You are on page 1of 152

Tomasz Olszakowski

Pan Samochodzik i tajemnice


warszawskich fortów
Rozdział pierwszy

DZIEWIĘTNASTOWIECZNA POEZJA • WIZYTA ANTYKWARIUSZA


• PORCELANOWA RÓŻA • TROCHĘ FIZYKI • ODWIEDZAM ANTY-
KWARIAT

Gdy zima nastaje


Patrzą wokół biedne ptaszki
Czy nie ma dla nich ziarnek
Myśląc, że będąc chłopcem
Miałyby ich cały garnek — zadeklamował Pan Samochodzik obserwując, jak na
zaśnieżonym parapecie gołębie przepychają się walcząc o okruchy, które im wysypał.
— Nie jestem znawcą poezji, ale to jakaś upiorna szmira... — oderwałem na chwilę
wzrok od ekranu monitora.
Uśmiechnął się przeciągając w fotelu.
— Och, to taki stary wierszyk. Znalazłem go w jednym z numerów „Kuriera
Warszawskiego” z 1899 roku. Nadesłała go do redakcji jakaś poetka. Zapamiętałem go,
bo był bardzo wesoły.
— Wydrukowali to? — wyraziłem zdziwienie.
— Oczywiście, razem z kilkoma innymi „perłami” jej poezji. Gdyby była pisarką,
idealnie pasowałoby do niej miano grafomanki, a tak... — strzelił w powietrzu palcami
szukając odpowiedniego słowa.
— Wierszokletka — zasugerowałem.
— Z ust mi wyjąłeś.
— Jak się nazywała?
— Niestety redaktorzy nie zanotowali jej imienia dla potomności, za to opublikowali
fragment jej listu — przez chwilę szukał w notatniku, a potem wyłowił z niego kawałek
odbitki ksero.

2
— Poczytaj sobie.
— Lecz i ja się nie łudzę, żebym mogła żyć wiecznie. Wiem, że moja śmiertelna
cząstka wróci do ziemi. Pozostanie jednak po mnie nieśmiertelna spuścizna talentu,
którą przekazuję potomności — przeczytałem z patosem.
Szef roześmiał się.
— No cóż — powiedział. — Za dar dziękujemy.
Dźwięk telefonu przerwał nam uczoną dyskusję o poezji sprzed wieku. Szef podniósł
słuchawkę.
— Gość? — zdziwił się. — Proszę wpuścić.
— Kto do nas idzie? — zaciekawiłem się.
— Antoni Biedermayer — wyjaśnił Pan Samochodzik.
— Chyba nie miałem przyjemności poznać.
— Ma maleńki antykwariat koło skrzyżowania Alei Jerozolimskich i Nowego Światu
— wyjaśnił. — Tak w głębi, w podwórku.
— Ach, przy Foksal — domyśliłem się. — Niedaleko księgarni rosyjskiej?
— Nie, koło tego pałacyku, w którym mieści się sztab KPN-u.
— Jest ich tam kilka...
— To właściciel jednego z nich.
Po chwili do gabinetu szefa wkroczył starszy mężczyzna ubrany w szary garnitur.
— Czemu zawdzięczamy wizytę? — zagadnął szef po wzajemnej prezentacji.
Gość usiadł na podsuniętym mu krześle.
— Panie Tomaszu — powiedział — znamy się od wielu lat.
Szef kiwnął poważnie głową.
— Przed laty powiedział mi pan, że jeśli trafi mi się coś naprawdę niezwykłego,
będzie pan wdzięczny...
— Pamiętam — potwierdził Pan Samochodzik. — Nie kontaktowaliśmy się specjalnie
często, ale przez pańskie ręce przepłynęło wiele ciekawych rzeczy.
— Dziś trafiło mi się coś naprawdę zadziwiającego — powiedział poważnie.
Otworzył neseser, a z jego wnętrza wyjął ostrożnie czarną tubę, w jakiej studenci
ASP noszą rysunki. Delikatnie wydobył z niej kłąb waty. Rozwinął i naszym oczom
ukazała się porcelanowa róża. Wykonano ją z niezwykłą starannością. Przypominała do
złudzenia prawdziwy żywy kwiat. Szef ujął ją delikatnie w dłonie.
— Zdumiewająca rzecz — powiedział.
Podał mi okaz. Z bliska róża straciła nieco swój urok. Była zniszczona. Płatki w kilku
miejscach były wyszczerbione. Kolory, niegdyś z pewnością bardzo żywe, zmatowiały.
Płatki pokryła siateczka cieniutkich pęknięć, jakie na starej porcelanie pozostawia czas.
Łodyga była na końcu odłamana.
— Ciekawy przykład fantazji dawnych mistrzów — powiedział szef w zadumie.

3
— Co o tym sądzisz, Pawle?
— Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego — mruknąłem. — Nawet na
obrazku.
— Porcelanowa róża — powiedział gość. — Nieprzydatna, kłopotliwa, bezużyteczna.
Nie była z pewnością ozdobą żadnego przedmiotu. Na tak długiej łodydze musiałaby
się szybko ułamać.
Wewnątrz kielicha widać było resztki nie wypłukanej do końca ziemi.
— Świeżo wykopana — zauważyłem. — Może wczoraj. Czy ktoś chciałby mieć
bukiet porcelanowych kwiatów?
— Skoro nie służy do niczego, z pewnością była dziełem sztuki — Pan Samochodzik
uśmiechnął się melancholijnie. — Artyści czasami tworzą przedmioty piękne
i bezużyteczne zarazem. Tak mogło być i w tym przypadku. Musiała stać dokładnie
pionowo — dodał. — W przeciwnym razie ułamałaby się pod własnym ciężarem.
— Niekoniecznie — zauważył antykwariusz. — Proszę zwrócić uwagę, że wewnątrz
łodygi znajduje się metalowy trzpień.
Ostrożnie odwróciłem różę kielichem w stronę podłogi.
— Faktycznie — zauważyłem. — Została ułamana i prawdopodobnie trzpień
wystawał. Potem zardzewiał. Gdyby był z żelaza, korozja weszłaby w głąb łodygi,
a pęczniejące żelazo rozerwałoby porcelanę. To musi być coś innego. Stop żelaza
z niklem albo cynkiem...
Szef kiwnął głową.
— Ułamana i wyrzucona — powiedział. — Ale siateczka pęknięć powstała
wcześniej. Ten kwiat musiał się przez dłuższy czas systematycznie nagrzewać i chłodzić.
Znajdowała się na wolnym powietrzu.
— To jakaś bzdura — zauważyłem. — Na dworze rosną prawdziwe kwiaty, więc po
co komu sztuczne?
— Na przykład w czasie zimy — antykwariusz wyszczerzył zęby w szelmowskim
uśmiechu. — Jak panowie ją datują?
— Sądząc ze stanu zachowania ma kilkaset lat — powiedział szef. — Może
dwieście? Jeśli leżała w ziemi, mogło ją to zarówno chronić przed wpływem czynników
zewnętrznych, jak i przyśpieszać procesy erozji kaolinitu... Wszystko zależy od gleby.
— Ta wygląda na dość ciemną — wydłubałem paznokciem odrobinę ziemi
z załamania łodygi.
Pod palcami coś mi zabłysło.
— Spłucz wodą w łazience — poradził mi szef. — Weź pędzelek. Starannie oczyściłem
różę i przyniosłem ją do pokoju. Obejrzeli ją uważnie.
— Do rdzenia, czy jak to nazwiemy, prowadzą cztery otworki, nie, pięć. W czterech
tkwią resztki plomb z metalu, który chyba jest złotem. Prawdopodobnie przytrzymywały

4
pierwotnie złote listki.
Spróbowałem sobie wyobrazić różę, jak wyglądała, zanim czas zniweczył lwią cześć
jej urody.
— Jak spróbujemy datować? — zapytał ponownie gość.
Szef zamyślił się.
— Nie znam żadnych analogii. Nic, co byłoby do niej podobne. Robota jest niezwykle
precyzyjna, co oznacza, że wykonali ją fachowcy bardzo wysokiej klasy. Porcelana
wygląda na miśnieńską...
— Można to łatwo sprawdzić — zauważyłem. Antykwariusz uśmiechnął się.
— W jaki sposób? — zagadnął.
— Cóż, każde na świecie złoże gliny zawiera domieszki metali i innych pierwiastków.
Taka kompozycja jest indywidualna dla każdego regionu, w promieniu pięciu, sześciu
kilometrów. Należy zatem naszą różę albo jej kawałek zbombardować neutronami
w reaktorze, a potem odczytać jej skład izotopowy. Po określeniu sekwencji domieszek
pierwiastków śladowych zorientujemy się na podstawie katalogów złóż...
Szef westchnął ciężko.
— Pomysł genialny, jedyny w swoim rodzaju — powiedział. — A ile kosztuje
napromieniowanie próbki w reaktorze?
— Cóż, nasze laboratoria w Świerku dopiero się do tego przymierzają, ale na
Zachodzie...
— Czyli doliczmy jeszcze koszta podróży.
Zamilkłem.
— Pewnie parę tysięcy dolarów — zauważyłem po chwili.
Szef wzruszył ramionami.
— Podziwiam stopień rozwoju naszej nauki, ale to się po prostu nie opłaca.
— Można też spróbować inaczej — zauważyłem. — Wykonać mikroszlif i obejrzeć
pod mikroskopem przełam. Pojawią się konerkcje domieszek, które będzie można
porównać...
— Gdzie robią takie mikroszlify?
— Na pewno na Ukrainie. Z tego co wiem, profesor Andrzej Buko z Instytutu
Archeologii i Etnologii PAN w Warszawie robił podobne badania. Mają tam chyba
nawet laboratorium.
— Profesor Buko robił je dla wczesnośredniowiecznych garnków glinianych. A tu
mamy porcelanę. Nawet zakładając, że udałoby się tego dokonać, to nie będziemy mieli
materiałów porównawczych.
— No to impas — westchnąłem. — Wymyśliłem wszystko co się dało.
Szef oglądał różę przez silne szkło powiększające.
— Tu są resztki znaku firmowego — powiedział. — Niestety w tym właśnie

5
miejscu powstał odprysk. Dwa skrzyżowane miecze, nad nimi kropka — zawyrokował
wreszcie.
— Miśnia — pochwaliłem się natychmiast swoją zdobytą na studiach wiedzą.
Szef pokręcił głową przecząco.
— To nie jest miśnieńska porcelana. Zwróć uwagę na chorobliwie żółtą barwę
w miejscach, gdzie porcelana powinna być biała.
— Poza tym jest to wyrób zbyt toporny jak na miśnieński — uzupełnił gość.
— Owszem miało to tak wyglądać... Myślę, że to wyrób angielski. Wyroby miśnieńskie
podrabiały firmy Chelsea, Derby, Lowesto, Worcester, Plymouth-Selton...
— A może rosyjska? — zauważył Pan Samochodzik. — Podobny symbol umieszczał
także Francis Gardner w swojej fabryczce w Wierbiłkach pod Moskwą... Widziałem też
takie oznaczenie na wyrobach którejś z manufaktur francuskich.
— Czyli niczego się z tego nie dowiemy — jęknąłem.
— Wręcz przeciwnie — zaprotestował szef. — Znamy już datę powstania. Masowe
fałszerstwa wyrobów miśnieńskich pojawiły się w drugiej połowie XVIII wieku.
— I co dalej? — zapytałem.
Zamyślili się obaj.
— Właściwie nie ma żadnych powodów do niepokoju — powiedział szef. — Ot, ktoś
wygrzebał z ziemi porcelanową różę i zaniósł ją do najbliższego antykwariatu. Dostał za
nią kilka groszy... — uniósł pytająco brwi patrząc na gościa.
— Dwadzieścia złotych — wyjaśnił antykwariusz. — Nie jest warta tej ceny,
uszkodzenia są paskudne, ale spodobała mi się. Gdy obejrzałem ją dokładniej...
— A kto ją przyniósł?
— Młody chłopak, dwadzieścia kilka lat. Nie był specjalnie rozczarowany ceną.
— Spisał pan jego personalia? — zaciekawił się szef. — Chciałbym poznać historie
tego przedmiotu.
— Nie, nie pomyślałem o tym. Suma nie była na tyle znacząca, żeby je
odnotowywać...
Po kilku minutach pożegnał się i wyszedł.
— No cóż — powiedział szef patrząc na zegarek — na razie mamy dzień pracy
z głowy.
Popatrzyłem za okno. Właśnie zaczynał padać śnieg. Pomyślałem z niechęcią, że
trzeba opuścić ciepłe biuro i wyjść na ziąb.

***
Szedłem powoli Nowym Światem. Była siedemnasta. Zapadał zmierzch. Podświetlone
witryny sklepów przyciągały wzrok. Jakoś dawno nie miałem okazji tędy iść. Przez całe
lato i większą część jesieni trwały tu zakrojone na szeroką skalę prace budowlane, teraz

6
dopiero mogłem w pełni ocenić ich efekty. Poszerzono znacznie chodniki, nadając ulicy
bardziej wygląd pasażu. Cześć przeznaczona dla pojazdów siłą rzeczy została zwężona
i częściowo wyłączona z ruchu. Obecnie jedynie autobusy i taksówki sunęły środkiem.
Chodniki, o które mało sobie nie połamałem nóg będąc jeszcze studentem, obecnie
zastąpiono granitowymi płytkami. Wzdłuż krawędzi ulicy ciągnął się rząd metalowych
słupków. Odetchnąłem głęboko mroźnym powietrzem. Ponoć człowiek dla zachowania
zdrowia powinien codziennie przespacerować się co najmniej przez dwadzieścia minut.
Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz spacerowałem bez celu ciesząc oczy
widokami sklepowych witryn. Rok temu?
Mróz wzmagał się. Dreptałem niespiesznie przed siebie. Buty skrzypiały. Były
zupełnie nowe, a poza tym zesztywniały od mrozu. Przechodziłem właśnie koło
antykwariatu „Arka”, gdy kątem oka zauważyłem jakiś znajomy przedmiot. Przystanąłem
i podszedłem. Na wystawie leżała porcelanowa róża. Wpatrywałem się w nią zdumiony.
Była prawie identyczna. Można było w pierwszej chwili pomyśleć, że to ta sama, ale
płatki kielicha były trochę bardziej rozchylone, a poza tym mistrz, który wykonał różę,
nieco lepiej ją wybarwił.
Wahałem się tylko chwilę. Wszedłem do środka.
— Co może pan powiedzieć o tym drobiazgu? — zagadnąłem sprzedawcę pokazując
mu jednocześnie legitymację ministerstwa.
Popatrzył na nią zafrasowany.
— To ja zawołam szefa — zaproponował.
Ten nadszedł po chwili.
— Czym możemy służyć? — zapytał.
— Zaciekawił mnie ten przedmiot — wskazałem różę.
— Ach — obejrzał moją legitymację. — Czyżby zniknęła z jakiejś państwowej
kolekcji?
— Na razie nic nam na ten temat nie wiadomo.
— Jest poważnie uszkodzona — rzekł z żalem.
Smukłymi palcami podniósł ją z wystawy i pokazał mi, że od drugiej strony porcelana
rozsypuje się w palcach. — Właściwie to jest nam zupełnie zbyteczna, ale spodobała mi
się, a piętnaście złotych to nie jest specjalnie wygórowana suma.
— Rozumiem — mruknąłem. — Czy spisał pan może personalia sprzedającego?
— Przy zakupie takich drobiazgów, jeśli cena nie przekracza trzydziestu złotych, nie
bawimy się w takie formalności. Jeśli jednak pojawi się tu ponownie... mam zawiadomić
policję?
Zamyśliłem się. Jak do tej pory nie miałem żadnych dowodów, że popełniono
jakiekolwiek przestępstwo. Po prostu ktoś sprzedawał porcelanowe róże, poważnie
zniszczone i pochodzące w drugiej polowy XVIII wieku. Ostatecznie każdemu wolno

7
posiadać takie przedmioty i sprzedawać je.
— Proszę mu dać moją wizytówkę — podałem kartonik. — Chciałbym z nim
porozmawiać.
— Na przykład gdzie to wykopał? — właściciel uśmiechnął się domyślnie.
— Po prostu mam dziwne przeczucie... Czy ma pan teorię, skąd może to pochodzić
i jakie było pierwotne zastosowanie...?
— Myślałem o bukiecie sztucznych kwiatów w wazonie — powiedział. — Jednak
mikrouszkodzenia na powierzchni świadczą raczej o tym, że była dłuższy czas
wystawiona na działanie mrozu.
Jasne! Teraz widziałem, dlaczego porcelana stała się taka porowata! Przemarzła.
— Nigdy wcześniej nie widziałem nic takiego — powiedział w zadumie.
Pożegnałem się i wyszedłem. Elementy łamigłówki zaczynały pomalutku do
siebie pasować. Jeśli wyprodukowano ją w drugiej połowie XVIII wieku, to zapewne
na zlecenie któregoś z naszych magnatów. Przypomniało mi się kilka akapitów
z podręcznika do historii, który czytałem we wczesnej młodości. Magnaci pędzili życie
oddając się niekiedy dość ekscentrycznym rozrywkom, w rodzaju jeżdżenia w środku
lata saniami po rozsypanym cukrze. Tę akurat historię uznałem za całkowicie wyssaną
z palca. Cukier w tamtych czasach był drogi nawet jak na możliwości magnatów,
poza tym technologia jego produkcji sprawiała, że wcale nie był biały. Ale po puchu
saniami mogli jeździć. Skoro w lecie chcieli bawić się w zimę, to może w zimie chcieli
bawić się w lato. Odpowiednia ilość porcelanowych kwiatów powtykanych w śnieg...
Odpowiednia ilość. Trzeba by ich wetknąć setki... Wiedziałem już, co zrobię jutro.
Rozdział drugi

SZYKUJĘ ZASADZKĘ • TAJEMNICA ZŁOTYCH LIŚCI • NIEPOWO-


DZENIE ZASADZKI • POŚCIG PRZEZ STARÓWKĘ • GARŚĆ FOTO-
GRAFII • TAJEMNICA LOCHU

Pan Tomasz przyszedł nieco spóźniony. Stanął w drzwiach i z niejakim zaskoczeniem


zaobserwował, jak wbijam w plan Warszawy kolorowe chorągiewki.
— Można zapytać, co robisz? — zaciekawił się.
— Widzisz pan, szefie, od trzech dni chłopak sprzedający porcelanowe róże posuwa
się przez miasto — powiedziałem. — Zaczął na Mokotowie, trzy dni temu. Dwa dni
temu grasował przy Marszałkowskiej i w okolicy placu Trzech Krzyży. Wczoraj zwiedzał
Nowy Świat. Dziś chyba kolej na Krakowskie Przedmieście i Starówkę.
— Ciekawe — mruknął szef. — I dużo już tego posiał?
— Dwadzieścia jeden róż. W różnym stanie zachowania, przeważnie zniszczonych
w poważnym stopniu. Zainkasował od dziesięciu do czterdziestu złotych.
— Niech zgadnę, z uwagi na niewielką wartość transakcji nigdzie nie poproszono go
o okazanie dokumentów?
— Zgadza się.
— Przyjmijmy, że gdzieś to wykopuje...
— Musiał to wykopać kilka dni, a może nawet kilka tygodni temu. Przedwczoraj
chwyciło dwadzieścia stopni mrozu. Wszelkie prace wykopaliskowe musiał podjąć
wcześniej.
— O ile wykopał to z ziemi, a nie znalazł w piwnicy opuszczonej chałupy. Ciekawe.
I co planujesz zrobić?
— Dałem znać do antykwariatów na Starówce. Jeśli się pojawi, powiadomią nas.
— Pomysłowo.
Zadzwonił telefon. Szef odebrał.

9
— Znowu ktoś do nas — powiedział.
— Jeszcze jedna róża? — zaciekawiłem się.
— Nie, nie sądzę.
Po chwili do gabinetu wszedł nadkomisarz Skorliński.
— Witam panów — powiedział. — Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale mam tu
coś, co chyba powinni panowie zobaczyć.
Otworzył raportówkę i wyjął z niej cztery foliowe woreczki. W każdym tkwił złoty
listek.
— Róża gubi liście — powiedział pan Tomasz.
— Jaka róża? — zaciekawił się gość.
Szef pokazał mu kwiat pozostawiony przez pana Biedermayera.
— Nieźle — mruknął. — Róże to tylko drobiazgi. Sprzedaje je, żeby wycisnąć jeszcze
trochę grosza. Naprawdę chodzi o złoto.
— Ile ważą te liście? — zapytałem.
— Prawie dziesięć gramów każdy.
— Skąd pochodzą? — zagadnął szef.
— Dwaj właściciele kantorów zgłosili nam fakt zakupienia czegoś takiego. Trochę ich
zastanowiło, że tak artystycznie wykonane liście ktoś sprzedaje jako złom.
— Na złocie się nie znam — mruknął Pan Samochodzik. — Ale znam kogoś, kto się
zna. Na ulicy Widok jest Antykwariat Jubilerski.
— No to w drogę — zakomenderowałem podrywając się z fotela. Dwadzieścia minut
później siedzieliśmy w zacisznym wnętrzu antykwariatu. Stary ekspert dłuższą chwilę
oglądał listki.
— Toporna, prymitywna robota — powiedział wreszcie.
Wyjął lupę i popatrzył na nas. Od tak dawna patrzył na złoto, aż jego oczy stały się
jasne i połyskliwe.
— Z jakiego okresu pochodzą? — zapytał Pan Samochodzik.
— Wykonano je w USA w latach dwudziestych naszego wieku — powiedział
jubiler.
— Czy mogły być pierwotnie częścią tego? — położyłem przed nim różę.
Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem.
— Panie Tomaszu — zwrócił się z wyrzutem do szefa — otacza się pan dyletantami.
— To dobry chłopak — usiłował mnie bronić szef. — Tylko musi upłynąć trochę
czasu, zanim się dotrze.
— Widziałeś kiedyś z bliska różę? — zapytał mnie.
— Oczywiście — odparłem.
— Wręczając różę patrzyłeś jej w oczy, a nie na kwiat — westchnął. — Róża ma liście
małe i okrągłe. A te są wyraźnie podłużne. Pochodzą z wieńca laurowego.

10
— Wieniec laurowy? — zdumiał się Skorliński. — Przecież musiałby ważyć...
— Zapewne około kilograma — dokończył jubiler. — Czyli kosztował, bez robocizny,
około tysiąca dolarów.
Wyciągnął z półki opasły tom. Kartkował go dłuższą chwilę.
— Wykonała go firma Kowalski i Synowie z Chicago — powiedział wreszcie.
Na otwartej stronie widniał symbol w kształcie podkowy. Identyczny znajdował się
na jednym z liści.
— Nie sądzę, żeby wykonali dużo takich wieńców — powiedział spokojnie.
— Z pewnością w ewidencji zachowali wzmianki o tym zamówieniu.
— Spróbuję ich znaleźć przez internet — mruknąłem.
— W latach trzydziestych ich siedziba mieściła się pod tym adresem — przepisał
nam dane z jakiegoś starego katalogu. — W Ameryce niewiele rzeczy się zmienia. Swoją
drogą sprzedawać coś takiego po kawałku na złom...
— Dorwiemy go — uśmiechnął się Skorliński. — Ostrzegłem już wszystkich
kantorowców...
Szef kiwnął poważnie głową. W tym momencie zaćwierkała radiostacja
nadkomisarza.
— Jasny gwint! — wrzasnął zrywając się na nogi.
— Co się stało? — zapytałem.
— Człowiek z listkiem odwiedzał właśnie punkt skupu złota w Hotelu Europejskim
i poszedł w stronę Starówki.
Wskoczyliśmy do Rosynanta.
— Mam tam jednego człowieka. Będzie potrzebne wsparcie — mruknął i zaczął
wydawać rozkazy przez radiotelefon. W wąskich uliczkach nie mogłem rozwinąć
większej szybkości. Wreszcie wypadłem na szerszą nieco arterię Nowego Światu
i dodałem gazu. Chwilę zatrzymały nas światła przy skrzyżowaniu ze Świętokrzyską.
— Dokąd jedziemy? — zapytałem.
— Naprzeciwko kościoła Świętej Anny przy Krakowskim Przedmieściu jest kantor
handlujący złotem. Idę o zakład, że tam właśnie poszedł.
Zaparkowałem przed kantorem nieprzepisowo, ale za to z piskiem opon.
Wyskoczyliśmy z wozu. Kantor mieścił się w głębi budynku. Prowadził do niego dość
długi korytarz. Za ladą stał młodzieniec lat około dwudziestu pięciu. Na nasz widok
ajent podniósł z wagi jubilerskiej złoty listek i pokazał go nam.
— Jesteś aresztowany — oświadczył Skorliński pechowemu klientowi.
Ten odwrócił się bez słowa i wystrzelił mu dwukrotnie w pierś. A potem wycelował
we mnie. Trening nie poszedł na marne, uchyliłem się odruchowo. Kula gwizdnęła mi
tuż koło skroni. Huk ogłuszył mnie zupełnie, bandyta strzelał z odległości nie większej
niż dziesięć centymetrów od mojej głowy. Nim oprzytomniałem, wybiegał już na ulicę.

11
W bramie obrócił się i cisnął w naszą stronę granat typu tłuczek. Uskoczyłem we wnękę
koło lady, ale on nie doleciał aż do kantoru. Eksplodował w połowie korytarza. Ze ścian
posypał się tynk. Szyba osłaniająca ladę rozsypała się. Uświadomiłem sobie, że leżę
przywalony jakimiś drewnianymi elementami.
— Wsparcie, potrzebne wsparcie — usłyszałem głos nadkomisarza, który krzyczał
do radiostacji.
— Żyje pan? — zapytałem.
— Tak, miałem kamizelkę. Ale ze trzy żebra poszły. Goń go!
Pozbierałem się z ziemi. W głowie kręciło mi się paskudnie, a na skroni czułem
oparzenie, chyba na skutek wystrzału z pistoletu. Ruszyłem chwiejnie do wyjścia.
Z każdą chwilą coraz bardziej odzyskiwałem panowanie nad swoim ciałem. Napastnik
poświęcił dwie kule, żeby przedziurawić koła Rosynanta. Używał naprawdę wrednego
kalibru i żadne wynalazki zabezpieczające dętki przed utratą powietrza nie mogły tu
pomóc. Samochód stał na kapciach. Siłą rzeczy musiałem więc ścigać wroga na piechotę.
Jego jasna kurtka mignęła mi koło Kolumny Zygmunta. Ruszyłem w pościg. Stopniowo
odzyskiwałem słuch, a sprzed oczu zniknęły mi czerwone plamki. Biegłem, moje stopy
wybijały werble na granitowej kostce. Z nieba zaczął prószyć śnieg. Ciało wróciło już
do normy. Pracowało jak maszyna. Jakiś dźwięk przebił się do moich ciągle jeszcze
porażonych uszu. Syrena policyjnego radiowozu. Uciekinier odwrócił się i wystrzelił
w moją stronę. Odruchowo padłem na pokryty świeżym puszystym śniegiem bruk.
Kula gwizdnęła mi nad głową. Poderwałem się raźno. „Jeśli dobrze pójdzie, nie zdąży
ponownie załadować” — pomyślałem. Zanurkował w uliczkę Piwną. Niespodziewanie
straciłem go z oczu, pamiętałem jednak, że w tym miejscu wąski przesmyk pochodzący
z nie zabudowanej ulicy Zatylnej łączy ją ze Świętojańską. Faktycznie, gdy znalazłem
się przed katedrą zauważyłem jego kurtkę już koło wyjścia na rynek. Musiał być nieźle
wysportowany. Zwiększyłem szybkość pościgu. W mroźnym powietrzu zaczynałem
powoli dostawać zadyszki. Pomyślałem ze smutkiem, że chyba ostatnio zaniedbałem
ćwiczenia. Wybiegłem na rynek. Był pusty. Odruchowo zauważyłem, że okno pana
Tomasza jest ciemne. Zatrzymałem się zdezorientowany. Padający z nieba śnieg
pomógł mi. Odcinała się w nim czarna ścieżka śladów, odbitych przez nogi uciekiniera.
Pobiegłem za nim. Przez Celną wypadłem na Brzozową. Czekał na mnie zaczajony
w bramie. Wyskoczył z cienia i kopnął mnie z boku w kolano. Wywaliłem się jak długi.
Doskoczył do mnie i próbował kopnąć mnie w twarz. Pierwszy kopniak udało mi się
zablokować dłonią. Gdy próbował ponownie złapałem go za stopę i przekręciwszy ją
energicznie sprowadziłem go do parteru. Usiłował się poderwać, ale szarpnąłem go za
kurtkę. Wywinął się z niej zręcznie i pozostawiając ten wątpliwej jakości łup w moich
rękach zerwał się na równe nogi. Poszedłem natychmiast za jego przykładem. Śnieg walił
coraz gęstszy, dlatego zbyt późno spostrzegłem broń w jego ręce. Zadałem chybiony cios
i w tym momencie poczułem, jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem. Drań miał paralizator
elektryczny. Przezwyciężając ogarniający mnie bezwład usiłowałem utrzymać się na
nogach. Nie dałem rady. Zobaczyłem jego nogę wznoszącą się do kopniaka, który
miał mnie zapewne posłać na tamten świat, gdy gdzieś z góry huknął strzał. Wróg
strzepnął trafioną widocznie dłoń i rzucił się do ucieczki. Usiłowałem wstać, ale nogi
i ręce ugięły się pode mną. Widziałem, jak się oddalał. Z nieba sypał śnieg. Uciekinier
nie zostawiał już śladów. Kamieniczki wzdłuż Brzozowej stały milczące w okowach
mrozu. Kontemplowałem dachy pokryte czerwoną dachówką i usiłowałem odzyskać
władzę nad swoim ciałem. Nadbiegli dwaj policjanci. Bezwładną, jakby drewnianą
ręką wskazałem im kierunek. Biegli przez chwilę, po czym jeden z nich zawrócił.
Krzyczał coś do radiostacji. Nadbiegło jeszcze czterech z psem. Wskazałem leżącą na
bruku kurtkę. Jeden z nich dał ją do powąchania psu i pobiegli w dół uliczki. Odległa
syrena radiowozu dała znać, że inna grupa zablokowała teren od strony Wisły. Wstałem
chwiejnie na nogi. Kolana ponownie ugięły się pode mną. Byłem słaby jak niemowlę.
Ktoś mnie podtrzymał. Nadkomisarz Skorliński. Zamknąłem oczy i poleciałem
w ciemność.
Doszedłem do siebie. Leżałem na kanapie w kawalerce szefa. W powietrzu unosił się
zapach amoniaku. Usiadłem z wysiłkiem. Poczułem, że coś nie tak jest z moją twarzą.
Pod okiem miałem przyklejony plaster.
— Powierzchowne oparzenie prochem — odezwał się Skorliński. Dobrze, że grudki
nie trafiły dwa centymetry wyżej, bo czytałbyś teraz Braille’em.
Wyglądał chyba równie kiepsko jak ja. Policyjny lekarz obwiązywał mu bok
elastycznym bandażem.
— No nie przesadzajmy — zaoponował pan Tomasz. — Miałby jeszcze drugie oko.
— Co się stało? — zapytałem ciągle jeszcze półprzytomnie.
Szef podał mi filiżankę zielonej herbaty i upewnił się, że dam radę utrzymać ją
w dłoni.
— To amator — powiedział Skorliński. — Kompletny amator.
— Dziękuję — mruknąłem. — Amator strzelający do wszystkiego, co się rusza!
— No właśnie. Tacy są najgorsi. Kupi na bazarze pistolet i już mu się wydaje, że
jest Rambo. W chwili nakrycia spróbował się wyrwać z potrzasku strzelając do nas.
Zmarnował amunicję dziurawiąc koła w samochodzie...
— Złapaliście go? — zapytałem z nadzieją.
— Nie, ale pracujemy nad tym.
— To brzmi jak z głupiego dowcipu o gliniarzach — zauważył Pan Samochodzik.
— Zablokowaliśmy teren. Zniknął jak kamień w wodę. Gdzieś w ogródkach wzdłuż
ulicy Brzozowej. Przeczesaliśmy je, ale psy nie podjęły tropu. Zapach ciężko trzyma się
śniegu. Być może wszedł do któregoś z tamtejszych budynków. Niestety nie mieliśmy

13
nakazu rewizji.
— Fatalnie — mruknąłem. — A kurtka? Przyda się na coś?
— Aż za bardzo. Obwieszony jak choinka. Istny chodzący arsenał — wskazał gestem
na stolik. Przy stole jakiś policjant wypełniał papiery. — Oprócz rewolweru Colta,
z którego usiłował nas sprzątnąć, miał przedwojenny pistolet marki VIS.
— Niemożliwe — zdumiałem się. — Przecież to wyjątkowo rzadkie cacko.
— Owszem. Z tego co wiem, istnieją w tej chwili tylko dwa kompletne modele
tej broni. Ponadto dwa granaty przedwojenne, kostka trotylu, cztery składane noże
wojskowe i fiolka czegoś, co prawdopodobnie jest iperytem.
Zrobiło mi się zimno. Gdyby zgniotła się podczas walki...
— Wszystkie te przedmioty wyprodukowano przed wojną — wtrącił się pracujący
nad spisem funkcjonariusz.
— Reszta zawartości kieszeni?
— No cóż. Miał kwitek z zakładu fotograficznego. Jeśli czujesz się już wystarczająco
dobrze, moglibyśmy podjechać na Świętokrzyską i obejrzeć z bliska, co też mu
wywołali. Fotografie miał odebrać wczoraj, ale jeszcze się nie pofatygował. W razie
czego powiadomiliśmy już zakład, że gdyby się zjawił...
— Jakie nazwisko podał oddając fotografie do wywołania? — zaciekawiłem się.
— Malinowski. Zapewne fałszywe.
Pojechaliśmy radiowozem. Prowadził pan Tomasz, bo mnie jeszcze ciągle kręciło
się w głowie. Dłoń, którą zasłoniłem się przed kopniakiem, bolała zdrowo, chyba
miałem wybite dwa palce. Byłem ciekaw, skąd szef wziął się tak szybko na Starówce, ale
zapomniałem zapytać. Nadkomisarz odebrał kopertę z fotografiami, a potem siedliśmy
wygodnie w radiowozie.
— A teraz chwila prawdy — powiedział wyciągając plik zdjęć. Większość była
niedoświetlona, ale na kilkunastu zobaczyliśmy istny skarbiec Alibaby. W niskim
ceglanym korytarzu, o półkoliście sklepionym stropie leżało kilkanaście masywnych
drewnianych skrzyń. Skrzynie pokrywał biały nalot. Może była to pleśń, a może woda
wypłukała wapno spomiędzy cegieł. Na kolejnym zdjęciu skrzynie były otwarte.
Wypełniały je poczerniałe trociny. W nich leżały jakieś przedmioty opakowane w stare
pożółkłe gazety. Na następnych zdjęciach odwinięte z gazet naszym oczom ukazały
się skarby. Złoty wieniec, z którego prawdopodobnie pochodziły listki. Złoty talerz
ozdobiony hebrajskimi napisami. Dwa złote kandelabry.
Pan Samochodzik złapał się za głowę.
— Skąd on to wytrzasnął? — jęknął. — Co to za miejsce?
— Trafił na skrytkę w jakiejś piwnicy — zauważyłem.
— To nie wygląda na piwnicę — powiedział w zadumie Skorliński. — Zwróćcie
uwagę na to zdjęcie — pokazał nam to najbardziej niewyraźne. Widniała na nim dziura

14
wybita w murze przecinającym w poprzek korytarz.
— To może być dosłownie wszędzie — powiedziałem. — Ciekawe, z jakiego okresu
pochodzą te precjoza?
Szef zamyślił się na chwilę.
— Chyba wiem — powiedział wreszcie. — To musi być skrytka z czasów drugiej
wojny światowej. Datuje ją wieniec. Jeśli pochodzi z lat trzydziestych...
Nadkomisarz Skorliński skinął poważnie głową.
— Takaż i moja wiedza — powiedział.
— Widzę tylko jedną możliwość ustalenia, skąd pochodzi ten skarb — powiedział
pan Tomasz. — Musimy dowiedzieć się wszystkiego o historii powstania tego wieńca
i jego dalszych losach.
Wróciliśmy do ministerstwa. Siadłem do komputera.
— Co chcesz sprawdzić? — zaciekawił się Pan Samochodzik.
— Próbuję znaleźć w internecie tę amerykańską firmę jubilerską.
— Sądzisz, że mają swoją stronę www?
— Chyba nie, ale nie zawadzi spróbować. Poza tym gdzieś tam są książki teleadresowe
Chicago, więc sprawdzę, czy ich adres nie zmienił się.
— No to do dzieła — zachęcił mnie.
Po kilkunastu minutach zapisałem na kartce adres poczty e-mail.
— Znalazłem ich, szefie — zameldowałem. — Zaraz wyślę do nich list.
Wrzuciłem zdjęcie wieńca na płytę skanera i zrobiłem wyciąg.
— Po co to? — zaciekawił się pan Tomasz.
— Lepiej wysłać od razu obrazek. To ułatwi im poszukiwania.
— Kiedy można się spodziewać odpowiedzi?
— Myślę, że nieprędko. W tej chwili w USA jest chyba noc. Może jutro o tej porze.
— Wyślij to i chodźmy na wycieczkę po staromiejskich antykwariatach
— powiedział.
— Hm? — zdziwiłem się.
— Zapomnieliśmy o naszym kwiaciarzu wędrującym przez miasto z naręczem
porcelanowych róż. Mieli zadzwonić, gdyby się pojawił, ale nie było nas na miejscu,
a zapomniałem włączyć automatyczną sekretarkę.
— Ktoś powinien zostać w biurze — zauważyłem.
— Dobra. Grzeb sobie w komputerze, a ja się przejdę. Zapisuj, gdyby ktoś dzwonił
— uśmiechnął się i wyszedł.
Popatrzyłem na zegarek. Była dopiero czternasta. Zostawiłem włączony komputer
i zacząłem grzebać w archiwum szefa zajmującym pół szafy. Zebrał w nim tysiące
informacji dotyczących zaginionych podczas ostatniej wojny dzieł sztuki. Przeglądałem
pożółkłe już fiszki wykonane z cienkiej tekturki. Informacje, tysiące informacji. Tyle

15
tropów, które można byłoby podjąć. Spędziłem przeszło godzinę grzebiąc w nich. Gdy
odwróciłem się w stronę komputera na ekranie widać było podniesioną chorągiewkę
i płonął napis: czeka poczta. Ktoś za oceanem, mimo bardzo późnej pory zdecydował
się natychmiast odpowiedzieć na mój list. Wyświetliłem meila.

Hello Daniec.
My znaleźli informacja, o którą prosiłeś. Ten wieniec my zrobili na zlecenie Polonia dla
Paderewskiego, jak miał w Chicago koncert. Ale dokładnej daty ci nie podam. Gdzieś to
było w okolicach trzydziestego roku.
Ivo Kowalsky

— Aha — mruknąłem. — A więc dla Paderewskiego.


Wrócił szef.
— Kolejne trzy róże — powiedział kładąc jedną z nich przede mną. — Pokpiliśmy
sprawę.
— Mam już informację ze Stanów — powiedziałem podając mu wydruk. Przeleciał
go pośpiesznie wzrokiem.
— Hm, to ciekawe — powiedział. — Muszę coś sprawdzić w naszym archiwum.
Wrócił po kilku minutach z opasłym skoroszytem.
— Mam tu listę przedmiotów, które rodzina Paderewskich straciła podczas wojny
— powiedział. — W PRL-u działała specjalnie komisja zajmująca się windykacją
zaginionych dzieł sztuki. Zbierała także relacje.
Wyjął pożółkłą ze starości kartkę papieru i przeleciał ją wzrokiem.
— Dziwne — mruknął.
— Co się stało? — zapytałem.
— Nie ma tu żadnych informacji na temat tego wieńca. Widocznie stracili go jeszcze
przed wojną.
— Może zapomnieli go wymienić? — zauważyłem.
— Nie. Spis jest niezwykle dokładny. Wymienia nawet platerowane sztućce o rączkach
zaprojektowanych przez Wyspiańskiego. Na pewno nie przeoczyliby ważącego przeszło
kilogram złotego wieńca. Kryje się w tym jakaś zagadka. Trzeba ją wyjaśnić.
— Trzeba — potwierdziłem. — Może został im skradziony jeszcze przed wojną.
— Myślę raczej, że było inaczej. Nasz wielki kompozytor mógł przekazać wieniec na
jakiś szczytny cel. Nie zapominaj, że był wart ciężkie tysiące złotych, a przedwojenna
Polska nie była chyba krajem szczególnie dostatnim ani szczęśliwym, choć oczywiście
biorąc pod uwagę wszystko, co zdarzyło się później...
Przejrzałem ponownie plik zdjęć.
— Zastanawiam się nad czymś — powiedziałem. — Ten talerz z hebrajskimi

16
napisami. — Może to jakiś żydowski skarb?
— Nie, nie sądzę. Skąd akurat oni zdobyliby ten wieniec?
— Powiedzmy, że Paderewski chciał wesprzeć Towarzystwo Dobroczynności czy
Ubezpieczalnię Społeczną. Wystawił swoje trofeum na licytację. Zaplątał się na nią
bogaty żydowski fabrykant lub bankier. Na przykład Hipolit Wawelberg...
— Wówczas już nie żył, niestety — powiedział szef. — Hipoteza warta jest
sprawdzenia. A teraz powiedz, jak chcesz się za to zabrać.
— Szefie, sam mi pan podsunął rozwiązanie, deklamując wczoraj wierszyk
o ptaszkach. Przejrzę wszystkie numery gazet z lat międzywojennych. Wyszukam
informacje o aukcjach na cele dobroczynne...
— Czekaj — zaprotestował. — Popełniasz poważny błąd. Już założyłeś, że wieniec
został sprzedany na licytacji. Nie ma na to żadnych dowodów. Poza tym, czy wiesz,
ile czasu będziesz musiał poświęcić choćby na przejrzenie tych dwudziestu roczników
„Kuriera Warszawskiego”? Siedząc po osiem godzin dziennie w bibliotece skończysz
najwcześniej za dwa — trzy miesiące. To jest dwadzieścia razy po 365 numerów, gazeta
ukazywała się także w niedziele. Dolicz jeszcze dodatki poranne i specjalne...
— Inaczej — zaprotestowałem. — Zdobędę wersję elektroniczną tej gazety
i poszukam wyszukiwarką wszystkich wzmianek o kompozytorze. Będzie ich pewnie
z tysiąc...
— Znakomicie. A gdzie zdobędziesz elektroniczną wersję?
— Na uniwersytecie. Myślę, że wszystkie zbiory mają już zeskanowane.
— Obawiam się, że się mylisz. Najczęściej wykorzystywane roczniki starych gazet są
zachowane w postaci mikrofilmu. Komputeryzacja jeszcze tam nie dotarła.
— Jest na to rada — powiedziałem. — Wystarczy wykonać skan z mikrofilmu.
Szybko pójdzie, bo mikrofilm jest w rolkach. Może nawet uda się zautomatyzować.
Szef złapał się za głowę.
— A skąd wytrzaśniesz taki skaner? Przecież taka maszyna kosztuje minimum
dwadzieścia tysięcy. Potrzebna będzie zupełnie fantastyczna rozdzielczość. Od razu
powiedzą, że ministerstwa nie stać na taki wydatek. Biblioteki Uniwersyteckiej też nie.
— Faktycznie ciężka sprawa — powiedziałem w zadumie. — Wobec tego pojadę dziś
do Biblioteki Narodowej. Wezmę wszystkie książki dotyczące naszego podejrzanego
i sprawdzę, czy w którejś z nich nie znajdę czegoś na temat wieńca.
— Spisz przy okazji wszystkie adresy, pod którymi mieszkał — rozkazał szef.
— Niewykluczone, że to jednak jest piwnica. Może nie traktowali tych skarbów jako
zaginionych. Może wiedzieli gdzie są, ale nie wydobyli ich z uwagi na zmianę ustroju lub
domy te skonfiskowano im i nie mogli dobrać się do skrytki. Ja tymczasem poszukam
ich potomków, o ile jeszcze jacyś żyją.
No i ruszyliśmy do pracy. Kończyłem już przeglądać stos książek, gdy w kieszeni

17
zapikał mi telefon komórkowy. Wyszedłem z czytelni do holu. Szef.
— Dowiedziałeś się czegoś? — zagadnął.
— Niewiele. Ignacy Jan Paderewski, urodzony w 1860 roku w Kuryłówce na
Podolu, koncertował w USA ponad 300 razy, w latach międzywojennych miał w Polsce
5 majątków, ale w Warszawie nie mieszkał. Zmarł w 1941 roku w USA...
— Pawle, to są wiadomości na poziomie ucznia podstawówki. Konkrety.
— Eee... — popatrzyłem na wykładane żółtym kamieniem ściany biblioteki szukając
w nich natchnienia.
— Dobra. Goń do Archiwum Akt Nowych.
— Tak jest.
— Zaczekaj. Zgłosisz się do pani Kuryluk, poprosisz o dostęp do archiwum rodziny
Paderewskich. Posiedzisz do wieczora, ale chcę wiedzieć, co w nim jest.
— Dobrze, szefie.
Rozdział trzeci

NOCNE ŚWIATŁO W OKNIE MINISTERSTWA • HISTORIA FUNDU-


SZU OBRONY NARODOWEJ • KTO UKRADŁ ZŁOTO • EDWARD
MRÓZ OBRABIA BANK • ZAGINIONA CIĘŻARÓWKA • UKRYTY DE-
POZYT

Świtało już gdy skończyłem. Nocny stróż zapieczętował magazyn i ziewając


wypuścił mnie na ulicę. Mróz w nocy jeszcze bardziej się wzmógł. Poszedłem powoli
ulicą Podwale. Mój wzrok przyciągnęła podświetlona witryna antykwariatu „Lamus”.
Popatrzyłem zaciekawiony na wystawione za pancerną szybą książki i grafiki. Na
samym przedzie wystawy leżał częściowo rozłożony staloryt przedstawiający panoramę
Sztokholmu. Wstęga papieru szeroka na trzydzieści centymetrów i długa, jak wynikało
z załączonego opisu, na przeszło cztery metry. Westchnąłem ciężko. Może gdybym
dostał jakąś premię...
Wyszedłem na rynek. Był wielki, ponury i o tej porze całkowicie bezludny. Zimny
wiatr przewalał po nim kłęby śniegu. Latarnie jeszcze ciągle świeciły; niebo nie było już
czarne, ale ciemnogranatowe. Gdy tylko wyszedłem zza bezpiecznego rogu kamienicy
w twarz wionął mi lodowaty podmuch.
Szedłem niespiesznie wciągając w płuca głębokie hausty lodowatego przesyconego
zapachem śniegu powietrza. Zima była mroźna tego roku. Wyszedłem na Plac
Zamkowy. Wiatr wdzierając się od strony Wisły zmuszał płatki śniegu do szaleńczego
galopu. Wszedłem śmiało w zadymkę, ale już po kilkudziesięciu krokach straciłem
orientację. Otaczały mnie gęste tumany śniegu, latarnie właśnie wyłączono i nie
mogłem się zorientować, w którą stronę iść. Po przejściu kilkuset kroków potknąłem się
o jakiś stopień. Z tumanów wyłonił się kamienny blok oparty na kilkunastostopniowej
podstawie. Kolumna Zygmunta. Dniało. W mętnym świetle zauważyłem, że młodzi
wandale pokryli cokół gęsto wydrapanymi w kamieniu napisami. Ruszyłem naprzód

19
w stronę majaczącego przede mną kościoła Świętej Anny. Przypomniałem sobie
przeczytany kiedyś w prasie artykuł na temat konserwacji kolumny.
— Bazgrolą — mruknąłem. — A przecież sto lat temu podstawę kolumny otaczał
basenik z małymi wodotryskami. Co szkodziłoby zrobić tak teraz?
Kościół milczał opleciony rusztowaniami. Wyobraziłem sobie, jak ładnie będzie
wyglądała barokowa świątynia po odnowieniu elewacji. Tylko na jak długo to starczy?
Dziennie Krakowskim Przedmieściem przejeżdżają tysiące samochodów. Niebawem
odnowiona fasada znowu pokryje się kurzem i brudem. Między kościołem a dzwonnicą
odgrodzony sztachetami drzemał pod śniegiem maleńki skwerek. Pośrodku wznosiła
się kolumna. W półmroku była ledwo widoczna, ale wiedziałem, że tam jest. Znowu
przypomniałem sobie stare zdjęcie, na którym widać było jeszcze nagrobki. W tym
miejscu znajdował się niegdyś niewielki przykościelny cmentarzyk.
— Sic transit gloria mundi — mruknąłem. — Tak przemija chwała świata. Wczoraj
cmentarz, dziś placyk...
Po drugiej stronie ulicy mignął mi kantor, w którym niedawno omal nie zginąłem.
Wyrwane przez wybuch drzwi już znajdowały się na swoim miejscu. Szybko się uwinęli,
z drugiej strony kantor nie może przecież na noc zostać bez drzwi. Ruszyłem naprzód.
Minąłem statuę Madonny Passawskiej i znajdujący się za nią skwer z pomnikiem
Adama Mickiewicza. Przeszedłem na drugą stronę i ominąłem gmach ministerstwa.
Za kilka, może kilkanaście godzin szef wezwie mnie na dywanik i zapyta, czego się
dowiedziałem w archiwum. Przez chwilę zastanawiałem się, czy warto iść do domu. Czy
nie lepiej wejść do ministerstwa, zrzucić buty i przedrzemać się kilka godzin w fotelu?
Skręciłem w Ossolińskich i wyszedłem na plac Piłsudskiego za Ministerstwem
Kultury i Sztuki. Obejrzałem się odruchowo i wówczas zobaczyłem, że w oknach
naszego gabinetu pali się światło. Tknięty niedobrym przeczuciem ruszyłem szybkim
krokiem w stronę budynku. Otworzyłem boczne drzwi własnym kluczem, wystukałem
kod na zamku szyfrowym i przesunąłem kartę przez czytnik. Do drzwi gabinetu
skradałem się na paluszkach. Wewnątrz ciągle ktoś był.
„Siatka agentów Jerzego Batury w naszym ministerstwie. Przyskrzynię was, ptaszki,
na gorącym uczynku” — pomyślałem.
Wyjąłem z kieszeni porażacz elektryczny i pistolet gazowy. Zrzuciłem grubą kurtkę,
żeby nie krępowała mi ruchów, gdyby doszło do walki z włamywaczami. Jednym
nagłym kopniakiem otworzyłem drzwi i z uniesioną bronią wpadłem do środka.
Szef oderwał wzrok od rozłożonych przed nim zdjęć.
— I czego się dowiedziałeś w archiwum? — zagadnął. Opuściłem pistolet i siadłem
ciężko na fotelu.
— Znalazłem w teczce z fotografiami zdjęcie kompozytora przed punktem zbiórki
darów na FON. Wieniec trzyma w ręce, otaczają go jacyś ludzie. Niestety kopię zrobią

20
najwcześniej na przyszły tydzień...
— FON — mruknął szef. — To z jednej strony ułatwia, a z drugiej znacznie
komplikuje sprawę...
— Fundusz Obrony Narodowej? Z tego co wiem, jest zdeponowany w muzeum na
Zamku Królewskim w Warszawie...
— To tylko część prawdy. Znasz historię FON-u?
— Niestety wiem tylko, że w latach międzywojennych...
— W 1936 roku dekretem prezydenta Mościckiego powołano do życia Fundusz
Obrony Narodowej. Pomysł był taki: społeczeństwo ofiaruje pieniądze i kosztowności,
które zostaną spieniężane na licytacjach, a za uzyskane fundusze dozbroi się naszą
armię. Społeczeństwo odpowiedziało na apel prezydenta. Przynoszono wszystko, nawet
pamiątki rodzinne. Modne było hasło: „Obrączki złote zamienimy na żelazne”. Ogółem
zgromadzono niemal dwie tony wyrobów ze srebra oraz 350 kilogramów złotej biżuterii
i osiemnaście kilogramów brylantów.
— Nieźle.
— Ponadto zebrano około 36 kilogramów złotych monet, w tym legendarną
monetę Zygmunta III Wazy o nominale stu dukatów, obecnie wartą około ćwierć
miliona dolarów. Wiele dukatów Jana Kazimierza z panoramą Torunia, były to często
jedyne znane egzemplarze tych numizmatów... Skarby zdeponowano w sejfach PKO,
a 5 września 1939 roku podjęto decyzję o ewakuacji FON-u. Jeszcze tego samego dnia
pułkownik Franciszek Stachowicz wyruszył dwiema ciężarówkami w kierunku Lublina.
Stamtąd udał się dalej na wschód do Lwowa, gdzie skarby przepakowano w metalowe
skrzynie i wysłano do Czerniowiec w Rumunii. Początkowo Rumuni aresztowali
konwój, ale wkrótce na polecenie swoich władz zwolnili ludzi i skrzynie. W ambasadzie
w Bukareszcie dokonano komisyjnego spisania zawartości i wyekspediowano skrzynie
drogą morską do Francji. Tam po agresji niemieckiej skarb podzielono. Przedmioty
srebrne zakopano w winnicy w pobliżu Saint Brieuc. Skrytkę otwarto w 1976 roku, kiedy
to srebrne przedmioty decyzją rządu na obczyźnie przekazano do polski. Dziwnym
trafem 61 skrzyń ze srebrem wysłano do Sudanu, ale także udało się je odzyskać. Złoty
FON w 1940 roku trafił do Londynu. Złoto początkowo zamelinowano w podziemiach
hotelu Rubens, później jednak przeniesiono je do piwnicy willi w Montpellier.
Opiekował się nim pułkownik Alfred Wiśniewski. Zaminował cały budynek, umieścił
tu i ówdzie samopały — pułapki. Po wojnie razem z generałem Tatarem postanowili
przekazać klejnoty do Polski, aby mogły posłużyć do odbudowy zniszczonego kraju.
W tym celu musieli wywieść w pole resztę władz emigracyjnych i angielskich celników.
Niebawem nadarzyła się okazja. W 1947 roku zmarł na emigracji generał dywizji Lucjan
Żeligowski, znany ci zapewne...
— To ten, który wymyślił środkową Litwę i dzięki niemu Wilno wróciło przed wojną

21
do Polski?
— Dokładnie ten sam. Przetransportowano trumnę z jego zwłokami na katafalku
zbudowanym ze skrzyń po amunicji armatniej. Anglikom wyjaśniono, że taki ceremoniał
przysługuje generałom artylerii. W skrzyniach przybyły do kraju złote precjoza.
Wkrótce do kraju powrócił generał Tatar — główny opiekun skarbu. Oskarżono go
o zawiązanie w polskiej armii spisku dowódców wymierzonego przeciw Związkowi
Radzieckiemu, był torturowany przez UB, wreszcie po sfingowanym procesie skazano
go na karę śmierci. Miał szczęście, uratowała go śmierć Stalina. Potem była amnestia
i zwolniono go z więzienia. Zmarł przed kilkunastu laty.
— A skarby?
— Prawdopodobnie aż do 1956 roku spoczywały jako oddzielny depozyt w skarbcu
NBP. Niestety potem decyzją premiera Józefa Cyrankiewicza dokonano ich likwidacji.
Dokumenty, do których udało się dotrzeć historykom wspominają, że przetopiono
w sztaby 112 kilogramów złotych wyrobów, w tym także monet.
— Coś mi się tu nie zgadza — powiedziałem. — Złota moneta zawsze jest cenniejsza
od zawartego w niej kruszcu.
— Och, według tych dokumentów przetopiono także złote zegarki.
— Jak to? — zdumiałem się.
— Rabunek, Pawle. Rabunek na wielką skalę. Starzy jubilerzy, którzy zeznawali w 1990
roku przed komisją badającą sprawę FON-u wspominali, że w latach pięćdziesiątych
otrzymali znaczne ilości złotej biżuterii celem naprawy i oczyszczenia. Były wśród
nich przedmioty unikatowe, a przy tym figurujące w spisach darów przekazanych na
FON. W tych też latach na międzynarodowych giełdach numizmatycznych pojawiło
się wiele złotych monet. Polskich monet, często bardzo rzadkich. Poza tym zwróć
uwagę, ile brakowało. Do kraju trafiło 210 kilogramów, a przetopiono zaledwie
połowę. Świadkowie siedzieli w katowniach UB. Społeczeństwo nie wiedziało nawet
o przekazaniu klejnotów.
— Czyli nasz wieniec pochodzi z rabunku?
— Mówisz o najważniejszych wówczas ludziach w państwie. W 1976 odnaleziono
osiemnaście przedmiotów pochodzących ze złotego FON-u. Były zdeponowane
w kilku muzeach. Dołączono je do reszty ekspozycji. Do dziś nie wiadomo, co stało
się z brylantami. A nie zapominaj, że było ich osiemnaście kilogramów. Gdyby
rzucić na raz taką ilość na brylantową giełdę w Antwerpii, to ceny na całym świecie
spadłyby natychmiast o jedną czwartą. Nie wyjaśniona pozostaje kwestia przedmiotów
wykonanych z platyny. Zaginęła bez śladu sztabka itru, wówczas metalu prawie
stokrotnie cenniejszego niż złoto, gdyż jego światowe zasoby oceniano na niecały
kilogram...
— Zatem to miejsce — puknąłem palcem w leżącą na stole odbitkę — to piwnica

22
pod willą któregoś z ówczesnych decydentów?
— Zastanawiałem się nad tym, ale potem znalazłem jeszcze coś. Pewien trop...
W szafie wygrzebał kserokopię jakiegoś dokumentu.
— Do wywiezienia FON-u oddelegowano trzech wojskowych. Pierwszy transport
wyruszył 5 września. Były to dwa samochody pod dowództwem wspomnianego już
wcześniej pułkownika Franciszka Stachowicza. W dwanaście godzin później odjechał
drugi transport, dwa samochody pod dowództwem kapitana Wacława Skarżyńskiego.
Wreszcie prawie dwadzieścia cztery godziny później, w nocy z 6 na 7 września, w banku
pojawił się podchorąży Edward Mróz. Klucze od sejfów zabrał najprawdopodobniej
omyłkowo jego poprzednik, więc on nie namyślając się długo podłożył dynamit pod
ścianę banku. Wywalił wielką dziurę, wyniósł skrzynie z klejnotami, załadował je na
ciężarówkę i ruszył w ślad za konwojem.
— Ostry gość — mruknąłem z uznaniem.
— Najzabawniejsze, że dwa pierwsze transporty jak policzono w Lublinie wywiozły
cały złoty FON. Zmieścił się na czterech ciężarówkach, a nie na sześciu. Biednemu
podchorążemu Mrozowi nikt o tym nie powiedział.
— To znaczy, że wysadził w powietrze i obrabował bank, nawet nie zdając sobie
z tego sprawy — roześmiałem się.
— Właściwie tak.
— Ale w takim razie co wywiózł? Przecież jeszcze w Lublinie musieli się zorientować,
że mają czegoś za dużo.
— Pod warunkiem, że Edward Mróz dotarłby do Lublina.
Poczułem falę chłodu.
— A nie dotarł?
— Nie mogąc przedrzeć się przez kolumny uchodźców zawrócił w stronę Warszawy.
Taki meldunek wysłał do sztabu Armii „Lwów”.
— Czy dotarł do Warszawy?
— Nie wiadomo. Zniknął bez śladu, jak kamień rzucony w wodę. Razem z nim
zniknęła ciężarówka złota.
— Ale co to było za złoto, skoro FON był już w Lublinie?
— Wysadzając ścianę banku podchorąży dobrał się do depozytu Muzeum
Narodowego. Około tysiąca dwustu przedmiotów, bezcennych świadectw naszej
kultury, w tym korona Augusta II Sasa, zniknęło.
— Ukradł je?
— Oczywiście nie da się tego wykluczyć. Ale sądzę, że do tego typu akcji wybrano
człowieka o nieposzlakowanej uczciwości. Myślę raczej, że ukrył to gdzieś — puknął
palcem w fotografię piwnicy. — A jakaś kanalia odnalazła skrytkę i pomalutku ją teraz
wybebesza. W dodatku tnie dzieła sztuki na kawałki.

23
— Musimy go dopaść — powiedziałem — zanim narobi większych szkód.
Oczy szefa zabłysły.
— Proponuję rozwinąć śledztwo dwutorowo. Nadkomisarz Skorliński zajmie się
poszukiwaniem gagatka metodami operacyjnymi. My postaramy się odnaleźć piwnicę.
— To będzie trudne. Warszawa jest dużym miastem.
— To prawda, ale nie więcej niż trzydzieści procent budynków pochodzi sprzed 1939
roku. Idź się wyspać, a rano nad tym pomyślimy. Trzeba za wszelką cenę zawęzić krąg
poszukiwań.
Posłusznie poszedłem do domu. Była szósta rano. Na Marszałkowskiej złapałem
pierwszy tramwaj.
Rozdział czwarty

PIERWSZY TROP • FUNDACJA WAWELBERGÓW • CENTRALNY


OŚRODEK BADAŃ CYWILIZACJI ROSYJSKIEJ • GDZIE SZUKAĆ
SKRYTKI • JAK ZGINAŁ JURIJ GAGARIN

Gdy o dwunastej w południe dowlokłem się do pracy Pan Samochodzik był już po
rozmowie z nadkomisarzem Skorlińskim.
— Nie jest źle — powiedział. — Z kurtki pobrano ślady zapachowe, może uda się
je dopasować do zebranych od podejrzanych. Z kwitka wyodrębniono odciski palców,
trwają poszukiwania podobnych lub identycznych w kartotekach. A co ty wymyśliłeś
przez noc?
— Nic nie wymyśliłem — przyznałem ze skruchą. — Po prostu spałem.
— Nadkomisarz był taki miły, że przyniósł mi kilka wydruków — rozłożył na
stole płachtę formatu A0. Przedstawiała zdjęcie piwnicy i skrzynek. — Jak widzisz,
podostrzyli to nieco na komputerze i trochę skontrastowali.
Niewyraźne zacieki na drewnianych ściankach okazały się być oznaczeniami.
Pierwotnie skrzynie służyły do przechowywania pocisków. Na leżącej na ziemi gazecie
można było odczytać tytuł artykułu „Wojny nie będzie” i datę: 30 sierpnia 1939.
— Najciekawszy wydał się Skorlińskiemu ten fragment — szef popukał palcem
w część zdjęcia, na której widać było wyłącznie cegły. Przypatrz się uważnie.
— Mitrofanow J. A. pierwsza warta 1909 — odczytałem niewyraźne litery wydrapane
gwoździem na ścianie. — Mamy świetny punkt zaczepienia. To musi być piwnica
obiektu wojskowego zbudowanego przez armię rosyjską przed 1909 rokiem.
Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko.
— No właśnie. To zmniejsza krąg poszukiwań do zaledwie kilkuset budynków.
— Trzeba odnaleźć ekspertów od fortyfikacji i niech nam sporządzą listę takich
budowli.

25
— Za najlepszego fachowca uchodzi profesor Lech Królikowski.
Mamy jednak mały problem. Wyjechał właśnie na miesiąc do Tobolska pobuszować
w tamtejszych archiwach.
— Hę hę — roześmiałem się wspominając niedawne przygody. — Czy mamy
w zapasie kogoś równie kompetentnego?
— Prawie. Ty, Pawle, chyba umiesz rozmawiać z Rosjanami? — zagadnął Pan
Samochodzik.
— Co mam zrobić?
Szef wyjął z kieszeni wizytówkę.
— Swego czasu los zetknął mnie z grupę młodych niezależnych historyków. Ich
niezależność stawia momentami włosy na głowie, ale sądzę, że można by spróbować
skorzystać z ich usług.
— Na czym polega ich niezależność?
— To rewizjoniści historyczni. Maniakalni. Za pomocą statystyk i badania
dokumentów usiłują wylansować pogląd, że carska Rosja była oazą wolności
i demokracji...
Ruszyliśmy na zachód i niebawem zaparkowaliśmy Rosynanta przy ulicy Wawelberga.
Po drugiej stronie remontowano kamienicę. Było mroźno i znowu zaczął prószyć śnieg.
Szef wyciągnął telefon komórkowy i wystukał numer.
— Jesteśmy — rzucił do słuchawki.
Wpatrzyłem się w majaczące w śnieżnym tumanie trzy kamienice wybudowane
starannie z czerwonej cegły.
— Co to za miejsce? — zapytałem wskazując gestem budynki.
— To domy fundacji Wawelbergów.
— Słyszałem o Hipolicie Wawelbergu, który pod koniec XIX wieku był bankierem
i znanym filantropem...
— To ten sam. W 1899 roku wpadł na pomysł powołania fundacji tanich domów
robotniczych. Dał na ten cel chyba ćwierć miliona rubli. Chodziło o kamienice
z mieszkaniami do wynajęcia, które nie będą przynosiły dochodu. Mieszkańcy
pokrywać mieli tylko koszty utrzymania budynków i niezbędnych remontów. Do ich
projektowania zabrali się najlepsi ówcześni higieniści. Wyliczono na przykład, że na
mieszkańca musi przypadać co najmniej siedem metrów sześciennych powietrza.
— Jaką wysokość miały te mieszkania?
— Około trzech metrów. Ponadto każda kamienica posiadała pomieszczenie na
ochronkę dla dzieci oraz wspólną salę, gdzie można było posiedzieć i poplotkować.
Wnętrza urządzone były niezwykle nowocześnie, do każdego mieszkania doprowadzono
bieżącą wodę. Wprawdzie ubikacje były na podwórku, ale ostatecznie nie można zbyt
dużo na raz wymagać.

26
Przytaknąłem.
— Najważniejszą rzeczą było istnienie centralnego ogrzewania, które działało do
drugiej wojny światowej, później zastąpione piecami typu koza, a wreszcie nowymi
kaloryferami i piecykami gazowymi do grzania wody. W tym budynku — pokazał
ukrytą w gęstwinie krzewów malowniczą ruinę — znajdowała się centralna kotłownia
oraz pralnia, z której mogli korzystać mieszkańcy. Zbudowano ogółem osiem kamienic.
Cztery tu i cztery trochę dalej.
— Są tylko trzy.
— Cóż, dwie wojny światowe. Już jej nie odbudowano — ściszył głos do
konfidencjonalnego szeptu. — Bardzo wysokiej jakości cegła, nawet jako rozbiórkowa.
Wkrótce ze śnieżnych tumanów wyłonił się młodzieniec lat dwudziestu kilku.
Otaksował mnie uważnym spojrzeniem.
— Proszę — wręczył nam dwie czarne opaski.
Popatrzyłem ze zdumieniem, jak szef zasłania sobie oczy. Posłusznie postąpiłem tak
samo. Nasz przewodnik poprowadził nas kilkaset kroków do przodu. Potem zakręciliśmy.
Przeszliśmy przez jakąś bramę, pokręciliśmy się jeszcze chwilę, najwyraźniej chciał,
żebyśmy zupełnie stracili poczucie kierunku. Wreszcie weszliśmy na klatkę schodową
i po pokonaniu kilku kondygnacji stanęliśmy na piętrze. Zazgrzytał klucz w zamku
i zaskrzypiały masywne drzwi.
— Możecie zdjąć opaski — powiedział poważnie przewodnik.
Zdjęliśmy. Znajdowaliśmy się w niewielkim przedpokoju. Prowadziło zeń kilkoro
drzwi zaopatrzonych w czerwone tablice pokryte białymi literami.
— Instytut Badań Paleoawionautyki — przeczytał szef w zadumie jedną z nich.
— Centralny Ośrodek Badań Cywilizacji Rosyjskiej — głosiła kolejna tablica.
— Tutaj — nasz przewodnik gościnnie otworzył opatrzone nią drzwi. Jak mogłem
się zorientować, od wewnątrz obite zostały pięciomilimetrową stalową blachą
i zaopatrzone w wizjer przywodzący na myśl skomplikowane urządzenia celownicze.
Przed ewentualnym wyłamaniem zabezpieczały je dwie budzące respekt sztaby.
— Pamiątka z czasów PRL-u — wyjaśnił gospodarz. — Nasi poprzednicy obawiali
się, że może ich tu szturmować ubecja, więc stąd te zabezpieczenia. Teraz niby nie ma
niebezpieczeństwa, ale staramy się zachować maksymalne środki ostrożności.
Za drzwiami znajdował się kawałek korytarza. Przy jego końcu na podłodze
namalowano grubą białą linię.
— Wkraczasz na terytorium carskiej Rosji — głosiła i to w dwu językach tablica
wisząca na ścianie. — Terytorium 32 m2, ludność 4; załóż strój ochronny.
Strzałka wskazywała wiszące na wieszakach oficerskie kurtki mundurowe sprzed
pierwszej wojny światowej. Wypolerowane guziki z dwugłowym orłem połyskiwały
zagadkowo. Nieoczekiwanie zachciało mi się okropnie śmiać, ale powstrzymałem się

27
tytanicznym wysiłkiem woli.
Powiesiliśmy swoje kurtki na wieszaku i przebraliśmy się w mundury. Nasz
przewodnik otworzył ostatnie drzwi. Przestronny pokój urządzony został z gustem
wynikającym ze zbyt częstego czytania opowiadań Czechowa. W kącie królował
piętnastolitrowy kawiarniany samowar. Delikatna woń płonącego węgla drzewnego
świadczyła, że został właśnie rozpalony. Ze ściany patrzył na nas ogromny, liczący
co najmniej dwa na trzy metry konny portret cara Mikołaja II. Z drugiej ściany
odpowiadali mu spojrzeniem car-pretendent Włodzimierz Kiryłowicz, przeciągnięty
w lewym górnym rogu żałobną wstążką, oraz roześmiana szeroka twarz jakiegoś
posiwiałego arystokraty. Stanęliśmy zaskoczeni.
— Mikołaj Romanowicz Romanow — objaśnił nas przewodnik, po czym zniknął.
Zostaliśmy sami.
— Szefie, czy posiadane przez nich informacje warte są aż takiego narażania życia?
— zapytałem szeptem. — Trafiliśmy do Tworek czy co?
— Czasami nie ma się wyboru — westchnął Pan Samochodzik.
— A tak właściwie to skąd ich pan wytrzasnął?
— Drogi Pawle, oni sami mnie kiedyś znaleźli.
Do pokoju weszli dwaj młodzieńcy lat około dwudziestu. Ubrani byli także
w oficerskie mundury.
— Andriej — przedstawił się pierwszy z nich.
— Fadiej — dodał drugi podając nam rękę. — Oczywiście w dowodach co innego,
ale to nasze rosyjskie pseudonimy.
— Nie jesteście Rosjanami? — zdziwiłem się.
— Nie z pochodzenia, ale z wyboru — powiedział dobitnie ten pierwszy.
— Zauroczeni cudowną kulturą carskiej Rosji podjęliśmy jako pierwsi w tym kraju
trud autorusyfikacji! Kiedyś będą o nas pisali w podręcznikach...
— Aha — zgodził się szef. — Potrzebujemy panów dogłębnej wiedzy historycznej.
Zachęcili nas, żebyśmy usiedli. Zapadliśmy w głębokie wygodne fotele.
Przedrewolucyjne sprężyny delikatnie zaskrzypiały. Weszła dziewczyna w ludowym
stroju mazowieckim i nalała nam herbaty. Byłem gotów przyjąć zakład, że rumieńce na
jej policzkach powstały dzięki zastosowaniu soku z buraków.
Fadej widząc moje zdumienie pośpieszył z wyjaśnieniami.
— Postaraliśmy się w miarę możliwości odtworzyć na tej niewielkiej przestrzeni
klimat dawnego imperium. Nawet służącą mamy jak Pan Bóg przykazał ze wsi...
— Całkiem im mózgi poprało — wyjaśniła dziewczyna. — Ja to robię tylko po to,
żeby dorobić do stypendium — po czym zniknęła.
— Nieważne — Andriej machnął ręką. — A więc co was sprowadza?
— Mamy skomplikowany problem historyczny — wyjaśnił szef. — Ale nie wiem, czy

28
możliwości panów...
Fadiej aż się zachłysnął powietrzem.
— Jesteśmy najwybitniejszymi historykami carskiej Rosji. Ta epoka nie ma dla nas
tajemnic.
— To my odnaleźliśmy rękopisy Barka w Bank of England — rzucił Andriej. — Jako
pierwsi opublikowaliśmy raporty belgijskich analityków dotyczące reform Stołypina.
Szef uniósł dłonie w uspokajającym geście.
— Szukamy informacji dotyczących żołnierza J. A. Mitrofanowa. Służył w Warszawie
lub jej okolicach w 1909 roku.
Zafrasowali się, a potem Fadej zaczął stukać w klawiaturę komputera. Po chwili
wywołał jakiś spis i studiował go dłuższą chwilę.
— Nie mamy tu takiego — powiedział w zadumie. — Ale spisy są bardzo
niekompletne i wiele ksiąg pułkowych poginęło. A w jakim celu jest wam potrzebny?
— Usiłujemy zidentyfikować to miejsce — pan Tomasz rozwinął rulon z wydrukiem
zdjęcia.
Zamyślili się nad nim. Pożerali go przez chwilę wzrokiem, a potem jak na komendę
sięgnęli po silne szkła powiększające. Badali płachtę cal po calu. Wreszcie zakończyli
oględziny. Wymienili cicho kilka uwag.
— To korytarz stanowiący część systemu chodników minerskich — powiedział
Andriej. — Pochodzi najpóźniej z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
— Skąd tak dokładne informacje? — zapytałem zdumiony.
— Och, to proste — wskazał długopisem. — To na ścianie to zaczep solidnego
zawiasu.
— A tu ciągnie się rząd otworów strzałowych — pokazał jego towarzysz.
— W razie konieczności wysadzania tego odcinka w powietrze zamknięto by drzwi
i zabezpieczono workami z piaskiem, aby wybuch ich nie uszkodził...
— Chwileczkę — zaprotestowałem. — Co to są chodniki minerskie, bo chyba nie
służą do podkładania min na pole od spodu?
Zarechotali zgodnie.
— Poczynając od późnego średniowiecza zdobycie twierdz stało się stosunkowo
łatwe — powiedział Fadiej. — Opodal umocnienia ustawiało się baterię armat, które tak
długo biły w mur, aż powstał solidny wyłom, wówczas żołnierze rzucali się do środka.
— Armaty oblężnicze, jeśli zostały solidnie oszańcowane, było bardzo trudno
zniszczyć poprzez ostrzał z fortu. Jednocześnie ich zasięg był doprawdy niewielki,
kilkadziesiąt, rzadko ponad sto metrów.
— Dla likwidacji stanowisk wroga drążono więc z twierdzy długie podkopy i po
znalezieniu się pod pozycją przeciwnika wysadzano ją w powietrze.
— Oczywiście oblegający, jeśli wiedzieli o tego typu pracach, drążyli tunele

29
kontrminerskie i starali się wysadzić w powietrze pracujących nad nimi saperów.
— W XIX wieku budując twierdzę od razu kopano promieniście rozchodzące
się wokół niej korytarze minerskie. Ponieważ były ceglane, w ścianach w obawie, że
wrogowie mogliby się do nich dostać, pozostawiano od razu podczas budowy tego typu
otwory strzałowe — puknął wskaźnikiem w fotografię. — W razie czego wystarczyło
parę lasek dynamitu, nie, przepraszam, dynamit został wynaleziony później.
— Trochę prochu — podpowiedziałem.
— Na przykład — zgodził się natychmiast. — A potem łup i kawałek tunelu siada.
— Rozumiem — mruknąłem. — Czyli przeszukać musimy wszystkie forty otaczające
pierścieniem Warszawę: Mokotów, Okęcie, Bliznę, Służew...
Zamachali obaj gwałtownie rękami.
— Nie, zupełnie nie.
— Dlaczego nie? — zdziwiłem się. — Jest ich kilkanaście, a leżą na peryferiach
miasta...
— Twierdza Warszawa, której elementem składowym są te porzucone obecnie forty
została założona dopiero w latach osiemdziesiątych XIX wieku — powiedział Fadiej.
— To dlaczego nie mamy prowadzić tam poszukiwań? — zdziwił się szef.
— Oczywiście, że można — wyjaśnił Andriej cierpliwie — ale nie znajdziecie tam
tuneli minerskich.
— Przecież skoro kopano je zakładając nowe forty... — zauważyłem.
— Nie w latach osiemdziesiątych. Na skutek wojny secesyjnej w USA poczyniono
ogromny krok naprzód, jeśli chodzi o czynienie krzywdy bliźnim za pomocą armat
— odezwał się Fadiej. — Nowinki techniczne tego typu przeniknęły do Europy.
W latach siedemdziesiątych zasięg artylerii wzrósł do tego stopnia, że kopanie
wielokilometrowych tuneli stało się nieopłacalne, a często niemożliwe.
— A więc gdzie tego szukać? — szef wskazał zdjęcie.
— W Cytadeli Warszawskiej i wokoło otaczających ją fortów. Umocnień pierwszego
pierścienia, budowanych w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku.
Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
— Wróciliśmy do punktu wyjścia — mruknąłem. — Bez profesora
Królikowskiego...
— Dziękujemy za informacje — kiwnął głową szef. — Jakiego oczekujecie
wynagrodzenia?
— Potrzebujemy dobrego dojścia do komisji historyków aktualizującej podręczniki
i program nauczania.
— W jakim celu? — zdumiałem się.
— Chcemy, aby sprostowano pewne kalumnie o carskiej Rosji i panującym w niej
ustroju, rzucane przez niektórych nieodpowiedzialnych historyków.

30
— Przykro mi, ale nie mam żadnego dostępu do członków tej komisji — szef
bezradnie rozłożył ręce. — Pracujemy w Ministerstwie Kultury i Sztuki, a nie
w Ministerstwie Edukacji Narodowej.
Andriej westchnął.
— Trudno, zrobiliśmy gratis...
Zebraliśmy się do wyjścia. W progu jeszcze coś sobie przypomniałem.
— Skoro jesteście panowie tak wybitnymi historykami — powiedziałem — to mam
pytanie. Czy Jurij Gagarin pochodził z książąt Gagarinów?
— Tego nie wiemy — zasępił się Fadiej.
— Za to znamy wersję jego śmierci odbiegającą od oficjalnej — rzucił Andriej.
Ponownie usiedliśmy w fotelach.
— Według tego co podały radzieckie gazety Gagarin zginął podczas lotu treningowego
na Migu. Roztrzaskał się razem z instruktorem.
— Ale lud rosyjski rozpowszechniał inną wersję. Według niej Gagarin po locie
w kosmos uwierzył w Boga. Jego kumple kosmonauci, oczywiście zdeklarowani ateiści,
usiłowali mu to delikatnie wyperswadować, ale gdy w wiejskiej cerkwi zaczął opowiadać
co widział i jak ważną rolę w jego życiu odgrywa religia, nie wytrzymali. Wsadzili go do
starej beczki po ropie i zrzucili ze znacznej wysokości na betonową płytę lotniska.
Historia była tak nieprawdopodobna, że aż mnie zatkało. Szef widząc moje
zakłopotanie zaczął się szybko żegnać i niebawem wyszliśmy. Tym razem darowali
sobie cyrk z opaskami. Po skrzypiących schodach wyszliśmy na podwórze. Śnieg ciągle
padał.
— Mili chłopcy, tylko trochę nie tego — wkręciłem sobie niewidoczną śrubkę
w skroń.
Szef w zadumie przypalił papierosa.
— Mili chłopcy. Mam nadzieję, że są szaleńcami i nie zdają sobie sprawy ze swoich
czynów.
— Nie rozumiem, szefie?
— Przecież oni popełnili zdradę ojczyzny. Ci twoi mili chłopcy zdradzili naród, który
przez dwieście lat zwycięsko opierał się rusyfikacji.
Zamilkłem. Pan Tomasz miał całkowitą rację.
— Czasem niełatwo rozpoznać wroga — powiedział patrząc w ciemne zimowe niebo.
— Niełatwo rozpoznać zdrajcę. Pomyśl o wszystkich pracujących w ministerstwie.
Przypomnij sobie ich twarze. A przecież są wśród nich informatorzy Jerzego Batury.
Żyją pośród nas. Nie wiemy, ilu ich jest. Być może kilkunastu. Pamiętasz, co mówił
nadkomisarz Skorliński, kiedy jechaliśmy do Jachranki? Możemy mieć nawet dwie
niezależnie od siebie działające siatki... To zabrzmi jak wynurzenia paranoika, ale
jesteśmy otoczeni przez wrogów. Ci tutaj — klepnął ścianę kamienicy — stanowią

31
tylko jeden niewielki element zakłócający równowagę naszego państwa. Gdy zbierze się
takich elementów odpowiednio dużo, może się to bardzo źle skończyć.
Rozdział piąty

OGŁOSZENIE W PRASIE • PRZYJAZD JACKA • LUNETA SIERGIEJ •


TUNEL MINERSKI • CIEĆ I PIWNICA Z KONFITURAMI • TELEFON
ZE SZWECJI

Wszedłem do naszego gabinetu i powiesiłem sztywną od mrozu kurtkę na wieszaku.


Szef siedział za biurkiem. Na mój widok uśmiechnął się lekko i popchnął w moją stronę
gazetę otwartą na stronie z ogłoszeniami.
— Co ty na to?
— Poszukujemy wszelkich możliwych informacji mogących rzucić światło na życie
i okoliczności śmierci podchorążego Edwarda Mroza — przeczytałem. — Sądzi pan, że
to wypali?
— Ogłoszenie ukazało się wczoraj we wszystkich warszawskich gazetach, a niebawem
zostanie zamieszczone w „Gazecie Polskiej” i „Żołnierzu Polskim”. Mam cichą nadzieję,
że ktoś się odezwie.
— Ja też wykonałem wczoraj pewne działania — powiedziałem z dumą.
— Zadzwoniłem do archiwum Warszawskiego Okręgu Wojskowego z prośbą
o informacje. Mają je nam przesłać meilem, o ile oczywiście coś znajdą. Ale zaznaczyli,
że to może potrwać kilka dni.
— Ciągle tracimy czas — westchnął szef. — A tymczasem wandal sprzedający listki
na wagę być może już opróżnił skrytkę.
— Po strzale policjanta ręka zupełnie mu obwisła. Chyba kula uszkodziła staw
łokciowy. Jeśli zgłosi się do szpitala, to oczywiście wpadnie w ręce nadkomisarza
Skorlińskiego, ale istnieje też ryzyko, że zaszyje się gdzieś, by lizać rany.
— Albo pójdzie do mafijnego lekarza — zauważył melancholijnie Pan Samochodzik.
— Ciężka sprawa.
— Sądzi pan, szefie, że nasza mafia jest już na tyle dobrze zorganizowana, że ma

33
własną służbę medyczną?
— Nie da się wykluczyć. Skoro mają własnych fachowców od gotowania amfetaminy,
to mogą mieć i lekarzy.
Zadzwonił interkom. Szef podniósł słuchawkę.
— Idzie gość — powiedział.
Popatrzyłem na niego pytająco. Uśmiechnął się. Po chwili rozległo się pukanie do
drzwi.
— Proszę wejść — powiedział szef.
Drzwi uchyliły się i do środka wślizgnął się Jacek, siostrzeniec pana Tomasza.
— Nie powinieneś przypadkiem być teraz w szkole? — zaniepokoiłem się zaraz po
powitaniu.
— Mam ferie zimowe — oświadczył z godnością. — Przyjechałem wam pomóc.
— Ekstra — mruknąłem.
— Wspominał wujek coś na temat badań fortów, więc wziąłem latarkę — uśmiechnął
się chłopiec. — Zresztą interesowałem się trochę twierdzami...
To było do przewidzenia. Szef rozłożył przed nim wydruk.
— Co możesz powiedzieć o tym miejscu? — zapytał.
Jacek usiadł, wziął do ręki szkło powiększające i dłuższą chwilę badał fotografię.
— Jakaś piwnica — zawyrokował wreszcie.
— To kawałek tunelu technicznego albo minerskiego. Nie jest to na pewno tunel
transportowy, bo diametr łuku jest zbyt mały — wyjaśniłem.
— Co to znaczy po polsku? — zaciekawił się.
— Sufit jest sklepiony półłukowo. Gdyby to był tunel tego typu, jak te łączące
Cytadelę z innymi fortami, byłby o dobre pół metra wyżej i miałby większą rozpiętość.
W tunelach transportowych przewożono bez problemu zaopatrzenie dla fortów wozem
zaprzężonym w konia.
— Aha. A o jaką cytadelę chodzi? — zaciekawił się.
Złapałem się za głowę.
— Nie słyszałeś o Cytadeli Aleksandryjskiej, twierdzy panującej nad buntowniczą
Warszawą w czasie rozbiorów?
— Nie słyszałeś o najcięższym więzieniu politycznym, z którego zsyłano za Ural setki
najlepszych polskich patriotów? — huknął szef. — Odsyłam cię do Łodzi. Nadrobisz
braki w podstawowym wykształceniu, poddamy cię egzaminowi i dopiero potem...
— Wujku — jęknął Jacek — nie mógłbym nadrabiać tych braków tutaj? Przecież wy
obaj jesteście tak znakomitymi uczonymi... Od was mógłbym najwięcej skorzystać.
— No dobra, zostań. Nasze zadanie jest proste. Musimy odnaleźć ten kawałek lochu
— puknął palcem w zdjęcie.
— Świetnie. A gdzie mamy go szukać? — zapytał.

34
— Na przedpolach wszystkich fortów pierwszego pierścienia — odpowiedziałem.
— I oczywiście Cytadeli, o której nawet nie słyszałeś.
— Genialnie — mruknął szef. — Chcemy zbadać je wszystkie.
— Ferii zimowych może nie starczyć — zauważył Jacek z błyskiem w oku.
Pogroziłem mu pięścią, ale poznał drań, nie jestem na niego zły.
— Zwolnimy cię ze szkoły, jeśli zajdzie taka potrzeba — obiecał pan Tomasz.
— To bardzo niepedagogicznie — wtrąciłem się. — Poza tym teraz właśnie stracił
motywację, by odnaleźć skrytkę jak najprędzej.
— Sprawa jest taka... — Pan Samochodzik rączką lupy wskazał na otwarte skrzynki.
— Jak rozumiem, ktoś już was ubiegł.
Szef uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Można tak powiedzieć. Rozłożyłem mapę.
— Zaczniemy chyba po kolei — powiedziałem.
— To znaczy?
— Od północy. Na pierwszy ogień pójdzie fort Siergiej przy rondzie Wilsona.
— Zgoda — mruknął pan Tomasz. — Co będzie potrzebne?
— Łom, dobra latarka, nieprzemakalne buty, mały ponton, saperka albo lepiej
dwie...
— Masz to wszystko w Rosynancie? — zaniepokoił się.
— Mam — potwierdziłem. — Coś jeszcze?
— Kompas, żeby w razie czego nie zabłądzić — podpowiedział Jacek.
— Brawo, zaczynasz myśleć — pochwaliłem go. — Wyruszyć możemy natychmiast.
— No to w drogę — poderwał się raźno.
Wsiedliśmy i pojechaliśmy. Zaparkowałem koło parku imienia Żeromskiego.
Założyłem na nogi gumofilce, a szef na buty naciągnął kalosze i dodatkowo wypchał
je szmatami, których używałem do przecierania szyb. Przed nami rozciągał się plac,
a obok wyrastało imponujące wzgórze porośnięte sporymi świerkami.
— Ładnie tu — zauważył Jacek. — Ale nie widzę fortu.
— Nie kompromitowałbyś się... — syknął szef.
Przed nami za trawnikiem widać było spore wzgórze porośnięte świerkami. Wzgórze
zataczało delikatny łuk. Było zbyt symetryczne, by można je uznać za twór przyrody.
— Wał zewnętrzny! — wyrwało mu się. — Zasypali fosę przyporową.
— Zgadza się — powiedziałem. — Zasypali. W latach dwudziestych forty zostały
w poważnym stopniu zniszczone.
— Sekundę — odezwał się pan Tomasz. — A co zacz ta fosa przyporowa?
— To sucha fosa, dość znacznej głębokości i szerokości na przedpolach fortów
— pośpieszyłem z odpowiedzią. — Z obu stron wzmacnia ją mur, wewnątrz którego
ciągnie się korytarz. Z korytarza poprowadzone są otwory strzelnicze. Wróg

35
zdobywający fort musi zeskoczyć na dno fosy przyporowej.
— Tam wpada w pułapkę — uzupełnił Jacek. — Z obu stron strzelają do niego
znakomicie osłonięci obrońcy. Gdyby chciał się wyrwać, musi pokonać czterometrowej
wysokości mur najeżony strzelnicami i jednocześnie wystawić plecy na strzały
obrońców ukrytych w korytarzu po przeciwnej stronie.
— Diabelsko sprytne — mruknął z uznaniem.
— Jest to o tyle ciekawe, że z zewnętrznego korytarza poprowadzone były zazwyczaj
chodniki minerskie — wyjaśniłem.
Szef popatrzył z powątpiewaniem na gładką łąkę kończącą się chodnikiem i ulicą.
— Czekajcie. Jeśli fosę zasypano, to chyba nici z naszych poszukiwań.
Szczerze powiedziawszy podobne wątpliwości nurtowały także mnie, ale nie
wypowiedziałem ich na głos.
— Niekoniecznie — uspokoiłem go. — Jeśli zasypali fosę, to korytarze ciągle tam
mogą być. Nie sądzę, żeby im się chciało wysadzać je w powietrze.
Ruszyliśmy i przez przerwę w wale weszliśmy na majdan fortu. Urządzono
tu całkiem miły dla oka park. Wały porastały drzewa, ze stromych stoków dzieci
zjeżdżały na sankach. Pośrodku czerwieniał ceglany mur okrągłego budynku — fortu
artyleryjskiego.
— Stamtąd strzelały armaty — wyjaśniłem.
Pan Tomasz rozejrzał się zdezorientowany.
— Do tych, którzy przedarli się przez wał?
— Nie, stromym torem do góry. Pociski spadały na przedpolu.
— Aha. Chyba kiepski pomysł. I daleko tak mogli strzelać?
— Daleko. Do kilku kilometrów. Car, gdy nakazał budowę Cytadeli po powstaniu
listopadowym, obiecał, że w razie następnego buntu każe Warszawę zbombardować
właśnie jej armatami.
— O tym się uczyłem — Jacek miał chyba przebłysk pamięci. — Ale podczas
powstania styczniowego jakoś nie zbombardowali?
— Bo i nie było potrzeby. W stolicy, pomijając demonstracje patriotyczne i kilka
potyczek z żandarmami, nie doszło do żadnych poważniejszych działań militarnych.
— Czy faktycznie mogli ostrzeliwywać z Cytadeli miasto? — zapytał szef.
— Były to na dobrą sprawę czcze przechwałki — stwierdziłem. — Działa Cytadeli,
choć nowoczesne, nie miały odpowiedniego zasięgu. Dlatego też między innymi
wybudowano ten fort.
Pan Samochodzik kiwnął głową. Podszedł do wpuszczonego w stok wału budyneczku.
Budynek miał stalowe drzwi, a obok był nieduży zakratowany otwór będący pierwotnie
strzelnicą dla niewielkiego działa. Drzwi zaspawano w jakiejś odległej przeszłości.
Wyjąłem latarkę i poświeciłem w głąb otworu. Moim oczom ukazał się opadający w dół

36
sklepiony półkoliście korytarz. Na jego dnie leżało sporo śmieci, zauważyłem jednak, że
rozgałęzia się w obie strony. Szarpnąłem kratę. Trzymała mocno.
— Tędy nie wejdziemy — mruknął Pan Samochodzik i ruszył w lewo, gdzie ze
wzgórza wystawał podobny budynek. Sytuacja powtórzyła się, tyle tylko, że tym razem
drzwi były zamurowane. Trzeci budynek na obwodzie półksiężyca wyznaczonego
wałem także zazdrośnie strzegł swoich tajemnic.
— Skoczyć do Rosynanta po piłę ultradźwiękową? — zapytałem. — Wieczorem
przyjadę ze spawarką i naprawię wszystko.
— Zaczekaj — powiedział Pan Samochodzik. — Skoro wlazł do środka nasz gagatek,
o ile oczywiście poszukiwany przez nas chodnik znajduje się gdzieś w pobliżu, to i my
powinniśmy sobie poradzić. Może jest połączenie między fortem — wskazał okrągły
budynek — a konstrukcjami wału?
— Z pewnością. Tyle tylko, że tam w środku mieści się obecnie społeczna szkoła
plastyczna. Dawniej pilnował jej strasznie nerwowy cięć.
— Ciecia zaraz poskromimy — szef wyjął z kieszeni legitymację ministerstwa.
— Nie będzie chyba takiej potrzeby — ruszyłem przodem.
Niebawem znaleźliśmy się w miejscu, gdzie wał kończył się łagodnie opadając ku
ziemi. Obok kilku schodków mających ułatwić pokonanie poziomów stała betonowa
donica z resztkami uschniętych kwiatków.
— Chcesz to przesunąć? — zdziwił pan Tomasz.
— Pomóż mi — poprosiłem Jacka. — Tu jest ukryte wejście.
Pchnąłem donicę i faktycznie moim oczom ukazał się wąski otwór prowadzący pod
ziemię.
— Skąd pan wiedział? — zdziwił się Jacek. Uśmiechnąłem się zażenowany.
— Kilka miesięcy temu biegałem sobie po tym wale dla podniesienia kondycji
i zauważyłem, jak wyłażą z niego dzieciaki. Woda musiała wymyć dziurę i strop się
zawalił. Zasunąłem otwór donicą, żeby ktoś sobie nie zrobił krzywdy i planowałem
zbadać to później, ale jakoś mi tak zeszło.
Jacek zeskoczył pierwszy. Pan Samochodzik zsunął się drugi, ja jako trzeci. Zasunąłem
donicę, aby zamaskować właz. W świetle trzech latarek spostrzegłem, że przez dziurę
w stropie dostaliśmy się do niskiego zasypanego gruzem korytarzyka.
— No to jesteśmy — powiedziałem. — To wewnętrzny pierścień. Chodźcie za mną.
— Wewnętrzny pierścień? — zdziwił się Jacek.
— Tunel biegnący po wewnętrznej stronie wału fortu — wyjaśniłem. — Mówiłeś, że
interesowałeś się twierdzami.
— Tak, ale siedemnastowiecznymi — wyznał. — Robiliśmy jeszcze w podstawówce
makietę zamku...
Ruszyliśmy gęsiego. Niebawem loch stał się znacznie wyższy. Po kilku minutach

37
dotarliśmy od środka do jednego z budynków wejściowych.
— Tu było chyba przejście do wewnętrznego pierścienia fosy przyporowej
— wskazałem zamurowane drzwi. — Trzeba by wybić tu niewielką dziurkę.
Cegły poddawały się łatwo; łomem wykruszałem zaprawę i wyjmowałem je po
jednej. Szef poszedł gdzieś w ciemność, aby zbadać dalsze odcinki korytarza. Słyszałem
jego oddalające się kroki. Wrócił po kilku minutach, gdy już prawie sforsowałem
przeszkodę.
— Dalej jest tunel i kolejne wyjście na powierzchnię — powiedział. — A jeszcze
dalej nie mogłem pójść, bo trafiłem na zawał.
Wyrwałem ostatnie cegły. Jacek oświetlił z niepokojem strop odsłoniętego
korytarza.
— Niedobrze — powiedział. — Strop naruszyły korzenie drzew. Normalnie nie
pchałbym się w taką dziurę, bo cegła może spaść na głowę, ale dla dobra nauki...
Oświetliłem sufit własną latarką.
— Rzeczywiście wygląda fatalnie — mruknąłem. — Ale miejmy nadzieję, że się nie
zawali.
Ruszyliśmy powolutku stąpając ostrożnie, aby hałas naszych kroków nie spowodował
obwału. Wreszcie przebyliśmy niebezpieczny odcinek i stanęliśmy przed kolejnym
murem. Rozebrałem go bardzo ostrożnie. Następnie zeszliśmy kilkanaście stopni w dół.
Znaleźliśmy się w następnym tunelu, który biegnąc po łuku znikał w ciemnościach.
Tunel był bardzo niski, jego dno pokrywało błoto i dziwna biała powłoka pękająca pod
nogami.
— To wewnętrzny korytarz fosy przyporowej — domyślił się szef.
— Skąd tu lód? — zdziwiłem się, gdy kolejna tafla pękła mi pod stopą.
— To nie lód — powiedział Pan Samochodzik. — To coś w rodzaju stalaktytu. Woda
wypłukuje wapno ze ścian. Widziałem identyczne zjawisko w tajemnych przejściach
dworu w Janówce.
Spostrzegłem zasypane otwory strzelnicze. A więc jednak miałem rację i głęboko
pod trawnikiem znajdowały się pozostałości umocnień fosy.
— Czy wewnętrzny pierścień miał połączenie z zewnętrznym? — zapytał szef.
— Jaki zewnętrzny pierścień? — jęknął Jacek.
— Twój wujek ma na myśli korytarz biegnący wzdłuż zewnętrznego brzegu fosy
— wyjaśniłem.
— I te dwa tunele były połączone w poprzek fosy?
— Oczywiście. Inaczej podczas ostrzału trudno byłoby przerzucać świeże siły
na zewnątrz i do wewnątrz. Poza tym żołnierze muszą także jeść — wyjaśnił pan
Tomasz..
— Prawdę mówiąc sądziłem, że przejście znajdziemy tutaj na osi korytarza, bo

38
zazwyczaj tego typu obiekty budowano na wzór koła, ze szprychami, ale tu widocznie
zastosowano inną technikę.
— W prawo czy w lewo? — szef przeszedł do kwestii zasadniczej.
— Rzućmy monetą — zaproponowałem. Jacek wyjął z kieszeni pięciozłotówkę.
— Orzeł w prawo. Reszka w lewo — zaproponował.
Zgodziliśmy się. Podrzucił pieniądz do góry i złapał zręcznie.
— W lewo — zadecydował.
Ruszyliśmy korytarzem. Po przejściu kilkunastu kroków stał się paskudnie niski,
a potem nieoczekiwanie przeszedł w długą amfiladę pomieszczeń. Kazamaty połączone
były ze sobą niskimi zamulonymi korytarzykami. W kilku miejscach przydały się
saperki. Wreszcie stanęliśmy w ostatnim pomieszczeniu. Żaden ślad na ścianach nie
wskazywał, że gdzieś tutaj mogą się znajdować zamurowane drzwi. Na wszelki wypadek
opukałem ściany. Wszędzie odpowiedział mi głuchy odgłos litego muru.
— Zawracamy — zadecydował szef. — Trzeba spróbować w prawo. Minęliśmy wylot
korytarza i ruszyliśmy znowu długą amfiladą korytarzy. Minęliśmy chodnik prowadzący
do wewnętrznego pierścienia i zapewne do jednego z wejść, ale ten tunel dawno temu
zawalił się. Wreszcie dotarliśmy do końca amfilady. Ponownie mur odpowiedział głucho
na moje stukanie. Tędy też nie było przejścia.
— Czy mogła być fosa przyporowa z otworami strzelniczymi tylko po wewnętrznej
stronie? — zapytał Jacek.
Zamyśliłem się.
— Teoretycznie tak. Widywałem takie w fortach Modlina, ale otwory strzelnicze
byłby wtedy wyłącznie po zewnętrznej stronie.
Dotarliśmy do wylotu naszego korytarza.
— Słuchaj, wujku, a jak głęboka była fosa, i na jakiej wysokości znajdowały się
otwory strzelnicze? — zapytał Jacek.
Przez chwilę zastanawiałem się nad zadanym pytaniem, a potem uderzyłem się
z rozmachem w głowę.
— Jasne. Przejście musi być na poziomie pod dawnym dnem fosy.
Zacząłem pośpiesznie kopać saperką w błocie dokładnie na osi korytarza. Chłopak
pomógł mi, a szef odsunął się i przyświecał nam latarkami. Po kilku minutach
odsłoniliśmy górną część łuku lochu, a po dalszych kilkunastu dół pogłębił się na tyle,
że mogliśmy już na czworakach ruszyć w wilgotną zatęchłą ciemność. Tunel był długi na
około dwadzieścia metrów i kończył się zastygłym wodospadem błota. Znowu poszły
w ruch saperki i wreszcie z uczuciem ulgi wydostaliśmy się do kolejnego korytarza
zaznaczonego ciągiem zasypanych otworów strzelniczych.
— Zewnętrzna strona fosy przyporowej — oświadczył z triumfem Jacek.
Kiwnięciem głowy potwierdziłem jego domysł. Korytarz ciągnął się w lewo

39
i w prawo.
— Czy wejścia do chodników minerskich należy szukać też na osi tunelu? — zapytał
pan Tomasz.
— Nie. Powinny znajdować się co kawałek w ścianie. O, na przykład tu — wskazałem
płytką wnękę.
Użyłem łomu i po kilku minutach udało mi się wyłamać dwie cegły. Zaświeciłem do
środka latarką. Korytarz ciągnął się tylko kawałek, dalej zamykał go rozległy zawał.
— Pudło — powiedziałem.
Ruszyliśmy dalej. Kolejna wnęka także prowadziła do chodnika minerskiego, ale
i on kończył się bardzo blisko zawałem. Trzeci z kolei zapadł się zaraz koło początku
i za cegłami znalazłem tylko ziemię. Czwarty... Ręce bolały mnie już od kucia.
W tunelu zrobiło się duszno. Wyłamałem cegłę i zaświeciłem. W korytarzu leżała
skrzynka. Wyłamaliśmy pośpiesznie resztę cegieł i zachowując maksimum ostrożności
wyciągnęliśmy ją. Skrzynka była żelazna i solidnie zardzewiała. Była też bardzo ciężka.
Poświeciłem w głąb tunelu. Zapadł się oczywiście dawno temu, ale był najdłuższy
ze wszystkich dotąd odkrytych. Miał około dwudziestu metrów długości. Kolejnych
wejść do tuneli minerskich nie udało nam się znaleźć, więc przeciągnęliśmy skrzynkę
w pobliże kanału prowadzącego na zewnątrz, a sami ruszyliśmy naprzód, zbadać drugie
odgałęzienie. Rozbiłem kolejne dziesięć zamurowanych nisz, ale siedem korytarzy
zapadło się zaraz koło wejścia, a trzy pozostałe niewiele dalej. Wreszcie stanąłem przed
jedenastym.
— Prawie dziewiętnasta — powiedział szef. — Załatw to szybko i kończymy na
dzisiaj.
Wyłamałem słabo osadzone cegły i naszym oczom ukazał się loch. Był bardzo długi,
jego koniec niknął gdzieś w ciemnościach. Strop, w przeciwieństwie do poprzednich,
był prawie nie uszkodzony.
Ruszyliśmy ostrożnie w głąb ziemi.
— Są otwory strzałowe w ścianach — zwróciłem uwagę.
— I otwory na grubsze ładunki w suficie — szef oświetlił strop latarką. — Tak, to
typowy chodnik minerski, nawet wymiary pasują do tego zdjęcia.
Wreszcie stanęliśmy przed solidnym murem blokującym chodnik w poprzek.
— Kuć, szefie? — zapytałem.
— Kuj — przykazał.
Cement pomiędzy cegłami okazał się wyjątkowo dobrej jakości. Wyłamałem
pierwszą warstwę cegieł, za nią znajdowała się jeszcze jedna. Podważałem je z trudem
i zaraz zaczęły spadać po drugiej stronie muru. Kułem z całych sił — powietrze
wypełnił ceglany pył. Huk uderzeń niósł się w głąb lochów, które odpowiadały echem.
Poświeciłem latarką.

40
— To mi wygląda na starą piwnicę — powiedziałem. — Na podłodze widać jeszcze
resztki węgla. Pewnie jakieś podziemne pomieszczenia wykorzystywane przez wojsko.
— Jesteśmy już dość daleko od fortu — zaprotestował Jacek. — Zwróćcie uwagę,
że sufit tej piwnicy jest odlany z betonu. Musiała powstać później. Może w latach
osiemdziesiątych ubiegłego wieku?
Wyłamałem jeszcze kilka cegieł i mogliśmy wcisnąć się do środka.
— To pomieszczenie było wykorzystywane w latach międzywojennych — zauważył
szef. — Zobaczcie, jest żarówka na suficie i resztki instalacji elektrycznej.
W tym momencie żarówka rozbłysła jasnym światłem. W drzwiach piwnicy stanął
groźnie wyglądający cięć, uzbrojony w kij baseballowy, a za nim ukazali się dwaj
policjanci.
— Ha, ptaszki! — ryknął cięć. — Mam was nareszcie. Trzy lata na was poluję. Wy co
za jedni?
— Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki — przedstawiłem się i natychmiast
dałem krok w tył, aby znaleźć się poza zasięgiem cieciowego kija.
Policjanci otaksowali nas spojrzeniem.
— Bzdury — rzekł jeden z nich.
Pociągnąłem nosem. Nasze ubrania przesiąkły nieprzyjemną wonią szlamu.
— Jakie Ministerstwo Kultury i Sztuki? — huknął ten z naszywkami komisarza.
— Tak mają wyglądać naukowcy? Nie nabierzecie mnie.
— Nie wyglądamy na naukowców? — zdziwił się Pan Samochodzik.
— Tylko popatrzcie na siebie. Jesteście brudni, jakbyście siedzieli cały rok pod ziemią.
Złodziejskie narzędzia w łapach — wskazał z odrazą na mój łom. — Złodziejskie latarki
— wskazał „baterejkę” szefa. — Zalatuje od was, jakbyście się pół roku nie myli. I wy
podajecie się za przedstawicieli Ministerstwa Kultury i Sztuki?
— Mamy legitymacje służbowe — podałem swoją.
Gdy ją wręczałem policjant z odrazą patrzył na moją ubłoconą rękę.
— Trzeba ich zamknąć, panie władzo — powiedział przymilnie cięć. — O, jaki
podkop, nawet obudowali go cegłami — zajrzał do lochu. — A wszystko po to, żeby
rabować konfitury lokatorom. W zeszłym roku tu było pięć włamań. I wszystkie po
konfitury.
— Jeszcze dzieciaka na naukę złodziejskiego fachu przyprowadzili — drugi policjant
zauważył Jacka. — Czy nowy kodeks przewiduje kary za demoralizację nieletnich?
— Oczywiście — odezwał się komisarz, który w słabym świetle żarówki usiłował
odczytać moją legitymację. — Wlepią im co najmniej po trzy lata. Chyba są
recydywistami, zobacz jak bezczelnie usiłują się wyłgać.
— Ale my naprawdę jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki
— zaprotestował szef. — Nazywają mnie Pan Samochodzik...

41
— Niezła ksywa — uśmiechnął się cięć. — Samochodziki też się z parkingów
podprowadza, co?
— Pracownicy ministerstw nie chodzą w kaloszach wypchanych szmatami — huknął
na pana Tomasza komisarz. — Zresztą zaraz to sprawdzimy.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer ministerstwa. Ktoś po chwili
odebrał.
— Mówi komisarz Jan Puszczykiewicz — przedstawił się. — Mamy taką sprawę:
wyciągnęliśmy z podkopu takich dwu i nieletniego. Podają się za waszych pracowników.
Jeden nazywa się Paweł Daniec, a drugi użył ksywy Pan Samochodzik.
Słuchawka zagdakała z ożywieniem.
— Nie, niemożliwe — zaprotestował policjant słabym głosem. — Dać do telefonu?
Wręczył mi słuchawkę. W dyżurce siedział Sławek.
— Poznajesz mnie po głosie? — zapytałem.
— Jasne — odpowiedział. — Co to za szopka? Za co was zgarnęli1?
— Badaliśmy jeden korytarz i wleźliśmy lokatorom do piwnicy z konfiturami.
— Daj no tego stróża prawa — roześmiał się.
Po wymianie jeszcze kilku zdań komisarz przeprosił nas grzecznie za nieporozumienie.
Wróciliśmy we czwórkę po żelazną skrzynkę. Byli nawet tak mili, że zaprosili nas na
komendę, żebyśmy mogli ją otworzyć w ich warsztacie.
Tam już czekał ślusarz.
— O, ciężka sprawa — powiedział patrząc na skrzynkę. — Zawiasy zapiekło na
amen.
— Trzeba będzie ostrożnie rozpiłować — zaproponowałem. — W środku może być
Bóg wie co; wyciągnęliśmy ją z tuneli minerskich.
— Czyli i wybuchnąć może — zafrasował się komisarz.
— Teoretycznie po tylu latach nie powinno — zauważył Pan Samochodzik.
— Teoretycznie nie powinno, a co roku dzieciaki giną od niewypałów — zrzędził
ślusarz, ale wreszcie wziął szlifierkę kątową i przeciął po zawiasach i wokoło wieka.
Podważył śrubokrętem. Wewnątrz skrzyni leżały krążki ciemnego metalu i coś
w rodzaju zardzewiałych szczypiec. Wyjąłem jeden krążek. Był bardzo ciężki.
Zadrapałem go śrubokrętem. Ołów.
— To chyba forma do lania kul — zauważył szef podnosząc szczypce.
— No to pudło — westchnąłem.
— Nie takie znów pudło — zaprotestował. — Muzeum Wojska Polskiego chętnie
wzbogaci swoje zbiory.
Zapakowaliśmy skrzynkę do samochodu.
— Stracony dzień — powiedziałem, gdy żegnaliśmy się koło ministerstwa.
— Może jutro pójdzie lepiej — westchnął.

42
Śnieg przestał sypać, ale mróz wzmagał się. Właśnie dojeżdżałem do swojego bloku,
gdy w kieszeni zapikał mi telefon komórkowy.
— Daniec, słucham — rzuciłem w słuchawkę.
— To ja — usłyszałem głos Pana Samochodzika. — Zdrzemnij się ze cztery godziny
i na drugą w nocy bądź przed moim domem. Paszport masz?
— Mam, ale...
— Zabierz koniecznie ze sobą.
— Dokąd...
— Na siódmą rano musimy być w Gdyni. O dziewiątej wsiadamy na prom do
Karlskrony.
— Panie Tomaszu...
— Dostałem właśnie bardzo interesujący telefon. Bilety kupimy na miejscu. Pamiętaj,
druga w nocy u mnie.
Usłyszałem piknięcie, gdy odkładał słuchawkę.
— Mógłby chociaż zapytać, czy nie boję się choroby morskiej — westchnąłem.
Wiatr zachichotał i dmuchnął mi w twarz śniegiem.
Rozdział szósty

TCHNIENIE SZWEDZKIEJ ZIMY • SHERLOCK HOLMES I JEGO


NOWE PRZYGODY • OPOWIEŚĆ PANA JABŁOŃSKIEGO • GDZIE
MIEŚCI SIĘ SKRYTKA • GEORGIJ, PAWEŁ I SIERGIEJ

Jacek, ku swojemu żalowi, musiał zostać w Warszawie, nie miał bowiem paszportu.
Podróż upływała mam w milej atmosferze, na promie byliśmy prawie sami. Tylko silny
wiatr i wzburzone morze zniechęcały do spacerów po pokładzie. Wreszcie prom dobił
do brzegu. Przeszliśmy przez długi kryty trap i weszliśmy do budynku, gdzie sprawnie
poddano nas kontroli celnej i paszportowej.
— Szwecja — mruknął szef rozglądając się po jasno oświetlonym pomieszczeniu.
— To dziwne, ale jakoś nigdy jeszcze tu nie byłem.
— Trzeba się dostać do centrum miasta — przypomniałem.
— Tak. Mój rozmówca powiedział, że to blisko dworca kolejowego.
Pan Samochodzik stanął przed dużą mapą rozpiętą na ścianie.
— Hm... popatrzmy. Jesteśmy w tym miejscu. A musimy się dostać tutaj — puknął
palcem. — Mamy do wyboru dwa autobusy.
— Dedukuję, że przystanek powinien znajdować się opodal — powiedziałem.
Uśmiechnął się leciutko.
— Dedukujesz... Przypomniałem sobie taki drobiazg z wczesnej młodości, gdy jako
ubogi student dorabiałem sobie do stypendium pracując przy katalogowaniu nowych
nabytków Biblioteki Narodowej. Przyszła do nas staruszka i przyniosła nam trochę
zaczytanych do cna broszurowych kryminałów o przygodach Sherlocka Holmesa.
— Lubię czytać Artura Conan Doyle’a — pochwaliłem się. Uśmiechnął się
szelmowsko.
— A znasz opowiadanie „Niebezpieczny wynalazek”?
— Nie. To o Sherlocku Holmesie?

44
— Aha — szef uśmiechnął się tym razem niewinnie.
— Dziwne, ale nie przypominam sobie. Może ukazało się później pod innym
tytułem, ale z drugiej strony nie kojarzę żadnego opowiadania, którego treść można by
dopasować do tak zdumiewającego tytułu.
— A może mówi ci coś tytuł „Przez zbrodnię do wiedzy”?
— Nie. Pierwsze słyszę.
— A „Rzeźnia ludzka”?
— Szefie, takich opowiadań Doyle’a po prostu nie ma.
— Widzisz, poczytność jego książek była tak duża, że znalazł sobie nad Wisłą
naśladowców. Bóg raczy wiedzieć, skąd wytrzaśnięto jakiegoś grafomana, na okładkach
niestety nie było jego nazwiska. Człowiek o niezwykłej pracowitości. W latach 1907-
1911 roku wysmażył osiemdziesiąt zeszytów po dwadzieścia cztery kartki każdy...
Dedukuję, że przystanku należy poszukać na zewnątrz.
Wyszliśmy przed budynek terminalu i poczuliśmy się jeszcze gorzej niż na Syberii.
W twarze dął nam ostry lodowaty wiatr z północy. Wicher niósł tumany śniegu.
W ciemności, którą na próżno starało się rozproszyć kilka latarni, zamajaczyła wiata,
dość podobna do tych stojących na ulicach Warszawy, tyle tylko, że niebieska, a nie
czerwona.
— Przystanek — ucieszył się szef.
Zaraz udało nam się złapać autobus do centrum miasta. Mimo że była dopiero
czwarta po południu, zapadł już zmrok. Za oknami pojazdu kłębiły się tumany śniegu,
od Bałtyku ciągnęło chłodem. Nadal wiał przenikliwy wiatr.
— Przypomniałem sobie przytulne wnętrze wehikułu i pewną chłodną noc dawno
temu na Mazurach, gdy na wyspie Fort Lyck czekałem z asystentką na przyjaciela
— westchnął szef. — Tyle tylko, że tam nie padał śnieg.
— Czuję odrazę na myśl, że jeszcze raz będziemy musieli wyjść na zewnątrz
— powiedziałem.
Skinął w milczeniu głową.
— O czym było to opowiadanie „Rzeźnia ludzka”? — zagadnąłem.
— Och, było cudowne w swojej grafomańskiej napuszoności. Sherlock Holmes,
agent śledczy, był na gościnnych występach w Bostonie. Tam zlecono mu odszukanie
zaginionej żony miejscowego profesora. Szukał jej tak intensywnie, że znalazł oczko
z jej pierścionka w parówce w podejrzanej jadłodajni.
— O rany! Czy reszta poszukiwanej też była w parówce?
Uśmiechnął się na wspomnienie szalonej lektury.
— Oczywiście. Przecież tego można się domyśleć po samym zwyrodniałym
tytule. Ale słynny detektyw i tym razem nie zawiódł. Nakazano mu odnaleźć damę
i można powiedzieć, że ją odnalazł. Czytanie kryminałów czasami może pomóc nam,

45
zawodowym detektywom...
— Prawdę powiedziawszy sądzę, że przeczytanie akurat tego kryminału chyba nie
bardzo.
Autobus jeździł jak oszalały, zakręcając co chwila, tak że niebawem zupełnie straciłem
poczucie kierunku. Miasto zbudowano na szeregu wysp i półwyspów połączonych
w zamierzchłej przeszłości groblami. Wreszcie w oko wpadł mi jasno oświetlony
dworzec kolejowy. Wysiedliśmy i, kierując się zdobytym na dworcu planem, ruszyliśmy
w poszukiwaniu interesującej nas ulicy. Na szczęście paliło się wiele latarni i tylko
zadymka utrudniała orientację. Zaspy śnieżne miejscami sięgały do kolan. Wreszcie po
długich poszukiwaniach, w trakcie których kilkakrotnie musieliśmy odgarniać dłońmi
śnieg z tabliczek z numerami domów, odnalazłem nasz adres. W oknie paliło się światło.
Usiłowałem wcisnąć mosiężny guzik dzwonka, ale przymarzł.
— Zapukamy? — zapytałem szefa.
Przez chwilę szukał czegoś po kieszeniach.
— A niech to — powiedział. — Myślałem, że mam trochę takiego specyfiku do
odmrażania zamków samochodowych, którego używam rano, żeby dostać się do
trabancika, ale widocznie zostawiłem w domu.
— Zapukam.
— Czekaj.
Wyłowił z kieszeni zapalniczkę i przez chwilę podgrzewał wątłym płomykiem
oporny guzik. Gdy go ponownie nacisnąłem, z wnętrza domu rozległo się melodyjne
dzwonienie. Otworzył nam niski, ale jeszcze krzepki staruszek.
— Witam — powiedział, mocno po słowiańsku ściskając mi dłoń. — Stanisław
Jabłoński — przedstawił się. — Zapraszam w moje skromne progi.
Weszliśmy do jasno oświetlonego holu. Wskazał nam wieszaki.
— Oto moja legitymacja — szczękając jeszcze zębami wręczyłem mu dokument.
— Nie trzeba — odsunął moją rękę. — Zapraszam na pokoje.
Siedliśmy w niedużym salonie opodal płonącego kominka. Na ścianach wisiały
szable i zdjęcia oraz coś, co zidentyfikowałem jako karabin z 1939 roku.
— W ogłoszeniu pisał pan, że poszukuje ludzi, którzy mogliby rzucić nieco światła
na życie i okoliczności śmierci podchorążego Edwarda Mroza — zwrócił się do pana
Tomasza.
— Zgadza się — szef kiwnął poważnie głową. — Najbardziej interesuje mnie...
— Ta historia z bankiem — uśmiechnął się domyślnie. — O tym też i ja chcę mówić,
bo to było nasze jedyne spotkanie.
Usiadł wygodnie.
— Przed wojną byłem młodzieńcem z, jak to się mówi, dobrego domu. Ojciec
— lekarz miał samochód, forda. Zanim dorosłem, nauczyłem się rozbierać go na części

46
i składać z powrotem. Regulowałem i naprawiałem samochody znajomym ojca, więc
gdy mnie zmobilizowali w sierpniu 1939 roku poprosiłem o przydział na front do
jednostek remontowych. Po wybuchu wojny do garażu fabryki samochodów, gdzie
siedzieliśmy w oczekiwaniu na transport, wpadł podchorąży Mróz. Powiedział, że
potrzebuje pilnie kierowcy do wykonania ściśle tajnego zadania. Wszyscy się poderwali.
Powiedział, że potrzebuje najlepszego. Znowu wszyscy zgłosili się na ochotnika. A ja
siedziałem pod ścianą. Podszedł o mnie i zapytał, dlaczego ja tak siedzę, podczas gdy
moi kumple wyrywają się jeden przez drugiego. Powiedziałem, że nie jestem kierowcą,
tylko mechanikiem — amatorem. Wybrał jednego, zabrał też mnie. Zapytał, czy umiem
naprawiać ciężarówki. Wyjaśniłem zgodnie z prawdą, że nigdy jeszcze nie próbowałem,
ale to nie powinno być dużo trudniejsze. Przed garażem czekała ciężarówka z plandeką.
Wyjął Biblię i kazał nam przysiąc, że nie zdradzimy żadnych szczegółów tej misji.
— Jeśli...
— Ach nie, teraz to już bez znaczenia. Jestem ostatni. Ruszyliśmy najpierw do banku,
był już zamknięty. Aha, jeszcze po drodze musieliśmy postać pół godziny w bramie
kamienicy, przeczekiwaliśmy nalot. W banku dobijaliśmy się dość długo, aż wreszcie
wyszli strażnicy i nas wpuścili. Edward pokazał rozkaz zabrania depozytu, a oni
powiedzieli, że powinien mieć klucze, poza tym depozyty już są zabrane i został tylko
jeden. Klucze, które miał, nie pasowały do zamków; drugi komplet miał ponoć dyrektor,
ale on w centralnym banku przy Świętokrzyskiej nadzorował pakowanie reszty złota
z rezerw państwowych, więc nie mógł się oderwać. Podchorąży trochę się zdenerwował,
bo chciał ruszyć jeszcze przed świtem, tymczasem zatrzymywały go zwyczajne pancerne
drzwi. Wrócił do ciężarówki i przyciągnął skrzynkę dynamitu. Powiedział, że wysadzi
te drzwi w powietrze, a potem zaczął się zastanawiać, jak długo będzie się palił lont.
Podłożył pierwszą laskę w szparę i podpalił. Cofnęliśmy się za winkiel i czekaliśmy.
A tu naraz jak nie łupnie. Patrzymy, ściana popękana, podłoga popękana, a drzwi ani
drgnęły. Przylecieli strażnicy i zaczęli się wściekać, że rujnuje bank, a on powiedział, że
i tak za dwa dni będą tu Niemcy. Przypuszczano wówczas, że armie pancerne zdobędą
Warszawę bardzo szybko, choć ludności cywilnej propaganda mówiła, że stracili wiele
czołgów i zostali częściowo odparci. Dopiero bitwa nad Bzurą trochę ich powstrzymała.
Więc ściana popękała, ale zaraz się okazało, że ucierpiał tylko tynk, a zbrojony beton
pod spodem był nietknięty. Mróz zdenerwował się jeszcze bardziej i zaczął oglądać plan
banku wiszący na ścianie. Wreszcie poprowadził nas naokoło i doszliśmy do ściany
skarbca od tyłu. Strażnicy przynieśli nam łomy i młotki, których używano czasem
do odbijania skrzynek i zaczęliśmy drążyć dziurę w ścianie. Wymurowana była nie
z betonu, ale z cegieł. Wreszcie wywierciliśmy dziurę, podłożyliśmy dynamit. Tym razem
wywaliliśmy odpowiedniej wielkości otwór i weszliśmy do środka. Stały tam masywne
drewniane skrzynie, wybuch trochę je poprzesuwał. Jedna pękła i wysypały się z niej

47
złote dolary. Zbiliśmy ją z powrotem do kupy i zaczęliśmy nosić na ciężarówkę. Na
szczęście nie było daleko. Skrzynie ważyły po jakieś dwadzieścia kilogramów i braliśmy
je po dwu. Wreszcie załadowaliśmy wszystkie. Edward siedział i palił papierosa, a potem
rozgniótł niedopałek o ścianę sejfu i powiedział, żebyśmy ruszali. Wypisał jeszcze jakieś
pokwitowania dla banku i przez telefon złożył gdzieś meldunek, że wysadził ścianę.
Załadowaliśmy się do szoferki i w drogę. Przejeżdżaliśmy przez most Kierbedzia,
gdy zatrzymał nas patrol. Podchorąży pokazał jakiś papier, a musiało być to pismo
podpisane może nawet przez Naczelnego Wodza, bo tylko zasalutowali i przepuścili.
Byliśmy już po drugiej stronie Wisły, kiedy kazał zatrzymać na moment samochód na
poboczu i wysiedliśmy z szoferki.
— Jak był powód postoju? — zainteresował się szef.
— Popatrzcie na Warszawę — powiedział Edward. — Przypatrzcie się dobrze temu
miastu, bo zdaje się, że widzimy je ostatni raz w życiu. Wtedy zacząłem się bać, bo do tej
pory sądziłem, tak jak inni, że wojna potrwa może kilka tygodni, a potem odeprzemy
wroga. A tu naraz takie straszne słowa.
— Sprawdziły się? — zapytałem delikatnie.
— Nie. Zobaczyłem jeszcze Warszawę nie raz. Ostatnio — uśmiechnął się — trzy
miesiące temu. Ale to już było potem inne miasto. Tak bardzo się zmieniło... Ale do
rzeczy. Ruszyliśmy szosą na Lublin, ale zaraz na wysokości Otwocka była zupełnie
zablokowana kolumnami uchodźców. Zaczęliśmy szukać objazdów i na wieczór byliśmy
w Puławach. Podchorąży usiłował się dodzwonić do Lwowa, ale nie było połączenia, po
wojnie dopiero dowiedziałem się, że radzieccy dywersanci zerwali linię telefoniczną.
Usiłował wywołać Lublin, ale tam w sztabie nie było już nikogo wtajemniczonego
w plan wywiezienia skarbów. Cały następny dzień usiłowaliśmy przedrzeć się dalej
w stronę Lublina. Dotarliśmy do Ryków, ale szosa była zakorkowana na amen. Wreszcie
pojawił się oddział wojska idący na zachód w stronę Warszawy. Porozmawiał z nimi
i dowiedział się, że do samego Lublina szosa jest zablokowana i że musieli niemal
walczyć z uchodźcami. Postanowił, że wycofamy się w okolice Otwocka i spróbujemy
szczęścia na szosie brzeskiej. Jak wracaliśmy okazało się, że nigdzie nie można kupić
benzyny. Mróz trochę wpadł w panikę, ale zdecydował, że wobec tego zawrócimy do
Warszawy i ukryjmy skarby w stolicy.
Wyjąłem z kieszeni notatnik, a pan Tomasz nachylił się, żeby nie uronić ani słowa.
— Trochę panów rozczaruję. Zaparkowaliśmy w Parku Saskim, zaraz koło kolumnady
przy Grobie Nieznanego Żołnierza. A propos, słyszałem że chcą odbudować pałac
i odtworzyć ją tak, jak wyglądała przed wojną.
— O odbudowie pałacu mówi się od jakiegoś czasu. Z tego co wiem, kolumnada ma
jednak pozostać w stanie obecnym. Odtworzona zostanie tylko sama budowla. Zresztą
ostatnimi czasy odbudowywują przed Teatrem Wielkim budynek przedwojennego

48
ratusza.
— Poczekam, aż skończą. O czym to ja...? Ach tak. Podchorąży ściągnął swojego
przyjaciela, też wojskowego, w mundurze bez naszywek. Nie wiem, jaki miał stopień,
ale ile razy ktoś się czepiał, dlaczego tu stoimy, pokazywał jakiś papier i pytający się
natychmiast zmywał. Naloty trwały niemal bez przerwy, ale parku szczęśliwie nie
bombardowano, a my staliśmy w takim miejscu, żeby ciężarówki nie było widać pod
konarami drzew. Na pilnującego nas człowieka mówiliśmy Siwy, bo faktycznie, chociaż
młody, był zupełnie osiwiały. Sądziłem początkowo, że jest albinosem.
Weszła śliczna Szwedka z czajnikiem i nalała nam herbaty. Odprowadziłem ją
tęsknym spojrzeniem.
— Moja wnuczka — wyjaśnił pan Jabłoński. — A więc Siwy był po prostu siwy.
Potem czytałem w jednej książce, że podczas wojny w oddziale AK był człowiek
pasujący do tego rysopisu. Zupełnie siwy, zawsze opanowany, zajmować się miał
wykonywaniem wyroków śmierci na konfidentach. Sadzę, że to mógł być on. Nigdy nie
okazywał emocji. Milczał całe dnie. W parku staliśmy przez trzy dni, a Mróz latał po
mieście i szukał odpowiedniej kryjówki. Wreszcie wrócił i powiedział, że znalazł takie
miejsce. Kierowcę zwolnił i wypłacił mu nawet żołd, a mi powiedział, że będę jeszcze
potrzebny, więc mnie dwa dni zatrzymają. Powiedziałem, że oczywiście, tylko najpierw
chciałbym się porządnie umyć, bo do tej pory myłem się w sadzawce w parku, pod
okiem Siwego. Pilnował nas. Gdybyśmy zwiali i po Warszawie rozniosło się, że w parku
stoi ciężarówka pełna złota, to rany boskie, co by się mogło stać.
Dziewczyna weszła ponownie niosąc ciasto. Pyszny litewski sernik. Raczyliśmy się
nim dłuższą chwilę.
— A więc dopiero piętnastego września Mróz był gotowy. Powiedział, że wyszukał
taką kryjówkę, iż sam diabeł jej nie znajdzie. No i faktycznie jak do tej pory... Panowie
chcą ją odnaleźć?
— Gorzej — powiedział szef. — Dużo gorzej. Problem w tym, że odnalazł ją jakiś
wandal i wyprzedaje zgromadzone w niej skarby tnąc je na kawałki.
Staruszek gwizdnął.
Szef wyjął z teczki złożone na pół zdjęcie. Rozłożył je lekko drżącymi palcami
i położył na stole.
— Czy to może to miejsce? — zapytał.
Starzec pochylił się i badał przez chwilę obraz lochu.
— Tak — powiedział wreszcie. — Nie mam żadnych wątpliwości. Mają panowie
zdjęcie, a nie wiedzą, gdzie jest kryjówka?
Opowiedziałem mu pokrótce historię pościgu i zdobycia odbitki. Kiwał w zadumie
głową.
— Moje informacje raczej niewiele wam pomogą — westchnął wreszcie. — Mróz

49
i Siwy zawiązali mi oczy i jeździliśmy jakiś czas po Warszawie. Wreszcie zatrzymaliśmy
się na jakiejś posesji. Wyprowadzili mnie, szedłem kilkadziesiąt kroków po mlaskającym
błocie, potem przeszliśmy przez skrzypiące drzwi i rozległo się łomotanie odsuwanych
gratów. Wepchnęli mnie do wilgotnego zatęchłego nieco lochu i przykazali, żebym
nie oddalał się. Po chwili zaczęli znosić skrzynki. Trwało to chyba ze cztery godziny.
Tymczasem zapadła noc. Wreszcie pojawili się po raz ostatni. Przyciągnęli nieduży
wózek, taki, jakie mają na poczcie do transportu przesyłek. Zapakowaliśmy na niego
sześć skrzyń i pojechaliśmy, a Siwy został na straży. Tunel kierował się na północ.
— Skąd pan wie? — zdumiałem się.
— Na pasku od zegarka miałem taki malutki kompasik. Szliśmy bardzo długo, ale
spowalniał nas solidnie naładowany wózek. Wreszcie znaleźliśmy się na końcu korytarza.
To znaczy nie wiem, czy na końcu. Po prostu w tym miejscu tunel przegrodzony był
świeżo wzniesioną ścianą z cegieł. Kielnia i wiadro po zaprawie jeszcze ciągle leżały na
ziemi. I chyba kielnia nadal tam leży — puknął palcem w fotografię. — Zobaczcie ten
kompletnie przerdzewiały kawałek.
— To faktycznie może być kielnia — zauważył szef. — Musiał się podchorąży Mróz
napracować ciągnąc taki kawał wystarczającą ilość materiałów budowlanych, żeby
zbudować mur przegradzający tak szeroki korytarz.
Pan Jabłoński uśmiechnął się lekko.
— Sądzę raczej, że przyszedł od drugiej strony. Było pewnie znacznie bliżej.
Wyładowaliśmy skrzynie i wróciliśmy po następną porcję. Z nieobciążonym
wózkiem szliśmy ponad pół godziny. Załadowaliśmy kolejną partię skrzynek i znowu
powlekliśmy je w głąb lochu. Obróciliśmy sześć lub siedem razy. Wreszcie, za ostatnim
razem poszedł ze mną Siwy. Szczerze mówiąc bałem się, że chce mnie tam wykończyć,
żeby pozbyć się niepotrzebnego świadka, ale on zabrał tylko dwie laski dynamitu.
Cofnęliśmy się z pięćdziesiąt metrów, założyliśmy ładunki do otworów strzałowych
i odpaliliśmy. Oczywiście położyliśmy na ziemi, ale i tak wybuch znieśliśmy z trudem.
Uderzyła nas ściana powietrza — wykonał ręką nieokreślony gest. — Tak bywa, gdy
ładunki wybuchają w zamkniętych pomieszczeniach. Powstał piękny zawał, poszliśmy
sprawdzić. Siwy był bardzo zadowolony. Przy wejściu znowu zawiązali mi oczy i dłuższy
czas wozili po mieście, żebym stracił orientację. Wreszcie podrzucili mnie pod komendę
uzupełnień, dostałem przydział do jednostki remontowej i dwa dni później byłem już
na froncie. Wzięli mnie do niewoli, resztę wojny spędziłem w niemieckich stalagach. Po
wojnie postanowiłem nie wracać do kraju, osiadłem tu, w Szwecji.
— Czy słyszał pan jeszcze kiedyś o Siwym albo Mrozie? — zapytałem.
— Niestety, jak już wspominałem, przeczytałem w jednej książce informację
o żołnierzu AK, noszącym pseudonim Siwy. O podchorążym Edwardzie nic.
— Będziemy potrzebowali dodatkowych wskazówek, jeśli chcemy odnaleźć loch

50
i skrytkę — odezwałem się.
— Ale ja właściwie nic więcej nie wiem.
— Ależ pamięć pańska przechowała setki szczegółów, które mogą nam bardzo
pomóc.
— Jakich szczegółów? — nie zrozumiał.
— Na przykład takich, że loch prowadził na północ. Jeśli pan pozwoli, zadam kilka
pytań uściślających.
— Proszę bardzo.
— Czy podczas wysadzania kawałka tunelu musieli panowie kuć otwory
w ścianach?
— Nie. Co jakiś czas znajdowały się w nich niewielkie kwadratowe dziury, jak gdyby
ktoś wyjął po jednej cegle. Były wystarczająco głębokie.
Szef kiwnął głową.
— Czyli jednak tunel minerski — powiedział triumfalnie.
— Jaka była długość chodnika w metrach? Choćby przybliżona...
— Sądzę, że miał około trzech, może czterech kilometrów długości. Za którymś
razem liczyłem kroki i było ich nieco ponad sześć tysięcy.
— Ściany były ceglane, a podłoga?
Zamyślił się.
— Pokrywało ją błoto — powiedział wreszcie. — Ale sądzę, że była wyłożona
kamienną kostką.
— Czy powietrze na całej przestrzeni tunelu było jednakowe? — spytałem.
— To znaczy czy było świeże? — uzupełnił Pan Samochodzik.
— Nie. Co kilkaset metrów były miejsca, gdzie oddychało się znacznie lepiej.
— Szybiki wentylacyjne — mruknął pan Tomasz. — Prawdopodobnie zamaskowane
w zabudowie...
— Czy w pobliżu skrytki dostrzegł pan jakieś śmieci pochodzące z zewnątrz lochu?
— zapytałem. — Liście drzew, kępki trawy albo coś podobnego?
— Nie. Zaraz — wysilił pamięć. — W kącie leżały jakieś wiechcie trawy, czasem
używano tego do oczyszczenia kielni, ale nie potrafię powiedzieć nic konkretnego.
Zresztą nie zwróciłem uwagi.
— Czy loch nie mógł być wyschniętym i porzuconym kanałem ściekowym albo
burzowym?
— Nie bywałem w takich kanałach, trudno powiedzieć. Sadzę, jednak, że nie. Na
ścianach nie było śladów wody w postaci linii poziomej. Tylko zacieki biegnące od góry.
W dwu lub trzech miejscach upiornie śmierdziało, jakby przesiąkało szambo.
— To cenna informacja — mruknąłem.
— Czy na ścianach były jakieś napisy? — zagadnął szef. — Coś w rodzaju tego tutaj

51
— wskazał fotografię.
— W kilku miejscach było coś wyryte, ale prawdę powiedziawszy nie było czasu,
żeby przeczytać. Szliśmy raczej dość szybko.
— Teraz wejście. Proszę je sobie dobrze przypomnieć. Potrzebujemy wszystkich
szczegółów mogących pomóc w identyfikacji.
— Z ogrodu albo czegoś podobnego weszliśmy do komórki z drewnianą podłogą.
Z niej wchodziło się do lochu, ale trzeba było się dobrze schylić.
— Niezupełnie o to nam chodzi — powiedział szef. — Czy słyszał pan jakieś niesione
wiatrem odgłosy, zanim weszliście do komórki?
— Tak. Koła dorożki stukały po kamieniach gdzieś wyżej. A tak w ogóle to
schodziliśmy do komórki trochę w dół, jakby po skarpie. I śmierdziało. Upiornie
śmierdziało, ile razy powiał wiatr.
— Śmierdziało — powtórzył szef. — Jakiego typu to była woń? Przemysłowa czy
może na przykład z garbarni.
Pan Jabłoński zamyślił się głęboko.
— Jeśli mam porównywać, to kojarzyła się raczej z zapachem śmietnika nagrzanego
przez słońce. Musiałby być oczywiście ogromny bo fetor kręcił momentami w nosie.
I cuchnęło trochę jakby gnijącą rybą.
Niespodziewanie uderzył się dłonią w czoło.
— Masz ci los. Zapomniałbym o najważniejszym.
Oczekiwaliśmy w napięciu.
— Gdy się rozstawaliśmy zapytałem podchorążego Edwarda, czy to bezpieczne
pozostawiać klejnoty bez nadzoru. Sądziłem, że uśmiechnie się i powie, że będzie ich
pilnował z Siwym, ale on zrobił coś innego. Popatrzył mi prosto w oczy i powiedział, że
skarbu będą strzegli Siergiej, Georgij i Paweł legioniści. Potem dodał, że gdyby zginął,
mam po wojnie przekazać tę informację prezydentowi Mościckiemu, a on będzie
potrafił ich odnaleźć. Myślałem, że któryś z wymienionych Rosjan to Siwy, a mało się
odzywa, żeby ukryć akcent, ale teraz nie jestem już tego pewien. To brzmiało raczej jak
szyfr.
— Georgij, Paweł i Siergiej — mruknąłem. — Legioniści. Ciekawe, z jakiego
legionu.
— Siergiej, Georgij i Paweł — sprostował Pan Samochodzik. — Kolejność może być
ważna.
Dopiliśmy herbaty i staruszek zaproponował nam, żebyśmy udali się na spoczynek.
Jego wnuczka pościeliła nam w pokoju gościnnym. Za oknami ciągle wył wiatr.
— Co mogą znaczyć te słowa? — zastanawiał się szef nakryty kołdrą. — Może
pierwsze litery imion... Na przykład Si — krzem, Ga — gal, Pe — fosfor. W skarbie
miała być nieduża sztabka Itru.

52
— Itr ma symbol Y — zauważyłem. — Poza tym sztabka pojechała w stronę Lublina
razem ze złotem FON-u.
— Tu właśnie jest coś, co nie daje mi spokoju — westchnął szef. — Jeśli podchorąży
wybebeszył depozyt Muzeum Narodowego, to jakim cudem zaplątał się tam wieniec
przekazany na FON?
— Może już zaczęto spieniężać precjoza i zakupiło go Muzeum Narodowe?
— wyraziłem przypuszczenie. — Albo może skrzynie ze skarbami FON-u nie
zmieściły się w pierwszych dwu depozytach i niektóre umieszczono w trzecim, razem
z depozytem muzealnym?
— Ci, którzy ewakuowali złoto wiedzieliby o tym.
— Niekoniecznie. Wszystko odbywało się w szaleńczym pośpiechu, może nie
wiedzieli, a dyrektor banku, który był wtajemniczony we wszystko, zajmował się właśnie
ładowaniem złota.
— Hm, mogło tak być.
Zapadłem w sen. Przyśnił mi się wyjątkowy koszmar. Trzej młodzieńcy — rewizjoniści
gonili mnie długim podziemnym korytarzem. Wreszcie dobiegłem do skrytki. Dalszą
drogę ucieczki blokował mi podchorąży Mróz kończący wznoszenie ściany w poprzek.
„Wypuść mnie” — jęknąłem. „Za późno” — powiedział z drugiej strony wstawiając
ostatnią brakującą cegłę. W tym momencie dogonili mnie. „Popełniłeś zdradę ojczyzny”
— powiedział jeden z nich unosząc przedwojenny pistolet marki VIS.
Obudziłem się zlany potem. Szef nie spał. Siedział przy biurku i na kartce papieru
usiłował dopasować do siebie trzy imiona.
— To musi być coś prostego — powiedział. — Coś, co prezydent Mościcki bez trudu
byłby w stanie zidentyfikować.
— Może umówili się wcześniej? — zauważyłem.
— Niewykluczone. Ale wiesz co, mam pomysł. Jakieś papiery po prezydencie
mogły się zachować w Wielkiej Brytanii w tamtejszych archiwach naszego rządu na
wychodźstwie. Wyślę do nich dzisiaj list z prośbą, żeby przejrzeli je dokładnie. Może
natrafią na jakieś wzmianki. W ostateczności nie da się wykluczyć, że ci trzej Rosjanie
istnieli jako żywe fizyczne osoby.
— Nie znając ich nazwisk trudno będzie ich zidentyfikować.
— W Legionach nie mogło służyć wielu Rosjan. Jeśli byli legionistami, to ustalimy
ich personalia bez większego kłopotu.
— Sądzę, że to jednak nie byli ludzie — powiedziałem w zadumie. — Nie potrafię
tego udowodnić, ale mam takie przeczucie.
— Przeczucia to ważna rzecz — zauważył szef. — Ale dla nas liczą się przede
wszystkim fakty.
— Może ściągniemy do pomocy Ignacego Rzeckiego? — zauważyłem. — Jeśli damy

53
mu do ręki listek, może coś będzie w stanie powiedzieć?
Szef uśmiechnął się.
— Spróbujemy i tej metody. Na razie czas ucieka, a śledztwo nie posuwa się do
przodu.
— Trzy dni do tyłu — mruknąłem — A właściwie niewiele się dowiedzieliśmy. Ot,
tylko tyle, że istnieje długi na trzy kilometry loch, na którego końcu jest skrytka, przy
wejściu śmierdzi śmietnikiem, a pilnują go trzej Ruscy, co do których nie wiemy nawet,
czy istnieli.
— Chyba już go nie pilnują, skoro ten facet spokojnie wybebeszył skrytkę
— powiedział pan Tomasz.
Rozdział siódmy

PRZEGLĄDAM PROSPEKTY • BRZĘCZENIE ZZA PORTRETU OPATA


• CZY ISTNIAŁ TUNEL DO MODLINA • W PODZIEMIACH SZKOŁY •
JAK ZOSTALIŚMY SZPIEGAMI • PACZKA DLA BATURY

W Warszawie stanęliśmy koło południa i prosto z dworca pojechaliśmy do


ministerstwa. Przed wejściem do szacownej instytucji, nic sobie nie robiąc z jej powagi,
ormiański handlarz sprzedawał małe radyjka turystyczne, po siedem złotych za sztukę.
Kupiłem jedno wraz z bateriami, pomyślałem bowiem, że czasem warto posłuchać
i w pracy najświeższych wiadomości.
Na biurkach piętrzyły nam się stosy zaległej korespondencji, zabrałem się więc za
szybkie selekcjonowanie listów. Zdecydowaną większość stanowiły reklamy, których
wiele przesłały firmy zagraniczne. Oferowano nam do nabycia profesjonalne ramowe
wykrywacze metali o zasięgu do trzech metrów, grawiometry, magnetometry protonowe
wraz z ciężarówką zawierającą centrum obliczeniowe, świdry koronowe, a nawet radar
geologiczny.
— Uprawiana przez nas propaganda sukcesu — powiedział pan Tomasz, gdy
pokazałem mu stos prospektów — przynosi owoce. Sądzą, że taki sprzęt jest nam
potrzebny do poszukiwań skarbów...
— Właściwie mają rację — powiedziałem. — Wiele z tych cacek mogłoby się przydać.
Na przykład magnetometr protonowy...
— A co jest? — szef nie był zorientowany.
— To urządzenie badające lokalne zakłócenia pola magnetycznego, coś takiego jak
zbudowałem dla Selima u podnóża Araratu, tylko oczywiście o kilka generacji nowsza
konstrukcja. Maszyna wysyła w ziemię wiązkę protonów, które napotkawszy metal
odbijają się od niego i wracają do cewki.
— Coś jak wykrywacz metali — domyślił się Pan Samochodzik.

55
— Tak. Ale ma zasięg do dwudziestu metrów i pozwala wykrywać nie tylko żyły
rud metali, lecz także na przykład zakopane czołgi, tory kolejowe w tunelach, zbrojone
żelbetem bunkry...
— Jesteś prawdziwym miłośnikiem techniki — westchnął. — To mnie niepokoi.
Zanadto ufasz tego typu wynalazkom, a za mało własnemu intelektowi. To niedobrze.
— Wynalazki nie zastępują myślenia — broniłem się. — Ale mogą pomóc
w zweryfikowaniu hipotezy.
— Ile kosztuje ten magnetometr?
— Niedużo. Dwadzieścia jeden tysięcy dolarów sam aparat z zasilaniem, zaś
furgonetka z aparaturą do interpretacji wyników trzydzieści sześć tysięcy.
— No to nie mamy o czym mówić. Czy jest tam coś, co mogłoby nam się przydać?
— Oczywiście. Radar geologiczny, świetne urządzenie do poszukiwań podziemnych
korytarzy. Sto szesnaście tysięcy dolarów, cena samochodu jest już wliczona.
— A może jest coś, co nie wymaga wagonu komputerów?
— Aha. Grawimetr firmy La Costa-Romberg. Dwanaście tysięcy dolarów. Komputer
i źródło zasilania na lekkim wózku, który mogą ciągnąć dwie osoby. Wydruki na
papierowej taśmie...
— I tylko dwanaście tysięcy — uśmiechnął się szef. — Coś podobnego.
— Jest też nowszy model nieznacznie większy od wykrywacza metali. Za osiemnaście
tysięcy... Gdyby przyznawano nam nagrody za odnalezione skarby, tak na przykład po
pięć procent wartości rynkowej, to niewykluczone, że po dwóch udanych akcjach
udałoby się uzbierać...
— Na razie przyznają tylko premie. Pomyślimy...
Dokopałem się do raportów, które na polecenie nadkomisarza Skorlińskiego
codziennie napływały na nasze biurka. Przestudiowałem je pobieżnie.
— Coś ustalili? — zagadnął pan Tomasz.
— I to całkiem sporo.
— No więc co wiadomo na temat naszego gagatka?
Pokazałem fotografie en face i z profilu.
— Faktycznie nazywał się Jan Malinowski. Lat dwadzieścia dwa, zwolniony ze służby
wojskowej z powodu zażywania narkotyków i nadmiernej agresywności. Wykształcenie
podstawowe, porzucił naukę po pierwszej klasie liceum. Nigdzie nie pracował,
utrzymywała go matka rencistka. Notowany po raz pierwszy w wieku szesnastu lat.
Rozboje, udział w bójkach, kradzieże, awantury po pijanemu.
— Ciekawe, jak ktoś taki mógł odnaleźć skrytkę.
— Pewnie przez przypadek. Głupi czasem ma szczęście.
— Złapali go? Po twojej minie domyślam się, że nie.
— W domu nie pojawiał się od pół roku i rzadko dawał znaki życia. Miał melinę

56
gdzieś na mieście, ale matka nie wie gdzie albo nie chce powiedzieć. Raczej nie wie
— studiowałem raport. — Rewizja nie przyniosła żadnych rezultatów. Rozesłano
rysopisy. W szpitalach nie pojawił się nikt odpowiadający opisowi z raną postrzałową.
— Sądzisz, że mógł wpełznąć w jakąś dziurę i tam wykrwawić się na śmierć?
— zapytał szef lekko zaniepokojony.
— Nie, szefie. Nawet jeśli kula rozerwała mu tętnicę ramieniową, to dość łatwo było
powstrzymać krwawienie.
— A jeśli zgruchotała łokieć?
— Od tego się nie umiera, zresztą bardzo sprawnie rzucił się do ucieczki. Myślę, że
drań liże rany w jakiejś melinie albo zniknął z miasta.
— No to mamy problem.
Kiwnąłem głową, a potem wyłowiłem z kieszeni turystyczne radyjko. Włączyłem je.
Pisnęło dziko. Okręciłem się na pięcie, aby złowić kierunek, z którego będzie najczystszy
sygnał. W tym momencie usłyszałem dziwne brzęczenie. Dochodziło zza portretu opata
Bernarda, pamiątki po nieodżałowanej pamięci Herakliuszu Pronobisie. Zamarłem.
Odchyliłem radyjko w stronę okna. Brzęczenie umilkło. Wyłączyłem dźwięk, żeby
nic nie przeszkadzało w doświadczeniu i ponownie przesunąłem radiem w kierunku
portretu. Odpowiedział brzęczeniem.
— Co robisz? — zaciekawił się szef.
Gestem nakazałem milczenie. Przesunąłem się dalej i portret umilkł. Wskazałem
drzwi. Wyszliśmy.
— Co się dzieje? — zapytał Pan Samochodzik. — Dlaczego dzieło Aleksandra Tretki
jęczy jak rozstrojony gramofon?
— Szefie, to bardzo proste. Gdy działające radio wyposażone w głośnik umieścimy
naprzeciw mikrofonu, to rezonans elektromagnetyczny może spowodować powstawanie
takich właśnie dźwięków.
— Rezonans elektromagnetyczny? W obrazie. Zaraz, co powiedziałeś o mikrofonie?
— Zwykły węglowy mikrofon może wpaść w rezonans zamieniając się na chwilę
w głośnik.
— Mamy mikrofon za portretem?
— Tak. Ktoś podczepił nam podsłuch.
Pan Tomasz gwizdnął.
— Co dalej? — zapytał. — Trzeba się zastanowić.
— Mamy dwie możliwości. Albo udawać, że nic nie wiemy i posłużyć się podsłuchem
jako źródłem dezinformacji. Jest to ryzykowne, bo po pierwsze moje manipulacje
z radiem mogły zaalarmować podsłuchującego, po drugie możemy zlikwidować
podsłuch, a wyodrębnione odciski palców pozwolą zdemaskować przynajmniej
jednego z agentów Batury działających w naszym ministerstwie. Poza tym jest jeszcze

57
coś. Niewykluczone, że mamy w gabinecie kilka takich urządzeń. Przynajmniej ja
założyłbym parę. Dzięki temu po odkryciu lub uszkodzeniu jednego nie wysycha
dopływ informacji.
— Wezwij ludzi Skorlińskiego.
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i wystukałem zastrzeżony numer.
Po godzinie nadkomisarz siedział na biurku i patrzył, jak jego ludzie przeczesują
nasz gabinet. Pod zdjętym portretem ukazała się cieniutka membrana. Na jej środku
znajdował się mikrofon.
— Drań, który to założył musiał pracować bez przeszkód co najmniej kilka dni
— zauważył policyjny technik. — Proszę tylko popatrzeć. Mikrofon potrzebował
oczywiście zasilania. Złoczyńca wydłubał cienki rowek w tynku prowadzący za gniazdko
elektryczne. Rowkiem puścił cieniutki kabelek i podczepił go tam „na złodzieja”. Rowek
zalepił gipsem, a potem pomalował ścianę.
— Pamiętam — warknął szef. — Któregoś ranka wydawało mi się, że czuję
w powietrzu zapach świeżej farby.
— Pokój był odnawiany pół roku temu, dlatego nowa warstwa nie została przez
panów zauważona. Chyba pomalował całą ścianę.
Drugi technik odkręcił tymczasem nasadkę słuchawki telefonu. Sięgnął pensetą
i wyciągnął niewielką płytkę drukowaną.
— Niezłe cacko — powiedział. — Profesjonalna konstrukcja. Używa takich FSB
i CIA.
— Można to kupić na wolnym rynku? — zainteresowałem się.
— Obecnie można kupić wszystko — westchnął Skorliński. — Ale kosztowało
pewnie koło pięciu tysięcy dolarów.
Technik przesunął rezonatorem nad moim biurkiem. Coś zabrzęczało od strony
komputera. Pod jego obudową siedziało kolejne maleństwo. Następne odkryli
przyklejone od spodu blatu biurka Pana Samochodzika. Wreszcie technik zameldował,
że pokój jest czysty. Odetchnęliśmy z ulgą. Wyobraziłem sobie Jerzego Baturę, jak siedzi
ze słuchawkami na uszach i traci po kolei swoje mikrofony. Uśmiechnąłem się mściwie.
Podpisaliśmy protokół i policjanci wyszli.
— Ciekawe, od jak dawna byliśmy szpiegowani? — zastanowił się szef.
— Mam pewien pomysł — powiedziałem. — Batura, jeśli to on był pomysłodawcą
założenia nam podsłuchu, z pewnością nie zrezygnuje. Sądzę, że jeszcze dzisiejszej nocy
założą nam kolejne mikrofony.
— Sądzisz, że to możliwe?
— Oczywiście. Podpowiada to elementarna logika. Czy pan, szefie, spodziewałby się,
że znowu spróbują?
— Nie. Taka bezczelność nie przyszłaby mi do głowy.

58
— Właśnie o to chodzi. Walczymy z trudnym przeciwnikiem. Trzeba wykorzystać
zdobyte w Szwecji informacje. Tylko jak?
— Wybierzemy się znowu do naszych drogich zdrajców ojczyzny. Może oni, jeśli
naprawdę tak dobrze znają historię Rosji, będą w stanie coś na ten temat powiedzieć.
Gorzej, jeśli nie będą mogli. Tunel długości około trzech-czterech kilometrów — potarł
skronie palcami, jak gdyby chciał pobudzić krążenie krwi w przysypiającym mózgu.
— Gdzieś już o tym słyszałem.
— Proponuję podzielić siły — zauważyłem. — Pan pojedzie do nich, a ja wezmę
Jacka i postaramy się zbadać kolejne tunele. Dzięki temu podwoimy nasze możliwości
operacyjne.
— Zgoda.

***
Pan Tomasz wziął trabanta i pomknął w świat, a ja poszedłem po Jacka na
Starówkę.
— O, już wróciliście? — zdziwił się na mój widok.
Streściłem mu rozmowę odbytą z panem Jabłońskim. Słuchał uważnie.
— Fatalne informacje — mruknął.
— Dlaczego? — zdziwiłem się.
— Przecież to mogło być gdziekolwiek. Nie znam Warszawy, ale jeśli weźmiemy
mapę, w środek każdego z fortów wbijmy cyrkiel i zatoczymy okrąg o promieniu
odpowiadającym według skali cztery kilometry, to uzyskamy tysiące parceli mogących
pasować...
— Mam pewien trop — powiedziałem.
Spojrzał na mnie chmurnie.
— Istnieje legenda... No, może niezupełnie legenda. Nie potwierdzony przekaz
historyczny. W 1921 roku podczas bitwy pod Radzyminem, nazwanej później
cudem nad Wisłą, w ręce polskie oddał się żołnierz nazwiskiem Gołubiew. Poprosił
o skontaktowanie go z polskim wywiadem, tak zwaną dwójką. Skontaktowano go
oczywiście. Zeznał, że jego ojciec, znany i ceniony w Carycynie mistrz budowlany,
został zaproszony do Warszawy. Tu zlecono jemu i jego ekipie wykonanie tunelu
łączącego Cytadelę z Modlinem.
— To jakaś bzdura — zaprotestował. — To przecież trzydzieści kilometrów!
— Kopali go dwadzieścia jeden lat.
— To i tak wychodzi półtora kilometra rocznie — Jacek zamilkł na chwilę. — Pięć
metrów dziennie.
— Albo dwa i pół metra, jeśli kopano jednocześnie z dwu stron.
— Musieliby się przekopać pod Wisłą. Chyba nie mieli wystarczającej techniki.

59
— Mieli. W XVIII wieku powstał w Petersburgu tunel do dziś łączący Twierdzę
Szlisselburską z Pałacem Zimowym. Skoro potrafiono przekopać się pod Newą, to
dlaczego nie pod Wisłą?
Znowu się zamyślił.
— Ten tunel biegłby wiele kilometrów na północ — mruknął. — Tymczasem tu
mamy tylko cztery i prawdopodobnie gdzieś po tamtej stronie był wylot.
— To da się łatwo wyjaśnić. Tunel mógł mieć dodatkowe wejście w Forcie Bielany,
zbudowane później w latach osiemdziesiątych, gdy wzniesiono umocnienia na
Bielanach.
— Hm. Ale oni nie weszli w Cytadeli. To był obiekt wojskowy, więc obecność
ciężarówki złota...
— Oczywiście, że nie. Mogli wejść przez Lunetę Siergiej, fort w parku, ten, który
badaliśmy kilka dni temu — zauważyłem.
— Sądzi pan, że tunel...
— Biegł z Cytadeli przez fort, potem do stacji etapowej w Forcie Bielany, a później
dalej. Po drodze wzniesiono kilkanaście budynków mieszkalnych, w których
zamaskowano otwory wentylacyjne.
— Nadal sądzę, że to niemożliwe.
— Dobrze — powiedziałem spokojnie. — Zaczniemy z innej beczki. — Wyjąłem
plik kserokopii. — Zwrócił mi na to uwagę jeden znajomy. Nie zgadzają się rachunki.
Na budowę Cytadeli według jego obliczeń poszło nie więcej niż sześćdziesiąt milionów
cegieł. Tymczasem miastu, jako że budowa twierdzy obciążała skarb miejski, przesłano
rachunki na ponad sto pięćdziesiąt milionów.
— To można łatwo wyjaśnić — uśmiechnął się. — Po prostu zawyżyli faktury
i wpuścili pieniądze w kieszeń. U nas w Łodzi ostatnio była podobna afera. Prezes
spółdzielni mieszkaniowej nakradł cegieł, zbudował z nich sobie willę. Policzyli, bo nie
zgadzało się z kosztorysem. Zwinął sto osiemdziesiąt tysięcy.
— Albo też to co widać na powierzchni, to niecała połowa twierdzy — uśmiechnąłem
się. — Cytadela, jak góra lodowa, większą swoją część może ukrywać w ziemi. Tunel
długości trzydziestu kilometrów. No liczmy, że piętnastu. Drugą część mogli kopać od
strony Modlina.
— A co by zrobili z ziemią?
— Cieszę się, że o to zapytałeś. Cytadela została wzniesiona w miejscu jednej
z dzielnic przedrozbiorowej Warszawy. Zresztą na jej terenie zachowało się sporo
zabytków. Popijarski kościół i klasztor, kilka pałacyków, niektóre z XVIII wieku.
— To ciekawe.
— Niestety, nie można ich zwiedzać. Póki teren należy do wojska, cywilom wstęp
wzbroniony — westchnąłem. — Zaś co do ziemi... Aby oddzielić twierdzę i podnieść jej

60
walory obronne otoczono ją fosą i nasypem ziemnym.
— Na nasyp użyto pewnie ziemi pochodzącej z wykopanej fosy — domyślił się.
— Tak. Tylko, że jest jej tam o blisko sto tysięcy metrów sześciennych więcej, niż
wynikałoby to z objętości fosy. Poza tym nie całą fosę musiano kopać od podstaw. Od
północy skarpę przecinał naturalny wąwóz, dnem którego płynęła rzeczka.
— Nie mogli przywieźć tej ziemi wozami?
— Mogli, ale brak takiej informacji w kosztorysie budowy. Ziemia mogła pochodzić
z tuneli i podziemnych części twierdzy.
— Będąc w forcie nie widzieliśmy żadnych śladów takiego korytarza — zauważył
Jacek.
— Przypuszczam, że znajduje się on po prostu głębiej. Wejście do niego było zapewne
w okrągłym budynku fortu artyleryjskiego.
— Pozostaje sprawdzić tę kuszącą hipotezę — naciągnął kurtkę.
Wyszliśmy na ulicę.
— Krzywe Koło — przeczytał z tabliczki. — Idiotyczna nazwa. Ale i ulica krzywa.
— Powstała z połączenia dwu uliczek pierwotnie rozdzielonych kamienicami
— wyjaśniłem. — Nie pasowały do siebie precyzyjnie, stąd ta krzywizna. A w którejś
z tych piwniczek ukrywał się Bazyliszek — zrymowałem. — Zabijał wzrokiem.
Załatwiono go za pomocą zwierciadła.
— Bajki — uśmiechnął się.
— Być może. Jednak odnotowano, że pod koniec ubiegłego wieku na strychu jednej
z kamieniczek odnaleziono zbroję wykonaną z mocno już zmętniałych szklanych
zwierciadełek ozdobioną napisem: „Jan Tauer A.D. 1557”. Prawdopodobnie należała do
tego Ślązaka, który podjął się zabić potwora.
— Lub była zmyślnym falsyfikatem wykonanym dla zabawy jakiegoś magnata
— uzupełnił Jacek z uśmiechem.
— Tego nie można wykluczyć.
— I cóż stało się z tym szacownym zabytkiem?
— Nie wiadomo. Zaginął w zawierusze dziejów.
Wyszliśmy na rynek. Śnieg znaczyły tysiące odbitych śladów butów.
— Dlaczego nie macie ratusza? — zapytał.
— Stał tu, pośrodku — machnąłem dłonią.
— A ten, który odbudowywują przed Teatrem Wielkim?
— To nowszy ratusz, z XIX wieku. Powstał z przebudowanego Pałacu
Jabłonowskich.
Minęliśmy katedrę Świętego Jana.
— Ładna budowla — powiedział w zadumie.
— Jeszcze przed wojną miała zupełnie inną elewację — wyjaśniłem. — Zniszczenia

61
wojenne paradoksalnie umożliwiły odtworzenie pierwotnego wyglądu świątyni. Czy
też raczej powinienem powiedzieć: przybliżonego do pierwotnego. W czasie powstania
warszawskiego mieściła się tu jedna z powstańczych redut. Linia frontu przebiegała
przez środek głównej nawy.
Wyszliśmy na Plac Zamkowy.
— Zamek Królewski — pochwalił się wiedzą.
— Też ciekawa budowla — mruknąłem. — Podczas odbudowy znaleziono wiele
interesujących przedmiotów oraz niewielką salę, o której wcześniej nie wiedziano.
Wewnątrz jest fajna wystawa archeologiczna prezentująca przedmioty z wykopalisk.
— Jak jechałem przez most widziałem tam taki żółty budynek i jakieś koparki, od
strony Wisły...
— Ach. Wiem już, o co ci chodzi. Widzisz, podczas odbudowy nie przeprowadzono
odpowiednich prac zabezpieczających. Obecnie skarpa, na której stoi zamek, zaczęła
się powoli osuwać. Dlatego też firma Stabilator podjęła się utwardzenia zagrożonego
fragmentu. Przez cale lato pracowali tam archeolodzy, teraz trwają prace budowlane.
— Znaleziono coś ciekawego? — zainteresował się.
— Szczerze mówiąc niewiele wiem o badaniach w tym miejscu. Na pewno
odnaleziono miejsce, w którym stał mały drewniany pałacyk, będący mieszkaniem
Władysława IV, gdy był on jeszcze następcą tronu. W pobliżu samych Arkad Kubickiego
— to ten budynek u podnóża skarpy — natrafiono na ściany tak zwanej Oficyny Saskiej.
Był to podłużny budynek, w którym mieszkali dworscy oficjaliści i służba. W jednym
z pomieszczeń zachowały się nawet resztki tynku ze śladami fresków.
— Coś podobnego. Dlaczego ta oficyna była zasypana?
— Już w czasach saskich zaobserwowano niepokojące ruchy skarpy. Wtedy też
podjęto decyzję zabezpieczenia jej poprzez podparcie arkadami. Oficynę częściowo
zburzono, resztki wypełniono ziemią. Powstała w ten sposób jakby tama zmniejszająca
dodatkowo nacisk na arkady.
Na parkingu przed barokowym kościołem Świętej Anny wsiedliśmy do Rosynanta
i pojechaliśmy popracować. Jadąc wąskimi uliczkami Żoliborza Oficerskiego nie
mogłem rozwinąć specjalnie dużej szybkości, ale do Fortu Siergiej, jak się okazało,
można było wygodnie podjechać. Popatrzyłem w zadumie na zasuniętą na miejsce
betonową donicę i skierowaliśmy swoje kroki w stronę okrągłego budynku fortu.
Na czerwonym murze fortecznym czerwieniała tablica informująca, że wewnątrz
mieści się społeczna szkoła plastyczna, lecz na nasze łomotanie nikt nie otworzył
bramy.
— Dziwne — powiedziałem.
Jacek badał ślady na śniegu.
— Ktoś przyszedł rankiem, dorzucił drewek do pieca, a potem poszedł do domu

62
— powiedział. — Zresztą po co miałby tu siedzieć. Są ferie zimowe.
— Czas nagli — mruknąłem, a potem przyniosłem z Rosynanta sznur zakończony
kotwiczką i zręcznie zarzuciłem go na blanki bramy. Chłopiec gwizdnął z uznaniem.
— Najwyższy czas na małą nielegalną inicjatywę.
Wdrapałem się na górę, a on po chwili pośpieszył za mną. Jak się domyślałem, za
bramą znajdował się maleńki okrągły dziedziniec. Opuściliśmy się na ziemię. Wysypana
popiołem ścieżka prowadziła do drzwi po lewej stronie od wejścia. Przez spore okna
widać było przytulnie urządzone sale szkolne.
— Burżuje — mruknął z uznaniem.
— Czyżbyś był wojującym komunistą? — zaniepokoiłem się. — Zgoliłeś ten
punkowski czub...
— Nie, po prostu wyraziłem swój zachwyt — popatrzył na mnie niewinnie. — Jak
pan sądzi, gdzie może być wlot tunelu?
— W piwnicach. Pod klasami, które są ułożone w amfiladzie, jest ciąg podobnych
pomieszczeń podziemnych. A wejście pewnie przez klatkę schodową za tymi drzwiami
— pokazałem na końcu podwórka solidne dębowe wrota, leżące na osi bramy.
Ruszyliśmy w ich stronę znacząc śladami dziewiczą biel puszystego śniegu.
— Zauważą, że ktoś im tu buszował — zauważył.
— Zostawię swoją wizytówkę, żeby się nie niepokoili.
Drzwi, jak się okazało, nawet nie były zamknięte. Weszliśmy do środka. Schody
o wydeptanych ceglanych stopniach prowadziły w dół. Zeszliśmy. Pod salami lekcyjnymi
fort dookoła obiegały kazamaty. W ścianach widać było jeszcze ciągle zamurowane
otwory strzelnicze. Po zasypaniu fosy otaczającej fort artyleryjski przestały mieć
jakiekolwiek znaczenie. Obeszliśmy je dookoła płosząc szczury. Znaleźliśmy zapas
węgla i drewna potrzebnych do ogrzewania szkoły i kilka butelek po wodzie mineralnej.
Wreszcie wróciliśmy do sporej sali pod schodami.
— Dziwne — zauważył. — Żadnych śladów. Sądzi pan, że tu może być jeszcze jedna
kondygnacja niżej?
— Nie. Musiała znajdować się tutaj — wskazałem kawałek podłogi. — Zwróć uwagę
na ścianę. To najpewniej pochylnia prowadząca na dziedziniec fortu. Zasypana ziemią
i zamurowana od tej strony. Kilku żołnierzy z łopatami i jeden z kilofem mogliby
udrożnić ją w kilka godzin, a szerokość i wysokość umożliwiłyby wjazd tu ciężarówki.
Uniósł brwi z uznaniem.
— Faktycznie, to może być zasypana pochylnia. Ale gdy ciężarówka znajdzie się tu,
to co dalej? Mogę się założyć, że wokoło mamy lity mur.
Klepnąłem ścianę. Faktycznie.
— Panie Pawle, a co pan powie o tym? — wskazał umieszczony na suficie spory
kołowrót, obecnie zardzewiały.

63
— A niech mnie!
— Sadzę, że tu był punkt przeładunkowy. Towary opuszczano w głąb studni, która
była w tym miejscu — stuknął nogą posadzkę pod kołowrotem.
Pochyliłem się.
— Cegły, a pomiędzy nimi cement. Jesteśmy w tej chwili na poziomie fosy
przyporowej.
— Czyli dno tej studni będzie poniżej.
Wyjąłem zza paska łom i starannie zacząłem wyskrobywać zaprawę spomiędzy
cegieł. Po kilku minutach udało mi się wyjąć pierwszą, potem kolejne. Pod cegłami
była mocno ubita glina. Ujęliśmy w dłonie saperki. Po trzech godzinach wytężonej
pracy dwa metry poniżej poziomu podłogi nieoczekiwanie moja saperka zazgrzytała
o ceglany strop.
— Gratuluję — powiedziałem.
Jacek zeskoczył na dno dziury i zaczął skrobać łomem zaprawę. Była bardzo słaba.
— Uważaj, żebyś nie wpadł do środka — przestrzegłem go.
— Z pewnością zrobili grubo, co najmniej na trzy cegły — uspokoił mnie.
Niebawem wyjął dwadzieścia z pierwszej warstwy. Odbierałem od niego i układałem
na podłodze piwnicy. Gdy cieć zejdzie na dół po kolejną porcję węgla do ogrzania
szkoły, przeżyje szok. Jacek zabrał się za drugą warstwę, jednak wyraźnie opadł z sił,
dlatego też niebawem zastąpiłem go. Pod nią znowu zgodnie z jego przewidywaniami
znaleźliśmy trzecią warstwę. Przebiłem ją i naszym oczom ukazał się beton.
— Ale zabezpieczyli — mruknął z uznaniem. — Jak my to teraz rozbijemy?
— Przydałoby się trochę dynamitu — westchnąłem skrobiąc beton łomem.
— Twardy jak skała.
— Po tylu latach powinien się raczej rozlasować — powiedział ze złością.
— Nie, niekoniecznie. Rzymianie spajali kamienie niektórych swoich budowli
cementem, który wytrzymał po dziś dzień. Jak zaobserwowano w Międzyrzeckim
Rejonie Umocnionym beton zrobiony przez hitlerowców wraz z upływem czasu staje
się coraz mocniejszy. Niewykluczone, że tu też zachodzi takie zjawisko.
— Nie mamy dynamitu — zauważył. — Ani nawet młota pneumatycznego.
— Z betonem można poradzić sobie na wiele różnych sposobów — zauważyłem.
— Na przykład przepalony robi się bardzo kruchy.
— Przepalimy go?
Pomyślałem o termicie i uśmiechnąłem się lekko.
— Za dużo czasu upłynie, zanim wystygnie.
Z plecaka wyjąłem skórzany futerał, a z jego wnętrza piłę ultradźwiękową
i akumulatorek. Co mówił Michaił? Zasilania starczy na dwie minuty.
— A cóż to za urządzenie? — zaciekawił się Jacek. — Laser bojowy?

64
Wyjaśniłem mu. Przyłożyłem ostrze do powierzchni betonu i wcisnąłem guziczek.
Znajomy kłujący w uszach dźwięk torturowanej sieci krystalicznej. W oczach
pociemniało mi, skóra pokryła się kropelkami potu. Wyciąłem okrąg. Warstwa nie była
gruba, bo gdy tylko skończyłem plaster muru runął gdzieś w dół i z hukiem spoczął na
ziemi. Wyłączyłem urządzenie i popatrzyłem na zegarek. Zrobiłem to w dwadzieścia
cztery sekundy. Będę mógł zrobić jeszcze ze trzy podobne operacje do naładowania
akumulatora.
— Fajne — powiedział. — Gdybym był bandytą, ciąłbym w ten sposób sejfy. Czy to
działa także na żelazo?
— Na każde ciało stałe — wyjaśniłem. — W rękach złodziei faktycznie mogłoby
stanowić poważne zagrożenie.
— Włazimy tam? — zajrzał w głąb dziury.
— Chyba nie mamy innego wyjścia.
Po linie opuściliśmy się do tajemniczego korytarza.
— No to popatrzmy, gdzie się znaleźliśmy — omiotłem otoczenie latarką.
Tunel ciągnął się z północy na południe, miał około sześciu metrów średnicy
i cztery lub pięć wysokości. Jego dnem biegły szyny, takie jak od wąskotorówki, tylko że
kompletnie zardzewiałe. Ściany były prawie gładkie, betonowe. W zastygłym cemencie
widać było jeszcze delikatny deseń słoi drewna — widocznie podczas odlewania
używano drewnianych szalunków. Po ścianie biegły kable, w tym jeden grubości prawie
snopka. Obejrzałem go krytycznie.
— Coś mi się tu nie zgadza — powiedziałem. — To światłowód.
— Zawsze byłem ciekaw, jak to jest z tymi światłowodami — powiedział. — To jest
taka rurka...
— Całkowicie nieprzejrzysta, z rdzeniem wypełnionym specjalną substancją, która
przewodzi światło tak dobrze, jak wysoka próżnia.
— A czym się nadaje sygnały? Żarówką?
— Nie. Odpowiednio modulowanym promieniem lasera. W razie globalnej
katastrofy, jeśli ocaleje światłowód, można będzie nadawać sygnały choćby świeczką.
— Ciekawe, co robi nowoczesny kabel telefoniczny w rosyjskim tunelu?
— Nie wiem, ale chyba znowu się pomyliliśmy.
W tym momencie oświetliło nas mocne światło halogenowego reflektora. Jak
mogłem się zorientować, był umieszczony na niedużej elektrycznej drezynie kolejowej.
Musieli cichutko nadjechać po spawanym torze, a my zajęci rozmową nie zauważyliśmy
ich, aż zapalili szperacz.
— Poddajcie się — poradził życzliwie głos zza źródła światła.
Unieśliśmy ręce. Doskoczyło do nas kilku komandosów. Obszukali nas sprawnie,
skuli nam ręce na plecach, a na głowy naciągnęli worki z nieprzejrzystego materiału, po

65
czym wrzucili jak pakunki na drezynę i pojechaliśmy w nieznane.

***
Zdjęto nam worki z głów. Siedzieliśmy nadal ze skutymi na plecach rękami
w niedużym pokoju. Widok za oknem był dość niezwykły. Lipowa aleja wiodła do na
wpół zrujnowanego kościoła. Żadna z warszawskich budowli tak nie wyglądała. Za
kościołem majaczył wysoki nasyp ziemny. Byliśmy zatem w samym jądrze tajemnicy,
najpilniej strzeżonym miejscu naszego pięknego kraju. Budynek mieszczący celę,
w której nas uwięziono, znajdował się wewnątrz ziemnych obwałowań warszawskiej
Cytadeli. Tak oto, bez ważnych przepustek, znaleźliśmy się w siedzibie Sztabu
Warszawskiego Okręgu Wojskowego.
— Chyba niechcący zostaliśmy szpiegami — westchnął melancholijnie Jacek.
— Wsadzą mnie do poprawczaka?
— Za szpiegostwo? Raczej nie. Znalezienie ściśle tajnego tunelu to jeszcze nie
szpiegostwo, zwłaszcza że dokonaliśmy tego w ramach moich obowiązków służbowych
i przez czysty przypadek.
Po chwili do gabinetu wszedł oficer w czerwonym berecie z naszywkami
pułkownika.
— Rozkuć — rozkazał.
Ktoś przyczajony za naszymi plecami, z którego obecności do tej pory nie
zdawaliśmy sobie sprawy, wypełnił polecenie. Wojskowy odwrócił się w naszą stronę.
Odruchowo stanąłem na baczność i zasalutowałem. Trudno było nie zasalutować przed
człowiekiem, który przez ponad rok był moim bezpośrednim przełożonym. Pułkownik
Kozłowski obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem.
— Paweł Daniec? — zdziwił się. — Siadaj. Miałeś zostać pracownikiem Ministerstwa
Kultury i Sztuki, więc co u licha robisz w naszym ściśle tajnym korytarzu?
— Wypełniam misję związaną z istnieniem komórki prowadzącej poszukiwania
zaginionych dzieł sztuki przy ministerstwie — wydobyłem z kieszeni legitymację
służbową i podałem mu.
Kartkował ją przez chwilę. Uśmiechnął się.
— No cóż. To oczywiście zmienia postać rzeczy. A już myślałem, że moi ludzie złapali
prawdziwych szpiegów. A co konkretnie naprowadziło cię na trop korytarza?
Streściłem pokrótce cel naszych poszukiwań. Słuchał w zadumie.
— Tracicie czas — powiedział wreszcie. — W tym tunelu z pewnością nie było
żadnej skrytki. Zresztą używany jest od dziesięcioleci.
— Odnowili panowie tunel prowadzący do Modlina? Tamten wybudowany jeszcze
za cara? — zainteresował się Jacek.
— Tajemnica wojskowa. A ty skąd wiesz, że do Modlina? — zaciekawił się

66
pułkownik.
Wyjaśnił. Sekretarka wniosła herbatę i ciastka.
— Właściwie poznaliście jedną z naszych najpilniej strzeżonych tajemnic — mruknął
pułkownik nakładając sobie sernika. — Ale przecież nie będę rozstrzeliwywał
czternastoletniego chłopca.
— Mam prawie siedemnaście lat — zaprotestował z godnością.
— Ile masz, tyle masz. To nieistotne. Nie strzela się do dzieci. Konwencja genewska
zabrania. Zobowiążecie się, że nikt się o tym naszym loszku nie dowie i was
wypuścimy.
Kiwnąłem głową na znak aprobaty.
— Nasza ekipa właśnie usuwa ślady w szkole. Cóż, przysporzyliście nam troszkę
roboty. Ale nie szkodzi. Przynajmniej żołnierze trochę się rozruszają.
— Czy moglibyśmy liczyć na pomoc w naszej sprawie? — zapytałem. — Chodzi mi
o szczegółowy wykaz wszystkich chodników minerskich prowadzących z Cytadeli na
jej...
— Właściwie nie widzę przeciwwskazań, ale chodników tych nie ma. Zaślepili
wszystkie dynamitem jeszcze w latach dwudziestych. Z tego co wiem, nadal drożny jest
chodnik prowadzący pierwotnie do zburzonego fortu na placu Inwalidów. Jeśli sobie
życzycie, to oczywiście udostępnimy go.
— A tunel prowadzący z Cytadeli do Fortu Bielany? — zainteresował się Jacek.
— Mieliście okazję go zwiedzić. Co prawda beż możliwości obserwacji, ale wojsko
ma swoje tajemnice — uśmiechnął się.
— Chyba wiem, dlaczego od czasu do czasu brzęczą talerze na półkach mojego
znajomego — mruknąłem. — Mieszka na Żoliborzu Oficerskim, zdaje się nad waszym
tunelem. Skoro jest tam nawet linia kolejowa...
Pułkownik uśmiechnął się szeroko.
— Pomyślimy nad wyciszeniem torowiska. To prawda, tunel przechodzi pod domami
mieszkalnymi, ale do tej pory nikt się nie skarżył.
— A skąd ludzie mogliby wiedzieć, że pod ich domami znajduje się linia kolejowa?
— wzruszyłem ramionami.
— Między innymi dlatego możemy was wypuścić. Nawet jeśli zaczęlibyście sypać
na temat tunelu do Modlina i biegnącej nim linii kolejowej, nikt wam nie uwierzy. Co
jakiś czas takie plotki pojawiają się w prasie brukowej. Ludzie są na nie uodpornieni. Co
najwyżej zostalibyście uznani za blagierów.
— Czy ten tunel rzeczywiście prowadzi aż do Modlina? — zapytałem.
— Jak już powiedziałem, tajemnica wojskowa — uśmiechnął się. Zjedliśmy ciasto,
dopiliśmy kawę, a potem odprowadził nas do bramy. Idąc chłonęliśmy wzrokiem
zakazany widok najściślej tajnego miejsca w naszym kraju. Niewielkie dworki

67
sąsiadowały z dawnymi budynkami koszarowymi. Waląca się rudera pieczołowicie
podparta stalowymi szynami była prawdopodobnie domem mieszkalnym z początków
ubiegłego stulecia.
— Za kilka lat sztab przeniesie się do Modlina — powiedział pułkownik widząc
nasze zainteresowanie. — Wówczas ten teren ma otrzymać Muzeum Wojska Polskiego.
Będziecie mogli spokojnie to wszystko zwiedzać. Takich ładnych domków było tu
więcej, ale niestety w czasie drugiej wojny światowej były bombardowania i straciliśmy
około sześćdziesięciu procent zabudowy.
— To i tak niesamowite. Miejsce, gdzie właściwie zatrzymał się czas.
— To prawda. Miasto rozwijało się, a tu jak owad w bursztynie przetrwały
osiemnastowieczne fragmenty.
— Czy istnieje podobny tunel prowadzący na południe? — zapytałem tknięty nagłą
myślą.
— Z tego co nam wiadomo, istniał. Prowadził z Cytadeli do fortu przy ulicy
Międzyparkowej. Jednak jak dotąd nie udało nam się go odnaleźć.
Popatrzyłem na starannie zamiecione uliczki ściśle tajnej wojskowej strefy. Ile
jeszcze nie wyjaśnionych tajemnic kryło się pod przysypanymi śniegiem trawnikami?
Wróciliśmy do Rosynanta pozostawionego koło fortu przy placu Wilsona i odwiozłem
Jacka do ministerstwa.
— Czym zajmiemy się jutro? — zapytał.
— Jutro? — zamyśliłem się. — Poszukamy tunelu prowadzącego z Cytadeli na
południe ku Międzyparkowej.
— Skoro wojsko nie było w stanie go odnaleźć...
— Gdzie zawiedli fachowcy, czasami może sobie poradzić kilku uzdolnionych
dyletantów.
Kiwnął poważnie głową.
— Przydałyby się jakieś kaski — powiedział w zadumie. — Zawsze to jakieś
zabezpieczenie.
— Zdobędę kaski — uspokoiłem go.
Szef był już w naszym gabinecie.
— Mam dla ciebie, Pawle, dobrą wiadomość — powiedział na mój widok.
— Coś ciekawego udało się ustalić?
Streścił mi rozmowę z rewizjonistami. Jak się okazało, uraczyli go opowieścią
o mistrzu murarskim Gołubiewie i jego tunelu do Modlina.
— Ciekawe, czy taki tunel faktycznie mógł istnieć — westchnął Pan Samochodzik
w zadumie.
Pomny obietnicy zdecydowałem się zachować wojskową tajemnice.
— Sadze, szefie, że to niemożliwe. Tunel długi na trzydzieści kilometrów?

68
Uśmiechnął się.
— Pawle, Pawle, nie umiesz kłamać. Coście znaleźli?
— Zostaliśmy niestety zobligowani do zachowania tajemnicy — powiedział Jacek
z westchnieniem.
— Znaczy tunel istnieje, jest używany, skoro w środku kogoś spotkaliście. A jeśli jest
używany, to nie mógł posłużyć za skrytkę.
— Domyślność pańska, szefie...
— Dobrze. Nie będziemy rozmawiali o tajemnicach naszej ojczyzny. „Gaduła — skarb
dla wroga”, jak się pisało na plakatach w czasach mojej bardzo wczesnej młodości.
Wyjąłem z przywiezionego pudełka garść drobiazgów i zacząłem składać je do kupy
na blacie biurka.
— Cóż to takiego? — zaciekawił się pan Tomasz.
— Aparat cyfrowy i fotokomórka — wyjaśniłem. — Aparat umieszczamy tutaj
— wetknąłem go głęboko pomiędzy książki na regale naprzeciw drzwi. Fotokomórkę
instalujemy tutaj.
Po obu stronach framugi przyczepiłem niewielkie aparaciki. Jeden zasłoniłem
ludową makatką, drugi przysłoniłem krzesłem. Pod listwą podłogową pociągnąłem
od nich kabelki do niewielkiej skrzyneczki. Ukryłem ją we wnętrzu starego radia,
przywiezionego z domu, a kabel, wyglądający jak zasilający radio wetknąłem do
gniazdka. Na koniec za regałem poprowadziłem cienki kabelek od aparatu.
— Pułapka na nocnych gości — wyjaśniłem szefowi. — Ilekroć ktoś otworzy drzwi
aparat zrobi mu zdjęcie.
— W nocy też?
— Ten aparat może pracować nawet w oświetleniu zero kandeli, a w naszym
gabinecie dzięki latarni tuż za oknem będzie ich minimum dwanaście, może piętnaście.
Z pewnością wystarczy.
— Nie usłyszy trzasku migawki?
— Nie. Aparat cyfrowy pracuje bezszelestnie. Gdybym miał trochę więcej funduszy,
można by szarpnąć się na kamerę.
— Dobry i aparat. Jaką ma pojemność?
— Aż 256 zdjęć.
Uśmiechnął się.
— To powinno wystarczyć.
Zaćwierkał mój telefon komórkowy.
— Daniec, słucham — rzuciłem w słuchawkę.
— Skorliński. Proszę przyjechać na Pocztę Główną. Wejście C, proszę powołać się na
mnie, przepustka już czeka.
Streściłem szefowi rozmowę.

69
— Ciekawe — mruknął. — Co też nasz nadkomisarz znalazł na Poczcie Głównej?
— Zobaczymy — potrząsnąłem kluczykami.
Zostawiliśmy Jacka na Starówce i pojechaliśmy na Świętokrzyską. Na portierni
czekały na nas przepustki.
— Dział przesyłek zagranicznych — poinformował strażnik siedzący na portierni
swego kolegę, który eskortował nas na miejsce. Mijaliśmy worki z listami ułożone
w pryzmę. Obok nas cicho mknęły elektryczne wózki, podobne do tych, jakimi jeździł
Wielki Bóbr.
— Sporo tu tego — mruknął szef w zadumie.
— Przez nasze ręce przechodzi do stu tysięcy przesyłek dziennie. Oczywiście
w najgorętszych okresach — powiedział strażnik i nagle wydał mi się zupełnie
sympatyczny. — Ludzie listy piszą, a wszystko co trafia do mieszkańców Warszawy,
przechodzi przez ten budynek. Stąd ekspediujemy cztery razy dziennie listy do
dzielnicowych urzędów pocztowych, a stamtąd listonosze roznoszą je do domów.
Zajmujemy się także paczkami.
W dziale przesyłek zagranicznych spotkaliśmy Skorlińskiego.
— Cóż się stało? — zapytał szef.
— Dostaliśmy poufną informację, że niejaki Jerzy Batura zamieszkały w „Rezydencji
pod Orłem” otrzymał paczkę od wujka z Ameryki.
— To on ma wujka? — zdziwiłem się.
— Paczka wygląda tak — położył przed nami sporej wielkości dość płaski karton.
— Jak wynika z listu przewozowego, wewnątrz znajduje się grawimetr najnowszej
generacji firmy La Costa-Romberg.
Zatkało mnie.
— Paczka jest ubezpieczona na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, ale to nieistotne.
Teraz mam pytanie do panów. Czy można mu to tak po prostu oddać?
— Nie! — krzyknąłem i zaraz bardzo się zawstydziłem.
— No właśnie — mruknął szef. — W jego rękach to dla nas poważne zagrożenie.
Jakie są możliwości, żeby mu tego nie oddać?
— Paczka jest niestety ubezpieczona. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że w ogóle
dotarła do Polski. Za kilka dni Batura zacznie się wściekać i interweniować w USA,
dlaczego jeszcze nie dostał maszyny. Amerykanie podadzą mu numer przesyłki i na jego
podstawie przyjedzie dowiadywać się tutaj. Możemy przeciągnąć sprawę maksymalnie
tydzień, po czym urządzenie będziemy musieli mu wydać. Nie ma w naszym kraju
prawa, które by tego zakazywało.
— Gdyby zażądać najpierw opłacenia cła, uzyskalibyśmy jeszcze kilka dni.
— Magnetometry są zwolnione z opłat celnych — odezwał się mężczyzna
w mundurze pracownika poczty, który właśnie wszedł. — Jacek Peszka — przedstawił

70
się. — Oczywiście nie musimy wiedzieć, że te urządzenia są zwolnione. Zrobimy tak, jak
sugerował pan...
— Daniec, Paweł Daniec — przedstawiłem się.
— Więc na początek przesyłka ginie w naszym pocztowym bałaganie na tydzień.
Potem żądamy uiszczenia cła. Oczywiście wścieknie się znowu, bo nie przewidział
takiej konieczności i zacznie się odwoływać. W ciągu kilku dni sprawdzimy taryfy
i przeprosimy go za błędną interpretację przepisów. Potem znowu będziemy musieli
odszukać przesyłkę, którą tymczasem zagubi pion kontroli celnej. Zszargamy sobie
opinię, ale możemy dla panów zdobyć dwadzieścia dni, zanim gość położy na tym
łapę.
— Mało czasu — mruknął Pan Samochodzik. — Nie mamy gwarancji, czy zdążymy
do tego czasu opróżnić skrytkę.
— Gdy Batura zdobędzie urządzenie, też nie od razu na nią trafi — uspokoiłem
szefa.
Nagle olśniła mnie genialna myśl.
— Eureka! — krzyknąłem.
Popatrzyli na mnie z pobłażliwym zainteresowaniem, jakie okazuje się zazwyczaj
szaleńcom.
— Skoro to urządzenie ma tu leżeć bezproduktywnie przez miesiąc to może lepiej
byłoby, gdyby posłużyło w tym czasie nam.
Brwi nadkomisarza Skorlińskiego uniosły się w niemym pytaniu.
— Mój młody współpracownik sugeruje, żeby panowie wydali mu tę maszynę,
a gdy przyjdzie pora na przekazanie właścicielowi zwróci ją oczyszczoną starannie
z wszelkich śladów używania — wyjaśnił szef.
Kiwnąłem energicznie głową. Peszka zastanowił się.
— Właściwie pomysł jest dobry, ale na tak poważne naruszenie przepisów muszę
uzyskać zgodę naszego dyrektora. No i oczywiście niezbędna będzie kaucja, tak na
wszelki wypadek. Przesyłka jest ubezpieczona.
Pan Tomasz kiwnął głową.
— Sądzę, że to da się załatwić z funduszów ministerstwa — powiedział. — Muszę
jednak naradzić się z ministrem.
Przesunąłem opuszkami palców po pudełku i westchnąłem. Byłem tak blisko
wymarzonego urządzenia, a teraz oddalało się ode mnie.
— Jutro — powiedział Pan Samochodzik, aby dodać mi otuchy. — Chyba uda się to
załatwić. Wszyscy jesteśmy po twojej stronie, Pawle.
Rozdział ósmy

TUNEL DO PLACU INWALIDÓW • GRAWIMETR JERZEGO • CZY PO-


RADZĘ SOBIE BEZ INSTRUKCJI • FAIR PLAY

Zatrzymałem się przed domem szefa i popatrzyłem do góry. Jacek musiał wypatrywać
mnie przez okno, bo zaraz zbiegł na dół. Wyszedł przed dom z niedużym plecaczkiem
przerzuconym przez ramie.
— Co dzisiaj badamy? — zapytał.
— Po południu może będę miał pewne urządzenie, poszukamy przejścia z Cytadeli
na południe.
— Teraz jest ranek — zauważył przytomnie.
— Dlatego postaramy się zorientować, jakie tajemnice krył fort znajdujący się
niegdyś na placu Inwalidów.
— Skoro znajdował się niegdyś, to jak go znajdziemy? — zaciekawił się.
— Już moja w tym głowa — uspokoiłem go. — Gotów?
— Mamy kaski? — przypomniał sobie.
— Na tylnym siedzeniu. Myślę, że któryś będzie na ciebie pasował.
Usiadł wygodnie i zajrzał do torby. Wydał zduszony chichot, po czym wyjął
połyskujący wypolerowaną mosiężną blachą kask strażacki.
— No nie... — powiedział.
— Nieważne, jak wygląda, ważne, żeby chronił łepetynę. Pod ziemią i tak nikt cię
w tym nie zobaczy.
Wyhamowałem łagodnie i wjechałem na nieduży parking koło Bramy Powązkowskiej.
Pułkownik Kozłowski już na nas czekał. W torbie miał sześć silnych reflektorów
halogenowych.
— No cóż, zapraszam.
Przeszliśmy przez bramę i weszliśmy na teren Cytadeli. Zaraz obok wrót znajdowały
się stalowe drzwi. Otworzył je i weszliśmy po schodkach w dół.

72
— Tunel znajduje się niemal dokładnie na osi bramy — wyjaśnił gospodarz.
— Budując parking postaraliśmy się o wykonanie tego połączenia.
Stanęliśmy przed solidną żelazną bramką. Otworzył ją i przeszliśmy krótki odcinek
tunelu wykonanego z betonowych prefabrykatów. Wreszcie znaleźliśmy się pod
znajomym ceglanym sklepieniem.
— Dawniej, gdy w tym miejscu był tylko podwieszony metalowy mostek saperski,
mieliśmy poważne problemy z grupami poszukiwaczy skarbów, którzy włazili dzień
i noc i kuli ściany — wyjaśnił nasz przewodnik.
Przed nami wyrósł solidny mur. Ziała w nim dziura. Przeleźliśmy przez nią. W tej
części tunelu na dnie stała woda; na szczęście mróz ściął ją w lód. Pułkownik tupnął
kilkakrotnie, aby sprawdzić jego wytrzymałość i uspokojony ruszył w ciemność. Tunel
miał około pięciu metrów szerokości i ponad trzy wysokości. Nie wiedziałem, jak
głęboko jest pod lodem.
— Czy to w tym tunelu ukrywali się ludzie podczas nalotów we wrześniu 1939 roku?
— zapytał Jacek.
— Tak. A ty skąd o tym wiesz?
— Wujek mi opowiadał.
Dotarliśmy do kolejnego muru w poprzek. W nim także ziała dziura. Pokonaliśmy
ją bez większych problemów. Tunel opadał w dół, idąc po warstwie lodu prawie
zaczepialiśmy głowami o sklepienie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że lód utrzyma nasz
ciężar.
— Ostatnio pewien pomysłowy biznesmen chce wynająć od nas tunel na potrzeby
hodowli takich czarnych grzybków, jakie uwielbiają dodawać do swoich potraw
Chińczycy. Rozważamy jego propozycję.
Za następnym murem, w którym tradycyjnie ziała dziura, korytarz zaczął się
podnosić. Niebawem zniknęła woda i mogliśmy iść po suchej podłodze pokrytej
kawałkami gruzu.
Znaleźliśmy się w sporej sali. W suficie widać było otwór nakryty obecnie betonową
łatą. W jednym miejscu ściany równy murek znaczył ślady pochylni podobnej do tej
odkrytej przez nas w podziemiach szkoły.
— Gdzie jesteśmy? — wyjąłem z torby plan Żoliborza.
— Tutaj — wskazał palcem. — W geometrycznym środku placu Inwalidów.
W tej chwili po płycie nad naszymi głowami przejechał tramwaj. Wrażenie było
nieziemskie. Wypakowałem echosondę i zacząłem nią omiatać ściany.
— Tu prawdopodobnie było wyjście prowadzące do fortu artyleryjskiego. Nasyp
i wały zniwelowano podczas burzenia umocnień — wyjaśnił Kozlowski. Cegłę zużyto
do wznoszenia domów stojących na dawnej Strefie A Cytadeli.
— Co to jest Strefa A? — zapytał Jacek.

73
— To część terenu wokół twierdzy, wolna od zabudowy, znajdująca się w zasięgu
ognia z armat — wyjaśnił.
— Czyli inaczej eksplanda?
— Zgadza się, młody człowieku. Widzę, że niczym nie można cię zaskoczyć.
— Nic z tego — mruknąłem odkładając echosondę. — Nigdzie ani śladu sygnału.
— Na to już nic niestety nie poradzę — uśmiechnął się zakłopotany. — Może
sprawdzicie podłogę?
Zacząłem szukać po niej cewką, ale podłoga także milczała.
— Gdzie mogła znajdować się fosa przyporowa i tunele minerskie tego fortu?
— zapytałem Jacka.
Popatrzył na plan.
— Coś mi świta — powiedział. — Budynki wokół placu Inwalidów ułożone są
w okrąg. Z jakiego okresu pochodzą?
— Zbudowano je w latach dwudziestych — wyjaśniłem. — Na potrzeby weteranów.
Stąd też nazwa. Plac Inwalidów. W pierwszej kolejności mieszkania tutaj otrzymali
żołnierze poszkodowani w bojach.
— Sądzę, że wykorzystano rów po dawnej fosie fortu zamiast dołu pod
fundamenty — powiedział spokojnie siostrzeniec Pana Samochodzika. — Wejścia
do tuneli minerskich, o ile te nie zostały zniszczone, powinny się znajdować tuż przy
fundamentach tych budynków.
— Nieźle kombinuje — uśmiechnął się nasz przewodnik.
— W grę wchodzą właściwie dwa tunele. Idący od południa do placu, zapewne
pokrywający się z przebiegiem ulicy Mickiewicza, oraz idący z placu na północ
— zauważyłem.
— Prosto na południe i prosto na północ? — zdziwił się Kozłowski. — Całkowicie
niemożliwe. Tędy biegnie ulica, po której jeżdżą ciężarówki. Wcześniej czy później taki
korytarz musiałby się zawalić. A jeśli ziemia zapada się w pobliżu Cytadeli, to ja, jako
jeden z ludzi zajmujących się bezpieczeństwem podziemnych korytarzy, musiałbym coś
o tym wiedzieć.
— Może to było wcześniej, zanim objął pan stanowisko — zasugerowałem.
— Przekazano mi pełną dokumentację, łącznie z wycinkami prasowymi.
— Tak czy inaczej nie mamy tu czego szukać — z westchnieniem spakowałem
echosondę. — Dziękujemy za gościnę.
— Ależ drobiazg. Gdybyście chcieli badać fort imienia Kusocińskiego przy
Międzyparkowej, to proszę dać mi znać.
— Co tam się teraz mieści? — zdziwiłem się. — Wydawało mi się, że teren jest
użytkowany przez międzyszkolny ośrodek sportowy?
— Teren wokół fortu w obrębie wałów — uściślił. — Budynek zajmuje nasze

74
archiwum. Oczywiście jeśli chcecie możecie się tam rozejrzeć, ale nie ma tam żadnych
śladów podziemnych przejść.
— Raczej zbadamy dokładnie pozostałości fosy przyporowej — powiedział Jacek.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, wreszcie pułkownik wybuchnął śmiechem.
— A niech mnie. Następnym razem, jak znajdę dziurę w ścianie zagradzającej dostęp
do walących się kazamatów, chyba będę wiedział, kogo podejrzewać.
— Kogo? — zapytał niewinnie, a jego oczy błysnęły figlarnie. — Ja mieszkam
w Łodzi...
Wyszliśmy z twierdzy i wsiedliśmy do samochodu.
— Zabieramy się dziś jeszcze za jakieś badania czy damy sobie spokój? — zapytał.
— Wpadniemy do ministerstwa. Jeśli wszystko poszło po mojej myśli, czeka już na
mnie odpowiedni sprzęt.
No i pojechaliśmy. Wszedłem do naszego gabinetu. Rzuciłem badawcze spojrzenie
w stronę aparatu. Musiałem wpatrywać się dłuższą chwilę, by przekonać się, że
ciągle śledzi nas czujne oko jego obiektywu. Szefa nie było. Wyłuskałem maszynkę
z gniazdka i uruchomiłem ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Obejrzałem cztery zdjęcia
zarejestrowane po uruchomieniu fotokomórki. Na wszystkich czterech był pan Tomasz.
Na jednym trzymał w ręce filiżankę kawy. Wykasowałem je, po czym umieściłem aparat
z powrotem na miejscu.
Wszedł szef trzymając pod pachą sporych rozmiarów pakę.
— Pawle — powiedział z nutką zadumy w głosie — oto żądło wydarte Jerzemu
Baturze. Działaj.
Jak w transie otworzyłem kartonowe pudło. Pod spodem znajdowała się podłużna
kaseta z nierdzewnej stali. Podniosłem wieko z nabożeństwem. Magnetometr był
znacznie większy od wykrywacza metali, ale wyglądał podobnie. Kilka aluminiowych
rurek, wygodny ergonomiczny uchwyt, spore pudełko pokryte gęsto dźwigniami,
pokrętłami i przełącznikami. Centralną jego część zajmował ciekłokrystaliczny
wyświetlacz.
Wyjąłem maszynę z wyściełanego pluszem zagłębienia w dolnej części kasety, po
kilku próbach podłączyłem wszystko. Uniosłem magnetometr nad głowę i wydałem
okrzyk wojenny Siuksów. Na twarzy szefa odmalowała się lekka niechęć.
— Głową trzeba ruszać, a nie maszyną — powiedział.
— Oczywiście — przytaknąłem. — Ale maszyna też może pomóc.
— A jak się to obsługuje? — zagadnął siedzący na fotelu Jacek.
Popatrzyłem na niego zaskoczony. No właśnie. Jak?
— Instrukcja jest pewnie w pudełku — usiłowałem nadrabiać miną.
— Tu jest tylko gwarancja — ostudził mnie szef.
Sprawdziłem. Mówił prawdę. Instrukcji ani śladu.

75
— Sądzę — odezwał się Jacek — że instrukcję obsługi wysłali waszemu wrogowi
wcześniej. Realizacja zamówienia mogła potrwać kilka dni. W tym czasie on już mógł,
na początek „na sucho”, poznawać zasady działania magnetometru.
— Czekajcie — mruknąłem. — To nie może być skomplikowane urządzenie...
— Widzę tu przełącznik trybów pracy — zauważył szef. — Można ich ustawić
osiemnaście.
— To chyba tester baterii — dotknąłem przełącznika zaopatrzonego w napis: „Test”.
— Albo tester sprawności urządzenia. Ewentualnie czujnika badającego na przykład
stopień zmineralizowania gruntu.
— Włącza się chyba tym czerwonym — zauważył jego siostrzeniec.
Przesunąłem przełącznik i ekran wykrywacza rozjarzył się. Pojawiły się na nim cztery
sinusoidalne linie, które zaczęły się po chwili poruszać. Zatoczyłem krąg prowadząc
cewkę tuż przy podłodze. Linie zatańczyły diabelski taniec, po czym jedna z nich
zupełnie się wyprostowała, za to pozostałe przypominały EEG człowieka chorego na
obłęd.
— Pawle, przecież ty nie masz pojęcia, jak to działa — dobiegł mnie smutny głos
Pana Samochodzika.
— Nie mam — przyznałem odważnie. — Co gorsza, nie mogę dopatrzeć się tu
żadnej prawidłowości.
Przesunąłem pokrętło zmieniając tryb pracy z pierwszego na drugi. Wszystkie linie
wyprostowały się z wyjątkiem czerwonej, która wyrysowała mi na ekranie strasznie
łamaną krzywą. Gdy poruszyłem cewkę ponownie wszystkie oszalały, z wyjątkiem
czerwonej, która dla odmiany wyprostowała się i tylko co jakiś czas przebiegały po niej
delikatne ząbki. Wyłączyłem maszynę i opadłem na fotel.
— Bez instrukcji nie damy rady — powiedziałem. — Może napisać do firmy...
— Żeby nie wiadomo komu wysłali w ciemno instrukcję. Nie zapominaj, że już
wkrótce Batura zacznie się awanturować, co stało się z jego przesyłką. Jeśli zdoła nam
udowodnić kradzież czy też czasowy zabór mienia, to siedzieć wprawdzie raczej nie
pójdziemy, ale oberwiemy za to solidną naganę z wpisaniem do akt, podobnie jak
wszyscy zaangażowani w sprawę, którzy nie zawahali się zaryzykować swojej reputacji,
aby nas osłaniać.
Rozłożyłem maszynę i troskliwie umieściłem ją w futerale.
— Szefie, obawiam się, że będę musiał ruszyć głową. Jedyna korzyść, że jeszcze około
dwudziestu dni ta maszyna nie trafi w łapy Jerzego.
— Niech pan ją popsuje — powiedział spokojnie Jacek.
Zatkało mnie.
— Co takiego? — zdziwiłem się.
— Panie Pawle, niech pan uszkodzi magnetometr — zaproponował. — Jakaś drobna

76
awaria. Zwarcie albo rozlutowanie kilku oporników. Gdzie mieści się ta firma?
— W USA.
— Tym lepiej. Zanim sprawdzi, że maszyna nie działa i odeśle ją z reklamacją, zanim
oni rozpatrzą i wyślą mu kolejną, minie następny miesiąc.
— To chyba trochę nieetycznie — zauważył szef.
— Nasze działania w ogóle są nieetyczne — westchnąłem.
— Trzeba ustalić pewną granicę w łamaniu zasad — powiedział poważnie Pan
Samochodzik. — Sądzę, że popsucie urządzenia, które uprzednio wypożyczyliśmy bez
wiedzy i zgody właściciela byłoby zbyt głębokim naruszeniem zasad fair play.
— Wroga trzeba bić — zaoponowałem nieśmiało. — Czy on stosował zasady fair
play, gdy instalował nam podsłuch?
— Gdy przeciwnik gra nieuczciwie to właśnie jest sztuką wytrwać i zwyciężyć
czysto.
Zamyśliłem się. Niewykluczone, że miał racje. Faktycznie, gdyby wszyscy postępowali
nieuczciwie, świat zszedłby znacznie szybciej na psy. Przypomniał mi się Adman tamtej
nocy, gdy usiłowałem powstrzymać pościg. Powiedział, że tradycja musi być zachowana,
inaczej umrze prawo i naród, który je stosował.
— Być może uczciwość jest nieopłacalna — powiedział pan Tomasz. — Ale
postępując uczciwie tworzymy platformę, na której mogą się oprzeć przyszłe pokolenia
— wskazał gestem naszego towarzysza.
— Spróbuję załatwić to fair — powiedziałem zatrzaskując kasetę z urządzeniem.
— Trudno. Przez te dwadzieścia dni odnajdę skrytkę albo nie.
— Odnajdziesz — powiedział szef. — Wyeliminowaliście już dwa forty. Zostały
jeszcze trzy.
Rozdział dziewiąty

TAJEMNICE WYKOPU POD RURY • PODZIEMNY LOCH • BAZA RE-


MONTOWA MZK • UCIECZKA • DROBNE STARCIE Z KLASĄ RO-
BOTNICZĄ • SPOTKANIE W HOTELU

Obudziłem się w kiepskim humorze. Z trudem zwlokłem się z łóżka i wypiłem dwie
szklanki aromatycznej zielonej herbaty. Nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy twierdzili,
że smakuje jak siano. Pojechałem do ministerstwa. Szef już był na miejscu. Poczułem
głębokie zawstydzenie. Mimo że starszy ode mnie, wcześniej przychodził do pracy
i później wychodził. Czyżbym zaniedbywał swoje obowiązki? A może to on zbyt ciężko
pracował?
— Pawle — powiedział na mój widok — pojedziesz na ulicę Słonimskiego, naprzeciw
dworca Warszawa Gdańska.
— Tak jest. Coś się stało?
— Wzdłuż ulicy prowadzony jest głęboki rów pod kabel. Na miejscu jest już
archeolog Tomasz Łukański, pracuje tam przy nadzorze. Powołasz się na mnie.
— Czego mam szukać?
— Jak to czego? — zdenerwował się szef. — Naszych podziemnych korytarzy.
— W rowie koło ulicy? — zdumiałem się.
— Wczoraj na placu Inwalidów byłeś ich gotów szukać pod fundamentami bloków
— zgromił mnie. — W tym miejscu, gdzie obecnie mamy dworzec, przed pierwszą
wojną światową znajdował się Fort Paweł. Głębokie wykopy mogą ujawnić jakieś
przejścia.
— Natychmiast wyruszam.
— Zabudowania fortu znajdowały się niemal dokładnie pod dworcem — powiedział
łagodniej. — Fosa przyporowa była przekopana z grubsza w miejscu obecnej ulicy.
A tunele minerskie mogły znajdować się właśnie w rejonie dzisiejszych prac.

78
Pojechałem. Zaparkowałem na przydworcowym parkingu i przeszedłem na drugą
stronę ulicy. Pracowała tu maszyna kopiąca rów. Potężny stalowy kolos sunął powolutku
wydzierając ziemię na głębokość prawie dwu metrów. Gleba transportowana była
taśmociągiem na sunącą obok ciężarówkę. Zajrzałem do wykopu. W bezpiecznej
odległości za maszyną szedł samotnie człowiek z torbą przerzuconą przez ramię.
— Pan Tomasz Łukański? — zapytałem zeskakując do rowu.
— Zapewne Paweł Daniec, przysłany przez mojego znajomego, Pana Samochodzika?
— uśmiechnął się. — Mam coś dla pana.
Ruszyliśmy rowem w kierunku przeciwnym do sunącej maszyny. Jak się mogłem
zorientować, pełzła powolutku, zaledwie kilkanaście centymetrów na minutę.
— Szukają panowie pozostałości fortów — uśmiechnął się. — Tu mamy pierwszą.
W jasnym piaskowym profilu ściany wyraźnie odznaczał się czerwony ślad
połamanych cegieł. Rozległa plama pojawiła się jednocześnie z prawej i z lewej strony.
— Stary rów pełen kawałków gruzu biegnący w poprzek wykopu pod rury?
— zaryzykowałem.
— Dokładnie tak. Trzy metry szerokości, cztery metry głębokości. Prawdopodobnie
w tym miejscu był tunel, jednak wysadzono go w powietrze, a rów dodatkowo
wypełniono spychając spychaczem gruz. Potem cały teren zniwelowano — pokazał
warstwę żółtego piasku zalegającą nad czerwoną plamą. — Prace przeprowadzono
w latach czterdziestych lub pięćdziesiątych — wydłubał ze ściany szyjkę butelki
z cieniutkiego niebieskiego szkła.
— Co to? — obróciłem kawałek flaszki w palcach.
— Butelka po wódce „zwyczajnej”. Znajdujemy je dość masowo w wykopach
pochodzących z tego okresu. Zaś co do tego — musnął dłonią profil powodując
osypanie się ułamków gruzu — nie mogli zostawić korytarza biegnącego pod ulicą.
Dlatego też wysadzili go w powietrze.
— Skąd pan wie, że wysadzili? — zdziwiłem się.
Podniósł kawałek zaprawy pokryty jakby zastygłą kaszą.
— Takie ślady zostawia amonit — powiedział. — Nie sądzę ponadto, aby chciało im
się rozbierać taki kawał.
Wróciliśmy powoli do maszyny. Po drodze pokazał mi smoliście czarną smugę na
ścianie.
— Tu stał nieduży drewniany dom — powiedział. — Po pożarze już go nie
odbudowano.
— Z jakiego mniej więcej pochodził okresu? — zaciekawiłem się.
Przez chwilę grzebał w plamie szpachelką; wreszcie wydłubał ułamek stłuczonego
talerza. Obracał go w palcach, obojętnie odrzucił i znowu zaczął dłubać. Tym razem
wygrzebał kawałek brązowej butelki.

79
— ...busch i Shiele — odczytałem fragment napisu. — Browar Haberbuscha. Czyli
mniej więcej od 1850 do 1944 roku...
Uśmiechnął się potwierdzając moją diagnozę.
— Spory przedział czasowy, ale przypuszczam, że ten domek powstał po pierwszej
wojnie światowej, gdy fort został częściowo zniszczony podczas budowy dworca.
Znowu pogrzebał i wyciągnął buteleczkę po lekarstwach ozdobioną zagadkowym
napisem: „Magister Klawe”.
— Trzeba będzie przejrzeć ich katalog, wtedy będzie można datować buteleczkę
z dokładnością do dziesięciu lat — powiedział chowając ją do torby.
— To cenne znalezisko? — zaciekawiłem się.
— Och, mamy ich na kopy.
— A ten Magister Klawe?
— Wielka warszawska firma farmaceutyczna. Mieli swoją aptekę przy placu Trzech
Krzyży.
Ruszyliśmy w ślad za maszyną. Podchodząc, usłyszeliśmy podejrzany dźwięk.
Umieszczone z przodu zęby darły coś twardego. Łukański wyskoczył z rowu i popatrzył
na zawartość ciężarówki. Gwizdnął przez zęby. Wygramoliłem się i ja. Na stosie żółtego
piasku wymieszanego gdzieniegdzie z czerwonawą gliną i szarą glebą leżało kilkanaście
świeżo połamanych cegieł. Operator maszyny także to zauważył, krzyknął bowiem
coś, a potem wrzucił wsteczny bieg. Kolos zachurgotał gąsienicami, po czym cofnął
się. Jak mogłem się przekonać, pazury pracujące zaczepiły o widoczny w dnie wykopu
strop lochu. Zanim urządzenie zostało zatrzymane, wydarły w nim sporą dziurę.
Zeskoczyliśmy do rowu i nachyliliśmy się nad zionąca chłodem czeluścią.
Trzymając latarkę w zębach zeskoczyłem na dół. Chlupnęło. Uderzyłem ciężko
o warstwę lodu, połamałem ją i wpadłem do wody. Na szczęście nie sięgała powyżej
kostek, więc nie zamoczyłem butów. Odsunąłem się od otworu i po chwili archeolog
wylądował koło mnie.
— Tunel — mruknął. — Oho, ktoś tu był.
Wskazał rząd otworów strzałowych wywierconych w ścianach. Zapaliłem latarkę
i poświeciłem na północ. Kilka metrów od nas tunel został wysadzony. Nieduży
wodospad zastygniętego betonu świadczył o tym, że podczas budowy ulicy utwardzano
tę część. Poświeciłem teraz w przeciwnym kierunku. Tunel ciągnął się w głąb ziemi.
— I jak to wygląda? — brygadzista wetknął głowę przez dziurę w suficie.
— Typowe zapadlisko — uspokoił go Łukański. — Trzeba będzie rozebrać ten
kawałek i zasypać.
— Długo to chcecie badać?
— Dwadzieścia minut, maksymalnie pół godziny.
Głowa zniknęła. Ruszyliśmy szybkim krokiem łamiąc cienką warstewkę lodu. Szliśmy

80
dziesięć minut. Strop był coraz bardziej popękany, a potem tunel nieoczekiwanie
skończył się murem. Ująłem w dłoń łom i zabrałem się za wyłamywanie cegieł. Mur
był dość gruby. Wreszcie udało mi się wybić jedną cegłę na zewnątrz. Usłyszałem
wrzask bólu, a potem dobiegła mnie wyjątkowo wymyślna wiązanka przekleństw.
Popatrzyłem przez dziurę. Tunel na sporym odcinku został pozbawiony stropu. Nad
tak zaimprowizowanym kanałem remontowym zobaczyłem podwozie autobusu. Po
dnie kanału miotał się mechanik uzbrojony w potężnego „francuza”.
— Franek! — darł się. — Sprowadź szefa, jacyś ludzie tu siedzą.
Zamierzył się kluczem. Uderzenie wyłupało kolejną cegłę. Cofnąłem się
przestraszony.
— Chodu! — wrzasnął mój towarzysz.
Oddaliliśmy się biegiem. Wściekłe odgłosy łupania świadczyły o tym, że ktoś,
a prawdopodobnie kilku ludzi usiłuje wyłamać przejście do naszego tunelu.
— Wleźliśmy do bazy remontowej Miejskich Zakładów Komunikacyjnych
— wysapał. — Mają tu przy ulicy Stawki zajezdnię i warsztat naprawczy.
Wynurzyliśmy się koło maszyny.
— I co tam jest? — zapytał brygadzista.
— Zwykła dziura — uspokoił go Łukański. — Wsypcie w nią wywrotkę piasku
i można jechać dalej.
Po chwili ciężarówka podjechała na brzeg wykopu i zwaliła swoją zawartość w dół.
Gdy rozsierdzeni mechanicy dobiegną na miejsce przekonają się, że dalszą drogę
zamyka im solidny zawał.
— Że też mi się bez przerwy coś takiego przytrafia — jęknąłem. — Najpierw cięć
z dwoma gliniarzami, potem wojsko, a teraz zdenerwowani mechanicy.
Archeolog uśmiechnął się.
— Czasami się zdarza — uspokoił mnie. — Na mnie kiedyś w trakcie badań
powierzchniowych chłop zdenerwowany, że mu łażę po świeżo zaoranym polu, spuścił
bardzo złego byka.
Maszyna drążąca posuwała się powoli do przodu pozostawiając za sobą dziurę
w stropie wypełnioną czystym piaskiem. Zaczęliśmy powoli zapominać o incydencie,
gdy nieoczekiwanie spostrzegłem, że piasek w otworze lekko się zapada. Zwróciłem na
to uwagę archeologa. Popatrzył w zadumie.
— Trochę osiada — powiedział wreszcie. — Będą musieli dać betonową plombę...
W profilu pojawił się kolejny ślad jakiegoś domostwa. Czarna smolista warstwa
przepalonych drewnianych desek, kilka kawałków gruzu, obok rów przeciął ścieżkę,
która niegdyś prowadziła z tego domu gdzieś w świat. Zabawne było patrzeć na
cienką warstewkę żużlu rysującą się ciemną kreseczką pół metra pod ziemią. Łukański
sfotografował profil i dłubał teraz w poszukiwaniu fragmentów szkła lub ceramiki

81
mogących pomóc w datowaniu. Właśnie wygrzebał kawałek filiżanki, gdy do naszych
uszu dobiegł dziki okrzyk wojenny. Obejrzałem się. Z dziury w stropie gramolili się
mechanicy w granatowych kombinezonach.
— To on! — wrzasnął kierując w moją stronę palec wysoki rudzielec, w którym
rozpoznałem tego z kanału pod autobusem. — Dorwiemy cię, draniu!
Wszyscy uzbrojeni byli w klucze francuskie albo łopaty. Było ich chyba sześciu, ale
kolejni gramolili się właśnie z dziury. Nagłym zrywem wdrapałem się po stromej ścianie
rowu i rzuciłem do ucieczki. Zawyli i ruszyli w pościg. Przebiegłem na czerwonym
świetle przez ulicę i obejrzałem się. O zgrozo, wcale nie zrezygnowali. Puściłem się
znowu pędem. Dopadłem Rosynanta, na szczęście kluczyki miałem już nieco wcześniej
namacane w kieszeni. Zatrzasnąłem drzwiczki i spuściłem blokadę. Otoczyli pojazd.
Zapuściłem silnik. Któryś z nich walnął łopatą w szybę, ale poliwęglan wytrzymał, nie
powstała nawet rysa. Rozstąpili się, gdy odjeżdżałem.
— Jeszcze cię dopadniemy — zagroził rudzielec.
Pojechałem w stronę Wisły, potem zakręciłem w Miedzyparkową i wjechałem na
estakadę. Z góry oglądałem ich niespieszny odwrót: minęli obojętnie pracującego
w wykopie archeologa i chodnikiem powlekli się do widocznej na horyzoncie bazy
remontowej. Uspokojony pojechałem do ministerstwa.
Szef siedział nad jakimiś papierami.
— Co się stało? — zapytał patrząc na mnie uważnie. — Masz obłęd w oczach.
— Drobne starcie z klasą robotniczą — powiedziałem.
Streściłem przygodę. Uśmiał się bardzo.
— Dobra — powiedział. — Posiedź i popracuj, a ja pojadę zobaczyć, czy jeszcze
czegoś nie znaleźli. Mnie mechanicy nie znają.
Odetchnąłem z ulgą. Gdy po południu zszedłem na dziedziniec uwagę moją przykuła
kartka wetknięta za wycieraczkę Rosynanta. Wyjąłem ją ostrożnie. Była to reklamówka
restauracji na ostatnim piętrze Hotelu „Marriott”, wykonana na kształt wizytówki. Po
drugiej stronie tekturki nabazgrano koślawymi literami:

19°°, dziś, czekam. J.

Domyślałem się, kto ją tu zostawił. Tylko jakim cudem zdołał przeniknąć na


strzeżony dziedziniec ministerstwa? Wieczorem wbiłem się w garnitur i pojechałem do
hotelu. Wjechałem na ostatnie piętro. W drzwiach restauracji stał szwajcar w liberii.
— Moje nazwisko Daniec — powiedziałem. — Czy zostawiono dla mnie jakieś
dyspozycje?
— Stolik pod oknem — wskazał mi ze służbowym uśmiechem.
Udałem się we wskazanym kierunku odruchowo poprawiając krawat. Restauracja nie

82
zrobiła na mnie najlepszego wrażenia. Drewno, marmur łączony z granitem, kinkiety
z brązu, nieduże stoliki z litego drewna. Stolik pod oknem odgradzało od reszty sali coś
w rodzaju żywopłotu ustawionego z palm w donicach. Przy stoliku siedział Jerzy Batura
i spokojnie pałaszował szaszłyk.
Dosiadłem się.
— Chciałeś się ze mną widzieć? — zagadnąłem.
Kiwnął poważnie głową.
— Co ci zamówić? — zapytał podsuwając mi kartę dań.
— Nie będę niczego jadł w twoim towarzystwie.
— A co, mój widok odbiera ci apetyt? — zapytał z troską, a jego oczy błysnęły bielą.
Kelner wyrósł jak spod ziemi. Jerzy odprawił go gestem. Stumetrowa przepaść za
cienką szybą przyciągała mój wzrok. W dole widać było ogromną białą płaszczyznę
— dach Dworca Centralnego. Dalej i nieco na prawo panorama stolicy była zasłonięta
przez potężną bryłę Pałacu Kultury i Nauki.
— Niezły widok — przyznał Jerzy. — Dlatego lubię to miejsce. Przy okazji chciałbym
ci powiedzieć, że nie mogę przeboleć straty wartych majątek urządzeń zainstalowanych
w waszym biurze. Idiotyczne wierszyki twojego szefa ubawiły mnie do łez.
Ponownie popatrzyłem za okno.
— Wiemy, że masz w ministerstwie swoich agentów — powiedziałem. — Ale my ich
odszukamy i wykończymy.
— Jeśli wam się uda... po prostu będę musiał poszukać nowych. Nie powinno to być
specjalnie trudne. Ludzie ostatnio stali się strasznie podatni na korupcję.
Nagle jakaś myśl rozjarzyła mu oczy.
— Zresztą, co ja się będę bawił. Przekupię ministra i każę zlikwidować waszą
komórkę. Ale nie o tym chciałem mówić.
— A o czym? — ta rozmowa zaczęła mnie już nudzić.
— Powiedzmy to tak. Od pewnego czasu usiłuję namierzyć faceta, który handluje
złotem. Konkretnie pokazuje ludziom z branży tego typu fotki — położył przede
mną wydruk komputerowy przedstawiający cztery zdjęcia egipskiej złotej figurki
boga Amona — rozsyła je przez faks albo internet. Jedna dotarła do mnie. Z tego co
usłyszałem, nasze poszukiwania zazębiają się jak u dentysty.
— Być może — popatrzyłem na niego hardo.
— Nie rób takich groźnych min, bo to ty powinieneś się bać. Do tej pory straciłem
na skutek waszych działań przeszło dwa i pół miliona nowych złotych. Skarb ukryty
w tunelu minerskim wyceniam na drugie tyle. Jeśli zrezygnujecie z jego poszukiwań,
wybaczę wam dotychczasowe straty.
— A jeśli nie zrezygnujemy?
— Każdy ma swoją cenę. Każdy ma swoją granicę cierpliwości. Jeśli nie zrezygnujecie,

83
postanowiłem wyeliminować was z interesu. Na zawsze — oczy błysnęły bielą. — Tym
razem nie żartuję.
Popatrzyłem mu prosto w twarz. Faktycznie nie żartował.
— Żądasz rzeczy niemożliwych — powiedziałem spokojnie.
— Pamiętaj, zostaliście ostrzeżeni — syknął.
Wstałem i wyszedłem. Gruby dywan tłumił moje kroki. Cicha winda zniosła mnie
na parter.
Rozdział dziesiąty

TUNEL NA ULICY KRAJEWSKIEGO • PODZIEMNA STAJNIA • LOCH •


ZAWAŁ • TAJEMNICZY WYKOP • JERZY BATURA • ŚMIERTELNA PU-
ŁAPKA

— Chyba mam informację o korytarzu prowadzącym na południe od Cytadeli


— powiedział Pan Samochodzik nalewając sobie wody mineralnej do wysokiej
szklanki.
Siedzieliśmy w kawalerce pana Tomasza. Przyszła odwilż. Po kałużach i płatach
topniejącego śniegu na rynku skakały gołębie, wygrzebując z tej brei jakieś kąski dotąd
uwięzione w lodzie. Brwi Jacka uniosły się do góry.
— To ciekawe — mruknął. — A gdzie znajduje się wlot?
— Zadzwonili nasi drodzy rewizjoniści i zwrócili mi uwagę na tajemniczy obiekt
niemal na wprost bramy Cytadeli.
— No cóż — powiedziałem — więc ruszamy.
Niebawem znaleźliśmy się na ulicy Krajewskiego. Uliczka biegła równolegle do
czerwonych murów zewnętrznych twierdzy, by po pokonaniu ostrego zakrętu dołączyć
do Wybrzeża Gdańskiego. Zeszliśmy nad zarośniętą trzciną fosę. Od ulicy oddzieliła nas
niewielka górka, niewątpliwie sztucznego pochodzenia. W wysokiej skarpie po drugiej
jej stronie widać było szczyt łuku jakiegoś zawalonego sklepienia. Poniżej ziała ciemna
dziura prowadząca w głąb.
— Wygląda na to, że cała okolica jest dziurawa jak szwajcarski ser — mruknąłem.
Na ubrania założyliśmy cieniutkie białe kombinezony, które kupiłem w sklepie
z artykułami dla malarzy.
— Archeologia XXI wieku — zażartował szef. — Sterylna czystość.
Zachichotaliśmy. Szczelina była zbyt wąska, aby się w nią wcisnąć, musieliśmy
najpierw poszerzyć ją nieco saperkami. Czołgając dostaliśmy się do niewielkiego

85
sklepionego pomieszczenia. Dno pokrywał gruz. Popatrzyłem z obawą na sufit.
Cegły trzymały się tylko na słowo honoru. Miałem nadzieję, że kaski strażackie, które
przezornie mieliśmy na głowach, zabezpieczą nas choć trochę.
— Ładny pokój — mruknął pan Tomasz. — Ale nie widzę tu nigdzie wlotu do
korytarza.
— Szefie, jak się mogliśmy do tej pory przekonać, Rosjanie wznosząc Cytadelę
i otaczające ją forty zawsze kierowali się zasadami symetrii...
— Sugerujesz zatem, żeby tunelu poszukać na osi wejścia?
Zamiast odpowiedzieć wbiłem saperkę w podłoże składające się z kawałków cegieł
i ziemi naniesionej tu widocznie przez deszcze. Po godzinie przy wydatnej pomocy
towarzyszy odsłoniłem sporą część ceglanej podłogi, znajdującej się blisko półtora
metra poniżej obecnego poziomu. Przyłożyłem echosondę do muru, a potem do polepy.
Milczała.
— Nic z tego — mruknął szef. — A może spróbujemy teraz pod ścianą?
— Skarbów zawsze szuka się w rogach pomieszczenia — zauważył jego siostrzeniec.
— Nie szukamy w tej chwili skarbów, tylko przejścia — ostudziłem go delikatnie.
Zabraliśmy się za rycie kolejnej dziury. Wkrótce nasze wysiłki zostały uwieńczone
sukcesem. Spod warstwy ziemi i gruzu ukazał się niewyraźny jeszcze łuk. Pod nim
równa warstwa cegieł wskazywała miejsce, gdzie znajdowały się zamurowane drzwi.
Niebawem odsłoniliśmy większą ich część.
— Wyłamywać cegły? — zapytałem z westchnieniem. Od twardego łomu porobiły
mi się już odciski.
— Piłą — zdecydował szef.
Z ulgą wyjąłem piłę ultradźwiękową. Powietrze wypełnił jazgot, który wydawały
z siebie torturowane cegły. Wyciąłem w murze niemal idealny prostokąt. Popchnąłem
go mocno i wywrócił się w ciemność. Weszliśmy do kolejnego pomieszczenia
identycznego jak pierwsze tyle tylko, że warstwa ziemi na podłodze była znacznie
mniejsza. Pod ścianą znajdowały się resztki jakiegoś koryta. Szef popatrzył uważnie na
ścianę od strony fosy. Widać w niej było szerokie zamurowane drzwi.
— Stajnia? — zdziwił się. — Dlaczego mieliby ją zasypywać? Rozejrzałem się i po
chwili wypatrzyłem wejście do kolejnego identycznego pomieszczenia.
— Wentylacja nie działa — mruknąłem.
Powietrze było dość duszne. Oświetliłem latarką wszystkie kąty i znalazłem
wejście do dalszych pomieszczeń. Weszliśmy do wąskiego korytarza. Jak się okazało,
prowadził w dwie strony. W prawo ciągnął się wzdłuż odkrytych już przez nas sal.
W lewo schodziło się po kilkunastu schodkach na niższy poziom. Ruszyliśmy w tę
stronę. Na dnie tunelu pojawiła się woda. Sięgała nam na szczęście tylko do kostek.
Sufit wyglądał wręcz fatalnie, wiele cegieł wypadło. Nieoczekiwanie tunel znowu się

86
rozdwoił. Jeden korytarz zawracał w stronę Cytadeli, drugi prowadził w kierunku ulicy
Międzyparkowej. Ruszyliśmy w stronę twierdzy. Po kilkunastu metrach zatrzymał nas
zawał. Zawróciliśmy. Po przejściu kilkudziesięciu kroków stanęliśmy przed kolejnym
zawałem. W stropie i ścianach tunelu spostrzegłem nawiercone otwory.
— Wysadzili ten odcinek w powietrze podczas budowy trasy i Mostu Gdańskiego
— zawyrokował szef. — Trzeba będzie sprawdzić w dziennikach budowy.
— Sądzisz, wujku, że się zachowały? — zdziwił się Jacek.
— To część dokumentacji technicznej, a ona podlega wieczystej archiwizacji.
Oczywiście zdarzają się przypadki losowe, ale nie zaszkodzi jej poszukać. Przy okazji
dowiemy się, gdzie po drugiej stronie szukać dalszego ciągu. Mogą tam być plany
z naniesieniem tego typu niespodzianek.
Wycofaliśmy się na powierzchnię. W pierwszym pomieszczeniu znowu ujęliśmy
łopaty i starannie zasypaliśmy wlot do tuneli. Strop w korytarzu był już bardzo
osłabiony, obawiałem się, że poszukiwacze skarbów, gdyby tam weszli, mogliby zginąć
przysypani walącym się sufitem.
— Co dalej? — zagadnął szef.
— Spróbujemy po drugiej stronie ulicy Słonimskiego — zasugerowałem. — Ci
kopiący wykop pod kable jeszcze tam chyba nie dotarli, ale nie zaszkodzi sprawdzić.
Kiwnęli głowami. Zapakowaliśmy się do Rosynanta i pojechaliśmy. Na miejscu
byliśmy po trzech minutach.
— No to popatrzmy — mruknął szef.
Znajdowaliśmy się w pobliżu skarpy. Nieco na lewo od nas, w dolince leżał nieduży
budynek użytkowany przez Monar. Na prawo ulica Międzyparkowa wspinała się lekko
do góry. Po jej drugiej stronie żółcił się wśród nagich krzaków budynek CEZAS-u.
Nieco dalej zasłonięty przed naszym wzrokiem drzemał fort imienia Kusocińskiego.
Na wprost przed nami drzewa wyznaczały koniec parku imienia Traugutta. Zaraz koło
ulicy na sporym kawałku ziemi śnieg został odgarnięty. Widocznie rozpoczęto już prace
nad kopaniem rowu, w pobliżu drogi przykuwała bowiem wzrok spora kupa żółtego
piachu. Nawet stąd widać było, że piasek upstrzony jest odłamkami cegieł. Kawałek
dalej stała betoniarka. Silnik pracował i bęben mieszający obracał się pomalutku.
— Chcą wylewać beton? — zdziwił się szef. — Przecież jest za zimno. Jeśli w nocy
chwyci przymrozek, to beton stężeje, ale potem będzie się kruszył.
— Może to jakaś specjalna mieszanina? — wyraził swój pogląd Jacek. — Przecież
zimą także prowadzi się niektóre roboty budowlane. To pewnie jakaś zaprawa
mrozoodporna.
Podeszliśmy do hałdy. Tuż za nią czerniał otwór wykopany łyżką potężnej koparki.
— O rany! — jęknąłem.
Koparka odsłoniła kawałek stropu z czerwonej cegły. W stropie ktoś wybił kilofem

87
dziurę. Nim zdążyliśmy powstrzymać Jacka zsunął się na dno wykopu i zajrzał do
środka
— Tu jest tunel — powiedział. — Biegnie prosto na południe.
Zeszliśmy i my. Jak się okazało, ktoś zostawił w otworze lekką aluminiową drabinkę.
Dostaliśmy się po niej do korytarza. Już na pierwszy rzut oka można było ocenić, że jest
on kontynuacją chodnika badanego przez nas po drugiej stronie ulicy Słonimskiego.
Poświeciłem latarką, ale promień nie dotarł do końca lochu.
— Niedobrze — mruknąłem.
— Co się stało? — zaniepokoił się pan Tomasz.
— Nie podoba mi się to. Jeśli ktoś zszedł po drabince, to powinien być teraz tutaj.
Wychodząc zabrałby ją ze sobą.
— Chyba, że dźwigał skarby — uzupełnił ponuro Jacek. — Tak się obłowił, że strata
jakiejś drabinki przestała mieć dla niego znaczenie.
— Odpukaj w nie malowane drewno — zgromił go szef.
A potem poświecił na podłogę.
— No cóż — powiedział. — Ktoś tu był, to fakt.
Pochyliłem się nad śladami odciśniętymi w mokrej glinie pokrywającej ceglaną
zapewne posadzkę.
— Co możemy o tym powiedzieć? — mruknąłem. — Ktoś tu wszedł, przeszedł się
tam i z powrotem. W końcu wyszedł.
— Może zatrzymał go mur i poszedł po narzędzia — zasugerował szef. — Widzę
w tym naszą szansę.
Ruszyliśmy naprzód świecąc latarkami. Nieoczekiwanie spostrzegłem, że do naszych
trzech zajączków światła dołączył czwarty. Odwróciłem się gwałtownie. Koło drabinki
stał z latarką w ręce Jerzy Batura. Wargi wykrzywiał mu wyjątkowo parszywy grymas.
W drugiej ręce trzymał pistolet z tłumikiem.
— No cóż — powiedział. — Przyszła koza do woza. Korytarz był pusty, a teraz stanie
się waszym grobem.
Jego oczy lśniły złowieszczym zimnym blaskiem. Nie żartował.
— Co wam się wydaje — syknął — że tak łatwo likwiduje się moje podsłuchy?
A kamerę wczepioną w żyrandol przegapiliście. Jesteście zbyt głupi, żeby żyć, ale mam
nadzieję, że wasi następcy będą jeszcze głupsi. Ładny sobie grobowiec wybraliście,
przestronny — omiótł ściany snopem światła. — Ciekawe, kiedy znajdą wasze ciała. Za
tydzień czy za tysiąc lat... ale wiecie co, polubiłem was, dlatego chcę wam dać szansę. Nie
zastrzelę was. Wyjmijcie wszystko z kieszeni.
Posłusznie wypróżniliśmy kieszenie. Nie było w nich dużo, klucze od domu,
portfele.
— Twoja piła ultradźwiękowa — ponaglił mnie.

88
— Została w samochodzie.
— Zdejmij kurtkę i obróć się — rozkazał.
Wypełniłem jego polecenie. Dusiła mnie bezsilna wściekłość. Stał zbyt daleko, żebym
mógł cokolwiek przedsięwziąć.
— Dobra — mruknął. — Cofnijcie się dwadzieścia kroków.
— Wypuść chociaż dzieciaka — poprosiłem.
— Wiedział, czym ryzykuje — uciął krótko. — Ostrzegałem was.
Cofnęliśmy się. Rozgarnął stos naszych rzeczy nogą i zabrał klucze. Rzucił je
obojętnie koło drabinki. Zatknął za pasek mój łom.
— Nie powiem wam „do widzenia”, bo już się raczej nie spotkamy — warknął.
— Pozdrówcie ode mnie świętego Piotra.
Wyszedł po drabince i wciągnął ją za sobą. Czekaliśmy w ciemności. Czy chciał
napuścić do środka gazu? Czy może wrzuci granat? W obu tych przypadkach lepiej
było nie stać w pobliżu wejścia.
— Cofnijmy się — rozkazałem szeptem.
W tym momencie usłyszałem z zewnątrz jęk podnośnika, a potem przez dziurę
w stropie runęła do środka lawina płynnego betonu. Rzuciliśmy się do panicznej
ucieczki. Beton był gęsty jak śmietana i niebawem zaklajstrował wlot i sporą część
korytarza.
— Udusimy się — jęknął Jacek.
— Niewykluczone. Trzeba poszukać drugiego wyjścia — wydał dyspozycje szef.
— Zgaście dwie latarki, mogą nam być jeszcze potrzebne.
W świetle jednego reflektorka ruszyliśmy szybkim marszem naprzód. Po przejściu
około 150 metrów korytarz skończył się zawałem. Sądząc po śladach zapadł się sufit.
— Około 600 metrów sześciennych powietrza — mruknął pan Tomasz. — Nie jest
źle.
— Jest źle — zaprotestowałem. — Człowiek zużywa przy jednym wdechu 4 litry
powietrza. W metrze sześciennym jest 1000 litrów, czyli na około 250 wdechów. Na
godzinę człowiek robi ich około tysiąca...
— Sto pięćdziesiąt godzin — szepnął Jacek.
— Podziel to na trzech.
— Dwie doby...
— Teoretycznie. Zwróć uwagę na jeszcze jedno. Dwutlenek węgla jest gazem silnie
duszącym. Wystarczy, że jego ilość w powietrzu wzrośnie z 0,3% do 0,4% i już nie da się
tym oddychać.
— Czyli ile czasu nam zostało? — zapytał chłopak.
— Sześć godzin, może cztery. Wszystko zależy od tego, na ile świeże powietrze było
w tym lochu, zanim zostaliśmy tu zasypani.

89
Beton zatrzymał się i powoli zaczął tężeć.
— Może przekopiemy się, zanim nie stwardniał — zasugerował szef.
— Nikłe szanse. Batura wlał tu całą betoniarkę. Kilka, może kilkanaście ton. Do
powierzchni ziemi mamy jakieś cztery metry od stropu... Każdy komin drążony w tym
półpłynnym paskudztwie natychmiast runie nam na głowy. Co schowałeś do tylnej
kieszonki spodni, gdy Batura kazał wszystko wyrzucić na ziemię? — zapytałem Jacka.
Wyjął małą szpachelkę.
— Wydrapiemy dziurę w stropie? — domyślił się szef. — A potem przekopiemy
warstwę ziemi.
— W stropie nie damy rady — powiedziałem oświetlając półkoliście sklepiony sufit.
— Od naszej strony łuku prawie nie widać zaprawy. Cegły stykają się krawędziami.
Sądzę ponadto, że są to specjalne klinowate kształki służące do wznoszenia stropów.
— Ściana — mruknął.
— Jedyna droga, to przebić ścianę, a potem drążyć tunel ukośnie do góry.
— Ile może być nad nami ziemi?
— Sądzę, że cztery do sześciu metrów.
Podszedłem do ściany nieco osłabionej już przez wilgoć. Rogiem szpachelki zacząłem
wyskrobywać zaprawę. Po kilku minutach szef dołączył do mnie obok. Dłubał w murze
podkówką widocznie oderwaną od podeszwy buta. Najtrudniej było wyjąć pierwszą
cegłę. Oskrobaliśmy ją naokoło, ale trzymała się ciągle jeszcze tylną ścianką. Udało mi się
wbić metalową rączkę szpachelki w szczelinę i stukając kawałkiem kamienia wyłamać
tę cegłę. Z kolejnymi poszło już łatwiej. Jacek zmieniał co jakiś czas to mnie, to szefa.
Wreszcie usunęliśmy dwadzieścia cegieł z pierwszej warstwy. Popatrzyłem na zegarek.
Minęły już dwie godziny. Miałem nadzieję, że mur wzniesiono na podwójną cegłę.
Jednak gdy z wielkim trudem wyłamaliśmy kolejną okazało się, że nasze nadzieje są
płonne. Na szczęście jeszcze nie zaczęliśmy odczuwać skutków podtrucia dwutlenkiem
węgla.
Rozdział jedenasty

POGRZEBANI ŻYWCEM • BRAK TLENU • DRĄŻĘ SZYB • REANI-


MACJA • „REZYDENCJA POD ORŁEM” • TAJEMNICA WERSALKI •
ARESZTOWANIE WROGA

Szarpałem mur z wściekłością. Nareszcie po wyjęciu cegły z trzeciej warstwy


zobaczyłem tynk przesiąknięty czarną masą bitumiczną — zewnętrzne uszczelnienie
lochu. Wydzierałem z muru kolejne cegły, a pan Tomasz i Jacek dzielnie mi sekundowali.
Powietrze wolno, ale nieubłaganie stawało się coraz bardziej duszne.
— Jak dorwę tego Baturę, to... — zazgrzytał zębami szef.
Kolejna cegła potoczyła się na ziemię. Uznałem, że tyle wystarczy. Zacząłem ryć
twardą glinę zwałową, otaczającą tunel. Popatrzyłem na zegarek. Mijało właśnie
osiem godzin od naszego uwięzienia. Powietrze było już bardzo kiepskie, ale powinno
wystarczyć jeszcze na jakieś cztery godziny. Ryłem w glinie i zrzucałem urobek na
dół, a Jacek wraz z szefem odgarniali to wszystko na bok. Drążyłem szyb pionowo do
góry. W ścianach zostawiałem zaczepy dla nóg. Wdrapałem się już dwa metry. Ręce
odmawiały posłuszeństwa.
Zeskoczyłem na dół i bez słowa wręczyłem Jackowi szpachelkę. Była już nieco
pogięta, a jej ostre rogi zeszlifowały się na skutek tarcia o zaprawę. Wspiął się i podjął
moją pracę.
— Mamy jakieś szansę? — zapytał szeptem szef.
— Nie wiem. Szyb jest na wysokości sufitu lochu. Jeszcze może cztery metry...
— Jak radzą sobie na łodziach podwodnych?
— Tam mają specjalne substancje pochłaniające dwutlenek węgla. Wtedy powietrza,
które nie jest wtórnie skażone, starcza na znacznie dłużej — powiedziałem. — Cholerny
Batura. Odpowie za usiłowanie zabójstwa z premedytacją.
Wygarnąłem kolejną porcję gliny z szybu.

91
— A jak sprytnie zastawił na nas tę pułapkę...
Szef wygarnął kolejną porcję ziemi. Godzinę później zmienił siostrzeńca. Chłopiec
wyglądał raczej nie najlepiej.
— Duszno — wychrypiał.
— Ile się wspiąłeś?
— Ze dwa metry.
— Jeszcze dwa i będziemy na miejscu — szepnąłem.
Wyobraziłem sobie naszą agonię. Powolne, być może trwające nawet kilka godzin,
duszenie się z braku tlenu. Szef pracował szybko, z furią. Na chwilę przerwał kopanie
i usłyszałem w ciemnościach pikanie telefonu komórkowego.
— Nadal nie ma pola — powiedział i podjął pracę. Wiedziałem, co to oznacza. Od
powierzchni dzieliło nas więcej niż dwa metry ziemi. Dla wytłumienia sygnału potrzeba
było co najmniej trzech metrów gliny. Zmieniłem szefa. Oddychanie stawało się
problemem. Przed oczyma zaczęły mi latać czerwone plamki. Skupiłem się i dłubałem
w stropie jak oszalały. Oddechy moich towarzyszy stawały się coraz głośniejsze.
Powolutku dusiliśmy się we trójkę.
Wyjąłem swój telefon, ale poziom sygnału nadal był zbyt słaby. Zresztą do kogo
niby miałbym zadzwonić? Minęła jeszcze godzina. Pan Tomasz i Jacek stali, schylając
się tylko po to, żeby wygarnąć ziemię. Warstwa dwutlenku węgla sięgała już do pasa.
Powietrze nad nim prawie nie nadawało się do oddychania. Zapaliłem zapałkę i powoli
opuściłem ją w stronę dna szybu. Na poziomie wlotu do tunelu zgasła. Dwutlenek węgla
odciął mnie od resztek powietrza w korytarzu. Gdy wyczerpie się to zawarte w kominie
stracimy ostatnią szansę. I oto nieoczekiwanie poczułem pod palcami coś zimnego.
Lód. Dotarłem do warstwy zamarzniętej ziemi, zatem od powierzchni dzieliło mnie nie
więcej niż pół metra. Zajrzałem do korytarza. Szef trzymał w ręce wypaloną zapałkę. Ze
smutkiem pokazał dłonią linię na wysokości połowy piersi.
Wróciłem do szybu i z furią zaatakowałem sufit. Wreszcie solidny kawał zamarzniętej
ziemi runął mi na głowę, a potem w dół. Przez otwór lało się ożywcze zimowe powietrze.
Przez chwilę wentylowałem płuca, potem zbiegłem na dno szybu. Jacek łapał powietrze
jak wyrzucona na brzeg ryba. Jego usta zrobiły się zupełnie sine. Złapałem go bez
namysłu i powlokłem do szybu. Z niemałym trudem wypchnąłem go na powierzchnię
ziemi i wróciłem po szefa. Gramolił się jakoś. Szło mu to wyjątkowo ciężko, nie mógł
zapanować nad synchronizacją ruchów. Ująłem go pod pachy i z największym wysiłkiem
popychając do góry wyciągnąłem na zewnątrz. Zaczerpnął parokrotnie powietrza.
— On nie oddycha — wychrypiał.
Obejrzałem się. Jacek leżał jak martwy. Natychmiast zastosowałem sztuczne
oddychanie i masaż serca. Trzy wdechy i ucisk klatki piersiowej. Po chwili zaczął
oddychać. Po dalszych kilku minutach otworzył oczy. Jęknął, a jego ciałem wstrząsnęły

92
dreszcze. Oddech znowu ustał. Natychmiast podjąłem reanimację.
Pan Tomasz tymczasem dzwonił.
— Karetka już jedzie — poinformował.
Trzy uciśnięcia i wdech. Usłyszałem, jak szef wydaje komuś przez telefon polecenie,
by natychmiast aresztować Jerzego Baturę, a potem zaczął mi pomagać.
— Mam puls — powiedział. — Żyje. O Boże, ustał!
„Erka” na sygnale zatrzymała się tuż koło nas. Wyskoczyli z niej lekarze. Zaraz
założyli maskę z tlenem na twarz chłopca. Jeden z nich złapał urządzenie do wstrząsów
elektrycznych i dotknął elektrodami klatki piersiowej, aby wymusić pracę serca. Zastrzyk
z adrenaliny na pobudzenie... Wepchnęli go do karetki i podłączyli do aparatury. Po
siódmym wstrząsie serce podjęło pracę. Oddech ustabilizował się.
— Przeżyje? — zapytał szef.
— Raczej tak. Co się tu stało?
— Zatrucie dwutlenkiem węgla — powiedziałem.
— Wszyscy trzej tak wyglądacie.
Jacek otworzył oczy, ale spojrzenie miał błędne.
— Proszę sporządzić obdukcje lekarską i taki opis stanu pacjenta, jaki jest potrzebny
dla sądu — poleciłem.
— A ja sądziłem, że to wyście go tak urządzili — mruknął lekarz.
— Miał pecha znajdować się w naszym towarzystwie — westchnął szef. — Pawle,
wysiądź i leć do Skorlińskiego. Baturę trzeba zamknąć w pudle jeszcze dzisiaj.
Powiadomię rodziców Jacka i wezmę wszystko na siebie.
Ucieszył mnie taki obrót sprawy! Zatrzymali się na chwilę i wyskoczyłem. Na
szczęście nie odjechaliśmy daleko. Wróciłem do samochodu. Wóz nosił ślady nieudanych
prób otworzenia. Widocznie Batura chciał dobrać się do naszego sprzętu. Wreszcie
poradziłem sobie z zablokowanym zamkiem i pojechałem do miasta. Nadkomisarz
Skorliński już na mnie czekał. Zreferowałem mu wypadki dnia.
— Nieźle — gwizdnął. — Dostanie z pięć lat.
— Najpierw trzeba go złapać.
— Jesteśmy w trakcie ustalania adresu. To może potrwać do rana, o ile nie zadekował
się w jakiejś melinie.
— „Rezydencja pod Orłem” — rzuciłem odkrywczo. — Adres z przesyłki. Chyba ma
tam apartament.
— Racja! — aż skoczył na równe nogi. — Ściągnę ekipę i natychmiast wyruszamy.
— A mogę zabrać się z wami?
— Jasne. Tylko proszę bez samosądów.
Po chwili wskoczyliśmy do nie oznakowanej nyski i ruszyliśmy przez miasto.
Policjanci zakładali maski na twarze, a nadkomisarz wypisywał nakaz aresztowania

93
(jak zauważyłem miał kilka sztuk in blanco). Dwaj ochroniarze siedzący w portierni
rezydencji na nasz widok wytrzeszczyli oczy. Nadkomisarz pokazał nakaz
aresztowania.
— Jest u siebie — wyjaśnił portier. — Ostatnie piętro.
Szybkobieżna winda wyniosła nas na górę w kilka sekund. Na czoło wysunął się
policjant uzbrojony w dubeltówkę. Dwoma wystrzałami zniszczył zamek, po czym
wyłamując drzwi, zabezpieczone dodatkowo sztabą i łańcuchem, wdarliśmy się do
środka. Nikt nie stawiał oporu. Rozgrzebane łóżko świadczyło o tym, że jego właściciel
spał tutaj tej nocy. Pomacałem kołdrę. Była jeszcze ciepła.
— Ptaszek wyfrunął z klatki — powiedział Skorłiński ze złością.
— Wyfrunął tak szybko, że nie zabrał ubrania? — wskazałem spodnie i koszulę
wiszące na oparciu krzesła.
Wyjrzeliśmy na taras. Był pusty. Zresztą Jerzy nie mógłby zamknąć drzwi od
zewnątrz. Cofnąłem się do mieszkania. Rozejrzałem się uważnie. Jeden kapeć porzucony
w nieładzie koło wersalki...
— Tam — wskazałem ręką.
Wycelowali w mebel pistolety maszynowe, po czym nadkomisarz z rozmachem
podniósł wieko. Jerzy w samych gatkach leżał wewnątrz skrzyni. Na widok wycelowanej
w niego broni odłożył ściskany w ręce rewolwer. Wygramolił się i wtedy zobaczył mnie.
W jego oczach błysnęła straszliwa nienawiść.
— To ty żyjesz? — warknął.
— Proszę wciągnąć te słowa do protokołu — powiedziałem spokojnie.
— Masz prawo do adwokata, masz prawo nie odpowiadać na pytania — powiedział
Skorliński wykręcając mu fachowo ręce. Skuł je kajdankami.
— Ruszaj się, bydlaku.
— Może się chociaż ubiorę? — zaskomlał.
— Obejdzie się.
Sąsiedzi, którzy wylegli gromadnie ze swoich mieszkań odprowadzali zdumionymi
spojrzeniami Jerzego, który w samych slipkach, skuty kajdankami dreptał do windy.
Ktoś nieśmiało zaklaskał. Zostaliśmy sami, ja i Skorliński, w pustym mieszkaniu.
— Zaraz tu będzie ekipa zabezpieczająca — powiedział patrząc w zadumie na
wiszące na ścianach obrazy. — Fałat, Kossak; sprawdzimy, czy nie figurują w wykazach
rzeczy skradzionych. Trefnych raczej by nie trzymał u siebie w domu, ale nigdy nie
wiadomo.
Popatrzyłem w zadumie na szafę z ubraniami. Była otwarta, widocznie szukał w niej
czegoś wieczorem i nie zamknął udając się do łóżka.
— Coś mi tu nie gra — powiedziałem. — To wyraźnie ubrania dwu różnych ludzi.
Skorliński popatrzył uważnie na wiszące wewnątrz sportowe garnitury uszyte

94
najwyraźniej na szczupłego, dość wysokiego człowieka, oraz na kilka ubrań wyraźnie
przygotowanych dla kogoś nieco niższego i bardziej krępej budowy ciała. Dwie zmięte,
najwyraźniej brudne koszule z jedwabiu rzucono w kąt na kupkę rzeczy do prania.
— Może to łachy któregoś z jego pomagierów? — zaryzykował nadkomisarz.
— Może — mruknąłem.
W moim mózgu zaświtał pewien domysł.
— No cóż, pójdę już — powiedziałem. — Trzeba kogoś wysłać, żeby zasypał dziurę,
przez którą wyszliśmy. Jeszcze ktoś wpadnie i zrobi sobie krzywdę.
— Zajmiemy się tym — obiecał.
Była piąta rano. Chyba znowu brał przymrozek. Podreptałem pomalutku w stronę
stacji metra. Niebawem nadjechał pierwszy o tej porze skład.
Rozdział dwunasty

CZY WALDEMAR BATURA ŻYJE? • ROZWIĄZANIE SZYFRU• FORT


KUSOCIŃSKIEGO • NARKOMAŃSKA MELINA • POGRZEBANY SA-
MOCHÓD • ARCHIWUM • BATURA WOLNY

Wszedłem do pokoju. Szef właśnie dokarmiał ptaki.


— Co z Jackiem? — zapytałem.
— Bez obaw. Już go wypisali. Godzinę temu wsadziłem go w pociąg do Łodzi. Nic
mu już nie grozi. Dorwaliście Baturę?
— Tak. W środku nocy wywlekliśmy go z kanapy. Nadkomisarz zaprasza nas do
złożenia zeznań.
— Już my drania pogrążymy. Ale, ale. Z twojej miny widzę, że to nie wszystko.
Czyżbyś miał jeszcze jakieś informacje?
— Tak. Było u niego trochę obrazów. Trzeba będzie rzucić na nie okiem.
— Nie wykręcaj kota ogonem — huknął.
— Jak wyglądał Waldemar Batura?
— Brunet, raczej dość pospolita twarz, niewysoki, szeroki w barach. Dlaczego
pytasz?
— Od jego śmierci minęły trzy lata...
— Mniej więcej trzy lata — potwierdził.
— Czy jego syn przez tyle lat trzymałby w szafie jego garnitury? Szef aż przysiadł.
— Co sugerujesz?
— Wczoraj podczas rewizji widziałem, że połowa szafy jest zapchana garniturami
wyraźnie nie należącymi do Jerzego. A obok leżały dwie brudne koszule na tego samego
typu sylwetkę. Koszul do prania raczej nie trzyma się przez całe lata w szafie.
— Sądzisz, że to możliwe?
— Nie wiem. To pan znał go lepiej. Nie da się wykluczyć, że Waldemar Batura

96
upozorował swoją śmierć, by przejść na bandziorską emeryturę. Fałszywa tożsamość,
operacja plastyczna... Jak mówię, to tylko domysł.
— Byliśmy na jego pogrzebie.
— To prawda. Ale nie widzieliśmy ciała. Dysponując jego pieniędzmi można było
z powodzeniem upozorować własną śmierć i pogrzeb.
Szef zamyślił się poważnie.
— Jeśli żyje, to teraz, gdy Jerzy trafił do pudła, może wyjdzie z ukrycia
— zasugerowałem.
— Mimo wszystko, nie wierzę. To nie w jego stylu.
— Czy nie był zawsze podstępny, przebiegły, słowem — nieuczciwy?
Szef zadumał się tym razem na dłużej.
— Nie mamy na razie dowodów.
— Nie mamy. Poczekajmy, a może znajdą się kolejne poszlaki. Co będziemy dzisiaj
robić?
Szef wyjął z teczki kserograficzną odbitkę planu zagospodarowania przestrzennego
parku Traugutta.
— Zobacz sam — powiedział. — Naniosłem ołówkiem linię korytarza, który omal
nie stał się naszym grobem.
Popatrzyłem i kiwnąłem głową.
— Prowadzi na południe. Celuje z grubsza w Lunetę Władymira.
— Czekaj. Jak tyś to nazwał?
— Luneta, czyli fort flankujący Władymira. Obok była przy Międzyparkowej Luneta
Aleksiej, czyli obecny Fort imienia Kusocińskiego, dalej Luneta Paweł, Luneta Georgij
i Luneta Siergiej. A nad Wisłą na północ od Cytadeli bateria nadbrzeżna.
— Nic ci to nie mówi?
Zamyśliłem się, po czym bezradnie wzruszyłem ramionami.
— I ty chcesz zostać detektywem, o zgrozo, ty już jesteś detektywem! — jęknął pan
Tomasz. — Pamiętasz co powiedział pan Jabłoński? Skrytki strzegą Siergiej, Georgij
czyli Jerzy, i Paweł.
— Jerzy Batura niczego już nie strzeże — zażartowałem. — Zbadaliśmy te forty na ile
się dało i nie natrafiliśmy na skrytkę.
— Może to tylko wskazówka. Jak się nazywa kolejny?
— Po Lunecie Paweł? Luneta Aleksiej, czyli Fort Kusocińskiego przy
Międzyparkowej.
— Właśnie. Luneta Władymir nazywana jest od czasów międzywojennych Fortem
Legionów. Jak widzisz, wskazówka jest jasna. Wymienione zostały umocnienia,
w których nie ma skrytki.
— Czyli trzeba przeszukać fort na terenie Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego

97
przy Międzyparkowej.
— Brawo. Pojedziemy?
Pojechaliśmy. Zaparkowałem Rosynanta koło ośrodka, na wszelki wypadek
zmieniłem kolor lakieru na zielony i tablice rejestracyjne na mołdawskie. Ostatecznie
Batura mógł pozostawić na wolności jakichś wspólników. Weszliśmy przez obłażącą
z farby furtkę i wdrapaliśmy się na zaczynający się zaraz po prawej stronie wał obronny.
Z góry roztaczał się niezły widok. Budynek fortu artyleryjskiego leżał pośród pokrytych
świeżym śniegiem kortów tenisowych. Po drugiej, zewnętrznej stronie wału głęboki,
zarośnięty krzakami parów wyznaczał przebieg fosy przyporowej.
— Ciekawe — mruknąłem patrząc na budowlę przypominającą płaski rondel.
— Co cię zastanawia?
— Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę na ten budynek. Nie ma otworów
strzelniczych.
Pan Samochodzik przetarł okulary.
— To istotnie zastanawiająca konstrukcja — powiedział. — Zwróciłeś uwagę, że
tylko koło wywietrzników nosi jeszcze ślady czarnej bitumicznej masy identycznej jak
ta, którą zabezpieczony był korytarz?
— Tak. Widać tam czarne plamy.
— Cały budynek fortu, z wyjątkiem kawałka przy bramie i wewnętrznego podwórka,
był zasypany ziemią — powiedział szef spokojnie zakładając okulary.
— Po co? — zdziwiłem się.
— Och, na to pytanie nikt nie potrafi dać sensownej odpowiedzi.
— Chwileczkę, a kiedy go odkopano?
— W latach dwudziestych. I także nikt nie jest w stanie powiedzieć, w jakim celu.
Taka sobie zagadka.
Przez dłuższą chwilę stałem i chłonąłem widok.
— Sądząc po stanie fosy przyporowej znaczna jej część została rozebrana
— mruknąłem.
— Zgadza się. Ale zachowały się znaczne partie zewnętrznej strony, która jest dla nas
ciekawsza.
Ruszyliśmy naprzód po koronie wału i niebawem znaleźliśmy schodki wiodące
do fosy. Zeszliśmy nimi i znaleźliśmy się na niewielkiej betonowej grobli. Od strony
ulicy Bonifraterskiej brzeg fosy zabezpieczał solidny mur gęsto upstrzony strzelnicami.
Przeleźliśmy przez barierkę i ciężko zeskoczyliśmy na dół.
— Erozja wałów musi być znaczna — zauważyłem. — Niech pan zwróci uwagę, że
otwory strzelnicze są częściowo zasypane, a przecież dawniej musiały znajdować się co
najmniej metr nad ziemią.
Kiwnął głową. Od strony fortu zniszczono kazamaty, wybierając cegłę. Obecnie

98
wzgórze nie nosiło prawie śladów działalności ludzkiej. Wyszukałem odpowiedni otwór
i weszliśmy do tuneli. Zaświeciłem latarką pod nogi i aż gwizdnąłem.
— A niech to szlag... — wyrwało mi się.
Ziemię pokrywały zużyte igły i strzykawki.
— Narkomańska melina — zawyrokował szef. — Uważaj, żeby się nie pokłuć. HIV
murowany.
Ominęliśmy niebezpieczny śmietnik. Głębiej było prawie czysto.
— Gdzie poszukamy najpierw?
— Możemy sobie darować całą tamtą część — pan Tomasz machnął ręką w kierunku
północnym. — Poszukamy na osi mostku...
— Mostku? — zdziwiłem się.
— W czasach gdy ta twierdza funkcjonowała, nie mogło tu być takiej betonowej
grobli — wyjaśnił. — Sądzę, że albo był tu ceglany mur z korytarzem w środku, albo, co
bardziej prawdopodobne, przerzucono lekki metalowy mostek.
Zagłębiliśmy się w niski i paskudnie cuchnący chodnik. Tunel zatoczył coś w rodzaju
łuku i znaleźliśmy się w ciasnym pomieszczeniu.
— Ceglana grobla — ucieszyłem się. — Teraz zalana cementem.
W stronę fortu ciągnął się niski chodnik. Jego sufit podparty był sporą ilością kijów.
— Nie ma sensu pchać się w tę dziurę. Jest dostęp od drugiej strony — szef ostudził
moje zapędy. — W drugą stronę!
Poświeciłem. Na osi faktycznie znajdował się wlot do korytarza minerskiego.
Zasłoniętego kilkunastoma deskami. Za nimi paskudnie powybrzuszany sufit groził
w każdej chwili zawaleniem. Dwadzieścia metrów dalej kończył się zawałem.
— Tędy i tak nikt nie wlazł — zauważyłem.
— No to w drogę — popchnął mnie w stronę wejścia. — Poszukamy wlotów do
chodników minerskich na południowej ścianie fosy.
Przeszliśmy przez jeszcze jeden wąski korytarzyk. Kazamaty po tej stronie zalane
były wodą. Wprawdzie po wierzchu ścięta była lodem, ale po przedwczorajszej
odwilży nie mogliśmy być pewni jego wytrzymałości. Po chwili wahania ruszyłem
łamiąc tafle na kawałki, a szef wycofał się na powierzchnię. Przeszedłem przez mniej
więcej dwadzieścia pomieszczeń, nigdzie nie natrafiając na wyloty tuneli. Wprawdzie
we wszystkich ścianach od południowej strony znajdowały się nisze, ale przykładana
echosonda milczała. Wreszcie stwierdziwszy, że dalsze pomieszczenia odcina zawał,
wynurzyłem się na światło dzienne. Buty przemokły mi oczywiście na wylot, podobnie
jak spodnie do kolan.
— I co? — zapytał szef.
— Chyba były jeszcze jakieś pomieszczenia tam — wskazałem gestem koniec fosy
i przebiegającą tuż za płotem linię tramwajową — ale są zasypane.

99
Pan Tomasz zamyślił się.
— Chodź, to pokażę ci pewną ciekawostkę — uśmiechnął się.
Przeszliśmy przez wał i po jego drugiej stronie znaleźliśmy sporą bramę prowadzącą
do ukrytych w nim pomieszczeń. Weszliśmy kilkadziesiąt kroków, mijając stare wieszaki
wyrzucone z jakiejś szatni, i szef zapalił latarkę. Jej światło wyłuskało z ciemności
samochód, a raczej jego smętne pozostałości. Karoseria przerdzewiała na wylot,
szyby zniknęły, podobnie jak koła. W miejscu silnika widać było jakieś przerdzewiałe
elementy.
— Przedwojenny fiat — zawyrokowałem. — Ciekawe, kto go tu schował i w jakich
okolicznościach.
— Ciekawe — mruknął szef. — Szkoda, że już nigdy się tego nie dowiemy. Może
został ukryty przed Niemcami podczas okupacji, a może przed Armią Czerwoną. Po
kilku latach stania w tak wilgotnym lochu nie nadawał się do niczego. Wymontowano
to, co mogło się jeszcze przydać, a reszta została...
Wycofaliśmy się. Zeszliśmy na dół i wzdłuż martwych kortów tenisowych ruszyliśmy
do wejścia. Szef niespodziewanie zakręcił w kierunku budynku fortu artyleryjskiego.
Poszedłem za nim. Zatrzymaliśmy się przed wejściem. Wewnątrz mieściło się archiwum
Warszawskiego Okręgu Wojskowego.
— Wejdziemy? — zaproponowałem.
Kiwnął bez przekonania głową.
— Wejść możemy, ale to nic nie da. Nasz złodziejaszek nie mógł penetrować
strzeżonego obiektu wojskowego.
Wygrzebałem z kieszeni upoważnienie od pułkownika Kozłowskiego. Po chwili
dzwonienia otworzył nam jeden z pracowników.
— Chcielibyśmy rzucić okiem na podziemia — powiedziałem wręczając mu
upoważnienie.
— Zapraszam — kiwnął głową.
Otworzył boczne drzwi. Przeszliśmy przez salę zastawioną setkami regałów. Piętrzyły
się na nich tysiące teczek pokrytych kurzem. Wzdrygnąłem się mimo woli. Pan
Samochodzik zauważył to.
— Tobolsk ci się przypomina — zauważył.
— Właśnie.
Doszliśmy do maleńkiej klatki schodowej i po kamiennych stopniach zeszliśmy do
piwnic. Loch obiegał fort dookoła. Był zupełnie pusty. Przykładałem w kilku miejscach
echosondę do ścian i podłogi, ale wszędzie buczała tylko cicho. Echo wskazywało,
że otaczające nas mury są lite, nie kryją wewnątrz pustych przestrzeni ani innych
niespodzianek. W ostatnim pomieszczeniu znaleźliśmy klapę w podłodze. Uniosłem
ją i poświeciłem. Schodki prowadziły prosto w wodę. Prawdopodobnie był tu kiedyś

100
jeszcze jeden poziom, obiegający fort korytarz, i wejścia do tuneli prowadzących poza
umocnienia. Jednak poziom wód gruntowych się podniósł, a może przestał działać
system odwadniający tę część skarpy, tak czy owak tunele uległy zalaniu.
— Tak oto w naszym ręku zerwała się jeszcze jedna nić — powiedział szef, gdy
znowu przez archiwum wychodziliśmy na zewnątrz. — Pozostała nam tylko Luneta
Władymir.
— Fort Legionów — mruknąłem i zatrzymałem się tknięty nagłą myślą.
— Szefie, szyfr!
— Szyfr?
— Siergiej, Georgij i Paweł — legioniści.
— Fort Legionów — mruknął w zadumie.
— Trzy pierwsze imiona to informacja, wśród jakich legionistów szukać. Ostatni
człon szyfru to wskazówka.
— Niewykluczone — mruknął. — Sądzisz więc, że chodzi o Fort Legionów?
— Jestem tego pewien.
— Za szybko i zbyt pochopnie wyciągasz wnioski — powiedział w zadumie.
— Myślałem nad tym szyfrem. Skoro w razie czego miał być przekazany prezydentowi
Mościckiemu, to wskazówka jest bardzo mętna. Przeszukanie fortu to sporo roboty...
— Mogli być jakoś wcześniej umówieni. Na przykład podchorąży Mróz typował
kilka skrytek, a szyfr wskazywał jedną z nich, orientacyjnie, bo szczegóły były znane
obu...
— Zaczekaj. Twoje rozumowanie jest nie do przyjęcia. Po pierwsze przed wojną
nie mogli typować żadnych skrytek, bo nie wiedziano, niemal do samego końca, że do
wojny dojdzie.
— A przemówienie ministra Becka z 5 maja 1939 roku? Mówił wyraźnie, że nie
będzie pokoju za wszelką cenę...
— Zgoda. Przyjmijmy, że rozważano możliwość wybuchu konfliktu zbrojnego.
Sprawność ewakuacji FON-u i rezerw złota wskazuje, że były przygotowane plany,
instrukcje... Niemcy wkraczają, my wywozimy. Z pewnością nie planowano ukrywania
niczego w Warszawie, a jeśli nawet, to przecież nie w fortach mogących w razie czego
posłużyć jako obiekty bezpośrednich działań wojennych. Poza tym chcę ci przypomnieć,
że Mróz wrócił do Warszawy, bo nie mógł się przebić na południowy wschód. Decyzję
podjął sam albo wraz z tajemniczym Siwym... Skrytka, którą wyszukali w starych
fortach, była improwizowana.
— Dlaczego więc podał taką wskazówkę? I dlaczego do wiadomości prezydenta.
Pan Tomasz zamyślił się.
— Prezydent widocznie wydał mu się osobą najbardziej godną zaufania. Z drugiej
strony, mógł wierzyć, że po odzyskaniu niepodległości będzie to człowiek dysponujący

101
odpowiednią władzą, by w razie czego nakazać rozebranie fortu cegła po cegle.
— Fort Legionów — mruknąłem. — Trzeba by poszukać jakiegoś historyka
wojskowości. Może będzie coś wiedział o Siwym. Może żyją potomkowie, mający
dokładniejsze dane.
Szef wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Otworzył notesik.
— Dział ogłoszeń? Chciałbym zamówić na jutro... bardzo mi zależy, ogłoszenie
następującej treści: Poszukuję wszelkich osób mogących rzucić światło na losy oficera
Wojska Polskiego, a później Armii Krajowej, o pseudonimie Siwy.
Chwilę jeszcze uzgadniał szczegóły, a potem schował telefon do kieszeni.
— Na piętnastą jesteśmy umówieni u Skorlińskiego — przypomniałem.
— No to żegnaj, Forcie Legionów, do poniedziałku — westchnął szef. — Znowu
tracimy sporo czasu.
— Jutro sobota — pocieszyłem go. — Przepracuję ten weekend.
— Na ciebie zawsze można liczyć — uśmiechnął się.

***
Niestety nadkomisarz Skorliński miał dla nas fatalne wiadomości.
— Jerzego Baturę zwolniono za kaucją — powiedział na powitanie.
Zatkało mnie.
— Wypuścili niedoszłego potrójnego mordercę?
— Cieszy się dobrą opinią, ma bardzo kiepski stan zdrowia, obiecał nie oddalać się
z miejsca zamieszkania. Niestety ekspertyza obrazów wykazała, że wszystkie są „czyste”,
nie figurują w katalogach skradzionych.
— No ładnie — mruknąłem. — Jak kogoś zabije, to dopiero go przymkniecie?
— Nie ja go wypuściłem — powiedział Skorliński z naciskiem.
— Przepraszam — zreflektowałem się.
— Co robić? — zastanowił się Pan Samochodzik. — Jeśli do tego stopnia uwierzył
w swoje bandziorskie powołanie, że zabrał się za mordowanie ludzi, to może grozić nam
niebezpieczeństwo...
Przymknąłem oczy, żeby nie zdradzić się rozbłyskiem.
— Mimo wszystko, poproszę panów o złożenie zeznań. Postawimy drania przed
sądem, mogą się przydać.
— A właśnie. Kiedy proces? — zainteresował się pan Tomasz.
— Szybko. Za osiem miesięcy — powiedział nadkomisarz. — Normalnie czeka się
półtora roku — dorzucił widząc nasze zdumione i rozwścieczone miny.
— Kryzys państwa — mruknął szef.
Rozdział trzynasty

WSPINACZKA SZYBEM TECHNICZNYM • NOCNY WIDOK STOLI-


CY • TOTALNA DEMOLKA • ZNAK ZORRO • SPOTKANIE Z SIWYM •
DZIEJE KONSTANTINASA ČIURLIONISA

Zapaliłem latarkę i w jej świetle rozwinąłem schemat przyłączeń elektrycznych.


Przeglądanie było trudne, leżałem bowiem w kamionkowej rurze o siedemdziesięcioce
ntymetrowej średnicy, a nad moją głową biegła gruba jak snopek wiązka kabli. Pomimo
że były izolowane płynące w nich napięcie stawiało mi włosy na głowie.
— Teraz w prawo — mruknąłem.
Niebawem dotarłem do studzienki rewizyjnej. Omiotłem ją dokładnie latarką, zanim
zdecydowałem się do niej wpełznąć. Ceglany kanał biegnący w prawo zabezpieczała
krata. Zapięta była na solidną kłódkę. Zbadałem, czy nie podczepiono do niej alarmu,
ale wydawała się czysta. Z kieszeni wyłowiłem agraę i po minucie dalsza droga stała
otworem. Wpełzłem do kanału technicznego i niebawem dotarłem do pierwszego
szybu. Popatrzyłem na plan. Czwarty zaznaczony miałem krzyżykiem. Uśmiechnąłem
się i przyśpieszyłem tempo czołgania się. Wreszcie znalazłem czwarty szyb. Miał około
metra średnicy i ponad sześćdziesiąt metrów wysokości. Ruszyłem w górę zapierając się
kolanami i łokciami. Solidne zaczepy do kabli bardzo ułatwiały mi wspinaczkę. Godzinę
później zmęczony zatrzymałem się w połowie wysokości szybu. Pot lał się ze mnie
ciurkiem. Zaparłem się solidnie i ciężko oddychałem. Usiłowałem sobie wyobrazić, co
by się stało, gdybym spadł. Ruszyłem znowu do góry. Nogi bolały mnie coraz bardziej,
ale nie mogłem się wycofać. Zresztą do celu miałem już niedaleko. Wreszcie dotarłem
na miejsce. Szyb od góry zabezpieczała solidna krata, znowu zamykana na kłódkę. Raz
jeszcze posłużyłem się agraą. Podniosłem parzącą od mrozu przeszkodę i wypełzłem
na oszroniony dach. Cudowna zimowa noc. Nad głową płonęły mi gwiazdy. Wokoło
rozciągał się wspaniały widok. Na południu majaczył mój rodzinny Ursynów, na

103
północy widziałem czerwone światełka na Pałacu Kultury i Nauki. Dzięki płonącym
latarniom ulice sprawiały wrażenie długich sznurów pereł. Gdzieniegdzie w oknach
paliło się światło. Pisarze lub poeci przy pracy. Błękitna poświata zdradzała namiętnych
telewidzów oglądających program do końca.
— „Rezydencja pod Orłem” — mruknąłem. — Niegłupio byłoby tu zamieszkać.
Jedyny problem stanowi cena powierzchni mieszkalnej. Na jeden metr kwadratowy
musiałbym pracować pół roku...
Popatrzyłem na leżące niżej tarasy widokowe i skierowałem się w stronę niedużego
ceglanego komina. Zajrzałem do środka. Na szczęście Jerzy nie napalił w nim tego
wieczoru. Przebrałem się w kombinezon i zsunąwszy się bezszelestnie, stanąłem
nogami na solidnym żeliwnym szybrze. Bez większych problemów wymontowałem
go i wypchnąłem na dach. Opuściłem się jeszcze kawałek niżej i wylądowałem
w palenisku. Na szczęście wygasłym. Depcząc węgle drzewne wyczołgałem się do
salonu. Metodycznie penetrowałem wszystkie pomieszczenia. Kuchnia, łazienka,
nieduża biblioteczka, pokój, salon, wreszcie sypialnia, którą miałem już okazję poznać.
Jerzy leżał na łóżku i spał snem sprawiedliwego. Wyjąłem z kieszeni mały zbiorniczek
z gazem usypiającym i niewielką maskę przeciwgazową. Uruchomiłem spust, a sam na
wszelki wypadek cofnąłem się do salonu. Po dziesięciu minutach wszedłem do sypialni.
Za pomocą czterech par kajdanek starannie przykułem wroga do łóżka. Otworzyłem
okno, aby gaz mógł się ulotnić. Wyjąłem bryłę specjalnego silikonu i odcisnąłem
w nim opuszki wszystkich palców śpiącego. Przeszedłem do kuchni. Odciski zalałem
specjalnym kauczukiem i odczekałem piętnaście minut. Wreszcie odkleiłem je ostrożnie
od formy i nakleiłem na swoje rękawice. Wtarłem w nie odrobinę specjalnego tłuszczu,
a potem przycisnąłem na próbę palec wskazujący do szyby. Odbił się piękny wyraźny
odcisk palca. Tyle tylko, że nie mój, a Jerzego Batury. Wróciłem do sypialni. Gaz już
wywietrzał.
Nieoczekiwanie wróg obudził się. Szarpnął się w więzach, ale plaster, którym
zalepiłem jego usta, skutecznie uniemożliwił mu popisy wokalne. Spojrzał na mnie
dzikim wzrokiem. Oczywiście miałem maskę, ponadto żeby zupełnie zmienić kształt
twarzy wsadziłem pod nią kilka starych gałganów. Pokazałem mu paskudny nóż
o długiej klindze. W ciemności ostrze zalśniło ponuro.
Następnie zacząłem metodycznie, ale po cichu demolować mieszkanie.
Pozdejmowałem wszystkie obrazy i pod jednym z nich znalazłem sejf. Spróbowałem
otworzyć go na słuch, ale niestety sztuczka widziana na filmach o gangu Olsena nie
powiodła się. Poprzewracałem meble, powyrzucałem książki z biblioteczki. W kuchni
za zlewem znalazłem skrzynkę z narzędziami. W szafce była też dwulitrowa butelka
Smirnoffa. Wróciłem do sypialni. Starannie polałem powalonego wroga wódką,
a potem walcząc z obrzydzeniem zapaliłem papierosa wyjętego z paczki leżącej na

104
stoliku. Paliłem i patrzyłem na Jerzego bez słowa. Zauważyłem z satysfakcją, że oczy
otwierają mu się szeroko w skrajnym przerażeniu. Cóż, oczekiwanie na egzekucję jest
ponoć gorsze niż sama egzekucja.
„To jednak tchórz” — pomyślałem. — „Zgrywa wielkiego gangstera, a gdy przyjdzie
co do czego robi pod siebie ze strachu”.
Szarpnął się w więzach, ale pogroziłem mu palącym się papierosem i spokorniał.
Zauważyłem, że chce coś powiedzieć. Odkleiłem mu plaster. Bluznął straszliwą
wiązanką, więc zakleiłem go z powrotem. Popatrzyłem na zegar ścienny. Czwarta rano.
Pora iść. Wziąłem pilota do telewizora i ustawiłem na „jedynkę”. Ekran był ciemny. Brak
emisji. Nastawiłem dźwięk na pełen regulator. O szóstej rano ryk telewizora sprowadzi
na miejsce ochronę.
Wyjąłem z kieszeni nóż i wyskrobałem na ścianie wielką literę „Z”. Czy to moja wina,
że Zorro był jednym z bohaterów mojego dzieciństwa? W wazonie stały cztery róże.
Złamałem trzy z nich. Miałem nadzieję, że zrozumie ten znak: ostatnie ostrzeżenie.
Zadowolony wycofałem się tą samą drogą: przez kominek na dach. Założyłem
z powrotem ruszt. Miałem nadzieję, że nikt nie odkryje mojej drogi. Mogła się
jeszcze przydać, poza tym chciałem sprawić wrażenie, że tajemniczy wróg uderzył
znienacka w sam środek pilnie strzeżonej twierdzy i bez śladu się ulotnił. Z plecaka
wyjąłem paralotnię. Zapiąłem uprząż i strzepnąłem czaszą, by wypełniło ją powietrze.
Powiał wiatr i uleciałem. Wicher gnał mnie prosto na północ. Upajałem się mroźnym
powietrzem. Pode mną przesuwał się Mokotów. Dziesiątki niewielkich domków
i zbudowanych po wojnie kamienic, w lecie tonących w zieleni, teraz przysypanych
śniegiem. Znosiło mnie nieco w lewo. Nieoczekiwanie zamajaczyła pode mną rozległa
ciemna przestrzeń — Pola Mokotowskie. Tam gdzie światło księżyca odbijało się
w świeżym śniegu, powstawał dziwny, nienaturalnie wyglądający poblask. Oświetlone
jasno puby i kłębiący się koło nich ludzie... Zakręciłem łagodnie i złapałem prąd
wznoszący. Mignęły w dole otulone śniegiem drzewa i podświetlony dyskretnie gmach
Biblioteki Narodowej. Z góry budynek wydawał mi się niewielki, ale w jego wnętrzu
spoczywało przeszło pięć milionów książek.
Leciałem teraz niemal dokładnie na wschód cały czas nabierając wysokości.
Przemknąłem nad gmachem Głównego Urzędu Statystycznego, wzniesionym na planie
litery Y. Trochę opadłem, ale bezpiecznie udało mi się ominąć akademik Politechniki
— Riwierę.
Przeleciałem nad placem Unii Lubelskiej i nieoczekiwanie znalazłem się nad
Łazienkami. Daleko po prawej stronie mignął mi biały budynek Belwederu. Park
u podnóża skarpy spał w okowach mrozu, ale budynki były ładnie oświetlone.
Rozpoznałem Biały Domek — małą piętrową willę, w której Stanisław August
Poniatowski trzymał swój harem. Z kolei ujrzałem okrągłą rotundę Wodozbioru,

105
a potem pałac przycupnięty na wyspie. Delikatnie ściągnąłem linki. Znowu nabierałem
wysokości. Zamek Ujazdowski był ciemny, na szczęście leciałem wysoko i nie wpadłem
na niego. Złapałem wiatr południowy. Przesuwały się w dole pałacyki na Trakcie
Królewskim. Wytracałem stopniowo wysokość, ale nad placem Trzech Krzyży znowu
złapałem prąd wznoszący.
Zaobserwowałem ciekawą prawidłowość. Nad terenami nie zabudowanymi
opadałem w dół. Nad zwartą zabudową wznosiłem się do góry. Widocznie w mieście
występowanie ciepłych prądów wznoszących związane było z ucieczką w atmosferę
ciepła z centralnego ogrzewania.
Przepłynęła pode mną rotunda kościoła. Muzeum Narodowe zostało z boku i już
byłem nad Krakowskim Przedmieściem. Przeleciałem koło wysokiej wieży kościoła
Świętego Krzyża, pod drugiej stronie ciemniał dziedziniec Uniwersytetu. W kilka minut
później zostawiłem za sobą Pałac dawniej Namiestnikowski, obecnie Prezydencki.
Minąłem siedzibę naszego ministerstwa i wyrosła przede mną góra świateł — Stare
Miasto. Znowu zacząłem opadać. Wyminąłem o włos dzwonnicę kościoła Świętej Anny
i wykorzystując przerwę w zabudowie skręciłem nad Wisłę. Zamek Królewski był ładnie
oświetlony, przez chwilę znalazłem się w blasku reflektora, ale chyba na szczęście nikt
mnie nie zauważył. Leciałem wzdłuż Brzozowej. Wiatr ustał. Wykonałem łagodny zwrot
i opadłem u podnóża staromiejskiej skarpy na tak zwanej Gnojnej Górze. Stok był dość
stromy, zaplątałem się w jedwab i zjechałem aż na sam dół. Wstałem i otrzepałem się
ze śniegu. Pomyślałem, że mam dużo szczęścia. Sto lat temu w tym miejscu znajdował
się gigantyczny śmietnik funkcjonujący tu nieprzerwanie od XIV wieku. Z drugiej
strony sto lat temu nie wylądowałbym w tym miejscu na paralotni. U podnóża skarpy
złapałem nocny autobus.
Godzinę później zapadłem w sen we własnym łóżku.
Obudził mnie natarczywy dźwięk telefonu.
— Daniec, słucham — rzuciłem zaspanym głosem w słuchawkę.
— Witaj, mój drogi — usłyszałem głos szefa. — Pakuj się do Rosynanta i wpadnij po
mnie.
— Coś się stało?
— Namierzyłem Siwego. Wyobraź sobie, człowiek, który składał numer z naszym
ogłoszeniem zadzwonił i powiedział, gdzie mogę go znaleźć.
— To on żyje? — zdziwiłem się. — Wspaniale. Zaraz będę.
Wsiadłem do wozu i ruszyłem z kopyta. Po drodze minąłem „Rezydencję Pod
Orłem”. Przed budynkiem parkowały dwa policyjne radiowozy. Uśmiechnąłem się
lekko. Wyobraziłem sobie, jak policyjni technicy zdejmują dziesiątki odcisków palców
z wywróconych mebli i znajdują tylko odciski Jerzego.
Pan Tomasz czekał na mnie przed domem.

106
— Gdzie znajdziemy Siwego? — zapytałem.
— W Markach — wyjaśnił ochoczo. — Dzwoniłem do ciebie koło jedenastej. Spałeś
już?
— Załatwiałem pewną nie cierpiącą zwłoki sprawę — wyjaśniłem starając się
zachować kamienny wyraz twarzy.
— Jakie to sprawy mogłeś załatwiać po nocy? — zdziwił się Pan Samochodzik.
Widać było, że myśli intensywnie. Nagle jego twarz ściągnęła się strachem.
— Zabiłeś go? — zapytał ostro.
— Nie — wyjaśniłem spokojnie. — Zdemolowałem mu tylko mieszkanie. Zostawiłem
znak, że to ostatnie ostrzeżenie.
Po chwili wahania szef uśmiechnął się z aprobatą. Jechaliśmy dłuższą chwilę, a ja
opowiadałem szczegóły wyprawy szybem technicznym. Wjechaliśmy do Marek,
a potem skręciliśmy w ulicę Čiurlionisa. Opowiedziałem, jak polałem wroga wódką.
— Oko za oko — mruknął. — Ale będzie kłopot z policją.
— Nie sądzę. Zrobiłem to tak, żeby wyglądało na robotę psychopaty.
— Zatrzymaj tutaj — pan Tomasz wskazał mi bramę.
— Prywatny zakład opieki psychiatrycznej — przeczytałem zdumiony tabliczkę na
furtce.
— Tu znajdziemy Siwego. A oto i mój rozmówca.
Koło bramy stał wysoki starzec o szlachetnych rysach twarzy.
— Alojzy Bąk — przedstawił się podając nam rękę. — Chcieli panowie zobaczyć się
z Siwym.
— Czy on...? — wskazałem furtkę.
— Tak. Przebywa tu pod opieką sióstr. Niewiele da się dla niego zrobić. Niestety.
— Niech pan o nim opowie — poprosiłem.
— Nigdy nie wyszedł z lasu. Zabijał komunistów do 1956 roku. Złapali go, uznali
za całkowicie obłąkanego i umieścili w Tworkach. Po 1989 roku wyciągnąłem go
i przeniosłem tutaj. Ma tu znakomitą opiekę. Byłem żołnierzem w jego oddziale
— powiedział po chwili. — Ale mnie zgarnęło UB w 1953 roku. Czekałem na KS.
Uratowała mnie śmierć Stalina.
Zadzwonił. Z domu wyszła siostra. Rozmawiał z nią przez dłuższą chwilę. Wreszcie
mogliśmy wejść.
— Jest spokojny — powiedziała siostra — ale proszę go nie denerwować.
Nasz przewodnik gdzieś zniknął. Siwy siedział na ławce w niewielkiej oranżerii. Nie
wiem, jak wyglądał w kwiecie wieku, ale teraz faktycznie był siwy. Miał siwe włosy, siwe
wąsy i siwe oczy. Na nasz widok ożywił się lekko.
— Czym mogę służyć? — zapytał.
Jego głos brzmiał nieoczekiwanie młodo.

107
— Chcemy rozwikłać pewną zagadkę sprzed pół wieku — powiedziałem. — Zagadkę
Siergieja, Grigorija i Pawła.
— Georgija — poprawił mnie machinalnie. — Kim jesteście? Jak trafiliście na mój
trop? O tym, że ukrywałem to złoto, wiedziało tylko trzech...
— Pan Jabłoński zapewne prosiłby o przesłanie pozdrowień, gdyby wiedział, że
dojdzie do naszego spotkania — uzupełnił szef.
— To on żyje? — zdziwił się. — Gdzie go spotkaliście?
— Mieszka w Karlskronie, w Szwecji — wyjaśnił pan Tomasz.
Pokazaliśmy nasze legitymacje. Staruszek przeciągnął się leniwie.
— Ciekaw jestem, do jakich wniosków doszliście. Skoro poznaliście szyfr...
— Skarb jest ukryty w Lunecie Władymir, czyli w Forcie Legionów — wypaliłem.
Uśmiechnął się lekko.
— Powiedzmy — mruknął. — A gdzie konkretnie? Zaskoczyło mnie to pytanie.
— W tunelu minerskim — zasugerowałem. — Od południa. W korytarzu, który
został połączony z chodnikiem prowadzącym aż na Stare Miasto.
— Skąd wiecie, że od południa? — zdziwił się.
— Jabłoński miał kompas. Reszty sami się domyśliliśmy.
— Co za gnida — uśmiechnął się staruszek z uznaniem. — Wobec tego wiecie
panowie wszystko.
— Gdzie znajduje się wejście do tunelu? — spytał szef.
Siwy uśmiechnął się przebiegle.
— W Forcie Legionów w studni pod salą numer sześć. Ale dojść można tam tylko
od Cytadeli. Przy ulicy Krajewskiego jest zakopany w ziemi budynek. Z niego korytarz
prowadzi na południe do fortu. Nie ma połączenia z nadziemną częścią. Studnia
prowadzi na poziom minus trzy. Tam zaczyna się korytarz, w którym zmuszeni byliśmy
ukryć skarby.
— Tunel od Krajewskiego uległ przerwaniu w wielu miejscach — powiedziałem.
— A od drugiej strony?
— Wysadziłem w powietrze. Własnymi rękami — uśmiechnął się chytrze.
— Jeśli będziemy znali miejsce, gdzie się zaczynał, to łatwiej będzie nam go
odnaleźć.
— To było na jednej z posesji przy ulicy Brzozowej. Niestety była noc, a jechaliśmy
ze zgaszonymi światłami.
— Ulica Brzozowa — mruknął szef. — Że też nie wpadłem na to wcześniej! Przecież
Jabłoński czuł zapach śmietnika.
— Słusznie, śmierdziało tam nieprzeciętnie — Siwy uśmiechnął się kącikami ust.
— Upiorny fetor.
— Co ma ulica Brzozowa do śmietnika? — zdziwiłem się.

108
Siwy ponownie się uśmiechnął.
— Tam, gdzie teraz ciągnie się ulica Bugaj oraz zielenią trawniki, przed wojną było
wielkie wysypisko śmieci. Wszystko strasznie cuchnęło, latały szczury wielkie jak koty,
a w slumsach żyli ubodzy robotnicy, włóczęgi i alkoholicy.
— Gnojna Góra! — palnąłem się w głowę. Ulica Brzozowa zaczynała się tuż koło jej
stoku. — Też sobie panowie znaleźli miejsce — mruknąłem.
Wzruszył ramionami.
— Macie już wszystkie wskazówki. Idźcie po swoje złoto.
Wyjął spod ławki notatnik.
— Chcę naszkicować tę jarzębinę — wskazał ołówkiem.
— Dokończyć pracę Konstantinasa Čiurlionisa? — zagadnął szef.
Siwy uśmiechnął się zażenowany.
— Tak jakby. Ale z miny pańskiego współpracownika dedukuję, że nigdy nie słyszał
o tym wielkim człowieku.
— Ukończył historię sztuki — wziął mnie w obronę szef. — Ale poziom nauczania
bardzo teraz spadł.
— Kim był ten człowiek o egzotycznie brzmiącym nazwisku? — zaciekawiłem się.
— Był warszawiakiem z wyboru. Urodził się w Druskiennikach na Litwie w 1875
roku w rodzinie nauczyciela muzyki — zaczął opowieść Siwy. — Był jeszcze chłopcem,
gdy dostrzeżono jego talent. Gdy przybył do Warszawy miał za sobą cztery lata spędzone
w słynnej orkiestrze pugańskiej. Pod okiem doświadczonych muzyków przeszedł
tam surową szkołę, ucząc się czytania nut i wykonywania najtrudniejszych utworów.
Niezwykły talent młodzieńca docenił właściciel orkiestry, książę Michał Ogiński. Za
namową przyjaciół ufundował Konstantinasowi stypendium.
— Przybył do Warszawy uczyć się w konserwatorium? — zagadnął szef.
Siwy potwierdził kiwając głową.
— Taka nauka musiała być droga — zauważyłem.
— Opłaty w konserwatorium nie należały do szczególnie wysokich — uśmiechnął
się stary partyzant. — Nauka kosztowała 30 rubli za semestr. W wyższych klasach
opłata wzrastała do 50 rubli. Čiurlionis zdołał podbić serca surowych wykładowców
konserwatorium: Jana Brzezińskiego i Antoniego Sygietyńskiego. W 1896 roku
przeszedł do elitarnej klasy kontrapunktu, kompozycji i instrumentalizacji, prowadzonej
przez wybitnego, choć obecnie niestety zapomnianego, kompozytora Zygmunta
Noskowskiego.
— „Step” i „Rapsodia litewska”? — zagadnął Pan Samochodzik.
Oczy starca rozbłysły.
— Widać nie taki znów zapomniany, jakby mi się wydawało. Wracając do naszego
chłopca, w tym okresie powstały jego pierwsze poważne kompozycje nawiązujące

109
brzmieniem do ludowych motywów litewskich. Miody kompozytor utrzymywał się,
podobnie jak liczna rzesza ówczesnych studentów, z udzielania korepetycji. Budżet łatał
dając latem koncerty w rodzinnych Druskiennikach.
— Ostatnio ta miejscowość staje się modna — uśmiechnął się szef. — Polacy znowu
jeżdżą tam do sanatorium i na zabiegi lecznicze. Zwłaszcza ci gorzej sytuowani. Na
Litwie jest tanio...
— Kiedyś to było modne i snobistyczne uzdrowisko — westchnął Siwy. — Przed
wojną bywał tam sam Piłsudski. W lecie można było tam spotkać pół Warszawy.
W końcu ubiegłego wieku zdroje druskiennickie przyciągały w okresie letnim liczne
rzesze spragnionych wypoczynku Polaków. Čiurlionis był zapraszany do salonów, dawał
koncerty, przy okazji poznał osobiście Marię Konopnicką, Marię Rodziewiczównę oraz
innych przedstawicieli świata sztuki.
— Wstęp do niezłej kariery towarzyskiej.
— Później wszystko się pogmatwało. Jego kolega z konserwatorium, Eugeniusz
Morawski, miał uroczą siostrę — Marię. Konstantinas zakochał się w niej. Niestety
rodzice dziewczyny mieli zupełnie inne plany. Kompozytor nie należał do ich sfery, był
zbyt biedny. Ostatecznie wydali ją bogato za mąż. Młody muzyk popadł w melancholię,
która odtąd nigdy już nie miała go opuścić i ostatecznie to ona przyczyniła się do jego
śmierci — popatrzył w zadumie na skryty pod śniegiem ogród, a po chwili podjął
opowieść.
— W 1899 roku Konstantinas ukończył konserwatorium. Od księcia Ogińskiego
otrzymał w prezencie fortepian, który jednak ze względu na problemy transportowe
i mieszkaniowe musiał zostawić w Druskiennikach na przechowaniu u rodziców. Wolne
miejsce na ławach konserwatorium zajął jego brat — Paweł. Obaj młodzieńcy mieszkali
w Warszawie utrzymując się z dorywczych prac. Konstantinas odrzucił w tym czasie
propozycję objęcia posady dyrektora tworzonej właśnie w Lublinie szkoły muzycznej.
Chyba pokochał nasze miasto. Tu miał przyjaciół, tu biło serce kulturalnego życia
zaboru rosyjskiego. Lubił wsłuchiwać się w ten rytm. Potem przyszedł ten nieszczęsny
konkurs...
— Jaki konkurs? — zaciekawił się szef.
— Ordynat Maurycy hrabia Zamoyski ogłosił konkurs swojego imienia na
utwór muzyczny. Pierwsza nagroda — tysiąc rubli. Konstantinas skomponował
poemat symfoniczny „W lesie”, uznawany obecnie za jedno z najwybitniejszych dzieł
litewskiej muzyki narodowej. Utwór został wprawdzie wyróżniony, ale na koncercie
galowym go nie odegrano, bo uparł się, żeby umieścić na afiszu informację, że jest
Litwinem. Nagroda pieniężna też przeszła mu koło nosa, a pewnie bardzo na nią liczył
(nagrodzone wówczas utwory dawno popadły w zapomnienie). Wyjechał na jakiś czas
do Lipska, ale w 1903 roku powrócił do Warszawy. Puls stolicy przyśpieszał, szalony czas

110
przełomu stuleci natchnął grupę warszawskich artystów do stworzenia Warszawskiej
Szkoły Sztuk Pięknych. Čiurlionis szukając nowych form artystycznej ekspresji wstąpił
w mury tej uczelni zajmującej przez pierwsze lata zaadaptowane pomieszczenia przy
ulicy Wierzbowej, w pobliżu Teatru Wielkiego. Dyrektorem szkoły został Kazimierz
Stabrowski, a jego prawą ręką znany malarz Ferdynand Ruszczyc.
— Uczyłem się o tej szkole... — mruknąłem.
— Nie ukończył jej — powiedział Siwy. — Zaraz do tego dojdę. Czesne wynosiło
120 rubli, szkoła poza nauką rysunku i malarstwa oferowała także studentom wykłady
z okultyzmu, spirytyzmu i czarnej magii. Coroczne wystawy prac studentów stały się
jednym z ważniejszych wydarzeń kulturalnych stolicy. W 1905 roku Čiurlionis, który
wykazał się także znacznym talentem malarskim, został zwolniony z konieczności
opłacania czesnego. Jednocześnie cierpiał nadal na melancholię. W liście do jednego
z braci skarżył się, że malowanie źle mu idzie. Namalował w owym roku zaledwie około
sześćdziesięciu obrazów — Siwy zawiesił głos.
— Chciałbym cierpieć na taką niemoc twórczą — westchnął szef. — To przecież
jeden obraz co sześć dni! Ile musiał malować, kiedy był w formie?
— Dwa obrazy dziennie — odpowiedział staruszek. — W tym czasie mieszkał
w pracowni przerobionej ze strychu domu przy ulicy Żurawiej. Powodziło mu
się finansowo bardzo źle, co dodatkowo pogłębiało jego depresję, choć starał się
ukrywać przygnębienie. W 1904 roku rzucił się w wir pracy społecznej. Był jednym
z organizatorów Litewskiego Towarzystwa Samopomocy. Szkoła organizowała
wycieczki malarskie i plenery w Wilanowie i Arkadii koło Łowicza. Młody artysta brał
w nich udział, malował jednak nadal niewiele — kilkadziesiąt obrazów rocznie.
— A dlaczego wyrzucili go ze szkoły? — zaciekawiłem się.
— Och, nikt go nie wyrzucał. Sam odszedł. Wiąże się to z wyjątkowo wstrętną
sprawą. Czy mówi wam coś nazwisko Pawliszak?
Wzruszyłem ramionami. Szef przez chwilę grzebał w pamięci.
— Wacław Pawliszak — zaryzykował wreszcie.
Po jego minie widać było, że nie jest pewien imienia.
— Właśnie. Biedny, umierający na gruźlicę kręgosłupa malarz Wacław Pawliszak
został zastrzelony w restauracji przez rzeźbiarza Xawerego Dunikowskiego.
Szef gwizdnął cicho.
— O tym nie słyszałem.
— Wyciszali sprawę całymi latami. Dunikowski był wówczas dyrektorem Zachęty,
gdzie wystawiali swoje obrazy młodzi i uznani artyści...
— Nadal wystawiają — uśmiechnął się szef.
— Pawliszak przygotował kilka płócien na wystawę, ale Dunikowski je odrzucił.
Zresztą wycofał je w ostatniej chwili. Pawliszak wypatrzył go w restauracji, podszedł

111
i zażądał wyjaśnień, a znany rzeźbiarz wyjął rewolwer i poczęstował go trzema kulami.
Co gorsza wykpił się z tego. Twierdził, że działał w obronie własnej. Pawliszak miał
przed śmiercią jedną rękę całkowicie bezwładną, a w drugiej bezwład palców do tego
stopnia, że żona musiała mu przywiązywać pędzel do nadgarstka. Sąd jednak uznał, że
malarz napadł na rzeźbiarza. Towarzystwo też go nie potępiło. Z jednym wyjątkiem.
Čiurlionis wstrząśnięty mordem opuścił na jakiś czas Warszawę, pozrywał też kontakty
z większością studentów szkoły. Jego sytuacja materialna pogorszyła się gwałtowanie.
Z zajmowanej do tej pory stancji przy Żurawiej przeprowadził się na strych kamienicy
przy rogu ulic Chmielnej i Szpitalnej. Pracowania pozbawiona była elementarnych
wygód.
— Geniusze często żyli w strasznych warunkach — wtrąciłem. — Może dlatego ich
wizje są tak świetliste, że za wszelką cenę starali się wymazać ze świadomości nędzę,
w której żyli.
— Konstantinasowi się to nie udało. Jego obrazy są bardzo ciemne i posiadają
przeraźliwie mroczny klimat. Przed depresją nie ma ucieczki. Nastał 1905 rok. Zaogniała
się sytuacja polityczna. W pracowni młodego kompozytora ukrywał się przez jakiś czas
Witold Jurgelewicz, członek bojówki PPS, poszukiwany za zorganizowanie zamachu
na szefa warszawskiej Ochrany — Skalona. W pracowni tej kompozytor spędził
w towarzystwie braci i przyjaciół Wigilię. Nie miał pieniędzy na podróż do domu.
Kolejny rok przyniósł pewną poprawę sytuacji. W 1906 roku obrazy Konstantinasa
trafiły na wystawę do Sankt-Petersburga. Następną zimę spędził z braćmi w nieco
lepszych warunkach, z powrotem na stancji przy ulicy Żurawiej. W chudych latach 1904-
1907 powstał poemat symfoniczny „Morze”, zaliczany obecnie do najwybitniejszych
arcydzieł muzyki XX wieku.
— Z mistrzowskiego wykonania partii fortepianowych tego utworu zasłynął były
prezydent Litwy Vytautas Landsbergis — Pan Samochodzik okazał się koneserem
muzyki.
— W 1907 roku Ćiurlionis namalował ponad pięćdziesiąt obrazów, nie był z nich
jednak specjalnie zadowolony.
— Czy cały czas mieszkał w Warszawie? — spytał szef.
— Nie, w połowie tego roku Eugeniusz Morawski został aresztowany. Čiurlionis
wiedział, że jako przyjaciel zatrzymanego, znajduje się pod obserwacją Ochrany,
dlaczego nie chcąc narażać braci wyprowadził się na Litwę. Pół roku później ożenił
się dość niespodziewanie. Zamieszkał w Wilnie, ale wpadał czasem do Warszawy.
Wieloletnie niedojadanie zaowocowało gruźlicą. Dla poratowania zdrowia za zebrane
wśród przyjaciół pieniądze pojechał na kilka miesięcy do Egiptu. Na podstawie
swoich szkiców stworzył cykl alegoryczno-symbolicznych obrazów przedstawiających
piramidy. Ich dziwne proporcje nasuwają przypuszczenie, że być może odwiedził

112
także Sudan. Smukłe niewielkie ceglane piramidy znajdują się na nekropoli władców
Meroe w pobliżu Dongoli. Na licznych obrazach z tego cyklu pojawiają się wizerunki
modlących się lub płaczących Arabów — być może inspirowane nowelą „Ojciec
zadżumionych” Słowackiego.
— Widziałem je — powiedziałem. — Ale nie wiedziałem, że to jego autorstwa.
Pojawiły się na aukcji w zeszłym roku...
— W 1909 roku nasz przyjaciel przeżył pierwsze załamanie nerwowe, w sumie jeszcze
niegroźne w skutkach. Wykupił na kredyt sklep jubilerski w Wilnie, żeby sprawić żonie
świąteczną niespodziankę. Po przedstawieniu opinii biegłego psychiatry transakcję
szczęśliwie udało się anulować. Malował w niezwykłym pośpiechu, jednak jego obrazy
stały się coraz straszniejsze. Drugie załamanie nerwowe, tym razem połączone z silnym
atakiem depresji dopadło go w Sankt-Petersburgu. Przyjaciele zdecydowali się umieścić
kompozytora w szpitalu dla obłąkanych. Wybór padł na ten niewielki elitarny zakład
— Siwy gestem objął budynki i zasypany śniegiem ogród. — Lekarze rozpoznali
zaawansowaną schizofrenię. W zakładzie przebywał przeszło rok. Odnowiła mu się
gruźlica. Próbował komponować. Wiosennego dnia 1911 roku wyszedł do ogrodu
szkicować drzewa pokryte jeszcze śniegiem. Nie wziął płaszcza. Może zapomniał,
a może był to jego świadomy wybór? Pociągała go zapewne możliwość przerwania
życia będącego pasmem udręk... Do gruźlicy przyłączyło się zapalenie płuc. Pozostał po
nim szkic drzewka jarzębiny. Niestety nie mam tak pewnej ręki jak on — z uśmiechem
pokazał nam swój rysunek. — Czytałem sporo o nim, od kiedy tu przebywam. Musiał
być podobny do mnie z charakteru. Może gdybym urodził się czterdzieści lat wcześniej,
moglibyśmy zostać kumplami... Największe dzieła muzyczne napisał właśnie pod
koniec życia. Zmagając się z gruźlicą, obłędem, bólem. Są wspaniałe, ale ból przeniknął
do ich struktury. Zabronili mi ich słuchać. Miałem potem ataki depresji. Pożegnaliśmy
się i poszliśmy.
— Co dalej? — zapytałem.
— No cóż — powiedział szef. — W poniedziałek wynajmiemy faceta z aparaturą do
wiercenia studni i nawiercimy ziemię wzdłuż fosy Fortu Legionów powiedzmy co metr.
Wcześniej czy później trafimy na tunel.
— Kto zapłaci za wiercenia? — zainteresowałem się. Pan Tomasz popatrzył na mnie
zdziwiony.
— Zapłaci... — mruknął. — O tym nie pomyślałem. Nie wiesz, ile to kosztuje?
— Wiercenie dziury do poziomu wód oligoceńskich, czyli jakieś 300 metrów, kosztuje
około dziesięciu tysięcy złotych.
— Tu będzie płycej. Sądzę, że tunel leży nie głębiej niż sześć metrów poniżej poziomu
ziemi.
— Pozwolę sobie wyrazić wątpliwość.

113
— No to wyrażaj.
— Gdyby był na głębokości sześciu metrów, byłby do niego dostęp z fosy
przyporowej.
— No i dobrze. Przecież to tunel minerski.
— Nie, szefie. To nie może być tunel minerski. Skoro służył do komunikacji między
Cytadelą a fortem, i dalej między fortem i jakimiś innymi obiektami, to mógł być
przygotowany do wysadzenia, ale chyba nie był tunelem minerskim.
— No dobrze. Przyjmijmy, że masz rację.
— Dedukuję, że może przebiegać na głębokości dziesięciu metrów. Albo trochę
głębiej.
— Załóżmy, że piętnastu.
— Zgoda. Na głębokości piętnastu metrów... Oznacza to, że musimy wykonać
powiedzmy trzydzieści odwiertów po piętnaście metrów. Razem to czterysta
pięćdziesiąt.
— Dużo.
— Poza tym sądzę, oczywiście nie jestem fachowcem, ale tak mi się wydaje, że
w wierceniu studni głębinowych największym problemem jest rozpoczęcie wiercenia.
Ustawienie świdra, wypoziomowanie, zakotwiczenie aparatury, by wiertło poszło
dokładnie pionowo.
— Myślę, że możemy dopuścić drobne odchylenia od pionu.
— Nawet minimalne odchylenie może oznaczać złamanie świdra i katastrofę całego
przedsięwzięcia.
— Pogadam jutro z ministrem. Znajdziemy pieniądze.
Odwiozłem pana Tomasza do domu, a sam pojechałem obejrzeć dokładnie Fort
Legionów.
Rozdział czternasty

FORT LEGIONÓW • POSZUKIWANIA • TUNELE POD WISŁĄ? • PLAN


• STUDNIA POD SALĄ NR 6 • ZNALEZISKO • BIUROKRACJA • GDZIE
SZUKAĆ KLUCZY

Z dawnych nasypów nie pozostało już śladu, a fosa przyporowa obiegała budynek
fortu artyleryjskiego. Zaparkowałem koło bramy i wysiadłem. Brama, jak się okazało,
była zamknięta na głucho. Zszedłem po łagodnym nasypie do fosy. Przymknąłem oczy
i wyobraziłem sobie nieprzyjacielskiego żołnierza, który zeskoczył tu na dół. Obie
ściany najeżone dziesiątkami luf karabinowych. Z każdego otworu spogląda śmierć...
Chwila zaskoczenia i natychmiast grad kul.
— Nieźle to wymyślili — mruknąłem.
W kazamatach po zewnętrznej stronie fosy stała woda. Szedłem zaglądając do nich
po kolei. Znalazłem zamurowane wejście do tuneli minerskich. Wszedłem do lochu
i zdecydowanym ruchem ująłem łom. Poszukiwacze skarbów byli pierwsi. W ścianie
była widoczna nieduża dziura. Poświeciłem latarką. Zobaczyłem niewielki kawałek
korytarza i kolejny mur. Wbiłem łom pod pierwszą cegłę. Ustąpiła łatwo. Wyłamywałem
kolejne.
— Ach, przecież mamy niedzielę. A gdzie przykazanie, żeby dzień święty święcić?
— usłyszałem za sobą wesoły, kpiący głos.
Odwróciłem się. Jacek.
— Jak zdrowie? — zapytałem. — Miałeś być w Łodzi.
— Aha. Chciałbym przy okazji podziękować. Uratował mi pan życie.
— Najpierw je naraziłem na niebezpieczeństwo, więc jesteśmy kwita — uśmiechnąłem
się. — Rodzice nie zakazali ci przypadkiem włóczenia się po lochach?
— Nie. Nawet nie byli źli na wujka.
— No cóż, zdobyliśmy tymczasem trochę informacji...

115
Wyłamując kolejne cegły referowałem, czego dowiedzieliśmy się w Markach.
— Tunel namiestnikowski jednak istnieje — mruknął wysłuchawszy mojej
opowieści.
— Jaki tunel? — zdumiałem się.
— Tunel biegnący od Zamku Królewskiego do Cytadeli — wyjaśnił ochoczo.
— Profesor Lech Królikowski przypuszczał, że istniał tunel umożliwiający w razie
jakichś poważniejszych zamieszek ucieczkę namiestnika z Zamku do Cytadeli.
— Czegoś się naczytał? — zdziwiłem się.
— Zosia miała na półce książeczkę Pawła Jabłońskiego „W podziemiach Warszawy”.
Pożyczyłem sobie — powiedział. — Bardzo interesująca.
— Ale ten korytarz, którego szukamy, zaczynał się w jakichś ogrodach przy ulicy
Brzozowej.
— To bardzo stare ogrody. Widocznie nie ukończono go. Doprowadzono prawie do
końca i z jakichś powodów przerwano prace. Nadal miałby duże znaczenie strategiczne.
Z ogrodów zamkowych jest tylko krok do hipotetycznego miejsca wlotu.
Wyłamałem ostatnią cegłę i saperką wybrałem część piachu leżącego pomiędzy
murami. Wcisnąłem się w otwór i zabrałem za rozbieranie kolejnej ściany.
— Może łatwiej byłoby odnaleźć tajemniczą studnię w forcie? — zagadnął.
— A masz pomysł, jak wejść do środka? — zagadnąłem.
— Z fosy przyporowej musi być jakieś przejście do fortu — zauważył.
— Przypuszczam, że na osi tych dwu szerokich murów tnących fosę na ćwiartki.
— Skocz sprawdzić — poprosiłem.
Poszedł. Drugi mur ustąpił wkrótce. Wygarnąłem kolejną porcję piasku i moim
oczom ukazał się trzeci mur.
„Skrytka” — pomyślałem. „Ona jest właśnie tutaj. Dlatego tak zabezpieczono”.
Wyłamałem cegłę i moim oczom ukazał się tunel. Wrócił Jacek.
— Jest przejście — powiedział. — Wprawdzie zamurowane, ale chyba damy radę się
przebić. A po drugiej stronie kolejny wlot chodnika minerskiego.
— Najpierw zbadamy ten — wskazałem gestem dziurę.
Pół godziny później przejście zostało otwarte. Wszedłem pierwszy, a on podreptał za
mną. Wzdrygnąłem się.
— Mam złe wspomnienia — powiedziałem.
— Ja też — uśmiechnął się smutno.
Korytarz po kilkunastu metrach skończył się zawałem. Musieliśmy się wycofać.
Poszliśmy fosą przyporową. W poprzek biegł dość szeroki mur. Dawno temu, gdy fort
pełnił jeszcze swoje funkcje militarne, była to droga łącząca budynek z zewnętrznymi
kazamatami fosy przyporowej. Środkiem muru biegł korytarz. Weszliśmy przez wybitą
dziurę i skierowaliśmy się na północ. Po kilkunastu krokach przez dziurę w murze

116
weszliśmy do korytarza kazamatów fosy. Faktycznie w ścianie widać było ślady
zamurowanego wejścia. Tym razem byliśmy pierwsi. Wyłamałem cegły i zajrzałem.
Kawałek korytarza zalanego wodą, dalej zawał.
— Jest jeszcze jeden taki mur — powiedział Jacek. — Chyba na jego osi znowu jest
przejście.
Usiadłem na chwilę na bryle gruzu.
— Od tych cegieł mam czerwono przed oczyma — powiedziałem.
Byłem zmęczony, ostatecznie niewielką część nocy spałem. Wreszcie wstałem
chwiejnie na nogi. Następny mur w poprzek fosy i znowu korytarz łączący fort
z kazamatami. W tym miejscu poszukiwacze skarbów rozbili dwa murki blokujące
korytarz. Przeleźliśmy z trudem, bo wybita przez nich dziura była dość ciasna
i znaleźliśmy się w tunelu minerskim.
— Prowadzi na południowy wschód, a nie a południe — poinformował mnie Jacek.
Spryciarz zabrał ze sobą kompas! Ruszyliśmy bez przekonania naprzód. W ścianach
widać było kwadratowe otwory strzałowe, gdzieniegdzie rdzewiały potężne zawiasy.
Dotarliśmy do muru zagradzającego dalszą drogę. Ktoś wybił w nim dziurę, ale za nią
widać było tylko ziemię. Wycofaliśmy się i po nasypie opuściliśmy fosę.
— To bardzo ciekawy obiekt — powiedział Jacek. — Stąd miał prowadzić tunel pod
Wisłą.
— Stąd? — zdziwiłem się. — Myślałem, że sprzed Bramy Straceń do Fortu Śliwickiego
na Golędzinowie.
— Tam też. Wojsko zabroniło badań.
— Jeśli istnieje, nadal jest używany — przypomniałem sobie korytarz, do którego
weszliśmy przez Lunetę Siergiej.
— Nie możemy wykluczyć — uśmiechnął się. — Armia ma swoje tajemnice...
— Na dzisiaj starczy — mruknąłem.
— Nie spróbujemy dobrać się do fortu? — w oczach Jacka pojawiał się zawód.
— Jutro. Pan Samochodzik obiecał zdobyć klucze. Wejdziemy komfortowo, legalnie
i wszystko starannie obejrzymy.
Odwiozłem go do szefa, a sam pojechałem do Cytadeli. Na bramie poprosiłem
o skontaktowanie z pułkownikiem Kozłowskim. Przyszedł po kilku minutach i zaprosił
mnie do środka.
— Jakież to nowe problemy nurtują pracowników ministerstwa? — zapytał.
— Co nasza dzielna armia wie o Forcie Legionów, dawniej zwanym Lunetą
Władymir?
— Czy przypadkiem chodzi o studnię pod salą numer 6? — zagadnął.
Wytrzeszczyłem oczy. Uśmiechnął się. Weszliśmy na górę bramy, a stamtąd na
koronę wału wewnętrznego.

117
— Cóż — powiedział. — Różni ludzie pytali o tę studnię. W ciągu ostatnich sześciu
miesięcy trzykrotnie. Profesor Lech Królikowski, faceci z Towarzystwa Miłośników
Fortyfikacji i człowiek z zarządu oczyszczania miasta.
— Skąd? — zdumiałem się.
— Od śmieciarzy. Oni teraz gospodarują obiektem. Właściwie nawet nie ci od śmieci,
ale od terenów zielonych. Trzymają tam kosiarki i inne takie przyrządy. Wszystkim
udzielałem tej samej odpowiedzi.
Zeszliśmy z wału i podeszliśmy do niewielkiego, trochę zapuszczonego pałacyku,
pamiętającego z pewnością XVIII wiek. Otworzył drzwi i weszliśmy do sieni, a stamtąd
do pokoju zamienionego na archiwum. Chwilę szukał wśród teczek, po czym wyjął
jedną z nich. W foliowej koszulce tkwił pionowy przekrój Fortu Legionów. Z fortu
wybiegał w dół szyb, a z niego poprowadzone były korytarze. Urywały się zresztą zaraz,
jak gdyby rysownika nie interesował ich dalszy przebieg.
— Tak to wygląda.
Obok szybu naniesiono cyrylicą napis:

Studnia pod salą nr 6

— Jak pan widzi, nie zaznaczono osi obiektu, perspektywa i proporcje są zaburzone,
jak gdyby ktoś rysował z pamięci. Usiłowaliśmy odnaleźć studnię, gdy jeszcze wojsko
administrowało fortem. Niestety bezskutecznie. W piwnicy jest wprawdzie studnia, ale
przekopaliśmy ją aż do poziomu wody nie natrafiając na żadne boczne chodniki.
Zamyśliłem się.
— Więc klucze od obiektu ma miejski zarząd oczyszczania? — upewniłem się.
— Zgadza się. Chcecie szukać studni?
— Obawiam się, że będziemy musieli.
Włączył kserokopiarkę i odbił dla mnie plan. Podziękowałem.
— I tak nic z niego nie wydedukujecie — powiedział. — Studnia musi być bardzo
starannie zamaskowana, jeśli przez tyle lat nie udało się na nią natrafić.
Uśmiechnąłem się lekko i pożegnawszy go serdecznie pojechałem do domu.

***
Następnego dnia rankiem szef przyszedł do biura dopiero koło jedenastej. Był bardzo
zdenerwowany.
— Cóż się stało? — zapytałem.
— Jesteśmy na tropie jednego z największych skarbów tego kraju, a rzucają mi kłody
pod nogi.
— Nie przyznali pieniędzy na wiercenia — domyśliłem się.

118
— Nie tylko. Nikt w biurze wojewódzkiego konserwatora zabytków nie ma pojęcia,
gdzie też mogą być klucze od Fortu Legionów.
— Są w zarządzie oczyszczania miasta — wyjaśniłem.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie zdumiony.
— Gdzie? — zapytał. Powtórzyłem.
— W życiu bym się nie domyślił — mruknął. — Pojadę z nimi pogadać. Spotkamy
się koło fortu.
Poszedł. Już miałem się zbierać, gdy przyszedł pan Biedermayer.
— Nie ma szefa? — zdziwił się.
— Pojechał do zarządu oczyszczania miasta — wyjaśniłem. — Może ja mogę
w czymś pomóc?
— Dziś rano pojawiał się znowu chłopak, który swojego czasu przyniósł mi
porcelanową różę — powiedział. — Chciał sprzedać to.
Postawił na biurku spory przedmiot owinięty w gazety. Rozsupłałem je szybko
i moim oczom ukazała się rzeźba przedstawiająca dziewczynę stojącą na pagórku.
Dziewczyna trzymała na głowie kosz z kwiatami, a w pagórku była widoczna okrągła
dziura zapewne skrywająca niegdyś mechanizm zegara.
— Piękne — powiedziałem.
Rzeźba przez wiele lat musiała leżeć w ziemi. Brąz pokrył się paskudnym zielonym
nalotem, a w niektórych miejscach wykwitami śniedzi.
— Musiał to świeżo wykopać — powiedział antykwariusz. — W załamaniach jest
jeszcze ziemia.
Obejrzałem starannie posążek i odkryłem pozostałości sygnatury.
— Francja, ostatnia ćwierć XVIII wieku — wydedukowałem. — Tak mi się
przynajmniej wydaje. Trzeba by to oczyścić... Zapisał pan jego personalia?
— Niestety. Gdy poprosiłem o dokumenty, prysnął z antykwariatu. Wybiegłem za
nim, ale zdążył wskoczyć do autobusu, a ja zostawiłem otwarty sklep...
— To musiał być przedmiot swojego czasu bardzo cenny — zauważyłem. — Widać
w tym rękę mistrza. Po oczyszczeniu...
— Niestety obawiam się, że nie da się go oczyścić — westchnął staruszek. — Spora
część metalu została „przegryziona” przez śniedź na wylot. Na przykład ta twarz. Rysy
są czytelne, ale jeśli rozpuścimy śniedź, to zostaną z nich wyłącznie wyżarte w metalu
dziury.
— A gdyby to w takiej postaci powlec galwanicznie warstwą niklu, a potem brązu?
W środku nadal będzie zachodzić korozja, ale zachowamy i kształt, i wygląd zbliżony
do pierwotnego.
— Korozja szybko przegryzie nową warstwę — zauważył. — No trudno. Pojadę
z tym jeszcze do Pracowni Konserwacji Zabytków, może oni podpowiedzą jakąś

119
metodę. Nauka ostatnio poszła trochę do przodu. Proszę pozdrowić pana Tomasza ode
mnie, spróbuję się do niego dodzwonić.
— Gdy tylko zakończymy nasze aktualne zadania wyśledzimy tego chłopaka
— obiecałem.
Pożegnaliśmy się i wyszedł. Ja zaś wskoczyłem do autobusu i pojechałem do Fortu
Legionów.
Rozdział piętnasty

PODZIEMIA FORTU LEGIONÓW • CELA ŚMIERCI • PRAWOSŁAWNE


FRESKI • OGNIEM, MIECZEM, ZŁOTYM SPRAYEM • CO POKAZAŁA
ECHOSONDA

Szef czekał już na mnie przed bramą. Zaraz też nadszedł Jacek. Panu Samochodzikowi
towarzyszył facet, który przedstawił się jako Kowalski. Z identyfikatora wynikało, że
jest inspektorem terenów zielonych. Otworzył kluczem ciężką bramę i weszliśmy do
środka. Na niewielkim dziedzińcu stało kilkanaście maszyn nakrytych brezentem, inne
upchnięto w salach wokół dziedzińca.
— Co panów najbardziej interesuje? — zapytał inspektor.
— Może na początek obejrzymy sobie piwnice.
Kiwnął głową. Po stromych ceglanych schodkach zeszliśmy na dół. Na poziomie
fosy ciągnął się szereg pomieszczeń obiegających wokół fort. Przez szczeliny strzelnic
wpadał do środka łagodny rozproszony blask.
— Nieźle — mruknąłem widząc, że jedna z sal zabezpieczona jest solidną kratą.
— Kogo tu trzymali?
— To była cela śmierci — powiedział Kowalski. — Tu przetrzymywali między innymi
Romualda Traugutta w noc przed egzekucją. Obawiano się, że w trakcie transportu na
miejsce kaźni mogłoby dojść do jakiegoś fermentu lub prób odbicia skazańca. Cytadela
jest dość daleko. Dlatego więźniów przewożono tu potajemnie kilka dni wcześniej.
Wieszano ich od strony Nowego Miasta, tam gdzie teraz stoi krzyż. W tamtych czasach
nie było parku ani gmachu mennicy. W polu ostrzału fortu istniała spora splantowana
przestrzeń i egzekucja była widoczna z daleka.
— Sądziłem, że skazańców tracono na stokach Cytadeli? — zdziwił się szef.
— Zazwyczaj. Tu ginęli tylko ci najbardziej znani i tylko w okresach szczególnego
nasilenia represji. Dla zastraszenia. Na co dzień starano się nie drażnić warszawiaków.

121
Wzdrygnąłem się. Paskudne miejsce, by czekać na śmierć.
Kowalski poprowadził nas dalej. W następnym pomieszczeniu znajdowały się
kamienne schodki prowadzące w dół. Zeszliśmy i znaleźliśmy się w niewielkiej sali. Pod
sufitem prześwitywało między cegłami światło dzienne. Zamurowane okno?
— Tędy — pokazał nam wlot do niskiego chodnika. Ruszyliśmy bez słowa.
Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów i znaleźliśmy się koło rozwidlenia.
— Wyszliśmy już poza obręb fortu — poinformował nas inspektor.
Popatrzyłem na kompas. Korytarz po lewej prowadził na wschód, ten drugi na
południe. Po chwili wahania ruszyliśmy naprzód. Tunel opadał łagodnie w dół,
niebawem znaleźliśmy się w pobliżu wylotu kolejnego tunelu, prowadzącego tym razem
na północ. Weszliśmy do sporej sali znajdującej się pod ziemią. Jej podłogę pokrywało
błoto. Nad ziemią były widoczne resztki tunelu, prowadzącego dalej na północ, jednak
łuk stropu znajdował się bardzo nisko. Założyłem kombinezon i położywszy się
w błocie poświeciłem latarką w tajemniczą dziurę. Zobaczyłem kawałek korytarza
znikający w ciemności.
— Co widzisz? — zagadnął szef.
— Tunel, zakręca chyba. Całkiem zamulony.
Wstałem i ruszyliśmy dalej na wschód. Niebawem tunel doprowadził nas do niedużej
sali. Prowadziły z niej dwa korytarze. Jeden opadał w dół, w stronę Wisły, drugi zakręcał
na południe. Wszedłem do tego w stronę rzeki. Po przejściu kilkudziesięciu kroków
zatrzymał mnie zawał. Wycofałem się. Szef z inspektorem oświetlali sufit sali na
skrzyżowaniu tuneli. Popatrzyłem i ja.
— Satanistyczne graffiti — mruknął inspektor. — Ciekawe, jak się tu dostali?
Poczułem się odrobinę niepewnie. Gdyby zaskoczyła nas tu większa grupa, to
tkwiliśmy jak w pułapce. Ruszyliśmy na południe. Tunel był stosunkowo wąski,
w ścianach widać było wyraźnie otwory strzałowe. Co kilka metrów w przewężeniach
ścianę zdobiły potężne zardzewiałe zawiasy. Po drzwiach dawno nie pozostał żaden
ślad. Tunel skończył się zupełnie nieoczekiwanie. Przyłożyłem do muru echosondę,
ale przyrząd pokazał mi, że dalej jest tylko ziemia. Cofnęliśmy się. Przy pierwszym
rozgałęzieniu znowu poszliśmy na południe. Tunel był dość długi i także skończył się
litym murem. Wycofaliśmy się na powierzchnię. Przyjemnie było odetchnąć mroźnym,
ale świeżym powietrzem. Nieoczekiwanie kątem oka spostrzegłem coś dziwnego
w jednym z okien, prowadzących do pomieszczeń na najwyższym poziomie.
— Szefie, niech pan zobaczy! — zawołałem.
Odwrócił się i poprawił okulary. W ciemnej sali majaczył piękny prawosławny
fresk.
— Matka Boska typu Znamjenije — powiedziałem.
Podeszliśmy do okna i patrzyłem teraz do środka usiłując przebić wzrokiem

122
półmrok. Latarka niewiele mogła tu pomóc. Obok zniszczony fresk przedstawiał twarz
Chrystusa w medalionie. Tynk popękał miejscami.
— Zaraz — mruknąłem. — Układ malowideł jest niekanoniczny. Ale i tak to sensacja.
Tu musiała być kaplica żołnierska z czasów zaborów! Siedemnastowieczne freski...
Szef westchnął ciężko.
— Pawle — powiedział — rusz głową. Skąd siedemnastowieczne freski
w dziewiętnastowiecznym forcie?
Zatkało mnie.
— A teraz właź przez to okno i obejrzyj je sobie bliżej.
Wszedłem i oświetliłem najbliższy przedstawiający anioła. Postaci były rozmyte,
jakby namalował je kompletny dyletant. Kontury były nieostre. Skrzydła i aureole lśniły
podejrzanie, jak namalowane złotym lakierem w sprayu.
— Co to jest? — jęknąłem.
— Prawosławne graffiti? — zdziwił się Jacek. — To pewnie namalował ten ruski
anarchista...
Kowalski, który stał w oknie obok Pana Samochodzika, uśmiechnął się lekko.
— To tu kręcono scenę z uczty bojarów do „Ogniem i mieczem” Hoffmana
— powiedział. — Ja też za pierwszym razem się naciąłem.
— No cóż — mruknął szef. — Nacieszyliśmy się freskami, to teraz pora odnaleźć
studnię.
— Wy też chcecie ją znaleźć — uśmiechnął się inspektor. — Toż jej od pięćdziesięciu
lat szukają bezskutecznie.
Szef wyciągnął z torby cztery stalowe taśmy oraz kłąb sznurka i duży drewniany
kątownik.
— Pawle, do dzieła.
Zabrałem się za staranne mierzenie wszystkich pomieszczeń na dolnym poziomie,
a Jacek pod kierownictwem szefa mierzył górę. Inspektor obserwował moje poczynania
z pobłażliwym uśmiechem. Wreszcie zakończyłem pomiary.
— I co? — zagadnął szef.
Zaprowadziłem ich do jednej z sal na górnym poziomie, niedaleko od bramy.
Stanąłem pośrodku.
— W tej chwili jestem dokładnie nad studnią — powiedziałem.
— Piętro niżej jest w tym miejscu blok cegieł około sześciometrowej grubości.
Studnia wchodzi pod tą ścianę — klepnąłem ceglany mur od strony dziedzińca.
Wyjąłem z plecaka echosondę. Przyłożyłem ją do podłogi i dłuższą chwilę
wsłuchiwałem się w słabe echo.
— Średnica szybu około dwu metrów — mruknąłem. — Grubość podłogi nad
studnią około sześćdziesiąt centymetrów.

123
— No to do dzieła! — szef wyjął z torby solidny młotek murarski.
— Chwileczkę — powstrzymał go inspektor. — Panowie zamierzają wybić tu
w podłodze dziurę głęboką na sześćdziesiąt centymetrów...
— I pewnie około metra średnicy — dodał Pan Samochodzik. — Przydałby się jakiś
bloczek, bo liny już mamy.
Inspektor przybrał urzędowy wyraz twarzy.
— Bardzo mi przykro, ale będę musiał poskromić panów zapędy
— powiedział. — Nasz zakład tylko administruje tym budynkiem, a na kucie dziur
wszelkiego rodzaju zgodę musi wyrazić zarówno agencja mienia wojskowego, jak
i wojewódzki konserwator zabytków.
— Załatwienie wszystkich potrzebnych zezwoleń potrwa parę dni — mruknął szef.
— Bardzo mi przykro, ale nie mam pełnomocnictw, żeby nagiąć te przepisy
— powiedział inspektor. — Ale przecież studnia wam nie ucieknie.
Wyszliśmy z fortu i Kowalski zamknął bramę na kłódkę.
— Proszę opieczętować obiekt — polecił szef.
Inspektor popatrzył na niego dziwnie, ale spełnił jego prośbę. Zniechęceni
ulokowaliśmy się w samochodzie.
— Szefie, jeśli trzeba, to mogę się przebić od dołu — powiedziałem.
— Wejść do fortu można od fosy przyporowej — dodał Jacek. — Tylko trzeba
rozwalić kawałek ściany.
— Nie. Załatwię te świstki. Ale nie byłoby źle tymczasem poszukać wejścia od ulicy
Brzozowej. Gdzieś tam powinien znajdować się wlot do tunelu. I tam gdzieś zniknął
facet, z którego zdarłeś kurtkę.
— Minęło już sporo czasu — mruknąłem. — Po cichu mógł wyczyścić całą skrytkę.
— Znowu pada śnieg. Może znajdziesz jakieś podejrzane ślady. Na przykład tropy
przyżółcone gliną z lochów.
— Może — mruknąłem bez przekonania. — Mamy jeszcze jeden problem.
Streściłem pokrótce cel wizyty pana Biedermayera. Pan Tomasz zasępił się.
Odwiozłem szefa na miejsce, po czym z Jackiem ruszyliśmy na Stare Miasto.
Rozdział szesnasty

ULICA BRZOZOWA • DOM PROFESORÓW • TAJEMNICZY TUNEL •


KRYPTA • SAKIEWKA • WIELKIE POWIETRZE • MANDAT ZA ZA-
ŚMIECANIE

Dość dokładnie pamiętałem miejsce, w którym mój przeciwnik przeskoczył przez


płot.
— Trzeba będzie sprawdzić wszystkie szopy i inne miejsca mogące kryć wlot do
podziemia — powiedziałem.
Jacek uśmiechnął się.
— Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
— Myślę, że ludzie nie będą stawiali przeszkód urzędnikowi państwowemu
— pokazałem swoją legitymację.
— O, jaki ładny hologram — zażartował.
Znalazłem furtkę. Nie była zamknięta. Spora kamieniczka wyrastała z podnóża
skarpy, a jej drugie piętro łączyło się z ulicą za pomocą mostku.
— Wygląda na opuszczoną — zauważył mój towarzysz.
Rusztowania i zasmarowane wapnem szyby świadczyły o tym, że ktoś zabrał się za
remont budynku, ale nie zdążył przed zimą.
— To tak zwany dom profesorów — powiedziałem. — Jedna z redut. W czasie
powstania broniono tego domu bardzo długo i z poświęceniem. Niedaleko stąd, na
Kamiennych Schodkach, była barykada, której nie zdobyto przez cały okres trwania
walk. Niestety były i barykady, które rozebrali mieszkańcy nie mogąc wytrzymać
przeciągających się walk, braku wody i pożywienia — westchnąłem.
— Myślę, że można tych ludzi zrozumieć — powiedział Jacek. — Zarówno tych,
którzy bronili się do ostatniej kropli krwi, jak i tych, którzy zdecydowali się poddać...
A jakie jest pochodzenie tej nazwy domu? — zaciekawił się.

125
— Przed wojną mieszkało tu kilku profesorów Uniwersytetu Warszawskiego wraz
z rodzinami — wyjaśniłem.
— Tak koło śmietnika? — zdziwił się. — Profesorowie...
— Stało tu jeszcze kilka kamienic oddzielających ten budynek od wysypiska. Poza
tym planowano szybkie zasypanie śmietnika ziemią i niwelacje terenu.
Znalazłem schodki i zszedłem powoli cały czas przyglądając się skarpie. Nigdzie nie
było widać nic podejrzanego. Dziewiczej bieli śniegu nie kalał żaden ślad. Wiedziony
ciekawością zajrzałem za mostek. Po odwilży nieco ziemi osunęło się odsłaniając ciemny
otwór, pod resztkami kamiennego sklepienia. Śnieg nie zdążył jeszcze całkowicie go
zakryć.
— Nareszcie — mruknąłem z ulgą.
— Wzywamy wujka? — zapytał Jacek.
— To może być fałszywy trop — ostudziłem go. — Wprawdzie nie wygląda mi to na
wylot kanału, ale tędy przez ostatnie lata nikt nie przechodził. Zobacz, jak wąsko.
Odgarnąłem skutą nieco mrozem ziemię i zbadałem dziurę. Wczołgałem się do
niskiego, zasypanego częściowo gruzem tunelu. Prowadził prosto jak strzała w stronę
rynku. Pomagając sobie saperką poszerzyłem go odrobinę i wczołgałem się głębiej.
Niebawem mogłem wstać. Po chwili Jacek dołączył do mnie. Korytarz już na pierwszy
rzut oka wyglądał dziwnie. Wybudowano go z potężnych ciosów skalnych gdzieniegdzie
tylko sztukując cegłą. Przesunąłem palcami po murze. Opuszki wyraźnie odczuły liczne
rowki i zagłębienia. Wielkość też pasowała.
— Cegła gotycka, tak zwana palcówka, ręcznie wygładzana — zawyrokowałem.
— Korytarz o dobre kilkaset lat wcześniejszy niż nasz.
— To nic nie znaczy, panie Pawle — w ciemności mogłem się tylko domyślać jego
uśmiechu. — Rosjanie mogli do wznoszenia podziemi użyć cegły rozbiórkowej.
— Nie sądzę. Cegła pochodząca z odzysku zawsze będzie słabsza niż świeżo
wypalona. Poza tym nigdzie w fortach takiej nie zastosowali.
Jedna ściana tunelu zawaliła się, ale pod sklepieniem koło zawału można się było
przecisnąć. Korytarz zakręcił, ale na południe.
— Potrzebuję na północ — powiedziałem w ciemność.
— Bierzemy to, co dają — Jacka nie opuszczał dobry humor.
Ruszyłem dalej. Loch gwałtownie zakręcił na zachód. Stał się niższy, a na jego
dnie pojawiała się woda. Błoto kląskało pod nogami. Gdzieniegdzie ciemne zacieki
na ścianach podejrzanie cuchnęły. Nieoczekiwanie tunel ponownie zakręcił i dłuższą
chwilę wiódł wzdłuż muru wzniesionego z iście cyklopich głazów. Przymknąłem oczy
i spróbowałem z pamięci odtworzyć moją marszrutę.
— Musimy być gdzieś koło katedry Świętego Jana — powiedziałem. — Cóż to może
być za korytarz?

126
— Tajna droga ewakuacyjna na wypadek antykościelnych ekscesów zaborcy
— zasugerował mój przyjaciel.
— Niemożliwe. Jest starszy.
Nieoczekiwanie dalszą drogę zagrodził mi mur. Wyjąłem zza paska łom i zacząłem
podważać cegły.
— Ciekawe, co znajdę po drugiej stronie — zastanawiałem się.
— Może znowu się wpakuję. W kryptach pod katedrą leży wielu zasłużonych
warszawiaków. Złapie mnie kościelny i zostanę oskarżony o profanację...
— Tyle razy nas łapano, może los się odmieni — zasugerował.
Cegły ustępowały jedna po drugiej. Wilgoć dawno skruszyła zaprawę. Wreszcie
mogłem poświecić do środka. W pierwszej chwili sądziłem, że śnię. Pomieszczenie
wypełniały na wpół zmumifikowane ciała. Leżały w dwu stosach, sięgających aż po sufit.
Pomiędzy nimi zostawiono przejście. Jak zaczarowany wyłamałem jeszcze kilka cegieł
i wszedłem do krypty. Wejście od drugiej strony zamurowano w szalonym pośpiechu,
na ziemi leżała jeszcze kielnia i stał cebrzyk — drewniane wiaderko z resztkami
zaprawy. Szedłem wzdłuż stosów ciał i patrzyłem w coraz większym zdumieniu. Zmarli
zostali pogrzebani w codziennym odzieniu. Na nogach mieli skórzane buty, niekiedy
zabezpieczone patynkami — rodzajem drewnianych ochraniaczy.
— O rany — mruknął Jacek. — Jak w tanim amerykańskim horrorze. Z jakiego to
okresu pochówki?
W świetle latarki coś błysnęło mi pod nogami. Pęknięta sakiewka ujawniała swoją
zawartość. Podniosłem z ziemi garść poczerniałych srebrnych monet. Ozdobione
portretami królów trojaki i szóstaki. Kilka ortów... Oglądałem je. Te z portretem Stefana
Batorego były już dość wytarte. Wiadomo, srebro to miękki metal. Te ozdobione
wizerunkiem Zygmunta III Wazy lśniły jak wczoraj wybite. Jednak szczegóły rysunku
trochę się już zacierały. Najwyraźniejszy, prawie nieuszkodzony, nosił datę: „1624”.
— Coś mi to mówi — mruknąłem. — Skąd ja znam tę datę? Wsypałem monety na
miejsce i z szacunkiem odłożyłem na bok.
Przyjdzie czas, zabezpieczą je archeolodzy.
— Coś mi tu nie gra — powiedział Jacek. — Dlaczego tu nie ma trumien?
— Może pochowano ich w całunach — zasugerowałem. — A one rozsypały się
w proch.
— Ubrania się zachowały — zaprotestował.
— Całuny mogły być ze znacznie gorszych gatunkowo materiałów, ale masz rację.
Całkiem bez śladu nie mogły zniknąć.
Pod samą ścianą, niejako osobno leżały zwłoki młodej dziewczyny. Pochyliłem się
nad ciałem. Wyschnięta skóra opinała czaszkę. Pod brodą po obu stronach szyi widniały
dwie głębokie rany.

127
— Usuwali jej migdałki czy co? — zastanawiał się Jacek, który także, choć z pewnym
obrzydzeniem, przyglądał się zwłokom.
— Migdałki? Nie, je usuwa się od środka...
Nagły domysł smagnął mi mózg. Latarka zadrżała w dłoni. Przez chwilę walczyłem
ze straszliwym, zwierzęcym przerażeniem. Wreszcie trening wziął górę. Zdołałem się
opanować.
— Wyjdźmy stąd — powiedziałem zduszonym głosem. — Spokojnie, ale jak
najszybciej.
Po chwili byliśmy w korytarzu.
— Czego się pan przestraszył? — zapytał Jacek.
— Migdałki. Rany boskie — powiedziałem sam do siebie. — 1624.
— Co się stało?
— Powiem ci, ale pod jednym warunkiem — powiedziałem surowo. — Nie zaczniesz
uciekać, ani nie zrobisz nic podobnie głupiego.
Popatrzył na mnie uważnie.
— Nie zacząłem uciekać na widok tego stosu mumii, więc nie sądzę, żeby coś jeszcze
było mnie w stanie bardziej przestraszyć.
— To nie były migdałki — powiedziałem. — Ropa wyrwała jej węzły chłonne.
— Nadal nie widzę w tym nic strasznego — powiedział i umilkł. — 1624?
— powtórzył.
W jego oczach odmalowało się przerażenie.
— Wielkie Powietrze — powiedział z niemal nabożnym szacunkiem w głosie.
— Tak. Wielkie Powietrze. Dżuma.
— Zarazimy się? — przez chwilę dygotał.
— Nie sądzę. Minęło ponad trzysta siedemdziesiąt lat. Wyszliśmy pośpiesznie na
powierzchnię ziemi.
— Buty i wierzchnie ubranie — poleciłem.
Zdarliśmy z siebie kurtki, buty, skarpetki i spodnie. Polałem je benzyną i podpaliłem.
Ze skrytki w tylnym siedzeniu wyjąłem litrową butelkę rosyjskiej wódki zostawioną
tam chyba przez Michaiła.
— Przemyj starannie ręce, twarz i włosy, uważaj żeby nie dostała ci się do oczu.
Zużył ponad pół butelki i wskoczył do wozu. Było dość zimno. Właśnie kończyłem
się myć gdy usłyszałem znaczące chrząknięcie. Odwróciłem głowę.
— Pan pozwoli dokumenty — usłyszałem.
— Znowu? — jęknąłem.
Za mną stał patrol policyjny. W tym momencie zdałem sobie sprawę ze swojego
wyglądu. Facet ubrany w koszulę i kalesony, bosy w środku zimy, myje na spokojnej
staromiejskiej uliczce włosy rosyjską wódką. Kupa ubrań nadal płonęła wesołym

128
żółtym ogniem. Dym wzbijał się w stalowo szare warszawskie niebo. Podniosłem
z ziemi identyfikator i przed podaniem go policjantowi polałem obficie wódką dla
odkażenia. Wytrzeszczyli oczy.
— Wybaczą panowie — powiedziałem — ale miałem właśnie kontakt z zarazkami
dżumy...
— Wezwać karetkę? — zapytał jeden z policjantów sierżanta, w którym domyśliłem
się dowódcy patrolu.
— Karetkę? Chyba do Tworek! — huknął dowódca na podwładnego.
— No właśnie taką.
Sierżant oglądał mój identyfikator, a potem wyjął z kieszeni telefon komórkowy
i wystukał numer.
— Ministerstwo Kultury i Sztuki? Mówi sierżant Porożnicki. Przychwyciliśmy właśnie
szaleńca, który w biały dzień pali swoje ubranie na ulicy Brzozowej. Chyba dopiero co je
z siebie ściągnął, bo jest prawie goły. Aha i polewa się wódką prosto z butelki. Twierdzi,
że jest waszym pracownikiem... Na pewno? Dobrze, ale jeśli zniszczy telefon, będziecie
musieli go odkupić. Nie, nie żartuję, wygląda na całkiem obłąkanego. Dobra, dobra.
Wręczył mi słuchawkę.
— Co ty wyrabiasz? — huknął na mnie szef. — Podrywasz autorytet naszej firmy!
— Szefie, sensacja!
— Ty chyba naprawdę zwariowałeś. Jaka znowu sensacja?
— Znalazłem loch koło katedry Świętego Jana na Starym Mieście. Zawalony po sufit
zmumifikowanymi ciałami zmarłych podczas epidemii dżumy w 1624 roku.
— Którędy tam wlazłeś?
— Od strony skarpy długim lochem. Szefie, ciała leżą tak jak je zgarnięto z ulicy.
Zmarli mają przy sobie wszystko. Ubrania, bieliznę, pewnie zawartość kieszeni. Zwłoki
są zmumifikowane...
— Pawle, muszę cię zmartwić. Archeolodzy wiedzą już o tym lochu. Otwarto go
w końcu lat siedemdziesiątych, wyjęto trzy ciała. Koszta konserwacji stroju i badań
zwłok były tak wysokie, że napuszczono do środka gazu grzybobójczego, żeby
powstrzymać rozkład materiałów organicznych i zamurowano kryptę. Kiedyś, gdy będą
pieniądze, zbada się ją dokładnie. Na razie brakuje funduszy. Co jakiś czas kontroluje
się tylko, czy nie zachodzą jakieś niepokojące procesy. A co to za cyrk z tym paleniem
ubrania i tańczeniem nago?
— Nie nago, tylko w kalesonach. A ubrania spaliliśmy, żeby uniknąć groźby
zakażenia.
— Pawle, po ponad trzystu siedemdziesięciu latach? Ale jeśli sobie życzysz, to ściągnę
z Gdyni szczepionkę przeciw dżumie.
— Proszę sprowadzić dwie dawki.

129
— I jeszcze zaciągnąłeś do tej kostnicy Jacka?
— Tak wyszło.
— Zadzwonię do Instytutu Archeologii, niech zakorkują tę dziurę po tobie. Gdzie
jest wlot do lochu?
Opisałem dokładnie. Pożegnaliśmy się i oddałem telefon policjantom.
— Będzie mandat — powiedział ponuro sierżant.
— Za co? — zdumiałem się.
— Zaśmiecanie — wskazał stos popiołu pozostały po spalonych ubraniach. — Sto
złotych. Można by jeszcze dołożyć za pijaństwo w miejscu publicznym, skoro złapaliśmy
obywatela z otwartą flaszką, ale nie będziemy tacy. Na przyszłość radzimy stare szmaty
wrzucać po prostu do śmietnika. A teraz znikać.
Jak się zorientowałem, otoczyła nas spora grupka gapiów. Wsiadłem do samochodu
i odjechałem. Na szczęście zaskoczeni widokiem płonącej garderoby policjanci nie
zauważyli, że zaparkowałem w niedozwolonym miejscu!
Rozdział siedemnasty

POSZUKIWANIA W FORCIE LEGIONÓW • ODNALEZIENIE STUDNI


• WYKOP W FOSIE • ZNOWU BIUROKRACJA • BADANIA SKARPY •
JAK SIĘ UCHRONIĆ PRZED DŻUMĄ • CEGLANA SKARBONKA

Pan Samochodzik zatarł ręce, aż mu zaskrzypiały stawy. Sala numer 6 w Forcie


Legionów była pełna. Oprócz mnie, szefa i Jacka przybyli także emerytowany dyrektor
Marczak, przedstawiciel wojewódzkiego konserwatora zabytków, inspektor Kowalski
z Miejskiego Zakładu Oczyszczania, nadkomisarz Skorliński z ludźmi do zabezpieczania
śladów i ekipa telewizyjna. Wydawało mi się, że szef chce zaraz po dotarciu do skrytki
zwołać konferencję prasową. Cóż, odrobina propagandy sukcesu mogłaby się przydać.
W końcu pan Tomasz dał mi znak ręką. Przyklękliśmy z Jackiem i łomami zaczęliśmy
skrobać zaprawę między cegłami posadzki. Operator włączył silny reflektor halogenowy
i uruchomił kamerę. Wyjęliśmy pierwszą warstwę cegieł i zabraliśmy się za drugą.
Minęły dwie godziny. Trzecia warstwa poddawała się powoli. Jeszcze dwie albo trzy.
Zgromadzeni zaczęli zdradzać objawy znudzenia. Część wyszła na dziedziniec zapalić.
Wreszcie ostatnia warstwa. Przebiłem cienką zaprawę i złapałem cegłę, zanim zdążyła
wpaść do studni. Wyłamałem jeszcze kilka i poświeciłem do środka. Na dnie widać
było warstewkę ziemi naniesionej pewnie przez wodę. Poszerzyłem otwór. Kamerzysta
przeprosił mnie na chwilę i sfilmował dziurę. Wreszcie otwór powiększył się na tyle,
że mogłem zrzucić do środka drabinkę sznurową. Odprowadzany spojrzeniami
wszystkich zgromadzonych opuściłem się w dół. Niebawem zawisłem nad dnem.
Delikatnie zbadałem podłoże jedną nogą. Bałem się, że muł może mieć nawet parę
metrów głębokości. Jednak tuż pod powierzchnią błota poczułem coś twardego.
Stanąłem śmiało i rozejrzałem się. Studnia miała prawie dwa metry średnicy i około
pięciu metrów głębokości. Jej ceglane ściany były lite, w żadnym miejscu porządek
cegieł nie był zakłócony. Tylko w stropie obok mojej dziury widać było jeszcze jedną,

131
zamurowaną w zamierzchłej przeszłości. Szef zrzucił mi saperkę. Odgarnąłem błoto.
Pod spodem był beton.
— Potrzebuje piły ultradźwiękowej — rzuciłem do góry.
Po kilku minutach przyniesiono ją z samochodu. Przyłożyłem ją do podłoża
i ustawiłem na maksymalną długość wiązki. Wyciąłem okrąg. Wiązka nie przeszła na
drugą stronę.
— Przeszkoda ma powyżej pół metra grubości — zauważyłem. Usłyszałem
podniesione głosy na zewnątrz. Wyłączyłem piłę i spokojnie czekałem na wynik
narady.
— Za pół godziny będzie fachowiec z młotem pneumatycznym — poinformował
mnie Jacek.
Wyszedłem na górę. Czekaliśmy. Wreszcie na dziedziniec wjechała nieduża
ciężarówka z Miejskiego Zakładu Oczyszczania. Przywiozła agregat i dwu robotników
z młotem. Opuścili się na dno i założywszy słuchawki zaczęli kuć podłogę.
— Ciekawe, kiedy to zabetonowano — mruknął do mnie Jacek, gdy wyszliśmy na
dziedziniec.
— Sądzę, że to podchorąży Mróz zabezpieczył się w ten sposób.
— Ale którędy wlał beton? I ile go wlał?
— Pewnie to on zrobił dziurę w stropie, zaraz koło naszej, a potem starannie
zamurował. A wlać mógł całą betoniarkę... O ile wtedy mieli już betoniarki.
— Słowo „betoniarka” źle mi się kojarzy — westchnął chłopiec.
— Na pewno mieli — powiedział szef, który tymczasem wyszedł z sali i przyłączył
się do nas. — Tego może być nawet parę metrów.
— Tylko po co to zrobił?
— Pewnie przewidział, że Niemcy zainteresują się tym obiektem, jak wszystkimi
przechwyconymi budynkami wojskowymi. Wlał kupę betonu, na wierzch dał warstwę
ziemi, żeby wyglądało to na zwyczajną zamuloną studnię...
Minęły jeszcze dwie godziny. Zajrzałem do szybu. Robotnicy wdarli się już około
metra w głąb. Jak się okazało, w betonie tkwiły zbrojenia i to nie byle jakie — stos
starych szyn kolejowych pociętych na mniej więcej półtorametrowe kawałki.
— Napracował się — mruknął szef. — Chyba tędy się nie przebijemy.
Opuściłem się na dół i pomogłem robotnikom w ten sposób, że poprzecinałem
piłą ultradźwiękową wszystkie sterczące w dziurze szyny. Było tego złomu chyba sto
pięćdziesiąt kilogramów. Wytaskaliśmy je na górę i budowlańcy podjęli pracę, jednak
kucie twardego betonu szło bardzo powoli. Przedstawiciel konserwatora doszedł
widocznie do tego samego wniosku, bo po dalszej godzinie zarządził przerwanie akcji.
— To bez sensu — powiedział. — Przebicie tego czopa zajmie rok.
— Spróbujmy w fosie — zaproponował Pan Samochodzik. — Bezpośrednio przy

132
ścianie fortu, na wysokości studni.
Popatrzyli na zegarki. Była już czternasta.
— No dobra — zdecydował przedstawiciel konserwatora. — Przeniesiemy majdan.
Przeszliśmy na zewnątrz i wspólnymi siłami ściągnęliśmy wózek z agregatem do
fosy. Odmierzyłem starannie i wskazałem miejsce. W ruch poszły łopaty. Metr pod
powierzchnią ziemi natrafiliśmy na warstewkę cementu — dawne utwardzenie dna
fosy. Poniżej znowu był piasek. Metr, dwa metry, trzy... Brzegi musieliśmy zabezpieczyć
deskami, żeby nie osypały się grzebiąc na zawsze pracujących w dziurze robotników.
Facet z kamerą usiadł sobie na kilku cegłach i jadł kanapkę. Zajrzałem do dziury. Nadal
tylko piasek i piasek.
Wszyscy tracili pomału nadzieję, gdy z otworu dobiegł nas stukot, a potem dźwięk,
jaki wydaje metal w zetknięciu z kamieniem. Zajrzeliśmy ostrożnie. Robotnicy odsłonili
czarny beczkowaty przedmiot leżący na dnie. Strop pokryty dla zabezpieczenia przed
wilgocią warstwą bitumitu! Niebawem odsłonili większą część i zabezpieczywszy
ściany przed osypywaniem się zabrali się za kucie młotami pneumatycznymi. Cegły
rozpadały się w pył. Wreszcie rozległ się trzask. Byli po drugiej stronie. Powiększyli
otwór i wycofali się na górę. Zbiegłem niecierpliwie przeskakując po kilka stopni
drabinki i zajrzałem. A potem zakląłem. Beton wypełniający studnię dotarł także tutaj.
Korytarz wypełniony był prawie po sufit. Pomiędzy warstwą betonu a stropem tunelu
pozostała szpara grubości maksymalnie dwudziestu centymetrów. Zbyt wąska nawet
dla szczupłego Jacka. Nachyliłem się i poświeciłem latarką. Zabetonowany korytarz
ciągnął się gdzieś w głąb, a w odległości kilkunastu metrów spostrzegłem coś, co mogło
być poprzecznym murem.
— Trzeba spróbować z zewnętrznej strony fosy — powiedziałem. Nikt jakoś nie palił
się do mojej propozycji.
— Zasypujcie — rozkazał robotnikom przedstawiciel konserwatora. — Tam nie
możemy już kopać — powiedział do mnie. — Teren parku należy do Zarządu Terenów
Zielonych.
— Pan jest inspektorem od terenów zielonych — zwróciłem się do Kowalskiego.
Wzruszył bezradnie ramionami.
— Jestem inspektorem z ramienia MPO — powiedział. — To znaczy, że kontroluję
stan przestrzegania czystości w parkach, pomagam wyszukiwać i likwidować dzikie
wysypiska śmieci. Ale kopanie dziur w parkach, to nie działka MPO.
Biurokracja. Szef popatrzył na zegarek. Szesnasta.
— Na dziś kończymy — powiedział zmęczonym głosem. — Jutro postaram się
uzyskać zgodę od Zarządu Terenów Zielonych.
— A może sami wykopiemy tę studnię nielegalnie? — zaproponował Jacek.
— W sześć godzin będziemy na miejscu.

133
— Nie mamy drewna do szalunków, a tu gleba jest piaszczysta. To zbyt niebezpieczne
— powiedziałem. — Możemy wrócić na Brzozową i poszukać wlotu od strony
skarpy...
Byliśmy jednak zbyt zmęczeni. Szef zarządził odwrót.
Następnego dnia od rana pan Tomasz wisiał na telefonie usiłując ustalić, komu
podlega park imienia Traugutta. Wreszcie zdenerwowany rzucił słuchawkę na widełki.
— Niczego nie można się dowiedzieć — powiedział ze złością. — Teoretycznie
park powinien polegać Zarządowi Terenów Zielonych. Tymczasem oni twierdzą, że
w tej części Warszawy nie zajmują się żadnymi parkami. Ten wokół fortu powinien
podlegać zarządowi Gminy Centrum, ale oni twierdzą, że to już podlega Żoliborzowi.
Dodzwoniłem się tam i usłyszałem, że im podlega wszystko na północ od linii
kolejowej, a park leży w Gminie Centrum. Dzwonię do nich znowu, ci idą w zaparte,
że nie wiedzą, komu podlega. Wreszcie wymyślili, że parkiem administruje Agencja
Mienia Wojskowego. Owszem administruje fortem i pasem ziemi dookoła. Gdybym
chciał kupić, to będzie przetarg. Kopać dziur nie mogę, bo oni tylko zarządzają terenem,
a należy on do wojska. Co gorsza, nie potrafili powiedzieć, komu konkretnie podlegają
w tej kwestii.
— A kto tam na przykład przycina gałęzie? — zaciekawiłem się.
— Prywatna firma ogrodnicza na zlecenie Zarządu Dróg i Mostów.
— A oni tam skąd?
— Część parku zalicza się do otuliny biegnącej brzegiem Wisły trasy Wybrzeże
Gdańskie!
— To jakaś paranoja — jęknąłem. — Znaleźliśmy skrytkę. Jest o wyciągnięcie
ręki. Wystarczy wydrążyć sześciometrowej głębokości szyb i można zanurzyć ręce
w klejnotach po łokcie, a tymczasem jakieś biurokratyczne przeszkody...
Pan Tomasz westchnął ciężko.
— Z biurokracją trudno wygrać.
— Wykopię tę dziurę na wariata. Skoro sami nie wiedzą, komu podlega ten park, to
nikt się nie przyczepi.
— Zmartwię cię, Pawle. Żeby kogoś zamknąć za dewastowanie terenów publicznych
ani policja, ani Straż Miejska nie muszą wiedzieć, komu podlega park. Oni cię po prostu
złapią, wylegitymują, wlepią mandat i po krzyku.
Zapragnąłem walnąć głową w ścianę.
— Idę szukać od strony Starówki — powiedziałem twardo.
Zadzwoniłem po Jacka i niebawem znaleźliśmy się koło odkrytego przedwczoraj
lochu. Archeolodzy zabezpieczyli go solidną betonową plombą. Niewątpliwie podobną
odcięli także kryptę.
Badaliśmy skarpę, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad. Przenieśliśmy się na sąsiednią

134
posesję. Właściciele nie stawiali nam żadnych przeszkód. Nie znaleźliśmy jednak
żadnych śladów wlotu do podziemia.
— To może być gdziekolwiek — mruknąłem. — Gdyby stopniał śnieg, może
mielibyśmy szansę dostrzec wlot.
— To musi być gdzieś na posesji z remontowanym domem — powiedział Jacek.
— Tu by zauważyli tego gościa.
— Nie sądzę, żeby ranny usiłował ukryć się w lochu, o którym wiedział, że nie ma
z niego wyjścia.
— Mógł tam się ukryć instynktownie. Wiedział, że to dobra kryjówka o trudnym do
odnalezienia wejściu.
— Nie da się wykluczyć — mruknąłem. — Sądzę, że możesz mieć rację. Przez
ostatnie dni nie odwiedzał jej. Na tym śniegu widać ślady wyłącznie nasze i tych ludzi,
którzy zabezpieczyli loch prowadzący do krypty.
Kiwnął poważnie głową potwierdzając moją hipotezę.
— A może tunel zaczyna się gdzieś w piwnicy któregoś z tych domów? — powiódł
ręką. — Cóż łatwiejszego, niż kupić dom i z jego piwnicy poprowadzić dowolnej długości
podkop? Ziemię można wysypywać w ogródku nocami. Na podwórko wjeżdżają wozy
z cegłami. Żołnierze wnoszą je do środka, właściciel ogłasza, że powiększa piwnice,
żeby mieć gdzie trzymać wino. Transport materiałów prowadzony jest zupełnie jawnie,
w biały dzień. Nikt nawet nie zauważy...
— Czekaj, czekaj — powstrzymałem jego galopującą fantazję. — Przyjeżdżają dwa
wozy cegieł, to nikt nie zwróci uwagi, ale jeśli będzie ich po kilka dziennie, to ludzie
zaczną szeptać.
— A może zrobić inaczej. Kupić parcelę i na jej terenie prowadzić prace przy
wznoszeniu domu i jednocześnie muru oporowego od strony skarpy. Wówczas nikogo
nie będzie dziwił bałagan i wozy cegieł. Nikt ich nie policzy. Gdyby transport materiałów
ograniczyć do kilku dni, a cegły ułożyć w pryzmę...
— Byłaby wielkości piramidy Cheopsa.
— Niekoniecznie. Sądzę, że tunel kopano jednocześnie od strony fortu i stąd.
Wówczas pryzma cegieł mogłaby być znacznie mniejsza. Cegły można ukrywać
w pokojach wznoszonej kamieniczki. A potem korzystając z tego zapasu latami drążyć
tunel.
— Ta teoria ma już ręce i nogi. Ale nie zapominaj o wydobywanej ziemi.
— Od Fortu Władymira dzieli nas około trzech kilometrów.
— Coś koło tego.
— Z otworu musieli więc wybrać około... Hmm... Pięć metrów sześciennych na metr
bieżący korytarza?
— Zapewne nie mniej. Może trochę więcej.

135
— Trzy tysiące razy pięć, na końcu dodajmy jeszcze dwa tysiące pięćset.
— Siedemnaście i pół tysiąca metrów sześciennych ziemi.
— Minimum.
— W zaokrągleniu dwadzieścia tysięcy? To nie jest dużo.
— Przypuszczam, że ta parcela ma około dwu tysięcy metrów kwadratowych, po
odliczeniu powierzchni budynku. Jeśli wydobyli taką ilość, to cały ten teren musieli
pokryć dziesięciometrową warstwą piasku. Chyba, że były tu jakieś zagłębienia.
— Część mogli wysypywać bezpośrednio na przyległe wysypisko śmieci
— zauważył.
— Czy ty sądzisz, że te wysypiska były bezludne? Z takiego śmietnika żyło kilkuset
kloszardów. Zauważyliby, że ich miejsce pracy jest noc w noc posypywane piaskiem.
Wcześniej czy później ktoś by zauważył.
— Jak blisko tego miejsca płynęła Wisła? Bo mogli burzyć tu jakieś wcześniejsze
budynki lub ich ruiny, a jednocześnie niwelować teren. Gruz i zbędną ziemię
taśmociągiem sypać prosto do rzeki....
— Płynęła zbyt daleko. Poza tym wówczas nie znano jeszcze taśmociągów. Ale
kombinuj dalej. Może do czegoś dojdziemy.
— Wiem. Tunel kopano nie z dwu końców, ale z czterech.
— Z czterech? — zdziwiłem się.
— No tak. Stąd, od strony fortu i jeszcze gdzieś pośrodku. Zamyśliłem się.
— Nie da się wykluczyć.
— Sprawdźmy, czy teren jest nadsypany — zaproponował.
— W jaki sposób?
— To bardzo proste — uśmiechnął się. — Czytałem nieco książek z dziedziny
archeologii. Jeśli rozkopuje się kurhan, łatwo znaleźć dawny poziom ziemi. Będzie
widoczny w profilu w postaci ciemnej warstewki tak zwanej próchnicy pierwotnej.
— Czyli jeśli wykopiemy tu dziurę w ziemi i na głębokości powiedzmy metra
znajdziemy ciemną warstwę, to będzie znaczyło, że dokopaliśmy się do dawnego
trawnika zasypanego wtedy, gdy w XIX wieku wysypano tu piasek? — zagadnąłem.
— Niekoniecznie — zasępił się. — To teren często zabudowywany. Sądzę, że może
być kilka warstw dziewiętnastowiecznych, potem gruba warstwa piasku, a poniżej
kolejne warstwy.
— Dobra — powiedziałem. — Nie mędrkuj, tylko bierz się za łopatę.
Szybkimi sztychami zaczął kuć zmarzniętą ziemię. Szara warstwa pochodząca z gleby
ogrodowej, wzbogaconej przez błoto spływające przez dziesięciolecia ze skarpy okazała
się gruba na czterdzieści centymetrów. Poniżej natrafiliśmy na zgliniony piasek. Praca
stawała się coraz cięższa. Piasek miał grubość około metra.
— To chyba calec — mruknął zawiedziony.

136
— Co to jest calec? — zainteresowałem się.
— Tak archeolodzy nazywają warstwę pierwotną nietkniętą przez człowieka
— wyjaśnił ochoczo.
W tym momencie przebiłem się. Pod żółtym piachem znów pojawiły się szare
i czarne konerkcje.
— Czyli moja teoria jest słuszna — powiedział. — Urobek wysypywano na tej
właśnie posesji.
— Zaraz, zaraz — mruknąłem. — A może ten piach naniosła jakaś wielka powódź?
— Zbyt wysoko od lustra wody — zaprotestował.
— A może utworzył ją potężny spływ błotny ze skarpy? Wspiął się kawałek
i odgarnąwszy śnieg odsłonił ziemię.
— Niemożliwe — zawyrokował. — Skarpa jest zbudowana z ciemniejszych warstw
ziemi. To coś — wskazał ręką górkę wydobytego z dołu piachu — pochodzi z wnętrza
góry.
— Piaskarze nad rzeką wydobyli, przywieźli na furmankach i wysypali
— mruknąłem.
Uśmiechnął się trochę złośliwie.
— Zgoda, ale po co?
Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi. Siedliśmy ciężko na leżącej na ziemi belce.
Widziałem, że Jacek czymś się martwi. Domyślałem się, że chce mnie spytać o nasze
odkrycie w lochach koło katedry.
— Zastanawiasz się na tym, czy możemy zarazić się od tych zmarłych w XVII wieku
na dżumę? — spytałem.
— Tak, choć niby to niemożliwe po tylu latach. Wie pan coś więcej na temat tej
siedemnastowiecznej epidemii w naszej stolicy?
— Przyszła ze Wschodu. O zbliżaniu się zarazy wiedziano już z pewnym
wyprzedzeniem. Wprowadzono zakaz wjazdu do miasta dla osób przybywających
z terenów, gdzie już grasowała. Niestety te środki ostrożności na niewiele się zadały.
W październiku 1624 roku zmarło pierwszych kilka ofiar Wielkiego Powietrza. Władze
miejskie powołały stanowisko „Burmistrza Powietrznego” — koordynatora służb
miejskich do spraw zwalczania epidemii. Został nim rajca miejski Łukasz Drewno.
Był to człowiek przygotowany do wypełnienia tej trudnej misji. Ukończył farmację
i medycynę, uchodził za najlepiej wykształconego w ówczesnej Warszawie. Posiadał
ogromny zbiór książek medycznych.
— Przy ówczesnym stanie medycyny niewiele mógł chyba poradzić.
— Mylisz się. Wprawdzie nie znano skutecznych lekarstw, ale można było sporo
osiągnąć dzięki mądrej profilaktyce. Działania Łukasza Drewny uznano za wzorcowe.
Pierwszą jego troską było zgromadzenie funduszy na walkę z dżumą. Król Zygmunt

137
III Waza, który w dzieciństwie uniknął śmierci w czasie epidemii, wyłożył z prywatnej
szkatuły niebagatelną sumę 5600 dukatów. Czas naglił. W listopadzie odnotowano
już 377 zgonów. Łukasz Drewno zarządził kwarantannę. Miejscem odosobnienia dla
chorych stała się nieistniejąca obecnie Łacha Polkowska leżąca na Wiśle na północ od
Starego Miasta, u wylotu ulicy Mostowej. Zbudowano tam pośpiesznie siedem domów
oraz... szubienicę.
— Szubienicę?
— Kontaktów z chorymi zakazano pod karą śmierci — wyjaśniłem. — Widok
szubienicy miał o tym przypominać. Powołano dwie nowe służby miejskie: wyganiaczy
i kopaczy. Wyganiacze zajęli się usuwaniem z miasta żebraków i innych obieżyświatów,
aby zaraza nie rozniosła się po okolicy, natomiast kopacze — transportem i grzebaniem
zwłok. Cmentarz zadżumionych zorganizowano „na wzgórzach, gdzie obecnie jest
Żoliborz”.
— Jak się okazuje, nie wszyscy tam trafili — zauważył.
— Zawsze pojawiają się jednostki sabotujące rozporządzenia. Zmarłych zabierano
z domów tak jak leżeli, często w bogatych ubraniach i z sakiewkami za pazuchą. Teraz
wiemy, że relacja ta jest prawdziwa. Jedną sakiewkę znaleźliśmy.
— Poważna pokusa — mruknął.
— W listopadzie zmarli pierwsi członkowie rodziny Łukasza Drewny: żona i trójka
dzieci. Burmistrz Powietrzny miał nadzieję, że zaraza ustąpi pod wpływem silnych
mrozów, ale zima roku 1624/1625 była „najłagodniejsza za ludzkiej pamięci”.
— Jak sobie radzono, skoro nie nastały mrozy?
— Zima mimo wszystko trochę ograniczyła rozprzestrzenianie się zarazy. W grudniu
1624 roku zmarło 321 osób. Spora ich część umarła we własnych domach zarażając przy
okazji domowników i rodziny. Miasto zaczęła ogarniać psychoza. Domy, w których
zmarli wszyscy mieszkańcy, barykadowano. Jednak pozostawiony majątek kusił.
— Kaci mieli mnóstwo pracy? — domyślił się.
— Tak. Za kradzieże wprowadzono karę śmierci. Puste budynki oczyszczano
za pomocą prochu armatniego. Wierzono, że jego gryzący dym skutecznie wygubi
zarazki i o dziwo metoda ta faktycznie skutkowała. Na podłogach rozsypywano cienką
warstewkę prochu i podpalano.
— Nie wybuchał?
— Na wolnym powietrzu proch się pali. Dopiero zamknięty w pocisku lub granacie
wywołuje wybuch — wyjaśniłem. — Podczas całej zarazy zużyto go ponad 500 funtów,
czyli około 200 kilogramów.
— Gdybym zaraził się dżumą, to jakie mam szansę na wyzdrowienie?
— Stuprocentowe albo prawie stuprocentowe. Dysponujemy dużą ilością skutecznych
lekarstw.

138
— A jaki był dalszy przebieg naszej warszawskiej epidemii?
— Styczeń 1625 roku był wreszcie dość mroźny. Zaowocowało to spadkiem liczby
zgonów i nowych zachorowań. Jednak wraz z poprawą pogody liczba chorych i zmarłych
zaczęła rosnąć. Wreszcie we wrześniu ogłoszono uroczyście ustąpienie zarazy. Ogółem
zarejestrowano 2375 zmarłych. Było to 5% mieszkańców ówczesnej Warszawy.
Rozgrzani dyskusją nie zauważyliśmy, że zrobiło się zimno. Słońce już zachodziło.
— Na dzisiaj starczy — powiedziałem.
Odprowadziłem Jacka do mieszkania pana Tomasza. Szef już był w domu. Przypinał
właśnie na ścianie fotografię Fortu Legionów.
— Przypomina mi wielką ceglaną skarbonkę — zauważyłem.
— Skarbonkę można rozbić, gdy zachodzi taka konieczność — powiedział. — A tego
niestety nie.
— Tysiąc kilogramów dynamitu i zostanie z tego fortu tylko kupka gruzu...
— I to mówi pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki — uśmiechnął się kpiąco Pan
Samochodzik.
Przypomniał mi się Michaił Derekowicz. On także twierdził, że nie mam duszy
muzealnika.
Rozdział osiemnasty

REZYDENCJA SYBILLI NA POWĄZKACH • ZAGADKA PORCELANO-


WEJ RÓŻY • POCHWYCENIE WANDALA • KAMIENNE SCHODKI •
PODZIEMNY LOCH • KRYJÓWKA • SKRYTKA

Jadłem właśnie spóźniony obiad, gdy zadzwonił telefon.


— Daniec, słucham — rzuciłem w słuchawkę.
— To ja — usłyszałem głos Jacka.
— Dawno nie widzieliśmy się. Cóż się stało?
— Nie czytuje pan zapewne „Wieści Podwarszawskich”?
— Nie. A dlaczego pytasz?
— Z tego co wiem, nie możecie sobie z wujkiem poradzić z rozszyfrowaniem, skąd
pochodzą porcelanowe róże, które wypływają co rusz w warszawskich antykwariatach.
— Owszem. Staramy się odnaleźć sprzedającego je człowieka i miejsce, z którego
pochodzą. Dzwonisz do mnie...
— Tak, wujek jest nieuchwytny. Pojechał do zarządu oczyszczania i wyłączył komórkę.
W „Wieściach” ukazuje się stały felieton archeologiczny pod tytułem „Czytając w ziemi”.
Proszę posłuchać fragmentu najnowszego:
Była połowa lat osiemdziesiątych. Wytyczano trasę przyszłej ulicy na warszawskich
Powązkach. Wzdłuż niej powstawał wykop pod rurociąg. Jeden z robotników
zdumionym wzrokiem odprowadzał przez chwilę ziemię na łyżce koparki, po czym
nie bacząc na niebezpieczeństwo rzucił się i wyrwał bryłę gliny. Po chwili triumfalnie
pokazał kolegom znalezisko: dużą czerwoną różę wykonaną z najlepszej miśnieńskiej
porcelany. Skąd wzięła się osiemnastowieczna porcelanowa róża na dnie wykopu pod
trasę szybkiego ruchu?
W 1761 roku z Paryża dotarła do Warszawy zadziwiająca karawana. Przeszło dwustu
konnych kozaków ochraniało dwanaście karet i kilkadziesiąt wozów. Dla ozdoby

140
orszaku na dziesięciu wielbłądach jechali tureccy łucznicy. Zza kryształowych szyb
najpiękniejszej karety spoglądała znudzonym wzrokiem siedemnastoletnia Izabella
Czartoryska, świeżo upieczona panna młoda.
Roczna wycieczka do Paryża była jej podróżą poślubną. Po powrocie księżna
zamieszkała w Warszawie. Liczne romanse między innymi ze Stanisławem Augustem
Poniatowskim, wymagały posiadania wygodnego podmiejskiego gniazdka. Wybór
Izabelli padł na Powązki.
Leżały one dość daleko od stolicy. Kosztem kilkuset tysięcy ówczesnych złotych
teren o powierzchni kilkudziesięciu hektarów całkowicie zniwelowano. Powstał tu
rozległy zespół parkowo-pałacowy, jeden z największych w ówczesnej Europie. Budowa
trwała kilka lat i utrzymywana była w ścisłej tajemnicy. Wreszcie dumna właścicielka
zaprosiła gości. Park na Powązkach był osobliwą mieszaniną bogactwa i bezguścia.
Był usiany sztucznymi grotami, wodospadami i sadzawkami. W stawach z barwioną
wodą pływały ufarbowane na różowo łabędzie udające flamingi. Część ogrodu była
utrzymana w konwencji wiecznej zimy. Pod choinkami leżał śnieg zrobiony z waty. Na
gałęziach drzew poprzyklejano kanarki z wosku. Całości obrazu dopełniały rabatki
porcelanowych róż.
Pośrodku parku, na wyspie usypanej na sztucznym jeziorze stały trzy wiejskie
chatki, nieco się rozwalające. Wokoło hasało stadko kózek. Zwierzęta były codziennie
myte i szczotkowane, zajmowała się tym gromada dziewcząt specjalnie sprowadzonych
z Holandii. Na ganku jednej z chat siadała właścicielka i z lutnią w dłoni śpiewała
ludowe piosenki.
Chaty były urządzone w sposób raczej na wsiach nie spotykany. Podłogi wyłożono
marmurem i drewnianymi mozaikami. Całości wyposażenia dopełniały weneckie
kryształy i brązy z Paryża. Opodal w stajni, będącej repliką rzymskiego Koloseum,
stały konie najczystszej krwi. Ogólne zdumienie budziła łazienka letnia z wanną
wpuszczoną w podłogę i zamaskowaną kanapą. Łazienkę zdobiło sześćset kafelków
z najszlachetniejszej porcelany, oprawionych w złoto.
Mężczyźni przybywali na bale poprzebierani za Fauny i Satyry. Gospodyni w greckiej
tunice przemykała się po ogrodzie jak nimfa...
— Rany — mruknąłem. — Wszystko się zgadza. Róże z porcelany i ta obudowa
zegara z francuskiego brązu. Czy są tam bliższe dane dotyczące lokalizacji parku?
— Niestety nie. Nie ma nawet rysunku.
— No cóż, dziękuję ci, Jacku.
Rozłączył się, a ja wsiadłem do samochodu i pojechałem do Miejskiego Zakładu
Oczyszczania.
Złapałem tam pana Tomasza. Zreferowałem mu zasłyszane wiadomości.
— Wiedziałem — mruknął. — Czułem, że już gdzieś kiedyś czytałem o różach

141
z porcelany.
W swoim gabinecie szef sięgnął na półkę po opasłą książkę Marka Kwiatkowskiego
„Architektura mieszkaniowa Warszawy”. Studiował ją przez chwilę, a potem wziął plan
miasta.
— Małe ogródki działkowe koło ulicy Elbląskiej — zawyrokował. — Ale teraz nic nie
jesteśmy w stanie zrobić, bo leży tam pewnie pół metra śniegu.
— Poczekamy na odwilż.
— Poczekamy — mruknął uśmiechając się. — A wtedy przyskrzynimy ptaszka na
gorącym uczynku. Ale nie zawadzi jutro rano wpaść tam i rzucić okiem.
Pożegnałem się i pojechałem do domu.
Odwilż. W nocy mróz nieco zelżał i śnieg zamienił się w paskudną mokrą kaszę.
Zaparkowałem Rosynanta w pobliżu ogródków działkowych i wyjąłem z kieszeni
małą lornetkę. Przez dłuższą chwilę badałem nagie krzaki i altanki wzniesione
z pociemniałego drewna. Ogródki drzemały przysypane śniegiem. Aż do wiosny nikt
się tu nie pojawi. Szedłem powoli wzdłuż siatki, aż dotarłem do furtki. Spodziewałem
się, że warstwa topniejącego śniegu będzie gładka, tymczasem znaczyły ją ślady stóp.
Ktoś przeszedł tędy może godzinę temu. Ruszyłem świeżym tropem. Za jedną z budek
piętrzyła się spora hałda ziemi wyrzuconej z głębokiej dziury. W otworze ktoś pracował.
Wokoło w nieładzie poniewierały się kawałki porcelanowych kwiatów i płytek. Opodal
leżało kilka potłuczonych kryształowych pucharów i resztki intarsjowanego biureczka.
Kopiący wyprostował się, obejrzał trzymany w dłoniach kafelek i obojętnie odrzucił
go. W tym momencie nasze spojrzenia spotkały się.
— Jesteś zatrzymany — oświadczyłem gromko.
To nie był chłopak, z którym biłem się na Brzozowej, jednak byli do siebie dość
podobni. Bezmyślne, tępe twarze, potężne łapy jakby stworzone do bójek, zwaliste
sylwetki. Zamiast odpowiedzieć zamierzył się na mnie szpadlem. Uskoczyłem zręcznie
i kopniakiem wytrąciłem mu stylisko z ręki. Rzucił się do przodu. Zadałem mu jeden
silny cios w podbródek. Powaliłem go na ziemię i wykręciwszy ręce zacząłem pętać je
paskiem od lornetki.
— To moja ziemia, patafianie — warknął. — Nie masz prawa bez nakazu.
— Prawo? — burknąłem. — Dokonałem właśnie obywatelskiego zatrzymania
niebezpiecznego przestępcy schwytanego w dodatku na gorącym uczynku.
— A co ja niby zrobiłem?
— Niszczenie bezcennego stanowiska archeologicznego, handel dziełami sztuki
pochodzącymi z przestępstwa i poważne zniszczenie wielu cennych przedmiotów
zabytkowych!
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Na chwilę przestałem zwracać uwagę na
jeńca. To był fatalny błąd. Teraz sądzę, że musiał oswobodzić jedną rękę i sięgnąć do

142
kieszeni kurtki. Wtedy nieoczekiwanie pociemniało mi w oczach i poczułem straszliwe
uderzenie prądu w lewej nodze. Drań użył paralizatora. Padając zdołałem zaczepić
go ręką i broń wpadła do wykopu. Jeniec wyrwał drugą rękę z więzów i rzucił się
do ucieczki. Odzyskując z trudem władzę nad swoim ciałem ruszyłem za nim. On
zaś przeskoczył zwinnie ogrodzenie i jednym susem dosiadł niewielkiego motocykla
ukrytego w cieniu. Pobiegłem do Rosynanta. Nim wytoczyłem wóz na Powązkowską,
już prawie znikał na horyzoncie. Dodałem gazu i rozpoczął się pościg.
Jego motor miał niewielki silnik, był jednak bardzo lekki, co pozwalało mu rozwinąć
znaczną szybkość. Pędziliśmy początkowo wzdłuż muru Cmentarza Powązkowskiego,
wysokie nagrobki wystające zza muru migały w przerażającym tempie. Zakręcił
ostro w Obozową, a potem na rondzie w Słonimskiego. Ulica była na szczęście pusta.
Rozwinąłem większą szybkość. Sto, sto dziesięć, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Przelecieliśmy pod wiaduktem i minęliśmy wylot ulicy Międzyparkowej. Przed nami
pojawił się wjazd na most Gdański. Dodałem jeszcze gazu i już byliśmy na moście.
Zajechałem go z prawej strony i otworzyłem okno. Jechaliśmy teraz łeb w łeb. Doganiałem
go. Wreszcie zrównaliśmy się. Delikatnie skręciłem kierownicą i nieubłaganie zacząłem
spychać go na barierkę mostu. Wreszcie w odpowiednim momencie wystawiłem rękę
przez okno i złapawszy go za solidny wojskowy pas wcisnąłem hamulec samochodu.
Motocykl uwolniony nieoczekiwanie od swojego jeźdźca przejechał jeszcze kilkanaście
metrów, po czym zaczepił o barierkę i przewrócił się. Puściłem chłopaka, a gdy stawał
na czworaka uderzyłem go silnie drzwiami. Wysiadłem. Leżał na ulicy i wyglądał na
pokonanego, na wszelki wypadek jednak wycelowałem w niego pistolet gazowy.
— Jak już mówiłem, jesteś zatrzymany — oświadczyłem.
Wyjąłem telefon i wezwałem radiowóz. Przyjechali po dwudziestu minutach.
Wróciliśmy na działki.
— No i przyskrzynił pan ptaszka — uśmiechnął się Skorliński. — Co dalej z tym
znaleziskiem?
— Trzeba będzie wezwać archeologów — zajrzałem do jamy. — Sądzę, że w obawie
przed wojskami Suworowa służba majątku powrzucała co się dało do sadzawki. To
z pewnością bardzo interesujące odkrycie. Nieczęsto na stanowisku archeologicznym
znajduje się elementy wyposażenia rezydencji.
— Ale w kiepskim stanie — mruknął nadkomisarz oglądając pęknięty kryształowy
puchar.
— To wina tego drania. Kopał szpadlem niszcząc większość przedmiotów. Te
pęknięcia są zupełnie świeże. Gdyby delikatnie rozmyć to błoto strumieniem wody
albo przekopać szpachelkami, z pewnością większość przedmiotów można by wydobyć
w stanie nietkniętym.
Mojego jeńca właśnie ładowano do radiowozu.

143
— Żal mi go — powiedziałem w zadumie. — Padł ofiarą własnej głupoty i chciwości.
Gdyby zgłosił to odkrycie, dostałby nagrodę i to zapewne znaczną.
Archeolodzy przyjechali godzinę później. Zostawiłem im stanowisko pod opieką
i pojechałem do pracy. Byłem już spóźniony.
— Niestety zła wiadomość — powiedział szef na mój widok.
Zamknąłem ostrożnie drzwi.
— Co się stało? — zapytałem zmęczonym głosem.
— Nadal nie mogę ustalić, komu podlega park, nie mówiąc już o zdobyciu zezwolenia
na podjęcie prac wydobywczych.
— Szefie, jeden z moich kumpli ma prywatną firmę zajmującą się poszukiwaniami
geologicznymi. Podjedziemy „Tatrą”, użyjemy ciężkiego wiertła koronowego. Wywalimy
w dziesięć minut otwór o średnicy metra. A potem, no cóż, zwycięzców się nie sądzi.
— Twój kumpel zrobi to gratis?
— Gratis raczej nie, ale nie sądzę, żeby wziął więcej niż cztery tysiące złotych.
— Budżet naszej komórki i tak jest już przekroczony — mruknął Pan Samochodzik.
— A pieniądze na ten rok jeszcze nie wpłynęły.
— Weźmy kredyt, a spłaci go Muzeum Narodowe. Będą wdzięczni za odnalezienie...
— Zakładasz cały czas, że skarb jeszcze tam jest. A jeśli natrafimy na puste skrzynie?
Albo nie trafimy wcale? Byłeś na tych działkach?
Zreferowałem pokrótce wydarzenia poranka.
— Brawo — mruknął. — Wreszcie jakieś osiągniecie. W tym momencie zadzwonił
telefon.
— Gość do nas — powiedział szef odkładając słuchawkę. — Nadkomisarz
Skorliński.
— O — wyraziłem zdziwienie. — Widzieliśmy się godzinę temu...
— Witam panów — powiedział Skorliński wchodząc. — Mam nowinę, która
zapewne panów zainteresuje. Chodzi o Jerzego Baturę.
— Co znowu przeskrobał? — zaciekawił się Pan Samochodzik.
— Nic i chyba długo nie będzie w stanie. Wylądował w szpitalu psychiatrycznym
w Tworkach.
— Co? — zdumiałem się.
— Ostra psychoza maniakalno-neurotyczna z elementami manii prześladowczej.
— Co się stało? — spytał pan Tomasz.
— Dokładnie nie wiemy. Parę dni temu ochrona „Rezydencji pod Orłem” wezwała
patrol. Strasznie się u niego od rana wydzierał telewizor, a nikt nie reagował na pukanie.
Wyłamali drzwi. Obywatel Batura leżał w swoim łóżku przypięty kajdankami, mieszkanie
było zdemolowane. Batura bredził coś na temat wojowników Ninja, przysłanych przez
mafię, którzy go skuli i polali spirytusem, a potem chcieli spalić.

144
— Wojownicy Ninja? — zdziwił się szef. — W Warszawie?
— Też nam się wydało to niemożliwe. Zebraliśmy kilkaset odcisków palców, w tym
z głównych narzędzi zniszczenia — młotka i noża. Wszystkie należały do lokatora.
Znajdowały się także na kajdankach, którymi był skuty, więc wyciągnęliśmy wniosek, że
ten obywatel najpierw zdemolował całe mieszkanie, a potem sam skuł się kajdankami.
— Może ma brata bliźniaka — podsunąłem.
— Nie, to wykluczone. Odciski palców są różne nawet u bliźniąt jednojajowych.
Oczywiście sprawdziliśmy wszystko, okna były zamknięte, klucz tkwił od wewnętrznej
strony zamkniętych drzwi. Nikogo poza nim tam nie było. Chyba że przeczołgał się
szparą pod drzwiami. Ponieważ obywatel Batura zdradzał objawy całkowitego rozstroju
nerwowego, odwieziono go na obserwację. Dzisiaj zadecydowano, że należy zatrzymać
go na dłużej.
Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Jerzy Batura w wariatkowie. To lepiej niż wsadzić go
do pudła.
— Na kilka tygodni macie go panowie z głowy.
— No i dobrze.
— Gdybym mógł być pomocny w czymś jeszcze...
Szef opowiedział o naszych kłopotach z biurokracją, ale Skorliński tylko uśmiechnął
się smutno.
— Na urzędników nie ma sposobu. Pożegnał się i poszedł.
— Nieźle poszło — uśmiechnął się szef. — Batura w Tworkach. Kto by pomyślał.
— Biedni pacjenci — westchnąłem. — To co, sprowadzić kumpla ze świdrem?
Najpierw się z nim potarguję...
W tej chwili znowu zadzwonił telefon. Szef odebrał i przez dłuższą chwilę słuchał
ożywionego głosu z drugiej strony.
— Jasne — wykrzyknął. — Będziemy za pięć minut. Rzucił słuchawkę na widełki.
— W drogę — zakrzyknął.
— Co się stało? — zapytałem łapiąc w biegu kurtkę z wieszaka.
— Znasz uliczkę Kamienne Schodki?
— Szefie, pan mnie obraża.
— Kiedy byłeś tam ostatnio?
— Jest zamknięta od roku, bo coś tam remontują.
— Wyobraź sobie, ludzie od konserwatora zabytków zaglądają tam dzisiaj rano,
czy zima nie narobiła jakichś szkód, i widzą dziurę w podeście, a pod spodem loch
prowadzący gdzieś na północ.
— O rany? — zdziwiłem się. — To przecież o krok od parceli, na której zniknął
tamten chłopak.
— No właśnie.

145
Wskoczyliśmy do Rosynanta i po kilku minutach byliśmy na miejscu. Malownicza
uliczka wyglądała fatalnie. Skarpa pełzała od kilku lat, masy ziemi ważące tysiące ton
pomału osuwały się w dół. Schodki poprzesuwały się, piaskowcowe stopnie wypadły
ze swoich dawnych miejsc. Ściany po obu stronach uliczki popękały i tylko umiejętnie
wetknięte belki rozporowe utrzymywały je w całości. Wiedziałem, że na wiosnę ruszą
prace zabezpieczające. W skarpę planowano wbić kilkaset żelbetowych pali i dodatkowo
wzmocnić ją zastrzykami z cementu. Furtka w drewnianym płocie była otwarta.
Przeszliśmy przez nią. W połowie uliczki czekał na nas archeolog Tomasz Łukański.
— Witam panów — uśmiechnął się nasz widok. — Oto nasz problem — wskazał
gestem miejsce, gdzie piaskowcowe stopnie zawaliły się do wnętrza ziemi.
Zajrzałem do dziury. Wyraźnie widać było częściowo zawalony strop wykonany
z cegieł.
— Włazimy? — zapytał szef.
— Najpierw ściągniemy Jacka — powiedziałem. — Za ofiarną pracę należy mu się
obecność przy naszym odkryciu.
— Powiedział, że będzie dzisiaj zwiedzał Muzeum Historyczne...
Ruszyłem szybkim marszem na rynek. Jacka znalazłem w jednej z sal na najwyższym
piętrze. Kontemplował właśnie pamiątki z czasów powstania warszawskiego
wyeksponowane w dużej gablocie.
— Zbieraj się, idziemy — powiedziałem.
— Ale ja jeszcze nie wszystko...
— Chodź, no chyba, że nie chcesz zbadać tunelu biegnącego na północ.
Oczy zabłysły mu gorączkowym podnieceniem.
— Idę.
W ciągu dwudziestu minut byłem z powrotem. We czwórkę weszliśmy pod ziemię.
Loch był miejscami dość zamulony. Sufit w kilku miejscach trzymał się na słowo
honoru. Niebawem zatrzymał nas zawał. Jedna ze ścian nie wytrzymała spływu skarpy
i pękła. Strop jednak ocalał.
— Damy radę się przeczołgać? — Łukański z powątpiewaniem oświetlił wąską
szparę pod sufitem.
Oświetliłem ją.
— Oho, ktoś tu był niedawno — zauważyłem.
Dziura nad zawałem została wyraźnie poszerzona. Wczołgałem się pierwszy. Zacisk
miał około dwu metrów długości. Tunel po drugiej stronie zachował się w bardzo
kiepskim stanie. Po chwili dołączyli do mnie współpracownicy.
— Ściany mocno spękane — zauważył szef. — Pakujemy się dalej?
— Chyba nie mamy innego wyjścia.
Oświetliłem podłogę i gwizdnąłem cichutko. Na żółtej warstewce gliny pokrywającej

146
ceglaną posadzką wyraźnie widać było rząd brązowych plamek i ślady butów.
— Tędy uciekał brocząc krwią — mruknął szef. — Czyli idziemy wilczym tropem.
Kiwnąłem głową. Zacząłem pomału domyślać się, co znajdziemy na końcu korytarza.
Gęsiego ruszyliśmy naprzód. Tunel parokrotnie lekko zakręcał, prawdopodobnie
omijając fundamenty domów.
— Powietrze ciągle jest tu całkiem dobre — zwrócił uwagę Jacek. — Chyba w dalszym
ciągu działa pierwotny system wentylacyjny.
— Na da się wykluczyć — mruknął szef. — Szyby mogły być podłączone do pionów
wentylacyjnych w budynkach. Po wojnie podczas odbudowy zrekonstruowano je,
a nikt nie zastanawiał się, dlaczego prowadzą w dół...
Nieoczekiwanie spostrzegliśmy korytarz odchodzący w lewo. Oświetliłem go
latarką. Boczny korytarz był stosunkowo krótki, miał około sześciu metrów długości.
Kiedyś urządzono w nim kryjówkę. Wilgoć zniszczyła drewno, ale sprzęty zachowały
ciągle swoje kształty. Stolik zbity z desek nadal pokrywały placki zastygniętego wosku.
W kącie błyszczało zakopcone szkło lampy naowej i stała blaszanka zawierająca
pierwotnie zapewne paliwo. Minąłem stolik i oświetliłem dalszą część korytarza. Na
pryczy nakrytej resztkami materaca leżał szkielet człowieka, narzucony resztkami
kołdry. Koścista ręka zaciskała się na grubej książce w skórzanych okładkach. Nieco dalej
cienka żelazna, obecnie przerdzewiała, drabinka prowadziła do góry. Zapasowe wyjście,
które trzeba będzie zbadać. Wracałem już, gdy spostrzegłem jeszcze jeden przedmiot,
który częściowo wyjaśnił zagadkę nieboszczyka. Na skorodowanym gwoździu wbitym
w ścianę wisiała poczerniała ze starości lampa chanukowa. Przez chwilę patrzyłem
w zadumie na dwa lwy podtrzymujące drzewo życia. Wróciłem do towarzyszy.
— I co tam ciekawego? — zapytał archeolog.
— Jakiś nieszczęsny Żyd ukrywał się tu podczas okupacji i umarł — powiedziałem.
— Trzeba będzie dokładniej zbadać to pomieszczenie, a zwłoki przekazać gminie. Niech
go godnie pochowają.
Pan Samochodzik kiwnął poważnie głową. Ruszyliśmy naprzód.
Tunel nieoczekiwanie zaczął gwałtownie opadać w dół. Woda przenikająca do niego
przez dziesięciolecia naniosła całą masę mułu, ale nasz przeciwnik przekopał całkiem
wygodne przejście i na czworaka zdołaliśmy przecisnąć się przez najgorszy odcinek.
Dalej tunel znowu stał się wysoki. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i w obu ścianach
pojawiły się otwory strzałowe.
— No to chyba jesteśmy prawie u celu — zauważył szef. Jacek popatrzył pod nogi.
— Nadal krwawił — mruknął. — Musiał stracić co najmniej litr krwi.
— Szpula po loncie — podniosłem z ziemi zardzewiały przedmiot. Kawałek dalej
zaczynał się zawał. W niedalekiej przeszłości ktoś przekopał się przez dobre trzydzieści
metrów ziemi, szalując tunel deskami. Sądząc ze śladów wapna, zostały wyszabrowane

147
na jakiejś budowie. Wyglądało to dość niepewnie, ale po raz kolejny podjęliśmy ryzyko.
Za zawałem znowu przeszliśmy około trzydziestu metrów korytarzem. Wreszcie
zatrzymała nas ściana zbudowana z cegieł wyraźnie jaśniejszych od tych, z których
wzniesiono ściany tunelu. W murze wybito otwór. W powietrzu unosił się leciutki
słodkawomdły zapach. Przeszliśmy przez dziurę. Panujące na powierzchni mrozy
przyczyniły się do zakonserwowania zwłok. Chłopak, z którym biłem się na Brzozowej,
siedział skurczony pod ścianą. Skóra pokryła się już zielonymi plamami, oczy zmętniały.
Zdrową rękę zacisnął na postrzelonej, ale kałuża krwi wokół wskazywała na przyczynę
śmierci. Wykrwawił się. Naokoło stały dziesiątki skrzynek wypełnionych skarbami
Muzeum Narodowego. Część kosztowności wypakowano i porzucono bezładnie
w błocie. Złoty posążek Amona — egipskiego boga życia, tureckie szable o złotych
rękojeściach wysadzanych turkusami...
Na występie muru wisiał złoty wieniec Ignacego Paderewskiego. Oderwane przez
wandala złote listki znaczyły ziemię jak płatki opadłe z kwiatów...
Na niektórych skrzynkach wisiały jeszcze łąkowe pieczęcie z odciśniętym herbem,
odbijanym za pomocą grawerowanego sygnetu. Na pociemniałym drewnie dało się
jeszcze odczytać namalowany cienkim pędzelkiem napis:

Zapieczętowałem osobiście pchor. E. Mróz

— Znaleźliśmy — westchnął z ulgą pan Tomasz.


Zakończenie

Wystawa złota ze zbiorów Muzeum Narodowego odbiła się szerokim echem


w prasie. Wystawiono jednocześnie ponad dwa tysiące przedmiotów. Wędrowałem
z szefem wzdłuż gablot. Umiejętnie podświetlone precjoza lśniły cudownym blaskiem.
Minęliśmy mumię egipską w złoconej masce. W następnej sali znajdował się kontusz
Augusta III Sasa oraz jego korona i berło leżące na czerwonej aksamitnej poduszce. Po
lewej stronie w stojącej gablocie wystawiono garść pamiątek po Paderewskim. Złoty
medal, kilka kartek rękopisu, odznaczenia, spinki do mankietów w kształcie kluczy
wiolinowych oraz złoty wieniec ufundowany przez amerykańską Polonię. Większy
wieniec. Drugi, ufundowany przez Polonię kanadyjską, przepadł zapewne na zawsze
razem ze skarbami złotego FON-u. Lśniły listki przylutowane starannie na miejsce.
Dwa brakujące dorobiono.
— Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy u celu — uśmiechnął się pan Tomasz.
Podziwiałem skarby. Niebawem spoczną w sejfach muzeum, niedostępne na lata...
Nieoczekiwanie poczułem na sobie czyjeś uporczywe spojrzenie. Odwróciłem się. Przy
wejściu do sali stali trzej starcy. Pierwszy z nich miał siwe włosy, siwe wąsy, siwe oczy
i wyglądał, jakby uciekł z zakładu dla umysłowo chorych. Drugi ubrany był w szwedzką
kurtkę ze skóry renifera. Trzeci, najstarszy, patrzył na mnie twardym wzrokiem spod
krzaczastych brwi. Uśmiechał się kpiąco. W pierwszej chwili nie rozpoznałem jego stroju,
dopiero potem zorientowałem się, że ubrany jest w przedwojenną kurtkę mundurową,
a na epoletach lśnią dystynkcje podchorążego. Widząc moje zainteresowanie cofnęli się.
Pośpieszyłem w ich stronę, ale gęstniejący tłum zwiedzających uniemożliwiał szybkie
poruszanie się. Gdy dobiegłem do wyjścia nikogo już przy nim nie zastałem. Po chwili
dogonił mnie Pan Samochodzik.
— Widział pan, szefie? — zapytałem.
— Kogo? — zdziwił się.
— Jabłoński, Siwy i Mróz! Stali tu i patrzyli na nas.
— Niemożliwe — wzruszył ramionami. — Jabłoński mieszka w Szwecji, Siwy siedzi
w zakładzie dla umysłowo chorych, a Edward Mróz zaginął w czasie wojny.
Z jego uśmiechu wywnioskowałem, że też ich dostrzegł. Może gdybym szybko

149
zbiegł po chodach do szatni, dogoniłbym ich jeszcze, ale właściwe nie miało to już
najmniejszego znaczenia. Skarby wróciły na swoje miejsce w sejfach muzeum i teraz
mogły cieszyć oczy ludzi zwiedzających sale wystawowe. Trzej weterani wypełnili swoją
misje.
SPIS TREŚCI

Rozdział pierwszy
DZIEWIĘTNASTOWIECZNA POEZJA • WIZYTA ANTYKWARIUSZA • PORCE-
LANOWA RÓŻA • TROCHĘ FIZYKI • ODWIEDZAM ANTYKWARIAT 2
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
NOCNE ŚWIATŁO W OKNIE MINISTERSTWA • HISTORIA FUNDUSZU OBRO-
NY NARODOWEJ • KTO UKRADŁ ZŁOTO • EDWARD MRÓZ OBRABIA BANK •
ZAGINIONA CIĘŻARÓWKA • UKRYTY DEPOZYT 19
Rozdział czwarty
PIERWSZY TROP • FUNDACJA WAWELBERGÓW • CENTRALNY OŚRODEK BA-
DAŃ CYWILIZACJI ROSYJSKIEJ • GDZIE SZUKAĆ SKRYTKI • JAK ZGINAŁ JURIJ
GAGARIN 25
Rozdział piąty
OGŁOSZENIE W PRASIE • PRZYJAZD JACKA • LUNETA SIERGIEJ • TUNEL MI-
NERSKI • CIEĆ I PIWNICA Z KONFITURAMI • TELEFON ZE SZWECJI 33
Rozdział szósty
TCHNIENIE SZWEDZKIEJ ZIMY • SHERLOCK HOLMES I JEGO NOWE PRZY-
GODY • OPOWIEŚĆ PANA JABŁOŃSKIEGO • GDZIE MIEŚCI SIĘ SKRYTKA •
GEORGIJ, PAWEŁ I SIERGIEJ 44
Rozdział siódmy
PRZEGLĄDAM PROSPEKTY • BRZĘCZENIE ZZA PORTRETU OPATA • CZY IST-
NIAŁ TUNEL DO MODLINA • W PODZIEMIACH SZKOŁY • JAK ZOSTALIŚMY
SZPIEGAMI • PACZKA DLA BATURY 55
Rozdział ósmy
TUNEL DO PLACU INWALIDÓW • GRAWIMETR JERZEGO • CZY PORADZĘ
SOBIE BEZ INSTRUKCJI • FAIR PLAY 72
Rozdział dziewiąty
TAJEMNICE WYKOPU POD RURY • PODZIEMNY LOCH • BAZA REMONTOWA
MZK • UCIECZKA • DROBNE STARCIE Z KLASĄ ROBOTNICZĄ • SPOTKANIE
W HOTELU 78
Rozdział dziesiąty
TUNEL NA ULICY KRAJEWSKIEGO • PODZIEMNA STAJNIA • LOCH • ZAWAŁ •
TAJEMNICZY WYKOP • JERZY BATURA • ŚMIERTELNA PUŁAPKA 85
Rozdział jedenasty
POGRZEBANI ŻYWCEM • BRAK TLENU • DRĄŻĘ SZYB • REANIMACJA • „RE-
ZYDENCJA POD ORŁEM” • TAJEMNICA WERSALKI • ARESZTOWANIE WROGA
91
Rozdział dwunasty
CZY WALDEMAR BATURA ŻYJE? • ROZWIĄZANIE SZYFRU• FORT KUSOCIŃ-
SKIEGO • NARKOMAŃSKA MELINA • POGRZEBANY SAMOCHÓD • ARCHI-
WUM • BATURA WOLNY 96
Rozdział trzynasty
WSPINACZKA SZYBEM TECHNICZNYM • NOCNY WIDOK STOLICY • TOTAL-
NA DEMOLKA • ZNAK ZORRO • SPOTKANIE Z SIWYM • DZIEJE KONSTANTI-
NASA ČIURLIONISA 103
Rozdział czternasty
FORT LEGIONÓW • POSZUKIWANIA • TUNELE POD WISŁĄ? • PLAN • STUD-
NIA POD SALĄ NR 6 • ZNALEZISKO • BIUROKRACJA • GDZIE SZUKAĆ KLU-
CZY 115
Rozdział piętnasty
PODZIEMIA FORTU LEGIONÓW • CELA ŚMIERCI • PRAWOSŁAWNE FRESKI •
OGNIEM, MIECZEM, ZŁOTYM SPRAYEM • CO POKAZAŁA ECHOSONDA 121
Rozdział szesnasty
ULICA BRZOZOWA • DOM PROFESORÓW • TAJEMNICZY TUNEL • KRYPTA •
SAKIEWKA • WIELKIE POWIETRZE • MANDAT ZA ZAŚMIECANIE 125
Rozdział siedemnasty
POSZUKIWANIA W FORCIE LEGIONÓW • ODNALEZIENIE STUDNI • WYKOP
W FOSIE • ZNOWU BIUROKRACJA • BADANIA SKARPY • JAK SIĘ UCHRONIĆ
PRZED DŻUMĄ • CEGLANA SKARBONKA 131
Rozdział osiemnasty
REZYDENCJA SYBILLI NA POWĄZKACH • ZAGADKA PORCELANOWEJ RÓŻY
• POCHWYCENIE WANDALA • KAMIENNE SCHODKI • PODZIEMNY LOCH •
KRYJÓWKA • SKRYTKA 140
Zakończenie

You might also like