Professional Documents
Culture Documents
To Lubię! 2 Lic. Kszt. Kulturowo-Literackie - 5
To Lubię! 2 Lic. Kszt. Kulturowo-Literackie - 5
René Magritte (1898-1967) czyt. rene. magri.t malarz belgijski, uwa¿any za g³ównego przedstawiciela surrealizmu w swej
ojczynie. W m³odoci, aby zarobiæ na ¿ycie, musia³ Magritte wykonywaæ, jak sam mówi³, durne prace: afisze i rysunki reklamowe.
By³ te¿ rysownikiem w fabryce tapet. Jednoczenie tworzy³ awangardowe dzie³a inspirowane futuryzmem i kubizmem. Prawdziwym
jednak odkryciem by³ dla malarza surrealizm sztuka odrzucaj¹ca racjonalizm i logikê, a preferuj¹ca przypadkowoæ skojarzeñ
i woln¹, przynajmniej w za³o¿eniach, grê podwiadomoci. Pobyt w Pary¿u pod koniec lat dwudziestych zbli¿y³ Magritta do ideologa
tego kierunku André Bretona oraz grupy artystów skupionych wokó³ niego. Lata trzydzieste to dla belgijskiego surrealisty
pocz¹tek miêdzynarodowej s³awy. Jego kompozycje, zaskakuj¹ce odbiorców niezwyk³oci¹ i przewrotnoci¹, wystawiane by³y
w Nowym Jorku, Londynie, Pary¿u... Chcê malowaæ jedynie obrazy objania³ Magritte swój stosunek do sztuki które ewokuj¹
tajemnicê. Ostatni okres ¿ycia up³yn¹³ mu w dobrobycie. Tworzy³ do koñca swych dni.
263
Zadanie 1. Znanemu zakonnikowi z tynieckiego klasztoru benedyktynów, ojcu Leonowi Kna-
bitowi, postawiono w jednym z wywiadów pytania: Czy zakony s¹ jeszcze dzisiaj
wstêpne popularne? Czy potrafi¹ stawiæ czo³a wyzwaniom wspó³czesnoci i bêd¹ istnia³y
w trzecim tysi¹cleciu i póniej? Odpowied brzmia³a nastêpuj¹co: Zakony zawsze
by³y w kociele na tak zwane trudne czasy. Bêd¹ wiêc na XXI wiek i dalej. Oczy-
wicie te, które nie potrafi³y siê przystosowaæ do uciekaj¹cego czasu b¹d trud-
noci, jakie te czasy nios³y, po prostu wymar³y. My nie mamy zamiaru wymieraæ czy
tylko przetrwaæ. Dzia³amy bardzo intensywnie.
Proponujemy Wam teraz zorganizowanie spotkania z cz³owiekiem, który
podobnie jak ojciec Knabit zdecydowa³ siê na ¿ycie w zakonie. W ramach
przygotowañ trzeba:
przemyleæ swe obowi¹zki, które wynikaj¹ z roli gospodarzy spotkania;
wybraæ osobê, która przedstawi gocia i poprowadzi rozmowê;
zebraæ informacje na temat zakonu, którego cz³onkiem jest zaproszony goæ;
opracowaæ pytania, które pozwoli³yby uzyskaæ odpowiedzi dotycz¹ce roli zako-
nów w dzisiejszym wiecie i u w z g l ê d n i a ³ y p r o b l e m w o l n o c i
cz³owieka, który wybiera ¿ycie zakonne;
utrwaliæ, na przyk³ad na tamie magnetofonowej, przebieg dyskusji;
zredagowaæ, dla potrzeb szkolnej gazety, relacjê ze spotkania lub wywiad z go-
ciem.
264
Wycofaæ siê Józef Tischner
zjum. W podrêczniku do kl. I liceum w kolejnych rozdzia³ach pojawi³y siê fragmenty jego
Filozofii dramatu oraz innych pism jako filozoficzny kontekst omawianych problemów.
W tym podrêczniku zob. s. 234.
265
powierzone mi prace. Lecz oto jawi siê nowa refleksja: mo¿esz to zrobiæ kiedy indziej, rzecz nie jest
a¿ tak pilna.
Dyskusja trwa³aby w nieskoñczonoæ. Trzeba zdecydowaæ. W tym szczególnym momencie w dys-
kusjê miêdzy wartociami wkracza nasze ja. Nastêpuje wy³adowanie siê jego mocy. Jaka wewnêtrzna
eksplozja czynu. Ja sam, jako taki, ujawniam swe istnienie i swe dzia³anie w g³êbi wiadomoci.
W y b i e r a m f i l m. Ja siêgn¹³em w tamt¹ stronê i przyw³aszczy³em sobie jego wartoæ. Wy-
bra³em.
Ale wybra³em w sposób wolny. Oto ca³y czas idzie za mn¹ wiadomoæ, ¿e mog³em wybraæ ina-
czej, ¿e zatem wszystko ode mnie ostatecznie zale¿a³o i nadal zale¿y.
10 W opisanej tutaj sytuacji mo¿na wyodrêbniæ trzy etapy wolnego wyboru: etap sytuacji przed-
wyborczej, gdy ledwo uwiadamiam sobie to, co ewentualnie móg³bym wybraæ. Dalej: etap gry
wartoci, gdy usi³ujê rozwa¿yæ wszystkie za i przeciw. Wreszcie etap w³aciwy, w którym dokonujê
samookrelenia w jednym z mo¿liwych kierunków. W tym te¿ momencie moja wolnoæ jest dla mnie
najbardziej wyrana.
Wolnoæ cz³owieka stanowi jaki niezwyk³y element w przyrodzie. To ona decyduje o tym, ¿e
cz³owiek jest jednostk¹ w pe³ni suwerenn¹ i autonomiczn¹, która bez reszty panuje nad tym, ¿e
czego c h c e. Wród morza zdeterminowanej materii pojawia siê dryfuj¹ca kra, przestrzeñ nieczu³a
na burze przelatuj¹ce po powierzchni, bêd¹ca ród³em nowego ¿ycia w wiecie. Ale wolnoæ to tak¿e
rzeczywistoæ, która mo¿e ulegaæ degradacji. Cz³owiek mo¿e w jakim zakresie zrzec siê dobrowolnie
20 lub niedobrowolnie w³asnej wolnoci, zamieniæ j¹ w brudn¹ plamê oliwy, poddan¹ biernie drganiom
morza. Nigdy jednak nie mo¿e jej w sobie zabiæ: zawsze bêdzie móg³ j¹ powo³aæ do ¿ycia. W pewnym
momencie plama oliwy zacznie zwijaæ siê w kulê, otrz¹saæ wodê i zanurzona w morzu, przeciwstawiaæ
mu siê ca³¹ moc¹ swej bezw³adnoci. Wtedy w obliczu ludzkiego, swobodnego c h c e n i a wszyst-
kie si³y wiata bêd¹ bezradne.
Ale z wolnoci¹ cz³owieka wi¹¿e siê jeszcze co bardziej zasadniczego: Dziêki wolnoci mo¿emy
powiedzieæ, ¿e jestemy sprawcami jakiego czynu. Jestemy za ten czyn odpowiedzialni. Ale odpo-
wiedzialnym mo¿na byæ zawsze tylko wobec kogo.
Wobec kogo jestemy ostatecznie odpowiedzialni za nasz czyn? Na przyk³ad za ten czyn, o którym
nikt z ludzi nie wie? Za nasze ¿yciowe powo³anie, które byæ mo¿e odczuwalimy kiedy, lecz o któ-
30 rym zupe³nie zapomnielimy? Wobec kogo jestemy odpowiedzialni za ¿ycie? Za rozwój danych nam
przez naturê talentów? Czy wobec wiata? Czy wobec historii? Ale¿ to s¹ abstrakty! wiat nic o nas
nie chce wiedzieæ. Historia o nas prawdopodobnie rych³o zapomni. Wobec kogo zatem jestemy
odpowiedzialni, bo jednak czujemy w sobie tê odpowiedzialnoæ za siebie, za innych, czasami za los
ma³ego, otaczaj¹cego nas wiata?
Jestemy odpowiedzialni wobec kogo, kto wie, widzi, kto chce. S³owem: wobec jakiej O s o b y,
która da³a nam ¿ycie, talent, powo³anie i wolnoæ.
W ten oto sposób nasza wolnoæ przez nasze doznanie odpowiedzialnoci wi¹¿e nas nieustannie
z Bogiem. W niej to ostatecznie zosta³a zaczepiona pajêczyna, po której s¹czyæ siê bêdzie w nasze
wnêtrze piek³o lub niebo, mieræ lub ¿ycie, dobro lub z³o.
266
w. Augustyn
Wyznania
Pewnego dnia, kiedy Nebrydiusza ju¿ nie pamiêtam, z jakiej przyczyny nie
by³o z nami, odwiedzi³ mnie i Alipiusza w naszym domu niejaki Pontycjan. By³ to
Afrykañczyk, a wiêc nasz ziomek; piastowa³ wysokie stanowisko na dworze cesarskim.
Mia³ on do nas jak¹ sprawê. Siedlimy wiêc i rozmawialimy. Nagle Pontycjan zau-
wa¿y³ na stoj¹cym w pobli¿u stole, przeznaczonym do gier, ksi¹¿kê. Wzi¹³ j¹ w rêce,
otworzy³ i ze zdziwieniem stwierdzi³, ¿e to aposto³ Pawe³. Afrykañczyk spodziewa³ siê
raczej jakiej ksi¹¿ki zwi¹zanej z t¹ oratorsk¹ profesj¹, która mnie wyniszcza³a.
Umiechn¹³ siê i patrz¹c mi g³êboko w oczy, powiedzia³, jak bardzo siê cieszy, ¿e tu,
najbli¿ej mnie, znalaz³ tê w³anie, i tylko tê, ksi¹¿kê. Okaza³o siê, ¿e by³ to chrze-
10 cijanin, wierny Twój s³uga, który czêsto przed Tob¹, naszym Bogiem, klêka³ w kociele,
267
wyszli na przechadzkê po ogrodach przylegaj¹cych do murów miejskich. Podzielili siê
na dwie grupy: Pontycjan szed³ z jednym towarzyszem, a osobno szli dwaj inni. W³anie
wtedy druga z tych par natrafi³a na dom, w którym mieszkali Twoi s³udzy ubodzy w du-
chu, tacy, których jest królestwo niebieskie. I znaleli tam ksi¹¿kê z opisem ¿ycia
Antoniego.
Jeden z nich zacz¹³ czytaæ i stopniowo budzi³ siê w nim coraz wiêkszy podziw, coraz
g³êbsze wzruszenie. Zanim przesta³ czytaæ, ju¿ myla³ o tym, ¿eby wybraæ takie ¿ycie
i porzuciwszy doczesn¹ s³u¿bê, zaci¹gn¹æ siê pod Twój znak; a byli oni tak zwanymi
* agentes in rebus (³ac.) agentes in rebus *. Ogarnê³a go têsknota do wiêtoci. Jego dotychczasowe ¿ycie bu-
wyra¿enie oznaczaj¹ce taj-
10 dzi³o w nim wstyd i gniew. Podniós³ oczy znad ksi¹¿ki i rzek³ do przyjaciela: S³uchaj,
n¹ policjê cesarsk¹.
co my w³aciwie chcemy osi¹gn¹æ wszystkimi naszymi staraniami? Czego szukamy?
W jakim celu pe³nimy nasz¹ s³u¿bê? Czy¿ mo¿emy spodziewaæ siê w pa³acu czegokol-
wiek ponad to, ¿e otrzymamy tytu³ przyjació³ cesarza? A czy¿ wtedy nasze po³o¿enie nie
bêdzie nadzwyczaj niepewne i niebezpieczne? A przez ile¿ to innych niebezpieczeñstw
brnie siê do tego wiêkszego zagro¿enia? I jak d³ugo trzeba bêdzie do tego d¹¿yæ?
A przyjacielem Boga jeli tylko zechcê w tej oto chwili siê stajê.
Tak rzek³ i znowu pochyli³ siê nad ksi¹¿k¹, targany bólem rodz¹cego siê w nim
nowego ¿ycia. Czyta³ i wewnêtrznie siê przemienia³, co tylko Ty mog³e dostrzec. Duch
jego, jak mia³o niebawem siê okazaæ, uwalnia³ siê od wiata. Kiedy czyta³ i kiedy serce
20 ³omota³o mu w piersi, z której siê wydziera³y st³umione westchnienia, rozpoznawa³
lepsz¹ drogê ¿ycia i podejmowa³ postanowienie, ¿e bêdzie po niej kroczy³. Ju¿ nale¿a³
do Ciebie! Ju¿ siê oderwa³em od naszej dawnej nadziei rzek³ do przyjaciela
i postanowi³em s³u¿yæ Bogu, a zaczynam to ju¿ teraz, w tej godzinie, w tym miejscu,
gdzie jestem. Jeli nie chcesz mnie naladowaæ, to przynajmniej mi nie przeszkadzaj!
Lecz tamten rzek³, ¿e owszem, zostanie razem z nim, bo taka s³u¿ba jest zaszczytna
i wielka za ni¹ bêdzie nagroda. I obaj, nale¿¹c ju¿ do Ciebie, zbudowali wie¿ê kosztem
odpowiednim czyli kosztem porzucenia wszystkiego, co mieli, i pójcia za Tob¹.
Pontycjan za i towarzysz, który razem z nim siê przechadza³ w innej czêci ogrodu,
szukaj¹c tamtych dwóch, wreszcie doszli do owego domu, a zobaczywszy kolegów,
30 wezwali ich do powrotu, bo ju¿ zmierzch zapada³. Wtedy tamci opowiedzieli o swoim
postanowieniu i zamiarach, jak te¿ wyjanili, w jaki sposób ukszta³towa³a siê w nich
i umocni³a taka decyzja. Prosili towarzyszy, ¿eby jeli sami siê do nich nie przy³¹cz¹,
im dali spokój oni chc¹ tu zostaæ. Pontycjan i jego towarzysz wprawdzie nie zmie-
nili sposobu ¿ycia, jednak byli jak nam opowiada³ do ³ez poruszeni tym zda-
rzeniem. Z wielk¹ czci¹ wyrazili im swój podziw, polecili siê ich modlitwom i
dwigaj¹c serca ci¹¿¹ce ku ziemi wrócili do pa³acu. Tamci za, sercami przywar³-
szy do niebios, zostali w owym domu. Obaj ci ludzie mieli narzeczone. Gdy dowiedzia³y
siê o ich postanowieniu, one tak¿e ofiarowa³y swe dziewictwo Tobie. Wszystko to nam
opowiada³ Pontycjan.
268
Ty za, Panie, jego s³owami odwraca³e mój wzrok, abym wreszcie spojrza³ na
samego siebie. Bo ja samego siebie umieci³em gdzie za swoimi plecami, aby siebie
nie dostrzegaæ. I oto mi stawia³e przed oczyma mnie samego, abym zobaczy³, jaki
jestem wstrêtny, pokrêcony, brudny, okryty wrzodami, ociekaj¹cy rop¹. Patrzy³em i ogar-
nia³o mnie przera¿enie, a nie by³o dok¹d uciec od tego widoku. Gdy usi³owa³em od
siebie wzrok odwróciæ, Pontycjan dalej snu³ opowieæ swoj¹, któr¹ Ty znowu stawia³e
mnie naprzeciw mnie samego, oczy mi k³u³e mn¹ samym, abym wreszcie zrozumia³
moj¹ niegodziwoæ i abym j¹ znienawidzi³. Zna³em j¹ przecie¿ lecz udawa³em, ¿e
nie znam; przymyka³em oczy i udawa³o mi siê zapomnieæ. Teraz jednak, im bardziej
10 rozgrzewa³o siê moje serce od opowieci o zbawiennym postanowieniu owych ludzi,
którzy Tobie powierzyli ca³ych siebie, ¿eby ich uleczy³ tym straszliwiej, porów-
nuj¹c ich z sob¹, sob¹ pogardza³em. Ile¿ to lat up³ynê³o chyba dwanacie? od
* Marcus Tullius Cicero owego dziewiêtnastego roku mego ¿ycia, gdy po przeczytaniu Hortensjusza Cycerona*
(106-43 p.n.e.) rzym-
ski m¹¿ stanu, mówca, fi- zapali³em siê do studiowania filozofii. A ci¹gle jeszcze odwleka³em ten moment, w któ-
lozof. rym wzgardziwszy szczêciem ziemskim, mia³em powiêciæ siê szukaniu innego szczê-
cia, takiego, którego ju¿ nawet nie znalezienie, ale samo szukanie by³o cenniejsze od
wszelkich bogactw i królestw wiata i od op³ywania we wszystkie materialne rozkosze,
jakich by tylko mo¿na by³o zapragn¹æ.
Moja m³odoæ by³a szczególnie ob³êdna, zw³aszcza sam jej wit, gdy tak Ciebie
20 prosi³em o czystoæ obyczajów: Daj mi czystoæ i umiarkowanie, ale jeszcze nie w tej
chwili. By³ we mnie lêk, ¿e móg³by mnie zbyt rych³o wys³uchaæ i od razu mnie ule-
czyæ z choroby po¿¹dania, które chcia³em raczej nasyciæ, ni¿ zgasiæ. Kroczy³em drog¹
wystêpków, pe³en blunierczych przes¹dów, nie tyle przekonany o ich s³usznoci, ile
raczej szukaj¹c w nich oparcia przeciw innym przekonaniom, które zamiast badaæ
pobo¿nie nienawistnie zwalcza³em. Udawa³em wobec samego siebie, ¿e przyczyn¹,
dla której z dnia na dzieñ odk³adam chwilê odepchniêcia wszelkich rachub doczes-
nych, aby pójæ tylko za Tob¹, by³o to, i¿ mi siê jeszcze nie ukaza³a ¿adna pewnoæ, ku
której móg³bym kroczyæ. Lecz teraz nadszed³ dzieñ, w którym stan¹³em sam przed
sob¹ obna¿ony. A sumienie nie szczêdzi³o mi ch³osty.
30 Ci¹gle milczysz? krzycza³o ono we mnie. Przecie¿ zawsze twierdzi³e, ¿e ze
wzglêdu na niepewnoæ prawdy nie chcesz jeszcze odrzucaæ brzemienia tej marnej
doczesnoci. Lecz oto prawda ju¿ siê rozjani³a. A tamto brzemiê ci¹gle ciê przygniata,
podczas gdy inni ludzie precz je odrzucaj¹ i zaraz skrzyd³a rosn¹ im u ramion
chocia¿ nie lêczeli nad takim badaniem, nie medytowali o tych sprawach przez dzie-
siêæ lat czy wiêcej. Wstyd przeraliwy targa³ i rozdziera³ moj¹ duszê, gdy Pontycjan
snu³ swoj¹ opowieæ. Skoñczywszy za, a omówiwszy te¿ sprawê, któr¹ przyszed³ za³at-
wiæ, wróci³ do siebie. A ja te¿ do siebie wróci³em... Jak¿e siebie oskar¿a³em w mylach,
jak¿e za¿arcie ch³osta³em moj¹ duszê, która siê oci¹ga³a w tyle, gdym ja ku Tobie
kroczyæ pragn¹³. Stanê³a, nie chcia³a iæ naprzód, chocia¿ teraz nie mia³a ju¿ ¿adnych
269
usprawiedliwieñ. Rozpad³y siê bowiem i rozwia³y wszystkie jej argumenty. Zosta³a tylko
niema trwoga. Bo niby mierci lêka³a siê dusza oderwania od owego nurtu przyzwy-
czajenia, który j¹ niós³ ku mierci.
Wnêtrze mojej istoty przesta³o byæ spokojnym domem. W zamêcie walki, jak¹ to-
czy³em z moj¹ dusz¹ w naszej najbardziej odosobnionej komnacie, w sercu moim,
zwracam siê nagle do Alipiusza z wyrazu twarzy na pewno móg³ odczytaæ niepokój
moich myli i wo³am: Na co my czekamy? Czy poj¹³e sens tej opowieci? Powstaj¹
prostaczkowie i zdobywaj¹ niebo, a my, z ca³¹ nasz¹ bezduszn¹ uczonoci¹, tarzamy
siê w ciele i krwi. Czy dlatego wstydzimy siê iæ za nimi, ¿e oni nas wyprzedzili? Czy nie
10 jest gorszym wstydem w ogóle nie pójæ t¹ drog¹? Nie pamiêtam dok³adnie, jakimi
s³owami te myli wyrazi³em. Nie panuj¹c ju¿ nad sob¹, zerwa³em siê i wyszed³em.
Alipiusz, os³upia³y, patrzy³ na mnie milcz¹c. G³os mój brzmia³ inaczej ni¿ zwykle. O sta-
nie mego ducha wiêcej mówi³y czo³o, oczy, p³on¹ce policzki, ³ami¹cy siê g³os ni¿eli
same te s³owa, jakie z gard³a dobyæ mog³em.
Przy domu, który wynajêlimy, by³ ogródek; moglimy z niego korzystaæ, jak i z ca-
³ego domu, bo w³aciciel w ogóle tam nie mieszka³. Moje wzburzenie wygna³o mnie
do tego ogródka. Tam nikt nie móg³ przeszkodziæ owej za¿artej walce, jak¹ toczy³em
z samym sob¹; jej wynik Ty ju¿ zna³e, a ja nie zna³em go jeszcze. Szala³em zbawiennie;
umiera³em ku ¿yciu. Zna³em z³o, jakie by³o we mnie, a nie zdawa³em sobie jeszcze
20 sprawy z dobra, jakie ju¿ niebawem mia³o siê we mnie narodziæ. Chodzi³em po ogro-
dzie, a Alipiusz krok w krok za mn¹. Jego obecnoæ nigdy nie przeszkadza³a mojej
samotnoci. A jak¿eby móg³ tak wzburzonego opuciæ? Usiedlimy jak najdalej od
domu. Jêcza³em z gniewu, miota³em siê przeciwko sobie, ¿e nie idê za wol¹ i przy-
mierzem Twoim, Bo¿e mój, tam, dok¹d iæ powinienem jak wo³a³y wszystkie koci
moje, wys³awiaj¹c Ciê pod niebiosa. A przecie¿, ¿eby tam dotrzeæ, nie potrzebowa³em
ani okrêtów, ani wozów, ani nawet takich kroków, jakimi doszed³em z domu do tego
miejsca, gdziemy siedzieli. [...]
Taka te¿ by³a moja choroba i mêka, gdy oskar¿a³em siebie za¿arciej ni¿ kiedy-
kolwiek przedtem, miotaj¹c siê i szamocz¹c w pêtaj¹cym mnie ³añcuchu. Spodzie-
30 wa³em siê, ¿e niebawem ³añcuch pêknie, bo sta³ siê ju¿ cienki. A jednak ci¹gle mnie
oplata³. Ty za, Panie, czuwa³e stale nad moimi tajemnymi prze¿yciami, w surowym
mi³osierdziu ch³oszcz¹c mnie dwoistym biczem lêku i wstydu, abym siê znowu nie
osun¹³ w uleg³oæ bo wtedy nawet ten cienki i kruchy ³añcuch, który mnie jeszcze
oplata³, wcale by nie pêk³, lecz raczej by okrzepn¹³ i cianiej by mnie spêta³. Mówi³em
sobie w g³êbi duszy: Niech siê ju¿ stanie! Niech siê stanie! i same te s³owa zda-
wa³y siê mnie prowadziæ na próg decyzji. Ju¿ prawie j¹ podejmowa³em i powstrzy-
mywa³em siê. Nie osuwa³em siê wprawdzie do dawnego stanu. Zatrzyma³em siê na
samym progu, aby zaczerpn¹æ oddechu. I znowu próbowa³em przekroczyæ próg
ju¿ by³em trochê bli¿szy celu, i jeszcze bli¿szy, ju¿ niemal tego dotyka³em, ju¿ niemal
270
ujmowa³em w d³onie... Ale nie mog³em dosiêgn¹æ, nie mog³em dotkn¹æ, uj¹æ. Ci¹gle
odwleka³em ten moment, w którym mia³em umrzeæ dla mierci, a dla ¿ycia ¿yæ zacz¹æ.
Wiêksz¹ mia³o we mnie moc zakorzenione z³o ni¿ dobro, do którego nie przywyk³em.
Im bli¿szy by³ moment, w którym siê mia³em staæ czym innym, ni¿ by³em, tym wiêksz¹
wzbudza³ on we mnie grozê. Lecz mnie nie cofa³, nie spycha³ z drogi, po której szed-
³em tylko unieruchamia³ mnie i wiêzi³.
Zatrzymywa³y mnie zupe³ne g³upstwa, skoñczone marnoci, moje stare przyjació³-
ki. Chwyta³y za szatê cielesn¹ i szepta³y: Opucisz nas? I od tej chwili ju¿ przenigdy
nie bêdziemy z tob¹? I od tej chwili ju¿ przenigdy nie bêdzie ci wolno tego czy tam-
10 tego? Co one mia³y na myli, mówi¹c o tym czy tamtym? Co mia³y na myli, Bo¿e
mój? Niech¿e Twoje mi³osierdzie odwróci od s³ugi Twego tê ohydê, tê hañbê, jak¹ mi
rai³y. Ale g³osy te wydawa³y siê ju¿ mniej ni¿ w po³owie tak g³one, jak by³y niegdy. Ju¿
nie zastêpowa³y mi drogi, aby jawnie siê spieraæ; podszeptywa³y swoje rady jak gdyby
za moimi plecami, a gdy siê od nich odsuwa³em i szed³em naprzód, jakby ukradkiem
skuba³y moj¹ szatê, abym siê obejrza³. Potrafi³y jednak to osi¹gn¹æ, ¿e nadal nie umia-
³em zupe³nie siê od nich oderwaæ, otrz¹sn¹æ siê, przekroczyæ granicy dziel¹cej mnie
od tamtej strony, dok¹d mnie wzywa³e. Bo przemo¿ne przyzwyczajenie mówi³o: Czy
s¹dzisz, ¿e bêdziesz móg³ ¿yæ bez tych rzeczy?
Lecz mówi³o ju¿ dr¿¹cym g³osem. Ods³ania³a siê ju¿ bowiem ilekroæ w tamt¹
20 drug¹ stronê spojrza³em za t¹ granic¹, któr¹ lêka³em siê przekroczyæ, szlachetna
swoim! To przecie¿ Pan Bóg ich obdarzy³ mn¹. Czemu na sobie samym siê opierasz
i upadasz? Rzuæ siê ku Niemu! Nie obawiaj siê On siê nie cofnie, aby upad³. Rzuæ
siê z ca³¹ ufnoci¹, On przygarnie ciê i uleczy. Taki¿ wstyd mnie pali³! Bo jeszcze
ci¹gle s³ysza³em szept tamtych g³upstw i nadal sta³em zamar³y w bezruchu. A powci¹g-
liwoæ mówi³a, zda³o siê, nadal: Og³uchnij na nieczyste podszepty twego cia³a. Musisz
je umartwiæ. Prawi¹ ci one banie, nie wed³ug prawa Pana Boga twego. Takie to siê
k³êbi³y walki w moim sercu nie o kogokolwiek innego, lecz o mnie samego, prze-
ciwko mnie samemu. Alipiusz za, nie odstêpuj¹c ode mnie, w milczeniu czeka³ na
wynik tak niezwyk³ego boju.
271
A skoro dociekliwa myl zgarnê³a z najskrytszych ostêpów duszy ca³¹ moj¹ nêdzê
i wyci¹gnê³a j¹ na powierzchniê, przed oczy mego serca, wtedy siê wreszcie zerwa³a
we mnie burza, nios¹c deszcz ³ez rzêsistych. Aby siê wyp³akaæ, podnios³em siê i od-
szed³em od Alipiusza. Wyda³o mi siê, ¿e najlepiej jest p³akaæ w samotnoci. Odszed³em
wiêc dostatecznie daleko, aby nawet jego obecnoæ mi nie przeszkadza³a. Musia³ siê
domylaæ, co siê ze mn¹ dzieje, bo zdaje siê, ¿e odchodz¹c co do niego powiedzia³em
i g³os mój ju¿ wtedy siê ³ama³ wzbieraj¹cym we mnie p³aczem. Alipiusz, pora¿ony
zdumieniem, pozosta³ tam, gdzie przedtem siedzielimy razem. A ja rzuci³em siê gdzie
na ziemiê, u stóp drzewa figowego. Ju¿ nie powstrzymywa³em ³ez, które zaraz po-
10 p³ynê³y z moich oczu strumieniem ofiara, jak¹ Ty ³askawie przyjmujesz. I nie takimi
tem s³ysza³. Zdusiwszy w sobie ³kanie, podnios³em siê z ziemi, znajduj¹c tylko takie
wyt³umaczenie, ¿e musi to byæ nakaz Bo¿y, abym otworzy³ ksi¹¿kê i czyta³ ten rozdzia³,
na który najpierw natrafiê. Dowiedzia³em siê bowiem, ¿e Antoni poprzez lekcjê ewan-
geliczn¹, któr¹ przypadkiem us³ysza³ w kociele, otrzyma³ tak wyrane pouczenie,
jakby bezporednio do niego by³y zwrócone s³owa: Id, sprzedaj wszystko, co masz,
i rozdaj ubogim, a bêdziesz mia³ skarb w niebie; a przyjd i pójd za mn¹. I dziêki
tej wyroczni od razu nawróci³ siê ku Tobie.
Spiesznie wiêc wróci³em do tego miejsca, gdzie Alipiusz przez ca³y czas siedzia³.
Pamiêta³em, ¿e zostawi³em tam, odchodz¹c, tom pism aposto³a. Chwyci³em ksi¹¿kê,
30 otworzy³em i czyta³em w milczeniu s³owa, na które najpierw pad³ mój wzrok: ... nie
272
dalszy ci¹g tekstu. Ja nie wiedzia³em, co tam by³o dalej. Pada³y tam s³owa: A s³abego
w wierze przyjmujcie.
To Alipiusz odniós³, jak mi wyjani³, do siebie. Takie za upomnienie wystarczy³o,
aby go wewnêtrznie umocniæ. Nie przechodz¹c przez ¿aden zamêt w¹tpliwoci, Ali-
piusz moje postanowienia i zamiary uzna³ za swoje. Doskonale siê one zgadza³y z jego
obyczajami, jakimi ju¿ od dawna niezmiernie górowa³ nade mn¹. Zaraz potem idziemy
do mojej matki. Mówimy, co siê dzieje. Jej radoæ! Opowiadamy, jak to siê sta³o. Jak¿e
cieszy siê, jak triumfuje! B³ogos³awi³a Ciebie, który mocen jest uczyniæ daleko wiêcej
ni¿ to, o co prosimy i co pojmujemy. Bo widzia³a, ¿e o wiele obfitszej udzieli³e ³aski,
10 ni¿ ona kiedykolwiek mia³a w mojej intencji prosiæ, p³acz¹c gorzkimi ³zami. Do tego
bowiem stopnia nawróci³e mnie ku Tobie, ¿e ju¿ nie szuka³em ani ¿ony, ani ¿adnej
w ogóle nadziei doczesnej, stan¹wszy mocno na belce wiary tak jak jej we nie
niegdy ukaza³e mnie przed wieloma laty. Smutek jej przemieni³e w radoæ zaæmie-
waj¹c¹ wszystkie jej marzenia, s³odsz¹ i czystsz¹ od tej, której mog³aby siê spodziewaæ
po wnukach, pochodz¹cych ode mnie cielenie. [...]
O, Panie, jam s³uga Twój, jam s³uga Twój i syn s³u¿ebnicy Twojej. Potarga³e me
wiêzy, przeto Ci z³o¿ê ofiarê dziêkczynn¹. Niech Ciê wys³awia serce me, jêzyk mój,
niech wo³aj¹ wszystkie koci moje: Panie, któ¿ podobny Tobie? A Ty odpowiedz, tak
przemawiaj¹c do mojej duszy: Zbawieniem twoim jestem. A kim ja jestem i jaki
20 jestem? Jakiego¿ to z³a nie by³o we mnie albo w czynach moich? A jeli nie w czynach
Postanowi³em wiêc wytrwaæ jeszcze przez te dni, aby odejæ bez zak³ócania porz¹dku
publicznego. A poniewa¿ zosta³em przez Ciebie odkupiony, ju¿ nigdy tak sobie
mówi³em nie wystawiê siebie na sprzeda¿. [...]
I wreszcie dobieg³y kresu owe dni, które tak bardzo mi siê d³u¿y³y, bo pragn¹³em
ju¿ wolnoci, swobodnego oddechu, aby zapiewaæ z ca³ej duszy: Do Ciebie przemó-
wi³o serce moje, wypatrywa³em oblicza Twego. Oblicza Twego, Panie, szukaæ bêdê.
Nadszed³ dzieñ, w którym wewnêtrznie ju¿ uwolniony od zawodu retora
mia³em siê od niego równie¿ wyswobodziæ w ¿yciu. Sta³o siê.
Fragmenty Wyznañ w. Augustyna, T³um. Zygmunt Kubiak, Znak, Kraków 2002.
273
EAST NEWS
Caspar David Friedrich, Mnich nad brzegiem morza (1809-1810), Nationalgalerie, Berlin.
274
Miko³aj Sêp Szarzyñski
SONET IV
O wojnie naszej, któr¹ wiedziemy
z szatanem, wiatem i cia³em
* pokój szczêliwoæ Pokój szczêliwoæ*, ale bojowanie
powtórzone za Ksiêg¹ Hio-
ba: Bojowaniem jest ¿y- Byt nasz podniebny. On srogi ciemnoci
wot cz³owieczy na ziemi. Hetman* i wiata ³akome* marnoci
* srogi ciemnoci hetman
tu: szatan.
O nasze pilno czyni¹* zepsowanie.
* ³akome po¿¹dane.
* czyni¹ zabiegaj¹, stara- Nie dosyæ na tym, o nasz mo¿ny Panie!
j¹ siê.
* dla zbieg³ych luboci
Ten dom nasz cia³o, dla zbieg³ych luboci*
dla przemijaj¹cych przy- Niebacznie zajrz¹c* duchowi zwierzchnoci,
jemnoci.
Upaæ na wieki ¿¹daæ nie przestanie.
* zajrz¹c zazdroszcz¹c.
Miko³aj Sêp-Szarzyñski (ok. 1550-1581) poeta. O jego ¿yciu wiemy niewiele. Urodzi³ siê w Zimnej
Wodzie lub Rudnie ko³o Lwowa, w rodzinie szlacheckiej. Prawdopodobnie by³ zwi¹zany z protestantyzmem,
o czym zdaj¹ siê wiadczyæ miêdzy innymi jego studia w luterañskich uniwersytetach niemieckich (Witten-
berga, Lipsk). Z czasem podj¹³ jednak dramatyczn¹ decyzjê o konwersji, czyli przejciu na katolicyzm,
którego sta³ siê gorliwym wyznawc¹. Po mierci Sêpa jego pucizn¹ poetyck¹ zaopiekowa³ siê m³odszy
brat, ale ocali³ on dla potomnych tylko czêæ dorobku Miko³aja. Reszta rozproszona wród przyjació³
zaginê³a. Tomik Rytmy abo wiersze polskie, zawieraj¹cy zaledwie nieco ponad piêædziesi¹t krótszych
i d³u¿szych utworów, ukaza³ siê w 1601 r. Zapomnian¹ twórczoæ utalentowanego poety odkryto na nowo
w³aciwie dopiero w XX w. Do dzi jednak historycy literatury dyskutuj¹, czy Sêp by³ przedstawicielem
renesansu, baroku czy te¿ mo¿e poet¹ prze³omu epok [zob. kapsu³kê PROCESY I PRZE£OMY KULTUROWE
w podrêczniku do I kl. liceum, s. 33-35; w tej ksi¹¿ce PLANSZE, s. 310-311 i 312-313].
275
Miko³aj Sêp Szarzyñski
SONET V
O nietrwa³ej mi³oci rzeczy wiata tego
* I nie mi³owaæ... prze- I nie mi³owaæ ciê¿ko*, i mi³owaæ
k³ad z Anakreonta, u Ko-
chanowskiego brzmi¹cy: Nêdzna pociecha, gdy ¿¹dz¹ zwiedzione
Ciê¿ko, kto nie mi³uje, ciê¿- Myli cukruj¹* nazbyt rzeczy one,
ko, kto mi³uje (Fraszki I,
39). Które i mieniæ*, i musz¹ siê psowaæ.
* cukruj¹ zachwalaj¹, u-
piêkszaj¹.
Komu tak bêdzie dostatkiem* smakowaæ
* mieniæ zmieniaæ [siê].
* dostatkiem wystarcza- Z³oto, sceptr*, s³awa, rozkosz i stworzone
j¹co. Piêkne oblicze, by tym nasycone
* sceptr ber³o; przeno-
nie: w³adza.
I móg³ mieæ serce, i trwóg sie warowaæ?*
* warowaæ wystrzegaæ
siê. Mi³oæ jest w³asny* bieg bycia naszego,
* w³asny w³aciwy.
* z ¿ywio³ów tu: z mate- Ale z ¿ywio³ów* utworzone cia³o
rii. To chwal¹c, co zna pocz¹tku równego*,
* co zna pocz¹tku równego
wiersz zagadkowy, przy-
Zawodzi duszê, której wszystko ma³o,
miotnik bowiem równy
mo¿e mieæ tutaj znaczenie
dzisiejsze, a wiêc w tym
Gdy Ciebie, wiecznej i prawej piêknoci
wypadku dotycz¹cy spraw Samej nie widzi, celu swej mi³oci.
materialnych, cielesnych,
ale tak¿e mo¿e znaczyæ:
drobny, nik³y, ma³y.
276
Byæ Dumitru Solomon Dumitru Solomon (ur. 1932)
rumuñski eseista i dramaturg.
cz³owiekiem Diogenes pies
wród Sztuka niefilozoficzna
ludzi... (fragmenty)
1. UCZTA
Tak wiêc Ateny siê bawi¹. Uczta w domu archonta 1 Arystodema. Doborowe towarzystwo,
czyli ludzie z wy¿szych sfer ateñskich, a tak¿e intelektualici, retorzy, filozofowie. Nikt
nie zwraca uwagi na Muzykanta, który gra na kitharze.
ARYSTODEM: [...] W moim domu trzeba siê bawiæ przyjaciele, straszny ze mnie ignorant, w dodatku
weso³o. (do Muzykanta) Czemu nie grasz? opity winem. Kto z was zna... (z naciskiem, uro-
MUZYKANT: Gram, panie. czycie, lecz bez przesady) Diogenesa? (milcze-
ARYSTODEM: Kocur g³oniej miauczy w porze amo- nie) Nikt? Czy¿bym znajdowa³ siê wród pijanych
rów. (kilka osób mieje siê, z grzecznoci) Niech ciemniaków? (kiwa ze smutkiem g³ow¹) Dopraw-
10 tu przyjd¹ tancerki! dy, co za wstyd.
Wchodz¹ tancerki, którym towarzyszy kapela. Za- DIOGENES: (z umiechem) Od niedawna przebywam
czynaj¹ tañczyæ. Towarzystwo siê o¿ywia, padaj¹ w Atenach. Mimo to dziwi mnie wasza niewiedza.
s³owa uznania i zachêty. Wród ogólnego zamie- ARYSTODEM: Ciebie tylko dziwi. Mnie napawa zgroz¹!
szania wchodzi niepostrze¿enie Diogenes. Jest m³o- 10 Dajmy jednak pokój subtelnociom. Co ciê do mnie
dy, bosy, ma stary, obszerny, wystrzêpiony p³aszcz, sprowadza?
gruby kij i sakwê. Rozgl¹da siê z ciekawoci¹, cho- DIOGENES: Wcale ciê nie znam. Us³ysza³em wrzawê,
dzi bez skrêpowania, jak po w³asnym domu. Arys- spostrzeg³em wiat³o, poczu³em zapach baraniej
todem spostrzega go, przypatruje mu siê zdziwiony, pieczeni i wszed³em.
klaszcze w d³onie, ¿¹daj¹c by siê uciszono. ARYSTODEM: Brawo, Diogenesie! Zwabi³a ciê woñ bara-
20 ARYSTODEM: Cicho! (tancerki przystaj¹, muzykanci niny! Widzê zreszt¹, ¿e siê wystroi³ wed³ug ostatniej
milkn¹ z wyj¹tkiem jednego, który gra na ki- mody, jak przysta³o na ucztê. (wybuchy miechu)
tharze) Co ty za jeden? DIOGENES: Nie. Nic sobie nie robiê z mody. Ani z two-
DIOGENES: (patrzy nañ spokojnie) A, ty kim jeste? jej uczty. (poruszenie)
ARYSTODEM: (zaskoczony zuchwalstwem intruza) 20 ARYSTODEM: Po có¿ wiêc przyszed³e?
Jestem archontem, sêdzi¹, panem tego domu i... DIOGENES: Bo jestem g³odny. Rozka¿ niewolnikom,
(odzyskuj¹c poczucie humoru) twoim s³ug¹. aby mi dali co do jedzenia.
DIOGENES: (z prostot¹) Ja jestem Diogenes. (zebrani
ARYSTODEM: Elegancki sposób ¿ebrania. Niemal arys-
wybuchaj¹ miechem)
tokratyczny... (kto zbli¿a siê ku niemu i szepcze
ARYSTODEM: (pragn¹c zabawiæ goci) Diogenes we mu co na ucho) A mo¿e jeste Diogenesem Psem?
w³asnej osobie? (do zebranych) Wybaczcie mi,
DIOGENES: (z prostot¹) Tak. Jeæ mi siê chce.
ARYSTODEM: Tym, którego wypêdzono z Synopy?
1. archont w staro¿ytnych Atenach jeden z najwy¿szych u-
rzêdników wybieranych na rok. DIOGENES: Tak. Dostanê co?
277
ARYSTODEM: Wypêdzono ciê za fa³szerstwo pieniêdzy? s³u¿¹cym, by mnie wypêdzili. Oni pozostan¹ twymi
DIOGENES: Tak. Dostanê co? niewolnikami, ty bêdziesz niewolnikiem swego gnie-
ARYSTODEM: O ile wiem, piêæ lat wiêzienia. wu, ja natomiast zachowam swoj¹ wolnoæ.
DIOGENES: O ile wiem, nie mogê byæ ukarany w Ate- ARYSTODEM: Nie przechwalaj siê, skazano ciê prze-
nach za czyn pope³niony w Synopie. cie¿ na wygnanie z Synopy.
ARYSTODEM: S³usznie, Przypuszczam jednak, ¿e nie DIOGENES: I có¿ z tego? Ja im zabroni³em wydalaæ siê
wyrzek³e siê tak intratnego zajêcia. z tego miasta. Co jest dotkliwsz¹ kar¹?
DIOGENES: Owszem, wyrzek³em siê. Doszed³em do ARYSTODEM: Nieg³upi jeste. Podobaj¹ mi siê twoje
wniosku, ¿e wszystkie pieni¹dze s¹ fa³szywe. Obra- repliki.
10 ³em inny zawód, przynosz¹cy wiêksze zyski. 10 DIOGENES: Ma³o mnie to wzrusza.
ARYSTODEM: Jaki? ARYSTODEM: Chod, usi¹d przy mnie. To miejsce
DIOGENES: Filozofiê. (miechy) bardziej ci siê nale¿y ni¿ Arystypowi.
ARYSTODEM: Jeste wiêc koleg¹ mego przyjaciela Arys- ARYSTYP: Wabi pieska do siebie...
typa. DIOGENES: (spokojnie) Mam nadziejê, ¿e nie za¿¹-
DIOGENES: Arystyp przyjani siê z tob¹? Mia³em o nim dasz niczego w zamian za przykroæ, jak¹ mi spra-
lepsze mniemanie... wiasz, sadzaj¹c mnie przy sobie.
ARYSTODEM: (z gniewem) Radzê ci, licz siê ze s³o- ARYSTODEM: Nie ¿¹dam niczego. Jestem wspania³o-
wami! mylny.
DIOGENES: Prosi³em o ¿arcie, nie o rady. DIOGENES: (siadaj¹c na wskazanym miejscu) Nie
20 ARYSTODEM: Skoro jest Diogenes, to masz! (rzuca 20 licz na moj¹ wdziêcznoæ.
mu koæ. Gocie siê miej¹ Diogenes chowa koæ KSENIADES: Jak mo¿esz, Arystodemie, otaczaæ siê ob-
do sakwy) [...] wiesiami spod ciemnej gwiazdy?
DIOGENES: Mo¿e mi dacie jeszcze jedn¹ koæ... Tym DIOGENES: Czy mo¿na tutaj nasyciæ siê czym innym,
siê zadowolê. ni¿ be³kotem zramola³ego starca? Nie zaprosi³e
ARYSTODEM: Pewnie, ¿e dla psa to dosyæ. Dlaczego mnie chyba po to, bym karmi³ swoje uszy.
przezwano ciê psem? ARYSTODEM: Czemu nie jesz? Sprz¹tnij resztki. Zbierz
DIOGENES: Bo ³aszê siê do tych, którzy mi co daj¹, okruszyny, we koæ. Starczy tych odpadów dla
szczekam na tych, którzy nie daj¹ mi nic i szarpiê sfory psów.
k³ami ³ajdaków. DIOGENES: (zbiera resztki i po¿ywia siê) Dobre i to.
30 ARYSTODEM: Czy¿by? A wiêc, pójd tu, piesku. (mie- 30 Sami jestecie ju¿ na wykoñczeniu, wiêc nic dziw-
chy) nego, ¿e ofiarujecie mi tylko resztki.
DIOGENES: Powiedzia³em: ³ajdaków szarpiê k³ami. ARYSTODEM: Uwa¿a³em ciê dot¹d za nieszkodliwego
ARYSTODEM: S¹dzi³em, ¿e podziêkujesz mi za koæ, zuchwalca, widzê jednak, ¿e jeste buntownikiem.
jak grzeczny piesek. DIOGENES: Jeli pogardê uto¿samiasz z buntem, to
DIOGENES: Nie mówi³em, ¿e jestem grzeczny. prawda.
ARYSTODEM: Obawiam siê, ¿e bêdê musia³ rozkazaæ KSENIADES: Nie mówi³em? Nie mówi³em? Chc¹ nam
niewolnikom, by ciê wykopsali na dwór. zabraæ maj¹tki! Chc¹ nas sma¿yæ w smole! ¯ebracy
DIOGENES: Dziwne, ¿e toleruj¹c tylu innych kundli ci¹gn¹ do miasta, jak muchy do cierwa.
przy stole, w³anie mnie chcesz wygoniæ... Wa¿ne BIESIADNIK: A my, zamiast ich wyt³uc, prosimy ich do
tylko, ¿e nic sobie z tego nie robiê. Mo¿esz kazaæ sto³u.
278
KSENIADES: (do Diogenesa) Znam ja was! Parzycie siê pozwala wam zabijaæ najdzielniejszych mê¿ów, al-
bezwstydnie na ulicach! Rozpustnicy! bo pozbyæ siê najmêdrszego cz³owieka, Sokratesa.
DIOGENES: Czemu¿ to, staruszku, mielibymy siê wsty- Plujê na takie prawo, gdybym za mia³ co jeæ
dziæ powinnoci, narzuconej nam przez bogów? w ci¹gu ostatnich dni, to bym na to prawo...
KSENIADES: (bez cienia logiki) Bluni bogom! Na- ARYSTODEM: (wybucha miechem) Brawo! Podoba
zwa³ mnie staruszkiem! Jestecie stadem wieprzy! mi siê ten m³odzik o niewyparzonej gêbie! Wiêcej
Nie chcê tego s³uchaæ! (zakrywa uszy d³oñmi, ma poczucia humoru, ni¿ my, starzy.
lecz spostrzeg³szy przed sob¹ piêkn¹ æwiartkê KSENIADES: Pewnie, omielaj go!
barana, ulega tajemnemu wezwaniu soków ¿o- ARYSTODEM: Pies, którzy szczeka, nie k¹sa.
10 ³¹dkowych) 10 KSENIADES: Powiedzia³, ¿e ostrzy sobie k³y na ³aj-
DIOGENES: (mieje siê, z pe³n¹ gêb¹) Wszyscy tak daków.
czynicie! Zatykacie uszy na dwiêk nieprzystojnego ARYSTODEM: Czego¿ wiêc siê lêkasz? Nie jeste ³aj-
s³owa, lecz zaraz opuszczacie d³onie, by nape³niæ dakiem. Ty szanujesz prawa.
sobie brzuchy. Uszy nie cierpi¹ g³odu. Tote¿ wy,
KSENIADES: (niewra¿liwy na ironiê) Owszem. wiê-
¿ar³oki, us³yszycie jeszcze straszniejsze rzeczy. I bê-
cie przestrzega³em i przestrzegam ka¿¹cej ich li-
dzie wam coraz trudniej jednoczenie zatykaæ uszy
tery. Ale on z nich drwi.
i ka³duny.
ARYSTODEM: Bo m³ody. Na tym polega jego wdziêk.
ARYSTODEM: Mówisz prawdê. Ale niebezpieczn¹.
DIOGENES: S³usznie. Kto szanuje prawa, jest ich nie-
DIOGENES: Ka¿da prawda jest niebezpieczna.
wolnikiem. Kto ich nie szanuje, pozostaje wolny.
20 ARYSTODEM: Lecz nie ka¿de niebezpieczeñstwo jest
20 ARYSTYP: Mylisz siê, Diogenesie. Nie ma wolnoci po-
nieuchronne. Za dobrze bronimy naszego porz¹d-
za spo³eczeñstwem.
ku, abycie mieli go naruszyæ.
ARYSTODEM: Poza spo³eczeñstwem nic nie ma zna-
KSENIADES: (do Diogenesa) Czy¿by ty, ch³ystku, chcia³
czenia.
mnie ruszyæ z posad?
DIOGENES: Jeli siê zastanowiæ, to i wewn¹trz spo³e-
DIOGENES: Sam siê ju¿ chwiejesz.
czeñstwa nic nie ma znaczenia.
KSENIADES: (wstaje, robi kilka kroków, nogi mu siê
ARYSTODEM: Sk¹d wzi¹³by tê koæ?
pl¹cz¹) Kto tu siê chwieje? Ja, który by³em jednym
z trzydziestu tyranów w Atenach? Ja, który uciszy- ARYSTYP: Tê koæ rzuci³o mu przecie¿ spo³eczeñstwo.
³em demokratów? Ja, który pos³a³em na mieræ DIOGENES: (z umiechem) Tak, lecz koæ raz wyrzu-
30 dwóch wodzów? cona straci³a zwi¹zek ze spo³eczeñstwem, powró-
ARYSTYP: To g³upie, ¿e u nas, w Atenach ka¿dy siê 30 ci³a do natury. Tak jak ja. Jestemy obydwoje wolni:
chlubi liczb¹ zabitych. ja mogê wybraæ sobie koæ, koæ mo¿e przypaæ
mi w udziale. (miechy) [...] Czego¿ zreszt¹ szu-
KSENIADES: Prawo kaza³o mi ich zabiæ. Nie uczyni³em
nic wbrew prawu. kam tutaj wród was, skoro nic nas nie ³¹czy? Rzu-
cilicie mi koæ, zrobi³em wam zaszczyt ³api¹c j¹,
DIOGENES: (wstaje) Czym jest prawo? Na krañcach
i basta. (wstaje i zmierza do wyjcia)
wiata mo¿e nawet niezbyt odleg³ych st¹d
¿yj¹ ludzie, którzy zjadaj¹ blinich. Takie jest u nich ARYSTODEM: (spokojnie) Pies li¿e d³oñ tego, który
prawo. (wzrusza ramionami) Szczerze mówi¹c, go nakarmi³.
nie wydaje mi siê takie z³e. Mo¿e lepiej by³oby zjeæ DIOGENES: Gdyby by³ psem, wiedzia³by lepiej, co
40 smakowitego t³uciocha, ni¿ mieæ go stale na kar- psu przystoi. Patrz! (odwraca siê i ku ogólnemu
ku? Dlaczego wci¹¿ zas³aniacie siê prawem? Tym 40 zdumieniu sika pod nogi Arystodema) To robi
waszym cudownym prawem, które, na przyk³ad, pies. (znowu zmierza do wyjcia)
279
KSENIADES: (z histerycznym zacietrzewieniem) Za- DIOGENES: Ty jeste Arystypem. Ja rozumujê inaczej,
trzymajcie tego ³ajdaka! (dwaj niewolnicy ³api¹ poniewa¿ jestem Diogenesem. S¹dzisz, ¿e ludzie
Diogenesa) Na co czekacie? Sprawcie mu lanie. potrzebuj¹ dwóch Arystypów, czy raczej Arystypa
DIOGENES: (z umiechem) Na co czekacie? Sprawcie i Diogenesa?
mi lanie. Przecie¿ obsika³em waszego pana... ARYSTYP: Na wszystko znajdujesz odpowied.
ARYSTODEM: Puæcie go! (niewolnicy spe³niaj¹ roz- DIOGENES: Który z filozofów jej nie znajdowa³?
kaz) Jeste wolny, Diogenesie. ARYSTYP: Sokrates.
DIOGENES: Wiem. Dobrze, ¿e i ty to rozumiesz. (wy- DIOGENES: Dlatego musia³ umrzeæ. Ja chcê ¿yæ.
chodzi) ARYSTYP: Ale i odpowiedzi bywaj¹ zabójcze.
10 [...] 10 DIOGENES: Zw³aszcza zbyt zuchwa³e.
ARYSTYP: Cieszê siê, ¿e zm¹drza³.
INTERLUDIUM DIOGENES: E, wcale siê nie cieszysz. W g³êbi duszy
Diogenes stoi z wyci¹gniêt¹ rêk¹ pod pos¹giem. jeste przekonany, ¿e tylko ty na wszystkim siê ro-
Nadchodzi Arystyp. zumiesz.
ARYSTYP: Co tutaj robisz, Diogenesie? ARYSTYP: Kiepskie mniemanie masz o mnie, Dioge-
DIOGENES: Oswajam siê z nieczu³oci¹ ludzi. nesie.
ARYSTYP: Wolne ¿arty! DIOGENES: Nie przejmuj siê. Ja równie¿ jestem pe-
DIOGENES: Gdyby nie one, by³bym najsmutniejszym wien, ¿e zjad³em wszystkie rozumy. Gdybymy s¹-
cz³owiekiem na wiecie. dzili inaczej, po có¿ mielibymy uprawiaæ filozofiê?
ARYSTYP: Filozof powinien byæ zwierciad³em ludz- 20 ARYSTYP: Gdybymy naprawdê tak uwa¿ali, skostnia-
20 koci, nie tresowan¹ ma³p¹. ³aby filozofia, skamienia³oby mylenie.
DIOGENES: A mo¿e cz³owiek jest w³anie szczerz¹c¹ DIOGENES: (z wysi³kiem przyjmuje racje Arystypa)
zêby ma³p¹, ja za jej wiernym odbiciem? Tak... zapewne... masz chyba s³usznoæ. Bo i co by
ARYSTYP: (z umiechem) Niestety, jeste inteligent- mi przysz³o z m¹droci, gdybym nie móg³ podzieliæ
nym m³odzieñcem. siê ni¹ z równymi sobie?
DIOGENES: Jeli to prawda, dlaczego niestety? ARYSTYP: (z zadowoleniem) Jeste m³ody, ale mylisz
ARYSTYP: Bo nie wykorzystujesz inteligencji dla po¿y- jak cz³owiek dojrza³y.
tecznych celów. DIOGENES: To mi przynosi zaszczyt.
DIOGENES: Skoro pos³u¿y³em siê ni¹, by wywo³aæ u- ARYSTYP: Starcy s¹ pewno roztropniejsi, ale te¿ i bar-
miech filozofa, który, jak mówi¹, nigdy siê nie mie- 30 dziej z³oliwi.
30 je, czy nie wykorzysta³em jej tu w zbo¿nym celu? DIOGENES: Zawodzi ciê pamiêæ, Arystypie. Nie pamiê-
ARYSTYP: Powiniene znaleæ sobie jakie sta³e za- tasz ju¿, ile z³oci mo¿e siê zebraæ w m³odej duszy.
jêcie. ARYSTYP: B¹dmy przyjació³mi, Diogenesie. (wyci¹ga
DIOGENES: Ju¿ je znalaz³em: mylenie. rêkê)
ARYSTYP: Trzeba, ¿eby gdzie osiad³, nie w³óczy³ siê DIOGENES: (nie ujmuje wyci¹gniêtej d³oni) Nie mo-
d³u¿ej, nie ¿ebra³, nie nara¿a³ na wyszczucie psami. gê przyjaniæ siê z nikim.
DIOGENES: Gdybym siê nie w³óczy³, nie ¿ebra³, gdyby ARYSTYP: Kto nie szuka przyjani, ten jest w³adc¹ albo
mnie psami nie szczuto, czy s¹dzisz, ¿e zdoby³bym niewolnikiem.
siê na mylenie? DIOGENES: Albo wolnym cz³owiekiem.
ARYSTYP: Ja przecie¿ i bez tego mylê. ARYSTYP: Tak te¿ powiedzia³em.
280
DIOGENES: Powiedzia³e: w³adc¹ albo niewolnikiem. nocy spa³em pod go³ym niebem, na ulicy. Ale ulice
ARYSTYP: W³adcy s¹ wolni z natury rzeczy. wasze strasznie mierdz¹ i pe³ne s¹ szczurów.
DIOGENES: Bynajmniej. Powi¹zani s¹ z niewolnikami, STARZEC: Sk¹d przychodzisz?
z innymi w³adcami, spêtani prawem, które umac- DIOGENES: Z Synopy. Wygnali mnie g³upcy, bo pusz-
nia ich pozycjê i pozwala im mieæ niewolników. cza³em w obieg fa³szywe pieni¹dze.
Wolni mog¹ byæ jedynie ci, którzy nie s¹ ani w³ad- STARZEC: Fa³szywe pieni¹dze? To le.
cami, ani niewolnikami, ani przyjació³mi. DIOGENES: Dobre pieni¹dze s¹ jeszcze gorsze. Fa³-
ARYSTYP: To filozofia nieludzka. szywe brudz¹ tylko d³onie, dobre brukaj¹ duszê.
DIOGENES: Pieska, Arystypie, jak pieski jest ten wiat. Daj mi ³o¿e na kilka nocy.
10 (wyci¹ga z torby licie sa³aty i zaczyna jeæ) 10 STARZEC: A czym zap³acisz? Tym, co brudzi d³onie, czy
ARYSTYP: Piêknie to wygl¹da, kiedy po¿ywiasz siê na tym, co bruka duszê? (umiecha siê)
placu! DIOGENES: (tak¿e z umiechem) ¯eby nie mia³ ¿ad-
DIOGENES: Skoro tu, na placu, zachcia³o mi siê jeæ? nych w¹tpliwoci, wcale ci nie zap³acê. Jestem bied-
ARYSTYP: Wszystko wywracasz na opak, Diogenesie. ny jak kamieñ przydro¿ny.
DIOGENES: S¹dzisz, ¿e bez tego sprawy tego wiata STARZEC: Czym siê zajmujesz?
ukazuj¹ ci prawdziwe oblicze? DIOGENES: Kontemplacj¹ wiata. Jestem filozofem.
ARYSTYP: (zagniewany) Nie podobna z tob¹ dysku- STARZEC: G³upie zajêcie. Nic ci z niego nie przyjdzie.
towaæ. Masz mo¿e uczniów?
DIOGENES: Nie ja wszcz¹³em dyskusjê. DIOGENES: Ty by³by pierwszym.
20 ARYSTYP: Jeste z³oliwym pysza³kiem. Ludzie bêd¹ 20 STARZEC: (mieje siê) Za póno, m³odzieñcze. Nie-
stroniæ od ciebie. (oddala siê) wiele mam dni przed sob¹, nie warto za umieraæ
DIOGENES: Tego w³anie chcê: ¿eby stronili ode mnie mierci¹ filozofa. Chod, dam ci ³ó¿ko, byleby
(wo³a za Arystypem) Radzê ci jeæ sa³atê! To bar- milcza³. Jeli zaczniesz filozofowaæ, wypêdzê ciê jak
dzo wskazane. Dla pobudzenia umys³u. (Arystyp nicponia!
nie odpowiada. Diogenes zostaje sam. Je sa³atê Diogenes chce wejæ, ale dwaj s³udzy Arystodema
mrucz¹c) le go traktowa³em. Choæ, bogowie to zastêpuj¹ mu drogê.
widz¹, nie mia³em tego zamiaru. Dlaczego nie umiem S£UGA II: Chwileczkê! Dokumenty!
byæ dobry bodaj raz w ¿yciu? DIOGENES: Jakie dokumenty? Jestem wolnym cz³o-
wiekiem.
2. ATEÑSKIE NIEBO 30 S£UGA II: Wszyscy wolni obywatele musz¹ mieæ doku-
30 Ulica w Atenach. Wiêkszoæ mieszkañców znu¿ona menty.
nocnymi zabawami jeszcze siê nie ocknê³a, Dio- DIOGENES: Nie jestem obywatelem. Jestem Diogene-
genes przystaje przed jednym z domów [...] Na rogu sem.
ulicy zjawiaj¹ siê dwaj s³udzy, których widzielimy S£UGA II: Doprawdy? O ile wiem, nawet ci, co siê tak
w domu Arystodema. Diogenes natarczywie dobija nazywaj¹, te¿ musz¹ mieæ dokumenty. (¿artem)
siê do drzwi. Ukazuje siê Starzec. Sk¹d mo¿emy wiedzieæ, ¿e jeste Diogenesem, a nie
STARZEC: Czego pragniesz, m³odzieñcze? (przygl¹da kim innym, kto siê podszywa pod to nazwisko?
mu siê bacznie) Poczêstujê ciê kawa³kiem chleba S£UGA I: Skoro nie masz dokumentów, pójdziesz do
i kawa³kiem miêsa. wiêzienia.
DIOGENES: Tymi kawa³kami chcesz zjednaæ sobie ka- 40 DIOGENES: Doskonale, szuka³em w³anie dachu nad
wa³ek przychylnoci bogów? Potrzeba mi ³ó¿ka. Tej g³ow¹.
281
S£UGA II: Mówi³e chyba, ¿e jeste wolnym cz³owie- (wymierza mu drugi policzek. W g³êbi ulicy u-
kiem. Czego mo¿e szukaæ w wiêzieniu cz³owiek kazuje siê Arystodem)
wolny? ARYSTODEM: Któ¿ to omieli³ siê ciebie spoliczkowaæ?
DIOGENES: Wolnoæ noszê w sobie. Nie mo¿ecie jej DIOGENES: Ci dwaj dzielni ludzie, którzy rêcznie apli-
zamkn¹æ. kuj¹ prawo.
S£UGA II: Gdzie to ju¿ s³ysza³em te piêkne s³owa? Do- ARYSTODEM: (z gniewem do s³u¿¹cych) Durnie! ¯y-
kumenty! jemy przecie¿ w miecie chlubi¹cym siê demo-
STARZEC: Przyjmê go do mego domu. kracj¹.
S£UGA I: Cicho b¹d staruszku! Nie wolno ci gociæ S£UGA I: Zniewa¿y³ prawo.
10 w³óczêgów, mieszañców, ludzi podejrzanych. Chcesz 10 ARYSTODEM: Prawo stoi ponad wszelk¹ zniewag¹.
zap³aciæ grzywnê? S£UGA I: Zniewa¿y³ równie¿ ciebie.
STARZEC: Grzywnê? Jestem biedny. Prawie tak biedny, ARYSTODEM: A kim¿e ja jestem, g³upcze, aby mi o-
jak ten cz³owiek. szczêdzano zniewag? Czy¿ nie jestem takim samym
S£UGA I: Pilnuj wiêc swego nosa! ¯eby nie trafi³ do cz³owiekiem jak inni, czy nie wolno mnie zarówno
wiêzienia... I nie otwieraj drzwi wszystkim przy- ganiæ, jak i wychwalaæ? Idcie precz! (s³udzy od-
b³êdom. (do Diogenesa) A ty zmiataj st¹d zaraz, chodz¹ zdezorientowani)
bo ci porachujê koci! (Starzec przestraszony DIOGENES: Piêkna lekcja. Szkoda tylko, ¿e mnie siê
znika w mieszkaniu) Wynocha! przy tym oberwa³o.
DIOGENES: Zdaje siê, ¿e mamilicie mnie s³odkim ARYSTODEM: (miej¹c siê) Trudno. Gdybym nawet
20 wiêzieniem... 20 da³ im w gêbê, nic by ci z tego nie przysz³o... By³oby
S£UGA II: Chcia³by, ¿eby miasto da³o ci wikt i dach trzech spoliczkowanych zamiast jednego.
nad g³ow¹. Nie jeste jednak obywatelem Aten. DIOGENES: Nie trzeba by³o paru tysiêcy lat cywilizacji,
DIOGENES: Jestem obywatelem wiata. ¿eby posi¹æ tak¹ m¹droæ. Mo¿na to stwierdziæ
S£UGA I: O, to co nowego! (do swego towarzysza) w mgnieniu oka.
Obywatel wiata... To chyba jaki szpieg, nie? ARYSTODEM: Albo i nigdy. Mówmy raczej o tobie.
S£UGA II: Raczej wariat. Gdzie mieszkasz?
DIOGENES: (z irytacj¹) A wy kim jestecie? DIOGENES: W³anie chcia³em dokonaæ transakcji. Od-
S£UGA I: My, reprezentujemy porz¹dek. dawa³em cudowne niebo Aten za nêdzne ³o¿e.
DIOGENES: Wobec tego ja nieporz¹dek. ARYSTODEM: Jeste szczodry, m³odzieñcze. I nikt nie
30 ofiarowa³ ci ³o¿a?
30 S£UGA II: Widaæ, ¿e filozof.
DIOGENES: Ci dwaj mili ch³opcy kusili mnie zacisznym
DIOGENES: A wiêc mnie znacie? Dlaczego ka¿ecie mi
k¹tem w wiêzieniu. Rozwa¿a³em tê propozycjê.
okazaæ dokumenty?
ARYSTODEM: Doprawdy, rzecz godna namys³u. Nie
S£UGA I: Takie jest prawo.
chcia³by raczej zamieszkaæ u mnie?
DIOGENES: Po raz drugi s³yszê to s³owo w Atenach. DIOGENES: (stanowczo) Wcale bym nie chcia³.
Wczoraj wieczorem trafi³em do domu jakiego mo¿-
ARYSTODEM: Filozof jest niemal tak potrzebny w do-
nego chama, zdaje siê Arystodema; rozprawiano
mu, jak dobry pies.
tam o prawie jak o drogiej kurwie.
DIOGENES: Masz ju¿ jednego, Arystypa. Dwa to sta-
S£UGA I: (wymierza mu policzek) Jak miesz!
nowczo za wiele.
DIOGENES: To za obrazê prawa, czy Arystodema? 40 ARYSTODEM: Zawsze gotów jestem zamieniæ stare psis-
S£UGA II: Masz jeszcze, ¿eby ciê nie trapi³a w¹tpliwoæ! ko na szczeniaka z ostrymi k³ami.
282
DIOGENES: Zdarzaj¹ siê z³e szczeniaki, Arystodemie. ARYSTODEM: Ty jednak, który sporód tylu zajêæ wy-
K¹saj¹. bra³ fa³szowanie pieniêdzy...
ARYSTODEM: (umiechaj¹c siê nieznacznie) Wy- DIOGENES: Nie krad³em ich, pracowa³em na nie w po-
tresujemy je, Diogenesie. Nawet dzikie zwierzêta cie czo³a... Pieni¹dze najtrudniej sfa³szowaæ.
mo¿na poskromiæ. ARYSTODEM: Rozwa¿ moj¹ propozycjê i przyjd do
DIOGENES: Có¿ wart by³by wiat, w którym by wszyst- mnie.
kich poskromiono: Stracilibymy skalê porówna- DIOGENES: Nigdy.
nia. Nie móg³by ju¿ powiedzieæ: silny jak lew, z³y ARYSTODEM: (ze szczególnym blaskiem w oczach)
jak wilk, chytry jak lis. Filozof nie powinien siê zarzekaæ. Prawdziwa filo-
10 ARYSTODEM: Im wiêksz¹ roztropnoæ okazujesz, tym 10 zofia nie uznaje s³owa nigdy. Chod, grajku! Bê-
bardziej pragnê ciê mieæ przy sobie. Chod ze mn¹. dziesz mi potrzebny w czasie uczty.
DIOGENES: Wolê przyj¹æ ³o¿e w domu starca, który MUZYKANT: (nie przerywaj¹c grania) Zostanê z Dio-
tutaj mieszka. genesem.
ARYSTODEM: Nie udzieli ci gociny. Nikt nie zechce ARYSTODEM: (obrusza siê) O, rozzuchwali³e siê!
naraziæ siê na grzywnê lub wiêzienie dla byle filo- (drwi¹co) Bêdziecie razem pch³y karmiæ?
zofa, biedaka i w³óczêgi. MUZYKANT: (ch³odno) Zostanê z Diogenesem!
DIOGENES: On sam jest ubogi. DIOGENES: Odejd, Arystodemie. On g³uchnie podczas
ARYSTODEM: Przeceniasz solidarnoæ nêdzarzy. Do- grania. Kiedy siê zmêczy, us³yszy, ¿e mu kiszki mar-
znasz wielu rozczarowañ. sza graj¹. Wtedy wróci do ciebie. Ty za nie wchod
20 DIOGENES: Wiem. 20 mi w drogê niby to przypadkiem.
ARYSTODEM: Zostaniesz sam. ARYSTODEM: Czeka ciê u mnie miêkkie ³o¿e, Dio-
DIOGENES: Wiem. [...] (zjawia siê Muzykant, któ- genesie. Kiedy rozbol¹ ciê koci, strudzone na u-
rego widzielimy w domu Arystodema) licznym bruku, kiedy zbrzydn¹ ci szczury i zatês-
knisz za cichym, ciep³ym k¹tem, przyjd do mnie.
ARYSTODEM: Zbudzi³e siê, grajku? Nie chce ci siê
Bêdê czeka³. (odchodzi)
spaæ?
DIOGENES: Widzisz, kitharzysto, wiat jest gorszy i bar-
MUZYKANT: S³ysza³em, jakoby Diogenes tutaj siê za-
dziej przebieg³y, ni¿ moglibymy przypuszczaæ. Spo-
trzyma³.
dziewasz siê razów, nêdzy, upokorzeñ. A tymcza-
DIOGENES: Zatrzyma³ siê jakoby. sem wiat zagra¿a ci jedwabiem i aksamitem, mis-
ARYSTODEM: Masz do niego interes? (rzuca mu drob- 30 k¹ strawy i pokusami ¿ycia. Trudniej stawiaæ czo³a
30 niaki) Zagraj. wrogom, którzy kusz¹ ciê syrenim g³osem.
MUZYKANT: Gram... nie dla pieniêdzy. (nie podnosi MUZYKANT: (przerywaj¹c na chwilê têskn¹, rozlew-
monet) Gram, bo to lubiê. (zaczyna graæ) n¹ melodiê) Zostanê z tob¹.
DIOGENES: Dobrze grasz. DIOGENES: Mowy nie ma. Jestem samotnikiem. Ledwo
ARYSTODEM: W Atenach znajdziesz tysi¹c ludzi gra- mogê udwign¹æ moj¹ biedê. We dwóch nie dali-
j¹cych lepiej od niego. bymy rady, padlibymy pod jej ciê¿arem. (pod-
DIOGENES: Cz³owiek tak zbudowany i o takiej sile nosi pieni¹dze rzucone przez Arystodema i usi-
móg³by zostaæ zbójem na gociñcu. Jeli wybra³ ³uje wrêczyæ je Muzykantowi) We te pieni¹dze
kitharê, a nie nó¿, to znaczy, ¿e gra wspaniale, i odejd. (Muzykant ich nie bierze, oddala siê
jakkolwiek by to brzmia³o. (Muzykant gra, nie 40 nieco i wci¹¿ graj¹c patrzy na Diogenesa, który
s³uchaj¹c tego, co siê o nim mówi) chowa pieni¹dze do sakiewki przytroczonej do
283
pasa) Id do diab³a! Oszala³e? (zawraca i stuka DIOGENES: (wychylaj¹c g³owê z beczki) Tutaj. (s³u-
kijem do drzwi Starca) Hej, stary! (Starzec wy- dzy rzucaj¹ siê ku niemu, lecz Diogenes pod-
chodzi na próg) Wiêc jak bêdzie z tym ³ó¿kiem? nosi d³oñ) Stójcie! (s³udzy przystaj¹) O co jestem
STARZEC: Nie istnieje. Por¹ba³em je w drzazgi, roz- obwiniony?
pali³em z nich ogieñ, upiek³em ten kawa³ miêsa. S£UGA I: O w³óczêgostwo.
(podaje Diogenesowi miêso i chleb) DIOGENES: Co to znaczy?
DIOGENES: (bior¹c jedzenie) To znaczy, ¿e ciê strach S£UGA II: Ka¿dy, kto nie ma sta³ego miejsca zamiesz-
oblecia³. kania, czyli dachu nad g³ow¹, jest w³óczêg¹.
STARZEC: Owszem. A póniej wstyd mi by³o strachu DIOGENES: (grzecznie) Dziêkujê. (pauza) Ja mam.
10 i spali³em ³ó¿ko. B¹d zdrów! (znika za drzwiami 10 S£UGA I: Co!
mieszkania)
DIOGENES: Dach nad g³ow¹. Sta³e miejsce zamiesz-
DIOGENES: (pok³adaj¹c siê ze miechu) Jeli i ty siê kania.
zl¹k³e, starcze, który nied³ugo po¿yjesz i nie masz
S£UGA II: Gdzie?
nic do stracenia... Jeli nawet ty... (do Muzykanta)
Powiniene odejæ st¹d jak najprêdzej, kitharzysto, DIOGENES: (wskazuj¹c beczkê) Tutaj. (zebrani wy-
nie jeste stworzony do cierpienia. [...] buchaj¹ miechem. S³udzy niepewnie spogl¹-
daj¹ po sobie)
3. HIPPARCHIA S£UGA I: To jest beczka, nie dom.
Pole na krañcach Aten. Pusta beczka, nie wiadomo DIOGENES: Kto twierdzi, ¿e to dom?
przez kogo wyrzucona. Rozlegaj¹ siê kroki, s³ychaæ S£UGA II: (do swego towarzysza, przyciszonym g³o-
20 przyspieszony oddech biegn¹cych. Wpada Diogenes, 20 sem) Prawo nie mówi, czy chodzi o dom, czy o co
rozgl¹da siê gor¹czkowo, podbiega do beczki, cho- innego. Prawo powiada: miejsce zamieszkania, dach
wa siê w niej. Po chwili zjawiaj¹ siê dwaj s³udzy, za nad g³ow¹.
nimi pêdzi kilku obywateli oraz m³oda, piêkna ko- DIOGENES: Jeli nie wierzycie, wst¹pcie do mej sie-
bieta Hipparchia. dziby. Ma dach, dwa wyjcia, pod³ogê... Trochê tu
S£UGA I: Chyba têdy pobieg³... ciasno, przyznajê, lecz cz³owiek samotny mo¿e siê
S£UGA II: Gdzie¿ móg³ siê ukryæ na tym pustkowiu? tym zadowoliæ.
HIPPARCHIA: Czemu go cigacie? Czy zrobi³ co z³ego? S£UGA I: (wyranie zak³opotany) I co teraz? Przy-
S£UGA I: Jest w³óczêg¹. ³o¿ymy mu?
HIPPARCHIA: Czy zrobi³ co z³ego? S£UGA II: Nie mamy prawa, póki siedzi we w³asnym
30 SLUGA I: Musimy oczyciæ miasto z w³óczêgów. 30 mieszkaniu.
HIPPARCHIA: (z uporem) Czy zrobi³ co z³ego? DIOGENES: (z udanym oburzeniem) Có¿ to za w³ó-
S£UGA I: Nie twoja rzecz! Hej, proszê siê rozejæ! czêdzy krêc¹ siê wokó³ mej siedziby? (zebrani wy-
(obywatele odchodz¹, Hipparchia nie rusza siê buchaj¹ miechem) Któ¿ obroni nas, spokojnych
z miejsca) obywateli, przed w³óczêgami, którzy pa³êtaj¹ siê
OBYWATEL: Trzeba przepêdziæ w³óczêgów. Dojdzie do dooko³a? Gotowi wejæ tutaj i ukraæ mi ca³y do-
tego, ¿e nie bêdziemy mogli wyjæ z domu, tyle tu bytek! (miech)
w³óczy siê bezpañskich psów. S£UGA II: Nie ¿yczê ci, Diogenesie, ponownego spot-
HIPPARCHIA: Ka¿dy ma prawo do ¿ycia. kania z nami!
S£UGA I: Dosyæ pyskowania! Zmiatajcie st¹d! Gdzie¿ siê DIOGENES: Ja równie¿ go sobie nie ¿yczê. Co do tego
ukry³ ten pies? jestemy zgodni. Tak siê zaczyna pokojowe wspó³-
284
istnienie. (s³udzy odchodz¹, odprowadzani mie- HIPPARCHIA: Jeli kobiety nie naucz¹ siê szukaæ m¹d-
chem gapiów. Diogenes zaczyna æwierkaæ. Roz- roci, pozostan¹ niewolnicami. Bêd¹ traktowane
bawieni ludzie gromadz¹ siê wokó³ niego) O bo- jak przedmioty. Kobiety-³ó¿ka, kobiety-napoje, ko-
gowie, jacy¿ g³upi s¹ ludzie! Z jak¹¿ skwapliwoci¹ biety-domy, kobiety-drzewa...
zbieraj¹ siê, by s³uchaæ æwierkaj¹cego cz³owieka! DIOGENES: (z umiechem) Jak ciebie wobec tego
Gdybym wszak¿e chcia³ wam co powiedzieæ na potraktuj¹?
serio, nie pchalibycie siê tutaj. Wynocie siê st¹d, HIPPARCHIA: Jak szczapê. (podejmuje przerwany w¹-
mato³y! (ludzie odstêpuj¹ od niego jak od sza- tek) A ¿e Sokrates zmar³ dawno, proszê, owieæ mnie.
leñca. Zostaje tylko Hipparchia) Czemu nie odda- DIOGENES: (³agodnie) Id do domu!
10 lasz siê wraz z innymi? 10 HIPPARCHIA: Naucz mnie myleæ, kochaæ, rozeznawaæ
HIPPARCHIA: Na imiê mi Hipparchia. Chcê ciê po- siê w duszy ludzkiej.
s³uchaæ, Diogenesie. DIOGENES: O mi³oci nie mo¿e byæ mowy.
DIOGENES: Znudzi³o mnie æwierkanie. HIPPARCHIA: Zawsze chodzi o mi³oæ.
HIPPARCHIA: Nie wyda³o mi siê zbyt zachwycaj¹ce. DIOGENES: Nic o niej nie wiem. Tego siê nie uczy.
Ptaki æwierkaj¹ ³adniej, a co wa¿niejsze, praw- Jedynie Platon s¹dzi, ¿e mi³oci mo¿na siê nauczyæ.
dziwiej. Gdyby nie by³ przyjacielem Sokratesa, plun¹³bym
DIOGENES: Chcesz wiêc zobaczyæ, jak mieszka siê mu w czo³o, w to szerokie, pogodne czo³o, pod
w beczce? (Hipparchia przecz¹co krêci g³ow¹) którym kryj¹ siê najokropniejsze k³amstwa... (od-
Zbyt jeste ³adna, by mog³a ciê poci¹gaæ moja zyskuje spokój) Platon powinien zajmowaæ siê
20 osoba. 20 poezj¹, nie filozofi¹. W poezji k³amstwo jest do-
HIPPARCHIA: Mimo to mnie poci¹ga. (zbli¿a siê) Po- puszczalne.
zwól mi zostaæ chwilê. HIPPARCHIA: (tonem uczennicy) A w filozofii nie?
DIOGENES: Niebo nale¿y do bogów, ziemia do ludzi, DIOGENES: Nigdy! Filozofia musi wzbijaæ siê ponad
beczka jest niczyja. prawdê.
HIPPARCHIA: Mówi¹ o tobie, ¿e jest roztropny i od- HIPPARCHIA: Có¿ jest ponad ni¹?
wa¿ny. DIOGENES: Marzenie.
DIOGENES: Jeli ¿ebranie uchodzi za m¹droæ, a miesz- HIPPARCHIA: Platon nie umie marzyæ?
kanie w beczce za odwagê... DIOGENES: (zniecierpliwiony zbyt czêstym wspom-
HIPPARCHIA: Mo¿e trzeba m¹droci, by zamieszkaæ nieniem Platona) Czy podobna marzyæ, wyleguj¹c
30 w beczce, odwagi za, ¿eby ¿ebraæ? Szukam m¹d- 30 siê w syrakuskim pa³acu Dionizjusza, delektuj¹c
roci i odwagi, Diogenesie. siê wybornym jad³em i bawi¹c siê jak udzielny
DIOGENES: Dlatego tu przysz³a? ksi¹¿ê?
HIPPARCHIA: Gdyby ¿y³ Sokrates, pad³abym mu do HIPPARCHIA: Jeste niesprawiedliwy, Diogenesie.
nóg, prosz¹c o naukê. DIOGENES: Nigdy nie jest siê doæ surowym wobec
DIOGENES: ¯yje przecie¿ Platon. tych, którzy mieszkaj¹ w pa³acach i rozprawiaj¹
o prawdzie i dobru.
HIPPARCHIA: Platon jest ch³odny i nieprzystêpny jak
gwiazda. Nie mog³abym mu powiedzieæ: pozwól mi HIPPARCHIA: Lubiê ludzi zawziêtych.
przyjæ i owieæ mnie! DIOGENES: (ponuro) To mnie cieszy.
DIOGENES: Kobiecie nie jest potrzebna m¹droæ. Wys- HIPPARCHIA: (oschle) Ale i sprawiedliwych.
40 tarczy, ¿e bêdzie umia³a przygotowaæ smaczne po- 40 DIOGENES: Z zawziêtoci czêsto rodzi siê niespra-
trawy, czyst¹ pociel i uciechy mi³osne. wiedliwoæ.
285
HIPPARCHIA: Albo mi³oæ. (patrzy nañ wielkimi o- HIPPARCHIA: Nie. (wyci¹ga doñ rêkê) Diogenesie, ja
czyma pe³nymi blasku) ciê uwolniê od samotnoci.
DIOGENES: Dosyæ tej zabawy, Hipparchio! Jeste piêk- DIOGENES: (z gorzkim umiechem) Ty mi odbierzesz
na i nieco zbyt roztropna jak na kobietê. Czego wolnoæ. (siada na ziemi obok beczki)
pragniesz? HIPPARCHIA: (siada obok niego) Diogenesie, nie po-
HIPPARCHIA: Pomó¿ mi staæ siê woln¹. dobna ¿yæ tak, jak ty chcesz. Gdyby bogowie stwo-
DIOGENES: Cz³owiek, który tego pragnie, niczyjej nie rzyli cz³owieka do samotnego ¿ycia...
¿¹da pomocy... DIOGENES: Nie stworzyliby kobiety.
HIPPARCHIA: Jeli sam nie wie... HIPPARCHIA: (z ca³¹ powag¹) Stworzyliby tylko jed-
10 DIOGENES: Jeli nie wie, nie zas³uguje na wolnoæ. 10 nego cz³owieka.
Urodzi³ siê bowiem po to, by staæ siê niewolnikiem DIOGENES: To by³ ich b³¹d. Z chwil¹, kiedy pojawi³o
albo kobiet¹. siê dwoje ludzi, nikt ju¿ nie móg³ byæ wolny.
HIPPARCHIA: (bez cienia urazy) Jeli wolnoæ ma HIPPARCHIA: Mylisz, ¿e wolnym jest siê po to, ¿eby
dawaæ prawo do pomiatania ludmi, niszczenia ich nienawidziæ?
nadziei, wykrzykiwania g³ono nienawici, to chyba DIOGENES: A ty co mylisz?
lepiej byæ niewolnikiem. ¯a³osna jest ta twoja wol- HIPPARCHIA: ¯e ludzie stworzeni s¹ do mi³oci. Dla-
noæ. (chce odejæ) tego by³o ich dwoje.
DIOGENES: Zaczekaj! (Hipparchia przystaje) Przy- DIOGENES: Dlaczego wiêc jedno z nich dosta³o bat,
sz³a tu po to, ¿eby siê uczyæ, czy ¿eby pouczaæ? a drugie ³añcuch?
20 HIPPARCHIA: Uczyæ siê tego, czego nie wiem sama, 20 HIPPARCHIA: Nie wiem. Przysz³am do ciebie, ¿eby mi
i pouczaæ ciê o tym, czego nie widzisz. wyjani³. Ty co dosta³e?
DIOGENES: To zakrawa na zuchwalstwo! DIOGENES: Nic. To znak, ¿e jestem wolny.
HIPPARCHIA: Odpowied niegodna filozofa. HIPPARCHIA: Daj rêkê Diogenesie! (Kryje twarz w je-
DIOGENES: (drapie siê w brodê jakby w niej by³y go d³oni) Pog³aszcz mnie, proszê.
roje pche³) I có¿ z tego? (swêdzi go skóra, drapie DIOGENES: (z umiechem) Jeste pierwsz¹ kobiet¹,
siê, krzywi, nie znosi pora¿ek w dyskusji) Nale¿y która w³asnowolnie pozwala mi na pieszczoty. (g³a-
ci siê ostra odpowied. dzi j¹ po twarzy)
HIPPARCHIA: Dasz mi j¹ teraz, czy wówczas, gdy odejdê? HIPPARCHIA: Czy wiesz, od kiedy ciê kocham? (ca³uje
DIOGENES: (wstaje, zbli¿a siê do niej) Nie odchod! go w rêkê)
30 (Hipparchia patrzy nañ jak na dziwaka. Omal 30 DIOGENES: (wzdragaj¹c siê) Nie pleæ g³upstw!
nie wybucha miechem) Wiem. W tej chwili za- HIPPARCHIA: (nie zwa¿aj¹c na jego s³owa) Od dziec-
chowujê siê jak ¿a³osny pajac. Pierwszy raz proszê ka. Kiedy czeka³am nad brzegiem morza na statki
kogo, by zosta³ ze mn¹. (kiwa g³ow¹ jakby z wy- przyp³ywaj¹ce z Delos, kiedy ojciec podarowa³ mi
rzutem) Wyruszy³em na poszukiwanie cz³owieka tê z³ot¹ bransoletê i chcia³am, ¿eby j¹ wszyscy wi-
i oto spotka³em kobietê. dzieli, gdy¿ wiadczy³a, i¿ dorastam; kiedy przy-
HIPPARCHIA: Jeste pewien, ¿e nigdy jej nie szuka³e? gryza³am do krwi wargi przy ka¿dym upomnieniu
DIOGENES: Teraz nie wiem na pewno. ze strony matki, bo nikt nie bra³ mnie w obronê,
HIPPARCHIA: Mówisz mi wiêc, abym zosta³a... nikt nie ujmowa³ w d³onie mej twarzy; kiedy ca³o-
DIOGENES: Lecz z ca³ej duszy pragnê, by odesz³a. wa³am w³asne rêce p³acz¹c, ¿e s¹ moje...
40 Nigdy ci siê nie zdarza pragn¹æ czego i mówiæ 40 DIOGENES: (wyranie za¿enowany wyznaniami
rzeczy przeciwne? dziewczyny) Pora wracaæ do domu.
286
HIPPARCHIA: (nie s³uchaj¹c jego s³ów) Dzi wiem, ¿e DIOGENES: Mniej wiêcej tak, ¿e zburzylibymy wszyst-
to na ciebie czeka³am nad brzegiem morza, ¿e kie mury warowne, nie prowadzilibymy wojen,
ca³owa³am wówczas twoje rêce. I wiem, ¿e nigdy nikt by nie upokarza³ nikogo, nikt by ju¿ nie by³
od ciebie nie odejdê. Ateñczykiem, Spartaninem, Tebañczykiem ani Ma-
DIOGENES: Jeste dzieckiem, Hipparchio, a jak siê cedoñczykiem, lecz obywatelem wiata, ¿y³by sobie
ockniesz... tam, gdzie by mu siê podoba³o i w taki sposób, jaki
HIPPARCHIA: (nie pozwalaj¹c mu dokoñczyæ) Jes- by mu odpowiada³, w pa³acu lub w beczce, ale
tem stara, ty jeste moj¹ podpor¹ i os³on¹ przed z w³asnej woli, nie dlatego, i¿ tak chce przezna-
ch³odem i deszczem, i gor¹cymi promieniami s³oñ- czenie.
10 ca, i ciekawskimi spojrzeniami ludzi. Ty jeste mo- 10 HIPPARCHIA: O, bogowie, jak piêknie...
im dobrym przeznaczeniem. DIOGENES: Prawda?
DIOGENES: St¹d siê bior¹ nieszczêcia, z tego, ¿e lu- HIPPARCHIA: (ci¹gnie dalej) ...jak piêknie mówisz
dzie przyjmuj¹ wszystko, co ich spotyka, jako swe o tych wszystkich mrzonkach.
dobre lub z³e przeznaczenie, i nie pojmuj¹, i¿ mo- DIOGENES: (zasêpiaj¹c siê) Kpisz ze mnie?
g¹ one siê popl¹taæ. S¹dzisz, ¿e kocha³a mnie od HIPPARCHIA: Mi³y mój, lubiê ciebie s³uchaæ.
zawsze, ¿e jestem twoim przeznaczeniem, ponie- DIOGENES: S³uchaæ g³upstw?
wa¿ przypadkiem spotkalimy siê dzisiaj, a ja nie HIPPARCHIA: Przede wszystkim. Dosyæ nas³ucha³am
potrafi³em ciê odpêdziæ tak, jak odpêdzam ludzi, siê rzeczy m¹drych i poprawnych.
poniewa¿ potrzebowa³a opieki, poniewa¿ s³oñce DIOGENES: (dotkniêty w swej dumie) Nie wierzysz
20 znalaz³o siê w okrelonym punkcie nieba, ponie- 20 w to, co powiedzia³em?
wa¿ wiatr wieje od morza, poniewa¿ dzisiaj po-
HIPPARCHIA: To dziecinne.
czu³a siê starsz¹ ni¿ jeste, ja za silniejszym ni¿
byæ mogê. Za dzieñ, za chwilê, kiedy wszystko to DIOGENES: (zrywaj¹c siê) Ile masz lat?
siê zmieni, nie bêdê ju¿ cz³owiekiem, którego ko- HIPPARCHIA: Osiemnacie.
cha³a od zawsze, ani twoim dobrym przeznacze- DIOGENES: Jestem o jedenacie lat od ciebie starszy.
niem, lecz po prostu statkiem nadp³ywaj¹cym z De- HIPPARCHIA: (s³odko) I co z tego? Czemu skaczesz
los, bransolet¹ ze z³ota, znakiem, czyli tym, czym jak baran?
by³em, zanim mnie pozna³a. DIOGENES: Nie masz prawa mnie oceniaæ! Jeste dziec-
HIPPARCHIA: (odwraca siê nagle ku niemu) Dla- kiem!
30 czego masz tyle nienawici do samego siebie? HIPPARCHIA: (powa¿nie) Powiedzia³am ci, ¿e jestem
DIOGENES: Nie ¿ywiê do siebie ani nienawici, ani 30 stara. Usi¹d, proszê.
mi³oci, Hipparchio. Jeli cokolwiek w sobie ko- DIOGENES: (siada mrucz¹c) Tylko bez pouczeñ.
cham, to jedynie wolê absolutnej wolnoci. A jeli HIPPARCHIA: Zgoda. (i znów go poucza) Jak mo¿esz
cokolwiek nienawidzê to niemo¿noæ jej osi¹g- przypuciæ, ¿e choæ jeden cz³owiek porzuci pa³ac,
niêcia. ¿eby zamieszkaæ w beczce?
HIPPARCHIA: Absolutnej wolnoci? DIOGENES: Nie powiedzia³em, ¿e ma go porzuciæ. Mó-
DIOGENES: Tak. Takiej, jak¹ jedynie Platon móg³by wi³em jedynie o tym, czego sam pragnê.
sobie wyobraziæ, gdyby nie by³ zatwardzia³ym k³am- HIPPARCHIA: Jak mo¿esz byæ obywatelem wiata, sko-
c¹. Wszelka inna wolnoæ jest p³ochym z³udze- ro ciê wszyscy wypêdzaj¹? Jak móg³by zburzyæ
40 niem. mury obronne miast, jeli nawet w ich obrêbie
HIPPARCHIA: A jak ty wyobra¿asz sobie tê absolutn¹ 40 ludzie zabijaj¹ siê nawzajem?
wolnoæ? DIOGENES: Mo¿na ¿yæ bez zabijania.
287
HIPPARCHIA: Nie mo¿na. Przecie¿ pa³ace potrzebuj¹ Zmierzcha siê powoli, nadchodzi najpiêkniejsza noc
niewolników. Diogenesa.
DIOGENES: Mówisz o tym, co jest, ja o tym, jak byæ [...]
powinno.
HIPPARCHIA: I chcesz przekonaæ ludzi, by opucili 4. BECZKA JAK WSZECHWIAT
pa³ace i zamieszkali w beczkach, zburzyli obwaro- Kilka sztuk bielizny schnie na linie przywi¹zanej
wania i kochali blinich? z jednej strony do beczki Diogenesa, z drugiej do
DIOGENES: Nie chcê nikogo przekonywaæ. Chcê ¿yæ, drzewa. Diogenes w koszuli le¿y na trawie opodal
jak mi siê podoba. beczki i w zamyleniu patrzy w niebo. Z beczki
10 HPPARCHIA: Nie pozwol¹ ci na to, póki ich nie prze- wychyla siê g³owa Hipparchii: twarz zaspanego
konasz. 10 dziecka, które przywyk³o wstawaæ dobrze po wscho-
DIOGENES: Nie mogê ich przekonaæ i nawet nie chcê dzie s³oñca, oczy jeszcze zamglone snem, usta z³o-
tego. ¿one jak do poca³unku.
HIPPARCHIA: Zatem prêdzej czy póniej bêdziesz mu- HIPPARCHIA: Dzieñ dobry, Diogenesie.
sia³ ¿yæ tak, jak oni. DIOGENES: S³oñce ju¿ wysoko. Powinna wróciæ do
DIOGENES: Przenigdy. domu.
HIPPARCHIA: To samo mówi¹ ci, co ciê wygnali. Ty HIPPARCHIA: Co ci przysz³o do g³owy? Skoro zosta³am
jeste sam, oni s¹ spo³ecznoci¹. z tob¹, to znaczy, ¿e nie wrócê do domu. Jeste
DIOGENES: (ponownie zrywa siê na równe nogi. filozofem i nie rozumiesz tak prostej rzeczy?
20 Z gniewem) Wiêc powiedz, stara Hipparchio, co DIOGENES: Rzeczy najprostsze zawsze wymykaj¹ siê
mo¿na poradziæ! 20 filozofom.
HIPPARCHIA: (z udan¹ pokor¹) Przysz³am do ciebie, HIPPARCHIA: Nie powiedzia³e mi nawet dzieñ dobry.
¿eby mnie owieci³, nie po to, abym ciebie pou- DIOGENES: Oto jedna z tych rzeczy, które usz³y mej
cza³a! uwadze. Dzieñ dobry, Hipparchio.
DIOGENES: Odejd! Nie mam ciê czego nauczyæ. HIPPARCHIA: To by³a pierwsza noc naprawdê piêkna.
HIPPARCHIA: Za póno, Diogenesie. Skoro nie pozwo- DIOGENES: By³a piêkna nie dlatego, ¿e pierwsza. Zaw-
li³e mi wówczas odejæ, teraz ju¿ nie odejdê. sze najpiêkniejsz¹ jest ostatnia.
DIOGENES: Dlaczego? HIPPARCHIA: (staraj¹c siê otrz¹sn¹æ ze snu) Nie
HIPPARCIIIA (wstaj¹c) Poniewa¿ jeste moim dobrym bardzo rozumiem.
30 przeznaczeniem. DIOGENES: Ka¿dy pocz¹tek co zamyka, podobnie jak
DIOGENES: (znudzony) Chocia¿ mówiê g³upstwa. 30 ka¿dy koniec otwiera nowe mo¿liwoci. Koniec jest
HIPPARCHIA: Piêkne g³upstwa. (sk³ania g³owê na je- tedy pocz¹tkiem i dlatego mo¿e byæ naprawdê
go ramiê) I trzeba ci wiedzieæ, ¿e kiedy by³am piêkny.
m³oda i piêkna, marzy³am o tym, by kochaæ z³ego HIPPARCHIA: (przymilnie) To, co mówisz,, jest zbyt
szalonego cz³owieka, k³óciæ siê z nim codziennie g³êbokie, ja za nie rozczmucha³am siê na dobre.
o wszystkie ma³e i wielkie g³upstwa tego wiata, Czy ty, Diogenesie, jeste sofist¹? 1
w nocy za sypiaæ z nim pod wysokim niebem Aten, DIOGENES: Raczej nikim.
mieszkaæ ca³e ¿ycie w beczce i kochaæ siê z nim
jak tylko mog¹ siê kochaæ obywatele wiata.
40 DIOGENES: O, Platonie, nie ty jeste najwiêkszym k³am- 1. sofista w staro¿ytnych Atenach (V-IV w. p.n.e.) nauczyciel
z grupy przygotowuj¹cych do ¿ycia publicznego, g³osz¹cy m.in.
c¹ na ziemi! Przecignê³a ciê kobieta! relatywizm w filozofii.
288
HIPPARCHIA: Raczej Diogenesem. jestemy obywatelami wiata, panami i niewolni-
DIOGENES: Na jedno wychodzi. kami samych siebie, kochaj¹cymi i kochanymi jed-
HIPPARCHIA: Z rana jeste raczej nieznony. noczenie. (z powag¹ spogl¹daj¹c mu w oczy)
DIOGENES: Raczej z rana. (miej¹ siê. Hipparchia Kocham ciê, Diogenesie.
wysuwa siê z beczki, ca³uje Diogenesa. Chwila DIOGENES: (szeptem) Zdaje siê, ¿e znalaz³em, starusz-
milczenia) O czym mylisz? ku. Szkoda, ¿e umar³. Boki zrywa³by ze miechu.
HIPPARCHIA: Mylê o tym, ¿e jeli naprawdê zdarzy³a HIPPARCHIA: (zdziwiona) Do kogo mówisz?
siê ta noc i poranek, to mo¿e g³upstwa, o których DIOGENES: (po prostu) Do mego ojca.
mi mówi³e, mog³yby okazaæ siê prawd¹. HIPPARCHIA: Dziwne! Patrzy³e mi prosto w oczy. (pau-
10 DIOGENES: Jakie g³upstwa? 10 za) Jeæ mi siê chce.
HIPPARCHIA: Na przyk³ad absolutna wolnoæ. Jeli DIOGENES: Oto jak prêdko pierzch³o z³udzenie wol-
dwoje ludzi czuje siê szczêliwymi w beczce, becz- noci!
ka jest jakby wiatem, innym wiatem, ale ten wiat HIPPARCHIA: Dlaczego?
istnieje. DIOGENES: Bo trzeba bêdzie jeæ.
DIOGENES: Bzdura! HIPPARCHIA: (dziecinnie) wietnie. Bêdê jad³a.
HIPPARCHIA Ta bzdura jest twoj¹ w³asnoci¹, Dio- DIOGENES: O ile bêdziesz mia³a co.
genesie. HIPPARCHIA: W zamian za tê z³ot¹ bransoletê otrzy-
DIOGENES: Nic nie zrozumia³a, mylisz po kobie- mam furê jedzenia. Wystarczy na ca³y dzieñ.
cemu. DIOGENES: A jak nie bêdziesz ju¿ mia³a nic do od-
20 HIPPARCHIA: Czy kobiety myl¹ w inny sposób? 20 dania?
DIOGENES: Tak, bo nie pos³uguj¹ siê rozumem. HIPPARCHIA: Bêdziemy kradli.
HIPPARCHIA: Tylko czym? DIOGENES: Kradn¹c upodobnimy siê do innych. Prze-
DIOGENES: Powiedzmy skór¹. staniemy byæ sob¹.
HIPPARCHIA: Jeste niegodziwy. HIPPARCHIA: (w poczuciu winy) Diogenesie, nie s¹-
DIOGENES: Bo mówiê prawdê. dzê, ¿ebym mog³a wytrzymaæ bez jedzenia d³u¿ej
HIPPARCHIA: Bo wiesz, ¿e chcesz powiedzieæ co z³o- ni¿ dziesiêæ dni.
liwego i nie chcesz jednoczenie, lecz duma, która DIOGENES: Mylê, ¿e najwy¿ej dzieñ.
ciê rozpiera, nie pozwala ci powstrzymaæ siê od HIPPARCHIA: (z lêkiem) To co bêdzie?
powiedzenia. DIOGENES: Wrócisz do domu, do rodziców.
30 DIOGENES: (k³adzie siê na brzuchu, unosi na ³ok- 30 HIPPARCHIA: Nie wrócê. Ju¿ ci powiedzia³am.
ciach i spogl¹da jej w oczy) Pogniewa³a siê?
DIOGENES: Wobec tego bêdziemy ¿ebraæ razem.
HIPPARCHIA: O g³upi¹ z³oliwoæ zrodzon¹ z k³amstwa
HIPPARCHIA: (rozbawiona tym pomys³em) Cudow-
i wypowiedzian¹ pod wp³ywem pychy? (umiecha
nie! Bêdziemy ¿ebraæ razem! (nagle zasmucona)
siê) Nie s¹dzisz, Diogenesie, ¿e my teraz jestemy
Ale czy ¿ebrz¹c nadal zostajemy sob¹?
naprawdê wolni, ¿e jestemy obywatelami wiata,
chocia¿ nasz wiat ma kszta³t beczki? Zbli¿a siê [...] Muzykant [...] trzyma siê na uboczu
DIOGENES: Chcia³bym, ¿eby tak by³o. i zaczyna graæ. [...] Wchodzi Metrokles w towa-
rzystwie dwóch s³u¿¹cych).
HIPPARCHIA: Wierz mi, ¿e tak jest. Jestemy samiu-
teñcy, biedni i urodziwi, nie podlegli nikomu, miê- S£UGA I: Czy to ta, której szukasz, Metroklesie?
40 dzy niebem a ziemi¹ i nikt nas nie mo¿e wygnaæ METROKLES: (podbiega do Hipparchii, ciska j¹)
z naszego wiata. Nie mo¿e nas wygnaæ, poniewa¿ Hipparchio, jak¿e siê cieszê, ¿e ¿yjesz!
289
HIPPARCHIA: To Diogenes. S£UGA II: Czemu nie siedzisz w beczce, jeli to twoje
METROKLES: (nie patrz¹c na Diogenesa) Musisz za- mieszkanie?
raz wracaæ! Ojciec od wczoraj siedzi nad brzegiem S£UGA I: Czy¿by twój wszechwiat mierdzia³?
morza i p³acze.. Pewien jest, ¿e utonê³a. O, gdyby DIOGENES: (spokojnie) Siedzê na s³oñcu przed swo-
go widzia³a, Hipparchio! Osiwia³ w ci¹gu jednej im domem.
nocy. P³acze, wyrywa w³osy z g³owy, przywo³uje ciê S£UGA II: Skoro siedzisz na s³oñcu, to znaczy, ¿e sie-
i czeka, by cia³o twe wyp³ynê³o z fal morza. Chod, dzisz na dworze, kto za przebywa na dworze, pod
siostrzyczko! go³ym niebem i bez dokumentów, ten uchodzi za
HIPPARCHIA: Nie mogê opuciæ tego cz³owieka, Met- w³óczêgê.
10 roklesie. Kocham go. 10 DIOGENES: Ilekroæ was zobaczê, bêdê nienawidzi³ s³oñ-
METROKLES: Jeli nie wrócisz, ojciec umrze. ca. (wchodzi do beczki)
DIOGENES: Id, Hipparchio! Nie wolno budowaæ szczê- S£UGA II: Chodmy. Brak mu pi¹tej klepki.
cia na cudzej krzywdzie. By³oby za³gane i prze- S£UGA I: Poczekaj, mam pomys³! Ja te¿ jestem filo-
gni³e. zofem! (mieje siê gulgotliwie) To nie sztuka mieæ
HIPPARCHIA: (z wilgotnymi oczyma) Czekaj na mnie, pomys³y!
Diogenesie, nie porzucaj mnie! (Diogenes umie- Zbli¿a siê do beczki Diogenesa, podnosi z ziemi
cha siê ³agodnie. Hipparchia odchodzi z Metro- nó¿, przecina linkê, na której suszy³a siê bielizna.
klesem) Popycha beczkê, która toczy siê w stronê S³ugi II.
DIOGENES: (do s³u¿¹cych) O ile siê domylam, nie Ten rozbawiony odbija j¹ ku swemu koledze. Za-
20 przyszlicie tu po ni¹. 20 czyna siê zabawa dwóch debilów. Póniej wymy-
S£UGA I: Nie, po ciebie. laj¹ now¹ rozrywkê, zaczynaj¹ krêciæ beczkê wokó³
DIOGENES: Jeli chcecie wiedzieæ, jak siê czujê, to jej osi, jak m³ynek.
zapewniam was, ¿e jestem zdrów i jako sobie MUZYKANT: (przesta³ graæ, przygl¹da siê nierucho-
radzê. mo tej scenie, wreszcie traci cierpliwoæ i krzy-
S£UGA I: (tonem perswazji) Diogenesie, jeste w³ó- czy) Przestañcie, ³ajdacy! (S³udzy przerywaj¹ na
czêg¹. chwilê zabawê, spogl¹daj¹ na Muzykanta, po
DIOGENES: Chyba u³o¿ylimy siê, ¿e ta siedziba uwal- czym znów podejmuj¹ idiotyczne zajêcie. Muzy-
nia mnie od oskar¿enia. kant k³adzie kitharê i rzuca siê na nich) Czemu
S£UGA II: (tym samym tonem) Diogenesie, nie masz sobie urz¹dzacie zabawê? Czemu, durnie? Co wam
30 sta³ego miejsca zamieszkania. 30 zrobi³ ten cz³owiek? Z³oci was, ¿e jest wolny, ¿e
DIOGENES: (wskazuj¹c beczkê) To wiêcej ni¿ miesz- was nie potrzebuje? Zostawcie go w spokoju! Zo-
kanie. To wszechwiat. stawcie go, s³yszycie?
S£UGA I: (ze miechem) Wszechwiat? Co to za wszech- To najd³u¿sza kwestia, jak¹ wyg³asza Muzykant, to
wiat? pierwszy jego wyskok. S³udzy nie zwracaj¹ nañ
DIOGENES: Mój wszechwiat. W którym mogê byæ sam uwagi. Muzykant rzuca siê na nich i ok³ada ich
z sob¹. piêciami. Jest silny i wali rozpaczliwie. Zaskoczeni
s³udzy musz¹ siê broniæ. Tyle lepej wciek³oci jest
S£UGA I: (z oblenym umiechem) Albo i z dziewczyn¹.
w jego wybuchu, ¿e nie spostrzega, i¿ jeden ze s³u-
DIOGENES: Mo¿e ta dziewczyna jest czêci¹ mnie sa-
¿¹cych podniós³ nó¿ Diogenesa. Podczas gdy Muzy-
mego. Nie wasza sprawa. 40 kant walczy ze S³ug¹ II, S³uga I wbija mu nó¿ w ple-
40 S£UGA I: Jest czêci¹ jego, s³yszysz? Mo¿e i ty jeste cy. Muzykant odwraca siê, spogl¹da nañ z niezmier-
jakim wszechwiatem? nym zdumieniem i pada bez s³owa i bez jêku.
290
S£UGA II: (przera¿ony) Có¿e zrobi³, nieszczêsny! ARYSTODEM: A gdzie by³a dziewczyna, kiedy siê to
Pójdziemy do wiêzienia. zdarzy³o?
S£UGA I: (zaciskaj¹c piêci) Milcz! (rozgl¹da siê DIOGENES: Odesz³a ze swym bratem.
dooko³a, po czym rzuca siê do ucieczki. S³uga II ARYSTODEM: I ona nic nie widzia³a?
idzie za jego przyk³adem. Znikaj¹ obaj) DIOGENES: Oczywicie. Odesz³a du¿o wczeniej.
Cia³o Muzykanta le¿y bez ruchu, z no¿em w ple- ARYSTODEM: (ucina) Nie ma takiego prawa, które
cach. Kilka chwil ciszy. Diogenes oszo³omiony, za- uwolni³oby ciê od kary, Diogenesie.
mroczony, wychodzi chwiejnym krokiem z beczki. DIOGENES: (spokojnie) Nie ja go zabi³em.
Ogl¹da siê i nagle spostrzega trupa Muzykanta.
ARYSTODEM: Niestety, dowody wiadcz¹ przeciw tobie.
10 Zbli¿a siê do niego, przyklêka.
10 DIOGENES: To nie s¹ dowody.
DIOGENES: Kitharzysto! Hej, kitharzysto!
ARYSTODEM: Ludzie znaleli ciê przy trupie. Nó¿ nale-
Stwierdza, ¿e Muzykant nie ¿yje. S³ychaæ kroki nad-
¿a³ do ciebie... To wystarczy dla wymierzenia spra-
chodz¹cych ludzi, dobiegaj¹ ich g³osy. Diogenes
wiedliwoci.
wstaje i z wyrazem rezygnacji oczekuje tego, co na-
st¹pi. DIOGENES: (po raz pierwszy wpada w gniew) Oni
go zabili! Ci brutale zdolni s¹ do wszelkich zbrodni!
5. WIÊZIENIE ARYSTODEM: Masz przeciwko nim jaki dowód?
DIOGENES: Chodzili za mn¹ krok w krok. Uderzyli
W celi wiêziennej. Diogenes na pryczy z desek, Arys-
mnie. To bestie!
todem, stoi obok niego.
ARYSTODEM: Czy mam ciê pouczyæ, Diogenesie, który
DIOGENES: Oto i ³o¿e, o którym marzy³em.
20 jeste filozofem, ¿e nie s¹ to bynajmniej dowody
20 ARYSTODEM: Nie trafi³by tutaj, gdyby s³ucha³ rad wystarczaj¹ce, by oskar¿yæ kogo o zbrodniê? Naj-
dowiadczonego cz³owieka. pierw sam musisz siê obroniæ, a póniej, jeli to
DIOGENES: (nie broni¹c siê, ale jakby wypowia- bêdzie mo¿liwe, bêdziesz móg³ oskar¿aæ. Masz
daj¹c filozoficzn¹ prawdê) Nie zabi³em nikogo. wiadków?
ARYSTODEM: Widzieli ciê przy nim. DIOGENES: Sumienie. Ja nie mogê zabiæ. Gwa³t budzi
DIOGENES: Kiedy przyszed³em, ju¿ nie ¿y³. we mnie odrazê. I po co mia³bym go zabijaæ?
ARYSTODEM: A gdzie by³e, kiedy go zabito? ARYSTODEM: Jeli sam tego nie wyjanisz, sêdziowie
DIOGENES: W beczce. znajd¹ motywy.
ARYSTODEM: (umiecha siê bez z³oliwoci) W becz- DIOGENES: Zmylone.
ce... I nic nie s³ysza³e? 30 ARYSTODEM: Przed ujawnieniem prawdy, zmylenie
30 DIOGENES: By³em zamroczony. Ci faceci... jest prawd¹. Podobnie jak ka¿da prawda mo¿e staæ
ARYSTODEM: Wiem, co zezna³ w ledztwie. (wska- siê k³amstwem, gdy tylko odkryje siê inn¹.
zuje nó¿) Przyzna³e, ¿e to twój nó¿. DIOGENES: Przyswoi³e sobie lekcjê Arystypa. Umys³
mój wszak¿e odrzuca tak¹ filozofiê.
DIOGENES: Kraja³em nim miêso.
ARYSTODEM: Niestety, ka¿da filozofia okazuje siê bez-
ARYSTODEM: U¿ywasz no¿a podczas posi³ku?
silna wobec prawa. Pamiêtaj przy tym, ¿e jeste
DIOGENES: Nie by³em sam. Podzieli³em siê jedzeniem cz³owiekiem wyjêtym spod prawa, fa³szerzem, wy-
z kim innym. gnañcem, w³óczêg¹, burzycielem ³adu. Cz³owiek
ARYSTODEM: Z Muzykantem? taki jest, teoretycznie, zdolny i do pope³nienia
DIOGENES: Nie. Z dziewczyn¹. zbrodni.
291
DIOGENES: (krzyczy) Teoretycznie! DIOGENES: Jak?
ARYSTODEM: (z umiechem) Praktycznie, s¹ dowody. ARYSTODEM: Wykupuj¹c ciebie. Za doæ pokan¹ su-
DIOGENES: (zrywa siê i rzuca na Arystodema) Mo- mê, nie maj¹c¹ wszak¿e wiêkszego znaczenia dla
¿ecie dowieæ wszystkiego! cz³owieka tak bogatego, jak ja, sêdziowie mogliby
ARYSTODEM: (cofa siê o krok) Nie przeczê. ciê zwolniæ z wiezienia i przeci¹gaæ proces w nie-
DIOGENES: W taki sposób skazalicie Sokratesa! skoñczonoæ. Gwarancj¹ by³oby moje s³owo i kwo-
ta stu tysiêcy min.
ARYSTODEM: W przypadku Sokratesa zasz³a pomy³ka.
Ateñczycy przyznali siê do niej, skoro jego popier- DIOGENES: (patrz¹c nañ z ukosa) Gotów jeste daæ
sie ustawili w sali narad. sto tysiêcy min tylko za to, ¿eby mnie widzieæ na
10 wolnoci, w³ócz¹cego siê i ¿ebrz¹cego pod niebem
10 DIOGENES: Jakie¿ to piêkne i wzruszaj¹ce! Wznieæ
ateñskim?
pomnik temu, kogo siê zabi³o!
ARYSTODEM: (mieje siê) Uwa¿asz mnie za g³upca,
ARYSTODEM: (nie zwraca uwagi na ironiê) Tobie,
Diogenesie? A sêdziów za ludzi tak naiwnych? Wy-
w ka¿dym razie, nie wznios¹ pomnika.
kupuj¹c ciê, musia³bym wzi¹æ odpowiedzialnoæ za
DIOGENES: Nie roszczê sobie do tego pretensji. Jestem
twoje przysz³e postêpki. Zamieszkasz u mnie, bêdê
skromnym cz³owiekiem.
mia³ pieczê nad tob¹, znajdziesz siê, jakby to po-
ARYSTODEM: Jeste zabójc¹... wiedzieæ, pod nadzorem archonta, znanego oby-
DIOGENES: (skacze mu do oczu) Po co tu przyszed³, watela...
Arystodemie? DIOGENES: Jako pewnego rodzaju niewolnik...
ARYSTODEM: Powiedzmy, ¿e chcê ciê ocaliæ. 20 ARYSTODEM: Filozof nie mo¿e byæ niewolnikiem. A tym
20 DIOGENES: Powiedzmy, ¿e nie chcê uciec z wiêzienia. bardziej filozof, który zwie siê Diogenesem.
(patrzy nañ koso) Sokrates te¿ odmówi³. DIOGENES: (ironicznie) Czynisz to dla mego dobra.
ARYSTODEM: Jak mo¿esz przypuciæ, ¿e ja, stró¿ pra- ARYSTODEM: (oschle) Nie. Dla mojego dobra.
wa, nak³ania³bym ciê do ucieczki?
DIOGENES: Czego ¿¹dasz w zamian?
DIOGENES: A wiêc? Chcesz mo¿e powiedzieæ im prawdê?
ARYSTODEM: Twojej roztropnoci. Bêdziemy rozma-
ARYSTODEM: Jedyn¹ prawdê dla sêdziów stanowi¹ wiali, bêdziesz rozmawia³ równie¿ z moim synem,
dowody. podobno znacie siê ju¿ nieco.
DIOGENES: Znasz zatem fakty, które mog³yby mnie DIOGENES: ¯¹dasz nazbyt wiele, Arystodemie.
ocaliæ?
ARYSTODEM: Ofiarujê ci znacznie wiêcej ni¿ ¿¹dam.
ARYSTODEM: Znam jedynie te, które mog³yby ciê zgubiæ. 30 Namyl siê. Za dwa dni zacznie siê proces. Jeli
30 DIOGENES: I tak d³ugo nie po¿yjê, Arystodemie. B¹d bêdziesz mi chcia³ co powiedzieæ, daj znaæ i przyjdê.
dobry i zostaw mnie samego. Chcê w spokoju prze- [...]
myleæ pewne problemy.
ARYSTODEM: Jakie?
DIOGENES: Na przyk³ad, w jakiej mierze geometria,
astronomia, muzyka s¹ u¿yteczne cz³owiekowi...
ARYSTODEM: O tym myli cz³owiek przed mierci¹?
DIOGENES: Chyba nie s¹dzisz, ¿e mylê o mierci.
ARYSTODEM: Kto nie myli o mierci, ten pragnie ¿yæ.
DIOGENES: Jasne, ¿e pragnê.
Fragmenty sztuki Dumitru Solomona Diogenes pies,
ARYSTODEM: Móg³bym ci pomóc, Diogenesie. T³um. Danuta Bieñkowska, Dialog 1975, nr 4.
292
Zygmunt Kubiak
Diogenes
(ok. 400 do ok. 325 przed Chr.)
Kiedy na panegyris 1 w Koryncie król macedoñski obj¹³ zwierzchnictwo nad Grekami maj¹cymi
ruszyæ na Persów, cisnê³o siê do niego niema³o filozofów z gratulacjami, lecz ku jego zdziwieniu
wcale siê nie pojawi³ przebywaj¹cy w owym miecie Diogenes, ju¿ s³ynny.
Król musia³ dopiero sam go znaleæ na korynckim przedmieciu Kranejon, gdzie mêdrzec le¿a³
sobie w cieple s³onecznym, a zobaczywszy tylu ludzi nad sob¹, ledwie uniós³ g³owê i na Aleksandra
rzuciæ okiem raczy³. W³adca ¿yczliwie zapyta³, czy on czego potrzebuje. Tak, ¿eby s³oñce trochê
mniej mi zas³ania³. Wzgardzonego króla, opowiada Plutarch 2, tak zadziwi³a jego wynios³oæ i wiel-
koæ, ¿e kiedy towarzysz¹cy ludzie, odchodz¹c, wymiewali siê z tamtego i szydzili, powiedzia³: «Ale¿
ja, gdybym nie by³ Aleksandrem, by³bym Diogenesem».
10 Wed³ug jego imiennika, biografa filozofów, Diogenesa Laertiosa [zob. notê w To lubiê! dla klasy
I, s. 311], by³ on synem sinopejskiego bankiera, Hikezjasza, któremu powierzono publiczny bank
i który pono fa³szowa³ monetê. Albo robi³ to sam Diogenes. Doæ, ¿e musia³ razem z ojcem opuciæ
rodzinne miasto. Nie wiemy, czy to fakt, czy raczej tylko legenda, ¿e w Atenach spotka³ Antystenesa
(436-366), syna Antystenesa starszego i niewolnicy, ucznia Sokratesa, za³o¿yciela filozoficznej szko³y
cynickiej (nazwê tê ³¹czono z gimnazjonem Kynosarges, gdzie mia³by wyk³adaæ). Antystenes twierdzi³,
¿e do szczêcia nie potrzeba cz³owiekowi ani potêgi, ani pieniêdzy, potrzeba tylko mêstwa, si³y ducha.
W ka¿dym razie Diogenes pozna³ jego teoriê i dziêki praktycznemu jej wype³nianiu sam sta³ siê cyni-
kiem (kynikos) s³awniejszym. Byæ mo¿e miano szko³y pochodzi g³ównie od tego, ¿e Diogenesa nazy-
wano psem, kyon. W Koryncie czy w Atenach fa³szowa³ monetê w sensie przenonym: odrzuca³
20 wszelkie obiegowe konwencje. Prawdopodobnie pisa³ dialogi i tragedie, lecz teksty te zaginê³y. Laer-
tios, który w swoim dziele powiêci³ mu du¿o miejsca [...], podaje wiele jego powiedzeñ i inscenizo-
wanych przez niego sytuacji autentycznych czy apokryficznych, któ¿ to rozró¿ni? Jest w nich
jednak nastrój rozpoznawalny, znamienny, bêd¹cy mo¿e najwa¿niejszym wytworem psa.
Powiada³ wiêc pies, ¿e na drogê ¿ycia trzeba siê postaraæ o rozs¹dek albo o stryczek. Kiedy by³
w domu Platona, gdy ten goci³ ludzi przyby³ych od syrakuzañskiego Dionizjosa. Wchodz¹c na jego
Zygmunt Kubiak (ur. 1929) filolog klasyczny, t³umacz, wybitny znawca kultury antycznej,
entuzjasta poezji Konstantina Kawafisa, autor m.in. Mitologii Greków i Rzymian oraz
Literatury Greków i Rzymian.
293
kobierce, rzek³: Depczê pró¿noæ Platona. Na to Platon: Jak¹¿ pychê, Diogenesie, przejawiasz
w tym, ¿e zdajesz siê jej nie mieæ. Inni podaj¹, i¿ rzek³: Depczê pychê Platona, co ten odparowa³:
Tak, Diogenesie, depczesz innym rodzajem pychy. Pewnego razu, gdy nikt nie chcia³ s³uchaæ wy-
k³adu, zacz¹³ gwizdaæ i wtedy ludzie siê zbiegli, on za podziwia³, ¿e byle czego s³uchaj¹, a rzeczy
powa¿nych nie. W pamflecie o Sprzeda¿y Diogenesa, przypisywanym ró¿nym autorom, Laertios
przeczyta³, ¿e kiedy sinopejczyka pojmano w niewolê i wystawiono na sprzeda¿, i pytano, co umie
robiæ, odrzek³: Rz¹dziæ ludmi; i kaza³ wonemu obwo³ywaæ zapytanie, czy kto zechce kupiæ sobie
pana.
Jaki bogacz zaprosi³ go do swojej rezydencji, ostrzegaj¹c, by nie plu³ na nic cennego. Diogenes
naplu³ bogaczowi w twarz, wyjaniaj¹c, ¿e lichszego miejsca nie móg³ znaleæ. Kiedy wo³a³: Hej,
10 ludzie do mnie! Skoro siê zbiegli, zacz¹³ ich ok³adaæ kijem, mówi¹c: Ludzi wo³a³em, a nie ³obuzów.
W trochê innej formie podaje Laertios przywo³ane ju¿ s³ynne powiedzenie macedoñskiego zdobywcy:
Gdybym nie by³ Aleksandrem, chcia³bym byæ Diogenesem. Sinopejczyk opisywa³ siebie jako takiego
psa ³owczego, którego wszyscy chwal¹, ale nikt z wielbicieli nie omieli siê pójæ razem z nim na
³owy. Kiedy mówiono: Stary ju¿ jeste, odpocznij, z¿yma³ siê: Co? Gdybym bieg³ po wycigowym
torze, mia³bym przed sam¹ met¹ zwolniæ kroku, a nie przynagliæ go raczej?. Nie przyjmowa³ powtór-
nego zaproszenia na obiad, jeli gospodarz nale¿ycie mu nie podziêkowa³. Po niegu chodzi³ boso.
Pewnego dnia, widz¹c, jak ch³opczyk pije wodê zaczerpniêt¹ w stulone d³onie, wyrzuci³ ze swojej
torby kubek, wo³aj¹c: Dziecko mnie przewy¿szy³o w prostocie!. Rozumowa³ tak: Wszystkie rzeczy
nale¿¹ do bogów, m¹drzy s¹ przyjació³mi bogów, wród przyjació³ rzeczy s¹ wspólne, wszystkie wiêc
20 nale¿¹ do m¹drych. Przeciw przypadkom mia³ odwagê, przeciw konwencji naturê, przeciw namiêt-
noci rozum. Kiedy mu kto odczytywa³ tekst ze zwoju, Diogenes, gdy wreszcie b³ysn¹³ pergamin
pusty, krzykn¹³: Odwagi, widzê l¹d! Jaki filozof argumentowa³, ¿e nie istnieje ruch; pies po
prostu wsta³ i zrobi³ kilka kroków. Kiedy jest pora, by jeæ? Sinopejczyk: Dla bogatego, gdy chce; dla
biednego, gdy mo¿e.
W bia³y dzieñ chodzi³ z zapalon¹ lamp¹ w rêce i mówi³: Szukam cz³owieka. Ateñczycy szanowali
go. Ilekroæ jaki psotnik rozbi³ beczkê, w której mêdrzec mieszka³, szkodnikowi dawali w skórê,
a mêdrcowi now¹ beczkê. Po Cheronei przywleczono go przed zwyciêskiego Filipa, który zapyta³:
Kim jeste? Odpar³: Szpiegiem twojej ³apczywoci. Spodoba³o siê to królowi i puci³ go wolno.
Bogatych nieuków Diogenes nazywa³ baranami o z³otym runie. Kitarzystê grubasa, którego wystêpy
30 nikomu siê nie podoba³y, chwali³, bo bêd¹c taki zwalisty, jednak gra na kitarze, a nie jest bandyt¹.
Gdy kto go krytykowa³ za wyemigrowanie ze swojego miasta, rzek³: Nêdzniku, w³anie dziêki temu
zacz¹³em filozofowaæ. Kto inny powiedzia³: Sinopejczycy skazali ciê na wygnanie. Diogenes: A ja
ich na pozostanie w domu. Kiedy o ja³mu¿nê prosi³ pos¹g. Dlaczego? ¯eby siê przyzwyczaiæ do
odmowy. By³ bowiem z pocz¹tku tak biedny, ¿e ¿ebra³. Zazwyczaj mówi³: Jeli ju¿ komu da³e, daj
i mnie. Jeli nie, to zacznij ode mnie. [...]
Na pytanie, jak Dionizjos, tyrannos Syrakuz, traktuje przyjació³, odrzek³: Jak sakiewki: pe³ne
trzyma, puste wyrzuca. Co jest w ¿yciu najgorsze? Odpar³: Staroæ bez rodków. Jaki ci siê
wydaje Diogenes? (jego samego tak zapytano). To taki Sokrates, który oszala³. Kiedy kto powie-
dzia³, ¿e ¿ycie jest z³em, pies poprawi³ go: Nie, z³em jest ¿yæ le. Jak¹ mia³ korzyæ z filozofii? Tê
40 przynajmniej, ¿e jestem przygotowany na ka¿d¹ dolê. Pytany o pochodzenie, mówi³: Jestem obywa-
telem wiata kosmopolites [...]. Na pytanie, co jest wród ludzi najpiêkniejsze, sinopejczyk
odpowiedzia³: Wolnoæ s³owa [...].
Fragment Literatury Greków i Rzymian Zygmunta Kubiaka, wiat Ksi¹¿ki, Warszawa 1999.
294
Antoine de Saint-Exupéry
Na pustyni
Ukryj mnie w samolocie do Marakeszu...
W Juby ten niewolnik Maurów co wieczór zwraca³ siê do mnie z t¹ krótk¹ prob¹.
Po czym, zrobiwszy wszystko, co by³ w stanie zrobiæ, aby ¿yæ, siada³ w kucki i parzy³
dla mnie herbatê. Mia³ spokój na jeden dzieñ, bo zwierzy³ siê jedynemu, jego zdaniem,
lekarzowi, który móg³ go uleczyæ, bo prosi³ o pomoc jedynego boga, który móg³ go
uratowaæ. Pochylony nad czajnikiem, wraca³ myl¹ do swojego powszedniego niegdy
¿ycia, do czarnej ziemi i ró¿owych domów Marakeszu, tych podstawowych dóbr, z któ-
rych go odarto. Nie mia³ do mnie ¿alu, ¿e mu nie odpowiadam, ¿e zwlekam z przywró-
ceniem mu ¿ycia nie by³em cz³owiekiem podobnym do niego, ale si³¹, któr¹ nale¿a³o
10 wprowadziæ w ruch, ale czym takim jak pomylny wiatr, który kiedy powieje i nad
jego losem.
Jako zwyk³y pilot, mianowany na kilka miesiêcy kierownikiem portu lotniczego
w Cap Juby, mia³em do dyspozycji jedynie barak przylegaj¹cy do hiszpañskiego fortu,
a w tym baraku miednicê, dzbanek s³onej wody i przykrótkie ³ó¿ko i ¿ywi³em mniej
z³udzeñ co do mojej potêgi.
Zobaczymy, stary Barku...
Ka¿dy niewolnik ma na imiê Bark, nazywa³ siê wiêc Barkiem. Mimo czterech lat
niewoli nie podda³ siê losowi: pamiêta³, ¿e by³ królem.
Co robi³e w Marakeszu, Barku?
20 W Marakeszu, gdzie prawdopodobnie mieszka³a jeszcze jego ¿ona i troje dzieci,
wykonywa³ wspania³y zawód.
CORBIS/FREE
295
Kazano mu iæ pieszo, a kiedy po trzech dniach znalaz³ siê w w¹wozie, na granicy
zbuntowanych terenów, Arabowie po³o¿yli mu po prostu rêkê na ramieniu, nazwali go
Barkiem i sprzedali.
Zna³em innych niewolników. Co dzieñ zapraszany na herbatê, odwiedza³em na-
mioty. Le¿¹c boso na puszystym we³nianym dywanie, tym zbytku koczownika, na któ-
rym na kilka godzin zak³ada swój dom, poznawa³em smak godzin. Na pustyni czuje siê
up³ywanie czasu. [...]
Zna³em tych niewolników. Wchodz¹ do namiotu, kiedy wódz wydoby³ palenisko,
czajnik i szklanki ze skrzynki na skarby, z ciê¿kiej skrzynki pe³nej bezsensownych
10 przedmiotów, k³ódek bez kluczy, wazonów na kwiaty bez kwiatów, lusterek za dwa
grosze, starej broni, które, rozrzucone tak na morzu piasku, przywodz¹ na myl pianê
k³êbi¹c¹ siê w miejscu, gdzie zaton¹³ statek.
Wówczas niemy niewolnik wk³ada do paleniska suche ga³¹zki, dmucha na ogieñ,
nalewa wody do czajnika i przy tej pracy, odpowiedniej dla ma³ej dziewczynki, wpra-
wia w ruch miênie zdolne wyrwaæ z korzeniami cedry. Jest spokojny. ¯ycie ma wype³-
nione: przygotowaæ herbatê, oporz¹dziæ wielb³¹dy, jeæ. W spiekocie dnia iæ ku nocy
i w lodowatym blasku nagich gwiazd pragn¹æ spiekoty dnia. Jak¿e szczêliwe s¹ kraje
pó³nocne, którym pory roku uk³adaj¹ w lecie legendê o niegu, w zimie legendê o s³oñ-
cu, jak smutne tropiki, gdzie w ci¹g³ej ³ani nic siê prawie nie zmienia, jak¿e szczê-
20 liwa jest równie¿ Sahara, gdzie dzieñ i noc ko³ysz¹ ludzi od jednej nadziei do drugiej.
Niekiedy czarny niewolnik, siedz¹c w kucki przed drzwiami, rozkoszuje siê wiat-
rem wieczornym. W ciele ociê¿a³ym przez niewolê nie poruszaj¹ siê ju¿ wspomnienia.
Mglicie pamiêta tylko chwilê porwania, ciosy, krzyki, ramiona, które wrzuci³y go do
ciemnoci, w której teraz ¿yje. Od tamtej chwili pogr¹¿a siê coraz g³êbiej w dziwny
sen, pozbawiony jak lepiec widoków powolnych rzek Senegalu albo bia³ych miast
po³udniowego Maroka, pozbawiony, jak g³uchy, bliskich mu g³osów. Ten czarny nie-
wolnik nie jest nieszczêliwy, jest u³omny. Wrzucony którego dnia w tryby ¿ycia ko-
czowniczych plemion, wprzêgniêty w ich wêdrówki, przywi¹zany na ca³e ¿ycie do ich
krêtych szlaków pustynnych, có¿ mo¿e mieæ wspólnego z przesz³oci¹, z ogniskiem
30 domowym, z ¿on¹ i dzieæmi, równie dlañ umar³ymi jak umarli?
Ludzie, którzy d³ugo ¿yli wielk¹ mi³oci¹, a potem j¹ utracili, czuj¹ siê niekiedy
znu¿eni swoim samotnym dostojeñstwem. Z pokor¹ zbli¿aj¹ siê do ¿ycia i szczêcie im
daje uczucie ledwie ciep³e. Czerpi¹ przyjemnoæ ze swojej abdykacji, uleg³oci, zdania
siê na spokojny los rzeczy. Niewolnik pyszni siê ogniskiem swego pana.
Masz, we mówi niekiedy pan do jeñca. Dla niewolnika wybi³a godzina
dobroci. Doæ ju¿ na dzisiaj zmêczenia, spiekoty, pora razem, ramiê przy ramieniu,
dost¹piæ och³ody. Pan ofiarowuje mu szklankê herbaty. A niewolnik, oszo³omiony
wdziêcznoci¹ za tê szklankê herbaty, gotów jest uca³owaæ mu kolana. Niewolnik nie
ma nigdy ³añcuchów. S¹ mu tak niepotrzebne! Jest tak wierny! Tak rozs¹dnie zapar³ siê
siebie wydziedziczonego króla czarnego plemienia: jest tylko szczêliwym jeñcem.
296
Pewnego dnia odzyska wszak¿e wolnoæ. Kiedy bêdzie zbyt stary, aby warto go by³o
¿ywiæ i odziewaæ, nieograniczona wolnoæ zostanie mu zwrócona. Przez trzy dni bêdzie
daremnie proponowa³ swoje us³ugi od namiotu do namiotu, co dzieñ s³abszy, a pod
koniec trzeciego dnia rozs¹dnie, jak zawsze, po³o¿y siê na piasku. Widzia³em takich
w Juby, umierali nadzy. Maurowie ocierali siê o ich d³ug¹ agoniê, ale bez okrucieñ-
stwa, a ich dzieci bawi³y siê w pobli¿u ciemnego przedmiotu i co dzieñ o wicie, jak
do zabawy, bieg³y zobaczyæ, czy siê jeszcze porusza, ale nie mia³y siê ze starego s³ugi.
Nale¿a³o to do naturalnego porz¹dku rzeczy. Jak gdyby powiedziano mu: Dobrze
pracowa³e, masz prawo do snu, id spaæ. A on, le¿¹c na piasku, odczuwa³ g³ód,
10 który przyprawia tylko o zawrót g³owy, ale nie krzywdê, tê jedyn¹ prawdziw¹ udrêkê.
Powoli zespala³ siê z ziemi¹. Wysuszy³o go s³oñce i wch³onê³a ziemia. Trzydzieci lat
pracy, a potem prawo do snu i do ziemi.
Od pierwszego, którego spotka³em, nie s³ysza³em skargi, ale nie mia³ na kogo siê
skar¿yæ. Wyczuwa³em w nim co w rodzaju niepojêtej zgody, by³ jak zb³¹kany góral,
który u kresu si³ k³adzie siê w niegu i otula siê swoimi snami i niegiem. Nie jego
cierpienie mnie nêka³o. Nie wierzy³em, by cierpia³. Ale ze mierci¹ cz³owieka umiera
nieznany wiat; zastanawia³em siê, jakie by³y obrazy wiata, które mia³y zgin¹æ razem
z nim. Jakie plantacje Senegalu, jakie bia³e miasta po³udniowego Maroka pogr¹¿a³y
siê powoli w niepamiêæ? Nie mog³em wiedzieæ, czy w tej czarnej, bezkszta³tnej bryle
20 wygasa³y po prostu nêdzne troski: herbata, któr¹ trzeba zaparzyæ, byd³o, które trzeba
poprowadziæ do wodopoju... czy zasypia³a w nim dusza niewolnika, czy, wskrzeszony
fal¹ wspomnieñ, umiera³ cz³owiek w ca³ej swojej wielkoci. Twarda czaszka przy-
pomina³a mi star¹ skrzyniê na skarby. Nie wiedzia³em, jakie barwne jedwabie, jakie
obrazy odwiêtne, jakie ruiny tak niezwyk³e tutaj, tak niepotrzebne na tej pustyni,
ocala³y z rozbicia. Skrzynia ta le¿a³a przede mn¹, zamkniêta i ciê¿ka. Nie wiedzia³em,
jaka cz¹stka wiata ginê³a w cz³owieku pi¹cym gigantycznym snem ostatnich dni, jaka
cz¹stka wiata ginê³a w tej wiadomoci i tym ciele, które powoli stawa³y siê z po-
wrotem noc¹ i korzeniem.
297
kiedy mieszka³. By³ to dom smutny, bo opustosza³y, ale nikt inny w nim nie zamieszka.
Bark podobny by³ do osiwia³ego stra¿nika, który, wród traw parku i nudy milczenia,
umiera z wiernoci.
Nie mówi³: Jestem Mohamed ben Lhausin, ale: Nazywa³em siê Mohamed, ma-
rz¹c o dniu, w którym ta zapomniana osobowoæ zmartwychwstanie, samym swoim
zmartwychwstaniem rozwiewaj¹c wygl¹d niewolnika. Niekiedy w ciszy nocnej powra-
ca³y doñ wszystkie wspomnienia z dok³adnoci¹ piosenki z dzieciñstwa. Wród nocy
mówi³ nam nasz mauretañski t³umacz wród nocy opowiada³ nam o Marakeszu
i p³aka³. Nikt nie uchroni siê w samotnoci przed takimi powrotami. Tamten budzi³
10 siê w nim, bez ostrze¿enia, wyci¹ga³ siê w swoich w³asnych cz³onkach, szuka³ ¿ony
przy swoim boku, tu, na tej pustyni, gdzie ¿adna kobieta nie zbli¿y³a siê nigdy do
Barka, nas³uchiwa³ szmeru ród³a, tu, gdzie nie bi³o nigdy ¿adne ród³o. Tam, gdzie
ludzie mieszkaj¹ w domach z grubej we³ny i cigaj¹ siê z wiatrem, Bark, zamkn¹wszy
oczy, ni³, ¿e mieszka w swoim bia³ym domku wychodz¹cym co noc na tê sam¹ gwiaz-
dê. Uginaj¹c siê pod ciê¿arem swoich starych, tajemniczo odnowionych uczuæ, jak
gdyby ich cel by³ ju¿ bliski, Bark przychodzi³ do mnie. Chcia³ mi powiedzieæ, ¿e jest
gotów, ¿e jego uczucia s¹ ju¿ gotowe, ¿e pozostaje mu tylko powróciæ, aby je rozdaæ.
Ode mnie to tylko zale¿a³o. Umiecha³ siê i podsuwa³ mi sposób, o którym zapewne
jeszcze nie pomyla³em:
20 Jutro odlatuje poczta. Schowasz mnie w samolocie do Agadiru...
Biedny stary Barku!
¯ylimy wród nieujarzmionych plemion i jak¿e moglimy mu pomóc w ucieczce?
Nazajutrz Maurowie pomciliby Bóg wie jak¹ rzezi¹ tê kradzie¿ i tê zniewagê. Z po-
* Laubergue, Marchal i Ab- moc¹ mechaników portu, Lauberguea, Marchala i Abgralla*, próbowa³em wykupiæ
grall czyt. loberk, mar-
szal, abgra.l.
Barka, ale Maurowie nie co dzieñ spotykaj¹ Europejczyków poszukuj¹cych niewol-
nika. Chc¹ wiêc wykorzystaæ okazjê.
Dwadziecia tysiêcy franków.
Oszala³e?
Zobacz, jakie ma silne ramiona...
30 Trwa³o to miesi¹ce. Wreszcie Maurowie spucili z tonu i z pomoc¹ przyjació³ z Fran-
cji, do których napisa³em, by³em w stanie kupiæ starego Barka.
Rozpoczê³y siê targi. Trwa³y tydzieñ. Targowalimy siê siedz¹c w ko³o na piasku,
piêtnastu Maurów i ja. Pomaga³ mi w tajemnicy przyjaciel w³aciciela, zbój Lin Ould
Rhattari, który by³ tak¿e moim przyjacielem.
Sprzedaj go, i tak go stracisz doradza³ mu za moj¹ namow¹. Jest chory.
Choroby jeszcze nie widaæ, ale ju¿ jest w rodku. Którego dnia, nie wiadomo kiedy,
spuchnie, i koniec! Sprzedaj go szybko Francuzowi.
Obieca³em prowizjê innemu zbójowi, Raggiemu, jeli pomo¿e mi dobiæ targu,
i Raggi roztacza³ ponêtne perspektywy przed w³acicielem:
298
Za te pieni¹dze kupisz wielb³¹dy, strzelby i kule. Bêdziesz móg³ przy³¹czyæ siê
* rezzou czyt. rezu. do rezzou * i walczyæ z Francuzami. A z Ataru przyprowadzisz sobie trzech albo i czte-
oddzia³.
rech nowiutkich niewolników. Zlikwiduj tego starucha.
Sprzedano mi Barka. Zamkn¹³em go na klucz w naszym baraku, gdyby bowiem
wa³êsa³ siê po terenie przed przybyciem samolotu, Maurowie byliby go znów schwytali
i sprzedali gdzie dalej.
Ale wyzwoli³em go ze stanu niewolnictwa. By³a to tak¿e piêkna ceremonia. Przyszli:
marabut, dawny w³aciciel Barka i Ibrahim, kaid Juby. Ci trzej piraci, którzy o dwa-
dziecia metrów od fortu chêtnie by go zar¿nêli, dla samej przyjemnoci, aby mi zrobiæ
10 na z³oæ, uciskali go gor¹co i podpisali oficjalny dokument.
wyrywaniu podk³adów kolejowych. Bêdzie mu gorzej ni¿ u nas na pustyni. Ale mia³
prawo byæ sob¹ wród swoich.
A wiêc, stary Barku, jed i b¹d cz³owiekiem.
Samolot dr¿a³ od wibracji motoru, gotowy do odlotu. Bark pochyla³ siê po raz
ostatni nad Cap Juby, t¹ nieskoñczonoci¹ smutku i opuszczenia. Przed samolotem
zgromadzi³o siê dwustu Maurów, aby zobaczyæ, jak¹ minê ma stary niewolnik staj¹c
na progu ¿ycia. W razie przymusowego l¹dowania odzyskaliby go z powrotem nieco
dalej.
299
¯egnalimy naszego piêædziesiêcioletniego noworodka trochê niespokojni o jego
los w tym wiecie, dok¹d go wysy³amy.
¯egnaj, Barku!
Nie.
Jak to nie?
Nie. Jestem Mohamed ben Lhausin.
Ostatnie wieci o Barku otrzymalimy od Araba Abdallaha, który na nasz¹ probê
zaopiekowa³ siê nim w Agadirze.
Autobus odje¿d¿a³ dopiero wieczorem, Bark mia³ wiêc do dyspozycji ca³y dzieñ.
10 Z pocz¹tku d³ugo siê b³¹ka³ w milczeniu po ulicach miasta, a¿ Abdallah wyczu³, ¿e co
zwyk³y gest. Nalewaj¹c herbatê nie czu³, ¿e oddaje ho³d wolnemu cz³owiekowi.
Chodmy gdzie indziej powiedzia³ Bark.
Poszli do Kasby, starej dzielnicy arabskiej, która góruje nad miastem.
Ma³e tancerki berberyjskie podesz³y do nich. Okazywa³y tyle s³odyczy i uleg³oci,
¿e Bark poczu³, i¿ od¿yje: to one, nic o tym nie wiedz¹c, przywróc¹ go ¿yciu. Ujê³y go
za rêkê i poczêstowa³y herbat¹ uprzejmie, ale tak, jakby poczêstowa³yby ka¿dego innego.
Bark spróbowa³ opowiedzieæ im swoje zmartwychwstanie. Rozemia³y siê cichutko.
Cieszy³y siê za niego, skoro on siê cieszy³. Powiedzia³, by je olniæ: Jestem Mohamed
ben Lhausin. Ale to ich wcale nie zaskoczy³o. Wszyscy mê¿czyni maj¹ jakie imiona,
30 a wielu powraca z tak daleka...
Bark poci¹gn¹³ znów Abdallaha do miasta. B³¹ka³ siê przed ¿ydowskimi kramika-
mi, patrza³ na morze, myla³, ¿e mo¿e iæ, dok¹d tylko zechce, w ka¿dym kierunku, ¿e
jest wolny... Ale ta wolnoæ wyda³a mu siê gorzka, pokazywa³a mu, jak dalece by³
pozbawiony wiêzów ze wiatem.
Wówczas pog³aska³ delikatnie twarzyczkê napotkanego dziecka. Dziecko umiech-
nê³o siê. Nie by³ to syn pana, któremu siê trzeba by³o przypochlebiaæ. By³ to drobny
ch³opiec, którego Bark raczy³ pog³askaæ. I który siê umiechn¹³. Ten malec obudzi³
Barka, który poczu³ siê trochê wa¿niejszy na ziemi, bo wywo³a³ umiech na twarzy
dziecka. Zaczyna³ co pojmowaæ, zacz¹³ teraz stawiaæ du¿e kroki.
300
Czego szukasz? zapyta³ Abdallah.
Niczego odpowiedzia³ Bark.
Ale kiedy za zakrêtem ulicy natkn¹³ siê na grupkê bawi¹cych siê dzieci, stan¹³ jak
wryty. To tutaj. Patrza³ bez s³owa na dzieci. Potem poszed³ do kramików ¿ydowskich
i wróci³ z rêkami pe³nymi prezentów. Abdallah siê rozgniewa³:
G³upcze, nie wydawaj pieniêdzy!
Ale Bark go nie s³ucha³. Z powag¹ przywo³ywa³ gestem ka¿de dziecko z osobna.
Ma³e r¹czki wyci¹gnê³y siê po zabawki, bransoletki, haftowane z³otem papucie. A trzy-
maj¹c ju¿ w rêku swój skarb, malcy uciekali jak zwierz¹tka.
10 Na wieæ o tej hojnoci nadbiega³y inne dzieci z miasta: Bark obu³ je w papucie
haftowane z³otem. Jeszcze inne ze wszystkich okolic Agadiru, do których tak¿e dotar³a
nowina, zerwa³y siê, przybieg³y z krzykiem do czarnego boga, czepia³y siê jego starego
niewolniczego ubrania i upomina³y siê o swoje. Bark siê rujnowa³.
Abdallah by³ pewien, ¿e stary oszala³ z radoci. Ale ja mylê, ¿e dzieliæ siê nad-
miarem radoci nie by³o wcale intencj¹ Barka.
By³ wolny, a wiêc posiada³ to, co najistotniejsze: prawo do mi³oci, do pójcia na
pó³noc albo na po³udnie, do zarabiania prac¹ na ¿ycie. Po có¿ wiêc te pieni¹dze...
Odczu³ wówczas tak jak siê odczuwa wielki g³ód jedn¹ potrzebê: byæ cz³owie-
kiem wród ludzi, cz³owiekiem zwi¹zanym z innymi ludmi. Tancerki okaza³y serce
20 staremu Barkowi, ale rozsta³ siê z nimi bez trudu: nie potrzebowa³y go. Kelner w ka-
jedynym przytuliskiem. Zbli¿a³a siê godzina odjazdu, Bark szed³ po kolana w morzu
dzieci, jak niegdy w morzu owiec, ¿³obi¹c sobie pierwsz¹ bruzdê w wiecie. Jutro
powróci do swojej nêdzy rodzinnej, wemie na siebie wiêcej, ni¿ mog¹ udwign¹æ jego
stare ramiona, ale ju¿ tutaj czuje swoj¹ grawitacjê, ziemiê pod nogami. Jak archanio³,
zbyt lekki, by ¿yæ ¿yciem ludzi, który sprytnie wszy³ ciê¿arki z o³owiu do paska, Bark
stawia³ swoje pierwsze niepewne kroki, przyci¹gany do ziemi przez tysi¹ce dzieci,
które tak bardzo potrzebowa³y z³otych papuci.
Fragment opowiadania Antoinea de Saint-Exupéryego pt. Na pustyni z tomu Ziemia, planeta ludzi,
T³um. Wera i Zbigniew Bieñkowscy. Tekst wed³ug wydania: PIW, Warszawa 1987.
301
Pod go³ym Boles³aw Lemian
Boles³aw Lemian (w³ac. nazwisko Lesman; 1878-1937) poeta, obdarzony wyobrani¹ tak oryginaln¹,
¿e pozostaje na mapie literatury XX w. zjawiskiem ca³kowicie osobnym. Przyjêty pseudonim odsy³a ku
najwa¿niejszemu ród³u inspiracji twórcy przyrodzie, zw³aszcza ukraiñskiej, na tych bowiem terenach
up³ynê³a jego m³odoæ. Dziwni byli ludzie na tej Ukrainie, równie dziwni jak i zieleñ tamtejsza pisa³.
Muzeum Literaury w Warszawie.
I taki te¿ dziwny, zabarwiony aur¹ fantastyki i groteski, wiat kipi¹cych zieleni¹ ³¹k to bezludnych, to
zamieszka³ych przez kulawych ludzieñków, Dusio³ków, Srebroniów i nigrobków powo³ywa³ do
istnienia w swoich balladach, poematach i lirykach. Zafascynowany kultur¹ ludow¹, niestrudzony kreator
nowych, zdumiewaj¹cych niezwyk³oci¹ s³ów, pisa³ te¿ banie: Klechdy sezamowe, Przygody Sindbada
¯eglarza. W trakcie podró¿y po Europie (1903-1906 Monachium, Pary¿; 1912-1914 Lazurowe
Wybrze¿e) zetkn¹³ siê z artystyczn¹ cyganeri¹, by jednak ostatecznie osi¹æ z dala od wielkowiatowego
zgie³ku w Hrubieszowie, a potem w Zamociu, gdzie z racji prawniczego wykszta³cenia pracowa³ jako
notariusz. W jego najwa¿niejszych tomikach poetyckich: Sad rozstajny (1912), £¹ka (1920), Napój cienisty
(1936) motywy mi³oci i mierci splataj¹ siê w rozdzieraj¹cy obraz intensywnie prze¿ywanego ludzkiego losu.
W cyklu To lubiê! proponowano lekturê nastêpuj¹cych utworów Lemiana: fragmenty Przygód Sindbada ¯eglarza w kl. szóstej szko³y
podstawowej i kl. II gimnazjum, wiersze: Szewczyk w kl. I gimnazjum, Urszula Kochanowska w kl. II gimnazjum.
302
* Czmur tworz¹c to imiê, Mieszka Czmur* wporód czarów dzikich i samotnych
poeta byæ mo¿e wykorzy- I nic tylko pilnuje zaklêtego ziela,
sta³ kilka dialektyzmów:
czmer albo czmyr rzecz Które niemiertelnoci gdy je zjesz udziela.
drobna i licha; czmut Nie dopuszcza nikogo podstêpny i silny,
szalbierz i oszust; czmy-
ciæ durzyæ, mamiæ.
A piêæ ma tak skuteczn¹, jak ten g³az mogilny!...
303
Tr¹ci³ Maciej Macieja: L¿y, bestia nieczysta!
Pierwszy przemów do zmory, bo lepszy mówista...
Siêgn¹³ Maciej po s³owo, co wszystek gniew zmieci!
Ty, psiaparo psiawe³no psianogo psiatreci!
* wy³uda (dialekt.) wy³u- Czemu lepie wytrzeszczasz, mgliste od wy³udy!*
dzenie. Ma³po z tamtego wiata! Pomroko z psiej budy!
Nie pyskuj ród listowia! St³um w lesie bezczelnoæ!
Nie sk¹p ziela, judaszu! Oddaj niemiertelnoæ!
304
Znik³ do cna i do ista, jakby go nie by³o
Tylko w s³oñcu zapach³o miêt¹ i mogi³¹...
Ptak zaæwierka³ z ga³êzi na zniknione cia³o,
I co w lesie raz jeszcze, niechc¹c, polenia³o...
305
We to ziele na wszelki w niebiosach przypadek,
Jako po dwóch Maciejach niepodzielny spadek.
Wiem, ¿e cierpisz niekiedy i ja czasem cierpiê.
A nu¿ siê niemiertelnoæ w niebiosach wyczerpie!
Chocia¿ trwoga to p³onna, lecz myl niebezwiedna:
Pewniejsze dwie wiecznoci, nili wiecznoæ jedna.
Doæ Ci, Bo¿e, db³o ma³e tego ziela spo¿yæ,
By do drugiej wiecznoci bez uszczerbku do¿yæ.
Kto zas³u¿y³ na ziele niech siê nim odwie¿y.
10 Bogu siê niemiertelnoæ nam siê Bóg nale¿y.
W³¹cz ten dar, P³aczybo¿e, do Twych w niebie dziejów
I od czasu do czasu wspomnij dwóch Maciejów!
306
Pragnê tylko ostatnich ku niebu przesileñ,
* wyleñ naskórek wê¿a By zrzuciæ cia³a mego uci¹¿liw¹ wyleñ*
zrzucany podczas lenie-
nia.
A zrzucaj¹c nie jêknê ani siê zasmucê.
Odwróæ ³eb, by nie widzia³, czym bêdê, gdy zrzucê...
Vlastimil Hofman,
Spowied (1906),
Muzeum Narodowe
w Warszawie.
Fot. Karol Chrzanowski, Wojciech Smolak.
307
Wislawa Szymborska
Sto pociech
Zachcia³o mu siê szczêcia, Bo przecie¿ chyba jest,
zachcia³o mu siê prawdy, naprawdê siê wydarzy³
zachcia³o mu siê wiecznoci, pod jedn¹ z gwiazd prowincjonalnych.
patrzcie go! Na swój sposób ¿ywotny i wcale ruchliwy.
Jak na marnego wyrodka kryszta³u
Ledwie rozró¿ni³ sen od jawy, doæ powa¿nie zdziwiony.
ledwie domyli³ siê, ¿e on to on, Jak na trudne dzieciñstwo w koniecznociach stada
ledwie wystruga³ rêk¹ z p³etwy rodem niele ju¿ poszczególny.
krzesiwo i rakietê, Patrzcie go!
³atwy do utopienia w ³y¿ce oceanu,
za ma³o nawet mieszny, ¿eby pustkê mieszyæ, Tylko tak dalej, dalej choæ przez chwilê,
oczami tylko widzi, bodaj przez mgnienie galaktyki ma³ej!
uszami tylko s³yszy, Niechby siê wreszcie z grubsza okaza³o,
rekordem jego mowy jest tryb warunkowy, czym bêdzie, skoro jest.
rozumem gani rozum, A jest zawziêty.
s³owem: prawie nikt, Zawziêty, trzeba przyznaæ, bardzo.
ale wolnoæ mu w g³owie, wszechwiedza i byt Z tym kó³kiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze.
poza niem¹drym miêsem, Sto pociech, b¹d co b¹d.
patrzcie go! Niebo¿ê.
Istny cz³owiek.
Wis³awa Szymborska (ur. 1923) poetka, laureatka Nagrody Nobla z 1996 r. Mieszka i tworzy w Krakowie. Ta niezwykle skromna
artystka ci¹gle zastanawia siê nad fenomenem bycia poet¹. O tym, jak ma³o widowiskowy to zawód, mówi m.in. w swym odczycie
noblowskim Poeta i wiat: Najgorzej z poetami. Ich praca jest beznadziejnie niefotogeniczna. Cz³owiek siedzi przy stole albo le¿y
na kanapie, wpatruje siê nieruchomym wzrokiem w cianê albo w sufit, od czasu do czasu napisze siedem wersów, z czego jeden
po kwadransie skreli, i znów up³ywa godzina, w której nic siê nie dzieje... Jaki widz wytrzyma³by ogl¹danie czego takiego?
W cyklu To lubiê! proponowano dot¹d lekturê nastêpuj¹cych wierszy Szymborskiej: Zwierzêta cyrkowe, Konkurs piêknoci mêskiej
kl. pi¹ta szko³y podstawowej, Jarmark cudów, Muzeum kl. szósta, Urodziny, Radoæ pisania kl. I gimnazjum, Na wie¿y Babel,
Utopia kl. II, Koniec i pocz¹tek kl. III, Kobiety Rubensa, S³ówka, Noc, Psalm, G³os w sprawie pornografii kl. I liceum.
W tym podrêczniku zob. te¿ Dwie ma³py Bruegla, s. 237.
308
Zadania 1. Wielkie bogactwo, rozmaitoæ i zmiennoæ kulturowych zjawisk na przestrzeni
dziejów wyzwalaj¹ potrzebê ich porz¹dkowania. Za bardzo istotne, gdy chodzi
koñcowe o refleksjê na temat kulturowej tradycji, uwa¿a siê przy tym poszukiwanie zjawisk
typowych dla czasów, w których powstawa³y poszczególne dzie³a. To pozwala bo-
wiem wyodrêbniaæ i charakteryzowaæ ca³e kulturowe epoki w ujêciu chrono-
logicznym [zob. kapsu³kê PROCESY I PRZE£OMY KULTUROWE w podrêczniku
do kszta³cenia kulturowo-literackiego dla kl. I, s. 33-35] oraz szukaæ odpowiedzi
na pytania: sk¹d w ogóle bior¹ siê kulturowe zmiany i na czym polega ich fenomen.
Tak¿e teksty zamieszczane w Waszych podrêcznikach da siê lokowaæ w takim
w³anie linearnym porz¹dku, w obrêbie poszczególnych epok, choæ nie zawsze
mo¿liwe s¹ klasyfikacje jednoznaczne. Dotyczy to zarówno utworów propono-
wanych w klasie I (przypominamy je na PLANSZY I s. 310-311), jak i tych, które
zamieszczone zosta³y w tej ksi¹¿ce.
W tym roku proponujemy zwróciæ uwagê na dzie³a wskazane na s. 312-
313. Odznaczaj¹ siê one dostateczn¹ wyrazistoci¹ ideologiczn¹ i estetyczn¹, by
ukazaæ cechy epoki, w jakiej powsta³y. Zadanie polega na tym, by (na przy-
k³ad w osobnym skoroszycie, za³o¿onym w ubieg³ym roku, a przewidzianym na trzy
lata nauki):
A. odnotowywaæ wyprowadzone z analizy wskazanych utworów informacje o epoce,
do której dzie³o zosta³o zaliczone. Próby syntetyzowania wiedzy o epokach wy-
magaj¹ zwykle refleksji obejmuj¹cych takie kwestie:
czas powstania utworu;
podejmowany temat;
poetyka utworu (np.: gatunek, kompozycja, rodki ekspresji, typ bohatera,
charakter wiata przedstawionego itd.);
konteksty: historyczny, kulturowy, filozoficzny oraz biograficzny;
sposób korzystania z dorobku przesz³oci;
ujawniaj¹cy siê w dziele system wartoci;
B. tworzyæ systematycznie notatki do s³owniczka autorów wspó³czesnych wskazanych
na planszy, odnotowuj¹c przy ich nazwiskach m.in. obserwacje i wnioski dotycz¹ce:
obszarów tradycji, które interesuj¹ danego autora;
sposobów korzystania przez niego z tej tradycji (np. przywo³anie, pretekst,
polemika, reinterpretacja, akceptacja, pog³êbienie problemu, przesuniêcie
akcentów znaczeniowych);
indywidualnych cech twórczoci danego autora na tle przywo³ywanej tradycji.
309
W ujêciu chronologicznym... [PLANSZA I z kl. pierwszej]
310
311
W ujêciu chronologicznym... [PLANSZA II; teksty proponowane
w kl. drugiej]
312
313
Lektury obowi¹zkowe i do wyboru
Wed³ug programu To lubiê! w ci¹gu trzech lat nauki w liceum trzeba obowi¹zkowo przeczytaæ w ca³oci
i poddaæ analizie na lekcjach utwory, które tu przedstawiamy.
Szeæ tytu³ów zaznaczonych na planszy dobrze wspó³gra z problemami proponowanymi do omówienia
w klasie II. Ich lekturê doradzamy podj¹æ w tym roku. W podrêczniku wskazane s¹ miejsca stwarzaj¹ce
szczególnie dogodny kontekst intelektualny dla takiej lektury. Jeli jednak po naradzie z Waszym nauczy-
cielem postanowicie prze³o¿yæ omawianie tych tekstów na nastêpny rok, macie do tego prawo, choæ czasu bêdzie ma³o.
Albert Camus
DŻUMA – UPADEK
UWAGA!
W programie To lubiê! (osobna broszura) znaleæ mo¿na obszern¹ listê ksi¹¿ek, które warto przeczytaæ. Lista ta
pomylana zosta³a jako pomoc przy samodzielnych wyborach lekturowych i podpowied dla tych, którzy chc¹ podj¹æ
trud samokszta³cenia. Mo¿na z niej równie¿ wybieraæ dodatkow¹ lekturê do wspólnego opracowania na lekcjach.
Po¿yczcie program od Waszego nauczyciela i skopiujcie sobie tê listê. Warto z niej skorzystaæ!
314