You are on page 1of 54

„Trzeba wiedzieæ, Czêœæ 2.

z czego siê wyrasta”

Vilhelm Hammershøi
(1864-1916) —
[czyt. wilhelm hamrszöi]
czo³owy malarz duñski
pocz¹tku XX wieku.

83
Vilhelm Hammershøi, Wnêtrze, s³oneczne œwiat³o na pod³odze (1906), Tate Gallery, Londyn.
Zadania 1. Przeczytajcie zamieszczone tu fragmenty publikowanego w „Gazecie Wyborczej”
reporta¿u Wojciecha Tochmana pt. Na tej ulicy go nie ma. Zastanówcie siê te¿ nad
wstêpne znaczeniem rysunku Andrzeja Mleczki. Proponowane teksty oraz w³asne ob-
serwacje potraktujcie jako podstawê do rozmowy o tym:
– jakich spraw najczêœciej dotycz¹ konflikty miêdzy rodzicami i dzieæmi;
Wojciech Tochman (ur.
1969) — dziennikarz; – jakich argumentów i sposobów perswazji u¿ywaj¹ „strony konfliktu” oraz jakie
jeden z za³o¿ycieli
Fundacji Itaka, która przyjmuj¹ wobec siebie postawy, jakie dzia³ania podejmuj¹.
pomaga osobom
zaginionym i ich rodzi-
Ze stanowiska postronnego, obiektywnego obserwatora spróbujcie okreœliæ, jakie
nom. Zob. te¿ s. 372. racje reprezentuj¹ doroœli, a jakie m³odzie¿. Przedyskutujcie rezultaty tych prób.

[...] [...]
Ch³opak, który wysiada teraz z poci¹gu, jest Rodzice Tomka w najbli¿szym komisariacie

2.
zmêczony i g³odny. Ma na imiê Tomek: chudy, zg³osili zaginiêcie syna.
brudny, w ¿ó³tym podkoszulku i w dresowych spod- Wzrost 178 cm, w³osy blond, oczy niebieskie.
niach. Powinien siedzieæ w szkole, ale szko³y nie — To ucieczka — powiedzieli.
lubi. Za godzinê skoñcz¹ siê lekcje: powinien — Niech no go tylko z³apiemy — ucieszy³ siê
wróciæ do domu, odgrzaæ m³odszej siostrze obiad policjant. — Nastraszyæ smarkacza czy bezstre-
i trochê siê pouczyæ. Mama z tat¹ chcieliby, ¿eby sowo dostarczyæ od razu do domku? Jak pañ-
Tomek kiedyœ skoñczy³ studia: — My nie mieliœ- stwo sobie za¿ycz¹, tak bêdzie.
my nic, a nam siê uda³o — powtarzali. — A ty? — Dostarczyæ od razu — powiedzia³a matka
Z klasy do klasy ledwo przechodzisz. Osiemnaœ- po sekundzie namys³u. W drodze do domu zasta-
cie lat i albo studia, albo do roboty! nawiali siê, jak przyj¹æ Tomka, kiedy wróci.
Tomek ma na razie piêtnaœcie. Uciek³ z domu — Przez tydzieñ na d. nie usi¹dzie — zapo-
dziesiêæ dni temu. Najpierw na osiedle — do ko- wiedzia³ ojciec.
legów. Tych, z którymi ojciec zabrania³ mu siê spo- — Lanie jest wyrazem bezradnoœci rodziców.
tykaæ. Tak mówili w telewizji. Patrz, mieli racjê. Gdzieœ
— To nie jest towarzystwo dla ciebie — krzy- pope³niliœmy b³¹d. Mówi¹, ¿e b³¹d zawsze jest
cza³. w domu.
— Obszczymury — tak mówi³a o nich matka. — Za szybko komputer! — denerwowa³ siê oj-
Albo: — Obszczykioski. ciec. — Internet, gitara, rower...
Z szuflady rodziców zabra³ trzysta z³otych. — Komputer mia³ obiecany za trójkê z niemiec-
Koledzy byli zachwyceni. Pi³ z nimi piwo i obser- kiego, rower za matematykê...
wowa³ zza rogu, jak ojciec jeŸdzi w kó³ko swym — I wszystko zostawi³! Tyle s¹ dla niego warte
drogim samochodem i rozgl¹da siê za synem. By- nasze nagrody. I ¿adnych obowi¹zków nie ma.
³oby niedobrze, gdyby dojrza³ Tomka. By³ kiedyœ Afera o ka¿de wyrzucenie œmieci.
wyczynowym sportowcem, nie pije i nie pali, do- Wed³ug danych policji w roku 2000 przyjêto
goni³by syna z ³atwoœci¹. dwadzieœcia tysiêcy zg³oszeñ o zaginiêciu cz³o-
— Mój stary jest beznadziejny — mówi³ To- wieka. Co drugi zaginiony nie skoñczy³ osiemnastu
mek kolegom. — Ka¿e mi w d¿insach chodziæ, lat. Wiêkszoœæ niepe³noletnich zaginionych (nie
w koszuli z ko³nierzykiem. Daje szlabany. Zero ma dok³adnych danych: siedem do dziesiêciu ty-
wychodzenia, zero telewizji, zero pieniêdzy. Ko- siêcy rocznie) to uciekinierzy z domów. Dziew-
niec tego. czyna (ch³opak) odchodzi z domu, bo nie chce
Koledzy pokazywali, jak organizowaæ pieni¹dze. w nim d³u¿ej byæ, nie ma powodu.

84
[...] — Jak mo¿na zaakceptowaæ wagary i jedynki?
Rodzice Tomka czekaj¹ na wiadomoœæ z po- — Pewnie myœla³, ¿e nigdy nie bêdzie taki jak
licji: dwa dni, tydzieñ, ju¿ dwa tygodnie. Uda³o im pan: wysportowany, m¹dry, bogaty. Pan siê wy-
siê ustaliæ, ¿e przez pierwsze kilka dni Tomek by³ rabia w ¿yciu, on nie. I postanowi³ wam to po-
widziany z kolegami na osiedlu. Potem znikn¹³. kazaæ, jak umia³. Uciek³. Musz¹ pañstwo zrobiæ
Koledzy nie wiedz¹, dok¹d poszed³. rachunek sumienia.
Ona p³acze po nocach. On to k³adzie siê, to — Proszê? — ojciec nie rozumie. — Rachu-
wstaje. Rozmawiaj¹ o pierwszej w nocy, o trze- nek sumienia? Ja?
ciej, o pi¹tej nad ranem. — Trzeba siê zastanowiæ, co pan takiego zro-
— A za coœ ty mu obieca³a perkusjê? bi³ synowi, ¿e on od pana ucieka.
— ¯e jeœli przejdzie do nastêpnej klasy... — Przepraszam — ojciec wstaje. — Nie mo-
— No to przynajmniej na tym oszczêdzimy. gê tego s³uchaæ. Co ja takiego zrobi³em synowi?
Ten rok na pewno zawali. Czy ja jestem jakiœ nienormalny? Bzdury pani
— ¯e on nie ma nad nami litoœci. Syneczek opowiada. Wychodzimy.
nasz kochany, cholera jasna. Ja siê chyba przez [...]
miesi¹c do niego nie odezwê, kiedy wróci. W ubieg³ym roku blisko dwustu niepe³nolet-
— Wróci, musi siê w koñcu zmêczyæ. nich skutecznie pope³ni³o samobójstwo. Nie wiado-
— Co on tam je? Gdzie œpi? A mo¿e wcale mo, ile samobójstw zdarzy³o siê w czasie ucieczki.
nie uciek³? Marian! Mo¿e gdzieœ le¿y zabity! Prze- Tego statystyki nie podaj¹. Wiadomo, ¿e w 75 przy-
cie¿ tak naprawdê nie mia³ ¿adnego powodu, ¿e- padkach powodem — okreœlonym przez policjê
by uciekaæ. — by³y problemy w szkole.
— Przestañ. [...]
— Pójdziemy do psychologa! Ju¿ dawno o tym U rodziców Tomka dzwoni telefon. Wiado-
myœla³am. Mo¿e nam powie, gdzie pope³niliœmy moœæ z pogotowia opiekuñczego: syn zatrzymany
b³¹d. wczoraj w okolicach Pól Mokotowskich „czeka na
— Nie bêdê lata³ po psychologach. odbiór”. Wczeœniej ktoœ go pobi³, ma trochê fio-
[...] letowe oko, nic groŸnego.
Matka i ojciec Tomka opowiadaj¹ teraz pani Ojciec prosi syna do telefonu.
psycholog o tym, co ich spotka³o. Psycholog d³u- — Halo — mówi Tomek.
go s³ucha, kiwa g³ow¹, zadaje jakieœ pytania, ro- — Czeœæ. Mam jechaæ po ciebie?
zumie niepokój rodziców. Potem rozmowa wygl¹- — Jak chcesz. Nie musisz.
da tak (w skrócie): — Tak Ÿle ci by³o w domu? — ojciec pyta spo-
— Dlaczego nie rozmawialiœcie z synem? kojnie.
— Rozmawialiœmy. — A nie wiesz, jak by³o?! — Tomek podnosi
— To nie by³a rozmowa. To kontrola. System g³os. — Nawet muzyki nie wolno mi by³o s³uchaæ!
kar i nagród. Zakazy i szlabany. Masz byæ taki jak — Bo mia³eœ z³e oceny. Wagarowa³eœ.
my. Masz siê ubieraæ tak, jak my chcemy. Mo¿e Ojciec wsiada w samochód i pêdzi do War-
Tomek czu³ siê tym wszystkim upokorzony? szawy. Postanawia, ¿e w pogotowiu opiekuñczym
— Robiliœmy mu przyjemnoœci — mówi ojciec. powstrzyma nerwy. Potem kilka pasów musi byæ.
— Na weekend wyje¿d¿aliœmy zawsze na wieœ, Matka zostaje w domu. Robi sa³atkê z kala-
¿eby go zabraæ z osiedla. fiora, któr¹ Tomek lubi. W³¹cza komputer i pisze:
— Koledzy z podwórka czy, jak pañstwo wol¹, „Plan dnia.
te obszczymury, dali mu coœ, czego w domu nie 1. Szko³a.
dosta³. 2. Godzinny odpoczynek, w trakcie którego
— Co takiego? — ojciec a¿ podskakuje. nie mo¿na graæ na gitarze.
— Mo¿e akceptacjê. 3. Nauka.

85
4. Zdanie lekcji rodzicom, tak aby nie by³o w¹t-
pliwoœci co do mojej wiedzy.
5. Gra na gitarze do godziny 20.
6. Umycie siê do godziny 22.
NieobecnoϾ w szkole nieusprawiedliwiona
jest równa 10 z³. Potr¹cane przy odbiorze kie-
szonkowego. Ocena pozytywna jest równowa¿na
godzinie grania w okreœlonym przez rodziców ter-
minie, a ocena negatywna bêdzie równa skróce-
niu grania o godzinê.
podpisy rodziców,
podpis Tomka
data...”
Mijaj¹ trzy godziny, œciemnia siê. Z Warszawy
dzwoni ojciec.
— S³uchaj! — krzyczy do ¿ony. — On uciek³
z tego pogotowia!
[...]
W ci¹gu roku w Polsce ginie bez wieœci blis-
ko 10 tys. dzieci i nastolatków. Wiêkszoœæ z nich
to uciekinierzy z domu. Nie uciekaj — to has³o
kampanii, jak¹ Fundacja ITAKA prowadzi teraz
w mediach, a w przysz³ym roku szkolnym —
w szko³ach. Akcja jest kierowana do nastolatków,
ich rodziców i nauczycieli. Szczegó³y na stronach
Rys. Andrzej Mleczko.
www.nieuciekaj.org [ITAKA stworzy³a je dziêki
Fundacji im. Batorego]. Infolinia: 022 654 40 41.

2. Profesor Hanna Œwida-Ziemba, socjolog i pedagog, analizowa³a niedawno obiego-


we opinie na temat m³odzie¿y. Sprowadza³y siê one do formu³:
Ca³a m³odzie¿ to...
Najwa¿niejsze dla nich s¹ pieni¹dze
Nic ich nie obchodzi
S¹ tacy powierzchowni
Nienawidz¹ szko³y i boj¹ siê jej
To egoiœci!
W kogo to siê wda³o?
Andrzej Mleczko — Badania pokaza³y, ¿e opinie te fa³szuj¹ obraz wspó³czesnej m³odzie¿y. Proponu-
zob. nota s. 17.
jemy Wam zestawienie analogicznej listy ogólnych, czêsto równie¿ fa³szywych,
Hanna Œwida-Ziemba
(ur. 1930) — profesor opinii kr¹¿¹cych wœród Waszych rówieœników na temat rodziców. Zaprojektujcie
z Uniwersytetu War- i przeprowadŸcie nastêpnie w swoim œrodowisku ankietê (anonimowoœæ koniecz-
szawskiego, zajmuje siê
socjologi¹ wartoœci na), która pozwoli³aby zweryfikowaæ te s¹dy (zob. przy okazji wypowiedŸ Leszka Ko³a-
i socjologi¹ m³odzie¿y. kowskiego, s. 138, punkt B). Przedyskutujcie w klasie wnioski.

86
Rodzinny Józef Baran

dom Sztuka „Dom”


Podnosi siê kurtyna drzwi
tata przebrany za pana m³odego
przenosi przez próg mamê
piêkn¹ jak lilija
z ty³u publicznoœæ goœcie weselni
kapela gra marsza
kurtyna opada
kurtyna podnosi siê
zapadaj¹ wieka trumien
10 znika dziadek wystrojony w garnitur
jak kamieñ w wodê babka wpada w wieczny sen
kurtyna opada
podnosi siê
krzyk siostry w kolebce
kurtyna
podnosi siê
brat z raczek
kurtyna
odmykaj¹ siê moje powieki
20 kurtyna podnosi siê
z krzes³a ojciec przebrany
za starego ch³opa
b³ogos³awi m³od¹ parê k³ania siê
schodzi ze sceny pod³ogi
kurtyna
drzewa z sadu zagl¹daj¹ na jednej nodze
przez szyby klaszcz¹ w liœcie
Józef Baran (ur. 1947) — to wszystko
— poeta wywodz¹cy
siê ze œrodowiska by³o wczoraj
wiejskiego; w wielu 30 upiera siê matka Tekst wed³ug zbioru: Józef Baran,
jego tekstach powraca
kwestia atmosfery Ma³a kosmogonia. Wiersze wybrane z lat 1968-1994,
rodzinnego domu. Wydawnictwo Miniatura, Kraków 1994.

87
Józef Tischner

Dom
Przestrzeni¹ cz³owiekowi najbli¿sz¹ jest dom. Wszystkie drogi cz³owieka przez œwiat mierz¹ siê
odleg³oœci¹ od domu. Widok z okien domu jest pierwszym widokiem cz³owieka na œwiat. Cz³owiek
zapytany, sk¹d przychodzi — wskazuje na dom. Dom jest gniazdem cz³owieka. Tu przychodzi na
œwiat dziecko, tu dojrzewa poczucie odpowiedzialnoœci za ³ad pierwszej wspólnoty, tu cz³owiek roz-
poznaje g³ówne tajemnice rzeczy — okna, drzwi, ³y¿ki — cieszy siê i cierpi, st¹d odchodzi na wiecz-
ny spoczynek. Mieæ dom, znaczy: mieæ wokó³ siebie obszar pierwotnej swojskoœci. Œciany domu
chroni¹ cz³owieka przed srogoœci¹ ¿ywio³ów i nieprzyjaŸni¹ ludzi. Umo¿liwiaj¹ ¿ycie i dojrzewanie.
Mieszkaj¹c w domu, cz³owiek mo¿e siê czuæ sob¹ u siebie. Byæ sob¹ u siebie, to doœwiadczaæ sen-
sownej wolnoœci. Dom nie pozwala na swawolê, nie oznacza te¿ niewoli. Domowa przestrzeñ, to
10 przestrzeñ wielorakiego sensu. Budowaæ dom, znaczy: zadomowiæ siê. [...]
Cz³owiek przywi¹zuje siê do swojego domu. Przywi¹zanie do domu jest tak g³êbokie i tak wszech-
stronne, i¿ przerasta œwiadomoœæ cz³owieka. Gdy cz³owiek traci dom, gdy oddala siê od domu —
czuje w bólu utraty si³ê zadomowienia. Los domu jest czêœci¹ jego losu. Oblubieñcy, którzy obiecuj¹
sobie dom, s¹ przeœwiadczeni, ¿e w ich obietnicy zawiera siê sens wczeœniejszy, ni¿ ich obiecywanie;
wierz¹, i¿ zostali „dla siebie stworzeni”. Ich obiecywania s¹ jedynie echem archaicznej obietnicy. Gdy
w domu pojawi siê dziecko, przywi¹zanie do domu osi¹ga szczyt. Dziecko jest obietnic¹ wszelkich
obietnic. W tych, którzy budowali dom, budzi siê wiara, ¿e oto tu, w tym domu, w tym ogrodzie, przy
tej ko³ysce sta³a siê ich ziemia obiecana.
Przywi¹zanie przenikaj¹ce zadomowienie jest odpowiedzi¹ na odkrycie, i¿ dany cz³owiekowi skra-
20 wek przestrzeni jest dla cz³owieka. Cz³owiek nachyla siê ku temu, co jest dla cz³owieka i przywi¹zuje
siê do tego. St¹d czerpie si³y do ¿ycia. Mo¿e teraz powiedzieæ — jestem st¹d, pochodzê z tego domu.
Dom jest jednak równie¿ miejscem dramatu, a nawet tragedii. Czy¿ jest coœ bardziej kruchego
ni¿ dom? Od strony sceny [zob. s. 335] grozi piorun, trzêsienie ziemi, powódŸ. Od strony drugiego
grozi odmowa wzajemnoœci. Lecz nie tylko to. Sama logika ¿ycia — sam p³yn¹cy czas — sprawia,
¿e domy obumieraj¹. Dzieci rosn¹, oddalaj¹ siê od domu, odchodz¹, aby zbudowaæ w³asne domy.
Ludzie umieraj¹ — umieraj¹ oblubieñcy, ojcowie i matki. Ka¿dy dom jest skazany na opustoszenie.
Istotê dramatu ludzkiego wyra¿a pytanie: czym jest dom, czy domem rzetelnym, czy jedynie
obietnic¹ domu? Czy cz³owiek jest w stanie zbudowaæ rzetelny dom? Czy jest w stanie zadomowiæ
siê tutaj? Czy jego przywi¹zanie do domu jest przywi¹zaniem do czegoœ mocnego i trwa³ego? Trac¹c
30 dom, cz³owiek wchodzi w sytuacjê graniczn¹, w której krystalizuje siê nowy sens pustoszej¹cego
domu: rodzi siê przypuszczenie, i¿ dom by³ jedynie obietnic¹ domu. Coœ siê w tym domu zaczê³o,
jakieœ echo zabrzmia³o, zab³ys³o jakieœ œwiat³o, ale to jeszcze nie by³o to, o co naprawdê chodzi.
Zadomowienie wydaje siê byæ mierzone wiêksz¹ miar¹, ni¿ wymiary domu rzeczywistego. Pustosze-
j¹cy dom otwiera horyzont transcendencji*. Pozostawia w duszy cz³owieka niewyraŸny œlad — ideê
innego domu, domu nietykalnego dla ognia, dla zdrady — domu prawdy. Idea ta okreœlaæ bêdzie
z ukrycia dramat cz³owieka z domem konkretnym, nawet wtedy, gdy cz³owiek bêdzie w ni¹ w¹tpi³.
Fragmenty ksi¹¿ki: Józef Tischner, Filozofia dramatu. Tekst wed³ug wydania: Éditions du Dialogue,
Société d’Éditions Internationales, Paris 1990.

* transcendencja — objaœnienie zob. na s. 40.

Józef Tischner — zob. nota s. 43. Zob. te¿ s. 134, 294, 335, 384, 433.

88
Edward Redliñski

„Jak¿e w swojej chacie


do cudzego sto³u siadaæ”
Szeœæ talerzow i szeœæ ³yszkow, no¿ow i widelcow sprezentowa³a Handzi uczycielka,
ale czy kto wiedzieæ mog co dalej bedzie? Wydawa³o sie, ¿e oni ni do czego, ot, do
le¿enia na policy i Handzi do chwalenia sie przed babami. A¿ tu w nidziele staje uczy-
cielka przy piecy za gospodynie, Handzia tylko ognia pilnuje i donosi jej: to wodê, to
cybule, to jajka, a ona coœ szykuje, jedzenie jakieœ niezwyczajne. Gotowali w trzech
sagankach: w jednym jakiœ barszcz czy krupnik, w drugim kartofli, oskrobane, w trze-
cim buraki sterte na miazge. Jak sie im ta miazga ugotowa³a, saganek zdjeli i zacze³o
sie najgorsze: postawili patelnie, a co na tej patelni?
Kawa³ kumpiaka, taki ¿e kapuste mo¿no by na nim gotowaæ przez pó³ miesi¹ca,
10 pokroi³a ona w plastry! Te plastry obstuka³a na desce polankiem i zaczê³a sma¿yæ.

A smalcu to rzuca³a bez miary, jakby b³otem chlapa³a, a nie sad³em topionym! Sma¿yw-
szy na³upi³a cybuli i cybulo miêso ob³o¿y³a, prawda, strasznie skwiercza³o, pachnia³o,
Handzia dzieci odgania³a, bo ca³kiem zg³upieli, leŸli do piecy jak muchi w mleko, tato
zastygli na murku, patrzyli babom na rêce i postêkiwali: O Kirelejson, cybula! Omat-
koboska, jajko! a¿ z tego wszystkiego ro¿aniec wyjeli i dawaj modliæ sie oczy zaplusz-
czywszy, tylko dychajo, zapachi ³ykajo. A mnie serce boli patrzyæ, na jêzyk ciœnie sie
jedno: czy wy baby w Boga nie wierzycie? tyle dobra na raz marnowaæ! A mo¿e my dziœ
parszuka zak³uli i temu tyle sma¿enia, bo œwie¿yny du¿o? Mo¿e dziœ k³usty czwartek?
Nie, cholera, to¿ wiem dobrze, ¿e dziœ nidziela a do czwartku i do popielca z piêæ
20 tygodni jeszcze! A parszuka to my k³uli po kopaniu, parszuczka niedu¿ego, jak on ma

do postu wystarczyæ, to po kostce trzeba braæ, po troszku. A tu masz! ¯e uczycielka sie


szasta, poj¹æ moge, ale Handzia, czemu ona miary nima!
W g³os powiedzieæ nie wypada, trochu wstyd przed uczycielko. Ale tylko wysz³a
Handzia do komórki, ide za nio: Co tobie, babo, ty chcesz wszystko zmarnowaæ na
jeden raz, pytam sie z³apawszy jo pod boki i trzêse, trzêse nio po ciemku: Czy ty kobieto
rozum za stodo³o wysra³a! Uch, walne³oby sie babe ku³akiem, ale nie wale, rozbeczy
sie jeszcze i œci¹gnie uczycielke.
Agencja Gazeta

Edward Redliñski (ur. 1940) — pisarz i publicysta pochodz¹cy z Frampola ko³o Bia³egostoku; jeden
z badaczy okreœli³ jego pisarstwo jako „najbardziej szyderczy skraj ca³ego nurtu wiejskiego”. Niektóre
z powieœci Redliñskiego doczeka³y siê interesuj¹cych ekranizacji, szczególnie Konopielka napisana w 1973 r.

89
Trzêse, ale ¿onke opêta³o:
Puœæ, Ÿli sie, puszczaj, ona czeka na m¹ke!
Co wyrabiacie, szalone!
Zaraz sprobujesz, zobaczysz! chwali sie ona bez wstydu brydu. I wyrywa sie, ucieka.
Uczycielka no¿em sto³ oskrobuje, zeskrobuje czarne, co siê u³oi³o od kapania z ³y¿-
kow i miskow. Oskrobuje, myje z popio³em i decha bieleje jak nowa! I zaraz talerki
rozstawia, szeœæ, przy ka¿dym k³adzie ³y¿ke, no¿, widelec. Do talerkow nalewa tego
krupniku i odgarn¹wszy czub z czo³a pod boki sie bierze, zaprasza: Prosze bardzo,
siadajmy, pierwsze danie zupa jarzynowa. Handzia napêdza: Nu, siadajmo, Kaziuk,
10 dzieci, tatu, siadajmo, sprobujem, jak w mieœcie jedzo.

Napêdza, bo jakoœ nikt sie do tych talerkow i no¿ow nie rwie, choæ ka¿demu kiszki
myczo, tyle smakow i zapachow w chacie kr¹¿y. Patrze ja na szeœæ talerkow, szeœæ
widelcow, no¿ow, ³y¿kow, blaszanych, z bia³ym po³yskiem, patrze na sto³ bia³y, wyszo-
rowany i widze, ¿e z mojego sto³u zrobi³ sie sto³ cudzy, nie moj! Jak¿e w swojej chacie
do cudzego sto³u siadaæ? Oj, czuje jak z³oœæ obejmuje mnie ca³ego, wielka z³oœæ mnie
w g³owie huczy, i strach niema³y rêce trzêsie. Szeœæ talerkow? Ka¿dy sobie bedzie jad?
Na co no¿y? A widelcy? A co zrobio z burakami, z to czerwono mama³ygo, jak jeœæ takie
straszne hadztwo? Z kartoflami jo podadzo, czy do miêsa, czy do tej tu, jak to ona
mówi, zupy? Czemu obiad nam zepsuli, obiad nidzielny!
20 Siadajcie, mowi Handzia, sprobujem po paninemu!
A to ju¿ niedobrze po naszemu, pytam cicho, a uczycielka pódmawia: có¿ szkodzi
sprobowaæ, jak dzie indziej obyczaje. I na patelni miêso przewraca, dosma¿a.
Handzia siada piersza i dzieci siadajo i tato, uczycielka staje za plecami, pewno
ciekawa, czy pochwalim te jej zupe.
Posiadali, ³y¿ki wzieli i na mnie czekajo: ¿adne zacz¹æ jeœæ nie mo¿e, póki ja, gos-
podarz, ³y¿ki nie umocze.
Trudno, siadaæ trzeba, siadam przy tym stole cudzym, niby moim a nie moim. Prze-
¿egnaæ sie trzeba, ale jak¿e¿ ¿egnaæ sie, kiedy tu jakieœ widelcy, no¿y b³yszczo, a deska
bieleje, jakby z niej skóre zderli. Szeœæ talerkow w rzêdach stoi, ka¿demu talerz i jak
30 to, ka¿dy sobie ma sie ¿egnaæ, ka¿dy do swojego talerka? Rêka co zawsze mnie sama

¿egna³a, ciê¿y teraz jak polano. Probuje prze¿egnaæ sie tym polanem, zaczynam i nie
moge skoñczyæ, nie prze¿egnawszy sie biore ³y¿ke, a blaszana ona, zimna, b³yszczy.
Niechaj pani siada z nami, zaprasza Handzia, uczycielka dziêkuje: dzisiaj raz dla
odmiany ona gospodynio.
Bratniewola, zaczerpam ja piersze ³yszke, niose, choroba, ³yszka nieg³êboka, rêka
dr¿y, póki ja donios do gêby, pó³ sie wyla³o na pod³oge i kolana. Druge ³yszke zaczer-
pam, jeszcze gorzej! Trzecie niose, rêka tak skacze, ¿e nic do gêby nie donosze, nie
wiem nawet czy dobra ta zupa, czy niedobra: ³yszke na sto³ rzucam! I przygarbiwszy sie
na moim sto³eczku, patrze sie po tych szeœciu talerkach, po blaszanych ³yszkach, ¿e

90
moje dzieci nimi jedzo, moja ¿onka, ¿e i moj ojciec ³yszko musi sie mêczyæ. To i tymi
widelcami jeœæ bedo, i tymi no¿ami te zmarnowane miêso i te miazge? O niedoczekanie
twoje, przyb³endo ty kusa, ³azêgo miastowa, czego ty swojego nosa miêdzy nasze miski
wpychasz! Ale ju¿ i tato cicho ³yszke k³ado, ju¿ i Handzia i dzieci, na mnie spojrzawszy,
jeœæ przestali. Co sie sta³o panie KaŸmierzu, pyta sie ona, zdziwiona bardzo, moja zupa
wam nie smakuje?
Chce sie powiedzieæ: twoja dópa! ale jakoœ s³owo w zêbach dusze, siedze z³y, a¿
w oczach b³yska, nie wiem co zaraz bedzie: mo¿e zgarne rêkawem te talerczyki: mo¿e
sto³ek przewroce, mo¿e œwisne widelcami w uczycielke!
10 Jeœli wam zupa nie smakuje, trudno, mówi ona zmartwionym g³osem, to mo¿e naj-
pierw drugie danie?
Drugie sranie! mówie i ku³akiem ³ups w sto³ek, a¿ te no¿yki widelczyki zabrzêczeli
i z talerkow sie pola³o.
Co ty, Kaziuk? pyta sie Handzia i wstaje, a bardziej prosi, ni¿ pyta sie, a ja jak nie
hukne: Milcz ty!
Uczycielka zakrêci³a sie ko³o komina i stoi cichutko jak trusia. Wtem chfartuch
odwi¹zuje: Ach, zapomnia³am, ¿e na trzeci¹ obieca³am byæ w szkole, mówi cienko,
pani Haniu, niech mnie pani zast¹pi przy kuchni. I raz dwa swoje kurtke bierze, w bie-
gu sie odziewa i niby œpieszkiem z chaty wychodzi. Tylko jej g³owa mignê³a za oknem,
20 mówie do ¿onki:

Stawiaj michê!
Cichutko, wie Handzia ¿e nie ¿arty, miske stawia na œrodku miêdzy talerkami.
Zlewaj!
Zlewa ona z talerkow do miski, jeden po drugim, wszystkie szeœæ, miska du¿a gli-
niana, pomieœci³a, talerki sk³ada jeden w drugi, zabiera. Ale pozostali sie na sto³ku
i b³yszczo tamte ³yszki, no¿y widelczyki.
Won i te pizdryki! rozkazuje.
Ona ich zabiera, a k³adzie ³yszki nasze, drewniane. I wybieramy, ka¿dy swoje, moja
najwiêksza, z trzonkiem trochu wykrzywionym na sêczku. Wzieli ³yszki, trzymajo, na mnie
30 patrzo, kiedy ³yszke umoczywszy jedzenie zaczne. Zaczne, ale przedtem rozkazuje:

¯egnaæ sie od nowa!


¯egnajo sie, ¿egnam sie i ja i ³yszke umaczam w tej jej zupie. Smakuje ta zupa
smakuje i czuje, ¿e mo¿e ona i niekiepska, ale nie do jedzenia.
Zabieraj te hadztwo, mowie, syp kartofli!
Nasypa³a Handzia, ca³e miche, zaskwarzy³a k³uszczem z patelni.
A miêso wrzucisz jutro rano do kapusty, rozkazuje, miêso sie gotuje w kapuœcie,
rozumiesz? A teras rob kwas do kartoflow!
Prêdko drugie miske stawia i nalewa z ³adyszki zakwaski i zaraz nad misko czosnek
no¿em drobi. Posoli³a, zamiesza³a, siada do sto³u. Pokazuje jej palcem jedne miche,

91
drugie: O, to jest moje i moich dzieciow jedzenie! I zpamiêtaj, mówie, palcem gro-
ziwszy pod nosem: ¿eby wiêcej takiej rozpusty jak dzisiaj nie by³o! Nu, jemy.
I jemy. Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykaza³, jak œwiêty Jozef
z Matkobosko i Jezusem jedli: z jednej miski. Jemy i smakuje, i dobre, i jak trzeba!
A jak zjedli, obter sie ja rêkawem, prze¿egna³ sie. Pos³ucha³, jak sie w brzuchu
odbija, odkachno³ i kaza³ Ziutkowi, ¿eby wody da³: poda³ ca³y kubek, ja odchyliwszy
g³owê w ty³, pije, pije du¿ymi ³ykami, bo lubie jak rozgrzane zêby drêtwiejo od zimnej
wody i szk³o na nich pêka i lubie jak ch³od rozchodzi siê kiszkami po brzuchu. Potem
possawszy z zêbow, bo dobre, splunowszy na pod³oge bo lubie, oblizawszy sie bo trze-
10 ba, k³ade rêce na kolanach i mówie:

Nie pójdziesz wiêcej Ziutek do szko³y!


Czemu? pisno³.
Bo ja tak mówie!
A Handzia, cicho jak trusia: Ale ona sie obrazi.
A niechaj obra¿a sie!
To jak my z nio bedziem ¿yli?
A mo¿e sobie iœæ od nas Kczortumatiery!
Co ty, Kaziuk? I pieniêdzow za kwatere nie ¿a³ujesz?
Czortbiery i jej pieniêdzy! Niepotrzebne mnie jej pieniêdzy. Zap³aci³a za dwa mie-
20 siêcy i co? Le¿o.

Le¿o. Ale sol wychodzi, m¹czka, nafta, trzeba kupiæ!


Na to starczy samych jajkow co ona wy¿era.
A trzewiki dla mnie? A kortu tobie na odzienie? A p³ug?
A dzie to chodzisz, ¿e tobie trzewikow trzeba? Na tancy? Walonki masz? Masz. Drew-
niaki na zimê dzieci majo? Majo. A mnie i stare odzienie dobre.
A p³ug?
Tylko piêtke kupiæ. Dawniej rosochami orali i ros³o, nie tatu? A te talerki i widelcy
oddaj jej nazad abo wyrzuæ. My nie panowie.
Ale czy nie mo¿na by³o raz sprobowaæ jeœæ inaczej? ¿ali siê Handzia.
30 Inaczej? zerwali sie tatko: A co to, czy my parszywe jakie, ¿eb ka¿de z innego koryta
jad³o? To krowy muszo mieæ ka¿da swoj ¿³ob, bo sie nie dopuszczajo. A to¿ cz³owiek
nie krowa!
Razem ¿yjem, razem robim, razem jemy! zakoñczy³ ja. A ty Ziutek pamiêtaj: koniec
ze szko³o!

Fragment powieœci Edwarda Redliñskiego pt. Konopielka. Tekst wed³ug wydania:


Konopielka. Awans, Czytelnik, Warszawa 1978.

92
Margaret Mead

Kultura i to¿samoœæ
Podstawowa i wyró¿niaj¹ca cecha wspó³czesnego cz³owieka w jego obecnej sytuacji wi¹¿e siê
z faktem, ¿e w chwili, gdy zbli¿amy siê do mo¿liwoœci stworzenia jednej kultury obejmuj¹cej ca³y
œwiat i stania siê równoprawnymi obywatelami tego samego globu, spotykamy jednoczeœnie pod
koniec XX w. jednostki, które ¿yj¹ jak piêædziesi¹t tysiêcy lat temu. Mo¿emy dziœ znaleŸæ pierwotnych
rybaków, myœliwych i ludzi, którzy dla uzyskania mizernych zbiorów z uprawy ziemi u¿ywaj¹ jedynie
zakrzywionych kijów. Mo¿emy znaleŸæ ludzi ¿yj¹cych w miastach rz¹dzonych do dziœ w stylu teo-
kratycznym* i jedynow³adczym; ch³opów, których los nie zmieni³ siê od wieków — ¿yj¹ zamkniêci
w swych wsiach i odgrodzeni od miejskiej kultury; ludzi, którzy stracili dawne rozwiniête kultury
i przyjêli nowy styl niewymyœlnej, sproletaryzowanej egzystencji; ludzi, którzy porzucili tradycyjne
10 kultury, w których wczoraj jeszcze ¿yli jak przed tysi¹cami lat, a dziœ bez ¿adnych etapów poœrednich
znaleŸli siê w centrum wspó³czesnego œwiata. ¯yjemy w czasach, gdy tubylcy z Nowej Gwinei patrz¹c
na kilka bulw ziemniaczanych potrafi¹ jedynie powiedzieæ „du¿o”, bo nie umiej¹ liczyæ, a jedno-
czeœnie zespo³y naukowców na Przyl¹dku Kennedy’ego obliczaj¹ z dok³adnoœci¹ do sekundy, kiedy
statek Apollo musi zmieniæ kurs, by wejœæ na orbitê wokó³ Ksiê¿yca. W Japonii trzynasta generacja
synów garncarzy, którzy wyrabiaj¹ specjalne rytualne naczynia, nadal nie ma prawa dotkn¹æ garn-
carskiego ko³a ani wyrabiaæ innych naczyñ. W niektórych czêœciach œwiata stare kobiety zbieraj¹
zio³a i mrucz¹ zaklêcia, by rozproszyæ niepokój ciê¿arnych kobiet. W innych miejscach laboratoria
badawcze analizuj¹ poszczególne fazy cyklu reprodukcyjnego, poszukuj¹c nowych œrodków anty-
koncepcyjnych. W tym samym czasie armie licz¹ce po dwudziestu dzikich tubylców wychodz¹ w po-
20 le, by pochwyciæ jeszcze jednego jeñca z plemienia, z którym walcz¹ od piêciuset lat, a miêdzy-
narodowe komisje próbuj¹ realistycznie okreœliæ rozmiar mo¿liwych szkód, jakie mog³oby spowo-
dowaæ u¿ycie broni nuklearnej. Dziœ rozpoœciera siê przed naszymi oczami piêædziesi¹t tysiêcy lat
historii cz³owieka. ¯yjemy w krótkim, niepowtarzalnym momencie historii, gdy ca³¹ przesz³oœæ mo-
¿emy badaæ z jednakow¹ ³atwoœci¹.

Podobna sytuacja nigdy jeszcze nie zdarzy³a siê w historii cz³owieka i jest czymœ tak wyj¹tkowym,
¿e z pewnoœci¹ siê nie powtórzy. Dotarliœmy do najdalszych zak¹tków naszej planety i wiemy ju¿ na
pewno, ¿e nie istniej¹ ludy, o których byœmy nie s³yszeli. Ta tajemnica rozwi¹zana zosta³a na zawsze
— przynajmniej w obrêbie naszego globu — i analogiczne badania w przysz³oœci bêd¹ musia³y siê
zwróciæ w stronê planet i gwiazd. Posiadamy œrodki, które pozwalaj¹ nam dotrzeæ do wszystkich
30 ludów naszego globu i wypracowaliœmy pojêcia, które pozwalaj¹ nam je zrozumieæ. [...]

Podzia³, który pragnê tu wprowadziæ, na kultury postfiguratywne, w których dzieci ucz¹ siê g³ów-
nie od swych rodziców, kofiguratywne, w których zarówno dzieci, jak i doroœli ucz¹ siê od swych

* teokracja (z gr.) — ustrój, w którym naczeln¹ w³adzê sprawuj¹ kap³ani.

Margaret Mead (1901-1978) — [czyt. ma:gerit mi:d] uczona z USA; przedmiot jej badañ stanowi³a socjologia kultury,
e
m.in. kultury ludów pierwotnych, oraz wp³yw, jaki wywieraj¹ na osobowoœæ cz³owieka instytucje wychowawcze
charakterystyczne dla poszczególnych kultur.

93
rówieœników, i prefiguratywne, w których doroœli ucz¹ siê równie¿ od swych dzieci, jest odbiciem
czasu, w którym ¿yjemy. Spo³eczeñstwa pierwotne, w¹skie grupy religijne i ideologiczne enklawy s¹
g³ównie postfiguratywne — opieraj¹ siê na autorytecie pochodz¹cym z przesz³oœci. Wielkie cywi-
lizacje, które z koniecznoœci wypracowa³y sobie techniki przyswajania zmiany, musia³y te¿ w pewien
sposób wykorzystaæ uczenie kofiguratywne, to znaczy od rówieœników, od osób, które stanowi³y ich
otoczenie w czasie zabawy, nauki czy wykonywania zawodu. Teraz wchodzimy w okres nieznany
dot¹d w historii, w którym m³odzi zyskuj¹ sobie wyj¹tkowy autorytet w swym prefiguratywnym
zrozumieniu nieznanej jeszcze nikomu przysz³oœci.

W kulturze postfiguratywnej zmiany zachodz¹ wolno i s¹ tak trudne do zauwa¿enia, ¿e dziadkowie


10 nie marz¹, by ¿ycie ich wnuków by³o inne ni¿ ich w³asne. Przesz³oœæ doros³ych jest przysz³oœci¹
m³odych. ¯ycie minionych generacji wykreœla plan kolejnych pokoleñ. Przysz³oœæ dzieci jest tak
kszta³towana, ¿e mog¹ siê one spodziewaæ dok³adnie tego samego, co w odpowiednim momencie
¿ycia spotka³o ich ojców i dziadków. [...]

W kulturze kofiguratywnej dominuj¹cym wzorem dla cz³onków spo³eczeñstwa jest zachowanie


rówieœników. [...] We wszystkich kulturach kofiguratywnych starsi nadal odgrywaj¹ rolê podsta-
wow¹ w tym sensie, ¿e okreœlaj¹ formy i granice, w których kofiguracja mo¿e wyst¹piæ w zacho-
waniu m³odych. [...]

S¹dzê [...], ¿e znaleŸliœmy siê w momencie, od którego zacznie siê rozwijaæ nowy rodzaj kultury,
który bêdzie zasadniczo odmienny od stylu kultur kofiguratywnych [...]. Ten nowy styl okreœlam jako
20 prefiguratywny, poniewa¿ w nowej kulturze dzieci, a nie ich rodzice czy dziadkowie, bêd¹ repre-
zentowaæ to, co nast¹pi. [...].

Fragmenty ksi¹¿ki: Margaret Mead, Kultura i to¿samoœæ.


Studium dystansu miêdzypokoleniowego, T³um. Jacek Ho³ówka,
Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2000.

94
Gabriela Zapolska

W domu pani Dulskiej


Akt I (fragmenty)
Scena przedstawia salon w bur¿uazyjnym domu*. Dywany, meble solidne — na œcia-
nach w z³oconych ramach premia* i Bóg wie jakie obrazy. Rogi obfitoœci, sztuczne
palmy, landszaft* haftowany za szk³em. — Pomiêdzy tym stara, piêkna serwantka
mahoniowa i empirowy ekranik*. Lampa z aba¿urem z bibu³y, stoliki, na nich foto-
grafie. Rolety pospuszczane — na scenie ciemno. Gdy zas³ona siê podnosi, zegar
w jadalni bije godzinê szóst¹. — W czasie pierwszych scen powoli rozwidnia siê,
wreszcie rozwidnia siê zupe³nie, gdy story podnios¹.

SCENA I
Chwilê scena pozostaje pusta. S³ychaæ za kulisami sz³apanie pantofli. Z lewej (sypialnia
PWN

10
ma³¿eñska) wchodzi Dulska w stroju niedba³ym. Papiloty, z ty³u cienki kosmyk —
Gabriela Zapolska
(1857-1921) —
kaftanik bia³y w¹tpliwej czystoœci, halka w³óczkowa krótka, poddarta na brzuchu. Idzie
pisarka, publicystka mrucz¹c — œwieca w rêku. Stawia œwiecê na stole — idzie do kuchni.
i aktorka; córka marsza³ka
DULSKA: Kucharka! Hanka! wstawaæ!... (Mruczenie w kuchni) Co? jeszcze czas? Ksiê¿niczki!
szlachty wo³yñskiej. Dla
teatru zerwa³a z rodzin- Nie z waszym nosem, a ju¿ wsta³am... Cicho, kucharka — nie rezonowaæ. Paliæ pod
nym œrodowiskiem kuchni¹. Hanka! chodŸ paliæ w piecu w salonie. A ¿ywo!... (Idzie ku drzwiom na
ziemiañskim; wystêpo-
wa³a bez wiêkszych
prawo) Heœka! Mela! wstawaæ! lekcje przepowiedzieæ — gamy do grania... prêdzej... nie
sukcesów na polskich gniæ w ³ó¿kach!... (Chwilê chodzi po scenie mrucz¹c. Idzie do pierwszych drzwi na
scenach, a tak¿e w pa- prawo — zagl¹da, ³amie rêce, wchodzi do pokoju ze œwiec¹)
ryskim Théâtre Libre
Antoine’a [czyt. tea.tr libr 20
~a tuana] [zob. NATURA- SCENA II
LIZM, s. 101]. W Krako- Dulska, Hanka
wie prowadzi³a nawet
jakiœ czas w³asn¹ szko³ê
Hanka bosa, spódnica ledwo zawi¹zana, koszula, kaftanik narzucony — niesie smolaki
dramatyczn¹. Kontrower- i trochê wêgli. Przykuca przy piecu, rozpala, podci¹ga nosem, wzdycha. Wchodzi Dulska, z³a
syjny i odwa¿ny, DULSKA: Jak palisz? jak palisz? skaranie Bo¿e z tym t³umokiem. Do krów, do krów, nie do
zw³aszcza jak na owe
czasy, sposób bycia oraz pañskich pieców. Czego niszczysz tyle smolaków! Czekaj, ust¹p siê, ty do niczego — ja ci
charakter twórczoœci poka¿ê. (Przykuca sama i pali w piecu) Ruszaj zbudziæ panienki, a jak nie zechc¹ wstaæ,
bezkompromisowo to poœci¹gaj ko³dry. (Hanka idzie do pokoju dziewcz¹t, Dulska pali w piecu i dmucha,
obna¿aj¹cej hipokryzjê (tj.
ob³udê) mieszczañstwa jaskrawy p³omieñ oœwietla jej twarz t³ust¹ i nalan¹ — wraca) Có¿ panny? wstaj¹?
powodowa³, ¿e Zapolska
by³a obiektem nieustan-
* bur¿uazyjny dom — okreœlenie nieœcis³e — Dulski, w³aœciciel czynszowej kamienicy i urzêdnik, nie nale¿y do
nych ataków ze strony
bur¿uazji.
ró¿nych œrodowisk, a jej
¿yciu stale towarzyszy³a * premia (³ac.) — reprodukcje obrazów bezp³atnie rozdawane co roku cz³onkom Towarzystwa Przyjació³ Sztuk
Piêknych.
aura skandalu.
* landszaft (z niem.) — obraz, zw³aszcza przedstawiaj¹cy pejza¿. Dziœ termin ten ma znaczenie ironiczne (kicz);
W cyklu To lubiê! lektura w czasach wspó³czesnych Zapolskiej nie by³o w nim ironii.
fragmentów ¯abusi * empirowy ekranik — ozdobna zas³ona (ustawiana np. przed kominkiem) w stylu empire, tzn. w stylu pierw-
Zapolskiej proponowana szego cesarstwa francuskiego (pocz. XIX w.). Styl ten podlega³ silnym wp³ywom sztuki staro¿ytnego Rzymu
by³a w kl. III gimnazjum. i Grecji, a tak¿e Egiptu.

95
HANKA: Poœci¹ga³am ko³dry. Panna Hesia kopnê³a biura... (Idzie do drzwi sypialni córek) Hesia!
mnie w brzucho. Mela! spóŸnicie siê na pensjê...
DULSKA: Wielka afera — zgoi siê do wesela. (Chwila G£OS HESI: Mamuñciu, tak zimno! troszkê ciep³ej wody...
milczenia) DULSKA: Jeszcze czego? Hartujcie siê... Felicjan! wsta-
HANKA: Proszê wielmo¿nej pani... jesz? Wiesz? ten b³azen, twój syn, nie wróci³ jeszcze
DULSKA: Widzisz, jak siê w piecu pali? do domu! Co? nic nie mówisz? naturalnie. Ojciec
HANKA: Proszê wielmo¿nej pani... toleruje. Niedaleko pad³o jab³ko od jab³oni. Ale jak
DULSKA: Ja o wszystkim myœleæ muszê. Nied³ugo przez bêd¹ d³u¿ki ma³e — nie zap³acê.
was to zejdê do grobu. HANKA (uchyla drzwi od kuchni): Proszê wielmo¿nej
10 HANKA (ca³uje j¹ w rêkê): Proszê wielmo¿nej pani! Ja 10 pani — stró¿ przyszed³ o meldunki tych pañstwa,
chcia³am prosiæ, ¿e ja ju¿ od pierwszego pójdê co siê sprowadzili.
sobie. DULSKA: Idê! Hesia! Mela! Felicjan! a to œpi¹ca familia.
DULSKA: Co? jak? No! no! z torbami poszlibyœmy, ¿eby nie ja... (Wcho-
HANKA (ciszej): Pójdê sobie. dz¹c do kuchni) Dlaczego stró¿ zostawia na dzie-
dziñcu now¹ miot³ê? Deszcz leje... (Zamyka drzwi.
DULSKA: Ani mi siê wa¿. Ja za ciebie zap³aci³am w kan-
G³os ginie)
torze*. Musisz dalej s³u¿yæ. A to mi siê podoba!
[...]
HANKA: Ja dam na swoje miejsce.
DULSKA: Patrzcie j¹! jak siê odgryz³a. Ju¿ siê jej w g³o-
SCENA V
wie przewróci³o. O! ju¿ miasto na ni¹ dzia³a... Mo-
Hesia, Mela, Zbyszko
20 ¿e na pannê s³u¿¹c¹ siê œpieszy? co?
20 Zbyszko — ko³nierz podniesiony, twarz zmiêta,
HANKA: Proszê wielmo¿nej pani, to... przez panicza.
zmarzniêty, skrzywiony. M³ode to, a ju¿ niemo¿-
DULSKA: A...
liwe, choæ chwilami coœ w g³êbi Ÿrenic siê przewija.
HANKA: Tak... ja nie chcê — bo to...
DULSKA: Znowu? HESIA: Gdzie by³eœ, gdzie by³eœ?
HANKA: Ci¹gle — a to to — a to tak... a ja przecie¿... ZBYSZKO (odsuwa j¹ lask¹): Posz³a!...
DULSKA (nie patrz¹c na ni¹): No — dobrze. Ja mu HESIA: Gdzie by³eœ? lumpowa³eœ siê? mój z³oty, po-
powiem. wiedz... powiedz... Ja nic nie powiem mamie.
HANKA: Proszê wielmo¿nej pani — to na nic. Przecie ZBYSZKO: Posz³a...
wielmo¿na pani ju¿ nie raz, nie dwa mówi³a, ¿e HESIA: £adnie siê wyra¿asz... Nie powiesz — a ja
30 mówi³a... wiem. W nocnej kawiarni by³eœ — likiery pi³eœ —
DULSKA: No — ale teraz, to pomo¿e. 30 ³adne panny by³y... tak ³adnie œmierdzisz cygara-
HANKA: Bo ksi¹dz mówi³, ¿eby odejœæ. mi... u, u!... jak ja to lubiê...
DULSKA: Czy ty u ksiêdza s³u¿ysz, czy u mnie? ZBYSZKO: Mówiê ci... posz³a!
HANKA: Ale ja ksiêdza muszê s³uchaæ. MELA: Hesiu! daj spokój!
DULSKA: IdŸ po mleko i po bu³ki. HESIA: Tak? To tak ze mn¹? poczekaj! ja te¿ dorosnê
HANKA: Idê, proszê wielmo¿nej pani. (Wychodzi) — ja te¿ pójdê na lumpê — ja te¿ bêdê chodzi³a
po kawiarniach i bêdê piæ likiery... po nocnych
DULSKA (idzie ku drzwiom sypialni ma³¿eñskiej):
kawiarniach, jak ty — jak ty! (Skacze przed nim
Felicjanie! Felicjanie! wstawaj!... spóŸnisz siê do
na jednej nodze)
* kantor — rodzaj biura poœrednictwa pracy. ZBYSZKO: £adna edukacja!... œlicznie siê zapowiadasz...

96
HESIA: A teraz, ¿eby ciê nauczyæ grzecznoœci w kole DULSKA: Która panna ciê weŸmie, jak bêdziesz tak
rodzinnym... (Wo³a) Mamciu! Mamciu!... Zbyszko wygl¹da³.
powróci³... ZBYSZKO: Jeszcze gorszych bior¹. Nie ma czarnej ka-
ZBYSZKO: Cicho b¹dŸ! wy w tym zak³adzie?
DULSKA (wpada jak bomba): Jesteœ? DULSKA: Wyra¿aj siê inaczej. Ci¹gle myœlisz, ¿e jesteœ
ZBYSZKO: Jestem i znikam. Idê siê przespaæ przed w towarzystwie kokocic.
biurem. ZBYSZKO: Takie dobre towarzystwo, jak i inne. A po-
DULSKA: Nie! — zostaniesz tu! Mam z tob¹ do pomó- tem, co mamcia wydziwia na kokotki. Niby to i u nas
wienia. nie ma kokot w kamienicy. Sama mamcia wynaj-
10 ZBYSZKO: A!... lecê z nóg.
10 mowa³a tej z pierwszego piêtra.
DULSKA (surowo): Wierzê!... (Do dziewcz¹t) Proszê DULSKA (z godnoœci¹): Ale siê jej nie k³aniam.
iœæ siê ubraæ. Mela, do gam. ZBYSZKO: Ale pieni¹¿ki za czynsz mamcia bierze od
MELA: Ju¿ nie ma czasu. niej, ¿e a¿ ha...
DULSKA: Przepraszam, to ja t a k i c h pieniêdzy dla
DULSKA: Piêciopalcówki* — na to starczy. Hesia znów
siebie nie biorê.
podar³a kalosze.
ZBYSZKO: A co mamcia z nimi robi?
ZBYSZKO: Nie ma tu gdzie czarnej kawy?
DULSKA (majestatycznie): Podatki nimi p³acê.
DULSKA: Nie ma, mój panie! Hesia nic nie szanuje.
Nigdy z ciebie nie bêdzie kobieta jak nale¿y. ZBYSZKO: Ha... no... A ja idê spaæ.
(Dziewczêta wybiegaj¹) DULSKA: Czy ty siê przestaniesz lampartowaæ?*
20 ZBYSZKO: Jamais!*
20 ZBYSZKO: Nie ma czarnej kawy w tym zak³adzie?
DULSKA: Ja d³ugów p³aciæ nie bêdê.
DULSKA: Gdzie by³eœ?
ZBYSZKO: E!... to ju¿ o tym póŸniej.
ZBYSZKO: He?
DULSKA: Zbyszko! Zbyszko! na tom ciê mlekiem swym
DULSKA: Gdzie by³eœ do tej pory?
karmi³a, ¿ebyœ nasze uczciwe i szanowane naz-
ZBYSZKO: Gdybym mamci powiedzia³, toby mamcia wisko po kawiarniach i spelunkach w³óczy³.
tak skaka³a.
ZBYSZKO: By³o mnie chowaæ m¹czk¹ Nestla* — po-
DULSKA: O!... dobno doskona³a. (Dulska siada przy stole zgnê-
ZBYSZKO: Najlepiej wiêc nie pytaæ. biona. Zbyszko podchodzi, siada na stole i mó-
DULSKA: Jestem matk¹. wi do niej poufale) No... nie martwiuchny siê,
ZBYSZKO: W³aœnie dlatego. 30 pani Dulska. Ale co mamcia chce, ¿ebym ja tu
30 DULSKA: Muszê wiedzieæ, na czym trawisz czas i zdrowie. z wami w domu robi³? Nikt nie bywa... ¿yjemy jak
ZBYSZKO: Widzi mamcia, co mam pod nosem? W¹sy, ostatnie sobki.
a nie mleko — a wiêc... DULSKA: Ciê¿kie czasy — nie ma na przyjêcia.
DULSKA (³ami¹c rêce): Jak ty wygl¹dasz! ZBYSZKO: E! cz³owiek jest zwierzêciem towarzyskim.
ZBYSZKO: E! Musi od czasu do czasu myœl wymieniæ. O! widzi
DULSKA: Jesteœ zielony. mamcia, myœl — to wielkie s³owo. Choæ ono siê
st¹d gna, to przecie¿ tu i ówdzie siê jeszcze krêci...
ZBYSZKO: To modny kolor. Mamcia kaza³a tak¿e bal-
kony i okna pomalowaæ na zielono.
* lampartowaæ siê — w³óczyæ siê, bawiæ.
* piêciopalcówki — rodzaj æwiczenia wykonywanego w pocz¹t- * jamais (fr.) [czyt. ¿ame.] — nigdy.
kowym etapie nauki gry na fortepianie. * Nestle — nazwa firmy produkuj¹cej ¿ywnoœæ dla niemowl¹t.

97
DULSKA: Ja tam nie mam czasu myœleæ... LOKATORKA: Tak, skoro ktoœ ma ten dom.
ZBYSZKO: W³aœnie, w³aœnie. Wiêc te¿ ja myk z domu, DULSKA: Wszak¿e pani ma mê¿a, stanowisko.
bo w domu w³aœciwie cmentarz. A czego? Myœli — LOKATORKA: Tak... ale... (Milczenie. Z wysi³kiem)
swobodnej, szerokiej myœli. Proszê pani. Czy to rzeczywiœcie konieczne, a¿e-
DULSKA: A wiêc do kawiarni, do... bym na przysz³ego pierwszego siê wyprowadzi³a?
ZBYSZKO: Tak — tak! do... Co mamcia mo¿e wiedzieæ, DULSKA: Proszê pani... ja mieszkania pani koniecznie
którymi to drogami chadza ludzka myœl, nawet potrzebujê dla krewnych.
takiego, jak ja, ko³tuna*. LOKATORKA: Wola³abym pozostaæ. Trudno bêdzie zna-
DULSKA: Jesteœ g³upi. Ty i twój ojciec — to jedna leŸæ w zimie.
10 dusza. On co dzieñ w cukierni, a ty — Bóg wie 10 DULSKA: Ach, to niemo¿liwe! Powtarzam pani, niemo-
gdzie... ¿liwe.
[...] LOKATORKA: Przecie¿ przy dobrej woli. Wiem, ¿e pani
kaza³a kartê na mieszkanie wywiesiæ, a wiêc krew-
SCENA XI ni pani siê nie sprowadzaj¹.
Lokatorka, Dulska
DULSKA (sznuruj¹c usta): Ach! niech pani nie zmusza
DULSKA: Przepraszam... jestem nieubrana. Proszê pa- mnie do sprawienia jej przykroœci.
ni¹ — zaraz wrócê.
LOKATORKA: Czy pani ma mi co do zarzucenia?
LOKATORKA: Ja tylko na chwilkê. Niech siê pani gos-
DULSKA (z wybuchem): A! proszê pani, to ju¿ prze-
podyni nie krêpuje.
chodzi granice! A skandal, który pani przez swe
DULSKA: Tak — tak — wrzucê tylko co na siebie. 20 otrucie wywo³a³a!
20 (Biegnie do pokoju. Lokatorka wchodzi powoli.
LOKATORKA: A wiêc o to chodzi?
Jest bardzo blada i smutna. Widocznie przesz³a
DULSKA: A o có¿ innego? P³acili mi pañstwo czynsz —
jak¹œ ciê¿k¹ chorobê i moralne zmartwienie.
dzieci i psów nie mieli, ostatecznie tyle, co o te
Siada na najbli¿szym krzeœle — patrzy w zie-
ranne trzepanie dywanów siê rozchodzi³o. I mo-
miê i siedzi nieruchoma. Po chwili wchodzi Dul-
gliby pañstwo mieszkaæ nadal, a¿ tu... skoro o tym
ska odziana w barchanowy, dostatni szlafrok)
pomyœlê, p¹sy na mnie bij¹. Pogotowie ratunkowe
Proszê pani¹ na kanapê.
przed moj¹ kamienic¹!!! Pogotowie! jak przed
LOKATORKA: Dziêkujê. Tylko parê s³ów. Dosta³am list
szynkiem, gdzie siê pobij¹!
pani... (Urywa. Milczenie)
LOKATORKA: Ale¿, proszê pani, wypadek mo¿e siê zda-
DULSKA: Pani ju¿ zupe³nie wysz³a ze szpitala?
30 rzyæ wszêdzie.
30 LOKATORKA: Tak. Pozawczoraj mnie mama przywioz³a.
DULSKA: W porz¹dnej kamienicy wypadki siê nie tra-
DULSKA: Widzê, ¿e pani zdrowa. fiaj¹. Czy pani widzia³a kiedy przed hrabsk¹ ka-
LOKATORKA (ze smutnym uœmiechem): O! jeszcze mienic¹ pogotowie? Nie! A potem ta publika* w ga-
daleko! zetach! Trzy razy wymieniane nazwisko Dulskiej,
DULSKA: Och! w domeczku swoim wróci pani szybko nazwisko moich córek przy takim skandalu...
do si³. Dla kobiety nie ma, jak dom. Ja zawsze to LOKATORKA: Ale¿, proszê pani — chyba pani zna
powtarzam. przyczyny i...
DULSKA: Wielka afera, ¿e pani m¹¿, no i ta dziew-
* Zbyszko pos³uguje siê m³odzie¿owym jêzykiem artystów i by-
walców kawiarñ z pocz¹tku XX w. Ko³tun lub filister to typowy czyna... to swoja rzecz...
przedstawiciel mieszczañstwa — materialista, cz³owiek ograni-
czony, bezideowy, ma³ostkowy. * publika — skandal, publiczne zgorszenie, sensacja.

98
LOKATORKA: Ale¿ to by³a moja s³uga. To szkaradztwo. wiedzia³. Rozw³óczyæ je po œwiecie to ani moralne,
Ja tego znieœæ nie mog³am. Skoro siê przekona³am... ani uczciwe. Ja zawsze tak ¿y³am, a¿eby nikt nie
DULSKA: Za¿y³a pani zapa³ek... Taka trywialna truciz- móg³ powiedzieæ, i¿ by³am powodem skandalu.
na...* Ludzie siê œmieli. I jeszcze jak siê to skoñczy³o! Kobieta powinna przejœæ przez ¿ycie cicho i spo-
Ca³a komedia — gdyby pani by³a umar³a — no... kojnie. Ta ju¿ to jest tak i ¿adne nic nie pomo¿e.
LOKATORKA (cicho): Sama ¿a³ujê. LOKATORKA: Gdyby jednak pan Dulski zapomnia³ siê
DULSKA: Nie mówiê dlatego, tylko ¿e to niby œmieræ, to ze s³ug¹...
zawsze coœ niby... ale tak... no... powiadam pani, DULSKA: Felicjan? — To niemo¿liwe. Pani go nie zna.
œmieli siê. Kiedyœ jadê tramwajem — przeje¿d¿amy A potem... to ju¿ pani rzecz. Ja muszê strzec siebie
10 ko³o mej kamienicy, bo przystanek trochê dalej, 10 i swoich od publiki. Pani mo¿e znów tak¹ bez-
a jacyœ dwaj panowie pokazuj¹ na mój dom i mó- bo¿noœæ pope³niæ, bo to podobno taki sza³, to wra-
wi¹: „Patrz! to ten dom, co siê ta zazdrosna ¿ona ca. Wiêc...
tru³a...” I zaczêli siê œmiaæ. Myœla³am, ¿e tam na LOKATORKA (wstaj¹c): Rozumiem. Wyprowadzê siê.
miejscu zostanê w tym tramwaju. Chcia³am pani jednak powiedzieæ, ¿e kazaæ mi
LOKATORKA (pokornie): Ja pani¹ bardzo przepra- teraz szukaæ mieszkania to ani dobre, ani ucz-
szam za te nieprzyjemnoœci. ciwe... Jestem taka os³abiona.
DULSKA: E! moja pani — publika zosta³a publik¹. DULSKA (obra¿ona wstaje): Uczciwoœci m n i e pani
LOKATORKA: Ja bardzo to przechorowa³am. Zreszt¹ ja nie nauczy! Ja wiem, co uczciwoœæ. Pochodzê z zac-
nie wiedzia³am, co robiê. Ja by³am wtedy jak sza- nej, zasiedzia³ej rodziny i ja publiki nie wywo³ujê.
20 lona... 20 LOKATORKA (hamuj¹c siê): Nie w¹tpiê. Jednak mo¿e
DULSKA: Pewnie, moja pani. Ka¿dy samobójca musi siê pani nie obawiaæ. Drugi raz truæ siê nie bêdê.
byæ szalony i straciæ poczucie moralnoœci i wiary Na to trzeba wiele odwagi, pomimo tego, ¿e pani to
w obecnoœæ Boga. To, to jest tchórzostwo. Tak jest nazywa tchórzostwem... A potem trzeba wiele cier-
— tchórzostwo. A potem zag³ada w³asnej duszy. pieæ. Na to ju¿ nie mam si³ i... ju¿ bym tak nie
Dobrze, ¿e samobójców chowaj¹ osobno. Niech siê potrafi³a cierpieæ raz jeszcze. Zreszt¹ — rozstajê
nie pchaj¹ miêdzy porz¹dnych ludzi. Zabijaæ siê... siê z mê¿em, wiêc to najlepsza gwarancja, ¿e ju¿
I dla kogo? Dla mê¿czyzny. A ¿aden mê¿czyzna, zazdrosna nie bêdê... (Uœmiecha siê smutnie)
moja pani, nie jest wart, aby przez niego iœæ na DULSKA: Rozstaje siê pani z mê¿em? Bardzo Ÿle pani
potêpienie wieczne. robi. To nowa publika i nikt pani racji nie przyzna.
30 LOKATORKA: Proszê pani, to nie chodzi o mê¿czyznê, 30 Nawet z tej przyczyny nie mog³abym pani d³u¿ej
ale o mê¿a. wynajmowaæ mieszkania w mej kamienicy. Kobiety
DULSKA: E! samotne to nie tego... to... no, pani rozumie.
LOKATORKA: Nie mog³am œcierpieæ tego pod moim LOKATORKA (ironicznie): Tak, rozumiem. Jednak ta
dachem. pani z pierwszego piêtra, która po nocach wraca...
DULSKA: Lepiej pod swoim ni¿ pod cudzym. Mniejsza DULSKA (z godnoœci¹): To jest osoba ¿yj¹ca z w³as-
publika. Nikt nie wie. nych funduszów i zachowuj¹ca siê nadzwyczaj
LOKATORKA: Ale ja wiem. skromnie. Ta mi jeszcze pogotowia przed dom nie
DULSKA: Moja pani! Na to mamy cztery œciany i sufit, sprowadzi³a.
aby brudy swoje praæ w domu i aby nikt o nich nie LOKATORKA (ironicznie): Tylko gumy* i automobile.

* W czasach Zapolskiej do produkcji zapa³ek wykorzystywano


truj¹cy fosfor. * gumy — doro¿ki na ko³ach z gumowymi oponami.

99
DULSKA: Staj¹ zawsze kilka kamienic dalej. A potem ZBYSZKO: A có¿ to? nie kobieta? Zarêczam ci, ¿e nawet
zdaje siê, i¿ ja nie mam obowi¹zku zdawaæ sprawy bardzo...
z mego postêpowania przed pani¹. JULIASIEWICZOWA: Wiesz ju¿ coœ o tym?
LOKATORKA: Zapewne, zawiod³oby nas to za daleko. ZBYSZKO: Co ci do tego.
¯egnam pani¹. JULIASIEWICZOWA: Myœla³am, ¿e masz gust wykwint-
DULSKA: A proszê tych, co bêd¹ ogl¹daæ mieszkanie, niejszy.
nie zra¿aæ. ZBYSZKO: G³upia jesteœ z twoj¹ ko³tuñsk¹ estetyk¹.
LOKATORKA (wychodz¹c): Powiem, ¿e jest wilgoæ, bo A zreszt¹, ja jestem jak pianista. Gdy zobaczy for-
rzeczywiœcie j e s t wilgoæ. tepian, musi zaraz pasa¿...*
10 DULSKA: Na to jest s¹d, ³askawa pani. 10 JULIASIEWICZOWA: Tak... ale fortepianu nie...

LOKATORKA: Tak mi ka¿e moje sumienie. ¯egnam pani¹. ZBYSZKO: Moja droga — ka¿da kobieta to fortepian
We drzwiach staje Juliasiewiczowa. — tylko trzeba umieæ graæ... Ach! Jaki ja œpi¹cy...
DULSKA (wzburzona): Maniu! S³yszysz? — bêdziesz JULIASIEWICZOWA: Czego ty po tych knajpach siê w³ó-
œwiadkiem. Pani mówi, ¿e... czysz?
LOKATORKA: ¯egnam pani¹. (Wychodzi) ZBYSZKO: A gdzie¿ siê bêdê w³óczy³? Gdzieœ muszê.
JULIASIEWICZOWA: Ja na twoim miejscu stara³abym
SCENA XII siê o jak¹ znajomoœæ... solidn¹... no... Tyle mê-
Ci¿ sami [Dulska, Juliasiewiczowa, Zbyszko], Hanka ¿atek, co — Bo¿e.
HANKA (z kuchni): Proszê wielmo¿nej pani, parasol. ZBYSZKO: Dziêkujê. Mam dosyæ ko³tunerii w domu
DULSKA: Postaw w przedpokoju... a potem idŸ, zamieæ 20 i w... samym sobie.
20 przedpokój. Czy kucharka wróci³a? JULIASIEWICZOWA: Dlaczegó¿ jesteœ... ko³tunem?
HANKA (wraca z przedpokoju — idzie do kuchni): ZBYSZKO: Bom siê urodzi³ po ko³tuñsku, aniele! bo
Ju¿. w ³onie matki ju¿ nim by³em — bo ¿ebym skórê
DULSKA: Ja tylko na chwileczkê... (Wybiega do kuchni) zdar³ z siebie, mam tam pod spodem, w duszy, ca³¹
JULIASIEWICZOWA (do Zbyszka): Rzeczywiœcie — warstwê ko³tunerii, której nic wypleniæ nie zdo³a.
ciocia ma racjê. Móg³byœ siê trochê ustatkowaæ. Coœ, taki nowy, taki inny, walczy z tym podsta-
wygl¹dasz jak œmieræ angielska. wowym — szarpie siê, ciska. Ale ja wiem, ¿e to do
ZBYSZKO: Ty tak¿e ³adnie wygl¹dasz... czasu, ¿e ten ko³tun rodzinny weŸmie mnie za ³eb,
JULIASIEWICZOWA: Ja? Ja wczoraj z domu nie wycho- ¿e przyjdzie czas, gdy ja bêdê Felicjanem, bêdê
dzi³am. 30 odbiera³ czynsze, bêdê... no... Dulskim, pra-Dul-
30 ZBYSZKO: To znaczy — ¿e ja siê lumpowa³em za do-
skim, ober-Dulskim, ¿e bêdê rodzi³ Dulskich, ca³e
mem, a ty w domu. legiony Dulskich — bêdê mia³ srebrne wesele
i porz¹dny nagrobek, z dala od samobójców. I nie
JULIASIEWICZOWA (œmiej¹c siê): Jesteœ niemo¿liwy...
bêdê zielony, ale nalany t³uszczem i nalany teo-
ZBYSZKO: Jak kiedy... riami, i bêdê mówi³ du¿o o Bogu...
(Hanka przechodzi przez pokój z ³opatk¹ i ze szczot- Fragmenty dramatu Gabrieli Zapolskiej Moralnoœæ pani
k¹. Zbyszko patrzy na ni¹) Dulskiej. Tekst wd³ug wydania: BN I/187, Ossolineum,
JULIASIEWICZOWA (do Zbyszka): Có¿ tak patrzysz za Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk 1959.
Hank¹?
ZBYSZKO: Bo mi siê podoba. * pasa¿ (z fr.) — w muzyce: efektowne przejœcie przy pomocy
szeregu szybko po sobie nastêpuj¹cych tonów; tu: przen. nie-
JULIASIEWICZOWA: S³uga? zobowi¹zuj¹cy flirt.

100
NATURALIZM
W po³owie XIX wieku s³ynny przyrodnik, Karol Darwin (1809-1882), nawiasem
mówi¹c, absolwent równie¿ studiów teologicznych, mocno naruszy³ utrwalony po-
rz¹dek œwiata chrzeœcijañskiej cywilizacji. Jako efekt swoich d³ugoletnich badañ przed-
stawi³ koncepcjê ewolucji gatunków. Z koncepcji tej wyp³ywa³ doœæ radykalny wniosek:
cz³owiek pochodzi od ma³py. Reakcje by³y gor¹ce i skrajne. Darwinowskie hipotezy
dziedzicznoœci oraz walki o byt, kategorycznie odrzucane przez jednych, by³y chêt-
nie akceptowane przez innych i odnoszone nawet do œwiata spo³ecznoœci ludzkiej.
Wielkim zainteresowaniem cieszy³y siê wtedy tak¿e przemyœlenia francuskiego
filozofa, Hipolita Taine’a [czyt. tena] (1828-1893), który sformu³owa³ swoist¹ teoriê
10 dziejów ludzkich. Twierdzi³ on mianowicie, ¿e o charakterze cz³owieka decyduj¹:
rasa (zespó³ wrodzonych mo¿liwoœci), œrodowisko (wszelkie oddzia³ywania ze-
wnêtrzne), moment historyczny (wp³yw tego, co minione na wspó³czesnoœæ).
Jak siê okaza³o, g³ównie na teoriach tych dwu uczonych ukszta³towa³ siê w drugiej
po³owie XIX w. pr¹d artystyczny zwany naturalizmem. Termin „naturalizm” by³ znany
ju¿ od dawna (zw³aszcza w filozofii), ale francuski pisarz i teoretyk, Emil Zola (1840-
1902), nada³ mu nowe znaczenie. Za zasadnicze zadanie literatury uzna³ on ukazanie
prawdy o egzystencji ludzkiej zdeterminowanej czynnikami biologicznymi, ekono-
micznymi i spo³ecznymi, a tak¿e dziedzictwem minionych epok. Dociekanie tej praw-
dy wymaga³o — jego zdaniem — przyjêcia naukowej metody twórczej, co wi¹za³o siê
20 przede wszystkim z ograniczeniem fikcji literackiej na rzecz dokumentaryzmu, skraj-
nym obiektywizmem w opisie rzeczywistoœci oraz ze szczegó³ow¹ obserwacj¹ œwiata.
Poniewa¿ wed³ug zwolenników naturalizmu literatura mia³a staæ siê dokumentem
¿ycia spo³ecznego, nie mog³o w niej zabrakn¹æ tak¿e wstydliwych, brutalnych czy
wrêcz odra¿aj¹cych aspektów ludzkiej egzystencji. Nadmierne eksponowanie tego
rodzaju zjawisk budzi³o jednak mieszane uczucia. Zdaniem Boles³awa Prusa na przy-
k³ad, wybitnego polskiego pisarza XIX wieku, nowy trend w sztuce „tak siê rozma-
cha³, ¿e jedn¹ nog¹ wpad³ do chlewa”.
Szczególnie wa¿n¹ dziedzin¹ literatury drugiej po³owy XIX wieku sta³ siê dramat
naturalistyczny. Jeden z jego prekursorów, André Antoine [czyt. ~ adre. a~tua.n], dyrektor
30 i twórca s³ynnego paryskiego Théâtre Libre [czyt. tea.tr libr], zastosowa³ w swych
realizacjach scenicznych nowatorskie œrodki wyrazu. Wprowadzi³ m.in. trójwymia-
row¹ dekoracjê, aby stworzyæ iluzjê autentycznoœci wnêtrz, aktorom zaœ nakazywa³
zachowywaæ siê tak, jakby od widowni oddziela³a ich czwarta, niewidoczna œciana.
Widz mia³ odnosiæ wra¿enie, ¿e podgl¹da prawdziwe ¿ycie przez dziurkê od klucza.
Naturalizm okaza³ siê pr¹dem bardzo ekspansywnym. Siêgn¹³ daleko poza gra-
nice Francji (nawet do Stanów Zjednoczonych) i poza granice XIX wieku. Liczne jego
wp³ywy znajdujemy równie¿ w literaturze polskiej.

101
Witold Gombrowicz

U M³odziaków
* W ¿ycie bohatera powieœ- PójdŸ — rzek³* — zaprowadzê ciê na stancjê do pani M³odziakowej, z któr¹ ju¿
ci, 30-letniego Józia, wkro-
czy³ profesor Pimko, utrzy- omówi³em ca³¹ sprawê przez telefon. Wyszuka³em ci stancjê u pañstwa M³odziaków.
muj¹c, ¿e Józio ma dopie- Naganne by³oby, gdybyœ w swoim wieku mia³ osobne mieszkanie na mieœcie. Od dziœ
ro 17 lat i jest niedojrza³y,
wiêc musi chodziæ do szko- — u pani M³odziakowej twoje miejsce.
³y i mieszkaæ pod opiek¹ I zabra³ mnie opowiadaj¹c po drodze dla zachêty o M³odziaku, który by³ in¿ynie-
doros³ych na stancji.
rem-konstruktorem, i o M³odziakowej, która in¿ynierow¹ by³a. — To nowoczesny dom
— zauwa¿y³ — nowoczesno-naturalistyczny, ho³duj¹cy nowym pr¹dom i obcy mej
ideologii. Lecz spostrzeg³em w tobie pewn¹ sztucznoœæ, pozê, wci¹¿ jeszcze udajesz
doros³ego — otó¿ M³odziakowie wylecz¹ ciê z tej przykrej wady, naucz¹ ciê natural-
10 noœci. Zapomnia³em ci jednak powiedzieæ, ¿e jest tam te¿ córeczka, M³odziakówna

Zutka, pensjonarka — doda³ pó³gêbkiem, œciskaj¹c mi d³oñ i spogl¹daj¹c na mnie


zezem pedagogicznym spod binokli. — Pensjonarka — rzek³ — nowoczesna rów-
nie¿. Hm, nie jest to najszczêœliwsze towarzystwo, powa¿ne s¹ niebezpieczeñstwa... lecz
z drugiej strony nic tak nie wci¹ga w m³odoœæ jak nowoczesna pensjonarka... ju¿ tam
ona patriotyzmem ciê natchnie m³odzieñczym. [...]
Pimko zastuka³ lask¹, zapyta³: — Czy pañstwo s¹ w domu? — a jednoczeœnie otwo-
rzy³y siê drzwi w g³êbi i wysz³a ku nam pensjonarka. Nowoczesna.
Lat szesnaœcie, sveater, spódnica, gumiane sportowe pó³buciki, wysportowana, swo-
bodna, g³adka, gibka, giêtka i bezczelna! Na jej widok struchla³em w duchu i na twarzy.
* Syfon i Kopyrda — ucz- 20 Zrozumia³em na pierwszy rzut oka, ¿e oto — zjawisko potê¿ne, potê¿niejsze bodaj od
niowie szko³y, do której
trafi³ Józio. Pimki i równie absolutne w swoim rodzaju, nie daj¹ce sie nawet porównaæ z Syfonem*.
Przypomina³a mi kogoœ — kogo, kogo? — ach, Kopyrdê mi przypomina³a! Czy pa-
miêtacie Kopyrdê? By³a taka sama, lecz mocniejsza, pokrewna mu typem, ale bardziej
nasilona, doskona³a pensjonarka w swej pensjonarskoœci i absolutnie nowoczesna
w swej nowoczesnoœci. I podwójnie m³oda — raz wiekiem, a drugi raz nowoczesnoœ-
ci¹ — by³a to m³odoœæ przez m³odoœæ. Wiêc zl¹k³em siê jak ktoœ, kto siê natyka na moc-
niejsze od siebie zjawisko, a strach wzmóg³ siê jeszcze, kiedy zobaczy³em, ¿e nie ona
belfra, lecz belfer jej siê lêka i dosyæ niepewnie k³ania siê nowoczesnej pensjonarce.
PAP

Witold Gombrowicz (1904-1969) — pisarz; tu¿ przed wybuchem II wojny œwiatowej wyjecha³ do Argentyny, gdzie spêdzi³ 24 lata;
pod koniec ¿ycia powszechnie uznawano go za pewnego kandydata do literackiej Nagrody Nobla (przedwczesna œmieræ udaremni³a mu jej
zdobycie). Ze wzglêdu na niezwykle krytyczny stosunek do spo³ecznych oraz narodowych stereotypów, mitów i wmówieñ okreœlano
go jako „jednego z najbardziej jadowitych pisarzy XX w., i to na skalê œwiatow¹".
W cyklu To lubiê! lekturê fragmentów Historii (Operetki) Gombrowicza proponowano w kl. III gimnazjum. W tym podrêczniku zob. te¿ s. 174.

102
— R¹czki ca³ujê — zawo³a³ niby to weso³o i nadrabiaj¹c elegancj¹. — Panna Zuta
nie na pla¿y? Nie na Wiœle? Czy zastaliœmy mamusiê? Jaka tam woda w basenie, co?
Zimna? Zimna jest najlepsza! Ja sam za dawnych czasów k¹pa³em siê w zimnej! [...]
— A, kochana pani in¿ynierowa! Pani droga zawsze zapracowana, zawsze czynna,
pewnie z sesji komitetu. A ja tu przyprowadzi³em mego Józia, którego pani ³askawa
godzi siê wzi¹æ pod opiekê, to w³aœnie Józio, ten oto kawaler, Józiu, uk³oñ siê pani,
moje dziecko.
Co to? Pimko znów zmieni³ ton na pob³a¿liwy i protekcjonalny. K³aniaæ siê starej, ja,
m³ody? Z szacunkiem k³aniaæ siê? Musia³em — a M³odziakowa poda³a mi d³oñ drobn¹,
10 ale t³ust¹ i spojrza³a z przelotnym zdziwieniem na moj¹ twarz, rozhuœtan¹ pomiêdzy

trzydziestakiem a siedemnastakiem.
— Ile lat ma ten ch³opiec? — us³ysza³em, jak spyta³a Pimkê odchodz¹c z nim na
bok, profesor zaœ odpar³ poczciwie:
— Siedemnaœcie, siedemnaœcie, pani droga, siedemnaœcie ukoñczy³ w kwietniu,
wygl¹da nad wiek powa¿nie, troszkê mo¿e pozuje na doros³ego, ale serce z³ote, thu, thu!
— A, pozuje — rzek³a M³odziakowa.
Zamiast protestowaæ usiad³em i siedzia³em na tapczanie jak przykuty. Nies³ychana
* insynuacja (z ³ac.) — g³upota tej insynuacji* uniemo¿liwia³a wszelkie wyjaœnienia. I zacz¹³em mêczyæ siê po-
z³oœliwe podsuwanie ko-
muœ myœli krzywdz¹cych
twornie. [...]
kogoœ, budzenie podej- 20 Jako¿ M³odziakowa spojrza³a w m¹ stronê z politowaniem i zniecierpliwieniem.
rzenia; wmawianie, impu-
towanie, sugerowanie.
Musia³o j¹ zdenerwowaæ ckliwe glêdzenie Pimczyne, a poza tym owe przedsiêbiorcze
in¿ynierowe dzisiejsze, zapalone do kolektywu i emancypacji, nienawidz¹ wszelkiej
sztucznoœci i nienaturalnoœci u m³odzie¿y, w szczególnoœci zaœ nie znosz¹ pozy na do-
ros³oœæ. Jako postêpowe i ca³e wytê¿one w przysz³oœæ, ¿ywi¹ kult m³odoœci gorêtszy, ni¿
¿ywiono kiedykolwiek, i nic ich nie jest w stanie bardziej zirytowaæ, ni¿ gdy ch³opiec
paskudzi sobie m³ode lata poz¹. Co gorzej, nie tylko nie lubi¹, lecz jeszcze w dodatku
lubi¹ tê swoj¹ nieluboœæ, bowiem to im daje poczucie w³asnej postêpowoœci i nowo-
czesnoœci — i zawsze gotowe s¹ pofolgowaæ swemu nielubieniu. In¿ynierowej nie
trzeba by³o dwa razy powtarzaæ, ta t³usta sk¹din¹d kobieta mog³a oprzeæ swój stosunek
30 ze mn¹ na jakiejkolwiek innej podstawie, nie tylko na gruncie formu³y nowoczesnoœæ-

staroœwieckoœæ, wszystko zale¿a³o od pierwszego akordu, gdy¿ pierwszy akord wybiera-


my sami, a reszta jest jedynie konsekwencj¹. Lecz Pimko poci¹gn¹³ smyczkiem starego
baka³arza na jej nowoczesnej strunie i w mig podchwyci³a ton.
* zblazowany (z fr.) — znu- — A, nie lubiê — rzek³a z grymasem — nie lubiê! M³ody starzec, zblazowany*
dzony nadmiarem wra¿eñ, i pewnie niewysportowany! Nie cierpiê sztucznoœci. Ale¿, profesorze, niech¿e pan po-
prze¿yæ, ¿yciem (czêsto hu-
laszczym). równa z nim moj¹ Zutê — szczera, swobodna, naturalna — oto, do czego dopro-
* anachroniczny (z gr.) — wadzaj¹ wasze anachroniczne* metody.
1. b³êdnie oznaczaj¹cy czas
wydarzeñ; 2. bêd¹cy nie
Gdy to us³ysza³em, straci³em resztkê wiary w skutecznoœæ protestów, ju¿ by mi nie
na czasie, przestarza³y. uwierzy³a, ¿e jestem doros³y, gdy¿ polubi³a siebie i sw¹ córkê ze mn¹ — staroœwieckim

103
ch³opcem, wychowanym wedle dawnych zasad. A jeœli matka polubi swoj¹ córkê z to-
b¹, ju¿ przepad³o, musisz byæ taki, jaki jesteœ potrzebny jej córce. Oczywiœcie, mog³em
protestowaæ, któ¿ mówi, ¿e nie mog³em — mog³em w ka¿dej chwili wstaæ, podejœæ
i — bez wzglêdu na trudnoœci — si³¹ im wyjaœniæ, ¿e nie mam lat siedemnastu, lecz
trzydzieœci. Mog³em — lecz nie mog³em, bo mi siê nie chcia³o, ju¿ chcia³o mi siê tylko
dowieœæ, ¿e nie jestem ch³opiec staromodny! To mi siê chcia³o wy³¹cznie! Wœcieka³em
siê, ¿e pensjonarka s³yszy gadaninê Pimki i gotowa powzi¹æ ujemne mniemanie. Ta
sprawa przes³oni³a kwestiê mego trzydziestaka. Tamto zblad³o! To siê roz¿arzy³o, to
zapiek³o, to miê rozbola³o! Siedzia³em na tapczanie i nie mog³em krzyczeæ, ¿e umyœlnie
10 k³amie — wiec poprawiam siê na siedzeniu, wysuwam nogi, usi³ujê przybraæ wygl¹d

swobodny i œmia³y, siedzieæ nowoczeœnie i krzyczê niemo, ¿e nieprawda, ¿e nie jestem


taki, jestem inny, ³ydki, ³ydki, ³ydki! Pochylam siê naprzód, wzrok o¿ywiam, siedzê
naturalnie i niemo zadajê k³am ca³¹ postaci¹ — jeœli pensjonarka siê obejrzy, niech
zobaczy — gdy wtem s³yszê, jak M³odziakowa mówi po cichu do Pimki.
* zmanierowany (z fr.) — — Rzeczywiœcie, chorobliwie zmanierowany*, niech pan spojrzy — ci¹gle przy-
odznaczaj¹cy siê sztucz-
nym, nienaturalnym spo-
biera jakieœ pozy.
sobem zachowania. Nie mog³em siê ruszyæ. Gdybym zmieni³ pozê, okaza³oby siê, ¿e us³ysza³em, i znowu
by³aby maniera — ju¿ teraz wszystko, cokolwiek bym zrobi³, by³oby manier¹. [...]
Pamiêtam — przychodzê ze szko³y na obiad, M³odziakowie siedz¹ ju¿ przy stole,
20 s³u¿¹ca wnosi zupê kartoflan¹, pensjonarka równie¿ siedzi — siedzi doskonale, z nie-

co bolszewick¹ fizkultur¹ i w gumianych pó³bucikach. Zupy jad³a ma³o — a za to


wypi³a duszkiem szklankê zimnej wody i zagryz³a kromk¹ chleba, zupy unika³a, roz-
wodniona papka, ciep³a i zbyt ³atwa, musia³a zapewne szkodziæ jej na typ i prawdopo-
dobnie chcia³a byæ jak najd³u¿ej g³odna, przynajmniej do miêsa, gdy¿ dziewczyna
nowoczesna g³odna jest wy¿szej klasy ni¿ dziewczyna nowoczesna syta. M³odziakowa
równie¿ zjad³a b. ma³o zupy, a mnie nie zapyta³a wcale, jak tam w szkole siê powiod³o.
Dlaczego nie zapyta³a? Dlatego ¿e nie uznawa³a tych matczynych pytañ i w ogóle matka
trochê j¹ mierzi³a, nie lubi³a matki. Wola³a siostrê.
— Proszê, Wiktorze, weŸ soli — rzek³a, podaj¹c mê¿owi sól tonem prawdziwej
* Herbert Georg Wells (1866- 30 wiernej towarzyszki oraz czytelniczki Wellsa* i doda³a, wpatrzona nieco w przysz³oœæ,
1946) — [czyt. he:be:t
e e
d¿o:d¿ uelz] pisarz angiel-
nieco w przestrzeñ, z akcentem humanitarnego buntu jednostki ludzkiej, walcz¹cej
ski, w swoich pogl¹dach z hañb¹ z³a spo³ecznego, niesprawiedliwoœci i krzywdy.
³¹czy³ wiarê w postêp nau-
kowo-techniczny z pasj¹
— Kara œmierci jest prze¿ytkiem.
reformatora spo³ecznego. A wtedy M³odziak, ten Europejczyk, in¿ynier i uœwiadomiony urbanista, który kszta³-
Rozwin¹³ i spopularyzowa³
powieœæ utopijn¹ i fantas-
ci³ siê w Pary¿u i stamt¹d przywióz³ dryg europejski, czarniawy, w ubraniu — swobod-
tycznonaukow¹. ny, w bucikach ¿ó³tych, giemzowych*, nowych, które na nim bardzo siê uwydatnia³y,
* giemza — kozia skóra w ko³nierzyku à la S³owacki i w rogowych okularach, pozbawiony przes¹dów czerstwy
stosowana m.in. do pro-
dukcji obuwia. pacyfista i wielbiciel naukowej organizacji pracy, z dowcipami i anegdotami nauko-
wymi oraz dowcipami z kabaretów, rzek³ bior¹c sól.

104
— Dziêkujê, Joanno.
Po czym doda³ g³osem uœwiadomionego pacyfisty, ale z domieszk¹ studentów poli-
techniki.
— W Brazylii topi¹ ca³e beczki soli, gdy u nas jest po szeœæ groszy gram. Politycy!
* Liga Narodów — orga- My, fachowcy. Reorganizacja œwiata. Liga Narodów*.
nizacja miêdzynarodowa
powo³ana w 1919 r. w ce- A wówczas M³odziakowa odetchnê³a g³êboko i rzek³a inteligentnie, z wizj¹ lepszego
lu zabezpieczenia pokoju jutra i szklanych domów ¯eromskiego*, nawi¹zuj¹c do tradycji zmagañ Polski wczo-
i zapewnienia wspó³pracy
pañstw. rajszej, a d¹¿¹c do Polski jutrzejszej.
* Idea szklanych domów — Zuta, kto to by³ ten ch³opiec, z którym dziœ wraca³aœ ze szko³y? Je¿eli nie chcesz,
rozwijana by³a w powieœci
10 mo¿esz nie odpowiadaæ. Wiesz, ¿e ciê w niczym nie krêpujê.
¯eromskiego Przedwioœ-
nie. W tym podrêczniku M³odziakówna zjad³a obojêtnie kawa³eczek chleba.
¯eromskiemu poœwiêco-
na zosta³a sekwencja pt.
— Nie wiem — odpowiedzia³a.
Przed moralnym trybuna- — Nie wiesz? — rzek³a z przyjemnoœci¹ matka.
³em, s. 180-210.
— Zaczepi³ mnie — rzek³a pensjonarka.
— Zaczepi³? — zapyta³ M³odziak.
W³aœciwie zapyta³ machinalnie. Ale ju¿ samo pytanie obci¹¿a³o kwestiê i mog³o
wywo³aæ wra¿enie ojcowskiego niezadowolenia starej daty. Dlatego M³odziakowa inter-
weniowa³a.
* dezynwoltura (z fr.) — — A có¿ w tym dziwnego? — zawo³a³a, ale z przesadn¹, byæ mo¿e, dezinwoltur¹*.
zbyt swobodne, lekcewa-
20 — Zaczepi³ j¹ — wielkie rzeczy! Niech zaczepia! Zuta, a mo¿e umówi³aœ siê z nim?
¿¹ce zachowanie siê.
Doskonale! Mo¿e chcesz wybraæ siê z nim na kajak — na ca³y dzieñ? A mo¿e chcesz
pojechaæ na week-end i nie wracaæ na noc? Nie wracaj w takim razie — rzek³a us³u¿-
nie — nie wracaj œmia³o! Albo mo¿e chcesz wybraæ siê bez pieniêdzy, mo¿e chcesz,
¿eby on za ciebie p³aci³, a mo¿e wolisz p³aciæ za niego, ¿eby on by³ na twoim utrzy-
maniu — w takim razie dam ci pieniêdzy. Ale najpewniej poradzicie sobie oboje bez
pieniêdzy, co? — zawo³a³a hardo, napieraj¹c ca³ym cia³em. In¿ynierowa rzeczywiœcie
zagalopowa³a siê trochê, córka jednak uchyli³a siê zrêcznie od matki, która zbyt wyraŸ-
nie pragnê³a wy¿ywaæ siê za jej poœrednictwem.
— Dobrze, dobrze, mamo — zby³a j¹ niczym, nie dobieraj¹c kotletów, gdy¿ sie-
30 kane miêso nie s³u¿y³o jej — za pulchne i za ³atwe jakieœ. Nowoczesna by³a bardzo

ostro¿na z rodzicami, nie dopuszcza³a ich nigdy zbyt blisko.


* objaœnienie zob. na s. 103. Ale ju¿ in¿ynier podchwyci³ w¹tek ¿ony. Poniewa¿ ¿ona zainsynuowa³a*, jakoby wi-
* hreczkosiej — przestarz.
iron. gospodarz zasie-
dzia³ coœ z³ego w zaczepianiu córki, on z kolei zapragn¹³ siê wykazaæ. Tak to oni na
dzia³y na roli; tu: ktoœ za- przemian podchwytywali swoje w¹tki. I zawo³a³.
cofany.
— Pewnie, nic w tym z³ego! Zuta, je¿eli chcesz mieæ dziecko nieœlubne, bardzo
proszê! A có¿ w tym z³ego! Kult dziewictwa usta³! My, in¿ynierowie konstruktorzy nowej
rzeczywistoœci spo³ecznej, nie uznajemy kultu dziewictwa dawnych hreczkosiejów*!
Wychyli³ haust wody i urwa³ czuj¹c, ¿e mo¿e nieco siê zagalopowa³. Wtedy jednak
M³odziakowa podchwyci³a w¹tek i poœrednio, ogólnikowo zaczê³a namawiaæ córkê do

105
nieœlubnego dziecka, dawa³a wyraz swemu liberalizmowi, opowiada³a o stosunkach
* Benjamin Barr Lindsay w Ameryce, cytowa³a Lindsaya*, podkreœla³a niezwyk³¹ ³atwoœæ pod tym wzglêdem spó³-
(1869-1943) — [czyt.
bend¿amin ba: lyndzy] czesnej m³odzie¿y itd., itd... By³ to ich ulubiony konik. Gdy jedno zsiada³o z niego,
amerykañski sêdzia dla czuj¹c, ¿e za daleko siê zagalopowa³o, drugie dosiada³o i pêdzi³o. By³o to tym dziw-
nieletnich, g³oœny jako
autor ksi¹¿ek Bunt m³o- niejsze, ¿e w³aœciwie, jak siê rzek³o, wszyscy oni (bo i M³odziak równie¿) nie lubili
dzie¿y (1925) i Ma³¿eñ- matki ani dziecka. Lecz trzeba zrozumieæ, ¿e dosiadali tej myœli nie od strony matki,
stwo kole¿eñskie (1927).
a od strony pensjonarki, i nie od strony dziecka, a od strony nieœlubnego. Zw³aszcza
M³odziakowa dzieckiem nieœlubnym córki pragnê³a wysun¹æ siê na czo³o awangardy
dziejów i ¿eby to by³o dziecko poczête przygodnie, ³atwo, œmia³o, hardo, w krzakach,
* etc. — et cetera (³ac.) — 10 na sportowej wycieczce z rówieœnikiem, jak opisuj¹ w nowoczesnych romansach etc.*
i tak dalej.
Zreszt¹ ju¿ samo mówienie, samo namawianie pensjonarki przez rodziców czêœciowo
realizowa³o po¿¹dany smaczek. A u¿ywali sobie tym œmielej na tej myœli, ¿e czuli m¹
niemo¿noœæ wobec niej — rzeczywiœcie, nie umia³em dotychczas obroniæ siê czarowi
siedemnastolatki w krzakach.
Lecz nie uwzglêdnili, ¿e tego dnia nawet na zazdroœæ by³em ju¿ za biedny. Có¿ —
od dwóch tygodni bez przerwy robili mi gêbê i gêba sta³a siê wreszcie tak fatalna, ¿e
nawet zazdroœciæ ju¿ nie mia³em z czego. Domyœli³em siê, ¿e ch³opiec, o którym mó-
wi³a M³odziakowa, to pewnie Kopyrda, lecz có¿, wszystko jedno, ¿a³oœæ, smutek —
smutek i ubóstwo — ubóstwo i zmêczenie wielkie, rezygnacja. Zamiast tedy uj¹æ myœl
20 od strony zielonob³êkitnej, hardej, œwie¿ej, uj¹³em j¹ ubogo. „Có¿, dziecko jest dziec-
* ognipiór — dzieciêca kiem” — myœla³em wyobra¿aj¹c sobie poród, mamkê, choroby, ognipiór*, nieporz¹d-
choroba skóry (wydzieli-
na z pêkajacych pecherzy- ki dzieciêce, koszta utrzymania oraz ¿e dziecko swym ciep³em dzieciêcym i mlekiem
ków zasycha w strupy). zniweczy³oby wkrótce dziewczynê czyni¹c j¹ ociê¿a³¹ i ciep³¹ mateczk¹. Tote¿ powie-
dzia³em ubogo, mentalnie, nachylaj¹c siê do M³odziakówny.
— Mamusia...
A powiedzia³em bardzo smutno, rzewnie i cieplutko, wsadzi³em w ten wyraz ca³e to
ciepe³ko mamie, którego oni w swej ostrej, œwie¿ej, dziewczêcej i m³odzieñczej wizji
œwiata nie chcieli uwzglêdniæ. Po co to powiedzia³em? Ot, tak sobie. Dziewczyna, jak
ka¿da dziewczyna, estetk¹ by³a przede wszystkim, zadaniem jej g³ównym by³a przystoj-
30 noœæ, a ja, dopasowuj¹c do jej typu ciep³e, uczuciowe i nieco roznegli¿owane wyra¿enie

„mamusia”, tworzy³em coœ ohydnie rozmam³anego i nieprzystojnego. I myœla³em, ¿e mo¿e


pêknie od tego. Co prawda wiedzia³em, ¿e mi siê uchyli, a nieprzystojnoœæ pozostanie
przy mnie — albowiem taki by³ uk³ad miêdzy nami, ¿e wszystko, co przeciwko niej
przedsiêwzi¹³em, przylega³o do mnie, jak gdybym plu³ pod wiatr.
A tu M³odziak jak nie chichnie!
Zachichota³ niespodziewanie dla siebie, gard³owo, z³apa³ serwetê, zawstydzi³ siê —
chichota³ z oczami na wierzchu, zakas³a³ siê i rycza³ w serwetê, strasznie, automa-
tycznie, mimo woli. A¿ siê zdumia³em! Co go tak po³echta³o w systemie nerwowym? Ten
wyraz — „mamusia”? Rozœmieszy³ go kontrast pomiêdzy jego dziewczyn¹ a moj¹ ma-

106
musi¹, coœ mu siê skojarzy³o, mo¿e z kabaretem, a mo¿e g³os mój smutny i ¿a³osny
wywiód³ go na podwórko rodzaju ludzkiego. Mia³ on tê w³aœciwoœæ, wspóln¹ wszystkim
* szmonces (jid.) — prze- in¿ynierom, ¿e by³ niezmiernie ³echczywy na szmonces*, a moje powiedzenie istotnie
starz. kawa³, dowcip ¿y-
dowski, ¿artobliwa, saty- zatr¹ca³o co nie b¹dŸ szmoncesem. I chichota³ tym intensywniej, im bardziej przed
ryczna piosenka o tema- chwil¹ gloryfikowa³ siê* w dziecku nieœlubnym. Okulary spad³y mu z nosa.
tyce ¿ydowskiej (zw³. w o-
kresie miêdzywojennym). — Wiktorze — rzek³a M³odziakowa. A ja jeszcze doda³em mu gazu:
* gloryfikowaæ (z ³ac.) — — Mamusia, mamusia...
s³awiæ, wychwalaæ, wiel-
biæ, wynosiæ ponad kogo
— Przepraszam, przepraszam — chichota³ — przepraszam, przepraszam... A to!
lub ponad co. Nie mogê! Przepraszam...
10 Dziewczyna pochyli³a siê nad talerzem i nagle ujrza³em nieomal fizycznie, ¿e po-
przez chichot ojcowski dotknê³o j¹ moje wyra¿enie — a zatem dotkn¹³em j¹, dotkniêta
by³a — tak, tak, nie omyli³em siê, œmiech ojca z boku zmieni³ sytuacjê, wydoby³ mnie
z pensjonarki. Nareszcie mog³em jej dotykaæ! Siedzia³em jak trusia.
Rodzice równie¿ to zauwa¿yli, przybiegli na pomoc.
— Wiktorze, dziwiê siê — rzek³a z niezadowoleniem M³odziakowa — uwagi na-
szego staruszka nie s¹ bynajmniej dowcipne. To poza, nic wiêcej!
In¿ynier pohamowa³ wreszcie œmiech.
— Co, myœlisz, ¿e ja z tego siê œmia³em? Nigdy w ¿yciu, nawet nie s³ysza³em — coœ
mi siê przypomnia³o...
20 Ale ich wysi³ki tylko jeszcze bardziej wci¹ga³y pensjonarkê w sytuacjê. Choæ nie
rozumia³em dobrze, co siê dzieje, powtórzy³em jeszcze parê razy „mamusia, mamusia”
tym samym tonem ospa³ym i biednym, a przez powtórzenie wyraz zyska³, widaæ, now¹
si³ê, gdy¿ in¿ynier ponownie chichn¹³ krótko, urywanie, œmiechem wykrztuœnym, gard-
³owym. I zapewne œmiech ten go rozœmieszy³ — gdy¿ znienacka parskn¹³ na ca³ego,
zatykaj¹c usta serwetk¹.
— Proszê siê nie wtr¹caæ! — krzyknê³a na mnie M³odziakowa w z³oœci, ale swoj¹
z³oœci¹ bardziej jeszcze wci¹gnê³a córkê, która na koniec wzruszy³a ramionami.
— Daj¿e pokój, mamo — odezwa³a siê na pozór obojêtnie, ale i to tak¿e j¹ wci¹g-
nê³o. Zadziwiaj¹ce — tak radykalnie zmieni³ siê uk³ad miêdzy nami, ¿e ka¿de s³owo
30 ich wci¹ga³o. W³aœciwie by³o nawet doœæ przyjemnie. Czu³em, ¿e odzyska³em mo¿noœæ

z pensjonark¹. Ale by³o mi w³aœciwie wszystko jedno. I czu³em, ¿e odzyska³em mo¿-


noœæ, poniewa¿ jest mi wszystko jedno, i ¿e gdybym choæ na mgnienie oka smutek
i ¿a³oœæ, ubóstwo i nêdzê zast¹pi³ triumfem, natychmiast moja mo¿noœæ by³aby unices-
twiona, gdy¿ by³a to w³aœciwie przedziwna przemo¿noœæ osnuta na kanwie zdekla-
rowanej i zrezygnowanej niemo¿noœci. Wiêc aby utwierdziæ siê w ubóstwie i zaznaczyæ,
jak bardzo jest mi wszystko jedno, jak niegodny jestem czegokolwiek, zacz¹³em babraæ
siê w kompocie, wrzuca³em okruszyny, œmiecie, ga³ki z chleba, be³ta³em ³y¿eczk¹. Gêbê
mia³em, có¿ ostatecznie, dla mnie i to dobre — ach, psiakrew, co mi tam — myœla³em
ospale, dodaj¹c jeszcze trochê soli, pieprzu i dwie wyka³aczki — ach, niech tam,

107
wszystko zjem, byle czym mogê siê po¿ywiæ, wszystko jedno... I by³em, jakbym le¿a³
w rowie, podczas gdy ptaszki fruwaj¹... zrobi³o mi siê ciep³o i przytulnie od be³tania.
— Co kawaler?... Co kawaler?... Dlaczego kawaler babrze siê w kompocie?
M³odziakowa zada³a pytanie cicho, lecz nerwowo. Podnios³em nieudolny wzrok
znad kompotu.
— Ja tylko tak... mnie wszystko jedno... — szepn¹³em boleœnie i obleœnie. I zacz¹-
³em jeœæ papkê; a memu duchowi papka rzeczywiœcie nie sprawia³a ju¿ ¿adnej ró¿nicy.
Trudno wypowiedzieæ, jakie wra¿enie wywar³o to na M³odziakach, nie spodziewa³em
siê równie silnego wra¿enia. In¿ynier spontanicznie zachichota³ po raz trzeci, œmie-
10 chem kabaretowym, œmiechem podwórkowym, œmiechem tylnym. Dziewczyna pochy-

li³a siê nad talerzem i jad³a swój kompot w milczeniu, poprawnie, wstrzemiêŸliwie,
nawet — heroicznie. In¿ynierowa zblad³a — i wpatrywa³a siê we mnie jak zahip-
notyzowana, z oczami na wierzchu, najwyraŸniej ba³a siê mnie. Ba³a siê!
— To poza! Poza! — mamrota³a. — Proszê nie jeœæ... Nie pozwalam! Zuta! Wik-
torze — Zuta! Wiktorze! Zuta! Zuta! Wiktorze — przestañ, zabroñ! O...
Jad³em ci¹gle, bo dlaczegó¿ mia³bym nie jeœæ? — wszystko zjem, zdech³ego szczu-
* Miêtus — przezwisko jed- ra, wszystko jedno... — „Ech, Miêtus* — myœla³em — dobre, dobre... Dobre... Niech
nego ze szkolnych kole-
gów Józia.
tam, co tam, byle co do gêby w³o¿yæ, niech tam, co tam, niech tam...”
— Zuta! — krzyknê³a przeraŸliwie M³odziakowa. Dla matki widok wielbiciela cór-
20 ki, konsumuj¹cego wszystko bez ró¿nicy, by³ nie do zniesienia. Lecz wtedy pensjonarka,

która w³aœnie skoñczy³a swój kompot, wsta³a od sto³u i wysz³a. M³odziakowa wysz³a za
ni¹. M³odziak wyszed³ konwulsyjnie rozchichotany, zatykaj¹c usta chusteczk¹ od nosa.
Nie by³o wiadomo, czy ukoñczyli obiad, czy uciekli. Wiedzia³em, uciekli! Porwa³em siê
za nimi! Gór¹ nasza! Dalej naprzód, atakuj, zaczepiaj, bij, goñ, œcigaj, nastêpuj, chwytaj,
przyduœ duœ, duœ, gnêb i nie popuszczaj! Bali siê? Straszyæ! Uciekali? Goniæ! Cicho,
spokojnie, spokojnie, spokojnie, biednie i ¿a³oœnie, nie zmieniaj ¿ebraka na zwyciêzcê,
wszak ¿ebrak przyniós³ ci zwyciêstwo. Bali siê, ¿ebym im mózgowo dziewczyny, jak
kompotu, nie przyrz¹dzi³. Ha, teraz ju¿ wiedzia³em, jak siê zabraæ do jej stylu! I mog-
³em w sobie mózgowo, mentalnie nadziewaæ j¹ wszystkim, co popadnie, be³taæ, drobiæ,
30 mieszaæ, nie przebieraj¹c w œrodkach! Ale spokojnie, spokojnie...

Kto uwierzy, ¿e chichot podziemny M³odziaka przywróci³ mi zdolnoœæ oporu? Moje


czyny i myœli odzyska³y szpony. Nie, partia nie by³a wygrana. Ale mog³em przynajmniej
dzia³aæ. Wiedzia³em, po jakiej linii mam pójœæ. Kompot wyjaœni³ mi wszystko. Tak samo,
jak zbabra³em kompot zamieniaj¹c go w rozwi¹z³¹ papkê, tak te¿ mog³em zniszczyæ
* heterogeniczny — niejed- nowoczesnoœæ pensjonarki doprowadzaj¹c do niej pierwiastki obce, heterogeniczne*,
norodny.
mieszaj¹c, co wlezie. Hajda, hajda, hajda, na nowoczesny styl, na urodê nowoczesnej
pensjonarki! Ale cicho, cicho...
Fragmenty powieœci Witolda Gombrowicza Ferdydurke.
Tekst wed³ug wydania: Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987.

108
ma Przy
wo³
UWA
sz
rozd czególn ywany t
GA!
zia³ e u
S³awomir Mro¿ek u po znacz fragm
drê eni ent
lekt cznika e w ko Tanga
ura . Ob ntek
Tango ca³e o œ
go t wi¹zuj cie teg
ekst e je
dna o
u. k

AKT I
Scena przedstawia wnêtrze du¿ego pokoju o wysokim suficie. Prawej jego œciany nie
widaæ (wszystkie okreœlenia „po prawej”, „po lewej”, teraz i w dalszym ci¹gu — patrz¹c
od widowni). Przestrzeñ na prawo uciêta ram¹ sceny, jakby poza ni¹ znajdowa³a siê
jeszcze czêœæ przedstawianego pomieszczenia. Lewa œciana nie dochodzi do samej
rampy, tylko za³amuje siê w odleg³oœci kilku kroków od niej, na proscenium, w lewo,
pod k¹tem prostym, i biegnie dalej w lewo, równolegle do rampy. W tej p³aszczyŸnie
zwróconej ku widowni, miêdzy wêg³em a lew¹ kulis¹, znajduj¹ siê drzwi do innego
pokoju. Jest to jakby korytarz znikaj¹cy w lewej kulisie, prowadz¹cy od niej do g³ównego
10 pomieszczenia. W œcianie na wprost, œrodkowej, dwoje drzwi, na lewym i prawym
skraju. Wszystkie drzwi identyczne, wysokie, ciemne, dwuskrzyd³owe, ozdobne, w stylu
starych, solidnych mieszkañ. Miêdzy drzwiami w œrodkowej œcianie wnêka, zas³oniêta
kotar¹. W pomieszczeniu znajduj¹ siê przede wszystkim nastêpuj¹ce sprzêty: stó³ na
osiem osób z kompletem krzese³. Fotele. Du¿e lustro œcienne na lewej œcianie. Sofa. Ma³e
stoliczki. Sprzêty ustawione niesymetrycznie, jakby tu¿ przed albo tu¿ po przepro-
wadzce. Ba³agan. Ponadto ca³a scena przyrz¹dzona draperiami w ten sposób, ¿e mate-
rie, pó³le¿¹ce, pó³zwisaj¹ce, pó³zwiniête, sprawiaj¹ wra¿enie rozplamienia, rozma-
zania, niekonturowoœci pomieszczenia. W jednym miejscu, na pod³odze, tworz¹ rodzaj
wzniesienia, legowiska. Staroœwiecki, czarny wózek dziecinny na wysokich i cienkich
20 ko³ach, zakurzona œlubna suknia, melonik. Aksamitny obrus zgarniêty do po³owy sto³u,
przy nagim blacie siedz¹ trzy osoby. Osoba Na Razie Zwana Babci¹, stara, ale czerstwa
i ruchliwa, czasem tylko cierpi na starcze zapaœci. W sukni z trenem wlok¹cym siê po
ziemi, bardzo jaskrawej, w olbrzymie kwiaty. D¿okejka, na nogach trampki. Krótko-
wzroczna. Starszy pan, siwy, bardzo dobrze wychowany, w okularach oprawionych cien-
ko i z³oto, ale zaniedbany w stroju, zakurzony i nieœmia³y. ¯akiet-jaskó³ka, wysoki
sztywny ko³nierzyk, bia³y, ale brudny, szeroki krawat-plastron, w nim szpilka z per³¹,
ale poni¿ej d³ugie do kolan szorty khaki. Wysokie szkockie skarpety, lakierki popêkane,
go³e kolana. Trzeci osobnik w najwy¿szym stopniu mêtny i podejrzany. Koszula w brzyd-
k¹ kratê, rozpiêta zbyt g³êboko na piersiach, wypuszczona na spodnie, z podwiniêtymi
30 rêkawami. Spodnie jasnopopielate, szerokie, brudne i pomiête, buty jaskrawo¿ó³te
i skarpetki kolorowe przesadnie. Drapie siê co chwila w grube udo. W³osy d³ugie i t³uste,
które lubi przeczesywaæ grzebykiem wyjmowanym z tylnej kieszeni spodni. Ma³y, kwa-
dratowy w¹sik. Nieogolony. Na rêce zegarek w „z³otej” bransolecie. Wszyscy troje graj¹
w karty zapamiêtale. Na pozosta³ej, nakrytej czêœci sto³u talerze, fili¿anki, karafki,
sztuczne kwiaty, resztki jedzenia, a tak¿e kilka nie daj¹cych siê ze sob¹ logicznie
S³awomir Mro¿ek — zob.
po³¹czyæ przedmiotów, jak du¿a, pusta klatka na ptaki bez dna, jeden bucik damski,
nota s. 46. bryczesy. Ten stó³, jeszcze bardziej ni¿ ca³e wnêtrze, sprawia wra¿enie pomylenia,

109
przypadkowoœci, niechlujstwa. Ka¿dy talerz, ka¿dy przedmiot pochodzi z innego serwisu, z innej epoki
i z innego stylu. Z prawej strony wchodzi m³ody cz³owiek, najwy¿ej dwudziestopiêcioletni, prawid³owo
rozwiniêty, dorodny i regularny. W standardowym, dobrze i efektownie na nim le¿¹cym ciemnym garniturze,
w bia³ej koszuli z krawatem. Czysty i wyprasowany. Niesie pod pach¹ kilka ksi¹¿ek i skryptów, poniewa¿
wraca z wyk³adów na uniwersytecie. Zatrzymuje siê i obserwuje scenê. Pozostali nie widz¹ go, zapamiêtali
w grze. Stó³ znajduje siê raczej po lewej stronie, a wiêc doœæ daleko od wejœcia z prawej. Osoba Na Razie
Zwana Babci¹ siedzi ty³em do niego, a bokiem do widowni, naprzeciw niej starszy pan, trzeci osobnik
u szczytu sto³u, ty³em do widowni, a bokiem do wchodz¹cego.

OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥ (rzucaj¹c z prze- OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Nie grymaœ. Pan
10 sadnym rozmachem kart¹ na stó³): Cztery piki Edek wie, co robi.
skurczybyki! EUGENIUSZ (rzuca jeszcze raz t¹ sam¹ kart¹): „Ja
PARTNER Z W¥SIKIEM (rzucaj¹c kartê): Ciach w piach! go brzdêk, a on mi pêk³!”
(poci¹ga piwo z butelki, która stoi przy nodze OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: No, widzisz. Jak
jego krzes³a) chcesz, to potrafisz.
STARSZY PARTNER (chrz¹kaj¹c nieœmia³o, mówi z wi- EDEK: Pan starszy bardzo jest wstydliwy.
docznym wysi³kiem): Proszê. To jest, chcia³em OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Dziêkujê, panie Edziu
powiedzieæ, ryp! (rzuca kartê) kochany. Nie wiem, co byœmy zrobili bez pana.
OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥ (po chwili wycze- 10 EDEK: Drobiazg. (spostrzega m³odego cz³owieka i po-

kiwania pe³nego dezaprobaty): „Ryp” w co? Eu- spiesznie chowa butelkê pod stó³) To ja ju¿ sobie
20 geniuszu... pójdê.
STARSZY PARTNER, CZYLI EUGENIUSZ (j¹ka siê bez- OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Co? Co takiego? Co
radnie): Ryp... ryp... panu przysz³o do g³owy? Teraz, kiedy jesteœmy
PARTNER Z W¥SIKIEM: Starszy pan znowu nie w for- w œrodku partii?
mie. (poci¹ga piwko) M£ODY CZ£OWIEK: Dzieñ dobry.
OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Eugeniuszu, je¿eli OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥ (odwraca siê, nie-
zasiadasz z nami do gry, to powinieneœ wiedzieæ, zadowolona): A, to ty.
jak siê zachowaæ. „Ryp” w co? — pytam. M£ODY CZ£OWIEK: To ja. Co tu siê dzieje?
EUGENIUSZ: No... po prostu ryp. 20 OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Jak to co? Gramy

OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: O, Bo¿e, znowu siê sobie w karty.


30 zaczerwieni³! M£ODY CZ£OWIEK: To widzê. Ale z kim?
EUGENIUSZ: To mo¿e „ryp w pip”? OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Jak to z kim? Wuja
OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Nonsens. Panie Ed- Eugeniusza nie poznajesz?
ku, niech mu pan podpowie. M£ODY CZ£OWIEK: Nie pytam o wuja Eugeniusza. Z wu-
PARTNER Z W¥SIKIEM, CZYLI EDEK: Chêtnie. Ale do jem policzymy siê póŸniej. Kim jest ten osobnik?
„ryp” trudno zrymowaæ. Ja bym zaproponowa³: „Ja (wskazuje na Edka)
go brzdêk, a on mi pêk³”. EDEK (wstaj¹c): No, to na mnie czas. Ca³ujê r¹czki
EUGENIUSZ: Doskonale! Ale, za pozwoleniem. Co to pani dobrodziejki.
znaczy? Kto pêk³? 30 OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Edek, nie odchodŸ!

EDEK: To tak siê mówi. M£ODY CZ£OWIEK: Won!

110
EDEK (do Babci, z wyrzutem): A mówi³em pani sza- EUGENIA: Dobrze mu tak.
nownej, ¿ebyœmy ju¿ dzisiaj nie grali. ARTUR: Babci te¿ nie ujdzie na sucho. (ods³ania wnê-
EUGENIUSZ (wskazuj¹c na Babciê): To ona, to wszyst- kê, w której ukazuje siê katafalk nakryty czar-
ko przez ni¹! Ja nie chcia³em! nym zmursza³ym suknem i gromnice) Na katafalk!
M£ODY CZ£OWIEK (postêpuj¹c naprzód): Won, po- EDEK (wertuj¹c ksi¹¿kê z coraz wiêkszym zain-
wiedzia³em! teresowaniem): Fajne. (siada na uboczu)
EDEK: O rany, idê ju¿, idê. (idzie w stron¹ wyjœcia, EUGENIA: Znowu? Ja nie chcê!
czyli naprzeciw m³odego cz³owieka. Po drodze ARTUR: Ani s³owa! (Eugenia pokornie zbli¿a siê do
zatrzymuje siê przy nim i wyjmuje mu spod katafalku. Eugeniusz us³u¿nie podaje jej rêkê)
10 pachy jedn¹ z ksi¹¿ek, otwiera j¹) 10 EUGENIA (lodowato): Dziêkujê ci, Judaszu.
M£ODY CZ£OWIEK (biegn¹c w stron¹ sto³u): A pro- EUGENIUSZ: I tak ci karta nie sz³a.
si³em, tyle razy prosi³em, ¿eby mi tego wiêcej nie EUGENIA: B³azen.
by³o! (okr¹¿a stó³, goni¹c Babciê, która umyka ARTUR: To ciê oduczy tej potwornej lekkomyœlnoœci.
przed nim) (uderzaj¹c siê po kieszeniach) Zapa³ki, czy ktoœ
OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Nie, nie! ma zapa³ki?
M£ODY CZ£OWIEK: A w³aœnie, ¿e tak! I to natychmiast! EUGENIA (uk³adaj¹c siê na katafalku): Arturze, ja
EDEK (ogl¹da ksi¹¿kê): Ciekawe, ciekawe... ciê proszê, przynajmniej bez œwiec.
OSOBA NA RAZIE ZWANA BABCI¥: Czego ty chcesz ode ARTUR: Cicho, bo ukarzê. (Edek, nie odrywaj¹c oczu
mnie?! od ksi¹¿ki, wyci¹ga pude³ko zapa³ek)
20 M£ODY CZ£OWIEK (goni¹c): Babcia dobrze wie, co 20 EDEK: Ja mam. (Artur bierze od niego zapa³ki i za-
mam na myœli! pala gromnice. Eugeniusz przenosi sztuczne
EUGENIUSZ: Arturku, mia³byœ choæ trochê litoœci dla kwiaty ze sto³u i stawia je obok Eugenii, cofa
w³asnej babci. siê o kilka kroków i sprawdza efekt, poprawia)
M£ODY CZ£OWIEK: A, wujcio te¿ siê odzywa? EDEK (chichoce): Pierwszorzêdne obrazki.
EUGENIUSZ: Ja siê nie odzywam, tylko mówiê, ¿e na- EUGENIA (unosz¹c g³owê): Co on tam ogl¹da?
wet je¿eli Eugenia trochê siê zapomnia³a... ARTUR: Le¿eæ!
M£ODY CZ£OWIEK, CZYLI ARTUR: To ja jej przypo- EUGENIUSZ (podchodzi do Edka i zagl¹da mu przez
mnê. I wujciowi te¿ przypomnê! Litoœci! Kto mówi ramiê): Podrêcznik anatomii szczegó³owej. Uni-
o litoœci! A czy wy macie dla mnie litoœæ? Czy ona wersyteckie wydanie.
30 nie rozumie? Ale, ale przy okazji, wujciowi te¿ siê 30 EUGENIA: Te¿ sobie znalaz³.
coœ nale¿y. Dlaczego wujcio nie przy pracy? Dla- EDEK: Pan Artur studiuje medycynê?
czego wujcio nie pisze pamiêtników? EUGENIUSZ: Uczêszcza na trzy fakultety. Razem z filozofi¹.
EUGENIUSZ: Pisa³em trochê dziœ rano, potem oni przy- EDEK: A z filozofii te¿ ma coœ w tym rodzaju?
szli do mnie, do pokoju... EUGENIUSZ: Sk¹d. Filozofia jest bez ilustracji.
OSOBA DOTYCHCZAS ZWANA BABCI¥, CZYLI EUGENIA: EDEK: Szkoda. Chêtnie bym sobie poogl¹da³.
Eugeniuszu, zdrajco! EUGENIA (unosz¹c siê): Poka¿!
EUGENIUSZ (histerycznie): A dajcie¿ mi wszyscy œwiê- ARTUR: Le¿eæ!
ty spokój! EUGENIA: I pomyœleæ, ¿e jesteœ z nas wszystkich naj-
ARTUR: Niemniej wujcio te¿ zostanie ukarany. (nak³a- m³odszy. Dlaczego nie idziesz do klasztoru?
40 da Eugeniuszowi na g³owê klatkê na ptaki bez 40 ARTUR: Babciu, dlaczego ty mnie nie chcesz zrozu-
dna) Siedzieæ, dopóki nie zwolniê! mieæ?

111
EUGENIUSZ: Tak, tak, ja te¿ siê o to pytam. Dlaczego ty EUGENIUSZ (do siebie): Co prawda ona powiedzia³a
go nie chcesz zrozumieæ, Eugenio? to trochê za mocno. (do Artura) Czy mogê ju¿ to
ARTUR: Ja nie mogê ¿yæ w takim œwiecie. (z drzwi na zdj¹æ? (pauza) Arturze! (pauza) Arturze, pytam,
wprost, po lewej stronie, wchodzi Eleonora, ko- czy mogê ju¿ sobie zdj¹æ to z g³owy?
bieta w apogeum wieku œredniego, w tak zwa- ARTUR: A niech wujcio sobie zdejmie. (do siebie)
nych pajacykach) Teraz i tak wszystko jedno.
ELEONORA: W jakim œwiecie? Co wy tu robicie? EUGENIUSZ (oswobadzaj¹c sobie g³owê z klatki):
ARTUR: Dzieñ dobry, mamo. Dziêkujê. (siada obok Artura) Coœ tak posmut-
ELEONORA: Co to, babcia znowu na katafalku? nia³, Arturku?
10 EUGENIA: Dobrze, ¿eœ przysz³a. Sama widzisz, co on 10 EUGENIA: Ale¿ tu twardo.

wyprawia. EUGENIUSZ: Ja rozumiem, ¿e ta historia z mam¹ zro-


ARTUR: Ja wyprawiam? Musia³em babciê ukaraæ. bi³a na tobie wra¿enie. Ja rozumiem, ja jestem
EUGENIA: On mnie wychowuje. niedzisiejszy... Edek nie jest taki z³y. Ma dobre
serce, choæ nie wygl¹da bardzo inteligentnie. (ci-
ARTUR: Babcia przekracza granice.
szej) Miêdzy nami mówi¹c, to debil... (g³oœniej)
ELEONORA: Jakie granice? No có¿, mój drogi, trzeba ¿ycie braæ, jakie ono
ARTUR: Ju¿ ona wie, o co chodzi. jest... (ciszej) Albo i nie. (g³oœniej) No, Arturku,
ELEONORA: Ale po co zaraz na katafalk? g³owa do góry. Edek ma swoje zalety, zreszt¹, mój
ARTUR: Niech pomyœli chocia¿ o wiecznoœci. Niech Bo¿e... Twoja mama to ju¿ nie to samo, co dawniej.
pole¿y, niech siê opamiêta. 20 (ciszej) Trzeba j¹ by³o widzieæ, kiedy by³a m³oda,
20 ELEONORA (zauwa¿aj¹c Edka): A, Edek! przed twoim urodzeniem oczywiœcie, jeszcze zanim
EDEK: Czeœæ. pojawi³ siê Stomil... (zamyœla siê, potem przy-
ARTUR: Jak to, to wy siê znacie? suwa siê razem z krzes³em do Artura, mówi
EUGENIUSZ (do siebie): Teraz siê zacznie. cicho) Co zamierzasz zrobiæ z Edkiem? Bêdê z to-
b¹ szczery: to wredna postaæ. I paznokcie ma brud-
ELEONORA: Edzia wszyscy znaj¹. Co w tym dziwnego?
ne, i w ogóle ciê¿ki, co? Jestem przekonany, ¿e
ARTUR: Ja oszalejê. Wracam do domu, zastajê jakichœ
oszukuje w kartach. Siorbie przy jedzeniu, rz¹dzi
podejrzanych osobników, rozprzê¿enie, chaos, dwu-
siê tutaj jak u siebie. Gdyby nie Genia, nie poda-
znaczne stosunki, i okazuje siê, ¿e mama te¿... Nie,
wa³bym mu rêki. Czy ty wiesz, co on zrobi³ wczo-
nie, sk¹d siê to bierze, do czego to wszystko pro-
30 raj? Przychodzê do Geni i powiadam: „S³uchaj,
wadzi...
siostrzyczko. Ja rozumiem, ¿e pan Edek nie myje
30 ELEONORA: Mo¿e byœ co zjad³?
zêbów, ale je¿eli ju¿ u¿ywa mojej szczoteczki, to
ARTUR: Ja nie chcê jeœæ, ja chcê zapanowaæ nad sytua- niech chocia¿ u¿ywa jej do mycia zêbów, a nie do
cj¹! czyszczenia butów”. A on na to: „Zêby mam zdro-
ELEONORA: Ja sypiam z Edkiem od czasu do czasu. we. Jak ugryzê, to odgryzê, a buty mi siê kurz¹”.
Prawda, Edek? Wyrzuci³ mnie za drzwi. S³uchaj, ja nie chcê ci
EDEK (roztargniony): Co? Ach tak, owszem. (roz- niczego sugerowaæ, ale ja na twoim miejscu zro-
k³ada plansze) No, proszê, wszystko w kolorach. bi³bym z nim porz¹dek. Mo¿e by go tak zrzuciæ ze
ARTUR: Co? Co mama powiedzia³a? schodów, co?
ELEONORA: Zaraz przyniosê ci coœ do jedzenia. (wy- 40 ARTUR: Ach, nie w tym sedno.

chodzi drzwiami na wprost, po lewej. Artur sia- EUGENIUSZ: No to mo¿e by go chocia¿ po pysku?
40 da bezmyœlnie) ARTUR: Zagadnienie nie na tym polega.

112
EUGENIUSZ: Ale po pysku nie zaszkodzi. Chcesz, to mu EUGENIUSZ: Pan Edward ma nadprzyrodzone szczêœcie.
powiem, ¿eby siê przygotowa³. (tymczasem Euge- ELEONORA: Edek, oszukujesz?
nia siada na katafalku i pods³uchuje. Eugeniusz, EDEK: Ja? Sk¹d!
zorientowawszy siê, odsuwa siê od Artura i pod- ELEONORA: No to dziwne. Da³eœ mi s³owo, ¿e dzisiaj
nosi g³os) Pan Edek to prosty i bardzo porz¹dny przegrasz. Potrzebujê pieniêdzy na dom.
cz³owiek. W ¿yciu nie widzia³em takiego prostego.
EDEK (rozk³adaj¹c rêce): Taki pech. (Wchodzi Sto-
EUGENIA: Co mu jest? mil, ojciec Artura, m¹¿ Eleonory, zaspany, w pi-
EUGENIUSZ: Nie wiem, nie reaguje. ¿amie, poziewaj¹c i drapi¹c siê. Têgi, du¿y, ol-
EUGENIA: A co ty mu tam szepczesz do ucha? brzymia siwa czupryna, tak zwana „lwia”)
10 EUGENIUSZ: Nic. Opowiadam mu o ¿yciu pszczó³. 10 STOMIL: Poczu³em, ¿e pachnie tutaj kawa. (dostrze-

ELEONORA (wchodzi z tac¹. Na tacy fili¿anka i her- gaj¹c Edka) Czo³em, Edek. (Artur odsuwa tacê
batniki): Œniadanie gotowe. i uwa¿nie obserwuje scenê)
ARTUR (budz¹c siê z zamyœlenia, machinalnie): ELEONORA: Mia³eœ dzisiaj spaæ do po³udnia. Po po-
Dziêkujê, mamo. (przesiada siê do sto³u. Eleo- ³udniu ³ó¿ko bêdzie zajête.
nora k³adzie przed nim tacê, odgarniaj¹c nie- STOMIL: Nie mogê, mam dzisiaj nowy pomys³. Kto tu
dbale inne przedmioty. Artur miesza w fili¿ance pije kawê? A, to ty, Artur... (podchodzi do sto³u)
³y¿eczk¹, taca stoi krzywo, Artur wyci¹ga spod ARTUR (z obrzydzeniem): Niech¿e siê ojciec chocia¿
tacy bucik i rzuca go ze z³oœci¹ w k¹t) pozapina.
EDEK: Po¿ycz mi pan to do wtorku. STOMIL: Dlaczego?
20 ARTUR: Nie mogê, w poniedzia³ek mam egzamin. 20 ARTUR: Jak to „dlaczego”, co to ma znaczyæ „dla-
EDEK: Szkoda. Tam s¹ ³adne kawa³ki. czego”?
ELEONORA: Niech¿e mama ju¿ zejdzie. Wygl¹da mama STOMIL: No w³aœnie: dlaczego. Takie proste pytanie,
jak z Edgara Poe*. a nie umiesz na nie odpowiedzieæ.
EUGENIA: Z czego? ARTUR: Bo... bo... nie wypada.
ELEONORA: Jak na katafalku. I w ogóle staroœwiecko. STOMIL (pije kawê Artura): No widzisz. Twoja odpo-
EUGENIA (wskazuje na Artura): A on? wiedŸ nic nie znaczy, nie wytrzymuje analizy intelek-
ELEONORA: On teraz je, nie bêdzie siê wtr¹ca³. tualnej. Jest typow¹ odpowiedzi¹ konwencjonaln¹.
EUGENIA: Artur, mogê zejœæ? ARTUR: Czy to nie wystarcza?
ARTUR: A, wszystko jedno. (pije) Gorzkie! STOMIL: Nie dla mnie. Jestem cz³owiekiem myœl¹cym
30 ELEONORA: Nie ma cukru. Zjad³ Eugeniusz.
30 g³êbiej. Je¿eli ju¿ mamy dyskutowaæ, to musimy
EUGENIUSZ: O, przepraszam, zjad³em tylko d¿em. Cu- siêgn¹æ do imponderabiliów*.
kier zjad³ Edek. (Eugenia schodzi z katafalku) ARTUR: Na litoœæ bosk¹, czy ojciec nie mo¿e siê teraz
ELEONORA: I niech mama zgasi œwiece. Trzeba oszczê- zapi¹æ, a potem porozmawiamy?
dzaæ. (spogl¹daj¹c na porzucone karty) Kto wy- STOMIL: By³oby to odwróceniem procesu myœlowego.
grywa? Skutek poprzedzi³by przyczynê. Cz³owiek nie po-
EUGENIA: Edek. winien ¿yæ bezmyœlnie, na zasadzie mechanicznych
odruchów.

* Edgar Poe (1809-1849) — [czyt. pou] amerykañski poeta, * impoderabilia (³ac.) — rzeczy nieuchwytne, niedaj¹ce siê do-
nowelista i krytyk literacki; znany twórca opowieœci pe³nych k³adnie okreœliæ, mog¹ce jednak oddzia³ywaæ, mieæ znacz¹cy
grozy. wp³yw.

113
ARTUR: Wiêc ojciec siê nie zapnie od razu? zdech³ bezpotomnie czterdzieœci lat temu? ¯adnego
STOMIL: Nie. Zreszt¹ nic z tego, mój synku: brakuje porz¹dku, ¿adnej zgodnoœci z dniem bie¿¹cym.
guzików. (wypija nastêpny ³yk kawy. Stawia fili- ¯adnej skromnoœci ani inicjatywy. Tutaj nie mo¿na
¿ankê z powrotem na stole. Edek nieznacznie oddychaæ, chodziæ, ¿yæ! (Edek, korzystaj¹c z zamie-
znajduje siê za plecami Artura) szania, jednym haustem opró¿nia fili¿ankê)
ARTUR: No tak. Powinienem siê domyœliæ. ELEONORA (na boku do Edka): Edziu, jak ty piêknie
STOMIL: Mylisz siê, materia wyp³ywa z ducha, przynaj- pijesz!
mniej w tym wypadku. (Edek nieznacznie wy- STOMIL: Mój drogi, tradycja mnie nie obchodzi, twój
ci¹ga rêkê ponad ramieniem Artura zajêtego bunt jest œmieszny. Sam widzisz, ¿e nie przywi¹-
10 rozmow¹ i wypija ³yk jego kawy) 10 zujemy ¿adnej wagi do tych pomników przesz³oœci,
ARTUR: W³aœnie o tym chcia³em z ojcem porozmawiaæ. do tych nawarstwieñ naszej rodzinnej kultury. Ot,
STOMIL: PóŸniej, póŸniej (wypija ³yk kawy z fili¿an- tak sobie to wszystko le¿y. ¯yjemy swobodnie. (za-
ki, postawionej tymczasem przez Edka. Patrzy gl¹daj¹c do fili¿anki) Gdzie moja kawa?
na katafalk). Czy wreszcie ktoœ usunie to pud³o? ARTUR: Ach, nie, nie, ojciec mnie zupe³nie nie ro-
ELEONORA: A po co? zumie. Nie o to chodzi, nie o to!
STOMIL: Formalnie nie mam nic przeciwko niemu. STOMIL: Wyt³umacz siê wiêc jaœniej, mój drogi. (do
Nawet, powiedzia³bym, wzbogaca rzeczywistoœæ, Eleonory) Nie ma ju¿ kawy?
pobudza wyobraŸniê. Ale ta wnêka by mi siê przy- ELEONORA: Mo¿e byæ, ale pojutrze.
da³a do eksperymentów. STOMIL: Dlaczego dopiero pojutrze?
20 ELEONORA: Masz dosyæ miejsca gdzie indziej. 20 ELEONORA: Sama nie wiem.

EUGENIA: Ja bym te¿ wola³a, ¿ebyœcie to wynieœli. Artur STOMIL: Dobrze, niech bêdzie.
nie bêdzie siê móg³ znêcaæ nade mn¹. ARTUR: S³uchajcie, mnie nie chodzi akurat o tê tra-
ARTUR (bije piêœci¹ w stó³): W³aœnie! W tym domu dycjê. Tu ju¿ nie ma w ogóle ¿adnej tradycji ani
panuje bezw³ad, entropia i anarchia!* Kiedy umar³ ¿adnego systemu, s¹ tylko fragmenty, proch! Bez-
dziadek? Dziesiêæ lat temu. I nikt nie pomyœla³ od w³adne przedmioty. Wyœcie wszystko zniszczyli i nisz-
tego czasu, ¿eby usun¹æ katafalk! To nie do pojê- czycie ci¹gle, a¿ zapomnieliœcie sami, od czego siê
cia! Dobrze, ¿eœcie usunêli chocia¿ dziadka! w³aœciwie zaczê³o.
EUGENIUSZ: Dziadka nie da³o siê d³u¿ej trzymaæ. ELEONORA: To prawda. Stomil, pamiêtasz, jak roz-
ARTUR: Nie chodzi mi o szczegó³y, ale o zasadê. bijaliœmy tradycjê? Posiad³eœ mnie w oczach mamy
30 STOMIL (popijaj¹c kawê, znudzony): Doprawdy? 30 i papy, podczas premiery „Tannhausera”, w pierw-
szym rzêdzie foteli, na znak protestu. Straszny by³
ARTUR (zrywa siê i biega po scenie): Co tu mówiæ
skandal. Gdzie te czasy, kiedy to jeszcze robi³o
o dziadku! Urodzi³em siê dwadzieœcia piêæ lat temu,
wra¿enie. Stara³eœ siê wtedy o moj¹ rêkê.
a do tej pory mój wózek dziecinny jest tutaj! (kopie
wózek) Dlaczego nie na strychu? A to, co to jest? Suk- STOMIL: Mnie siê zdaje, ¿e to by³o raczej w Muzeum
nia œlubna mojej matki. (wyci¹ga zakurzony we- Narodowym, podczas pierwszej wystawy Nowoczes-
lon ze stosu rupieci) Dlaczego nie w szafie? Bry- nych. Mieliœmy entuzjastyczne recenzje.
czesy wuja Eugeniusza! Dlaczego one wci¹¿ tutaj, ELEONORA: Nie, to by³o w operze. Na wystawie to albo
je¿eli ostatni koñ, na którym jeŸdzi³ wuj Eugeniusz, nie by³eœ ty, albo nie by³am ja. Wszystko ci siê po-
myli³o.
* entropia (z gr.) — tu: chaos, nieporz¹dek, rozk³ad; anarchia — 40 STOMIL: Mo¿liwe. (zapalaj¹c siê) Czas buntu i skoku
objaœnienie zob. na s. 42. w nowoczesnoœæ. Wyzwolenie z wiêzów starej sztu-

114
ki i starego ¿ycia! Cz³owiek siêga po samego siebie, STOMIL: Czego?
zrzuca starych bogów i siebie stawia na piedestale. ARTUR: Tych wiêzów, okowów, skorup i tak dalej. Nie
Pêkaj¹ skorupy, puszczaj¹ okowy. Rewolucja i eks- ma, niestety.
pansja! — to nasze has³o. Rozbijanie starych form, STOMIL: Niestety? Sam nie wiesz, co mówisz! Gdybyœ
precz z konwencj¹, niech ¿yje dynamika! ¯ycie ¿y³ w tamtych czasach, wiedzia³byœ, ile zrobiliœmy
w stwarzaniu, wci¹¿ poza granice, ruch i d¹¿enie, dla ciebie. Ty nie masz pojêcia, jak wtedy wygl¹-
poza formê, poza formê! da³o ¿ycie. Czy wiesz, ile trzeba by³o odwagi, ¿eby
ELEONORA: Stomil, jak ty odm³odnia³eœ, nie poznajê ciê. zatañczyæ tango? Czy wiesz, ¿e tylko nieliczne ko-
STOMIL: Tak, byliœmy m³odzi. biety by³y upad³e? ¯e zachwycano siê malarstwem
10 ELEONORA: Stomil, co ty mówisz! Przecie¿ nie zesta- 10 naturalistycznym? Teatrem mieszczañskim? Miesz-
rzeliœmy siê ani trochê, nigdy nie zdradziliœmy tam- czañski teatr! Ohyda! A przy jedzeniu nie wolno
tych idea³ów. Dzisiaj tak¿e, wci¹¿, naprzód, naprzód! by³o trzymaæ ³okci na stole. Pamiêtam manifestacjê
STOMIL (bez entuzjazmu): A tak, rzeczywiœcie. m³odzie¿y. Dopiero w tysi¹c dziewiêæset którymœ
ELEONORA: Czy poddajemy siê przes¹dom? Konwen- co œmielsi zaczêli nie ustêpowaæ miejsca osobom
cjom krêpuj¹cym ludzkoœæ? Czy nie walczymy wci¹¿ starszym. My twardo wywalczyliœmy sobie te prawa
ze star¹ epok¹? Czy nie jesteœmy wolni? i je¿eli dzisiaj mo¿esz sobie robiæ z babci¹, co
STOMIL: Z jak¹ star¹? chcesz, to dziêki nam. Ty sobie nie zdajesz sprawy
z tego, ile nam zawdziêczasz. I pomyœleæ, ¿e po
ELEONORA: No, z tamt¹. Nie pamiêtasz? Ju¿ zapom-
toœmy walczyli, ¿eby ci stworzyæ tê swobodn¹
nia³eœ, o czym mówiliœmy przed chwil¹? Te wszyst-
20 przysz³oœæ, któr¹ ty teraz pogardzasz.
20 kie wiêzy, te zaskorupia³e okowy religii, moralnoœ-
ci, spo³eczeñstwa, sztuki? Sztuki przede wszystkim, ARTUR: I coœcie stworzyli? Ten burdel, gdzie nic nie
Stomilu, sztuki! funkcjonuje, bo wszystko dozwolone, gdzie nie ma
STOMIL: Tak, tak, owszem. A kiedy to by³o? ani zasad, ani wykroczeñ?
ELEONORA: Zaraz, zaraz, niech policzê, czekaj... po- STOMIL: Jest tylko jedna zasada: nie krêpowaæ siê i ro-
braliœmy siê w tysi¹c dziewiêæset... chwileczkê, nie biæ to, na co ma siê ochotê. Ka¿dy ma prawo do
przeszkadzaj... Artur urodzi³ siê w trzydziestym, w³asnego szczêœcia.
nie, poczekaj... w czterdziestym... ELEONORA: Stomilu, mam, mam! Ju¿ obliczy³am. To
STOMIL: A, wtedy... (podchodzi do lustra, przeci¹ga by³o w tysi¹c dziewiêæset dwudziestym ósmym!
d³oni¹ po twarzy) STOMIL: Co?
30 ELEONORA: Nie przeszkadzaj, wszystko mi siê popl¹- 30 ELEONORA (strapiona): Ju¿ zapomnia³am.

ta³o... (liczy pó³g³osem, zupe³nie tym zaabsorbo- ARTUR: Zatruliœcie t¹ swoj¹ wolnoœci¹ pokolenia
wana) ...Tysi¹c dziewiêæset czternaœcie... Tysi¹c w przód i wstecz. Spójrzcie na babciê. Wszystko jej
dziewiêæset osiemnaœcie... Tysi¹c dziewiêæset dwa- siê w g³owie pomiesza³o. Czy wam to nic nie mówi?
dzieœcia dwa... EUGENIA: Przeczuwa³am, ¿e znowu mnie siê bêdzie
STOMIL (przed lustrem): Jesteœmy m³odzi, ci¹gle czepia³.
m³odzi... STOMIL: Mama jest zupe³nie w porz¹dku. O co ci chodzi?
ARTUR: Ojciec ma racjê. ARTUR: No, pewnie. Was oczywiœcie nie razi to starcze
STOMIL: Jak¹ racjê? rozwydrzenie. Ale kiedyœ by³a czcigodn¹, szanuj¹c¹
ARTUR: Tamtego wszystkiego ju¿ nie ma. (Eleonora siê babci¹. A teraz co? Poker z Edkiem!
40 chodzi po scenie, nie mog¹c wybrn¹æ z rachun- 40 EDEK: O, przepraszam. Czasem gramy te¿ w bryd¿yka.

ków. Ci¹gle liczy) ARTUR: Ja nie do ciebie mówiê, ty plebsie.

115
STOMIL: Ka¿dy ma prawo wyboru, z kim i w co. Star- STOMIL: Nie chcesz byæ nowoczesny? Ty, w twoim wieku?
sze osoby tak¿e. ARTUR: Otó¿ w³aœnie, nowoczesnoœæ! Nawet babcia
ARTUR: To nie jest prawo. To jest moralny przymus do zestarza³a siê ju¿ w œwiecie, który wypad³ z normy.
niemoralnoœci. W tej waszej nowoczesnoœci siê babcia zestarza³a!
STOMIL: Doprawdy dziwiê siê tobie, masz jakieœ zmur- Wy wszyscy starzejecie siê w nowoczesnoœci.
sza³e pogl¹dy. Kiedy byliœmy w twoim wieku, ka¿dy EUGENIUSZ: A jednak, oœmielê siê wtr¹ciæ, te ró¿ne
konformizm* uwa¿aliœmy za hañbê. Bunt! Tylko zdobycze... na przyk³ad prawo do noszenia krót-
bunt mia³ dla nas wartoœæ! kich spodni... przewiew...
ARTUR: Jak¹? ARTUR: Wujcio by siê lepiej nie odzywa³. Czy wujcio
10 STOMIL: Dynamiczn¹, czyli zawsze pozytywn¹, choæby 10 nie widzi, ¿e ju¿ nic nie jest mo¿liwe, poniewa¿
negatywnie. Czy myœlisz, ¿e byliœmy wy³¹cznie œle- wszystko jest mo¿liwe? Ach, ¿eby wujcio choæ ³a-
pymi anarchistami? Byliœmy tak¿e marszem ku ma³ konwencjê tymi spodniami. Ale nie, konwen-
przysz³oœci, ruchem, procesem dziejowym. Bunt to cje po³amali ju¿ przed wujciem. Zreszt¹ wujcio
postêp w fazie potencjalnej. Nie jesteœmy bez zas- niewinny, wujcio przyszed³ na gotowe. Wszystko
³ug wobec historii. Bunt to opoka, na której postêp jest w pró¿ni!
buduje koœció³ swój. Im wiêkszy obszar buntu, tym STOMIL: Czego ty chcesz w³aœciwie? Tradycji?
rozleglejsza jest ta budowla. I, mo¿esz mi wierzyæ, ARTUR: Porz¹dku œwiata!
myœmy przygotowali spory kawa³ek gruntu. STOMIL: Tylko tyle?
ARTUR: Wobec tego... po co te nieporozumienia? Je¿eli ARTUR: ... I prawa do buntu.
20 ojciec jest tak¿e za konstrukcj¹? Czy nie lepiej razem? 20 STOMIL: No masz! Przecie¿ ja ciê ca³y czas namawiam:
STOMIL: Nic podobnego. Wyjaœnijmy to lepiej od razu. buntuj siê.
Ja tylko obiektywnie przedstawi³em nasz¹ rolê w hi- ARTUR: Czy ojciec nie rozumie, ¿e odebraliœcie mi
storii, niezale¿nie od naszych zamiarów. My zawsze ostatni¹ szansê? Tak d³ugo byliœcie antykonformis-
szliœmy tylko w³asn¹ drog¹. Ale poprzez negacjê tami, a¿ wreszcie upad³y ostatnie normy, przeciw
wszystkiego, co by³o, torujemy drogê przysz³oœci. którym mo¿na siê by³o jeszcze buntowaæ. Dla mnie
ARTUR: Jakiej? nie zostawiliœcie ju¿ nic, nic! Brak norm sta³ siê
STOMIL: To ju¿ nie do mnie nale¿y. Moja rzecz — wy- wasz¹ norm¹. A ja mogê siê buntowaæ tylko prze-
chodziæ poza formê. ciw wam, czyli przeciwko waszemu rozpasaniu.
ARTUR: A wiêc jednak zostajemy wrogami. STOMIL: Ale¿ proszê bardzo, czy ja ci zabraniam?
30 STOMIL: Po co od razu tak tragicznie? Wystarczy, ¿ebyœ 30 EUGENIUSZ: Dalej, Arturku, poka¿ im!
przesta³ martwiæ siê o zasady. ELEONORA: Mo¿e to ciê nareszcie uspokoi. Ostatnio
ELEONORA: Ja te¿ siê dziwiê, dlaczego akurat ty, naj- sta³eœ siê taki nerwowy... (Eugenia daje znaki
m³odszy, chcesz koniecznie mieæ jakieœ zasady. Edkowi. Schodz¹ siê za plecami Artura i tasuj¹
Zawsze bywa³o odwrotnie. karty)
ARTUR: Bo ja wchodzê w ¿ycie. W jakie ¿ycie mam ARTUR (opadaj¹c z rezygnacj¹): Niemo¿liwe.
wejœæ? Ja muszê najpierw je stworzyæ, ¿ebym mia³ ELEONORA: Ale¿ dlaczego?
w co wejœæ. EUGENIUSZ: Wszyscy ciê namawiamy.
ARTUR: Buntowaæ siê przeciwko wam? A kto wy jesteœcie?
* konformizm (z ³ac.) — postawa bezkrytycznego podporz¹d- Bezkszta³tna masa, amorficzny stwór, zatomizowany
kowania siê normom, wartoœciom i pogl¹dom uznanym za
obowi¹zuj¹ce; zgadzanie siê z czymœ, przystosowanie siê do 40 œwiat, t³um bez formy i konstrukcji. Waszego œwiata
czegoœ. ju¿ nie mo¿na nawet rozsadziæ. Sam siê rozlaz³.

116
STOMIL: Czy to znaczy, ¿e siê ju¿ nie nadajemy? EUGENIA (do Edka): Pas!
ARTUR: Do niczego. ARTUR: Nic siê nie da zrobiæ. Namawiacie mnie do
ELEONORA: A mo¿e byœ jednak spróbowa³? antykonformizmu, który zamienia siê od razu w kon-
ARTUR: Nie ma co próbowaæ, beznadziejna sprawa. formizm. Z drugiej strony nie mogê przecie¿ wci¹¿
Jesteœcie potwornie tolerancyjni. byæ konformist¹. Mam ju¿ swoje lata. Koledzy œmiej¹
STOMIL: Mm, to rzeczywiœcie przykre. Nie chcia³bym siê ze mnie.
jednak, ¿ebyœ czu³ siê taki opuszczony.
ELEONORA (staje za nim i g³adzi go po g³owie): Biedny
Arturek. Nie myœl, ¿e serce matki jest z kamienia.
Fragmenty Tanga S³awomira Mro¿ka, [w:] Tango. Woda.
10 EUGENIUSZ: My wszyscy ciê lubimy, Arturku, i chcie- Tekst wed³ug wydania: Wydawnictwo Literackie,
libyœmy coœ zrobiæ dla ciebie. Kraków-Wroc³aw 1984.

TANGO
Gdzieœ w drugiej po³owie ubieg³ego wieku marynarze i pasterze byd³a zaczêli na
w³asn¹ mod³ê tañczyæ hiszpañsk¹ habanerê w podmiejskich knajpach Buenos Aires.
Potem nowy taniec, jeszcze bez sta³ej nazwy, wyruszy³ na podbój Europy. Potem ju¿
jako tango, wzbogacone w Londynie o stylizowane figury, przez kana³ La Manche
dotar³ do Nicei, by staæ siê wkrótce prawdziwym przebojem francuskich salonów.
Pocz¹tek lat dwudziestych to czasy istnej tangomanii. [...] Zaœ specjalny odcieñ po-
marañczowego, zwany tangiem, wrêcz zrewolucjonizowa³ paryskie gusty. Taniec
argentyñskich pastuchów rzuci³ w Europie wyzwanie towarzyskim konwencjom swo-
j¹ zmys³owoœci¹, granicz¹c¹ dla niektórych z bezwstydem. Po raz pierwszy partner
10 tak blisko dotyka³ tancerki, czu³ ciê¿ar jej piersi i twardoœæ bioder, rytmem krwi dyk-
towa³ rytm kroków... [...] Tango ka¿dym swoim krokiem burzy³o symboliczny po-
rz¹dek spo³ecznego ¿ycia [...] Œwiêtowa³o zwyciêstwo nowego rozumienia wolnoœci
jako nieskrêpowanej niczym ekspresji potrzeb i popêdów organizmu.

Ma³gorzata Sugiera, Od tanga Stomila do tanga Edka: historiozoficzna parabola Mro¿ka,


[w:] Lektury polonistyczne. Literatura wspó³czesna,
pod redakcj¹ Ryszarda Nycza i Jerzego Jarzêbskiego, T. 1, Universitas, Kraków 1997.

Ma³gorzata Sugiera (ur. 1958) — historyk literatury.

117
Dom, Józef Czechowicz

który siê Na wsi ze wsi


nosi Siano pachnie snem
siano pachnia³o w dawnych snach
tych kijanek tych praczek u potoczka
kujawiak kujawiaczek
w sobie popo³udnia wiejskie grzej¹ ¿ytem
s³oñce dzwoni w rzekê z rozb³yskanych blach siwe oczko œpij
¿ycie — pola — z³otolite bura burza od boru
i jak bór dudni piorun
Wieczorem przez niebo pomost rzucili na wodê z³ocisty kij
wieczór i nieszpór
mleczne krowy wracaj¹ do domostw pogryz³ deszcz widnokrêgi niedobry
prze¿uwaæ nad korytem pe³nym zmierzchu pies
w glinie zburzy³ krople rude
10 Nocami spod ramion krzy¿ów na rozdrogach 10 mokra wieœ wieczna wieœ
sypie siê gwiazd b³êkitne próchno takie dno zielonego œwiata
chmurki siedz¹ przed progiem w murawie
to kule bia³ego puchu znad wisien czeresien zmy³o b³êkit
dmuchawiec œpij dziecko niezabudek
no œpij
Ksiê¿yc idzie srebrne chusty praæ
œwierszczyki œwiergoc¹ w stogach w okno patrzysz a po có¿
czegó¿ siê baæ to znasz
niepogoda na uwrociu* op³aka³a
Przecie¿ siano pachnie snem trawkê
a ukryta w nim melodia kantyczki
20 tuli do mnie dzieciêce policzki
mam ja za obrazem graj¹cy kij
chroni przed z³em 20 mam ja ligawkê*
kujawiak kujawiaczek
w muzyce œpij

Teksty wed³ug wydania: Józef Czechowicz, * uwrocie — miejsce na skraju pola lub przy
Wybór poezji, BN I/254, Ossolineum, koñcu bruzdy do zawracania przy orce.
Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk-£odŸ 1985. * ligawka — róg pasterski. Czasem nie-
w³aœciwie uto¿samiana z fujark¹ i uzna-
wana za symbol piosenki ludowej. Tak
w³aœnie tutaj ligawkê pojmuje Czecho-
wicz.

Józef Czechowicz (1903-1939) — poeta pochodz¹cy z Lublina. Uznaje siê, ¿e jako pierwszy w poezji polskiej zrezygnowa³ z interpunkcji
i wielkich liter. O tym, jak dba³ on o jakoœæ swoich utworów, mo¿e œwiadczyæ wyznanie, które poczyni³ w jednym z listów: „Zniszczy³em
w ci¹gu ¿ycia oko³o piêciuset wierszy”. Czechowicz zgin¹³ w czasie bombardowania Lublina.

118
Stanis³aw Ossowski

Pojêcie ojczyzny
Istniej¹ dwa typy stosunków pomiêdzy cz³owiekiem i jakimœ terytorium, które mog¹ decydowaæ
o tym, ¿e kwalifikujemy to terytorium jako ojczyznê.
Mo¿e to byæ bezpoœredni stosunek osobisty, przywi¹zanie do œrodowiska, w którym siê spêdzi³o
¿ycie albo znaczn¹ czêœæ ¿ycia, czy wreszcie okres szczególnie podatny na tworzenie siê trwa³ych
wiêzi emocjonalnych; przede wszystkim okres dzieciñstwa. [...]
Poniewa¿ patriotyzm tego rodzaju polega na osobistym stosunku jednostki do œrodowiska, naz-
wiemy obszar, który tu wchodzi w grê, prywatn¹ ojczyzn¹, przeciwstawiaj¹c j¹ szerszemu zazwyczaj
i bardziej zdeterminowanemu* obszarowi ojczyzny ideologicznej.
Stosunek do ideologicznej ojczyzny nie opiera siê na bezpoœrednich prze¿yciach jednostki wzglê-
10 dem ojczystego terytorium i na wytworzonych przez te prze¿ycia nawykach, ale na pewnych przeko-
naniach: na przekonaniu jednostki o jej uczestnictwie w pewnej zbiorowoœci i na przekonaniu, ¿e jest to
zbiorowoœæ terytorialna zwi¹zana z tym w³aœnie obszarem. Moja ojczyzna w tym ideologicznym
znaczeniu — to ziemia mego narodu. Istot¹ mego zwi¹zku z t¹ ziemi¹, zwi¹zku, ze wzglêdu na który
u¿ywam w stosunku do niej zaimka dzier¿awczego „moja”, jest uczestnictwo we wspólnocie naro-
dowej. To uczestnictwo stanowi warunek niezbêdny — i wystarczaj¹cy. Wystarcza ono, aby dzieci emi-
grantów, które nigdy nie widzia³y ziemi swoich ojców, mog³y tê ziemiê uwa¿aæ za swoj¹ ojczyznê. [...]
Ojczyzna prywatna jest ró¿na dla ró¿nych cz³onków narodu, a zasiêg jej mo¿e byæ wê¿szy lub
szerszy. Ojczyzna ideologiczna jest jednakowa dla wszystkich, bo jest ca³emu narodowi przypo-
rz¹dkowana w ca³oœci. Ka¿dy, kto uczestniczy w zbiorowoœci narodowej, jest z ni¹ — w myœl naro-
20 dowej ideologii — zwi¹zany jednakowo. [...]
Przywi¹zanie do otoczenia, wœród którego spêdza³o siê szmat ¿ycia i z którym kojarzy siê bogaty
zasób emocjonalnych wspomnieñ, nie wystarcza, aby to otoczenie traktowaæ jako swoj¹ prywatn¹
ojczyznê. [...] Ludzie o pewnym typie usposobienia, którzy w toku ¿ycia kilkakrotnie zmieniali miejs-
ce zamieszkania, mog¹ posiadaæ kilka takich œrodowisk, wzglêdem których odczuwaj¹ bezpoœredni,
niewyrozumowany sentyment.
Otó¿ porównuj¹c taki emocjonalny stosunek do œrodowisk na obczyŸnie z emocjonalnym sto-
sunkiem do ,,prywatnej ojczyzny”, znajduj¹cej siê w granicach ojczystego kraju, mo¿emy stwierdziæ,
¿e stosunek do tej osobistej ojczyzny, chocia¿ tak¿e oparty na nawykach, jest wzbogacony pewnymi
elementami przekonaniowymi, które nie maj¹ miejsca w podobnym przywi¹zaniu do œrodowisk
30 obcych. [...] Mogê to sobie motywowaæ tak lub inaczej: predestynacja* wiêzi owej mo¿e polegaæ
w moim przekonaniu b¹dŸ na tym, ¿e w tych okolicach w³aœnie ujrza³em po raz pierwszy œwiat³o
dzienne i tu uczy³em siê poznawaæ œwiat — je¿eli moja prywatna ojczyzna jest moj¹ ziemi¹ rodzinn¹
w dos³ownym sensie — b¹dŸ na tym, ¿e jestem w tê ziemiê wroœniêty poprzez swoich przodków,
którzy tutaj rodzili siê, ¿yli i marli, ¿e jest to zatem moja ojczyzna w sensie etymologicznym. Dziêki
tym przekonaniom stosunek do osobistej ojczyzny w ramach ojczystego kraju kszta³tuje siê inaczej
ni¿ przywi¹zanie do œrodowisk, które wzglêdem nas takich elementów nie posiadaj¹.
Fragment ksi¹¿ki: Stanis³aw Ossowski, Z zagadnieñ psychologii spo³ecznej, PWN, Warszawa 1967.

* zdeterminowany — objaœnienie zob. na s. 78.


* predestynacja — tu: nieodwracalnoœæ.

Stanis³aw Ossowski (1897-1963) — profesor, jeden z najs³ynniejszych polskich socjologów i teoretyków kultury XX w.

119
Wies³aw Myœliwski

Kapelusz
— A pamiêtasz, jak przed wojn¹ przyjecha³eœ kiedyœ w kapeluszu? Stan¹³eœ w progu i jakbyœ siê za-
wstydzi³, ¿e w kapeluszu jesteœ. I my tak samo patrzyliœmy na ciebie, Micha³ i nie Micha³. Zerwa³eœ go zaraz
z g³owy, ale ojciec, w³ó¿ jeszcze, niech ci siê przypatrzê. Ano, dobrze ci, tylko jakbyœ ma³o by³ podobny. To
wielaœ zap³aci³? A matka, trza by³o tañszy, synu, kupiæ, ubranie byœ se za to kupi³. Niedziela by³a. Ojciec
chcia³, ¿ebyœmy na wieœ siê przeszli, mo¿e ksiêdza spotkamy, niby ci¹gle pyta³ siê o ciebie. A ju¿ kawalery
byliœmy, to co nam ksi¹dz, jeszcze w taki gor¹c i wyci¹gn¹³em ciê nad rzekê. Z dziewuch panny ju¿ poros³y
i rzeka a¿ siê wylewa³a. Ja siê rozebra³em i od razu buch! nura do wody. A ty siad³eœ na brzegu, w cieniu
pod wiklin¹. Podp³ynê³a do ciebie Stefka Magierzanka i zaczê³a ciê kusiæ, nie rozbierzesz siê, Michaœ?
Gor¹c taki, rozbierz siê, chodŸ do wody. A piersi mia³a, jakby siê tej wody tak opi³y. £adnie ci w tym
10 kapeluszu. Na d³ugo przyjecha³eœ? Myœla³y Magiery, ¿e siê z ni¹ o¿enisz. Ale nie by³byœ szczêœliwy. W wojnê

siê tu z jednym z³¹czy³a, co po m¹kê przyje¿d¿a³, i wyfrunê³a z nim w œwiat. Zostawi³a ch³opa, dziecko.
Micha³! Micha³! ChodŸ siê k¹paæ! Wszystkie ciê wo³a³y. A¿ ch³opaków zazdroœæ bra³a. Nie wo³ajta go! Musi
na suchoty byæ chory! Suchotnikom nie wolno siê k¹paæ! O, widzita, jaki to kapelusz se kupi³, ¿eby nie byæ
ze wsi! Wygl¹da jak dupa zza krzaka! Podlecia³ któryœ z ty³u, zerwa³ ci ten kapelusz z g³owy i smyrgn¹³ nim
na rzekê. Rzucili siê jeden przez drugiego do tego kapelusza. Któryœ nabra³ w niego wody. Któryœ wsadzi³
na ³eb i zacz¹³ w nim p³yn¹æ. Skoczy³em, ¿eby mu odebraæ. Ale przerzuci³ go dalej w t³um ch³opaków.
Tarmosili, wyrywali go sobie. Stefka Magierzanka a¿ siê pop³aka³a. Wy œwinie! Wy œwinie! krzycza³a. Z was
¿aden nie bêdzie mia³ takiego kapelusza! Któryœ da³ nura i z dna rzeki wydosta³ kamieñ. Wsadzili ten
kamieñ w kapelusz i zaczêli go topiæ. W koñcu jakoœ im go wyrwa³em i smyrgn¹³em nim daleko w dó³
20 rzeki, ¿e pierwszy dop³ynê. I dop³yn¹³bym. Ale Bolek Kuska wyskoczy³ na brzeg i brzegiem dolecia³ przede

mn¹. Capn¹³ ten kapelusz, polecia³ jeszcze dalej, na p³yciznê, tam wlaz³ w niego nogami i w mule, w pia-
chu, w kamieniach zacz¹³ go tratowaæ. O, sku³em mu wtedy mordê, ¿e warg z miesi¹c nie domyka³, jakby
siê tak œmia³. A koszulê, portki podziaba³em mu kozikiem, buty wyrzuci³em do wody. Przylecieli z bratem
Wickiem i ze starym do nas, do cha³upy, to i Wickowi, i staremu jeszcze wla³em. A ty nic, patrzy³eœ, jak ci
ten kapelusz ciaraj¹, potem wsta³eœ, powiedzia³eœ, chodŸmy ju¿, Szymuœ. Zostaw im ten kapelusz, niech siê
dalej bawi¹.
Fragment powieœci Wies³awa Myœliwskiego Kamieñ na kamieniu.
Tekst wed³ug wydania: PIW, Warszawa 1984.

Wies³aw Myœliwski (ur. 1932) — pisarz i dramaturg. Jego powieœæ Kamieñ na kamieniu powstawa³a
dziesiêæ lat. Autor komentowa³ ten fakt w jednym z wywiadów: „Pisze mi siê trudno, powoli, a najchêtniej
nie pisa³bym w ogóle. Wola³bym czytaæ, s³uchaæ muzyki, by³oby to przyjemniejsze. [...] Mo¿e napiszê w ¿yciu
jeszcze jak¹œ ksi¹¿kê, mo¿e dwie, i to bêdzie koniec. Nie wierzê, ¿eby pisarz mia³ a¿ tyle do powiedzenia,
Agencja Gazeta

aby to trzeba by³o rozpisaæ na dwadzieœcia, trzydzieœci tytu³ów”. Dwanaœcie lat po publikacji Kamienia
na kamieniu ukaza³a siê nastêpna jego powieœæ — Widnokr¹g, za któr¹ otrzyma³ w 1997 r. Nagrodê Nike.
W tym podrêczniku zamieszczone zosta³y tak¿e inne fragmenty Kamienia na kamieniu. Zob. s. 125, 260.

120
Tadeusz Nowak

Psalm o no¿u w plecach


Noc¹ siedzê przed sob¹
ja w cylindrze ja boso
a tam przez wieœ z wesela
z no¿em w plecach mnie nios¹
Noc¹ biegnê przez miasto
ja w cylindrze ja boso
by napoiæ snem brzozy
mnie bliskiego niebiosom
Nó¿ siê w plecach zabliŸni³
10 sen w naciêt¹ wszed³ brzozê

Strzykaj¹ce w sad z jutrzni


kozie mleko nam wiozê
Na wznak we œnie le¿ymy
ja w cylindrze ja boso
s³ysz¹c tylko jak noc¹
w jego plecy nó¿ wchodzi
i trzy szybki w okienku
coraz g³oœniej dygoc¹
Psalmy 1971

Tekst wed³ug zbioru: Ryszard Matuszewski, Wiersze polskich


poetów wspó³czesnych. Wybór, WSiP, Warszawa 1981.

Tadeusz Nowak (1930-1991) — poeta i prozaik pochodzenia ch³opskiego.


Napisane przez niego wiersze uk³adaj¹ siê w rozmaite cykle: np. specyficznych
„ballad”, „kolêd” czy najbardziej cenionych „psalmów”.

121
Tadeusz Ró¿ewicz

Z domu mojego
Z domu mojego
kamieñ na kamieniu
kwiatek na tapecie
ptaszek i ga³¹zka
Próg który rozdziela pustkê i gruz
na progu podkowa
tego szczêœcia nie przekroczê
teraz i zawsze
œciany tak otwarte
10 jak strony œwiata
w jednej stronie jest wiatr
który rozwia³ dym i ojca
w drugiej stronie jest wiatr
który rozwia³ dym i matkê
w trzeciej stronie jest wiatr
który rozwia³ nawet imiê brata
w czwartej stronie jest wiatr
który przemin¹³
obracaj¹c siê wko³o
20 wskazuje nieomylnie na.

Wiersz z tomu Niepokój. Tekst wed³ug zbioru:


Tadeusz Ró¿ewicz, Poezja, T. 1, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.
Agencja Gazeta

Tadeusz Ró¿ewicz (ur. 1921) — poeta, dramatopisarz, prozaik. Inny wspó³czesny poeta polski, Stanis³aw Grochowiak, powiedzia³
o Ró¿ewiczu: „Po wojnie nad Polsk¹ przesz³a kometa poezji. G³ow¹ tej komety by³ Ró¿ewicz. Reszta to ogon”.
W cyklu To lubiê! proponowano lekturê nastepuj¹cych wierszy Ró¿ewicza: oblicze ojczyzny, Przepaœæ, Koncert ¿yczeñ — kl. pi¹ta szko³y
podstawowej, Kopytka, List do ludo¿erców — kl. szósta, Chleb — kl. I gimnazjum, Prawa i obowi¹zki — kl. II, Warkoczyk, Ocalony — kl. III.

122
Yi-Fu Tuan

Przestrzeñ i miejsce
Miejsca istniej¹ w rozmaitej skali. Na jednym jej krañcu znajduje siê ulubiony fotel, na prze-
ciwnym ca³a ziemia. Wa¿nym typem miejsca poœrodku tej skali s¹ rodzinne strony. Jest to region
(miasto czy wiejska okolica) doœæ du¿y, by zaspokoiæ ¿yciowe potrzeby cz³owieka. Przywi¹zanie do
rodzinnych stron mo¿e byæ bardzo silne. Jakiego rodzaju jest to uczucie? Z jakich powstaje doœ-
wiadczeñ i w jakich warunkach?
Prawie wszêdzie grupy ludzkie przejawiaj¹ sk³onnoœæ do traktowania rodzinnych stron jako
centrum œwiata. Ludzie, którzy wierz¹, ¿e sami znajduj¹ siê w œrodku, wierz¹ równie¿, co za tym
idzie, w wyj¹tkowe wartoœci takiego miejsca. W ró¿nych czêœciach œwiata poczucie centralnoœci jest
wyra¿one poprzez geometryczn¹ koncepcjê przestrzeni, zorientowanej wobec czterech stron œwiata.
10 Dom stanowi centrum astronomiczne okreœlonego systemu przestrzennego. Przez dom przechodzi
oœ pionowa ³¹cz¹ca niebo ze œwiatem podziemnym. Wydaje siê, ¿e gwiazdy poruszaj¹ siê wokó³
naszego miejsca zamieszkania; dom jest ogniskiem kosmicznej struktury. Taka koncepcja miejsca
powinna nadawaæ mu najwy¿sz¹ wartoœæ: trudno sobie wyobraziæ, ¿e mo¿na taki dom opuœciæ. Jeœli
nast¹pi³oby zniszczenie takiego domu, mo¿na s³usznie przypuszczaæ, ¿e ludzie straciliby poczucie
wszelkiego sensu; ruina ich domu oznacza³aby ruinê ich kosmosu. A jednak nie musi tak byæ. Istoty
ludzkie maj¹ ogromn¹ si³ê trwania. Koncepcje kosmiczne mog¹ byæ dostosowywane do zmienia-
j¹cych siê okolicznoœci. Jeœli jedno „centrum wszechœwiata” ulega destrukcji, mo¿na zbudowaæ
nowe tu¿ obok albo w ca³kiem innej okolicy i wtedy to ona w³aœnie stanie siê „œrodkiem œwiata”.
Œrodek nie jest okreœlonym punktem na powierzchni ziemi; jest to pojêcie myœli mitycznej, a nie
20 g³êboko odczuwana wartoœæ, zwi¹zana ze szczególnymi zdarzeniami i miejscem. W myœli mitycznej
mog¹ wspó³istnieæ w tej samej zasadniczej przestrzeni, nie przecz¹c sobie, liczne œrodki œwiata.
Mo¿na wierzyæ, ¿e oœ œwiata przechodzi przez osadê jako ca³oœæ, a tak¿e przez ka¿d¹ z poszcze-
gólnych siedzib w tej osadzie. Przestrzeñ rozci¹gniêta na siatce stron œwiata sprawia, ¿e idea miejsca
jest wyraŸna, ale jednoczeœnie nie przyznaje jakiemuœ szczególnemu punktowi geograficznemu roli
miejsca w³aœciwego. Przestrzenna rama okreœlona przez gwiazdy jest antropocentryczna, a nie miejsco-
centryczna, i mo¿e ulegaæ przesuniêciu, w miarê jak cz³owiek zmienia po³o¿enie.

Fragmenty ksi¹¿ki: Yi-Fu Tuan, Przestrzeñ i miejsce,


T³um. Agnieszka Morawiñska, PIW, Warszawa 1987.

Yi-Fu Tuan (ur. 1930 w Chinach) — geograf, profesor w University of Minnesota. Uczy³ siê w Chinach, na Filipinach
i w Australii, studiowa³ w Oxfordzie i Berkeley. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli nurtu geografii humanistycznej.
Ksi¹¿ka, z której pochodz¹ cytowane tu fragmenty tekstu, by³a wydarzeniem w œwiatowej nauce.

123
APOKALIPSA
Pod koniec I w. n.e. ma³a wyspa Patmos zakotwiczona u azjatyckiego wybrze¿a
Morza Egejskiego spe³nia³a rolê rzymskiej kolonii karnej. W³aœnie tam, prawdopo-
dobnie w latach 81-96 n.e., powsta³a ostatnia ksiêga Nowego Testamentu — Apo-
kalipsa (gr. apokalypsis — objawienie, ods³oniêcie), czyli Objawienie œwiêtego Jana.
Co do jej autorstwa jeszcze do dziœ trwaj¹ spory (wymieniane s¹ dwa nazwiska: Jan
Aposto³ i Jan Prezbiter).
Dzie³o to ukazuje, poprzez szereg mistycznych wizji, koniec „historii œwiêtej”,
której pocz¹tki znamy z Ksiêgi Rodzaju.
Samo s³owo „apokalipsa” jest równie¿ nazw¹ gatunku literackiego (innym przy-
10
k³adem apokalipsy jest starotestamentowa Ksiêga Daniela). W Biblii pojawia siê zresz-
t¹ ca³y szereg tekstów o charakterze apokaliptycznym.
W mowie potocznej natomiast s³owa „apokalipsa” u¿ywa siê dla opisania wiel-
kich katastrof, kataklizmów. W takim sensie tak¿e literatura i sztuka nawi¹zuje bardzo
czêsto do biblijnej Apokalipsy, wykorzystuj¹c jej sposób obrazowania, charakterys-
tyczny styl i bogat¹ symbolikê (Baranek, Siedem Pieczêci, Czterech JeŸdŸców, Og-
nisty Smok, Cztery Wiatry Ziemi itp.).
Na zgo³a odmienny charakter pojêcia apokalipsy zwraca uwagê znawczyni przed-
miotu, profesor Anna Œwiderkówna, przywo³uj¹c scenê z Ewangelii œw. £ukasza:
„Jezus zapowiada tam swoim uczniom kres, a mo¿e raczej wype³nienie wieków
i mówi: «Bêd¹ znaki na s³oñcu, ksiê¿ycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów
20
bezradnych wobec szumu morza i jego nawa³nic. Ludzie mdleæ bêd¹ ze strachu
i oczekiwania wydarzeñ zagra¿aj¹cych ziemi. Wtedy ujrz¹ Syna Cz³owieczego, nad-
chodz¹cego w ob³oku, z wielk¹ moc¹ i chwa³¹». Oczekujemy tutaj jakiegoœ wezwa-
nia do ucieczki i szukania schronienia przed tym, co nadchodzi, albo przynajmniej
do pokuty i op³akiwania w³asnych grzechów. Tymczasem czytamy: «A gdy to siê
dziaæ zacznie, nabierzcie ducha i podnieœcie g³owy [!], poniewa¿ zbli¿a siê wasze
odkupienie». Potem jeszcze piêkna, króciutka przypowieœæ-porównanie: «Popatrzcie
na drzewo figowe i na inne drzewa. Gdy widzicie, ¿e wypuszczaj¹ p¹czki, sami
poznajecie, ¿e ju¿ blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, ¿e to siê dzieje, wiedzcie,
¿e blisko jest królestwo Bo¿e» (£k 21, 25-31).
30 W taki sposób nie zapowiada siê przecie¿ kataklizmu! Przyjœcie królestwa po-
równane jest do przyjœcia lata — w naszym klimacie powiedzielibyœmy zapewne:
wiosny. Apokalipsa to wezwanie nie do rozpaczy, ale, wrêcz przeciwnie, do niez³omnej
nadziei. Sens w³aœciwy pism nale¿¹cych do tego gatunku literackiego mo¿na by streœ-
ciæ s³owami: «nabierzcie ducha i podnieœcie g³owy», bo Bóg na pewno zwyciê¿y!”

Anna Œwiderkówna (ur. 1925) — znawczyni antyku, w tym Biblii.

124
Wies³aw Myœliwski

Historia jednego sto³u


Akacjê chcia³em [...] odkupiæ od Józka Winiarczyka i dawa³em mu podwójn¹ ce-
* Narrator i g³ówny bohater nê*. Kupi³ szeœæ, to na co ci a¿ tyle, mówiê. A mnie by siê na nowy wóz przyda³a. A nie
powieœci, Szymek Pietrusz- wóz, tobym mo¿e stó³ zrobi³. Stó³ mi nawet potrzebniejszy. Ten, co jest, jest jeszcze od
ka, mieszka we wsi, przez
któr¹ w jakiœ czas po woj- frontu i ju¿ ledwo zipie. Ni postawiæ na nim co ciê¿szego, ni siê oprzeæ. Ruszyæ, to siê
nie budowano now¹ dro- huœta jak na wietrze, popiskuje. Musia³em mu niedawno nogê wprawiæ. Pies siê otar³
gê. W zwi¹zku z tym wy-
cinane by³y akacje rosn¹- i odpad³a. Przedtem deskê ze œrodka wymieniæ. Postawi³em miskê z kapust¹, a tu
ce przy starej drodze. miska bêc przez stó³ na ziemiê. Przyr¿n¹³em kawa³ek starej latry, te¿ spróchnia³a, ale
nic nie by³o innego, zabi³em gwoŸdziami, gwoŸdzie wlaz³y jak w mas³o. A nogê zro-
bi³em ze œliwki, co ju¿ parê lat uschniêta sta³a i nie by³o nigdy czasu jej wykopaæ. Nie
10 pasuje do tamtych trzech nóg, ale stoi. Bo jak mo¿e pasowaæ zwyk³a œliwka, gdy tamte

trzy dêbowe i rzeŸbione. Gór¹ jakby w wieñce ka¿da opleciona, a u do³u cieniutkie jak
koñskie pêciny i jakimiœ dziwnymi ³apami stoj¹ce na ziemi.
Po froncie zaraz, kiedy trochê za fryzjera by³em, to jak naschodzi³o siê ch³opów
w niedzielê, zawsze siê k³ócili o te nogi. Sz³y nawet zak³ady, czy to lwów, czy innych
potworów. Nikomu nie uda³o siê zgadn¹æ, ale niejednego litra siê przy tym wypi³o. I nie
tylko o te nogi, ale kto siadywa³ wokó³, co jedli, co pili. Rozochocili siê nieraz, to jak
zaczêli zgadywaæ, uczta siê robi³a. Œmiechy, krzyki, wiwaty by³o tylko s³ychaæ. A nawet
korki jak strzelaj¹, kieliszki jak dzwoni¹. A od jedzenia stó³ a¿ siê ugina³. I wci¹¿ nowe
i nowe potrawy donosili. I od zapachów a¿ w nosie wierci³o. Póki ktoœ pierwszy nagle
20 nie otrzeŸwia³ i nie rzuci³ ze z³oœci¹:

— Gól nas, Szymek. Choroby bêd¹ ¿ar³y, a my jak Moj¿esze z brodami bêdziemy
chodzili.
Ale stó³ mia³ wtedy jeszcze wszystkie cztery nogi, a po blacie jakby powoje siê plot³y.
Mia³ szufladê ze z³ocon¹ r¹czk¹. By³o gdzie obcêgi, m³otek trzymaæ, ró¿ne œruby, œrub-
ki, gwoŸdzie, przybory do golenia, kwity, ró¿añce po matce, bo a¿ cztery ich zosta³o.
Jeden nawet z pielgrzymki, gdy zabra³a mnie raz matka z sob¹, kiedy dzieckiem by³em.
Ale wróci³em ze szpitala i szuflada gdzieœ znik³a. Spodoba³a siê komuœ. I stó³ od-
tamt¹d dziur¹ zieje, jakby duszy nie mia³. Z blatu tak samo po³ysk dawno zlaz³ i pe³no
na nim dziurek od korników niczym piegów na piegatej gêbie. Có¿, przychodzi na
30 cz³owieka czas, przychodzi i na stó³.

Znalaz³em go na drugi dzieñ, kiedy z partyzantki wróci³em. Ojciec mi kaza³ pójœæ


popatrzeæ, czy pole nasze niezaminowane, bo wiosna nied³ugo, trzeba bêdzie oraæ,
siaæ. Choæ gdzie tam do wiosny by³o, œnieg jeszcze le¿a³. I niedaleko ju¿ naszego pola
Wies³aw Myœliwski — zob.
nota s. 120. Zob. rozejrza³em siê tak sobie dooko³a i widzê, coœ na dworskim, w nieskoszonym ¿ycie,
te¿ s. 260. le¿y, przyprószone aby œniegiem, trup, nie trup. I to by³ blat. No, to zacz¹³em nóg szu-

125
kaæ. Jedn¹ znalaz³em zaraz niedaleko, a dwie a¿ prawie pod lasem. A potem czwart¹,
kiedy dla Staœka za butami chodzi³em, w rozwalonej ziemiance. A w szufladzie, gdzieœ
ko³o Wielkiejnocy, widzê, razu jednego s¹siad daje œwiniom jeœæ.
— Karol — mówiê — coœ mi siê wydaje, ¿e by pasowa³a do mojego sto³u. Wzi¹³byœ
se ode mnie korytko. Œwiniom wszystko jedno, w czym jedz¹, a wypilibyœmy jeszcze pó³
litra.
— Ano, czemu nie — powiada. — Ale korytko to mi dasz, ¿eby œwinie moje mia³y,
w czym jeœæ. A co dasz za szufladê?
— Jak to za szufladê? Przecie¿ mówiê.
10 — Ano, mówisz. Ale co dasz?
— WeŸmiesz sobie moje korytko i pó³ litra wypijemy.
— Pó³ litra mo¿emy wypiæ. Ale i pó³ korca ¿yta do³o¿ysz. Wam siê uda³o z¿¹æ przed
frontem, a na moim okopy pokopali. I za r¹czkê dasz konia na dzieñ, dwa do orania.
To nie taka zwyk³a r¹czka. Upaprana trochê. Ale wyczyœcisz popio³em i bêdzie siê lœni³a.
Klamkê do pokoju da³oby siê z niej zrobiæ. I nie bêdê ci ju¿ liczy³, ¿e na moim polu
le¿a³a. I min ile by³o. Ch³opak tydzieñ rozbraja³. Dzieñ w dzieñ dr¿a³o siê, czy go nie
rozerwie. Rozbraja³ na swoim Szczerbów Bolek i co? Nie by³o co zbieraæ. Tu rêka, tam
noga. To i tak masz prawie za darmo tê szufladê.
No i tak siê zebra³o stó³ do kupy.
20 Matka nawet kurê zabi³a, nagotowa³a roso³u. Siedliœmy przy tym stole, ja naprzeciw
ojca, Stasiek z Antkiem naprzeciwko matki, prze¿egnaliœmy siê, zaczynamy jeœæ. Ojciec
powiada:
— No, to jemy nareszcie jak ludzie. Matka wzdycha:
— Mój Bo¿e, ¿eby jeszcze tak Michaœ by³ z nami. Tyle lat i ni znaku, ni s³owa. Mo¿e
ju¿ nie ¿yje?
— ¯yje, ¿yje — pociesza j¹ ojciec.
A Stasiek, jakby chc¹c uwagê matki od Micha³a odwróciæ, wyrwa³ siê:
— Niechby tak kto teraz przyszed³. I kura, i stó³. I jakby w z³¹ godzinê siê wyrwa³.
Drzwi siê otwieraj¹ i wchodzi Mateja zza rzeki.
30 — Pochwalony.
— Na wieki wieków. — Ale widzê, ¿e jakiœ dziwny. Niby siê uœmiecha, a lis mu
w œlepiach siê czai a¿ mu k³y widaæ.
— Kurê sobie jecie — powiada. — Dobrze wam.
— Ano, stó³ mamy, to zabi³am — t³umaczy siê matka.
— Wiem, ¿e macie. Po to tu przyszed³em. — I zaczyna jakby nigdy nic ogl¹daæ ten
stó³ z góry, z boków, od spodu, stuka, puka, za nogi tarmosi, czy nie chwiej¹ siê, klepie
jakby konia po zadzie, a w koñcu, ¿e to jego stó³.
— Masz metrykê? — pytam go siê.
— Jak¹ metrykê?

126
— No, ¿e twój.
— Przecie¿ widzê. Na moim polu le¿a³.
— Gdzie na twoim, ty ciulu?! Na dworskim le¿a³!
* nadzia³ — po wojnie w ra- — Na dworskim, kiedy by³o dworskie. To i go nie bra³em. Ale teraz po nadziale*
mach reformy rolnej roz-
parcelowano dawne posia- moje, to i stó³ mój.
d³oœci ziemskie w drodze — Gówno twój! Jakiœ ta mia³y stó³ przed frontem? Zapomnia³eœ? Z desek zbity,
sprzeda¿y lub nadania.
nawet nie oheblowany. Drzazgi wam w³azi³y wiecznie za pazury. Chodzi³yœta z poob-
wi¹zywanymi paluchami, a¿ siê ludzie z was œmiali, ¿e je¿yny zbierata. A to pañski stó³
i odpieprz siê od niego! Was ile jest w cha³upie? Ty, twoja baba, siedmioro dziecek,
10 dziadek. Akurat tyle, co masz palców u r¹k. A przy tym stole wiesz, ile siedzia³o? Tyle,

co, o, tych aposto³ów przy Wieczerzy Pañskiej. To byœ nawet nie potrafi³ zliczyæ. A zja-
wi³by siê trzynasty, te¿ by siê pomieœci³. To jaki to twój stó³, dziadu sakramencki?! Patrz,
jeszcze znaæ œlady nakapane po wosku. Jad³y, to œwiece siê pali³y. A ciebie na naftê
nigdy staæ nie by³o. Œlepiamiœta w ciemnoœciach œwiecili se, jak wilki. I co byœ chcia³,
kartofle z ¿urem jeœæ na takim stole? A oni kap³ony jedli. Wiesz, co to s¹ kap³ony?
Koguty bez jaj. I jedli, to tyle co no¿e, widelce o talerze dzwoni³y, jak dzwoneczki
w czasie podniesienia. A wy siorbieta a¿ na drodze s³ychaæ. I mieli na szyjach pou-
wi¹zywane chusteczki. A co po nich zosta³o? Tyle co ten stó³. Jeszcze trzeba go by³o do
kupy pozbieraæ, bo go wojna rozrzuci³a.
20 Traf chcia³, ¿e kiedy tê now¹ drogê zbudowali, pierwszego we wsi Matejê auto prze-
jecha³o. Przechodzi³ ze strony na stronê, bo przypomnia³ sobie, ¿e mu soli kobieta
kaza³a kupiæ, a sklep by³ akurat nie po tej stronie. I nie tylko ¿e nie kupi³, ale jeszcze
siê okaza³o, ¿e to on by³ winny. W swojej wsi i winny. Po sól szed³ i winny. ¯y³ jeszcze
trochê. Znieœli go na bok. Ca³a wieœ siê zlecia³a. Poszed³em i ja, choæ odtamt¹d przez
wszystkie te lata gniewaliœmy siê o ten stó³.
— Nie pamiêtam ci tego sto³u — wyszepta³, kiedy mnie zobaczy³. — Twój, mój.
I tak wszyscy przy jednym si¹dziemy.
Wyg³osi³em mowê na jego pogrzebie. I nawet wspomnia³em o tym stole, nie p³acz,
¿ono, i nie p³aczcie, dzieci, bo Wincenty przy Pañskim stole teraz siedzi.

Fragment powieœci Wies³awa Myœliwskiego Kamieñ na kamieniu.


Tekst wed³ug wydania: PIW, Warszawa 1984.

127
„Wielki œwiat mojej ma³ej wsi”
Fragmenty rozmowy z Wies³awem Myœliwskim

CHUDZIÑSKI: [...] chcia³em zapytaæ, jaki wp³yw na pisarza ma „najmniejsza ojczyzna”, czyli
miejsce urodzenia.
MYŒLIWSKI: To, co powiem, bêdzie truizmem, ale dla pisarza, jak i dla ka¿dego chyba cz³owieka,
ta pierwsza ojczyzna ma znaczenie podstawowe. To jest ten œwiat, „z którego wszystko siê wziê³o”.
Co nie znaczy, ¿e ja muszê byæ wierny temu œwiatu w znaczeniu topograficznym*. Chodzi mi o wier-
noœæ wewnêtrzn¹. To mo¿e zreszt¹ z³e s³owo: wiernoœæ. Bo sugeruje ono, ¿e móg³bym byæ niewierny.
A ja jestem skazany na wiernoœæ temu pierwszemu œwiatu. Poniewa¿ ten œwiat mnie stworzy³, ufor-
mowa³, obdarzy³. Moja wyobraŸnia jest taka, jak ten mój pierwszy œwiat, i tylko w nim siê czujê
pewny, u siebie. Tote¿ wszystko, co piszê, dzieje siê w wielkim œwiecie mojej ma³ej wsi. Nie jestem
10 w stanie poza tê moj¹ wieœ wyjœæ, o czymkolwiek bym pisa³ i gdziekolwiek by siê to dzia³o, choæby
siê nawet dzia³o w wielkiej metropolii czy w samolocie transkontynentalnym. [...] Lokalnoœæ inte-
resuje mnie wy³¹cznie jako cz¹steczka ludzkoœci, wy³¹cznie w wymiarze ludzkiego universum. W tym
znaczeniu u¿y³em przed chwil¹ sformu³owania: „wielki œwiat mojej ma³ej wisi”. [...] Nie ma kultury
oœwieconej i nieoœwieconej. Jest kultura albo jej nie ma. Kultura analfabetów nie musi byæ ni¿sza od
kultury tych, co umiej¹ czytaæ i pisaæ. Ka¿da kultura ma swój system przekazów. Czytanie i pisanie
jest tylko jednym z takich przekazów, niczego jeszcze nie gwarantuj¹cym. I nie mo¿emy za jedyny
miernik kultury uznaæ tylko tego przekazu. Przekazem ch³opskiej kultury by³a pamiêæ, a ¿ywej pa-
miêci nie zast¹pi Pan ¿adnym innym przekazem. Ta pamiêæ tworzy³a literaturê mówion¹, a wiêc za
ka¿dym razem kreowan¹. ¯artem mo¿na by j¹ porównaæ do plotki, a wie Pan, jak plotka zmienia siê
20 w poszczególnych stadiach przekazu, jak jest kreatywna, bo jej przekazem jest w³aœnie pamiêæ. St¹d
taka niewiarygodna iloœæ struktur narracyjnych, jêzykowych w literaturze mówionej, ch³opskiej.
Ka¿dy, kto opowiada³, by³ twórc¹. Poza tym pamiêæ w tej kulturze spe³nia³a wiele funkcji. By³a tak¿e
ostoj¹ zwi¹zków pokoleñ, ci¹g³oœci. A wraz z likwidacj¹ analfabetyzmu na wsi taka rola pamiêci
os³ab³a, jeœli nie ca³kiem siê skoñczy³a. Zawsze jest coœ za coœ.

Tekst wed³ug zbioru: Trzech na jednego, pod redakcj¹


Edwarda Chudziñskiego, T. 2., Zdanie, Kraków 1992.

* topografia (z gr.) — tu: ukszta³towanie powierzchni terenu ³¹cznie ze znajduj¹cymi siê na niej obiektami.

Edward Chudziñski (ur. 1940) — historyk literatury, redaktor i publicysta.

128
NURT CH£OPSKI W POLSKIEJ LITERATURZE WSPÓ£CZESNEJ
Jest to literatura tworzona przez wychodŸców ze wsi, przez now¹ generacjê na-
szej inteligencji. Awans spo³eczny owej grupy wychodŸców prowadzi³ przez szko³y
œrednie i studia wy¿sze (w znacznej czêœci s¹ to absolwenci polonistyki). W ich twór-
czoœci do rangi podstawowego mitu urasta poczucie zwi¹zku ze œrodowiskiem, z któ-
rego siê wysz³o. [...]
Przechodzenie ze wsi do miasta w okresie powojennym by³o zjawiskiem o nie-
spotykanej wczeœniej skali. Dla tej wielomilionowej rzeszy uchodŸców ze wsi, którzy
dziêki wykszta³ceniu, zdobyciu nowych zawodów okreœlili swój nowy status spo-
³eczny, powstawa³a literatura zaspokajaj¹ca ich potrzeby psychiczne. Warto dodaæ,
10 ¿e proza ch³opska lat szeœædziesi¹tych w nowy sposób okreœli³a swój zakres tema-
tyczny [...] — penetrowa³a przede wszystkim obszary kultury wiejskiej, odmiennoœci
psychiki i wyobraŸni ch³opskiej. [...]
Proza lat szeœædziesi¹tych omawiana byæ mo¿e nie tylko w kategoriach estetycz-
nych, lecz tak¿e socjologicznych. Jest wyrazem autentycznego ruchu kulturowego,
lecz tak¿e — mody [zob. MODA, s. 15-16]. [...]
Jednak¿e ju¿ w twórczoœci Edwarda Redliñskiego (Konopielka, 1973; Awans, 1973;
Nikiformy, 1976) [...] — przewa¿aæ poczê³y ironiczne i groteskowe [zob. GROTESKA,
s. 61-62] zanegowania wytworzonych konwencji [zob. Arnold Hauser, Oryginalnoœæ
i konwencja, s. 37-39]. I by³ to wyrazisty sygna³ wygasania wielkiej inspiracji. W tym
20 w³aœnie momencie powsta³a jedna z najbardziej znacz¹cych powieœci lat osiemdzie-
si¹tych — Kamieñ na kamieniu (1984) Wies³awa Myœliwskiego. Jest to — jak dotych-
czas — zamkniêcie ca³ego nurtu, a równoczeœnie pe³ne wyartyku³owanie wszystkich
jego sensów spo³ecznych [zob. jednak biogram Myœliwskiego, s. 120].
W 1975 roku, jeszcze przed napisaniem Kamienia na kamieniu, Wies³aw Myœ-
liwski [...] analizowa³ sens wielkiego powrotu do kultury ch³opskiej:
„Cz³owiek wspó³czesny jest trochê zagubiony w moralnym labiryncie œwiata. Tym
bardziej ¿e nie da siê ju¿ dziœ ¿yæ we w³asnym zak¹tku, ka¿dy z nas ¿yje dziœ na
ca³ym œwiecie... Zastanawiam siê wiêc, czy powrót do kultury ch³opskiej, ¿ywotnoœæ
jej wartoœci, jakie nam objawia, nie jest powodowana w gruncie rzeczy t¹ w³aœnie
30 sytuacj¹, czy w³aœnie nie wspó³czesna cywilizacja spe³nia wobec tej kultury rolê wy-
wo³awcz¹. A mówi¹c œciœlej, nasza têsknota moralna za jakimiœ najprostszymi, mo¿-
na by rzec — pierwotnymi, ale jednoznacznymi i w miarê stabilnymi kategoriami
moralnymi”.
Fragment ksi¹¿ki: Stanis³aw Burkot, Proza powojenna 1945-1987,
WSiP, Warszawa 1991.

Stanis³aw Burkot (ur. 1932) — profesor historii literatury.

129
Antoine de Saint-Exupéry

Oaza
Tyle ju¿ mówi³em o pustyni, ¿e zanim znów do niej powrócê, chcia³bym opisaæ
oazê. Ta, której obraz mam w oczach, nie jest bynajmniej zgubiona gdzieœ w g³êbi
Sahary. Ale samolot dokonuje tego tak¿e cudu, ¿e zanurza cz³owieka od razu w samo
serce tajemnicy. By³eœ biologiem badaj¹cym przez okienko samolotu mrowisko ludz-
kie, przygl¹da³eœ siê beznamiêtnym okiem miastom osiad³ym na równinie, na skrzy¿o-
waniu dróg rozbiegaj¹cych siê jak promienie gwiazdy i od¿ywiaj¹cych je — niczym
arterie — sokiem pól, ale wskazówka drgnê³a na manometrze i ta zielona kêpka w do-
le sta³a siê wszechœwiatem. Jesteœ wiêŸniem trawnika w uœpionym parku.
Nie odleg³oœci¹ mierzy siê oddalenie. Za murem swojskiego ogrodu mo¿e siê kryæ
10 wiêcej tajemnic ni¿ za murem chiñskim, a milczenie szczelniej os³ania duszê ma³ej

dziewczynki ni¿ z³o¿a piasków oazy na Saharze.


Opowiem o krótkim postoju gdzieœ w œwiecie. Zdarzy³o siê to w Argentynie, nie opo-
* Concordia — czyt. konkor- dal Concordii*, ale mog³o siê zdarzyæ gdzie indziej: tajemnica jest elementem œwiata.
dia.
Wyl¹dowa³em na polu i nie przypuszcza³em, ¿e czeka mnie czarodziejska bajka.
Stary ford, którym jecha³em, nie mia³ w sobie nic szczególnego ani ta spokojna para
ma³¿eñska, która zaproponowa³a mi goœcinê:
— Przenocuje pan u nas...
Ale za zakrêtem wy³oni³a siê nagle kêpka drzew w blasku ksiê¿yca, za drzewami —
dom. Dziwny dom! Przysadzisty, masywny, niemal twierdza. Zamek jakby wyjêty z le-
20 gendy, wystarczy³o przejœæ przez bramê, aby znaleŸæ schronienie równie spokojne,

pewne, bezpieczne jak klasztor.


I wówczas ukaza³y siê dwie dziewczyny. Spojrza³y na mnie z powag¹ jak sêdziowie
stoj¹cy na progu królestwa, do którego wstêp jest wzbroniony: m³odsza skrzywi³a siê
lekko i stuknê³a w ziemiê prêcikiem dopiero co uciêtym z drzewa, po czym, kiedy
prezentacjom sta³o siê zadoœæ, bez s³owa poda³y mi rêkê z ciekawym wyzwaniem
w oczach i znik³y.
By³em ubawiony i oczarowany zarazem. Zachwyci³o mnie to powitanie, proste, mil-
cz¹ce i p³ochliwe jak pierwsze s³owa zwierzenia.
— Ach, ach! S¹ takie dzikie — powiedzia³ ojciec po prostu.
30 Weszliœmy.

Antoine de Saint-Exupéry (1900-1944) — [czyt. ~a tuan dö sêt egzüperi.] — francuski pisarz i lotnik,
CORBIS/FREE

uczestnik II wojny œwiatowej, zgin¹³ w czasie lotu zwiadowczego.


W cyklu To lubiê! od kl. czwartej szko³y podstawowej po II gimnazjaln¹ proponowana by³a systematycznie
lektura fragmentów jego opowieœci pt. Ma³y Ksi¹¿ê. W tym podrêczniku zob. te¿ s. 421.

130
Podoba³a mi siê w Paragwaju owa pe³na ironii trawa, która ciekawie wyziera z bru-
ków stolicy i — wys³anka niewidocznej, ale wszechobecnej puszczy — sprawdza, czy
miasto jest ci¹gle w rêkach ludzi, czy nie nadesz³a ju¿ mo¿e pora, by zacz¹æ wyrzucaæ
wszystkie te kamienie. Podoba³a mi siê taka postaæ zniszczenia bêd¹ca tylko wyrazem
nadmiaru bogactwa. Ale tutaj by³em olœniony.
Wszystko by³o tu bowiem zapuszczone, i to zapuszczone przeœlicznie, na podo-
bieñstwo starego omsza³ego drzewa, nieco popêkanego ze staroœci, na podobieñstwo
drewnianej ³awki, na której zakochani siaduj¹ od wielu pokoleñ. Boazerie by³y wytarte,
okiennice stoczone przez korniki, krzes³a po³amane. Nie naprawiano tutaj niczego,
10 pucowano natomiast wszystko ¿arliwie. Ca³y dom lœni³ czystoœci¹.

Dziêki temu w³aœnie salon mia³ przedziwnie wyraziste oblicze, jak poorana zmarsz-
czkami twarz starej kobiety. Podziwia³em wszystko: szczeliny w œcianach, rysy na sufi-
cie, ponad wszystko jednak posadzkê tu zapadniêt¹, tam uginaj¹c¹ siê jak k³adka, ale
wszêdzie wyczyszczon¹, wylakierowan¹, b³yszcz¹c¹ jak lustro. Ten ciekawy dom nie
przywodzi³ na myœl opuszczenia i zaniedbania, lecz budzi³ przedziwny szacunek. Z ka¿-
dym rokiem urok jego musia³ wzrastaæ, charakter nabiera³ coraz wiêcej wyrazu, wzma-
ga³a siê serdecznoœæ, jak¹ tchn¹³ ka¿dy zak¹tek, a zarazem ros³y niebezpieczeñstwa
wyprawy, na jak¹ trzeba siê by³o zdecydowaæ, a¿eby przejœæ z salonu do jadalni.
— Uwaga!
20 By³a tam dziura w pod³odze. Ostrze¿ono mnie, ¿e móg³bym jak nic z³amaæ sobie
nogê. Nikt za tê dziurê nie ponosi³ odpowiedzialnoœci: by³a dzie³em czasu. Ta wynios³a
pogarda dla wszelkich usprawiedliwieñ mia³a w sobie coœ bardzo wielkopañskiego. Nie
mówiono mi: „Moglibyœmy zatkaæ wszystkie te dziury, jesteœmy bogaci, ale...”. Nie mó-
wiono tak¿e — co zreszt¹ odpowiada³o prawdzie: — „Dzier¿awimy ten dom od miasta
na trzydzieœci lat. Naprawy nale¿¹ do miasta. Ka¿dy siê upiera...”. Gardzono wyjaœnie-
niami i ta swoboda zachwyca³a mnie. Powiedziano mi tylko mimochodem:
— Ach, trochê to zniszczone... ale tonem tak beztroskim, ¿e zacz¹³em podejrzewaæ,
i¿ moi nowi przyjaciele wcale siê tym zniszczeniem nie martwi¹. Nie do pomyœlenia
by³o przecie¿, by murarze, cieœle, stolarze, tynkarze roz³o¿yli wœród takiej przesz³oœci
30 swoje bluŸniercze narzêdzia i w jeden tydzieñ zrobili tu na nowo dom, którego by nie

poznali dawni mieszkañcy i gdzie czuliby siê jak na wizycie. Dom bez tajemnic, kryjó-
wek, pu³apek na nogi, schowków — coœ w rodzaju salonu w ratuszu?
W tym domu pe³nym zakamarków znikniêcie dziewcz¹t wydawa³o siê ca³kiem natu-
ralne. Jak musia³y wygl¹daæ tutaj strychy, kiedy ju¿ salon zawiera³ bogactwa godne
strychu! Kiedy mia³o siê wra¿enie, ¿e wystarczy uchyliæ drzwiczki najmniejszej szafki
w murze, by siê posypa³y paczki po¿ó³k³ych listów, kwity pradziadka i klucze, wiêcej
* luidor (z fr.) — z³oty lud- kluczy, ni¿ w tym domu jest zamków, i to kluczy, z których ¿aden oczywiœcie nie pasuje
wik, stara z³ota moneta
z popiersiem królów fran- do ¿adnego zamka. Klucze przedziwnie niepotrzebne, zbuntowane przeciwko rozs¹d-
cuskich. kowi i budz¹ce marzenia o podziemnych lochach, zakopanych skarbach, luidorach*.

131
— Mo¿e przejdziemy do jadalni?
Przeszliœmy do jadalni. Id¹c z jednego pokoju do drugiego wdycha³em unosz¹cy siê
wszêdzie jak kadzid³o zapach starych ksiêgozbiorów, który przedk³adam nad wszystkie
aromaty œwiata. Szczególnie zachwyci³o mnie przenoszenie lamp. Jak w najdawniej-
szych czasach mojego dzieciñstwa dŸwigano z pokoju do pokoju prawdziwe ciê¿kie
lampy, które rzuca³y na œciany przedziwne, drgaj¹ce cienie. Ruch wyzwala³ z nich pêki
œwiate³ i lasy czarnych palm. A kiedy zosta³y ju¿ gdzieœ postawione na dobre, zastyga³y
wokó³ nich pla¿e jasnoœci otoczone rozleg³ym rezerwatem nocy, z którego dochodzi³y
trzaski pêkaj¹cego drzewa.
10 Dziewczêta znów siê zjawi³y, równie tajemniczo i cicho, jak by³y znik³y. Pe³ne po-
wagi usiad³y przy stole. Chodzi³y pewnie nakarmiæ swoje psy i ptaki, otworzyæ okna
swoich pokojów na jasn¹ noc i odetchn¹æ nasyconym woni¹ roœlin powiewem wie-
czoru. Teraz, rozwijaj¹c serwetki, œledzi³y mnie spod oka, ostro¿nie zastanawiaj¹c siê,
czy zalicz¹ mnie do swoich oswojonych zwierz¹tek. Mia³y ju¿ przecie¿ legwana, man-
gustê, lisa, ma³pkê i pszczo³y. Wszystko to ¿y³o na kupie, w doskona³ej komitywie,
tworz¹c nowy raj na ziemi, A one królowa³y nad wszystkimi zwierzêtami Stworzenia,
rzuca³y na nie czary swoimi drobnymi rêkami, ¿ywi³y je, poi³y i zabawia³y opowieœ-
ciami, których wszystkie, od mangusty do pszczó³, s³ucha³y uwa¿nie.
By³em pewien, patrz¹c na te dwie tak ¿ywe dziewczyny, ¿e zmobilizuj¹ ca³y swój
* vis-a`-vis (fr.) — [czyt. 20 zmys³ krytyczny, ca³¹ subtelnoœæ, aby o swoim vis-à-vis rodzaju mêskiego wydaæ s¹d
wizawi. ] — naprzeciwko,
twarz¹ w twarz; tu: osoba
natychmiastowy, tajny i nieodwo³alny. Z w³asnego dzieciñstwa pamiêtam, jak moje sios-
z naprzeciwka. try stawia³y stopnie goœciom, którzy po raz pierwszy zasiadali przy naszym stole. Pew-
nego razu, kiedy rozmowa siê urwa³a, w ciszê wpad³o nagle: „Trzy z dwoma minu-
sami!”
Ale nikt prócz moich sióstr i mnie nie by³ wtajemniczony w uroki tej arytmetyki.
Wspomnienie tej zabawy wprawia³o mnie w pewien niepokój. Krêpowa³a mnie œwia-
domoœæ przenikliwoœci moich sêdziów. Te dziewczêta, co potrafi³y przecie¿ odró¿niæ
zwierzêta przebieg³e od zwierz¹t naiwnych i umia³y odczytaæ z ruchów swojego lisa, czy
jest w dobrym humorze, mia³y ju¿ g³êbok¹ znajomoœæ stanów duszy.
30 Podoba³y mi siê ich oczy tak przenikliwe i duszyczki tak prostolinijne, ale by³bym
wola³, ¿eby zmieni³y grê. Ze strachu przed „trójk¹ z dwoma minusami” podlizywa³em
im siê podaj¹c sól, nalewaj¹c wina, ale kiedy podnosi³em oczy, natyka³em siê na ³a-
godn¹ i nieprzekupn¹ sêdziowsk¹ powagê.
Nawet pochlebstwo na nic by mi siê nie zda³o: nie wiedzia³y, co to pró¿noœæ. Pró¿-
noœæ, ale nie szlachetna duma: myœla³y o sobie, bez mojej pomocy, znacznie wiêcej
dobrego, ni¿bym siê oœmieli³ powiedzieæ. Nie próbowa³em nawet imponowaæ im moim
* platan — gatunek wyso- zawodem, niema³¹ przecie¿ musi mieæ odwagê ten, co siê wspina na czubek platana*
kiego drzewa.
po to tylko, aby sprawdziæ, czy pisklêta ju¿ siê opierzy³y w gnieŸdzie, aby powiedzieæ
dzieñ dobry przyjacio³om.

132
Dwie ciche wró¿ki tak uwa¿nie œledzi³y ka¿dy mój kês, tak czêsto ³apa³em ich
ukradkowe spojrzenia, ¿e wreszcie zaniemówi³em. Zapad³a cisza i w tej ciszy coœ syk-
nê³o cichutko na posadzce, zaszeleœci³o pod sto³em, potem umilk³o. Zaintrygowany,
podnios³em oczy. Wówczas, zadowolona prawdopodobnie z wyników obserwacji, ale
zdecydowana na ostatni¹ próbê, m³odsza siostra, wbijaj¹c w kromkê chleba swoje
m³ode, drapie¿ne zêby, wyjaœni³a mi po prostu, z pogodnym uœmiechem obliczonym
zreszt¹ na oszo³omienie barbarzyñcy, jeœli mimo wszystko nim by³em:
— To ¿mije.
I umilk³a zadowolona, jak gdyby takie wyjaœnienie mia³o wystarczyæ ka¿demu, kto
10 nie jest pó³g³ówkiem. Starsza siostra rzuci³a na mnie b³yskawiczne spojrzenie, by zdaæ

sobie sprawê z mojego pierwszego odruchu, i obie pochyli³y siê nad talerzami z naj³a-
godniejszymi i najniewinniejszymi w œwiecie minami.
— Ach!... To ¿mije...
Te s³owa, oczywiœcie, mi siê wymknê³y. Coœ przeœliznê³o mi siê ko³o stóp, coœ mus-
nê³o moje ³ydki i to coœ to by³y ¿mije...
Na moje szczêœcie uœmiechn¹³em siê. I to bez przymusu: by³yby go wyczu³y. Uœ-
miechn¹³em siê, bo mi by³o weso³o, bo ten dom mi siê podoba³ doprawdy z ka¿d¹
chwil¹ coraz bardziej. I dlatego tak¿e, ¿e chcia³em dowiedzieæ siê czegoœ wiêcej o ¿mi-
jach. Starsza z dziewcz¹t przysz³a mi z pomoc¹:
20 — Maj¹ gniazdo w szparze pod sto³em.
— Co wieczór oko³o dziesi¹tej wracaj¹ do siebie — doda³a m³odsza. — W dzieñ
poluj¹.
Teraz ja z kolei rzuci³em ukradkowe spojrzenie na dziewczêta. Ta finezja, ten bez-
g³oœny œmiech ze spokojn¹ twarz¹. Podziwia³em królewskoœæ, jak¹ roztacza³y...
Dzisiaj myœlê... Wszystko to takie ju¿ dalekie. Co siê sta³o z moimi dwiema wró¿-
kami? Pewnie wysz³y za m¹¿. Ale czy siê zmieni³y? Z dziewczyny staæ siê kobiet¹ to
sprawa powa¿na. Co robi¹ w nowym domu? Jakie je ³¹cz¹ stosunki z chwastami i ¿mi-
jami? W jakiœ sposób by³y zwi¹zane z ca³ym œwiatem. Ale nadchodzi dzieñ, kiedy
w dziewczynie budzi siê kobieta. Marzy, by wreszcie postawiæ komuœ pi¹tkê. Ta pi¹tka
30 le¿y na sercu. Wtedy w³aœnie zjawia siê jakiœ g³upiec. Po raz pierwszy przenikliwe oczy

myl¹ siê i stroj¹ przybysza w piêkne piórka. Jeœli g³upiec mówi wiersze, dziewczyna ma
go za poetê. S¹dzi, ¿e ma zrozumienie dla szpar w pod³odze, ¿e lubi mangusty, ¿e po-
chlebia mu ufnoœæ ¿mii, która pod sto³em, ko³o jego nóg, siê ko³ysze. I oddaje serce,
które jest zdzicza³ym sadem, temu, kto lubi tylko strzy¿one parki. I g³upiec bierze
ksiê¿niczkê w niewolê.

Fragment opowieœci ze zbioru: Antoine de Saint-Exupéry,


Ziemia planeta ludzi, T³um. Wiera i Zbigniew Bieñkowscy,
PIW, Warszawa 1987.

133
Zadania 1. Przeczytajcie zamieszczone ni¿ej fragmenty wywiadu Doroty Zañko i Jaros³awa
Gowina z ks. Józefem Tischnerem na temat wychowania. Spróbujcie uj¹æ
koñcowe w punktach pogl¹dy dotycz¹ce tego problemu formu³owane przez bohatera
rozmowy na podstawie jego osobistych doœwiadczeñ i filozoficznej refleksji.

D.Z.: Jak Ksi¹dz Profesor by³ wychowywany nie wiem, czyjego. Rwa³em owoce z wielu drzew, ale
w domu rodzinnym? Rozpieszczany — jako pier- sam sobie drzewa wybiera³em.
worodny — czy raczej trzymany krótko? Pamiêtam konflikty. Najczêœciej o czytanie ksi¹-
Je¿eli mo¿na tak powiedzieæ, by³em „trzymany” ¿ek. Czyta³em wiele, zaniedbuj¹c inne obowi¹zki, choæ-
w poczuciu obowi¹zku. To znaczy przede wszystkim by nieszczêsne przygotowanie opa³u. Ucieka³em wiêc
by³em wychowywany do wype³niania obowi¹zków. Nie z ksi¹¿k¹ w trawê, w las, w krzaki, ¿eby mnie nie wi-
by³o ich wiele, ale za to regularne: musia³em zw³asz- dziano i nie znaleziono mi innej roboty. By³o to jesz-
cza troszczyæ siê o opa³. Jeszcze r¹banie drzewa nie cze za okupacji, a lektur¹ by³a Trylogia. Inny konflikt:
by³o tak uci¹¿liwe; mo¿na sobie by³o wyobra¿aæ, ¿e wy³udzanie pieniêdzy na... gazety. Rodzice rozumieli
— wybaczcie — œcina siê g³owy Niemcom (by³ to prze- tê potrzebê, ale nie przesadnie. W liceum czyta³em
cie¿ czas okupacji). Ale ju¿ pi³owanie by³o cholernie „Tygodnik Powszechny”, „Odrodzenie”, „KuŸnicê”.
nudne i wyczerpuj¹ce. Z drugiej jednak strony jako Uczy³em siê nieŸle. Ale nigdy nie by³em prymu-
syn nauczyciela nie musia³em traciæ czasu na zajêcia sem klasowym. Nauka w szkole by³a wa¿na, ale wa¿-
najbardziej czasoch³onne: pasienie krów czy owiec niejsze by³o czytanie tego, co mnie interesowa³o.
i w ogóle pomoc w gospodarstwie. Zamiast tego mo- Wydaje mi siê, ¿e ka¿de dziecko ma jakiœ wycinek
g³em czytaæ ksi¹¿ki. œwiata, który je wci¹ga bez reszty. Problemem jest,
To zakorzenienie w obowi¹zkach traktujê jednak jak otwieraæ jego oczy na inne czêœci œwiata, jak le-
jako wielk¹ wartoœæ. Dziœ dzieci czêsto nie maj¹ in- czyæ z dzieciêcego fanatyzmu, subiektywizmu, jedno-
nych powinnoœci poza nauk¹, czyli doskonaleniem sie- stronnoœci.
bie. Tymczasem moi koledzy musieli doskonaliæ gêsi, J.G.: Jak wygl¹da³ problem pos³uszeñstwa?
owce czy krowy... To uczy³o prze³amywania egocen- Przecie¿ w tradycyjnym modelu wychowawczym
tryzmu. Inn¹ wartoœci¹ dzieciñstwa na wsi by³a umie- autorytet rodziców egzekwowano bardzo stanow-
jêtnoœæ rozmawiania i dogadywania siê z rozmaitymi czo i nie by³o — jak dzisiaj — mowy o ¿adnym part-
ludŸmi, przede wszystkim z kolegami. [...] nerstwie.
D.Z.: Czy Rodzice starali siê wpoiæ Ksiêdzu W³aœnie ¿e tamto wychowanie te¿ by³o partners-
Profesorowi swoje przekonania? Pouczali, t³uma- kie, tylko na innym poziomie: autorytet by³ egzekwo-
czyli, co jest dobre, a co z³e, czy wychowywali prze- wany nie tyle ze wzglêdu na autorytet, ile ze wzglêdu
de wszystkim przez przyk³ad? na robotê. Nie dlatego mia³eœ s³uchaæ ojca, ¿e by³
Mia³em tylko dwie dyrektywy: wróciæ do domu o u- ojcem, ale dlatego, ¿e jak nie przypilnujesz krów, to
stalonej porze i dotrzymywaæ obietnic. Tego ostatnie- wejd¹ w szkodê. By³o to wiêc partnerstwo w obowi¹z-
go nauczy³em siê na ca³e ¿ycie. Bardziej jednak ni¿ kach. Ale mnie to dotyczy³o w mniejszym stopniu. Doœæ
wychowanie domowe kszta³towa³ mnie kontakt z ró- wczeœnie wyszed³em z domu. Mieszka³em w interna-
wieœnikami, poczucie wolnoœci, jakie daje obcowanie cie. Do domu przyje¿d¿a³em na niedzielê, wiêc obo-
z przyrod¹, w³¹czenie siê w jej rytm. Bliskoœæ z natur¹ wi¹zków nie by³o du¿o. [...]
w ogóle zmienia odbiór œwiata. D.Z.: Czy wychowanie powinno polegaæ raczej
Prawdê powiedziawszy, nie rozumiem pytañ. Py- na wpajaniu dzieciom uznawanych przez rodziców
tania zak³adaj¹, ¿e to, kim jestem, jest owocem czy- wzorców, na wyrabianiu pozytywnych nawyków,
jegoœ wp³ywu wychowawczego. Mo¿e i jest, ale sam czy te¿ nale¿y zdaæ siê na naturaln¹ wra¿liwoœæ
na prawdê, dobro, piêkno, na sprawy Bo¿e? Mó-
wi¹c krótko: kszta³towaæ charakter dziecka czy tyl-
ko cierpliwie towarzyszyæ jego wzrastaniu?
Józef Tischner — zob. nota s. 43. Zob. te¿ s. 88, 294, 335,
384, 433.
Niektóre cechy trzeba w dziecku kszta³towaæ na-
Jaros³aw Gowin (ur. 1961), Dorota Zañko (ur. 1953) — wet za cenê uporczywego napominania. Jakie cechy
redaktorzy miesiêcznika „Znak". w którym dziecku — to ju¿ musz¹ wyczuæ rodzice.

134
W ogóle wzorce wychowawcze trzeba przystosowy- acje, gdy pozostaje tylko powiedzieæ: bo tak, i ju¿...
waæ do konkretnych osób, bo inaczej mo¿na wyrz¹- A wiêc chodzi nie o partnerstwo w gadaniu, lecz o part-
dziæ nieodwracalne krzywdy. nerstwo we wspólnej odpowiedzialnoœci za ¿ycie.
A jeœli chodzi o naturê: dziecko jest w naturalny D.Z.: Czy dom powinien byæ oaz¹ spokoju i mi-
sposób uwra¿liwione na sprawiedliwoœæ. Je¿eli cza- ³oœci czy raczej próbk¹ rzeczywistego ¿ycia? Mo¿-
sem doroœli psuj¹ dzieci, to g³ównie przez to, ¿e na na spotkaæ siê z pogl¹dem, ¿e wybuchy agresji ze
skutek braku dostatecznej uwagi nie s¹ sprawiedliwi. strony rodziców albo k³ótnie miêdzy nimi poma-
Dla dziecka to bardzo bolesne i œciele siê potem strasz- gaj¹ dzieciom przystosowaæ siê do tego, co czeka
nym cieniem — mobilizuje je do postawy odwetowej. je poza domem rodzinnym.
Oczywiœcie poczucie sprawiedliwoœci rozwija siê stop-
Nie nale¿y wychowywaæ dzieci w warunkach cie-
niowo i dzieci trzeba jej tak¿e uczyæ. Bardzo pomocny
plarnianych; niech one te¿ ucz¹ siê szukaæ sposobów
mo¿e tu byæ sport, bo on, po pierwsze, wprowadza
na uspokojenie matki czy ojca. To czêœæ ¿ycia. Ale
w strukturê sprawiedliwoœci, a po drugie, wymaga wy-
dom to jednak dom: tutaj ka¿dy powinien siê czuæ so-
si³ku fizycznego, bez czego trudno o takie cechy jak b¹ u siebie. [...]
hart ducha, si³a woli, wspania³omyœlnoœæ czy umie-
jêtnoœæ przegrywania z honorem. J.G.: Czy dziecko nale¿y karaæ fizycznie? I co
robiæ w sytuacji, gdy rodzice ró¿ni¹ siê w tej spra-
D.Z.: A jeœli dziecko na przyk³ad nie umie tak wie: jedno uwa¿a, ¿e uderzenie dziecka jest zaw-
przegrywaæ? Czy w zabiegach wychowawczych wol- sze wychowawcz¹ pora¿k¹, drugie zaœ traktuje to
no prze³amywaæ naturê? Do jakiego stopnia przy- jako metodê normaln¹?
mus w wychowaniu w ogóle mo¿e byæ skuteczny?
Myœmy tam z braæmi czasem klapsa dostali. Kara
Trzeba naturze rozumnie pomagaæ. Nie ³amaæ, ale fizyczna by³a wiêc w arsenale œrodków i baliœmy siê
cierpliwie pielêgnowaæ, odwo³uj¹c siê do tego, co jej, ale rodzice stosowali j¹ niezwykle rzadko, tylko w o-
w dziecku dobre, na przyk³ad w³aœnie do poczucia statecznoœci. Klaps mo¿e mieæ pozytywne znaczenie
sprawiedliwoœci, które, w moim odczuciu, jest czymœ wychowawcze, dziecko musi jednak wiedzieæ, ¿e kara
wrodzonym. by³a sprawiedliwa, ¿e zas³u¿y³o sobie na ni¹.
Dwie rzeczy w wychowaniu s¹ wa¿ne. Dziecko
D.Z.: Jaki wp³yw na wychowanie dzieci ma roz-
musi byæ dowartoœciowane, mieæ poczucie, ¿e jest
k³ad tradycyjnego modelu rodziny, fakt, ¿e kobiety
wartoœci¹ niewymienn¹ — nie wolno dzieckiem gar-
pracuj¹ zawodowo, ¿e rodziny z regu³y nie s¹ ju¿
dziæ, bo to rani naturaln¹ potrzebê szacunku do sa-
wielopokoleniowe, ¿e ojciec nie ma ju¿ niejako
mego siebie. Natomiast jeœli ta potrzeba jest zaspo-
„z urzêdu” g³osu decyduj¹cego, ¿e stosunki dzie-
kojona, to mo¿na stawiaæ dziecku wielkie wymagania
ci i rodziców staj¹ siê bardziej partnerskie?
i ono bêdzie w stanie im sprostaæ.
Gdzie nie ma tradycyjnej rodziny, wp³ywy musz¹
J.G.: A wiêc: kochaj i wymagaj...
byæ inne. To oczywiste. Ale nie ma tu fatalizmu. Dzieci
Ja bym powiedzia³: kochaj i oczekuj. I b¹dŸ przy- z rozbitych rodzin nie musz¹ tworzyæ rozbitych rodzin.
gotowany na niespodzianki... Czêsto s³ysza³em, jak takie dzieci mówi³y: „Ja stworzê
A drugi wa¿ny element wychowania to rozbudze- lepsz¹ rodzinê”. Rozk³ad tradycji mo¿e rodziæ têskno-
nie umiejêtnoœci myœlenia i patrzenia na ka¿d¹ spra- tê za tradycj¹. Z drugiej strony tradycyjna rodzina te¿
wê z wielu stron. ¯ycie na wsi sprzyja³o wyrabianiu tej by³a zarzewiem buntów. Ilu¿ zbuntowanych ucieka³o
ostatniej cechy: trzeba by³o umieæ patrzeæ na trawê od tradycji i próbowa³o wszystkiego od nowa.
oczyma krowy czy na b¹ki oczyma konia... Wielostron-
D.Z.: Jeœli upodobnimy siê pod tym wzglêdem
noœæ powinna chroniæ przed niebezpieczeñstwem okru-
do Zachodu, to wkrótce kilkadziesi¹t procent dzieci
cieñstwa. Bo dzieci potrafi¹ byæ okrutne. I z tego trzeba bêdzie siê wychowywa³o w rodzinach rozbitych.
leczyæ. Jak taka sytuacja wp³ywa na psychikê dziecka?
J.G.: Czy dziecku nale¿y t³umaczyæ, dlaczego Pamiêtam, jak podczas jednego z kazañ do przed-
mu siê czegoœ zabrania albo coœ nakazuje, czy po szkolaków próbowa³em im wyjaœniæ, co to znaczy, ¿e
prostu domagaæ siê pos³uszeñstwa i odwo³ywaæ Bóg jest Sêdzi¹. Zapyta³em, kiedy ludziom potrzebny
do autorytetu przys³uguj¹cego doros³ym? jest sêdzia, i jedno z dzieci odpowiedzia³o, ¿e wtedy,
Trzeba t³umaczyæ wszêdzie tam, gdzie da siê do- gdy rodzice „nie mog¹ siê rozejœæ”... OdpowiedŸ daje
prowadziæ do oczywistoœci. To pobudza w dziecku re- do myœlenia. Jakie doœwiadczenia rodzinne musia³o
fleksyjne podejœcie do œwiata. S¹ jednak i takie sytu- mieæ to dziecko, ¿e tak widzia³o rolê sêdziego?

135
Oczywiœcie, od wszystkiego s¹ wyj¹tki, jednak Oczywiœcie, w procesie wychowania nie uniknie
z regu³y dzieci z rodzin rozbitych s¹ nie tylko niesz- siê katastrof. Trzeba dziecko przed nimi zabezpie-
czêœliwe, ale czêsto nie potrafi¹ sobie same u³o¿yæ czyæ, ile siê da, ale potem musimy mu pozwoliæ po-
¿ycia rodzinnego. Pierwsza lepsza trudnoœæ sprawia, parzyæ sobie palce czy wpaœæ pod lód, byle woda nie
¿e wybieraj¹ rozwi¹zanie wedle modelu w³asnych ro- by³a zbyt g³êboka. Dziecko rozpoznaje granicê miê-
dziców. Powstaje pytanie, dlaczego tak siê dzieje. dzy sob¹ a œwiatem zewnêtrznym poprzez doœwiad-
Wygl¹da na to, ¿e jest coœ w cz³owieku, co utrwala czenie bólu.
siê wy³¹cznie dziêki wzorom wyniesionym z domu. To Wa¿ne s¹ te¿ m¹dre pochwa³y. Dziecko bardzo
sfera mi³oœci i wiernoœci. potrzebuje uznania w³asnej niepowtarzalnoœci i indy-
Na razie rozwodów bêdzie pewnie coraz wiêcej. widualnoœci. Oczekuje uznania nie tylko za to, ¿e prze-
Nie jest jednak wykluczone, ¿e nast¹pi odbicie w prze- strzega ustalonych regu³, ale i za to, ¿e jest tym, kim
ciwn¹ stronê. Cz³owiek rozwija siê dialektycznie. Kie- jest. [...]
dy przekonuje siê, ¿e jakaœ przygoda koñczy siê pust- D.Z.: Czy mówiæ dzieciom o poœwiêceniu, o oj-
k¹, bêdzie szukaæ przeciwnych doœwiadczeñ. Socjo- czyŸnie? Niezbyt dobrze to przyjmuj¹. Czy zamilk-
logowie twierdz¹, ¿e w Ameryce ju¿ rozpoczyna siê n¹æ na kilka lat, dopóki trochê nie dojrzej¹? W ich
proces powrotu do tradycyjnych wartoœci rodzinnych wieku my ogl¹daliœmy filmy o wojnie, bo program
przez pokolenie doros³ych, którzy sami wychowali siê telewizyjny by³ ich wtedy pe³en, a oni ogl¹daj¹ Ar-
w rodzinach rozbitych. chiwum X. To ich chyba inaczej kszta³tuje.
J.G.: Jak uczyæ dziecko samodzielnoœci? Myœlê, ¿e oni w gruncie rzeczy tak bardzo siê od
Mo¿e nale¿a³oby raczej zapytaæ, jak ograniczaæ tê nas, doros³ych, nie ró¿ni¹. Tak samo walcz¹ o to¿-
samodzielnoœæ, któr¹ dziecko wykazuje z natury. Tu- samoœæ, godnoœæ czy akceptacjê, tylko oczywiœcie
taj nie ma innego wyjœcia, jak uczyæ je umiejêtnoœci szukaj¹ tego w czymœ innym.
przewidywania i myœlenia, ogl¹dania skutków swoich
poczynañ. Nam te¿ nie jest ³atwo ogl¹daæ skutki na-
szych poczynañ. Sztaudynger* mówi³: „Niejeden by nie
zaczyna³, gdyby móg³ przewidzieæ fina³”.
Fragmenty wywiadu-rzeki Przekonaæ Pana Boga.
Z ks. Józefem Tischnerem rozmawiaj¹
* Jan Izydor Sztaudynger (1904-1970) — poeta i satyryk, autor Dorota Zañko i Jaros³aw Gowin,
wielu popularnych fraszek i aforyzmów. Znak, Kraków 2000.

2. W niewielkich grupach (dwie — trzy osoby) przygotujcie, przeprowadŸcie


i opracujcie redakcyjnie wywiad z kimœ, kto — wed³ug Was — móg³by mieæ
wiele do powiedzenia na tematy zwi¹zane z wychowaniem. Waszym rozmówc¹
mo¿e byæ zarówno wychowawca, jak i wychowanek. Przedyskutujcie w klasie re-
zultaty tych prac.

3. Niech ka¿dy z Was, nawi¹zuj¹c do tekstów z tego rozdzia³u, z odwo³aniem do


w³asnych doœwiadczeñ, prywatnej lektury oraz wykonanych ju¿ zadañ, napisze
esej poœwiêcony jednemu z wybranych zagadnieñ:
– Mo¿liwe sensy filozoficznej formu³y ks. Józefa Tischnera: „Ale dom to jednak
* Henryk Grynberg (ur. 1936) dom: tutaj ka¿dy powinien siê czuæ sob¹ u siebie”
— poeta, prozaik, autor te-
atru ¿ydowskiego. Dziœ na
– Mo¿liwe sensy zapo¿yczonej z prozy Henryka Grynberga* tytu³owej formu³y roz-
emigracji (USA). dzia³u: „Trzeba wiedzieæ, z czego siê wyrasta”
– Si³a autorytetu i autorytet si³y
Esejowi trzeba nadaæ tytu³.

136

You might also like