Professional Documents
Culture Documents
Reid Taylor Jenkins - Na Zawsze, Ale Z Przerwą
Reid Taylor Jenkins - Na Zawsze, Ale Z Przerwą
Fotografia na okładce
© maritime_m | Shutterstock
eISBN 978-83-66570-24-5
CZWARTA STRONA
tel.: 61 853-99-10
redakcja@czwartastrona.pl
www.czwartastrona.pl
Dla Lindy Morris
[1] W języku angielskim imię Jim i słowo gym (siłownia) brzmią tak samo (przyp. tłum).
CZERWIEC
GDY OBUDZIŁAM SIĘ następnego dnia po tym, jak poznałam Bena, na komórce
czekała już wiadomość od niego.
„Wstawaj, Elsie Porter, szkoda dnia. Zjemy razem lunch?”
Wyskoczyłam z łóżka i piszczałam jak idiotka, skakałam przez co najmniej dziesięć
sekund. Miałam w sobie tyle energii, że był to jedyny sposób, by dać jej upust.
„Pewnie. Gdzie?” – odpisałam. Gapiłam się na telefon, dopóki nie przyszła odpowiedź.
„Przyjadę po ciebie. O dwunastej trzydzieści. Gdzie mieszkasz?”
Wysłałam mu adres i pobiegłam pod prysznic, jakbym już była spóźniona. Ale to wcale
nie było pilne. Byłam gotowa kwadrans przed dwunastą i czułam się z tym źle. Związałam włosy
w wysoki kucyk, włożyłam ulubione dżinsy i najlepiej leżący T-shirt. Głupio było tak czekać
jeszcze przez czterdzieści pięć minut, więc postanowiłam wyjść z domu na spacer. W całym tym
zaaferowaniu i ekscytacji zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Serce biło mi tak szybko, że nie byłam w stanie zebrać myśli. W środku zostało wszystko,
w tym telefon i portfel. Ana miała zapasowy klucz, ale to nie rozwiązywało problemu, bo nie
miałam jak do niej zadzwonić. Chodziłam po ulicy w tę i we w tę, szukając drobnych, żeby
skorzystać z automatu, ale okazało się, że ludzie nie gubią ćwierćdolarówek. Wydawałoby się, że
owszem, bo ćwierćdolarówki są małe i niewiele warte, ale kiedy naprawdę się ich potrzebuje,
wychodzi na to, że nikt ich nie gubi. Potem doszłam do wniosku, że i tak poszukam automatu
telefonicznego; może uda mi się jakoś zadzwonić za darmo albo w podajniku będzie tkwiła
moneta. Przeszłam najbliższe ulice i nic – nie znalazłam ani jednego. Co nie pozostawiało mi
żadnych innych opcji, jak tylko włamać się do własnego mieszkania.
I właśnie to próbowałam zrobić.
Mieszkałam na piętrze bliźniaka, ale z frontowych schodów można było dostać się na
taras, więc weszłam po schodach na górę, wspięłam się na balustradę i próbowałam chwycić za tę
od mojego tarasu. Gdyby udało mi się tam dosięgnąć i zarzucić na nią nogę, mogłabym wejść na
taras, nie ryzykując upadku z wysokości. Stamtąd mogłabym się wczołgać przez małe drzwiczki
dla psa, które zamontowali lokatorzy mieszkający tu przede mną. Do tej chwili nie cierpiałam
tych drzwiczek – teraz byłam przekonana, że są moim zbawieniem.
Gdy próbowałam chwycić się barierki tarasu, uświadomiłam sobie, że to jest
niewiarygodnie głupi plan, który na pewno skończy się jakimś wypadkiem. Skoro tak długo nie
byłam w stanie jej dosięgnąć, to jak, do cholery, mogłabym przerzucić przez nią nogę?
Spróbowałam bezskutecznie jeszcze raz, po czym wpadłam na niedorzeczny pomysł,
żeby najpierw zarzucić nogę. Właśnie to robiłam, gdy zjawił się Ben.
– Elsie?
– Ach! – Prawie straciłam równowagę, ale udało mi się postawić nogę na stopniu, tylko
lekko się chwiejąc. Złapałam równowagę, przytrzymując się balustrady. – Cześć, Ben! –
Zbiegłam po schodach i go objęłam.
Śmiał się.
– A co ty tutaj robisz?
Zawstydziłam się, ale nie odebrało mi mowy.
– Próbuję włamać się do swojego mieszkania. Zatrzasnęłam drzwi i zostałam bez
telefonu, portfela i wszystkiego innego.
– Nie masz zapasowego klucza?
Pokręciłam głową.
– Nie. Miałam kiedyś, ale wydawało mi się, że lepiej dać go mojej przyjaciółce, Anie,
żeby w razie czego mi pomogła.
Znowu się roześmiał. Nie czułam, że śmieje się ze mnie, chociaż w zasadzie tak było.
– Rozumiem. To co chcesz zrobić? Możesz zadzwonić do Any z mojego telefonu. Albo
możemy pojechać coś zjeść i zadzwonisz, jak wrócimy.
Zaczęłam coś mówić, ale mi przerwał.
– Albo jeśli chcesz, mogę się do ciebie włamać. Jeśli jeszcze nie zrezygnowałaś z tego
pomysłu.
– Myślisz, że uda ci się przerzucić nogę przez tę barierkę? – spytałam. Żartowałam, ale on
nie.
– Jestem tego pewien.
– Nie, przestań. Żartowałam. Jedźmy na lunch.
Ben zaczął zdejmować kurtkę.
– Nie, pozwól mi to zrobić. Daj mi szansę na wykazanie się odwagą. Chcę zostać
bohaterem.
Podszedł do balustrady i ocenił dystans.
– Rzeczywiście jest dość daleko. To właśnie zamierzałaś zrobić?
Potaknęłam.
– Ale ja mam kiepskie pojęcie o zasadach bezpieczeństwa – powiedziałam. – I bardzo
słabe wyczucie odległości.
– No dobra. Wskoczę tam, ale musisz mi coś obiecać.
– Jasne. Mów.
– Jak spadnę i się potłukę, nie pozwolisz ratownikom zadzwonić na mój numer ICE.
– Dlaczego? – roześmiałam się.
– Bo to moja mama, a ja wystawiłem ją do wiatru i olałem lunch z nią, żeby się z tobą
spotkać.
– Wystawiłeś dla mnie swoją mamę?
– Widzisz? Ciebie też to stawia w złym świetle, skoro pozwoliłaś mi to zrobić. To co,
umowa stoi?
Potaknęłam poważnie.
– Stoi. – Uścisnęłam mu rękę. Spojrzał mi w oczy i potrząsnął nią teatralnie, a następnie
znowu się uśmiechnął.
– Zaczynamy! – powiedział i podskoczył jakby nigdy nic; zadarł nogę do góry, chwycił
za barierkę tarasu i przerzucił nogę na drugą stronę. – Jestem! Co teraz? – zapytał.
Wyjawienie kolejnej części mojego planu napawało mnie przerażeniem. Nie pomyślałam
wcześniej o tym, jak zareaguje na przejście drzwiczkami dla psa.
– Hm. Cóż. Chciałam… Zamierzałam wczołgać się do środka przez wejście dla psa –
powiedziałam.
Spojrzał za siebie i w dół. Wtedy uświadomiłam sobie, że są jeszcze mniejsze, niż
sądziłam.
– Tymi drzwiczkami?
– Tak – potaknęłam. – Przepraszam! Powinnam o tym powiedzieć wcześniej.
– Nie przecisnę się przez nie.
– Cóż, możesz pomóc mi wejść na górę – zaproponowałam.
– No tak. Albo zeskoczę i zadzwonimy po twoją koleżankę, Anę.
– O! Dobry pomysł. – Już zapomniałam o tym rozwiązaniu.
– W porządku. W sumie mogę spróbować, skoro już tu jestem. Poczekaj.
Schylił się i zajrzał do środka. Jego głowa weszła bez problemu, więc próbował
przepchnąć się cały. Koszula mu się zahaczyła i zadarła do góry. Zobaczyłam jego brzuch
i gumkę majtek. Uświadomiłam sobie, że mnie pociąga i że jest bardzo męski. Jego brzuch był
twardy i wyrzeźbiony. Plecy miał opalone. Ręce, które mogłam sobie dobrze obejrzeć, gdy się
podciągał, były silne i… sprawne. Nigdy wcześniej nie pociągała mnie wizja, że ktoś mógłby
otaczać mnie opieką i chronić, ale ciało Bena wyglądało, jakby było do tego stworzone, a ja
z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że mnie to kręci. Zastanawiałam się, jak to się stało. Prawie
go nie znałam, ale uprzedmiotowiałam go, podczas gdy on próbował włamać się do mojego
mieszkania. W końcu przepchnął ramiona i usłyszałam stłumione słowa:
– Chyba jednak mi się uda! – Oraz: – O!
Zniknął jego tyłek, a zaraz po nim do środka wpełzły nogi. Podeszłam do frontowych
drzwi, które po chwili otworzył. Promieniał radością i szeroko rozłożył ręce. Poczułam się jak
bohaterka romansów, dama w opałach uratowana przez przystojnego mężczyznę. Kiedyś
sądziłam, że kobiety, którym się to podoba, są głupie, ale teraz przez chwilę sama uważałam, że
Ben jest moim bohaterem.
– Wejdź! – powiedział. Było to tak surrealistyczne, role zostały tak odwrócone
w stosunku do tego, jak wyobrażałam sobie początek naszego spotkania, że zaczęło mnie to
śmieszyć. Naprawdę nie byłam w stanie przewidzieć tego, co może się jeszcze stać.
Weszłam do środka, a on rozejrzał się po moim mieszkaniu.
– Bardzo tu ładnie – powiedział. – Czym się zajmujesz?
– Te dwa zdania połączone znaczą: „Ile zarabiasz?” – odparłam. Nie byłam wredna,
przynajmniej wcale nie zamierzałam być. Przekomarzałam się z nim.
– Po prostu trudno mi sobie wyobrazić, że kobietę stać na tak ładne mieszkanie tylko dla
siebie – stwierdził.
Spojrzałam na niego z udawaną wyższością, a on odpowiedział tym samym.
– Jestem bibliotekarką.
– Rozumiem. A więc dobrze ci się powodzi. Świetnie. Szukałem właśnie utrzymanki.
– Utrzymanki?
– Nie utrzymanki, sorry. Jak to się nazywa, kiedy kobieta płaci za rzeczy faceta?
– Sponsoring?
Lekko się zawstydził; to było czarujące. Aż do teraz dobrze się kontrolował, ale chwila,
gdy tak się odsłonił, była dla mnie urzekająca.
– Sponsorka. To miałem na myśli. A kim jest według ciebie utrzymanka?
– Nie wiem, może kobietą, z którą masz dziecko i musisz je utrzymywać?
– Aha. Nie, to takiej nie potrzebuję.
– Chyba nikt takiej nie potrzebuje.
– Właśnie. Chyba rzeczywiście tak jest. Ale ludzie szukają sponsorek, więc uważaj.
– Będę się miała na baczności.
– Idziemy? – zapytał.
– Jasne. Wezmę tylko…
– Klucze.
– Myślałam o portfelu! Ale tak! Klucze. Wyobrażasz sobie, że znowu mogłabym o nich
zapomnieć? – Wzięłam je z blatu, a on wyjął mi jej z dłoni.
– Ja się zajmę kluczami – powiedział.
– Chyba tak będzie najlepiej – zgodziłam się.
CZERWIEC
W BUDYNKU JEST ZIMNO. Powietrze jest chłodne, niemal smaga moje ciało.
Zastanawiam się, czy utrzymują tak niską temperaturę ze względu na to, że są tu ciała. A potem
przypominam sobie, że musi tu być również ciało Bena. Mój mąż jest teraz martwym ciałem.
Dawniej odrzucało mnie od umarłych, teraz mój mąż jest jednym z nich.
Ana i ja zostajemy wezwane do biura Richarda Pavlika. Jest wysokim, chudym
mężczyzną, ma pospolitą twarz, którą wyróżnia jedynie szczeciniasty wąs. Wygląda na jakieś
sześćdziesiąt lat.
W gabinecie jest duszno. Myślę, że ludzie przychodzą tu w najgorszych chwilach
swojego życia, dlaczego więc pan Pavlik nie robi nic, by było im odrobinę przyjemniej? Nawet
krzesła są okropne. Mają niskie siedzenia i są dziwnie zapadnięte. Mój punkt ciężkości znajduje
się gdzieś w okolicy kolan.
Próbuję wyprostować się na krześle i słucham, jak gada i gada o banalnych sprawach
związanych ze śmiercią mojego męża, jednak zaczynają mnie boleć plecy, więc znów zapadam
się na krześle. Gdy to robię, zaczynam się martwić, że moja pozycja nie przystoi kobiecie.
Wyglądam niechlujnie, jakbym rozwaliła się w fotelu, czego przecież nie robię. Nie robię żadnej
z tych rzeczy. Prostuję się, kładę dłonie na kolanach, uśmiecham się i próbuję wytrzymać.
W zasadzie taki mniej więcej mam plan na resztę życia.
– Panie Pavlik, z całym szacunkiem – przerywam mu. – Ben nie chciał zostać
skremowany. Chciał być pochowany.
– Hm – mówi, zerkając na dokumenty leżące przed nim. – Pani Ross wybrała kremację.
– Ja jestem panią Ross – mówię.
– Przepraszam, miałem na myśli starszą panią Ross. – Lekko się krzywi. – Elsie – dodaje.
Czuję się zepchnięta na boczny tor. Nie jestem dla niego panią Ross, a nie zna mojego
panieńskiego nazwiska, więc zaczął mówić do mnie po imieniu. – W tym przypadku pani Ross
jest najbliższą rodziną.
– Nie, Richardzie – mówię stanowczo. Jeśli on może pomijać moje nazwisko, ja też to
zrobię. – Ja jestem najbliższą rodziną. Jestem żoną Bena.
– Nie zaprzeczam, Elsie. Po prostu nie mam dokumentów, które to potwierdzają.
– Więc twierdzisz, że skoro nie mam jeszcze aktu ślubu, nie jestem najbliższą rodziną?
Richard Pavlik kręci głową.
– W sytuacjach, gdy występują wątpliwości co do tego, kto jest najbliższą rodziną, muszę
opierać się na oficjalnych dokumentach. Nie znam żadnej osoby bliskiej Benowi, która
potwierdziłaby, że byliście małżeństwem, a kiedy sprawdziłem jego stan cywilny, nigdzie nie
znalazłem informacji o zawarciu ślubu. Mam nadzieję, że rozumiesz, że to stawia mnie
w trudnym położeniu.
Ana przesuwa się do przodu i kładzie dłoń zaciśniętą w pięść na jego biurku.
– Mam nadzieję, że rozumiesz, że Elsie wyszła za mąż i straciła męża w ciągu dziesięciu
dni, więc zamiast cieszyć się miesiącem miodowym na jakiejś odległej prywatnej plaży, siedzi tu
z tobą, gdzie nie zważając na jej żałobę, próbujesz jej wmówić, że nie jest mężatką.
– Przepraszam, panno… – Richard nie pamięta nazwiska Any.
– Romano – rzuca Ana ze złością.
– Panno Romano. Naprawdę nie zamierzałem nikomu sprawić przykrości. Bardzo
współczuję pani straty. Proszę jedynie o to, żeby porozmawiały panie z panią Ross o tej sprawie,
ponieważ zgodnie z literą prawa muszę podporządkować się jej woli. I naprawdę proszę przyjąć
moje kondolencje.
– Pomińmy ten punkt. Później porozmawiam z Susan o kremacji. Co jeszcze musimy
dzisiaj omówić? – pytam.
– No cóż, Elsie. Wszystko zależy od tego, co zrobimy z ciałem.
Nie nazywaj go ciałem, dupku. To mój mąż. To ciało, które mnie tuliło, gdy płakałam,
ciało, które trzymało moją lewą rękę, kiedy jechaliśmy do kina. To ciało, które sprawiało, iż
czułam, że żyję, doprowadzało mnie do szaleństwa, sprawiało, że płakałam i drżałam z radości.
Teraz jest bez życia, ale to nie oznacza, że je przekreśliłam.
– Dobrze, Richardzie. Porozmawiam z Susan i zadzwonię do ciebie po południu.
Pavlik zbiera papiery z biurka i wstaje, żeby się pożegnać. Podaje mi swoją wizytówkę.
Nie przyjmuję jej, więc wręcza ją Anie, a ona wkłada ją do tylnej kieszeni spodni.
– Dziękuję paniom za poświęcony czas – mówi i otwiera drzwi.
– Pier… – zaczynam mówić, wychodząc na korytarz. Mam zamiar zatrzasnąć mu drzwi
przed nosem. Ale Ana delikatnie ściska moją dłoń, sygnalizując, że powinnam się uspokoić.
– Dziękujemy, Richardzie – przejmuje rozmowę. – Będziemy w kontakcie.
W międzyczasie zadzwoń, proszę, do urzędu stanu cywilnego i postaraj się wydobyć
odpowiednie informacje.
Zamyka za nami drzwi i uśmiecha się do mnie. Okoliczności nie są zabawne, ale to, że
prawie kazałam mu się pierdolić, jest niemal śmieszne. Przez chwilę mam wrażenie, że
zaczniemy się śmiać – nie robiłyśmy tego od jakiegoś czasu. Ale ta chwila mija, a ja nie mam
siły nawet na uśmiech.
– Jedziemy pogadać z Susan? – pyta Ana, gdy idziemy w stronę samochodu.
– Tak – odpowiadam. – Chyba tak. – Przynajmniej mam jakiś cel, nieważne, jak mały.
Muszę zająć się życzeniem Bena. Muszę ochronić ciało, które tyle razy chroniło mnie.
STYCZEŃ
POSTANAWIAM SPRAWDZIĆ, czy Susan wciąż jest w hotelu. Ana mnie zawozi
i dzwonię do Susan z lobby. Nie chcę dawać jej sposobności do zbycia mnie, co okazuje się
dobrą strategią, bo w jej głosie słyszę, że unikałaby mnie, gdyby mogła. Ana idzie do baru, a ja
wsiadam do windy i jadę do pokoju 913.
Gdy zbliżam się do drzwi, zaczynają mi się pocić ręce. Nie wiem, jak przekonać Susan,
nie wiem, jak obronić wolę Bena przed jego własną matką. Świta mi w głowie, że po prostu chcę,
by mnie polubiła. Odkładając na bok wszystko, co się stało, jest kobietą, która wychowała
mojego męża. Stworzyła go z niczego i za to właśnie jakaś część mnie ją kocha. Ale nie mogę
przekreślić tego, co się stało; każda chwila każdego dnia tym cuchnie. To, co się stało, dzieje się
teraz.
Cicho pukam do drzwi, a ona natychmiast mi otwiera.
– Dzień dobry, Elsie – mówi. Jest ubrana w ciemne, obcisłe dżinsy z grubym pasem,
szary podkoszulek i brązowy kardigan. Wygląda na mniej niż sześćdziesiąt lat, dobrze się
trzyma, jest zdrowa, ale nie da się zaprzeczyć, że przeżywa żałobę. Płakała, to oczywiste. Jej
włosy nie są wyszczotkowane ani wymodelowane jak poprzednio. Nie ma makijażu. Wygląda
surowo.
– Dzień dobry, Susan – mówię, wchodząc.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – Jej pokój hotelowy bardziej przypomina apartament. Ma
duży balkon i salon wypełniony dodatkami w kremowym kolorze. Pod stopami mam miękki
dywan, zbyt delikatny, by po nim deptać, ale w jej obecności nie czuję się na tyle komfortowo,
by zdjąć buty. Odnoszę wrażenie, że według Susan powinnam chodzić wokół niej na paluszkach,
przepraszać za to, że żyję, a ten dywan prawie zmusza mnie do poddania się jej woli.
– Ja… – zaczynam. Nie wiem, czy w takiej sytuacji lepiej rozpocząć rozmowę od
jakiegoś błahego tematu, czy też po prostu od razu przejść do sedna sprawy. Jak można się do
tego zabrać, skoro „to” oznacza szczątki mojego męża? Szczątki jej syna?
– Dziś rano spotkałam się z panem Pavlikiem – mówię. Jestem wystarczająco bliska
sedna sprawy, chociaż nie poruszyłam jeszcze najbardziej drażliwego tematu.
– Dobrze – mówi, opierając się o oparcie kanapy. Nie siada. Nie zaprasza mnie do zajęcia
miejsca. Chce się mnie jak najszybciej pozbyć, a ja nie wiem, jak poprowadzić tę rozmowę tak,
by nie trwała długo. Postanawiam wyłożyć kawę na ławę.
– Ben chciał zostać pochowany w całości, w ziemi. Już o tym rozmawiałyśmy – mówię.
Swobodnie zmienia pozycję, jakby ta rozmowa nie była dla niej niczym ważnym, jakby
nie przerażała jej tak, jak mnie przeraża. Domyślam się, że nie ma zamiaru mnie wysłuchać. Nie
martwi się, że nie postawi na swoim.
– Do sedna, Elsie – ponagla mnie. Przeczesuje dłonią swoje długie, brązowe włosy. Na
czubku widać pasma siwizny, ale trzeba się uważnie przyjrzeć, żeby je zauważyć.
– Pan Pavlik mówi, że ciało Bena ma zostać skremowane.
– Bo ma. – Potakuje i nie zamierza się tłumaczyć. Jej głos, pozbawiony emocji,
wzburzenia i bólu, zaczyna mnie wkurwiać. Swoją postawą pluje mi w twarz.
– Nie tego chciał, Susan. Mówię ci, że nie tego chciał. Czy to w ogóle nic dla ciebie nie
znaczy? – pytam. Próbuję okazywać szacunek matce mężczyzny, którego kocham. – Nie
obchodzi cię to, czego chciał Ben?
Susan krzyżuje ręce na piersi i przestępuje z nogi na nogę.
– Elsie, nie mów mi o moim własnym synu, dobrze? Ja go wychowałam. Ja wiem, czego
by chciał.
– Wcale nie. Nie wiesz! Rozmawialiśmy o tym dwa miesiące temu.
– A ja rozmawiałam z nim przez jego całe życie. Jestem jego matką. Nie poznałam go
kilka miesięcy przed śmiercią. Kim, do cholery, jesteś, żeby pouczać mnie w kwestii mojego
syna?
– Jestem jego żoną, Susan. Nie wiem, jak mam to inaczej ująć.
Nie to chciała usłyszeć.
– Nigdy o tobie nie słyszałam! – mówi i unosi ręce. – Gdzie jest akt ślubu? Nie znam cię,
a ty przychodzisz i próbujesz mi mówić, co mam zrobić ze szczątkami mojego jedynego dziecka?
Odczep się ode mnie. Jesteś nic nieznaczącym trybikiem w życiu mojego syna. Ja jestem jego
matką!
– Rozumiem, że jesteś jego matką…
Robi nieznaczny ruch do przodu i przerywa mi, wymachując palcem przed moimi
oczami. Jej równowaga się ulotniła, zniknęła poza, którą przyjęła.
– Słuchaj mnie. Nie znam cię i ci nie ufam. Ale ciało mojego syna zostanie skremowane,
Elsie. Podobnie jak jego ojca i dziadków. A gdybyś znowu wpadła na pomysł, żeby mówić mi,
co mam zrobić z własnym synem, to zastanów się dwa razy, zanim przyjdziesz.
– Sama kazałaś mi się tym zająć, Susan! Nie byłaś w stanie zrobić tego sama, więc
zepchnęłaś to na mnie! Najpierw nie pozwalasz mi zabrać jego portfela i kluczy… kluczy do
mojego domu, jakbyś nie wiedziała… a potem robisz nagły zwrot i spychasz sprawy
organizacyjne na mnie. A gdy próbuję się tym zająć, ty sterujesz wszystkim za moimi plecami.
Nawet jeszcze nie wyjechałaś z Los Angeles. Nie musisz mieszkać w tym hotelu. Możesz wrócić
do Orange County i przyjechać tu w razie potrzeby. Po co tu zostałaś? – Nie czekam na
odpowiedź. – Chcesz się torturować, bo Ben ci nie powiedział, że się ożenił? Proszę bardzo!
Mam to gdzieś. Ale przestań dawać i odbierać. Bo tego nie zniosę.
– Nie obchodzi mnie, co zniesiesz, a czego nie, Elsie – mówi Susan. – Uwierz mi,
niewiele mnie obchodzisz.
Staram się pamiętać, że to kobieta pogrążona w bólu. To kobieta, która straciła ostatniego
członka rodziny.
– Susan, możesz próbować zaprzeczać. Możesz sobie uważać, że jestem wariatką, która
cię okłamuje. Możesz trzymać się wiary w to, że twój syn nigdy nie zrobiłby niczego bez twojej
wiedzy, ale to nie zmienia faktu, że naprawdę go poślubiłam i że on naprawdę nie chciał być
skremowany. Nie pal jego ciała tylko dlatego, że mnie nienawidzisz.
– Nie nienawidzę cię, Elsie. Po prostu…
Teraz to ja jej przerywam.
– Tak, nienawidzisz, Susan. Nienawidzisz mnie, ponieważ tylko ja ci zostałam do
nienawidzenia. Jeśli sądziłaś, że dobrze to ukrywasz, to się myliłaś.
Patrzy na mnie, a ja na nią. Nie wiem, jak znalazłam w sobie siłę na to, by zdobyć się na
szczerość. Nie jestem osobą, która gapi się na innych. Niemniej jednak wytrzymuję jej
spojrzenie, zaciskam usta, marszczę brwi. Może sądzi, że odwrócę się na pięcie i wyjdę. Nie
wiem. Trwa to tak długo, że cisza aż dzwoni w uszach.
– Nawet jeśli sprawy mają się tak, jak mówisz – zaczyna – nawet jeśli byliście
małżeństwem, a akt ślubu jeszcze nie doszedł, a ty byłaś miłością jego życia…
– Byłam – przerywam jej.
Nie zwraca na to uwagi.
– Nawet jeśli, to jak długo byłaś jego żoną, Elsie? Dwa tygodnie? – Z trudem przychodzi
mi oddychanie. Czuję gulę w gardle. Czuję krew pulsującą w mózgu. – Naprawdę nie sądzę, że
to wiele znaczy – mówi.
Mam ochotę wyjść. Ale ona właśnie tego chce. Więc tego nie robię.
– Chcesz dowiedzieć się czegoś jeszcze o swoim synu? Byłby wściekły, gdyby widział,
co robisz. Załamany i wściekły.
Wychodzę z jej pokoju bez pożegnania. Wychodząc, odwracam się i widzę plamę
wielkości mojego buta na nieskazitelnie białym dywanie.
DWIE GODZINY PÓŹNIEJ dzwoni pan Pavlik i mówi mi, że Susan zajmie się
pochówkiem.
– Pochówkiem? – pytam, bo wydaje mi się, że coś pokręcił.
Następuje chwila ciszy, a potem potwierdza.
– Pochówkiem.
Chciałabym triumfować, ale niestety nie czuję się zwycięzcą.
– A więc czym ja mam się zająć? – pytam.
Odchrząkuje.
– Hm – mówi zduszonym tonem. – Wydaje mi się, że niczym, Elsie. Jest tutaj pani Ross
i mówi, że postanowiła zająć się także całą resztą.
Nie wiem, co mam myśleć. Czuję zmęczenie. Jestem zmęczona.
– Dobrze – mówię. – Dziękuję. – Rozłączam się i odkładam telefon na stół w jadalni. –
Susan wykopała mnie z organizacji pogrzebu – relacjonuję Anie. – Ale pochowa go. Nie
skremuje.
Przyjaciółka patrzy na mnie, nie wiedząc, jak zareagować.
– To dobrze czy źle?
– Dobrze? – powtarzam. – Dobrze. – Jego ciało jest bezpieczne. Zrobiłam, co musiałam.
Więc dlaczego jestem taka smutna? Nie chciałam wybierać trumny. Nie chciałam wybierać
kwiatów. A mimo to coś straciłam. Straciłam jakąś część jego.
Oddzwaniam do pana Pavlika.
– Mówi Elsie – przedstawiam się, gdy odbiera. – Chcę z panem porozmawiać.
– Słucham?
– Chcę porozmawiać o jego pogrzebie.
– Naturalnie. Uzgodnię to z panią Ross.
– Nie – mówię stanowczo. – Będę przemawiać podczas ceremonii.
Słyszę, że coś szepcze, a potem zawiesza połączenie i leci muzyka. Kiedy wraca na linię,
mówi:
– Dobrze, Elsie. Możesz przemawiać, jeśli masz ochotę. – Po czym dodaje: – Pogrzeb
odbędzie się w sobotę rano w Orange County. Niedługo prześlę szczegóły dotyczące ceremonii. –
Po czym życzy mi powodzenia.
Rozłączam się, mam ochotę pogratulować sobie, że się jej przeciwstawiłam, ale wiem, że
gdyby Susan powiedziała „nie”, niewiele mogłabym zdziałać. Nie jestem pewna, jak to się stało,
że oddałam jej całą władzę, ale tak to się potoczyło. Po raz pierwszy nie mam wrażenia, że Ben
jeszcze przed chwilą żył. Mam wrażenie, że nie ma go od zawsze.
ANA WRACA DO SIEBIE, żeby wyprowadzić psa. Powinnam jej zaproponować, żeby
przyprowadziła go tutaj, ale wydaje mi się, że ona potrzebuje kilku godzin dziennie z dala ode
mnie, żeby zdystansować się od tego. Tu jest ciągle tak samo. Ja jestem tym, od czego musi
odpocząć. Kiedy wraca, zastaje mnie w tym samym miejscu, w którym byłam, gdy wychodziła.
Pyta, czy coś zjadłam. Nie podoba jej się moja mina.
– Bez sensu, Elsie. Musisz coś jeść. Koniec wygłupów. – Otwiera lodówkę. – Możesz
zjeść naleśniki. Albo jajka. Masz chyba też bekon. – Zagląda do opakowania i wącha. Mięso
musiało się zepsuć, jeśli sądzić po wyrazie jej twarzy. – Nie, bekonu nie ma. Chyba że… mogę
pójść kupić! Zjadłabyś bekon?
– Nie – odpowiadam. – Nie, proszę, nie zostawiaj mnie, żeby iść po bekon.
Ktoś dzwoni do drzwi; dźwięk jest tak głośny i alarmujący, że prawie staję na baczność.
Odwracam się i gapię się na drzwi. W końcu Ana idzie otworzyć.
To cholerny kurier kwiatowy.
– Elsie Porter? – pyta przez drzwi z siatką.
– Możesz mu powiedzieć, że nie mieszka tu nikt taki! – krzyczę do Any. Ignoruje mnie
i otwiera, żeby go wpuścić.
– Dziękuję – mówi do niego. Chłopak podaje jej duży bukiet białych kwiatów i wychodzi.
Ona zamyka drzwi i kładzie bukiet na stole.
– Są piękne – zachwyca się. – Chcesz wiedzieć, kto je przysłał? – Otwiera załączony
liścik, zanim zdążę odpowiedzieć.
– Są na ślub czy na pogrzeb? – pytam.
Ana milczy i patrzy na karteczkę.
– Na pogrzeb. – Przełyka ślinę. To nie było miłe z mojej strony, że kazałam jej to
powiedzieć.
– Są od Lauren i Simona – mówi Ana. – Chcesz im podziękować czy ja mam to zrobić?
Ben i ja czasami chodziliśmy na podwójne randki z Lauren i Simonem. Jak miałabym
stanąć przed nimi sama?
– Zrobiłabyś to? – pytam.
– Zrobię, jeśli coś zjesz. Może naleśniki?
– Powiadomisz wszystkich? Przekażesz im tę wiadomość? Nie chcę robić tego sama.
– Jeśli przygotujesz mi listę – mówi. Po czym dodaje: – I zjesz naleśniki.
Zgadzam się zjeść te cholerne naleśniki. Jeśli nie poleje się ich syropem klonowym, nie
mają smaku. Myślę, że dam radę przełknąć coś bezsmakowego. A jeśli chodzi o listę, to głupia
prośba. Znamy tych samych ludzi. To też jej przyjaciele.
Zaczyna wyjmować miski, składniki i patelnię. Wszystko przychodzi jej tak łatwo. Żaden
jej ruch nie wygląda, jakby miał być jej ostatnim, podobnie jak u mnie. Po prostu bierze
mieszankę do robienia naleśników, jakby to nie był wyczyn, jakby to nie było najcięższe pudełko
na świecie.
Rozprowadza na patelni tłuszcz i włącza palnik.
– Mamy dwie rzeczy do załatwienia dzisiaj rano i żadna z nich nie jest miła.
– Dobrze.
Kiedy rozprowadziła po patelni ciasto na pierwszego naleśnika, odwraca się do mnie
z mokrą i brudną łyżką zwisającą w jej ręce gdzieś w okolicy biodra. Patrzę na nią i zastanawiam
się, kiedy ciasto skapnie na podłogę.
– Po pierwsze: praca. Co chcesz zrobić? Zadzwoniłam tam w poniedziałek
i opowiedziałam, jaka jest sytuacja, więc dali ci kilka dni wolnego… ale co dalej?
Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam, dlaczego zostałam bibliotekarką. Ze względu na
książki? Serio? To moja pasja?
– Nie wiem, czy jestem w stanie wrócić – mówię, i tak właśnie czuję.
– Dobrze – odpowiada, odwracając się w stronę kuchenki. Ciasto trzymało się łyżki aż do
ostatniej chwili, już niemal zwątpiłam, że spadnie. Rozchlapało się na podłodze koło jej stopy,
ale ona nie ma o tym pojęcia.
– Wiem jednak, że powinnam – dodaję. – Chociażby dlatego, że nie tarzam się w forsie. –
Kariera bibliotekarki oznaczała, że po studiach mogłam dostać większą pensję niż reszta moich
rówieśników, ale nie rosła ona tak szybko i teraz zarabiam jedynie tyle, by wystarczało na życie.
Na pewno nie mogę sobie pozwolić na rzucenie pracy.
– A co z Bena…? – Ana nie jest w stanie skończyć tego zdania. Nie winię jej. Sama
z trudem zadaję je sobie w myślach.
– Miał sporo oszczędności – mówię. – Ale ja ich nie chcę.
– Cóż, a on nie chciałby, żeby trafiły do ciebie? – Mój naleśnik jest już gotowy, więc
przynosi mi go do stołu razem z masłem, syropem klonowym, dżemem i cukrem pudrem.
Odsuwam je od siebie. Na samą myśl o czymś słodkim robi mi się kwaśno w ustach.
– Nie wiem, ale… Sądzę, że stawia mnie to w niezręcznej sytuacji. Byliśmy
małżeństwem od niedawna. Nikt z jego rodziny o mnie nie słyszał. Nie chcę dziedziczyć jego
pieniędzy – mówię. – Nie chodzi o to, że to jakaś fortuna, ale to i tak więcej, niż sama
zaoszczędziłam. Ben niezbyt dużo wydawał.
Ana wzrusza ramionami.
– Wobec tego powinnaś chyba zadzwonić do szefa i ustalić, kiedy wracasz. Zakładając,
że wracasz.
Potakuję.
– Masz całkowitą rację. Powinnam. – Ale nie chcę. Zastanawiam się, ile czasu minie,
zanim mnie zwolnią. Zwolnienie wdowy, kobiety w żałobie, byłoby z ich strony bardzo
niedelikatne, ale nie pozostawiłabym im wyboru.
– A skoro mowa o dzwonieniu do ludzi… – Ana przewraca naleśnika, którego, mam
nadzieję, robi dla siebie. Powiedziałam, że zjem, ale nie dam rady zmieścić dwóch wielkich
naleśników. Z trudem dam radę temu gównu, które leży przede mną.
– Wow, wiele rzeczy zaplanowałaś na dzisiaj, prawda? – pytam.
Kładzie naleśnika na kolejny talerz, co według mnie oznacza, że sama chce go zjeść.
Gdyby był dla mnie, położyłaby go na moim, prawda?
– Nie mam zamiaru cię poganiać. Po prostu sądzę, że im dłużej będziesz to odkładała,
tym gorzej. Twoi rodzice, niezależnie od tego, jak skomplikowane są stosunki między wami,
powinni się dowiedzieć, co ci się przydarzyło w ostatnich dniach.
– W porządku – mówię. Ma rację. Ana siada obok mnie i zaczyna jeść swojego naleśnika.
Smaruje go masłem i syropem klonowym. Jestem zdumiona, że ma apetyt w tej sytuacji, że
wciąż zależy jej na rzeczach takich jak smak i przyjemność.
Ocieram usta i odkładam serwetkę.
– Do kogo mam najpierw zadzwonić? Weźmy byka za rogi.
Ana odkłada widelec.
– O to chodziło! Żebyś złapała życie za jaja.
– Nie wiem, czy tak robię. Po prostu chcę załatwić te cholerne sprawy, żeby móc iść do
pokoju i płakać przez resztę dnia.
– Ale przynajmniej się starasz! Robisz, co w twojej mocy.
– Może i tak – mówię i biorę telefon. Patrzę na nią z uniesionymi pytająco brwiami
i telefonem w ręce. – A więc?
– Najpierw zadzwoń do pracy. To łatwiejsza rozmowa. Logistyka, nie emocje.
– Miło słyszeć, że sądzisz, iż rozmowa z moją rodziną może wiązać się z emocjami.
Wybieram numer i czekam. Odbiera jakaś kobieta; rozpoznaję, że to Nancy. Uwielbiam
Nancy. Uważam, że jest świetną kobietą, ale gdy mówi: „Biblioteka w Los Angeles, oddział
w Fairfax, recepcja, czym mogę służyć?”, rozłączam się.
STYCZEŃ
BYŁ DESZCZOWY I ZIMNY SOBOTNI wieczór. Zimny jak na Los Angeles. Dziesięć
stopni i wiał wiatr. Zaczął wyginać drzewa i sprawiał, że deszcz padał poziomo. Była dopiero
piąta po południu, ale słońce już zaszło. Ben i ja postanowiliśmy wyjść do winiarni niedaleko
domu. Żadne z nas nie przepadało jakoś szczególnie za winem, ale znajdował się tam kryty
parking, skusiła nas wizja dotarcia na miejsce bez moknięcia.
Podeszliśmy do stolika, zdejmując mokre okrycia i poprawiając włosy. Na zewnątrz było
tak zimno, że po wejściu wydawało nam się, że w środku jest ciepło i przytulnie, niczym przy
ognisku. Zamówiłam sałatkę caprese i dietetyczną colę. Kiedy Ben poprosił o danie z makaronem
i kieliszek pinot noir, przypomniałam sobie, że to miejsce jest przede wszystkim winiarnią.
– Ojej – powiedziałam. – Rezygnuję z dietetycznej coli. Poproszę to samo. – Kelner
zabrał karty dań i się oddalił.
– Nie musisz zamawiać wina, jeśli nie masz na nie ochoty – rzucił Ben.
– No cóż– powiedziałam. – Jeśli wejdziesz między wrony…
Niedługo potem przynieśli nam kieliszki wypełnione do połowy ciemnoczerwonym
winem. Zakręciliśmy zawartością i podstawiliśmy sobie kieliszki pod nos, uśmiechając się do
siebie, chociaż żadne z nas nie miało pojęcia, na czym to polega.
– Ach – powiedział Ben. – Delikatny zapach jeżyn i… – Skosztował wina, jakby był
ekspertem. – Ma leśny posmak, nieprawdaż?
– Mmm – powiedziałam, sącząc wino i udając, że zastanawiam się, jak je opisać. –
Bardzo leśny. Bardzo dojrzały.
Zaśmialiśmy się.
– Tak! – ucieszył się Ben. – Zapomniałem o dojrzałym. Ludzie od win uwielbiają mówić,
że smak jest dojrzały. – Wziął porządny łyk. – Prawdę mówiąc, według mnie wszystkie smakują
jednakowo.
– Mam tak samo – potwierdziłam i pociągnęłam łyk ze swojego kieliszka. Chociaż
musiałam przyznać, że mimo iż sama nie znałam się na taninach i nutach czy innych rzeczach,
które kręcą degustatorów wina, to to, które piłam, było pyszne. Po kilku kolejnych łykach
uznałam, że jest cudowne.
Gdy przynieśli jedzenie, zadzwonił telefon Bena. Odrzucił połączenie, więc zajęłam się
swoją sałatką. Gdy tylko Ben rzucił się na makaron, telefon zadzwonił ponownie. I tym razem
Ben zignorował połączenie. W końcu zapytałam:
– Kto dzwoni?
– Och – zaczął i widziałam, że nie jest zadowolony z tego, że to zauważyłam. –
Dziewczyna, z którą kiedyś chodziłem. Czasami dzwoni, jak się upije.
– Nie ma jeszcze wpół do ósmej.
– Jest nieco… Jak mam to powiedzieć? Jest… imprezowiczką? Czy tak to się grzecznie
mówi?
– Zależy, co chcesz powiedzieć.
– Jest alkoholiczką – wyznał. – Dlatego przestałem się z nią spotykać.
Powiedział to tak swobodnie, że poczułam się zaskoczona. To głupia reakcja, ponieważ
sprawa była poważna.
– Od czasu do czasu do mnie dzwoni. Sądzę, że chce mnie zaciągnąć do łóżka.
Chciałam znowu się roześmiać, gdy usłyszałam, że mówi o „zaciąganiu do łóżka”, ale
w głębi serca zaczęłam czuć zazdrość i miałam wrażenie, że to uczucie stopniowo wypełza na
powierzchnię.
– Aha – rzuciłam tylko.
– Powiedziałem jej, że z kimś jestem. Naprawdę. Wkurza mnie to jak cholera.
Zazdrość pali mi skórę.
– Dobrze.
– Zdenerwowałaś się?
– Nie – powiedziałam bezceremonialnie, jakbym naprawdę nie była zdenerwowana.
Dlaczego to zrobiłam? Dlaczego nie powiedziałam „tak”?
– Tak, zdenerwowałaś.
– Nie.
– Wiem, bo to robisz.
– Nie, nie robię.
– Tak. Masz czerwone plamy na dekolcie i mówisz półsłówkami. To oznacza, że jesteś
wściekła.
– A skąd o tym wiesz?
– Bo umiem obserwować.
– W porządku – powiedziałam w końcu. – Po prostu… to mi się nie podoba. Nie podoba
mi się to, że kobieta, z którą chodziłeś i która, powiedzmy to wprost, zamierza się z tobą
przespać, dzwoni, żeby cię do tego namówić.
– Wiem. Zgadzam się z tobą. Mówiłem jej, żeby przestała – odpowiada. Nie jest zły ani
nie przyjmuje postawy obronnej.
– Wiem, wiem. Wierzę ci, ale… Słuchaj, obiecaliśmy sobie, że przez te pięć tygodni
będziemy wyłącznie dla siebie, ale jeśli nie chcesz…
– Co? – Ben już dawno przestał jeść makaron.
– Nieważne.
– Nieważne?
– Kiedy ostatni raz ją widziałeś? – Nie mam pojęcia, dlaczego zadałam to pytanie i co
chciałam udowodnić. Nie zadaje się pytań, na które nie chce się znać odpowiedzi. Nigdy się tego
nie nauczyłam.
– A czy to ważne?
– Tylko pytam – powiedziałam.
– Tuż przed tym, jak cię poznałem – wyjaśnił, podniósł kieliszek i zasłonił się nim przede
mną.
– Ile to „tuż”? O jakim okresie mówimy?
Ben uśmiechnął się zażenowany.
– Widziałem się z nią w nocy przed tym, jak się poznaliśmy.
Miałam ochotę skręcić mu kark. Zaczerwieniłam się z zazdrości. Przy każdym oddechu
czułam się tak, jakby moje płuca stanęły w ogniu. Nie miałam powodu do zazdrości. Nie
umiałam sobie tego wytłumaczyć. Chciałam jedynie nawrzeszczeć na niego i powiedzieć mu, że
źle zrobił, ale przecież niczego nie zrobił źle. Absolutnie niczego. Mnie samej moja zazdrość
wydawała się bez sensu. Po prostu… Chciałam wierzyć, że Ben jest mój. Chciałam wierzyć, że
przede mną do nikogo się nie uśmiechał, żadna kobieta nie pociągała go tak jak ja. Nagle ta
dzwoniąca baba zyskała kształt w mojej głowie. Zobaczyłam ją w czerwonej sukience. Miała
długie, czarne włosy. Zapewne nosiła czarny koronkowy stanik i dobrane do niego majtki.
Zapewne zawsze były dobrane. W mojej wyobraźni miała płaski brzuch. Lubiła być na górze.
Zamiast przyznać się do zazdrości, zamiast powiedzieć prawdę, szukałam czegoś, co
pozwoliłoby mi go obwiniać.
– Po prostu nie za bardzo wierzę, że naprawdę próbujesz się jej pozbyć. Wydaje mi się, że
kobieta nie wydzwania bez przerwy, jeśli wie, że zostanie odtrącona.
– To moja wina, że się upiła?
– Nie…
– A więc może nie znasz żadnych kobiet tak pewnych swojej atrakcyjności, że nie dociera
do nich, gdy ktoś mówi „nie”?
– Więc teraz twierdzisz, że ona jest seksowna? – zaszarżowałam.
– A co to ma do rzeczy?
– A więc jest – stwierdziłam.
– Dlaczego jesteś tak niepewna swojej wartości?
O. Kurwa. Mać.
To było niepotrzebne. Mogłam zostać przy stole. Mogłam zakończyć posiłek i powiedzieć
mu, żeby zawiózł mnie do domu i pojechał do siebie. Mogłam zrobić wiele rzeczy. Miałam
mnóstwo możliwości. Ale wtedy wydawało mi się, że mam tylko jedną i sprowadza się ona do
zabrania płaszcza, założenia go, nazwania Bena dupkiem i wyjścia z restauracji.
Dopiero gdy stałam na deszczu bez biletu parkingowego, zaczęły do mnie docierać inne
sposoby zakończenia tego wieczoru. Widziałam go przez okno. Widziałam, że rozgląda się za
kelnerem. Widziałam, że dopada do jednego z nich i wręcza mu pieniądze. Widziałam, że
zakłada kurtkę. Stałam na zewnątrz w deszczu, drżałam i zastanawiałam się, co mu powiem,
kiedy wyjdzie. Poczułam się głupio, że tak zareagowałam. Wydawało mi się, że głupota mojego
zachowania przewyższa jego brak wrażliwości.
Gdy zmierzał do drzwi wyjściowych, zauważyłam przez okno, że patrzył na telefon, który
znowu się zaświecił. Widziałam, że rozłącza połączenie po raz trzeci w ciągu dziesięciu minut
i znowu się rozzłościłam. Zazdrość była straszna. Brzydziłam się samą sobą.
Poczułam powiew ciepłego powietrza, gdy otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Kiedy
drzwi się zamknęły, znowu zrobiło mi się zimno.
– Elsie… – zaczął mówić. Nie byłam w stanie zinterpretować tonu jego głosu. Nie
wiedziałam, czy będzie skruszony, zirytowany, czy może będzie próbował się bronić, więc od
razu mu przerwałam.
– Słuchaj – powiedziałam, mocniej otulając się płaszczem i podnosząc głos, żeby usłyszał
mnie mimo szumu samochodów rozpryskujących płytkie kałuże. – Może i nie zachowuję się
teraz całkiem w porządku, ale nie powinieneś mówić mi czegoś takiego!
– Cholera, nie możesz naskakiwać na mnie w restauracji! – wrzasnął. Nigdy wcześniej nie
widziałam go tak wzburzonego.
– Mogę robić to, na co mam…
– Nie! – powiedział. – Nie możesz. Nie możesz mnie karać za coś, co wydarzyło się,
zanim cię poznałem, i nie możesz mnie karać za coś, co Amber…
– Nie wypowiadaj jej imienia!
– To nie było nic ważnego! Gdybyś wiedziała, co sądzę o tobie, a co sądzę o niej, nie
byłoby to dla ciebie ważne. – Dławił się słowami, krople deszczu wpadały mu do ust.
– A co to ma znaczyć? – powiedziałam. – Nie wydaje ci się, że gdybyśmy zamienili się
miejscami…
– Byłbym zazdrosny, przyznaję. Na samą myśl o tym, że jakiś facet cię dotykał i że ty…
dotykałaś jego. Tak. Byłbym zazdrosny.
– Widzisz?
– Ale nie zostawiłbym cię w restauracji, żebyś zrobiła z siebie idiotkę. Nie
przysporzyłbym ci takiego zmartwienia.
– Oj, przestań. Nie martwiłeś się.
– Tak, Elsie, martwiłem.
– Myślałeś, że co niby się stanie?
– Nie wiem! – odparł, ponownie podnosząc głos. Było mi tak zimno. Deszcz był tak
głośny. – Myślałem, że chyba się…
– Skończyło?
– Nie wiem!
– Nie skończyło się – powiedziałam. – To, że się zdenerwowałam, nie znaczy, że nie
chcę… – Nagle zapragnęłam go objąć i zapewnić go, że nie odchodzę. Jego strach był tak uroczy
i wzruszający, że nie byłam w stanie go znieść. Wyciągnęłam do niego rękę i się uśmiechnęłam.
– Poza tym – zaczęłam – nie możemy ze sobą zerwać jeszcze przez kilka tygodni.
Nie odpowiedział uśmiechem.
– To nie jest zabawne – powiedział; stał zgarbiony, walcząc z deszczem. – Nie chcę cię
stracić.
Popatrzyłam mu w oczy i powiedziałam to, czego jeszcze jakimś cudem nie wiedział.
– Benie Rossie, nie odchodzę od ciebie. – Zanim wypowiedziałam ostatnią sylabę, rzucił
się na mnie i wpił w moje usta. Pocałunek był niezgrabny. Zderzyliśmy się zębami, aż zapiekł
mnie kącik ust. Ale to była chwila, w której dowiedziałam się, że Ben mnie kocha. Czułam to.
Czułam, że mnie kocha w sposób zwykły i surowy, bez nieustannych fajerwerków i motylków,
lecz w ten, który dopuszcza do siebie uczucie strachu. W jego pocałunku były lęk oraz desperacja
i ulga. Był hipnotyzujący i sprawił, że poczułam się mniej samotna. To, co do siebie czuliśmy,
sprawiało, że on też robił głupoty.
W końcu odsunął się ode mnie, i tak za szybko. Prawie zapomniałam, że znajdowaliśmy
się w miejscu publicznym, że stoimy w deszczu.
– Przepraszam – powiedział, dotykając kciukiem krwi na swojej wardze.
– Nie – odparłam, wyjmując z kieszeni chusteczkę i ocierając jego usta. – To ja
przepraszam. – Położył dłoń na moim nadgarstku i oderwał mnie od swoich warg. Ponownie
mnie pocałował, tym razem delikatnie.
– Jesteś bardzo seksowna – powiedział i wyjął telefon z kieszeni. Nacisnął kilka liczb
i powiedział: – Cześć, tu poczta głosowa Bena Rossa. Proszę, zostaw wiadomość, to do ciebie
oddzwonię. Jeśli zamierzasz zapytać, co robię wieczorem, to jestem zajęty. Nie trudź się, bo
odpowiedź brzmi: jestem zajęty. Od teraz zawsze będę zajęty. – Rozłączył się i spojrzał na mnie.
– Nie musiałeś tego robić – powiedziałam. Ben się uśmiechnął.
– Nie – potwierdził, wyjmując bilet parkingowy. – Naprawdę mam nadzieję, że przestanie
wydzwaniać. Nie ma u mnie szans. Jestem zadurzony w kimś innym.
Roześmiałam się, a on podał bilet parkingowemu.
– W tobie, jakbyś się zastanawiała – wyjaśnił i zrobił ze swojej kurtki daszek nad moją
głową.
– Domyśliłam się.
– Nadal jesteś głodna? – spytał. – Bo ja tak, ale tam z pewnością nie możemy wrócić.
CZERWIEC
TO SILNIEJSZE ODE MNIE, ale współczuję Susan, która właśnie wygłosiła swoją
mowę pogrzebową. Sprawiła, że kocham swojego męża jeszcze bardziej, niż kochałam go, gdy
żył.
Susan wraca na miejsce z boku grobu, a pastor prosi mnie o wystąpienie. Czuję, że się
pocę z nerwów, chociaż i tak jestem już spocona z upału.
Wydobywam obcasy z ziemi i staję przy grobie Bena. Przez chwilę patrzę na trumnę,
wiedząc, co jest w środku, wiedząc, że niewiele wcześniej to ciało założyło mi obrączkę na palec.
Wiedząc, że niedawno to ciało wsiadło na rower i pojechało do sklepu, żeby kupić mi płatki
śniadaniowe. To ciało mnie kochało. Mówi się, że wystąpienia publiczne i śmierć są jednymi
z najbardziej stresujących doświadczeń w życiu. Wobec tego wybaczam sobie, że boję się tak, że
o mało nie mdleję.
– Ja… – zaczynam. – Ja… – Milknę. Od czego mam zacząć? Ponownie zerkam na trumnę
i zabraniam sobie na nią więcej patrzeć. Rozsypię się, jeśli będę myśleć o tym, co właśnie robię.
– Dziękuję wam za przybycie. Chcę się przedstawić tym, którzy mnie jeszcze nie znają. Mam na
imię Elsie i byłam żoną Bena.
Muszę oddychać. Muszę oddychać.
– Wiem, że już wszyscy na pewno słyszeliście, że Ben i ja pobraliśmy się kilka dni przed
jego śmiercią, a ja… mam świadomość, że stawia mnie to w trudnym położeniu. Jesteśmy sobie
obcy, ale przeżywamy tę samą stratę. Znałam Bena dość krótko, zanim wzięliśmy ślub. Nie
znałam go długo, przyznaję to. Ale ten czas, kiedy byłam jego żoną – mówię – był dla mnie
najważniejszą częścią życia. Był dobrym człowiekiem o wielkim sercu i wszystkich was kochał.
Słyszałam tak wiele historii o was. Słyszałam o cioci Marilyn, która przyłapała go, jak sikał na
podwórku. Albo o Mike’u, z którym w dzieciństwie bawił się w policjantów i złodziei, ale obaj
chcieli być złodziejami, więc w rezultacie nie było policjanta. Te opowieści sprawiły, że
pokochałam go tak szybko; sprawiły także, że teraz łączę się z wami w bólu.
Chcę spojrzeć tym ludziom w oczy, kiedy wypowiadam ich imiona, ale prawdę mówiąc,
nie jestem pewna, która ze starszych pań ma na imię Marilyn, a który z młodych mężczyzn to
Mike. Przesuwam wzrokiem po ludziach, którzy mi się przyglądają, i na chwilę zatrzymuję się na
Susan. Spuściła głowę, praktycznie dotyka brodą klatki piersiowej.
– Chciałabym wam powiedzieć, że pod koniec życia miał kogoś, kto szczerze go kochał.
Miał kogoś, kto w niego wierzył. Naprawdę dobrze się nim opiekowałam. Mówię to jako ostatnia
osoba, która widziała go żywego; mówię, że był szczęśliwy. Miał szczęśliwe życie.
Wracając na miejsce, spotykam się wzrokiem z Susan. Tym razem potakuje i ponownie
spuszcza głowę. Pastor wraca na miejsce, a mój mózg odpływa w inne rejony, gdziekolwiek, byle
nie tutaj.
Stoję koło Any, a ona obejmuje mnie z troską. Pastor podaje mnie i Susan małe łopatki,
żebyśmy zrzuciły ziemię na trumnę. Obie podchodzimy i bierzemy je od niego, ale Susan nabiera
ziemię ręką i łagodnym ruchem zrzuca ją na trumnę Bena, więc ja robię tak samo. Stoimy razem,
choć oddzielnie, obok siebie, i otrzepujemy ziemię z dłoni. Jestem zazdrosna, że ta ziemia będzie
mogła leżeć przez lata obok ciała Bena. A gdy otrzepuję ostatnie jej drobiny, a Susan wycofuje
się na swoje miejsce wśród zgromadzonych, przelotnie stykamy się małymi palcami.
Instynktownie się wzdrygam, a ona wtedy łapie moją dłoń, co trwa dosłownie ułamek sekundy,
ściska ją, nie patrząc na mnie. Przez sekundę jesteśmy w tym razem, a gdy wraca na miejsce, ja
również się wycofuję. Chcę do niej podbiec. Chcę ją objąć i powiedzieć: „Widzisz, czym
możemy być dla siebie”. Ale tego nie robię.
WRACAM DO SAMOCHODU i próbuję przygotować się na następną część tego dnia.
W myślach rozkładam ją na mniejsze etapy. Na razie po prostu muszę siedzieć na miejscu
pasażera, a Ana zawiezie nas do domu Susan. Kiedy zaparkuje, muszę tylko wystawić jedną nogę
na zewnątrz. A potem drugą. Muszę tylko nie płakać, gdy będę szła do jej domu. Muszę tylko
posyłać skonsternowane uśmiechy innym żałobnikom. Doszłam do tego punktu, zanim
zatrzymałyśmy się przed domem Susan w długim rzędzie aut parkujących przy krawężniku. Czy
sąsiedzi wiedzą? Czy patrzą na tę inwazję na swojej ulicy i myślą: „Biedna Susan Ross. Teraz
jeszcze straciła syna”?
Wysiadam i wygładzam sukienkę. Zdejmuję kapelusz z woalką i zostawiam go na
przednim siedzeniu auta. Ana patrzy i potakuje.
– Zbyt dramatyczny efekt jak na przyjęcie w domu – mówi.
Jeśli otworzę usta, rozpłaczę się i wyleję swoje uczucia na chodniku przed domem.
Kiwam tylko głową i zaciskam je, pragnąc pozbyć się guli z gardła. Mówię sobie, że mogę
płakać całą noc. Mogę płakać do końca życia, jeśli tylko uda mi się przez to przejść.
Kiedy staję przed domem Susan, szokują mnie jego rozmiary. Jest zbyt wielki dla jednej
osoby, to od razu rzuca się w oczy. Domyślam się, że ona już o tym wie, czuje to każdego dnia.
To dom w stylu hiszpańskim, w pięknym odcieniu bieli. W nocy zapewne lśni jak księżyc,
rozświetlając całą okolicę. Dach ma kolor głębokiego brązu i jest z terakotowych dachówek.
Okna są wielkie. Na trawniku rosną jakieś tropikalne kwiaty. Dom jest nie tylko drogi, lecz także
świetnie utrzymany.
– Jezu, czym ona się zajmowała? Napisała Harry’ego Pottera? – dziwi się Ana, gapiąc się
jak ja.
– Ben nie dorastał w luksusach. To świeższa sprawa – mówię, a potem wchodzimy po
schodach i przekraczamy otwarte na oścież drzwi. Gdy mijam próg, wkraczam w sam środek
stypy.
W domu jest mnóstwo ludzi. Kelnerzy w czarnych spodniach i białych koszulach
proponują zebranym przekąski takie jak mus z łososia czy peruwiańska sałatka z krewetkami na
tortilli z niebieskiej mąki. Obok mnie przechodzi jakaś kobieta z pieczonym makaronem z serem
i myślę sobie, że gdybym miała coś zjeść, to wybrałabym właśnie takie danie. A nie to gówno
z owocami morza. Kto podaje owoce morza na stypie? Dochodzę do wniosku, że chyba wszyscy.
Ale ja nienawidzę owoców morza i nienawidzę tej stypy.
Ana ujmuje moją dłoń i ciągnie mnie przez tum. Nie wiem, czego się spodziewałam, więc
nie mam pojęcia, czy jestem zawiedziona, czy nie.
W końcu znajdujemy Susan. Jest w kuchni, swojej pięknej, niedorzecznie wypełnionej
jedzeniem kuchni; rozmawia z kelnerami o czasie serwowania różnych dań i pokazuje im, gdzie
mają szukać potrzebnych rzeczy. Jest tak uprzejma i wyrozumiała. Mówi na przykład: „Nie
przejmuj się tym. To tylko sos na dywanie. Jestem pewna, że się spierze”. Oraz „Rozgośćcie się.
Łazienka na dole jest tuż za rogiem na prawo”.
Łazienka dla gości. Chcę zobaczyć tę łazienkę dla gości. Jak mam się dostać na górę i ją
znaleźć, by się nie dowiedziała? By nie wypaść na strasznie niegrzeczną i bezmyślną? Chcę tylko
zobaczyć jego pismo. Chcę zobaczyć nowy dowód na to, że żył.
Ana ściska moją dłoń i pyta, czy chcę się czegoś napić. Odmawiam, a ona podchodzi do
baru beze mnie. Nagle stoję pośrodku przyjęcia na cześć mojego zmarłego męża, a mimo to nie
jestem jego częścią. Nikogo nie znam. Wszyscy chodzą wokoło mnie, rozmawiają i na mnie
patrzą. Jestem dla nich zagadką. Nie jestem tą częścią Bena, którą znali. Niektórzy się gapią,
a potem uśmiechają, gdy ich na tym przyłapuję. Inni nawet mnie nie zauważają. A może po
prostu mają lepszą wprawę w gapieniu się. Z kuchni wychodzi Susan.
– Może powinnaś z nią porozmawiać? – pyta Ana, a ja wiem, że ma rację. To jej dom, to
jej uroczystość, a ja jestem gościem i powinnam coś powiedzieć.
– Co się mówi w takiej sytuacji? – Zaczęłam używać zwrotu „w takiej sytuacji”,
ponieważ to sytuacja tak wyjątkowa, że brakuje słów na jej opisanie, a ja nie mam ochoty bez
przerwy powtarzać: „Mój świeżo poślubiony mąż umarł, a ja stoję w pokoju pełnym obcych
ludzi, którzy sprawiają, że czuję się tak, jakby mój mąż był kimś obcym”.
– Może po prostu: „jak się masz?” – sugeruje Ana. Wydaje mi się, że to głupie, że w dniu
pogrzebu mojego męża mam zadać jego matce pytanie, które zadaję kasjerom bankowym,
kelnerom i innym nieznajomym ludziom, z którymi się stykam. Niemniej jednak Ana ma rację.
Powinnam to zrobić. Oddycham ciężko i wstrzymuję powietrze, a potem je wypuszczam i kieruję
się w jej stronę.
Susan rozmawia z kilkoma kobietami w jej wieku. Są ubrane w czarne lub granatowe
kostiumy, mają naszyjniki z pereł. Podchodzę i cierpliwie czekam obok niej. Jest oczywiste, że
chcę się wtrącić. Kobiety robią pauzy w swojej rozmowie, ale żadna nie jest na tyle długa, bym
mogła się odezwać. Wiem, że mnie widzi. Jestem na linii jej wzroku. Każe mi czekać, bo może
to zrobić. A może jednak nie. Może próbuje być uprzejma i wcale nie chodzi o mnie. Prawdę
mówiąc, utraciłam perspektywę i nie potrafię ocenić, kiedy chodzi o mnie, a kiedy nie, więc…
– Cześć, Elsie – odzywa się do mnie, gdy w końcu się odwraca. Staje tyłem do swoich
przyjaciółek, a przodem do mnie. – Jak się masz? – pyta mnie.
– Miałam właśnie zapytać o to ciebie – mówię.
Potakuje.
– To najbardziej popierdolony dzień mojego życia – odpowiada. W chwili, gdy z jej ust
wydobywa się słowo „popierdolony”, w moich oczach staje się kimś rzeczywistym,
z pęknięciami i dziurami, z wielkimi czułymi punktami i wadami. Widzę w niej Bena i chce mi
się płakać. Powstrzymuję łzy z całych sił. To nie pora na rozklejanie się. Muszę się jeszcze
trzymać.
– Tak, to ciężki dzień – mówię, a głos zaczyna mnie zdradzać. – Twoja przemowa była…
– zaczynam, ale ona mnie powstrzymuje, podnosząc rękę.
– Twoja też. Głowa do góry. Wiem, jak radzić sobie z tymi rzeczami, trzeba trzymać
głowę do góry.
To wszystko, co dostaję od Susan, i nawet nie wiem, czy to metafora, czy nie. Odciągają
ją nowo przybyli, którzy chcą udowodnić, że są dobrymi ludźmi i że „są z nią”. Oddalam się
i wracam do Any, która teraz stoi w pobliżu kuchni. Wokół biegają kelnerzy z pełnymi i pustymi
tacami, a gdy przechodzą obok, Ana zdejmuje z tac daktyle w bekonie.
– Zrobiłam to – mówię.
Przybija mi piątkę.
– Kiedy ostatnio coś jadłaś? – pyta, pochłaniając daktyle.
Myślę o naleśniku i wiem, że jeśli powiem prawdę, będzie chciała siłą wmusić we mnie
jakieś przekąski.
– Całkiem niedawno – kłamię.
– Gówno prawda – mówi i gdy przechodzi kolejny kelner z krewetkami, zatrzymuje go.
Wzdrygam się.
– Nie – oponuję nieco zbyt głośno. – Nie krewetki.
– Daktyle? – proponuje, podając mi swoją serwetkę. Zostały jeszcze dwie sztuki. Daktyle
są duże, otacza je gruba warstwa bekonu. Lepią się od cukru. Nie wiem, czy dam radę je zjeść.
Ale przypominam sobie o owocach morza i wiem, że to najlepsze, co mogę dostać. Więc je
zjadam.
Są prze-bos-kie.
Nagle moje ciało chce więcej. Więcej cukru. Więcej soli. Więcej życia. A ja mówię sobie:
To chore, Elsie. Ben nie żyje. To nie pora na hedonizm.
Przepraszam Anę i idę na górę, z dala od jedzenia. Kieruję się w stronę łazienki dla gości.
Wiem, dokąd idę, wchodząc po stopniach, ale nie robię tego świadomie. Coś mnie tam ciągnie.
Jestem coraz wyżej na schodach i słyszę różne odgłosy rozmowy oraz przeżuwających ludzi.
W pokoju gościnnym jest sporo osób. Wszyscy przyszli zobaczyć lustro w łazience. Nie skręcam
za róg i nie wchodzę do pomieszczenia. Stoję u szczytu schodów, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Chcę być sama z lustrem. Nie jestem w stanie patrzeć na jego pismo w obecności innych ludzi.
Czy mam zawrócić? Przyjść tu później?
– Ta mowa była przekonująca – słyszę męski głos.
– Owszem. Nie mówię, że nie była – odpowiada inny głos, wyższy, należący do kobiety,
bardziej zaangażowany w rozmowę.
– O czym mowa? – wtrąca się trzeci głos. Swobodny i plotkarski i z tonu wnioskuję, że
kobieta trzyma w ręce drinka.
– O wdowie po Benie – odpowiada pierwsza kobieta.
– A, rzeczywiście. To skandaliczne – komentuje trzeci głos. – Nie byli małżeństwem
nawet przez dwa tygodnie, prawda?
– Prawda – potwierdza mężczyzna. – Ale wydaje mi się, że Susan jej wierzy.
– Ależ wiem, że jej wierzy – mówi kobieta. – Ja też jej wierzę. Rozumiem to. Byli
małżeństwem. Chodzi mi o to, że znacie Bena, wiecie, jak kochał swoją mamę. Nie sądzicie, że
by jej powiedział, gdyby to było coś poważnego?
Powoli się wycofuję, nie chcę, by mnie usłyszeli, i nie chcę słyszeć tego, co mówią.
Schodzę, żeby odnaleźć Anę, po drodze zauważam swoje odbicie w jednym z luster. Po raz
pierwszy nie widzę siebie. Widzę tę kobietę, którą widzą inni, tę, którą widzi Susan: wariatkę,
której wydawało się, że spędzi życie z Benem.
LUTY
LEŻĘ W ŁÓŻKU PRZEZ CAŁY RANEK AŻ do przyjścia Any, która każe mi się ubrać,
ponieważ mamy iść na zakupy książkowe.
Kiedy wchodzimy do olbrzymiej księgarni, chodzę za Aną, która wyjmuje z półek jakieś
książki, po czym odkłada je na miejsce. Wydaje mi się, że szuka czegoś konkretnego, ale jakoś
nie interesuje mnie cel tej wyprawy. Zostawiam ją i idę do działu z książkami young adult.
Trafiam tam na trzy nastolatki, śmiejące się i przekomarzające się ze sobą, obgadujące
chłopaków i fryzury.
Dotykam palcem grzbietów książek, szukając tytułów, które mam na swojej półce; tamte
mają kartki ponaddzierane i zmiękczone dotykiem palców Bena. Rozpoznaję nazwiska, bo
przynosiłam mu je z pracy. Nie umiałam zgadnąć, którą z nich chciałby przeczytać. Chyba żadnej
nie udało mi się dobrze wybrać. Nauczyłabym się tego. Przyglądałabym się, co czyta,
i nauczyłabym się, jakim był czytelnikiem, gdybym tylko miała więcej czasu.
W końcu znajduje mnie Ana. Siedzę na podłodze, przed sobą mam książki autorów na
E-F-G. Podnoszę się i patrzę na książkę, którą trzyma w ręce.
– Co masz?
– To dla ciebie. Już za nią zapłaciłam – mówi i mi ją podaje.
To Rok magicznego myślenia Joan Didion.
– Pojebało cię? – pytam zbyt głośno jak na księgarnię, chociaż wiem, że to nie to samo co
biblioteka.
– Nie – odpowiada. Jest zaskoczona moją reakcją. Ja również jestem. – Wiesz,
pomyślałam sobie, że skoro to taka popularna książka… Inni ludzie też przechodzą przez to, co
ty.
– Masz na myśli to, że miliony zagubionych ludzi kupują książki dla swoich smutnych
przyjaciół.
Nie reaguje.
– Wielu innych ludzi przez to przechodziło i chciałam tylko, żebyś wiedziała, że skoro ci
głupi ludzie dali radę, to ty, Elsie Porter, też sobie poradzisz. Jesteś taka silna i taka mądra, Elsie.
Chciałam tylko, byś dostała do ręki coś, co mogłoby ci dać oparcie i uświadomić, że dasz radę.
– Elsie Ross – poprawiam ją. – Nazywam się Elsie Ross.
– Wiem – mówi zrezygnowana.
– Nazwałaś mnie Elsie Porter.
– Przez pomyłkę.
Patrzę na nią, a potem na kłopotliwy przedmiot w jej ręce.
– Nie da się przez to przejść, Ana. Ale nigdy mnie nie zrozumiesz, bo nigdy nikogo nie
kochałaś tak jak ja jego.
– Wiem – przyznaje.
– Nikt mi nie pomoże. A na pewno nie jakaś cholerna książka.
Moja praca to książki, informacje. Oparłam moją karierę zawodową na przeświadczeniu,
że słowa na połączonych okładką kartkach pomagają ludziom. Że pomagają dorastać, pokazują
ludziom życie, jakiego nigdy nie doświadczyli. Uczą ludzi o samych sobie, a teraz sama mam
największego w życiu doła i odrzucam pomoc z jedynego miejsca, na które zawsze mogłam
liczyć.
Wychodzę z księgarni.
Idę po popękanym chodniku. Idę przez osiedlowe ulice. Idę przez duże skrzyżowania.
Czekam na światłach. Niecierpliwie wielokrotnie naciskam przyciski przy przejściach dla
pieszych. Unikam kontaktu wzrokowego z idącymi z naprzeciwka. Robi mi się gorąco. Zdejmuję
bluzę. Robi mi się zimno i ją zakładam. Przechodzę pomiędzy autami stojącymi w korku i jakimś
cudem staję przed swoim domem i patrzę na drzwi. Nie wiem, jak długo szłam. Nie wiem, jak
długo płakałam.
Widzę coś przed drzwiami i z oddali wydaje mi się, że to akt ślubu. Podbiegam i czuję
zawód, ponieważ to tylko „Los Angeles Times”. Podnoszę gazetę i uświadamiam sobie, że od
tego jednego ważnego wydarzenia zupełnie nie śledziłam ważnych wydarzeń na świecie.
Pierwsze, co zauważam, to data. Jest dwudziesty ósmy. Niemożliwe. Ale to musi być ten dzień.
Wątpię w to, że „L.A. Times” wydrukował złą datę, a ja jestem jedynym geniuszem, który by to
spostrzegł. Wszystkie dni mi się zlały, przesączały się krwią z jednego w drugi. Nie wiedziałam,
że już koniec miesiąca. Powinnam dostać okresu wiele dni temu.
MARZEC
SIEDZĘ W ŁAZIENCE I NIE wiem, co robić. Nie mam okresu. I po raz pierwszy od
śmierci Bena czymś się ekscytuję. Boję się, oczywiście. Denerwuję, z całą pewnością. Ale czuję
się też brzemiennie w każdym możliwym znaczeniu tego słowa.
A jeśli jestem w ciąży? Moje życie z Benem mogłoby jeszcze trwać. Może Ben tu jest.
Ben może żyć we mnie. Może nasz związek nie jest mrzonką. A jeśli mój związek z Benem jest
istotną częścią świata? A jeśli Ben niedługo znowu będzie żył i oddychał?
Biegnę do sklepu na dole ulicy, tego samego, do którego jechał Ben, żeby kupić mi płatki.
Zwykle unikam tej ulicy, unikam tego sklepu, ale teraz muszę. Muszę wiedzieć najszybciej, jak
się da, czy to jest prawda. Wiem, że dziecko niczego nie rozwiąże, ale może sprawić, że życie
będzie lepsze. I łatwiejsze. Będzie oznaczało, że Ben nigdy tak naprawdę mnie nie opuścił. Tak
bardzo tego pragnę, że nie jestem w stanie okrążyć tego miejsca. Idę najkrótszą drogą.
Przebiegam przez skrzyżowanie, na którym go straciłam, skrzyżowanie, które złamało
moje życie i podzieliło je na sekwencję dni, godzin i minut nie do zniesienia. Gdy przebiegam na
drugą stronę, czuję pod butem jakiś chrzęst, ale boję się spojrzeć w dół. Gdybym zobaczyła fruity
pebble, mogłabym paść na ziemię na środku drogi i czekać, aż przejadą po mnie auta, a teraz tego
zrobić nie mogę. Bo być może noszę w sobie dziecko.
Docieram do sklepu i przebiegam przez dział z jedzeniem. Wiem, że to ostatnie miejsce,
w którym był Ben. Wiem, że stał w tej alejce i wybierał dla mnie pudełko płatków. Nie mogę na
nią patrzeć. Docieram do alejki z artykułami do planowania rodziny i kupuję cztery opakowania
testów ciążowych. Pospiesznie dopadam do kasy i niecierpliwie tupię nogą, stojąc w wolno
posuwającej się kolejce.
Kiedy nadchodzi moja kolej, płacę za nie i wiem, że kasjer już wie, domyśla się, co się
dzieje, gdy kobieta w moim wieku kupuje testy ciążowe. Zapewne sądzi, że mnie rozgryzł. Ale
nie. Nikt nie jest w stanie tego zrozumieć.
Biegnę do domu i wpadam do łazienki. Denerwuję się i nie chce mi się siku, więc trochę
to trwa, zanim sikam na patyczek. Od razu na dwa, żeby mieć pewność. Mam jeszcze dwa
w zapasie na wszelki wypadek.
Odkładam je na blat i sprawdzam czas. Mam dwie minuty. Za dwie minuty dowiem się,
jak będzie wyglądała reszta mojego życia.
A potem świta mi w głowie, że muszę być w ciąży. Jakie są szanse, że nie jestem? Na
pewno jestem. Namieszałam z antykoncepcją, wiele razy uprawiałam seks bez zabezpieczenia
i przecież to nie przypadek, że spóźnia mi się okres, który mam zawsze regularnie jak w zegarku.
To nie ma najmniejszego sensu. Okres spóźnia mi się wiele dni. To może znaczyć tylko jedno.
To znaczy, że nie jestem sama. Ben jest ze mną. To znaczy, że moje życie, teraz puste
i żałosne, stanie się trudne, ale do ogarnięcia. Mogę być samotną matką. Mogę sama wychować
to dziecko. Mogę mu opowiadać o tacie. O tym, że był łagodnym, uprzejmym, zabawnym
i dobrym człowiekiem. Jeśli to dziewczynka, powiem jej, żeby znalazła sobie takiego mężczyznę
jak jej tata. Jeśli to chłopiec, powiem mu, żeby stał się takim facetem jak tata. Powiem mu, że
tata byłby z niego taki dumny. Jeśli będzie gejem, powiem mu, żeby był taki jak tata i znalazł
sobie faceta takiego jak tata, co byłoby szczytem marzeń. Jeśli dziewczynka wyrośnie na
lesbijkę, nie będzie musiała być taka jak tata ani szukać nikogo podobnego do niego, ale i tak
będzie go kochała. Będzie wiedziała, że pochodzi od mężczyzny, który by ją kochał. Będzie
wiedziała, że poczęli ją ludzie, którzy kochali się na zabój. Będzie wiedziała, że warto szukać
miłości, która zmienia życie.
Opowiem jej o tym, jak się poznaliśmy. Będzie chciała wiedzieć. Będzie ciągle o to
pytała jako dziecko. Będzie chciała trzymać w domu jego oprawione zdjęcia. Będzie miała jego
nos i oczy, a kiedy najmniej będę się tego spodziewała, powie coś, co zabrzmi, jakby to on
powiedział. Będzie tak samo jak on poruszała rękami. On będzie żył w niej, a ja nie będę sama.
Nie będę bez niego. On tu jest. Nie opuścił mnie. To jeszcze nie koniec. Moje życie się nie
skończyło. Ben i ja jesteśmy razem. Mamy je. Mamy to dziecko. Poświęcę życie na wychowanie
tego dziecka, by ciało i dusza Bena mogły w nim istnieć.
Podnoszę testy i już wiem, jaki jest wynik. Padam na ziemię.
Myliłam się.
Nie ma żadnego dziecka.
Każdy test mówi to samo. Każdy mówi, że Ben odszedł na zawsze i że jestem sama.
Nie wstaję z podłogi w łazience przez długie godziny. Nie poruszam się do czasu, aż to
czuję. Krwawię.
Wiem, że to znak, że moje ciało działa, że fizycznie nic mi nie dolega. Ale odczuwam to
jak zdradę.
Dzwonię do Any. Mówię, że jej potrzebuję, i przepraszam. Mówię jej, że tylko ona mi
została.
CZĘŚĆ DRUGA
SIERPIEŃ
CZY JEST MI ŁATWIEJ? Może. Może nie. Łatwiej mijają mi dni, ponieważ przebiegają
według planu. Wróciłam do pracy. Zajmują mnie projekty. Prawie przesypiam noce. W snach
wciąż jestem z Benem. Jesteśmy wolni. Jesteśmy dzicy. Jesteśmy tacy, jacy byliśmy. Rano
zawsze tęsknię za tymi snami, ale to oswojony ból i chociaż wydaje się, że chce mnie zabić,
wiem, że tego nie zrobi, bo dzień wcześniej już go przeżyłam. I może w ten sposób trochę
odzyskuję siły.
Teraz rzadko zdarza mi się płakać w miejscu publicznym. Stałam się osobą, o której
ludzie zapewne mówią: „Nieźle sobie poradziła”. Okłamuję ich. Nie poradziłam sobie. Po prostu
nauczyłam się wcielać w żyjących. Schudłam prawie pięć kilo. To te ostatnie pięć kilogramów,
o których piszą w magazynach, że każda chciałaby zgubić. Mam teraz ciało, jakiego zawsze
pragnęłam. I wcale nie jest mi z tym dobrze.
Chodzę z Aną w różne miejsca, na pchle targi i do marketów, do restauracji i kawiarni.
Nawet pozwalam jej zapraszać innych ludzi. Ludzi, których nie widziałam od wieków. Ludzi,
którzy widzieli Bena zaledwie kilka razy. Ujmują moją dłoń i mówią, że im przykro, po czym
jedzą lunch. Mówią, jak to żałują, że nie poznali go lepiej. Odpowiadam, że ja też. Ale oni nie
mają pojęcia, co mam na myśli.
A kiedy jestem sama, siadam na podłodze garderoby i wącham jego ubrania. Nadal nie
śpię na środku łóżka. Jego strona pokoju pozostaje nietknięta. Gdyby ktoś nie wiedział, mógłby
pomyśleć, że mieszkają tu dwie osoby.
Nie ruszyłam jego playstation. W lodówce jest jedzenie, które kupił, jedzenie, którego nie
zjem i które już się psuje. Nie mogę go jednak wyrzucić. Jeśli otworzę lodówkę i nie będzie tam
gotowych hot dogów do odgrzania, jeszcze mocniej odczuję to, że jestem sama, że on nie wróci
i skończył się świat, jaki znałam. Nie jestem na to gotowa. Już wolę patrzeć na psujące się hot
dogi niż nie mieć ich w ogóle, więc ich nie ruszam.
Ana jest bardzo wyrozumiała. To jedyna osoba, która została dopuszczona do mojego
nowego życia. Teraz już u mnie nie śpi, ale zawsze mogę do niej pójść, gdy nie jestem w stanie
zasnąć. Nie chodzę. Nie chcę, by wiedziała, jak często w ogóle nie sypiam.
Wprawdzie nie mogę mieć Bena, ale mogę być wdową po Benie i odnalazłam w tej roli
spokój. Noszę obrączkę, chociaż nie upieram się już, by ludzie używali nazwiska mojego męża.
Jestem Elsie Porter. Elsie Ross istniała co najwyżej przez kilka tygodni. Stąpała po ziemi nieco
dłużej, niż trwa miniserial.
Nadal nie doszedł nasz akt ślubu, a ja nikomu o tym nie powiedziałam. Codziennie
spieszę się do domu po pracy z nadzieją, że będzie na mnie czekał w skrzynce pocztowej
i codziennie jestem zawiedziona, bo są tam tylko oferty kart kredytowych i kupony do sklepów.
Nikt nie powiadomił banków, że Ben nie żyje. Gdybym nie miała innych zmartwień, to właśnie
to by mnie zdołowało. Wyobraźcie sobie kobietę, która próbuje pozbierać się po śmierci męża,
ale codziennie znajduje w skrzynce na listy pocztę zaadresowaną do niego. Na szczęście Ben
nigdy nie schodzi w mojej głowie na drugi plan, więc nie robi mi to dużej różnicy. I tak cały czas
o nim pamiętam.
Przeczytałam gdzieś, żeby uważać na „zapalniki”, rzeczy, które ni z tego, ni z owego
będą przypominać ci o stracie. Na przykład, jeśli Ben uwielbiał piwo korzenne i wszystko, co
z nim związane, powinnam trzymać się z daleka od alejek z napojami. Ale co, jeśli pójdę do
sklepu ze słodyczami i niespodziewanie okaże się, że sprzedają tam piwo korzenne, i rozpłaczę
się w sklepie? To byłby taki zapalnik. Dla mnie to zupełnie nieistotne, że piwo korzenne nie
przypomina mi o Benie. Bo mnie wszystko o nim przypomina. Podłogi, ściany, sufity, biały,
czarny, brązowy, niebieski, słonie, taczki, trawa, kulki do gry, gra w kości. Wszystko. Moje życie
to zapalnik na zapalniku. Dotarłam do punktu krytycznego żałoby. A więc nie muszę unikać
żadnych zapalników.
Najważniejsze, że jakoś funkcjonuję. Udaje mi się przejść przez dzień bez poczucia, że
chyba nie dotrwam do północy. Wiem, że gdy się budzę, mój dzień będzie taki sam jak ten
wcześniejszy, pozbawiony szczerego śmiechu, prawdziwego uśmiechu, lecz do przeżycia.
Dlatego też, gdy słyszę dzwonek o jedenastej przed południem w sobotę i wyglądam
przez wizjer, myślę: Niech to szlag. Dlaczego ci wszyscy ludzie nie zostawią mnie w spokoju?
Stoi pod moimi drzwiami w czarnych legginsach, czarnym podkoszulku i szarym,
oversize’owym, dzierganym czymś, co przypomina kamizelkę. Do cholery, jest już po
sześćdziesiątce. Dlaczego zawsze wygląda dużo lepiej ode mnie?
Otwieram.
– Cześć, Susan – mówię, próbując ukryć, że jestem wkurzona jej najściem.
– Cześć. – Chociaż powiedziała tylko jedno słowo, czuję, że to inna kobieta niż ta, którą
poznałam prawie dwa miesiące temu. – Mogę wejść?
Otwieram drzwi szerzej i zapraszam ją gestem. Stoję przy drzwiach. Nie wiem, jak długo
zamierza zabawić, ale nie chcę jej sugerować, by została dłużej, niż zaplanowała.
– Mogłybyśmy chwilę porozmawiać? – pyta.
Idziemy do salonu.
Gdy siada, przychodzi mi do głowy, że powinnam jej zaproponować coś do picia. Czy
taki jest zwyczaj w każdym kraju? Czy tylko tutaj? Bo to głupie.
– Napijesz się czegoś?
– Właściwie chciałam zapytać, czy nie poszłabyś ze mną na lunch – mówi. Lunch? – Ale
najpierw chciałam ci coś dać.
Zdejmuje z ramienia torebkę, kładzie ją sobie na kolanach i czegoś w niej szuka, po czym
wyjmuje portfel. Nie, to nie jest jakiś portfel. Znam go; jest ze skóry, wytarty w kilku miejscach
przez palce mojego męża i wygnieciony jego tyłkiem. Podaje mi go, nieco tracąc równowagę,
gdy się wychyla w moją stronę. Biorę go od niej delikatnie. Obchodzę się z nim tak ostrożnie,
jakby to było dzieło Van Gogha.
– Jestem ci winna przeprosimy, Elsie. Liczę na to, że mi wybaczysz. Nie ma
wytłumaczenia dla mojego zachowania. To, jak się do ciebie zwracałam… Nie umiem
wytłumaczyć swojego chłodu oraz, jakkolwiek by patrzeć, okrucieństwa. Potraktowałam cię tak
źle, że… Wstydzę się tego, co zrobiłam. – Patrzę na nią, a ona nie przerywa swojego wywodu. –
Strasznie się sobą rozczarowałam. Gdyby ktoś potraktował moje dziecko tak, jak ja
potraktowałam ciebie, chybabym go zabiła. Nie miałam prawa. Po prostu… Mam nadzieję, że
rozumiesz, że byłam pogrążona w żałobie. Ból wydawał się nie do zniesienia, a gdy
dowiedziałam się, że moje jedyne dziecko nie czuło się na siłach powiedzieć mi o tobie… Nie
byłam w stanie sobie z tym poradzić. Nie wtedy. Wmówiłam sobie, że jesteś szalona, że kłamiesz
lub… Obwiniałam cię. Miałaś rację, mówiąc, że cię nienawidzę, bo zostałaś mi tylko ty do
nienawidzenia. Miałaś rację. Wiedziałam o tym nawet wtedy, więc dlatego tak bardzo
chciałam… Chciałam się poprawić, ale nie potrafiłam. Nie potrafiłam stać się miłą osobą. –
Milknie na chwilę, a potem dodaje: – A nawet tylko przyzwoitą osobą.
Patrzy na mnie ze łzami w oczach, jej twarz wyraża smutek i żal. Cholera. Teraz nawet
nie mogę jej nienawidzić.
– To straszne, co powiem, ale… Chciałam tylko, byś znalazła się jak najdalej ode mnie
i od Bena. Chyba sądziłam, że jeśli odejdziesz, dam sobie radę z utratą syna i nie będę musiała
mierzyć się z faktem, że straciłam część niego długo przed jego śmiercią.
Spuszcza wzrok, wbija go w swoje kolana i kręci głową.
– Ale nie o tym chciałam z tobą mówić. Nieważne. Przede wszystkim chciałam przekazać
ci ten portfel i to.
Z torebki wyjmuje jakiś pierścionek.
Myliłam się.
Rzeczywiście mam zapalniki.
Zaczynam płakać. Sama nałożyłam mu tę obrączkę; trzęsła mi się ręka, podczas gdy jego
była nieruchoma niczym skała. Pamiętam, że następnego dnia myślałam, że nigdy nie przyszło
mi do głowy, że obrączka na palcu mężczyzny może być tak seksowna, dopóki sama jej tam nie
wsunęłam.
Podchodzi, siada obok mnie na kanapie i mnie obejmuje. Ujmuje moją lewą dłoń i wkłada
w nią obrączkę, zaginając moje palce w pięść.
– Cii – mówi. – Już dobrze. – Głową dotyka czubka mojej głowy. Ja chowam twarz w jej
piersi. Pachnie słodko, kwiatowo, jakimiś drogimi perfumami. Pachnie tak, jakby od czterdziestu
lat używała tych samych perfum, jakby nimi przesiąkła. Jakby były nią. Jest ciepła i miękka, jej
sweter wchłania moje łzy, zabiera je z dala od mojej twarzy. Nie mogę przestać płakać, nie wiem,
czy kiedykolwiek przestanę. Czuję obrączkę w ręce, poci mi się zaciśnięta dłoń. Tak mocno
ściskam pięść, że zaczynają boleć mnie palce. Rozluźniam mięśnie i przewracam się na nią.
Słyszę swój szloch i wycie; dźwięki, które się ze mnie wydobywają, przypominają bąble. Udaje
mi się jakoś uspokoić, odzyskałam panowanie nad swoimi oczami, ale nie ruszam się z miejsca.
Ona też się nie odsuwa.
– On cię kochał, Elsie. Już wiem. Mój syn nie był zbyt romantycznym człowiekiem, ale
wątpię, byś o tym wiedziała. W stosunku do ciebie na pewno był romantykiem.
– Kochałam go, Susan – mówię. Wciąż się nie ruszam; ani drgnę. – Tak bardzo go
kochałam.
– Wiem – potakuje. – Miał w portfelu tekst oświadczyn. Wiedziałaś o tym?
Podnoszę głowę. Podaje mi karteczkę, którą od razu czytam.
– „Elsie, spędźmy razem życie. Miejmy dzieci i kupmy razem dom. Chcę mieć cię przy
sobie, gdy dostanę awans, o który tak zabiegam, kiedy doznam rozczarowania w sprawie, z którą
wiązałem nadzieje, kiedy padnę i kiedy się podniosę. Chcę cię widzieć każdego dnia naszego
życia. Chcę być twój i mieć cię dla siebie. Wyjdziesz za mnie? Wyjdź za mnie”. – „Wyjdziesz za
mnie?” jest przekreślone i zastąpione zdaniem: „Wyjdź za mnie”.
Nie tak mi się oświadczył. Ten tekst w ogóle z niczym mi się nie kojarzy. Ale dobrze
wiedzieć, że zastanawiał się nad tym, jak mnie poprosić o rękę. To jedna z prób. Strasznie
bazgrolił.
– Znalazłam to w jego portfelu, gdy go przeglądałam. Dopiero wtedy do mnie dotarło,
wiesz? Czy mi się to podoba, czy nie, taka jest prawda o Benie. Kochał cię gorąco. To, że mi
o tobie nie powiedział, nie znaczy, że cię nie kochał. Wbijałam to sobie do głowy. Trudno
znaleźć w tym jakiś sens, ale jakkolwiek by było, to ty powinnaś dostać te rzeczy. On by tego
chciał. – Uśmiecha się do mnie i unosi do góry moją brodę, jakbym była dzieckiem. – Jestem
taka dumna, że mój syn kochał cię w ten sposób, Elsie. Nie wiedziałam, że tak potrafi.
Miło jest myśleć, że Susan chyba się do mnie przekonała. Jestem naprawdę zaskoczona,
że ta myśl sprawia mi taką przyjemność. Ale to nie jest ta Susan, którą znam. I przez to czuję się
nieswojo. Jeśli mam być szczera, część mnie się martwi, że Susan odczeka do czasu, aż się
odsłonię, i wtedy zdzieli mnie w brzuch.
– Poza tym bardzo bym chciała cię poznać – mówi. – Jeśli nie masz nic przeciwko.
Powinnam była zadzwonić, zanim przyjechałam, ale pomyślałam – śmieje się – pomyślałam, że
gdybym była na twoim miejscu, powiedziałabym sobie „spierdalaj”, więc nie chciałam dać ci
okazji.
Śmieję się z nią, chociaż nie wiem, co się właściwie dzieje i jak mam się zachować.
– Mogę cię zaprosić na lunch? – pyta.
– Sama nie wiem – mówię ze śmiechem, bo wiem, że mam zapuchnięte oczy i nie
wzięłam rano prysznica.
– Nie będę się gniewać, jeśli powiesz, że mam wyjść – mówi. – Widzę, że byłam
okropna, kiedy teraz o tym myślę. W ogóle mnie nie znasz, ale zrozum. Kiedy dochodzę do
wniosku, że się myliłam, robię wszystko, by to naprawić. Myślałam o tym od tygodni i nie
przyjechałabym do ciebie, gdybym nie była gotowa na poprawę. Naprawdę bardzo chcę cię
poznać i po prostu… zacząć od początku. – Mówi „zacząć od początku”, jakby to była dla niej
pokrzepiająca myśl, jakby było to coś, co ludzie naprawdę robią. Dlatego ja również pomyślałam,
że to możliwe. Może nawet łatwiejsze, niż się wydaje. Po prostu zaczniemy od początku.
Zacznijmy.
– Tak – mówię. – Możemy spróbować jeszcze raz.
Susan potakuje.
– Przepraszam, Elsie.
– Ja też – odpowiadam i kiedy mówię te słowa, uświadamiam sobie, że są szczere.
Siedzimy jeszcze przez chwilę i patrzymy na siebie. Uda nam się? Jesteśmy w stanie być dla
siebie dobre? Susan jest przekonana, że tak, i jest zdeterminowana, by wziąć sprawy w swoje
ręce.
– No dobrze – mówi. – Bierzmy się w garść i chodźmy.
– Ty już jesteś w garści, nie to co ja.
– To wyuczone – odpowiada. – I całkowicie powierzchowne. Wskakuj pod prysznic,
poczekam na ciebie. Nie będę szperać w twoich rzeczach, przyrzekam. – Podnosi ręce,
podkreślając swoje czyste intencje.
– Zgoda – mówię, wstając. – Dziękuję, Susan.
Na pół sekundy zamyka oczy i potakuje.
Idę do łazienki i przed zamknięciem drzwi mówię jej, że może szperać, jeśli ma taką
ochotę.
– W porządku! Możesz tego pożałować – odpowiada. Uśmiecham się i wchodzę pod
prysznic. Myjąc włosy, rozmyślam o tym wszystkim, co chciałam jej powiedzieć przez ostatnie
tygodnie. Myślę o tym, że chciałam zadać jej taki ból, jaki ona zadała mnie. Chciałam jej
powiedzieć, jak bardzo się myli. Jak słabo tak naprawdę znała swojego syna. Jaka była
nieuprzejma. Ale teraz, gdy tu przyszła i zachowuje się inaczej, wydaje mi się, że nie warto do
tego wracać.
Ubieram się i wchodzę do salonu, gdzie ona czeka, siedząc na sofie. Jakimś cudem udało
jej się poprawić mi humor.
Susan wiezie nas do pierwszej lepszej restauracji znalezionej w serwisie Yelp.
– Napisali, że jest nieduża i serwują pyszne desery. Pasuje ci?
– Jasne – odpowiadam. – Lubię poznawać nowe miejsca.
Nasza rozmowa, kiedy nie dotyczy Bena, nie toczy się tak swobodnie. Czasami staje się
niezręczna, ale wydaje mi się, że obie się tego spodziewałyśmy.
Mówię jej, że jestem bibliotekarką. Ona odpowiada, że uwielbia czytać. Mówię jej, że nie
jestem tak blisko ze swoimi rodzicami; ona, że przykro jej z tego powodu. Wyjaśnia, że pracuje
i wypełnia czas różnymi projektami, ale nie jest w stanie zaangażować się w żaden na dłużej niż
kilka miesięcy.
– Doszłam do wniosku, że za bardzo zafiksowałam się na domu, więc przestałam
wymyślać nowe remonty, ale tak naprawdę odnawianie go jest jedyną rzeczą, która mnie
zajmuje! – W końcu rozmowa prowadzi nas znowu do tego, co nas łączy: Bena, martwych
mężów i straty.
Susan opowiada mi historie z dzieciństwa Bena, o żenujących rzeczach, które robił,
o tym, co nawywijał. Mówi mi, że zawsze chciał zakładać jej biżuterię.
Na myśl o Benie w damskiej biżuterii wybucham śmiechem.
Ona popija herbatę i się uśmiecha.
– Nie masz pojęcia! Zawsze chciał się przebierać za czarownicę na Halloween.
Tłumaczyłam mu, że może być czarnoksiężnikiem, ale on upierał się przy wiedźmie. Chyba po
prostu chciał móc pomalować się na zielono, jak czarownica w Czarnoksiężniku z Krainy Oz.
Rozmawiamy o uczuciach Susan, tym, jak bardzo przeżyła jego stratę, że widziała
w Benie Stevena; obawie, że stłamsiła Bena, bo po śmierci męża za bardzo chciała trzymać go
przy sobie.
– Nie sądzę – mówię. – Przynajmniej ja widziałam, że Ben naprawdę cię kochał.
Przejmował się tobą. Dużo o tobie rozmawialiśmy. On… – Nie wiem, ile mogę jej zdradzić
o zamiarach i obawach Bena i tym, dlaczego nigdy jej o mnie nie powiedział. Ale przyjemnie
rozmawia się z kimś, kto tak dobrze go znał, kto znał go lepiej ode mnie. Przyjemnie jest, gdy
ktoś mówi „Wiem, jak bardzo cierpisz”, a ja mogę mu wierzyć. I dlatego mówię wszystko, co
ciśnie mi się na język.
– Bał się, że jeśli dowiesz się, że kogoś ma i jest w poważnym związku, poczujesz się
odtrącona. Może nie tyle odtrącona, ile… jakby on poszedł dalej, a dla ciebie nie było miejsca.
W każdym razie sądził, że gdybyś dowiedziała się o mnie, tak byś się poczuła, a tego nie chciał.
Wobec tego cały czas to przekładał. Czekał na właściwy moment. A on nigdy nie nadszedł,
a sprawy rozwinęły się do tego stopnia, że niepowiedzenie ci o nas stało się dziwne; źle się z tym
czuł. A potem to zrobiło się tak poważne, że go przerosło. Kochał cię, Susan. Naprawdę kochał.
I nie powiedział ci o mnie, bo miał na względzie twoje dobro. Nie powiem, że to rozumiałam.
Ani że mi się to podobało. Ale nie ukrywał tego przed tobą dlatego, że nic dla niego nie
znaczyłaś. Ani dlatego, że ja nic dla niego nie znaczyłam. Po prostu był facetem. Nie wiedział,
jak wybrnąć z pewnych sytuacji, więc wolał je zostawić własnemu biegowi.
Zastanawia się nad tym przez chwilę, wpatrując się w swój talerz.
– Dziękuję – mówi. – Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. Ja to widziałam inaczej… Nie
są to jednoznacznie dobre wiadomości, ale nie są też całkiem złe, prawda? – Jest niepewna siebie
i widzę, jak się szarpie. Bardzo się stara być Susan, którą widzę, ale domyślam się, że w środku
się sypie. – Czy wypada mi coś ci zasugerować? – pyta. – Doradzić jak wdowa wdowie?
– Och. Hm… jasne.
– Szperałam – mówi. – Na swoją obronę mam to, że powiedziałaś, że mogę. Tak
naprawdę jednak jestem bardzo wścibska. Zawsze taka byłam. Nie potrafię się powstrzymać.
Długo próbowałam z tym walczyć, ale poddałam się, gdy miałam jakieś pięćdziesiąt lat. Po
prostu się temu poddałam: jestem wścibska. No więc szperałam u ciebie. Wszystkie rzeczy Bena
są nadal na swoim miejscu. Niczego się nie pozbyłaś. Zajrzałam do kuchni. W lodówce psuje ci
się jedzenie.
Wiem już, do czego zmierza, i żałuję, że pozwoliłam jej coś sobie zasugerować.
– Chciałbym ci pomóc uprzątnąć pewne rzeczy. Odzyskać dla ciebie twoje mieszkanie.
Kręcę głową.
– Nie chcę, by było moje. Jest nasze. Było nasze. On…
Podnosi rękę.
– Dobrze. Wycofuję się. To twój dom i rób w nim, co chcesz. Po prostu wiem, że ja sama
za długo czekałam z przeniesieniem rzeczy Stevena do magazynu i żałuję tego. Mieszkałam
w jego sanktuarium. Nie chciałam wyrzucić jego nici dentystycznej, bo sądziłam, że robiąc to,
wyrzekam się mojego męża. Wiem, że to brzmi niedorzecznie.
– Nie, nie brzmi tak.
Patrzy mi w oczy, wiedząc, że robię dokładnie to samo, wiedząc, że pogubiłam się tak jak
ona. Chcę jej przekazać, że podoba mi się ten stan. Nie chcę z niego wychodzić.
– To szalone, Elsie – mówi bez ogródek, choć uprzejmie. – Steven żyje w moim sercu
i nigdzie indziej. A kiedy usunęłam jego rzeczy z zasięgu wzroku, znowu mogłam żyć swoim
życiem. Ale rób, co chcesz. Nie musisz spełniać niczyich oczekiwań.
– Dziękuję – mówię.
– Po prostu pamiętaj, że jeśli będziesz zbyt długo pławić się w żalu, pewnego dnia
obudzisz się i stwierdzisz, że zbudowałaś całe życie na tęsknocie. Serio. I już przestaję prawić ci
kazania. Nie jestem właściwą osobą do pouczania kogokolwiek. Po prostu mam wrażenie, że cię
znam. Chociaż wiem, że nie znam.
– Nie – przerywam jej. – Wydaje mi się, że znasz.
Po lunchu Susan podwozi mnie do domu i całuje w policzek.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, nie wahaj się zwrócić do mnie – mówi, zanim wychodzę
z samochodu. Smutno się śmieje, jakby to, co zamierza powiedzieć, było tak żałosne, że aż
śmieszne. – Jesteś jedyną osobą, która mi pozostała – dodaje.
Otwieram drzwi, wchodzę i patrzę na obrączkę Bena leżącą na blacie. Myślę o tym, co
powiedziała Susan. Byłyśmy, a raczej jesteśmy rodziną. Jak powinny wyglądać relacje
z teściową, której tak naprawdę nie miałaś, po śmierci męża?
Siadam z portfelem Bena w rękach, gładzę wytarte rogi. Zdejmuję swoją obrączkę,
zakładam jego, po czym z powrotem wsuwam swoją na palec. Jego nie pasuje. Jest szeroka
i o wiele rozmiarów za duża, ale dobrze mi z nią na palcu.
Rozglądam się po mieszkaniu i widzę je oczami Susan. Tak wiele tu rzeczy Bena. Widzę
siebie za dwadzieścia lat, siedzę dokładnie w tym samym miejscu, a jego rzeczy nadal tu są,
jakby zastygły w czasie. Widzę siebie taką, jaką będą mnie widzieć inni. Jestem panną Havisham
z Wielkich nadziei Dickensa na wczesnym etapie. I po raz pierwszy nie chcę taka być. Przez
chwilę myślę, że powinnam pochować rzeczy Bena. A potem odrzucam ten pomysł. Rzeczy
Bena to jedyne, co mi pozostało. Rozumiem, oczywiście, że Susan zapewne wie, o czym mówi.
Wydaje się pogodzona, chociaż wciąż tli się w niej smutek. Tak długo, jak będę czuła ten
smutek, nadal będę miała Bena. Więc jeśli Susan tak potrafi, to ja chyba też.
Podchodzę do lodówki i podnoszę opakowanie z hot dogami. Jest miękkie, w środku
znajduje się dużo płynu. Już samo przesunięcie go na półce sprawia, że wydziela się kwaśny,
obrzydliwy zapach. Chuchnie w całej kuchni. Biegnę do śmietnika na zewnątrz, a płyn
z opakowania kapie na podłogę. Zamykam śmietnik i wracam, żeby posprzątać i umyć ręce,
śmieję się przy tym, bo to niedorzeczne, że wydawało mi się, że Ben żyje w śmierdzących hot
dogach. Wyrzuciłam je i na razie nie poczułam, że znowu go straciłam. Punkt dla Susan.
KIEDY NADCHODZI PONIEDZIAŁEK, czuję znajomą ulgę, że coś zaczyna się dziać.
Idę do pracy, ciesząc się, że będę szukać materiałów na nową ekspozycję na ten miesiąc. Przez
większość miesięcy Lyle mówi mi, co zaprezentować, ale ostatnio pozwala mi samej wybierać
temat. Chyba ciągle się o mnie boi. Wszyscy obchodzą się ze mną jak z jajkiem. Czasami
uważam, że to słodkie, a przynajmniej wygodne; innym razem uznaję takie zachowanie za
irytujące i naiwne.
Na ten miesiąc wybrałam Kleopatrę i zaczynam zbierać informacje i liczby, które
z łatwością pokażę za pomocą zdjęć i figurek. Pochylam się nad książką zawierającą fotografie
waluty z jej czasów i zastanawiam się, czy taka informacja jest ważna, kiedy podchodzi do mnie
pan Callahan.
– Dzień dobry, panie Callahan – witam się z nim.
– Dzień dobry, młoda damo – odpowiada.
– W czym mogę panu pomóc?
– Och, w niczym. Po prostu trochę się dzisiaj nudzę – mówi powoli. Odnoszę wrażenie,
że na tym etapie życia jego umysł jest szybszy od ciała.
– No nie! Nic pana nie zaciekawiło?
– Nie, nie o to chodzi. Po prostu siedzę w domu tak długo i chodzę tylko do biblioteki
i z powrotem. Nie mam dokąd iść! Nie mam nic do roboty. Wszystkie dni zlewają mi się ze sobą.
– Ojej. Przykro mi to słyszeć.
– Zjadłabyś ze mną lunch? – pyta. – Obawiam się, że jeśli nie spędzę z kimś odrobiny
czasu lub nie zrobię czegoś ciekawego, mój mózg… się rozsypie. No wiesz… po prostu…
uschnie. – Milczę, zastanawiając się nad odpowiedzią, a on wypełnia ciszę. – Ile, do cholery,
można rozwiązywać sudoku? Przepraszam za mój język.
Śmieję się i odkładam książkę. Patrzę na zegarek i zauważam, że niemal doskonale trafił
z czasem. Jedenaście minut do pierwszej.
– Z przyjemnością, panie Callahan – mówię.
– Świetnie! – Składa ręce w nieco kobiecym geście, jakbym podarowała mu kolczyki
z perłą. – Skoro idziemy razem na lunch, Elsie, powinnaś mówić do mnie George.
– Nie ma sprawy, George. Dobry pomysł.
Idziemy z panem Callahanem do baru kanapkowego w pobliżu, a on upiera się, że zapłaci
za mój lunch. Szczerze mówiąc, mam w biurze resztki pizzy, które chciałam sobie odgrzać
w pracy, ale uznałam, że lepiej o tym nie mówić. Siadamy przy małym stoliku i otwieramy swoje
kanapki.
– Zamieniam się w słuch, panienko. Opowiedz mi coś ciekawego! Cokolwiek.
Odkładam kanapkę i ocieram majonez z ust.
– Co chcesz wiedzieć? – pytam.
– Cokolwiek, naprawdę. Opowiedz mi o czymś ciekawym, co cię spotkało. Nieważne,
czy smutnym, czy wesołym, strasznym czy głupim. Jest mi to obojętne. Bylebym miał coś, co
opowiem w domu żonie. Zaczynamy nudzić się sobą nawzajem do łez.
Śmieję się, ponieważ tego chyba oczekuje pan Callahan, ale prawdę mówiąc, chce mi się
płakać. Ben nigdy mnie nie nudził. Boże, jak bardzo chciałabym dojść z nim do etapu, kiedy
byśmy się razem nudzili. Chcę takiej miłości, kiedy kocha się kogoś tak bardzo, że jest się z nim
podczas wszystkich ciekawych wydarzeń w życiu i nic już nie zostaje do opowiedzenia, kiedy
zna się rozkład jego dnia, zanim jeszcze zdąży ci o nim opowiedzieć, kiedy leżysz obok niego
i trzymacie się za ręce, mimo że od dawna nie powiedzieliście sobie niczego interesującego.
Takiej miłości pragnęłam.
– Posmutniałaś – mówi, przerywając mi użalanie się nad sobą. – Co się stało?
– Och, nic takiego – odpowiadam. – Po prostu… chyba natrafiłam na musztardę.
– Nie. – Kręci głową. – Od jakiegoś czasu jesteś smutna. Sądzisz, że nie widzę, bo jestem
starym pierdzielem. – Podnosi rękę i puka się palcem w skroń. – O co chodzi?
Po co miałabym kłamać? Kto by na tym skorzystał? Dobre wychowanie każe nie
omawiać takich intymnych rzeczy w miejscu publicznym, ale komu to służy? Ten człowiek się
nudzi, a ja jestem załamana. Może będę nieco mniej zrozpaczona, kiedy mu o tym powiem. Może
on będzie nieco mniej znudzony.
– Umarł mój mąż – mówię. Mówię rzeczowo, próbując załagodzić intensywność naszej
rozmowy.
– Och – dziwi się. – To straszne. Ciekawe, jak chciałem, ale po prostu druzgocące. Nie
wiedziałem, że byłaś mężatką.
– Poznałeś go. Kilka miesięcy temu.
– Tak, pamiętam. Nie wiedziałem tylko, że byliście małżeństwem.
– No cóż, pobraliśmy się tuż przed jego śmiercią.
– Straszne – powtarza i ujmuje moją dłoń. To zbyt intymny gest, bym mogła poczuć się
komfortowo, a jednak nie jestem skrępowana. – Przykro mi, Elsie. Na pewno bardzo cierpisz.
Wzruszam ramionami i chciałabym to cofnąć. Nie powinnam wzruszać ramionami na
Bena.
– Tak – przyznaję. – To prawda.
– Czy to dlatego przez jakiś czas nie przychodziłaś do pracy? – pyta, a ja chyba robię
jakąś minę. Zapewne widzi moje zaskoczenie, ponieważ dodaje: – Jesteś moją ulubioną
pracowniczką biblioteki, a przychodzę codziennie. Myślisz, że nie zauważyłbym, że nie ma
mojej ulubienicy?
Uśmiecham się i wgryzam w kanapkę.
– Nie znam cię za dobrze, Elsie – mówi. – Ale wiem jedno: jesteś waleczna. Masz tupet.
Determinację. Zwał jak zwał.
– Dziękuję, panie Callahan. – Nie wygląda na zadowolonego. – George – poprawiam się.
– Dziękuję, George.
– Nie ma za co dziękować. Tak to widzę. Wszystko będzie dobrze, wiesz? Teraz na
pewno myślisz, że nie, ale pewnego dnia wspomnisz ten czas i pomyślisz: „Dzięki Bogu, już
koniec, przeżyłam to”. Uwierz, że tak będzie.
Wątpię. Wiem, że to widzi, bo czuję, że zrobiłam powątpiewającą minę. Że kąciki moich
ust wyginają się w dół.
– Nie wierzysz mi, prawda? – pyta, po raz pierwszy podnosząc swoją kanapkę.
Uśmiecham się.
– Chyba nie, George. Nawet nie wiem, czybym tego chciała.
– Jesteś taka młoda, Elsie! Ja mam osiemdziesiąt sześć lat. Urodziłem się przed wielkim
kryzysem. Wyobrażasz to sobie? To wyobraź sobie, że podczas wielkiego kryzysu nikt się nie
spodziewał, że będę tak długo żył. No ale spójrz na mnie! Nadal daję radę! Siedzę sobie z piękną
młodą damą i jem kanapkę. W życiu wydarzają się takie rzeczy, że nie da się ich objąć umysłem.
Ale czas płynie i zmienia cię, zmieniają się czasy, aż nagle dostajesz cios, którego się nie
spodziewasz.
– Może i tak.
– Nie, nie: może. – Poważnieje. Nie jest zły, tylko stanowczy. – Powiem ci coś, czego nie
wie nikt, kto wciąż żyje. No może oprócz mojej żony, ale ona wie wszystko.
– Dobrze – potakuję. Skończyłam kanapkę, a on swoją ledwie napoczął. Zazwyczaj
jestem jedną z tych, co dojadają ostatni, ale to chyba dlatego, że rzadko kiedy jestem stroną
słuchającą.
– Walczyłem w drugiej wojnie światowej. Zaciągnąłem się na początku tysiąc
dziewięćset czterdziestego piątego roku. To był najtrudniejszy okres w moim życiu. Bóg mi
świadkiem. I ten czas nadwerężył moją wiarę w Boga, wiarę w ludzkość. We wszystko. Nie
jestem człowiekiem stworzonym do walki na wojnie. To mi nie pasuje. Przy życiu utrzymywała
mnie wtedy Esther Morris. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Mieliśmy po
osiemnaście lat, zobaczyłem ją, jak siedziała z przyjaciółmi na chodniku po drugiej stronie ulicy,
i po prostu wiedziałem. Wiedziałem, że ona będzie matką moich dzieci. Przeszedłem przez ulicę,
przedstawiłem się i zaprosiłem ją na randkę, a sześć miesięcy później byliśmy już zaręczeni. Gdy
znalazłem się w Europie, z początku miałem pewność, że nie spędzę tam dużo czasu. I nie
myliłem się, ponieważ upłynęły zaledwie cztery miesiące i zostałem postrzelony.
– Wow – mówię.
– Trzy razy mnie postrzelili. Dwa razy w ramię. Raz musnęło mi bok. Pamiętam, że gdy
byłem w lazarecie, pochylała się nade mną pielęgniarka i biegł do mnie lekarz. Byłem
najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wiedziałem bowiem, że będą musieli odesłać mnie do
domu i zobaczę Esther. Nie wierzyłem w swoje szczęście. Wyzdrowiałem najszybciej, jak się
dało, i wróciłem. Ale kiedy wszedłem do domu, Esther nie było. Nie pozostał ani ślad.
Wzdycha, ale westchnienie wynika raczej z jego wieku niż z bolesnych wspomnień.
– Nadal nie wiem, dokąd pojechała. Po prostu mnie opuściła. Nigdy nie dowiedziałem się
dlaczego. Słyszałem plotki, że związała się z jakimś komiwojażerem, ale nie wiem, czy to
prawda. Nigdy więcej jej nie widziałem.
– O Boże – mówię i teraz ja ujmuję dłoń George’a. – Okropne. Przykro mi.
– Przestań – uspokaja mnie. – Wiele lat czekałem na jej powrót. Nie wyjeżdżałem
z miasta, w którym mieszkaliśmy, na wypadek gdyby miała mnie szukać. Byłem załamany.
– Nie dziwię się.
– Ale wiesz co?
– Hm?
– Po prostu żyłem z dnia na dzień i to mnie doprowadziło do Lorraine. A Lorraine jest
miłością mojego życia. Esther to historia, którą opowiadam młodym kobietom w bibliotekach,
lecz Lorraine sprawia, że czuję się gotów na podbój świata. Jakby wszechświat był stworzony
specjalnie dla mnie. W chwili, gdy ją poznałem, mój świat stanął w płomieniach. Gdy poznałem
Lorraine, zapomniałem o Esther tak szybko, jak ona zapomniała o mnie.
– Nie chcę, by Ben stał się historią, którą będę opowiadać młodym kobietom
w bibliotekach. Znaczył dla mnie więcej. I właśnie tego się boję! Boję się, że właśnie tym się
stanie! – mówię.
George potakuje.
– Wiem. Wiem. Nie musisz przeżywać tego dokładnie tak jak ja. Po prostu próbuję ci
przekazać, że życie będzie bardzo długie i pełne zwrotów akcji, których nie jesteś w stanie sobie
wyobrazić. Nie zrozumiesz, jaka jesteś młoda, dopóki nie będziesz już aż tak młoda. Ale
posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, Elsie. Twoje życie dopiero się zaczęło. Kiedy straciłem
Esther, myślałem, że moje się skończyło. Miałem dwadzieścia lat. Nie wiedziałem, co mnie
czeka w przyszłości. Ty też tego nie wiesz.
George kończy mówić, potem zabiera się do kanapki i siedzimy w ciszy. Rozmyślam nad
jego słowami, ale jestem przekonana, że jakkolwiek przeżyję lata, które mam przed sobą, zdradzę
te, które są za mną.
– Dziękuję – mówię i jest to szczere. Nawet jeśli nie uda mi się otrząsnąć po stracie tak
jak jemu, miło jest wiedzieć, że komuś się udało.
– To ja tobie powinienem podziękować! – oponuje. – Na pewno nie jestem już znudzony.
Tego dnia po południu nadal zbieram informacje o Kleopatrze. Dociera do mnie, że
przeżyła ona dwie wielkie miłości i obie ją poniżyły. Ale przynajmniej miała syna i dynastię, by
upamiętnić Cezara. Przynajmniej mogła wybijać jego wizerunek na monetach i pucharach. Mogła
stawiać posągi na jego cześć. Mogła uczynić z niego bóstwo. Miała możliwości, by go
upamiętnić. Mnie pozostały jedynie brudne skarpetki Bena.
KIEDY W PIĄTEK PO południu wychodzę z pracy i idę do domu, by spędzić
bezproduktywnie weekend, przychodzi mi do głowy, by zadzwonić do Susan. Mogłabym
sprawdzić, jak się miewa. Porzucam jednak ten pomysł.
Wchodzę frontowymi drzwiami i odkładam torebkę. Idę do łazienki i puszczam wodę pod
prysznicem. Rozbieram się i wtedy słyszę dzwoniącą komórkę w tylnej kieszeni spodni leżących
na podłodze. Schylam się, żeby ją wyjąć, i widzę, że dzwoni moja matka.
– Cześć – wita się.
– O, cześć – odpowiadam.
– Tata i ja tylko chcemy zapytać, jak się miewasz. Jak sobie radzisz z… tym wszystkim?
– pyta. Irytuje mnie ten eufemizm.
– Tym wszystkim? – prowokuję.
– No wiesz, po prostu… Wiemy, że nie jest ci łatwo i tak tu siedzimy i myślimy o tobie…
No więc… Jak się masz?
– Dobrze, dziękuję. – Mam nadzieję, że ta rozmowa zaraz się skończy, więc nawet nie
zakręcam kurka pod prysznicem.
– Och, świetnie! Świetnie! – Rozpromienia się. – Nie byliśmy pewni. Cóż, cieszymy się,
że czujesz się lepiej. To chyba musiało być dziwne, tak znaleźć się w czasie żałoby wśród jego
rodziny.
Zakręcam wodę i uchodzi ze mnie cała energia.
– Fakt – mówię.
Jaki sens miałoby wyjaśnianie im, że ja jestem jego rodziną? Że to jest też moja żałoba?
Że kiedy powiedziałam, że czuję się dobrze, był to tylko frazes, którym wszyscy się posługują?
– Dobrze – mówi. W tle słyszę głos mojego ojca. Nie jestem w stanie zrozumieć, co
powiedział, ale mama kończy rozmowę. – Cóż, gdybyś czegoś potrzebowała… – dodaje.
Zawsze to powtarza. Nawet nie wiem, co ma wtedy na myśli.
– Dzięki. – Rozłączam się, znowu przekręcam kurek i wchodzę pod prysznic. Muszę
zobaczyć Bena. Potrzebuję chwili z nim. Chcę, by wszedł do łazienki i mnie przytulił. Potrzebuję
go na jedną chwilę. Jedną chwilę. Wychodzę spod prysznica, biorę ręcznik i telefon.
Dzwonię do Susan. Pytam ją, czy chciałaby jutro wyskoczyć ze mną na lunch, a ona
odpowiada, że nie ma żadnych planów. Umawiamy się w miejscu znajdującym się w połowie
drogi, a potem zakładam szlafrok, idę do łóżka, wącham stronę Bena i zasypiam. Zapach się
ulatnia. Muszę wdychać powietrze coraz głębiej, by go uchwycić.
SUSAN ZAPROPONOWAŁA MIEJSCE na lunch w Redondo Beach. Wygląda na to, że
jeździli tam z Benem od lat. Czasami przed śmiercią Stevena spotykali się tam wszyscy na
kolację. Ostrzega mnie, że nie powinnam oczekiwać zbyt wiele.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko meksykańskim sieciówkom – mówi.
Wystrój lokalu opiera się na bykach, kafelkach w stylu hacjendy i jaskrawych kolorach.
Jest agresywnie kiczowata, chwali się tandetą, jakby to była odznaka za męstwo. Idąc do stolika
Susan, jakieś dziewięć razy natykam się na zdjęcia margarity.
Siedzi nad szklanką wody, kiedy znajduję jej stolik. Natychmiast wstaje, żeby mnie objąć
na powitanie. Pachnie tak samo i wygląda tak samo jak zawsze: opanowana i trzymająca fason.
Nie stara się o to, by żałoba wyglądała olśniewająco, lecz by była znośna.
– Straszne miejsce, prawda? – śmieje się.
– Nie! – odpowiadam. – Podoba mi się każde miejsce, w którym serwują trzydaniowy
posiłek za dziewięć dziewięćdziesiąt.
Podchodzi kelner i przynosi kubełek z nachosami i salsę, a ja nerwowo się częstuję. Susan
na razie nie zwraca na nie uwagi. Zamawiamy fajitas.
– Wiesz co? – Susan zagaduje kelnera. – Prosimy jeszcze dwie margarity. W porządku? –
Ja zajadam się chipsami, więc tylko potakuję.
– Jaki smak? – pyta nas. – Zwykły? Mango? Arbuz? Żurawina? Granat? Melon…?
– Niech będzie zwykły – wybiera Susan, a ja myślę, że mogła mnie zapytać, bo
wybrałabym arbuzowy.
Kelner zabiera klejące się, czerwone karty dań i odchodzi.
– Cholera. Zapomniałam poprosić o guacamole – mówi Susan po jego odejściu i zaczyna
razem ze mną zajadać chipsy. – Proszę pana! – woła. Kelner wraca biegiem. Ja nigdy nie
przywołuję kelnerów po złożeniu zamówienia. – Poproszę jeszcze guacamole. – Mężczyzna
potakuje, odchodzi, a ona skupia uwagę na mnie. – Moja dieta to jakiś żart. – Kto by liczył
kalorie w takiej sytuacji? Cieszę się, że Susan też tego nie robi.
– A więc – zaczyna – coś mówiłaś przez telefon, ale chyba nie zrozumiałam. Twoja
mama powiedziała, że wydawało jej się, że już z tobą wszystko w porządku?
– No cóż… – mówię, wycierając rękę w serwetkę. – Nie do końca. Po prostu…
zadzwoniła i zapytała, jak sobie radzę z „tym wszystkim”. Na pewno słyszałaś, że ludzie tak
mówią, jakby nie mogli po prostu powiedzieć: „po śmierci Bena”?
Susan potakuje.
– Eufemizmy. Jakbyś mogła nie pamiętać, że Ben nie żyje, dopóki tego nie wypowiedzą
na głos.
– No właśnie! Jakbym nie myślała o tym w każdej chwili każdego dnia. No więc zapytała
mnie, a ja odparłam, że dobrze, ale przecież nie radzę sobie dobrze, tylko tak się mówi. Każdy,
kto mnie o to pytał, wiedział, że kiedy odpowiadałam „dobrze”, miałam na myśli „dobrze, biorąc
pod uwagę okoliczności”.
– Oczywiście. – Kubełek jest już pusty, a kelner przynosi nam margarity, więc Susan
prosi, by go napełnił.
– Ale moja mama naprawdę uwierzyła, że czuję się dobrze – mówię. – Sądzę, że miała
nadzieję, że tak odpowiem, a gdy odpowiedziałam, oznaczało to, że nic nie musi robić, bo już
wróciłam do dawnej siebie. Jakby nic nigdy się nie stało.
– Cóż, rzeczywiście nic się nie stało, jeśli chodzi o nią. – Susan bierze łyk margarity i się
krzywi. – Chyba nie jestem jakąś wielką fanką alkoholu. Po prostu pomyślałam, że warto uczcić
nasze spotkanie. Ale to… jest nieco za mocne, prawda?
Sączę swojego drinka.
– Mocny – potwierdzam.
– Super! Już się bałam, że jestem świętoszką. Przepraszam, co mówiłaś?
– Właściwie to ty mówiłaś.
– Ach tak. Prawda. Według niej nic się nie stało. Rzadko ze sobą rozmawiacie.
– Tak.
– Wydaje mi się, że jest taką osobą, która nie jest w stanie współodczuwać ani nawet
współczuć. A więc nie ma pojęcia, jak z tobą rozmawiać, ponieważ w ogóle cię nie rozumie.
Niezbyt często opowiadam o swojej rodzinie, a kiedy to robię, zwykle używam krótkich
zdań i lekceważących komentarzy. Ale Susan jest pierwszą osobą, która zrozumiała nasze relacje
i umiała je nazwać. Albo… przynajmniej opisać.
– Masz rację – mówię.
– Nie martw się rodzicami. Będą zachowywać się tak, jak chcieliby, żeby inni
zachowywali się wobec nich, czyli absolutnie nie tak, jak ty byś chciała. Według mnie powinnaś
przestać próbować się dopasowywać. Nie żebym była jakąś ekspertką. Po prostu zauważyłam, że
kiedy umarł Steven, okazało się, że to, czego pragnęłam od ludzi, było zupełnie różne od tego, co
oni chcieli mi dać. Wydaje mi się, że ludzie tak bardzo boją się znaleźć na naszym miejscu, że
tracą umiejętność rozmawiania z nami. Więc lepiej sobie odpuścić.
Gdy kończy mówić, orientuję się, że wypiłam całą margaritę. Nie wiem, jak to się stało.
Przyniesiono nasze fajitas, skwierczące i ostentacyjne, jeśli fajitas mogą być ostentacyjne. Są tak
duże, że potrzeba wielu talerzy i ludzi do ich przyniesienia. Jest oddzielny talerz na przystawki,
półmiski z kurczakiem i warzywami, pojemnik na tortille, kukurydziane i pszenne, a także
miseczki z guacamole, sosem serowym, salsą i sałatą. Nasz stół wygląda jak uczta dla króla,
kurczak skwierczy tak głośno, że chyba patrzą na nas wszyscy goście restauracji.
– Trochę za dużo, prawda? – pyta poważnie Susan. – Pewnie chodzi o to, że świetnie to
wygląda, gdy wszystko przynoszą, jakby to był jakiś pokaz. Przecież nie ma potrzeby, by
krewetki nadal smażyły się na stole. Absolutnie nie ma.
Przychodzi kelner, by sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujemy. Susan zamawia nam po
jeszcze jednej margaricie.
– Dla mnie arbuzową – wtrącam.
– Brzmi świetnie, też taką wezmę – zgadza się Susan.
Rozmawiamy nad parującymi potrawami o polityce i rodzinach; rozmawiamy o ruchu na
drodze i filmach, wiadomościach i zabawnych historiach. Chcę umieć rozmawiać z Susan
o innych rzeczach niż życie i śmierć, innych niż Ben i Steven. Wydaje się to możliwe. Wydaje
się, że mogę ją poznać pomimo tragedii, która się rozegrała między nami. Ale łączy nas Ben,
więc zawsze będziemy wracać do tego tematu. Czy to normalne tak kluczyć wciąż wokół jednego
tematu? Czy obsesja na punkcie śmierci Bena jest czymś, co powinno rozgrywać się tylko
w mojej głowie? Myślę też, że mogę na niej naprawdę polegać.
– Zastanawiałaś się, kiedy zamierzasz zablokować dostarczanie przesyłek adresowanych
do niego? – pyta swobodnie, nadziewając na widelec to, co zostało na gorącym talerzu stojącym
przed nią.
Kręcę głową.
– Nie – mówię. – Nawet nie wiem, jak się do tego zabrać. – To nie jest cała prawda.
Chodzi o to, że boję się, że gdy to zrobię, nie dostanę aktu ślubu, ponieważ będzie na nim jego
imię i nazwisko. Nie chcę blokować dostarczania poczty, dopóki nie przyjdzie ten dokument.
– Och, to łatwe. Możemy zrobić to jeszcze dzisiaj, jeśli chcesz.
– Cóż – mówię i zastanawiam się, jak tego uniknąć, ale uświadamiam sobie, że nie mam
innego wytłumaczenia, więc muszę powiedzieć jej prawdę. – Nadal czekam na akt ślubu –
wyznaję. – Nie chcę nic robić, dopóki nie przyjdzie.
– Jak to? – pyta, zdejmując palcem cebulę z talerza i wkładając ją do ust.
– Jeszcze nie doszedł, a skoro będą na nim oba nasze nazwiska, to boję się, że go
zatrzymają razem z rachunkami i innymi listami zamiast przysłać do mnie.
– Jeszcze nie doszedł? – Ton jej głosu sugeruje, że musiało dojść do jakiegoś
nieporozumienia. Tak długo się martwiłam i bałam się powiedzieć, że jeszcze go nie mam.
Myślałam, że ludzie będą myśleli, że ich okłamałam i nie było żadnego ślubu. Bałam się, że
wykorzystają to, by uznać mnie za taką, jaką nie chcę być: nieistotną. Ale w głosie Susan nie ma
zwątpienia. Jest tylko zaniepokojona, że doszło do jakiejś pomyłki ze strony urzędnika lub
poczty. Nawet nie przychodzi jej do głowy to, że być może jestem zupełnie popieprzona. Muszę
przyznać, że naprawdę bardzo się zmieniła, odkąd ją poznałam. Jest osobą, która potrafi szybko
radzić sobie z chaosem emocjonalnym.
– Nie, nie mam go jeszcze. Sprawdzam skrzynkę każdego dnia, otwieram nawet
najniewinniej wyglądające koperty. I nic.
– No cóż, musimy zacząć wydzwaniać i dowiedzieć się, gdzie jest. Zadzwoniłaś do
hrabstwa, żeby sprawdzić, czy wpis został przynajmniej umieszczony w ich dokumentacji?
– Nie – mówię i kręcę głową. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że to coś ważnego, dopóki
nie powiedziałam tego na głos. Chciałam uniknąć koszmaru związanego z załatwianiem spraw
urzędowych.
– A więc to będzie pierwszy krok. Musisz się dowiedzieć, czy oryginał dotarł do urzędu
w hrabstwie.
– Dobrze – zgadzam się. Jej troska sprawia, że zaczynam się martwić.
– W porządku – mówi i ujmuje moją dłoń. – Dowiemy się.
To, że mówi „dowiemy się”, a nie „dowiesz się”, sprawia, że czuję, że nie jestem sama.
Sprawia, że czuję, że dam sobie radę, że ona pomoże mi się z tym uporać. Sprawia, że czuję się,
jakbym balansowała na linie, traciła równowagę, lecz widziała pod sobą siatkę. „My” się
dowiemy. Ana wzbudza we mnie podobną pewność, ale przez cały czas wiem, że ona nie może
mi pomóc. Może potrzymać mnie za rękę, ale nie może pomóc mi się pozbierać. Po raz pierwszy
czuję, że to nie tylko moja sprawa. Nic nie jest tylko moją sprawą.
– Zadzwonisz do nich w poniedziałek? – pyta. – Do hrabstwa, żeby się dowiedzieć?
Potakuję. Oczywiście zakłada, że pobraliśmy się w hrabstwie Los Angeles, a ja nie mam
siły, by ją poprawiać. Część mnie chce wyprowadzić ją z błędu. Część mnie chce podzielić się
z nią całą prawdą. Powiedzieć jej wszystko. Ale wiem, że to nie jest takie proste. Wiem, że nasze
nowo odkryte porozumienie jest jeszcze zbyt wątłe na całą prawdę.
– Mam poprosić o rachunek? – pyta.
Śmieję się.
– Chyba musi mi jeszcze wywietrzeć ta ostatnia margarita – mówię, a ona się uśmiecha.
– No to czas na deser!
Zamawia smażone lody i nachosy. Siedzimy, jemy lody, oblizujemy czekoladę
z miseczek. Wyobrażałam sobie, że tak właśnie robią siostry ze swoimi matkami, kiedy ich
ojcowie wyjeżdżają w interesach. Kiedy wsiadam do samochodu, myślę o kilku rzeczach,
o których zapomniałam powiedzieć, i zaczynam tęsknić do kolejnego spotkania z Susan.
ANA CIERPLIWIE ZNOSI MOJĄ ŻAŁOBĘ, niczego nie oczekuje, wspiera mnie na
każdym kroku, ale wiem, że zaczynam jej ciążyć. Została w to wciągnięta, bo jest moją
przyjaciółką, chociaż przecież nie ma z tym nic wspólnego. Mogę się tylko domyślać, że po
jakimś czasie nawet najbardziej wyrozumiali i empatyczni ludzie zaczynają się zastanawiać, jak
wiele czasu trzeba jeszcze, by móc się razem porządnie zabawić. Aby była to zabawa taka, która
nie kończy się moim smutnym spojrzeniem, zabawa, która nie jest podszyta tym, co straciłam.
Znała mnie przed Benem, znała mnie, gdy miałam Bena, i zna mnie teraz, po Benie. Nigdy tego
nie powiedziała, ale podejrzewam, że jej ulubiony okres to ten przed Benem.
Powiedziała, że będzie u mnie o ósmej, żeby mnie zgarnąć, ale dzwoni o siódmej i pyta,
czy nie mam nic przeciwko temu, by zabrała też faceta, z którym się teraz spotyka.
– Z kim się spotykasz? – pytam. Nie wiedziałam, że kogoś ma.
– Z takim facetem, Kevinem. – Śmieje się, a ja podejrzewam, że on jest obok niej.
– Jestem jakimś facetem? – dobiega mnie jego głos, co potwierdza moje podejrzenia.
Słyszę, jak go ucisza.
– No więc? Zgadzasz się? Chcę, żebyś go poznała – mówi.
– Yyy, jasne – odpowiadam zaskoczona. Nie można odmówić w takiej sytuacji. To
niegrzeczne i dziwne, ale zastanawiam się, czy zasady dobrego zachowania dopuszczają to, co
chciałam powiedzieć.
– Fajnie – mówi. – Bądź gotowa o ósmej. Nadal chcesz jechać do tego lokalu z ramenem?
– Pewnie! – Próbuję ukryć swój lęk pod wesołością i ekscytacją. Według mnie jest to
bardzo sztuczne, ale ona chyba nic nie zauważa. Może to ja tak się podciągnęłam w ukrywaniu
emocji, a może to ona zrobiła się nieuważna.
KWIECIEŃ
ANA I KEVIN SPÓŹNIAJĄ SIĘ TYLKO trzy minuty. Ana otwiera drzwi swoim
kluczem. Wygląda seksownie. Naprawdę seksownie, nie szczędziła wydatków, by podkreślić to,
co jest do uwypuklenia. Ja ubrałam się tak, jakbym szła do spożywczaka. Kevin stoi tuż za nią.
Spodziewałam się jakiegoś wymuskanego frajera z fryzurą lepszą od mojej, ale okazuje się, że
wygląda zupełnie inaczej.
Kevin jest niski, a przynajmniej niższy od Any. Mniej więcej mojego wzrostu. Jest
ubrany w dżinsy i T-shirt; wygląda tak, jakby też miał ze sobą listę zakupów spożywczych.
Z twarzy zupełnie zwyczajny. Ma gładką skórę, włosy w odcieniu brązu, który można opisać
jednym słowem: „nuda”, i wygląda tak, jakby nie lubił ani sportu, ani siedzenia na kanapie.
Przeciska się obok Any.
– Kevin – przedstawia się i podaje mi rękę. Nie ściska mnie mocno, ale jego dłoń nie jest
też zdechłą rybą. Powitanie jest uprzejme i miłe. Uśmiecha się do mnie, a ja do niego. Widzę, że
rozgląda się wokół, i pod wpływem impulsu sama zaczynam się rozglądać po swoim domu.
Patrzę na mój salon jego oczami. Bez wątpienia już coś o mnie słyszał, wie, że mój mąż zginął,
wie, że Ana jest moją najlepszą przyjaciółką; może wie, że moim zdaniem próbuje mi ją zabrać.
Gdy się rozgląda, wyjątkowo mocno dociera do mnie fakt, że wszędzie leżą rzeczy Bena. Chcę
powiedzieć: „Nie jestem wariatką. Po prostu zbyt trudno jest mi się tym zająć”. Ale nic nie
mówię, bo gdy ktoś mówi, że nie jest wariatem, sugeruje, że nim jest.
– Idziemy? – pyta Ana. Kevin i ja potakujemy. Chwilę później jesteśmy już na zewnątrz.
Pakujemy się do hondy Kevina. Proponuję, że usiądę z tyłu, i wciskam się na tylną kanapę przez
drzwi od strony pasażera. Po co w ogóle robią auta trzydrzwiowe? Jedną z najbardziej
niewygodnych czynności jest wsiadanie do tyłu takiego samochodu.
W drodze do restauracji Ana w oczywisty sposób próbuje pomóc nam w nawiązaniu nici
porozumienia, na której moglibyśmy zbudować relację. To takie dziwne. Odnoszę wrażenie, że
Ana stara się nas wyswatać. Chce mieć pewność, że polubię Kevina. Nigdy wcześniej tego nie
robiła. Nigdy jej to nie obchodziło. Przeważnie spotkanie ze mną sygnalizuje ich ostatnie
podrygi. Wykorzystuje mnie, by dać im do zrozumienia, że nie jest zainteresowana spędzaniem
z nimi czasu sam na sam i że wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Teraz jest inaczej. Nie próbuje się
go pozbyć. Zaprasza go do środka.
– Jak się poznaliście? – pytam z tylnego siedzenia.
– Na jodze – mówi Kevin, patrząc na drogę.
– Tak. Kevin zawsze chodził na wtorkowe zajęcia i zawsze był taki niezdarny – śmieje się
– że musiałam mu pomóc.
– Próbowałem jej wyjaśnić, że po to są instruktorzy, by pomagać uczniom, ale jej się
wydawało, że robi mi przysługę – żartuje Kevin, a ja uprzejmie się śmieję, jakby to było
zabawne. Nie jestem w stanie uchwycić, co takiego jest w tym facecie. – A jednak wyszło mi to
na dobre, bo udało mi się ją skłonić, żeby mnie zaprosiła na randkę.
– Uwierzysz, Elsie? – mówi Ana, odwracając się w stronę tylnej kanapy. – To ja go
zaprosiłam.
Myślałam, że facet żartuje.
– Czekajcie – mówię i pochylam się do przodu. – Kevin, to Ana cię zaprosiła?
Kevin potakuje i wjeżdża na parking, gdzie rozgląda się za wolnym miejscem.
– Ana nigdy jeszcze nikogo nie zaprosiła, odkąd ją znam – mówię mu.
– W życiu nikogo nie zaprosiłam – dodaje Ana.
– Więc dlaczego Kevina? – pytam i natychmiast uświadamiam sobie, że nie wyszło mi to
zbyt uprzejmie. – W sensie: dlaczego zmieniłaś zdanie? Na temat zapraszania facetów?
Kevin znajduje miejsce i parkuje. Ana ujmuje jego dłoń.
– Nie wiem. – Patrzy na niego. – Kevin jest inny.
Chce mi się rzygać. Posuwam się do tego, że w żartach naprawdę wydaję dźwięk, jakbym
wymiotowała, ale według nich to nie jest śmieszne. Nawet nie zwracają na mnie uwagi.
Wysiadając z jego gównianego samochodziku i starając się nie połamać, uświadamiam sobie, że
Kevin sabotuje wieczór, który zamierzałam spędzić z Aną, i tylko z uprzejmości pozwalają mi
pójść ze sobą. Jestem jak piąte koło u wozu.
Spróbujcie być piątym kołem i wdową. Nikt nie czuje się bardziej samotny.
Docieramy do restauracji, która wygląda całkiem fajnie. Kevin i Ana dobrze się bawią,
niezależnie od mojego nastroju.
– Od jak dawna ze sobą chodzicie? – pytam. Nie wiem, czego się spodziewać, a raczej nie
spodziewam się niczego.
– Yyy… – Kevin się zastanawia. – Jakiś miesiąc? – mówi.
Ana wydaje się niezbyt zachwycona tym tematem.
– Mniej więcej – dorzuca, a potem zaczyna opowiadać o czymś innym. Jak to możliwe,
że moja najlepsza przyjaciółka spotyka się z kimś od miesiąca i nawet mi o tym nie wspomniała?
Nie wierzę, że mówiła o nim, a ja nie słuchałam. Nie jestem taka, nawet teraz. Próbuję słuchać
innych ludzi. Jak do tego doszło, że Ana, która nigdy nie potrafiła usiedzieć w miejscu, nigdy nie
przejmowała się żadnym facetem, zmieniła się w kobietę, która sama zaprasza mężczyznę
i zabiera go na kolację ze swoją najlepszą przyjaciółką? I robi to wszystko za moimi plecami,
nigdy o tym nie mówi, jakby był to jakiś projekt dotyczący rozwoju osobistego, o którym nie
chciała mówić, dopóki go nie ukończy.
Po kolacji odwożą mnie z powrotem do domu i mówią dobranoc. Kevin całuje mnie
w policzek i patrzy mi w oczy, a potem mówi, że miło mu było mnie poznać. Dodaje, że ma
nadzieję zobaczyć się ze mną wkrótce, a ja mu wierzę. Zastanawiam się, czy sekret Kevina nie
polega na tym, że jest bardzo szczery. Może Anę pociąga jego autentyczność. Jeśli o to chodzi, to
ją rozumiem.
Dzwonię do niej kilka godzin później, ale przerzuca mnie na pocztę głosową. Jestem
pewna, że są razem. Próbuję ponownie rano i tym razem znowu nie odbiera, ale pisze, że
oddzwoni później. Wciąż jest z Kevinem. Kevin jest inny. Czuję to. Widzę. Denerwuję się tym.
Już straciłam Bena. Nie mogę stracić Any. Nie może teraz zmienić charakteru i priorytetów.
Przecież ledwie się trzymam.
Dzwoni do mnie w niedzielę po południu i pyta, czy może przyjechać. Kiedy wchodzi,
pyta od razu:
– I co o nim myślisz? Cudowny, prawda?
– Tak – mówię. – Rzeczywiście słodki, bardzo go polubiłam. – Nie jest to całkowitą
nieprawdą. Nawet jeśli nie do końca rozumiem, co takiego wyjątkowego w nim widzi, facet jest
bardzo miły i sympatyczny.
– Och, Elsie! Tak się cieszę, że to słyszę. Bardzo się denerwowałam przed waszym
spotkaniem, ale wczoraj był u mnie po południu i zapytał, czy może wyjść z nami na kolację, a ja
nie wiedziałam, czy… – Przerywa. – Naprawdę się cieszę, że go polubiłaś.
– Jest fajny. Wydaje się nieco – jak mam to powiedzieć? – nie w twoim typie, prawda?
Wzrusza ramionami.
– Coś się we mnie przestawiło – mówi. – Uświadomiłam sobie, że chcę kogoś pokochać,
rozumiesz? To znaczy każdy chce kogoś kochać, co nie? Po prostu chyba w końcu czuję się
gotowa na to, by z kimś być. Ale gdy zastanowiłam się nad tymi facetami, z którymi spotykałam
się w przeszłości, okazało się, że oni mnie nie kręcili. To ja kręciłam ich. Ale Kevin jest inny.
Kevin nawet się mną nie interesował. Zostawaliśmy po zajęciach, a ja pomagałam mu przyjąć
odpowiednie pozycje, dotykałam go w różnych miejscach, sama wiesz, jak wygląda joga.
Większość facetów jara się, gdy dziewczyna staje tak blisko, robią aluzje tam, gdzie nie ma
żadnych podtekstów seksualnych. Ale nie Kevin. On naprawdę próbował wykonać ćwiczenie.
Wobec tego to ja zaczęłam… robić aluzje… żeby sprawdzić, czy zwróci na mnie uwagę w ten
sposób, ale on był bardzo skupiony.
No więc miałam rację. Poleciała na jego szczerość.
– I chyba po prostu… chcę być z kimś, kto tak patrzy na świat. Nie myśli o mnie jak
o rzeczy, którą można wziąć w posiadanie. A więc zaprosiłam go na randkę, a on się zgodził, ja
się zdenerwowałam, ale byłam dumna z siebie, że to zrobiłam, a po tej pierwszej randce
poczułam… tę więź…
Zaczynam się wkurzać, bo silna więź na pierwszej randce to coś zarezerwowanego dla
mnie i Bena. Nie zdarza się często i nie każdemu. Ana to dewaluuje. Sprawia, że to już nie jest
moje.
– Nie rozumiem, dlaczego wcześniej nic nie powiedziałaś – rzucam.
– Cóż. – Ana wygląda na zaniepokojoną. – Po prostu… masz tyle na głowie, że nie
wiedziałam, czy masz ochotę o tym słuchać – mówi i wtedy zaczyna mi świtać. Ana się nade
mną lituje. To Ana jest teraz zakochana; Ana jest szczęśliwa; ja jestem tą smutną, tą samotną,
której nie chce drażnić.
– Jak doszło do tej zmiany? – pytam. Mój ton jest ostry, jestem zgorzkniała.
– Słucham?
– To ciekawe, że zmieniłaś się tak z dnia na dzień. Zmieniłaś się z… takiej… z kogoś,
kto… – Nie umiem znaleźć właściwego słowa. – A nagle jesteś ucieleśnieniem miłości. Co
sprawiło, że tak się zmieniłaś?
– Ty – odpowiada. Mówi to, jakby chciała mnie uspokoić, jakby chciała mnie zadowolić.
– Po prostu zrozumiałam, że w życiu chodzi o miłość. A przynajmniej o kochanie kogoś.
– Słyszysz, co mówisz? Jakbyś klepała tekst z kartki walentynkowej.
– Rany, no dobrze – mówi, słysząc złość w moim głosie. – Przepraszam. Myślałam, że
będziesz się cieszyć moim szczęściem.
– Cieszyć twoim szczęściem? Umarł mój mąż, siedzę tu załamana i samotna, ale ty
z całego tego doświadczenia nauczyłaś się, jak kochać. Gratuluję, Ano! Wszyscy cieszymy się
twoim szczęściem.
Jest oszołomiona i niestety szok odebrał jej mowę, więc mogę mówić dalej.
– Cieszmy się wszyscy! Ana znalazła prawdziwą miłość! Jej życie nie było dość
doskonałe mimo doskonałego mieszkania, doskonałego ciała i uganiających się za nią mężczyzn,
ale teraz rozwinęła się na tyle, by w śmierci mojego męża dostrzec naukę życiową o tym, jak
ważne są miłość i romantyzm.
Ana jest na granicy łez; nie chcę, żeby płakała, ale nie potrafię przestać.
– Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia? Ten twój romans? Zamierzacie się pobrać
za tydzień?
W tej chwili jedynym, co świadczy o tym, jak bardzo Ben mnie kochał, jest to, że prawie
od razu wiedział, że chce się ze mną ożenić. Jeśli Ana powie, że Kevin już zaczął wspominać
o ślubie, stracę jedyne, co mi zostało.
– Nie. – Kręci głową. – To nie tak.
– Więc jak, Ana? Co ty mi robisz?
– Co ja tobie robię? – wybucha wreszcie. – Nic ci nie zrobiłam. Jedyne, co zrobiłam, to
poznałam kogoś, kto mi się podoba, i próbuję ci o tym powiedzieć. Podobnie jak ty dzieliłaś się
ze mną takimi rzeczami kilka miesięcy temu, a ja cieszyłam się z tobą!
– Tak, cóż, w międzyczasie nie zostałaś wdową.
– Wiesz co, Elsie? Nie musisz być wdową w każdej sekundzie swojego życia.
– Przeciwnie, Ana, muszę.
– Nie, wcale nie. I wydaje ci się, że możesz mi powiedzieć, że mam się odpieprzyć, bo
myślisz, że ja nic nie wiem, ale wiem lepiej niż inni. Wiem, że siedzisz w domu sama
i rozmyślasz o tym, co utraciłaś. Wiem, że to cię zżera. Wiem, że trzymasz na wierzchu jego
rzeczy, jakby to był jakiś pieprzony medal za to, jak bardzo się dręczysz.
– Wiesz co… – zaczynam, ale mi przerywa.
– Nie, Elsie. Teraz ja mówię. Wszyscy chodzą wokół ciebie na paluszkach, włącznie ze
mną, ale w pewnym momencie ktoś musi ci przypomnieć, że straciłaś coś, co miałaś tylko przez
sześć miesięcy. Sześć miesięcy. Nie mówię, że nie jest ci ciężko, ale przecież nie jesteś
dziewięćdziesięcioletnią staruszką, która straciła swojego życiowego partnera. Musisz zacząć żyć
swoim życiem i pozwolić innym żyć. Mam prawo do szczęścia. Nie utraciłam go, ponieważ
umarł twój mąż.
Przez chwilę jest cicho, patrzę na nią z ustami rozwartymi w niemym szoku.
– I ty także go nie utraciłaś – dodaje i wychodzi.
Stoję jeszcze kilka minut po jej wyjściu i nie mogę się ruszyć. A potem dochodzę do
siebie. Idę do garderoby i znajduję poduszkę, którą wsadziłam do worka na śmieci zaraz po jego
śmierci, tę poduszkę, która nim pachnie. I po prostu stoję i ją wącham przez otwór na górze
worka, aż już nic nie czuję.
ANA DZWONI DO MNIE wiele razy w ciągu tygodnia, zostawia wiadomości, w których
mnie przeprasza. Mówi, że nie powinna tak się zachować. Wysyła mi esemesy, w których pisze
mniej więcej to samo. Nie odpisuję, nie odpowiadam. Nie wiem, co mam jej powiedzieć,
ponieważ nie jestem na nią zła. Wstydzę się. Jestem zagubiona.
Rzeczywiście znałam Bena przez sześć miesięcy. Nawet nie obchodziłam z nim urodzin.
Spędziłam z nim czas od stycznia do czerwca. Jak mocno można kogoś kochać, jeśli nie spędziło
się z nim sierpnia lub jesieni? Tego właśnie się bałam. Bałam się, że skoro nie znałam go zbyt
długo, nie poznałam go dobrze. Słusznie, że usłyszałam to od kogoś innego, zanim sama o tym
pomyślałam. A kiedy to przeanalizowałam w tygodniu, gdy unikałam Any, doszłam do wniosku,
że ta teoria się nie klei. Nieważne, jak długo go znałam. Kochałam go. Nadal go kocham.
A potem myślę, że może już nadeszła pora, by zacząć chować jego rzeczy, ponieważ jeśli
go kochałam, jeśli nasza miłość była prawdziwa i jeśli była ważna, to co jej zaszkodzi, jeśli
powkładam jego rzeczy do kartonów? Prawda? Nic się nie stanie, czyż nie?
Nie dzwonię do Any, by mi pomogła. Chyba nie jestem w stanie spojrzeć jej w oczy.
Zamiast do Any dzwonię do Susan. Kiedy odbiera, natychmiast pyta o akt ślubu, a ja muszę się
przyznać, że jeszcze nie zadzwoniłam do urzędu. Mówię jej, że nie miałam dość czasu, ale to
kłamstwo. Miałam czas. Po prostu wiem, że jeśli powiedzą mi, że nie mają żadnego wpisu
o naszym ślubie, nie będę w stanie wynieść jego rzeczy. Wiem, że jeszcze bardziej będę się
trzymać jego starych ubrań i szczoteczki do zębów. Potrzebuję wiary w to, że rząd wie o naszym
ślubie. W przeciwnym razie będę musiała udowadniać to sobie samej w żałosny sposób. Próbuję
żyć dalej. Próbuję zostawić za sobą to, co żałosne.
MAJ
BEN BYŁ CAŁY SPOCONY. Był gorący wiosenny dzień. Wszystkie okna w mieszkaniu
były otwarte na oścież; drzwi również, ponieważ od kilku godzin wnosiliśmy jego rzeczy. Nie
było sensu włączać klimatyzacji. Całe chłodne powietrze by uciekło. Rzuciłam Benowi butelkę
wody, gdy schodził po kolejną partię kartonów.
– Dzięki – powiedział, gdy znalazł się na dole.
– Prawie koniec! – krzyknęłam.
– Tylko jeszcze trzeba to wszystko wypakować!
– Ale to możemy zrobić powoli, wiesz? Jeśli chcesz, możemy to rozpakowywać przez
parę dni.
Ben wszedł do furgonetki firmy przeprowadzkowej i zaczął popychać kartony na brzeg
paki. Sprawdziłam kilka z nich, żeby znaleźć najlżejszy, i go zabrałam. Wiedziałam, że
w przypadku wyzwań najlepiej zacząć od tego, co najtrudniejsze; w tym duchu najpierw
powinnam zabrać ciężkie kartony, ale bolały mnie ręce i nie mogłam ufać nogom. Przez cały
dzień wypakowywaliśmy i wnosiliśmy, po całej nocy pakowania i znoszenia. Zaczęłam
markować pracę i wcale się tego nie wstydziłam.
Weszłam na górę, niosąc najlżejszy karton, który wcale nie był taki lekki. Gdy dotarłam
do drzwi, usłyszałam Bena.
– Coś ty zrobiła? – zapytał. – Wzięłaś najlżejszy karton?
– Nie był aż taki lekki! Następnym razem powinieneś się bardziej przyłożyć do
pakowania.
– Mam nadzieję, że nie będzie następnego razu! – odkrzyknął.
Byłam już w mieszkaniu i odstawiałam najlżejszy z ciężkich kartonów na podłogę.
Próbowałam ugiąć nogi w kolanach, ale w końcu po prostu rzuciłam go na inne, wykorzystując
resztę siły.
– Miałam na myśli to, że jak będziemy się razem przeprowadzać. – Czekałam przy
drzwiach i trzymałam dla niego otwarte drzwi wewnętrzne. Wszedł na górę, wyminął mnie
i odstawił swój karton. Razem wyszliśmy. Oboje byliśmy zmachani, ale ja bardziej niż on.
– Nic cię to nie nauczyło o przeprowadzkach? – zapytał.
– Masz rację – powiedziałam. – Powinniśmy tu zostać na zawsze. Nawet niczego nie tknę
palcem.
Słońce już zachodziło, gdy wnosiliśmy ostatnie rzeczy. To był początek czegoś. Oboje to
czuliśmy. My przeciw światu.
– Myślisz, że będziesz w stanie pogodzić się z moimi brudnymi naczyniami? – zapytał,
obejmując mnie i całując w głowę.
– Sądzę, że tak. A ty wytrzymasz to, że zawsze mam ponad trzydzieści stopni w domu?
– Nie – odparł. – Ale będę się starał.
Pocałowałam go w szyję, bo tylko tam mogłam sięgnąć. Moje łydki nie były w stanie
dźwignąć mnie wyżej. Ben jęknął. Czułam, że mam moc, skoro mogłam wywoływać takie
reakcje bez zbędnych starań. Czułam się jak te kobiety, które emanują seksapilem, nawet
wykonując najprostsze czynności. Poczułam się jak Kleopatra mojego mieszkania.
Jeszcze raz potarłam nosem o jego szyję.
– Przestań – powiedział, udając, że to, co robię, jest niemoralne. – Przed siódmą muszę
oddać furgonetkę.
– Przecież nic nie sugerowałam!
– Ależ tak! I jestem zbyt zmęczony!
– Naprawdę nie miałam tego na myśli. Ja też jestem zmęczona.
– No dobrze! Niech ci będzie! – powiedział i zaciągnął mnie do sypialni. Naszej sypialni.
Była teraz wypełniona jego rzeczami, które były poustawiane na podłodze i oparte o ściany.
– Nie, serio. Jestem wykończona.
Wtedy właśnie pękły wszelkie tamy.
– Nie ma sprawy! Ja się wszystkim zajmę – powiedział. Położył mnie na łóżku i pochylił
się nade mną. – Kocham cię – powiedział, całując mnie w policzki i szyję. – Tak bardzo cię
kocham. Jestem najszczęśliwszym facetem na świecie.
– Też cię kocham – odpowiedziałam, ale nie wiem, czy mnie słyszał, bo już skupiał się na
czymś innym.
PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ, wciąż naga, pochylałam się nad nim, kładłam jego głowę na
poduszce i pytałam, czy mam go zawieźć do szpitala.
– Nie! Nie! – oponował. – Chyba nadwerężyłem sobie plecy.
– To przypadłość starych facetów? – drażniłam się z nim.
– Patrz, ile się nadźwigałem tego cholerstwa! – Skrzywił się z bólu. – Możesz mi podać
majtki?
Wstałam i mu podałam. Potem włożyłam swoje. Opasałam się stanikiem i narzuciłam na
siebie podkoszulek.
– To co robimy? – zapytałam. – Chcesz jakieś leki? Umówić cię do lekarza? – Nadal
próbował włożyć bieliznę. Ledwie się ruszał. Zrobiło mi się go żal, więc chwyciłam gumkę jego
majtek. Najdelikatniej, jak umiałam, naciągnęłam mu je na pośladki. A potem podciągnęłam
z przodu. W nogach łóżka był koc, więc go nim okryłam.
– Mamy ibuprofen? – zapytał.
No proszę. „My”. Najlepszy rodzaj „nas”. Czy „my” mamy ibuprofen?
– Ja chyba nie mam – powiedziałam. – Znajdę w którymś kartonie?
– Tak, w tym z napisem „łazienka”. Chyba widziałem go na podłodze w salonie.
– Dobrze. Zaraz wracam. – Pocałowałam go w czoło i poszłam szukać.
Rozglądałam się wśród kartonów w pokoju i wreszcie zauważam ten z napisem
„łazienka”. Był pod innymi ciężkimi pudłami. Na pewno wnieśliśmy go na samym początku.
Przekładałam karton za kartonem, zanim do niego dotarłam, a potem, gdy go otworzyłam,
w środku natknęłam się na kolejny labirynt. Po długim czasie znalazłam lek i zaniosłam go do
sypialni wraz ze szklanką wody.
– Proszę – powiedziałam.
– Elsie? – jęknął.
– Tak?
– Będziesz musiała odstawić furgonetkę.
– Nie ma problemu – powiedziałam, chociaż jazda takim wielkim samochodem przez
zakorkowane ulice Los Angeles nie zaliczała się do moich ulubionych rozrywek.
– Właściwie, hm… – zaczął. – Musisz już ruszać. Trzeba ją odstawić za dwadzieścia
minut. Przepraszam! Nie wiedziałem, że tyle ci zejdzie z ibuprofenem.
W biegu włożyłam spodnie.
– Gdzie są kluczyki? – zapytałam.
– Na przednim siedzeniu.
– Dokąd mam jechać?
– Na przecięcie Lankershim i Riverside.
– To w dolinie?
– Tam znalazłem najtaniej! Wypożyczyłem ją w drodze z pracy do domu.
– Dobra. Już jadę. – Pocałowałam go w policzek. – Możesz zostać sam?
– Nic mi nie będzie. Przyniesiesz mi komórkę, tak na wszelki wypadek?
Położyłam mu telefon przy łóżku i zaczęłam się zbierać.
– Hej – zawołał. – A kupiłabyś coś do jedzenia?
– Jasne – odpowiedziałam. – Ty upierdliwcu.
WRZESIEŃ
W NIEDZIELNY PORANEK Susan pojawia się na progu mojego domu. Przyniosła torbę
z bajglami i serkiem oraz karton soku pomarańczowego. Pod pachą niesie złożone kartony.
– Pomyślałam, że przydadzą nam się jakieś przekąski – mówi i wchodzi do środka.
– Super – chwalę i zabieram je do kuchni. – Zjesz coś od razu? – wołam.
– Jasne. – Idzie do kuchni, więc jej głos jest cichy, chociaż spodziewałam się, że
odkrzyknie z pokoju.
Kładę dwa bajgle na ruszcie opiekacza i przechodzimy do salonu. Rozgląda się wokół.
Widzę, że zastanawia się, co należało do Bena. Domyślam się, że robi to z dwóch powodów; po
pierwsze dlatego, że chce ocenić, ile czeka nas pracy, po drugie dlatego, że to rzeczy jej zmarłego
syna.
Opiekacz daje sygnał, że jedzenie gotowe. Wyjmuję bajgle, parzą mnie w opuszki
palców. Kładę je na talerz i szaleńczo macham rękami, żeby złagodzić ból. Nie wiem, czy takie
zachowanie ma sens, ale jest instynktowne, więc może pomaga. Susan patrzy na mnie i pyta, czy
wszystko w porządku, i przez chwilę przechodzi mi przez myśl, że to okazja, by się z tego
wywinąć. Powiedzieć, że bardzo boli. Że nie jestem w stanie robić niczego rękami. Bo naprawdę
wciąż mnie bolą. Może powinnam iść do lekarza. Ale po chwili uświadamiam sobie, że jak
wrócę ze szpitala, nadal będę miała przed sobą rzeczy Bena.
– Nic mi nie będzie – mówię. Nalewamy soku pomarańczowego do dużych szklanek
i siadamy przy stole. Susan pyta, od czego zaczniemy, a ja mówię: – Od salonu. Muszę ogarnąć
drogę do sypialni. – Próbuje gadki szmatki podczas jedzenia, pyta o moją pracę i moich
przyjaciół, ale obie tak naprawdę myślimy o tym, co mamy do zrobienia. Kiedy kończymy jeść,
czujemy ulgę. Teraz możemy zacząć.
Susan kuca w salonie i zaczyna rozkładać kartony. Nadal mam te, w których przywiózł
swoje rzeczy. Od tamtej pory nie minęło jeszcze pięć miesięcy. Biorę, co mam, i podchodzę do
niej. Oddycham głęboko, kładę karton przed sobą, odłączam jego playstation i wkładam do
pudła.
– Iiiii jest! – żartuję, ale Susan uznaje mój okrzyk za wołanie o pomoc. Przestaje
rozkładać i przemawia do mnie łagodnym głosem:
– Nie spiesz się. Wiesz, że nie pracujemy tu na akord. – Wiem, wiem. Cały czas mi to
powtarza. – Zastanawiałaś się nad tym, czy zostawisz sobie te rzeczy, czy może spróbujesz coś
sprzedać? A może je rozdasz?
Szczerze mówiąc, żadna z tych możliwości w ogóle nie zaświtała mi w głowie, myślałam,
że je zachowam. Powkładam wszystko do kartonów i wsadzę do szafy. Przytłacza mnie myśl, że
mogłabym je porozdawać i już ich nie mieć.
– Ech – mówię. Może powinnam postawić sobie taki cel. Powinnam mieć nadzieję, że
pewnego dnia będę mogła je porozdawać lub sprzedać. Pewnego dnia tak będzie. – Może
powinnyśmy podzielić rzeczy na kategorie podczas pakowania – proponuję. – Część kartonów do
zostawienia, część do rozdania, a resztę może na śmieci. W sensie, nie śmieci. Tylko… takie
rzeczy, które nikomu się nie przydadzą. Ale nie śmieci. Skoro należały do Bena, to nie są
śmieciami.
– Jej – mówi Susan. – Nie bądź dla siebie taka ostra. Ben nie słyszy, że nazwałaś jego
rzeczy śmieciami, a nawet gdyby słyszał, nie miałby nic przeciwko.
Nie wiem, dlaczego tak mnie drażni to, co powiedziała. Przecież nie wierzę, że Ben
mógłby mnie słyszeć. Sądziłam jednak, że Susan wierzy w to, że Ben tu jest; jest z nami.
– Nie wierzysz, że Ben jest…
– Tutaj z nami? – pyta kpiąco. Kręci głową. – Nie, nie wierzę. Żałuję, że nie. Byłoby mi
łatwiej. Ale nie, albo odszedł i go nie ma, a jego dusza rozpłynęła się w eterze, albo został
przeniesiony gdzie indziej, albo jego serce i umysł ponownie się odrodzą gdzie indziej, ale nie
sądzę, że on sam wciąż jest na ziemi. Nie wydaje mi się… Sądzę, że to coś, co mówi się
rodzinom ofiar, wiesz? „Nie martw się. Ben zawsze będzie przy tobie”.
– Czyli nie wierzysz, że Ben zawsze będzie przy tobie?
– Jest ze mną, ponieważ go kocham i go kochałam, i żyje w moich wspomnieniach. Jego
pamięć jest ze mną. Ale nie, nie wierzę w to, że Ben tu jest. Po śmierci Stevena myślałam, że
w nocy leży koło mnie w łóżku, pilnuje mnie. Albo jest jakąś wszechwładną siłą strzegącą mnie
i Bena, ale to nie przyniosło niczego dobrego. Bo po prostu w to nie wierzyłam. A ty? Wierzysz
w to? A raczej powinnam zapytać, czy jesteś w stanie to uwierzyć. Szkoda, że mnie się nie udało.
Kręcę głową.
– Nie, nie wierzę, że mnie słyszy. Nie wierzę, że mnie widzi. To byłoby miłe. Ale
czasem, gdy popuszczę wodze fantazji, zastanawiam się, co by było, gdyby słyszał wszystko, co
mówię, i widział wszystko, co robię. Ale to wcale nie poprawia mi humoru. Ilekroć zaczynam
myśleć o tym, gdzie jest teraz, zawsze wracam do jego ostatnich chwil. Czy wiedział, że to
ostatnie chwile? A gdyby nie wyszedł wtedy z domu? A gdybym nie poprosiła go o…
– O co?
– Kiedy zginął, wyświadczał mi przysługę – mówię. – Pojechał kupić mi fruity pebbles. –
Mam wrażenie, że zrzuciłam z siebie ciężar. Susan milczy.
– Czy to była spowiedź? – pyta.
– Hmm?
– To nie ma żadnego znaczenia. Wiesz o tym, prawda?
Nie, nie wiem. Ale nie znam właściwych słów, by to powiedzieć, więc milczę.
– Poczujesz się o niebo lepiej w chwili, gdy to zrozumiesz. Możesz milion razy odtwarzać
w głowie ten scenariusz, czy jedzie po płatki, czy nie jedzie – mówi. – Zrozum, on i tak by
zginął. Tak działa ten świat.
Patrzę na nią, bo ciekawi mnie, czy naprawdę tak uważa. Widzi, że jestem sceptyczna.
– Nie wiem, czy to prawda, ale jest to jedyna rzecz, w którą musimy wierzyć. Słyszysz?
Postaraj się w to uwierzyć. – Nie dopuszcza mnie do głosu. – Podaj karton – mówi. – Zaczniemy
w łazience.
Pakujemy jego szczoteczkę i żel do włosów. Pakujemy dezodorant i szampon. W małym
pudełku mieszczą się rzeczy należące tylko do niego. Tak wielu innych używaliśmy wspólnie.
Susan wącha szampon i dezodorant, po czym dorzuca je do reszty.
– Kiedy będziesz gotowa, to ten karton pójdzie do śmieci, prawda? – pyta Susan. – No bo
to śmieci.
– Tak, wyrzucę go – śmieję się.
Przechodzimy do kuchni i biurka, gdzie większość należących do Bena rzeczy
kwalifikuje się do śmieci. Wypełniamy nimi wiele kartonów. Zastanawiam się, czy niektóre
z nich nie trafiają z powrotem do kartonów, w których przyjechały. Docieramy z powrotem do
salonu i Susan zaczyna pakować jego książki. Na jednej z półek zauważa serię kolekcjonerską.
– Mogę je wziąć? – pyta. – Wiele miesięcy próbowałam go przekonać, by je przeczytał –
wyjaśnia. – Nie chciał mi wierzyć, że książki dla młodzieży mogą być takie fajne.
Chciałabym je zatrzymać, ale wolę, by to ona je dostała.
– Oczywiście – odpowiadam. – Powinnaś zabrać wszystko, co chcesz. Pragnąłby, żeby
jego rzeczy trafiły do ciebie – dodaję. – Uwielbiał te powieści. Polecał je każdemu, kto chciał
słuchać.
Uśmiecha się i układa je przy drzwiach, po czym kończy pakować do pudeł resztę jego
kolekcji powieści young adult.
– A to będzie karton na sprzedaż czy zostanie?
– Jeszcze nie wiem – odpowiadam. Potakuje. Nadal wkłada książki do kartonów, aż traci
cierpliwość.
– Na litość boską, ile można czytać tych książek młodzieżowych?
– Dużo czytał – śmieję się. – Czasem jedną na tydzień. I nie chciał, bym wypożyczała mu
je z biblioteki. Co było wkurzające, ponieważ tam właśnie pracuję. Ale on upierał się, że będzie
chodził do księgarni i je kupował. Przynosiłam mu książki do domu, ale tylko leżały i zbierały
kurz, więc odnosiłam je do biblioteki.
– To moja wina – mówi ze śmiechem. – Kiedy był dzieckiem, moim jedynym luksusem
było kupowanie książek. Nigdy nie chciałam chodzić do biblioteki.
– Słucham? Skandal!
– Wkurzysz się – mówi zażenowana i rozbawiona.
– Czyżby?
– Nienawidzę zapachu książek z biblioteki.
– Wbijasz mi nóż w serce, Susan. Zabijasz mnie. – Łapię się za serce i udaję zawał.
Zapach książek bibliotecznych jest najpiękniejszym zapachem świata, może poza zapachem
poduszki, którą uwięziłam w plastikowym worku.
– Wiedziałam! Wiedziałam! Kiedy Ben był dzieckiem, chciał chodzić do biblioteki,
ponieważ mieli tam gry planszowe i te foteliki z… jak one się nazywają? Te, które wyglądają jak
wielkie, miękkie piłki… Och, do cholery, nie mogę sobie przypomnieć?
– Pufy-worki? Sako?
– Tak! Uwielbiał na nich siadać, ale ja kazałam mu chodzić ze sobą do księgarni, bo tam
kupowałam książki, które nie śmierdziały stęchlizną. No więc to moja wina. Przepraszam.
– Wybaczam – mówię, chociaż nadal rozmyślam na tym, że nie lubił zapachu książek
z biblioteki.
MAJ
WRÓCIŁAM DO DOMU, a Ben nadal był w łóżku. Przez ostatnie półtorej godziny gapił
się w sufit. Dojazd do wypożyczalni tą wielką furgonetką zajął mi całą wieczność, potem
odebrałam samochód, który on tam zostawił, i ruszyłam z powrotem, ale przypomniałam sobie,
że chciał coś do jedzenia. Podjechałam do mcdonalda w drodze do domu.
– Jak się czujesz? – zawołałam, gdy weszłam do mieszkania.
– Dobrze, ale jeszcze nie za bardzo mogę się poruszać – odparł.
– Więc na pewno z przyjemnością posłuchasz, że ze cztery razy o mało nie rozwaliłam tej
furgonetki w Laurel Canyon. Dlaczego pozwalają normalnym ludziom prowadzić takie wielkie
landary?
– Nie powiedziałbym, że jesteś normalna – skwitował. – Ale rozumiem, co masz na
myśli.
Położyłam torbę z mcdonalda na łóżku i pomogłam mu usiąść.
– Naprawdę powinnam wezwać lekarza – powiedziałam.
– Nic mi nie będzie – odparł i zaczął jeść. Poszłam za jego przykładem i kiedy
skończyłam, moje palce pokrywała warstwa soli, a usta miałam zatłuszczone, wtedy popiłam to
wszystko dużym łykiem napoju. Położyłam się, w końcu mogąc odpocząć po długim dniu. Ben
włączył telewizję i powiedział, że chce coś obejrzeć. A potem wszystko się rozmyło i zasnęłam.
Następnego dnia rano po przebudzeniu druga strona łóżka była pusta.
– Ben? – zawołałam. Odpowiedział z salonu. Poszłam tam i okazało się, że wypakował
już wiele kartonów.
– Jak się czujesz? Lepiej?
– Już dobrze – odpowiedział. – Jeśli tylko trzymam się prosto i nie kręcę tułowiem.
– Powinieneś iść do lekarza. To nie brzmi dobrze.
– Przestań mnie dręczyć, żonko – powiedział z uśmiechem. – Mogę zdjąć część twoich
głupich książek? Potrzebuję miejsca, żeby je postawić – wytłumaczył i niezgrabnie wskazał
niekończące się stosy tomów w miękkich okładkach.
– Może po prostu kupimy nowy regał – zaproponowałam.
– A może część swojej nudnej klasyki oddasz do biblioteki? Naprawdę potrzebujemy aż
dwóch Ann Karenin?
– Przecież to dwa różne tłumaczenia! – zauważyłam. – Nie możesz tak sobie przychodzić
i wyrzucać moich rzeczy, bo potrzebujesz miejsca, palancie!
– Nie mówię, że mamy je wyrzucać – odparł. – Tylko… oddać. – Otworzył jedną
z książek, powąchał ją i odsunął się ze wstrętem. – Fuj! – wykrzyknął i pomasował plecy. – Te
książki śmierdzą starością, Elsie. Może chociaż kupimy ci jakieś nowe.
Wyciągnęłam z jego rąk Annę Kareninę i odłożyłam ją z powrotem na półkę.
– Wątpię w to, by wszystkie twoje ładnie pachniały – powiedziałam. – Każda stara
książka zaczyna śmierdzieć stęchlizną. Tak to już jest.
– Tak, ale ja nie kupuję swoich w antykwariatach i na pchlich targach. Moje są nowe
i pachnące, prosto z drukarni, więc są świeże.
– Rany boskie! Książki to nie bajgle. Nie czerstwieją – powiedziałam i zdjęłam jedną ze
stosu. Na okładce była nastoletnia dziewczyna, która stała obok czegoś, co wyglądało jak
przerośnięty sokół.
– Serio?
– Zróbmy mały eksperyment – zaproponował Ben. – O czym jest Anna Karenina?
– O zamężnej arystokratce, która zakochuje się w hrabim, ale nie może…
– Zasypiam już, gdy cię słucham. Wiesz o czym jest ta książka? – zapytał mnie,
zabierając mi z rąk tomik z sokołem na okładce. – Opowiada o grupie dzieciaków, które są
częściowo ludźmi, a częściowo ptakami. – Powiedział to tak, jakby fakty przemawiały same za
siebie. – To lepsza książka.
– Nawet nie spróbowałeś przeczytać Anny Kareniny. To niewiarygodnie wzruszająca
historia.
– Na pewno tak – powiedział. – Ale ja lubię książki, które rozgrywają się „w świecie,
gdzie…”.
– W świecie, gdzie co?
– Po prostu w świecie, gdzie… cokolwiek. W świecie, gdzie miłość jest uznawana za
chorobę. W świecie, gdzie rząd dobiera ci rodzinę. W świecie, gdzie wyeliminowano ból
i cierpienie. Uwielbiam takie fabuły.
– Ta ostatnia to Dawca – powiedziałam. – Prawda? Mówisz o Dawcy?
– Jeśli powiesz, że nie podoba ci się Dawca, to między nami wszystko skończone. Mam
zero tolerancji dla osób, które nie lubią Dawcy.
Uśmiechnęłam się i podniosłam jego egzemplarz tej książki. Otworzyłam ją
i powąchałam kartki.
– No nie wiem – droczyłam się. – Trochę daje stęchlizną.
– Przestań! – krzyknął i spróbował mi ją zabrać. Ale za bardzo go bolało. Skrzywił się
i zajęczał z bólu.
Wzięłam kluczyki ze stołu.
– Wstawaj – rozkazałam. – Jedziemy do cholernego lekarza.
– Nie, dopóki nie przyznasz, że uwielbiasz Dawcę – wymamrotał.
Uklękłam koło niego, żeby pomóc mu wstać.
– Uwielbiam – wyszeptałam.
Uśmiechnął się i z jękiem się podniósł.
– Wiedziałem – stwierdził niewzruszony. – Chcesz poznać moją tajemnicę?
Potaknęłam.
– Dla ciebie zmieniłbym swoje zasady. – Następnie pocałował mnie w policzek, a ja
pomogłam mu zejść do samochodu.
WRZESIEŃ
SIEDZĘ PRZY BASENIE SUSAN, czytam czasopisma i się opalam. Gramy w remika,
pijemy dużo mrożonej herbaty. Dni przychodzą i odchodzą, nie zostawiając po sobie śladu.
Spaceruję po jej ogrodzie, czasami zrywam cytryny z drzew i wciskam je do napojów. W końcu
przybieram na wadze. Nie ważyłam się, ale widzę, że zaokrągliły mi się policzki.
Zaczęło się ochładzać i wieczorami wieje silny pustynny wiatr, więc czasem siadam przy
kominku ogrodowym. Chyba jako pierwsza go rozpalam. Ale po pierwszych kilku razach
zaczyna wydzielać zapach ciepłego, przytulnego ogniska, a gdy zamknę oczy na dość długo,
mogę sobie wyobrazić, że jestem na wakacjach.
Susan zwykle jest przy mnie, przeprowadza mnie przez swoją wersję Terapii dla Wdów.
Czasami zaczyna płakać, ale zawsze udaje jej się opanować. Jestem przekonana, że pozwala
sobie na prawdziwe łzy dopiero nocą, gdy jest sama. Od czasu do czasu, gdy próbuję zasnąć,
słyszę jej szloch dochodzący z drugiego końca domu. Nigdy nie wchodzę do jej pokoju. nigdy
o tym nie mówię następnego dnia. Lubi być sama ze swym bólem. Nie lubi się nim dzielić.
W ciągu dnia chce być ze mną, pokazywać mi, jak to się robi, a ja z przyjemnością ją obserwuję.
Jej system nie jest doskonały, ale u niej się sprawdził. Kiedy musi, jest pozbierana i spokojna, na
swój sposób pogodziła się ze swoimi uczuciami. Chyba uczę się od najlepszych, ponieważ
naprawdę czuję się trochę lepiej.
Kiedy nie ma przy mnie Susan, czasami zakradam się do dawnego pokoju Bena.
Wyobrażałam sobie, że będzie nietknięty, zastygły w czasie od chwili, gdy go opuścił. Myślałam,
że znajdę tam jakieś stare puchary ze szkoły średniej, zdjęcia z balu maturalnego, może filcową
flagę, ludzie przyczepiają takie do ścian. Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o moim mężu. Chcę
pochłaniać więcej informacji na jego temat. Spędzać z nim więcej czasu. Ale znajduję tylko mały
pokój, który został opróżniony długo przed śmiercią Bena. Stoi tam łóżko z niebieskim kocem
w paski, a w jednym kącie na wpół zdarta nalepka z jakiejś firmy produkującej deskorolki.
Czasami siadam na łóżku i słyszę, jak cicho jest w domu, w którym mieszka tylko jedna osoba.
Gdy mnie tu nie ma, musi być tu jeszcze ciszej.
Wyobrażam sobie świat, w którym jestem matką trójki dzieci i żoną przystojnego
mężczyzny. Jest właścicielem dużego SUV-a, trenuje żeńską drużynę piłki nożnej. Nie wiem, jak
wygląda i jak ma na imię. Prawdę mówiąc, w tym scenariuszu on nie ma żadnego znaczenia.
Cały czas próbuję wpasować Bena w to nowe życie. Mogłabym nazwać swojego syna jego
imieniem, ale to zbyt oczywiste i niezbyt wyszukane. Zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie
zakładają fundacje i angażują się w dobroczynność w imieniu innych. Dobrze bym się czuła,
pracując w Fundacji Benjamina S. Rossa na rzecz Niejedzenia Fruity Pebbles. Ale wiem, że nie
ma niczego, czemu mogłabym się przeciwstawić w jego imieniu.
Prawdę mówiąc, brakuje mi pasji. Czasem chciałabym poczuć zapał do czegoś, co – jeśli
się nad tym zastanowić – samo w sobie jest rodzajem pasji. Aczkolwiek nieco wątłej.
Susan zawsze planuje zadania, by mnie czymś zająć, nawet jeśli plan obejmuje tylko
leżenie i oglądanie telewizji. Czasami za bardzo przejmuje się rolą „opiekunki na obozie” i za
bardzo na coś naciska, ale nie jestem u siebie, żeby kazać jej się odczepić. Chce mi pomóc
i pomaga. Każdego dnia funkcjonuję odrobinę lepiej.
– Dzisiaj przyjeżdża moja przyjaciółka, Rebecca – mówi mi pewnego popołudnia. –
Myślałam, że mogłybyśmy wszystkie pójść do tej nowej restauracji śródziemnomorskiej, którą
znalazłam.
Po raz pierwszy Susan zaprasza mnie na spotkanie ze swoją znajomą. Dziwnie byłoby
pójść tam, gdzie będą jej przyjaciele. Nie wiem dlaczego. Wydaje mi się, że ten sojusz jest
sprawą prywatną, nie należy się nim dzielić z innymi. Jakby była moją tajemną matką. Ale tak
naprawdę chyba nie wiem, jak mam się do niej zwracać. Jak mnie przedstawi? „To wdowa po
moim synu”? Nie chcę tego.
– No nie wiem – mówię. Przekładam kartki magazynu, który przeczytałam kilka dni
temu. Kartki są cienkie i zwijają się w rogach, ponieważ zostawiłam pismo na brzegu basenu
i próbowałam skakać do wody na bombę.
– Proszę.
– Chodzi o to… – zaczynam. Gwałtownie się podnosi i wyciąga ręce, jakby chciała
zaproponować mi coś świetnego.
– Wiesz, Rebecca nie jest najfajniejsza. Jest nieco… snobistyczna. Cóż, w zasadzie jest
prawdziwą snobką. A ja nigdy nie byłam w stanie znieść jej zachowania w stosunku do naszych
dzieci. Kiedy jej najstarszy dostał się na Uniwersytet Stanforda, cały czas słyszałam tylko
Stanford to, Stanford tamto i srutututu, czyż Patrick nie jest najmądrzejszym dzieckiem na
świecie? Zawsze zachowywała się tak, jakby Ben wszystkich rozczarował.
– Aha, no to teraz naprawdę nie mam ochoty iść. I nie rozumiem, dlaczego ty chcesz się
z nią spotkać – mówię.
– Zrozum to! – ekscytuje się Susan. – Ona zawsze chciała mieć córkę. Zawsze. Ma dwóch
synów. Żaden jeszcze się nie ożenił. – Susan się rumieni, bo widzi, że się zagalopowała. – Jestem
okropna, co nie? Jestem. Próbuję wykorzystać swoją synową, żeby dopiec przyjaciółce.
Zgadzam się, chociaż nie wiem, czy robię to dlatego, że już nienawidzę Rebeki, czy też
dlatego, że chcę sprawić przyjemność Susan.
– Założymy takie same sukienki? – pytam. – Może powiemy jej, że właśnie wróciłyśmy
z zajęć garncarskich?
Susan wybucha śmiechem.
– Dziękuję za zrozumienie tego, że czasami jestem prawdziwą suką.
Idziemy się zdrzemnąć, a potem szykujemy się na spotkanie. Słyszę, że Susan co chwilę
się przebiera. Dziwnie widzieć ją tak niepewną siebie. Kiedy docieramy do restauracji,
dowiadujemy się, że Rebecca już zajęła stolik. Idziemy przez salę restauracyjną, Susan odrobinę
przede mną i widzę, że już zauważyła swoją znajomą. Rebecca wstaje, żeby się z nami przywitać.
– Tylko dwie minuty spóźnienia! – mówi, a ja widzę, że Susan wywraca oczami. Rebecca
zwraca się do mnie: – A więc to ty jesteś tą synową, o której Susan cały czas mówi.
Uświadamiam sobie wtedy, że moją największą motywacją do przyjścia na tę kolację
było to, by po raz pierwszy poczuć się synową Susan. Nieważne, że stało się to w dziwnych
okolicznościach. Jestem czyjąś lśniącą od nowości synową.
LISTOPAD
BENOWI TAK SIĘ POGORSZYŁO, że nie mógł się ruszać. Zadzwonił do pracy i wziął
wolne na trzy dni. Ja próbowałam pójść do pracy w poniedziałek, ale w połowie dnia wróciłam
do domu, ponieważ Ben był unieruchomiony i praktycznie nie mógł sam wstać z łóżka. W środę
poddałam się i też wzięłam wolne.
Zachowywał się jak duże dziecko, był rozczulający. Ilekroć pytałam go, jak się czuje,
jęczał i marudził, jakby zżerały go żywcem jakieś agresywne bakterie. Ale według mnie to było
rozkoszne. Podobało mi się, że jestem mu niezbędna. Lubiłam przygotowywać mu jedzenie
i kąpiel, rozmasowywać jego mięśnie. Podobała mi się opieka nad nim. Dzięki temu czułam, że
mam prawdziwy cel. Cieszyłam się, że mogłam mu choć trochę ulżyć.
Minęło kilka dni od jego oświadczyn, a ja z trudem powstrzymywałam się przed
wróceniem do tego tematu. Był pod wpływem silnych leków. A może naprawdę tego chciał?
Dlaczego tak się tym przejęłam? To tylko bzdura, którą powiedział pod wpływem vicodinu. Ale
czy ten lek aż tak mocno działa? Przecież nie każe mówić rzeczy, których nie chce się
powiedzieć.
Chyba ekscytowałam się tym do tego stopnia dlatego, że kochałam go bardziej niż
kiedykolwiek sądziłam, że to w ogóle możliwe. Wiedziałam, że gdybym go straciła, gdybym
musiała żyć bez niego, załamałabym się. Potrzebowałam go, i to nie tylko teraz, potrzebowałam
go w przyszłości. Potrzebowałam go na zawsze. Chciałam go mieć na zawsze. Chciałam, by był
ojcem moich dzieci. Tak to głupio brzmi, bo ludzie w kółko to powtarzają, rzucają słowa na
wiatr. I niektórzy też podchodzą do tego zupełnie niezobowiązująco, ale nie ja. Ja naprawdę
chciałam mieć z nim kiedyś dzieci. Chciałam, byśmy byli rodzicami. Chciałam mieć dziecko,
które byłoby w połowie nim, w połowie mną. Chciałam mu się oddać i poświęcić. Chciałam
stracić część siebie, by zyskać część jego. Chciałam za niego wyjść. Chciałam więc, żeby to, co
powiedział, było prawdą. Chciałam, żeby tak się stało.
Gdy zaczęło mu się poprawiać, poprosił mnie, żebym wzięła jeszcze jeden dzień wolnego
i spędziła go z nim. Powiedział, że byłam dla niego taka dobra i chciałby mi się zrewanżować.
Oczywiście, że się zgodziłam.
Obudziłam się, a on stał nade mną z tacą, na której przyniósł śniadanie do łóżka.
– Voilá! – powiedział z uśmiechem. Usiadłam, a on postawił przede mną tacę. Była pełna
rzeczy, które według mnie wzajemnie się wykluczają: bajgiel i croissant; grzanka francuska
i gofry, serek topiony i masło. Nawet podgrzał pop-tarta.
– Trochę mnie poniosło – wytłumaczył. – Ale to było bardzo łatwe. Wszystko można
dostać w najbliższym sklepie spożywczym.
– Dziękuję – powiedziałam. Uśmiechnęłam się i pocałowałam go w usta, gdy się nade
mną pochylił. Nie zajęczał ani nie zawył z bólu.
– Wziąłeś tabletkę?
– Nie! – powiedział z dumą. – Po prostu poczułem się lepiej.
– Poczułeś się lepiej?
– Tak! Właśnie tak powiedziałem. Wy, ludzie, z tą waszą zachodnią medycyną –
zażartował. – Naprawdę dobrze się czuję. Przysięgam.
Usiadł obok mnie. Popatrzył na moje jedzenie i zaczął się częstować.
– Chcesz trochę? – zaproponowałam.
– Jezu, myślałem, że nigdy tego nie powiesz – rzucił i chwycił pop-tarta. – Chciałaś sama
wszystko zjeść?
Pocałowałam go w policzek i wyjęłam mu pop-tarta z ust. Zaproponowałam mu gofra.
– Ja chciałam to zjeść. Brązowy cukier i cynamon to mój ulubiony smak. – Odgryzłam
duży kęs, zanim spróbował wyrwać mi ciastko z ręki. Poddał się i wziął gofra.
– Wydaje mi się, że powinniśmy się pobrać – powiedział. – Co o tym sądzisz?
Roześmiałam się, zupełnie nie wiedząc, czy mówi serio.
– Dlaczego cały czas tak żartujesz? – zapytałam z irytacją.
– Nie żartuję.
– Tak, żartujesz. – Skończyłam jeść i wytarłam ręce. – Przestań tak mówić, bo jeszcze
naprawdę się ożenisz.
– O, naprawdę?
– Tak, naprawdę.
– Więc, gdybym powiedział „Weźmy dzisiaj ślub”, to wyszłabyś dziś za mnie?
– Co ty robisz? To jakieś wyzwanie?
– Tylko pytam – odparł, ale ton jego głos zdradzał, że nie chodzi o żadne hipotetyczne
pytanie. Nagle poczułam się zaniepokojona i zażenowana.
– Cóż, po prostu… – zaczęłam. – Nie powiedziałbyś tak.
– Czy ty byś się zgodziła? O to pytałem.
– Tak się nie robi! Nie możesz mnie pytać, czybym się zgodziła, czy nie!
Złapał mnie za rękę.
– To ty powiedziałaś, że ja bym nie powiedział. Nie ja.
– Naprawdę mnie pytasz, czy za ciebie wyjdę? – zapytałam wprost, bo w końcu nie
wiedziałam już, o czym rozmawiamy.
– Chcę być z tobą do końca życia i wiem, pytam o to bardzo szybko, ale chciałbym, żebyś
została moją żoną. Nie chcę cię pytać, czy za mnie wyjdziesz, bo się boję, że cię spłoszę albo
pomyślisz, że oszalałem.
– Naprawdę? – Byłam tak podekscytowana tym pomysłem, że nie wierzyłam własnym
uszom.
– Elsie! Jezu! Tak!
– Nie wydaje mi się, że oszalałeś! – powiedziałam. Objęłam go, moje oczy zalśniły łzami.
Spojrzałam na niego.
– Serio? – On również się rozkleił. Jego oczy zrobiły się czerwone. Figlarny uśmiech
znikł z jego twarzy. Teraz jego oblicze emanowało szczerością i wzruszeniem.
– Serio! – Nie byłam w stanie kontrolować swojego głosu. Z trudem panowałam nad
kończynami.
– Wyjdziesz za mnie? – Ujął moją głowę w obie ręce i spojrzeliśmy sobie w oczy.
Słyszałam szelest włosów pomiędzy jego dłońmi a moimi uszami. Wiedziałam, że głupio
wyglądamy, klęcząc pośrodku rozgrzebanego łóżka, ale byłam w stanie skupić się tylko na nim.
– Tak – powiedziałam cicho, wciąż oszołomiona, a potem coraz głośniej: – Tak! Tak!
Tak! – mówiłam, całując go. Mocno mnie przytulał. Bez wątpienia sąsiedzi sądzili, że słyszą coś,
czego nie powinni.
Padliśmy na łóżko i daliśmy im powód do zażenowania.
– Kocham cię – powtarzał bez końca. Szeptał i jęczał. Mówił i śpiewał. Kochał mnie.
Kochał mnie. Kochał mnie.
I tak właśnie miałam znowu stać się częścią rodziny.
LISTOPAD
NIM NADESZŁO NIEDZIELNE POPOŁUDNIE, Ana już dała się przekonać do tego
nowego, luksusowego stylu życia.
Wszystkie trzy leżymy nad basenem. Zaczęło się ochładzać wieczorami, ale dni są wciąż
dość ciepłe, by przebywać na dworze. Biorąc pod uwagę to, że jest początek listopada, czuję
szczególne zadowolenie z tego, że mieszkam w południowej Kalifornii. Już prawie zima, a ja
jeszcze nie zdążyłam zmarznąć.
Ana przeczytała całą książkę w czasie weekendu. Susan przygotowywała każdy posiłek,
jakby była szefem kuchni. Ja głównie leniuchowałam i już prawie byłam tak znudzona, że
zaczęłam tęsknić za jakimś życiem. Wczoraj kilka razy zastanawiałam się nad tym, czy nie
znaleźć sobie jakiegoś hobby. Ale na nic się nie zdecydowałam.
Ogarnia nas senność po zjedzeniu sufletu, który Susan podała w ramach „deserowego
lunchu”, jak go nazwała. Przez jakiś czas wszystkie milczymy, to ja przerywam ciszę.
– Więc co planujecie z Kevinem na ten tydzień? – pytam.
– Och, nie wiem. – odpowiada Ana. – Ale czy ja ci mówiłam, że zaproponował, żebym
poznała jego rodziców?
– Naprawdę?
– Od jak dawna jesteście ze sobą? – pyta Susan.
– Hm, od kilku miesięcy. Ale naprawdę go lubię. Jest…
– Jest bardzo kochany – mówię Susan. I naprawdę tak myślę, więc wychodzi mi to
naturalnie i wydaje mi się, że Ana to zauważa. Nadal utrzymuję, że jest nieco nijaki, ale chłopak
najlepszej przyjaciółki nie musi mi się podobać. Powinien być rzetelny, serdeczny i szczery.
Muszę wiedzieć, że jej nie skrzywdzi. Muszę mieć pewność, że ma dobre zamiary. Wziąwszy to
pod uwagę, lubię Kevina. (Chociaż jest nudny).
– Jego rodzice mieszkają gdzieś w pobliżu? – pytam.
– Pochodzi z San Jose. Więc kilka godzin stąd, ale powiedział, że naprawdę chce, żebym
ich poznała.
To uderza w czuły punkt Susan. Widzę to. Ana zapewne nie, ale ja od pięciu tygodni nie
robię nic poza dotrzymywaniem towarzystwa tej kobiecie. Znam ją jak własną kieszeń. Znałam
też jej syna i wiem, że aż tak bardzo się od siebie nie różnili.
Susan przeprasza i swobodnie się oddala, podczas gdy my z Aną nadal rozmawiamy.
Przypominam sobie, że kiedyś byłam tak szczęśliwa jak ona teraz, kiedy Ben wydawał mi się nie
do pokonania; ona podobnie wierzy teraz w Kevina. Pamiętam, jak sądziłam, że nic na świecie
mi go nie odbierze. I że mogę wszystko. Ale nie nienawidzę jej za to, że jest szczęśliwa, raczej
czuję melancholię, nostalgię i odrobinę zazdrości. Nie jest między nami doskonale, ale na pewno
o wiele zdrowiej niż w zeszłym miesiącu.
Ana szykuje się do odjazdu, a ja odprowadzam ją do samochodu. Jeszcze dziś wieczorem
ma się spotkać z Kevinem na kolacji w L.A., ale nie winię jej za to, że wyjeżdża wcześniej.
Jestem wyczerpana jej wizytą. Ostatnio tyle czasu spędzam sama ze sobą, że rozmowa z dwiema
osobami była dla mnie wielkim wysiłkiem i walką z brakiem skupienia.
– Jejku! – mówi i zagląda do samochodu. – Zapomniałam, że przywiozłam ci pocztę. –
Znajduje ją i podaje mi stos kopert. Już wiem, że na niektórych z nich będzie imię Bena. Prawdę
mówiąc, odpowiadało mi to, że poczta zbierała się w mojej skrzynce daleko stąd. Jeśli nie ma tu
aktu ślubu, to chyba oszaleję.
– Wspaniale – mówię i mocno ją obejmuję. – Dziękuję. Za to i za to, że przyjechałaś. To
wiele dla mnie znaczy.
– Tęsknię za tobą – mówi Ana, wsiadając do auta. – Ale wydajesz się szczęśliwsza.
Odrobinę.
Nie chcę wydawać się szczęśliwsza, chociaż rzeczywiście czuję się trochę lepiej. Nie
pasuje mi słowo „szczęśliwa”, nawet jeśli zostało użyte na wyrost. Kobieta, która kochała Bena
tak gorąco jak ja, nigdy by nie poczuła się w najmniejszym stopniu szczęśliwa po jego śmierci.
– Szerokiej drogi – mówię. – Pozdrów ode mnie Kevina.
– Pozdrowię.
Kiedy odjeżdża, przeglądam koperty w poszukiwaniu tej z urzędu stanu cywilnego.
Porażka. Ściska mnie w żołądku i wiem, że będę musiała jutro do nich zadzwonić. Nie mogę
ignorować tego problemu. Nie mogę udawać, że nie istnieje. Muszę wiedzieć, co się dzieje
z dokumentacją potwierdzającą zawarcie przeze mnie małżeństwa. Muszę się z tym zmierzyć.
Na dole kupki znajduje się koperta zaadresowana ręcznie. Pismo jest nierówne, jakby
nadawcy drżała dłoń. Nie muszę nawet patrzeć na adres zwrotny, by wiedzieć, kto do mnie
napisał.
Pan George Callahan.
Odkładam pozostałe koperty na chodnik i siadam na krawężniku. Rozrywam kopertę.
Droga Elsie!
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że poprosiłem bibliotekę o Twój adres.
Niechętnie mi go dali, ale starszy pan ma swoje sposoby. Po pierwsze, chciałem Ci powiedzieć,
że nie wiem, dlaczego uderzyłaś tego faceta, ale mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła o to, że
opowiedziałem o tym Lorraine. Przez wiele miesięcy nie przydarzyło mi się nic ciekawszego!
Powodem, dla którego piszę, jest to, że Lorraine nie czuje się najlepiej. Lekarze zabrali ją
do szpitala. Niestety dopadła ją starość. Jestem z nią w szpitalu Cedars-Sinai. Czasami jadę
taksówką do domu i przywożę jej jakieś rzeczy, ale większość czasu spędzam u jej boku. Prawie
cały czas śpi, ale mi to nie przeszkadza. Samo to, że mogę przy niej być, słuchać, jak oddycha,
wydaje mi się cudem.
Chciałem Cię przeprosić za to, że powiedziałem, iż powinnaś żyć dalej. Teraz sam
znalazłem się w sytuacji, która zmusi mnie do życia bez mojej największej miłości, i ta
perspektywa wydaje mi się żałosna i zniechęcająca. Nie wiem, jak przetrwam choćby dzień po
tym, jak ona odejdzie. Czuję się tak, jakbym stał nad dużą, czarną dziurą i czekał na upadek.
Może każdemu pisana jest jedna taka osoba. Jeśli tak, Lorraine była moją. Może udało mi
się pozbierać po Esther, ponieważ ona nią nie była. Może Ty nie jesteś w stanie pozbierać się po
Benie, bo on był tą osobą.
Chciałem, żebyś wiedziała, że chociaż mam prawie dziewięćdziesiąt lat, nadal się uczę
każdego dnia i teraz uczę się tego, że gdy traci się to, co kocha się najbardziej na świecie, nic już
nie jest takie samo.
Chciałbym móc napisać, że brakuje mi Ciebie w bibliotece, ale szczerze mówiąc, rzadko
tam teraz bywam.
Gdy teraz czytam ten list, widzę, że jest nieco przygnębiający, ale mam nadzieję, że mi to
wybaczysz.
Dziękuję za wysłuchanie mnie.
Pozdrawiam
George Callahan
Wchodzę do domu i pytam Susan, gdzie znajdę przybory do pisania. Daje mi jakieś, więc
siadam przy kuchennym stole i piszę, aż czuję, że zaraz odpadną mi ręce. Czuję skurcz w dłoni,
bolą mnie palce. Za mocno ściskałam długopis. Za mocno przyciskałam go do papieru. Czytam
to, co napisałam, i orientuję się, że to nie ma najmniejszego sensu. Z trudem da się odczytać
poszczególne słowa. Wyrzucam wszystko i piszę to, co dyktuje mi serce.
Drogi George’u!
Myliłam się. Ty też się mylisz.
Da się znowu żyć. Nie jestem pewna, czy nam się uda, ale da się to zrobić.
Wierzę w Ciebie.
Ściskam
Elsie
MAJ
CAŁY DZIEŃ ROZMAWIALIŚMY O TYM, jak się pobrać i gdzie się pobrać, i kiedy
się pobrać. Doszłam do wniosku, że nic nie wiem o ślubach. W sensie logistycznym, oczywiście.
Jak to się robi? Co jest do tego potrzebne?
Szybko się przekonuję, że Ben miał na myśli prawdziwy ślub. Taki z druhnami i białymi
sukniami, kwiatami na okrągłych stołach. Lampkami szampana. Parkietem do tańca. Nie miałam
nic przeciw temu; po prostu nie przyszło mi to do głowy. Jego oświadczyny były tak nietypowe,
nasz związek tak ekscytujący i elektryzujący, że aż dziwnie byłoby go przypieczętować czymś
tak konwencjonalnym. O wiele bardziej przemawiało do mnie ubranie się w pierwsze lepsze
ciuchy i jazda do urzędu stanu cywilnego. Duże wesela z długą listą gości i przemowami to coś
dla ludzi, którzy są ze sobą od lat. Wydawały się tak racjonalne i wyćwiczone, przemyślane
i logiczne – jak decyzja biznesowa. Ja chciałam zrobić coś szalonego. Coś, co się robi tylko
wtedy, gdy jest się tak zakochanym jak my.
– Dobrze, więc myślałaś o małym weselu? – zapytał.
– Może być tak duże, jak chcesz – powiedziałam. – Ale gdybym ja miała decydować, nie
byłoby na nim nikogo. Tylko ty, ja i urzędnik.
– O, wow, dobra. Więc mówisz, że mamy pobrać się w tajemnicy.
– A ty co na to?
– Cóż, ja myślałem, że możemy zrobić to w obecności naszych rodzin. Zaplanować. Ale
gdy tak mówisz, to sekretny ślub wydaje się o wiele łatwiejszy. I na pewno o wiele bardziej
ekscytujący – powiedział z uśmiechem i ujął moją dłoń.
– Naprawdę? – upewniałam się.
– Tak. Jak się bierze taki sekretny ślub? – zapytał; tak mu lśniły oczy, miał taką
podekscytowaną minę, że wiedziałam już, że połknął haczyk.
– Nie mam pojęcia – roześmiałam się. Wszystko mnie wtedy śmieszyło. Wszystko było
zachwycające. Czułam się lekko i kręciło mi się w głowie, byle wiatr mógł mnie przewrócić.
– Ach! – powiedział. – Dobrze! Zróbmy to! Pobierzmy się od razu. Może już dzisiaj?
Pojedźmy gdzieś i zróbmy to, dobrze?
– Teraz? – spytałam. Nawet jeszcze nie poszłam pod prysznic.
– Nie ma lepszego czasu niż teraz – powiedział i wziął mnie w ramiona. Wciągał zapach
moich włosów, a ja po prostu wtuliłam się w jego pierś.
– Super. Zróbmy to dzisiaj.
– Dobra. – Wybiegł w pokoju i przyniósł walizkę.
– Co robisz? – zapytałam.
– No przecież jedziemy do Las Vegas, co nie? To tam się bierze sekretne śluby.
– Ojej! – Szczerze mówiąc, nie przyszło mi to do głowy. Ale miał całkowitą rację. Ludzie
jeździli po to do Vegas. – Fajnie! Jedziemy.
Ben wrzucił ubrania do walizki i sprawdził, która godzina.
– Jeśli wyjedziemy w ciągu dwudziestu minut, możemy tam być na dziesiątą wieczorem.
Jestem pewien, że kaplice są wtedy jeszcze otwarte.
W tej chwili do mnie dotarło. To działo się naprawdę. Miałam wyjść za mąż.
LISTOPAD
ZOSTAŁY NAM JESZCZE DWIE GODZINY jazdy do Las Vegas, kiedy pojawiły się
pierwsze oznaki paniki. Ben prowadził. Ja siedziałam na miejscu pasażera i obdzwaniałam
kaplice ślubne. Dzwoniłam też do hoteli, żeby zarezerwować nam nocleg. Rozpierały mnie
ekscytacja i niepokój. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca w samochodzie, ale zauważyłam, że
Ben się spiął.
Zatrzymał się przy burger kingu i powiedział, że chce burgera. Ja nie byłam głodna. Nie
byłam w stanie jeść i moja bułka leżała nieruszona.
– Wydaje mi się, że powinniśmy pojechać do Best Little Chapel – powiedziałam. –
Wszystkim się tam zajmują. A potem możemy zatrzymać się albo w Ceasars Palace, który ma
dobrą cenę za apartament, albo, co ciekawe, w Hooters, bo teraz mają tam naprawdę tanie
pokoje.
Ben patrzył na swojego burgera, a kiedy przestałam gadać, gwałtownie go odłożył.
W zasadzie upuścił go na stół.
– Muszę powiedzieć mamie – stwierdził. – Nie mogę tego zrobić bez poinformowania
mamy.
– O rany – powiedziałam. Szczerze mówiąc, w ogóle nie pomyślałam o jego mamie ani
o moich rodzicach. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, by poprosić Anę, żeby została
świadkową, ale szybko uznałam, że jednak nie chcę. Chciałam tylko Bena, nas razem.
I urzędnika, który udzieli nam ślubu.
– A ty nie chcesz zaprosić Any? – zapytał. Nie podobał mi się kierunek, w jakim
potoczyła się ta rozmowa. Kierunek rozmowy sugerował zmianę kierunku podróży, co miało
mieć poważny wpływ na to, co z naszym ślubem.
– Nie bardzo – odparłam. – Myślałam, że chcieliśmy być tylko we dwoje.
– Chcieliśmy – powiedział. – A raczej to ty chciałaś. – Nie byłam w nastroju do kłótni,
ale poczułam się urażona. – Po prostu wydaje mi się, że za bardzo się napaliłem. Myślę, że
powinienem powiedzieć mamie. Wydaje mi się, że jeśli dowie się po wszystkim, złamię jej serce.
– Dlaczego? – zapytałam.
– Ponieważ jej tam nie będzie. Sam nie wiem, ale jej jedyne dziecko się żeni, a jej przy
tym nie ma.
Tego właśnie się obawiałam. Nagle poczułam, że całe moje życie wymyka mi się z rąk.
Byłam zaręczona zaledwie od czterech godzin, ale przez ten czas wymyśliłam sobie życie,
jakiego pragnęłam. W czasie spędzonym w samochodzie myślałam tak dużo o tym, jak spędzimy
ten wieczór, jak będzie jutro i bardzo się do tych wyobrażeń przywiązałam. Odtwarzałam je
w głowie tyle razy, że w zasadzie czułam się tak, jakbym już to przeżyła. Nie chciałam stracić
tego, co sobie wymarzyłam. Jeśli Ben zadzwoniłby do matki, nie moglibyśmy wsiąść do
samochodu i pojechać prosto do Nevady. Musielibyśmy wsiąść do samochodu i pojechać prosto
do Orange County.
– Nie wiem, czy to… – zaczęłam, ale nie wiedziałam, jak skończyć. – Chodzi o ciebie
i o mnie. Mówisz, że już nie chcesz tego zrobić?
– Nie! – zaoponował. – Po prostu… może nie powinniśmy robić tego tak od razu.
– Nie wierzę ci. – Mogłam to tak zostawić, ale słowa posypały się z moich ust. – Nie
kazałam ci się oświadczać. Nie ja pierwsza zaproponowałam, żebyśmy się pobrali. Ty to
zrobiłeś! Od miesięcy mówiłam ci, żebyś powiedział mamie! Więc jak to możliwe, że porzucasz
mnie w burger kingu dwie godziny jazdy od Las Vegas? Wyjaśnij mi to.
– Nie rozumiesz! – Był poruszony i zdenerwowany.
– Dlaczego nie rozumiem? Jakiej części nie zrozumiałam? Poprosiłeś, bym za ciebie
wyszła. Zgodziłam się. Wymyśliliśmy sobie sekretny ślub. Wsiedliśmy do samochodu. Jesteśmy
w połowie drogi do Nevady, a ty wszystko odwołujesz, jedząc pieprzonego Whoopera.
Ben pokręcił głową.
– Nie spodziewam się, że to zrozumiesz, Elsie. – Nasze głosy zaczęły wzbudzać
zainteresowanie, więc Ben wstał od stołu i wyszliśmy na zewnątrz.
– Co to ma znaczyć?! – wrzasnęłam na niego, popychając stojące mi na drodze drzwi,
jakby to one coś mi zrobiły.
– To znaczy, że ty nie masz rodziny! – Odwrócił się twarzą do mnie. – Nawet nie
próbujesz dogadać się z rodzicami. Nie rozumiesz moich uczuć do mamy.
– Kpisz sobie, co? – Nie wierzyłam, że to powiedział. Z chęcią przeniosłabym się
w czasie o pięć sekund, żeby powstrzymać go przed tym, tak żebyśmy mogli żyć dalej bez tych
słów między nami.
– Nie! Nie kpię. Nie rozumiesz tego.
– Och, rozumiem, Ben. Rozumiem. Rozumiem, że jesteś tchórzem, który nawet nie ma jaj
powiedzieć mamie, że się z kimś spotyka, i teraz wystawiasz mnie przez to do wiatru… To
właśnie, kurwa, rozumiem.
– To nie tak – powiedział, ale w jego głosie czuć było rezygnację. Brakowało mu
determinacji.
– A jak?
– Możemy wsiąść do samochodu?
– Nigdzie z tobą nie wsiądę – powiedziałam i założyłam ręce na piersi. Na dworze było
zimno, a moja kurtka została na przednim siedzeniu, ale nie chciałam podchodzić do samochodu,
nawet jeśli miałabym przez to cierpieć.
– Proszę… Nie róbmy tutaj sceny. Nie mówię, że nie powinniśmy się pobrać. Chcę się
z tobą ożenić. Po prostu… chcę najpierw powiedzieć mamie. Nie musimy się z tym spieszyć.
– Miałeś sześć miesięcy, żeby powiedzieć mamie! I zawsze znajdowałeś jakiś powód, by
nic nie mówić. Ile razy słyszałam: „Teraz na pewno powiem mamie”? I wiesz co? Ona nie jest
częścią naszego związku. Tu chodzi o ciebie i o mnie. Chodzi o to, czego ty chcesz i czego chcę
ja. A ja chcę być z mężczyzną, który tak bardzo chce mnie poślubić, że nic go nie powstrzyma.
Chcę być kochana przez kogoś, kto kocha mnie tak bardzo, że nie myśli logicznie. Chcę, żebyś
kochał mnie właśnie tak; żebyś zachowywał się głupio i nieracjonalnie. Chcę spontaniczności.
Spontaniczność jest romantyczna. Dzięki niej czuję, że żyję. Dzięki niej czuję się tak, jakbym
skakała z krawędzi urwiska i wiedziała, że nic mi się nie stanie, bo bardzo ci ufam. I zasługuję na
to, żebyś i ty skoczył ze mną, bo jestem gotowa zrobić to dla ciebie. Wydaje ci się, że nic nie
wiem o rodzinie, bo nie układa mi się z rodzicami? Ana jest moją rodziną. Kocham ją tak bardzo,
jak nikogo innego oprócz ciebie. I rzeczywiście myślałam o niej i postanowiłam: Nie, nie chcę,
by tu była. Pragnę mieć tu tylko Bena. Więc pieprz się z tym swoim „nie wiesz, co to rodzina”.
To nie ma z tym nic wspólnego. Ja jestem gotowa zaryzykować dla ciebie wszystko. A ty nie
jesteś gotów zrobić tego dla mnie.
Ben milczał przez długi czas. Zaczął płakać. Pomyślałam, że to taki męski płacz, i mimo
wzburzenia bardzo chciałam go przytulić.
– Jak to możliwe, że wszystko się tak dokumentnie spieprzyło? – zapytał. Był spokojny.
Nie mówił szeptem. Był po prostu smutny. Brakowało mu przekonania, do którego przywykłam.
– Słucham? – burknęłam. Byłam zła i rozdrażniona.
– Po prostu nie rozumiem, jak to możliwe, że było świetnie, a nagle zrobiło się chujowo.
Nie wiem, jak to zrobiłem. Tak bardzo cię kocham i powinienem był wcześniej powiedzieć
mamie, ale tego nie zrobiłem i… Ja też chcę tego, o czym mówiłaś. Chcę z tobą. Chcę ci to dać.
Kocham cię tak, jak chcesz być kochana. Przyrzekam. Jestem facetem, który zrobi dla ciebie
wszystko. Po prostu nie wiem, jak mogłem tak to zepsuć.
Odwrócił się w moją stronę, jego łzy już obsychały, ale wciąż przepraszał.
– Chcę się z tobą ożenić – powiedział.
– Nie, Ben – odpowiedziałam, odwracając się od niego, ale on chwycił mnie za rękę.
Chwycił mocno. – Nie chcę, żebyś…
– Masz rację – powiedział. – Masz rację. Chcę tego. Chcę ciebie. Chcę tego, o czym
mówiłaś. Chcę dla ciebie zaryzykować. Chcę być z tobą głupi i nieodpowiedzialny. Wymyślę,
jak powiedzieć o tym mamie. Razem jej powiemy, a ona cię pokocha. I… chcę być z tobą.
– Nie, nie chodzi… nie powinno… – jąkałam się, próbując znaleźć słowa, które znaczyły:
„Nie chcę robić tego teraz, bo i tak już wszystko się zepsuło”. Ostatecznie powiedziałam jednak:
– Nie musisz tego robić. Uspokoję się i poczekamy do czasu, aż powiemy twojej mamie. –
Uwierzyłam w to, gdy to powiedziałam. Zmiękczyło mnie to na tyle, żeby wspierać go tak
bardzo, jak chciałam, żeby on mnie wspierał.
Ben mnie wysłuchał, ale nie chciał zmienić decyzji.
– Nie! Myliłem się! Wystraszyłem się. Ale chcę ciebie. Proszę. – Ukląkł na jedno kolano.
– Wyjdź za mnie.
Milczałam, nie wiedziałam, co zrobić. Czy to będzie dla niego dobre? Czy tego chce?
Wyglądał teraz tak przekonująco. Jego oczy błagały mnie, bym go posłuchała, bym za niego
wyszła. Ale nie chciałam go zmuszać. Nie chciałam, by zrobił to dlatego, że go przyparłam do
muru. A mimo to Ben wyglądał na naprawdę zakochanego. Wyglądał, jakby zależało mu tylko na
mnie. Tak autentycznie. Z głębi gardła ryknął:
– Wyjdź za mnie, Elsie Porter! Wyjdź za mnie!
Pociągnęłam go do góry i objęłam.
– Nie chcę robić niczego, co… – Zamilkłam i zastanowiłam się, co czuję. – Jesteś
pewien?
– Jestem pewien. Przepraszam. Jestem pewien.
Uśmiech wypełzł na moją twarz, zanim zdołałam go ukryć.
– Dobrze! – wykrzyknęłam.
– Naprawdę? – zapytał i okręcił mnie wokoło. Potaknęłam. – O Boże – westchnął. Wtulił
twarz w zagłębienie mojej szyi. – Tak bardzo cię kocham. Tak bardzo kocham.
– Ja też cię kocham. Przepraszam – powiedziałam. – Nie powinnam była tego mówić. Po
prostu… Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo chcę za ciebie wyjść, dopóki… Nieważne –
skwitowałam. – Przepraszam. Możemy czekać, ile zechcesz.
– Nie. Nie potrzebuję więcej czasu. Wsiadaj do samochodu. Jedziemy do Vegas.
Otworzył drzwi, a ja wsiadłam. Zanim ruszył, ujął moją twarz i mnie pocałował,
namiętnie.
– Dobrze – powiedział, głęboko oddychając. – Nevado, nadjeżdżamy.
LISTOPAD
DOPIERO WIECZOREM UDAJE NAM SIĘ znaleźć dość siły, by spróbować z nim
porozmawiać. To ciepły listopadowy wieczór, nawet jak na standardy południowej Kalifornii.
W całym domu otwieramy przesuwane szklane drzwi. Staram się mówić z wiatrem. Mówienie
z wiatrem jest tak metaforyczne, że może rzeczywiście zadziałać.
– Ben? – wołam. Planowałam dodać jakieś zdanie, ale mam pustkę w głowie. Nie
rozmawiałam z Benem, odkąd powiedział, że zaraz wróci. Pierwsza rzecz, którą powiem,
powinna być ważna. Powinna być piękna.
– Jeśli nas słyszysz, Ben, chcemy, żebyś wiedział, że za tobą tęsknimy – mówi Susan,
kierując głos w stronę sufitu. Zadziera głowę, jakby właśnie tam się go spodziewała, co sugeruje,
że jakaś część niej jednak wierzy w niebo. – Tak bardzo mi ciebie brakuje, kochanie. Nie wiem,
co bez ciebie robić. Nie wiem, jak… Wiem, jak żyć, wiedząc, że jesteś w L.A., ale nie wiem, jak
żyć, wiedząc, że nie ma cię na świecie – mówi, a potem odwraca się do mnie. – Głupio się czuję.
– Ja też – przyznaję. Ale to, czy wierzy się w to, że umarli nas słyszą, ma chyba jednak
duże znaczenie. Nie da się mówić do ściany z przekonaniem, że nie mówi się do ściany, jeśli się
nie wierzy.
– Chcę jechać na jego grób – mówi. – Może tam będzie łatwiej.
– Dobrze – potakuję. – Jest zbyt późno, by jechać dzisiaj, ale możemy się wybrać
z samego rana.
– W porządku. Przynajmniej zastanowię się, co chcę mu powiedzieć.
– Jasne.
Susan klepie mnie po ręce i wstaje.
– Idę wcześniej do łóżka. Muszę odpocząć po tym wszystkim. – Może naprawdę
potrzebuje odpoczynku, ale wiem, że chce sobie popłakać w spokoju.
– Dobrze – mówię. Kiedy wychodzi, rozglądam się po pokoju i błąkam się bez celu po
domu. Wchodzę do pokoju Bena i padam na jego łóżko. Oddycham. Gapię się na ściany, aż
przestaję je widzieć. Wiem, że mój czas tutaj dobiegł końca. Może nie jestem jeszcze gotowa na
powrót do swojego życia, ale muszę wreszcie przestać go unikać. Leżę w pokoju Bena tak długo,
ile jestem w stanie znieść, a potem wstaję i wychodzę.
Idę do swojego pokoju i zaczynam zbierać swoje ubrania. Chcę to zrobić szybko, zanim
się rozmyślę. Część mnie chce zostać w tym czyśćcu tak długo, ile się da, chce leżeć nad
basenem przez całe dnie i oglądać telewizję całymi nocami, i nigdy nie musieć żyć naprawdę.
Ale jeśli Ben by mnie słyszał, jeśli by mnie widział, na pewno by tego nie chciał. Sama tego nie
chcę.
Wstaję rano i zbieram resztę swoich rzeczy. Idę do kuchni, a Susan już tam jest, ubrana
i gotowa do drogi. Popija kawę, siedząc przy kuchennym blacie. Widzi, że się spakowałam,
i odkłada filiżankę. Nic nie mówi. Tylko uśmiecha się porozumiewawczo. To smutny uśmiech,
ale pełen dumy. Słodko-gorzki i melancholijny uśmiech. Czuję się tak, jakbym wyjeżdżała na
studia.
– Powinnyśmy wziąć dwa samochody – mówi. Trochę do siebie, a trochę po to, by
oszczędzić mi tłumaczenia. Żebym nie musiała mówić, że jadę do domu.
Susan dociera na miejsce przede mną, a gdy przyjeżdżam, widzę, że stoi przed bramą
cmentarza. Myślałam, że będzie chciała zacząć beze mnie. Że potrzebuje czasu dla siebie. Ale
wygląda na to, że woli mieć towarzystwo. Rozumiem ją. Ja też nie zrobiłabym tego sama.
Parkuję i ją doganiam.
– Gotowa? – pytam.
– Gotowa – odpowiada. Idziemy w stronę jego grobu.
Gdy docieramy na miejsce, kamień nagrobny jest tak nowy, że aż dołujący, podobnie jak
nagrobki stojące tak blisko siebie, że od razu wiadomo, że leżą w nich dzieci. Susan klęka na
ziemi przed grobem Bena i patrzy. Siadam obok niej. Oddycha głęboko, poważnie. To nie jest
zwykły oddech. Z tylnej kieszeni wyjmuje kartkę i nieśmiało na mnie patrzy. Potakuję głową,
żeby ją zachęcić. Zaczyna czytać. Z początku w jej głosie nie ma emocji, naprawdę bardziej
czyta z kartki niż mówi.
– Chcę tylko wiedzieć, czy nic ci nie jest. Chcę wiedzieć, że nie cierpiałeś. Chcę wierzyć,
że jesteś w lepszym miejscu, że jesteś szczęśliwy i masz przy sobie wszystko, co kochałeś
w życiu. Chcę wierzyć, że jesteś tam razem z ojcem. Może grillujecie w niebie, jecie hot dogi.
Wiem, że tak nie jest. Wiem, że już cię nie ma. Ale nie wiem, jak żyć z tą wiedzą. Matka nie
powinna żyć dłużej od swojego dziecka. Tak nie powinno się dziać.
W tym momencie zaczyna jej się łamać głos, spojrzenie odrywa się od kartki i przenosi
na trawę.
– Wiem, że wierzyłeś, że należy mnie chronić i troszczyć się o mnie. Gdybym mogła ci
przekazać ostatnią rzecz, myślę, że powiedziałabym: Nic mi nie będzie. Nie musisz się martwić.
Jakoś się z tego dźwignę. Zawsze mi się udaje. Nie martw się o mnie. Dziękuję, że byłeś takim
cudownym synem. Że byłeś takim synem, jakim byłeś. Gdybym tylko mogła chcieć czegoś
więcej, poprosiłabym o więcej czasu z tobą. Chcę więcej czasu. Dziękuję, że kochałeś Elsie.
Dzięki niej widzę, że wyrosłeś na dokładnie takiego mężczyznę, jakiego chciałam wychować.
A my obie… damy sobie radę. Jakoś przetrwamy. Więc baw się dobrze tam, gdzie jesteś,
i zapomnij o nas. Damy radę.
Tak wygląda prawdziwa miłość. Prawdziwa miłość mówi: „Zapomnij o nas. Damy radę”,
kiedy wcale się tego nie chce, bo ostatnią rzeczą, której byś chciała, to zostać zapomnianą.
Susan kończy, składa kartkę i ociera oczy, a potem patrzy na mnie. Nadeszła moja kolej,
a ja nie mam pojęcia, co w ogóle tutaj robię, ale zamykam oczy, oddycham głęboko i przez
chwilę widzę jego twarz tak wyraźnie, jakby stał przede mną. Otwieram oczy i… znika.
– W moim sercu zieje wielka dziura. Kiedy żyłeś, czasem leżałam, nie śpiąc w nocy,
i słuchałam twojego chrapania. Nie mogłam uwierzyć, że miałam tyle szczęścia, że cię
znalazłam. Nie chciałam dochodzić do siebie bez ciebie. Myślałam, że jeśli dobrze się poczuję, to
będzie znaczyło, że naprawdę cię straciłam, ale… Wydaje mi się, że gdybyś usłyszał mój tok
rozumowania, pomyślałbyś, że upadłam na głowę. Teraz wierzę w to, że chciałbyś mnie widzieć
znowu szczęśliwą. Prawdopodobnie byłbyś trochę na mnie zły za całą tę rozpacz. Może nie zły.
Sfrustrowany. Byłbyś sfrustrowany. No więc zamierzam bardziej się starać. Nigdy o tobie nie
zapomnę, Ben. Nie ma znaczenia to, czy się pobraliśmy tuż przed tym, jak cię straciłam, czy też
nie; w tym krótkim czasie, kiedy byliśmy ze sobą, znalazłeś drogę do mojej duszy. Jestem tym,
kim jestem, dzięki tobie. Jeśli kiedyś poczuję się w jednej dziesiątej tak żywa jak wtedy, gdy
byłam z tobą… – Ocieram łzę i próbuję zapanować nad głosem. – Sprawiłeś, że chciało mi się
żyć. Przyrzekam, że postaram się do tego wrócić.
Susan mnie obejmuje i gładzi po ramionach. Siedzimy obie i patrzymy na grób, na
nagrobek. Gdy obraz przed oczami mi się rozmywa, dociera do mnie, że otacza mnie morze
grobów. Otacza mnie strata innych ludzi. Nigdy wcześniej nie czułam tak dobitnie, że nie jestem
w tym sama. Ludzie umierają każdego dnia, a inni żyją dalej. Skoro wszyscy, którzy kochali tych
ludzi, jakoś się pozbierali i żyją dalej, to mnie też się uda. Pewnego dnia obudzę się, spojrzę na
świecące słońce i pomyślę: jaki ładny dzień.
– Gotowa? – pyta Susan, a ja potakuję. Wstajemy z ziemi. Trawa pomoczyła nam kolana.
Idziemy w ciszy.
– Słyszałaś o supernowych? – pyta mnie Susan, gdy zbliżamy się do bramy.
– Słucham? – Prawie się zatrzymuję.
– Ben bardzo interesował się kosmosem jako dziecko i miał mnóstwo książek na ten
temat. Czytałam je razem z nim, kiedy nie mógł zasnąć, i w jednej z nich zawsze podobał mi się
rozdział o supernowych. Świecą jaśniej niż cokolwiek innego na niebie, a potem bardzo szybko
znikają. Supernowa to krótkotrwały wybuch potężnej energii.
– Tak – mówię.
– Lubię myśleć, że tak było z tobą i Benem – wyznaje. – Koniec nadszedł szybko, ale
w tym krótkim czasie mieliście w sobie więcej pasji niż inni w ciągu całego życia.
Nic nie mówię, tylko chłonę jej słowa.
– A tak poza tym, to wracasz do domu?
Potakuję.
– Chyba jestem już gotowa.
– Oczywiście – mówi. – Cóż… Chyba…
– Chciałabyś zjeść ze mną obiad w piątek? – pytam. – W meksykańskim barze?
Jest zaskoczona i zadowolona jednocześnie.
– Z przyjemnością.
– Wiem, że nie jesteś moją matką. Wiem o tym. Ale naprawdę lubię twoje towarzystwo.
Mimo dziwnych okoliczności bardzo cię polubiłam.
Susan obejmuje mnie i całuje w głowę.
– Jesteś niebywałą kobietą – mówi. – Cieszę się, że cię poznałam.
Śmieję się nieśmiało. Chyba się zaczerwieniłam.
– Ja też – odpowiadam, mając nadzieję, że wyraźnie jej to okazałam.
Kręci głową, żeby się nie rozpłakać.
– No dobra! – Klepie mnie po plecach. – Wsiadaj do samochodu! Jedź do domu. Jeśli
będziesz mnie potrzebować, dzwoń. Ale dasz radę. Udało ci się.
– Dzięki – odpowiadam. Podajemy sobie ręce i odchodzę. Po zaledwie kilku krokach się
odwracam.
– Susan? – mówię. Ona też się odwraca. – Ty też! Jeśli będziesz mnie potrzebować,
dzwoń.
Uśmiecha się i potakuje.
– Nie ma sprawy.
WJEŻDŻAM NA NADBRZEŻNĄ AUTOSTRADĘ zamiast na międzystanową.
Częściej, niż powinnam, rozglądam się wokół. Próbuję cieszyć się każdą chwilą. W pewnym
momencie w radiu puszczają piosenkę, której nie słyszałam od lat, i przez cztery minuty
pozwalam sobie nie pamiętać, kim jestem i co robię. Jestem sobą, tańczę w samochodzie, jadąc
na północ przez Pacific Coast Highway, i nie jest źle. W ogóle nie jest źle.
Kiedy wjeżdżam na podjazd pod domem, mieszkanie wydaje mi się większe i jest wyżej,
niż zapamiętałam. Wyjmuję pocztę i szukam aktu ślubu. Nie ma go. Jest jednak czek z Citibanku
zaadresowany do mnie. Wchodzę po schodach i już jestem w środku.
Pachnie znajomo. Nawet nie wiedziałam, że brakowało mi tego zapachu. Wszystko
znajduje się tam, gdzie było przed moim wyjazdem. Zastygło w czasie, gdy byłam w Orange
County. Głęboko oddycham i nie czuję tu Bena. Czuję tylko siebie.
Siadam na kanapie i przeglądam resztę listów. Zmywam zostawione w zlewie naczynia.
Przygotowuję łóżko. Wyrzucam jedzenie z lodówki i wynoszę śmieci. Gdy wracam, zatrzymuję
się i patrzę na kopertę z Citibanku. Myślenie o tym, ile odziedziczyłam pieniędzy, wydaje mi się
małostkowe, ale kiedyś i tak muszę otworzyć tę kopertę. No to do dzieła.
Czternaście tysięcy dwieście szesnaście dolarów i czterdzieści osiem centów do
dyspozycji Elsie Porter. Phi! Nie wiem, kiedy przestałam myśleć o sobie jako o Elsie Porter
Ross, ale musiało to być jakiś czas temu.
No i proszę, oto ja sześć miesięcy po ślubie: bez męża, ale bogatsza o czternaście tysięcy
dolarów.
MAJ
DAJĘ SOBIE TROCHĘ CZASU, ale pewnego ranka, kiedy uznaję, że dam radę, wracam
do pracy. W Los Angeles zrobiło się już chłodniej i termometry wskazują około siedmiu stopni.
Zakładam kurtkę, której nie miałam na sobie od zeszłej zimy, i wsiadam do samochodu. Część
mnie denerwuje się tym, co zamierzam zrobić: wrócić do regularnej pracy i zostawić za sobą
przeszłość. Wchodzę do środka. Idę do biura w części administracyjnej i siadam na swoim
stanowisku. Nie ma tam zbyt wielu ludzi dziś rano, ale kilka osób bije mi brawo, gdy wchodzę.
Widzę, że na moim biurku znajduje się przypinka, którą przyznajemy ważnym darczyńcom. Nie
biją mi brawa dlatego, że jestem wdową, która wróciła do pracy. Witają mnie tak, ponieważ
zrobiłam coś dobrego dla biblioteki. Jestem dla nich kimś więcej niż kobietą, która straciła męża.
Reprezentuję sobą coś więcej.
Dzień mija tak, jak mijają dni w pracy. Okazuje się, że po raz pierwszy od miesięcy
podoba mi się koleżeńska atmosfera. Podoba mi się to, że jestem tu potrzebna. Lubię rozmawiać
z ludźmi o książkach. Lubię, gdy dzieciaki pytają, gdzie coś znaleźć, a ja mogę przy okazji
opowiedzieć im pokrótce o klasyfikacji dziesiętnej Deweya.
Koło południa dostarczają kartony z książkami i kładą mi je koło biurka. Nie mam jeszcze
gotowego regału, więc leżą na podłodze i praktycznie zasłaniają moje stanowisko pracy.
Rozpoznaję niektóre tytuły. Widziałam je u Bena, ale oddałam je Susan. Innych nie kojarzę.
Niektóre wydają się dość ciekawe, inne to jakieś zamulacze. Patrząc na nie, śmieję się z tego, że
mój mąż uwielbiał czytać książki dla dzieci. Życie nigdy nie wygląda tak, jak się tego
spodziewasz. Nie sądzisz, że trafisz na mężczyznę, który lubi literaturę pisaną pod gust
dwunastolatków; nie sadzisz też, że tak szybko go stracisz. Ale skoro tak jest, to przede mną
jeszcze wiele innych niespodzianek, wszystkie nie mogą być złe.
Dzwonię do Susan, żeby powiedzieć jej o książkach. Nie umiem stwierdzić, czy śmieje
się, czy płacze.
– Naprawdę im powiedziałaś, że książki nie mogą śmierdzieć?
– Serio – potwierdzam, siedząc przy biurku. – Muszą je przekazać gdzie indziej.
Śmieje się, chociaż chyba również płacze.
– Może wreszcie wypożyczę jakąś książkę – mówi mi. – Właściwie – dodaje – ja też chcę
to zrobić. Dołożę się do tego funduszu. Nie chciałabym, żeby kiedyś skończyły im się ładnie
pachnące książki.
– Naprawdę? – pytam, nie kryjąc radości. – O rany! Możemy to nazwać Księgozbiorem
Powieści Młodzieżowych imienia Bena i Susan Rossów.
– Nie, powinno tam być również twoje imię. Och! I Stevena! Napiszmy: Księgozbiór
Powieści Młodzieżowych Ufundowany przez Rodzinę Rossów. Żeby ująć całą naszą czwórkę.
Fajnie?
Próbuję nie dać po sobie poznać, ile to dla mnie znaczy, ale nie jestem w stanie ukryć
wzruszenia.
– Dobrze – mówię cicho i nieśmiało.
– Prześlij mi później maila z danymi i adresem, gdzie mam wysłać czek, dobrze?
Zadzwonię do ciebie w weekend.
Rozłączam się i próbuję wrócić do pracy, ale cały dzień nie mogę się na niej skupić.
Cały ten czas nie wpadłam na pana Callahana. Pytam Nancy, kiedy ostatnio go widziała.
– Ojej – mówi. – Jakieś dwa miesiące temu.
Kiedy wybija piąta po południu, wychodzę i jadę do szpitala Cedars-Sinai.
Pytam pielęgniarkę w recepcji, gdzie leży pani Lorraine Callahan. Kobieta sprawdza
w komputerze i mówi, że żadna Lorraine Callahan nie jest obecnie pacjentką szpitala. Wracam
do samochodu i jadę w pobliże biblioteki. Znajduję dom, który – jak mi się wydaje – należy do
pana Callahana.
Podchodzę do drzwi i dzwonię dzwonkiem. Wydaje mi się, że nie działa, więc pukam.
Pukam kilka razy, nim podchodzi do drzwi. Otwiera i patrzy przez siatkę.
– Elsie? – pyta z niedowierzaniem.
– Cześć, George, mogę wejść?
Otwiera drzwi z siatką i odsuwa się na bok.
W domu panują nieład i smutek. Wiem, że nie ma tu Lorraine.
– Jak się masz, George?
– Dobrze – mówi, ale tak naprawdę nie słucha mojego pytania.
– Jak się masz? – ponawiam pytanie; tym razem staram się, by wybrzmiało szczerzej,
bardziej dobitnie.
Zaczyna mu drżeć głos.
– Nie wychodzę z łóżka przez większość czasu – mówi. – Nie ma sensu.
– Jest sens.
Kręci głową.
– Nie wiesz, jak to jest. Nikt nie wie.
– Tak, masz rację – zgadzam się z nim. – Tak długo ze sobą byliście. Nawet sobie nie
wyobrażam, jaką odczuwasz pustkę. Chodzi o to, że chociaż jesteś stary, masz w sobie wolę
walki. Lorraine nie chciałaby, żebyś tak łatwo się poddawał. – Ujmuję jego rękę i czekam, aż
spojrzy mi w oczy. – Chodź – mówię. – Idziemy na piwo.
I w tej chwili znowu jestem komuś potrzebna. Nie tylko ja odczuwam ból. Już nie cierpię.
Pomagam. Moje życie bez Bena wydawało się zupełnie nieistotne, ale teraz zaczęłam to
zmieniać.
Pan Callahan potakuje niechętnie i wkłada buty.
– Myślisz, że muszę wziąć dowód? – pyta i oboje się śmiejemy, chociaż to nie jest aż tak
zabawne. Musimy znowu nauczyć się śmiać. Niezależnie od tego, jak jesteś silny, niezależnie od
tego, jak jesteś mądry i twardy, świat znajdzie sposób, żeby cię złamać. A kiedy to zrobi, jedyne,
co możesz, to jakoś się trzymać.
Kiedy docieramy do baru, pan Callahan od razu podchodzi do barmana. Czekam chwilę,
po czym dołączam do niego. Wdycham i wydycham powietrze. Rozglądam się wokół. Jakiś facet
podchodzi do mnie i pyta, co taka ślicznotka jak ja robi tu w czasie happy hour. Pyta, czy może
postawić mi drinka.
Nie mówię „tak”, ale też nie trzaskam go po pysku. Pan Callahan również uważa, że robię
postępy. Ponadto niedługo sylwester i kto wie, co przyniesie kolejny rok.
CZERWIEC
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZERWIEC
GRUDZIEŃ
CZERWIEC
STYCZEŃ
CZERWIEC
STYCZEŃ
CZERWIEC
STYCZEŃ
CZERWIEC
STYCZEŃ
CZERWIEC
STYCZEŃ
CZERWIEC
STYCZEŃ
CZERWIEC
LUTY
CZERWIEC
LUTY
CZERWIEC
MARZEC
CZERWIEC
CZĘŚĆ DRUGA
SIERPIEŃ
KWIECIEŃ
WRZESIEŃ
MAJ
WRZESIEŃ
MAJ
WRZESIEŃ
MAJ
WRZESIEŃ
MAJ
PAŹDZIERNIK
MAJ
PAŹDZIERNIK
LISTOPAD
MAJ
LISTOPAD
MAJ
LISTOPAD
MAJ
LISTOPAD
MAJ
LISTOPAD
MAJ
LISTOPAD
MAJ
LISTOPAD
GRUDZIEŃ
CZERWIEC
PODZIĘKOWANIA