więcej nie spotkaliśmy
bowiem Sumo, Kudłatego i Młodego. Może i szkoda, bo ciekaw byłem, ile skandynawskich
miast przetrząsnęli szukając ulicy Biskupiej i domu numer 38...
- A my chodźmy spać - zaproponował szef. - Zarwaliśmy nockę, a jutro czekają nas
przecież rozmowy z archeologami...
Na wszelki wypadek podzieliłem cztery godziny dzielące nas od pobudki na dwie
wachty. Nie byliśmy pewni, czy wrogowie nie wrócą... Nie wrócili, więc rano żałowałem dla
odmiany, że nie poszliśmy spać...
***

Minęliśmy park otaczający katedrę Nidaros. Szare mury spłukane nocnym deszczem
wyglądały jeszcze bardziej posępnie. Jeszcze raz przystanęliśmy na dziedzińcu przed
wejściem, podziwiając fronton i zdobiące go rzeźby. Od zachodniej strony przylega do niego
dwupiętrowy budynek wzniesiony z granitowych głazów. W XIII wieku arcybiskupstwu
Nidaros podlegało dziewięć diecezji, jedenaście biskupów lokalnych, między innymi na
Islandii, Wyspach Owczych, Hybrydach, Grenlandii... Arcybiskup mieszkający i pracujący w
pałacu nadzorował pracę dwóch tysięcy kapłanów i tysiąca trzystu parafii. Na podległym mu
terenie działało dwadzieścia osiem klasztorów. Kościół posiadał liczne majątki ziemskie i
warsztaty rzemieślnicze, wdrażał najnowsze zachodnioeuropejskie techniki produkcji...
Biskup Eystein Erlendsson, żyjący w latach 1161-1188 zainwestował rosnące dochody
w budowę ogromnej, kamiennej katedry. W porównaniu z nią pałac wydaje się niewielki,
skromny i surowy...
Przeszliśmy przez wysoko sklepioną bramę na rozległy dziedziniec otoczony ze
wszystkich stron budynkami. Te naprzeciw nas, od wschodniej strony, zbudowano dopiero w
latach dziewięćdziesiątych XX wieku, odtwarzając nieistniejącą od XVII stulecia zabudowę
tej pierzei. Wewnątrz mieści się jedno z najwspanialszych muzeów archeologicznych, jakie
dane nam było zwiedzać... Zagadnęliśmy przy kasie o panią dyrektor. Poinformowano nas, że
będzie w pracy dopiero za czterdzieści minut.
- Wykorzystajmy czas i obejrzyjmy ekspozycję - zaproponował pan Tomasz.
Ruszyliśmy w głąb muzeum. Tysiące rzeźb, niektóre prawie całe, inne zachowane
tylko fragmentarycznie, otoczyło nas ze wszystkich stron. Porozbijane przez protestantów,
zniszczone podczas wielkiego pożaru świątyni, spoczywały setki lat w gruzie, nim w XIX
wieku odsłoniły je łopaty archeologów.
- Wspaniała kolekcja - powiedział szef rozglądając się wokoło - choć wolałbym
oglądać je w całości i w oryginalnych miejscach...
- No cóż - westchnąłem - nie zawsze można mieć zabytki w idealnym stanie
zachowania. Dobrze, że chociaż tyle ocalało...
Pośrodku pomieszczenia znajdowała się zamarkowana cembrowina, a na niej nieduża,
kamienna żaba.
- Zapewne tak było zabezpieczone źródło świętego Olafa - zauważył Michaił. - Z
pyszczka płynął strumyczek wody, którą nabierali sobie wierni.
Piętro niżej, w piwnicach, znajdowała się najważniejsza część ekspozycji. Zachowane
in situ wykopaliska archeologiczne. Badacze odsłonili fundamenty z XII wieku,
gdzieniegdzie ostały się fragmenty murów, podłogi warsztatów rzemieślniczych,
funkcjonujących w tej części zabudowań. Za zakrętem była nawet dość rozległa podłoga
starej kuźni. Wokoło w gablotach znajdowała się oszałamiająca kolekcja przedmiotów
odnalezionych podczas prac. Było tu wszystko, poczynając od monet, skończywszy na
resztkach skórzanych butów, które w wilgotnej ziemi przeleżały połowę milenium.
Kobieta, która udzielała nam informacji, dogoniła nas.
- Pani dyrektor oczekuje - oznajmiła.
Powędrowaliśmy na górę i niebawem znaleźliśmy się w gabinecie. Miła kobieta, w
wieku mniej więcej pana Tomasza, nazywała się Svea Hindt. Nosiła gruby, czarny sweter, jej
lekko posiwiałe włosy opadały wzburzoną falą na plecy. Błękitne oczy patrzyły przyjaźnie.
Jak wynikało z tabliczki na drzwiach, była archeologiem. Okazaliśmy legitymacje i pisma
polecające wystawione przez nasze ministerstwo. Wyłuszczyliśmy, w jakiej sprawie
przychodzimy.
- Skarb żydowskiej sekty w Trondheim? - zdziwiła się. - Tu prawie nie było Żydów...
Gabinet był urządzony niezwykle gustownie. Połowę miejsca zajmowały regały z
książkami, na ścianach wisiały portrety miejscowej szlachty. Namalowane na płótnie oczy
spoglądały na nas życzliwie. Zasiedliśmy na stylowych krzesłach otaczających stół. W
plastykowej kuwecie wypełnionej piaskiem kleiły się jakieś skorupki.
- Ustaliliśmy nazwę ulicy i numer domu - rzekł Pan Samochodzik. - Sądzimy, że
wasze muzeum, ponieważ utrzymuje własny instytut badawczy, będzie zainteresowane
podjęciem współpracy i wydobyciem skarbu. Jednak ponieważ jesteśmy oficjalnymi
przedstawicielami naszego ministerstwa, będziemy się upierali przy podziale łupów. Część
powinna wrócić do Polski.
- Gdzie konkretnie miały się znajdować?
Podałem adres.
- Niestety, zmieniła się numeracja i nazwy ulic - wyjaśniłem. - Podejrzewamy, że
przed pożarem ta działka znajdowała się w innym miejscu.
- To bardzo prawdopodobnie - zmarszczyła brwi. - W zasadzie dopiero nadgryźliśmy
zagadki dawnego Nidaros. To jeszcze jedna, która doczekała się rozwiązania - powiedziała
zagadkowo.
Wystukała na klawiaturze telefonu komórkowego SMS i wysłała. Spuściła storę i
włączyła multimedialny projektor podłączony do komputera. Po kilku kliknięciach pojawiło
się na ściennym ekranie zdjęcie starej części miasta z lotu ptaka. Stuknęła w kolejny klawisz,
fotografia zbladła, jednocześnie pojawiły się czarne linie - dawna siatka ulic.
- Po pożarze w zasadzie ocalało tylko kilka kościołów. Wiedzą panowie, jak w
tamtych czasach budowano domy mieszkalne? Niekiedy ściany świątyni były gęsto otoczone
drewnianą zabudową... Podczas pożaru kamienice spłonęły, ale żar uszkodził też kamienne
ściany świątyń. Widzieli panowie wykopy pod biblioteką?
- Słyszeliśmy tylko o nich, nie było jeszcze okazji - odparłem.
- Bardzo ciekawe miejsce; w pewien sposób oddaje los całego miasta... Kościół
świętego Klemensa wzniesiono prawdopodobnie w XII wieku. Potem wokoło zbudowano
klasztor Franciszkanów. Po reformacji został oczywiście opuszczony. Po pożarze rozebrano
także klasztor i zachowane relikty kościoła, wykorzystano jedynie część murów, by wznieść
stary ratusz... Podobnie stało się z kościołem o nieustalonym do dziś patronie; fundamenty
świątyni znaleziono podczas budowy banku. Trondheim z archeologicznego punktu widzenia
jest szalenie ciekawe. Miasto średniowieczne budowano głównie z kamienia. Na pogorzelisku
po splantowaniu gruzów postawiono domy, przeważnie drewniane. Wreszcie w XIX wieku
zaczęto niektóre wyburzać i budować z cegły...
Spojrzałem na nią w zadumie. Dlaczego wygłaszała tę prelekcję? Wyraźnie grała na
zwłokę. Co tu się działo?
- A jak ze starymi dokumentami? - zainteresował się Pan Samochodzik. - Też uległy
zniszczeniu w czasie pożaru?
- Na szczęście nie. Archiwum miejskie mieściło się w pałacu biskupim. Grube,
granitowe ściany wytrzymały pożar budynków stojących między naszym muzeum a katedrą...
Mamy w zasadzie komplet papierów dotyczących hipoteki oraz nienajgorsze plany miasta
sprzed pożogi...
- A zatem można namierzyć to miejsce?
- Oczywiście. Ustalenie konkretnego adresu nie stanowi większego problemu. Mamy
rozrys działek miejskich, wykonany pod koniec XVIII wieku na potrzeby hipoteki i urzędu
katastralnego...
Powstrzymałem cisnące mi się na usta pytanie.
- A jak wygląda badanie reliktów zalegających poniżej poziomu gruntu?
- Przy okazji wszystkich prac ziemnych jesteśmy obecni na miejscu z ekipą. To
bardzo ciekawe stanowisko, bogate... W gruzie znajduje się wiele częściowo zniszczonych
przedmiotów codziennego użytku. Oczywiście najlepiej byłoby rozebrać te wszystkie
drewniane domki i przeprowadzić regularne wykopaliska na co najmniej stu dwudziestu
hektarach...
- Ambitny plan - zauważył Michaił.
- Owszem, ale to niestety niemożliwe. Są już uznane za zabytkowe...
Wyłączyła projektor i podniosła storę. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła. Młody
pracownik muzeum wtoczył wózek nakryty białą, lnianą materią jak całunem.
- W chwili, gdy zgliszcza wystygły, mieszkańcy miasta znajdowali się w tragicznej
sytuacji. Zbliżała się zima, a oni stracili cały dobytek. Kto mógł, ten opuszczał miasto. W tej
sytuacji ludzie na własną rękę przeszukiwali pogorzelisko w nadziei, że wygrzebią
jakiekolwiek sprzęty nadające się jeszcze do użytku. I wtedy znaleziono to.
Podniosła całun. Na wózku spoczywała niekształtna, przypominająca zastygły jęzor
lodowca bryła złota. W masie metalu tkwiły kolorowe kawałki popękanych na skutek żaru
szlachetnych kamieni. Ówdzie sterczał nie do końca stopiony przedmiot. W tym wszystkim
zatonęły kawałki spalonej gliny, węgle drzewne i inne śmieci. Na powierzchni dało się
wypatrzyć resztki złotych i srebrnych monet z wizerunkami polskich królów. Srebrna waza
tkwiła jak na wpół zatopiony okręt. Zastygły strumień kruszcu mógł ważyć jakieś pięćdziesiąt
kilogramów.
- W jednym z budynków, przypuszczalnie chodziło o parcelę przy ulicy Bispegattan,
po odgarnięciu gruzu znaleziono ogromną ilość złota. Była ukryta gdzieś pod podłogą na
piętrze i podczas pożaru uległa stopieniu - głos kobiety dobiegał jakby z daleka. - Znalazcy
mogli zataić odkrycie i stać się milionerami. Wybrali jednak inne, szlachetniejsze
rozwiązanie. Skarb złożono w katedrze i po spieniężeniu połowy uzyskane środki rozdano
pogorzelcom. Uratowały im życie. Pozwoliły też rozpocząć odbudowę naszego miasta. Drugą
część zachowano na przyszłość. W połowie XIX wieku grupa radnych miejskich
zaproponowała niecodzienne wykorzystanie tego złota. Główna nawa katedry leżała od lat w
ruinie. Sprzedano resztę skarbu i za te pieniądze przystąpiono do realizowanej z ogromnym
rozmachem odbudowy kościoła. Oczywiście to nie starczyło, pomogli rozmaici sponsorzy...
A ten kawałek zachowano na pamiątkę.
- Ile tego było? - zapytał zduszonym głosem szef. - Na początku...
- Jakieś ćwierć tony, ale masa głównie składała się ze srebra... - wyjaśniła. - W
każdym razie była to straszna ilość pieniędzy. Uśmiech losu, dzięki któremu przetrwało
miasto i odbudowaliśmy nasz najważniejszy kościół - wskazała gestem okno.
Zielony, pokryty miedzią dach katedry Nidaros wystawał zza budynków
zamykających zachodnią pierzeję dziedzińca. Szare mury pięły się ku niebu. Skarb nie
przepadł. Był tu, zamienił się w miasto. Ceglane lub drewniane ściany, stropy, brukowane
ulice, miedziany dach katedry... Fortuna wyrosła na ludzkiej krzywdzie, posłużyła ludziom,
którzy zapragnęli czynić dobro.
ZAKOŃCZENIE

Wędrowaliśmy z dyrektorką muzeum przez Trondheim. Drewniane kamieniczki,


czyste, wąskie uliczki, zarośnięte drzewami średniowieczne place... Nasza przewodniczka
opowiadała nam o resztkach murów ukrytych pod trawnikami, pokazywała, gdzie stały
kamienice kupców ł kościoły strawione przez ogień... Opowiadała o tajemnicach, które co
roku odsłaniały łopaty niestrudzonych archeologów. O przedmiotach codziennego użytku
złożonych w magazynach jej muzeum.
Rozczarowanie, nie pierwsze i pewnie nie ostatnie. Nie odnaleźliśmy skarbu, a
zarazem odnaleźliśmy. Rozgryźliśmy zagadkę, ale nie przyniesie nam to korzyści. Los
zadecydował inaczej. Nie ułożymy złotych precjozów w muzealnych gablotkach. Skarb tu
jest. Wystarczy dotknąć kamiennej ściany kościoła, by poczuć go w ręce.
Pozostaje satysfakcja. Przestępcy zostali pognębieni. A my? Możemy cieszyć się
piękną, jesienną pogodą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku...

You might also like