You are on page 1of 52

„Cz³owiek mo¿e byæ wolny...” Czêœæ 5.

René Magritte, Wspania³a przygoda (1938-1939), w³asnoœæ prywatna..


ADAGP

René Magritte (1898-1967) — czyt. rene. magri.t — malarz belgijski, uwa¿any za g³ównego przedstawiciela surrealizmu w swej
ojczyŸnie. W m³odoœci, aby zarobiæ na ¿ycie, musia³ Magritte wykonywaæ, jak sam mówi³, „durne prace: afisze i rysunki reklamowe”.
By³ te¿ rysownikiem w fabryce tapet. Jednoczeœnie tworzy³ awangardowe dzie³a inspirowane futuryzmem i kubizmem. Prawdziwym
jednak odkryciem by³ dla malarza surrealizm — sztuka odrzucaj¹ca racjonalizm i logikê, a preferuj¹ca przypadkowoœæ skojarzeñ
i woln¹, przynajmniej w za³o¿eniach, grê podœwiadomoœci. Pobyt w Pary¿u pod koniec lat dwudziestych zbli¿y³ Magritta do ideologa
tego kierunku — André Bretona oraz grupy artystów skupionych wokó³ niego. Lata trzydzieste to dla belgijskiego surrealisty
pocz¹tek miêdzynarodowej s³awy. Jego kompozycje, zaskakuj¹ce odbiorców niezwyk³oœci¹ i przewrotnoœci¹, wystawiane by³y
w Nowym Jorku, Londynie, Pary¿u... „Chcê malowaæ jedynie obrazy — objaœnia³ Magritte swój stosunek do sztuki — które ewokuj¹
tajemnicê”. Ostatni okres ¿ycia up³yn¹³ mu w dobrobycie. Tworzy³ do koñca swych dni.

263
Zadanie 1. Znanemu zakonnikowi z tynieckiego klasztoru benedyktynów, ojcu Leonowi Kna-
bitowi, postawiono w jednym z wywiadów pytania: „Czy zakony s¹ jeszcze dzisiaj
wstêpne popularne? Czy potrafi¹ stawiæ czo³a wyzwaniom wspó³czesnoœci i bêd¹ istnia³y
w trzecim tysi¹cleciu i póŸniej?” OdpowiedŸ brzmia³a nastêpuj¹co: „Zakony zawsze
by³y w koœciele na tak zwane trudne czasy. Bêd¹ wiêc na XXI wiek i dalej. Oczy-
wiœcie te, które nie potrafi³y siê przystosowaæ do uciekaj¹cego czasu b¹dŸ trud-
noœci, jakie te czasy nios³y, po prostu wymar³y. My nie mamy zamiaru wymieraæ czy
tylko przetrwaæ. Dzia³amy bardzo intensywnie”.
Proponujemy Wam teraz zorganizowanie spotkania z cz³owiekiem, który —
podobnie jak ojciec Knabit — zdecydowa³ siê na ¿ycie w zakonie. W ramach
przygotowañ trzeba:
– przemyœleæ swe obowi¹zki, które wynikaj¹ z roli gospodarzy spotkania;
– wybraæ osobê, która przedstawi goœcia i poprowadzi rozmowê;
– zebraæ informacje na temat zakonu, którego cz³onkiem jest zaproszony goœæ;
– opracowaæ pytania, które pozwoli³yby uzyskaæ odpowiedzi dotycz¹ce roli zako-
nów w dzisiejszym œwiecie i u w z g l ê d n i a ³ y p r o b l e m w o l n o œ c i
cz³owieka, który wybiera ¿ycie zakonne;
– utrwaliæ, na przyk³ad na taœmie magnetofonowej, przebieg dyskusji;
– zredagowaæ, dla potrzeb szkolnej gazety, relacjê ze spotkania lub wywiad z go-
œciem.

264
„Wycofaæ siê Józef Tischner

z jarmarku...” Czy cz³owiek jest istot¹ woln¹?


Na postawione w tytule pytanie odpowiadano dwojako: jedni zaprzeczali,
drudzy potwierdzali. I tak filozofowie podzielili siê na dwa zwalczaj¹ce siê
nawzajem obozy: Zwolennicy determinizmu wskazywali na fakt, ¿e bieg wyda-
rzeñ w przyrodzie jest kierowany niezmiennymi prawami, ¿e ta sama przy-
czyna, w tych samych warunkach daje ten sam skutek, a cz³owiek równie¿,
jako nieoddzielna czêœæ przyrody, podlega jej prawom. Jego czyn jest determinowany, jak s¹dzono,
przez czynniki odziedziczone po przodkach, warunki spo³eczno-gospodarcze, warunki psychologicz-
ne, np. podœwiadomoœæ, a nawet przez wszechmoc Boga. Zwolennicy indeterminizmu nie przeczyli
na ogó³ temu, ¿e bieg zdarzeñ w przyrodzie jest zdeterminowany, ale dla cz³owieka robili wyj¹tek:
10 Cz³owiek jest istot¹ woln¹, cz³owiek sam siebie ostatecznie okreœla do takiego lub innego czynu, on
i tylko on jest odpowiedzialny za w³asny czyn, chocia¿, byæ mo¿e, czynniki zewnêtrzne i wewnêtrzne
sk³aniaj¹ go do niego. Spór determinizmu i indeterminizmu trwa do dnia dzisiejszego i nic nie wska-
zuje na jego rych³e zakoñczenie. My, niestety, nie mo¿emy tutaj wnikaæ w jego szczegó³y. Dla naszych
celów niech nam wystarczy stwierdzenie, ¿e mamy œwiadomoœæ w³asnej wolnoœci, ¿e w niektórych
sytuacjach dokonujemy istotnie wolnego wyboru, ¿e w innych moglibyœmy go dokonaæ. Ograniczymy
siê zatem do ujawnienia w nas œwiadomoœci w³asnej wolnoœci i jej bezpoœrednich konsekwencji.
WyobraŸmy sobie nastêpuj¹c¹ sytuacjê: Oto przyjaciel proponuje nam bilet do kina. Ktoœ inny
w tym samym momencie proponuje nam pójœcie do teatru. ZnaleŸliœmy siê nagle w sytuacji w y -
b o r u. I teraz w naszej œwiadomoœci zaczyna funkcjonowaæ swoisty mechanizm, powstaje jakby
20 jakiœ ruch, jakieœ pulsowanie, a wszystko to dzieje siê w bliskim „otoczeniu” naszego „ja”.
Teatr czy kino?
Gdy tylko uœwiadamiam sobie tê alternatywê, czujê, ¿e oto graj¹ w mej œwiadomoœci dwie war-
toœci: wartoœæ filmu i wartoœæ sztuki teatralnej. Co l e p i e j wybraæ? Film ma interesuj¹c¹ fabu³ê,
graj¹ s³ynni aktorzy, ciekawy problem. Jednak sztuka teatralna równie¿ nie jest pozbawiona walorów.
W dodatku w teatrze spotkam z pewnoœci¹ interesuj¹cych ludzi, z którymi bêdê móg³ podyskutowaæ.
W trakcie tego równowa¿enia siê wartoœci pojawia siê jednak jeszcze coœ trzeciego: œwiadomoœæ
jakiegoœ obowi¹zku, który mam wype³niæ. Powinienem to zrobiæ ju¿ teraz. Muszê przecie¿ wykoñczyæ

Józef Tischner (1931-2000) — kap³an, filozof, jeden z najznakomitszych umys³ów II po³owy


XX w. Zawsze chêtnie i z humorem podkreœla³ swe góralskie pochodzenie. By³ autorem
s³ynnej Filozofii po góralsku, w której miêdzy innymi obala³ obiegowe opinie na temat
pierwszych wielkich filozofów: „Na poc¹tku wsêdy byli górole, a dopiero pote porobiyli siê
Turcy i Zydzi. Górole byli tyz piyrsymi «filozofami». «Filozof» — to jest pedziane po grecku.
Znacy telo, co: «mêdrol». A to jest pedziane po grecku dlo niepoznaki. Niby, po co mo fto
wiedzieæ, jak by³o na poc¹tku? Ale Grecy to nie byli Grecy, ino górole, co udawali greka.
Bo na poc¹tku nie by³o Greków, ino wsêdy byli górole”.
W cyklu To lubiê! proponowano lekturê fragmentów medytacji Tischnera w kl. III gimna-
Agencja Gazeta

zjum. W podrêczniku do kl. I liceum w kolejnych rozdzia³ach pojawi³y siê fragmenty jego
Filozofii dramatu oraz innych pism jako filozoficzny kontekst omawianych problemów.
W tym podrêczniku zob. s. 234.

265
powierzone mi prace. Lecz oto jawi siê nowa refleksja: mo¿esz to zrobiæ kiedy indziej, rzecz nie jest
a¿ tak pilna.
Dyskusja trwa³aby w nieskoñczonoœæ. Trzeba zdecydowaæ. W tym szczególnym momencie w dys-
kusjê miêdzy wartoœciami wkracza nasze ja. Nastêpuje wy³adowanie siê jego mocy. Jakaœ wewnêtrzna
eksplozja czynu. Ja sam, jako taki, ujawniam swe istnienie i swe dzia³anie w g³êbi œwiadomoœci.
W y b i e r a m f i l m. „Ja” siêgn¹³em w tamt¹ stronê i przyw³aszczy³em sobie jego wartoœæ. Wy-
bra³em.
Ale wybra³em w sposób wolny. Oto ca³y czas idzie za mn¹ œwiadomoœæ, ¿e mog³em wybraæ ina-
czej, ¿e zatem wszystko ode mnie ostatecznie zale¿a³o i nadal zale¿y.
10 W opisanej tutaj sytuacji mo¿na wyodrêbniæ trzy etapy wolnego wyboru: etap sytuacji przed-
wyborczej, gdy ledwo uœwiadamiam sobie to, co ewentualnie móg³bym wybraæ. Dalej: etap „gry
wartoœci”, gdy usi³ujê rozwa¿yæ wszystkie za i przeciw. Wreszcie etap w³aœciwy, w którym dokonujê
samookreœlenia w jednym z mo¿liwych kierunków. W tym te¿ momencie moja wolnoœæ jest dla mnie
najbardziej wyraŸna.
Wolnoœæ cz³owieka stanowi jakiœ niezwyk³y element w przyrodzie. To ona decyduje o tym, ¿e
cz³owiek jest jednostk¹ w pe³ni suwerenn¹ i autonomiczn¹, która bez reszty panuje nad tym, ¿e
czegoœ c h c e. Wœród morza zdeterminowanej materii pojawia siê dryfuj¹ca kra, przestrzeñ nieczu³a
na burze przelatuj¹ce po powierzchni, bêd¹ca Ÿród³em nowego ¿ycia w œwiecie. Ale wolnoœæ to tak¿e
rzeczywistoœæ, która mo¿e ulegaæ degradacji. Cz³owiek mo¿e w jakimœ zakresie zrzec siê dobrowolnie
20 lub niedobrowolnie w³asnej wolnoœci, zamieniæ j¹ w brudn¹ plamê oliwy, poddan¹ biernie drganiom
morza. Nigdy jednak nie mo¿e jej w sobie zabiæ: zawsze bêdzie móg³ j¹ powo³aæ do ¿ycia. W pewnym
momencie plama oliwy zacznie zwijaæ siê w kulê, otrz¹saæ wodê i zanurzona w morzu, przeciwstawiaæ
mu siê ca³¹ moc¹ swej bezw³adnoœci. Wtedy w obliczu ludzkiego, swobodnego c h c e n i a wszyst-
kie si³y œwiata bêd¹ bezradne.
Ale z wolnoœci¹ cz³owieka wi¹¿e siê jeszcze coœ bardziej zasadniczego: Dziêki wolnoœci mo¿emy
powiedzieæ, ¿e jesteœmy sprawcami jakiegoœ czynu. Jesteœmy za ten czyn odpowiedzialni. Ale odpo-
wiedzialnym mo¿na byæ zawsze tylko wobec kogoœ.
Wobec kogo jesteœmy ostatecznie odpowiedzialni za nasz czyn? Na przyk³ad za ten czyn, o którym
nikt z ludzi nie wie? Za nasze ¿yciowe powo³anie, które byæ mo¿e odczuwaliœmy kiedyœ, lecz o któ-
30 rym zupe³nie zapomnieliœmy? Wobec kogo jesteœmy odpowiedzialni za ¿ycie? Za rozwój danych nam
przez naturê talentów? Czy wobec œwiata? Czy wobec historii? Ale¿ to s¹ abstrakty! Œwiat nic o nas
nie chce wiedzieæ. Historia o nas prawdopodobnie rych³o zapomni. Wobec kogo zatem jesteœmy
odpowiedzialni, bo jednak czujemy w sobie tê odpowiedzialnoœæ za siebie, za innych, czasami za los
ma³ego, otaczaj¹cego nas œwiata?
Jesteœmy odpowiedzialni wobec kogoœ, kto wie, widzi, kto chce. S³owem: wobec jakiejœ O s o b y,
która da³a nam ¿ycie, talent, powo³anie i wolnoœæ.
W ten oto sposób nasza wolnoœæ przez nasze doznanie odpowiedzialnoœci wi¹¿e nas nieustannie
z Bogiem. W niej to ostatecznie zosta³a zaczepiona pajêczyna, po której s¹czyæ siê bêdzie w nasze
wnêtrze piek³o lub niebo, œmieræ lub ¿ycie, dobro lub z³o.

Ks. Józef Tischner, Jak ¿yæ?, TUM Wydawnictwo Wroc³awskiej


Ksiêgarni Archidiecezjalnej, Wroc³aw 2000.

266
Œw. Augustyn

Wyznania
Pewnego dnia, kiedy Nebrydiusza — ju¿ nie pamiêtam, z jakiej przyczyny — nie
by³o z nami, odwiedzi³ mnie i Alipiusza w naszym domu niejaki Pontycjan. By³ to
Afrykañczyk, a wiêc nasz ziomek; piastowa³ wysokie stanowisko na dworze cesarskim.
Mia³ on do nas jak¹œ sprawê. Siedliœmy wiêc i rozmawialiœmy. Nagle Pontycjan zau-
wa¿y³ na stoj¹cym w pobli¿u stole, przeznaczonym do gier, ksi¹¿kê. Wzi¹³ j¹ w rêce,
otworzy³ i ze zdziwieniem stwierdzi³, ¿e to aposto³ Pawe³. Afrykañczyk spodziewa³ siê
raczej jakiejœ ksi¹¿ki zwi¹zanej z t¹ oratorsk¹ profesj¹, która mnie wyniszcza³a.
Uœmiechn¹³ siê i patrz¹c mi g³êboko w oczy, powiedzia³, jak bardzo siê cieszy, ¿e tu,
najbli¿ej mnie, znalaz³ tê w³aœnie, i tylko tê, ksi¹¿kê. Okaza³o siê, ¿e by³ to chrzeœ-
10 cijanin, wierny Twój s³uga, który czêsto przed Tob¹, naszym Bogiem, klêka³ w koœciele,

modl¹c siê d³ugo i ¿arliwie. Kiedy mu powiedzia³em, ¿e bardzo dok³adnie studiujê


* Antoni z Egiptu — zwany pisma aposto³a Paw³a, zacz¹³ mi opowiadaæ o mnichu Antonim z Egiptu*. S³udzy Twoi
Wielkim Pustelnikiem. Zob.
figurê œw. Antoniego w O³-
niezmiernie czcili imiê tego mê¿a; ale nam by³o ono dotychczas nieznane. Zaskoczony,
tarzu z Isenheim Grüne- ¿e nic o nim nie wiemy, Pontycjan szczegó³owo nam opowiada³ o Antonim, abyœmy
walda (ksi¹¿ka do kszta³-
cenia kulturowo-literackie-
wreszcie poznali postaæ tego wielkiego cz³owieka. Nie móg³ siê nadziwiæ, ¿e nigdy
go dla kl. I, s. 248). przedtem o nim nie s³yszeliœmy. [...]
Pontycjan opowiada³ i opowiada³, a my siedzieliœmy bez s³owa, zas³uchani. W ja-
kimœ momencie zacz¹³ mówiæ o swoim pobycie, razem z trzema towarzyszami, w Tre-
wirze. Pewnego popo³udnia, kiedy cesarz przypatrywa³ siê igrzyskom w cyrku, oni
Witra¿ z koœcio³a
oo. Dominikanów w Krakowie,
depozyt w Muzeum Narodowym
w Krakowie, fot. Marek Studnicki.

Œw. Augustyn (354-430) — nale¿y do najwa¿niejszych filozofów i teologów chrzeœ-


cijañskich. Urodzi³ siê w jednym z miast rzymskiej Afryki, studiowa³ w Rzymie. Tam te¿
— miêdzy innymi — pracowa³ jako nauczyciel retoryki. Choæ jego matka by³a chrzeœci-
jank¹, pocz¹tkowo niechêtnie podchodzi³ do tej religii. W m³odzieñczym okresie poci¹ga³
go natomiast manicheizm, który jako zasadê bytu g³osi³ skrajnie dualistyczn¹ wizjê
zmagañ dwóch odwiecznych pierwiastków: œwiat³a i ciemnoœci, dobra i z³a, Boga
i szatana, a tak¿e zapowiada³ nadejœcie — u kresu dziejów — kataklizmu maj¹cego
oczyœciæ wszechœwiat ogniem. Po okresie pe³nym duchowych rozterek i dramatycznych
poszukiwañ Augustyn przekona³ siê jednak do chrzeœcijañstwa (przyj¹³ chrzest w 387 r.
w Mediolanie) i z czasem zdecydowa³ — szczególnie pod wp³ywem pism œw. Paw³a —
na ca³kowit¹ wstrzemiêŸliwoœæ seksualn¹. Wi¹za³o siê to przede wszystkim
z porzuceniem myœli o planowanym ma³¿eñstwie, a tak¿e z odejœciem ukochanej kobiety,
z któr¹ ¿y³ czternaœcie lat i z któr¹ mia³ syna. Wróci³ do Afryki, gdzie pracowa³ nad
umocnieniem wiary i Koœcio³a. Przesz³o 30 lat sprawowa³ funkcjê biskupa Hippony
(dziœ miasto portowe Annaba w Algierii). Pozostawi³ po sobie szereg dzie³, w których
zawar³, inspirowany platonizmem, wyk³ad doktryny chrzeœcijañskiej oraz liczne wyst¹pie-
nia polemiczne przeciwko innym, heretyckim z punktu widzenia Koœcio³a, systemom
religijnym (np. manicheizmowi). Wyznania œw. Augustyna (400 r.), jako wypowiedŸ
utrzymana w formie osobistych wynurzeñ, sta³y siê inspiracj¹ dla póŸniejszych autorów
(np. Wyznania J. J. Rousseau).

267
wyszli na przechadzkê po ogrodach przylegaj¹cych do murów miejskich. Podzielili siê
na dwie grupy: Pontycjan szed³ z jednym towarzyszem, a osobno szli dwaj inni. W³aœnie
wtedy druga z tych par natrafi³a na dom, w którym mieszkali Twoi s³udzy ubodzy w du-
chu, tacy, których jest królestwo niebieskie. I znaleŸli tam ksi¹¿kê z opisem ¿ycia
Antoniego.
Jeden z nich zacz¹³ czytaæ i stopniowo budzi³ siê w nim coraz wiêkszy podziw, coraz
g³êbsze wzruszenie. Zanim przesta³ czytaæ, ju¿ myœla³ o tym, ¿eby wybraæ takie ¿ycie
i porzuciwszy doczesn¹ s³u¿bê, zaci¹gn¹æ siê pod Twój znak; a byli oni tak zwanymi
* agentes in rebus (³ac.) — agentes in rebus *. Ogarnê³a go têsknota do œwiêtoœci. Jego dotychczasowe ¿ycie bu-
wyra¿enie oznaczaj¹ce taj-
10 dzi³o w nim wstyd i gniew. Podniós³ oczy znad ksi¹¿ki i rzek³ do przyjaciela: „S³uchaj,
n¹ policjê cesarsk¹.
co my w³aœciwie chcemy osi¹gn¹æ wszystkimi naszymi staraniami? Czego szukamy?
W jakim celu pe³nimy nasz¹ s³u¿bê? Czy¿ mo¿emy spodziewaæ siê w pa³acu czegokol-
wiek ponad to, ¿e otrzymamy tytu³ przyjació³ cesarza? A czy¿ wtedy nasze po³o¿enie nie
bêdzie nadzwyczaj niepewne i niebezpieczne? A przez ile¿ to innych niebezpieczeñstw
brnie siê do tego wiêkszego zagro¿enia? I jak d³ugo trzeba bêdzie do tego d¹¿yæ?
A przyjacielem Boga — jeœli tylko zechcê — w tej oto chwili siê stajê”.
Tak rzek³ i znowu pochyli³ siê nad ksi¹¿k¹, targany bólem rodz¹cego siê w nim
nowego ¿ycia. Czyta³ i wewnêtrznie siê przemienia³, co tylko Ty mog³eœ dostrzec. Duch
jego, jak mia³o niebawem siê okazaæ, uwalnia³ siê od œwiata. Kiedy czyta³ i kiedy serce
20 ³omota³o mu w piersi, z której siê wydziera³y st³umione westchnienia, rozpoznawa³

lepsz¹ drogê ¿ycia i podejmowa³ postanowienie, ¿e bêdzie po niej kroczy³. Ju¿ nale¿a³
do Ciebie! „Ju¿ siê oderwa³em od naszej dawnej nadziei — rzek³ do przyjaciela —
i postanowi³em s³u¿yæ Bogu, a zaczynam to ju¿ teraz, w tej godzinie, w tym miejscu,
gdzie jestem. Jeœli nie chcesz mnie naœladowaæ, to przynajmniej mi nie przeszkadzaj!”
Lecz tamten rzek³, ¿e owszem, zostanie razem z nim, bo taka s³u¿ba jest zaszczytna
i wielka za ni¹ bêdzie nagroda. I obaj, nale¿¹c ju¿ do Ciebie, zbudowali wie¿ê kosztem
odpowiednim — czyli kosztem porzucenia wszystkiego, co mieli, i pójœcia za Tob¹.
Pontycjan zaœ i towarzysz, który razem z nim siê przechadza³ w innej czêœci ogrodu,
szukaj¹c tamtych dwóch, wreszcie doszli do owego domu, a zobaczywszy kolegów,
30 wezwali ich do powrotu, bo ju¿ zmierzch zapada³. Wtedy tamci opowiedzieli o swoim

postanowieniu i zamiarach, jak te¿ wyjaœnili, w jaki sposób ukszta³towa³a siê w nich
i umocni³a taka decyzja. Prosili towarzyszy, ¿eby jeœli sami siê do nich nie przy³¹cz¹,
im dali spokój — oni chc¹ tu zostaæ. Pontycjan i jego towarzysz wprawdzie nie zmie-
nili sposobu ¿ycia, jednak byli — jak nam opowiada³ — do ³ez poruszeni tym zda-
rzeniem. Z wielk¹ czci¹ wyrazili im swój podziw, polecili siê ich modlitwom i —
dŸwigaj¹c serca ci¹¿¹ce ku ziemi — wrócili do pa³acu. Tamci zaœ, sercami przywar³-
szy do niebios, zostali w owym domu. Obaj ci ludzie mieli narzeczone. Gdy dowiedzia³y
siê o ich postanowieniu, one tak¿e ofiarowa³y swe dziewictwo Tobie. Wszystko to nam
opowiada³ Pontycjan.

268
Ty zaœ, Panie, jego s³owami odwraca³eœ mój wzrok, abym wreszcie spojrza³ na
samego siebie. Bo ja samego siebie umieœci³em gdzieœ za swoimi plecami, aby siebie
nie dostrzegaæ. I oto mi stawia³eœ przed oczyma mnie samego, abym zobaczy³, jaki
jestem wstrêtny, pokrêcony, brudny, okryty wrzodami, ociekaj¹cy rop¹. Patrzy³em i ogar-
nia³o mnie przera¿enie, a nie by³o dok¹d uciec od tego widoku. Gdy usi³owa³em od
siebie wzrok odwróciæ, Pontycjan dalej snu³ opowieœæ swoj¹, któr¹ Ty znowu stawia³eœ
mnie naprzeciw mnie samego, oczy mi k³u³eœ mn¹ samym, abym wreszcie zrozumia³
moj¹ niegodziwoœæ i abym j¹ znienawidzi³. Zna³em j¹ przecie¿ — lecz udawa³em, ¿e
nie znam; przymyka³em oczy i udawa³o mi siê zapomnieæ. Teraz jednak, im bardziej
10 rozgrzewa³o siê moje serce od opowieœci o zbawiennym postanowieniu owych ludzi,

którzy Tobie powierzyli ca³ych siebie, ¿ebyœ ich uleczy³ — tym straszliwiej, porów-
nuj¹c ich z sob¹, sob¹ pogardza³em. Ile¿ to lat up³ynê³o — chyba dwanaœcie? — od
* Marcus Tullius Cicero owego dziewiêtnastego roku mego ¿ycia, gdy po przeczytaniu Hortensjusza Cycerona*
(106-43 p.n.e.) — rzym-
ski m¹¿ stanu, mówca, fi- zapali³em siê do studiowania filozofii. A ci¹gle jeszcze odwleka³em ten moment, w któ-
lozof. rym wzgardziwszy szczêœciem ziemskim, mia³em poœwiêciæ siê szukaniu innego szczêœ-
cia, takiego, którego ju¿ nawet nie znalezienie, ale samo szukanie by³o cenniejsze od
wszelkich bogactw i królestw œwiata i od op³ywania we wszystkie materialne rozkosze,
jakich by tylko mo¿na by³o zapragn¹æ.
Moja m³odoœæ by³a szczególnie ob³êdna, zw³aszcza sam jej œwit, gdy tak Ciebie
20 prosi³em o czystoœæ obyczajów: „Daj mi czystoœæ i umiarkowanie, ale jeszcze nie w tej

chwili”. By³ we mnie lêk, ¿e móg³byœ mnie zbyt rych³o wys³uchaæ i od razu mnie ule-
czyæ z choroby po¿¹dania, które chcia³em raczej nasyciæ, ni¿ zgasiæ. Kroczy³em drog¹
wystêpków, pe³en bluŸnierczych przes¹dów, nie tyle przekonany o ich s³usznoœci, ile
raczej szukaj¹c w nich oparcia przeciw innym przekonaniom, które — zamiast badaæ
pobo¿nie — nienawistnie zwalcza³em. Udawa³em wobec samego siebie, ¿e przyczyn¹,
dla której z dnia na dzieñ odk³adam chwilê odepchniêcia wszelkich rachub doczes-
nych, aby pójœæ tylko za Tob¹, by³o to, i¿ mi siê jeszcze nie ukaza³a ¿adna pewnoœæ, ku
której móg³bym kroczyæ. Lecz teraz nadszed³ dzieñ, w którym stan¹³em sam przed
sob¹ obna¿ony. A sumienie nie szczêdzi³o mi ch³osty.
30 „Ci¹gle milczysz? — krzycza³o ono we mnie. — Przecie¿ zawsze twierdzi³eœ, ¿e ze
wzglêdu na niepewnoœæ prawdy nie chcesz jeszcze odrzucaæ brzemienia tej marnej
doczesnoœci. Lecz oto prawda ju¿ siê rozjaœni³a. A tamto brzemiê ci¹gle ciê przygniata,
podczas gdy inni ludzie precz je odrzucaj¹ i zaraz skrzyd³a rosn¹ im u ramion —
chocia¿ nie œlêczeli nad takim badaniem, nie medytowali o tych sprawach przez dzie-
siêæ lat czy wiêcej”. Wstyd przeraŸliwy targa³ i rozdziera³ moj¹ duszê, gdy Pontycjan
snu³ swoj¹ opowieœæ. Skoñczywszy zaœ, a omówiwszy te¿ sprawê, któr¹ przyszed³ za³at-
wiæ, wróci³ do siebie. A ja te¿ do siebie wróci³em... Jak¿e siebie oskar¿a³em w myœlach,
jak¿e za¿arcie ch³osta³em moj¹ duszê, która siê oci¹ga³a w tyle, gdym ja ku Tobie
kroczyæ pragn¹³. Stanê³a, nie chcia³a iœæ naprzód, chocia¿ teraz nie mia³a ju¿ ¿adnych

269
usprawiedliwieñ. Rozpad³y siê bowiem i rozwia³y wszystkie jej argumenty. Zosta³a tylko
niema trwoga. Bo niby œmierci lêka³a siê dusza oderwania od owego nurtu przyzwy-
czajenia, który j¹ niós³ ku œmierci.
Wnêtrze mojej istoty przesta³o byæ spokojnym domem. W zamêcie walki, jak¹ to-
czy³em z moj¹ dusz¹ w naszej najbardziej odosobnionej komnacie, w sercu moim,
zwracam siê nagle do Alipiusza — z wyrazu twarzy na pewno móg³ odczytaæ niepokój
moich myœli — i wo³am: „Na co my czekamy? Czy poj¹³eœ sens tej opowieœci? Powstaj¹
prostaczkowie i zdobywaj¹ niebo, a my, z ca³¹ nasz¹ bezduszn¹ uczonoœci¹, tarzamy
siê w ciele i krwi. Czy dlatego wstydzimy siê iœæ za nimi, ¿e oni nas wyprzedzili? Czy nie
10 jest gorszym wstydem w ogóle nie pójœæ t¹ drog¹?” Nie pamiêtam dok³adnie, jakimi

s³owami te myœli wyrazi³em. Nie panuj¹c ju¿ nad sob¹, zerwa³em siê i wyszed³em.
Alipiusz, os³upia³y, patrzy³ na mnie milcz¹c. G³os mój brzmia³ inaczej ni¿ zwykle. O sta-
nie mego ducha wiêcej mówi³y czo³o, oczy, p³on¹ce policzki, ³ami¹cy siê g³os ni¿eli
same te s³owa, jakie z gard³a dobyæ mog³em.
Przy domu, który wynajêliœmy, by³ ogródek; mogliœmy z niego korzystaæ, jak i z ca-
³ego domu, bo w³aœciciel w ogóle tam nie mieszka³. Moje wzburzenie wygna³o mnie
do tego ogródka. Tam nikt nie móg³ przeszkodziæ owej za¿artej walce, jak¹ toczy³em
z samym sob¹; jej wynik Ty ju¿ zna³eœ, a ja nie zna³em go jeszcze. Szala³em zbawiennie;
umiera³em — ku ¿yciu. Zna³em z³o, jakie by³o we mnie, a nie zdawa³em sobie jeszcze
20 sprawy z dobra, jakie ju¿ niebawem mia³o siê we mnie narodziæ. Chodzi³em po ogro-

dzie, a Alipiusz krok w krok za mn¹. Jego obecnoœæ nigdy nie przeszkadza³a mojej
samotnoœci. A jak¿eby móg³ tak wzburzonego opuœciæ? Usiedliœmy jak najdalej od
domu. Jêcza³em z gniewu, miota³em siê przeciwko sobie, ¿e nie idê za wol¹ i przy-
mierzem Twoim, Bo¿e mój, tam, dok¹d iœæ powinienem — jak wo³a³y wszystkie koœci
moje, wys³awiaj¹c Ciê pod niebiosa. A przecie¿, ¿eby tam dotrzeæ, nie potrzebowa³em
ani okrêtów, ani wozów, ani nawet takich kroków, jakimi doszed³em z domu do tego
miejsca, gdzieœmy siedzieli. [...]
Taka te¿ by³a moja choroba i mêka, gdy oskar¿a³em siebie za¿arciej ni¿ kiedy-
kolwiek przedtem, miotaj¹c siê i szamocz¹c w pêtaj¹cym mnie ³añcuchu. Spodzie-
30 wa³em siê, ¿e niebawem ³añcuch pêknie, bo sta³ siê ju¿ cienki. A jednak ci¹gle mnie

oplata³. Ty zaœ, Panie, czuwa³eœ stale nad moimi tajemnymi prze¿yciami, w surowym
mi³osierdziu ch³oszcz¹c mnie dwoistym biczem lêku i wstydu, abym siê znowu nie
osun¹³ w uleg³oœæ — bo wtedy nawet ten cienki i kruchy ³añcuch, który mnie jeszcze
oplata³, wcale by nie pêk³, lecz raczej by okrzepn¹³ i ciaœniej by mnie spêta³. Mówi³em
sobie w g³êbi duszy: „Niech siê ju¿ stanie! Niech siê stanie!” — i same te s³owa zda-
wa³y siê mnie prowadziæ na próg decyzji. Ju¿ prawie j¹ podejmowa³em — i powstrzy-
mywa³em siê. Nie osuwa³em siê wprawdzie do dawnego stanu. Zatrzyma³em siê na
samym progu, aby zaczerpn¹æ oddechu. I znowu próbowa³em przekroczyæ próg —
ju¿ by³em trochê bli¿szy celu, i jeszcze bli¿szy, ju¿ niemal tego dotyka³em, ju¿ niemal

270
ujmowa³em w d³onie... Ale nie mog³em dosiêgn¹æ, nie mog³em dotkn¹æ, uj¹æ. Ci¹gle
odwleka³em ten moment, w którym mia³em umrzeæ dla œmierci, a dla ¿ycia ¿yæ zacz¹æ.
Wiêksz¹ mia³o we mnie moc zakorzenione z³o ni¿ dobro, do którego nie przywyk³em.
Im bli¿szy by³ moment, w którym siê mia³em staæ czymœ innym, ni¿ by³em, tym wiêksz¹
wzbudza³ on we mnie grozê. Lecz mnie nie cofa³, nie spycha³ z drogi, po której szed-
³em — tylko unieruchamia³ mnie i wiêzi³.
Zatrzymywa³y mnie zupe³ne g³upstwa, skoñczone marnoœci, moje stare przyjació³-
ki. Chwyta³y za szatê cielesn¹ i szepta³y: „Opuœcisz nas? I od tej chwili ju¿ przenigdy
nie bêdziemy z tob¹? I od tej chwili ju¿ przenigdy nie bêdzie ci wolno tego czy tam-
10 tego?” Co one mia³y na myœli, mówi¹c o „tym czy tamtym”? Co mia³y na myœli, Bo¿e

mój? Niech¿e Twoje mi³osierdzie odwróci od s³ugi Twego tê ohydê, tê hañbê, jak¹ mi
rai³y. Ale g³osy te wydawa³y siê ju¿ mniej ni¿ w po³owie tak g³oœne, jak by³y niegdyœ. Ju¿
nie zastêpowa³y mi drogi, aby jawnie siê spieraæ; podszeptywa³y swoje rady jak gdyby
za moimi plecami, a gdy siê od nich odsuwa³em i szed³em naprzód, jakby ukradkiem
skuba³y moj¹ szatê, abym siê obejrza³. Potrafi³y jednak to osi¹gn¹æ, ¿e nadal nie umia-
³em zupe³nie siê od nich oderwaæ, otrz¹sn¹æ siê, przekroczyæ granicy dziel¹cej mnie
od tamtej strony, dok¹d mnie wzywa³eœ. Bo przemo¿ne przyzwyczajenie mówi³o: „Czy
s¹dzisz, ¿e bêdziesz móg³ ¿yæ bez tych rzeczy?”
Lecz mówi³o ju¿ dr¿¹cym g³osem. Ods³ania³a siê ju¿ bowiem — ilekroæ w tamt¹
20 drug¹ stronê spojrza³em — za t¹ granic¹, któr¹ lêka³em siê przekroczyæ, szlachetna

piêknoœæ umiarkowania, jaœniej¹ca radoœci¹ niezbrukan¹, skromnie przyzywaj¹ca


mnie do siebie, abym wreszcie przyszed³, abym ju¿ d³u¿ej siê nie waha³. Wyci¹ga³a
mi³uj¹ce ramiona, aby mnie ogarn¹æ nimi i uœcisn¹æ, a rêce jej by³y pe³ne dobrych
przyk³adów, które mi ukazywa³a. Ilu¿ tam by³o ch³opców, ile dziewcz¹t, ilu m³odzieñ-
ców i ludzi wszelkiego wieku, ile¿ powa¿nych wdów, jak te¿ kobiet, co do staroœci
do¿y³y w dziewictwie. A we wszystkich jaœnia³a ta sama powœci¹gliwoœæ, bynajmniej nie
ja³owa, lecz bêd¹ca p³odn¹ matk¹ rozlicznych dzieci, czyli radoœci narodzonych z za-
œlubienia Ciebie, Panie. Ta piêkna powœci¹gliwoœæ œmia³a siê ze mnie, jakby chc¹c tym
szyderstwem dodaæ mi odwagi: „Nie staæ ciê na to, na co by³o staæ tych mê¿czyzn i te
30 kobiety? A czy¿ oni w sobie samych znajduj¹ si³ê? O, nie, nie w sobie, lecz w Panu Bogu

swoim! To przecie¿ Pan Bóg ich obdarzy³ mn¹. Czemu na sobie samym siê opierasz —
i upadasz? Rzuæ siê ku Niemu! Nie obawiaj siê — On siê nie cofnie, abyœ upad³. Rzuæ
siê z ca³¹ ufnoœci¹, On przygarnie ciê i uleczy”. Taki¿ wstyd mnie pali³! Bo jeszcze
ci¹gle s³ysza³em szept tamtych g³upstw i nadal sta³em zamar³y w bezruchu. A powœci¹g-
liwoœæ mówi³a, zda³o siê, nadal: „Og³uchnij na nieczyste podszepty twego cia³a. Musisz
je umartwiæ. Prawi¹ ci one baœnie, nie wed³ug prawa Pana Boga twego”. Takie to siê
k³êbi³y walki w moim sercu — nie o kogokolwiek innego, lecz o mnie samego, prze-
ciwko mnie samemu. Alipiusz zaœ, nie odstêpuj¹c ode mnie, w milczeniu czeka³ na
wynik tak niezwyk³ego boju.

271
A skoro dociekliwa myœl zgarnê³a z najskrytszych ostêpów duszy ca³¹ moj¹ nêdzê
i wyci¹gnê³a j¹ na powierzchniê, przed oczy mego serca, wtedy siê wreszcie zerwa³a
we mnie burza, nios¹c deszcz ³ez rzêsistych. Aby siê wyp³akaæ, podnios³em siê i od-
szed³em od Alipiusza. Wyda³o mi siê, ¿e najlepiej jest p³akaæ w samotnoœci. Odszed³em
wiêc dostatecznie daleko, aby nawet jego obecnoœæ mi nie przeszkadza³a. Musia³ siê
domyœlaæ, co siê ze mn¹ dzieje, bo zdaje siê, ¿e odchodz¹c coœ do niego powiedzia³em
i g³os mój ju¿ wtedy siê ³ama³ wzbieraj¹cym we mnie p³aczem. Alipiusz, pora¿ony
zdumieniem, pozosta³ tam, gdzie przedtem siedzieliœmy razem. A ja rzuci³em siê gdzieœ
na ziemiê, u stóp drzewa figowego. Ju¿ nie powstrzymywa³em ³ez, które zaraz po-
10 p³ynê³y z moich oczu strumieniem — ofiara, jak¹ Ty ³askawie przyjmujesz. I nie takimi

wprawdzie s³owami, ale w takiej myœli przemawia³em do Ciebie: „O Panie, czemu


zwlekasz? Dok¹d¿e, Panie? Wci¹¿ gniewaæ siê bêdziesz? Zapomnij o dawnych niepra-
woœciach naszych!” Czu³em bowiem, ¿e to one, te nieprawoœci, mnie wi꿹, wiêc krzy-
cza³em z g³êbi niedoli: „Jak d³ugo, jak d³ugo jeszcze? Ci¹gle jutro i jutro? Dlaczego nie
w tej chwili? Dlaczego nie teraz ju¿ kres tego, co we mnie wstrêtne?”
Tak mówi³em i w bezmiernie gorzkiej skrusze serca p³aka³em. I nagle s³yszê dzie-
ciêcy g³os z s¹siedniego domu, nie wiem, czy ch³opca, czy dziewczyny, jak co chwila
powtarza œpiewnie taki refren: „WeŸ to, czytaj! WeŸ to, czytaj!” Ockn¹³em siê i w wiel-
kim napiêciu usi³owa³em sobie przypomnieæ, czy w jakimkolwiek rodzaju zabawy
20 dzieci œpiewaj¹ tak¹ piosenkê. Nie przychodzi³o mi do g³owy, ¿ebym to kiedyœ przed-

tem s³ysza³. Zdusiwszy w sobie ³kanie, podnios³em siê z ziemi, znajduj¹c tylko takie
wyt³umaczenie, ¿e musi to byæ nakaz Bo¿y, abym otworzy³ ksi¹¿kê i czyta³ ten rozdzia³,
na który najpierw natrafiê. Dowiedzia³em siê bowiem, ¿e Antoni poprzez lekcjê ewan-
geliczn¹, któr¹ przypadkiem us³ysza³ w koœciele, otrzyma³ tak wyraŸne pouczenie,
jakby bezpoœrednio do niego by³y zwrócone s³owa: „IdŸ, sprzedaj wszystko, co masz,
i rozdaj ubogim, a bêdziesz mia³ skarb w niebie; a przyjdŸ i pójdŸ za mn¹”. I dziêki
tej wyroczni od razu nawróci³ siê ku Tobie.
Spiesznie wiêc wróci³em do tego miejsca, gdzie Alipiusz przez ca³y czas siedzia³.
Pamiêta³em, ¿e zostawi³em tam, odchodz¹c, tom pism aposto³a. Chwyci³em ksi¹¿kê,
30 otworzy³em i czyta³em w milczeniu s³owa, na które najpierw pad³ mój wzrok: „... nie

w ucztach i pijañstwie, nie w rozpuœcie i rozwi¹z³oœci, nie w zwadzie i zazdroœci. Ale


przyobleczcie siê w Pana Jezusa Chrystusa, a nie ulegajcie staraniom o cia³o i jego
po¿¹dliwoœci”. Ani nie chcia³em wiêcej czytaæ, ani nie by³o to potrzebne. Ledwie do-
czyta³em tych s³ów, sta³o siê tak, jakby do mego serca sp³ynê³o strumieniem œwiat³o
ufnoœci, przed którym ca³a ciemnoœæ w¹tpienia natychmiast siê rozproszy³a. Zazna-
czywszy to miejsce palcem — czy jakimœ innym znakiem, nie pamiêtam — zamkn¹-
³em ksi¹¿kê i ju¿ ze spokojn¹ twarz¹ powiedzia³em Alipiuszowi, co siê sta³o. I oto
w jaki sposób da³ mi poznaæ, co on odczuwa³, a z czego ja sobie nie zdawa³em sprawy.
Chcia³ te¿ zobaczyæ, co przeczyta³em w ksi¹¿ce. Pokaza³em mu, a on odczyta³ jeszcze

272
dalszy ci¹g tekstu. Ja nie wiedzia³em, co tam by³o dalej. Pada³y tam s³owa: „A s³abego
w wierze przyjmujcie”.
To Alipiusz odniós³, jak mi wyjaœni³, do siebie. Takie zaœ upomnienie wystarczy³o,
aby go wewnêtrznie umocniæ. Nie przechodz¹c przez ¿aden zamêt w¹tpliwoœci, Ali-
piusz moje postanowienia i zamiary uzna³ za swoje. Doskonale siê one zgadza³y z jego
obyczajami, jakimi ju¿ od dawna niezmiernie górowa³ nade mn¹. Zaraz potem idziemy
do mojej matki. Mówimy, co siê dzieje. Jej radoœæ! Opowiadamy, jak to siê sta³o. Jak¿e
cieszy siê, jak triumfuje! B³ogos³awi³a Ciebie, któryœ mocen jest uczyniæ daleko wiêcej
ni¿ to, o co prosimy i co pojmujemy. Bo widzia³a, ¿e o wiele obfitszej udzieli³eœ ³aski,
10 ni¿ ona kiedykolwiek œmia³a w mojej intencji prosiæ, p³acz¹c gorzkimi ³zami. Do tego

bowiem stopnia nawróci³eœ mnie ku Tobie, ¿e ju¿ nie szuka³em ani ¿ony, ani ¿adnej
w ogóle nadziei doczesnej, stan¹wszy mocno na belce wiary — tak jak jej we œnie
niegdyœ ukaza³eœ mnie przed wieloma laty. Smutek jej przemieni³eœ w radoœæ zaæmie-
waj¹c¹ wszystkie jej marzenia, s³odsz¹ i czystsz¹ od tej, której mog³aby siê spodziewaæ
po wnukach, pochodz¹cych ode mnie cieleœnie. [...]
O, Panie, jam s³uga Twój, jam s³uga Twój i syn s³u¿ebnicy Twojej. Potarga³eœ me
wiêzy, przeto Ci z³o¿ê ofiarê dziêkczynn¹. Niech Ciê wys³awia serce me, jêzyk mój,
niech wo³aj¹ wszystkie koœci moje: Panie, któ¿ podobny Tobie? A Ty odpowiedz, tak
przemawiaj¹c do mojej duszy: „Zbawieniem twoim jestem”. A kim ja jestem i jaki
20 jestem? Jakiego¿ to z³a nie by³o we mnie albo w czynach moich? A jeœli nie w czynach

— to w s³owach? A jeœli nie w s³owach — to w intencji? Ty zaœ, Panie, dobry jesteœ


i mi³osierny. Siêgn¹³eœ sw¹ prawic¹ a¿ do samej g³êbi mego konania. Stamt¹d, z g³êbi
mego serca, wydoby³eœ — i precz odrzuci³eœ — bezmiar zepsucia. A polega³o ono nie
na czymkolwiek innym, lecz na tym, ¿e nie chcia³em tego, czego Ty chcia³eœ, a chcia-
³em tego, czego Ty nie chcia³eœ. [...]
Œwiadomy tego, ¿e na mnie patrzy³eœ, postanowi³em cicho, spokojnie siê wycofaæ
z jarmarku, na którym sprzedawa³em swoj¹ wymowê. Chodzi³o mi o to, aby m³o-
dzieñcy, maj¹cy na uwadze nie prawo Twe i Twój pokój, lecz zak³amane, niedorzeczne
walki s¹dowe, nie mogli za pieni¹dze zbroiæ siê u mnie w orê¿ s³u¿¹cy ich zaciek³oœci.
30 Tak siê pomyœlnie z³o¿y³o, ¿e ju¿ tylko niewiele dni dzieli³o mnie od ferii jesiennych.

Postanowi³em wiêc wytrwaæ jeszcze przez te dni, aby odejœæ bez zak³ócania porz¹dku
publicznego. A poniewa¿ zosta³em przez Ciebie odkupiony, ju¿ nigdy — tak sobie
mówi³em — nie wystawiê siebie na sprzeda¿. [...]
I wreszcie dobieg³y kresu owe dni, które tak bardzo mi siê d³u¿y³y, bo pragn¹³em
ju¿ wolnoœci, swobodnego oddechu, aby zaœpiewaæ z ca³ej duszy: „Do Ciebie przemó-
wi³o serce moje, wypatrywa³em oblicza Twego. Oblicza Twego, Panie, szukaæ bêdê”.
Nadszed³ dzieñ, w którym — wewnêtrznie ju¿ uwolniony od zawodu retora —
mia³em siê od niego równie¿ wyswobodziæ w ¿yciu. Sta³o siê.
Fragmenty Wyznañ œw. Augustyna, T³um. Zygmunt Kubiak, Znak, Kraków 2002.

273
EAST NEWS
Caspar David Friedrich, Mnich nad brzegiem morza (1809-1810), Nationalgalerie, Berlin.

Caspar David Friedrich — nota zob. s. 99.

274
Miko³aj Sêp Szarzyñski

SONET IV
O wojnie naszej, któr¹ wiedziemy
z szatanem, œwiatem i cia³em
* pokój — szczêœliwoœæ — Pokój — szczêœliwoœæ*, ale bojowanie
powtórzone za Ksiêg¹ Hio-
ba: „Bojowaniem jest ¿y- Byt nasz podniebny. On srogi ciemnoœci
wot cz³owieczy na ziemi”. Hetman* i œwiata ³akome* marnoœci
* srogi ciemnoœci hetman
— tu: szatan.
O nasze pilno czyni¹* zepsowanie.
* ³akome — po¿¹dane.
* czyni¹ — zabiegaj¹, stara- Nie dosyæ na tym, o nasz mo¿ny Panie!
j¹ siê.
* dla zbieg³ych luboœci —
Ten dom nasz — cia³o, dla zbieg³ych luboœci*
dla przemijaj¹cych przy- Niebacznie zajŸrz¹c* duchowi zwierzchnoœci,
jemnoœci.
Upaœæ na wieki ¿¹daæ nie przestanie.
* zajŸrz¹c — zazdroszcz¹c.

Có¿ bêdê czyni³ w tak straszliwym boju,


W¹t³y, niebaczny, rozdwojony w sobie?
Królu powszechny, prawdziwy pokoju
Zbawienia mego jest nadzieja w Tobie!

* przezpiecznie — bezpiecz- Ty mnie przy sobie postaw, a przezpiecznie*


nie.
Bêdê wojowa³ i wygram statecznie!
Tekst wed³ug wydania: Miko³aj Sêp Szarzyñski, Rytmy abo wiersze polskie oraz cykl erotyków,
BN I/118, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk 1973.

Miko³aj Sêp-Szarzyñski (ok. 1550-1581) — poeta. O jego ¿yciu wiemy niewiele. Urodzi³ siê w Zimnej
Wodzie lub Rudnie ko³o Lwowa, w rodzinie szlacheckiej. Prawdopodobnie by³ zwi¹zany z protestantyzmem,
o czym zdaj¹ siê œwiadczyæ miêdzy innymi jego studia w luterañskich uniwersytetach niemieckich (Witten-
berga, Lipsk). Z czasem podj¹³ jednak dramatyczn¹ decyzjê o konwersji, czyli przejœciu na katolicyzm,
którego sta³ siê gorliwym wyznawc¹. Po œmierci Sêpa jego „puœcizn¹ poetyck¹” zaopiekowa³ siê m³odszy
brat, ale ocali³ on dla potomnych tylko czêœæ dorobku Miko³aja. Reszta — rozproszona wœród przyjació³ —
zaginê³a. Tomik Rytmy abo wiersze polskie, zawieraj¹cy zaledwie nieco ponad piêædziesi¹t krótszych
i d³u¿szych utworów, ukaza³ siê w 1601 r. Zapomnian¹ twórczoœæ utalentowanego poety odkryto na nowo
w³aœciwie dopiero w XX w. Do dziœ jednak historycy literatury dyskutuj¹, czy Sêp by³ przedstawicielem
renesansu, baroku czy te¿ mo¿e poet¹ prze³omu epok [zob. kapsu³kê PROCESY I PRZE£OMY KULTUROWE
w podrêczniku do I kl. liceum, s. 33-35; w tej ksi¹¿ce PLANSZE, s. 310-311 i 312-313].

275
Miko³aj Sêp Szarzyñski

SONET V
O nietrwa³ej mi³oœci rzeczy œwiata tego
* I nie mi³owaæ... — prze- I nie mi³owaæ ciê¿ko*, i mi³owaæ
k³ad z Anakreonta, u Ko-
chanowskiego brzmi¹cy: Nêdzna pociecha, gdy ¿¹dz¹ zwiedzione
Ciê¿ko, kto nie mi³uje, ciê¿- Myœli cukruj¹* nazbyt rzeczy one,
ko, kto mi³uje (Fraszki I,
39). Które i mieniæ*, i musz¹ siê psowaæ.
* cukruj¹ — zachwalaj¹, u-
piêkszaj¹.
Komu tak bêdzie dostatkiem* smakowaæ
* mieniæ — zmieniaæ [siê].
* dostatkiem — wystarcza- Z³oto, sceptr*, s³awa, rozkosz i stworzone
j¹co. Piêkne oblicze, by tym nasycone
* sceptr — ber³o; przenoœ-
nie: w³adza.
I móg³ mieæ serce, i trwóg sie warowaæ?*
* warowaæ — wystrzegaæ
siê. Mi³oœæ jest w³asny* bieg bycia naszego,
* w³asny — w³aœciwy.
* z ¿ywio³ów — tu: z mate- Ale z ¿ywio³ów* utworzone cia³o
rii. To chwal¹c, co zna pocz¹tku równego*,
* co zna pocz¹tku równego
— wiersz zagadkowy, przy-
Zawodzi duszê, której wszystko ma³o,
miotnik bowiem „równy”
mo¿e mieæ tutaj znaczenie
dzisiejsze, a wiêc w tym
Gdy Ciebie, wiecznej i prawej piêknoœci
wypadku dotycz¹cy spraw Samej nie widzi, celu swej mi³oœci.
materialnych, cielesnych,
ale tak¿e mo¿e znaczyæ:
drobny, nik³y, ma³y.

Tekst wed³ug wydania: Miko³aj Sêp Szarzyñski,


Rytmy abo wiersze polskie oraz cykl erotyków,
BN I/118, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków-Gdañsk 1973.

276
„Byæ Dumitru Solomon Dumitru Solomon (ur. 1932) —
rumuñski eseista i dramaturg.
cz³owiekiem Diogenes pies
wœród Sztuka niefilozoficzna
ludzi...” (fragmenty)
1. UCZTA
Tak wiêc Ateny siê bawi¹. Uczta w domu archonta 1 Arystodema. Doborowe towarzystwo,
czyli ludzie z wy¿szych sfer ateñskich, a tak¿e intelektualiœci, retorzy, filozofowie. Nikt
nie zwraca uwagi na Muzykanta, który gra na kitharze.

ARYSTODEM: [...] W moim domu trzeba siê bawiæ przyjaciele, straszny ze mnie ignorant, w dodatku
weso³o. (do Muzykanta) Czemu nie grasz? opity winem. Kto z was zna... (z naciskiem, uro-
MUZYKANT: Gram, panie. czyœcie, lecz bez przesady) Diogenesa? (milcze-
ARYSTODEM: Kocur g³oœniej miauczy w porze amo- nie) Nikt? Czy¿bym znajdowa³ siê wœród pijanych
rów. (kilka osób œmieje siê, z grzecznoœci) Niech ciemniaków? (kiwa ze smutkiem g³ow¹) Dopraw-
10 tu przyjd¹ tancerki! dy, co za wstyd.
Wchodz¹ tancerki, którym towarzyszy kapela. Za- DIOGENES: (z uœmiechem) Od niedawna przebywam
czynaj¹ tañczyæ. Towarzystwo siê o¿ywia, padaj¹ w Atenach. Mimo to dziwi mnie wasza niewiedza.
s³owa uznania i zachêty. Wœród ogólnego zamie- ARYSTODEM: Ciebie tylko dziwi. Mnie napawa zgroz¹!
szania wchodzi niepostrze¿enie Diogenes. Jest m³o- 10 Dajmy jednak pokój subtelnoœciom. Co ciê do mnie
dy, bosy, ma stary, obszerny, wystrzêpiony p³aszcz, sprowadza?
gruby kij i sakwê. Rozgl¹da siê z ciekawoœci¹, cho- DIOGENES: Wcale ciê nie znam. Us³ysza³em wrzawê,
dzi bez skrêpowania, jak po w³asnym domu. Arys- spostrzeg³em œwiat³o, poczu³em zapach baraniej
todem spostrzega go, przypatruje mu siê zdziwiony, pieczeni i wszed³em.
klaszcze w d³onie, ¿¹daj¹c by siê uciszono. ARYSTODEM: Brawo, Diogenesie! Zwabi³a ciê woñ bara-
20 ARYSTODEM: Cicho! (tancerki przystaj¹, muzykanci niny! Widzê zreszt¹, ¿eœ siê wystroi³ wed³ug ostatniej
milkn¹ z wyj¹tkiem jednego, który gra na ki- mody, jak przysta³o na ucztê. (wybuchy œmiechu)
tharze) Coœ ty za jeden? DIOGENES: Nie. Nic sobie nie robiê z mody. Ani z two-
DIOGENES: (patrzy nañ spokojnie) A, ty kim jesteœ? jej uczty. (poruszenie)
ARYSTODEM: (zaskoczony zuchwalstwem intruza) 20 ARYSTODEM: Po có¿ wiêc przyszed³eœ?
Jestem archontem, sêdzi¹, panem tego domu i... DIOGENES: Bo jestem g³odny. Rozka¿ niewolnikom,
(odzyskuj¹c poczucie humoru) twoim s³ug¹. aby mi dali coœ do jedzenia.
DIOGENES: (z prostot¹) Ja jestem Diogenes. (zebrani
ARYSTODEM: Elegancki sposób ¿ebrania. Niemal arys-
wybuchaj¹ œmiechem)
tokratyczny... (ktoœ zbli¿a siê ku niemu i szepcze
ARYSTODEM: (pragn¹c zabawiæ goœci) Diogenes we mu coœ na ucho) A mo¿e jesteœ Diogenesem Psem?
w³asnej osobie? (do zebranych) Wybaczcie mi,
DIOGENES: (z prostot¹) Tak. Jeœæ mi siê chce.
ARYSTODEM: Tym, którego wypêdzono z Synopy?
1. archont — w staro¿ytnych Atenach jeden z najwy¿szych u-
rzêdników wybieranych na rok. DIOGENES: Tak. Dostanê coœ?

277
ARYSTODEM: Wypêdzono ciê za fa³szerstwo pieniêdzy? s³u¿¹cym, by mnie wypêdzili. Oni pozostan¹ twymi
DIOGENES: Tak. Dostanê coœ? niewolnikami, ty bêdziesz niewolnikiem swego gnie-
ARYSTODEM: O ile wiem, piêæ lat wiêzienia. wu, ja natomiast zachowam swoj¹ wolnoœæ.
DIOGENES: O ile wiem, nie mogê byæ ukarany w Ate- ARYSTODEM: Nie przechwalaj siê, skazano ciê prze-
nach za czyn pope³niony w Synopie. cie¿ na wygnanie z Synopy.
ARYSTODEM: S³usznie, Przypuszczam jednak, ¿e nie DIOGENES: I có¿ z tego? Ja im zabroni³em wydalaæ siê
wyrzek³eœ siê tak intratnego zajêcia. z tego miasta. Co jest dotkliwsz¹ kar¹?
DIOGENES: Owszem, wyrzek³em siê. Doszed³em do ARYSTODEM: Nieg³upi jesteœ. Podobaj¹ mi siê twoje
wniosku, ¿e wszystkie pieni¹dze s¹ fa³szywe. Obra- repliki.
10 ³em inny zawód, przynosz¹cy wiêksze zyski. 10 DIOGENES: Ma³o mnie to wzrusza.
ARYSTODEM: Jaki? ARYSTODEM: ChodŸ, usi¹dŸ przy mnie. To miejsce
DIOGENES: Filozofiê. (œmiechy) bardziej ci siê nale¿y ni¿ Arystypowi.
ARYSTODEM: Jesteœ wiêc koleg¹ mego przyjaciela Arys- ARYSTYP: Wabi pieska do siebie...
typa. DIOGENES: (spokojnie) Mam nadziejê, ¿e nie za¿¹-
DIOGENES: Arystyp przyjaŸni siê z tob¹? Mia³em o nim dasz niczego w zamian za przykroœæ, jak¹ mi spra-
lepsze mniemanie... wiasz, sadzaj¹c mnie przy sobie.
ARYSTODEM: (z gniewem) Radzê ci, licz siê ze s³o- ARYSTODEM: Nie ¿¹dam niczego. Jestem wspania³o-
wami! myœlny.
DIOGENES: Prosi³em o ¿arcie, nie o rady. DIOGENES: (siadaj¹c na wskazanym miejscu) Nie
20 ARYSTODEM: Skoroœ jest Diogenes, to masz! (rzuca 20 licz na moj¹ wdziêcznoœæ.
mu koœæ. Goœcie siê œmiej¹ Diogenes chowa koœæ KSENIADES: Jak mo¿esz, Arystodemie, otaczaæ siê ob-
do sakwy) [...] wiesiami spod ciemnej gwiazdy?
DIOGENES: Mo¿e mi dacie jeszcze jedn¹ koœæ... Tym DIOGENES: Czy mo¿na tutaj nasyciæ siê czymœ innym,
siê zadowolê. ni¿ be³kotem zramola³ego starca? Nie zaprosi³eœ
ARYSTODEM: Pewnie, ¿e dla psa to dosyæ. Dlaczego mnie chyba po to, bym karmi³ swoje uszy.
przezwano ciê psem? ARYSTODEM: Czemu nie jesz? Sprz¹tnij resztki. Zbierz
DIOGENES: Bo ³aszê siê do tych, którzy mi coœ daj¹, okruszyny, weŸ koœæ. Starczy tych odpadów dla
szczekam na tych, którzy nie daj¹ mi nic i szarpiê sfory psów.
k³ami ³ajdaków. DIOGENES: (zbiera resztki i po¿ywia siê) Dobre i to.
30 ARYSTODEM: Czy¿by? A wiêc, pójdŸ tu, piesku. (œmie- 30 Sami jesteœcie ju¿ na wykoñczeniu, wiêc nic dziw-
chy) nego, ¿e ofiarujecie mi tylko resztki.
DIOGENES: Powiedzia³em: ³ajdaków szarpiê k³ami. ARYSTODEM: Uwa¿a³em ciê dot¹d za nieszkodliwego
ARYSTODEM: S¹dzi³em, ¿e podziêkujesz mi za koœæ, zuchwalca, widzê jednak, ¿e jesteœ buntownikiem.
jak grzeczny piesek. DIOGENES: Jeœli pogardê uto¿samiasz z buntem, to
DIOGENES: Nie mówi³em, ¿e jestem grzeczny. prawda.
ARYSTODEM: Obawiam siê, ¿e bêdê musia³ rozkazaæ KSENIADES: Nie mówi³em? Nie mówi³em? Chc¹ nam
niewolnikom, by ciê wykopsali na dwór. zabraæ maj¹tki! Chc¹ nas sma¿yæ w smole! ¯ebracy
DIOGENES: Dziwne, ¿e toleruj¹c tylu innych kundli ci¹gn¹ do miasta, jak muchy do œcierwa.
przy stole, w³aœnie mnie chcesz wygoniæ... Wa¿ne BIESIADNIK: A my, zamiast ich wyt³uc, prosimy ich do
tylko, ¿e nic sobie z tego nie robiê. Mo¿esz kazaæ sto³u.

278
KSENIADES: (do Diogenesa) Znam ja was! Parzycie siê pozwala wam zabijaæ najdzielniejszych mê¿ów, al-
bezwstydnie na ulicach! Rozpustnicy! bo pozbyæ siê najmêdrszego cz³owieka, Sokratesa.
DIOGENES: Czemu¿ to, staruszku, mielibyœmy siê wsty- Plujê na takie prawo, gdybym zaœ mia³ co jeœæ
dziæ powinnoœci, narzuconej nam przez bogów? w ci¹gu ostatnich dni, to bym na to prawo...
KSENIADES: (bez cienia logiki) BluŸni bogom! Na- ARYSTODEM: (wybucha œmiechem) Brawo! Podoba
zwa³ mnie staruszkiem! Jesteœcie stadem wieprzy! mi siê ten m³odzik o niewyparzonej gêbie! Wiêcej
Nie chcê tego s³uchaæ! (zakrywa uszy d³oñmi, ma poczucia humoru, ni¿ my, starzy.
lecz spostrzeg³szy przed sob¹ piêkn¹ æwiartkê KSENIADES: Pewnie, oœmielaj go!
barana, ulega tajemnemu wezwaniu soków ¿o- ARYSTODEM: Pies, którzy szczeka, nie k¹sa.
10 ³¹dkowych) 10 KSENIADES: Powiedzia³, ¿e ostrzy sobie k³y na ³aj-
DIOGENES: (œmieje siê, z pe³n¹ gêb¹) Wszyscy tak daków.
czynicie! Zatykacie uszy na dŸwiêk nieprzystojnego ARYSTODEM: Czego¿ wiêc siê lêkasz? Nie jesteœ ³aj-
s³owa, lecz zaraz opuszczacie d³onie, by nape³niæ dakiem. Ty szanujesz prawa.
sobie brzuchy. Uszy nie cierpi¹ g³odu. Tote¿ wy,
KSENIADES: (niewra¿liwy na ironiê) Owszem. Œwiê-
¿ar³oki, us³yszycie jeszcze straszniejsze rzeczy. I bê-
cie przestrzega³em i przestrzegam ka¿¹cej ich li-
dzie wam coraz trudniej jednoczeœnie zatykaæ uszy
tery. Ale on z nich drwi.
i ka³duny.
ARYSTODEM: Bo m³ody. Na tym polega jego wdziêk.
ARYSTODEM: Mówisz prawdê. Ale niebezpieczn¹.
DIOGENES: S³usznie. Kto szanuje prawa, jest ich nie-
DIOGENES: Ka¿da prawda jest niebezpieczna.
wolnikiem. Kto ich nie szanuje, pozostaje wolny.
20 ARYSTODEM: Lecz nie ka¿de niebezpieczeñstwo jest
20 ARYSTYP: Mylisz siê, Diogenesie. Nie ma wolnoœci po-
nieuchronne. Za dobrze bronimy naszego porz¹d-
za spo³eczeñstwem.
ku, abyœcie mieli go naruszyæ.
ARYSTODEM: Poza spo³eczeñstwem nic nie ma zna-
KSENIADES: (do Diogenesa) Czy¿byœ ty, ch³ystku, chcia³
czenia.
mnie ruszyæ z posad?
DIOGENES: Jeœli siê zastanowiæ, to i wewn¹trz spo³e-
DIOGENES: Sam siê ju¿ chwiejesz.
czeñstwa nic nie ma znaczenia.
KSENIADES: (wstaje, robi kilka kroków, nogi mu siê
ARYSTODEM: Sk¹d wzi¹³byœ tê koœæ?
pl¹cz¹) Kto tu siê chwieje? Ja, który by³em jednym
z trzydziestu tyranów w Atenach? Ja, który uciszy- ARYSTYP: Tê koœæ rzuci³o mu przecie¿ spo³eczeñstwo.
³em demokratów? Ja, który pos³a³em na œmieræ DIOGENES: (z uœmiechem) Tak, lecz koœæ raz wyrzu-
30 dwóch wodzów? cona straci³a zwi¹zek ze spo³eczeñstwem, powró-
ARYSTYP: To g³upie, ¿e u nas, w Atenach ka¿dy siê 30 ci³a do natury. Tak jak ja. Jesteœmy obydwoje wolni:
chlubi liczb¹ zabitych. ja mogê wybraæ sobie koœæ, koœæ mo¿e przypaœæ
mi w udziale. (œmiechy) [...] Czego¿ zreszt¹ szu-
KSENIADES: Prawo kaza³o mi ich zabiæ. Nie uczyni³em
nic wbrew prawu. kam tutaj wœród was, skoro nic nas nie ³¹czy? Rzu-
ciliœcie mi koœæ, zrobi³em wam zaszczyt ³api¹c j¹,
DIOGENES: (wstaje) Czym jest prawo? Na krañcach
i basta. (wstaje i zmierza do wyjœcia)
œwiata — mo¿e nawet niezbyt odleg³ych st¹d —
¿yj¹ ludzie, którzy zjadaj¹ bliŸnich. Takie jest u nich ARYSTODEM: (spokojnie) Pies li¿e d³oñ tego, który
prawo. (wzrusza ramionami) Szczerze mówi¹c, go nakarmi³.
nie wydaje mi siê takie z³e. Mo¿e lepiej by³oby zjeœæ DIOGENES: Gdybyœ by³ psem, wiedzia³byœ lepiej, co
40 smakowitego t³uœciocha, ni¿ mieæ go stale na kar- psu przystoi. Patrz! (odwraca siê i ku ogólnemu
ku? Dlaczego wci¹¿ zas³aniacie siê prawem? Tym 40 zdumieniu sika pod nogi Arystodema) To robi
waszym cudownym prawem, które, na przyk³ad, pies. (znowu zmierza do wyjœcia)

279
KSENIADES: (z histerycznym zacietrzewieniem) Za- DIOGENES: Ty jesteœ Arystypem. Ja rozumujê inaczej,
trzymajcie tego ³ajdaka! (dwaj niewolnicy ³api¹ poniewa¿ jestem Diogenesem. S¹dzisz, ¿e ludzie
Diogenesa) Na co czekacie? Sprawcie mu lanie. potrzebuj¹ dwóch Arystypów, czy raczej Arystypa
DIOGENES: (z uœmiechem) Na co czekacie? Sprawcie i Diogenesa?
mi lanie. Przecie¿ obsika³em waszego pana... ARYSTYP: Na wszystko znajdujesz odpowiedŸ.
ARYSTODEM: Puœæcie go! (niewolnicy spe³niaj¹ roz- DIOGENES: Który z filozofów jej nie znajdowa³?
kaz) Jesteœ wolny, Diogenesie. ARYSTYP: Sokrates.
DIOGENES: Wiem. Dobrze, ¿e i ty to rozumiesz. (wy- DIOGENES: Dlatego musia³ umrzeæ. Ja chcê ¿yæ.
chodzi) ARYSTYP: Ale i odpowiedzi bywaj¹ zabójcze.
10 [...] 10 DIOGENES: Zw³aszcza zbyt zuchwa³e.
ARYSTYP: Cieszê siê, ¿eœ zm¹drza³.
INTERLUDIUM DIOGENES: E, wcale siê nie cieszysz. W g³êbi duszy
Diogenes stoi z wyci¹gniêt¹ rêk¹ pod pos¹giem. jesteœ przekonany, ¿e tylko ty na wszystkim siê ro-
Nadchodzi Arystyp. zumiesz.
ARYSTYP: Co tutaj robisz, Diogenesie? ARYSTYP: Kiepskie mniemanie masz o mnie, Dioge-
DIOGENES: Oswajam siê z nieczu³oœci¹ ludzi. nesie.
ARYSTYP: Wolne ¿arty! DIOGENES: Nie przejmuj siê. Ja równie¿ jestem pe-
DIOGENES: Gdyby nie one, by³bym najsmutniejszym wien, ¿e zjad³em wszystkie rozumy. Gdybyœmy s¹-
cz³owiekiem na œwiecie. dzili inaczej, po có¿ mielibyœmy uprawiaæ filozofiê?
ARYSTYP: Filozof powinien byæ zwierciad³em ludz- 20 ARYSTYP: Gdybyœmy naprawdê tak uwa¿ali, skostnia-
20 koœci, nie tresowan¹ ma³p¹. ³aby filozofia, skamienia³oby myœlenie.
DIOGENES: A mo¿e cz³owiek jest w³aœnie szczerz¹c¹ DIOGENES: (z wysi³kiem przyjmuje racje Arystypa)
zêby ma³p¹, ja zaœ jej wiernym odbiciem? Tak... zapewne... masz chyba s³usznoœæ. Bo i co by
ARYSTYP: (z uœmiechem) Niestety, jesteœ inteligent- mi przysz³o z m¹droœci, gdybym nie móg³ podzieliæ
nym m³odzieñcem. siê ni¹ z równymi sobie?
DIOGENES: Jeœli to prawda, dlaczego niestety? ARYSTYP: (z zadowoleniem) Jesteœ m³ody, ale myœlisz
ARYSTYP: Bo nie wykorzystujesz inteligencji dla po¿y- jak cz³owiek dojrza³y.
tecznych celów. DIOGENES: To mi przynosi zaszczyt.
DIOGENES: Skoro pos³u¿y³em siê ni¹, by wywo³aæ uœ- ARYSTYP: Starcy s¹ pewno roztropniejsi, ale te¿ i bar-
miech filozofa, który, jak mówi¹, nigdy siê nie œmie- 30 dziej z³oœliwi.
30 je, czy nie wykorzysta³em jej tu w zbo¿nym celu? DIOGENES: Zawodzi ciê pamiêæ, Arystypie. Nie pamiê-
ARYSTYP: Powinieneœ znaleŸæ sobie jakieœ sta³e za- tasz ju¿, ile z³oœci mo¿e siê zebraæ w m³odej duszy.
jêcie. ARYSTYP: B¹dŸmy przyjació³mi, Diogenesie. (wyci¹ga
DIOGENES: Ju¿ je znalaz³em: myœlenie. rêkê)
ARYSTYP: Trzeba, ¿ebyœ gdzieœ osiad³, nie w³óczy³ siê DIOGENES: (nie ujmuje wyci¹gniêtej d³oni) Nie mo-
d³u¿ej, nie ¿ebra³, nie nara¿a³ na wyszczucie psami. gê przyjaŸniæ siê z nikim.
DIOGENES: Gdybym siê nie w³óczy³, nie ¿ebra³, gdyby ARYSTYP: Kto nie szuka przyjaŸni, ten jest w³adc¹ albo
mnie psami nie szczuto, czy s¹dzisz, ¿e zdoby³bym niewolnikiem.
siê na myœlenie? DIOGENES: Albo wolnym cz³owiekiem.
ARYSTYP: Ja przecie¿ i bez tego myœlê. ARYSTYP: Tak te¿ powiedzia³em.

280
DIOGENES: Powiedzia³eœ: w³adc¹ albo niewolnikiem. nocy spa³em pod go³ym niebem, na ulicy. Ale ulice
ARYSTYP: W³adcy s¹ wolni z natury rzeczy. wasze strasznie œmierdz¹ i pe³ne s¹ szczurów.
DIOGENES: Bynajmniej. Powi¹zani s¹ z niewolnikami, STARZEC: Sk¹d przychodzisz?
z innymi w³adcami, spêtani prawem, które umac- DIOGENES: Z Synopy. Wygnali mnie g³upcy, bo pusz-
nia ich pozycjê i pozwala im mieæ niewolników. cza³em w obieg fa³szywe pieni¹dze.
Wolni mog¹ byæ jedynie ci, którzy nie s¹ ani w³ad- STARZEC: Fa³szywe pieni¹dze? To Ÿle.
cami, ani niewolnikami, ani przyjació³mi. DIOGENES: Dobre pieni¹dze s¹ jeszcze gorsze. Fa³-
ARYSTYP: To filozofia nieludzka. szywe brudz¹ tylko d³onie, dobre brukaj¹ duszê.
DIOGENES: Pieska, Arystypie, jak pieski jest ten œwiat. Daj mi ³o¿e na kilka nocy.
10 (wyci¹ga z torby liœcie sa³aty i zaczyna jeœæ) 10 STARZEC: A czym zap³acisz? Tym, co brudzi d³onie, czy
ARYSTYP: Piêknie to wygl¹da, kiedy po¿ywiasz siê na tym, co bruka duszê? (uœmiecha siê)
placu! DIOGENES: (tak¿e z uœmiechem) ¯ebyœ nie mia³ ¿ad-
DIOGENES: Skoro tu, na placu, zachcia³o mi siê jeœæ? nych w¹tpliwoœci, wcale ci nie zap³acê. Jestem bied-
ARYSTYP: Wszystko wywracasz na opak, Diogenesie. ny jak kamieñ przydro¿ny.
DIOGENES: S¹dzisz, ¿e bez tego sprawy tego œwiata STARZEC: Czym siê zajmujesz?
ukazuj¹ ci prawdziwe oblicze? DIOGENES: Kontemplacj¹ œwiata. Jestem filozofem.
ARYSTYP: (zagniewany) Nie podobna z tob¹ dysku- STARZEC: G³upie zajêcie. Nic ci z niego nie przyjdzie.
towaæ. Masz mo¿e uczniów?
DIOGENES: Nie ja wszcz¹³em dyskusjê. DIOGENES: Ty by³byœ pierwszym.
20 ARYSTYP: Jesteœ z³oœliwym pysza³kiem. Ludzie bêd¹ 20 STARZEC: (œmieje siê) Za póŸno, m³odzieñcze. Nie-
stroniæ od ciebie. (oddala siê) wiele mam dni przed sob¹, nie warto zaœ umieraæ
DIOGENES: Tego w³aœnie chcê: ¿eby stronili ode mnie œmierci¹ filozofa. ChodŸ, dam ci ³ó¿ko, bylebyœ
(wo³a za Arystypem) Radzê ci jeœæ sa³atê! To bar- milcza³. Jeœli zaczniesz filozofowaæ, wypêdzê ciê jak
dzo wskazane. Dla pobudzenia umys³u. (Arystyp nicponia!
nie odpowiada. Diogenes zostaje sam. Je sa³atê Diogenes chce wejœæ, ale dwaj s³udzy Arystodema
mrucz¹c) le go traktowa³em. Choæ, bogowie to zastêpuj¹ mu drogê.
widz¹, nie mia³em tego zamiaru. Dlaczego nie umiem S£UGA II: Chwileczkê! Dokumenty!
byæ dobry bodaj raz w ¿yciu? DIOGENES: Jakie dokumenty? Jestem wolnym cz³o-
wiekiem.
2. ATEÑSKIE NIEBO 30 S£UGA II: Wszyscy wolni obywatele musz¹ mieæ doku-
30 Ulica w Atenach. Wiêkszoœæ mieszkañców znu¿ona menty.
nocnymi zabawami jeszcze siê nie ocknê³a, Dio- DIOGENES: Nie jestem obywatelem. Jestem Diogene-
genes przystaje przed jednym z domów [...] Na rogu sem.
ulicy zjawiaj¹ siê dwaj s³udzy, których widzieliœmy S£UGA II: Doprawdy? O ile wiem, nawet ci, co siê tak
w domu Arystodema. Diogenes natarczywie dobija nazywaj¹, te¿ musz¹ mieæ dokumenty. (¿artem)
siê do drzwi. Ukazuje siê Starzec. Sk¹d mo¿emy wiedzieæ, ¿e jesteœ Diogenesem, a nie
STARZEC: Czego pragniesz, m³odzieñcze? (przygl¹da kimœ innym, kto siê podszywa pod to nazwisko?
mu siê bacznie) Poczêstujê ciê kawa³kiem chleba S£UGA I: Skoro nie masz dokumentów, pójdziesz do
i kawa³kiem miêsa. wiêzienia.
DIOGENES: Tymi kawa³kami chcesz zjednaæ sobie ka- 40 DIOGENES: Doskonale, szuka³em w³aœnie dachu nad
wa³ek przychylnoœci bogów? Potrzeba mi ³ó¿ka. Tej g³ow¹.

281
S£UGA II: Mówi³eœ chyba, ¿e jesteœ wolnym cz³owie- (wymierza mu drugi policzek. W g³êbi ulicy u-
kiem. Czego mo¿e szukaæ w wiêzieniu cz³owiek kazuje siê Arystodem)
wolny? ARYSTODEM: Któ¿ to oœmieli³ siê ciebie spoliczkowaæ?
DIOGENES: Wolnoœæ noszê w sobie. Nie mo¿ecie jej DIOGENES: Ci dwaj dzielni ludzie, którzy rêcznie apli-
zamkn¹æ. kuj¹ prawo.
S£UGA II: Gdzie to ju¿ s³ysza³em te piêkne s³owa? Do- ARYSTODEM: (z gniewem do s³u¿¹cych) Durnie! ¯y-
kumenty! jemy przecie¿ w mieœcie chlubi¹cym siê demo-
STARZEC: Przyjmê go do mego domu. kracj¹.
S£UGA I: Cicho b¹dŸ staruszku! Nie wolno ci goœciæ S£UGA I: Zniewa¿y³ prawo.
10 w³óczêgów, mieszañców, ludzi podejrzanych. Chcesz 10 ARYSTODEM: Prawo stoi ponad wszelk¹ zniewag¹.
zap³aciæ grzywnê? S£UGA I: Zniewa¿y³ równie¿ ciebie.
STARZEC: Grzywnê? Jestem biedny. Prawie tak biedny, ARYSTODEM: A kim¿e ja jestem, g³upcze, aby mi o-
jak ten cz³owiek. szczêdzano zniewag? Czy¿ nie jestem takim samym
S£UGA I: Pilnuj wiêc swego nosa! ¯ebyœ nie trafi³ do cz³owiekiem jak inni, czy nie wolno mnie zarówno
wiêzienia... I nie otwieraj drzwi wszystkim przy- ganiæ, jak i wychwalaæ? IdŸcie precz! (s³udzy od-
b³êdom. (do Diogenesa) A ty zmiataj st¹d zaraz, chodz¹ zdezorientowani)
bo ci porachujê koœci! (Starzec przestraszony DIOGENES: Piêkna lekcja. Szkoda tylko, ¿e mnie siê
znika w mieszkaniu) Wynocha! przy tym oberwa³o.
DIOGENES: Zdaje siê, ¿e mamiliœcie mnie s³odkim ARYSTODEM: (œmiej¹c siê) Trudno. Gdybym nawet
20 wiêzieniem... 20 da³ im w gêbê, nic by ci z tego nie przysz³o... By³oby
S£UGA II: Chcia³byœ, ¿eby miasto da³o ci wikt i dach trzech spoliczkowanych zamiast jednego.
nad g³ow¹. Nie jesteœ jednak obywatelem Aten. DIOGENES: Nie trzeba by³o paru tysiêcy lat cywilizacji,
DIOGENES: Jestem obywatelem œwiata. ¿eby posi¹œæ tak¹ m¹droœæ. Mo¿na to stwierdziæ
S£UGA I: O, to coœ nowego! (do swego towarzysza) w mgnieniu oka.
Obywatel œwiata... To chyba jakiœ szpieg, nie? ARYSTODEM: Albo i nigdy. Mówmy raczej o tobie.
S£UGA II: Raczej wariat. Gdzie mieszkasz?
DIOGENES: (z irytacj¹) A wy kim jesteœcie? DIOGENES: W³aœnie chcia³em dokonaæ transakcji. Od-
S£UGA I: My, reprezentujemy porz¹dek. dawa³em cudowne niebo Aten za nêdzne ³o¿e.
DIOGENES: Wobec tego ja — nieporz¹dek. ARYSTODEM: Jesteœ szczodry, m³odzieñcze. I nikt nie
30 ofiarowa³ ci ³o¿a?
30 S£UGA II: Widaæ, ¿e filozof.
DIOGENES: Ci dwaj mili ch³opcy kusili mnie zacisznym
DIOGENES: A wiêc mnie znacie? Dlaczego ka¿ecie mi
k¹tem w wiêzieniu. Rozwa¿a³em tê propozycjê.
okazaæ dokumenty?
ARYSTODEM: Doprawdy, rzecz godna namys³u. Nie
S£UGA I: Takie jest prawo.
chcia³byœ raczej zamieszkaæ u mnie?
DIOGENES: Po raz drugi s³yszê to s³owo w Atenach. DIOGENES: (stanowczo) Wcale bym nie chcia³.
Wczoraj wieczorem trafi³em do domu jakiegoœ mo¿-
ARYSTODEM: Filozof jest niemal tak potrzebny w do-
nego chama, zdaje siê Arystodema; rozprawiano
mu, jak dobry pies.
tam o prawie jak o drogiej kurwie.
DIOGENES: Masz ju¿ jednego, Arystypa. Dwa to sta-
S£UGA I: (wymierza mu policzek) Jak œmiesz!
nowczo za wiele.
DIOGENES: To za obrazê prawa, czy Arystodema? 40 ARYSTODEM: Zawsze gotów jestem zamieniæ stare psis-
S£UGA II: Masz jeszcze, ¿eby ciê nie trapi³a w¹tpliwoœæ! ko na szczeniaka z ostrymi k³ami.

282
DIOGENES: Zdarzaj¹ siê z³e szczeniaki, Arystodemie. ARYSTODEM: Ty jednak, któryœ spoœród tylu zajêæ wy-
K¹saj¹. bra³ fa³szowanie pieniêdzy...
ARYSTODEM: (uœmiechaj¹c siê nieznacznie) Wy- DIOGENES: Nie krad³em ich, pracowa³em na nie w po-
tresujemy je, Diogenesie. Nawet dzikie zwierzêta cie czo³a... Pieni¹dze najtrudniej sfa³szowaæ.
mo¿na poskromiæ. ARYSTODEM: Rozwa¿ moj¹ propozycjê i przyjdŸ do
DIOGENES: Có¿ wart by³by œwiat, w którym by wszyst- mnie.
kich poskromiono: Stracilibyœmy skalê porówna- DIOGENES: Nigdy.
nia. Nie móg³byœ ju¿ powiedzieæ: silny jak lew, z³y ARYSTODEM: (ze szczególnym blaskiem w oczach)
jak wilk, chytry jak lis. Filozof nie powinien siê zarzekaæ. Prawdziwa filo-
10 ARYSTODEM: Im wiêksz¹ roztropnoœæ okazujesz, tym 10 zofia nie uznaje s³owa nigdy. ChodŸ, grajku! Bê-
bardziej pragnê ciê mieæ przy sobie. ChodŸ ze mn¹. dziesz mi potrzebny w czasie uczty.
DIOGENES: Wolê przyj¹æ ³o¿e w domu starca, który MUZYKANT: (nie przerywaj¹c grania) Zostanê z Dio-
tutaj mieszka. genesem.
ARYSTODEM: Nie udzieli ci goœciny. Nikt nie zechce ARYSTODEM: (obrusza siê) O, rozzuchwali³eœ siê!
naraziæ siê na grzywnê lub wiêzienie dla byle filo- (drwi¹co) Bêdziecie razem pch³y karmiæ?
zofa, biedaka i w³óczêgi. MUZYKANT: (ch³odno) Zostanê z Diogenesem!
DIOGENES: On sam jest ubogi. DIOGENES: OdejdŸ, Arystodemie. On g³uchnie podczas
ARYSTODEM: Przeceniasz solidarnoœæ nêdzarzy. Do- grania. Kiedy siê zmêczy, us³yszy, ¿e mu kiszki mar-
znasz wielu rozczarowañ. sza graj¹. Wtedy wróci do ciebie. Ty zaœ nie wchodŸ
20 DIOGENES: Wiem. 20 mi w drogê niby to przypadkiem.
ARYSTODEM: Zostaniesz sam. ARYSTODEM: Czeka ciê u mnie miêkkie ³o¿e, Dio-
DIOGENES: Wiem. [...] (zjawia siê Muzykant, któ- genesie. Kiedy rozbol¹ ciê koœci, strudzone na u-
rego widzieliœmy w domu Arystodema) licznym bruku, kiedy zbrzydn¹ ci szczury i zatês-
knisz za cichym, ciep³ym k¹tem, przyjdŸ do mnie.
ARYSTODEM: Zbudzi³eœ siê, grajku? Nie chce ci siê
Bêdê czeka³. (odchodzi)
spaæ?
DIOGENES: Widzisz, kitharzysto, œwiat jest gorszy i bar-
MUZYKANT: S³ysza³em, jakoby Diogenes tutaj siê za-
dziej przebieg³y, ni¿ moglibyœmy przypuszczaæ. Spo-
trzyma³.
dziewasz siê razów, nêdzy, upokorzeñ. A tymcza-
DIOGENES: Zatrzyma³ siê jakoby. sem œwiat zagra¿a ci jedwabiem i aksamitem, mis-
ARYSTODEM: Masz do niego interes? (rzuca mu drob- 30 k¹ strawy i pokusami ¿ycia. Trudniej stawiaæ czo³a
30 niaki) Zagraj. wrogom, którzy kusz¹ ciê syrenim g³osem.
MUZYKANT: Gram... nie dla pieniêdzy. (nie podnosi MUZYKANT: (przerywaj¹c na chwilê têskn¹, rozlew-
monet) Gram, bo to lubiê. (zaczyna graæ) n¹ melodiê) Zostanê z tob¹.
DIOGENES: Dobrze grasz. DIOGENES: Mowy nie ma. Jestem samotnikiem. Ledwo
ARYSTODEM: W Atenach znajdziesz tysi¹c ludzi gra- mogê udŸwign¹æ moj¹ biedê. We dwóch nie dali-
j¹cych lepiej od niego. byœmy rady, padlibyœmy pod jej ciê¿arem. (pod-
DIOGENES: Cz³owiek tak zbudowany i o takiej sile nosi pieni¹dze rzucone przez Arystodema i usi-
móg³by zostaæ zbójem na goœciñcu. Jeœli wybra³ ³uje wrêczyæ je Muzykantowi) WeŸ te pieni¹dze
kitharê, a nie nó¿, to znaczy, ¿e gra wspaniale, i odejdŸ. (Muzykant ich nie bierze, oddala siê
jakkolwiek by to brzmia³o. (Muzykant gra, nie 40 nieco i wci¹¿ graj¹c patrzy na Diogenesa, który
s³uchaj¹c tego, co siê o nim mówi) chowa pieni¹dze do sakiewki przytroczonej do

283
pasa) IdŸ do diab³a! Oszala³eœ? (zawraca i stuka DIOGENES: (wychylaj¹c g³owê z beczki) Tutaj. (s³u-
kijem do drzwi Starca) Hej, stary! (Starzec wy- dzy rzucaj¹ siê ku niemu, lecz Diogenes pod-
chodzi na próg) Wiêc jak bêdzie z tym ³ó¿kiem? nosi d³oñ) Stójcie! (s³udzy przystaj¹) O co jestem
STARZEC: Nie istnieje. Por¹ba³em je w drzazgi, roz- obwiniony?
pali³em z nich ogieñ, upiek³em ten kawa³ miêsa. S£UGA I: O w³óczêgostwo.
(podaje Diogenesowi miêso i chleb) DIOGENES: Co to znaczy?
DIOGENES: (bior¹c jedzenie) To znaczy, ¿e ciê strach S£UGA II: Ka¿dy, kto nie ma sta³ego miejsca zamiesz-
oblecia³. kania, czyli dachu nad g³ow¹, jest w³óczêg¹.
STARZEC: Owszem. A póŸniej wstyd mi by³o strachu DIOGENES: (grzecznie) Dziêkujê. (pauza) Ja mam.
10 i spali³em ³ó¿ko. B¹dŸ zdrów! (znika za drzwiami 10 S£UGA I: Co!
mieszkania)
DIOGENES: Dach nad g³ow¹. Sta³e miejsce zamiesz-
DIOGENES: (pok³adaj¹c siê ze œmiechu) Jeœli i ty siê kania.
zl¹k³eœ, starcze, który nied³ugo po¿yjesz i nie masz
S£UGA II: Gdzie?
nic do stracenia... Jeœli nawet ty... (do Muzykanta)
Powinieneœ odejœæ st¹d jak najprêdzej, kitharzysto, DIOGENES: (wskazuj¹c beczkê) Tutaj. (zebrani wy-
nie jesteœ stworzony do cierpienia. [...] buchaj¹ œmiechem. S³udzy niepewnie spogl¹-
daj¹ po sobie)
3. HIPPARCHIA S£UGA I: To jest beczka, nie dom.
Pole na krañcach Aten. Pusta beczka, nie wiadomo DIOGENES: Kto twierdzi, ¿e to dom?
przez kogo wyrzucona. Rozlegaj¹ siê kroki, s³ychaæ S£UGA II: (do swego towarzysza, przyciszonym g³o-
20 przyspieszony oddech biegn¹cych. Wpada Diogenes, 20 sem) Prawo nie mówi, czy chodzi o dom, czy o co
rozgl¹da siê gor¹czkowo, podbiega do beczki, cho- innego. Prawo powiada: miejsce zamieszkania, dach
wa siê w niej. Po chwili zjawiaj¹ siê dwaj s³udzy, za nad g³ow¹.
nimi pêdzi kilku obywateli oraz m³oda, piêkna ko- DIOGENES: Jeœli nie wierzycie, wst¹pcie do mej sie-
bieta — Hipparchia. dziby. Ma dach, dwa wyjœcia, pod³ogê... Trochê tu
S£UGA I: Chyba têdy pobieg³... ciasno, przyznajê, lecz cz³owiek samotny mo¿e siê
S£UGA II: Gdzie¿ móg³ siê ukryæ na tym pustkowiu? tym zadowoliæ.
HIPPARCHIA: Czemu go œcigacie? Czy zrobi³ coœ z³ego? S£UGA I: (wyraŸnie zak³opotany) I co teraz? Przy-
S£UGA I: Jest w³óczêg¹. ³o¿ymy mu?
HIPPARCHIA: Czy zrobi³ coœ z³ego? S£UGA II: Nie mamy prawa, póki siedzi we w³asnym
30 SLUGA I: Musimy oczyœciæ miasto z w³óczêgów. 30 mieszkaniu.
HIPPARCHIA: (z uporem) Czy zrobi³ co z³ego? DIOGENES: (z udanym oburzeniem) Có¿ to za w³ó-
S£UGA I: Nie twoja rzecz! Hej, proszê siê rozejœæ! czêdzy krêc¹ siê wokó³ mej siedziby? (zebrani wy-
(obywatele odchodz¹, Hipparchia nie rusza siê buchaj¹ œmiechem) Któ¿ obroni nas, spokojnych
z miejsca) obywateli, przed w³óczêgami, którzy pa³êtaj¹ siê
OBYWATEL: Trzeba przepêdziæ w³óczêgów. Dojdzie do dooko³a? Gotowi wejœæ tutaj i ukraœæ mi ca³y do-
tego, ¿e nie bêdziemy mogli wyjœæ z domu, tyle tu bytek! (œmiech)
w³óczy siê bezpañskich psów. S£UGA II: Nie ¿yczê ci, Diogenesie, ponownego spot-
HIPPARCHIA: Ka¿dy ma prawo do ¿ycia. kania z nami!
S£UGA I: Dosyæ pyskowania! Zmiatajcie st¹d! Gdzie¿ siê DIOGENES: Ja równie¿ go sobie nie ¿yczê. Co do tego
ukry³ ten pies? jesteœmy zgodni. Tak siê zaczyna pokojowe wspó³-

284
istnienie. (s³udzy odchodz¹, odprowadzani œmie- HIPPARCHIA: Jeœli kobiety nie naucz¹ siê szukaæ m¹d-
chem gapiów. Diogenes zaczyna æwierkaæ. Roz- roœci, pozostan¹ niewolnicami. Bêd¹ traktowane
bawieni ludzie gromadz¹ siê wokó³ niego) O bo- jak przedmioty. Kobiety-³ó¿ka, kobiety-napoje, ko-
gowie, jacy¿ g³upi s¹ ludzie! Z jak¹¿ skwapliwoœci¹ biety-domy, kobiety-drzewa...
zbieraj¹ siê, by s³uchaæ æwierkaj¹cego cz³owieka! DIOGENES: (z uœmiechem) Jak ciebie wobec tego
Gdybym wszak¿e chcia³ wam coœ powiedzieæ na potraktuj¹?
serio, nie pchalibyœcie siê tutaj. Wynoœcie siê st¹d, HIPPARCHIA: Jak szczapê. (podejmuje przerwany w¹-
mato³y! (ludzie odstêpuj¹ od niego jak od sza- tek) A ¿e Sokrates zmar³ dawno, proszê, oœwieæ mnie.
leñca. Zostaje tylko Hipparchia) Czemu nie odda- DIOGENES: (³agodnie) IdŸ do domu!
10 lasz siê wraz z innymi? 10 HIPPARCHIA: Naucz mnie myœleæ, kochaæ, rozeznawaæ
HIPPARCHIA: Na imiê mi Hipparchia. Chcê ciê po- siê w duszy ludzkiej.
s³uchaæ, Diogenesie. DIOGENES: O mi³oœci nie mo¿e byæ mowy.
DIOGENES: Znudzi³o mnie æwierkanie. HIPPARCHIA: Zawsze chodzi o mi³oœæ.
HIPPARCHIA: Nie wyda³o mi siê zbyt zachwycaj¹ce. DIOGENES: Nic o niej nie wiem. Tego siê nie uczy.
Ptaki æwierkaj¹ ³adniej, a co wa¿niejsze, praw- Jedynie Platon s¹dzi, ¿e mi³oœci mo¿na siê nauczyæ.
dziwiej. Gdyby nie by³ przyjacielem Sokratesa, plun¹³bym
DIOGENES: Chcesz wiêc zobaczyæ, jak mieszka siê mu w czo³o, w to szerokie, pogodne czo³o, pod
w beczce? (Hipparchia przecz¹co krêci g³ow¹) którym kryj¹ siê najokropniejsze k³amstwa... (od-
Zbyt jesteœ ³adna, by mog³a ciê poci¹gaæ moja zyskuje spokój) Platon powinien zajmowaæ siê
20 osoba. 20 poezj¹, nie filozofi¹. W poezji k³amstwo jest do-
HIPPARCHIA: Mimo to mnie poci¹ga. (zbli¿a siê) Po- puszczalne.
zwól mi zostaæ chwilê. HIPPARCHIA: (tonem uczennicy) A w filozofii nie?
DIOGENES: Niebo nale¿y do bogów, ziemia do ludzi, DIOGENES: Nigdy! Filozofia musi wzbijaæ siê ponad
beczka jest niczyja. prawdê.
HIPPARCHIA: Mówi¹ o tobie, ¿eœ jest roztropny i od- HIPPARCHIA: Có¿ jest ponad ni¹?
wa¿ny. DIOGENES: Marzenie.
DIOGENES: Jeœli ¿ebranie uchodzi za m¹droœæ, a miesz- HIPPARCHIA: Platon nie umie marzyæ?
kanie w beczce za odwagê... DIOGENES: (zniecierpliwiony zbyt czêstym wspom-
HIPPARCHIA: Mo¿e trzeba m¹droœci, by zamieszkaæ nieniem Platona) Czy podobna marzyæ, wyleguj¹c
30 w beczce, odwagi zaœ, ¿eby ¿ebraæ? Szukam m¹d- 30 siê w syrakuskim pa³acu Dionizjusza, delektuj¹c
roœci i odwagi, Diogenesie. siê wybornym jad³em i bawi¹c siê jak udzielny
DIOGENES: Dlatego tu przysz³aœ? ksi¹¿ê?
HIPPARCHIA: Gdyby ¿y³ Sokrates, pad³abym mu do HIPPARCHIA: Jesteœ niesprawiedliwy, Diogenesie.
nóg, prosz¹c o naukê. DIOGENES: Nigdy nie jest siê doœæ surowym wobec
DIOGENES: ¯yje przecie¿ Platon. tych, którzy mieszkaj¹ w pa³acach i rozprawiaj¹
o prawdzie i dobru.
HIPPARCHIA: Platon jest ch³odny i nieprzystêpny jak
gwiazda. Nie mog³abym mu powiedzieæ: pozwól mi HIPPARCHIA: Lubiê ludzi zawziêtych.
przyjœæ i oœwieæ mnie! DIOGENES: (ponuro) To mnie cieszy.
DIOGENES: Kobiecie nie jest potrzebna m¹droœæ. Wys- HIPPARCHIA: (oschle) Ale i sprawiedliwych.
40 tarczy, ¿e bêdzie umia³a przygotowaæ smaczne po- 40 DIOGENES: Z zawziêtoœci czêsto rodzi siê niespra-
trawy, czyst¹ poœciel i uciechy mi³osne. wiedliwoœæ.

285
HIPPARCHIA: Albo mi³oœæ. (patrzy nañ wielkimi o- HIPPARCHIA: Nie. (wyci¹ga doñ rêkê) Diogenesie, ja
czyma pe³nymi blasku) ciê uwolniê od samotnoœci.
DIOGENES: Dosyæ tej zabawy, Hipparchio! Jesteœ piêk- DIOGENES: (z gorzkim uœmiechem) Ty mi odbierzesz
na i nieco zbyt roztropna jak na kobietê. Czego wolnoœæ. (siada na ziemi obok beczki)
pragniesz? HIPPARCHIA: (siada obok niego) Diogenesie, nie po-
HIPPARCHIA: Pomó¿ mi staæ siê woln¹. dobna ¿yæ tak, jak ty chcesz. Gdyby bogowie stwo-
DIOGENES: Cz³owiek, który tego pragnie, niczyjej nie rzyli cz³owieka do samotnego ¿ycia...
¿¹da pomocy... DIOGENES: Nie stworzyliby kobiety.
HIPPARCHIA: Jeœli sam nie wie... HIPPARCHIA: (z ca³¹ powag¹) Stworzyliby tylko jed-
10 DIOGENES: Jeœli nie wie, nie zas³uguje na wolnoœæ. 10 nego cz³owieka.
Urodzi³ siê bowiem po to, by staæ siê niewolnikiem DIOGENES: To by³ ich b³¹d. Z chwil¹, kiedy pojawi³o
albo kobiet¹. siê dwoje ludzi, nikt ju¿ nie móg³ byæ wolny.
HIPPARCHIA: (bez cienia urazy) Jeœli wolnoœæ ma HIPPARCHIA: Myœlisz, ¿e wolnym jest siê po to, ¿eby
dawaæ prawo do pomiatania ludŸmi, niszczenia ich nienawidziæ?
nadziei, wykrzykiwania g³oœno nienawiœci, to chyba DIOGENES: A ty co myœlisz?
lepiej byæ niewolnikiem. ¯a³osna jest ta twoja wol- HIPPARCHIA: ¯e ludzie stworzeni s¹ do mi³oœci. Dla-
noœæ. (chce odejœæ) tego by³o ich dwoje.
DIOGENES: Zaczekaj! (Hipparchia przystaje) Przy- DIOGENES: Dlaczego wiêc jedno z nich dosta³o bat,
sz³aœ tu po to, ¿eby siê uczyæ, czy ¿eby pouczaæ? a drugie ³añcuch?
20 HIPPARCHIA: Uczyæ siê tego, czego nie wiem sama, 20 HIPPARCHIA: Nie wiem. Przysz³am do ciebie, ¿ebyœ mi
i pouczaæ ciê o tym, czego nie widzisz. wyjaœni³. Ty co dosta³eœ?
DIOGENES: To zakrawa na zuchwalstwo! DIOGENES: Nic. To znak, ¿e jestem wolny.
HIPPARCHIA: OdpowiedŸ niegodna filozofa. HIPPARCHIA: Daj rêkê Diogenesie! (Kryje twarz w je-
DIOGENES: (drapie siê w brodê jakby w niej by³y go d³oni) Pog³aszcz mnie, proszê.
roje pche³) I có¿ z tego? (swêdzi go skóra, drapie DIOGENES: (z uœmiechem) Jesteœ pierwsz¹ kobiet¹,
siê, krzywi, nie znosi pora¿ek w dyskusji) Nale¿y która w³asnowolnie pozwala mi na pieszczoty. (g³a-
ci siê ostra odpowiedŸ. dzi j¹ po twarzy)
HIPPARCHIA: Dasz mi j¹ teraz, czy wówczas, gdy odejdê? HIPPARCHIA: Czy wiesz, od kiedy ciê kocham? (ca³uje
DIOGENES: (wstaje, zbli¿a siê do niej) Nie odchodŸ! go w rêkê)
30 (Hipparchia patrzy nañ jak na dziwaka. Omal 30 DIOGENES: (wzdragaj¹c siê) Nie pleæ g³upstw!
nie wybucha œmiechem) Wiem. W tej chwili za- HIPPARCHIA: (nie zwa¿aj¹c na jego s³owa) Od dziec-
chowujê siê jak ¿a³osny pajac. Pierwszy raz proszê ka. Kiedy czeka³am nad brzegiem morza na statki
kogoœ, by zosta³ ze mn¹. (kiwa g³ow¹ jakby z wy- przyp³ywaj¹ce z Delos, kiedy ojciec podarowa³ mi
rzutem) Wyruszy³em na poszukiwanie cz³owieka tê z³ot¹ bransoletê i chcia³am, ¿eby j¹ wszyscy wi-
i oto spotka³em kobietê. dzieli, gdy¿ œwiadczy³a, i¿ dorastam; kiedy przy-
HIPPARCHIA: Jesteœ pewien, ¿e nigdy jej nie szuka³eœ? gryza³am do krwi wargi przy ka¿dym upomnieniu
DIOGENES: Teraz nie wiem na pewno. ze strony matki, bo nikt nie bra³ mnie w obronê,
HIPPARCHIA: Mówisz mi wiêc, abym zosta³a... nikt nie ujmowa³ w d³onie mej twarzy; kiedy ca³o-
DIOGENES: Lecz z ca³ej duszy pragnê, byœ odesz³a. wa³am w³asne rêce p³acz¹c, ¿e s¹ moje...
40 Nigdy ci siê nie zdarza pragn¹æ czegoœ i mówiæ 40 DIOGENES: (wyraŸnie za¿enowany wyznaniami
rzeczy przeciwne? dziewczyny) Pora wracaæ do domu.

286
HIPPARCHIA: (nie s³uchaj¹c jego s³ów) Dziœ wiem, ¿e DIOGENES: Mniej wiêcej tak, ¿e zburzylibyœmy wszyst-
to na ciebie czeka³am nad brzegiem morza, ¿e kie mury warowne, nie prowadzilibyœmy wojen,
ca³owa³am wówczas twoje rêce. I wiem, ¿e nigdy nikt by nie upokarza³ nikogo, nikt by ju¿ nie by³
od ciebie nie odejdê. Ateñczykiem, Spartaninem, Tebañczykiem ani Ma-
DIOGENES: Jesteœ dzieckiem, Hipparchio, a jak siê cedoñczykiem, lecz obywatelem œwiata, ¿y³by sobie
ockniesz... tam, gdzie by mu siê podoba³o i w taki sposób, jaki
HIPPARCHIA: (nie pozwalaj¹c mu dokoñczyæ) Jes- by mu odpowiada³, w pa³acu lub w beczce, ale
tem stara, ty jesteœ moj¹ podpor¹ i os³on¹ przed z w³asnej woli, nie dlatego, i¿ tak chce przezna-
ch³odem i deszczem, i gor¹cymi promieniami s³oñ- czenie.
10 ca, i ciekawskimi spojrzeniami ludzi. Ty jesteœ mo- 10 HIPPARCHIA: O, bogowie, jak piêknie...
im dobrym przeznaczeniem. DIOGENES: Prawda?
DIOGENES: St¹d siê bior¹ nieszczêœcia, z tego, ¿e lu- HIPPARCHIA: (ci¹gnie dalej) ...jak piêknie mówisz
dzie przyjmuj¹ wszystko, co ich spotyka, jako swe o tych wszystkich mrzonkach.
dobre lub z³e przeznaczenie, i nie pojmuj¹, i¿ mo- DIOGENES: (zasêpiaj¹c siê) Kpisz ze mnie?
g¹ one siê popl¹taæ. S¹dzisz, ¿e kocha³aœ mnie od HIPPARCHIA: Mi³y mój, lubiê ciebie s³uchaæ.
zawsze, ¿e jestem twoim przeznaczeniem, ponie- DIOGENES: S³uchaæ g³upstw?
wa¿ przypadkiem spotkaliœmy siê dzisiaj, a ja nie HIPPARCHIA: Przede wszystkim. Dosyæ nas³ucha³am
potrafi³em ciê odpêdziæ tak, jak odpêdzam ludzi, siê rzeczy m¹drych i poprawnych.
poniewa¿ potrzebowa³aœ opieki, poniewa¿ s³oñce DIOGENES: (dotkniêty w swej dumie) Nie wierzysz
20 znalaz³o siê w okreœlonym punkcie nieba, ponie- 20 w to, co powiedzia³em?
wa¿ wiatr wieje od morza, poniewa¿ dzisiaj po-
HIPPARCHIA: To dziecinne.
czu³aœ siê starsz¹ ni¿ jesteœ, ja zaœ silniejszym ni¿
byæ mogê. Za dzieñ, za chwilê, kiedy wszystko to DIOGENES: (zrywaj¹c siê) Ile masz lat?
siê zmieni, nie bêdê ju¿ cz³owiekiem, którego ko- HIPPARCHIA: Osiemnaœcie.
cha³aœ od zawsze, ani twoim dobrym przeznacze- DIOGENES: Jestem o jedenaœcie lat od ciebie starszy.
niem, lecz po prostu statkiem nadp³ywaj¹cym z De- HIPPARCHIA: (s³odko) I co z tego? Czemu skaczesz
los, bransolet¹ ze z³ota, znakiem, czyli tym, czym jak baran?
by³em, zanim mnie pozna³aœ. DIOGENES: Nie masz prawa mnie oceniaæ! Jesteœ dziec-
HIPPARCHIA: (odwraca siê nagle ku niemu) Dla- kiem!
30 czego masz tyle nienawiœci do samego siebie? HIPPARCHIA: (powa¿nie) Powiedzia³am ci, ¿e jestem
DIOGENES: Nie ¿ywiê do siebie ani nienawiœci, ani 30 stara. Usi¹dŸ, proszê.
mi³oœci, Hipparchio. Jeœli cokolwiek w sobie ko- DIOGENES: (siada mrucz¹c) Tylko bez pouczeñ.
cham, to jedynie wolê absolutnej wolnoœci. A jeœli HIPPARCHIA: Zgoda. (i znów go poucza) Jak mo¿esz
cokolwiek nienawidzê — to niemo¿noœæ jej osi¹g- przypuœciæ, ¿e choæ jeden cz³owiek porzuci pa³ac,
niêcia. ¿eby zamieszkaæ w beczce?
HIPPARCHIA: Absolutnej wolnoœci? DIOGENES: Nie powiedzia³em, ¿e ma go porzuciæ. Mó-
DIOGENES: Tak. Takiej, jak¹ jedynie Platon móg³by wi³em jedynie o tym, czego sam pragnê.
sobie wyobraziæ, gdyby nie by³ zatwardzia³ym k³am- HIPPARCHIA: Jak mo¿esz byæ obywatelem œwiata, sko-
c¹. Wszelka inna wolnoœæ jest p³ochym z³udze- ro ciê wszyscy wypêdzaj¹? Jak móg³byœ zburzyæ
40 niem. mury obronne miast, jeœli nawet w ich obrêbie
HIPPARCHIA: A jak ty wyobra¿asz sobie tê absolutn¹ 40 ludzie zabijaj¹ siê nawzajem?
wolnoœæ? DIOGENES: Mo¿na ¿yæ bez zabijania.

287
HIPPARCHIA: Nie mo¿na. Przecie¿ pa³ace potrzebuj¹ Zmierzcha siê powoli, nadchodzi najpiêkniejsza noc
niewolników. Diogenesa.
DIOGENES: Mówisz o tym, co jest, ja o tym, jak byæ [...]
powinno.
HIPPARCHIA: I chcesz przekonaæ ludzi, by opuœcili 4. BECZKA JAK WSZECHŒWIAT
pa³ace i zamieszkali w beczkach, zburzyli obwaro- Kilka sztuk bielizny schnie na linie przywi¹zanej
wania i kochali bliŸnich? z jednej strony do beczki Diogenesa, z drugiej do
DIOGENES: Nie chcê nikogo przekonywaæ. Chcê ¿yæ, drzewa. Diogenes w koszuli le¿y na trawie opodal
jak mi siê podoba. beczki i w zamyœleniu patrzy w niebo. Z beczki
10 HPPARCHIA: Nie pozwol¹ ci na to, póki ich nie prze- wychyla siê g³owa Hipparchii: twarz zaspanego
konasz. 10 dziecka, które przywyk³o wstawaæ dobrze po wscho-
DIOGENES: Nie mogê ich przekonaæ i nawet nie chcê dzie s³oñca, oczy jeszcze zamglone snem, usta z³o-
tego. ¿one jak do poca³unku.
HIPPARCHIA: Zatem prêdzej czy póŸniej bêdziesz mu- HIPPARCHIA: Dzieñ dobry, Diogenesie.
sia³ ¿yæ tak, jak oni. DIOGENES: S³oñce ju¿ wysoko. Powinnaœ wróciæ do
DIOGENES: Przenigdy. domu.
HIPPARCHIA: To samo mówi¹ ci, co ciê wygnali. Ty HIPPARCHIA: Co ci przysz³o do g³owy? Skoro zosta³am
jesteœ sam, oni s¹ spo³ecznoœci¹. z tob¹, to znaczy, ¿e nie wrócê do domu. Jesteœ
DIOGENES: (ponownie zrywa siê na równe nogi. filozofem i nie rozumiesz tak prostej rzeczy?
20 Z gniewem) Wiêc powiedz, stara Hipparchio, co DIOGENES: Rzeczy najprostsze zawsze wymykaj¹ siê
mo¿na poradziæ! 20 filozofom.
HIPPARCHIA: (z udan¹ pokor¹) Przysz³am do ciebie, HIPPARCHIA: Nie powiedzia³eœ mi nawet dzieñ dobry.
¿ebyœ mnie oœwieci³, nie po to, abym ciebie pou- DIOGENES: Oto jedna z tych rzeczy, które usz³y mej
cza³a! uwadze. Dzieñ dobry, Hipparchio.
DIOGENES: OdejdŸ! Nie mam ciê czego nauczyæ. HIPPARCHIA: To by³a pierwsza noc naprawdê piêkna.
HIPPARCHIA: Za póŸno, Diogenesie. Skoro nie pozwo- DIOGENES: By³a piêkna nie dlatego, ¿e pierwsza. Zaw-
li³eœ mi wówczas odejœæ, teraz ju¿ nie odejdê. sze najpiêkniejsz¹ jest ostatnia.
DIOGENES: Dlaczego? HIPPARCHIA: (staraj¹c siê otrz¹sn¹æ ze snu) Nie
HIPPARCIIIA (wstaj¹c) Poniewa¿ jesteœ moim dobrym bardzo rozumiem.
30 przeznaczeniem. DIOGENES: Ka¿dy pocz¹tek coœ zamyka, podobnie jak
DIOGENES: (znudzony) Chocia¿ mówiê g³upstwa. 30 ka¿dy koniec otwiera nowe mo¿liwoœci. Koniec jest
HIPPARCHIA: Piêkne g³upstwa. (sk³ania g³owê na je- tedy pocz¹tkiem i dlatego mo¿e byæ naprawdê
go ramiê) I trzeba ci wiedzieæ, ¿e kiedy by³am piêkny.
m³oda i piêkna, marzy³am o tym, by kochaæ z³ego HIPPARCHIA: (przymilnie) To, co mówisz,, jest zbyt
szalonego cz³owieka, k³óciæ siê z nim codziennie g³êbokie, ja zaœ nie rozczmucha³am siê na dobre.
o wszystkie ma³e i wielkie g³upstwa tego œwiata, Czy ty, Diogenesie, jesteœ sofist¹? 1
w nocy zaœ sypiaæ z nim pod wysokim niebem Aten, DIOGENES: Raczej nikim.
mieszkaæ ca³e ¿ycie w beczce i kochaæ siê z nim
jak tylko mog¹ siê kochaæ obywatele œwiata.
40 DIOGENES: O, Platonie, nie ty jesteœ najwiêkszym k³am- 1. sofista — w staro¿ytnych Atenach (V-IV w. p.n.e.) nauczyciel
z grupy przygotowuj¹cych do ¿ycia publicznego, g³osz¹cy m.in.
c¹ na ziemi! Przeœcignê³a ciê kobieta! relatywizm w filozofii.

288
HIPPARCHIA: Raczej Diogenesem. jesteœmy obywatelami œwiata, panami i niewolni-
DIOGENES: Na jedno wychodzi. kami samych siebie, kochaj¹cymi i kochanymi jed-
HIPPARCHIA: Z rana jesteœ raczej nieznoœny. noczeœnie. (z powag¹ spogl¹daj¹c mu w oczy)
DIOGENES: Raczej z rana. (œmiej¹ siê. Hipparchia Kocham ciê, Diogenesie.
wysuwa siê z beczki, ca³uje Diogenesa. Chwila DIOGENES: (szeptem) Zdaje siê, ¿e znalaz³em, starusz-
milczenia) O czym myœlisz? ku. Szkoda, ¿eœ umar³. Boki zrywa³byœ ze œmiechu.
HIPPARCHIA: Myœlê o tym, ¿e jeœli naprawdê zdarzy³a HIPPARCHIA: (zdziwiona) Do kogo mówisz?
siê ta noc i poranek, to mo¿e g³upstwa, o których DIOGENES: (po prostu) Do mego ojca.
mi mówi³eœ, mog³yby okazaæ siê prawd¹. HIPPARCHIA: Dziwne! Patrzy³eœ mi prosto w oczy. (pau-
10 DIOGENES: Jakie g³upstwa? 10 za) Jeœæ mi siê chce.
HIPPARCHIA: Na przyk³ad absolutna wolnoœæ. Jeœli DIOGENES: Oto jak prêdko pierzch³o z³udzenie wol-
dwoje ludzi czuje siê szczêœliwymi w beczce, becz- noœci!
ka jest jakby œwiatem, innym œwiatem, ale ten œwiat HIPPARCHIA: Dlaczego?
istnieje. DIOGENES: Bo trzeba bêdzie jeœæ.
DIOGENES: Bzdura! HIPPARCHIA: (dziecinnie) Œwietnie. Bêdê jad³a.
HIPPARCHIA Ta bzdura jest twoj¹ w³asnoœci¹, Dio- DIOGENES: O ile bêdziesz mia³a co.
genesie. HIPPARCHIA: W zamian za tê z³ot¹ bransoletê otrzy-
DIOGENES: Nic nie zrozumia³aœ, myœlisz po kobie- mam furê jedzenia. Wystarczy na ca³y dzieñ.
cemu. DIOGENES: A jak nie bêdziesz ju¿ mia³a nic do od-
20 HIPPARCHIA: Czy kobiety myœl¹ w inny sposób? 20 dania?
DIOGENES: Tak, bo nie pos³uguj¹ siê rozumem. HIPPARCHIA: Bêdziemy kradli.
HIPPARCHIA: Tylko czym? DIOGENES: Kradn¹c upodobnimy siê do innych. Prze-
DIOGENES: Powiedzmy — skór¹. staniemy byæ sob¹.
HIPPARCHIA: Jesteœ niegodziwy. HIPPARCHIA: (w poczuciu winy) Diogenesie, nie s¹-
DIOGENES: Bo mówiê prawdê. dzê, ¿ebym mog³a wytrzymaæ bez jedzenia d³u¿ej
HIPPARCHIA: Bo wiesz, ¿e chcesz powiedzieæ coœ z³oœ- ni¿ dziesiêæ dni.
liwego i nie chcesz jednoczeœnie, lecz duma, która DIOGENES: Myœlê, ¿e najwy¿ej dzieñ.
ciê rozpiera, nie pozwala ci powstrzymaæ siê od HIPPARCHIA: (z lêkiem) To co bêdzie?
powiedzenia. DIOGENES: Wrócisz do domu, do rodziców.
30 DIOGENES: (k³adzie siê na brzuchu, unosi na ³ok- 30 HIPPARCHIA: Nie wrócê. Ju¿ ci powiedzia³am.
ciach i spogl¹da jej w oczy) Pogniewa³aœ siê?
DIOGENES: Wobec tego bêdziemy ¿ebraæ razem.
HIPPARCHIA: O g³upi¹ z³oœliwoœæ zrodzon¹ z k³amstwa
HIPPARCHIA: (rozbawiona tym pomys³em) Cudow-
i wypowiedzian¹ pod wp³ywem pychy? (uœmiecha
nie! Bêdziemy ¿ebraæ razem! (nagle zasmucona)
siê) Nie s¹dzisz, Diogenesie, ¿e my teraz jesteœmy
Ale czy ¿ebrz¹c nadal zostajemy sob¹?
naprawdê wolni, ¿e jesteœmy obywatelami œwiata,
chocia¿ nasz œwiat ma kszta³t beczki? Zbli¿a siê [...] Muzykant [...] trzyma siê na uboczu
DIOGENES: Chcia³bym, ¿eby tak by³o. i zaczyna graæ. [...] Wchodzi Metrokles w towa-
rzystwie dwóch s³u¿¹cych).
HIPPARCHIA: Wierz mi, ¿e tak jest. Jesteœmy samiu-
teñcy, biedni i urodziwi, nie podlegli nikomu, miê- S£UGA I: Czy to ta, której szukasz, Metroklesie?
40 dzy niebem a ziemi¹ i nikt nas nie mo¿e wygnaæ METROKLES: (podbiega do Hipparchii, œciska j¹)
z naszego œwiata. Nie mo¿e nas wygnaæ, poniewa¿ Hipparchio, jak¿e siê cieszê, ¿e ¿yjesz!

289
HIPPARCHIA: To Diogenes. S£UGA II: Czemu nie siedzisz w beczce, jeœli to twoje
METROKLES: (nie patrz¹c na Diogenesa) Musisz za- mieszkanie?
raz wracaæ! Ojciec od wczoraj siedzi nad brzegiem S£UGA I: Czy¿by twój wszechœwiat œmierdzia³?
morza i p³acze.. Pewien jest, ¿eœ utonê³a. O, gdybyœ DIOGENES: (spokojnie) Siedzê na s³oñcu przed swo-
go widzia³a, Hipparchio! Osiwia³ w ci¹gu jednej im domem.
nocy. P³acze, wyrywa w³osy z g³owy, przywo³uje ciê S£UGA II: Skoro siedzisz na s³oñcu, to znaczy, ¿e sie-
i czeka, by cia³o twe wyp³ynê³o z fal morza. ChodŸ, dzisz na dworze, kto zaœ przebywa na dworze, pod
siostrzyczko! go³ym niebem i bez dokumentów, ten uchodzi za
HIPPARCHIA: Nie mogê opuœciæ tego cz³owieka, Met- w³óczêgê.
10 roklesie. Kocham go. 10 DIOGENES: Ilekroæ was zobaczê, bêdê nienawidzi³ s³oñ-
METROKLES: Jeœli nie wrócisz, ojciec umrze. ca. (wchodzi do beczki)
DIOGENES: IdŸ, Hipparchio! Nie wolno budowaæ szczêœ- S£UGA II: ChodŸmy. Brak mu pi¹tej klepki.
cia na cudzej krzywdzie. By³oby za³gane i prze- S£UGA I: Poczekaj, mam pomys³! Ja te¿ jestem filo-
gni³e. zofem! (œmieje siê gulgotliwie) To nie sztuka mieæ
HIPPARCHIA: (z wilgotnymi oczyma) Czekaj na mnie, pomys³y!
Diogenesie, nie porzucaj mnie! (Diogenes uœmie- Zbli¿a siê do beczki Diogenesa, podnosi z ziemi
cha siê ³agodnie. Hipparchia odchodzi z Metro- nó¿, przecina linkê, na której suszy³a siê bielizna.
klesem) Popycha beczkê, która toczy siê w stronê S³ugi II.
DIOGENES: (do s³u¿¹cych) O ile siê domyœlam, nie Ten rozbawiony odbija j¹ ku swemu koledze. Za-
20 przyszliœcie tu po ni¹. 20 czyna siê zabawa dwóch debilów. PóŸniej wymyœ-
S£UGA I: Nie, po ciebie. laj¹ now¹ rozrywkê, zaczynaj¹ krêciæ beczkê wokó³
DIOGENES: Jeœli chcecie wiedzieæ, jak siê czujê, to jej osi, jak m³ynek.
zapewniam was, ¿e jestem zdrów i jakoœ sobie MUZYKANT: (przesta³ graæ, przygl¹da siê nierucho-
radzê. mo tej scenie, wreszcie traci cierpliwoœæ i krzy-
S£UGA I: (tonem perswazji) Diogenesie, jesteœ w³ó- czy) Przestañcie, ³ajdacy! (S³udzy przerywaj¹ na
czêg¹. chwilê zabawê, spogl¹daj¹ na Muzykanta, po
DIOGENES: Chyba u³o¿yliœmy siê, ¿e ta siedziba uwal- czym znów podejmuj¹ idiotyczne zajêcie. Muzy-
nia mnie od oskar¿enia. kant k³adzie kitharê i rzuca siê na nich) Czemu
S£UGA II: (tym samym tonem) Diogenesie, nie masz sobie urz¹dzacie zabawê? Czemu, durnie? Co wam
30 sta³ego miejsca zamieszkania. 30 zrobi³ ten cz³owiek? Z³oœci was, ¿e jest wolny, ¿e
DIOGENES: (wskazuj¹c beczkê) To wiêcej ni¿ miesz- was nie potrzebuje? Zostawcie go w spokoju! Zo-
kanie. To wszechœwiat. stawcie go, s³yszycie?
S£UGA I: (ze œmiechem) Wszechœwiat? Co to za wszech- To najd³u¿sza kwestia, jak¹ wyg³asza Muzykant, to
œwiat? pierwszy jego wyskok. S³udzy nie zwracaj¹ nañ
DIOGENES: Mój wszechœwiat. W którym mogê byæ sam uwagi. Muzykant rzuca siê na nich i ok³ada ich
z sob¹. piêœciami. Jest silny i wali rozpaczliwie. Zaskoczeni
s³udzy musz¹ siê broniæ. Tyle œlepej wœciek³oœci jest
S£UGA I: (z obleœnym uœmiechem) Albo i z dziewczyn¹.
w jego wybuchu, ¿e nie spostrzega, i¿ jeden ze s³u-
DIOGENES: Mo¿e ta dziewczyna jest czêœci¹ mnie sa-
¿¹cych podniós³ nó¿ Diogenesa. Podczas gdy Muzy-
mego. Nie wasza sprawa. 40 kant walczy ze S³ug¹ II, S³uga I wbija mu nó¿ w ple-
40 S£UGA I: Jest czêœci¹ jego, s³yszysz? Mo¿e i ty jesteœ cy. Muzykant odwraca siê, spogl¹da nañ z niezmier-
jakimœ wszechœwiatem? nym zdumieniem i pada bez s³owa i bez jêku.

290
S£UGA II: (przera¿ony) Có¿eœ zrobi³, nieszczêsny! ARYSTODEM: A gdzie by³a dziewczyna, kiedy siê to
Pójdziemy do wiêzienia. zdarzy³o?
S£UGA I: (zaciskaj¹c piêœci) Milcz! (rozgl¹da siê DIOGENES: Odesz³a ze swym bratem.
dooko³a, po czym rzuca siê do ucieczki. S³uga II ARYSTODEM: I ona nic nie widzia³a?
idzie za jego przyk³adem. Znikaj¹ obaj) DIOGENES: Oczywiœcie. Odesz³a du¿o wczeœniej.
Cia³o Muzykanta le¿y bez ruchu, z no¿em w ple- ARYSTODEM: (ucina) Nie ma takiego prawa, które
cach. Kilka chwil ciszy. Diogenes oszo³omiony, za- uwolni³oby ciê od kary, Diogenesie.
mroczony, wychodzi chwiejnym krokiem z beczki. DIOGENES: (spokojnie) Nie ja go zabi³em.
Ogl¹da siê i nagle spostrzega trupa Muzykanta.
ARYSTODEM: Niestety, dowody œwiadcz¹ przeciw tobie.
10 Zbli¿a siê do niego, przyklêka.
10 DIOGENES: To nie s¹ dowody.
DIOGENES: Kitharzysto! Hej, kitharzysto!
ARYSTODEM: Ludzie znaleŸli ciê przy trupie. Nó¿ nale-
Stwierdza, ¿e Muzykant nie ¿yje. S³ychaæ kroki nad-
¿a³ do ciebie... To wystarczy dla wymierzenia spra-
chodz¹cych ludzi, dobiegaj¹ ich g³osy. Diogenes
wiedliwoœci.
wstaje i z wyrazem rezygnacji oczekuje tego, co na-
st¹pi. DIOGENES: (po raz pierwszy wpada w gniew) Oni
go zabili! Ci brutale zdolni s¹ do wszelkich zbrodni!
5. WIÊZIENIE ARYSTODEM: Masz przeciwko nim jakiœ dowód?
DIOGENES: Chodzili za mn¹ krok w krok. Uderzyli
W celi wiêziennej. Diogenes na pryczy z desek, Arys-
mnie. To bestie!
todem, stoi obok niego.
ARYSTODEM: Czy mam ciê pouczyæ, Diogenesie, który
DIOGENES: Oto i ³o¿e, o którym marzy³em.
20 jesteœ filozofem, ¿e nie s¹ to bynajmniej dowody
20 ARYSTODEM: Nie trafi³byœ tutaj, gdybyœ s³ucha³ rad wystarczaj¹ce, by oskar¿yæ kogoœ o zbrodniê? Naj-
doœwiadczonego cz³owieka. pierw sam musisz siê obroniæ, a póŸniej, jeœli to
DIOGENES: (nie broni¹c siê, ale jakby wypowia- bêdzie mo¿liwe, bêdziesz móg³ oskar¿aæ. Masz
daj¹c filozoficzn¹ prawdê) Nie zabi³em nikogo. œwiadków?
ARYSTODEM: Widzieli ciê przy nim. DIOGENES: Sumienie. Ja nie mogê zabiæ. Gwa³t budzi
DIOGENES: Kiedy przyszed³em, ju¿ nie ¿y³. we mnie odrazê. I po co mia³bym go zabijaæ?
ARYSTODEM: A gdzie by³eœ, kiedy go zabito? ARYSTODEM: Jeœli sam tego nie wyjaœnisz, sêdziowie
DIOGENES: W beczce. znajd¹ motywy.
ARYSTODEM: (uœmiecha siê bez z³oœliwoœci) W becz- DIOGENES: Zmyœlone.
ce... I nic nie s³ysza³eœ? 30 ARYSTODEM: Przed ujawnieniem prawdy, zmyœlenie
30 DIOGENES: By³em zamroczony. Ci faceci... jest prawd¹. Podobnie jak ka¿da prawda mo¿e staæ
ARYSTODEM: Wiem, coœ zezna³ w œledztwie. (wska- siê k³amstwem, gdy tylko odkryje siê inn¹.
zuje nó¿) Przyzna³eœ, ¿e to twój nó¿. DIOGENES: Przyswoi³eœ sobie lekcjê Arystypa. Umys³
mój wszak¿e odrzuca tak¹ filozofiê.
DIOGENES: Kraja³em nim miêso.
ARYSTODEM: Niestety, ka¿da filozofia okazuje siê bez-
ARYSTODEM: U¿ywasz no¿a podczas posi³ku?
silna wobec prawa. Pamiêtaj przy tym, ¿e jesteœ
DIOGENES: Nie by³em sam. Podzieli³em siê jedzeniem cz³owiekiem wyjêtym spod prawa, fa³szerzem, wy-
z kimœ innym. gnañcem, w³óczêg¹, burzycielem ³adu. Cz³owiek
ARYSTODEM: Z Muzykantem? taki jest, teoretycznie, zdolny i do pope³nienia
DIOGENES: Nie. Z dziewczyn¹. zbrodni.

291
DIOGENES: (krzyczy) Teoretycznie! DIOGENES: Jak?
ARYSTODEM: (z uœmiechem) Praktycznie, s¹ dowody. ARYSTODEM: Wykupuj¹c ciebie. Za doœæ pokaŸn¹ su-
DIOGENES: (zrywa siê i rzuca na Arystodema) Mo- mê, nie maj¹c¹ wszak¿e wiêkszego znaczenia dla
¿ecie dowieœæ wszystkiego! cz³owieka tak bogatego, jak ja, sêdziowie mogliby
ARYSTODEM: (cofa siê o krok) Nie przeczê. ciê zwolniæ z wiezienia i przeci¹gaæ proces w nie-
DIOGENES: W taki sposób skazaliœcie Sokratesa! skoñczonoœæ. Gwarancj¹ by³oby moje s³owo i kwo-
ta stu tysiêcy min.
ARYSTODEM: W przypadku Sokratesa zasz³a pomy³ka.
Ateñczycy przyznali siê do niej, skoro jego popier- DIOGENES: (patrz¹c nañ z ukosa) Gotów jesteœ daæ
sie ustawili w sali narad. sto tysiêcy min tylko za to, ¿eby mnie widzieæ na
10 wolnoœci, w³ócz¹cego siê i ¿ebrz¹cego pod niebem
10 DIOGENES: Jakie¿ to piêkne i wzruszaj¹ce! Wznieœæ
ateñskim?
pomnik temu, kogo siê zabi³o!
ARYSTODEM: (œmieje siê) Uwa¿asz mnie za g³upca,
ARYSTODEM: (nie zwraca uwagi na ironiê) Tobie,
Diogenesie? A sêdziów za ludzi tak naiwnych? Wy-
w ka¿dym razie, nie wznios¹ pomnika.
kupuj¹c ciê, musia³bym wzi¹æ odpowiedzialnoœæ za
DIOGENES: Nie roszczê sobie do tego pretensji. Jestem
twoje przysz³e postêpki. Zamieszkasz u mnie, bêdê
skromnym cz³owiekiem.
mia³ pieczê nad tob¹, znajdziesz siê, jakby to po-
ARYSTODEM: Jesteœ zabójc¹... wiedzieæ, pod nadzorem archonta, znanego oby-
DIOGENES: (skacze mu do oczu) Po coœ tu przyszed³, watela...
Arystodemie? DIOGENES: Jako pewnego rodzaju niewolnik...
ARYSTODEM: Powiedzmy, ¿e chcê ciê ocaliæ. 20 ARYSTODEM: Filozof nie mo¿e byæ niewolnikiem. A tym
20 DIOGENES: Powiedzmy, ¿e nie chcê uciec z wiêzienia. bardziej filozof, który zwie siê Diogenesem.
(patrzy nañ koso) Sokrates te¿ odmówi³. DIOGENES: (ironicznie) Czynisz to dla mego dobra.
ARYSTODEM: Jak mo¿esz przypuœciæ, ¿e ja, stró¿ pra- ARYSTODEM: (oschle) Nie. Dla mojego dobra.
wa, nak³ania³bym ciê do ucieczki?
DIOGENES: Czego ¿¹dasz w zamian?
DIOGENES: A wiêc? Chcesz mo¿e powiedzieæ im prawdê?
ARYSTODEM: Twojej roztropnoœci. Bêdziemy rozma-
ARYSTODEM: Jedyn¹ prawdê dla sêdziów stanowi¹ wiali, bêdziesz rozmawia³ równie¿ z moim synem,
dowody. podobno znacie siê ju¿ nieco.
DIOGENES: Znasz zatem fakty, które mog³yby mnie DIOGENES: ¯¹dasz nazbyt wiele, Arystodemie.
ocaliæ?
ARYSTODEM: Ofiarujê ci znacznie wiêcej ni¿ ¿¹dam.
ARYSTODEM: Znam jedynie te, które mog³yby ciê zgubiæ. 30 Namyœl siê. Za dwa dni zacznie siê proces. Jeœli
30 DIOGENES: I tak d³ugo nie po¿yjê, Arystodemie. B¹dŸ bêdziesz mi chcia³ coœ powiedzieæ, daj znaæ i przyjdê.
dobry i zostaw mnie samego. Chcê w spokoju prze- [...]
myœleæ pewne problemy.
ARYSTODEM: Jakie?
DIOGENES: Na przyk³ad, w jakiej mierze geometria,
astronomia, muzyka s¹ u¿yteczne cz³owiekowi...
ARYSTODEM: O tym myœli cz³owiek przed œmierci¹?
DIOGENES: Chyba nie s¹dzisz, ¿e myœlê o œmierci.
ARYSTODEM: Kto nie myœli o œmierci, ten pragnie ¿yæ.
DIOGENES: Jasne, ¿e pragnê.
Fragmenty sztuki Dumitru Solomona Diogenes pies,
ARYSTODEM: Móg³bym ci pomóc, Diogenesie. T³um. Danuta Bieñkowska, „Dialog” 1975, nr 4.

292
Zygmunt Kubiak

Diogenes
(ok. 400 do ok. 325 przed Chr.)
Kiedy na panegyris 1 w Koryncie król macedoñski obj¹³ zwierzchnictwo nad Grekami maj¹cymi
ruszyæ na Persów, cisnê³o siê do niego niema³o filozofów z gratulacjami, lecz ku jego zdziwieniu
wcale siê nie pojawi³ przebywaj¹cy w owym mieœcie Diogenes, ju¿ s³ynny.
Król musia³ dopiero sam go znaleŸæ na korynckim przedmieœciu Kranejon, gdzie mêdrzec le¿a³
sobie w cieple s³onecznym, a zobaczywszy tylu ludzi nad sob¹, ledwie uniós³ g³owê i na Aleksandra
rzuciæ okiem raczy³. W³adca ¿yczliwie zapyta³, czy on czegoœ potrzebuje. „Tak, ¿ebyœ s³oñce trochê
mniej mi zas³ania³”. Wzgardzonego króla, opowiada Plutarch 2, „tak zadziwi³a jego wynios³oœæ i wiel-
koœæ, ¿e kiedy towarzysz¹cy ludzie, odchodz¹c, wyœmiewali siê z tamtego i szydzili, powiedzia³: «Ale¿
ja, gdybym nie by³ Aleksandrem, by³bym Diogenesem»”.
10 Wed³ug jego imiennika, biografa filozofów, Diogenesa Laertiosa [zob. notê w To lubiê! dla klasy
I, s. 311], by³ on synem sinopejskiego bankiera, Hikezjasza, któremu powierzono publiczny bank
i który pono „fa³szowa³ monetê”. Albo robi³ to sam Diogenes. Doœæ, ¿e musia³ razem z ojcem opuœciæ
rodzinne miasto. Nie wiemy, czy to fakt, czy raczej tylko legenda, ¿e w Atenach spotka³ Antystenesa
(436-366), syna Antystenesa starszego i niewolnicy, ucznia Sokratesa, za³o¿yciela filozoficznej szko³y
cynickiej (nazwê tê ³¹czono z gimnazjonem Kynosarges, gdzie mia³by wyk³adaæ). Antystenes twierdzi³,
¿e do szczêœcia nie potrzeba cz³owiekowi ani potêgi, ani pieniêdzy, potrzeba tylko mêstwa, si³y ducha.
W ka¿dym razie Diogenes pozna³ jego teoriê i dziêki praktycznemu jej wype³nianiu sam sta³ siê cyni-
kiem (kynikos) s³awniejszym. Byæ mo¿e miano szko³y pochodzi g³ównie od tego, ¿e Diogenesa nazy-
wano „psem”, kyon. W Koryncie czy w Atenach „fa³szowa³ monetê” w sensie przenoœnym: odrzuca³
20 wszelkie obiegowe konwencje. Prawdopodobnie pisa³ dialogi i tragedie, lecz teksty te zaginê³y. Laer-
tios, który w swoim dziele poœwiêci³ mu du¿o miejsca [...], podaje wiele jego powiedzeñ i inscenizo-
wanych przez niego sytuacji — autentycznych czy apokryficznych, któ¿ to rozró¿ni? Jest w nich
jednak nastrój rozpoznawalny, znamienny, bêd¹cy mo¿e najwa¿niejszym wytworem „psa”.
Powiada³ wiêc „pies”, ¿e na drogê ¿ycia trzeba siê postaraæ o rozs¹dek albo o stryczek. Kiedyœ by³
w domu Platona, gdy ten goœci³ ludzi przyby³ych od syrakuzañskiego Dionizjosa. Wchodz¹c na jego

1. panegyris (gr.) — œwiêto, zebranie ludowe.


2. Plutarch (ok. 50 do ok. 120) — grecki pisarz i moralista, autor ¯ywotów s³awnych mê¿ów.

Zygmunt Kubiak (ur. 1929) — filolog klasyczny, t³umacz, wybitny znawca kultury antycznej,
entuzjasta poezji Konstantina Kawafisa, autor m.in. Mitologii Greków i Rzymian oraz
Literatury Greków i Rzymian.

293
kobierce, rzek³: „Depczê pró¿noœæ Platona”. Na to Platon: „Jak¹¿ pychê, Diogenesie, przejawiasz
w tym, ¿e zdajesz siê jej nie mieæ”. Inni podaj¹, i¿ rzek³: „Depczê pychê Platona”, co ten odparowa³:
„Tak, Diogenesie, depczesz innym rodzajem pychy”. Pewnego razu, gdy nikt nie chcia³ s³uchaæ wy-
k³adu, zacz¹³ gwizdaæ i wtedy ludzie siê zbiegli, on zaœ podziwia³, ¿e byle czego s³uchaj¹, a rzeczy
powa¿nych nie. W pamflecie o Sprzeda¿y Diogenesa, przypisywanym ró¿nym autorom, Laertios
przeczyta³, ¿e kiedy sinopejczyka pojmano w niewolê i wystawiono na sprzeda¿, i pytano, co umie
robiæ, odrzek³: „Rz¹dziæ ludŸmi”; i kaza³ woŸnemu obwo³ywaæ zapytanie, czy ktoœ zechce kupiæ sobie
pana.
Jakiœ bogacz zaprosi³ go do swojej rezydencji, ostrzegaj¹c, by nie plu³ na nic cennego. Diogenes
naplu³ bogaczowi w twarz, wyjaœniaj¹c, ¿e lichszego miejsca nie móg³ znaleŸæ. Kiedyœ wo³a³: „Hej,
10 ludzie do mnie!” Skoro siê zbiegli, zacz¹³ ich ok³adaæ kijem, mówi¹c: „Ludzi wo³a³em, a nie ³obuzów”.
W trochê innej formie podaje Laertios przywo³ane ju¿ s³ynne powiedzenie macedoñskiego zdobywcy:
„Gdybym nie by³ Aleksandrem, chcia³bym byæ Diogenesem”. Sinopejczyk opisywa³ siebie jako takiego
psa ³owczego, którego wszyscy chwal¹, ale nikt z wielbicieli nie oœmieli siê pójœæ razem z nim na
³owy. Kiedy mówiono: „Stary ju¿ jesteœ, odpocznij”, z¿yma³ siê: „Co? Gdybym bieg³ po wyœcigowym
torze, mia³bym przed sam¹ met¹ zwolniæ kroku, a nie przynagliæ go raczej?”. Nie przyjmowa³ powtór-
nego zaproszenia na obiad, jeœli gospodarz nale¿ycie mu nie podziêkowa³. Po œniegu chodzi³ boso.
Pewnego dnia, widz¹c, jak ch³opczyk pije wodê zaczerpniêt¹ w stulone d³onie, wyrzuci³ ze swojej
torby kubek, wo³aj¹c: „Dziecko mnie przewy¿szy³o w prostocie!”. Rozumowa³ tak: „Wszystkie rzeczy
nale¿¹ do bogów, m¹drzy s¹ przyjació³mi bogów, wœród przyjació³ rzeczy s¹ wspólne, wszystkie wiêc
20 nale¿¹ do m¹drych”. Przeciw przypadkom mia³ odwagê, przeciw konwencji naturê, przeciw namiêt-
noœci rozum. Kiedy mu ktoœ odczytywa³ tekst ze zwoju, Diogenes, gdy wreszcie b³ysn¹³ pergamin
pusty, krzykn¹³: „Odwagi, widzê l¹d!” Jakiœ filozof argumentowa³, ¿e nie istnieje ruch; „pies” po
prostu wsta³ i zrobi³ kilka kroków. Kiedy jest pora, by jeœæ? Sinopejczyk: „Dla bogatego, gdy chce; dla
biednego, gdy mo¿e”.
W bia³y dzieñ chodzi³ z zapalon¹ lamp¹ w rêce i mówi³: „Szukam cz³owieka”. Ateñczycy szanowali
go. Ilekroæ jakiœ psotnik rozbi³ beczkê, w której mêdrzec mieszka³, szkodnikowi dawali w skórê,
a mêdrcowi now¹ beczkê. Po Cheronei przywleczono go przed zwyciêskiego Filipa, który zapyta³:
„Kim jesteœ?” Odpar³: „Szpiegiem twojej ³apczywoœci”. Spodoba³o siê to królowi i puœci³ go wolno.
Bogatych nieuków Diogenes nazywa³ baranami o z³otym runie. Kitarzystê grubasa, którego wystêpy
30 nikomu siê nie podoba³y, chwali³, „bo bêd¹c taki zwalisty, jednak gra na kitarze, a nie jest bandyt¹”.
Gdy ktoœ go krytykowa³ za wyemigrowanie ze swojego miasta, rzek³: „Nêdzniku, w³aœnie dziêki temu
zacz¹³em filozofowaæ”. Ktoœ inny powiedzia³: „Sinopejczycy skazali ciê na wygnanie”. Diogenes: „A ja
ich na pozostanie w domu”. Kiedyœ o ja³mu¿nê prosi³ pos¹g. Dlaczego? „¯eby siê przyzwyczaiæ do
odmowy”. By³ bowiem z pocz¹tku tak biedny, ¿e ¿ebra³. Zazwyczaj mówi³: „Jeœli ju¿ komuœ da³eœ, daj
i mnie. Jeœli nie, to zacznij ode mnie”. [...]
Na pytanie, jak Dionizjos, tyrannos Syrakuz, traktuje przyjació³, odrzek³: „Jak sakiewki: pe³ne
trzyma, puste wyrzuca”. Co jest w ¿yciu najgorsze? Odpar³: „Staroœæ bez œrodków”. „Jaki ci siê
wydaje Diogenes?” (jego samego tak zapytano). „To taki Sokrates, który oszala³”. Kiedy ktoœ powie-
dzia³, ¿e ¿ycie jest z³em, „pies” poprawi³ go: „Nie, z³em jest ¿yæ Ÿle”. Jak¹ mia³ korzyœæ z filozofii? „Tê
40 przynajmniej, ¿e jestem przygotowany na ka¿d¹ dolê”. Pytany o pochodzenie, mówi³: „Jestem obywa-
telem œwiata” — kosmopolites [...]. Na pytanie, „co jest wœród ludzi najpiêkniejsze”, sinopejczyk
odpowiedzia³: „Wolnoœæ s³owa” [...].

Fragment Literatury Greków i Rzymian Zygmunta Kubiaka, Œwiat Ksi¹¿ki, Warszawa 1999.

294
Antoine de Saint-Exupéry

Na pustyni
— Ukryj mnie w samolocie do Marakeszu...
W Juby ten niewolnik Maurów co wieczór zwraca³ siê do mnie z t¹ krótk¹ proœb¹.
Po czym, zrobiwszy wszystko, co by³ w stanie zrobiæ, aby ¿yæ, siada³ w kucki i parzy³
dla mnie herbatê. Mia³ spokój na jeden dzieñ, bo zwierzy³ siê jedynemu, jego zdaniem,
lekarzowi, który móg³ go uleczyæ, bo prosi³ o pomoc jedynego boga, który móg³ go
uratowaæ. Pochylony nad czajnikiem, wraca³ myœl¹ do swojego powszedniego niegdyœ
¿ycia, do czarnej ziemi i ró¿owych domów Marakeszu, tych podstawowych dóbr, z któ-
rych go odarto. Nie mia³ do mnie ¿alu, ¿e mu nie odpowiadam, ¿e zwlekam z przywró-
ceniem mu ¿ycia — nie by³em cz³owiekiem podobnym do niego, ale si³¹, któr¹ nale¿a³o
10 wprowadziæ w ruch, ale czymœ takim jak pomyœlny wiatr, który kiedyœ powieje i nad

jego losem.
Jako zwyk³y pilot, mianowany na kilka miesiêcy kierownikiem portu lotniczego
w Cap Juby, mia³em do dyspozycji jedynie barak przylegaj¹cy do hiszpañskiego fortu,
a w tym baraku miednicê, dzbanek s³onej wody i przykrótkie ³ó¿ko i ¿ywi³em mniej
z³udzeñ co do mojej potêgi.
— Zobaczymy, stary Barku...
Ka¿dy niewolnik ma na imiê Bark, nazywa³ siê wiêc Barkiem. Mimo czterech lat
niewoli nie podda³ siê losowi: pamiêta³, ¿e by³ królem.
— Co robi³eœ w Marakeszu, Barku?
20 W Marakeszu, gdzie prawdopodobnie mieszka³a jeszcze jego ¿ona i troje dzieci,
wykonywa³ wspania³y zawód.
CORBIS/FREE

— By³em poganiaczem byd³a i nazywa³em siê Mohamed!


Kaidzi tamtejsi wzywali go:
Antoine de Saint-Exupéry
— Mam wo³y do sprzedania, Mohamedzie. SprowadŸ je z gór. Albo:
(1900-1944) — [czyt.
~a tuan dö sêt egzüperi ] —
— Mam tysi¹c baranów na równinie, zaprowadŸ je wy¿ej, na pastwiska.
.
francuski pisarz i lotnik,
Uzbrojony w ber³o oliwne, Bark rz¹dzi³ wêdrówkami byd³a. Absolutny pan ple-
uczestnik II wojny mienia owiec, hamuj¹c pêd najszybszych ze wzglêdu na jagniêta, które mia³y siê uro-
œwiatowej, zgin¹³ w czasie
lotu zwiadowczego.
dziæ, i popêdzaj¹c opiesza³e, kroczy³ otoczony zaufaniem i pos³uszeñstwem swoich
W cyklu To lubiê! od kl. poddanych. On jeden wiedzia³, do jakich ziem obiecanych wêdruj¹, on jeden czyta³
czwartej szko³y podsta-
30 drogê z gwiazd, pe³en wiedzy, której nie posiada³y jego owce. Sam rozstrzyga³ w swojej
wowej po II gimnazjaln¹
proponowana by³a m¹droœci o porze odpoczynku i porze wodopoju. A w nocy, stoj¹c wœród uœpionego
systematycznie lektura
fragmentów jego
stada, ogarniêty nag³¹ litoœci¹ dla tak wielkiej i nieœwiadomej siebie s³aboœci, zanu-
opowieœci pt. Ma³y rzony po kolana w we³nie, Bark — lekarz, prorok i król — modli³ siê za swój lud.
Ksi¹¿ê. W kl. I liceum
zob. Oaza, W sercu
Pewnego dnia zaczepili go Arabowie:
pustyni. — ChodŸ z nami na po³udnie po byd³o.

295
Kazano mu iœæ pieszo, a kiedy po trzech dniach znalaz³ siê w w¹wozie, na granicy
zbuntowanych terenów, Arabowie po³o¿yli mu po prostu rêkê na ramieniu, nazwali go
Barkiem i sprzedali.
Zna³em innych niewolników. Co dzieñ zapraszany na herbatê, odwiedza³em na-
mioty. Le¿¹c boso na puszystym we³nianym dywanie, tym zbytku koczownika, na któ-
rym na kilka godzin zak³ada swój dom, poznawa³em smak godzin. Na pustyni czuje siê
up³ywanie czasu. [...]
Zna³em tych niewolników. Wchodz¹ do namiotu, kiedy wódz wydoby³ palenisko,
czajnik i szklanki ze skrzynki na skarby, z ciê¿kiej skrzynki pe³nej bezsensownych
10 przedmiotów, k³ódek bez kluczy, wazonów na kwiaty bez kwiatów, lusterek za dwa

grosze, starej broni, które, rozrzucone tak na morzu piasku, przywodz¹ na myœl pianê
k³êbi¹c¹ siê w miejscu, gdzie zaton¹³ statek.
Wówczas niemy niewolnik wk³ada do paleniska suche ga³¹zki, dmucha na ogieñ,
nalewa wody do czajnika i przy tej pracy, odpowiedniej dla ma³ej dziewczynki, wpra-
wia w ruch miêœnie zdolne wyrwaæ z korzeniami cedry. Jest spokojny. ¯ycie ma wype³-
nione: przygotowaæ herbatê, oporz¹dziæ wielb³¹dy, jeœæ. W spiekocie dnia iœæ ku nocy
i w lodowatym blasku nagich gwiazd pragn¹æ spiekoty dnia. Jak¿e szczêœliwe s¹ kraje
pó³nocne, którym pory roku uk³adaj¹ w lecie legendê o œniegu, w zimie legendê o s³oñ-
cu, jak smutne tropiki, gdzie w ci¹g³ej ³aŸni nic siê prawie nie zmienia, jak¿e szczêœ-
20 liwa jest równie¿ Sahara, gdzie dzieñ i noc ko³ysz¹ ludzi od jednej nadziei do drugiej.
Niekiedy czarny niewolnik, siedz¹c w kucki przed drzwiami, rozkoszuje siê wiat-
rem wieczornym. W ciele ociê¿a³ym przez niewolê nie poruszaj¹ siê ju¿ wspomnienia.
Mgliœcie pamiêta tylko chwilê porwania, ciosy, krzyki, ramiona, które wrzuci³y go do
ciemnoœci, w której teraz ¿yje. Od tamtej chwili pogr¹¿a siê coraz g³êbiej w dziwny
sen, pozbawiony jak œlepiec widoków powolnych rzek Senegalu albo bia³ych miast
po³udniowego Maroka, pozbawiony, jak g³uchy, bliskich mu g³osów. Ten czarny nie-
wolnik nie jest nieszczêœliwy, jest u³omny. Wrzucony któregoœ dnia w tryby ¿ycia ko-
czowniczych plemion, wprzêgniêty w ich wêdrówki, przywi¹zany na ca³e ¿ycie do ich
krêtych szlaków pustynnych, có¿ mo¿e mieæ wspólnego z przesz³oœci¹, z ogniskiem
30 domowym, z ¿on¹ i dzieæmi, równie dlañ umar³ymi jak umarli?
Ludzie, którzy d³ugo ¿yli wielk¹ mi³oœci¹, a potem j¹ utracili, czuj¹ siê niekiedy
znu¿eni swoim samotnym dostojeñstwem. Z pokor¹ zbli¿aj¹ siê do ¿ycia i szczêœcie im
daje uczucie ledwie ciep³e. Czerpi¹ przyjemnoœæ ze swojej abdykacji, uleg³oœci, zdania
siê na spokojny los rzeczy. Niewolnik pyszni siê ogniskiem swego pana.
— Masz, weŸ — mówi niekiedy pan do jeñca. Dla niewolnika wybi³a godzina
dobroci. Doœæ ju¿ na dzisiaj zmêczenia, spiekoty, pora razem, ramiê przy ramieniu,
dost¹piæ och³ody. Pan ofiarowuje mu szklankê herbaty. A niewolnik, oszo³omiony
wdziêcznoœci¹ za tê szklankê herbaty, gotów jest uca³owaæ mu kolana. Niewolnik nie
ma nigdy ³añcuchów. S¹ mu tak niepotrzebne! Jest tak wierny! Tak rozs¹dnie zapar³ siê
siebie — wydziedziczonego króla czarnego plemienia: jest tylko szczêœliwym jeñcem.

296
Pewnego dnia odzyska wszak¿e wolnoœæ. Kiedy bêdzie zbyt stary, aby warto go by³o
¿ywiæ i odziewaæ, nieograniczona wolnoœæ zostanie mu zwrócona. Przez trzy dni bêdzie
daremnie proponowa³ swoje us³ugi od namiotu do namiotu, co dzieñ s³abszy, a pod
koniec trzeciego dnia rozs¹dnie, jak zawsze, po³o¿y siê na piasku. Widzia³em takich
w Juby, umierali nadzy. Maurowie ocierali siê o ich d³ug¹ agoniê, ale bez okrucieñ-
stwa, a ich dzieci bawi³y siê w pobli¿u ciemnego przedmiotu i co dzieñ o œwicie, jak
do zabawy, bieg³y zobaczyæ, czy siê jeszcze porusza, ale nie œmia³y siê ze starego s³ugi.
Nale¿a³o to do naturalnego porz¹dku rzeczy. Jak gdyby powiedziano mu: „Dobrze
pracowa³eœ, masz prawo do snu, idŸ spaæ”. A on, le¿¹c na piasku, odczuwa³ g³ód,
10 który przyprawia tylko o zawrót g³owy, ale nie krzywdê, tê jedyn¹ prawdziw¹ udrêkê.

Powoli zespala³ siê z ziemi¹. Wysuszy³o go s³oñce i wch³onê³a ziemia. Trzydzieœci lat
pracy, a potem prawo do snu i do ziemi.
Od pierwszego, którego spotka³em, nie s³ysza³em skargi, ale nie mia³ na kogo siê
skar¿yæ. Wyczuwa³em w nim coœ w rodzaju niepojêtej zgody, by³ jak zb³¹kany góral,
który u kresu si³ k³adzie siê w œniegu i otula siê swoimi snami i œniegiem. Nie jego
cierpienie mnie nêka³o. Nie wierzy³em, by cierpia³. Ale ze œmierci¹ cz³owieka umiera
nieznany œwiat; zastanawia³em siê, jakie by³y obrazy œwiata, które mia³y zgin¹æ razem
z nim. Jakie plantacje Senegalu, jakie bia³e miasta po³udniowego Maroka pogr¹¿a³y
siê powoli w niepamiêæ? Nie mog³em wiedzieæ, czy w tej czarnej, bezkszta³tnej bryle
20 wygasa³y po prostu nêdzne troski: herbata, któr¹ trzeba zaparzyæ, byd³o, które trzeba
poprowadziæ do wodopoju... czy zasypia³a w nim dusza niewolnika, czy, wskrzeszony
fal¹ wspomnieñ, umiera³ cz³owiek w ca³ej swojej wielkoœci. Twarda czaszka przy-
pomina³a mi star¹ skrzyniê na skarby. Nie wiedzia³em, jakie barwne jedwabie, jakie
obrazy odœwiêtne, jakie ruiny tak niezwyk³e tutaj, tak niepotrzebne na tej pustyni,
ocala³y z rozbicia. Skrzynia ta le¿a³a przede mn¹, zamkniêta i ciê¿ka. Nie wiedzia³em,
jaka cz¹stka œwiata ginê³a w cz³owieku œpi¹cym gigantycznym snem ostatnich dni, jaka
cz¹stka œwiata ginê³a w tej œwiadomoœci i tym ciele, które powoli stawa³y siê z po-
wrotem noc¹ i korzeniem.

— By³em poganiaczem byd³a i nazywa³em siê Mohamed...


30 Z tych, których pozna³em, Bark, czarny niewolnik, by³ pierwszym, co siê opar³
niewoli. To nic, ¿e Maurowie pozbawili go wolnoœci, to nic, ¿e w jeden dzieñ sta³ siê
na tej ziemi bardziej jeszcze nagi ni¿ nowo narodzone dziecko. Burze, które Bóg zsy³a,
tak¿e niszcz¹ w jedn¹ godzinê ¿niwo cz³owieka. Ale Maurowie bardziej jeszcze ni¿
w dobra materialne godzili w jego osobowoœæ. A Bark nie abdykowa³, chocia¿ tylu
innych niewolników pozwoli³oby, aby umar³ w nich ubogi poganiacz byd³a, który przez
rok okr¹g³y w pocie czo³a zarabia³ na kawa³ek chleba!
Bark nie oswoi³ siê ze swoj¹ niewol¹, tak jak znu¿enie czekaniem oswaja z byle
jakim szczêœciem. Nie chcia³ czerpaæ radoœci niewolnika z ³askawoœci pana niewol-
ników. Dla nieobecnego Mohameda zachowa³ w sercu dom, w którym ten Mohamed

297
kiedyœ mieszka³. By³ to dom smutny, bo opustosza³y, ale nikt inny w nim nie zamieszka.
Bark podobny by³ do osiwia³ego stra¿nika, który, wœród traw parku i nudy milczenia,
umiera z wiernoœci.
Nie mówi³: „Jestem Mohamed ben Lhausin”, ale: „Nazywa³em siê Mohamed”, ma-
rz¹c o dniu, w którym ta zapomniana osobowoœæ zmartwychwstanie, samym swoim
zmartwychwstaniem rozwiewaj¹c wygl¹d niewolnika. Niekiedy w ciszy nocnej powra-
ca³y doñ wszystkie wspomnienia z dok³adnoœci¹ piosenki z dzieciñstwa. „Wœród nocy
— mówi³ nam nasz mauretañski t³umacz — wœród nocy opowiada³ nam o Marakeszu
i p³aka³”. Nikt nie uchroni siê w samotnoœci przed takimi powrotami. Tamten budzi³
10 siê w nim, bez ostrze¿enia, wyci¹ga³ siê w swoich w³asnych cz³onkach, szuka³ ¿ony

przy swoim boku, tu, na tej pustyni, gdzie ¿adna kobieta nie zbli¿y³a siê nigdy do
Barka, nas³uchiwa³ szmeru Ÿród³a, tu, gdzie nie bi³o nigdy ¿adne Ÿród³o. Tam, gdzie
ludzie mieszkaj¹ w domach z grubej we³ny i œcigaj¹ siê z wiatrem, Bark, zamkn¹wszy
oczy, œni³, ¿e mieszka w swoim bia³ym domku wychodz¹cym co noc na tê sam¹ gwiaz-
dê. Uginaj¹c siê pod ciê¿arem swoich starych, tajemniczo odnowionych uczuæ, jak
gdyby ich cel by³ ju¿ bliski, Bark przychodzi³ do mnie. Chcia³ mi powiedzieæ, ¿e jest
gotów, ¿e jego uczucia s¹ ju¿ gotowe, ¿e pozostaje mu tylko powróciæ, aby je rozdaæ.
Ode mnie to tylko zale¿a³o. Uœmiecha³ siê i podsuwa³ mi sposób, o którym zapewne
jeszcze nie pomyœla³em:
20 — Jutro odlatuje poczta. Schowasz mnie w samolocie do Agadiru...
— Biedny stary Barku!
¯yliœmy wœród nieujarzmionych plemion i jak¿e mogliœmy mu pomóc w ucieczce?
Nazajutrz Maurowie pomœciliby Bóg wie jak¹ rzezi¹ tê kradzie¿ i tê zniewagê. Z po-
* Laubergue, Marchal i Ab- moc¹ mechaników portu, Laubergue’a, Marchala i Abgralla*, próbowa³em wykupiæ
grall — czyt. loberk, mar-
szal, abgra.l.
Barka, ale Maurowie nie co dzieñ spotykaj¹ Europejczyków poszukuj¹cych niewol-
nika. Chc¹ wiêc wykorzystaæ okazjê.
— Dwadzieœcia tysiêcy franków.
— Oszala³eœ?
— Zobacz, jakie ma silne ramiona...
30 Trwa³o to miesi¹ce. Wreszcie Maurowie spuœcili z tonu i z pomoc¹ przyjació³ z Fran-
cji, do których napisa³em, by³em w stanie kupiæ starego Barka.
Rozpoczê³y siê targi. Trwa³y tydzieñ. Targowaliœmy siê siedz¹c w ko³o na piasku,
piêtnastu Maurów i ja. Pomaga³ mi w tajemnicy przyjaciel w³aœciciela, zbój Lin Ould
Rhattari, który by³ tak¿e moim przyjacielem.
— Sprzedaj go, i tak go stracisz — doradza³ mu za moj¹ namow¹. — Jest chory.
Choroby jeszcze nie widaæ, ale ju¿ jest w œrodku. Któregoœ dnia, nie wiadomo kiedy,
spuchnie, i koniec! Sprzedaj go szybko Francuzowi.
Obieca³em prowizjê innemu zbójowi, Raggiemu, jeœli pomo¿e mi dobiæ targu,
i Raggi roztacza³ ponêtne perspektywy przed w³aœcicielem:

298
— Za te pieni¹dze kupisz wielb³¹dy, strzelby i kule. Bêdziesz móg³ przy³¹czyæ siê
* rezzou — czyt. rezu. — do rezzou * i walczyæ z Francuzami. A z Ataru przyprowadzisz sobie trzech albo i czte-
oddzia³.
rech nowiutkich niewolników. Zlikwiduj tego starucha.
Sprzedano mi Barka. Zamkn¹³em go na klucz w naszym baraku, gdyby bowiem
wa³êsa³ siê po terenie przed przybyciem samolotu, Maurowie byliby go znów schwytali
i sprzedali gdzieœ dalej.
Ale wyzwoli³em go ze stanu niewolnictwa. By³a to tak¿e piêkna ceremonia. Przyszli:
marabut, dawny w³aœciciel Barka i Ibrahim, kaid Juby. Ci trzej piraci, którzy o dwa-
dzieœcia metrów od fortu chêtnie by go zar¿nêli, dla samej przyjemnoœci, aby mi zrobiæ
10 na z³oœæ, uœciskali go gor¹co i podpisali oficjalny dokument.

— Teraz jesteœ naszym synem.


By³ tak¿e moim synem wed³ug prawa.
I Bark uœciska³ wszystkich swoich ojców.

Spêdzi³ w naszym baraku dni dobrowolnej niewoli a¿ do godziny odjazdu. Dwa-


dzieœcia razy dziennie kaza³ sobie opowiadaæ nieskomplikowan¹ podró¿, która go
czeka³a: wysi¹dzie z samolotu w Agadirze, tam dostanie bilet na autobus do Mara-
keszu.
Bark bawi³ siê w cz³owieka wolnego, tak jak dziecko bawi siê w podró¿nika: pierw-
sze kroki w stronê ¿ycia, autobus, t³umy, miasta, które zobaczy...
20 Laubergue przyszed³ do mnie w imieniu Marchala i Abgralla. Bark nie powinien
zdechn¹æ z g³odu przybywszy do siebie. Dali mi tysi¹c franków dla niego: Bark bêdzie
w stanie poszukaæ sobie jakiejœ pracy.
Pomyœla³em o leciwych paniach z towarzystw dobroczynnych, tych zawodowych
„ja³mu¿niczkach”, co to daj¹ dwadzieœcia franków i ¿¹daj¹ wdziêcznoœci. Laubergue,
Marchal i Abgrall, mechanicy, dali tysi¹c franków, ale nie byli ja³mu¿nikami i nie wy-
magali wdziêcznoœci. Nie kierowali siê tak¿e litoœci¹, jak te leciwe damy, które wzdy-
chaj¹ do szczêœcia. Po prostu chcieli pomóc temu cz³owiekowi odzyskaæ godnoœæ
ludzk¹. Wiedzieli a¿ za dobrze, podobnie jak wiedzia³em ja, ¿e kiedy minie upojenie
powrotu, to pierwsz¹ niezawodn¹ przyjació³k¹, która wyjdzie Barkowi na spotkanie,
30 bêdzie nêdza, ¿e nie minie trzy miesi¹ce, a bêdzie gdzieœ w pocie czo³a harowa³ przy

wyrywaniu podk³adów kolejowych. Bêdzie mu gorzej ni¿ u nas na pustyni. Ale mia³
prawo byæ sob¹ wœród swoich.
— A wiêc, stary Barku, jedŸ i b¹dŸ cz³owiekiem.
Samolot dr¿a³ od wibracji motoru, gotowy do odlotu. Bark pochyla³ siê po raz
ostatni nad Cap Juby, t¹ nieskoñczonoœci¹ smutku i opuszczenia. Przed samolotem
zgromadzi³o siê dwustu Maurów, aby zobaczyæ, jak¹ minê ma stary niewolnik staj¹c
na progu ¿ycia. W razie przymusowego l¹dowania odzyskaliby go z powrotem nieco
dalej.

299
¯egnaliœmy naszego piêædziesiêcioletniego noworodka trochê niespokojni o jego
los w tym œwiecie, dok¹d go wysy³amy.
— ¯egnaj, Barku!
— Nie.
— Jak to nie?
– Nie. Jestem Mohamed ben Lhausin.
Ostatnie wieœci o Barku otrzymaliœmy od Araba Abdallaha, który na nasz¹ proœbê
zaopiekowa³ siê nim w Agadirze.
Autobus odje¿d¿a³ dopiero wieczorem, Bark mia³ wiêc do dyspozycji ca³y dzieñ.
10 Z pocz¹tku d³ugo siê b³¹ka³ w milczeniu po ulicach miasta, a¿ Abdallah wyczu³, ¿e coœ

go trapi, i zaniepokoi³ siê:


— Co ci jest?
— Nic...
Rzucony od razu na pe³ne morze, Bark na tych nieoczekiwanych wakacjach nie
czu³ jeszcze swojego zmartwychwstania. Doznawa³ czegoœ w rodzaju szczêœcia, ale w tym
szczêœciu Bark wczorajszy nie ró¿ni³ siê niczym od Barka dzisiejszego. Mia³ jednak na
równi z innymi ludŸmi prawo do s³oñca i wolno mu by³o usi¹œæ tutaj, pod chroni¹c¹
od s³oñca p³achetk¹ arabskiej kawiarenki. Usiad³ wiêc. Zamówi³ herbatê dla Abdallaha
i dla siebie. By³ to jego pierwszy pañski gest, ta w³adza powinna by³a go przeobraziæ.
20 Ale us³uguj¹cy nala³ mu herbaty nie okazuj¹c ¿adnego zdziwienia, jak gdyby by³ to

zwyk³y gest. Nalewaj¹c herbatê nie czu³, ¿e oddaje ho³d wolnemu cz³owiekowi.
— ChodŸmy gdzie indziej — powiedzia³ Bark.
Poszli do Kasby, starej dzielnicy arabskiej, która góruje nad miastem.
Ma³e tancerki berberyjskie podesz³y do nich. Okazywa³y tyle s³odyczy i uleg³oœci,
¿e Bark poczu³, i¿ od¿yje: to one, nic o tym nie wiedz¹c, przywróc¹ go ¿yciu. Ujê³y go
za rêkê i poczêstowa³y herbat¹ uprzejmie, ale tak, jakby poczêstowa³yby ka¿dego innego.
Bark spróbowa³ opowiedzieæ im swoje zmartwychwstanie. Rozeœmia³y siê cichutko.
Cieszy³y siê za niego, skoro on siê cieszy³. Powiedzia³, by je olœniæ: „Jestem Mohamed
ben Lhausin”. Ale to ich wcale nie zaskoczy³o. Wszyscy mê¿czyŸni maj¹ jakieœ imiona,
30 a wielu powraca z tak daleka...

Bark poci¹gn¹³ znów Abdallaha do miasta. B³¹ka³ siê przed ¿ydowskimi kramika-
mi, patrza³ na morze, myœla³, ¿e mo¿e iœæ, dok¹d tylko zechce, w ka¿dym kierunku, ¿e
jest wolny... Ale ta wolnoœæ wyda³a mu siê gorzka, pokazywa³a mu, jak dalece by³
pozbawiony wiêzów ze œwiatem.
Wówczas pog³aska³ delikatnie twarzyczkê napotkanego dziecka. Dziecko uœmiech-
nê³o siê. Nie by³ to syn pana, któremu siê trzeba by³o przypochlebiaæ. By³ to drobny
ch³opiec, którego Bark raczy³ pog³askaæ. I który siê uœmiechn¹³. Ten malec obudzi³
Barka, który poczu³ siê trochê wa¿niejszy na ziemi, bo wywo³a³ uœmiech na twarzy
dziecka. Zaczyna³ coœ pojmowaæ, zacz¹³ teraz stawiaæ du¿e kroki.

300
— Czego szukasz? — zapyta³ Abdallah.
— Niczego — odpowiedzia³ Bark.
Ale kiedy za zakrêtem ulicy natkn¹³ siê na grupkê bawi¹cych siê dzieci, stan¹³ jak
wryty. To tutaj. Patrza³ bez s³owa na dzieci. Potem poszed³ do kramików ¿ydowskich
i wróci³ z rêkami pe³nymi prezentów. Abdallah siê rozgniewa³:
— G³upcze, nie wydawaj pieniêdzy!
Ale Bark go nie s³ucha³. Z powag¹ przywo³ywa³ gestem ka¿de dziecko z osobna.
Ma³e r¹czki wyci¹gnê³y siê po zabawki, bransoletki, haftowane z³otem papucie. A trzy-
maj¹c ju¿ w rêku swój skarb, malcy uciekali jak zwierz¹tka.
10 Na wieœæ o tej hojnoœci nadbiega³y inne dzieci z miasta: Bark obu³ je w papucie
haftowane z³otem. Jeszcze inne ze wszystkich okolic Agadiru, do których tak¿e dotar³a
nowina, zerwa³y siê, przybieg³y z krzykiem do czarnego boga, czepia³y siê jego starego
niewolniczego ubrania i upomina³y siê o swoje. Bark siê rujnowa³.
Abdallah by³ pewien, ¿e stary „oszala³ z radoœci”. Ale ja myœlê, ¿e dzieliæ siê nad-
miarem radoœci nie by³o wcale intencj¹ Barka.
By³ wolny, a wiêc posiada³ to, co najistotniejsze: prawo do mi³oœci, do pójœcia na
pó³noc albo na po³udnie, do zarabiania prac¹ na ¿ycie. Po có¿ wiêc te pieni¹dze...
Odczu³ wówczas — tak jak siê odczuwa wielki g³ód — jedn¹ potrzebê: byæ cz³owie-
kiem wœród ludzi, cz³owiekiem zwi¹zanym z innymi ludŸmi. Tancerki okaza³y serce
20 staremu Barkowi, ale rozsta³ siê z nimi bez trudu: nie potrzebowa³y go. Kelner w ka-

wiarence arabskiej, przechodnie na ulicy — wszyscy szanowali w nim cz³owieka wol-


nego, dzielili siê z nim po bratersku wspólnym s³oñcem, ale ¿aden z nich tak¿e nie
okaza³, ¿e go potrzebuje. Bark by³ wolny, ale tak nieskoñczenie wolny, ¿e nie czu³ ju¿
ziemi pod nogami.
Brakowa³o mu brzemienia zwi¹zków ludzkich, które krêpuj¹ w marszu, ³ez, po¿eg-
nañ, wyrzutów, radoœci, wszystkiego, co cz³owiek pieœci lub rozdziera swoim najb³ah-
szym gestem, tysi¹ca wiêzów, które przykuwaj¹ go do innych ludzi i przyt³aczaj¹ do
ziemi. A oto dŸwiga³ ju¿ tysi¹ce nadziei.
Panowanie Barka zaczê³o siê w blasku s³oñca zachodz¹cego nad Agadirem, wœród
30 ch³odu, który tak d³ugo by³ jedyn¹ s³odycz¹, jakiej móg³ siê spodziewaæ od ¿ycia,

jedynym przytuliskiem. Zbli¿a³a siê godzina odjazdu, Bark szed³ po kolana w morzu
dzieci, jak niegdyœ w morzu owiec, ¿³obi¹c sobie pierwsz¹ bruzdê w œwiecie. Jutro
powróci do swojej nêdzy rodzinnej, weŸmie na siebie wiêcej, ni¿ mog¹ udŸwign¹æ jego
stare ramiona, ale ju¿ tutaj czuje swoj¹ grawitacjê, ziemiê pod nogami. Jak archanio³,
zbyt lekki, by ¿yæ ¿yciem ludzi, który sprytnie wszy³ ciê¿arki z o³owiu do paska, Bark
stawia³ swoje pierwsze niepewne kroki, przyci¹gany do ziemi przez tysi¹ce dzieci,
które tak bardzo potrzebowa³y z³otych papuci.
Fragment opowiadania Antoine’a de Saint-Exupéry’ego pt. Na pustyni z tomu Ziemia, planeta ludzi,
T³um. Wera i Zbigniew Bieñkowscy. Tekst wed³ug wydania: PIW, Warszawa 1987.

301
„Pod go³ym Boles³aw Leœmian

niebiosem...” Dwaj Macieje


* pleciuga (dialekt.) — ten, Pleæ, pleciugo!* — Na wzgórza po³udniowym grzeju*
co plecie.
Siedzia³ razu pewnego — Maciej przy Macieju.
* grzej (dialekt.) — nas³o-
neczniony, po³udniowy Do pierwszego Macieja rzek³ ten drugi Maciej:
stok góry. „Coraz w niebie — wiosenniej, a w polu — pstrokaciej.
Lada parów potrafi, œni¹c, kwiatami zaróœæ!
A my — co? — Do wiecznoœci mizdrz¹ca siê staroœæ?
Wstyd mi z siana, gdy s³oñce z³ot¹ igra zmru¿k¹,
Z przedwczesn¹ i zuchwa³¹ pieszczoty pogró¿k¹
Zerwaæ siê do dziewczyny, jak gêœ, co spod p³otu
10 Zrywa siê z wielkim krzykiem do niskiego lotu!...
Wstyd mi pysk — modrym oczom przysun¹æ do widna,
Bo te oczy — œmieszliwe, a dziewka — bezwstydna!
Byle durniom zejœæ z drogi mia³bym bezrozumnie?
Zamiast z dziewk¹ — na sianie, bez dziewki spaæ w trumnie?
* si³kiem — gwa³tem, prze- Doœæ mam œmierci, co si³kiem* po ziemi siê szasta!
moc¹.
Nie chcê umrzeæ — i kwita! Chcê potrwaæ — i basta!” —

Do drugiego Macieja pierwszy Maciej rzecze:


„Hamuj siê, niecierpliwy na wiosnê cz³owiecze!
* zarañ — pocz¹tek dnia, Ma ³eb dzielny — wieczorem, kto go miewa³ — w zarañ* —
œwit.
20 Tak, jak ja — com nie szczêdzi³ mym zadumom starañ...
Wiem, co wiem! — W kniejach leœnych, w przepaœciach paprotnych

Boles³aw Leœmian (w³aœc. nazwisko Lesman; 1878-1937) — poeta, obdarzony wyobraŸni¹ tak oryginaln¹,
¿e pozostaje na mapie literatury XX w. zjawiskiem ca³kowicie osobnym. Przyjêty pseudonim odsy³a ku
najwa¿niejszemu Ÿród³u inspiracji twórcy — przyrodzie, zw³aszcza ukraiñskiej, na tych bowiem terenach
up³ynê³a jego m³odoœæ. „Dziwni byli ludzie na tej Ukrainie, równie dziwni jak i zieleñ tamtejsza” — pisa³.
Muzeum Literaury w Warszawie.

I taki te¿ dziwny, zabarwiony aur¹ fantastyki i groteski, œwiat kipi¹cych zieleni¹ ³¹k — to bezludnych, to
zamieszka³ych przez kulawych „ludzieñków”, Dusio³ków, Srebroniów i Œnigrobków — powo³ywa³ do
istnienia w swoich balladach, poematach i lirykach. Zafascynowany kultur¹ ludow¹, niestrudzony kreator
nowych, zdumiewaj¹cych niezwyk³oœci¹ s³ów, pisa³ te¿ baœnie: Klechdy sezamowe, Przygody Sindbada
¯eglarza. W trakcie podró¿y po Europie (1903-1906 — Monachium, Pary¿; 1912-1914 — Lazurowe
Wybrze¿e) zetkn¹³ siê z artystyczn¹ cyganeri¹, by jednak ostatecznie osi¹œæ z dala od wielkoœwiatowego
zgie³ku w Hrubieszowie, a potem w Zamoœciu, gdzie z racji prawniczego wykszta³cenia pracowa³ jako
notariusz. W jego najwa¿niejszych tomikach poetyckich: Sad rozstajny (1912), £¹ka (1920), Napój cienisty
(1936) motywy mi³oœci i œmierci splataj¹ siê w rozdzieraj¹cy obraz intensywnie prze¿ywanego ludzkiego losu.
W cyklu To lubiê! proponowano lekturê nastêpuj¹cych utworów Leœmiana: fragmenty Przygód Sindbada ¯eglarza — w kl. szóstej szko³y
podstawowej i kl. II gimnazjum, wiersze: Szewczyk — w kl. I gimnazjum, Urszula Kochanowska — w kl. II gimnazjum.

302
* Czmur — tworz¹c to imiê, Mieszka Czmur* — wpoœród czarów dzikich i samotnych —
poeta byæ mo¿e wykorzy- I nic — tylko pilnuje zaklêtego ziela,
sta³ kilka dialektyzmów:
czmer albo czmyr — rzecz Które nieœmiertelnoœci — gdy je zjesz — udziela.
drobna i licha; czmut — Nie dopuszcza nikogo — podstêpny i silny,
szalbierz i oszust; czmy-
ciæ — durzyæ, mamiæ.
A piêœæ ma tak skuteczn¹, jak ten g³az mogilny!...”

Do pierwszego Macieja drugi Maciej prawi:


„Mam i ja — piêœæ, co z wrogiem nied³ugo siê bawi...
PódŸwa z Czmurem siê zmierzyæ! Ty — w œlad, ja — na czele.
Przymarnimy go nieco — i odbierzem ziele”. —

10 I poszli. — A szli w poprzek — i w przód — i ukosem,


* niebioso (dialekt.) — nie- Ju¿ zawczasu siê sro¿¹c pod go³ym niebiosem*,
bo.
Jak mówi¹ w tym powiecie, gdzie mimo zwyczaju
Niebo jest — Bóg wie czemu — mêskiego rodzaju.
* oba³ki — przewrócone Po oba³kach* — po pniakach — po jarach — szli, skacz¹c
drzewa, pniaki.
I Czmurowi zaocznie i trafnie sobacz¹c!

S³oñce, przez ¿y³kowane przeœwiecaj¹c liœcie,


Na sêkach siê rozpryska — ró¿nie i zdziebliœcie —
I œwiat³em obszerniej¹c, rozprasza siê po to,
By na trawê ruchliw¹ nawiaæ — nic i z³oto.
20 Gil na dêba wierzcho³ku tak odlegle œpiewa,
¯e czuæ w œpiewie wysokoœæ szumi¹cego drzewa,
A w jarach, sk¹d siê zieleñ wynurza, jak z wora,
Po wczorajszej ulewie — woda, przez sen chora
Na blady niedorozwój srebra w swej g³êbinie,
Mêtem przeciw w³asnemu usrebrnieniu p³ynie.

* zaoczyæ — zauwa¿yæ. Skoro Czmur dwóch Maciejów zaoczy³* z daleka —


Czarami siê naje¿y³ — i nieludzko czeka...
Id¹. — Ju¿ siê zbli¿yli. — Czmur w s³oñcu siê biesi —
* sk¹desi (dialekt.) — nie Gêbê do nich wykrzywia: „A wy tu — sk¹desi?*” —
wiadomo sk¹d.
30 Rzek³ Maciej: „Z niedaleczka... Chcemy jestku — pitku*
* Chcemy jestku — pitku
(dialekt.) — chcemy jad³a Z tego ziela, coœ w lesie skry³ je bez u¿ytku.
i napoju; wed³ug S³ownika Znamy tw¹ tajemnicê strasznie zieleniat¹!*
warszawskiego: jestek —
jad³o; pitek — napoje
Wy³aŸ, tchórzu, zza czarów! Wy³aŸ!” —
(rzecz. zbiorowy). A Czmur na to:
* zieleniaty (dialekt.) — zie- „Precz st¹d, œmiecie pyskate! Znam podniebia* wasze!
lony.
Na baœñ leœn¹ dybiecie, jak bawó³ na paszê!
* podniebie — podniebie-
nie. Czym dla was nieœmiertelnoœæ? Rodzajem — jarzyny!
Wara psiarni cz³owieczej do bytów przyczyny!” —

303
Tr¹ci³ Maciej Macieja: „L¿y, bestia nieczysta!
Pierwszy przemów do zmory, boœ lepszy mówista...”
Siêgn¹³ Maciej po s³owo, co wszystek gniew zmieœci!
„Ty, psiaparo — psiawe³no — psianogo — psiatreœci!
* wy³uda (dialekt.) — wy³u- Czemu œlepie wytrzeszczasz, mgliste od wy³udy!*
dzenie. Ma³po z tamtego œwiata! Pomroko z psiej budy!
Nie pyskuj œród listowia! St³um w lesie — bezczelnoœæ!
Nie sk¹p ziela, judaszu! Oddaj nieœmiertelnoœæ!” —

I to mówi¹c, podŸwign¹³ piêœæ, na kszta³t maczugi,


10 A tu¿ obok do boju zawrza³ Maciej drugi.
Czmur z ziemi wyrwa³ buczek, pe³en jeszcze cienia,
I ³by obu Maciejom zmaca³ od niechcenia.
Coœ z lekka we ³bach trzas³o, lecz nic siê nie sta³o.
SnadŸ ³bów by³o — za du¿o, a buczka — za ma³o.
Obaj do gêby Czmura rozmach wziêli szerszy —
Cios zada³ Maciej drugi, a w œlad — Maciej pierwszy.
Czmur rozwar³ pysk drapie¿ny zwyczajem potwora,
A¿ ods³oni³ krtañ krwist¹ — k³y — i zwój jêzora.

Splun¹³ Maciej, jêzora zgorszony straszyd³em,


20 I gêbê w czas pot³umi³ piêœci¹, jak gasid³em.
Jêkn¹³ Czmur w nieskoñczonoœæ, truchlej¹c haniebnie
Przed nawa³¹ Maciejów zbyt groŸn¹ liczebnie!
Cztery piêœcie go t³uk³y, nie wiadomo — która!
Coraz to inny Maciej naciera³ na Czmura!
* œcistek (dialekt.) — œcisk, A czynili cia³ dwojgiem taki zgie³k i œcistek*,
t³ok.
¯e zlêk³y brakiem miejsca — las dygota³ wszystek!
Pró¿no Czmur siê do nieba zrywa³, jak zawieja —
Gdziekolwiek siê obróci³ — tam spotka³ Macieja!
Przed nadmiarem Maciejów gdzie szukaæ obrony?
30 Tu — Maciej i tam — Maciej! Maciej — z ka¿dej strony!
* ³ysta (dialekt.) — ³ydka. Ten go chwyta za grdykê, a tamten — za ³ystê*.

Czmur nagli do ucieczki swe nogi bie¿yste.


* rzadŸ — rodzaj p³ynu; tu Ju¿ szkar³atn¹ rzadŸ* bytu wyplun¹³ na jary
jako neosemantyzm. I zmala³ — i sprzyziemnia³, jak w³aœnie kret szary.
Lecz — gdy w oczach mu leœna pomêtnia³a knieja,
A Macieja odró¿niæ nie móg³ od Macieja —
Zakl¹³ siebie s³ów mgliskiem — i tak zacz¹³ znikaæ,
By cia³em do niebytu, znikaj¹c, nawykaæ...
Trudno stwierdziæ, czy umar³, czy wpe³z³ na kszta³t gadu
W nicoœæ, pe³n¹ kryjówek... Doœæ, ¿e znik³ bez œladu.

304
Znik³ do cna i do ista, jakby go nie by³o —
Tylko w s³oñcu zapach³o — miêt¹ i mogi³¹...
Ptak zaæwierka³ z ga³êzi na zniknione cia³o,
I coœ w lesie raz jeszcze, niechc¹c, poleœnia³o...

Rzek³ Maciej do Macieja: „Umkn¹³, zmór podrzutek!


A my ziela szukajmy! Czas nagli i smutek!”
Jêli szukaæ w parowie — ³apczywie i ¿wawo.
Poszperali — na lewo, znaleŸli — na prawo.
* posenny — po œnie nastê- Mia³o barwy znikliwej posenn¹* przynêtê,
puj¹cy. Tu mo¿e przymiot-
10 A poznali je po tym, ¿e by³o — zaklête.
nik od dialekt.: posenno
— pochmurnie, posêpnie. Daremnie próbowali gryŸæ ziele i ³ykaæ —
Nie chcia³y im siê szczêki zmia¿d¿one domykaæ...
Czmur za ¿ycia posiada³ jakie takie si³y,
Bo cielska Maciejowe od ran siê roi³y.

Do pierwszego Macieja rzecze Maciej wtóry:


„Tak siê koœci gn¹ we mnie, jak te obce wióry.
W tym, ¿e Czmur nas nadpsowa³ — nie ma jeszcze sromu.
Czas duszom — do pokuty... Czas cia³om — do domu...
Lubiê ksiê¿yc — na strychu, a s³oñce — w altanie,
20 Ale lubiê najbardziej — siebie wzd³u¿ na sianie!...
Ty pole¿ysz ustronnie — i ja te¿ pole¿ê.
Odzyskamy si³ krztynê, szeptaj¹c pacierze,
Grzeszn¹ duszê do Boga nastroim, jak skrzypkê,
* przechlipka (dialekt.) — „A ziele spo¿yjemy z mlekiem na przechlipkê”*.
popicie.

I tak gwarz¹c, szli do dom — tam, gdzie dal i droga,


I na skrêcie spotkali twarz w twarz — P³aczyboga.
Mia³ P³aczybóg Ÿrenice — dalami posnute,
* smuta (dialekt.) — smu- A w Ÿrenicach na przemian — zadumê i smutê*.
tek.
Tr¹ci³ Maciej Macieja: „Chwila uroczysta!
30 Pierwszy przemów do Boga, boœ lepszy mówista”. —
Rzek³ Maciej: „P³aczybo¿e, co p³aczesz uboczem —
Chcê ci mówiæ o wszystkim, ino nie wiem — o czem!
Pochwalona ta z Tob¹ znajomoœæ bezkreœna.
W lesie — nasze spotkanie. Dziej siê — wola leœna!
To powiadam po pierwsze. A mówiê po wtóre:
Dziej siê cz³owiek, id¹cy w bezmiary niektóre!
Nie zbraknie Bogu strawy (to mówiê — po trzecie!) —
Dopóki jeden Maciej trwa jeszcze na œwiecie!”
I z zanadrza, jak z hojnej wyci¹gn¹³ skarbony
Ziele — i P³aczybogu poda³ zamyœlony.

305
„WeŸ to ziele na wszelki w niebiosach przypadek,
Jako po dwóch Maciejach niepodzielny spadek.
Wiem, ¿e cierpisz niekiedy — i ja czasem cierpiê.
A nu¿ siê nieœmiertelnoœæ w niebiosach wyczerpie!
Chocia¿ trwoga to — p³onna, lecz myœl niebezwiedna:
Pewniejsze dwie wiecznoœci, niŸli wiecznoœæ — jedna.
Doœæ Ci, Bo¿e, ŸdŸb³o ma³e tego ziela spo¿yæ,
By do drugiej wiecznoœci bez uszczerbku do¿yæ.
Kto zas³u¿y³ na ziele — niech siê nim odœwie¿y.
10 Bogu siê nieœmiertelnoœæ — nam siê Bóg nale¿y.
W³¹cz ten dar, P³aczybo¿e, do Twych w niebie dziejów
I od czasu do czasu wspomnij dwóch Maciejów!” —

Wzi¹³ P³aczybóg podarek z tym bo¿ym uœmiechem,


Co sprawi³, ¿e las z wiêkszym zielenia³ poœpiechem,
* drobnota — ma³y, drobny rzek³: „Dar to — nie lada, i skarb — nie drobnota* —
przedmiot.
I pewne przed³u¿enie wiecznego ¿ywota!
Czym¿e was wynagrodzê — jak¹ z nieba chwa³¹
Za to, co siê w tej chwili we wszechœwiecie sta³o!
* samiustek (dialekt.) — Nic nigdzie nie posiadam, sam jestem — samiustek*
sam. 20 Wpoœród ziemskiej niedoli i zaziemskich pustek.
Trzeba w p³acz mój na œlepo, z ca³ych si³ uwierzyæ,
By chcieæ ze mn¹ ¿yæ razem albo razem — nie ¿yæ.
Na krañcach mego p³aczu bêdê na was czeka³.
Nie zwlekajcie zbyt d³ugo. Ja — nie bêdê zwleka³...”

I odszed³ w sen za snami, by z tym zielem w d³oni


Znikn¹æ w jednej i w drugiej niebiosów ustroni.

Rzek³ Maciej do Macieja: „Z ran moich niema³o


Podczas rozmowy z Bogiem krwi siê w œwiat przela³o”.
I na nogach siê zachwia³ i bardzo niezgrabny
* drabny (dialekt.) — drabi- 30 Na trawê siê wywróci³ bokiem, jak wóz drabny*.
niasty. Drugi Maciej na ból swój boczy³ siê i sro¿y³,
Lecz — by cia³u dogodziæ — obok siê u³o¿y³.
Rzek³ jeden: „Czemuœ taki srebrniasty na licu,
Jakbyœ gêbê przed chwil¹ wytarza³ w ksiê¿ycu?”
* ko³ychaæ (dialekt.) — ko- Drugi na to: „Ju¿ do snu nicoœæ mnie ko³ycha*.
³ysaæ. Wiem, co we mnie cierpia³o — nie wiem, co nacicha...
Brak mi ziela... Ha, trudno! Niech Bóg siê posili —
Bardzo by siê przyda³o i nam w takiej chwili!”
Naówczas do Macieja rzek³ Maciej: „Macieju!
Tak mi dobrze w mym bólu, jak w samym Betleju...

306
Pragnê tylko ostatnich ku niebu przesileñ,
* wyleñ — naskórek wê¿a By zrzuciæ cia³a mego uci¹¿liw¹ wyleñ* —
zrzucany podczas lenie-
nia.
A zrzucaj¹c — nie jêknê ani siê zasmucê.
Odwróæ ³eb, byœ nie widzia³, czym bêdê, gdy zrzucê...”

Chcia³ siê w³aœnie odwróciæ Maciej od Macieja,


Ale go zamroczy³a wielka beznadzieja!
A ju¿ œmieræ siê zbli¿y³a, by ich snem utrudziæ.
Nie wiedzia³a, którego ma najpierw wystudziæ.
Œwiat im w oczach zanika³... Nasta³y z³e dreszcze.
10 I ju¿ œwiata nie by³o, a trwali gdzieœ jeszcze...

Rzek³ jeden: „Noc nadchodzi!” — A drugi rzek³: „Dnieje!”


Tak zmarli jednoczeœnie obydwaj Macieje.
Utwór z tomu Napój cienisty (1936). Tekst wed³ug wydania: Boles³aw Leœmian,
Poezje wybrane, BN I/217, Ossolineum, Wroc³aw-Warszawa-Kraków 1991.

Vlastimil Hofman,
SpowiedŸ (1906),
Muzeum Narodowe
w Warszawie.
Fot. Karol Chrzanowski, Wojciech Smolak.

Vlastimil Hofman (1881-


1970) — malarz polski po-
chodzenia czeskiego.

307
Wislawa Szymborska

Sto pociech
Zachcia³o mu siê szczêœcia, Bo przecie¿ chyba jest,
zachcia³o mu siê prawdy, naprawdê siê wydarzy³
zachcia³o mu siê wiecznoœci, pod jedn¹ z gwiazd prowincjonalnych.
patrzcie go! Na swój sposób ¿ywotny i wcale ruchliwy.
Jak na marnego wyrodka kryszta³u —
Ledwie rozró¿ni³ sen od jawy, doœæ powa¿nie zdziwiony.
ledwie domyœli³ siê, ¿e on to on, Jak na trudne dzieciñstwo w koniecznoœciach stada —
ledwie wystruga³ rêk¹ z p³etwy rodem nieŸle ju¿ poszczególny.
krzesiwo i rakietê, Patrzcie go!
³atwy do utopienia w ³y¿ce oceanu,
za ma³o nawet œmieszny, ¿eby pustkê œmieszyæ, Tylko tak dalej, dalej choæ przez chwilê,
oczami tylko widzi, bodaj przez mgnienie galaktyki ma³ej!
uszami tylko s³yszy, Niechby siê wreszcie z grubsza okaza³o,
rekordem jego mowy jest tryb warunkowy, czym bêdzie, skoro jest.
rozumem gani rozum, A jest — zawziêty.
s³owem: prawie nikt, Zawziêty, trzeba przyznaæ, bardzo.
ale wolnoœæ mu w g³owie, wszechwiedza i byt Z tym kó³kiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze.
poza niem¹drym miêsem, Sto pociech, b¹dŸ co b¹dŸ.
patrzcie go! Niebo¿ê.
Istny cz³owiek.

Wiersz z tomiku Sto pociech (1967). Tekst wed³ug wydania:


Wis³awa Szymborska, Wiersze wybrane, Wybór i uk³ad Autorki,
Wydawnictwo 5a, Kraków 2002.
Archiwum Ilustracji PWN, fot. Jacek Herok.

Wis³awa Szymborska (ur. 1923) — poetka, laureatka Nagrody Nobla z 1996 r. Mieszka i tworzy w Krakowie. Ta niezwykle skromna
artystka ci¹gle zastanawia siê nad fenomenem bycia poet¹. O tym, jak ma³o widowiskowy to „zawód”, mówi m.in. w swym odczycie
noblowskim Poeta i Œwiat: „Najgorzej z poetami. Ich praca jest beznadziejnie niefotogeniczna. Cz³owiek siedzi przy stole albo le¿y
na kanapie, wpatruje siê nieruchomym wzrokiem w œcianê albo w sufit, od czasu do czasu napisze siedem wersów, z czego jeden
po kwadransie skreœli, i znów up³ywa godzina, w której nic siê nie dzieje... Jaki widz wytrzyma³by ogl¹danie czegoœ takiego?”
W cyklu To lubiê! proponowano dot¹d lekturê nastêpuj¹cych wierszy Szymborskiej: Zwierzêta cyrkowe, Konkurs piêknoœci mêskiej —
kl. pi¹ta szko³y podstawowej, Jarmark cudów, Muzeum — kl. szósta, Urodziny, Radoœæ pisania — kl. I gimnazjum, Na wie¿y Babel,
Utopia — kl. II, Koniec i pocz¹tek — kl. III, Kobiety Rubensa, S³ówka, Noc, Psalm, G³os w sprawie pornografii — kl. I liceum.
W tym podrêczniku zob. te¿ Dwie ma³py Bruegla, s. 237.

308
Zadania 1. Wielkie bogactwo, rozmaitoϾ i zmiennoϾ kulturowych zjawisk na przestrzeni
dziejów wyzwalaj¹ potrzebê ich porz¹dkowania. Za bardzo istotne, gdy chodzi
koñcowe o refleksjê na temat kulturowej tradycji, uwa¿a siê przy tym poszukiwanie zjawisk
typowych dla czasów, w których powstawa³y poszczególne dzie³a. To pozwala bo-
wiem wyodrêbniaæ i charakteryzowaæ ca³e kulturowe epoki w ujêciu chrono-
logicznym [zob. kapsu³kê PROCESY I PRZE£OMY KULTUROWE w podrêczniku
do kszta³cenia kulturowo-literackiego dla kl. I, s. 33-35] oraz szukaæ odpowiedzi
na pytania: sk¹d w ogóle bior¹ siê kulturowe zmiany i na czym polega ich fenomen.
Tak¿e teksty zamieszczane w Waszych podrêcznikach da siê lokowaæ w takim
w³aœnie linearnym porz¹dku, w obrêbie poszczególnych epok, choæ nie zawsze
mo¿liwe s¹ klasyfikacje jednoznaczne. Dotyczy to zarówno utworów propono-
wanych w klasie I (przypominamy je na PLANSZY I — s. 310-311), jak i tych, które
zamieszczone zosta³y w tej ksi¹¿ce.
W tym roku proponujemy zwróciæ uwagê na dzie³a wskazane na s. 312-
313. Odznaczaj¹ siê one dostateczn¹ wyrazistoœci¹ ideologiczn¹ i estetyczn¹, by
ukazaæ cechy epoki, w jakiej powsta³y. Zadanie polega na tym, by (na przy-
k³ad w osobnym skoroszycie, za³o¿onym w ubieg³ym roku, a przewidzianym na trzy
lata nauki):
A. odnotowywaæ wyprowadzone z analizy wskazanych utworów informacje o epoce,
do której dzie³o zosta³o zaliczone. Próby syntetyzowania wiedzy o epokach wy-
magaj¹ zwykle refleksji obejmuj¹cych takie kwestie:
– czas powstania utworu;
– podejmowany temat;
– poetyka utworu (np.: gatunek, kompozycja, œrodki ekspresji, typ bohatera,
charakter œwiata przedstawionego itd.);
– konteksty: historyczny, kulturowy, filozoficzny oraz biograficzny;
– sposób korzystania z dorobku przesz³oœci;
– ujawniaj¹cy siê w dziele system wartoœci;
B. tworzyæ systematycznie notatki do s³owniczka autorów wspó³czesnych wskazanych
na planszy, odnotowuj¹c przy ich nazwiskach m.in. obserwacje i wnioski dotycz¹ce:
– obszarów tradycji, które interesuj¹ danego autora;
– sposobów korzystania przez niego z tej tradycji (np. przywo³anie, pretekst,
polemika, reinterpretacja, akceptacja, pog³êbienie problemu, przesuniêcie
akcentów znaczeniowych);
– indywidualnych cech twórczoœci danego autora na tle przywo³ywanej tradycji.

2. Na zakoñczenie II klasy proponujemy Wam, podobnie jak w ubieg³ym roku, przy-


gotowanie spektaklu teatralnego. S¹dzimy, ¿e dobrym podsumowaniem ca³orocz-
nych rozwa¿añ na temat daru i pu³apek wolnoœci by³aby inscenizacja fragmentów
sztuki Dumitru Solomona Diogenes pies.

309
W ujêciu chronologicznym... [PLANSZA I z kl. pierwszej]

310
311
W ujêciu chronologicznym... [PLANSZA II; teksty proponowane
w kl. drugiej]

312
313
Lektury obowi¹zkowe i do wyboru
Wed³ug programu To lubiê! w ci¹gu trzech lat nauki w liceum trzeba obowi¹zkowo przeczytaæ w ca³oœci
i poddaæ analizie na lekcjach utwory, które tu przedstawiamy.
Szeœæ tytu³ów zaznaczonych na planszy dobrze wspó³gra z problemami proponowanymi do omówienia
w klasie II. Ich lekturê doradzamy podj¹æ w tym roku. W podrêczniku wskazane s¹ miejsca stwarzaj¹ce
szczególnie dogodny kontekst intelektualny dla takiej lektury. Jeœli jednak po naradzie z Waszym nauczy-
cielem postanowicie prze³o¿yæ omawianie tych tekstów na nastêpny rok, macie do tego prawo, choæ czasu bêdzie ma³o.

Albert Camus
DŻUMA – UPADEK
UWAGA!
W programie To lubiê! (osobna broszura) znaleŸæ mo¿na obszern¹ „listê ksi¹¿ek, które warto przeczytaæ”. Lista ta
pomyœlana zosta³a jako pomoc przy samodzielnych wyborach lekturowych i podpowiedŸ dla tych, którzy chc¹ podj¹æ
trud samokszta³cenia. Mo¿na z niej równie¿ wybieraæ dodatkow¹ lekturê do wspólnego opracowania na lekcjach.
Po¿yczcie program od Waszego nauczyciela i skopiujcie sobie tê listê. Warto z niej skorzystaæ!
314

You might also like