You are on page 1of 233

Tytuł oryginału

I’M GLAD MY MOM DIED

Copyright © 2022 by Waffle Cone, Inc.


All rights reserved
First Simon & Schuster hardcover edition August 2022

Projekt okładki
Faye Orlove

Ilustracja na okładce
Koury Angelo

Redaktor inicjująca
Izabela Cupiał

Opieka redakcyjna
Jadwiga Mik

Redakcja
Joanna Serocka

Korekta
Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-454-8

Warszawa 2023

Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Marcusa, Dustina
i Scottiego
PROLOG

Dziwne, że zawsze obwieszczamy coś ważnego ludziom w śpiączce, jakby zapadli w nią
z nudy.
Mama leży na oddziale intensywnej terapii, lekarz powiedział, że zostały jej dwie doby
życia. Babcia, dziadek i  tata siedzą w  poczekalni, obdzwaniają rodzinę i  jedzą przekąski
z automatu. Babcia mówi, że ciastka koją jej nerwy.
Stoję przy drobnym, nieruchomym ciele mamy z trzema starszymi braćmi – Marcusem
(„my, razem”), Dustinem (bystrzakiem) i Scottem (wrażliwcem).
Wycieram szmatką jej zaklejone ropą powieki i wtedy się zaczyna. My pochyla się nad
nią.
– Mamo – szepcze jej do ucha – niedługo przeniosę się z powrotem do Kalifornii.
Zamieramy w oczekiwaniu. Może mama nagle się obudzi? Cisza. Podchodzi Bystrzak.
– Mamo. Uhm, mamo, Kate i ja bierzemy ślub.
Ponownie wytężamy słuch. Wciąż nic.
– Mamusiu…
Nie słucham, co mówi Wrażliwiec, zbyt pochłonięta własną kwestią, która ma ją
wskrzesić.
Nadchodzi moja kolej. Czekam, aż wszyscy pójdą coś przegryźć, chcę to zrobić na
osobności. Przysuwam z  piskiem krzesło i  siadam obok łóżka. Uśmiecham się, zaraz
wytoczę ciężką artylerię. Co tam przeprowadzka, co tam ślub. Mam do zaoferowania coś
znacznie lepszego. Coś, na czym mamie zależy najbardziej.
– Mamusiu. Słyszałaś, co powiedziałam? Mówię, że bardzo schudłam. Wreszcie zeszłam
do czterdziestu kilogramów.
Siedzę przy łożu śmierci matki, przekonana, że obudzi ją tylko informacja o osiągnięciu
wagi idealnej, jaką sobie dla mnie wymarzyła. Stres związany z jej chorobą wreszcie dał
mi kopa do działania i  wywołał jadłowstręt. Czterdzieści kilo. Pewna sukcesu rozsiadam
się na krześle i  z  dumą zakładam nogę na nogę. Czekam, aż się ocknie. I  czekam.
I czekam.
Ale gdzie tam. Ona się nie budzi. Nic z tego nie rozumiem. Jeśli moja waga to za mało,
żeby obudzić mamę, nic jej nie ruszy. Jeśli nic jej nie ruszy, oznacza to, że ona naprawdę
umrze. A jeśli naprawdę umrze, to co ja ze sobą pocznę? Moim życiowym celem zawsze
było uszczęśliwianie mamy, bycie tym, kim chciała, żebym była. Kim mam teraz być bez
niej?
PRZED
1.

Prezent jest owinięty świątecznym papierem, mimo że mamy koniec czerwca. Po


Gwiazdce zostało nam dużo papieru, ponieważ dziadek kupił w hurtowni dwanaście rolek,
choć mama tłumaczyła mu milion razy, że to wcale się nie opłaca.
Odwijam – nie zrywam – papier, gdyż wiem, że mama przechowuje go do ponownego
użycia, więc jeśli zedrę, zamiast odwinąć, nie będzie w  tak nienagannym stanie, jak by
chciała. Dustin twierdzi, że mama jest zbieraczem, ale mama mówi, że po prostu lubi
przechowywać wspomnienia. Dlatego odwijam.
Wszyscy mnie obserwują. Jest babcia, z  napuszoną trwałą, nosem jak guzik i  uwagą,
z jaką zawsze śledzi otwieranie prezentu. Bardzo ją interesuje, skąd pochodzi podarunek,
ile kosztował, czy pochodzi z wyprzedaży. Musi to wiedzieć.
Dziadek też patrzy, i pstryka zdjęcia. Nie cierpię, gdy ktoś robi mi zdjęcia, ale dziadek to
uwielbia, a jeśli dziadek coś uwielbia, to nie ma takiej siły, która by go powstrzymała. Jak
wówczas, kiedy mama każe mu przestać jeść co wieczór kopiastą miskę lodów
waniliowych, ponieważ to mu szkodzi na serce. Nie przestanie jeść lodów i nie przestanie
pstrykać zdjęć. Byłabym zła, gdybym go tak nie kochała.
Jest tata, na wpół przytomny, jak zawsze. Mama trąca go łokciem i wyraża wątpliwości
co do stanu jego tarczycy, a  tata odpowiada „z  moją tarczycą wszystko gra” i  po pięciu
sekundach znowu przysypia. Tak wyglądają zwykle ich relacje. Albo na siebie wrzeszczą.
Wolę to pierwsze.
Są tam również Marcus, Dustin i Scottie. Kocham ich wszystkich z różnych powodów.
Marcus jest taki odpowiedzialny, można na nim polegać. Pewnie to normalne, skoro jest
prawie dorosły – ma piętnaście lat – a  rzetelności powinno się od  niego uczyć wielu
dorosłych z mojego otoczenia.
Kocham Dustina, mimo że na ogół nie ma do mnie cierpliwości. Tak pięknie rysuje, a do
tego jest świetny z historii i geografii, w przeciwieństwie do mnie. Chwalę go przy każdej
okazji, ale nazywa mnie dupowłazem. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale chyba coś
obraźliwego. Mimo to poszłabym o zakład, że po cichu cieszy się z komplementów.
Kocham Scottiego, ponieważ jest pełen nostalgii. Nauczyłam się tego słowa ze Słownika
Obrazkowego czytanego z  mamą, która uczy nas w  domu, i  teraz staram się używać go
przynajmniej raz dziennie, żeby nie zapomnieć. Naprawdę pasuje do Scottiego. „Smutek
i  tęsknota za przeszłością”. Pasuje jak ulał, mimo że Scottie ma dopiero dziewięć lat
i  niewiele w  życiu doświadczył. Płacze pod koniec Bożego Narodzenia, pod koniec
urodzin, pod koniec Halloween, a  czasami pod wieczór. Płacze, gdyż jest smutny, że się
kończą, i  nawet jeśli jeszcze się nie skończyły, już myśli o  nich z  utęsknieniem.
„Utęsknienie” to kolejne słowo ze Słownika Obrazkowego.
Mama też patrzy. Ach, mama. Jest taka piękna. Ona tak nie uważa i  pewnie dlatego
codziennie poświęca godzinę na fryzurę i  makijaż, nawet gdy idzie tylko do sklepu. Nie
mogę tego zrozumieć. Bez tego wygląda lepiej, słowo daję. Bardziej naturalnie. Widać jej
oczy. Skórę. Ją samą. Tymczasem ona woli wszystko zasłaniać. Rozprowadza ciemną maź
na twarzy, drapie kredką tuż pod oczami, koloruje policzki i wszystko przysypuje pudrem.
Tapiruje włosy. Nosi buty na wysokich obcasach, żeby mieć metr i  pięćdziesiąt osiem
centymetrów wzrostu, bo metr pięćdziesiąt – jej prawdziwy wzrost – to za mało.
Wolałabym, żeby to sobie darowała, gdyż wcale tego nie potrzebuje, ale umiem zajrzeć
pod spód. A pod spodem jest piękna.
Mama nie spuszcza wzroku ze  mnie, a  ja z  niej, czyli jest tak jak zawsze. Jesteśmy
połączone. Splecione ze  sobą. Stanowimy jedność. Ponagla mnie uśmiechem, więc
przyspieszam i czym prędzej kończę odwijanie prezentu.
Na widok tego, co dostałam na szóste urodziny, ogarnia mnie rozczarowanie, żeby nie
powiedzieć zgroza. Jasne, lubię Pełzaki, jednak na tym dwuczęściowym stroju – koszulce
i spodenkach – widnieje Angelica (moja najmniej ulubiona postać) w otoczeniu stokrotek
(nie znoszę kwiatów na ubraniach). W dodatku rękawy i nogawki są zakończone falbanką.
Gdybym miała wskazać jedną rzecz, która wzbudza mój wewnętrzny sprzeciw, byłyby to
falbanki.
– Śliczne! – krzyczę z przejęciem. – Mój najlepszy prezent!
Przywołuję na twarz swój popisowy sztuczny uśmiech. Mama nie widzi, że jest sztuczny.
Myśli, że naprawdę się cieszę. Każe mi włożyć strój na przyjęcie i  przystępuje do
zdejmowania mi piżamy, co bardziej przypomina zdzieranie niż odwijanie.
Dwie godziny później w stroju z Angelicą stoję w Eastgate Parku otoczona koleżankami,
a  dokładniej jedynymi rówieśnikami, z  którymi mam styczność. Chodzimy razem do
szkółki kościelnej. Jest tam Carly Reitzel, w  opasce z  zygzakiem. Jest Madison Thomer
z wadą wymowy, której jej zazdroszczę. Jest tam również Trent Paige z obsesją na punkcie
różowego, o  którym potrafi mówić bez końca, ku utrapieniu dorosłych. (Początkowo nie
rozumiałam, dlaczego tak się tym przejmują, ale potem skojarzyłam. Myśleli, że jest
gejem. A  my byliśmy mormonami. Z  jakiegoś powodu nie można być jednocześnie
mormonem i gejem).
Dostajemy tort oraz lody, i jestem w siódmym niebie. Czekałam na tę chwilę od całych
dwóch tygodni, odkąd postanowiłam, czego będę sobie życzyć. Życzenie urodzinowe to
największa moc, jaką w  tej chwili dysponuję w  życiu. Jedyna okazja, aby wziąć sprawy
w swoje ręce. Taka okazja to nie byle co. Musi się liczyć.
Wszyscy śpiewają, fałszując, Sto lat, a Madison, Trent i Carly wrzucają „cza-cza-cza” po
każdej linijce, co jest strasznie denerwujące. Wyglądają na zachwyconych tym swoim
„cza-cza-cza”, ale moim zdaniem to psuje cały efekt. Nie mogą normalnie?
Patrzę na mamę, żeby wiedziała, że mi na niej zależy, że jest dla mnie najważniejsza.
Ona nie śpiewa „cza-cza-cza”. Szanuję ją za to. Marszczy nos w  szerokim uśmiechu,
od którego robi mi się ciepło na sercu. Odwzajemniam uśmiech, chcąc w pełni przeżyć tę
chwilę. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu.
Kiedy miałam dwa lata, u mamy stwierdzono raka piersi w czwartym stadium. Ledwo to
pamiętam, ale mam przebłyski.
Widzę, jak robi mi na drutach duży, biało-zielony koc, na czas jej pobytu w szpitalu. Nie
znosiłam tego koca albo sposobu, w  jaki mi go dała, a  może uczucia, jakiego wtedy
doświadczyłam – w sumie nie pamiętam, czego nie znosiłam, pamiętam tylko niechęć, jaka
ogarnęła mnie w tamtej chwili.
W  innym przebłysku pamięci idę chyba przez szpitalny trawnik, za rękę z  dziadkiem.
Mieliśmy nazbierać żonkili dla mamy, ale ja nazbierałam brązowych, badylowatych
chwastów, ponieważ bardziej mi się spodobały. Mama latami trzymała je w  kubku po
kredkach. Na pamiątkę. (Może to stąd się wzięły nostalgiczne ciągoty Scotta?)
Kiedy indziej siedzę na nierównej, niebieskiej wykładzinie na zapleczu naszego kościoła,
patrząc, jak dwóch młodych, przystojnych misjonarzy kładzie ręce na łysej głowie mamy,
aby ją pobłogosławić, a reszta rodziny siedzi wokół na zimnych, rozkładanych krzesłach.
Jeden z  misjonarzy poświęcił oliwę i  polał nią głowę mamy, przez co nabrała jeszcze
więcej blasku. Drugi misjonarz odmówił błogosławieństwo, prosząc o  wydłużenie życia
mamy, jeśli taka jest wola boska. Babcia podskoczyła na krześle i huknęła „Nawet jeśli nie
jest, do jasnej cholery!”, co spłoszyło Ducha Świętego i misjonarz musiał zacząć od nowa.
Prawie nie pamiętam wydarzeń z tamtego okresu, ale nie muszę pamiętać. Tak często są
wałkowane w  domu McCurdych, że nie trzeba było w  nich uczestniczyć, by wryły się
w pamięć.
Mama uwielbia wracać do swojego raka – chemioterapii, naświetlań, przeszczepu
szpiku, mastektomii, rekonstrukcji piersi, czwartego stadium, tego, że miała zaledwie
trzydzieści pięć lat, kiedy zachorowała – i opowiada o nim wszystkim sąsiadom, członkom
kongregacji, a  nawet napotkanym w  sklepie przypadkowym osobom skłonnym jej
wysłuchać. To bardzo smutna historia, lecz widzę, że napełnia ją dumą. Daje poczucie
celu. Ona, Debra McCurdy, zjawiła się na tym świecie, aby wyzdrowieć i  opowiedzieć
o tym wszystkim i każdemu z osobna… co najmniej pięć do dziesięciu razy.
Mama wspomina raka, jak większość ludzi wspomina wakacje. Mało tego, organizuje
cotygodniowy seans filmiku, który nagrała po diagnozie. W każdą niedzielę po mszy każe
któremuś z chłopców włączyć kasetę, gdyż nie umie obsługiwać odtwarzacza.
– Ciii, proszę o spokój. Oglądajmy i bądźmy wdzięczni za to, gdzie mamusia jest teraz
z wami – oznajmia.
Mimo że film ma wzbudzić w  nas wdzięczność za jej wyzdrowienie, coś mi w  tym
zgrzyta. Widzę, że bracia czują się nieswojo, ja tak samo. Nie sądzę, aby któreś z nas miało
ochotę powracać do wspomnień naszej łysej, smutnej, umierającej mamy, choć nikt nie
mówi tego na głos.
Film się zaczyna. Mama śpiewa nam kołysanki, gdy wszyscy czworo siedzimy wokół
niej na tapczanie. I tak jak film się nie zmienia, tak nie zmieniają się komentarze mamy. Za
każdym razem zaznacza, że Marcus „nie mógł udźwignąć” sytuacji, więc co rusz
wychodził do przed­pokoju, żeby się opanować, i  znowu wracał. Mówi to w  sposób
wyrażający najwyższą pochwałę. Zdenerwowanie Marcusa śmiertelną chorobą mamy to
miara jego człowieczeństwa. Za to ja byłam „śmierdzielem”, i  mama wypowiada to
z jadem, jak przekleństwo, po czym następuje opowieść o tym, jak śpiewałam „Dzwonią
dzwonki sań” na całe gardło, mimo smutnej atmosfery panującej w domu. Nie do wiary, że
w  ogóle mi się nie udzieliła. Jak mogłam się cieszyć w  tak dramatycznych
okolicznościach? Miałam dwa lata.
Wiek to żadna wymówka. Ilekroć to oglądamy, dopada mnie poczucie winy. Jak mogłam
nie rozumieć? Co za idiotka! Jak mogłam być tak ślepa na jej potrzeby? Oczekiwała od nas
powagi, to miał być dla nas cios, otchłań rozpaczy. Bez niej mieliśmy być nikim.
Wprawdzie szczegóły choroby mamy są mi znane – słowa „chemia”, „przeszczep
szpiku” i  „naświetlania” robią piorunujące wrażenie na słuchaczach, którzy nie mogą
uwierzyć, że mama przeszła taką gehennę – dla mnie są tylko szczegółami. Nic nie znaczą.
Przywiązuję jednak wagę do atmosfery u  McCurdych. Odkąd sięgam pamięcią, jest
niczym życie na bezdechu, to najlepszy sposób na jej określenie. Jakbyśmy znajdowali się
w zawieszeniu, czekając, aż wróci rak mamy. Począwszy od wałkowania pierwszych chwil
po diagnozie, aż po stałe wizyty kontrolne, stale coś nam ciąży. Kruchość życia mamy
stanowi oś mojego życia.
I myślę, że mogę zaradzić coś na tę kruchość swoim życzeniem urodzinowym.
Wreszcie Sto lat dobiega końca. Nadchodzi ta chwila. Moja wielka chwila. Przymykam
oczy, biorę głęboki wdech i wypowiadam w myślach życzenie.
Niech mama przeżyje kolejny rok.
2.

–  Jeszcze jeden rządek i  gotowe – oznajmia mama, odnosząc się do klamerek, które
starannie wpina w moje włosy. Nie cierpię tej fryzury, rzędów ciasno spiętych kosmyków
unieruchomionych spinkami, które boleśnie wrzynają mi się w czaszkę. Wolałabym czapkę
z daszkiem, ale mama twierdzi, że wyglądam ładnie, więc jestem skazana na klamerki.
–  Dobrze, mamusiu – odpowiadam. Siedzę na zamkniętym sedesie i  macham nogami.
Machanie to uroczy akcent. Robi wrażenie.
Dzwoni telefon.
–  Cholerka. – Mama otwiera drzwi łazienki i  się wychyla, żeby złapać słuchawkę
wiszącą w kuchni na ścianie. Nie puszcza przy tym mojego kosmyka, który właśnie upina,
więc wychylam się w tym samym kierunku, co ona.
–  Halo! – rzuca do słuchawki. – Uhm. Uhm. Że co?! O  dwudziestej pierwszej?
Najwcześniej? Nieważne, dzieci spędzą kolejny wieczór bez taty. Twoja sprawa, Mark.
Twoja sprawa.
Rzuca słuchawkę.
– Dzwonił twój ojciec.
– Tak myślałam.
– Ten człowiek, Net, mówię ci. Czasami już… – Bierze głęboki, rozedrgany oddech.
– Czasami już co?
– No, mogłam wyjść za lekarza, prawnika albo…
–  Wodza Indian – uzupełniam, gdyż to powiedzonko również słyszałam. Zapytałam
kiedyś, z którym wodzem indiańskim się spotykała, na co odpowiedziała, że nie miała na
myśli dosłownie wodza, to tylko taka przenośnia, która oznacza, że mogła mieć, kogo
chciała, zanim urodziła dzieci, a  jej uroda zbladła. Wyraziłam przykrość z  tego powodu,
ale stwierdziła, że nic nie szkodzi, gdyż woli mnie od  faceta. Następnie zapewniła, że
jestem jej najlepszą przyjaciółką, cmoknęła mnie w czoło i uzupełniła po namyśle, że była
jednak na kilku randkach z lekarzem: „Wysokim i rudym, o ugruntowanej pozycji”.
Dalej upina mi włosy.
– Albo producenta. Filmowego, muzycznego. Quincy Jones obejrzał się kiedyś za mną
na ulicy. Serio, Net, mogłam wyjść za któregoś z nich i powinnam była to zrobić. Dobre
życie było mi pisane. Sława i majątek też. Sama wiesz, jak bardzo chciałam zostać aktorką.
– Ale dziadkowie ci nie pozwolili – mówię.
– Ale dziadkowie mi nie pozwolili, no właśnie.
Zastanawiam się, dlaczego jej nie pozwolili, ale nie pytam. Wiem, że lepiej nie zadawać
pewnych pytań i nie drążyć, niech mama uchyla rąbka tajemnicy tam, gdzie chce, podczas
gdy ja słucham i przyjmuję do wiadomości dokładnie to, czego sobie życzy.
– Au!
– Wybacz, przycięłam ci ucho?
– Tak, nie szkodzi.
– Nie widzę dobrze pod tym kątem.
Rozciera mi ucho. Ból mija w jednej chwili.
– Wiem.
–  Chcę zapewnić ci życie, jakie nie było mi dane, Net. Życie, na które zasługiwałam.
Życie, jakiego odmówili mi moi rodzice.
– Dobrze. – Obawiam się tego, co zaraz nastąpi.
–  Myślę, że powinnaś grać. Moim zdaniem byłabyś wspaniałą aktoreczką. Blondynka.
Niebieskie oczy. W tym mieście to kochają.
– W jakim mieście?
– W Hollywood.
– Czy Hollywood nie jest daleko?
–  Półtorej godziny stąd. Fakt, trzeba jechać autostradą. Musiałabym się tego nauczyć.
Ale dla ciebie jestem gotowa na takie poświęcenie, Net. Bo nie jestem taka jak moi
rodzice. Chcę dla ciebie tego, co najlepsze. Zawsze. Wiesz o tym, prawda?
– Tak.
Mama urywa, jak zawsze, gdy zamierza powiedzieć coś doniosłego. Pochyla się, aby
spojrzeć mi w oczy, nie puszczając przy tym mojego kosmyka.
– Co ty na to? Chcesz grać? Chcesz zostać aktoreczką mamusi?
Odpowiedź jest tylko jedna.
3.

Nie czuję się gotowa. Wiem, że nie jestem gotowa. Dzieciak przede mną zbiega po
schodkach ze sceny w sposób, jaki mnie onieśmiela. W ogóle nie widać po nim tremy. Dla
niego to dzień jak co dzień. Zajmuje miejsce obok kilkanaściorga innych dzieci, które już
siedzą, gdyż wygłosiły swoje monologi.
Rozglądam się po nudnym, surowym pomieszczeniu o białych ścianach i rzędach dzieci
na metalowych krzesełkach. Nerwowo mnę kartkę. Teraz moja kolej. Usiadłam na końcu,
żeby mieć czas poćwiczyć, lecz teraz żałuję tej decyzji, bo zżerają mnie nerwy. W życiu
tak się nie czułam. Aż brzuch mnie rozbolał ze strachu.
–  Zapraszam, Jennette – mówi mężczyzna z  czarnym kucykiem i  bródką, od  którego
zależy moje być albo nie być.
Kiwam głową i  wchodzę na scenę. Odkładam kartkę, żeby móc swobodnie
gestykulować, jak przykazała mi mama, i rozpoczynam monolog o żelkach owocowych.
Głos mi się trzęsie, słyszę to wyraźnie. Próbuję nad nim zapanować, ale mi nie
wychodzi. Uśmiecham się szeroko w nadziei, że Bródka nie zauważy. W końcu docieram
do puenty.
– …bo od żelków buzia mi się cieszy!
I chichoczę, tak jak poleciła mama – „słodko i piskliwie, marszcząc nosek” – w nadziei,
że wrażenie jest mniej krępujące, niż myślę.
Bródka odchrząka, co nigdy nie wróży nic dobrego. Prosi, żebym powtórzyła monolog,
ale „swobodniej, jakbym rozmawiała z koleżanką… aha, i bez wymachiwania rękami”.
Jestem rozdarta. Mama kazała machać. Jeśli wrócę do poczekalni i  powiem, że nie
machałam, będzie zawiedziona. Ale jeśli wrócę do poczekalni i  powiem, że nie mam
agenta, rozczaruje się jeszcze bardziej.
Powtarzam monolog, już bez gestykulacji, i  wypadam nieco lepiej, widzę jednak, że
Bródka nie jest w pełni usatysfakcjonowany. Zawiodłam go. Czuję się okropnie.
Kiedy kończę, Bródka wyczytuje dziewięć nazwisk, w  tym moje, i  odprawia pozostałą
piątkę. Widzę, że tylko do jednej dziewczynki dotarło, że odchodzi z kwitkiem, pozostali
uciekają w  podskokach, jakby szli na lody. Żal mi tej dziewczynki, ale rozpiera mnie
radość. Jestem Wybraną.
Bródka oznajmia, że Academy Kids będzie nas reprezentować jako statystów, co
oznacza, że wystąpimy na dalszym planie w  filmach i  programach. Widzę po jego
przesadnym ożywieniu, że próbuje osłodzić nam złą wiadomość.
Kiedy pozwala nam iść do poczekalni do naszych mam, wywołuje troje dzieci i każe im
zostać. Zwlekam z  odejściem, żeby usłyszeć, jaki los czeka trójkę Wybranych Bardziej.
Bródka informuje ich, że będą reprezentowani jako „główni aktorzy”, czyli tacy, którzy
otrzymują role mówione. Wypadli tak dobrze, że nie wytypowano ich na żywe rekwizyty,
tylko na prawdziwych, wykwalifikowanych, godnych własnej kwestii AKTORÓW.
Czuję, że wzbiera we  mnie coś niepokojącego. Zazdrość przemieszana z  poczuciem
odrzucenia i żalu nad sobą. Dlaczego nie zasługuję na to, żeby mówić?
Wychodzę do poczekalni i  biegnę do mamy, która po raz czwarty w  tym tygodniu
podlicza domowe wydatki. Oznajmiam jej, że zostałam statystką, a  ona wygląda na
szczerze ucieszoną. Mam świadomość, że po prostu nie wie o  istnieniu drugiej, lepszej
opcji, która nie została mi dana. Dręczy mnie obawa, że się dowie.
Wypełnia formularz. Wskazuje długopisem wykropkowane pole, gdzie mam podpisać,
obok miejsca, gdzie złożyła swój podpis, jako moja opiekunka.
– Co podpisujemy?
–  Umowę, według której agent dostaje dwadzieścia procent, a  my osiemdziesiąt.
Piętnaście procent z tych osiemdziesięciu pójdzie na konto, do którego otrzymasz dostęp,
gdy skończysz osiemnaście lat. Tyle daje dzieciom większość rodziców. Ale ty masz
szczęście. Mamusia nie weźmie twoich pieniędzy, tylko swoją pensję i kwotę na niezbędne
wydatki.
– Co to są niezbędne wydatki?
– A co ty się nagle taka dociekliwa zrobiłaś? Nie masz do mnie zaufania?
Szybko podpisuję.
Zjawia się Bródka, żeby porozmawiać z  każdym z  rodziców. Najpierw podchodzi do
mamy i mówi jej, że mam potencjał na pierwszy plan.
– Potencjał? – pyta krytycznie mama.
– Tak, zwłaszcza że ma dopiero sześć lat, wcześnie zaczyna.
– Ale dlaczego potencjał? Dlaczego od razu nie może grać pierwszego planu?
– No, była bardzo stremowana. Wygląda na nieśmiałą.
– Jest nieśmiała, ale to pokona. Na pewno pokona.
Bródka drapie się po przedramieniu, na którym ma wytatuowane drzewo. Nabiera tchu,
jakby przymierzał się do powiedzenia czegoś, co boi się powiedzieć na głos.
– Jennette musi chcieć grać, żeby jej się udało.
– Och, niczego bardziej nie pragnie – zapewnia mama, podpisując wykropkowane pole
na następnej stronie.
To mama niczego bardziej nie pragnie, a nie ja. Dzień był stresujący i gdyby to ode mnie
zależało, darowałabym sobie powtórkę. Z  drugiej strony pragnę tego samego, co mama,
więc w pewnym sensie ma rację.
Bródka posyła mi zagadkowy uśmiech. Nie lubię, kiedy dorośli robią miny albo wydają
odgłosy, których nie rozumiem. To frustrujące. Jakby coś mi umykało.
– Powodzenia – mówi znacząco i odchodzi.
4.

Jest trzecia nad ranem w  piątek po podpisaniu umowy z  Academy Kids, kiedy mama
mnie budzi. Jedziemy na plan serialu pod tytułem Z archiwum X. To mój pierwszy dzień
w  roli statystki. Mam zacząć dopiero o  piątej, ale ponieważ mama boi się pierwszej
podróży autostradą, woli wyjechać znacznie wcześniej.
–  Patrz, dla ciebie pokonuję swój lęk – mówi mama, kiedy wsiadamy do naszego
minivana, forda windstara.
Docieramy do studia 20th Century Fox z godzinnym wyprzedzeniem, więc spacerujemy
chwilę po ciemku. Kiedy mijamy ogromny mural z  pojedynkiem Luke’a Skywalkera
z  Darthem Vaderem na jednym z  budynków, mama piszczy z  zachwytu, wyciąga
jednorazowy aparat fotograficzny i  robi mi zdjęcie na jego tle. Jestem zakłopotana,
jakbyśmy tam nie pasowały.
Za kwadrans piąta dochodzi do wniosku, że już czas, więc meldujemy się przy wejściu u
niskiego, łysego asystenta produkcji. Mówi nam, że przyszłyśmy za wcześnie, ale możemy
poczekać na „zapleczu”.
Zaplecze okazuje się świetnym miejscem. To namiot na skraju studia, z bufetem. Płatki,
słodycze, dzbanki z  kawą i  sokiem pomarańczowym oraz srebrne tace ze śniadaniem:
naleśnikami, goframi i jajecznicą z boczkiem.
–  W  dodatku za darmo – stwierdza z  przejęciem mama. Zawija babeczki i  rogaliki
w serwetki, po czym upycha je w swojej wielkiej torbie z sieci Payless, dla moich braci, na
później. Na jednej z  tac leżą całe jaja. Mama mówi, że są ugotowane na twardo. Biorę
jedno, żeby spróbować. Mama pokazuje mi, jak turlać jajkiem po twardej powierzchni
i  obrać ze skorupki. Posypuję je solą i  pieprzem, po czym biorę wielki kęs. Jest pyszne.
Łapię też paczkę minikrakersów serowych. Spodobałoby mi się takie życie.
Kiedy przełykam ostatni kawałek jajka, pozostali mali statyści – jest nas trzydzieścioro –
są już w komplecie i ruszamy na plan.
Drepczemy za łysym asystentem, który prowadzi nas do studia, gdzie będziemy kręcić.
Jestem pod wrażeniem. Pod wysokim sufitem znajdują się setki świateł. Pachnie świeżym
drewnem, słychać stukot młotków i  wiercenie. Mija nas wielu ludzi w  kombinezonach,
niektórzy z  narzędziami przy paskach, inni z  clipboardami, jeszcze inni mówią coś
gorączkowo do krótkofalówek. Jest w tym coś magicznego. Tyle się dzieje.
Idziemy na plan i reżyser – niski mężczyzna z jasnobrązowymi, przydługimi włosami –
prowadzi nas do środka, terkocząc jak karabin maszynowy. Patrzy na mnie i  pozostałe
dwadzieścioro dziewięcioro dzieci, po czym obwieszcza z przejęciem, że zagramy dzieci,
które duszą się na śmierć w komorze gazowej. Kiwam głową, chłonąc każde słowo, żeby
zrelacjonować to mamie w drodze powrotnej. Duszą się na śmierć, jasne.
Reżyser rozmieszcza nas na planie. Stoję nieco z  tyłu, lecz prosi, aby mniejsze dzieci
przeszły do przodu, więc przechodzę. Następnie celuje palcem w  każdego z  osobna
i  mamy zrobić „śmiertelnie wystraszoną” minę. Jestem dziewiąta albo dziesiąta z  kolei,
i kiedy robię minę, każe operatorowi zrobić zbliżenie mojej twarzy. Nie mam pojęcia, co to
oznacza, ale chyba coś dobrego, gdyż reżyser puszcza do mnie oko.
– Jeszcze raz, masz się bać! – krzyczy reżyser. Lekko wytrzeszczam oczy w nadziei, że
o to chodzi. Chyba tak, bo reżyser klepie mnie po plecach ze słowami „Mamy to, jedziemy
dalej!”.
Reszta dnia upływa na kręceniu i  lekcjach, które tutaj odrabiamy, więc kursujemy
z  miejsca na miejsce. Ponieważ mama uczy mnie w  domu, przywiozła moje zadania
i  spięła je spinaczem. Siedząca obok dwunastolatka trąca mnie łokciem i  mówi, że nie
musimy odrabiać lekcji, jeśli nie chcemy, gdyż nauczycieli nie obchodzą statyści, tylko
główni aktorzy. Próbuję nie zwracać na nią uwagi i uzupełniam stolice stanów na swojej
kartce. Mija około pół godziny i  asystent znowu prowadzi nas na plan, gdzie kręcimy tę
samą scenę. Tę samą scenę, przez cały dzień.
Nie mam pojęcia, dlaczego robimy to tyle razy, i  dochodzę do wniosku, że lepiej nie
zadawać pytań, ale zauważam, że ilekroć wracam na plan, kamera stoi w innym miejscu,
więc pewnie o  to chodzi. No cóż, przynajmniej za każdym razem mam okazję zobaczyć
mamę.
W drodze na plan mijamy niewielkie pomieszczenie, gdzie tłoczą się rodzice statystów.
Macham do mamy, która zauważa mnie za każdym razem. Odkłada czasopismo, uśmiecha
się od ucha do ucha i unosi kciuk. Rozumiemy się bez słów.
Pod koniec dnia padam z nóg. Mam za sobą osiem i pół godziny zdjęć, odrabiania lekcji,
chodzenia tam i z powrotem, słuchania poleceń i wąchania dymu (w komorze gazowej jest
generator mgły, dla lepszego efektu). Mam za sobą długi i  niezbyt przyjemny dzień, ale
jajko na twardo naprawdę mi smakowało.
– Duszą się na śmierć – mówi z podziwem mama, kiedy w drodze do domu opowiadam
jej wszystko ze szczegółami. – I  zbliżenie. Zobaczą, jaka jesteś świetna. Gdy odcinek
zostanie wyemitowany, agencja będzie cię błagać, żebyś została główną aktorką. Błagać,
zobaczysz.
Z niedowierzaniem potrząsa głową i  przejęta postukuje w  kierownicę. Wydaje się taka
beztroska. Chłonę jej nastrój całą sobą. Chciałabym, żeby częściej taka była.
– Zostaniesz gwiazdą, Nettie. Ja to wiem. Gwiazdą, zobaczysz.
5.

– Za piętnaście minut musimy wyjść do kościoła! – krzyczy mama z drugiego pokoju, po
czym słychać charakterystyczny stukot pędzelka ciśniętego w lustro. Pewnie znów krzywo
pomalowała oko.
Należymy do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Garden Grove.
Babcia przyjęła mormoński chrzest w  wieku ośmiu lat, podobnie jak mama – ze mną
będzie tak samo, gdyż zdaniem Josepha Smitha w  tym wieku człowiek staje się
odpowiedzialny za swoje grzechy (wcześniej nie ponosi za nie odpowiedzialności). Mimo
chrztu babcia z  mamą nie chodziły do kościoła. Pewnie myślały, że pójdą do nieba na
skróty.
Ale kiedy u mamo wykryto raka, zaczęliśmy uczestniczyć we mszy.
– Wiedziałam, że Pan pomoże mi wyzdrowieć, jeśli będę Mu wiernie służyć – wyjaśniła
mi mama.
–  Aha, czyli zaczęliśmy chodzić do kościoła, bo chcieliśmy czegoś od Boga? –
zapytałam.
–  Nie. – Mama się śmiała, ale wyglądała na zdenerwowaną, może nawet trochę
rozzłoszczoną. Po czym przeszła gładko na Toma Cruise’a, jaki to jest przystojny
w zwiastunie drugiej części Mission Impossible.
Nigdy więcej nie zapytałam, kiedy zaczęliśmy chodzić do kościoła ani dlaczego to
robimy. Nie muszę znać szczegółów, żeby to pokochać.
Uwielbiam zapach świątyni: sosnowej pasty do podłóg z  nutką juty. Uwielbiam
katechezy i  pieśni o  wierze oraz Jezusie, takie jak Niechaj mnie powołają, Opowieści
z Księgi Mormona i moją ulubioną Kukurydza strzela, choć w  sumie nie wiem, co może
mieć wspólnego z wiarą albo Jezusem. (Opowiada o kukurydzy, która strzela na moreli).
Nade wszystko jednak kocham ucieczkę. Kościół to cudowne, sielskie, trzygodzinne
wytchnienie od miejsca, którego nie znoszę najbardziej na świecie: domu.
Podobnie jak kościół, dom znajduje się w  Garden Grove w  stanie Kalifornia, mieście
niezbyt czule nazywanym przez mieszkańców Garbage Grove, czyli Śmieciowym Grove,
gdyż – jak ujmuje to Dustin, zanim mama zdąży go uciszyć – mieszka tu mnóstwo białych
śmieci1.
Mamy dobrą stawkę za wynajem, ponieważ dom należy do rodziców taty, ale widać
mogła być lepsza, bo mama wciąż narzeka.
–  Wcale nie powinniśmy płacić. Od tego jest rodzina – utyskuje przy mnie, piłując
paznokcie albo zmywając naczynia. – Jeśli nie zostawią go twojemu ojcu w  spadku, to
przysięgam, że…
Spóźniamy się z czynszem w zasadzie co miesiąc – mama zawsze płacze z tego powodu.
Do tego pieniędzy często brakuje – z  tego powodu też płacze. Nie wystarcza pieniędzy,
mimo że wszyscy się zrzucają: mama, tata i dziadkowie. Babcia z dziadkiem wprowadzili
się do nas tymczasowo, kiedy mama walczyła z rakiem, ale już zostali, kiedy choroba się
cofnęła, gdyż taki układ był korzystniejszy dla wszystkich.
Mama nazywa to zmorą płacy minimalnej. Dziadek jest bileterem w  Disneylandzie,
babcia recepcjonistką w domu starców, tata wycina stojaki z tektury dla Hollywood Video
i  pracuje w  dziale kuchennym Home Depot, a  mama skończyła szkołę dla kosmetyczek,
ale dzieci storpedowały jej karierę – „poza tym opary utleniacza do włosów są toksyczne”
– więc w  sezonie świątecznym bierze zmiany w  Target, ale podkreśla, że jej głównym
zadaniem jest wypromowanie mnie w Hollywood.
Mimo notorycznego zalegania z  czynszem jeszcze nie zostaliśmy wyrzuceni, choć
podejrzewam, że gdyby dom nie należał do rodziców taty, sytuacja przedstawiałaby się
inaczej. Po cichu o tym marzę.
Gdyby nas wyrzucono, musielibyśmy przenieść się gdzie indziej, a  w takim wypadku
należałoby spakować do kartonów to, co chcielibyśmy zabrać. Gdybyśmy zaś musieli
spakować się do kartonów, należałoby przejrzeć wszystko, co znajduje się w  domu,
i wyrzucić część rzeczy. Byłoby cudownie.
Nasz dom nie zawsze tak wyglądał. Widziałam zdjęcia z czasów, zanim się urodziłam,
gdy wyglądał całkiem zwyczajnie – ot, zwykły dom, zagracony w granicach normy.
Zdaniem moich braci zaczęło się wraz z chorobą mamy, właśnie wtedy zaczęła wszystko
chomikować. Czyli kiedy miałam dwa lata. Od tamtej pory sytuacja tylko się pogorszyła.
Nasz garaż jest od sufitu do podłogi wypełniony szpargałami. Spiętrzone, plastikowe
pudła pękają w  szwach od starych papierów, rachunków, dziecięcych ubrań, zabawek,
splątanej biżuterii, czasopism, ozdób świątecznych, papierków po słodyczach,
przeterminowanych kosmetyków, pustych butelek po szamponach oraz skorup po
rozbitych kubkach w workach strunowych.
Do garażu prowadzą dwa wejścia, od tyłu oraz przez główne drzwi garażowe. Prawie
niemożliwością jest przejść środkiem, wchodząc od tyłu, gdyż nie ma na to miejsca,
a  gdyby nawet się znalazło, lepiej nie próbować. Grasują tu szczury i  oposy, toteż
ewentualna ścieżka usiana jest truchłami w  pułapkach rozstawianych przez tatę co kilka
tygodni. Zdechłe szczury i oposy śmierdzą.
Ponieważ nie można przejść przez garaż, naszą drugą lodówkę postawiono strategicznie
na samym przedzie, aby mieć do niej łatwy dostęp zaraz po otwarciu.
„Łatwy” to za dużo powiedziane.
Jako jedyni na ulicy mamy bramę garażową otwieraną ręcznie, tak ciężką, że wyłamała
zawiasy. Dawniej klikała głośno, kiedy tata lub Marcus – jedyni, którzy mieli siłę ją
dźwignąć – unieśli ją na pożądaną wysokość. W  chwili gdy rozlegał się ów dźwięk,
zostawała w górze.
No, już nie zostaje. Kilka lat temu kliknęła, po czym z hukiem runęła z powrotem i od
tamtej pory nie trzyma się o własnych siłach.
Dlatego dziś wyjście do garażu to zadanie dla dwóch osób. Osoba, która podnosi ciężkie
wrota – na ogół Marcus – musi podtrzymać je całym ciałem, żeby na nią nie spadły, druga
zaś – zwykle ja – bierze z garażu to, co ma zostać zabrane.
Chwile, kiedy Marcus i  ja mamy coś przynieść, są owiane grozą. Gdy Marcus
przytrzymuje bramę, krzywiąc się pod jej ciężarem, a ja pędzę do przepełnionej lodówki
i  namierzam wskazany produkt w  oceanie innych artykułów, czuję się jak Indiana Jones
oko w  oko z  głazem lecącym z  góry: muszę porwać ukryty skarb, zanim głaz mnie
zmiażdży.
W pokojach sytuacja przedstawia się niewiele lepiej. Pamiętam czasy, kiedy Marcus,
Dustin i Scott spali na piętrowym łóżku, a ja w pokoju dziecięcym, obecnie jednak nasze
sypialnie są tak zagracone, że nie sposób zlokalizować łóżek, a  co dopiero w  nich spać.
W  Costco kupiono dla nas rozkładane materace, na których śpimy w  salonie. Coś mi
mówi, że są to materace do ćwiczeń gimnastycznych dla dzieci. Nie lubię spać na moim.
Ten dom to żenada. Wstyd i hańba. Nie znoszę tego domu. Nie znoszę tego, jaka czuję
się w nim spięta i zestresowana, dlatego cały tydzień wyczekuję trzygodzinnej ucieczki do
krainy wyznań wiary i sosnowej pasty do froterowania.
I dlatego tak mnie denerwuje, że moja rodzina nigdy nie może wyjść o czasie, mimo że
bardzo się o to staram.
– Szybciej, ruchy, ruchy! – popędzam, zapinając sprzączkę lewego buta.
Dustin i Scott dopiero się budzą. Przecierają oczy, kiedy dziadek przełazi niezdarnie nad
ich „łóżkami” z Costco. Śpi z babcią na tapczanie w moim dawnym pokoju, który stał się
ich sypialnią vel składem na kolejne graty.
– Macie dziesięć minut na śniadanie, ubranie się i umycie zębów – oznajmiam braciom,
którzy idą do kuchni nasypać sobie płatków. Dustin – Lucky Charmsy, Scott – Count
Chocula. Przewracają oczami, dając do zrozumienia, że się rządzę, ale ja się nie rządzę: to
akt czystej desperacji i  nic poza tym. Pragnę porządku. Spokoju. Trzygodzinnego
odpoczynku od tego miejsca.
–  Słyszycie, co do was mówię? – pytam bez echa. Dziadek stoi w  kącie i  smaruje
grzankę, od ilości użytego masła jeży mi się włos na głowie. „Nie stać nas na te jego
ćwierć kostki masła dziennie”, powtarza mama. „Jego cukrzyca też tego nie zniesie”.
– Czy mógłbyś używać mniej masła, dziadku? Zdenerwujesz mamę.
–  Hę? – mruczy dziadek. Mówi tak, ilekroć zadaję mu pytanie, na które nie chce
odpowiedzieć, słowo daję.
Podminowana wychodzę i rozkładam To Białe na wykładzinie w dużym pokoju. To Białe
jest cienkim, białym kwadratem w  kwiatki, który rozkłada się na trzy części o  bokach
długości dwudziestu pięciu centymetrów, służące nam jako stolik. Wygląda na to, że
rozkładane rzeczy to nasza specjalność.
Zatem rozkładam To Białe, a  Dustin i  Scottie schodzą jeden za drugim do salonu.
Podążają krokiem i ze skupieniem godnym linoskoczków, gdyż obaj napełnili miski aż po
same brzegi i mleko chlusta na szarą wykładzinę. Mama codziennie wbija im do głów, że
w pokoju śmierdzi później skwaśniałym mlekiem, ale oni wciąż swoje. Tutaj nikt nikogo
nie słucha.
Mama nie włożyła jeszcze odświętnych butów – robi to tuż przed wyjściem, gdyż bolą ją
od nich haluksy – toteż wiem, że za chwilę wdepnie w mokrą plamę i zedrze rajstopy, po
czym wpadnie w  histerię i  zażąda, abyśmy wstąpili po drodze do Rite Aid po nowe.
Zaburzy to moją trzygodzinną ucieczkę. Nie możemy wstąpić do Rite Aid.
Biegnę do szafy z  ręcznikami. Po drodze mijam łazienkę. Przyciskam ucho do drzwi
i słyszę, jak babcia żali się komuś do telefonu.
– Jean zostawiła metkę na swetrze, który dała mi w prezencie. Robi tak, gdy kupi coś na
wyprzedaży i udaje, że zapłaciła pełną kwotę. Taka jest cwana. W każdym razie poszłam
do sklepu i zobaczyłam ten sweter, z siedemdziesięcioprocentowym rabatem. Nie wydała
nawet piętnastu dolarów…
– Wychodź, babciu! Chłopcy muszą skorzystać! – krzyczę i walę pięścią w drzwi.
–  Co ja ci zrobiłam?! – wrzeszczy babcia. To jej stały numer, kiedy rozmawia z  kimś
przez telefon. Robi z siebie ofiarę.
Biorę z  szafki czerwoną ścierkę z  motywem świątecznym, zwilżam ją pod kuchennym
kranem i przyciskam do przesiąkniętej mlekiem wykładziny. Podnoszę głowę i patrzę, jak
Dustin i  Scott jedzą przy Tym Białym. Scott przeżuwa w  ciszy i  metodycznie, prawie
w  zwolnionym tempie. Po co ten pośpiech? Gdzie się pali? Dustin nie domyka ust,
mlaszcze i siorbie. Szybko, lecz mało efektywnie.
Patrzę na zegar. Dwanaście minut po jedenastej. Musimy się uwinąć w  ciągu ośmiu
minut, żeby zdążyć na mszę o wpół do dwunastej.
–  Szybciej, guzdrały! – popędzam braci i  kładę się na ścierce, aby osuszyć zalaną
mlekiem wykładzinę.
– Przymknij się, fujaro – burczy Scottie.
Dziadek przechodzi nade mną, sypiąc okruchami z  grzanki zawiniętej w  papierową
serwetkę. Babcia nadchodzi z  drugiej strony, owinięta w  prześwitujący ręcznik, fuj. Na
głowie ma prowizoryczną opaskę z papieru toaletowego.
– Zadowolona? Wyszłam z łazienki – oznajmia, kierując się do kuchni.
Nie zwracam na nią uwagi i zapędzam braci do mycia zębów, a sama odnoszę miski do
zlewu. Może jeszcze cudem zdążymy.
Pełna nadziei odklejam ścierkę od wykładziny i biegnę do kuchni ponownie zmoczyć ją
pod kranem, kiedy zjawia się mama i idzie do salonu. Przerażona już mam ją ostrzec, ale
widzę, że nie zdążę.
– Co to ma być? – pyta tonem, z którego jasno wynika, że wie, w co wdepnęła.
Tłumaczę jej, że prawie posprzątałam, a mokra plama to głównie woda, ale nie słucha.
Straciła humor. Zdejmuje rajstopy i krzyczy do taty, że musimy wstąpić po drodze do Rite
Aid po nowe.
Zastanawiam się, czy mogłam coś zrobić inaczej, abyśmy szybciej znaleźli się za
drzwiami. I  czy mogę podjąć jakieś kroki w  przyszłości. Pakujemy się do minivana
i jedziemy do Rite Aid. Może zdążymy do kościoła na Kukurydzę.

1
White trash – obraźliwe określenie białych Amerykanów z  nizin społecznych, którym nie spełnił się
amerykański sen.
6.

– Tatuś! – krzyczę, kiedy wchodzi do domu. Wpadam na niego jak taran, jak zawsze, gdy
wraca z  pracy. Wciągam w  płuca aromat flanelowej koszuli – mmm, trociny z  kapką
świeżej farby, jego zapach firmowy.
– Cześć, Net – odpowiada bez entuzjazmu. Zawsze trzymam kciuki, że potarga mi włosy,
przytuli albo zażartuje, ale na próżno. Nie tracę nadziei.
– Jak było w pracy?
– Dobrze.
Gorączkowo szukam tematu do rozmowy. Nici porozumienia. Z mamą to przychodzi bez
trudu, dlaczego z nim musi być inaczej?
– Dobrze się bawiłeś? – pytam, kiedy przechodzimy do dużego pokoju.
Milczy, po czym jego twarz przybiera wyraz niepokoju. Odwracam się, żeby sprawdzić.
Mama. Wyprostowana jak struna, uniesiony podbródek, zaciśnięte zęby, wytrzeszczone
oczy… Nie jest zdenerwowana ani zła, jest wściekła. Zaraz wybuchnie. O nie. Muszę temu
zapobiec.
– Mark – wypluwa i cmoka w dowód irytacji. Teraz albo nigdy, muszę interweniować.
– Kocham cię, mamusiu! – wołam. Biegnę i ją przytulam.
Udało się, mogę ją udobruchać. Ale zanim zdążę zebrać myśli…
– Marku Eugene McCurdy – mówi podniesionym głosem.
O nie. Nazwała go „Eugene”. Jesteśmy o krok od detonacji.
–  Musiałem zostać dłużej, bo pomagałem klientowi, nie dałem rady się wyrwać –
usprawiedliwia się tata przestraszonym głosem.
– Trzy godziny…
Patrzę błagalnie na Dustina i Scottiego, którzy grają w „GoldenEye 007” na Nintendo 64.
W takich chwilach reszta świata przestaje dla nich istnieć. Dziadkowie są w pracy. Jestem
sama na placu boju.
– Może obejrzymy Jaya Leno, mamusiu? Chcesz obejrzeć Jaya Leno? Zaraz się zacznie.
– Cicho, Net.
I po sprawie. Przemówiła. Zostałam uciszona, a  już myślałam, że Jay zadziała. Fakt,
wolę Conana, ale w naszym domu ogląda się Jaya. (Gdy wspomniałam o tym w kościele,
siostra Huffmire stwierdziła, że Jay jest trochę ryzykowny i o wpół do dwunastej w nocy
powinnam już spać, ale mama skwitowała, że siostra Huffmire lubi osądzać innych i  nie
muszę się nią przejmować).
Bacznie obserwuję mamę. Jej pierś zaczyna falować. Napięcie rośnie. Uszy mamy robią
się czerwone. Rzuca się na tatę, który cofa się kilka kroków i mama pada na kolana.
–  Przemoc! Przemoc! – krzyczy wniebogłosy. Tata łapie ją za nadgarstki, żeby się
uspokoiła. Mama pluje mu w twarz. Ktoś wygrywa rundę w „007”. Słychać fanfary.
– Wróciłem trochę później, Deb, wielkie rzeczy! – próbuje ją przekrzyczeć tata.
– Jak śmiesz mną pomiatać?! Jak śmiesz?! – Mama uwalnia nadgarstki i zaczyna go bić
po twarzy.
– Dawaj, mamo! Dasz radę! – kibicuję, jak zawsze, gdy minie pierwszy strach.
– To niedorzeczne, Deb. Potrzebujesz pomocy! – rzuca błagalnie tata. O nie. Czyżby nie
wiedział, że to ją tylko nakręca? Ilekroć on albo dziadek kłócą się z  mamą i  mówią
„potrzebujesz pomocy”, zaczyna się istna burza.
– Ja nie potrzebuję pomocy, ty potrzebujesz! – wrzeszczy mama. Biegnie do kuchni. Tata
zaczyna ściągać buty, łudząc się idiotycznie, że może już po wszystkim, może mama
ochłonęła i wróci do normalności. Jak może nie wiedzieć? Dlaczego nigdy nie wie?
Jeden, dwa, trzy, odliczam w myślach. Wróci za niespełna dziesięć sekund. Cztery, pięć,
sześć, siedem. Wraca z  kuchennym nożem, tym dużym, którym babcia co wieczór sieka
warzywa.
– Wynocha z mojego domu! – krzyczy. – Wynoś się!
– Proszę cię, Deb, co ty znowu wyprawiasz…
Minęło kilka miesięcy, odkąd ostatnio kazała mu spać w  samochodzie. Dłużej niż
zwykle: na ogół wylatuje raz w  tygodniu. I  nie bez powodu. Mama twierdzi, że za mało
pomaga w  domu, przesiaduje za długo w  pracy, pewnie ją zdradza, nie interesuje się
dziećmi, jest nieobecnym ojcem itd. Cud, że tak dawno go nie wyrzucała. Powinien się
cieszyć.
– Wynocha, Mark!
– Odłóż ten nóż, Deb. To niebezpieczne. Stwarzasz zagrożenie dla dzieci.
–  Nieprawda. Nigdy nie skrzywdziłabym swoich dzieci. Nigdy nie skrzywdziłabym
swoich dzieci! Jak śmiesz mnie o to oskarżać?!
Łzy płyną jej po twarzy. Wytrzeszcza oczy i toczy wzrokiem, jest przerażająca.
– Wynocha!
Znów się na niego rzuca. Tata się cofa.
– Dobrze, no dobrze. Wychodzę. Już mnie nie ma.
Wkłada z powrotem buty i znika za drzwiami. Mama wraca do kuchni i odkłada nóż do
szuflady, po czym osuwa się na kolana i zaczyna rozdzierająco szlochać. Przykucam obok
i ją przytulam. Ktoś wygrywa kolejną rundę „007”.
7.

Stoję na tym kopcu, odkąd wywołano mnie o szóstej rano. Dochodzi południe i słońce
grzeje niemiłosiernie. Główni aktorzy wokół mnie w przerwach między ujęciami idą pod
parasole, siadają na rozkładanych krzesłach, aby dać odpocząć nogom, i sączą zimną wodę
prosto ze skrzyni z lodem. Ale nie ja. Nie dla mnie takie luksusy, ponieważ jestem tylko
statystką.
Wraz z  grupą pozostałych wybrańców losu sterczę na pustyni na obrzeżach Lancaster,
bez parasola i  o suchym pysku, spocona jak mysz pod warstwami gryzącej, stęchłej
odzieży z czasów wielkiego kryzysu. Gramy nędzarzy w filmie krótkometrażowym Złote
marzenia. Film przedstawia wycinki z  dziejów Kalifornii i  podobno mają go puszczać
w  nowym parku tematycznym Disneylandu, „Kalifornijska przygoda”. Mama radośnie
przekazała mi tę informację, kiedy jechałyśmy tu o wpół do piątej rano, ale ożywiłam się
jedynie na wieść o nowym parku.
Najgorsze ze wszystkiego jest świństwo, które mam w  ustach. Rano, podczas
charakteryzacji, zapleciono mi dwa warkocze i kazano szeroko rozdziawić buzię, po czym
charakteryzatorka wlała do środka brązowy płyn, tak aby zęby wyglądały na zepsute.
Ciecz szybko zastygła i wrażenie było odpychające, jakbym miesiąc nie myła zębów. Od
rana mnie to męczy i mimowolnie przesuwam po nich językiem, nie mogąc się skupić.
–  Nie wyglądasz na zadowoloną, że tu jesteś. Postaraj się wyglądać na zadowoloną –
mówi mama, kiedy wchodzimy razem do łazienki dla statystów. Od godziny chce mi się
kupę i dłużej nie wytrzymam, więc pytam człowieka z krótkofalówką, czy mogę iść, choć
mama twierdzi, że mogę przez to dostać łatkę trudnej.
–  Przepraszam – mówię, robiąc kupę, a  mama zwilża wodą papierowy ręcznik, żeby
mnie podetrzeć. Głupio mi, że nadal się przy tym upiera. Ostatnio próbowałam jej
wytłumaczyć, że mam już osiem lat i  sama umiem, ale zrobiła minę, jakby się miała
rozpłakać, i  oznajmiła, że musi to robić przynajmniej do czasu, aż skończę dziesięć lat,
gdyż nie życzy sobie smug na moich majtkach z Pocahontas. Wiem, że nie byłoby żadnych
smug, jednak bardziej martwią mnie łzy mamy.
– Przestań się marszczyć, OK? – mówi mama, żebyśmy się dobrze zrozumiały. – Masz
nastroszone brwi i wyglądasz na rozzłoszczoną.
Ręcznik idzie w ruch.
– Dobrze.
Wracam na swój kopiec i  próbuję wyglądać odwrotnie, niż się czuję, co w  tym słońcu
jest naprawdę trudne. Mrużę oczy, nic na to nie poradzę.
–  Gdzie ta smutaska, którą wcześniej pokazywałem? Weźmy ją! – krzyczy reżyser do
asystenta.
Asystent wskazuje różne dzieci, ale reżyser kręci głową, póki nie pada na mnie.
– Tak, ona – potwierdza reżyser.
– Chodź ze mną. – Asystent bierze mnie za rękę i idziemy do reżysera.
Każą mi usiąść w  staroświeckim pojeździe, patrzeć nieco w  prawo i  „nic nie robić”.
Przytakuję. Po kilku ujęciach reżyser wygląda na zadowolonego.
Asystent odprowadza mnie do mamy czekającej przy bufecie. Mówi, że skończyłam na
dziś, ponieważ wykorzystano mnie w kluczowej scenie i nie mogę już statystować.
– Kluczowej scenie? – pyta mama z wyraźnym podnieceniem.
–  Owszem. Właściwie to muszę wam przynieść nową umowę, bo to zasadniczo rola
główna.
Mama niemal dygocze z radości.
– Jak do tego doszło?
– Cóż, dziewczynka, którą zatrudniliśmy, nie słuchała poleceń: uśmiechała się, chociaż
kazaliśmy jej robić smutną minę. Ale nie pani córka. Smuci się jak marzenie – dorzuca ze
śmiechem asystent.
–  A  jakże. Jak marzenie. – Mama przytakuje rozpromieniona, jakby zapomniała, że
jeszcze pół godziny temu robiła mi o to wyrzuty.
– Tak czy siak, wzięliśmy pani córkę, więc teoretycznie wystąpiła na pierwszym planie.
Idzie po nowy formularz, a mama odwraca się i łapie mnie za ręce.
– Wzięli cię, Net! Wzięli!
Po powrocie do domu od razu dzwoni do Academy Kids, żeby się pochwalić. Mówią jej,
że to wspaniała wiadomość i oznacza, że zyskam renomę dziewczynki, która współpracuje
i  słucha poleceń, dwie najbardziej pożądane cechy aktorów dziecięcych. Obiecują, że
rozejrzą się za jakimś dłuższym projektem, na drugim planie. Początkujący statysta nie ma
co marzyć o takich rolach, gdyż nie dał się jeszcze poznać. Mama wygląda na zmieszaną.
–  Na drugim planie? W  epizodach? Dlaczego nie do roli pierwszoplanowej? Przecież
zagrała w Złotych marzeniach, chyba może już zacząć chodzić na przesłuchania?
– Jeszcze za wcześnie na to. Musi nabrać więcej doświadczenia, po czym ocenimy, czy
jest gotowa.
Mama ustępuje, ale widzę, że nie jest zachwycona.
–  Znaleźli się eksperci – prycha. Zawsze truchleję, że jej rozmówca nie zdążył się
rozłączyć i usłyszy, co szczęśliwie jeszcze nigdy nie miało miejsca.
Do końca dnia jest podenerwowana, ale rano odzyskuje dobry humor, gdy dzwonią
z  Academy Kids z  informacją, że mają dla mnie rolę drugoplanową w  pilocie serialu.
Osiem dni pracy.
–  Może grasz epizody, skarbie – oznajmia mama, szorując zęby – ale jeszcze trochę,
a zostaniesz aktorką sensu stricto.
Wypluwa pastę do zlewu.
– Chyba tak się mówi, nie jestem pewna.
8.

Pilot zostaje przyjęty zgodnie z  oczekiwaniami i  choć gram tylko epizod, na planie
dochodzi do incydentu, który przybliża mnie do spełnienia marzenia mamy.
Matka grającej rolę główną dziewczynki w  moim wieku w  przypływie sympatii daje
mamie numer agentki swojej córki, Barbary Cameron.
– Barbary Cameron, Net! Cholernej Barbary Cameron!
– Super!
– Czy ty wiesz, kto to jest?
– Nie.
– Matka kilkorga sławnych dzieci. Kilkorga. Kirka Camerona z Dzieciaki, kłopoty i my,
Candace Cameron z  Pełnej chaty. To ich mama. Była ich menedżerką, a  potem została
menedżerką innych dzieci. W  tej chwili to jedna z  najsławniejszych agentek aktorów
dziecięcych. Naprawdę równa babka.
Mama natychmiast dzwoni do Barbary, żeby załatwić przesłuchanie dla mnie i Marcusa,
którego namówiła ostatnio, żeby spróbował swoich sił w  aktorstwie, mimo jego
początkowych oporów.
„Daj spokój, masz taki fantastyczny uśmiech, takie duże zęby”, przekonywała. „I dużo
pieprzyków. Dosłownie młody Matt Damon”.
Po cichu zazdroszczę Dustinowi i  Scottiemu. Nie pojmuję, dlaczego ma wobec nich
skromniejsze oczekiwania. Chciałabym znać odpowiedź na to pytanie, ale to chyba jedna
z kwestii, których w rodzinie się nie porusza i co do których panuje milcząca zgoda.
Barbara pracuje z  domu, jedziemy tam na przesłuchanie. Po przyjeździe dostajemy
z Marcusem sceny, na których przygotowanie mamy pół godziny, po czym mamy wrócić
i je zaprezentować. Nie wiem, z jakich pochodzą filmów, ale Marcus gra licealistę, którego
dziewczyna popełniła samobójstwo, a ja dziewczynkę, która usiłuje odwieść rodziców od
rozwodu.
Mama ćwiczy z nami monologi, po czym idziemy na przesłuchanie.
Marcus pierwszy. Nie ma go pół godziny. Wraca w  dobrym humorze. Twierdzi, że
Barbara i druga pani dużo mówiły i się śmiały.
Wchodzę. Cała się trzęsę. Mówię swój monolog. Kobiety patrzą po sobie i Barbara prosi,
żebym spróbowała jeszcze raz, ale mam go z  siebie „wyrzucić”. Nie bardzo wiem, o  co
chodzi.
– Bądź bardziej swobodna – uściśla Barbara.
Próbuję. Druga kobieta patrzy na Barbarę i wzrusza ramionami. Barbara ma niewyraźną
minę.
– Dziękuję – mówią jednocześnie.
Wychodzę, jak mogę najwolniej, grając na zwłokę, gdyż wiem, że mama będzie
zawiedziona, że spędziłam tam tak niewiele czasu. Mimo starań zyskuję co najwyżej
minutę. Mama spogląda na mnie z niepokojem.
– Jak poszło?
– W porządku.
– Dużo gadały?
– Nie bardzo…
– Śmiały się z tego, co mówiłaś?
– Właściwie nie…
– Hm.
W drodze powrotnej czuję, że mama jest zawiedziona. Wyglądała na dumną i  przejętą
Marcusem, ale znam ją na wylot i wiem, że to wymuszone. Rozczarowanie moją porażką
usunęło w cień dumę i radość z syna.

– Marcus bardzo nam się podoba, chętnie będziemy go reprezentować. Ale Jennette, ona
po prostu… nie ma charyzmy.
To słowa Laury, kobiety, która prowadziła casting razem z  Barbarą. Jest prawą ręką
Barbary, jedną z dwóch agentek w firmie. Bystra i wygadana, wali prosto z mostu głosem,
który słyszę z drugiego końca kuchni, gdzie mama gotuje rosół.
–  Wspaniale, że chcecie reprezentować Marcusa, ale może weźmiecie też Jennette,
najwyżej zrezygnujecie z niej, jeśli nie znajdzie nic po pół roku – mówi błagalnie mama
i unosi kciuk, zachwycona własnym pomysłem.
– Mamy już dużo podopiecznych… – Laura zawiesza głos.
–  Jennette szybko się uczy i  słucha poleceń – przekonuje melodyjnie mama, jakby
próbowała znęcić Laurę, co nie zmienia faktu, że w istocie żebrze o litość.
Laura mówi, że pogada z Barbarą i zaraz oddzwoni. Mama przenosi na mnie wzrok.
– Net, zmów szybki paciorek, żeby Barbara cię przyjęła. I złóż rączki za nas obie, bo ja
mieszam zupę – oznajmia. Posłusznie składam ręce. Przymykamy oczy.
–  Ojcze nasz w  niebie – zaczynam. – Dziękuję Ci za ten piękny dzień i  liczne
błogosławieństwa…
– Szlag! – mówi mama.
Otwieram oczy. Mama upuszcza łyżkę, którą mieszała, i wkłada palec do ust, po czym
odkręca zimną wodę.
– Sparzyłam się w palec – rzuca tonem wyjaśnienia. – Mów dalej, kochanie.
Kiwam głową i wracam do modlitwy.
– Proszę Cię, spraw, żeby Barbara Cameron mnie przyjęła, i ześlij na nas pokój na resztę
dnia, niech mamusia się wyśpi, bo czasem ma z tym problem. Dziękuję Ci, Ojcze. W imię
Jezusa Chrystusa, amen.
– Amen, kochanie. Dobra robota.
Mama zaczyna nalewać zupę, kiedy znów dzwoni telefon. Z hukiem upuszcza garnek do
zlewu i  część rosołu chlusta na blat, ale mama nie zwraca na to uwagi. Myśli tylko
o jednym.
–  Uhm – mówi radośnie. Tym razem nie słyszę Laury, bo mama ze zdenerwowania
chodzi tam i z powrotem.
– Uhm – powtarza, łypiąc na mnie. Kiepsko się z tym czuję.
–  Wspaniale, na pewno nie pożałujecie. – Mama kończy rozmowę. Długo się we mnie
wpatruje, a z jej oczu bije czysta radość.
– I co? – pytam.
–  Barbara Cameron cię przyjęła. Masz chodzić na cotygodniowe lekcje gry aktorskiej,
żeby nabrać więcej luzu czy coś w tym rodzaju, ale cię przyjęła.
Potrząsa głową z dumą i zachwytem, po czym oddycha z ulgą i mnie przytula.
– Jesteś aktorką pierwszoplanową, skarbie. Moje maleństwo nie będzie grać ogonów.
9.

Nie znoszę lekcji aktorstwa. Chodzę na te zajęcia od dwóch miesięcy, inaczej Barbara
Cameron nie wzięłaby mnie pod swoje skrzydła. W każdą sobotę, od jedenastej do wpół do
trzeciej. Wprawdzie spędzam kilka godzin z  dala od domu, jednak nie wyczekuję tych
zajęć na równi z  kościołem, gdyż są dla mnie jeszcze większą męczarnią niż pobyt
w domu.
Każdorazowo zaczynają się od „rozluźnienia”. Grupa złożona z kilkunastu osób chodzi
w  kółko, naśladując pannę Lasky. To nazwisko Laury, która nie tylko jest prawą ręką
Barbary, ale też naszą nauczycielką aktorstwa. Stroi przedziwne miny, otwiera szeroko usta
i wybałusza oczy. Nie mam pojęcia, jak to ma nam pomóc zostać lepszymi aktorami, ale
nie będę wkurzającym smarkiem, który zadaje pytania.
– Masz być uważna, pamiętaj – przykazuje za każdym razem mama. – Panna Lasky cię
obserwuje. Dzieci, które przeszkadzają, nie słuchają poleceń i zadają pytania, nie pójdą na
żadne przesłuchanie, w przeciwieństwie do tych, które trzymają buzie na kłódkę i robią, co
im się każe.
Po gimnastyce twarzy wcielamy się w  różne zwierzęta. Niektóre dzieci mają z  tego
radochę, ale ja czuję się jak kretynka. Nie umiem trąbić jak słoń, mruczeć jak kot ani
pohukiwać jak małpa i prawdę mówiąc, wcale nie mam na to ochoty. Zostawmy odgłosy
zwierząt zwierzętom.
Czasami panna Lasky każe wszystkim zastygnąć w  bezruchu, po czym typuje różne
osoby do występów solowych. To ma nam pomóc się przełamać.
– Trąb, Jennette! Trąb, ile chcesz!
Wcale nie chcę, ale się staram. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię.
Po znienawidzonych odgłosach zwierząt przechodzimy do zapamiętywania tekstu.
Dostajemy scenę i mamy pół godziny na opanowanie naszych kwestii, które następnie po
kolei odgrywamy „na zimno”, czyli w nomenklaturze show-biznesu „szybko i bez emocji”.
Ponoć to ważna technika, zwłaszcza dla dzieci, żebyśmy nie przedobrzyli i nie wyglądali
na zbyt wystudiowanych podczas castingów. Wykucie tekstu na blachę i  późniejsze
dodanie emocji to rzekomo gwarancja świeżości.
Uczenie się na pamięć jest dla mnie najmniej przykre, może ponieważ jestem w  tym
najlepsza. Zwykle zapamiętuję tekst w  ciągu piętnastu minut, a  kolejny kwadrans
poświęcam na doszlifowanie. Nie mam również problemu z  beznamiętnym klepaniem
tekstu. Emocje są problemem, słowa bynajmniej. Udawanie emocji samo w  sobie jest
niekomfortowe, a  udawanie przed innymi ludźmi to jakiś koszmar. Czuję się jak na
widelcu. Nie chcę, żeby ktoś oglądał mnie w takim stanie.
Po zapamiętywaniu przychodzi pora na pracę nad sceną, moja najmniej ulubiona część
zajęć, gdyż wtedy muszę grać. Co tydzień dostajemy scenę, którą musimy zapamiętać
i rozłożyć na części pierwsze, czyli przeanalizować naszą postać oraz całą sytuację, łącznie
z  tym, co ukrywa się między wierszami. Czego tak naprawdę chce mój bohater? Czego
chce postać, z  którą mam do czynienia, i  jakie wzbudza we mnie odczucia? Po
przeanalizowaniu sceny musimy ją przećwiczyć i wystąpić przed publicznością.
Kolejno wstajemy, odgrywamy scenę, po czym omawiamy ją z panną Lasky. Naprawdę
wolałabym tego nie robić. Nie lubię siadać na środku i grać przed wszystkimi. Nie lubię
być obserwowaną. Wolę obserwować.
Panna Lasky zaznaczyła na samym początku, że rodzice nie mają wstępu na zajęcia, ale
mama się uparła.
– Miałam raka piersi z przerzutami, po chemii mam osłabione kości. To udręka siedzieć
tyle czasu w samochodzie i nie wolno mi spacerować w upale.
– Cóż, na rogu jest kawiarnia – odrzekła panna Lasky z wymuszonym uśmiechem.
– Mam płacić dwa pięćdziesiąt za filiżankę kawy? – Uśmiech mamy też nie pozostawiał
wątpliwości.
I na tym stanęło. Mama jest jedyną matką na sali. Cieszę się, że ma, czego chciała, może
patrzeć, jak gram. Ale to dla mnie dodatkowy stres. Czuję, jak mnie ocenia, widzę kątem
oka jej reakcje. Bezgłośnie wypowiada moje kwestie i  robi przesadne miny, które mam
naśladować. Trudno grać, śledząc jednocześnie jej podpowiedzi.
Kiedy zajęcia dobiegają końca, zalewa mnie fala ulgi, ponieważ do końca dnia mam
spokój. Do jutra nie muszę uczyć się roli na przyszły tydzień. Dzisiaj mam wolne.
10.

– Nie chcę mówić tego słowa – oznajmiam mamie, gdy ćwiczymy rolę na przesłuchanie
do Mad TV. Skecz to parodia na temat Kathie Lee Gifford i  dwójki jej dzieci, mam grać
prześmiewczą wersję córki Kathie.
– Ma różne znaczenia. Co się tak uwzięłaś? Na miłość boską, występuje w piosenkach
dla dzieci. „Mój rower niebieski jest cały, niebieskie siodełko i dwa pedały” – nuci mama.
Wiem, że po części przyznaje mi rację, w  przeciwnym razie nie tłumaczyłaby się tak
gęsto.
– Muszę to powiedzieć?
–  Tak, Net, idziesz na pierwsze przesłuchanie do roli mówionej. Musimy przez to
przebrnąć, niech Barbara wie, że nie sprawiasz problemów. Poza tym dobrze byłoby złapać
jakąś fuchę, żeby dalej cię wysyłała.
Ściskam w ręku kartki.
–  Słuchaj, możemy iść potem na lody, jeśli pokażesz, na co cię stać, dobrze? Mamy
jeszcze kupon od siostry Johnson.
– Dobrze.

Jest następny dzień i  czekam na casting. Pomieszczenie jest małe, o  pustych, białych
ścianach. Pozostałe kandydatki oraz ich mamy siedzą na składanych krzesłach lub
podpierają ściany. Wszystkie dziewczynki mają jasne włosy. Wszystkie mamy siedzą jak
na szpilkach.
Przychodzi po mnie ktoś z obsługi. Mam sucho w ustach, jak zawsze przed castingiem,
i  muszę siusiu, mimo że sikałam już cztery razy. To pewnie przez red bulle bez cukru,
które mama wlewa we mnie przed przesłuchaniami, bo inaczej nie mam „komediowej
werwy”.
– Jennette McCurdy – słyszę. Przełykam ślinę.
– Tutaj! – wołam z ożywieniem, jak mama kazała.
– Zapraszamy – mówi kierowniczka obsady.
Mama klepie mnie w tyłek na zachętę.
– Dasz radę, Net. Jesteś lepsza od tych wszystkich dziewczyn!
Widzę, że jedna z moich rywalek ze smutkiem spuszcza głowę, a matka ją pociesza. Idę
za kierowniczką obsady do studia, gdzie siedzi dwóch mężczyzn.
– Daj znać, kiedy będziesz gotowa – mówi jeden.
Kierowniczka obsady wypowiada swoją kwestię, a ja pierwszą z moich dwóch.
– Jesteś stara.
Mężczyźni wybuchają śmiechem. Chyba im się spodobało. Nadal mam sucho w ustach.
Stresuje mnie to słowo, zaraz muszę je wypowiedzieć.
– Gelman, wyglądasz jak pedał.
Kolejny wybuch śmiechu. Skończyłam. Idę do poczekalni, do mamy.
– I co powiedzieli? – pyta mama, kiedy stoimy w kolejce w lodziarni.
– Że jestem zabawna.
–  Pewnie, że jesteś. I  poważna, jeśli trzeba. Moja dziewczynka jest wszechstronna.
Chcesz kokosowy?
– Hm, nie, chyba wezmę ciasteczkowy.
Mama odwraca się do mnie jak rażona prądem.
– Nie chcesz kokosowego?
Zamieram. Nie wiem, co powiedzieć. Mama wygląda na zdenerwowaną, że nie
wybrałam kokosowego. Zwlekam z  kolejnym ruchem w  oczekiwaniu na jej reakcję.
Następuje chwila, gdy obie stoimy przed witryną wpatrzone w  siebie zamiast w  lody.
Wreszcie mama się otrząsa i łzy wzbierają jej w oczach.
– Przez osiem miesięcy brałaś kokosowe. Zmieniasz się. Dorastasz.
Biorę ją za rękę.
– Nieważne. Chcę kokosowe.
– Na pewno?
– Na sto procent. – Kiwam głową.
Mama zamawia dziecięcą porcję dla nas obu i podaje kupon nastoletniej sprzedawczyni
o tak mocno pomalowanych oczach, że wygląda jak szop pracz. Siadamy przy jednym ze
stolików, by wspólnie rozkoszować się lodami. Po cichu mam dosyć kokosowych, lecz
udaję, że jem ze smakiem, aby nie robić przykrości mamie. Po chwili rozlega się dźwięk
małego, szarego pagera. Mama kupiła go sobie w  prezencie świątecznym, by w  każdej
chwili być do dyspozycji Barbary. Na przykład teraz.
– To Barbara! Wiadomość od Barbary!
Mama zrywa się i  biegnie do lady. Korzystam z  okazji, że nie patrzy, i  przestaję jeść
lody.
– Macie telefon? – pyta mama, zwracając się do sprzedawczyni.
– Tak, ale tylko dla personelu – odpowiada beznamiętnie Szop Pracz.
–  Moja córka jest aktorką i  możliwe, że właśnie dostała swoją pierwszą rolę mówioną
w programie pod tytułem Mad TV. Słyszała pani o Mad TV? Podobno jest bardzo zabawny.
Taki undergroundowy Saturday Night Life. Czy byłaby jednak możliwość, żebym…
– Jasne, proszę się nie krępować – mówi znudzona ekspedientka.
Mama sięga ponad ladą i  wykręca numer Barbary, który zna na pamięć. Spogląda na
mnie, ściskając kciuki. Liżę loda.
– Aaaach! – krzyczy mama. Sprzedawczyni zatyka uszy. – Net, masz rolę! Dostałaś rolę
w Mad TV!
Mama kończy rozmowę z Barbarą, podbiega i bierze mnie w objęcia. Uwielbiam zapach
jej rozgrzanej skóry i perfum Wings. Jestem szczęśliwa, bo ona jest szczęśliwa.
– Cudownie, Net. Twoja pierwsza rola mówiona. To nie byle co. Nie byle co.
Zaaferowana całuje mnie w  czoło, po czym zatapia łyżeczkę w  lodach i  wyjada je do
reszty. Oddycham z ulgą, że ja nie muszę tego robić.
11.

– Ślicznie wyglądasz – mówię mamie.


Stoi przed lustrem w sypialni i się maluje, a ja rozczesuję jej włosy. Lubi, kiedy to robię.
Mówi, że to przyjemne. Kojące.
–  Dzięki, aniołku. Za to Karen jest boska. Wygląda jak królowa piękności. – Mama
zamyka pomadkę i  łączy wargi, aby rozprowadzić na nich śliwkowy odcień. Wolę ich
naturalny kolor.
–  Ty też wyglądasz jak królowa piękności – zapewniam, po części dlatego, że tak
uważam, ale głównie po to, by ją podnieść na duchu. Ma niewiele przyjaciółek w swoim
wieku i rzadko się z nimi widuje; to prawdziwe święto, kiedy idzie z którąś na lunch, tak
jak dziś.
Karen to jej przyjaciółka z liceum, później poszły razem do szkoły dla kosmetyczek. Ich
stosunki wydają się nieco skomplikowane: raz mama wychwala ją pod niebiosa, a  za
chwilę oznajmia, że Karen to S-U-K-A.
– Nieładnie tak mówić.
– Tylko przeliterowałam, Net, poza tym Bóg by zrozumiał, gdyby ją znał. Opowiadałam
ci, jak ukradła mi imię dla dziecka? – pyta mama, spryskując się perfumami.
– Uhm – mruczę i szczotkuję dalej.
Mama spuszcza wzrok. Widzę, że zraniłam jej uczucia. Opowiadała mi o  tym
wielokrotnie, ale chętnie opowie jeszcze raz. Nie przeszkadza mi to. Po prostu chce zostać
wysłuchana.
– Ale mogę posłuchać.
–  No więc wybrałam imię – podchwytuje natychmiast. – Jason. Uznałam, że to dobre
imię. Solidne. Niezbyt pospolite, ale też nieudziwnione, jak wiele z dzisiejszych imion. Na
przykład Laguna. Nie powinno się nikomu go zdradzać, bo to przynosi pecha, wiedziałaś
o tym? Nie wolno mówić, jakie imię wybrało się dla dziecka.
– Uhm…
– Słuchasz, Net? Wyglądasz, jakbyś odpłynęła.
– Słucham.
– No więc nie powinno się nikomu mówić, ale ja to zrobiłam. Powiedziałam Karen, gdyż
uznałam, że to moja przyjaciółka, i  chciała wiedzieć, poza tym byłyśmy w  ciąży w  tym
samym czasie i przechodziłyśmy przez wszystko razem. Traf chciał, że urodziła pierwsza,
i jakie imię wybrała dla syna? Jason. Ukradła mój pomysł.
– I tak wolę Marcusa – oznajmiam. – Jest bardziej wyjątkowe.
– O tak, ale chodzi o zasadę.
– Wiem – przyznaję.
Mama wzdycha głęboko i nakłada trzecią warstwę tuszu do rzęs.
– Tak czy siak, nie mam do niej za grosz zaufania, ale to dobra przyjaciółka.
Choć dziwi mnie ta logika, przytakuję.
–  Jednak nie najlepsza – ciągnie mama. – Ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Net.
Jesteś najlepszą przyjaciółką mamusi.
Rozpiera mnie radość. Tak się cieszę, że jestem jej najlepszą przyjaciółką. Być dla niej
najbliższą osobą na świecie. To mój cel. Czuję się spełniona.
– Dlaczego nie czeszesz?
Czeszę dalej.
12.

– Ładny mi poranek! – krzyczy mama, ciskając naczynie do zlewu. Wzdrygam się na ten
dźwięk, ale idę do kuchni tak czy inaczej. Ktoś musi pomóc mamie, a  większość
domowników jeszcze śpi.
– Może gdyby choć raz ktoś inny pozmywał! – krzyczy ponownie i rzuca kubek, który
traci ucho. Wkłada skorupy do worka strunowego, na pamiątkę.
– Ja pozmywam, mamusiu – proponuję ostrożnie, żeby jeszcze bardziej jej nie rozjuszyć.
– O nie, ty nie, kochana. – Mama gładzi mnie po włosach ręką w mydlinach. – Palce ci
się pomarszczą i  nic dobrego z  tego nie wyniknie. Kto obsadzi dziewczynkę
z pomarszczonymi palcami?
– No tak.
–  Mark! Zabierzesz Jennette na taniec?! Muszę pozmywać, żeby odwieźć ją na lekcję
aktorstwa!
Tata idzie do nas z  salonu. Przechodzi nad Dustinem i  Scottiem, śpiącymi na matach
z Costco.
– Hm? – rzuca, stając w progu.
– Jennette ma lekcję tańca, czy mógłbyś ją zawieźć?
– Jasne – odpowiada bez wyrazu.
– Widzę, że skaczesz ze szczęścia – mówi mama.
– Wybacz.
–  Nie przepraszaj, tylko się pospiesz. Musicie wyjść w  ciągu dwudziestu minut, żeby
zdążyć.
Mama zapisała mnie na intensywny kurs tańca po castingu do programu tanecznego
Pauli Abdul, kiedy dałam ciała. Pozostałe kandydatki trzaskały szpagaty i piruety, a ja nie
umiałam. Pokazano nam układ i  chociaż zwykle mam świetną pamięć, potykałam się
o własne nogi. Żeby oszczędzić mi kolejnych upokorzeń tego rodzaju, mama zapisała mnie
na czternaście godzin tańca tygodniowo – po dwie jazzu, baletu, lirycznego, musicalu
i  hip-hopu, plus jedną rozciągania i  trzy stepowania – i  oznajmiła, że dwie fuchy
miesięcznie wystarczą na pokrycie kosztów.
Właściwie to lubię tańczyć. Nawet bardzo. Lubię poruszać ciałem, wtedy przestaję
myśleć. I lubię większość dziewczynek, z którymi tańczę, są dla mnie miłe i koleżeńskie.
Po cichu lubię też być z dala od mamy: nie asystuje mi podczas tańca, inaczej niż podczas
grania, może dlatego, że nie chciała zostać tancerką, tylko aktorką, i  towarzyszy mi
wyłącznie wtedy, gdy staję się tym, kim chciała być. Sama nie wiem. Tak czy siak, mimo
że nigdy jej o  tym nie wspomniałam, to przyjemne uczucie, gdy nie ma jej w  pobliżu.
Sprawia mi ulgę. Nie muszę się martwić, że jestem pod ciągłą obserwacją.
Tata zawoził mnie już na lekcje tańca. Jestem podekscytowana, bo kiedy robi to mama,
nigdy nie wiem, czy na kogoś nie naskoczy, nie poskarży się właścicielce szkoły, że dała
mi za małą rolę, i tym podobne. Tata tego nie robi. Chyba nawet nie wie, że mógłby. On po
prostu… istnieje.
– Chcesz jechać rowerem? – pyta.
– Tak! – odpowiadam szczerze uradowana. Przechodzi mi przez myśl, aby spytać mamę
o pozwolenie, ale tego nie robię, żeby nie dawać jej okazji do odmowy.
Tata i  ja spędzamy razem mało czasu, ponieważ pracuje na dwóch etatach, w  Home
Depot i  Hollywood Video. Zwykle wraca późno i  od razu idzie do pokoju się położyć.
Wprawdzie pokój jest zagracony, ale na łóżku został skrawek wolnego miejsca w sam raz
dla jednej osoby, i tata właśnie tam się kieruje. Chodzi tam również, bo mama mówi, że nie
będzie sypiać w jednym łóżku – ani nawet w jednym pokoju – z kimś, kto tak bardzo ją
mierzi. Zatem ponieważ ona śpi w  dużym pokoju na kanapie albo z  nami na macie,
logiczne, że tacie przypada miejsce w najbardziej oddalonym pokoju.
Do tego mam na głowie karierę aktorską i lekcje (mama uczy nas w domu, ale co miesiąc
musimy wysyłać do kuratorium raport z  naszych postępów na dowód, że coś robimy),
a teraz jeszcze zajęcia taneczne.
Kilka spędzonych wspólnie chwil wryło mi się w  pamięć, gdyż są niezbyt częste. Na
przykład, gdy przyszedł na moje przyjęcie z okazji ósmych urodzin, które odbywało się na
kąpielisku publicznym – wcześniej nie pozwalał mu na to napięty grafik. Po raz pierwszy
podarował mi kartkę urodzinową. Napisał z błędem moje imię na kopercie. Ludzie wciąż
przekręcają moje imię i  nie przywiązuję do tego wagi, ale tym razem zrobiło mi się
smutno. Otworzyłam kartkę, żeby sprawdzić, co napisał w środku, to przecież ważniejsze.
„Całusy, tata”, widniało pod okolicznościowym wierszykiem. To było jeszcze smutniejsze,
jednakże liczą się intencje, a  on przecież miał dobre. Trwałam w  tym przekonaniu, póki
w drodze powrotnej nie usłyszałam, jak mama mówi do niego: „Kupiłeś jej kartkę, jak ci
kazałam? Powinieneś pielęgnować wasze relacje, tak robią ojcowie”. Zatem to był jej
pomysł.
Pozostałe spędzane razem chwile są przewidywalne, na przykład, gdy wraca wcześniej
z pracy i ogląda z nami powtórkę MacGyvera lub Wyspy Gilligana, albo gdy w niedzielę
po mszy gotuje gulasz. Ponoć za każdym razem robi inny – wołowy, kukurydziany, chili,
grochowy – ale przysięgam, że wszystkie smakują jak soczewica. Te chwile z  tatą są
w  porządku, choć bez fajerwerków. Żałuję, że nie mam z  nim takiej więzi jak z  mamą.
Towarzystwo mamy bywa męczące, to prawda, lecz przynajmniej umiem ją uszczęśliwić.
Z tatą nigdy nic nie wiadomo. Mniejszy wysiłek, owszem, ale i mniej satysfakcji.
Dziś jednak cieszę się z pomysłu jazdy rowerem. Wiem, że uwielbia jeździć na swoim
rowerze, który odziedziczył po śmierci dziadka.
–  Rower to nie dom – stwierdziła mama z  przekąsem. – Pewnie musimy zaczekać, aż
babcia Faye też odejdzie, co chyba nieprędko nastąpi. Ma osiemdziesiąt dwa lata i  jest
zdrowiusieńka. – Mówiąc to, cmoknęła, jak zawsze w chwilach rozdrażnienia.
Ja też lubię jeździć na rowerze, który dostałam na siódme urodziny od cioci Lindy:
muszę trochę podkulić nogi, ale jeszcze ujdzie. Może po dzisiejszym dniu z  tatą zostaną
przyjemne wspomnienia. Może miło spędzimy czas.
Wsiadamy na rowery i  jedziemy do Fabryki Tańca w  Los Alamitos, sąsiednim
miasteczku. Robimy przystanek w  parku na Orangewood na szybką rundkę w  małpim
gaju. Tata jest uśmiechnięty, jakby dobrze się bawił. Ja na pewno dobrze się bawię. Jest
fajnie.
Docieramy na moje zajęcia z dziesięciominutowym spóźnieniem. Nie wolno spóźniać się
więcej niż kwadrans, ale nauczycielka tylko mrozi mnie spojrzeniem. Jakoś to zniosę.
Zajęcia mijają szybko i  wracamy do rodziców, którzy na nas czekają. Tata siedzi na
ławce z nogą założoną na nogę w sposób, którego mama szczerze nie znosi, i zajada baton
energetyczny.
– Skąd masz? – pytam, choć obawiam się odpowiedzi.
– Ze stołu z przekąskami przed szkołą.
– Mama mówi, żeby nie brać stamtąd przekąsek, bo są drogie.
– Kosztował dolara.
– No właśnie.
– Dostałem wczoraj wypłatę. – Tata macha ręką i idziemy po nasze rowery.
Wskakujemy na siodełka i  ruszamy do domu, mijając puste liceum Los Alamitos
i  cukiernię Polly’s Pies. Tata skręca w  prawo do centrum handlowego i  podjeżdża do
sklepu z koktajlami.
– Dokąd jedziemy?
– Po koktajl.
– Koktajle są dro…
– Wypłata – przypomina.
W trakcie miksowania koktajlu z  truskawek i  bananów, którym mamy się podzielić,
nagle truchleję. Z  nadmiaru wrażeń na śmierć zapomniałam. Zapomniałam o  lekcji
aktorstwa. Zapomniałam, że jeśli pojedziemy rowerami, nie zdążymy na czas.
Ale teraz sobie przypominam. Przy wtórze warkotu blendera miksującego owoce spływa
na mnie olśnienie. Patrzę na tatę.
– Trochę więcej soku z cytryny, jeśli można prosić – mówi przez ladę do sprzedawczyni,
która trzyma w ręku cytrynę.
Zastanawiam się, czy tata wie. Czy z  rozmysłem wybrał rowery i  wstąpił na koktajl,
ponieważ wie, że mam lekcję aktorstwa. Może chce mi pomóc. Może chce mnie uratować.
– Jeeeeeszcze więcej – przeciąga.
W duchu pukam się w  czoło. Bardziej interesuje go ilość cytryny w  koktajlu niż moje
dobro.
Rozważam, czy mu przypomnieć, że musimy się pospieszyć, bo i tak się spóźnimy. Ale
porzucam ten pomysł. Po co miałabym to robić? Dobrze się bawię mimo rozdźwięku
między nami. Podoba mi się ten luz, więc nic nie mówię.
Dopijamy koktajl i powoli jedziemy do domu. Ponownie stajemy w parku i bujamy się
na huśtawkach. Kiedy docieramy na miejsce, jest pięć minut po jedenastej. Mama krąży po
trawniku, złowróżbnie pobrzękując kluczykami.
– Gdzie wyście się podziewali?! – krzyczy.
Bud, nasz wścibski sąsiad, wychyla głowę nad płotem. Ciekawe, czy znowu zagrozi
telefonem do opieki społecznej, jak ostatnio, kiedy mama wydzierała się na trawniku.
Modlę się, żeby ściszyła głos, aby nie dać mu kolejnego pretekstu.
– Poszliśmy na koktajl. – Tata wzrusza ramionami, ma spóźniony zapłon.
– Poszliście na koktajl?? – Mamę aż roznosi.
Macham do Buda na znak, że ktoś go widzi. Chowa głowę za płotem.
– No tak… – Tata próbuje dociec, o co chodzi.
Mama wpada do domu i  zatrzaskuje za sobą drzwi. Tata idzie za nią, ja zamykam
pochód.
– Deb, no co ty…
Mama miota się w  kuchni, otwiera i  zamyka najpierw lodówkę, potem piekarnik
i mikrofalówkę. Nie mam pojęcia, dlaczego to robi i czego szuka, lecz przerażają mnie jej
gwałtowne ruchy.
–  Mówiłam ci, że Jennette ma lekcję aktorstwa. I  nie poszła. Mieli przerabiać scenę
z Jestem Sam. Jestem Sam, Marku. Jennette byłaby świetna.
Mama kopie w  drzwi szafki. Stopa wpada jej do środka. Kiedy ją wyszarpuje,
w drzwiach jest wgniecenie.
– Przepraszam – mówi tata.
– W sumie nie musi grać, bo ma to na co dzień. Mądra dziewczynka i jej niedorozwinięty
ojciec.
13.

W Hollywood sporo się mówi o  wielkich szansach, lecz jak dotąd jeszcze żadnej nie
dostałam. Doświadczyłam za to kilku małych, które nadarzają się w chwili, gdy zaczynam
tracić nadzieję. Mama mówi, że Hollywood jest niczym kapryśny kochanek.
– Nie pozwala ci odejść, ale nie chce się angażować.
Nie mam pewności, co to znaczy, ale pasuje.
Póki co, moje małe szanse od czasu Mad TV przedstawiają się następująco:

• Reklama Dental Landu. Gabinet stomatologiczny, gdzie kręciliśmy, znajdował się


w Centrum Handlowym Westfield, więc spacerowałyśmy tam w czasie przerwy obiadowej
i mama kupiła mi zestaw niespodziankę w Sanrio Surprises w nagrodę za bycie „najlepszą
aktorką z całej grupy”. W reklamie mieliśmy tylko siedzieć, toteż nie wiem, co skłoniło ją
do takiej oceny, ale zestaw był nie do pogardzenia.
• Niskobudżetowy, niezależny film pod tytułem Shadow Fury. Mama narzekała, gdyż nie
dostałam wynagrodzenia jak za rolę mówioną. „Moja dziewczynka zasługuje na normalną
pensję, jeśli spędza Halloween z umierającym, zakrwawionym gościem w objęciach”. We
wspomnianej scenie mój filmowy ojciec zostaje postrzelony, a  gdy na dźwięk strzału
zbiegam na dół, kona z  głową na moich kolanach. Sztuczna krew, chociaż lepka
i  nieprzyjemna, nie była wcale taka straszna. Najgorszy był mikrofon. Z  uwagi na niski
budżet nie mieliśmy profesjonalnych zestawów, więc przyklejano go taśmą do ciała. Na
koniec dnia płakałam, kiedy ją ze mnie zdzierano, lecz gdy wracałyśmy o wpół do trzeciej
nad ranem do domu i  oglądałyśmy powtórkę Conana O’Briena, mama smarowała mnie
żelem aloesowym, więc nie było tak źle.
• Rola w  odcinku Zwariowanego świata Malcolma. Było to szczególnie ekscytujące,
gdyż po raz pierwszy wystąpiłam gościnnie. Aktorzy z tak zwanych pozostałych ról mają
zazwyczaj góra piętnaście linijek, a  ich nazwiska pojawiają się w  napisach końcowych;
role gościnne są ważniejsze, nazwiska zaś wyświetlane na początku. Był to odcinek,
w którym filmowa matka marzy o córkach zamiast synów. Grałam żeńską wersję Deweya,
czyli Daisy. Przykleili mi wosk za uszami, żeby bardziej przypominały odstające uszy
Deweya. Nie nazwałabym tego miłym doznaniem, ale byłam pod wrażeniem studia,
w  którym kręciliśmy, a  producent okazał mi dużą życzliwość. Doszłam do wniosku, że
Frankie Muniz to prawdziwy przystojniak, i byłam uszczęśliwiona, kiedy witał się ze mną
na korytarzu. Wydawało mi się, że nic nie dałam po sobie poznać, aż mama na mnie
naskoczyła. „Ani mi się waż. Jest dla ciebie o  wiele za stary. Poza tym nie jest
mormonem”.
• Reklama firmy telekomunikacyjnej Sprint PCS – moja pierwsza reklama na cały kraj,
co oznaczało… tantiemy! Starczyło na dębowe łóżko piętrowe, które sobie kupiłam. Mama
spełniła obietnicę i  zrobiła na nie miejsce w  pokoju dziadków. Skończyło się na tym, że
zapełniła górę stosami papierów, książek, starych zabawek oraz innych szpargałów, co było
trochę frustrujące, gdyż początkowo chciałam spać właśnie na górze. Stwierdziła, że to
wykluczone. „Nie możemy ryzykować, że spadniesz i  rozbijesz sobie głowę jak Dustin,
kiedy wypadł z  wózka na farmie jagodowej! Nigdy sobie tego nie daruję, chociaż
poczęstowali nas ponczem jeżynowym, co było miłe z ich strony”.

Oprócz małych szans jest też mnóstwo naprawdę tycich, wręcz symbolicznych. Po
przesłuchaniach oddzwaniają do mnie w siedemdziesięciu pięciu procentach przypadków,
co zdaniem Barbary stanowi dobry znak, nawet jeśli ostatecznie nie podpisuję kontraktu.
–  Ewidentnie robi coś, jak należy – mówi Barbara do mamy przez telefon. (Obecnie
dzwoni do mamy zamiast do Laury. Jak awans, to awans!).
– Widać niezupełnie – kwituje zawsze mama.
– Wszystko w swoim czasie. Wszystko w swoim czasie, mówię ci – odpowiada Barbara.
– Cierpliwości!
Mama rozłącza się z irytacją.
– Boże, daj mi cierpliwość. Tylko się pospiesz.
14.

– Dobrze, Jennette, porozmawiamy chwilę z reżyserem i zaraz po ciebie przyjdziemy –


obiecuje kierownik obsady. Kiwam głową. Noga podryguje mi nerwowo. Nie mogę nad
nią zapanować.
Czekam na czwarte przesłuchanie do Princess Paradise Park, który jest obecnie na fali
wśród aktorek między siódmym a  dziesiątym rokiem życia. Podobno zgłosiły się tysiące
kandydatek, lecz teraz na placu boju zostałam tylko ja i  jeszcze jedna dziewczynka.
Przedsięwzięcie na taką skalę nigdy nie było tak blisko.
Z pomocą mamy wykułam na blachę siedemnaście stron tekstu. Czasem jesteśmy na
zakupach, a  ona mówi nagle „Jedziesz!”, a  ja dokładnie wiem, co to znaczy, gdyż choć
w  międzyczasie zgłaszałam się do innych projektów, to najbardziej wymagający casting,
a ja jestem o krok od otrzymania roli, na której najbardziej zależy mamie.
– To film kręcony przez wytwórnię, zdaniem Barbary zostałabyś gwiazdą – mówi mama
za każdym razem, kiedy wzywają mnie na kolejne przesłuchanie. – Posypałyby się
propozycje. Nie musiałabyś chodzić na castingi.
Brzmi nieźle. Czas oczekiwania skracam sobie marzeniami o tym, jak cudownie byłoby
żyć bez tego, co mnie paraliżuje. Bez ciągłej presji, aby zostać wybraną, i  smutku, jaki
towarzyszy odrzuceniu. Fantazjuję w  najlepsze, gdy naraz słyszę w  głowie Jego głos,
głośny i wyraźny.
– Jennette, ja, Duch Święty, rozkazuję ci skreślić swoje nazwisko z listy obecności, iść
do łazienki, pięć razy z rzędu dotknąć gumki od majtek, zakręcić się na jednej nodze, pięć
razy otworzyć i zamknąć drzwi od kabiny, wrócić i wpisać się ponownie na listę.
Jestem w  siódmym niebie. Przemówił. Duch Święty, albo mój Wciąż Cichy Głos,
wreszcie odezwał się do mnie. Czekałam na to od dnia moich ósmych urodzin, gdy
zostałam ochrzczona.
Najbardziej cieszyłam się na dar Ducha Świętego. Chociaż dostałam od koleżanki
z kościoła glutka slime, który sprawił mi podobną radość.
Duch Święty to supergość w niebie, który pomaga Bogu Ojcu i Jezusowi. Jest poniekąd
do nich podobny, a  zarazem się od nich różni, ponieważ mieszka w  każdym mormonie
i  codziennie możemy z  nim rozmawiać, ilekroć chcemy, a  on przemawia do nas i  nas
prowadzi, czyli mamy słuchać jego zaleceń. Tacy z nas szczęściarze.
Pierwsze tygodnie z  Darem Ducha Świętego przebiegły bez fajerwerków. Może nawet
sprawiły mi pewien zawód, ale nie przyznałam się nikomu w  kościele. Na pytanie, czy
rozmawiam z  Cichym Głosem, Duchem Świętym we mnie, odpowiadałam, że tak,
toczymy wspaniałe dyskusje. Kiedy dopytywano, czego dotyczą te rozmowy i  czego się
z nich dowiedziałam, mówiłam, że nie mogę powiedzieć, ponieważ są osobiste.
Ale to nieprawda. Prawda jest taka, że chętnie rozpowiedziałabym wszem wobec,
o czym debatuję z Duchem Świętym, gdybym z nim rozmawiała. A nie rozmawiam. I nie
mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Modlę się rano, po południu i wieczorem, nawet na
kolanach, żeby usłyszeć Ducha Świętego. Wprawdzie mormoni nie odpowiadają za swoje
grzechy, póki nie skończą ośmiu lat, więc nie mogłam za dużo nabroić, może jednak
w moim przypadku było inaczej?
Dlaczego nie słyszę Ducha Świętego, dopytywałam w modlitwach. Czy dopuściłam się
czynów, przez które na to nie zasługuję? Czy chodzi o nieczyste myśli na temat Frankiego
Muniza? Wybacz mi, Panie, i w wolnej chwili ześlij Dar Ducha Świętego. Wiem, że jesteś
zajęty, ale ja tu czekam. Chcę usłyszeć, jak brzmi i co mi rozkaże. Dzięki.
Moje modlitwy długo pozostawały bez echa. Całe miesiące. Lecz oto dziś, przed
ostatnim castingiem do Princess Paradise Park, wreszcie się odezwał.
„No dobrze, Duchu Święty, a  dlaczego mam zrobić te wszystkie rzeczy?”, pytam
w myślach.
„Żeby dobrze ci poszło na przesłuchaniu. Jeśli zrobisz, co ci każę, dostaniesz tę rolę.
A  kiedy to się stanie, mama będzie zadowolona, a  wszystkie problemy twojej rodziny
zostaną rozwiązane”.
O rany. Podoba mi się, że jest taki bezpośredni. Zrywam się z  krzesła, aby wykonać
zadania.
– Dokąd idziesz? – pyta mama.
–  Muszę siusiu – odpowiadam, wykreślając swoje nazwisko z  listy. Idzie za mną do
łazienki, a potem do kabiny. Pięć razy dotykam gumki od majtek.
– Co robisz, Net? – dziwi się mama.
–  Duch Święty do mnie przemówił! – oznajmiam z  przejęciem, przekonana, że to
rozwieje jej obawy. Obracam się na lewej nodze.
– Aha – odpowiada mama.
–  Przemówił do mnie! – powtarzam. Chyba nie usłyszała, w  przeciwnym razie
podzielałaby moją radość. Nie spuszcza ze mnie wzroku, kiedy pięć razy otwieram
i zamykam drzwi kabiny. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?
Milczy przez chwilę ze smutną miną.
– Bez powodu.
Wracamy do poczekalni i ponownie wpisuję moje nazwisko na listę.
Dziękuję, Duchu Święty. Dziękuję.
15.

– Masz niewidzialne rzęsy, słyszysz? Myślisz, że Dakota Fanning nie farbuje?


Mama farbuje mi rzęsy brązową henną, którą mniej więcej raz w  miesiącu kupuje
w drogerii wraz z zestawem do robienia pasemek marki L’Oréal, bezbarwnym tuszem za
trzy dolary oraz paskami do wybielania zębów marki własnej Rite Aid. Nazywa to
„serwisem”, który ma podkreślić moją „naturalną urodę”.
Tak określa mój wygląd. Mówi, że mam długie rzęsy, ale tak jasne, że wyglądam,
jakbym ich w ogóle nie miała. Złociste pasemka, ale tylko u dołu, więc trzeba dodać kilka
wokół twarzy, aby ją obramować. Bardzo gęste, ale niesforne włosy, które trzeba ujarzmić.
Ładny uśmiech, lecz nie dość białe zęby. Każdą „dobrą” cechę równoważy mankament,
który uzasadnia zastosowanie kupnych środków zaradczych. A  że dosłownie każdy
z  moich atutów zdaje się mieć odpowiednik w  postaci wady, która wymaga korekty,
zaczynam się zastanawiać, czy określenie „naturalnie piękna” w ustach mamy nie należy
do tej samej kategorii, co dla innych „szpetna”.
– Au!
– Co: au? – pyta mama, gdyż dzieje się wiele rzeczy, które mogą wzbudzić ten okrzyk.
Pod oczami, tuż na linii rzęs, mam papierowe płatki, które wbijają się w  gałki oczne.
(Mama dociska je precyzyjnie i przykleja wazeliną, żeby henna nie zabarwiła skóry).
We włosach mam z tysiąc płatów folii aluminiowej. Jest tyle warstw i tyle folii, że włosy
sterczą prawie poziomo. W  tym wypadku istnieją dwa potencjalne powody, dla których
mogłabym krzyczeć z  bólu: folia mogłaby ciągnąć włosy, a  opary utleniacza szczypać
w oczy.
Na zębach mam paski wybielające, które zasadniczo nosi się kwadrans, jednak zdaniem
mamy nie zaszkodzi trzymać je trzy.
Mimo że co jakiś czas wypluwam obrzydliwy w  smaku płyn wybielający, czasem
przecieka z  zębów na dziąsła i  nie tylko nadaje im biały odcień, ale strasznie szczypie,
więc i tu mogę krzyczeć.
– Enna ywa i o oka – bełkoczę przez nakładki.
– Wypluj i powiedz jeszcze raz – rozkazuje mama.
Spełniam polecenie.
– Henna spływa mi do oka!
– Cholera. Cholera, cholera, cholera. Czemu nic nie mówisz?! Możesz od tego oślepnąć.
Głowa do tyłu!
Odchylam głowę i  walę nią w  pokrywę sedesu. Kolejny okrzyk bólu. Mama wpuszcza
mi krople do oczu, które mieszają się ze łzami i spływają po twarzy. Próbuję znów usiąść,
ale włosy zaplątują się w spłuczkę. Mama próbuje je rozplątać. Czuję się jak w pułapce.
Mój wygląd zawsze był dla niej bardzo ważny. Jeszcze zanim zaczęłam występować.
W jednym z najwcześniejszych wspomnień noszę tiulowe sukienki, rozłożyste jak bezy.
Gryzły i  drażniły skórę, a  do tego czułam się w  nich idiotycznie, mama jednak zawsze
chwaliła, że ładnie wyglądam, mimo że w  odpowiedzi piszczałam, że nie jestem ładna,
tylko „fystojna”. Byłam za mała, żeby dobrze wymówić słowo „przystojna”, ale zdawałam
sobie już sprawę, że wolę być określana tak jak moi bracia zamiast głupim, gorszym
terminem zarezerwowanym dla dziewczynek.
Aktorstwo tylko pogorszyło jej obsesję na punkcie mojego wyglądu, zwłaszcza gdy
bezskutecznie zabiegałam o udział w castingu do głównej roli w filmie Dzięki tobie, Winn-
Dixie.
–  Chcę rozmawiać z  Meredith Fine! Chcę rozmawiać z  Meredith Fine! – krzyczała do
słuchawki na wystraszoną, młodą recepcjonistkę Coast to Coast Talent Group. Kilka
miesięcy wcześniej przeszłyśmy do Meredith po tym, jak mama stwierdziła, że Barbara
Cameron to przeżytek, a  nowa agencja, Coast to Coast, reprezentuje pierwszoligowych
młodych aktorów. Meredith to łowczyni talentów.
– Tak, Meredith, tu Debra McCurdy. Jak mogłaś nie zgłosić Jennette do Winn-Dixie? No
jak?! Idealnie nadawałaby się do tej roli. Masz ją w nosie, taka jest prawda! – krzyknęła
mama.
– Debro. Deb…
– Na pewno zgłosiłaś Taylor Dooley!
– Debro, uspokój się i nie rób mi takich wyrzutów. Zgłosiłam Jennette, ale jej nie chcieli,
ponieważ szukają eterycznej piękności, a Jennette ma bardziej swojską urodę.
Mama osłupiała, po czym rzuciła słuchawkę i zaczęła płakać, jakby ktoś umarł. Wtedy
po raz pierwszy pożałowałam, że nie jestem ładniejsza. Fystojna to za mało.
16.

– Na pewno mam to włożyć?


Patrzę na strój rozłożony na naszej sfatygowanej kanapie, który nakładam na każde
przesłuchanie od czasu Winn-Dixie: różowy sweterek z serduszkiem z kryształków, czarne,
rozkloszowane spodenki ze skaju i czarne kozaki na obcasie.
– Tak, na pewno.
– Ale czuję się w tym jak ulicznica – oponuję, postukując wałkami we włosach. Wałki
również są pokłosiem Winn-Dixie.
Mama wybucha śmiechem.
– Skąd ty w ogóle znasz takie słowo?
– Kazałaś mi oglądać Taksówkarza.
– No tak – reflektuje się mama. – Jodie Foster to…
– Niezrównana aktorka dziecięca – uzupełniam, gdyż oznajmia to, ilekroć mowa o Jodie
Foster.
– No właśnie, skarbie. Niezrównana. Ale ty jej dorównasz.
Przytakuję, ponownie patrząc na mój strój. Wzbudza we mnie wewnętrzny opór. Jest
krępujący, nie czuję się w nim sobą.
– Jesteś pewna, że mam to nosić?
– Tak, bardzo ładnie wyglądasz. Nie jak ulicznica, tylko bardzo ładnie.
– Ale czy „ładnie” to…?
–  Broń – kończy za mnie mama. Podnoszę ręce. Ściąga mi koszulkę i  zaczyna mnie
przebierać.
Chciałam zapytać, czy „ładnie” to nasz cel. Staram się o  rolę hermafrodyty
w  Chirurgach. Nie wiedziałam, co to znaczy, ale mama wytłumaczyła mi, że chodzi
o osobę obojga płci. Jeśli mam być częściowo chłopcem, sweterek z kryształkami nie jest
chyba najtrafniejszym wyborem.
Mimo stroju jeszcze tego samego dnia mam drugie przesłuchanie i kierowniczka obsady
wychodzi, żeby porozmawiać z mamą.
–  Chcielibyśmy zaprosić Jennette na kolejny casting. Została tylko ona i  jeszcze jedna
dziewczynka.
Mama kiwa głową, przejęta do granic wytrzymałości.
– Ale czy mogłaby ją pani przebrać? W coś bardziej… androgenicznego?
–  Hm, mieszkamy daleko, w  Garden Grove. Wie pani, gdzie to jest? Nikt nie wie.
Daleko. Musiałybyśmy dojechać stojedynką do stodziesiątki, a  potem czterystapiątką.
Mogłybyśmy jechać piątką, ale tam są straszne korki. Za mało pasów…
–  Greg? – przerywa mamie kierowniczka i  woła asystenta. Podbiega Greg. –
Pożyczyłbyś Jennette swoją koszulę na casting?
Greg zdejmuje flanelową koszulę, pod spodem ma gładki T-shirt. Kierowniczka obsady
podaje koszulę mamie.
– Proszę. Sprawa załatwiona.
– Och, dziękuję. Tak się cieszę, że nie musimy jechać stopiątką!
Mama bierze mnie za rękę i idziemy razem do łazienki, gdzie przebiera mnie we flanelę.
Efekt jest co najmniej osobliwy, gdyż wciąż mam na sobie kozaki i  spodenki. Cóż,
poniekąd wyglądam jak skrzyżowanie chłopca z dziewczynką, może właśnie o to chodzi?
Przesłuchanie idzie mi świetnie – chyba nie mogłabym wypaść lepiej – ale w  drodze
powrotnej dzwoni Meredith z wieścią, że nie dostałam roli.
– Co!? Dlaczego?! – wybucha mama.
– Powiedzieli, że jest zbyt ładna.
Mama kończy rozmowę. Nie przeklina, nie krzyczy, nie płacze. Ba, jest niemal
uradowana. Nie posiadam się ze zdumienia. W  życiu nie widziałam, aby cieszyła się
z mojej porażki… ale też nigdy nie byłam zbyt ładna do roli. A teraz jestem. Zbyt ładna,
by zagrać dziesięcioletniego hermafrodytę.
17.

–  Deb, moim zdaniem Jennette ma OCD – oznajmia z  troską dziadek. Nie wie, że go
słyszę; myśli, że śpię na swojej macie, kiedy on ogląda z mamą Jaya Leno. Ale ja nie śpię,
po prostu nie przepadam za Jayem Leno, więc daję odpocząć oczom przed Conanem.
– Proszę cię. – Słyszę po głosie mamy, że zbywa go machnięciem ręki.
– Powinnaś ją zabrać do psychoterapeuty – ciągnie dziadek.
– Przestań. Jennette nie ma nerwicy natręctw.
– Czy ja wiem? Widzę te jej rytuały, odprawia je jak w transie. Przyprawia mnie o ciarki.
– Przestań, tato, nic jej nie jest. Niepotrzebnie się martwisz. Oglądajmy. Kevin Eubanks
jest przeuroczy, spójrz na ten uśmiech.
Dziadek przez chwilę wpatruje się w ekran. Publiczność dwukrotnie wybucha śmiechem.
Wreszcie znów się odzywa.
– Może powinniśmy zabrać ją do lekarza, na wszelki wypadek. Możliwe, że to wymaga
leczenia.
–  Nie wymaga – oświadcza surowo mama. – Jennette jest doskonała, tak? Nic jej nie
dolega.
Dalej oglądają Jaya. Leżę z  zamkniętymi oczami i  myślę o  słowach mamy. Że jestem
doskonała. Wiem, że przywiązuje do tego wielką wagę, choć nie jestem pewna dlaczego.
Nie wolno mi mieć żadnych problemów.
Następnie myślę o tym, co powiedział dziadek. Że jego zdaniem mam OCD z powodu
moich rytuałów. Prawdę mówiąc, wolałabym, żeby po prostu zapytał o  te rytuały, wtedy
mogłabym mu wytłumaczyć, że to nie OCD, tylko Duch Święty. Ciekawe, czyby mi
uwierzył. Zastanawiam się, czy sama w to wierzę.
Czy moje rytuały pochodzą od Ducha Świętego? Czy w takim wypadku nie dostałabym
roli w Princess Paradise Park, tak jak mi obiecał dwa lata temu, kiedy usłyszałam Go po
raz pierwszy? Tymczasem film stracił dofinansowanie. Czy Duch Święty dopuściłby do
tego? Czy jest możliwe, że głos w  mojej głowie to wcale nie Duch Święty, tylko OCD?
Czy mama by to zniosła? Czy pogodziłaby się z tym, że nie jestem doskonała?
Przerwa na reklamy. Dziadek idzie po lody, a mama do łazienki.
Duchu Święty, mówię w myślach. Czy jesteś Duchem Świętym, czy OCD?
– Ma się rozumieć, że Duchem Świętym – odpowiada Cichy Głos w mojej głowie.
Czyli sprawa wyjaśniona. Zapytałam wprost, a On natychmiast udzielił mi odpowiedzi.
Proszę bardzo. Głos w mojej głowie jest jednak Duchem Świętym.
–  A  teraz pięć razy szybko zmruż oczy, zwiń język w  trąbkę i  przez czterdzieści pięć
sekund zaciskaj pośladki – komenderuje mój Cichy Głos. Robię, co mi każe.
Wiem, że chce dobrze, ale czasami mój Cichy Głos jest trochę za głośny. I  czasem,
przyznaję to z niechęcią, wolałabym, żeby się zamknął.
18.

Wrzeszczę, ile sił w płucach. Wpadam w histerię. Krzyczę, że pluszowe zwierzątka mnie
zabiją, na pewno zabiją. Tarzam się po podłodze, robiąc sobie siniaki, wpadam na nogi od
kanapy i krawędzie szafek. Krzyczę, krzyczę, krzyczę, aż…
– Cięcie! – mówi z naciskiem mama, jak zawsze, kiedy kończymy moją scenę (wybraną
przez kierownika obsady) przed castingiem.
– Raju, Net. – Mama spogląda na mnie z zawziętością, która jest niemal przerażająca. –
Gdzie nauczyłaś się tak grać?
– Nie wiem – odpowiadam niezgodnie z prawdą. Doskonale wiem, gdzie nauczyłam się
tak grać.
Jednak lepiej nie mówić mamie, że czerpię natchnienie z  jej nieobliczalnego,
agresywnego zachowania. Wzbudziłoby to jedynie jej nieobliczalną agresję. Wolę, żeby
była spokojna. Wyważona. Szczęśliwa.
–  Bez względu na to, z  jakiego serialu czy filmu to wzięłaś, mucha nie siada. To był
występ stulecia. – Mama kręci głową z niedowierzaniem. – Nie chcę, żebyś się wypaliła,
masz zachować tę magię, trzymać ją w zanadrzu, więc nie ma sensu powtarzać.
Przytakuję. Zachowam tę magię.
Następnego dnia mam przesłuchanie do roli dziewczynki z  chorobą dwubiegunową
w odcinku Życie przede wszystkim.
Mama jedzie na wschodni parking, mimo że trzy razy przypominam jej taktownie, że
zgodnie z napisami na tablicach informacyjnych powinnyśmy jechać na zachodni.
– No co pan, szybko się uwiniemy – mówi do beznamiętnego ochroniarza na parkingu
wschodnim. – Dziesięć po drugiej ma casting, nie chcemy się spóźnić. Dałybyśmy plamę.
– Wschodni jest dla stałej obsady i producentów, którzy są tutaj codziennie.
– Nie może pan zrobić wyjątku? Pokonałam nowotwór i czasem moje kości…
– W porządku – przerywa jej ochroniarz. To krępujące, kiedy mama obnosi się ze swoim
rakiem przed obcymi ludźmi, którzy mają to w  nosie, ale trzeba przyznać, że strategia
bywa skuteczna.
Parkujemy, po czym biegniemy w  wyznaczone miejsce, mama zgłasza moją obecność,
a ja nerwowo spaceruję po korytarzu.
– Nie denerwuj się, Net. – Mama podchodzi do mnie. – Dasz radę.
Wierzę jej. Zawsze jej wierzę. Natychmiast zachodzi we mnie zmiana. Mama to potrafi.
Raz wprawia mnie w dygot, raz koi moje nerwy. Ma taką moc. Chciałabym, aby częściej
używała jej w ten drugi sposób.
Casting przebiega pomyślnie i  mam wrócić jeszcze tego samego dnia na drugi. Dla
zabicia czasu idziemy z  mamą do miejscowego centrum handlowego, po czym wracamy
około szóstej. Jestem jedyną kandydatką do swojej roli, reszta to dorośli, którzy ubiegają
się o role gościnne bądź drugoplanowe.
Wkrótce zostaję wywołana, wchodzę i  robię swoje. Krzyczę, miotam się i  rzucam.
Zatracam się w  tym, poniekąd sprawia mi to przyjemność, jakbym długo na to czekała.
Jakbym w końcu przestała coś w sobie tłumić i pokazała, co naprawdę czuję. Mam ochotę
krzyczeć, ile sił w płucach.
Reżyser wytrzeszcza na mnie oczy i  oznajmia, że jest pod wrażeniem, nie wie, co
powiedzieć. Pękam z dumy. Kopałam i wrzeszczałam jak zawodowiec.
Wychodzę ze studia. Dorośli czekający na krzesłach w  holu zaczynają klaskać.
Zastanawiam się, w  czym rzecz, po czym stwierdzam, że musieli mnie słyszeć przez
ściany. Urządzają mi owację. Mama siedzi na końcu, w  oczach ma łzy szczęścia. W  tej
chwili podzielam jej odczucia. Owszem, miło sprawić przyjemność mamie, ale też miło
być w czymś dobrym. Nawet jeśli to coś czasami uwiera. Nawet jeśli wywiera gigantyczną
presję i stresuje. Miło czasem poczuć się w czymś dobrym, co prawda, to prawda.
19.

– Proszę wykorzystać ten fragment, o ten, gdzie ma ogień w oczach. – Mama wskazuje
duży ekran przed montażystą.
Stoimy w niewielkim pomieszczeniu o grubych, dźwiękoszczelnych ścianach, mama, ja
i  zarośnięty montażysta, który kleci moją self-tape. Self-tape służy aktorom do
zaprezentowania, co potrafią: wskazana jest różnorodność, pokaz solidnego rzemiosła
i  wspólne sceny z  gwiazdą. Można wykorzystać taśmę do różnych celów: rozesłać
kierownikom obsady, aby załatwić sobie dobry casting, producentom lub reżyserom, aby
dostać propozycję bez castingu, bądź, jak w moim przypadku, menedżerom, aby zechcieli
mnie reprezentować.
Mama chce, żebym miała menedżera, gdyż jej zdaniem wyniesie to moją karierę na
wyższy poziom.
–  Tak niewiele dzieli nas od sukcesu, potrzeba jedynie odrobiny wsparcia – powtarza
w regularnych odstępach czasu. – Musimy mieć taśmę, która olśni Susan Curtis.
Chce, żeby Susan Curtis wzięła mnie pod swoje skrzydła. Ponoć jest niezrównana, jeśli
chodzi o promowanie młodych talentów.
I dlatego jesteśmy tutaj i  wybieramy moje popisowe sceny, w  tym fragment z  Życia
przede wszystkim. (Dostałam tę rolę. Zdaniem mamy na planie zagrałam gorzej niż na
przesłuchaniu).
Kilka dni później gotowa self-tape wędruje do Susan i  wkrótce dostajemy telefon, że
chce mnie reprezentować.
–  Tak, skarbie, tak! – krzyczy z  przejęciem mama. – Olśniłaś ją, chociaż nie dałaś
z  siebie wszystkiego. Wyobraź sobie, jaka byłaby zachwycona, gdyby widziała cię na
przesłuchaniu!
Wyobrażam sobie. I  czuję się podle. Na przesłuchaniu wypadłam lepiej niż na planie.
Zawiodłam. Chciałabym, żeby mama przestała do tego wracać, wiem jednak, że po prostu
zależy jej na tym, abym była jak najlepsza. Wiem, że nie ma złych intencji. Mam tylko
przestać knocić i  stanąć na wysokości zadania. Mam pokazać, na co mnie stać. Jest po
prostu dobrą mamą.
20.

– Duszkiem! – Mama zagrzewa mnie jak trener swojego boksera.


Piję duszkiem. Czerwony gatorade cieknie mi z ust.
– Tylko się nie oblej!
Pochylam się, żeby nie zachlapać koszulki.
– Pij!
Piję.
– Dobrze, to powinno wystarczyć, kochanie.
Wkładam butelkę w uchwyt na kubek i biorę kilka głębokich wdechów. Picie duszkiem
napoju izotonicznego jest wyczerpującym zajęciem.
– To na pewno obniży ci gorączkę. Grzeczna dziewczynka, Net. Grzeczna dziewczynka.
Minął tydzień, odkąd zostałam podopieczną Susan. Mam trzydzieści dziewięć stopni
i zapchany nos, ale mama uważa, że nie wypada nie stawić się na pierwsze przesłuchanie,
więc jedziemy.
Dobrze chociaż, że casting odbywa się w Universalu, mojej ulubionej wytwórni. Idziesz
do studia, mijając po drodze bungalow Stevena Spielberga, albo widzisz przejeżdżający
wagonik. Szalenie romantyczne przeżycie. Sukces zdaje się być na wyciągnięcie ręki.
Ubiegam się o  rolę Josie Boyle, jedenastoletniej bezdomnej dziewczynki, w  serialu
kryminalnym Karen Sisco. Mama rozważała, czy nie ubrudzić mi na casting policzków,
lecz odrzuciła ten pomysł jako „przesadny”. Cieszy mnie ta decyzja.
Poczekalnia jest tak pełna kandydatek, że otwarto drzwi i  dziewczynki siedzą na
schodach i powtarzają rolę. Kierowniczka obsady musi być naprawdę zdeterminowana.
Podczas kolejnej godziny, kiedy czekamy, aż wyczytają moje nazwisko, mama karmi
mnie dropsami na kaszel i zaciąga do łazienki, żeby powtórzyć tekst oraz łyknąć gatorade
i paracetamol. Mam załzawione oczy i ledwo powłóczę nogami. Najchętniej zwinęłabym
się w kłębek. Ale nie mogę, mam zadanie do wykonania.
Wreszcie mnie wywołują i wchodzę do zagraconego studia. W którymś momencie mam
prychnąć i dźwięk przez zapchany flegmą nos jest odrażający, jednak kierowniczka obsady
chyba nie zwraca na to uwagi. Mówi, że dobrze się spisałam.
Następnego dnia wzywają mnie na powtórne przesłuchanie. Nadal jestem chora. Tym
razem casting odbywa się w  bardziej przestronnym pomieszczeniu jednego z  ładnych
budynków obok studia filmowego. Kierowniczka obsady mnie nie nagrywa, co oznacza, że
przewidziano jeszcze jeden casting. Kierownicy obsady rzadko wybierają aktorów, chyba
że chodzi o  małą rolę. Zwykle dokonują tylko wstępnej selekcji, a  ostateczna decyzja
należy do reżysera i producentów.
Kilka dni później, w  piątek, zostaję wezwana na kolejne przesłuchanie. Na szczęście
temperatura mi spadła, mam tylko stan podgorączkowy, nie jest źle. Ocenia mnie reżyser,
Brytyjczyk w czapce z daszkiem i koszuli z kołnierzem na guziki. Prychnięcie przebiega
bez nadmiaru flegmy, reszta też idzie gładko. Mężczyzna mówi, że dobrze się spisałam,
udziela mi kilku wskazówek i  każe wszystko powtórzyć. Stwierdza, że umiem słuchać
poleceń. Wychodzę i opowiadam o wszystkim mamie.
Następne przesłuchanie, w  sumie czwarte, odbywa się we wtorek. Jeszcze nigdy nie
miałam tylu przesłuchań do roli w  jednym odcinku serialu, najwyraźniej jednak
znalezienie odpowiedniej kandydatki nie jest łatwe, a  występ u boku Carli Gugino
i  Roberta Forstera to nie byle epizod. Mama wie to wszystko od Susan i  podkreśla na
każdym kroku, że zmiana menedżerki była słuszną decyzją.
– Ona się na tym zna. Wie, co w trawie piszczy.
Stresuję się tym czwartym castingiem. Prawie żałuję, że nie jestem chora, bo nie miałam
wtedy głowy, żeby się stresować. Choroba przytępia zmysły. Zostałam tylko ja i  dwie
dziewczynki. Obie mają dłuższą listę dokonań niż ja, o  czym mama z  uporem mi
przypomina, jakbym miała na to jakiś wpływ.
–  Andrea Bowen gra w  Gotowych na wszystko. Ten serial robi furorę. Choć sama nie
wiem dlaczego. Mocno naciągany, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Wchodzę jako ostatnia. Znów czeka na mnie reżyser, w środku tym razem jest kamera.
Reżyser mówi, że nagra mnie dla producentów. Przytakuję.
– Cicha jesteś, hm? – pyta.
Język staje mi kołkiem. Jestem przerażona.
– No tak – mówi z dobrodusznym śmiechem. – Głowa do góry. Spróbuj czerpać z tego
frajdę.
Rada zbija mnie z  tropu, gdyż mam do zagrania sceny, w  których (1) moja bohaterka
widzi, jak bezdomny, który się nią opiekował, zostaje zastrzelony; (2) oznajmia postaci
granej przez Roberta Forstera, że nie chce mieć do czynienia z  ojcem, który porzucił ją
w dzieciństwie; (3) informuje ojca, że nie chce mieć z nim do czynienia, gdyż porzucił ją
w dzieciństwie.
Gdzie tu frajda? Nie widzę żadnej frajdy.
Nie wiem, kiedy mija te sześć minut. Reżyser mówi, że jestem świetna i na pewno zrobię
karierę. Dziękuję mu i  wychodzę ze studia. Wieczorem dzwonią, że mam rolę. Mama
skacze z radości. Ja również.
– Moja dziewczynka jest bezdomna! Dała czadu! Jest bezdomna!
21.

– Napisz tłustym drukiem. – Mama zagląda mi przez ramię, wycierając talerz.


Zaznaczam myszką trzy wyrazy i  klikam „B” na pasku narzędzi, żeby je wytłuścić.
Następnie odwracam głowę i patrzę na mamę.
–  Świetnie. – Mama kiwa głową, zadowolona z  siebie. – Odgrzeję Scottiemu makaron
z puszki. Wydrukuj, jak skończysz, to rzucę okiem.
Idzie do kuchni, a  ja ponownie wbijam wzrok w  dokument w  Wordzie na monitorze.
Obie te rzeczy – monitor i  Word – to nowy nabytek w  naszym domu. Marcus złożył
komputer na zajęciach informatycznych w liceum, a ja kupiłam oprogramowanie za rólkę
w CSI: Zagadki kryminalne Las Vegas, gdzie zagrałam siostrę morderczyni. Rola wypruła
mnie emocjonalnie, ale było warto, bo mama zgodziła się poświęcić część honorarium na
Worda i The Sims.
Piszę swój życiorys zawodowy, co przepełnia mnie dumą. Ależ jestem zdolna.
I kompetentna. Ileż jedenastolatek ma ku temu okazję? Do pięt mi nie dorastają.
Jednakże trzy wyrazy, które mama kazała mi wytłuścić, leżą mi kamieniem na sercu.
Wpatruję się w nie z uporem.
Te trzy wyrazy to gwiazdy rubryki „Szczególne umiejętności”, przed skakaniem na
drążku pogo i  skakance (oraz dwóch skakankach), kręceniem hula-hoop, grą na
fortepianie, tańcem (jazz, stepowanie, hip-hop i  liryczny), elastycznością i  czytaniem na
poziomie gimnazjum. Wszystkie te umiejętności staną się moim atutem i  nie stracę roli
przez ich brak jak wówczas, gdy nie wzięłam udziału w reklamie Chef Boyardee, gdyż nie
umiałam skakać na drążku pogo. Mama niezwłocznie zakupiła wspomniany drążek
i kazała mi ćwiczyć godzinę dziennie przez dwa tygodnie, aż doszłam do tysiąca skoków
z rzędu. Tak, w skakaniu na drążku pogo jestem wirtuozem.
Jednak żadna z tych szczególnych umiejętności nie może się równać z tą na trzy wyrazy.
Tą, którą mama postawiła na pierwszym miejscu i kazała wytłuścić…
Płaczem na zawołanie.
Płacz na zawołanie to najbardziej pożądana umiejętność w  aktorstwie dziecięcym.
Wszystko inne blednie na jego tle. Jeśli umiesz na komendę wycisnąć łzy z oczu, świetny
z ciebie zawodnik. Liczysz się w tym biznesie. I tak się składa, że w dobry dzień umiem
rozpłakać się na zawołanie.
– Jesteś jak Haley Joel Osment w spódnicy – stale powtarza mi mama. – Tylko on jeden
również to potrafi. No, może Dakota Fanning też, ale ona robi tylko szkliste oczy. Nie roni
łez. A przed kamerą łzy mają płynąć.
Po raz pierwszy rozpłakałam się na zawołanie podczas lekcji aktorstwa. Panna Lasky
kazała nam przynieść z  domu jakiś przedmiot, wymyślić do niego smutną historię
i opowiedzieć ją na scenie.
Przyniosłam zszywacz. Dustin i  Scottie dużo rysują, po czym zszywają obrazki
kategoriami, aby je uporządkować. No więc wymyśliłam historyjkę o pożarze, w którym
giną moi bracia i zostaje po nich tylko zszywacz. Gdybym naprawdę chciała odkręcić kran,
pomyślałabym o  śmierci mamy, ale tak daleko się nie posunę. Wprawdzie minęły lata,
odkąd wyzdrowiała, jednak lepiej dmuchać na zimne, zwłaszcza że tak wiele zależy od
mojego corocznego życzenia urodzinowego. Ciąży na mnie odpowiedzialność, której nie
narażę na szwank łzawym występem. Życie moich braci to co innego, tutaj mogę iść na
całość.
Kiedy stałam na scenie, snując swoją opowieść, łzy stanęły mi w  oczach i  świat się
rozmazał. Ale nie popłynęły. Monolog mnie zasmucił, jednak nade wszystko czułam
frustrację, że nie płaczę. Panna Lasky podeszła, łupiąc nogami w podłogę, i przysunęła się
do mnie tak blisko, że prawie stuknęłyśmy się czołami. Strach mnie ogarnął. Nie
wiedziałam, co się święci. Nagle uniosła rękę i  pstryknęła mi palcami tuż przed nosem.
Ruch był tak niespodziewany, że wzdrygnęłam się i  łzy pociekły. Panna Lasky się
rozpromieniła. Ja tak samo. Łzy lały mi się z oczu, ale uśmiechałam się od ucha do ucha.
Od tej pory, jeśli przesłuchanie wymagało płaczu na zawołanie, byłam prawie pewna, że
mam rolę w  garści. Wieść się rozeszła. Doszło do tego, że Susan dzwoniła do mamy
i  obwieszczała z  dumą: „Miałam kolejny telefon od kierownika obsady w  sprawie tej
małej, która płacze na zawołanie”.
Fakt, płacz na komendę nie był niczym przyjemnym. Siedzenie w  zimnym studiu
i  wyobrażanie sobie nieszczęść, które spadają na moją ukochaną rodzinę, przyprawiało
mnie o  męczarnie. Jedno wydarzenie wystarczało mi na cztery do sześciu castingów, ale
potem obojętniałam – mama mówiła, że się „wypłakałam” – i  musiałam wymyślać coś
nowego. Po zszywaczu przyszła kolej na Dustina umierającego na zapalenie opon
mózgowych; w  zasadzie przeszedł tę chorobę kilka lat wcześniej, więc mama mówiła
„Wyobraź sobie, że stracił przytomność i nie wybudził się z narkozy!”. Dustin umierający
na zapalenie opon mózgowych ustąpił miejsca Marcusowi umierającemu na zapalenie
wyrostka, Scottowi umierającemu na gruźlicę i  dziadkowi umierającemu ze starości.
(„Wyobraź sobie, jak leży w szpitalu, ściskając lalkę ze skarpety, którą zrobiłaś dla niego
w wieku sześciu lat”).
Najwięcej łez polało się w  czasie castingu do roli w  Wydziale zabójstw, Hollywood,
filmie pełnometrażowym z  Harrisonem Fordem i  Joshem Hartnettem. Była to rola
dziewczynki, która jedzie z  rodziną Hollywood Boulevard, kiedy Josh Hartnett porywa
samochód i siada za kierownicą, a wszyscy pasażerowie odchodzą od zmysłów.
Nie wiem, co takiego się wtedy stało, ale moje kanaliki łzowe działały pełną parą.
Wystarczyło, że siadłam na krześle i pomyślałam o dziadku ściskającym lalkę ze skarpety,
i BUM!, łzy popłynęły jak z kranu. To nie był płacz, to było łkanie. Szloch wstrząsał całym
moim ciałem. Histeryzowałam.
–  Ojej – powiedziała kierowniczka obsady, kiedy skończyłam. Miała kręcone,
kasztanowe włosy i aksamitny głos. Była do rany przyłóż.
–  Masz tę rolę, ale chciałbym zobaczyć, jak robisz to jeszcze raz, tylko zobaczyć –
odezwał się siwy mężczyzna w brązowej, skórzanej kurtce, siedzący obok kierowniczki.
Zrobiłam. Stałam się cyrkówką płaczącą na zawołanie. Ludzie nie mieli dosyć tego
widoku, jakbym wykonywała ewolucje pod sufitem. Płacz na zawołanie naprawdę jest
moją Szczególną Umiejętnością.
22.

Tata Emily został zamordowany i jej mama jest podejrzaną. Idę na casting do kolejnego
serialu kryminalnego Bez śladu, gdzie znów będę musiała płakać. Mam odegrać scenę,
w której Emily załamuje się w trakcie przesłuchania.
Siedzę w  poczekalni, siląc się na smutny nastrój, gdy naraz zachodzi we mnie zmiana.
Przedziwne doznanie. Nie wiem, jak to opisać, ale czuję przez skórę, że łzy nie popłyną.
Jestem zbita z tropu i zdekoncentrowana, ogarnia mnie rozdrażnienie.
Ciągnę za rękę mamę, zatopioną w  lekturze działu dietetycznego ostatniego numeru
„Woman’s World”. Ten dział czyta najchętniej, chociaż nie rozumiem dlaczego. Jest bardzo
drobna, ma metr pięćdziesiąt i waży „imponujące czterdzieści dwa kilo!”, jak oznajmia nie
bez dumy, gdyż trudno to nazwać imponującą wagą. Odkłada czasopisma i przysuwa się
bliżej, żebym mogła jej wyszeptać do ucha.
– Mamusiu, chyba nie dam rady się rozpłakać.
Patrzy na mnie, początkowo zdziwiona, następnie w  jej oczach pojawia się wyraz
stanowczości. Już wiem, co się święci: zaraz palnie mówkę, co robi nazbyt często, gdyż
dzięki temu czuje się niezbędna. Marszczy brwi i zaciska usta. Wygląda jak dziecko, które
udaje dorosłego.
– Oczywiście, że dasz radę. Ty jesteś Emily.
Często tak mówi, żebym „wczuła się w  rolę”. „Jesteś Emily”. Albo Kelli. Albo Sadie,
w zależności od tego, kim mam być danego dnia.
Jednakże dzisiaj, w  tej chwili, nie mam ochoty być Emily. Nie chcę być Emily. To się
jeszcze nie zdarzyło, ale dzieje się teraz i mnie przeraża. Coś we mnie wzbrania się przed
traumą emocjonalną, którą narzuca umysł. Coś we mnie mówi: „Nie. To zbyt bolesne. Nie
zrobię tego”.
To coś jest niemądre. To coś nie przyjmuje do wiadomości, że chodzi o  Szczególną
Umiejętność, która służy mnie, mojej rodzinie, mamie. Im więcej będę płakać na
zawołanie, tym więcej ról dostanę, a  więcej ról uszczęśliwi mamę. Oddycham głęboko
i uśmiecham się do niej.
– Masz rację. Jestem Emily – mówię, aby przekonać zarówno mamę, jak i siebie.
To coś, co nie chce płakać na zawołanie, nie jest przekonane. Krzyczy, że nie jestem
Emily, jestem Jennette i  ja, Jennette, zasługuję na uwagę. Moje pragnienia i  potrzeby
również.
Mama ponownie otwiera czasopismo, lecz najpierw jeszcze raz nachyla się w  moją
stronę.
– Dostaniesz tę rolę, Emily.
Ale nie dostaję. Idzie mi fatalnie. Gram na pół gwizdka, nie czuję tekstu. A co najgorsze,
nie płaczę na rozkaz. Zawaliłam to przesłuchanie.
W drodze powrotnej wleczemy się w  sznurze pojazdów na 101 South. Siedzę na
podwyższeniu, jestem jeszcze za mała, aby jeździć bez niego. Próbuję odrabiać zadanie
z historii, ale nie mogę się skupić, porażka nie daje mi spokoju.
Nie dałam z siebie wszystkiego, ponieważ to straszne coś we mnie upomniało się o głos.
Coś, co nie chce robić tego, co robię.
– Już nie chcę grać. – Słowa padają, zanim zdążę ugryźć się w język.
Mama spogląda na mnie we wstecznym lusterku, w  jej oczach widzę szok
i rozczarowanie. Natychmiast żałuję, że to powiedziałam.
– Nie bądź niemądra, kochasz grać. To twoje ulubione zajęcie. – Ostatnie zdanie brzmi
jak groźba.
Wyglądam przez okno. Część mnie, która chce zadowolić mamę, myśli sobie, że może
ona ma rację, może to jest moje ulubione zajęcie, po prostu o  tym nie wiem. Jednakże
część, która nie chce płakać na zawołanie, która nie chce grać, nie chce zadowolić mamy,
tylko mnie, krzyczy, żebym się odezwała. Twarz mi płonie, muszę coś powiedzieć, bo
pęknę.
– Nie, naprawdę nie chcę. Nie lubię tego. Źle się z tym czuję.
Mama ma minę, jakby zjadła cytrynę. Krzywi się w sposób, który budzi we mnie grozę.
Już wiem, co zaraz nastąpi.
– Nie możesz tego rzucić! – szlocha. – To była nasza szansa! Naaaaszaaa szaaaansaaaa!
Wali pięściami w  kierownicę i  niechcący naciska klakson. Tusz jej spływa. Wpada
w  histerię, jak ja podczas castingu do Wydziału zabójstw, Hollywood. Jej histeria mnie
przeraża, trzeba jej zaradzić.
– Nieważne – mówię głośno, żeby mnie usłyszała.
Od razu przestaje płakać, tylko lekko pociąga nosem, a  gdy przestaje pociągać nosem,
zapada kompletna cisza. Nie tylko ja umiem płakać na zawołanie.
– Nieważne – powtarzam. – Mniejsza o to, co powiedziałam. Przepraszam.
Proponuję, żebyśmy posłuchały jej ostatnio ulubionego albumu, …But Seriously Phila
Collinsa. Uśmiecha się na tę propozycję i  włącza odtwarzacz. Z  głośników leci Another
Day in Paradise. Mama też śpiewa. Patrzy na mnie w lusterku wstecznym.
– No dalej! Dlaczego nie śpiewasz, Net? – pyta wesoło, zły nastrój poszedł w niepamięć.
Zaczynam śpiewać. I uśmiecham się sztucznie na dokładkę. Może nie zmusiłam się do
łez w czasie przesłuchania, ale zmuszam się do uśmiechu w drodze powrotnej. Gram, tak
czy inaczej.
23.

–  Mała dziewczynka nie powinna martwić się o  całą rodzinę – mówi do mnie dziadek
któregoś popołudnia.
Widzi, że jestem zestresowana. Od pół godziny chodzę tam i z powrotem po trawniku,
wkuwając tekst na przesłuchanie do niskobudżetowego filmu pod tytułem Łzy mojej córki.
Czy można wyobrazić sobie bardziej adekwatny tytuł? Mama nie pozwala mi przeczytać
scenariusza, ponieważ ma zbyt „dorosłe treści”, co prawdę mówiąc, mnie cieszy: muszę
zapamiętać czternaście stron tekstu na jutrzejszy casting, w dodatku z rosyjskim akcentem.
Postać, którą miałabym zagrać, tytułowa córka, jest Rosjanką. Mama zapisała mnie do
accent coacha, jednak nadal mam problem z „r”.
Nie wolno mi wychodzić samej na zewnątrz. Mama mówi, że mogę zostać porwana,
zgwałcona i  zamordowana jak Samantha Runnion – dziewczynka porwana trzy tygodnie
przed swoimi szóstymi urodzinami, mieszkająca zaledwie pięć minut od nas – więc ilekroć
wychodzę z  domu, ktoś musi mi towarzyszyć. Dziś padło na dziadka. Podlewa trawnik,
a ja wkuwam.
–  Co mówiłeś? – pytam zbita z  tropu, choć dokładnie usłyszałam, co powiedział.
Oczywiście, że dziewczynka powinna martwić się o  całą rodzinę. Od tego są małe
dziewczynki.
– Ja tylko… – Robi krok w moją stronę. – Myślę… że masz prawo być dzieckiem.
Łzy stają mi w  oczach, wcale nie wymuszone, tylko naturalne. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio płakałam sama z siebie. Nie spodziewałam się tego. Przestępuję z nogi na nogę.
– Chodź, przytul dziadzia.
Podchodzę i opasuję rękami jego wielki brzuch. Klepie mnie po plecach wolną ręką.
– Kocham cię, dziadziu – mówię.
– Ja ciebie też, skarbie.
Dziadek chce mnie objąć drugą ręką, ale zapomina, że trzyma wąż ogrodowy, i polewa
mnie wodą.
– Ojej!
Odkłada wąż na trawnik, gdzie woda wsiąka w  ziemię, i  mnie przytula. Zatapiam się
w jego objęciach, chociaż zalatuje wędliną.
–  Wiesz co, chciałem ci dać prezent, kiedy skończysz się uczyć, ale może dam ci go
teraz.
– Dobrze! – Jestem przejęta. Kto by nie kochał prezentów?
Dziadek grzebie w tylnej kieszeni spodni. Na trawę wypadają zmięte paragony. Wreszcie
wyciąga nakładkę na antenę w  kształcie Mike’a Wazowskiego, głównego bohatera filmu
Potwory i spółka. Dostaje różne gadżety jako pracownik Disneylandu.
Biorę Mike’a do ręki. Jest elastyczny i zrobiony z pianki.
– Lubię go, bo jest zabawny – oznajmia dziadek. – Nie uważasz, że jest zabawny?
– Tak.
– Chce mi się śmiać, kiedy na niego patrzę. Miałem nadzieję, że ciebie też rozbawi.
– Dzięki, dziadziu.
–  Nie ma za co. – Kiwa głową. – Pamiętaj, żeby się dobrze bawić. Dziecko powinno
mieć w życiu frajdę.
Schyla się po wąż i  znów zaczyna podlewać trawnik. Spoglądam na Mike’a, myśląc
o słowach dziadka.
Zabawa to właściwie dla mnie abstrakcja. Życie to poważna sprawa. Tyle się dzieje.
Rzetelne przygotowanie, ciężka praca i powodzenie są znacznie ważniejsze od frajdy.
Wpycham Mike’a Wazowskiego do kieszeni i wracam do nauki akcentu.
24.

Patrzę na kartki leżące przede mną. Plik stu dziesięciu świeżo wydrukowanych kartek,
zapisanych czcionką courier new w  rozmiarze dwanaście. Henry Road, mój pierwszy
scenariusz.
Wydrukowałam go, żeby niezwłocznie pokazać mamie. Chcę poprawić jej humor,
ponieważ leży w szpitalu. To musi być niełatwe, tak często leżeć w szpitalu, zwykle kilka
razy w  roku. Mimo że czasem trafia tam z  powodów niezwiązanych z  rakiem (teraz to
choroba uchyłkowa jelit albo zapalenie uchyłków, nie jestem pewna), zawsze pozostaje
strach… strach, że może podczas zabiegu lub badania lekarz stwierdzi, że nowotwór
wrócił.
Dziadek zawozi mnie do szpitala swoim steranym, granatowym buickiem z  naklejką
„Bush/Cheney” na zderzaku. Siedzę z tyłu i kartkuję scenariusz.
–  Uważaj, żebyś się nie zacięła papierem – mówi dziadek, przejeżdżając w  ostatniej
chwili na pomarańczowym świetle.
Zajeżdżamy przed szpital. Byłam w wielu szpitalach przy okazji różnych chorób mamy,
ale w  tym jestem po raz pierwszy. Jest mały i  kompaktowy, mniej przytłaczający od
większości klinik, i trudno się w nim zgubić, toteż szybko docieramy na salę, gdzie leży
mama.
Właśnie odpoczywa, lecz na dźwięk moich kroków otwiera oczy i cała się rozpromienia.
– Cześć, Net!
Uśmiecham się na widok jej uśmiechu.
– Cześć, mamuniu!
Siadam na krześle przy łóżku i  biorę ją za rękę. Zauważam, że nasze nadgarstki są
identycznej grubości.
– Co tam przywiozłaś? – Mama wskazuje plik kartek, które trzymam pod pachą.
Z trudem panuję nad ekscytacją. Obok łóżka widzę stolik na kółkach – znacznie bardziej
luksusowy niż rozkładana podkładka, na której jemy w domu. Taca z jedzeniem – indyk,
fasolka szparagowa, purée ziemniaczane, a  także rosół i  krakersy – stoi nietknięta.
Przesuwam nieco talerze, aby zrobić miejsce, po czym z  dumą kładę swoje dzieło przed
mamą.
– To mój scenariusz. Henry Road.
– Napisałaś scenariusz? – pyta mama.
Na pewno jest pod wrażeniem. Ale na jej twarzy dostrzegam niepokój.
– Wychodzisz codziennie na dwadzieścia minut z domu, żeby złapać trochę witaminy D?
– Oczywiście – zapewniam.
– I chodzisz na taniec?
– Tak jest.
Wodzi ręką po stronie tytułowej, ale nie z dumą, jaka towarzyszy mi podczas tej samej
czynności. Ten gest jest nacechowany smutkiem.
– Co się stało? – pytam.
– Ja tylko… – Mama spuszcza wzrok i uśmiecha się markotnie. To jedna z jej najbardziej
wyćwiczonych min. Jak zawsze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest wymuszona.
– Tylko co? – pytam.
–  Tylko… mam nadzieję, że nie wolisz pisania od grania. Jesteś taką dobrą aktorką.
Naprawdę świetną.
Nagle czuję się skrępowana, że dałam mamie scenariusz. Strasznie mi wstyd. Jak
mogłam być taka głupia? Nigdy by tego nie poparła.
– Jasne, że nie wolę. Jakżebym mogła?
Na dźwięk tych słów dochodzę do wniosku, że mówię z  fałszywą niewinnością, jak
bohaterowie serialu Wiercipięta, który babcia ogląda z upodobaniem, a którego ja szczerze
nie znoszę.
Mama nie zauważa, że kłamię, chociaż ja nie mam co do tego wątpliwości.
Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. Pisanie daje mi poczucie władzy, może po raz pierwszy
w  życiu. Nie muszę powtarzać cudzego tekstu, mogę pisać własny. Nareszcie mogę być
sobą. Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje.
Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja
i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie
z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. –
Pisarze są grubi i  niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek
zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość.
Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.
Mama pyta po namyśle, o czym jest scenariusz.
–  To opowieść o  tym, jak dziesięciolatek i  jego przyjaciel próbują zeswatać swoich
samotnych rodziców.
–  Hm. – Mama rzuca przeciągłe spojrzenie za okno. – To już było w  Nie wierzcie
bliźniaczkom.
25.

Budzę się o ósmej na podłodze. Moje łóżko piętrowe obrosło gratami, więc znowu śpię
na macie. Mam na sobie koszulkę Revlon Run/Walk 2002. Podoba mi się wzór. Jest w nim
dużo fioletu, a ja ostatnio bardzo lubię fiolet.
Nie mogę wspomnieć o  tym mamie, gdyż mama woli róż. Byłaby załamana, gdybym
nagle jej oznajmiła, że przerzuciłam się na kolor, który nie jest jej ulubionym. Tak jej na
mnie zależy, że załamałby ją fakt posiadania przeze mnie własnego ulubionego koloru. To
zaszczyt. Prawdziwa miłość.
W zeszłym roku kolorem dominującym na Revlon Run/Walk był srebrny, a  dwa lata
temu niebieski. Wiem wszystko o kolorach koszulek Run/Walk, gdyż moja rodzina bierze
w nim udział co roku od siedmiu lat. Zaczęliśmy, kiedy mama pokonała raka w czwartym
stadium: jestem obeznana z  tą nazwą, gdyż oprócz cotygodniowego oglądania kasety
często muszę informować o tym kierowników obsady.
–  Ludzie kochają opowieści o  pokonywaniu przeciwności. Zapunktujesz wzmianką
o moim raku.
Niezręcznie mówić o raku na przesłuchaniach do filmów w rodzaju Nie ma to jak hotel
lub Diabli nadali, lecz w przypadku seriali takich jak Ostry dyżur przychodzi to bardziej
naturalnie, zwłaszcza gdy któryś z bohaterów odcinka ma nowotwór.
– A wiecie, że moja mama miała raka w czwartym stadium? Wiem, co to znaczy.
Mama zawsze podkreśla, że uczestniczymy w  Revlon Run/Walk na znak solidarności
z kobietami chorymi na raka piersi, co jest bardzo szlachetne z jej strony. Dustin mruknął
kiedyś, że bardziej interesuje ją darmowy pakiet, lecz Dustin lubi „mącić”, a  w dodatku
jest najmniej ulubionym dzieckiem mamy, czego nie omieszkała mu oznajmić, więc cóż on
może wiedzieć o jej pobudkach.
Siedzę w za dużej koszulce i obmyślam wiersz, który napiszę dla mamy w ten weekend.
Ponieważ mama nie pochwala moich scenariuszy, dałam sobie z  nimi spokój na czas
nieokreślony, zachęca mnie jednak do tworzenia krótkich wierszyków o tym, jak bardzo ją
kocham, więc przynajmniej mogę dalej pisać w ten sposób.
Właśnie głowię się nad rymem do „mamusia”, kiedy nagle spostrzegam, że boli mnie
w klatce. A konkretnie sutek z prawej strony klatki piersiowej. Sięgam ręką, by obmacać
bolące miejsce, i czuję… guzek. Zgroza mnie paraliżuje. To niemożliwe. Najpierw mama,
a teraz ja? Pokój zaczyna wirować. Rozważam opcje – mogę obudzić mamę i powiadomić
ją od razu, ale nie chcę jej robić kłopotu. Albo mogę dać jej pospać do jedenastej, kiedy to
zwykle zanoszę jej herbatę. „Budziłabym się wcześniej, gdybym nie zamartwiała się do
późna pieniędzmi”, mówi zawsze. „Może gdyby pensja ojca starczała do pierwszego, nie
musiałabym polegać na dziecku…”
Nie wiem, co wybrać, toteż robię to, co zrobiłoby na moim miejscu każde rozsądne
dziecko z widmem raka nad głową: zdaję się na „ene, due, rike, fake…”.
–  Och, skarbie. – Mama z  lekkim rozbawieniem przejeżdża palcami po moim
nabrzmiałym prawym sutku, a później po gładkim lewym, dla porównania. – To nie rak.
– A co?
– Rosną ci cycuszki.
O nie. To gorsze niż rak. Boję się dorastania jak ognia. Po pierwsze, jestem mała jak na
swój wiek, co jest atutem w show-biznesie, ponieważ można grać bohaterów młodszych od
siebie. Mogę pracować na planie dłużej niż młodsze dzieci i mam przewidzianych mniej
przerw. Pomijając logistykę, jestem bardziej skłonna do współpracy i stosuję się do uwag
lepiej niż siedmioletnie łajzy.
Mama przypomina mi na każdym kroku, jak to dobrze, że wyglądam tak młodo jak na
swój wiek. „Będziesz miała więcej zleceń, skarbie. O wiele więcej”.
Jeśli zacznę dorastać, mama nie będzie mnie tak kochała. Często płacze i przytula mnie
mocno ze słowami, że mam zostać mała. Serce mi wtedy pęka. Chciałabym móc zatrzymać
czas i na zawsze pozostać dzieckiem. Czuję się winna, że nie mogę tego dokonać. Czuję
się winna, gdy rosnę o kolejny centymetr. I gdy ciocie i wujkowie mówią, że „wyrosłam”.
Widzę, jak wtedy drgają brwi mamy. Widzę, jak jej przykro.
Pragnę za wszelką cenę zostać taka, jaka jestem. Zrobię wszystko, aby nie dorastać.
– Czy mogę coś zrobić, żeby cycuszki przestały rosnąć? – pytam nerwowo.
Mama wzdycha i  się śmieje, mrużąc przy tym oczy. Dobrze znam tę minę, tak jak na
pamięć znam pozostałe. Znam je na wylot, aby zawsze móc się do nich dostosować.
Wydaje się, że nikt inny w rodzinie nie rozumie jej emocji. Chodzą jak barany i nigdy nie
wiedzą, którą mamę dostaną. Ale ja wiem zawsze. Poświęciłam całe życie na jej
obserwację, aby zawsze trzymać rękę na pulsie i  dołożyć wszelkich starań, żeby nic nie
zmąciło jej dobrego humoru. Znam różnicę między jej rozdrażnieniem i furią. Wiem, kiedy
jest zdenerwowana na tatę, a kiedy na babcię (zaciśnięte zęby oznaczają tatę, mars na czole
– babcię). Wiem, kiedy jest trochę szczęśliwa (całuje mnie w  czoło) i  bardzo szczęśliwa
(śpiewa Phila Collinsa). Teraz zaś, kiedy się śmieje i  wzdycha, mrużąc oczy, mam
świadomość, że nie tylko jest bardzo szczęśliwa, lecz szczęśliwa w wyjątkowy, szczególny
sposób.
Prócz radości przepełnia ją wdzięczność.
To mój ulubiony stan mamy, gdyż jestem jego bezpośrednią przyczyną. Widywałam ją
szczęśliwą i wdzięczną, gdy dostaję rolę lub biorę jej stronę, gdy kłóci się z kimś w domu.
Osiąga ten stan, kiedy czuje się zauważona, doceniona i dopieszczona.
– Co mogę zrobić, żeby cycuszki przestały rosnąć? – powtarzam z większym naciskiem,
widząc, jak bardzo ją to ucieszyło.
Mama spuszcza wzrok, jak zawsze, gdy chce wyznać mi coś w tajemnicy, na przykład,
że babcia nosi sztuczną szczękę, a tata jest nudny. Wiem, że zaraz usłyszę coś pikantnego.
Coś specjalnego, tylko między nami. Coś, co umocni naszą przyjaźń. W końcu od czego są
tajemnice?
–  No więc, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, jak zachować mały rozmiar, jest pewna
rzecz… nazywa się deficyt kaloryczny.

Chwytam w  lot, mam do tego smykałkę. Pragnę zaimponować mamie. Jest wspaniałą
nauczycielką, gdyż, jak mówi, sama ogranicza kalorie.
–  Podsłuchałam w  dzieciństwie rozmowę rodziców. Mówili, że mój brat może jeść
i  wszystko spala, a  ja obrastam tłuszczem. Zabolały mnie te słowa, Net, naprawdę. Od
tamtej pory jestem na deficycie.
Jak się zastanowić, to faktycznie. Na śniadanie pije tylko herbatę, a  na kolację zjada
warzywa na parze, bez żadnych dodatków. Rzadko widzę, by jadła lunch, jak już, to
sałatkę bez sosu lub pół batonika z płatków zbożowych. Jestem w dobrych rękach.
Gdy co wieczór siadamy, planując posiłki na następny dzień, zaczynam kurczyć się
w oczach. Mam jeść tysiąc kalorii dziennie, lecz wpadam na genialny pomysł, że połowa
porcji dostarczy mi połowę kalorii i schudnę jeszcze szybciej. Po każdym posiłku z dumą
pokazuję mamie prawie pełny talerz. Nie posiada się z  radości. W  każdą niedzielę mnie
waży i  mierzy mi uda miarką. Kilka tygodni po wprowadzeniu nowych zwyczajów
przynosi mi stos książek dietetycznych, które czytam od deski do deski. Poznaję zalety
spożywania wodnistych owoców i  warzyw, takich jak kłębian i  arbuz. Dowiaduję się, że
pieprz kajeński i  papryczki chili przyspieszają przemianę materii, a  kawa tłumi apetyt,
więc zaczynam pić bezkofeinową – czarną – wraz z  mamą. Nasz Kościół teoretycznie
zabrania picia kawy.
–  Jest bezkofeinowa, więc Bóg na pewno zrobiłby wyjątek – przekonuje mama, a  ja
kiwam głową, choć myślę, że Bóg, o którym się uczyłam, nie robi wyjątków.
Im bardziej chudnę, tym bardziej rygorystycznie przestrzegam diety, gdyż moje ciało
zdaje się odkładać wszystko, co jem.
Zauważam, że od większości produktów przybywa mi jakieś dwieście gramów. Wiem to,
ponieważ ważę się pięć razy dziennie. Pięć to moja szczęśliwa liczba, więc tyle ważeń
wydaje się być w  sam raz. Chcę przy tym mieć pewność, że żadna zmiana w  ciele nie
ujdzie mojej uwadze, aby na bieżąco korygować jadłospis i móc co tydzień zdawać raport
mamie.
Najbardziej lubię lizaki lodowe bez cukru, mus jabłkowy oraz niesłodzoną mrożoną
herbatę, gdyż te produkty zdają się nie mieć wpływu na moją wagę. Lizaki i  mus nie
dodają mi ani grama, a  herbatę od razu wysikuję. To dla mnie żywność bezstresowa.
Wprawia w błogi nastrój. Trzeba mieć coś z głową, żeby jeść dla przyjemności pieczonego
kurczaka i makaron z serem. Przyjemność to lizak bez cukru i mus jabłkowy.
Nasza misja trwa, jestem w  siódmym niebie. Codziennie czuję się jak w  scenie z  Nie
wierzcie bliźniaczkom, kiedy robimy z  mamą noski-eskimoski i  przybijamy piątkę,
zadowolone z efektów. (Obejrzałam ten film, gdy mama zasugerowała, że mój scenariusz
Henry Road może być plagiatem. Miała rację). Deficyt kaloryczny zbliżył nas do siebie
jeszcze bardziej, a  to o  czymś świadczy, zważywszy na więź, która zawsze nas łączyła.
Deficyt kaloryczny jest wspaniały!
Po pół roku naprawdę widać różnicę. Zjechałam trzy rozmiary w  dół i  noszę teraz
dziecięcy rozmiar S. Duch Święty każe mi pięć razy dziennie dotykać metki z rozmiarem,
gdyż ten rytuał, w  połączeniu z  odchudzaniem, sprawi, że pozostanę mała. Dzięki Ci,
Duchu Święty!
Generalnie sprawy idą w dobrym kierunku. Ale nie dziś.
Dziś dręczy mnie niepokój, ponieważ siedzę przed gabinetem lekarskim. Oznacza to, że
każą mi stanąć na wadze. A ja panicznie boję się obcej wagi. Co jeśli cyfry nie będą się
zgadzać? Jeśli będę ważyć więcej niż normalnie?
Mama chyba wyczuwa moje zdenerwowanie, bo trzyma mnie za rękę. Czekamy.
I  czekamy. Aż wreszcie… „McCurdy, Jennette!”, woła pielęgniarka. Serce tak tłucze mi
w piersi, że chyba słyszą to wszyscy obecni. Twarz mi płonie. Czas staje w miejscu, kiedy
wchodzę do gabinetu. Mama zdejmuje mi sztruksową kurtkę, wiedząc, że w  kurtce
ważyłabym więcej. Gramy w  jednej drużynie. Pielęgniarka mówi, że mogę stanąć
w butach, ale mama każe mi je zdjąć. Jak zawsze przezorna! Zrzucam buty i wchodzę na
wagę. Mama i ja wymieniamy spojrzenia.
– Dwadzieścia siedem sześćset – oznajmia pielęgniarka, zapisując w karcie.
Słowa docierają do mnie jak spod wody. Jestem zdruzgotana. Waga w  domu pokazuje
dwadzieścia sześć siedemset. Natychmiast usiłuję rozszyfrować twarz mamy. Jest
kamienna, co oznacza rozczarowanie. Popadam w jeszcze większą rozpacz. Prowadzą nas
do gabinetu numer pięć, moja szczęśliwa liczba nie wydaje się tak szczęśliwa w tej chwili.
Wchodzę na stołek i  siadam na kozetce wyłożonej papierem w  misie. Jest szorstki
i  nieprzyjemny w  dotyku. Pielęgniarka zadaje mi kilka pytań, po czym wychodzi.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, lecz mama odzywa się pierwsza.
– Porozmawiamy później.
Po kilku minutach wchodzi doktor Tran. Czuję zawód, że nie doktor Pelman, gdyż mama
jest przy nim w  lepszym humorze. (Gdyby to nie było wbrew Pismu Świętemu,
powiedziałabym, że wpadł jej w oko, ale żądza to grzech, a mama nigdy nie popełniłaby
grzechu). Doktor Tran wpatruje się w moją kartę.
– Debbie, czy możemy zamienić słówko na osobności?
Wychodzą. Drzwi są cienkie, a  mama mówi donośnym głosem, więc słyszę całą
rozmowę.
– No więc… chciałam porozmawiać z tobą o wadze Jennette – zaczyna doktor Tran. –
Waży znacznie mniej, niż powinna w tym wieku.
–  Hm – mówi mama z  lekkim niepokojem. – Je normalnie. Nie zauważyłam żadnej
zmiany.
To nieprawda. Zauważyła, bo sama ją zainicjowała.
– No tak… – Doktor Tran bierze głęboki oddech. – Kiedy młode dziewczęta zapadają na
anoreksję, zaczynają ukrywać swoje nawyki żywieniowe.
Pierwszy raz słyszę słowo „anoreksja”. Brzmi jak nazwa dinozaura. Doktor Tran mówi
dalej.
– Radziłabym, żebyś przyjrzała się jej odżywianiu.
– O, na pewno się przyjrzę – zapewnia mama.
Nie wiem, co o  tym myśleć. Przecież mama przygląda się mojemu odżywianiu. Jest
w nie zaangażowana na równi ze mną, jeśli nie bardziej. Nie tylko wie, co i jak jem, ale
służy mi zachętą i wsparciem. Co tu jest grane? Co to ma w ogóle znaczyć?
Kilka miesięcy później ponownie słyszę słowo „anoreksja”, tym razem na parkingu
przed szkołą tańca, po zajęciach. Czekam na ławce, ucząc się tekstu na casting do roli
córki Vala Kilmera.
Mama zawsze spóźnia się po mnie od dwudziestu do czterdziestu pięciu minut, co wcale
nie dziwi, gdyż ma na głowie inne rzeczy, na przykład dzwoni do windykatora z  prośbą
o odroczenie spłaty albo jedzie do sklepu po kartki z podziękowaniami, które rozsyłamy do
kierowników obsady z ostatnich sześciu miesięcy. („Może nie pamiętają, jak wypadłaś, ale
zapamiętają kartkę ze śliczną czcionką!”).
Widzę, że mama Anjeliki Gutierrez stoi przy samochodzie, mimo że Anjelica skończyła
razem ze mną i zwykle odjeżdżają zaraz po zajęciach. Następnie widzę, jak miedziany ford
windstar mamy nadjeżdża ulicą i  skręca na parking. Łapię torbę z  rzeczami i  ruszam
w  tamtą stronę, ale pani Gutierrez jest pierwsza. Podchodzi do auta i  prosi, żeby mama
opuściła szybę.
–  Cześć, Deb, chciałam pomówić z  tobą o  Jennette. Zauważyłam, że bardzo schudła.
Wygląda, jakby miała anoreksję. Chciałam zapytać, czy coś z  tym robicie. Jedna
dziewczynka z  naszej grupy miała podobny problem i  jej mama podała mi nazwisko
specjalisty…
–  Pomówimy o  tym kiedy indziej – ucina mama tonem, z  którego wynika, że „kiedy
indziej” nigdy nie nastąpi. Otwieram drzwi i wskakuję do środka. Jedziemy do domu.
– Mamo? – rzucam, kiedy stajemy na czerwonym świetle.
– Tak, skarbie?
– Co to jest anoreksja?
– Och, nie zawracaj sobie tym głowy, aniołku. Ludzie przesadzają. – Zapala się zielone.
Mama wciska pedał gazu. – Nauczyłaś się tekstu?
– Tak.
–  Wspaniale. Wspaniale. Masz dużą szansę, Net, czuję to przez skórę. Val ma jasne
włosy, ty masz jasne włosy, ta rola jest ci pisana.
– Uhm.
– Pisana, mówię ci.
Wyglądam przez okno i wracam do tekstu. Cieszę się na myśl o lizaku bez cukru, który
zjem po powrocie do domu.
26.

Dzisiaj zaczyna się Ul, kościelny program dla dziewczynek między dwunastym
a trzynastym rokiem życia. Każda z nas otrzymuje „rolę” i mam być asystentką sekretarki.
Nawet nie ma takiej posady.
–  Przecież Madison jest sekretarką – mówię siostrze Smith, mojej nauczycielce. – Co
mam robić?
– Możesz jej pomagać.
Wbijam wzrok w paznokcie, żeby ukryć zawód. Makaylah Lindsey nachyla się do mnie.
– Dobre posady dostają dziewczynki, które na pewno będą aktywne.
Nie cierpię Makaylah. Wiem, że jest adoptowana, i powinno mi być jej żal, ale nie jest.
Szczerze jej nie znoszę.
– Dali ci tę rolę, ponieważ myślą, że w końcu staniecie się nieaktywni.
„Nieaktywny” to brzydkie słowo w kościele mormonów. Aktywni członkowie regularnie
chodzą na mszę, nieaktywni się „wykruszyli” albo przestali chodzić, mimo że nadal
formalnie należą do wspólnoty. Mówi się o  nich szeptem i  z grymasem, jak o  czymś
wstydliwym i żałosnym.
– Nadal będziemy aktywni.
– Zobaczymy. – Makaylah wzrusza ramionami.
Mimo że jej nie znoszę i chciałabym, żeby się myliła, dręczy mnie obawa, że może mieć
rację. Jak się zastanowić, są już pewne symptomy.
Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie byliśmy przykładnymi mormonami. W  Kościele
Świętych Dni Ostatnich są mormoni, którzy mają stuprocentową frekwencję, a Trzeciego
Nefiego recytują z  pamięci. Tacy mormoni zawsze przyniosą zapiekankę z  kurczaka na
wspólny poczęstunek, można na nich polegać w tej kwestii. To są Przykładni Mormoni.
Istnieją również mormoni, którzy skąpią na tacę i  zawsze spóźniają się dwadzieścia
minut. Na poczęstunek przynoszą sałatkę, na dodatek kupną, z czerstwymi grzankami. To
Gorsi Mormoni.
My, rodzina McCurdych, należymy do tej drugiej kategorii. Wiem to od pewnego czasu.
Przykładni odnoszą się do Gorszych z  pewnym politowaniem, widocznym w  oczach
siostry Huffmire i siostry Meeks, które są Przykładne.
Powszechnie wiadomo, że Gorsi częściej stają się nieaktywni niż Przykładni, nie
sądziłam jednak, że nasz los jest przesądzony. Byłam pewna, że możemy odwrócić nasz
status mormońskim kamieniem milowym, na przykład wyjazdem Marcusa na misję albo
sumiennym uczestnictwem w nabożeństwie.
Skoro jednak Makaylah poruszyła ten temat, im dłużej o tym myślę, tym bardziej godzę
się z faktem, że mormońskie kamienie milowe to mrzonka.
Marcus może jechać na misję od kilku lat, ale nie jedzie. Wprawdzie nie ma żadnych
ograniczeń wieku, według mormońskiego czasopisma „Ensign” (jedynego oprócz
„Woman’s World”, które jest u mamy w  ciągłym obiegu), jeśli mężczyzna nie pojedzie
w ciągu pierwszego roku od osiemnastych urodzin, prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek
to zrobi, spada o siedemdziesiąt procent. Mama twierdzi, że to wina Elizabeth, dziewczyny
Marcusa, która ma diabła za skórą, ale czy ja wiem? Ja tam nie mam do niej zastrzeżeń.
Zdarza się też, że opuszczamy mszę, zwykle gdy lecą odcinki seriali, w  których
gościnnie występowałam. Zaczęło się po Prawo i  porządek: sekcja specjalna, kiedy to
siostra Salazar spytała mamę, czy jej zdaniem rola dziewięcioletniej ofiary gwałtu jest
„zgodna z  biblią”. Mama wybrała genialną linię obrony, że fakt bycia przez telewizyjną
gwiazdkę mormonką usuwa w  cień role przez nią odgrywane. Siostra Salazar zaniechała
dyskusji, póki nie zagrałam dziecka, które morduje inne dziecko. Od tamtej pory, kiedy
leci odcinek ze mną, nie chodzimy do kościoła przez tydzień lub dwa, żeby „unikać
krytykantów”, jak mówi mama. Bez względu na powód opuszczamy mszę, a  to stanowi
zaprzeczenie mormońskiego kamienia milowego, który mógłby zamienić nas
w Przykładnych.
– Mamo? – zagajam po powrocie do domu, kiedy składamy pranie.
– Tak, skarbie?
– Czy staniemy się nieaktywnymi mormonami?
– Ależ skąd. Co też ci przyszło do głowy, Net?
– Makaylah mówiła, że dlatego zostałam asystentką sekretarki.
– Proszę cię. Co ona może wiedzieć? Jest adoptowana.
27.

– Net! Prysznic! – woła z drugiego pokoju mama.


Truchleję. O nie. Tylko nie prysznic.
Od dawna nie lubię pryszniców, od jakichś pięciu lat. A  konkretnie od czasu, kiedy
zaczęło mnie uwierać, że nadal jestem kąpana przez mamę.
Na pewno nie chce wzbudzać we mnie zakłopotania. Jak twierdzi, kąpie mnie, bo nie
umiałabym sama umyć włosów i  nałożyć odżywki. Być może nie musiałaby tego robić,
gdyby nie były takie długie i  szorstkie, ale są, a  że była zawodową fryzjerką, przecież
może się nimi zająć.
Czasami kąpie mnie ze Scottiem, który ma prawie szesnaście lat. To dopiero jest
krępujące. Widzę, że on też się wstydzi. Zwykle stoimy odwróceni od siebie i  Scottie
rysuje pokemony na zaparowanej szybie. Charizard naprawdę wychodzi mu świetnie.
Mama kąpie nas razem, żeby się uwinąć za jednym zamachem. Scott zapytał kiedyś, czy
może robić to sam. Mama się rozpłakała i powiedziała, że przecież jest jej synkiem, więc
porzucił ten temat.
Bez względu na obecność Scotta mama robi przegląd moich piersi i „pupy z przodu”, jak
nazywa moje części intymne. Twierdzi, że sprawdza, czy nie mam żadnych tajemniczych
guzów ani wybrzuszeń, które mogłyby okazać się rakiem. Zgadzam się na to, ponieważ nie
chcę mieć raka, a skoro mama go miała, to na pewno się na tym zna.
Podczas tych oględzin staram się myśleć o Disneylandzie. O tym, jak dziadek zabierze
nas tam następnym razem. Myślę o  paradzie, fajerwerkach i  postaciach z  bajek,
szczęśliwych i w ogóle.
Kiedy przegląd dobiega końca, zalewa mnie fala ulgi i  zwykle uświadamiam sobie, że
czuję swoje ciało po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia oględzin. Dziwne… w ich trakcie
mam poczucie, jakbym stała obok. Jakby moje ciało było skorupą, od której się odłączam
i  przenoszę do swoich myśli. Do Main Street, Krainy Fantazji i  na przejażdżkę z  panem
Ropuchem. (W zasadzie to nie myślę o  przejażdżce, gdyż wbrew powszechnej opinii
uważam, że jest słaba).
– Net?! – woła znów mama.
Moje ciało nadal znajduje się w  stanie odrętwienia. Przełykam ślinę i  zmuszam się do
odpowiedzi.
– Idę!
Dzisiaj kąpie mnie samą. Wiem, ponieważ jutro mam przesłuchanie i  zauważyłam już
pewien schemat: przed castingiem kąpie mnie samą. Może chce, żeby moje włosy były
należycie umyte i  odżywione, przez wzgląd na kierownika obsady. Mówi, że to płytka
branża, i od lśniących włosów może zależeć, czy do mnie zadzwonią, czy nie.
Roztrzęsiona odkładam zeszyty i wstaję z kanapy. Pocą mi się ręce. Staram się skupić na
uldze, którą poczuję, gdy będzie już po oględzinach, kiedy wiem, że prysznic zaraz się
skończy. Próbuję myśleć o  tej lekkości. Poczuciu, że do końca dnia wszystko będzie
lepsze, rozwieją się ciemne chmury. Próbuję. Próbuję. Próbuję.
Idę do łazienki. Mama nie pozwala mi odkręcić kranu, gdyż jej zdaniem trudno ustawić
odpowiednią temperaturę, więc czekam na nią. Zdejmuję spodnie, majtki i  koszulkę.
Wchodzę pod prysznic, słysząc kapanie z kranu. Jest pokryty grzybem, białym, niebieskim
i zaschniętym. Słyszę kroki nadchodzącej mamy. Odpływam do Krainy Fantazji.
28.

Siedzę na tylnym siedzeniu forda windstara. Jedziemy do sklepu plastycznego odwiedzić


Dustina w pracy. Dustin chyba tego nie znosi, w przeciwieństwie do mamy, która lubi znać
personel tam, dokąd jeździ. Wtedy czuje się jak ważna osobistość. Ilekroć wchodzi do Best
Buy odwiedzić Marcusa albo staje przy kasie w  Disneylandzie z  wizytą u dziadka,
zachodzi w  niej diametralna zmiana. Roztacza aurę właścicielki. Uwielbiam, kiedy czuje
się tak pewna siebie.
W czasie jazdy rozmawia z windykatorem, po czym odwraca się do mnie z przejęciem.
– Dzwoni Susan!
Wiem, dlaczego dzwoni. Wczoraj byłam na zdjęciach próbnych do iCarly, nowego
serialu Nickelodeona o  nastolatkach, które tworzą razem stronę internetową. A  w
przyszłym tygodniu mam zdjęcia próbne do Californication, nowego serialu Showtime
o  mężczyźnie, który źle traktuje kobiety. Kiedy dochodzi do zdjęć próbnych, umowy są
zazwyczaj spisane i ponoć dobrze ubiegać się o więcej niż jedną rolę w tym samym czasie,
ponieważ menedżer może wykorzystać to jako „kartę przetargową”, aby zapewnić dla
ciebie jak najlepsze warunki. (Mama lubi używać zwrotu „karta przetargowa” podczas
rozmów z  Susan. Czuje się wtedy „wtajemniczona”). Obowiązuje też dziwna zasada, że
o pierwszeństwie wyboru twojej osoby decyduje kolejność zdjęć próbnych. Kierownictwo
ma czas na decyzję, czy na pewno cię chce, po upływie tego czasu pierwszeństwo
przechodzi na drugą stację.
Zdjęcia próbne do iCarly odbyły się wczoraj, toteż Nickelodeon może zdecydować jako
pierwszy, czy mnie bierze. Telefon Susan oznacza, że się określił.
Mama jest podekscytowana, lecz najpierw kończy pierwszą rozmowę.
– Nie po to godzinę czekałam na połączenie.
Szlocha przez całą rozmowę z  windykatorem, ale gdy kończy, ma suche oczy.
Wybierając numer Susan, sięga drugą ręką do tyłu, w  moją stronę. Siedzę na
podwyższeniu. (Mam czternaście lat i nadal jeżdżę w foteliku). Żeby ją złapać, muszę się
wychylić, a  ponieważ pas jest przeciągnięty przez fotelik, blokuje się szybciej. Z  chwilą
gdy wyciągam rękę, słychać kliknięcie. Próbuję dosięgnąć dłoni mamy, ale nie mogę. Klik,
klik, klik.
– Witam, czy mogę rozmawiać z Susan? Mówi Debbie McCurdy.
Klik, klik. Mama gmera ręką w powietrzu w poszukiwaniu mojej. Prawie muskamy się
palcami.
– Aha, dobrze, spróbuję przełączyć cię na głośnomówiący.
Wciska na chybił trafił, aż wreszcie się udaje i z głośnika dudni głos Susan.
– Dostała rolę w iCarly! Dostała rolę w iCarly!
Mama wydaje bojowy okrzyk i potrząsa pięścią z radości. W każdym razie zabiera rękę,
a ja czuję to całym ciałem. Ale tylko przez sekundę, gdyż potem wiadomość uderza mnie
jak obuchem. Dostałam pierwszą stałą rolę w serialu.
Kiedy mama parkuje przed sklepem plastycznym, krzyczymy, ile sił w płucach. Staje na
miejscu dla inwalidów – po zapaleniu uchyłków dostała legitymację, co bardzo ją cieszy.
Błyskawicznie rozpinam pas.
Wskakuję w objęcia mamy. Przytula mnie z całej siły. Jestem w siódmym niebie. Teraz
wszystko się zmieni na lepsze. Mama wreszcie będzie szczęśliwa. Spełniło się jej
marzenie.
29.

– O, kosz z owocami!


Mama rozwiązuje kokardę i zaczyna odwijać celofan.
– Ananas ma dużo cukru, ale możesz zjeść trochę melona i kantalupy.
– Dobrze!
Mama wyjmuje z  kosza dwa szaszłyki kantalupy, lecz po namyśle odkłada jeden
z powrotem.
– Zjemy na pół – oznajmia.
Zajadamy plasterki w  kształcie płatków i  przeglądamy resztę koszów na stole w  mojej
garderobie. Jest koszyk herbat od Coast to Coast, koszyk z kosmetykami od Susan i kosz
z wędlinami i serami od Nickelodeona.
– Weźmiemy go do domu dla dziadka i chłopców – postanawia mama.
Oto pierwsza z  różnic, kiedy otrzymujesz stałą rolę w  serialu. Dostajesz zatrzęsienie
koszów prezentowych. Przez lata gościnnych występów nie dostałam ani jednego.
(Chociaż po rólce w  Karen Sisco Robert Forster podarował mi srebrne pióro
z wygrawerowanym moim imieniem, a mamie srebrną łyżkę do butów. To był niesamowity
człowiek).
Dziś wracamy do pracy po oficjalnym zatwierdzeniu pierwszego sezonu. Po nakręceniu
pilota producenci sieci oglądają wszystkie piloty i  wybierają z  grubsza jedną trzecią,
z których powstają seriale. Znaleźliśmy się w grupie szczęśliwych wybrańców, a co jeszcze
fajniejsze, mamy najwięcej przewidzianych odcinków. Większość seriali ma od dziesięciu
do trzynastu. Nam przypadło dwadzieścia. Zdaniem mamy pewnie stało się tak dzięki
mojej wybitnej roli Sam Puckett, wygadanej, nieokrzesanej chłopczycy o  złotym sercu,
która, jak na ironię, kocha jeść.
– Gotowa, żeby przećwiczyć tekst, aniołku? – pyta mama.
– Jasne – mówię, chociaż nigdy nie jestem gotowa. Nadal mam tremę, robiąc to z mamą.
Myślałam, że trochę spuści z  tonu, kiedy dostałam stałą rolę, ale gdzie tam. Nadal jest
bardzo surowa w ocenie. To stresujące.
Biorę głęboki oddech, aby wypowiedzieć pierwszą kwestię, gdy rozlega się głośne
pukanie.
– Otwórz – mówi mama i klepie się w udo, zła, że nam przerywają.
Otwieram fioletowe drzwi i  na wykładzinie przede mną stoi kolejny kosz, tym razem
pełen przekąsek kinowych: draży czekoladowych, żelków oraz prażonej kukurydzy.
Pośrodku widnieje karta podarunkowa na sto dolarów do ArcLight, najbardziej
wypasionego kina, jakie widziałam w  życiu, znajdującego się w  pobliżu Nickelodeon
Studios, gdzie kręcimy. Raz prawie poszłyśmy tam z  mamą podczas kręcenia pilota, ale
stwierdziła, że nie ma mowy, aby płaciła trzynaście dolarów i siedemdziesiąt pięć centów
za bilet. „Nieważne, jak przestrzenny mają dźwięk”.
Jeszcze nie widziałam karty podarunkowej na taką kwotę. Prawie nie mogę w  to
uwierzyć.
– Od Mirandy – mówię wstrząśnięta. – Sto dolarów do ArcLight.
Miranda występuje ze mną w  iCarly. Gra tytułową rolę Carly Shay, uroczej, kobiecej
nastolatki, która wraz z  przyjaciółmi, Sam i  Freddiem (granym przez mojego drugiego
współaktora, Nathana), nagrywa własny program internetowy. Mama twierdzi, że postać
Mirandy jest niezbyt dobrze zarysowana. „Biedactwo skupia na sobie całą uwagę. Jest
ładna, tylko szkoda, że jej bohaterka nie ma za grosz osobowości”.
Patrzę na kosz. Nie mogę się nadziwić, że inna dziecięca aktorka jest dla mnie taka miła.
Zwykle istnieje między nami ostra rywalizacja, a  ten gest stanowi jej przeciwieństwo.
Bardzo mnie to ujęło. Sięgam do środka.
– Nie waż się tknąć tych draży, ale to miło z jej strony. A teraz powtórzmy rolę.
30.

–  Może to? – proponuje mama, sięgając po pluszową pandę z  napisem „Dziękuję”.


Jesteśmy w sklepie z upominkami w centrum handlowym Westminster. Ponieważ Miranda
dała mi prezent na rozpoczęcie zdjęć, chcemy się zrewanżować. Mama wymachuje pandą.
– Urocza panda, poza tym rymuje się z jej imieniem. Miranda. Panda. Ładnie, prawda?
– Tak, bardzo ładnie. Może rozejrzyjmy się jeszcze, żeby wybrać jak najlepszy prezent.
– Weźmy jeszcze notatnik z puszystą okładką i załatwione, dobrze? – rzuca mama.
– Jasne. Dobrze.
Przełykam ślinę. Wcale nie jest dobrze. Miranda dała mi kosztowną kartę podarunkową
do bardzo drogiego kina. To się nazywa prezent, w  przeciwieństwie do maskotki
i notatnika.
Jeszcze kilka miesięcy temu uznałabym to za fajne prezenty. Jeszcze kilka miesięcy temu
fajne były moje tęczowe dzwony z Children’s Place i zeszyty z łamigłówkami z Limited
Too. Jednak odkąd poznałam Mirandę, moja definicja fajności uległa zmianie.
Spotkałyśmy się na zdjęciach próbnych do iCarly. Stała oparta o  ścianę, piła colę
z butelki i pisała wiadomości na Sidekick. O rany. Cola i Sidekick. Dziewczyna zna się na
rzeczy.
Zamieniłyśmy kilka słów, po czym zapędzono nas do studia, żebyśmy zagrały wspólne
sceny przed długim stołem producentów.
Podczas kręcenia pilota również mało rozmawiałyśmy. Byłam onieśmielona, wydawało
mi się, że ona też. Między scenami powtarzałyśmy swoje kwestie i  żegnałyśmy się
entuzjastycznym „Pa! Do jutra!”, lecz poza tym niewiele więcej.
Obserwowałam ją z daleka. Miranda zdawała się mieć w sobie niezależność, której mnie
brakowało, i było to fascynujące zjawisko. Codziennie szła po jedzenie do innej restauracji
w  pobliżu – sama! A  to ci dopiero. Potem zawsze słyszałam, jak wraca, gdyż z  jej
Sidekicka leciała Gwen Stefani lub Avril Lavigne. Piosenkarki były mi znane, ale mama
nie pozwalała mi ich słuchać, gdyż ich muzyka, jej zdaniem, „skłaniała do złego”.
Na planie Miranda mówiła brzydkie słowa, takie jak „cholera” i  „dupa”, i  co najmniej
pięćdziesiąt razy dziennie wzywała imię Pana Boga swego nadaremno. Mama
przestrzegała, żebym się do niej nie zbliżała, ponieważ Miranda nie wierzy w  Boga.
(Mogłam za to zbliżać się do Nathana, bo wierzył. „Baptyści z Południowej Konwencji nie
są mormonami, ale przynajmniej łączy nas Jezus”).
Mimo zakazu zbliżania się do Mirandy bardzo tego chciałam. Chciałam, żeby udzieliło
mi się trochę jej luzu. Do tego wydawała się miła, a to nie zawsze idzie w parze z byciem
wyluzowanym. Trzymałam kciuki, aby kiedyś, mimo obopólnej nieśmiałości, nawiązała
się między nami przyjaźń.
Ale niestety nic na to nie wskazywało. Mijały dni, a my wciąż jeszcze nie wymieniłyśmy
się numerami. Czułam, że oddalamy się od potencjalnej zażyłości. Aż tu kiedyś, ostatniego
dnia zdjęć do pilota, Miranda odwróciła się do mnie na odchodne.
– Hej, Jennette, masz może AIM?
– Raczej nie – odpowiedziałam ostrożnie. W życiu nie słyszałam o czymś takim.
– Naprawdę nie masz komunikatora AOL2? – Wyglądała na zaszokowaną.
–  Och, AIM – rzekłam w  nadziei, że to zabrzmi przekonująco, jakbym wiedziała,
w czym rzecz, chociaż nadal nie wiedziałam. – Tak, mam.
– Super. To mnie dodaj.
– Super. – I tak się poczułam.
Zaraz po powrocie do domu poprosiłam Marcusa o założenie mi konta. Na AIM nasza
przyjaźń rozkwitła. Dzień w  dzień gadałyśmy tam godzinami. Czasem, kiedy mama
zaglądała i  pytała, co robię, odpowiadałam, że rozmawiam z  Mirandą, zwykle jednak
chowałam dymek czatu i kłamałam, że odrabiam lekcje. Nie drążyła. Wychodziła z pokoju,
a ja z powrotem otwierałam dymek czatu i zaczynałam się śmiać.
Mimo że w  bezpośrednim kontakcie Miranda była cicha i  nieśmiała, jej błyskotliwa
osobowość dawała o  sobie znać podczas pisania. Bawiła mnie do łez swoimi
spostrzeżeniami na temat ludzi, nawyków i natury człowieka. Uwielbiałam ją i bardzo się
cieszyłam, że zostajemy przyjaciółkami.
Lecz teraz mama zepsuje to swoimi beznadziejnymi prezentami.
Po powrocie do pracy stawiam torebkę przed drzwiami garderoby Mirandy, pukam trzy
razy i pędzę do siebie. Nie chcę widzieć jej reakcji na widok maskotki i notesu z puszystą
okładką. Chyba spłonęłabym ze wstydu.
Przez większość dnia Miranda ani słowem nie nawiązuje do prezentów. Ogarnia mnie
obawa, że to koniec naszej przyjaźni.
Ale kiedy po zakończeniu zdjęć idziemy na parking z naszymi mamami, odwraca się do
mnie.
– Dzięki za maskotkę. Jest naprawdę ładna – rzuca z nerwowym śmiechem.
– Nie ma sprawy.
– I za notes. Z chęcią wrócę do pisania pamiętnika.
– Super.
Uśmiecha się do mnie. Widzę, że robi to z grzeczności, ale doceniam ten gest.
– Pogadamy później na AIM. – Macha mi na pożegnanie.
– Dobra – odpowiadam z entuzjazmem, chyba przesadnym. Nawet jeśli nie ucieszyła się
z prezentów i podziękowała z grzeczności, nadal chce się ze mną przyjaźnić. Ten AIM to
jednak fajny wynalazek.

2
AIM – America On Line Instant Messenger, komunikator internetowy.
31.

Stoją za kotarą w garderobie studia, w którym kręcimy. Mam ręce skrzyżowane na piersi
i nerwowo postukuję stopą. Za nic w świecie nie chcę wyjść zza zasłony.
– No wychodź, Net, zrobią ci jedno zdjęcie i gotowe.
– Dobrze.
Wychodzę. Twarz płonie mi ze wstydu. Nie cierpię tego uczucia, uczucia, że tyle mojego
ciała jest odsłonięte. Ma to dla mnie podtekst seksualny. Wstydzę się.
– Wyglądasz super – rzuca przez ramię asystentka garderobianej, nie podnosząc głowy
znad maszyny.
Mam obawy, że „super” równa się „sexy”. Ponownie krzyżuję ręce i garbię plecy, żeby
się zasłonić. Nie chcę wyglądać sexy. Chcę wyglądać jak dziecko.
–  Zdecydowanie będę głosować za jednoczęściowym, ale dziękuję, że byłaś tak miła
i przymierzyłaś bikini – oznajmia główna garderobiana i upina kok pałeczkami.
– Nie ma sprawy – mówię, unikając jej wzroku i oczu mamy, która siedzi na schodach na
drugim końcu pomieszczenia.
– Opuść ręce, aniołku, i spróbuj wyglądać swobodniej – mówi ta ostatnia.
Opuszczam ręce. Nie czuję się ani trochę swobodniej.
– Cofnij barki. – Mama demonstruje, w czym rzecz.
Cofam barki, czego wręcz nie znoszę, w  przeciwieństwie do niej. Nie lubię wypinać
piersi. Wcale nie jestem dumna z  pączkującego biustu, więc wypinanie go mija się
z  celem. Co za koszmar. Mam dosyć mierzenia. Pytałam, czy nie mogłabym tylko
przymierzyć jednoczęściowego stroju ze spodenkami, w  którym czuję się najlepiej.
Zasłonięta. Ale garderobiana oznajmiła, że Twórca wyraźnie prosił o  bikini, więc muszę
przymierzyć jedno lub dwa, żeby miał z czego wybrać.
– Dobrze, podejdź bliżej, to zrobię zdjęcie – prosi scenografka i podnosi aparat.
Robię kilka kroków naprzód. Pstryka zdjęcie.
– To co, przymierzysz ostatnie bikini? – rzuca, jakby chciała mnie znęcić. Niesamowite,
do jakich wybiegów uciekają się ludzie, aby nadać paskudnym rzeczom pozory
nieszkodliwych. Kompletnie się w tym gubię.
–  A, uhm… mogę nie? – pytam. – Czy możemy zakończyć na tym, które właśnie
przymierzyłam?
– Chce mieć wybór – oznajmia z porozumiewawczą miną, jakby dawała do zrozumienia,
że przecież go znam. No właśnie nie, nie znam. Miałam z nim do czynienia zaledwie kilka
razy. Sprawia wrażenie hałaśliwego i  wylewnego, lecz mama słyszała pogłoski, że bywa
„wybuchowy” i „lepiej nie mieć w nim wroga”.
Skubię paznokcie.
– Daj spokój, Net, co ci szkodzi? – nalega mama.
– W porządku – ustępuję.
Mierzę ostatnie bikini, niebieskie, z zielonym paskiem wzdłuż krawędzi. Na majtkach są
tasiemki, które nieprzyjemnie łaskoczą w  nogi. Robi mi się niedobrze. Przeglądam się
w lustrze.
Jestem mała. Wiem, że jestem mała, lecz dręczy mnie obawa, że moje ciało z  tym
walczy. Próbuję się rozwinąć. Urosnąć. Mam poczucie, że ledwo trzymam się dziecięcego
ciała i  niewinności, która idzie z  nim w  parze. Myśl o  seksualnej atrakcyjności wzbudza
we mnie zgrozę. To obrzydliwe. Nie jestem taka. Jestem tym. Dzieckiem.
Wychodzę zza zasłony. Scenografka robi mi zdjęcie.
– Wyglądasz super – mówi ponownie asystentka garderobianej, nie przerywając szycia.
32.

Nasze wargi są złączone. On lekko porusza ustami, ale ja nie mogę ruszyć moimi. Stoję
jak sparaliżowana. Ma zamknięte oczy. Ja wręcz przeciwnie, świdruję go wzrokiem. Jakie
to dziwne, gapić się na kogoś, gdy wasze twarze się stykają. Nie podoba mi się to. Owiewa
mnie zapach jego żelu do włosów.
– Poruszaj bardziej głową, Jennette! – wrzeszczy Twórca zza kamery.
Czasami, nawet podczas kręcenia, producenci lub reżyserzy wołają coś zza kadru.
Montażysta może to później wyciąć, jeśli ich słowa nie nachodzą na dialog.
Próbuję robić, co każe mi Twórca, naprawdę próbuję, ale nie mogę się do tego zmusić.
Moje ciało zesztywniało i ani drgnie. Nie słucha umysłu, który przekonuje, że nikogo nie
obchodzi, że to twój pierwszy pocałunek i odbywa się na planie filmowym. Wrzuć na luz.
Rób, co ci każą. Moje ciało odmawia, nie chcę, zdaje się mówić. Nie chcę, żeby tak
wyglądał mój pierwszy pocałunek. Mój pierwszy pocałunek ma być prawdziwym
pocałunkiem, a nie udawanym, w telewizji.
Gardzę tym swoim romantyzmem, przepełnia mnie wstydem. Mama wyraziła się jasno,
że chłopcy to strata czasu i  sprawią mi tylko zawód, więc mam się skupić na karierze.
Rozumiem, więc próbuję zwalczyć ten romantyzm, jednak od pewnego czasu nadal
dochodzi do głosu.
Rozmyślam czasami o chłopcach, jak by to było któregoś pokochać. I czy któryś mnie
kiedyś pokocha. Wyobrażam sobie, że razem oglądamy fajerwerki w  Disneylandzie,
śmiejemy się i  trzymamy za ręce, opieram mu głowę na piersi. Dawniej wyobrażałam
sobie pocałunki. Jak to będzie. Nie sposób przećwiczyć tego z wyprzedzeniem, to się po
prostu dzieje. Co robić, iść na żywioł? Czy to trudne? Jak smakują wargi? Właśnie
otrzymałam odpowiedzi na wszystkie z tych pytań.
Trzeba dać się ponieść i wygląda na to, że Nathan, z którym gram tę scenę, nie ma z tym
problemu. Ale jeśli jesteś mną, masz problem. Kiedy jesteś mną, myślisz o każdym, nawet
najmniejszym drobiazgu, masz mętlik w  głowie i  nie możesz się doczekać, aż będzie po
wszystkim. To trudne. Wargi smakują pomadką ochronną.
Zaczynam się zastanawiać, czy byłoby inaczej, gdybym kochała osobę, z którą się całuję.
Może to jest ten tajemny składnik. Brakujący element układanki. Może gdybym całowała
się z kimś, kogo kocham, byłoby to niesamowite, a nie piekielnie stresujące.
– Cięcie! – krzyczy Twórca z pełnymi ustami. Słyszę jego kroki, gdy podchodzi do nas
z  papierowym talerzem, na którym piętrzą się plastry sera i  batoniki odwinięte
z papierków. Ekipa rozstępuje się przed nim jak Morze Czerwone.
Twórca patrzy mi w  oczy, ale nie odzywa się przez kilka sekund. Prawie wybucham
śmiechem w  przekonaniu, że droczy się ze mną, jak to ma czasami w  zwyczaju, ale
zauważam, że jest wściekły. Nie czas na żarty. Wreszcie się odzywa.
– Jennette. Bardziej. Ruszaj. Głową.
Odwraca się i odchodzi.
– Kręcimy, na co czekacie?! – krzyczy.
Akcja. Zaczynamy scenę. Nawet nie wiem, co mówię, ale chyba zgodnie ze
scenariuszem, ponieważ nikt mi nie przerywa i  nie mówi, że plotę bzdury. W  chwili
poprzedzającej pocałunek czuję, jakbym wyszła z  ciała i  stanęła obok. Serce wali mi
w piersi. Mam spocone ręce. To już to już to już.
Nachylamy się ku sobie. Nasze wargi się stykają. Budzą obrzydzenie, są takie mięsiste
i wstrętne. Jakie to obrzydliwe uczucie być człowiekiem.
Do licha, mam ruszać głową. Zaczynam. Tam i  z powrotem. Tam i  z powrotem. I  na
boki. To nienaturalne i pewnie wygląda nienaturalnie. Freddie, czyli Nathan, w końcu się
odsuwa.
– Cięcie! – krzyczy Twórca. Słyszę z jego tonu, że nie jest zachwycony. Zwraca się do
drugiego reżysera.
– Zdążymy jeszcze jedną?!
– Nie, proszę pana, jeśli mamy skończyć o czasie, musimy przejść do sceny J.
– Niech będzie – burczy ze złością. – Nie było idealnie, ale niech będzie, jedziemy dalej.
Będę w bufecie!
Idzie po swoje chipsy, bajgle albo minestrone. Odprowadzam go wzrokiem. Przykro mi,
że go zawiodłam.
– Hej, już po wszystkim – mówi życzliwie Nathan, wiedząc, jak bardzo denerwowałam
się pierwszym pocałunkiem przed kamerą.
– Tak – odpowiadam z nerwowym chichotem. – Po wszystkim.
I tyle, jeśli chodzi o mój pierwszy pocałunek. A także drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty
oraz siódmy, bo zasadniczo tyle zrobiliśmy ujęć.
33.

–  Pamiętaj, żebyś się uśmiechała. Masz pokazać zęby. Wyglądasz smętnie, kiedy nie
pokazujesz – przykazuje mama, zmieniając pas na czterystapiątkę.
Jedziemy na lunch z Twórcą. Jestem zdenerwowana, gdyż mama podkreśla, jak wiele od
niego zależy. Jej zdaniem lunch może być wstępem do spin-offu, bo Twórca często tworzy
nowe seriale na fali popularności postaci drugoplanowych. Chętnie poradziłabym jej, że
lepiej się nie nastawiać, to unikniemy rozczarowania, ale gryzę się w język. Lubi mieć na
co czekać w moim życiu.
– I okaż zainteresowanie tym, co mówi. Masz być naprawdę przejęta – dodaje mama. –
Otwieraj szeroko oczy, żeby wydawały się większe.
Potakuję.
– Któraś z nas powinna też wspomnieć o raku, to go przychylnie nastroi. Jak chcesz, ja
mogę to zrobić…
– Jasne.
– Świetnie. Świetnie świetnie świetnie – mówi mama z przejęciem.
Przybywamy w  samą porę. Twórca już na nas czeka, ma na nosie okulary
przeciwsłoneczne, mimo że jest w  pomieszczeniu. Unosi je na nasz widok. Wstaje od
stolika, przytula najpierw mamę, a potem mnie, mocno, aż odrywam stopy od ziemi.
–  Słodka McCurdy. – Odstawia mnie i  wkłada ponownie ciemne okulary. – Moja
ulubiona mała aktorka.
Mama promienieje.
–  Pracuję z  wieloma młodymi aktorkami. Mnóstwo z  nich jest ładnych, niektóre są
zabawne, ale żadna nie dorównuje ci talentem.
Twarz mamy zaraz pęknie. Ja też uśmiecham się sumiennie, zgodnie z zaleceniem.
– Dziękuję.
–  Mówię serio. – Twórca zgarnia łyżeczką tatar z  tuńczyka, który zamówił już na
przekąskę. – Nie dorastają ci do pięt. Mogłabyś kiedyś zgarnąć Oscara.
– Dziękuję.
Tak rozpoczynają się zwykle rozmowy z  Twórcą. Piętrzy komplementy, deprecjonując
innych ludzi, z  którymi pracuje. Doceniam pochwały, aprobata Twórcy wiele dla mnie
znaczy. Zawdzięczam mu stałą rolę w serialu oraz to, że moja rodzina nie musi już martwić
się o  pieniądze. Jednak gdzieś z  tyłu głowy kołacze mi myśl, czy nie próbuje mnie
poróżnić z innymi aktorami. Może im mówi to samo, żebyśmy się nie wychylali i jedli mu
z ręki.
Biorę to pod uwagę, gdyż przez cały sezon miałam okazję go obserwować. I udało mi się
go rozgryźć.
Odnoszę wrażenie, że Twórca ma dwa oblicza. Jedno z  nich jest wspaniałomyślne
i  przesadnie pochlebne. Twórca umie sprawić, że czujesz się najważniejszy na świecie.
Widziałam, jak to robi, gdy kazał ekipie urządzić pięciominutową owację scenografowi,
który w dwa dni zbudował więzienie na planie, albo wygłosił przemówienie na cześć szefa
kaskaderów, który popłakał się z wdzięczności. Tak, Twórca umie sprawić, że ludzie czują
się ważni.
Drugie oblicze jest złośliwe, apodyktyczne i przerażające. Twórca potrafi cię zniszczyć
i  zmieszać z  błotem. Widziałam, jak to robi, kiedy wyrzucił sześciolatka, który pomylił
tekst na próbie. A  gdy operator upuścił mikrofon podczas kręcenia sceny, Twórca
nawrzeszczał na niego, że zniszczył magiczne ujęcie i oby żałował tego do grobowej deski.
Widziałam na własne oczy, jak doprowadza dorosłych ludzi do łez inwektywami oraz
poniżaniem – wyzywa ich od kretynów, debili, oferm, przygłupów i tchórzy. Twórca umie
sprawić, że czujesz się jak śmieć.
I dlatego przekonałam się z czasem, że chociaż łaknę jego komplementów, nie mogę brać
ich sobie do serca, ponieważ jutro los może się odwrócić i  Twórca postanowi mnie
zeszmacić. Czuję, że zawsze muszę mieć się na baczności. Nadskakując mu emocjonalnie,
czuję się podobnie jak w obecności mamy: w ciągłym napięciu, byle mu dogodzić i niczym
się nie narazić. Obecność ich obojga mnie przytłacza.
Twórca zamawia dla nas wszystkie dania główne: coś z  homarem, makaron z  mięsem
i pitę. Wiem, że mama nie będzie zadowolona, jeśli to zjem, ale wiem też, że Twórca się
obrazi, jeśli nie zjem: uzna, że mu nie ufam albo mi nie smakuje, dlatego rzucam się na
talerz w nadziei, że Twórca uwierzy, że jem, a mama domyśli się, że bynajmniej.
– No więc zaprosiłem was na obiad, ponieważ… – Twórca pociąga ze szklanki, a mama
wyczekuje upragnionej puenty. – Ale najpierw… – Zmienia temat, jakby celowo
przedłużał napięcie. – Odpowiedz mi na jedno pytanie. Lubisz być sławna?
Rozpoznawana?
–  Jeszcze jak – odpowiada za mnie mama. – Ona to uwielbia. Fani też ją uwielbiają.
Prawie zawsze mówią, że jest ich ulubioną postacią.
Dziobię widelcem makaron.
– To dobrze – oznajmia Twórca. – Bo to dopiero początek.
Oddech mamy staje się przyspieszony.
– Chcę dać Jennette jej własny serial.
Mama upuszcza widelec z wrażenia. Z brzękiem spada na talerz.
–  Wybrałem już nawet tytuł. Just Puckett. Nie uważacie, że jest świetny? – pyta
z uśmieszkiem.
– O tak, tak! Naprawdę świetny – zapewnia mama.
–  Musimy trochę odczekać, ponieważ iCarly robi za dużą furorę – ciągnie Twórca,
próbując ostudzić jej zapał. Mama skwapliwie przytakuje. – Ze dwa lata – uzupełnia
Twórca. – Ale jeśli nadal będziesz robić swoje i mnie słuchać, masz go jak w banku.
–  Och, dziękujemy – mówi mama ze łzami w  oczach. – Moja dziewczynka na to
zasługuje. I to jak.
Ponagla mnie wzrokiem, żebym pokazała zęby. Zatem pokazuję, mimo że ogarnia mnie
niepokój. Twórca nie owijał w bawełnę, że jego propozycja ma pewien warunek: mam go
słuchać. I choć po części jestem mu wdzięczna, po części wzbudza we mnie strach, a myśl,
że mam robić, co mi każe, jest zatrważająca.
–  Dlaczego się nie cieszysz? Dostaniesz własny serial – mówi mama w  drodze
powrotnej.
– Cieszę się – kłamię. – Bardzo się cieszę.
–  To dobrze. – Mama zerka na mnie w  lusterku wstecznym. – I  powinnaś. Każdy by
chciał być na twoim miejscu.
34.

Gram w  iCarly od blisko trzech lat i  pod pewnymi względami jest łatwiej. Przyjaźń
z  Mirandą daje mi poczucie więzi i  wsparcie emocjonalne. Przyjaźnię się też z  resztą
obsady, ale zażyłość z  Mirandą ma szczególny charakter. W  weekendy rozmawiamy na
Skypie, a po pracy chodzimy do ArcLight. Bywam tam obecnie dwa razy w tygodniu, bez
mrugnięcia okiem. Mama zawsze nam towarzyszy. W  trakcie filmu nachyla się do mnie
z rezygnacją. „Ich dźwięk jest naprawdę przestrzenny”.
Ważniejszy od przyjaźni z  Mirandą jest fakt, że mama odpuściła nieco w  dwóch
kwestiach: rachunków oraz mojego ciała.
Wprawdzie moje regularne wypłaty zapewniły jej pewną stabilizację finansową, nie
kryje swojego zdania na temat ich wysokości.
–  Powinni się wstydzić tego, ile ci płacą. W  porównaniu z  siecią telewizyjną to psi
pieniądz. Psi pieniądz – powtarza mi codziennie w  garderobie. – Te kutwy nie płacą ci
nawet tantiem.
Mimo jej narzekania wiem, że w  głębi duszy jest wdzięczna, gdyż nasza sytuacja
poprawiła się diametralnie. Nie zalegamy z  opłatami i  nie musi już wydzwaniać po
instytucjach z prośbą o odroczenie.
Wciąż monitoruje moje obiady, czasem jednak pozwala mi jeść na planie. Moje kolacje
nadal składają się głównie z  sałaty lodowej z  kapką sosu i  strzępami niskokalorycznej
kiełbasy, ale na deser dostaję dwa ciastka dietetyczne. Za to śniadania przeszły całkowitą
metamorfozę. Mama robi mi śniadanie, co kiedyś było nie pomyślenia. Zalewa
poduszeczki miodowe dwuprocentowym mlekiem – dwuprocentowym, nie
odtłuszczonym! Owszem, poduszeczki miodowe to „jedne z  najmniej kalorycznych
płatków śniadaniowych” (sto sześćdziesiąt kalorii w  czterdziestu pięciu gramach), ale to
istne szaleństwo. W życiu nie zachęcała mnie tak do jedzenia.
Zastanawiam się, czy przypadkiem nie chodzi o to, że Miranda i Nathan jedzą śniadanie
i lunch w naszej sali do nauki i wyglądałoby dziwnie, gdybym tego nie robiła bądź jadła
znacznie mniej od nich. Ale nie wnikam. Niech się dzieje, co chce.
Moje ciało trochę się zmienia. Wykiełkowały mi zalążki piersi i coraz trudniej ukryć je
pod ubraniem. Na dodatek mnie wysypało, co jest nowe, dziwne i  krępujące. W  ciągu
minionego roku zaczęłam nakładać makijaż na planie, maluję się nawet, kiedy nie pracuję.
Dawniej tego nie lubiłam, lecz teraz chcę się malować. Chcę się pod nim schować.
Ostatnio zaczęłam również golić nogi, a  w zasadzie to mama je goli, gdyż nadal mnie
kąpie, mimo że skończyłam szesnaście lat. Nie wiedziałam nawet, że tak się robi, póki nie
usłyszałam, jak mama innej młodej aktorki nabija się z  moich „włochatych łydek”. Jej
śmiech prześladuje mnie w trakcie tej czynności.
Dlatego teraz, mimo że mama nie przejmuje się tak rachunkami i  moim ciałem, mam
gładkie nogi, wybujałe piersi i  pryszcze na twarzy, co sprawia, że dziwnie się czuję we
własnej skórze.
Popularność serialu wciąż rośnie, a  Susan rzuca frazesami w  rodzaju „fenomen
kulturowy” i „światowa sensacja”. To samo dotyczy mojej sławy. Tracę rachubę, ile razy
przeszłam po czerwonym dywanie przy okazji różnych wydarzeń: premiery filmowe,
ceremonie wręczenia nagród. Występuję w Good Morning America, The Today Show oraz
nowym programie Craiga Fergusona i Bonnie Hunt.
Gdziekolwiek się ruszę, jestem rozpoznawana. Nie mogę już jechać do mojego
ulubionego Disneylandu, gdyż ostatnim razem na Main Street otoczył mnie taki tłum, że
musieli przerwać paradę świąteczną. Goofy wyglądał na wkurzonego.
Ten rodzaj sławy stanowi dla mnie źródło stresu, jakiego sobie nawet nie wyobrażałam.
Wiem, że każdy jej pragnie, i słyszę na każdym kroku, jaka ze mnie szczęściara, ale jej nie
cierpię. Ilekroć wychodzę z  domu, jestem kłębkiem nerwów. Boję się, że zaczną
podchodzić do mnie obcy ludzie, czego bardzo nie lubię.
Krzyczą: „Sam! Gdzie twój smażony kurczak?” albo „Przyłożysz mi skarpetą
z  masłem?”. Skarpeta z  masłem to rekwizyt, po który często sięga moja bohaterka: to
skarpeta wypełniona masłem, dosłownie. Sam używa jej do bicia ludzi.
Słysząc to, wybucham śmiechem, chociaż wcale mnie to nie bawi. Ile można śmiać się
z żartu, który od początku był głupi, a z czasem robi się jeszcze głupszy? Niesamowite, ile
osób go powtarza, myśląc, że są oryginalne.
Jestem rozczarowana ludźmi. Budzą we mnie irytację, czasami wręcz obrzydzenie. Nie
wiem, jak do tego doszło, ale dzieje się tak od niedawna i na pewno ma coś wspólnego ze
sławą. Mam dosyć ludzi, którzy traktują mnie jak swoją własność. Jakbym była im coś
winna. Nie wybrałam takiego życia. Mama wybrała.
Lęk powoduje, że staram się wszystkim dogodzić. Sprawia, że pozuję do zdjęć, rozdaję
autografy i  rechoczę z  dowcipów. Jednakże lękiem maskuję uczucia, którym boję się
stawić czoło. Boję się, że zgorzkniałam. Jestem na to za młoda. Kto to widział, zgorzknieć
z powodu życia, którego ponoć wszyscy mi zazdroszczą. Dręczy mnie też obawa, że mam
uraz do matki. Osoby, dla której żyję. Mojej idolki. Mojego wzoru. Jedynej prawdziwej
miłości.
To uczucie wykluwa się, gdy robię zdjęcie z  nieznajomym, a  mama stoi z  boku
i pokazuje mi, jak mam się uśmiechnąć.
Kiedy zachęca nieznajomego: „Zrób jeszcze jedno! Albo dwa, na wszelki wypadek!”,
wiedząc, jak bardzo tego nie znoszę.
Kiedy każe mi ćwiczyć podpis i mówi: „Skrobiesz jak kura pazurem. Małe »c«, wielkie
»c«, U-R-D-Y. Pisz wyraźnie każdą literę”.
Kiedy wymyśla, co mam dopisywać do autografów. Ostatnio rządzi „Do zobaczenia
w kinie!”, Bóg jeden wie dlaczego. Nie występuję w filmach kinowych, tylko w telewizji.
Na dodatek w  telewizji dla dzieci, co niemal na pewno przesądza o  tym, że nigdy nie
zagram w filmie pełnometrażowym. Trudno awansować w tej branży z dziecięcej gwiazdy
na aktora z  prawdziwego zdarzenia, nawet w  przypadku młodych talentów, które miały
szczęście zagrać w wiarygodnych filmach u wiarygodnych reżyserów. Telewizja dziecięca
to dla większości jednak wyrok śmierci. Ten jednowymiarowy, przesłodzony wizerunek
i  jego odbiór w  zbiorowej świadomości jest niemal nie do wymazania. Z  chwilą, gdy
dziecięca gwiazda dorasta i próbuje zerwać z tym, jak jest postrzegana, staje się łakomym
kąskiem dla mediów i  dostaje łatkę zbuntowanej i  udręczonej, chociaż pragnie jedynie
dorosnąć. Dorastanie bywa trudne i najeżone błędami, zwłaszcza gdy jest się nastolatkiem
– błędami, których nie chce się popełniać na forum publicznym i z których na pewno nie
chce się słynąć do końca życia. Ale tak się dzieje, gdy jest się dziecięcą gwiazdą. Bycie
dziecięcą gwiazdą to pułapka. Martwy zaułek. I ja to widzę, w przeciwieństwie do mamy.
Sława wbija się klinem między nas, choć nie sądziłam, że to możliwe. Mama pragnęła
takiego życia, a  ja chciałam, żeby je dostała. Chciałam, aby była szczęśliwa. Ale teraz
widzę, że ona jest szczęśliwa, a  ja nie. Dla jej szczęścia poświęciłam własne. Czuję się
okradziona i wykorzystana.
Czasem ogarnia mnie nienawiść, gdy na nią patrzę. I nienawidzę się za to. Ależ ze mnie
niewdzięcznica, myślę. Bez niej jestem niczym. Ona jest dla mnie wszystkim. Tłumię to
niepożądane uczucie, mówię „kocham cię, mamuniu” i  udaję, że nic się nie stało. Udaję
w  pracy i  przed mamą od niepamiętnych czasów, więc możliwe, że zaczynam udawać
sama przed sobą.
35.

Jest niedzielny poranek i  pozostali domownicy jeszcze śpią. Podgrzewam kubek


ulubionej malinowej herbaty mamy, zaparzonej przed godziną.
– Mamusiu – mówię delikatnie. – Twoja herbata.
– Nnnnn – mruczy przez sen i odwraca się na drugi bok.
Nerwowo patrzę na zegar, rozdarta, czy ją budzić. To moja trzecia próba i  zasadniczo
ostatni dzwonek, żebyśmy się nie spóźniły.
– Mamusiu – powtarzam z większym naciskiem. – Musimy wyjść do kościoła w ciągu
dwudziestu minut, bo nie zdążymy.
– Nnnnn – mruczy ostrzejszym tonem.
– Nie chcesz iść? – pytam.
– Mmmm yt ooooona – bełkocze mama. Przełyka ślinę i głos brzmi nieco wyraźniej. –
Zbyt ciężko ostatnio pracuję. Jestem zmęczona.
Zagrzebuje twarz w poduszkę i zaczyna głęboko oddychać. Patrzę na nią.
Ja też jestem zmęczona. Też ciężko pracuję. Właściwie chyba ciężej niż ona. Ostatnia
myśl wzbudza we mnie poczucie winy.
Wozi mnie do pracy i  z powrotem, to musi być męczące, odzywa się głosik w  mojej
głowie. No tak, ale po drodze odrabiam lekcje, uczę się roli, po czym spędzam dziesięć
godzin na planie podczas prób i zdjęć, pod presją i w ostrym świetle reflektorów, podczas
gdy ona czyta „Woman’s World” w garderobie i plotkuje z innymi mamami, wtrąca drugi
głosik.
Próbuję zagłuszyć te dwa sprzeczne głosy. Zamiast pomagać, odwracają moją uwagę od
sprawy w tej chwili najistotniejszej, a mianowicie czy idziemy do kościoła, czy nie.
Od pół roku nie byłyśmy na mszy, to nasz rekord. Martwię się tym i próbuję taktownie
uświadomić to mamie, która w odpowiedzi zapewnia tylko, że „na pewno wrócimy, kiedy
sytuacja trochę się uspokoi”.
Dziwi mnie, że przestałyśmy chodzić, odkąd moja kariera ruszyła z  kopyta, a  zdrowie
mamy wróciło do normy. Próbowałam poruszyć ten temat któregoś razu, kiedy
wracałyśmy z  pracy, ale mama zaczęła krzyczeć, że traci panowanie nad kierownicą
i  narażam nas obie na niebezpieczeństwo, toteż mam nauczkę, aby więcej o  tym nie
mówić.
Ale teraz, w tej chwili, kiedy patrzę jak śpi, po raz pierwszy zaczynam godzić się z tym,
że rozstałyśmy się z Kościołem. Może jednak Makaylah miała rację.
Kiedyś myślałam, że bycie nieaktywnym to straszna rzecz, grzech, którego należy się
wstydzić. Ale może tak nie jest. Może to znak, że wszystko dobrze idzie.
Może ludzie chodzą do kościoła, ponieważ chcą czegoś od Boga. Chodzą, gdyż pragną
tych rzeczy i modlą się, żeby je dostać. Po czym, kiedy je dostają, dochodzą do wniosku,
że już nie potrzebują Kościoła. Na co komu Bóg, jeśli wynik mammografii nie budzi obaw
i występuje się w serialu Nickelodeona?
Zostawiam ją i uczę się roli na poniedziałek.
36.

–  Brzuch mnie boli – oznajmiam mamie, kiedy wracamy z  szybkiego lunchu z  moją
menedżerką Susan w ArcLight Café.
–  Może kurczak w  sałatce był nieświeży. – Mowa o  sałatce bez jajka, grzanek, sera
pleśniowego, sosu i  bekonu, czyli samej sałacie z  grillowanym kurczakiem, którą
zjadłyśmy na pół.
– Możliwe.
Pędzimy Sunset Boulevard, żeby zdążyć na plan. Pół godziny to krótka przerwa na
lunch, zwłaszcza jeśli chce się zjeść na mieście.
– To paparazzo! Uśmiechnij się – instruuje mama.
Jeszcze zanim go zauważam, na moją twarz wypełza pusty uśmiech jak u lalki. Mam
martwe oczy, duszy ze świecą szukać, ale grunt, że uśmiech jest przylepiony do ust.
Błysk, błysk, błysk. Flesz razi w oczy.
– Cześć, Glen! – Mama wita się z nim jak z sąsiadem.
– Cześć, Deb! – odpowiada Glen, idąc tyłem i pstrykając kolejne fotki. Jestem w szoku,
że mama nie widzi absurdu tej sytuacji.
Zbliżamy się do studia i przechodzimy przez parking. Uśmiech natychmiast schodzi mi
z  twarzy. Biegniemy do garderoby, żebym mogła się przebrać przed kolejną sceną.
Najpierw wpadam do łazienki na szybkie siku. I wtedy ją widzę.
Krew. Na majtkach. Od razu kręci mi się w  głowie. Nie jestem pewna, co to jest, ale
możliwe, że okres.
Po raz pierwszy dowiedziałam się o nim – poniekąd – sześć lat temu. Miałam dziesięć
lat, moja sąsiadka Teresa dziesięć i jedenaście miesięcy. Zawsze wypominała mi tę różnicę,
na ogół prosto z mostu.
– Wiesz, co to jest okres, czy nie? Czuję, że nie wiesz, bo jestem starsza i mądrzejsza od
ciebie.
– No jasne – zapewniłam w przekonaniu, że mówi o okresie czasu.
– Nie, nie ten okres. Ten drugi.
– Uhm – odpowiedziałam. Jaki znowu drugi?
Główkowałam, co też Teresa może mieć na myśli.
– Oczywiście, że wiem.
– Na pewno? – zapytała Teresa z powątpiewaniem.
– Tak.
– No więc dostałam. Na początku przestraszyłam się na widok krwi, ale mama nauczyła
mnie, jak używać podpasek i  w ogóle. Potem poszłyśmy do HomeTown Buffet ze
wszystkimi kobietami z mojej rodziny, żeby to uczcić.
– Co uczcić? – zapytałam niewinnie w nadziei, że kontekst da mi podpowiedź. Uczcić?
O jaki okres mogło jej chodzić?
– To, że stałam się jedną z nich. Kobietą.
Powiedziała to tak, jakby pragnęła tego całe życie, jakby chodziło o coś romantycznego,
niewiarygodnego, pociągającego. Stała się kobietą. Nie wiedziałam, co o  tym myśleć.
Zazdrościłam Teresie paru rzeczy – stołu do gry, kolekcji lalek Barbie (zwłaszcza tych
z krótkimi włosami, na które mama mi nie pozwalała w obawie, że zechcę ściąć włosy),
a także, owszem, wyprawy do restauracji HomeTown Buffet, za drogiej dla mojej rodziny.
Ale nie zazdrościłam jej tego, że stała się kobietą. To ostatnie, czego chciałam dla siebie.
W tej chwili siedzę na sedesie w  zakrwawionych majtkach spuszczonych do kolan
i wiem, że to właśnie to. To, o czym mówiła Teresa.
– Uhm, mamusiu! – wołam.
Mama pyta, co się stało, a ja przełykam zgrozę, żeby odpowiedzieć.
– Krwawię.
Drzwi otwierają się z hukiem, zanim słowo ma szansę wybrzmieć, i mama bierze mnie
w objęcia. Zaznaczam, że siedzę na sedesie.
–  Och, kochanie – mówi, jakby pocieszała osobę, która właśnie straciła ukochanego
czworonoga. – Kochanie, tak mi przykro.
Mama odrywa długą połać papieru toaletowego i każe mi ją włożyć do majtek, a sama
idzie po Patti, moją nauczycielkę o aksamitnym głosie.
Patrzę, jak zegar odmierza upiorne dziesięć minut, po czym wraca mama z  Patti, która
wyciąga z  kieszeni różowy kwadracik zlepiony paskiem białej taśmy i  macha mi przed
nosem jak banknotem studolarowym. Przytula mnie rozpromieniona, a  mama biegnie
oznajmić ekipie, dlaczego się spóźniam.
– Moje gratulacje, Jennette – szepcze Patti. – Jesteś kobietą.
Idę na plan, gdzie kręcimy kolejną scenę. Widzę po minach ekipy, że wszyscy już
słyszeli. Czuję się upokorzona. Ogarnia mnie wstyd. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak to
możliwe, że stałam się kobietą? Nie znam odpowiedzi, ale znam rozwiązanie. Wiem, jak to
naprawić.
Od jutra koniec z dwuprocentowym mlekiem, poduszeczkami i ciastkami dietetycznymi.
Folgowałam sobie, ale z  tym już koniec. Muszę wrócić do anoreksji i  znów stać się
dzieckiem.
37.

Mamo, będzie mi jak w niebie


Co wieczór zadzwonię do ciebie
Chcę pisać opowieść mojego życiaaaaa.

Siedzimy z  mamą w  naszym pokoju w  Hampton Inn & Suites w  Nashville w  stanie
Tennessee, gdzie mieszkamy od trzech miesięcy, gdy próbuję zaistnieć w  branży muzyki
country. Jemy w  połowie mrożoną lasagne z  pudełka (zamówiłyśmy pakiet miesięczny,
żeby się pilnować, ponieważ w Nashville jest „więcej sadła niż w LA”, jak mówi mama)
i  słuchamy ostatecznej wersji mojego pierwszego singla Not that far away, piosenki
napisanej z „mojego” punktu widzenia (przez dwoje autorów tekstów, z którymi spędziłam
kilka godzin) dla mamy. O tym, jak podróżuję bez niej i za nią tęsknię, mimo że przez całe
osiemnaście lat mojego życia nie rozstałyśmy się na dłużej niż kilka godzin.
Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała,
a  melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy
płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam
pewne podejrzenia, o  co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę
piosenkę. (Nie można).
Początek mojej kariery muzycznej sięga strajku scenarzystów w  dwa tysiące siódmym
roku, gdy iCarly zawieszono na czas nieokreślony, aż sytuacja się wyklaruje. Podczas tej
przerwy Susan zaproponowała, żebym nawiązała współpracę z autorami tekstów i nagrała
wersje próbne piosenek w  celu podpisania kontraktu na album, ponieważ „tak robią dziś
wszyscy nastoletni aktorzy”. Susan reprezentuje Hilary Duff, która zdobyła kilka
platynowych płyt.
–  I  podobno nie śpiewa nawet wszystkich piosenek, połowę śpiewa jej siostra! –
powiedziała z  przejęciem mama. – Nie musisz potwierdzać ani zaprzeczać. Moja Nettie
sama zaśpiewa wszystkie piosenki.
Kazała mi zamieszczać na YouTubie covery, którymi zainteresowały się wytwórnie
płytowe i dwie z nich, Big Machine Records i Capitol Records Nashville, chciały podpisać
ze mną kontrakt. Wybór mamy padł na Capitol Records, ponieważ „Scott Borschetta
będzie zajęty tą całą Taylor, zabraknie mu dla ciebie czasu”.
Tak więc podpisałam umowę z Capitol Records i latem zamieszkałam na trzy miesiące
w Nashville, aby popracować nad utworami. Potem wznowiono zdjęcia do iCarly, czyli od
poniedziałku do piątku pracowałam na planie, w  piątek leciałam nocnym lotem do
Nashville, gdzie pisałam i  nagrywałam piosenki, brałam udział w  spotkaniach i  sesjach
zdjęciowych dla prasy oraz na okładkę albumu, po czym w niedzielę wieczorem wracałam
do Kalifornii, aby zdążyć na poniedziałkowe próby. Obecnie mamy przerwę między
sezonami, toteż zamieszkałyśmy tu z  mamą na kilka miesięcy i  przygotowuję się do
pierwszej trasy koncertowej.
Przypuszczam, że to będzie mój pierwszy raz z dala od mamy. Nie powiedziała mi tego
wprost, ale mamy wspólne konto mejlowe i  przeczytałam jej wiadomość do Marcusa,
w której napisała coś, przed czym drżałam, odkąd sięgam pamięcią.
– Mamusiu, dlaczego płaczesz? – pytam, gdy łzy płyną jej po twarzy.
Mama bierze kawałek lasagne, po czym odkłada widelec, jakby nie mogła jeść w  tym
stanie.
–  Tak pięknie zaśpiewałaś – mówi, lecz wiem, że kłamie. Mój sukces zwykle jej nie
rozczula, raczej napełnia euforią. Tu chodzi o coś innego, powód jest głębszy. Chciałabym,
żeby mi powiedziała. Żeby przyznała to, co już wiem.
– Mamusiu… – Urywam przerażona tym, co mam na końcu języka. Chcę wierzyć, że to
nie może być prawda. Muszę usłyszeć to od mamy. Muszę to potwierdzić.
– Masz w głosie tyle siły. Ten refren… brak mi słów. – Wyciera oczy chusteczką.
–  Mamusiu – powtarzam, tym razem głośniej. Boję się wiedzieć, ale jeszcze bardziej
boję się nie wiedzieć.
–  A  zwrotkę śpiewasz niższym głosem. Uwielbiam, kiedy tak robisz – oznajmia przez
łzy. – To bardzo zmysłowe.
– Mamusiu, znowu masz raka?
Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy, kiedy wypowiadam te słowa. Jestem w szoku, że
w ogóle przeszły mi przez gardło. Zamieram. Mama jest tak samo wstrząśnięta jak ja. Łzy
przestają płynąć.
– Co takiego? A skąd! – Próbuje zbyć mnie śmiechem. – Co też ci strzeliło do głowy?
Biorę głęboki oddech, ponieważ wiem, że kłamie w żywe oczy, żebym się nie bała, ale
przez to boję się jeszcze bardziej. Dlaczego mnie okłamuje w tak ważnej sprawie?
– Widziałam twoją wiadomość do Marcusa. W której piszesz, że znowu jesteś chora.
Mama spuszcza wzrok i łzy wracają, identyczne jak przed chwilą. Serce mi pęka, kiedy
widzę jej wstrząsane szlochem drobne ciało. Wstaję od biurka i siadam obok niej na skraju
łóżka. Przytulam ją, jest taka mała w moich objęciach.
– Nie chcę, żeby ominęła mnie twoja trasa – szlocha bez wątpienia szczerze. Własnym
uszom nie wierzę. Co ją teraz obchodzi głupia trasa koncertowa?
– Nigdzie nie pojadę – mówię. To dla mnie oczywiste.
Mama odsuwa się i podnosi głowę, rozpacz ustępuje miejsca złości.
– Masz jechać w trasę. Nie gadaj bzdur, jasne? Przerażasz mnie, kiedy tak mówisz. Masz
jechać w trasę, choćby nie wiem co, rozumiesz? Zostaniesz gwiazdą muzyki country.
– Dobrze.
Mama płacze dalej. A ja dalej ją obejmuję.
38.

Trasa koncertowa Generation Love, Pokolenie Miłość, ma na celu wypromowanie


w  radiu mojego nowego singla pod tym samym tytułem. Ludzie z  Capitolu załatwili mi
występy dla kilku stacji radiowych w  całym kraju, w  ramach „niekonwencjonalnej trasy
radiowej”. Większość artystów występuje w dźwiękoszczelnym studio w nadziei, że olśnią
szefów rozgłośni, którzy włączą ich utwory do repertuaru, ale moja wytwórnia postanowiła
zdać się na fanów iCarly, żeby pokazać moją „wartość”. Dlatego zamiast występować
w  studio dla garstki decydentów, wystąpię w  lokalnym centrum handlowym przed
tysiącami wrzeszczących małolatów.
Naszym pierwszym przystankiem jest Hartford w stanie Connecticut, a może Filadelfia
w Pensylwanii. Ciężko nadążyć. Tak czy siak, dość szybko wpadam w rytm.
Nieprzytomna wstaję o ósmej. Zwykle mamy przed sobą jeszcze kilka godzin podróży,
po czym Stewy, nasz kierowca, zajeżdża przed motel wynajęty przez wytwórnię na pół
dnia, żebyśmy mogli wziąć prysznic. Idę pierwsza, następnie Paul, przemiły gitarzysta,
który mówi przez nos i  wpadł mi w  oko. Dalej Josh, drugi gitarzysta, który wygląda jak
niższa, bardziej napakowana wersja Conana O’Briena. Po Joshu idzie Dave, kamerzysta
z  kolczykiem w  uchu, dokumentujący trasę, a  za nim aktualny przedstawiciel wytwórni
oraz jej rzecznik prasowy.
Podczas gdy reszta ekipy się kąpie, ja udzielam wywiadów w  autobusie. Szukamy
miejsca, żeby coś zjeść, robimy próbę dźwięku i  zostają nam jeszcze dwie godziny. Po
koncercie przez trzy godziny rozdaję autografy, po czym Stewy zawozi nas w  kolejne
miejsce.
Występ przed tysiącami dzieciaków to przytłaczające doświadczenie. Jestem tak
stremowana, że ćwiczę piosenki dwadzieścia do trzydziestu razy i  czasem tracę głos,
zanim zdążę wyjść na scenę. Wywiady i autografy drenują mnie emocjonalnie. Na palcach
jednej ręki mogę wyliczyć przypadki świadczące o tym, że to czemuś służy, że znaczy coś
dla młodych widzów oraz ich rodzin, zwykle jednak postrzegam tłum jako stado baranów.
„Hej, Samantho Puckett! Wypuścili cię z poprawczaka?”
„Cha, cha, dobre”.
„Gdzie twój smażony kurczak?”
„Cha, cha, dobre”.
„Często bijesz ludzi?”
„Cha, cha, dobre”.
Z martwym uśmiechem patrzę w obiektyw, gdy ktoś mocuje się z aparatem.
Lecz pomijając pracę, mam okazję poczynić dwie obserwacje.
Po pierwsze, część mnie dobrze się bawi. Część, która nie zadręcza się wyrzutami
sumienia z  powodu niefortunnych okoliczności – rozłąką z  chorą na raka mamą, która
przechodzi chemioterapię i  naświetlania. Ta rozrywkowa część mnie czuje się świeża,
nowa i porywająca. Czuję się wolna. Mogę nawet sama brać prysznic.
Pierwszy raz uświadamiam sobie, jakie to wyczerpujące zajęcie przekuwać swoje
skłonności, reakcje, myśli oraz czyny w wersję, która odpowiada mamie. Z dala od niej nie
muszę tego robić. Ogromnie za nią tęsknię, serce boli mnie na myśl o  jej przejściach,
a  lekkość, której doświadczam, przyprawia o  wyrzuty sumienia, ale jest niezaprzeczalna.
Bez ciągłego nadzoru mamy żyje mi się o wiele łatwiej.
Po drugie zauważam, że jem. I  to dużo. Rano jem pop-tarty cynamonowe, następnie
lunch i kolację z zespołem, zawsze na mieście. I zamawiam z menu dla dorosłych. Rzadko
sałatkę. I rzadko zamienniki. Burgery oraz frytki.
Bez nadzoru mamy każdy kęs to przejaw buntu. Podczas posiłków słyszę jej głos: „Bez
sosu. Wystarczy. To świństwo. Nie chcesz mieć wielkiego tyłka. Panuj nad sobą”. Ale głos
nie może powstrzymać mnie od jedzenia. Ta rzeczywistość wzbudza mój strach, lecz
zawartość talerza przyciąga jak magnes, powodując odczucia, które mogę określić tylko
mianem pożądania.
Sytość, jaką czuję po posiłku, jest przyjemna. I  nowa. Jednak od razu wypiera ją
poczucie winy. Winy, że mama by tego nie chciała. Że byłaby mną rozczarowana. Wina
każe mi sięgać po więcej jedzenia – paczki serowych krakersów, kupne ciastka oraz
słodycze, które wozimy w  autobusie – czasami czuję, że zaraz pęknę. Nie mogę spać na
brzuchu, taki jest pełny. Ważę się w pokojach hotelowych i wskaźnik wagi coraz bardziej
idzie w górę. Przeraża mnie każde kolejne pół kilo, ale nie mogę się powstrzymać. Tyle lat
się głodziłam i teraz moje ciało błaga, żebym się napchała.
Nie wiem, co myśleć o tym nowym stosunku do jedzenia. Latami panowałam nad swoim
odżywianiem, ciałem, sobą. Byłam chuda jak wieszak i  miałam ciało dziecka, czerpiąc
z  tego osobliwą mieszankę otuchy i  poczucia władzy. Lecz teraz puszczam ster i  lecę na
złamanie karku. Czuję się beznadziejna. Dawne poczucie władzy i otucha ustępują miejsca
mieszaninie chaosu i  wstydu. Nie pojmuję, co się ze mną dzieje. Boję się myśleć, co
będzie, gdy mama mnie zobaczy.
39.

Nie sądziłam, że do mojego pierwszego prawdziwego pocałunku dojdzie w Hampton Inn


& Suites, a tu proszę. Pokój dwieście dwadzieścia trzy. Stoję w aneksie kuchennym i moje
wargi stykają się z  wargami Lucasa. Delikatnie ujmuje mój podbródek. Trudno
powiedzieć, czy mi się podoba, czy nie, ale pocałunek jest niczego sobie. Przychodzi
bardziej naturalnie, kiedy lubisz osobę, którą całujesz, niż gdy to robisz przed kamerą.
Lucas się odsuwa.
– Naprawdę jesteś super. Dobranoc – mówi albo tak mi się zdaje. W sumie nie wiem, co
mówi. I  mało mnie to obchodzi. Jestem zbyt pochłonięta myślą, że mam osiemnaście lat
i nareszcie całowałam się po raz pierwszy. Nareszcie.
Patrzę, jak odchodzi korytarzem. Nie podoba mi się fason jego dżinsów ani długie włosy,
ale ma fajną koszulkę z zespołem Queen i adidasy. Nie lubię jego gadaniny o muzyce, ale
lubię, że mnie lubi. Nie lubię, jaki jest niezdarny, lecz podoba mi się, jaki jest miły.
Zamykam za nim drzwi. Czuję coś dziwnego między nogami, ale później będę się tym
martwić.
Siadam na kanapie. Nie rozumiem, dlaczego w  filmach kobiety zawsze opierają się
w takich chwilach o drzwi. Naturalniej jest usiąść na kanapie.
Siedzę i rozmyślam o tym wszystkim. Poznałam Lucasa kilka miesięcy temu, przy okazji
koncertu w  Nashville. Zatrudniono go jako lidera, miał grać na gitarze elektrycznej.
Pozostali członkowie zespołu mówili, że jest naprawdę dobry. Najlepszy w mieście.
W pierwszym tygodniu, w  czasie prób, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Był dla mnie
naprawdę miły, ale początkowo nie przywiązywałam do tego wagi, ponieważ ma
dwadzieścia siedem lat, a ja osiemnaście. Jednak potem zauważyłam, jak na mnie patrzy,
i przyszło mi do głowy, że może wpadłam mu w oko.
Po trzeciej próbie zaproponował podwózkę, a  ja skorzystałam, bo zaczynał mi się
podobać. Czułam się przy nim nieswojo, ale przyjemnie. Ostatniego dnia zaprosił mnie do
siebie na słuchanie Queen. Ależ byłam podekscytowana!
Przesłuchaliśmy całą News of the World, siedząc na parkiecie. Przysuwał się coraz bliżej
i zakładał włosy za ucho, czego nie lubię u facetów. Zdziwiło mnie to lekkie obrzydzenie,
ponieważ pragnęłam jednocześnie, aby mnie pocałował. Może nie tyle, żeby on to zrobił,
ile chciałam zostać pocałowana, tak naprawdę. Tak czy siak, nie zrobił tego. Odwiózł mnie
do Hampton Inn, a następnego dnia ruszyłam w trasę.
Potem rzadko go widywałam, bo towarzyszył nam jedynie podczas kilku koncertów, nie
w  centrach handlowych, ale na dużych scenach, kiedy nie graliśmy akustycznie, tylko
całym zespołem. W  przerwach pisaliśmy do siebie codziennie i  rozmawialiśmy przez
telefon, ilekroć miałam chwilę prywatności, o co jest trudno, gdy podróżujesz autobusem.
Mówił „bardzo za tobą tęsknię” albo „naprawdę, naprawdę cię lubię” i czułam się z tym
niezręcznie, chociaż sama nie wiedziałam dlaczego. Z  jednej strony podobało mi się, co
mówił. Z  drugiej, czułam się fizycznie niezdolna odpowiedzieć mu tym samym, jakby
słowa nie mogły przejść mi przez gardło.
Cieszyłam się na myśl o  naszych rozmowach, a  kiedy rozmawialiśmy, mój entuzjazm
opadał. Gadał o  muzyce i  nawiązywał do utworów, których nie znałam, co mi nie
przeszkadzało, o ile mieliśmy inne tematy. Ale tak naprawdę nie mieliśmy. Albo muzyka,
albo wyświechtane komplementy w rodzaju „słońce wschodzi i zachodzi w twoich oczach”
bądź „jesteś moją ulubioną osobą”.
Kilka razy przyjechał i było fajnie, tylko trochę niezręcznie z uwagi na obecność reszty
zespołu. Brakowało okazji do rozmów na osobności, ale w  sumie nie miałam nic
przeciwko temu. Kiedy Lucas próbował odciągnąć mnie na bok, wymyślałam różne
wymówki. Byłam zmęczona, musiałam przygotować się do wywiadu, odpowiedzieć na
wiadomości menedżerom, mamie albo Mirandzie. Od miesiąca sama nie wiem, co o nim
sądzę.
Ale trasa dobiegła końca i na tydzień wróciłam do Nashville, żeby nagrać kilka nowych
piosenek. I  mieszkam w  Hampton Inn, w  pokoju dwieście dwadzieścia trzy. Siedzę na
kanapie w  pokoju dwieście dwadzieścia trzy i  trawię swój pierwszy pocałunek. I  choć
odczuwam ulgę, że już po wszystkim, jeszcze większą ulgą napełnia mnie myśl, że
nareszcie jestem pewna co do Lucasa. Jestem pewna, że muszę zakończyć to coś między
nami, jakkolwiek to nazwać.
Wyciągam telefon, żeby do niego napisać, ale w  tej samej chwili czuję dziwne
pulsowanie w  pochwie. I  ciepło, które się tam rozlewa. Wkładam rękę w  spodnie i  ją
wyjmuję. Mam mokre palce. Co za ohyda. Muszę się wykąpać. Później do niego napiszę.
40.

Wychodzę z  samolotu i  wygładzam koszulkę, żeby leżała płasko na brzuchu, który


wciągam, aby chudo wyglądać. „Może mama nie zauważy, może jeśli na dziesięć sekund
wstrzymam oddech, nie zwróci uwagi”, mówi mój głosik OCD, znany niegdyś jako Mój
Cichy Głos, ale z czasem pogodziłam się z tym, że to objaw choroby psychicznej. Odzywa
się rzadziej niż dawniej i na ogół w związku z moim ciałem i odżywianiem, jednak wciąż
tam jest.
Nabieram tchu i  jadę ruchomymi schodami w  stronę odprawy bagażowej. Młody tata
prosi z nerwowym śmiechem o zdjęcie dla córek.
–  Jasne, tylko może najpierw zejdźmy… – Ustawia dziewczynki przede mną, zanim
kończę zdanie. Pstryka zdjęcie i  omal się nie przewraca. Ponownie wybucha nerwowym
śmiechem.
Schodząc ze schodów, patrzę na rządek oczekujących osób i ją dostrzegam. Widok jest
tak zatrważający, że przez chwilę bardziej skupiam się na jej wyglądzie niż na własnym.
Schudła ponad dziesięć kilogramów, co w przypadku tak drobnej osoby bardzo rzuca się
w oczy. Ma zapadniętą, wymizerowaną twarz. Kości sterczą pod skórą. Wypadły jej brwi
i rzęsy, na łysej głowie ma turkusową czapkę marki Ugg, którą dostała ode mnie na święta.
Widok jest porażający. Nie wiem, co powiedzieć.
Tata stoi obok, ale mogłoby go tam nie być. Cały świat przestał dla mnie istnieć. Nie
mogę uwierzyć, że nie uprzedziła mnie ani słowem, chociaż rozmawiałyśmy pięć razy
dziennie.
Następuje czułe powitanie i mam czas nieco ochłonąć. Na tyle, że widzę reakcję mamy,
identyczną jak moja: mieszaninę szoku i zgrozy, zwieńczoną pustym uśmiechem.
Czekam struchlała, aż mi powie, jaka jestem brzydka. Jak okropnie się spasłam. Jakie
straszne błędy popełniłam. Jak nie potrafię zapanować nad własnym życiem i trzymać się
w  ryzach. Zbieram się w  sobie, kiedy wsiadamy do auta (kia sorento zastąpiła naszego
starego forda windstara).
–  Net, co się stało? – pyta, omijając mnie wzrokiem. Patrzy przez okno na korek na
piątce. – Przytyłaś.
– Wiem. Przepraszam.
– Musisz przejść na dietę. Tak nie może być.
– Wiem.
Na pewno jestem pełna skruchy. Jednak po części czuję się podniesiona na duchu, czuję
przypływ radości, ponieważ to mama, którą znam. Nie jest słaba, krucha, miękka ani
pokonana przez raka jak osoba, którą w pierwszej chwili ujrzałam. Kimkolwiek była tamta
żałosna postać, nie dopuszczam do siebie myśli, że to moja matka. Mama, którą znam,
siedzi przede mną, twarda, uparta, czasami wredna. To jest mama, którą znam na wylot.
41.

– No dalej, pij.


– Nie, dzięki.
– No weź.
– Nigdy nie piłam alkoholu. I mam dopiero osiemnaście lat. To chyba nielegalne?
– Nikt nie widzi, Jennette. Nic ci nie grozi.
– Czy ja wiem?
–  Ci z  Victoria znaczy zwycięstwo wciąż chleją. Dzieciaki z  iCarly to chodzące ideały.
Trzeba wam dodać trochę charakteru.
Twórca zawsze porównuje nas z  obsadą swojego innego hitu, Victoria znaczy
zwycięstwo. Chyba chce, żebyśmy się bardziej starali.
– Nie wiem, czy picie dodaje charakteru.
Patrzę na jego szklankę. Bierze ją i  obraca w  palcach. Ma w  środku whisky z  kawą
i śmietanką. Lubię kawę.
– Jeden łyczek.
– No dobrze.
Twórca podaje mi szklankę i biorę łyk. Smakuje obrzydliwie.
– Pyszne.
– Nie kłam. Nie lubię, kiedy mnie okłamujesz.
– Ohydne.
– Od razu lepiej, Jennette.
Twórca się śmieje. Dobrze się spisałam, jest zadowolony. Misja spełniona. Podejmuję tę
misję, ilekroć idę z  nim na kolację, czyli ostatnio coraz częściej, gdyż obiecany serial
nabiera realnych kształtów. Twórca robi to, co ponoć zawsze robi z nową gwiazdą serialu:
bierze cię pod swoje skrzydła. Zostajesz jego pupilką. Na razie. Lubię być na razie jego
pupilką. Czuję, że robię coś, jak należy.
– Cieszysz się, że będziesz miała własny serial? – pyta Twórca.
– Jasne.
– Jasne? Tylko tyle?
– Nie, oczywiście, że się cieszę. Bardzo się cieszę.
–  To dobrze. Bo mógłbym dać nowy serial każdemu. Ale nie wybrałem byle kogo.
Wybrałem ciebie.
– Dziękuję.
– Nie dziękuj, wybrałem ciebie, bo masz talent.
Czuję się zbita z tropu. Najpierw mówi, że mógł wybrać każdego, i czuję się byle jaka,
a  teraz, że wybrał mnie z  powodu mojego talentu, i  znowu czuję się wyjątkowa. Tego
rodzaju zamęt to przy nim normalka. Biorę łyk wody i obmyślam, co teraz powiedzieć. Na
szczęście nie ma takiej potrzeby.
– Smakował ci stek?
– Był dobry.
Tak naprawdę był wstrętny. Znaczy, wstrętny i  wspaniały. Wspaniały pod względem
smaku, a wstrętny, gdyż będzie mnie prześladował przez resztę wieczoru. Zjadłam go za
dużo, i za dużo pieczonych ziemniaków, za dużo brukselki, bułkę i marchewkę w glazurze.
Nie mogłam się opanować. Zjadłam wszystko. Jestem taka pełna. Czuję do siebie
obrzydzenie.
Znów jestem na diecie pudełkowej, jak w  czasie pobytu z  mamą w  Nashville. Kiedy
jesteśmy razem, robimy to we dwie. Sęk w tym, że ostatnio spędzamy ze sobą mniej czasu.
Ona jest pochłonięta leczeniem, a ja serialem.
Bez mamy, która prowadzi mnie i  dopinguje, nie mogę zmusić się do przełknięcia
kartonowej bułeczki cynamonowej, która smakuje jak zgnieciony baton proteinowy. I nie
zamawiam sałatki bez sosu. Nie przestrzegam diety. Bez mamy jestem porażką.
– Dobrze się czujesz? – pyta Twórca.
– Jasne.
– I słusznie – odpowiada łagodnym tonem. – Będziesz występować we własnym serialu,
na miłość boską. Masz pojęcie, ilu małolatów zabiłoby za taką szansę? Wszystkie, co do
jednego.
Kiwam głową. Kładzie mi rękę na kolanie. Dostaję gęsiej skórki.
– Zimno ci – zauważa z troską.
Chyba nie dlatego mam gęsią skórkę, ale przytakuję. Najlepiej przyznać mu rację.
– Proszę, weź moją marynarkę.
Zdejmuje marynarkę i  mnie okrywa. Klepie moje barki, po czym klepanie przechodzi
w masaż.
– O, jaka jesteś spięta!
– Tak…
– Na czym to stanęliśmy? – rzuca, nie przerywając masowania. Faktycznie mam spięte
barki, wolałabym jednak, żeby Twórca ich nie masował. Chcę zaoponować, powiedzieć
mu, żeby przestał, ale boję się go urazić.
– Aha – podejmuje przerwany wątek bez mojej pomocy. – Każdy małolat zabiłby za taką
szansę. Jesteś prawdziwą szczęściarą, Jennetter.
– Wiem – odpowiadam, a on nadal mnie masuje.
Wiem. Naprawdę wiem. Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą.
42.

–  Nie do wiary, że moja córeczka się wyprowadza – mówi mama, inaczej niż
powiedziałaby to babcia. Babcia wybuchnęłaby płaczem i  postawiła na nogi wszystkich
sąsiadów. Mama mówi to cicho i  unika kontaktu wzrokowego. Inaczej niż podczas
rozmów w sprawie odroczenia płatności, nie robi tego na pokaz. Doceniam, że różni się od
swojej matki.
– Będę wracać do domu w weekendy, chyba że wypadnie mi wyjazd do Nashville.
Mama wzdycha.
–  „Chyba że”. Prawie nie będę widywać mojej córeczki. Kto przypilnuje twojej diety?
Jak będziesz myć włosy?
– Jakoś myłam podczas trasy koncertowej.
– Uhm, ale widziałam zdjęcia. Wyglądały na przetłuszczone. – Pociąga nosem.
– To najlepsze rozwiązanie, skoro nie prowadzę, a ty już nie możesz.
Mama spuszcza wzrok, mimo że tylko stwierdziłam fakt. Widzę, że zraniłam jej uczucia.
– Może jeszcze kiedyś usiądę za kierownicą – mówi nieśmiało, jak dziecko, które szuka
potwierdzenia u dorosłego.
– Może i tak – odpowiadam z przekonaniem, tak jak dorosły pociesza dziecko.
Patrzymy na wózek inwalidzki, który dostała ostatnio „w razie potrzeby” i  z którego
korzysta coraz częściej. Kiedy lekarz zasugerował, że mogłaby go używać, udawałyśmy,
że to będzie zabawa. Stwierdziła, że mogłabym ją pchać po Disneylandzie. „Ekstra”,
odpowiedziałam, następnie poszłam do szpitalnej łazienki i się rozpłakałam, ale zabrakło
papieru toaletowego, więc wytarłam oczy nakładką na sedes. Potem wyszłam i  znowu
powiedziałam „ekstra”.
Cholerny wózek inwalidzki jest przeciwieństwem „ekstra”. To wyrok śmierci. Żadna
z nas nie mówi tego na głos, ale to fakt. Kiedy masz raka i siadasz na wózek, nigdy z niego
nie wstaniesz. Już na nim wykitujesz. Ja pierdolę.
–  Okej, wybaczcie – mówi dziadek, wychodząc do nas na podjazd. – Jestem gotowy.
Czyste gacie. – Musiał się przebrać po tym, jak wylał sobie na spodnie cały kubek kawy.
Siadam z tyłu w otoczeniu kartonów, które już zapakowałam do samochodu. Patrzę, jak
dziadek sadza mamę na fotel obok kierowcy, składa wózek i  chowa go do bagażnika.
Jedziemy do mojego mieszkania. Po raz pierwszy mam zamieszkać sama.
Nieco ponad godzinę później dojeżdżamy do Burbank. Miejsce jest w porządku. Może
nie idealne, ale odpowiada mi logistycznie. Moi nowi menedżerowie (w trzecim sezonie
iCarly przeszłam do innej agencji) załatwili, że Nickelodeon zapłaci za mieszkanie, a ktoś
z  produkcji będzie mnie zawoził i  odwoził. (Nie prowadzę samochodu, gdyż mama
stwierdziła, że to pewnie dla mnie za trudne, poza tym lepiej spożytkować energię na
„naukę roli lub planowanie wpisów na Twitterze”).
Chociaż nie przyznałabym tego na głos – wspomniałam tylko, jak ubolewam nad
wyprowadzką od mamy – jestem podekscytowana. Czuję się winna, zważywszy na jej
chorobę, ale nic na to nie poradzę. Będę u siebie. We własnej przestrzeni. Zacznę żyć
własnym życiem.
Dziadek wnosi mamę do mieszkania, a ja wnoszę pierwsze kartony.
–  Mam dla ciebie prezent, Net – oznajmia mama, kiedy dziadek sadza ją na kanapie.
Ponieważ Nickelodeon płaci, nalegała na umeblowane mieszkanie. Wyciąga prezent spod
pachy.
– Nie musiałaś.
–  Nawet zawiązałam wstążeczkę – mówi, podając mi zawiniątko w  kształcie pudełka
płyty DVD. W  ostatnich miesiącach stała się bardziej zdesperowana. Im bardziej jest
zdesperowana, tym bardziej się wściekam. Nie wiem, czy moja złość bezpośrednio wynika
z jej desperacji, ale częściowo na pewno. Nie mogę znieść tej desperacji. Im bardziej jest
chora, tym słodszym mówi tonem, tym bardziej jest niewinna i  prosząca. Jakby błagała
mnie, żebym się nie wymykała, a  ja mam ochotę krzyknąć: „To ty się wymykasz!”.
Mogłabym przysiąc, że widzi we mnie tę chęć do krzyku, bo staje się jeszcze słodsza.
Wtedy ja mam jeszcze większą ochotę krzyczeć. Ale nie krzyczę. Tłumię ten krzyk. Patrzy
na mnie tymi wielkimi oczami i wiem, że to niemożliwe, że nie mogłaby, ale prawie czuję,
że się tym rozkoszuje. Prawie czuję, że rozkoszuje się tym bólem, jakby stanowił dowód
tego, jak mi zależy.
– Nie otworzysz? – pyta.
– Och. No tak.
Odwijam prezent. Żądło na płycie DVD. Mama uwielbia Roberta Redforda. Ja też, ale
ona bardziej.
– Pomyślałam, że mogłybyśmy obejrzeć wieczorem, kiedy się rozpakujesz.
– Aha, dobrze. Super.
–  Uhm, uhm. – Mama ściąga czapkę, żeby podrapać się po łysej głowie. – I, ekhem,
pomyślałam… jutro nie mam chemii, więc mogłabym przenocować. No wiesz, jeśli
chcesz.
Spogląda na mnie niewinnym wzrokiem, nerwowo załamując ręce. Od razu wiem,
w  czym rzecz. Nie w  tym, że mama zostanie do jutra. Rzecz w  tym, że będzie nocować
codziennie i zostanie na czas nieokreślony. Że się wprowadzi. Nie, nie chcę.
– Jasne, możesz przenocować – mówię.
Powtarzam to co wieczór przez kolejne trzy miesiące, aż w  końcu przestaje pytać. Po
prostu tego oczekuje. To nie jest moje mieszkanie, tylko nasze. Jesteśmy
współlokatorkami.
43.

Jestem na spływie kłodą w Six Flags, siedzę z przodu, a za mną pięcioro członków ekipy
iCarly. Joe siedzi tuż za mną i  mnie dotyka. Początkowo myślę, że może niechcący,
ponieważ jest po trzydziestce i ma dziewczynę, ale dzieje się to tyle razy, że nie ma mowy
o przypadku. Nic nie mówię, bo to przyjemne uczucie. Prawda jest taka, że chcę, aby mnie
tak dotykał.
Flirtujemy od kilku miesięcy, odkąd przyszliśmy kiedyś pierwsi na próbę. Nawiązaliśmy
rozmowę i  Joe wspomniał o  swoim ulubionym filmie Uczniowska balanga, który
obejrzałam po powrocie do domu, abyśmy mieli o czym gadać następnego dnia. Strasznie
chciałam mu zaimponować, ponieważ był starszy i  mądrzejszy niż ja. Wymieniliśmy się
loginami w „Words with friends” i Joe zaproponował, że zacznie mnie odwozić do domu.
Po drodze puszczał całe albumy Daft Punk i  objaśniał, dlaczego ich muzyka jest taka
genialna. Elektroniczne dźwięki nieszczególnie przypadły mi do gustu, lecz byłam
zachwycona, że Joe stara się mnie do nich przekonać.
A teraz mnie dotyka. I  to jak. To nie jest zwykłe dotykanie. Tak mi się przynajmniej
wydaje. Jeszcze nigdy nie byłam tak dotykana, więc skąd mam wiedzieć. Jasne, całowałam
się z Lucasem w Hampton Inn, ale od tamtej pory moje życie uczuciowe nie istnieje. Wiem
tylko, że nie nazwałabym tego przyjacielskim dotykiem. Kiedy kładzie mi dłoń na plecach,
czuję mrowienie w  całym ciele. To uczucie wprawia mnie w  uniesienie, przytłacza
i przeraża zarazem. I wiem, że tak czy inaczej, będziemy razem.
44.

–  Zostanę na noc u Mirandy – kłamię, przygotowując dla mamy i  siebie „kolację”


złożoną z warzyw gotowanych na parze. Zjadłam już kolację na planie i czuję się z tego
powodu okropnie. Wstydzę się przyznać mamie.
– Co ja bez ciebie zrobię? – pyta żarliwie mama, bliska płaczu. – Będę za tobą tęsknić.
Tak bardzo cię kocham, Net.
–  Ja też będę za tobą tęsknić, mamusiu, ale już dawno to zaplanowałyśmy. – Dwa
kłamstwa.
Pierwsze, że będę za nią tęsknić. Otóż nie będę. Bez niej odetchnę. Odkąd
wprowadziłyśmy się do nie-mojego mieszkania, śpi ze mną w  jednym łóżku, co jest
męczące, gdyż całą noc nie wypuszcza mnie z objęć.
Drugie, że nocuję u Mirandy. Owszem, nocujemy u siebie co kilka tygodni, ale nie dziś.
Dzisiaj będzie ze mną Joe. Ale mama nie może wiedzieć o Joem, gdyż byłaby przeciwna.
Pochwala tylko, gdy trzymam z  dwoma rodzajami chłopców – mormonami i  gejami.
I nawet wtedy chce nadzorować znajomość. „To, że chłopak czyta Trzeciego Nefiego…”
Stawiam przed nią talerz warzyw. Trąca widelcem kawałek dyni.
– Tak, ale to ja cię teraz potrzebuję, Net – mówi ze spuszczonym wzrokiem.
– Jutro wrócę – zapewniam krzepiąco w nadziei, że to zamknie temat. Następuje długa
cisza, gdy czekam na odpowiedź. Odwraca wzrok, a  w jej oczach lśni przerażająca
zawziętość. Już mam spytać, co się dzieje, kiedy podrywa głowę w moją stronę, łapie pilot
i ciska nim w moją głowę. Uchylam się w ostatniej chwili.
–  Łżesz, kłamczucho. – Mama pryska śliną, jej twarz się wykrzywia. – Już ja się
dowiem, co knujesz. Wspomnisz moje słowa, ty brudna, kłamliwa zdziro.
Bywa wobec mnie bezlitosna, ale jeszcze nigdy nie odezwała się w ten sposób.
– I nie myśl sobie, że coś przede mną ukryjesz. Jutro cię przejrzę – dorzuca złowróżbnie.
Widać jak na dłoni, że bardzo chciała zostać aktorką. – Prawda, Marku?
Odwraca się do taty, który od początku siedział bez słowa, jak zawsze. Tata przytakuje
skwapliwie, przerażony jej furią. Mam tego dosyć, łapię plecak i ruszam do drzwi.
– Dowiem się, co kombinujesz, kłamczucho! – krzyczy mama. Wzdrygam się cała, ale
udaję, że nie słyszę. Wychodzę, zatrzaskując za sobą drzwi.

*
Joe odbiera mnie z  rogu Sunset i  Vine. Drzwi od strony pasażera są zablokowane po
wypadku sprzed lat, więc przełażę nad nim i siadam obok. Nadal trzęsę się po incydencie
z mamą. Patrzę na Joego.
Ma szkliste oczy i  bije od niego słodkomdlący zapach. Jestem zawiedziona. Mieliśmy
spędzić pierwszą wspólną noc jako oficjalna para. Miało być magicznie i  romantycznie.
Tymczasem pijany Joe siedzi z nosem na kwintę, a moje złudzenia się rozwiewają.
– Zrobiłeś to? – pytam z niepokojem.
– Tak, zerwałem z nią. Nie byłoby mnie tu, gdybym nie zerwał – bełkocze.
– No tak… jak się czujesz?
Prycha śmiechem.
– A jak ci się zdaje?
Spuszcza wzrok, jakby zawstydził się wybuchu. Zawsze tak ma, kiedy wypije. Jedziemy
do Sheraton Universal, gdzie zarezerwowałam dla nas pokój. Martwię się, że prowadzi po
pijanemu, lecz obawiam się poruszyć ten temat, bo znowu zacznie się rzucać.
Kiedy docieramy na miejsce i wchodzimy do pokoju, jest po północy. Joe usiłuje włożyć
klucz do zamka, ale nie może trafić, więc robię to za niego.
– Dałbym radę – mówi.
Wchodzi za mną i  natychmiast pada na łóżko. W  pierwszej chwili myślę, że musi być
naprawdę zmęczony, ale przewraca się na plecy i  widzę, że łzy ciekną mu policzkach
i wstrząsa nim szloch. Odbija mu się obrzydliwie.
– Co się dzieje? Co się dzieje?
– Co ja narobiłem? Co ja narobiiiiiłem? – zawodzi. – Byliśmy ze sobą pięć lat. Pięć lat.
Niedawno zamieszkaliśmy razem, mieliśmy się pobrać.
Kładę się obok i go przytulam. Przywieram do niego całym ciałem. Dalej roztkliwia się
nad swoim żalem i  skruchą. Gdybym mu wystarczała, nie czułby się w  ten sposób. Nie
byłby smutny.
– Myślałam, że tego chcesz – mówię, szukając potwierdzenia.
– Nawet nie uprawiasz ze mną seksu! – jęczy.
Fakt. Nie uprawiam. Wprawdzie moja rodzina przestała chodzić do kościoła, jednak są
pewne zakazy, których nie chcę złamać. Jednym z nich jest seks przedmałżeński.
Spotykamy się od trzech miesięcy. Ukrywamy to w pracy, więc napięcie rośnie. Po pracy
spędzamy ze sobą kilka godzin, u niego, jeśli nie ma dziewczyny, bądź u jego kolegi, jeśli
jest. Całujemy się i ocieramy o siebie, lecz jak dotąd nie uprawialiśmy seksu. Nawet nie
dotykałam jego penisa.
– Przepraszam, nie jestem gotowa – oznajmiam ze stanowczością, która przepełnia mnie
dumą.
–  A  możesz mi chociaż obciągnąć? – Joe unosi głowę niczym pełen nadziei,
roszczeniowy szczeniak.
– Uhm. Nie chcę.
Joe opuszcza głowę z powrotem na łóżko, a w miejsce łez pojawia się gniew.
– To idiotyczne. Mam swoje potrzeby.
– Możemy się poprzytulać – proponuję.
– Nie chcę się przytulać. Mam trzydzieści dwa lata.
Czuję się jak kretynka, że to zaproponowałam, i wstydzę się swojej nieporadności, która
nie pozwala mi zaspokoić jego potrzeb. Czuję się jak dziecko, chociaż mam osiemnaście
lat.
– Jesteś dla mnie za młoda. Nic z tego nie będzie. – Joe się podnosi.
– W porządku, zrobię to – mówię, natychmiast rozczarowana sobą.
Joe kładzie się z  powrotem i  rozwala od niechcenia na narzucie, jakby zdążył dać za
wygraną, ale skoro już tu jesteśmy, to dlaczego nie? Rozpina spodnie i  wyciąga penisa.
Długo mu się przyglądam.
– Co teraz? Nigdy tego nie robiłam.
– Odechciewa mi się, kiedy tak mówisz.
Joe bywa obcesowy, jednak tym razem jest jakoś inaczej. Mogłabym złożyć jego
zachowanie na karb tego, że wypił więcej niż zwykle – nie pijam alkoholu (nie licząc
kapki kawowego drinka Twórcy) i  trudno mi ocenić, patrzę więc tylko, czy chodzi
zygzakiem i  bełkocze. Mogłabym też usprawiedliwić jego zachowanie zerwaniem, lecz
prawdę mówiąc, nie widzę nawet takiej potrzeby, gdyż desperacko pragnę z  nim być.
Imponuje mi, że jest taki super i dużo starszy. Jeszcze nikt nie wzbudzał we mnie takich
uczuć, toteż musi nas łączyć coś wyjątkowego.
Biorę się do dzieła. Zaczynam lizać i ssać w nadziei, że robię to jak należy i sprawiam
mu przyjemność. Ale skąd mam to wiedzieć? Od kilkunastu lat jestem aktorką. Bez
wskazówek błądzę po omacku.
–  Zaraz skończę. – Joe łapie oddech. Chyba jest nieźle. Nie wiem, co się święci. –
Przyspiesz trochę.
– Dziękuję – odpowiadam. Wskazówka, nareszcie!
Nagle coś wpada mi do ust, smakuje jak ciepły, płynny plastik. Wypluwam to na narzutę.
– Coś wystrzeliło! O Boże, coś wystrzeliło!
– Uhm. Sperma. – Joe patrzy na mnie z tępą irytacją.
– A co to takiego?
Joe przewraca się na bok, plecami do mnie, i  przyciska poduszkę do piersi. Wzdycha
ciężko.
– Co ja narobiłem? – słyszę.
45.

–  Aloha – wita nas ładna pracownica Four Seasons Resort Maui i  wiesza mi na szyi
kwiatową girlandę. Joe dostaje girlandę z orzechów i ułamek sekundy za długo patrzy na
dziewczynę. Nienawidzę suki. Muszę popracować nad zazdrością, jeśli będę miała ku temu
okazję.
Meldujemy się w hotelu, powtarzając wielokrotnie, że rezerwacja jest na moje nazwisko,
a nie nazwisko Joego. Nie wiem, czy wynika to z różnicy wieku, czy z seksizmu, lecz nikt
zdaje się nie wierzyć, że wycieczka do Four Seasons to moja robota, a nie jego.
No, może niekoniecznie. To robota Nickelodeona, prezent na zakończenie piątego
sezonu dla każdego członka ekipy: cztery noce i  pięć dni w  Four Seasons Resort Maui
w Wailei dla pracownika i osoby towarzyszącej.
Moją osobą towarzyszącą jest Joe, ma się rozumieć. Jesteśmy ze sobą od roku i  nasz
związek osiągnął miłą stabilizację. Jasne, połowa czasu przebiega burzliwie i chaotycznie
– ja histeryzuję, a Joe pije, Joe wścieka się, że jestem zaborcza, a ja się wściekam, że znów
popadł w  długi, trzy tygodnie po tym, gdy je spłaciłam – ale druga połowa to istna
sielanka.
Oglądamy powtórki Ryzykantów. Przerzucamy się głupimi, ale śmiesznymi żartami,
które rozumiemy tylko my sami. Często się śmiejemy. Nadal nie uprawiamy seksu, ale
mam coraz większą wprawę w obciąganiu.
Od związku moich rodziców dzielą nas lata świetlne: też był burzliwy, ale całkowicie
odarty z zabawy. Jedyny problem polega na tym, że mama wciąż o nas nie wie.
Kilka miesięcy temu musiała się ode mnie wyprowadzić, żeby być bliżej swojego
onkologa w Orange County, do którego chodzi teraz prawie codziennie. Ponieważ już ze
sobą nie przebywamy, dzwoni do mnie około dziesięciu razy dziennie, gdyż musi być na
bieżąco: co robi moja postać w  danym odcinku, czy byłam na jakimś castingu, dlaczego
nie wracam do muzyki (przerwałam współpracę z  wytwórnią płytową po tym, jak stan
mamy się pogorszył). Zadręczam się myślą, jak przebrnę przez cztery noce i  pięć dni
w Four Seasons, tak aby mama nie dowiedziała się, z kim jestem.
Mówię jej, że jadę z Coltonem, moim przyjacielem homoseksualistą, którego akceptuje,
gdyż Colton na pewno mi nie wsadzi. Połączenie konferencyjne pomoże mi podtrzymać
iluzję, że mówię prawdę.
Okłamywanie mamy sprawia mi trudność. Ilekroć kłamię, aby chronić mój związek, po
zakończeniu rozmowy szlocham w  objęciach Joego z  poczucia winy. Mówię mu, że
chciałabym być z  nią szczera, chciałabym, żeby go poznała, chciałabym nie bać się
własnej matki. A Joe gładzi mnie po włosach i pociesza.
Czuję, że przepaść między mną a  mamą powiększa się z  każdym dniem. Z  każdym
kolejnym kłamstwem odsuwam się coraz dalej, a  każdy dodatkowy kilogram i  napad
obżarstwa rujnuje naszą więź.
Ta przepaść nie daje mi spokoju. Pragnę bliskości, lecz na własnych, a  nie jej,
warunkach. Pragnę, aby pozwoliła mi dorosnąć. Być sobą.
Ale to tylko mrzonka, przynajmniej na razie. Dlatego na razie kłamię.
Jest trzeci dzień wakacji, idzie nam jak z  płatka. Codziennie Colton i  ja łączymy się
z  mamą, aby opowiedzieć jej o  naszych podwodnych przygodach, przejażdżkach jeepem
i spacerach po plaży. Mama się zaśmiewa, gdy Colton snuje opowieści, w których sprytnie
ukrywa, że został w Kalifornii.
Ale późnym popołudniem trzeciego dnia pływamy na deskach przed hotelem, kiedy Joe
coś zauważa i  każe mi się schować. Rozglądam się i  w oddali, opodal jednej z  żółtych
kabin, dostrzegam małego, grubego paparazzo, który trzaska nam zdjęcia.
Cholera. Cholera, cholera, cholera. Katastrofa. Dopływamy do plaży, rzucamy deski
i owijamy się ręcznikami, po czym biegniemy w stronę tylnego wejścia do hotelu. Fotograf
uwiecznia każdy nasz ruch.
Zanim docieramy do pokoju, mam nerwy w  strzępach i  wyliczam możliwe kary, jakie
spadną na moją głowę ze strony mamy. Joe bezskutecznie próbuje mnie uspokoić.
Wreszcie padam wycieńczona i około szóstej już śpię.
Następnego dnia o  poranku nie witają mnie piękne palmy za oknem, migocząca,
turkusowa woda ani widok świeżo poślubionej pary w  hamaku, tylko mój bezlitosny
iPhone oraz powiadomienia na wyświetlaczu, które mrożą mi krew w żyłach.
Trzydzieści siedem nieodebranych połączeń od mamy, szesnaście wiadomości
głosowych i cztery mejle (nie mamy już wspólnego konta, ostatnio założyłam własne, za
namową Joego). Otwieram wiadomość na samej górze:

Droga Net,

Jak mogłaś mnie tak zawieść? Kiedyś byłaś moim kochanym aniołkiem, ale teraz
jesteś zwykłą, zużytą zdzirą. I pomyśleć, że puściłaś się z takim gnomem. Widziałam
zdjęcia na TMZ, ciebie z  nim na Hawajach. Widziałam, jak dotykasz jego
ohydnego, włochatego brzuszyska. Wiedziałam, że kłamiesz na temat Coltona. Do
listy swoich wad możesz dopisać: zła, podstępna, kłamliwa. Na dodatek przytyłaś.
To jasne, że zajadasz poczucie winy.
Jak pomyślę, że wpycha ci tam swój interes, chce mi się wymiotować. Niedobrze
mi! Nie tak cię wychowałam. Co się stało z  moją małą, grzeczną dziewczynką?
Gdzie się podziała? Kim jest ten potwór, który ją zastąpił? Jesteś obrzydliwym
potworem. Powiedziałam o  tobie twoim braciom i  oni też nie chcą cię znać. Nie
chcemy mieć z tobą do czynienia.

Pozdrawiam
mama (może powinnam podpisać się „Deb”, bo nie jestem już twoją matką)

PS Przyślij pieniądze na nową lodówkę. Stara się zepsuła.

Kulę się, chowam twarz w  dłoniach i  wybucham płaczem. Joe gładzi mnie po plecach
i zapewnia, że z moją matką jest coś nie halo, ale odpowiadam, że wręcz przeciwnie. To ze
mną jest coś nie halo. Może ona ma rację. Może się pogubiłam. Może jestem zużytą zdzirą.
– Nie możesz tak się nią przejmować – perswaduje Joe.
Biorę telefon i wpisuję TMZ w wyszukiwarkę. Joe przypomina, że mieliśmy nie oglądać
zdjęć – wie, że widzę siebie w  krzywym zwierciadle – ale mam to gdzieś. Muszę je
zobaczyć. Muszę sprawdzić, czy mama ma rację.
Ma. Wyglądam strasznie. Widok mojego ciała i  twarzy napełnia mnie wstrętem.
Faktycznie przytyłam. Przestałam nosić kostiumy jednoczęściowe, lecz nadal wkładam
szorty, żeby ukryć tyłek, kobiecy i zaokrąglony, i dlatego mnie mierzi. Joe przekonuje, że
moje cycki wyglądają świetnie w  kostiumie bikini, lecz ja tego nie widzę. Cycki są
wstrętne. Nie znoszę ich. Chciałabym być płaska i  pozbawiona krągłości. Chciałabym,
żeby moje ciało nie budziło żadnych erotycznych skojarzeń.
Po łzach przychodzi fala nienawiści do siebie. Wyczuwając tę zmianę, Joe zabiera mi
telefon i odnosi go do sejfu. Nie oponuję.
Przez następne dwa dni komórka leży w  sejfie, a  kostium kąpielowy wisi na klamce
w  łazience, gdzie go zostawiłam. Staramy się wykorzystać resztę pobytu na piesze
wycieczki oraz inne czynności, które nie wymagają ode mnie rozbierania się przy ludziach.
Emocje opadają i  ostatniego ranka prawie nie pamiętam o  incydencie z  paparazzo oraz
paskudnej wiadomości od mamy.
Ale potem się pakujemy i widzę kątem oka, że Joe dyskretnie otwiera sejf. Wyciąga moją
komórkę i  wsuwa ją do kieszeni. Mówię, że chciałabym ją najpierw przejrzeć. Joe
odpowiada, że to zły pomysł, że nie czeka tam nic dobrego, ale ja się upieram. Chcę
zobaczyć. Muszę zobaczyć i koniec.
Kiedy telefon znajduje się w moich rękach, od razu wiem, że popełniłam błąd. Za późno.
Czterdzieści pięć nieodebranych połączeń od mamy. Dwadzieścia dwie nieprzeczytane
wiadomości. Przeglądam je gorączkowo, każda jest bardziej agresywna od poprzedniej:
mama wymyśla mi od kretynek, frajerek, kanalii, diablic. Joe mówi, że spóźnimy się na
lotnisko. Mam to w nosie.
Czytam kolejną wiadomość, zatytułowaną „List do twoich fanów”. Otwieram ją i czytam
zjadliwy załącznik: mama pisze, że wysłała go do mojego fanklubu internetowego, żeby
zrazić do mnie moich wielbicieli. Pisze, że ich ukradnie, że zasługuje na nich bardziej ode
mnie i  słowo honoru, że założy sobie konto na Vine, niech wszyscy zobaczą, jaki ma
talent.
Przechodzi mi przez myśl, że blefuje, więc wchodzę na stronę wspomnianego fanklubu.
Nie blefuje. Jej apel widnieje na stronie głównej. No nie wierzę.
Ponownie otwieram pocztę, jest kolejna wiadomość. Czytam:

To przez ciebie znowu zachorowałam. Mam nadzieję, że jesteś zadowolona. Teraz


musisz z tym żyć. Przez ciebie mam raka.

Piszę szybko odpowiedź z  prośbą, żebyśmy usiadły razem i  porozmawiały o  tym na


spokojnie. Chyba mi tego nie odmówi, wszystko jej wyjaśnię i załagodzę sytuację. Kajam
się, błagam.

Najdroższa mamuniu,

Czy możemy się spotkać, żeby o  tym pogadać? Proszę, zgódź się na spotkanie.
Tylko my dwie. Usiądziemy i porozmawiamy, odpowiem na wszystkie twoje pytania.
Proszę, mamuniu. Żałuję, że sprawiłam ci zawód. Zrobiłabym wszystko, żeby do
tego nie dopuścić. Gdybyś znała szczegóły, na pewno nie myślałabyś o mnie w ten
sposób. Tak bardzo cię kocham. Chcę, żebyśmy znowu były sobie bliskie. Tęsknię za
tobą.

Całuję, Nettie

Wyłączam telefon i chowam go do kieszeni Joego. Pyta, co napisała. Nic mu nie mówię.
Język stanął mi kołkiem. Popadam w  odrętwienie. Przez cały lot nie odzywam się ani
słowem.
W ciągu ostatnich kilku lat między mamą a  mną doszło do rozdźwięku, jakiego nigdy
bym się nie spodziewała. Sława i związek z Joem sprawiły, że napięcie między nami stało
się niemal nie do zniesienia. Do tego doszła jej choroba. Może w  zasadzie wszystko
sprowadza się do raka.
Dlaczego nie potrafi przyznać, że umiera? Dlaczego ja nie potrafię tego przyznać?
Nienawidzę jej za przywiązanie do sławy, a  ona nienawidzi mnie za przywiązanie do
Joego. W  tej chwili między nami zdaje się być więcej nienawiści niż miłości, ale może
obie się po prostu boimy. Może pozwalamy, aby przepaść się pogłębiała, gdyż w  głębi
serca obie wiemy, że niebawem stracimy nad nią wszelką kontrolę.
Lądujemy. Gdy samolot się zatrzymuje, otwieram roboczą wersję wiadomości i klikam
„wyślij”. Po chwili przychodzi odpowiedź od mamy.

Jasne, możemy się spotkać. PS. Pamiętaj o pieniądzach na lodówkę. Jogurt skisł.
46.

– Jennette? Zaśpiewasz Wind Beneath My Wings na moim pogrzebie?


Z okazji urodzin mamy siedzę z  nią w  Panda Express na Cahuenga Boulevard. Mama
przeżuwa brokuły gotowane na parze, a  ja w  ten sam sposób przygotowaną kapustę,
i suniemy utartą ścieżką naszej relacji, jak to ostatnio mamy w zwyczaju.
Zaczęło się na pierwszym spotkaniu po moim powrocie z Hawajów. Tata przywiózł ją do
mojego mieszkania i posadził na kanapie. Kiedy herbata się parzyła, czekałam, aż mama
poruszy temat Joego, gdyż przede wszystkim po to się spotkałyśmy – żeby o  tym
porozmawiać. Ale nie poruszyła. Zadawała mi błahe pytania o  pracę, a  ja zadawałam jej
błahe pytania o  ostatni odcinek Agentów NCIS. Jest zagorzałą wielbicielką Marka
Harmona.
Kiedy do tego nawiąże?, zadawałam sobie w  duchu pytanie. Ani się obejrzałam, jak
minęły dwie godziny i przyjechał po nią tata.
Zanim znalazłyśmy się tutaj, w Panda Express na Cahuenga Boulevard, ten nowy sposób
komunikacji – nabrzmiała wzajemną urazą i pretensjami uprzejma gadka szmatka – wrósł
w  naszą codzienność i  ostatecznie przestał być nowy. I  dlatego pytanie mamy, czy
zaśpiewam na jej pogrzebie Wind Beneath My Wings, przyprawia mnie o wstrząs.
Rak mamy wpisuje się w  kategorię spraw, które zamiatamy pod dywan, ponieważ
niezręcznie o  nich mówić. Pytanie mamy narusza tę niepisaną zasadę. Nie wiem, jak to
przyjąć i co powiedzieć.
– Uhm…
– Ale musisz to zrobić z uczuciem. Uwierzyć w słowa. Szkoda zachodu, jeśli miałabyś
zrobić to na pół gwizdka.
Jeszcze nie wyraziłam zgody, a ona już daje mi wytyczne, jak mam śpiewać.
– Yyyyyy…
– Spróbuj.
– Mamo, jesteśmy w Panda Express. Nie będę przecież…
– Tylko spróbuj.
–  „Musiało wiać chłodem w  moim cieniu…” – Mimowolnie zaczynam śpiewać. Moje
ciało jest zaprogramowane na to, aby spełniać jej żądania. Pracownica myje podłogę
i obserwuje mnie kątem oka.
– „Nigdy nie mieć…”
– Więcej uczucia, więcej smutku. Poczuj to, aniołku.
– „… słońca na twarzyyyy”. – Trochę przesadziłam z vibrato, ale mama to lubi.
– W porządku, wystarczy. Żebyś się nie wypaliła. Szybko się rozkręcasz. A więc zrobisz
to?
Czuję się zobligowana. To przedśmiertne życzenie mamy. Jedyny problem polega na
tym, że nie mam wystarczającej skali. W  niższych rejestrach śpiewam bez problemu,
w wyższych nie daję rady.
Po powrocie do mnie mama prosi, żebym włączyła piosenkę na YouTubie i poćwiczyła,
chce mieć przedsmak tego, jak będzie wyglądać ostatni występ.
– Myślałam, że nie chcesz, żebym się wypaliła.
– Cóż, zostało jeszcze tyle czasu… mam nadzieję… że to chyba bez znaczenia.
Dobór słów uderza mnie jak obuchem. „Mam nadzieję”. Jestem na nią wściekła
i  natychmiast wyrzucam sobie tę wściekłość. Muszę być strasznym człowiekiem, żeby
wściekać się na umierającą matkę.
W ramach pokuty spełniam jej prośbę, może to zapewni mi czyste sumienie. Włączam
piosenkę na YouTubie, z tekstem. I śpiewam. Zwrotka nie stanowi problemu, jednak gdy
docieram do „Czy kiedykolwiek…”, sprawa jest przesądzona. Za wysoki rejestr.
– Nie jesteś rozgrzana – zapewnia mama. – Zrób rozgrzewkę wokalną i spróbuj jeszcze
raz.
Przez dziesięć minut staram się rozśpiewać gardło, po czym próbuję i  znowu to samo.
Próbuję raz jeszcze, żeby się upewnić.
– Nie wyciągnę tego – przyznaję wreszcie.
– Nie mów tak – zabrania ostrym tonem mama.
– Przepraszam.
– Zrobisz. Wiem, że zrobisz. Masz mnóstwo czasu… mam nadzieję.
Nie chcę ćwiczyć piosenki, której umierająca matka zażyczyła sobie na swoim
pogrzebie. Nie chcę myśleć o pogrzebie matki. Chcę nadal zamiatać pod dywan drażliwe
tematy. Myślałam, że tego nienawidzę, ale chcę wrócić do udawania.
– Może spróbuj dziś jeszcze kilka razy, kochana? – nalega mama i zdejmuje czapkę, żeby
podrapać się po łysej czaszce. Wrażenie jest rozdzierające, lecz dałabym głowę, że robi to
specjalnie.
Wracam do początku piosenki. Słychać pierwsze takty z lat osiemdziesiątych. Próbuję od
nowa.
47.

– Idziesz w złą stronę – mówię do dziadka przez telefon, obserwując go przez okno.
– Oj.
Zawraca z  wózkiem mamy i  rusza w  przeciwnym kierunku. Patrzę na nich przez okno
z widokiem na dziedziniec. Wybrałam to mieszkanie ze względu na widok, a dokładnie to,
czego nie widać. Najbardziej pożądane mieszkania na osiedlu wychodzą na Sunset
Boulevard, prosto na tętniące życiem miasto. Za nic jednak nie zdecydowałabym się na
któreś z  nich, ponieważ osiedle znajduje się na wprost Nickelodeon Studios, gdzie wisi
jaskrawy, fioletowo-żółty billboard reklamujący iCarly, z  moim sztucznym uśmiechem
i  tandetną, wyretuszowaną fryzurą na dokładkę. Nie było mowy, żebym dzień w  dzień
musiała oglądać swoją gębę po przebudzeniu.
Po kilku niewłaściwych zakrętach i podróży windą dziadek i mama wreszcie docierają na
górę. Gawędzimy kilka minut przy herbacie, po czym wracamy na parking, żeby dziadek
mógł nas zawieźć na lunch.
– Dokąd chcesz jechać? – pytam. Błagam, tylko nie to, tylko nie to, tylko nie to…
– Wendy’s? – proponuje niewinnie mama.
–  Jasne – odpowiadam z  kurczowym uśmiechem. Nie mam nic do Wendy’s. Powiem
więcej, Wendy’s ma wiele zalet. Każdy, kto kiedykolwiek próbował Frosty, wie, o  czym
mówię.
Nie chodzi o miejsce, tylko o pobudki mamy. Wie, że mam pieniądze i mogłabym zabrać
ją wszędzie, mimo to proponuje Wendy’s, nie, ponieważ to jej ulubiony lokal, ale po to,
aby pokazać wszem wobec, jaka jest skromna, jakie ma niewielkie wymagania, że nawet
w swoje urodziny zamawia tylko sałatkę z sieciowej restauracji.
Lubi wzbudzać litość, co doprowadza mnie w niej do szału. Ma raka z przerzutami, wiele
osób się nad nią użala. Nie musi do tego dokładać Wendy’s.
Dziadek wyjeżdża z parkingu i dociera do pierwszych świateł, tych dokładnie na wprost
wielkiego, strasznego afiszu iCarly. Z  nerwów zaczynam porządkować kieszonki z  tyłu
foteli. Wyjmuję papierki, zmięte paragony, brudne serwetki oraz egzemplarz
Konserwatywnego zwycięstwa Seana Hannity’ego. Dziadek zerka przez ramię, co robię.
– Chcesz pożyczyć? Już przeczytałem. Świetna rzecz. Naprawdę świetna. – Klepie deskę
rozdzielczą, aby to podkreślić.
– Może. – (Nie chcę).
– Jest! – oznajmia mama, pstrykając zdjęcie billboardu swoim jednorazowym kodakiem.
Ma ze sto fotek tego plakatu.
Nagle aparat wypada jej z  ręki na podłogę. Schylam się, żeby go podnieść, a  gdy się
prostuję, mama ma konwulsje. Zaciska dłonie w  pięści i  wykrzywia twarz w  grymasie,
z  zamkniętym jednym okiem i  ustami skrzywionymi na jedną stronę. Wygląda jak
psychicznie chora. Jestem przerażona.
Mówię dziadkowi, że dzieje się coś niedobrego. Wzywa imię Pana nadaremno. Mama
milczy, ponieważ nie może nic powiedzieć. Dziadek rozgląda się, czy droga wolna, i jedzie
na czerwonym, na parking Nickelodeona. Carl, sympatyczny ochroniarz, poznaje go, gdyż
dziadek często odwiedza mnie na planie. Dzwoni po karetkę.
Na ustach mamy pojawia się piana. Jestem przekonana, że to koniec. Dziadek każe mi ją
położyć. Rozpinam jej pas i kładę ją sobie na kolanach. To najstraszniejsza chwila mojego
życia.
Szybko zjawia się karetka. Ratownicy przekładają mamę na nosze i zapinają pasy. Nadal
ma konwulsje. Wiozą mamę do karetki. Jeden z  ratowników mnie poznaje i  pozwala mi
jechać z mamą. To jedna z rzadkich chwil, kiedy jestem wdzięczna za rozpoznawalność.
Ściskam rękę mamy i  mówię, że wszystko będzie dobrze, chociaż w  to nie wierzę.
Rozlega się wycie syreny, zniekształcone od środka. Kierowca wyjeżdża z parkingu. Gdy
ściskam dłoń umierającej matki i patrzę na pianę wypływającą z jej ust, ponownie mijamy
billboard. Widzę swój sztuczny uśmiech i głupi, przedpotopowy fryz. Moje życie ze mnie
szydzi.
48.

Jest dzień przed Wigilią. Mama od tygodnia leży w śpiączce na OIOM-ie. Miała napad
padaczkowy spowodowany guzem mózgu, podobno „częsty objaw”, mówi lekarz, jakby
częstotliwość miała nas uspokoić.
Kiedy dziadkowie są u mamy, Marcus, Dustin, Scottie i  ja siedzimy w  poczekalni.
Milczymy.
W końcu oferuję się przynieść nam coś z  Burger Kinga, byle znaleźć sobie zajęcie.
Jedzenie to wymarzony pretekst. Żaden z  chłopców nic nie chce. Mówią, że „nie mogą”
nic teraz jeść. Zazdroszczę im. Zazdroszczę, że ich smutek i stres przekładają się na brak
apetytu.
Idę do Burger Kinga po drugiej stronie ulicy. Zamawiam whoppera, frytki oraz colę
z lodem plus taco i paluszki z kurczaka. Zamawianie i jedzenie następują tuż po sobie i nie
mam nad nimi żadnej kontroli. Brzuch mi pęka.
Myślę, czy nie zwymiotować. Słyszałam coś na ten temat, ale nigdy tego nie robiłam.
Może nie zaszkodzi spróbować. Wpycham torebkę po hamburgerze do przepełnionego
śmietnika i  wracam do szpitala. Idę przez główny hol i  wbiegam do windy,
podekscytowana nowym planem. Wysiadam na oddziale intensywnej opieki medycznej.
Bracia nie siedzą już w poczekalni, pewnie poszli do mamy. Kieruję się w stronę łazienki
z  dwiema kabinami, sprawdzam, czy nikogo nie ma, po czym klękam na zimnych
kafelkach i  ładuję palce do gardła. Au. Próbuję wywołać odruch wymiotny. Boli, ale nic
nie zwracam. Próbuję znowu. Nic. Jeszcze raz. Nadal nic.
W dupie. Poddaję się. Myję ręce. Jestem porażką w  trzymaniu diety i  porażką
w pozbywaniu się tego, co zjadłam.
Pędzę korytarzem i otwieram ciężkie drzwi na salę mamy. Marcus, Dustin i Scottie stoją
wokół łóżka. Ledwo dostrzegam jej drobne ciało pod szpitalną kołdrą.
– Obudziła się – mówi mi Dustin.
Podchodzę do łóżka i  biorę ją za rękę. Uwielbiam dotyk jej dłoni. Są małe, o  krótkich
palcach. Ma lśniącą, rozgrzaną skórę.
– Net. – Z trudem odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Łzy stają mi w oczach. Może
jednak z tego wyjdzie. Nie do wiary. Rozpiera mnie radość.
–  Chłopcy mówili, że poszłaś do Burger Kinga. Nie powinnaś jeść takich rzeczy.
Whopper jest strasznie tłusty.
Rozpromieniam się. Łza spływa mi po policzku. Mama będzie żyła. Póki co, będzie żyła.
– Wiem, mamo, wiem. Wzięłam bez majonezu.
Wzdycha.
– Mimo wszystko.
49.

Miranda płacze. Ja płaczę. Obie płaczemy i nie możemy przestać. Nie chodzi o to, że nie
będzie już iCarly. Że nadszedł ostatni dzień zdjęć. Nie mam nic przeciwko temu, nawet się
cieszę, na pewno dojrzałam do tego. Mimo stresu związanego ze spin-offem z ulgą żegnam
się z  przedsięwzięciem, przez który które czuję się jak w  Dniu Świstaka, powtarzając
w kółko tę samą czynność.
Płaczę, ponieważ nie wiem, jaki los czeka moją przyjaźń z Mirandą. Zbliżyłyśmy się do
siebie. Jesteśmy jak siostry, tylko bez pasywnej agresji oraz dziwnych napięć. Mam swoje
zdanie na temat przyjaźni między kobietami, błahej i powierzchownej, ale z Mirandą jest
zupełnie inaczej.
Z Mirandą zawsze było tak łatwo. Łączy nas czysta przyjaźń.
Asystentka reżysera podaje nam chusteczki. Trąbimy na cały regulator, po czym
wracamy na swoje miejsca, żeby nakręcić ostatnią wspólną scenę. Smutek nas
obezwładnia. Obejmujemy się i płaczemy.
Podobne sytuacje są częste na planach. Nawiązujesz bliskie relacje, gdyż przebywasz
z  ludźmi więcej niż z  rodziną. Przez pewien czas. A  potem przestajesz. Stopniowo
uświadamiasz sobie, że rozmawiasz coraz rzadziej z tymi, z którymi rzekomo łączyła cię
taka zażyłość. W  końcu zupełnie przestajesz z  nimi rozmawiać i  stwierdzasz, że może
wcale nie byliście tak blisko, może to była tylko fasada. Może wasza przyjaźń była równie
tymczasowa jak plan, na którym została zawarta.
Nie lubię znać ludzi w kontekście. „Ach, to osoba, z którą chodzę na siłownię. Osoba,
z  którą należę do klubu książkowego. Osoba, z  którą nakręciłam ten serial”. Ponieważ
z chwilą, gdy kontekst odchodzi w przeszłość, kończy się również przyjaźń.
Pragnę znać ludzi, których kocham, na wskroś – bez szufladkowania, bez kontekstu –
i  pragnę, aby oni też znali mnie w  ten sposób. I  chociaż myślę, że znam Mirandę na
wskroś, nie podoba mi się, że znam ją w kontekście iCarly, gdyż iCarly się kończy i nie
chcę, aby nasza przyjaźń skończyła się wraz z serialem.
50.

– Jesteś pewna?
– Na sto procent.
– Chcesz zaprzepaścić to, co nas łączy? Teraz najbardziej tego potrzebujesz.
–  Nie wydaje mi się. Myślę… że jeśli przez kolejne miesiące będziesz przy mnie, za
bardzo się przywiążę.
– Dlaczego nie chcesz się przywiązać? Czy to źle? Czy nie na tym polega miłość?
– Nie chcę się przywiązywać, póki moja mama, no wiesz… – Nie mogę powiedzieć tego
na głos. Im bardziej rzeczywiste się staje, tym trudniej mi o tym mówić. Lekarze twierdzą,
że stan mamy szybko się pogarsza. Powtarzają to od dłuższego czasu, toteż nie bardzo
wiem, co rozumieją przez „szybko”. Pogarsza się, w każdym razie. Jest przykuta do wózka
i jeszcze nigdy nie widziałam jej tak osłabionej. Rak rozprzestrzenił się prawie wszędzie.
Koniec jest bliski. Gryzę paznokieć.
–  W  sensie, jestem bardzo przywiązana do niej i  mam obawy, że przeniosę to
przywiązanie na osobę, z którą jestem – tłumaczę.
– Mnie to nie przeszkadza. Możesz przenieść. Proszę cię bardzo.
Liczyłam na inną odpowiedź. Wycofuję się pospiesznie.
– Może źle się wyraziłam. To odwraca moją uwagę od tego, na czym powinnam się teraz
skupić. Od rodziny.
– Ja cię rozpraszam?
– Nie. Tak. Sama nie wiem.
Drapię się po głowie. Najchętniej znalazłabym się jak najdalej od tej chwili w  Tony’s
Darts Away, ulubionej wegańskiej knajpie Joego w Burbank.
–  Słuchaj, jeśli już mnie nie kochasz, powiedz to wprost. Wytrzymam – mówi. Głos
załamuje mu się na końcu, przecząc słowom.
Właśnie wtedy przynoszą mu zamówione piwo i  bezmięsną kiełbasę. Kelnerzy
bezbłędnie potrafią się wstrzelić w najmniej odpowiednią chwilę, jakby to trenowali.
– Kocham.
– To dlaczego ze mną zrywasz? – Joe gryzie duży kęs kiełbasy. Obrzydliwie duży kęs.
Upaprał się wegańskim majonezem. Co za ohyda.
Może dlatego. Może wcale nie chodzi o  mamę. Może zwyczajnie mam dosyć.
Przeszkadza mi to, jak je. Dziecinny głos, którego nadużywa, działa mi na nerwy.
Opowiada nieśmieszne kawały. Nie ma ambicji. Za dużo pije. Nie panuje nad gniewem.
Różnica wieku przestała być super i jest trochę krępująca dla nas obojga. Owca
Ciekawe, co on ma mi do zarzucenia. Jakie wady by wymienił. Samolubna. Zaborcza.
Nietowarzyska. Nie lubię jego znajomych. Zbyt krytyczna. Poświęcam mu za mało uwagi.
Joe wciąż mieli ten sam kęs. Przeżuwa ten sam kęs od cholernej minuty. Może trzeba
brać mniejsze kęsy? I problem z głowy.
–  Słyszałaś, co powiedziałem? – pyta. – Jeśli nadal mnie kochasz, to dlaczego ze mną
zrywasz?
Coś zmienia się we mnie w  tamtej chwili skąpanej w  wegańskim majonezie. Tracę
cierpliwość. Siedzę w  wegańskiej knajpie, wącham piwo, którego nie piję, a  z nadmiaru
telewizorów wokół mnie dudni koszykówka i  futbol, które mam gdzieś. Siedzę na
krzywym stołku naprzeciwko faceta, którego już nie kocham. Przestaję czuć cokolwiek. To
koniec.
– Bo tak.
51.

Siedzę obok Mirandy w jej porsche cayenne, gdzie spędzamy obecnie połowę wspólnego
czasu. A ostatnio spędzamy razem dużo czasu. Niepotrzebnie martwiłam się kontekstem:
zakończenie iCarly tylko scementowało naszą przyjaźń.
Spotykamy się trzy, cztery razy w  tygodniu, raz nocujemy u siebie, tak jak wczoraj.
Zwykle śpimy u Mirandy, ale ubiegłą noc spędziłyśmy w  St. Regis Laguna Beach, gdyż
był to prezent na koniec zdjęć.
W zasadzie mogłyśmy spać u Mirandy, ponieważ nie robiłyśmy nic poza tym, co na ogół
robimy. Siedziałyśmy w  pokoju i  obejrzałyśmy film z  Amandą Seyfried o  branży porno,
uznając, że chociaż film jest mierny i nie wiemy, jak wymawia się jej nazwisko, Amanda
Seyfried to skończona piękność. Rozmawiałyśmy o tym, jakie jesteśmy zdołowane i jakie
dręczy nas z  tego powodu poczucie winy, gdyż mamy za co dziękować losowi. Potem
oglądałyśmy Dance Moms, dopóki nie zasnęłyśmy: drakońskie metody Abby Lee Miller
i nadgorliwość rodziców to coś, z czym w pełni się utożsamiamy.
Niedawno opuściłyśmy hotel. Miranda jedzie w  kierunku najbliższego wjazdu na
autostradę. W  żartach narzekamy na coś, w  tle leci Roar Katy Perry (byłyśmy kiedyś
razem na Stonesach, ale nie oszukujmy się: mamy dwadzieścia jeden lat i  Katy Perry
przemawia do nas bardziej niż Mick Jagger). Dzwoni telefon. Mamusia.
– Halo?
– Net! Net! Pomocy!
– Zaraz, czekaj, co się dzieje?
– Pomóż mi, boję się!
– Czego się boisz?
– Biorą mnie na operację.
Operacja jest zaplanowana. Implant po mastektomii ostatnio zaczął przeciekać, więc
lekarze postanowili tam zajrzeć i naprawić usterkę: to ponoć w miarę prosty zabieg.
– Wszystko będzie dobrze. To dla nich drobiazg.
– Dzieje się coś niedobrego, Net. Dzieje się coś niedobrego.
Słyszę w tle pielęgniarkę.
– Proszę pani, tutaj nie wolno mieć telefonu.
– Proszę cię, Net! Zrób coś!
– Co mam zrobić?
– Nie wiem! Potrzebuję cię!
Wpada w panikę. W jej głosie jest drżenie, które słyszę po raz pierwszy. Przeraża mnie.
Tata bierze od niej telefon.
– Hej, Jennette?
– Tak?
–  Mama się denerwuje, nic więcej. Zaraz biorą ją na operację. Jestem z  nią. Wszystko
w porządku.
– Mam przyjechać?
Mama krzyczy „tak!”, tata mówi „nie”.
– Czy mam przyjechać? – pytam raz jeszcze.
–  Nie, nie trzeba – zapewnia tata. – Będzie po wszystkim, zanim dotrzesz. Szybko się
uwiną, to dla nich nie pierwszyzna. Mają tu świetnych lekarzy. Później do ciebie
zadzwonię.
Super. Daję głośniej Roar. Miranda prowadzi.
– Wszystko gra?
– Tak. Nic się nie stało.
Nie naciska. Chwilę jedziemy w  milczeniu, po czym znów zaczynamy rozmawiać,
o wszystkim i niczym. Coś nie daje mi spokoju, czuję to przez skórę. Zajeżdżamy na stację
i jedziemy dalej. Kolejny telefon. Tata.
– Jak poszło?
– Cześć. Z mamą jest źle.
– Słucham?
– Podobno jej ciało nie wytrzymało operacji.
– Chwila, co takiego? Myślałam, że to rutynowy…
– Zapadła w śpiączkę.
– Przecież mówiłeś, że lekarze…
– Jest w ciężkim stanie. Przyjedź jak najszybciej.
Rozłączam się jak w  transie. Opowiadam Mirandzie, co się stało. Proponuje, że mnie
podwiezie, a ja się zgadzam. Wyglądam przez okno. Miranda zatrzymuje się na światłach.
– Mówi się „Sajfred” – oznajmia. – Sprawdziłam.
52.

– Mamusiu. Słyszałaś, co powiedziałam? Mówię, że bardzo schudłam. Wreszcie zeszłam


do czterdziestu kilogramów.
Zmieniam pozycję. Pochylam się w desperacji.
– Czterdziestu!
Jestem wdzięczna losowi, że odkąd mama jest w  śpiączce, przestałam podjadać. Ba,
prawie nic nie jem. Waga leci na łeb na szyję.
Pik, pik, pik.
Przy wtórze pikania aparatury powoli oswajam się z  faktem, że moje rewelacje nie
obudzą mamy. Ocieram łzy, kiedy chłopcy wracają z  kafeterii. Nic nie mówimy. Nie ma
takiej potrzeby. Siadają wokół łóżka mamy i tylko się w nią wpatrujemy.
Zerkam na zegar. Wpół do trzeciej, dwie godziny, odkąd powiedziano nam, że mamie
zostały dwie doby. Zastanawiam się, czy czas, który jej pozostał, zmieści się w  ramki
wyznaczone przez lekarzy. Czterdzieści cztery godziny? Dziesięć? Dwie? Każda chwila
upływa powoli i  ociężale. Próbuję je przytrzymać, ale mijają nieubłaganie. W  życiu nie
czułam się tak okropnie.
– Kamudadaaaaj.
Wszystkie głowy zwracają się w  stronę mamy. Co jest? Odezwała się. Niewyraźnie
i ledwo słyszalnie, ale się odezwała.
– Kamuuuuudadaaaaaj – mówi ponownie.
Marcus nachyla się w jej stronę.
– Co ci dać?
– Kamudadaj – powtarza z nutą złości w głosie. Skądś to znamy.
Dustin pstryka palcami.
– Canada Dry!
Mama otwiera oczy, jakby na potwierdzenie. Śmiejemy się z  ulgą. W  takich chwilach
trzeba czasem rozładować napięcie, w przeciwnym razie są zbyt trudne. Zbyt bolesne.
Marcus biegnie po Canada Dry z  automatu na korytarzu. Wraca, otwiera puszkę
i przystawia mamie do ust. Wymieniamy uśmiechy. To dobrze, nie? Dobry znak. Mama się
odezwała i siorbie Canada Dry. Czyli wszystko będzie dobrze. Wyjdzie z tego. Prawda?
Wiem, że przemawia przeze mnie desperacja. Wiem, że czepiam się kurczowo nadziei.
Ale będę się czepiać, jeśli muszę. Nie mogę pozwolić jej odejść.
*

Półtora tygodnia temu mama została przeniesiona z  OIOM-u na zwykły oddział.


Czterdzieści osiem godzin, jasne. Głupio panu, doktorze Wiessman? Tak czasami myślę,
póki nam nie oznajmia – a często mu się to zdarza – że cudowne wyzdrowienie nie nastąpi.
Żebyśmy nie robili sobie nadziei. Chciałabym z  nim polemizować, ale nie mogę. Sama
widzę. Mama sra do worka i oddycha za nią maszyna. Nie ma odwrotu.
W pierwszym tygodniu po tym, jak trafiła do szpitala, zamieszkałam z  braćmi
w  pobliskim hotelu w  oczekiwaniu, aż umrze. Ale nie umarła, więc tydzień później się
wymeldowaliśmy. Życie wskoczyło na stare tory, powiedzmy. Dustin przestał brać wolne.
Marcus wrócił do Jersey. Dziadek i  tata na zmianę siedzieli z  mamą w  nocy, a  Scott
w ciągu dnia. Odwiedzałam ją codziennie po pracy, rozpoczęłam wreszcie zdjęcia do spin-
offu. Po dniu pełnym wymachiwania skarpetą z masłem i wykrzykiwania głupich kwestii
na kolorowym, rzęsiście oświetlonym planie Sam i  Cat siadałam przy przestarzałym
szpitalnym łóżku, owiana wonią środka odkażającego i przeczuciem śmierci.
Dzisiaj nie jest inaczej. Właśnie nakręciłam scenę, w  której stawiam czoło szkolnym
chuliganom i biję kogoś kanapką z szynką. Patrzę, jak pielęgniarka zmienia mamie worek
z kupą, obserwując mnie kątem oka. Czuję, co się święci. To jakiś koszmar.
–  Czy ty jesteś…? – pyta pielęgniarka. Gdyby nie fakt, że doszło do tego już ze
dwadzieścia pięć razy, byłabym w szoku, że ktoś ma czelność mnie pytać w szpitalu, czy
jestem Sam Puckett, gdy siedzę przy umierającej matce.
Nie odpowiadam, tylko mrużę oczy w nadziei, że pielęgniarka uświadomi sobie nietakt.
Niestety, nie.
– Wyglądasz jak Sam Puckett. To ty?
Ubolewam w duchu nad kondycją ludzkości, a ona usuwa odchody.
– Nie – odpowiadam. Grubiańsko.
–  Wyglądasz zupełnie jak ona. Wypisz wymaluj. Mogę zrobić zdjęcie, żeby pokazać
siostrzenicy? Nie uwierzy, jaka jesteś do niej podobna.
Odchylam się na piszczącym krześle.
– Nie. Żadnych zdjęć.
Patrzę na mamę. Nieprawdopodobne, jak bardzo rak zmienił jej kształt. Dawniej miała
krągłości, mimo drobnej postury. Miała uda, pupę i cycki (a w zasadzie cycek, jeśli liczyć
prawdziwe, drugi zrekonstruowano po mastektomii). Miała wciętą talię i  wąskie barki.
Miała kształt. Obecnie ma wydęty brzuch, biust jej się skurczył, a nogi zamieniły w patyki.
Za to ręce jakby się wydłużyły, wiszą jej po bokach jak u małpy. Ledwo przypomina
człowieka.
–  Kchaaaamcie! – huczy. To jedno z  niewielu zdań, jakie jej zostały. Ma tyle wielkich
guzów w  mózgu, że jest praktycznie jak roślina. Ale poniekąd pamięta, jak powiedzieć
„kocham cię”. Serce mi od tego pęka.
–  Kchaaamcie! – powtarza, kiwając głową z  pustką w  oczach. Przygryzam wargę do
krwi.
Kiedy jestem z mamą, chłonę jej widok, aby wrył mi się w pamięć, a zarazem nie chcę
zapamiętać jej w ten sposób. Dlatego ilekroć na nią patrzę, natychmiast odwracam wzrok.
Czasem się zmuszam, żeby wziąć ją za ręce i  zapewnić o  swojej miłości i  obecności,
zazwyczaj jednak brakuje mi na to siły. Dlatego siadam na krześle w  kącie i  czasem
omiatam ją spojrzeniem, lecz najczęściej wyglądam przez okno i staram się nie załamać.
Dostaję wiadomość od Coltona. Pyta, czy chcę się wyrwać na kilka dni i pojechać z nim
do San Francisco. Wie, jak się męczę, i  myśli, że to pomoże mi się na chwilę oderwać.
Upewniam się u dziadka, że stan mamy nie zmieni się raczej w najbliższym czasie.
Rzucam na nią szybkie spojrzenie, bełkocze coś nieskładnie. Byle się stąd wyrwać.
Wstaję, całuję ją w czoło i wychodzę.
53.

Jadę dodge’em chargerem Coltona, który prowadzi. Wspominamy nasze pierwsze


spotkanie na planie filmowym w  Utah, przed prawie dziesięciu laty. Kiedy od San
Francisco dzieli nas dwadzieścia pięć kilometrów, Colton proponuje, żebyśmy kupili
alkohol, który wypijemy w hotelu. Nigdy nie piłam, bardziej ze względu na to, kim stawał
się Joe po kieliszku, aniżeli z przywiązania do mormońskich zasad czy coś w tym rodzaju.
Colton jest jedyną osobą, z  którą mogłabym ewentualnie spróbować. Serdeczny, kipi
energią i sprawia, że wszyscy czują się przy nim akceptowani. Do tego jest gejem, więc nie
muszę się martwić o podtekst erotyczny.
Od razu po wejściu do pokoju otwieramy butelkę i  nalewamy sobie po drinku do
plastikowych kubków z łazienki. Napoczynamy paczkę kwaśnych żelków, żeby mieć czym
zagryźć.
– Gotowa? – pyta z przejęciem Colton. Potwierdzam. Odlicza. – Trzy, cztery!
Zatykamy nosy, przełykamy drinki i bierzemy po żelku.
– Nic nie czuję – stwierdzam ze zdziwieniem.
Colton przytakuje, więc pijemy na drugą nogę.
– Dobra, wciąż niewiele, ale coś tam czuję, lekką śrubę.
Colton kiwa głową i znowu pijemy.
– Oho, zaczynam czuć.
Colton jest tego samego zdania, więc pijemy jeszcze raz, na wszelki wypadek.
Zanim udaje nam się określić stan po czwartym drinku, skaczemy po łóżkach, bawimy
się w chowanego na korytarzu i zakradamy się na zamknięty basen. Obmyślamy wspólny
film krótkometrażowy o  tym, jak przez tydzień jesteśmy skuci razem kajdankami.
Próbujemy znaleźć kajdanki. Na szczęście nie znajdujemy.
Następnego ranka budzę się pełna energii, z  rozmazanym tuszem jak szop pracz, we
wczorajszym ubraniu.
– To był najlepszy wieczór mojego życia – oznajmiam.
Colton przyznaje mi rację. Rozważamy, czy znów się nie napić, ale odkładamy to do
wieczora, żeby mieć na co czekać.
I Boże jedyny, jak ja na to czekam. Nie do wiary, że tak długo zwlekałam, żeby się upić.
To niesamowite, jedyne w swoim rodzaju uczucie. Kiedy jestem pijana, znikają wszystkie
moje zmartwienia: nienawiść do własnego ciała, wstyd, jaki wzbudzają moje nawyki
żywieniowe, konająca matka, występ w  żenującym serialu, wszystko znika. Po paru
kieliszkach jestem mniej spięta i  zblokowana, mniej przejmuję się zdaniem mamy – ba,
kiedy jestem pijana, krytyczny głos mamy cichnie całkowicie. Nie mogę się doczekać, aż
nadejdzie wieczór.
54.

Puk-puk-puk.
Budzi mnie hałas. Au. Ból rozpiera mi czaszkę. Masuję skronie. To musi być kac. Dotąd
jedynie o  nim słyszałam, nigdy nie doświadczyłam go na własnej skórze, mimo że od
pierwszego łyka Tennessee Honey Jack z  Coltonem w  San Francisco upijam się
praktycznie co wieczór. Aż do dziś, ilekroć się naprułam, następnego ranka budziłam się
rześka jak skowronek, bez względu na ilość, jaką w  siebie wlałam. Ale nie wiedzieć
czemu, dzisiaj jest inaczej. Może to tequila? Albo whisky? Rum? Wino? Wszystko razem?
Kto wie.
Puk-puk-puk.
Cholera. Która to godzina? Sprawdzam telefon: pięć po ósmej. Ożeż kurwa.
Zapomniałam nastawić budzik. Pięć minut temu miałam wyjechać na lotnisko. To na
pewno kierowca przysłany przez Nickelodeona.
– Idę! – wołam, siląc się na ton, z którego wcale nie wynika, że dopiero się obudziłam.
Otwieram drzwi wejściowe, lecz zamiast szofera pod krawatem widzę Billy’ego, mojego
wesołego budowlańca z  cukierkiem przeciwkaszlowym w  ustach, na czele trzyosobowej
ekipy remontowej.
– Hejka! – mówi radośnie i pakuje się do środka, nie czekając na zaproszenie. Pozostali
wchodzą za nim.
Na śmierć zapomniałam, że miał przyjść. Powinnam pamiętać, zwłaszcza że przychodzi
prawie codziennie.
Trzy miesiące temu kupiłam dom. Wszyscy zapewniali, że to będzie dobra inwestycja.
Poza tym sam pomysł przyprawił mnie o dreszcz emocji. Mój pierwszy dom. Bez pleśni,
stęchlizny i gratów. Dowód na to, jak daleko zaszłam.
Kupiłam piękny, trzypiętrowy dom na wzgórzu, pod klucz, w związku z czym mogłam
się od razu wprowadzić i nie zawracać sobie głowy remontem. Zapłaciłam nawet za meble
z  ekspozycji, żeby nie myśleć o  urządzaniu wnętrz. Moja wizja polegała na tym, by
wyręczyć się cudzą i czerpać z tego przyjemność.
W ciągu kilku tygodni od przeprowadzki odkryłam, że trzeba wykopać i wymienić całą
instalację wodną. Pękła rura i woda zalała meble w salonie, w związku z czym nadawały
się tylko do wyrzucenia. Zapchał się zlew w kuchni oraz jedna z ubikacji. Zapadł się taras,
a jeden ze schodów ukruszył. To nie był dom pod klucz. Wszystko z wierzchu wyglądało,
jak należy, ale pod spodem się sypało.
Kiedy Billy i jego ekipa człapią na górę, wychodzę na ganek, żeby sprawdzić, czy szofer
już czeka. Owszem. Jakżeby kurwa inaczej. Nie tylko czeka, ale stoi z założonymi rękami,
w  rękawiczkach, z  otwartym bagażnikiem i  na włączonym silniku. Profesjonalizm
i punktualność szoferów doprowadzają mnie do białej gorączki.
– Zaraz schodzę! – wołam do niego.
– Dobrze, proszę pani! Ale powinniśmy już…
Zatrzaskuję drzwi, nie czekając, aż skończy. Staję się wredną babą, która nie ma
cierpliwości do ludzi. Czuję w  sobie tę zmianę, lecz jest mi obojętna. Nawet mi
odpowiada. Traktuję ją jak zbroję. Lepiej czuć złość niż ból, który się pod nią kryje.
Biegnę na górę, wyciągam z szafy walizkę i otwieram ją na podłodze. Chłopcy zaczynają
tłuc się w łazience, zajęci prysznicem, a ja zgarniam bieliznę, skarpetki, piżamy, spodnie
i koszulki, jak leci.
Łapię kurtkę, zastanawiając się, czy będzie mi potrzebna. Czy w Nowym Jorku jest teraz
zimno? Ciskam kurtkę na bok i  sięgam po bluzę z  kapturem. Wrzucam ją do środka
i siadam na walizce, żeby ją dopiąć. Cholera. Zapomniałam o kosmetyczce.
Latam jak obłąkana, łapiąc, co mi się przypomni. Mam mętlik w  głowie. Przetrząsam
szafki i pakuję kosmetyki do makijażu, podróżną szczoteczkę do zębów, nić dentystyczną
oraz płyn do płukania ust. Wpycham je do zewnętrznej kieszeni walizki, kiedy odzywa się
mój telefon.
– Tata?
Łup-łup-łup. Zgrzyt-zgrzyt-zgrzyt.
– Musisz przyjechać.
– Naprawdę?
Łup-łup-łup. Zgrzyt-zgrzyt-zgrzyt.
– Tak…
Ponownie rzucam się na walizkę. Nadal nie mogę jej dopiąć. Mocniej szarpię zamek.
Kawałek zostaje mi w ręku. Ciskam go na bok.
– Na pewno? Bo zaraz mam samolot, kierowca na mnie czeka.
Słyszę, jak tata bierze głęboki oddech. Jest u skraju wytrzymałości.
– Dokąd jedziesz?
– Do Nowego Jorku, nie pamiętasz?
– Po co?
Zgrzyt-zgrzyt-w życiu nie słyszałam tak głośnego, kurwa-zgrzyt.
– Na Światowy Dzień… – Urywam ze świadomością, jakie to głupie. – Nie wiem, coś,
co mam poprowadzić. Mówisz, że mam nie jechać?
– Podobno to się stanie dzisiaj.
Zamieram, ale po chwili się otrząsam. Już wielokrotnie tego doświadczyłam: ktoś
stwierdza, że mama umrze, a potem ona nie umiera. Wracam do szarpania za zamek.
– No tak, ale… – Nie kończę, wiedząc, że tata zrozumie, co mam na myśli.
– Ale co?
Nieważne. Zawsze zapominam, że tata nigdy nie wie, co mam na myśli.
–  Ale już to mówili. Jeśli to kolejny fałszywy alarm, chyba nie muszę tam być.
Nickelodeon się wkurzy, jeżeli nawalę.
Chwila ciszy. Ktoś znowu puka do drzwi. Pewnie szofer się zniecierpliwił. Tata przełyka
ślinę.
– Naprawdę powinnaś przyjechać.
– Niech ci będzie.
Rozłączam się w chwili, gdy dopinam walizkę. Pot spływa mi po plecach. Podchodzę do
łóżka i siadam, żeby się zebrać, zanim pojadę zobaczyć mamę pewnie ostatni raz. Próbuję
wczuć się w  dramatyczną rzeczywistość, ale to naprawdę trudne, bo łup-łup-łup. Zgrzyt-
zgrzyt-zgrzyt. Puk-puk-puk.
55.

Siedzę na kanapie i patrzę na mamę leżącą na szpitalnym łóżku, rozstawionym w dużym


pokoju rupieciarni w  Śmieciowym Grove. Przesunięto kanapę, aby zrobić dla niego
miejsce. Od trzech tygodni mama przebywa w hospicjum domowym, więc przywykłam już
do tego widoku, choć na ogół siedzi, zamiast leżeć tak jak teraz, a jej oddech jest płytszy
niż kiedykolwiek.
Scottie i  Dustin siedzą nieopodal. Milczymy, po latach emocjonalnego wyczerpania.
Dziwię się, że nikt z nas nie płacze, ale jakby zabrakło nam łez. Mamy za sobą kilkanaście
prób generalnych jej śmierci. Pamiętamy taśmę VHS.
Otrzymuję wiadomość. Nickelodeon pisze, żebym nie przejmowała się nieobecnością na
Światowym Dniu czegoś tam. Wysyłam podziękowanie.
Przychodzi kolejna wiadomość, od faceta, z  którym się aktualnie spotykam. Poznałam
Obecnego Faceta przez Twittera, umówiliśmy się na spotkanie. Zaprosiłam kilkoro
znajomych, na wypadek gdybym miała do czynienia z mordercą. Upewniwszy się, że nic
mi nie grozi, zaczęłam chodzić z  nim na eleganckie kolacje, na laser taga i  minigolfa.
Pojechaliśmy nawet razem do Disneylandu obejrzeć fajerwerki. (Szarpnęłam się na VIP-
owską wejściówkę, żeby nie zakłócić parady i nie wkurzyć Goofy’ego).
Obecny Facet jest przeuroczy, troskliwy i  romantyczny. Ale go nie kocham, może
ponieważ w  moim sercu nie ma w  tej chwili miejsca na miłość, a  może próbuję zwalić
autentyczny brak więzi na smutek związany z  chorobą mamy. Smutek to świetny kozioł
ofiarny. Tak czy inaczej, odkrywam, jak potężnym narzędziem jest niekochanie nikogo.
Kochanie kogoś jest bezbronne. Wrażliwe. Czułe. Zatracam się w  ukochanej osobie.
Kochając, sama zaczynam znikać. O wiele łatwiej jest przez kilka miesięcy spędzać miłe
chwile i  bujać w  obłokach, po czym uciec, gdy sprawy przybierają poważny obrót,
i powtórzyć cykl z kimś nowym.
Właśnie na tym etapie jestem z Obecnym Facetem. Przerywnik był miły, ale dojrzałam
do odwrotu.
Wyciągam telefon i czytam wiadomość od niego.

Co słyhać?
Nie lubię się czepiać, ale na miłość boską, ogarnij ortografię, człowieku. Mam dosyć.
Jestem gotowa to zakończyć. Odpisuję.

Cześć – wybacz, ale w  tej chwili nie mam na to siły. Moja mama umiera
i chciałabym pobyć sama. Mam nadzieję, że rozumiesz.

Wysyłam. Załatwione. I  po krzyku. Ponownie przenoszę wzrok na umierającą matkę.


Słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości.

Nie mów tak, mała. Twoja mama nie umrze.

Resztę wiadomości zignorował. Przewracam oczami. Mówiłam mu kilkanaście razy, że


mama umiera na raka, ale on zachowuje się tak, jakby zwichnęła kostkę. Pojęcie straty jest
mu obce. Odnoszę wrażenie, że świat dzieli się na dwa rodzaje ludzi: którzy znają pojęcie
straty i tych, którzy go nie znają. Ilekroć napotykam tych drugich, nie zawracam sobie nimi
głowy.
Ostatnio wiecznie chodzę rozdrażniona. Nie chcę mieć do czynienia z ludźmi. Odkładam
telefon na poręcz kanapy. Patrzę na Dustina, Scotta, następnie mamę. Oddycha z trudem.
Balansuje na granicy życia i śmierci. To nie do wytrzymania.
Gwałtownie nabiera powietrza, po czym je wypuszcza. Pielęgniarka z hospicjum patrzy
na tatę i lekko kiwa głową. Tata spogląda na nas. Odeszła.
Siedzimy ogłuszeni. Nie płaczemy. Tylko siedzimy. W  końcu sięgam po telefon.
Przychodzą dziesiątki wiadomości. Już wszyscy wiedzą. „E! News” podało informację.
Nie mam zielonego pojęcia, od kogo się, kurwa, dowiedzieli.
Otwieram konwersację z  Obecnym Facetem. Patrzę na jego ostatnią wiadomość: „Nie
mów tak, mała. Twoja mama nie umrze”.
Odpisuję: „Właśnie umarła”.
PO
56.

Żegnamy się z  mamą, czyli po prostu spoglądamy na jej martwe ciało. Pielęgniarka
wyjeżdża z łóżkiem do furgonetki z hospicjum, która już czeka.
Tata pyta, co robimy, i  sugeruje, żebyśmy dokądś wyszli. Milczymy. Proponuje South
Coast Plaza, luksusowe centrum handlowe dwadzieścia minut drogi od domu. Pakujemy
się do samochodu.
Muszę kupić etui do iPhone’a, więc idziemy do sklepu Apple’a. Podchodzi do nas
łysiejący facecik o białych zębach.
–  Cześć, jak leci? – Błyska uśmiechem. Odpowiadamy mu pustym wzrokiem. Łapie
aluzję, uśmiech gaśnie. To rozumiem.
– W czym mogę pomóc?
Kupuję etui, uwijamy się w  pięć minut. Idziemy na lunch do kawiarni na tym samym
poziomie. Zamawiam sałatkę z sosem osobno, mama byłaby ze mnie dumna. Nie jem ani
kęsa. Czuję się szczęśliwa, wręcz wdzięczna, że stres zaowocował wreszcie brakiem
łaknienia. Jasne, mama umarła, ale przynajmniej nie jem. Przynajmniej czuję się szczupła
i  wartościowa, dobrze mi w  moim ciele. Znowu wyglądam jak dziecko. I  niech tak
zostanie. Na cześć mamy.
Wieczorem wracam do mojego wielkiego, samotnego domu. Billy i jego ekipa zostawili
narzędzia, jutro znów przyjdą. Meble w salonie są przykryte folią. Przysiadam na folii i się
rozglądam. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że znienawidzę to miejsce.
Zmieniam pozycję. Folia się marszczy, szeleszcząc denerwująco. Nie wiem, co ze sobą
począć. Otwieram whisky i  biorę kilka łyków prosto z  butelki, po czym wysyłam
wiadomości do Coltona i  paru innych znajomych z  pytaniem, czy dotrzymają mi
towarzystwa.
Jedziemy do Little Tokyo, na sushi. Wypijam butelkę sake. Przynoszą nam karty dań.
Mam ochotę na wszystko. Chcę zjeść wszystko, co mają.
Nie wiem, co się ze mną dzieje. Przez ostatni miesiąc nie byłam w stanie nawet myśleć
o  jedzeniu. Mój codzienny jadłospis składał się z  whisky, coli zero oraz dwóch paczek
chipsów Lay’s o  smaku BBQ. Co to ma, kurwa, znaczyć? Umieram z  głodu. Zjadłabym
konia z kopytami.
Nie biorę udziału w  rozmowie, pewnie wszyscy biorą moje milczenie za objaw
przygnębienia. Ale to nie przygnębienie, tylko moja ukryta obsesja na punkcie jedzenia.
Kiedy przychodzi kelnerka, nadal jestem niezdecydowana, ale tak pijana, że biorę
pierwszą rzecz, którą widzę: teriyaki bowl. Wmawiam sobie, że zjem tylko prażoną
kapustę, może odrobinę ryżu, lecz gdy stawiają przede mną parującą miskę, nie mogę się
opanować. W  mgnieniu oka pochłaniam wszystko do ostatniego okruszka. Zamawiam
kolejną butelkę sake, drugą porcję ryżu, sajgonki i  lody na deser. Wypijam całą butelkę
i wymiatam talerze do czysta.
Wracamy do mnie, od alkoholu kręci mi się w  głowie. Gramy w  grę planszową
i słuchamy muzyki, ale duchem jestem gdzie indziej. Myślę tylko o tym, ile zjadłam i co
z tym zrobię.
Wyganiam wszystkich, co wcale nie jest takie łatwe, zwłaszcza że sama ich zaprosiłam,
aby dotrzymali mi towarzystwa po śmierci matki. Upewniają się na odchodne, czy ktoś ma
zostać na noc.
Po ich wyjściu biegnę na górę, do dużej łazienki. Wszędzie leżą narzędzia, więc
obchodzę je na palcach, żeby dojść do sedesu. Unoszę pokrywę, klękam i wpycham palce
do gardła.
Nic. Kurwa mać. Au. Musiałam się zadrapać, bo czuję w  ustach smak krwi. Trudno.
Musi się udać. Uspokajam oddech, wsuwam palce jak najdalej mogę i wymioty wreszcie
chluszczą mi z ust, do toalety. Patrzę na strzępy kurczaka i ryżu, pianę roztopionych lodów.
Zwycięstwo.
Co z  tego, że nawaliłam i  się obżarłam? Co z  tego, że poniosłam klęskę? No i  co?
Starczy wsunąć palce do gardła i wszystko odkręcić. To początek czegoś dobrego.
57.

Przeglądam się w lustrze, układam włosy i robię makijaż na pogrzeb mamy. Wszystko,
co najbardziej lubiła, czyli to, co sama lubię najmniej: lokówka, czerwona szminka, krecha
na wrażliwych oczach. Efekt końcowy jest nieco przerysowany, ale nie mam czasu na
poprawki, więc niech tak zostanie.
Jak automat nakładam czarną sukienkę, zapinam suwak i  wkładam buty na wysokich
obcasach. Marcus, który na ten tydzień zatrzymał się u mnie, siada za kierownicą. Jego
żona Elizabeth siedzi obok, ja z  tyłu. Poświęcam półtorej godziny drogi, żeby się
zdecydować. Decyzja jest niebagatelna i wymaga głębokiego namysłu.
To jazda przez mękę. Auta wloką się jedno za drugim, a największym radiowym hitem
jest Brave Sary Bareilles, więc leci z głośników co trzeci utwór. W zwykły dzień piosenka
mi nie przeszkadza, lecz w dniu pogrzebu matki nie chcę słuchać, jak Sara Bareilles dodaje
mi odwagi. Próbuję to zignorować. Zaciskam powieki, żeby się skupić, i  szukam
odpowiedzi.
Zaśpiewać czy nie zaśpiewać Wind Beneath My Wings na pogrzebie mamy?
W ostatnich miesiącach jej życia ta prośba mnie prześladowała. Myślałam o  niej bez
przerwy. Ćwiczyłam nawet co wieczór, aż sąsiad przykleił mi do drzwi kartkę z napisem
DOSYĆ BETTE MIDLER.
Resztki mormońskich wierzeń podsuwają mi myśl, że mama będzie dziś na mnie patrzeć
z rozczarowaniem z wysokości tronu w królestwie celestialnym – najwyższym z królestw
nieba według religii mormonów. Nie ma opcji, żeby trafiła do lichego królestwa
terestialnego albo telestialnego. Fuj.
Ostatni refren wyrywa mnie z zamyślenia, gdy Sara daje z siebie wszystko. Wiecie co?
Może ma rację. Może powinnam być dzielna i  zaśpiewać Wind Beneath My Wings na
pogrzebie mamy. Na litość boską, dosłownie. Od tego zależy moje dalsze życie.
Marcus skręca na parking kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w  Dniach Ostatnich
w Garden Grove, gdzie dorastaliśmy. Wchodzimy do środka tylnym wejściem. Nie byłam
tu od lat, lecz wygląda i  pachnie dokładnie tak, jak zapamiętałam. Sosnowa pasta do
podłóg z  nutką juty, skarbie. Białe kafelki w  przedsionku, niebieska wykładzina
w  korytarzu, portrety Jezusa w  różnych okolicznościach, oblepionego apostołami. (Nie
lubię długich włosów u facetów, ale ma piękny zarys szczęki).
Marcus i Elizabeth idą przywitać się z gośćmi, więc zostaję sama. Idę do poczekalni dla
rodziny i siadam obok Dustina, Scottiego i babci. Oni też padają z nóg. Wyjmuję z torebki
kartkę z  piosenką, wydrukowaną wczoraj na wszelki wypadek. Powtarzam sobie tekst.
Śpiewam w myślach, wzdrygając się, kiedy docieram do refrenu. Cholera. Wiem w głębi
serca, że nie jestem w stanie tego zaśpiewać, ale czuję, że nic innego mi nie pozostaje. Nie
mogę złamać obietnicy złożonej umierającej matce.
Przechodzi pianistka i  już mam podać jej nuty, gdy zjawiają się mężczyźni niosący
trumnę. Rozkoszują się tą chwilą, uwielbiają być w  centrum uwagi. Moi bracia płaczą.
Babcia panikuje. „Mamy za mało wędlin! Skąd mogliśmy wiedzieć, że przyjdzie tyle
osób!”
Mój występ ma być gwoździem programu, toteż czekam, aż wszyscy odbębnią mowy, by
spróbować swoich sił z piosenką. Pewnie mogłabym obniżyć ją o ton lub dwa, ale wtedy
byłoby za nisko. Ewentualnie pomajstrować przy refrenie, jednak spójrzmy prawdzie
w oczy, przy melodii Bette Midler się nie majstruje. Bette wiedziała, co robi.
Moja kolej.
Wchodzę na mównicę. Cała się trzęsę. Nie dałam nut pianistce, więc nie pozostaje mi nic
innego, jak zaśpiewać Wind Beneath My Wings a cappella. Chrząkam, nabieram tchu i…
wybucham płaczem. Mój płacz na castingu do Wydziału zabójstw: Hollywood może się
schować. Szlocham na całego i nie mogę przestać. Wreszcie biskup stuka mnie w ramię.
– Mamy tylko kwadrans. Musimy się przygotować na chrzest Johna Tradera.
Schodzę z mównicy. Dosyć Bette Midler.
58.

–  Dzięki, można na tobie polegać. – Asystent reżysera patrzy na mnie z  mieszaniną


współczucia i wdzięczności.
– Uhm – mówię beznamiętnie, gdy skacze po mnie dwójka dzieci. Siódmy raz ćwiczymy
tę scenę, żeby smarkacze ustawiły się jak trzeba. Widziałam nieraz, jak Twórca wyrzuca
dzieci z błahych powodów, na przykład kiedy zapomną kwestii lub staną w niewłaściwym
miejscu, więc w czasie prób reżyser woli upewnić się kilkakrotnie, że młody aktor wie, co
ma robić, żeby nie wyleciał z roboty.
Ostatnio słyszę to na każdym kroku. „Dzięki, można na tobie polegać”. Słyszę to
codziennie, nie tylko od drugiego reżysera, ale od moich menedżerów, kiedy rozmawiam
z nimi przez telefon, co najmniej raz w tygodniu od scenarzysty lub producenta, a nawet od
kierownika sieci telewizyjnej, który przysłał mi kartę upominkową na pięćset dolarów do
Barney z tym właśnie zdaniem na załączonym liściku.
Wiem, dlaczego tak często to słyszę. Ponieważ Ariana Grande, moja koleżanka z serialu,
jest wschodzącą gwiazdą popu i  regularnie nie zjawia się na planie, żeby zaśpiewać na
rozdaniach nagród, nagrywać nowe piosenki i udzielać wywiadów w związku z kolejnym
albumem, podczas gdy ja zaciskam zęby i robię swoje. Niby rozumiem, dlaczego opuszcza
dni zdjęciowe. Zarazem jednak nie rozumiem, dlaczego jej wolno. Podczas kręcenia iCarly
dostałam propozycję zagrania w  dwóch filmach pełnometrażowych, które musiałam
odrzucić, ponieważ nie wyrażono zgody na moją nieobecność.
Próbowałam to sobie zracjonalizować. Okej, w porządku. Może nie pozwolili mi zagrać
w  filmach, gdyż oznaczałoby to całkowite usunięcie mojej postaci z  odcinków, podczas
gdy moja koleżanka może wypełniać swoje muzyczne zobowiązania kosztem prób
i niektórych tylko dni zdjęciowych.
A potem nadszedł ten tydzień. Tydzień, kiedy usłyszałam, że Ariany wcale nie będzie:
w tym celu jej postać zostanie zamknięta w skrzyni i w ogóle nie pojawi się w odcinku.
Jaja. Sobie. Robicie.
Czyli ja mam odrzucać propozycje filmowe, a Ariana może dać popis na Billboard Music
Awards?
No ożeż.
Był czas, gdy słowa „dzięki, można na tobie polegać” brałam za prawdziwy
komplement. Szczyciłam się nimi. Mama zawsze uczyła mnie, że mam zachowywać się
odpowiedzialnie, dzięki czemu zdobędę więcej ról i  ugruntuję swoją reputację w  branży.
Słysząc te słowa, wiedziałam, że postępuję, jak trzeba. Tak. Można na mnie polegać.
Jestem solidna. Solidna, nie sprawiam problemów, urodzona kujonka.
Ale teraz mam tego dosyć. Zgorzkniałam i  godzę się z  tym faktem. Nie zmienię
okoliczności, więc po co próbować zmienić to, jak mnie ukształtowały? Koniec bycia tą,
która ustępuje. Mam jej powyżej uszu. Gdybym od początku jasno wyznaczała granice, nie
narobiłabym sobie takiego bigosu. Nie grałabym w  gównianym serialu, nie
wypowiadałabym gównianych kwestii na gównianym planie z gównianym fryzem. Może
moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Snuję wizje, że wygląda inaczej.
Ale nie wygląda. Jest, jakie jest, takie, a  nie inne. Ariana dostaje wolne, żeby robić
karierę muzyczną, a ja gram ze skrzynią. I to mnie wkurza. Jestem wkurzona na Arianę. I o
nią zazdrosna. Z kilku powodów.
Po pierwsze, miała o  wiele łatwiejszy start. Ja dorastałam w  Śmieciowym Grove
w zakichanej graciarni z widmem raka oraz matką, która płakała, że nie wystarcza jej do
pierwszego. Ariana dorastała w  mieście Boca Raton na Florydzie, niewiarygodnie
zamożnym, idyllicznym miasteczku, ze zdrową matką, która kupowała jej, co dusza
zapragnie – torebki Gucci, drogie wakacje, ubrania od Chanel. Nie, żebym chciała nosić te
ostatnie – nie podobają mi się materiały – ale jestem zazdrosna, że ona je miała.
Po drugie, podpisując przed kilku laty umowę na swój serial, myślałam, że będzie to…
mój serial. Just Puckett, poruszająca opowieść o  zadziornej chuligance, która zostaje
szkolnym pedagogiem. Tymczasem powstał niedopieczony gniot Sam i  Cat, o  zadziornej
chuligance, która wraz z  „roztrzepaną najlepszą przyjaciółką” zakłada agencję
„Superrockowe pomysłowe opiekunki na godzinę”. Nie ma w tym nic poruszającego.
Po trzecie, Ariana jest na etapie kariery, gdzie pojawia się na każdej liście „trzydziestka
przed trzydziestką”, jaka istnieje, natomiast moja ekipa skacze z  radości, kiedy zostaję
twarzą Rebecca Bonbon, dziecięcej linii odzieżowej z  kotkiem. Dostępnej wyłącznie
w  Walmarcie. Często popełniam ten błąd, że porównuję moją karierę do kariery Ariany.
Nic na to nie poradzę. Obracamy się w tym samym środowisku, a ona nie należy do osób,
które ukrywają swoje sukcesy.
Na początku radziłam sobie z  zazdrością. Kiedy wpadała na plan z  informacją, że
wystąpi na Billboard Awards, spływało to po mnie jak po kaczce. Wielkie rzeczy. Robi
karierę muzyczną – coś, co rzuciłam, ponieważ tego nie znosiłam. I  musi zaśpiewać na
scenie kiepską piosenkę: na samą myśl dostaję gęsiej skórki. Nie, dziękuję.
Potem obwieściła całej ekipie, że będzie na okładce magazynu „Elle”. To już mnie
ruszyło, ale tylko z powodu moich własnych kompleksów. Czy nie jestem dość ładna, żeby
trafić na okładkę? Czy znalazłabym się na okładce, gdyby w serialu nie występowały dwie
główne bohaterki? Czy Ariana okrada mnie z szansy, która w innym wypadku przypadłaby
mi w udziale? Wsadziłam zazdrość w kieszeń i zachowywałam się jak gdyby nigdy nic.
Jednak nie wytrzymałam, kiedy wpadła z  sensacyjną informacją, że spędziła miniony
wieczór, grając w  kalambury u Toma Hanksa. Wtedy się załamałam. Tego było już za
wiele. Występy na scenie i okładki… nieważne, jakoś to zniosę. Ale kalambury u skarbu
narodowego, dwukrotnego laureata Oscara i sześciokrotnie nominowanego Toma Hanksa?
Trzymajcie mnie, bo wyjdę z siebie.
Od tamtej pory ją znielubiłam. Nie mogłam jej lubić. Sukcesy piosenkarskie jeszcze
mogłam wytrzymać, ale komitywę z  Szeryfem Chudym, Forrestem Zasranym Gumpem?
Wykluczone.
Dlatego teraz, ilekroć nie przychodzi do pracy, odbieram to jako osobisty atak. Ilekroć
spotyka ją coś ekscytującego, czuję, jakby sprzątnęła mi to sprzed nosa. A kiedy słyszę, że
można na mnie polegać, myślę o  tym, jak bardzo sobie tego nie życzę. Wolałabym grać
w kalambury z Tomem Hanksem.
59.

Colton i ja pijemy tequilę w saszetkach na tylnym siedzeniu toyoty corolli rocznik 2009
Liama, który prowadzi. Saszetki są obrzydliwe. Zbiera nam się na wymioty, ale pijemy
dalej. Chcemy się napruć, zanim dojedziemy na miejsce.
–  Jak wam idzie? – pyta niewinnie Liam, odwracając się do nas, gdy staje na
skrzyżowaniu. Zadaje to pytanie piąty lub szósty raz i za każdym razem patrzy prosto na
mnie, jakby interesowała go tylko moja odpowiedź.
Poznaliśmy się przed paroma miesiącami na przyjęciu z  okazji Cinco de Mayo u
znajomego Liama. Stał przy bufecie i  robił sobie fajitę. Metr osiemdziesiąt siedem
wzrostu, postrzępione włosy i szeroko osadzone oczy. Od razu go namierzyłam. Połączyła
nas margerita i wzajemny pociąg fizyczny. Nie ma to jak solidne podstawy.
– Nigdy nie szło nam lepiej – mówię niewyraźnie, obalając z Coltonem kolejną saszetkę.
Boże, ależ jestem zabawna.
– To dobrze. Dobrze. – Liam puszcza do mnie oko. Zawsze imponowali mi faceci, którzy
umieją puścić oko i nie są przy tym obleśni. Jedziemy dalej.
Jeszcze nie uprawiałam seksu, ale zaczynam dochodzić do wniosku, że może już pora.
Przestałam się tego bać. Niczego się nie boję, ponieważ od śmierci mamy zasadniczo mam
wszystko w nosie.
Liam wygląda na faceta, z którym mogłabym stracić cnotę. Podoba mi się, ale nie zależy
mi na nim jakoś szczególnie, więc nie muszę żyć w strachu, że przywiążę się do niego po
seksie – a  serio się tego boję, gdyż wielokrotnie słyszałam o  tej kobiecej przypadłości.
Wszystko, byle tego uniknąć. Nie mam zamiaru być słabą, zadurzoną babką, która leci na
faceta, bo w nią wszedł. Ja chcę być silniejsza.
Zrobimy to wkrótce. Po prostu wiem, że tak będzie. Może dzisiaj pocałujemy się
pierwszy raz, a  za tydzień lub dwa wreszcie pójdziemy do łóżka, żeby rozładować
napięcie. Czuję dreszczyk emocji, kiedy to sobie wyobrażam. Kolejna saszetka.
Dwadzieścia minut później jesteśmy na dyskotece, gdzie nasza koleżanka Emmy
wyprawia swoje dwudzieste pierwsze urodziny.
Colton i Liam mnie prowadzą, ponieważ jestem nawalona i mam takie wysokie obcasy,
że idę zygzakiem. Kierujemy się w stronę baru. Zamawiamy trzy drinki i pijemy duszkiem.
Przyjęcie jest w  porządku, trochę nudnawe, nawet w  stanie upojenia alkoholowego.
Widzę, że Emmy obserwuje Liama kątem oka. Nie znoszę, kiedy kobiety w tak oczywisty
sposób manifestują zainteresowanie. Zawsze znajdzie się wredna sucz, która wykorzysta
twoją słabość i cię zdradzi. Dowiedziałam się tego z wypowiadanych jednym tchem kazań
mamy, aby ufać kobietom jeszcze mniej niż mężczyznom. „Mężczyźni nie muszą cię znać,
żeby ranić”, powtarzała mi często. „Ale kobiety… kobiety poznają cię na wskroś, a potem
zranią. Sama mi powiedz, co jest gorsze”.
Dlatego nie ufam kobietom. Tylko je obserwuję. Patrzę, jak miotają się, żałosne i słabe.
Jakie to żenujące, być kobietą. Obserwuję kobiety pokroju Emmy, żeby się od nich różnić.
Być lepszą od nich.
Wychylam kolejny kieliszek, patrząc, jak Emmy zagaduje Liama z  przesadnym
ożywieniem. I  zbyt długo, z  nadmiarem trzepotania rzęsami, poprawiania włosów
i  „bezwiednego” dotykania jego ramienia. Biedaczka, wszystko jej się pokręciło. Robię
przeciwieństwo tego, co ona, i  traktuję Liama jak powietrze przez resztę wieczoru. To
niemal zbyt łatwe.
Dwie godziny później lądujemy u mnie. Liam odwiózł po drodze Coltona, więc
zostaliśmy tylko we dwoje. Rzuca mnie na łóżko i  zdejmuje moją miedzianą sukienkę.
Kręci mi się w głowie. Pokój wiruje. Jestem nawalona. I skołowana. Gdzie ja się, kurwa,
znajduję?
– Co się dzieje? – pytam wreszcie.
– Uprawiam z tobą seks – oznajmia Liam tonem, od którego robi mi się niedobrze. To na
wpół dziecinny głos, z dziecinną modulacją, tylko niższy.
Właściwie to wolałabym przestać. Inaczej wyobrażałam sobie utratę cnoty. Nie sądziłam,
że to się dziś stanie; myślałam raczej o  magicznym pierwszym pocałunku, reszta mogła
zdarzyć się za tydzień lub dwa. Zdążyłabym się nastawić, psychicznie i emocjonalnie.
A zarazem jednak chcę kontynuować. Kogo obchodzą przygotowania i  rytuały? Może
lepiej mieć to z głowy.
W dupie tam. Nic nie mówię. Mrużę oczy i  próbuję się skupić, żeby lepiej widzieć.
Wreszcie widzę. Liam trzyma mnie za biodra i wchodzi we mnie rytmicznie. Kropla potu
spływa mu po czole. Obrzydliwe.
W końcu wyjmuje. Dochodzi. Ja nie.
Następnego ranka budzę się w kałuży potu. Mam wrażenie, że się duszę. Nie mogę się
ruszyć, jakbym miała na sobie kaftan bezpieczeństwa. Otwieram oczy. Liam przytula się
do mnie od tyłu. Sądząc po tym, jaka jestem spocona, przytulał się tak całą noc. Próbuję
się uwolnić, ale nie mogę, przygniata mnie zasrany olbrzym. Na tym polega problem
drobnych kobiet: każdy mężczyzna przypomina olbrzyma. Próbuję się wić. I nic. Wreszcie
go szturcham, żeby się obudził, po czym udaję, że wcale go nie szturchałam, że musiało
mu się wydawać.
Spogląda mi głęboko w  oczy i  uśmiecha się do mnie. Mówi, że wczorajsza noc była
niesamowita. Przyznaję mu rację, chociaż wcale tak nie uważam. Później, kiedy zostanę
sama, obmyślę plan, jak go spławić.
Nie chce wypuścić mnie z objęć, ale mówię, że naprawdę muszę się wysikać. Zrywam
się, żeby pójść do łazienki, po czym spostrzegam, jaka jestem obolała. Kuśtykam.
W łazience ściągam majtki, żeby zrobić siusiu, i zauważam krew. Wiem, że to nie okres,
nie miesiączkuję od lat przez rozmaite zaburzenia odżywiania. To pewnie od pierwszego
seksu.
Sikanie piecze, więc sikam na raty, jakby przeciąganie bólu mogło go zmniejszyć. Nie
zmniejsza. Wreszcie pęcherz jest pusty.
Przez dziesięć minut myję ręce, namydlam je, spłukuję, znowu namydlam i  znowu
spłukuję. Gram na zwłokę. Nie chcę wracać do Liama. W  jego obecności czuję się
niezręcznie.
Puk-puk-puk.
– W porządku?
Mówię mu, że źle się czuję. Wychodzi.
Zamawiam śniadanie. Jajka na bekonie, grzankę, ziemniaki oraz latte z  bitą śmietaną.
Jem szybko, desperacko, aż jestem w  połowie. Mogę przestać. Czuję się najedzona, nie
muszę jeść dalej. Mogę przerwać to błędne koło. Wyrzucam pudełko z  jedzeniem do
śmieci. Nie wytrzymuję. Biegnę do łazienki, otwieram sedes i  zwracam śniadanie.
Następnie się myję.
Zwykle czuję się potem wyczerpana, ale nie tym razem. Nadal buzują we mnie emocje.
Muszę pozbyć się tych zakichanych uczuć.
Wyciągam ze śmietnika pudełko, napycham sobie w usta jajka i pospiesznie przeżuwam.
Kurwa co ja robię muszę przestać muszę przestać. Wypluwam na wpół przeżute jajka do
śmietnika. Biorę z  łazienki perfumy i  spryskuję resztki, żeby więcej nie zjeść. Ale jem.
Perfumy wywołują mdłości. Wymiotuję.
60.

„Świetnie wyglądasz”.
„Naprawdę rozkwitasz”.
„Nigdy nie wyglądałaś lepiej, ale na twoim miejscu już bym przystopowała. Jeszcze
trochę i zaczniesz przypominać szkielet”.
„Masz fantastyczne ciało”.
Od kilku tygodni słyszę to od producentów, agentów oraz członków ekipy. Jeszcze nigdy
nie słyszałam tylu pozytywnych – i obleśnych – komentarzy na temat swojego ciała.
Mam za sobą dziesięć lat zaburzeń odżywiania. Były lata anoreksji i  objadania się,
obecnie trwa bulimia. Z wiekiem utwierdzam się w przekonaniu, że ciało bynajmniej nie
odzwierciedla tego, co dzieje się w  środku. Przez te wszystkie lata moje ciało ulegało
częstym i  drastycznym zmianom, i  bez względu na rodzaj zmian i  aktualny rozmiar,
zawsze skrywałam problem.
Ludzie tego nie rozumieją, chyba że sami doświadczyli zaburzeń odżywiania. Chude to
dla nich „dobre”, a grube – „złe”, podobnie jak za chude. „Dobre” to niewielkie okienko,
w którym się obecnie mieszczę, mimo że moje nawyki są dalekie od dobrych. Zadręczam
swoje ciało dzień w dzień. Jestem nieszczęśliwa. Wyczerpana. A zewsząd płyną pochwały.
„Muszę powiedzieć, że jak wchodzisz na plan, trudno oderwać wzrok od twojej dupy.
Nie mam na myśli nic złego. To był komplement”.
61.

Jest poniedziałek, mój ulubiony dzień tygodnia z dwóch powodów. Po pierwsze, mamy
dziś próby, więc jest najkrótszy. Po drugie, w  każdy poniedziałek dostajemy
zaktualizowany harmonogram, na którym widnieją tytuły, nazwiska reżyserów oraz daty
kręcenia kolejnych odcinków. I ilekroć dostaję ten grafik, przy jednym z odcinków widzę
swoje nazwisko w rubryce „reżyser”.
Zgodziłam się na ten spin-off głównie po to, żeby udobruchać mamę. Ale również
właśnie dlatego: Twórca obiecał, że wyreżyseruję jeden z  odcinków. Jasne, trudno dać
upust kreatywności, reżyserując odcinek serialu Twórcy, który wtrąca się we wszystko
i  narzuca własne pomysły, ale to dla mnie szansa, aby zaistnieć w  branży nie tylko jako
aktorka dziecięca. Pokazać swoją wartość poza szufladką, w  której mnie umieszczono.
Naprawdę zależy mi na tym.
Kilkakrotnie przesuwano moją kolej, zapewniając mnie przy tym, że wynika to tylko
z  konieczności zgrania terminarza z  innymi reżyserami. Zapewniono mnie również, że
ostatni grafik, który dostałam – z datami jednego z ostatnich odcinków – jest zatwierdzony.
Będę reżyserować.
Biorę kawę, siadam na swoim krześle i patrzę, jak asystent produkcji rozdaje wszystkim
zaktualizowany plan. Dawaj, Bradley, ruchy.
– Proszę – mówi, kładąc przede mną łososiową kartkę.
Biorę ją i patrzę na dół strony, gdzie widnieje lista ostatnich odcinków. I gdzie powinnam
ujrzeć swoje nazwisko w rubryce „reżyser”.
Ale zamiast tego widzę „nie dotyczy”. Na pewno zaszła pomyłka. Rozglądam się wokół
siebie, ale przyszła dopiero garstka osób, a nasza wiecznie-szyjąca garderobiana raczej nic
o tym nie wie.
Tracę oddech. Szukam wzrokiem producentów, którzy mogą się orientować w sytuacji,
ale jeszcze ich nie ma. Nie do wiary. Czuję się tak, jakbym dostała pięścią w  splot
słoneczny.
Przychodzą producenci i  kierownicy. Podchwytuję spojrzenie jednego z  nich, któremu
ufam najbardziej spośród ludzi, do których nie mam zaufania.
Pogadamy później, mówi bezgłośnie.
Nie. Nie chcę gadać później. Chcę to od razu wyjaśnić. O co, kurwa, chodzi? Chyba nie
myślą, że będę tu siedzieć i  robić dobrą minę do złej gry, skoro pozbawili mnie jedynej
rzeczy, na której zależało mi w całym tym przedsięwzięciu.
Na myśl o własnej głupocie zbiera mi się na płacz. Wierzyłam, że ci ludzie dotrzymają
słowa. Dadzą mi to, co obiecali. Sumiennie przychodziłam do pracy, zachowywałam się
profesjonalnie, trzymałam nerwy na wodzy i niosłam ten serial przez prawie czterdzieści
odcinków: dostali, co chcieli, i odbierają mi teraz powód, dla którego zgodziłam się na to
wszystko. Czuję się oszukana.
Po próbie dzwonię do agentów i  menedżerów, którzy radzą, żebym grała według
narzuconych zasad, aby nadal można było na mnie polegać, jak zawsze. Ale mam tego
powyżej uszu i nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.

Piątek w  tym samym tygodniu. Dzień zdjęciowy. Półtorej godziny zajęło Patti – mojej
charakteryzatorce, a  zarazem jednej z  najbliższych mi osób w  ekipie – zrobienie mi
makijażu, bo ryczę jak bóbr. Jestem w  rozsypce, nie mogę się pozbierać. Czuję się
dotknięta, oszukana i  wściekła. Opowiedziałam Patti, w  czym rzecz, nawet kilkakrotnie
była ze mną u różnych producentów, ale za każdym razem odchodzę z kwitkiem. Nikt nie
chce ze mną rozmawiać, wszyscy nabrali wody w usta. Zwarci i solidarni, tylko bez tańca
i oklasków jak w High School Musical.
Z mozołem wkładam kostium i idę na plan. Nie nauczyłam się tekstu. Wisi mi to, a niech
mnie wyleją. To miejsce to koszmar dla mojego nadwątlonego zdrowia psychicznego.
Chcę się stąd wypisać.
Przychodzę na scenę, która ma się rozegrać w  ringu bokserskim. (Postać grana przez
kolegę trenuje MMA i jej menedżerem jest dziesięciolatek). Bez słowa przeglądam swoje
kwestie.
Zaczynamy kręcić. Pierwsze ujęcie, ledwo mi idzie. Drugie ujęcie, tak samo. Trzecie
ujęcie, w ogóle mi nie idzie. W trakcie drugiej kwestii tracę dech, po czym zaczynam łykać
powietrze, jakbym miała atak paniki. Cholera. Robi mi się ciemno przed oczami. Boję się,
że zemdleję. Padam na podłogę. Zapowietrzam się, ślina cieknie mi z ust, kiedy płaczę, bez
żadnych zahamowań. Przy wszystkich: aktorach, ekipie, statystach.
Wreszcie kolega, który gra zawodnika, podnosi mnie i  wyprowadza z  planu. Idzie ze
mną do mojej garderoby i  siada obok. Zjawia się Patti. Pocieszają mnie, mówią, że
rozumieją i mogę liczyć na ich wsparcie.
Ktoś puka do drzwi. Zamieram ze strachu. Patti woła, że zaraz wyjdziemy. Donośny głos
domaga się, żeby go wpuścić. Rozpoznaję jednego z producentów.
– Dobra, nie teraz – burczy opryskliwie Patti. Jest świetna. Ma odwagę się postawić.
–  Mogę chwilę porozmawiać z  Jennette? Całkowicie rozumiem, co czuje – mówi
producent.
Chcę wierzyć, ale mam wątpliwości. Mówię, żeby wszedł. Pyta, czy możemy
porozmawiać w cztery oczy. Pozostali wychodzą.
Siada na sofie naprzeciw mnie.
– Ładny wystrój – mówi żartem, gdyż otaczają nas gołe ściany, nie kiwnęłam tu palcem.
Nie reaguję. Producent chrząka.
– Chodzi o to, że nie ma cię na liście reżyserów, jak mniemam.
– Chodzi o wiele rzeczy.
Pauza. Mówi dalej.
–  Gdyby to ode mnie zależało, wierz mi… Miałaś moje pełne poparcie, ale ktoś się
zawziął. Stwierdził, że nie będziesz reżyserować i  koniec, w  przeciwnym razie odejdzie,
a na to nie możemy sobie pozwolić. Dlatego musieliśmy cię wykluczyć. Wiedz tylko, że to
nie twoja wina.
Nie wiem, co powiedzieć. Brak mi słów. Producent wstaje i wychodzi, cicho zamykając
za sobą drzwi.
Ktoś nie chciał, żebym reżyserowała? Do tego stopnia, że zagroził odejściem? Nie
rozumiem, jak to w  ogóle możliwe. Zmuszam się do wymiotów. Nie wiem, jak inaczej
poradzić sobie z  tym, co dzieje się wokół mnie. Nie wiem, jak inaczej poradzić sobie
z  tym, że nie panuję nad znaczną częścią swojego życia. Rozglądam się po białych
ścianach. Może faktycznie powinnam jakoś się tutaj urządzić. Puka rekwizytor, przyniósł
skarpetę z masłem, z którą mam wystąpić w kolejnej scenie.
62.

Spaceruję po Whole Foods i  robię zakupy na cały tydzień. Wydaję krocie na artykuły
spożywcze i  mrożone dania w  nadziei, że to powstrzyma mnie od zmuszania się do
wymiotów.
Zaczyna do mnie docierać, że bulimia nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. Codziennie
krwawi mi przełyk, ruszają mi się zęby, mam spuchniętą twarz i skurcze żołądka, a do tego
próchnicę. Chyba chcę się zmienić, lecz silna wola na razie prowadzi mnie donikąd.
Każdego ranka obiecuję sobie, że nie będę dziś wymiotować, po czym łamię tę obietnicę
jeszcze przed dziesiątą. Pora wypróbować inną strategię, może Whole Foods coś zmieni.
Biorę z  półki mrożoną pieczeń i  przeglądam tabelę wartości odżywczych: czterysta
czterdzieści kalorii, piętnaście gramów tłuszczu. W  życiu! Odkładam ten szajs
z powrotem.
Druga z  najnowszych strategii polega na ograniczeniu kalorii w  diecie, jak to robiłam
w  dzieciństwie. Może jeśli będę na deficycie, chęć do prowokowania wymiotów minie.
Przynajmniej tak sobie wmawiam, ale w głębi duszy znam prawdę.
A prawda jest taka, że wolałabym mieć anoreksję zamiast bulimii. Stawiam na anoreksję.
Bulimia wzbudza we mnie odrazę, choć dawniej uważałam ją za rozwiązanie najlepsze
z możliwych: jedz, co chcesz, wymiotuj, nie tyj. Ale teraz wcale tak nie uważam. Bulimia
jest straszna.
Ilekroć jem, ogarnia mnie wstyd i lęk, na które jedynym lekarstwem są wymioty. Udaje
mi się połowicznie. Z jednej strony czuję się wydrążona i skonana, jakbym opróżniła się
do cna, co podnosi mnie na duchu. Z  drugiej strony boli mnie głowa i  gardło, mam
rzygowiny na rękach i  we włosach, i  wstydzę się w  dwójnasób, ponieważ nie tylko
zjadłam, ale i zwymiotowałam. Bulimia to żadne rozwiązanie.
W przeciwieństwie do anoreksji.
Anoreksja to wszechwładna królowa, mistrzyni samodyscypliny. Bulimia to jazda bez
trzymanki, żałosna i  chaotyczna. Anoreksja dla ubogich. Mam znajome z  anoreksją
i  wiem, że wzbudzam w  nich politowanie. Wiem, że wiedzą, ponieważ osoba
z  zaburzeniami odżywiania umie bezbłędnie wyczuć, że ktoś ma podobny problem. Jak
niewidzialny radar, którym bezwiednie odbierasz fale podobne do twoich.
Nowa misja i  plan dają mi kopa do działania, jakiego nie czułam od śmierci mamy.
Jasne, na większość rzeczy nie mam wpływu. Utrata bliskich, gra w  żenującym serialu,
odebranie mi możliwości reżyserowania – ale to? Nad tym mam pełną kontrolę.
Przechodzę dalej z  wózkiem i  mój wzrok pada na burgery z  czarnej fasoli: sto
osiemdziesiąt kalorii w  jednym, pięć gramów tłuszczu. Nabożnie wkładam te cuda do
koszyka, gdyż są po mojej stronie. Pomogą mi w spełnieniu misji.
Przesuwam się dalej. Dzwoni telefon. Babcia.
Nigdy za nią nie przepadałam. W  dzieciństwie nie znosiłam, kiedy głaskała mnie po
plecach i  wodziła rękami po włosach, jakby nie znała różnicy między czułym
a zmysłowym dotykiem. Coś obrzydliwego.
Gdy dorastałam, ulubionym zajęciem babci było plotkowanie przez telefon, chodzenie do
fryzjera i  narzekanie. Nogi ją bolą, koszula ciśnie, włosy mają zły kolor, Louise nie
dzwoni, dziadek za późno wraca z pracy, benzyna drożeje, a Souplantation usunęła z menu
chleb kukurydziany.
Nie chodzi o  to, że jest zgorzkniałą, starą marudą z  papierosem w  kąciku ust, co
przynajmniej byłoby śmieszne. Nie, ona wiecznie zawodzi, zawsze jest bliska płaczu
i narzuca innym swoje problemy.
Dlatego nie lubię jej i nie szanuję. I nie sądzę, żeby ona mnie lubiła, jednak nigdy tego
nie przyzna, gdyż za bardzo pochłania ją narzekanie, jaka to jestem dla niej okropna.
Od śmierci mamy próbuję jakoś naprawić nasze stosunki. Staram się jej odpisywać,
dzwonię co kilka dni i raz w tygodniu wysyłam mejl. Dbam o tę relację bardziej, niż mam
na to ochotę, lecz dla niej to i tak za mało, o czym nie omieszka mi przypomnieć podczas
każdej rozmowy.
Jestem emocjonalnie wykończona, ale nadal dużo z siebie daję, bo nie chcę być świnią
i odcinać się od kobiety, która straciła córkę.
Wsuwam telefon z  powrotem do kieszeni spodni. Kieruję się po mrożone warzywa,
wyciągam opakowanie i wkładam do wózka. Komórka dzwoni ponownie.
Babcia.
Piszę: „Zaraz oddzwonię”.
Chowam telefon, już z  pewnym rozdrażnieniem, po czym idę do działu warzyw
i owoców. Biorę paczkę jabłek pink lady, marchewkę oraz kokos, z którym nie wiem, co
zrobię, ale wygląda kusząco.
Znowu dzwoni. Mam ochotę rzucić telefonem. Mimo to odbieram z  pewną irytacją
w głosie, niech wyczuje, że dzwoni nie w porę.
– Babciu, czy mogę oddzwonić po powrocie do domu? Jestem na zakupach.
Zawodzi do słuchawki. Coś mówi, ale nie jestem w stanie rozróżnić słów. Zaniepokojona
pytam, czy wszystko w porządku. Nadal zawodzi. Ponawiam pytanie.
– Ni… ni… nigdy nie dzwoooooniiiisz! – wykrztusza w końcu.
Ilekroć dzwoni z  płaczem, myślę, że dziadek umarł. Ostatnio bardzo podupadł na
zdrowiu. Wiem, że babcia ma świadomość, że wyciągam taki wniosek, ponieważ mówiłam
jej to nieraz. Prosiłam, żeby panowała nad emocjami, a ona za każdym razem to obiecuje.
Po czym sytuacja się powtarza.
Mówię ostrym tonem, że oddzwonię po powrocie, i  się rozłączam. Znowu dzwoni, co
denerwuje nie tylko mnie, ale i  joginkę bez makijażu w  płóciennej tunice, robiącą obok
zakupy. Zazdroszczę jej nieskazitelnej cery. Świdruje mnie wzrokiem. Robi mi się głupio.
Babcia dzwoni ponownie. Daję za wygraną, zostawiam wózek i  wychodzę ze sklepu.
Nieskazitelna wygląda na zadowoloną. Zastanawiam się, czy nie spróbować mezoterapii
mikroigłowej.
Przechodzę przez parking. Kiedy byłam w sklepie, przyszła burza, jedna z tych rzadkich,
corocznych burz, które nawiedzają LA. Zwykle unikam jazdy w deszczu: w ogóle nie lubię
prowadzić, a  co dopiero w  czasie ulewy. Wsiadam do mojego mini coopera, a  kiedy
włączam silnik i wycieraczki, babcia znowu dzwoni. Telefon jest połączony z radiem, więc
jej głos ryczy z głośników. Znowu zawodzi.
–  Babciu – mówię stanowczo, żeby ją uspokoić. Histeryzuje. Bełkocze, że rzuciłam
słuchawką. Wyjeżdżam z parkingu i skręcam w prawo, w główną ulicę, która prowadzi do
mojego domu.
–  Babciu – powtarzam możliwie opanowanym głosem, chociaż się we mnie gotuje. –
Byłam na zakupach. Przecież rozmawiamy. Po co dzwoniłaś?
Łzy natychmiast zamieniają się w jad.
– Nie musisz od razu być taka wredna, suko jedna.
Babcia często nazywa mnie „suką”. Mówi to z naciskiem, dla większego efektu.
– Babciu, już ci mówiłam, że jak będziesz mnie wyzywać i obwiniać, to cię zablokuję.
– Masz czelność mi grozić, smarkulo?
– Nie grożę, tylko mówię, jak jest.
–  „Mówię, jak jest” – przedrzeźnia mnie. – Inne wnuki dzwonią do mnie częściej –
dodaje z pretensją.
– Co u ciebie?
–  A  jak ci się zdaje? Czy ty w  ogóle słuchasz, co mówię? Źle mnie traktujesz. Twoja
matka przewraca się w grobie.
Chciałabym machnąć ręką na starą wariatkę. Ale nie mogę. Mama to mój czuły punkt.
Nie pozwolę, aby wykorzystywano ją przeciwko mnie. W takim wypadku jestem gotowa
daleko się posunąć.
– Dosyć, babciu, rozłączam się i cię blokuję.
– Ani mi się waż! Matka będzie płakać w niebie.
Kurwa, zawsze to samo. Zawsze wali tam, gdzie boli najbardziej. Jak babcia może
rozmyślnie sprawiać przykrość wnuczce? Wiem, że miała ciężkie życie. Wiem, że jest
smutna i  spragniona uwagi, i  wiem, że boleje nad moim chłodem, ale i  tak. Nie ma
usprawiedliwienia na takie zachowanie.
–  Cześć! – Rozłączam się. Dzwoni raz za razem. Zatrzymuję się, włączam telefon
i wciskam „blokuj numer”. Ależ to przyjemne uczucie. Nie mam najmniejszych wyrzutów
sumienia. Czuję, jak uchodzi ze mnie napięcie. Znowu mogę normalnie oddychać.
Parkuję przed domem i powoli wchodzę po schodach. Z pustymi rękami, zakupy zostały
w  sklepie. Miałam zacząć dzisiaj redukcję, ale nie mam siły. Misja musi zaczekać.
Zamawiam posiłek z dowozem: bekon, brukselkę, frytki i szaszłyk wołowy z restauracji,
którą lubię. Nalewam sobie pełną szklankę tequili.
Wypijam alkohol, jeszcze zanim przyjeżdża zamówienie. Umieram z głodu. Pochłaniam
wszystko błyskawicznie i natychmiast zwracam.
A w dupie. Dobrze jest. Bulimia mi pomaga. Zablokowałam babcię, a ciało opróżniłam
do cna, niczego mi więcej nie trzeba.
63.

Od tygodni machinalnie wykonuję wszystkie czynności. Rano przeglądam tekst, nie


zadając sobie trudu, żeby się go nauczyć. Kompletnie wyłączam się między zdjęciami i dla
dziennikarzy – druga połowa przerwy obiadowej jest zwykle wypełniona wywiadami dla
prasy młodzieżowej. Od czasu wtopy z  reżyserowaniem odliczam dni do zakończenia
pracy nad serialem.
Zostało dwadzieścia dni. Jeszcze tylko cztery odcinki, ale i  tak nie jestem pewna, czy
wytrzymam.
Zaczynam się obawiać, że bulimia wywoła u mnie zawał serca. Ciężko to przyznać, ale
po części mam taką nadzieję, wtedy nie musiałabym już tu tkwić. W ostatnich tygodniach
nachodzą mnie takie czarne myśli. Początkowo zaniepokoiła mnie ta zmiana, lecz
przestałam odczuwać to jako zmianę. Zrosłam się z tym stanem.
Piętrzą się rozczarowania w  moim życiu, z  każdym kolejnym tonę w  coraz większej
rozpaczy. Dobiła mnie już śmierć mamy, ale pogrążam się coraz bardziej.
Nie mogę zapanować nad bulimią. Przejęła nade mną kontrolę, a  ja przestałam się
opierać. Bo i  po co? Zawsze będę słabsza od niej. Łatwiej dać za wygraną. Łatwiej ją
zaakceptować, wręcz jej przyklasnąć.
Pogodziłam się z myślą, że nie lubię grać. Przebrnęłam przez sezon, zwodzona obietnicą
bez pokrycia, a kiedy nic z tego nie wyszło, czuję, że zawsze byłam i będę tylko aktorką.
W  zasadzie przebrzmiałą, bo kto zechce mnie zatrudnić po prawie dziesięciu latach
w  Nickelodeonie? Jak znajdę „prawdziwą” pracę w  branży, poza tą sztuczną, dziwaczną
bańką? Nie poszłam na studia i  nie mam żadnych umiejętności, więc nawet gdybym
chciała znaleźć zawód poza branżą rozrywkową, upłyną lata, zanim zdołam tego dokonać.
Mężczyźni też nie są dla mnie, uważam ich za stratę czasu. Wolę zabijać czas wieczorną
butelką wina lub szklanką whisky, cokolwiek mam pod ręką. Wypiję nawet wódkę, chociaż
ostatnio mnie po niej wysypuje. Nieważne, wszystko zniosę, byle poczuć szmer w głowie.
Jestem beznadziejna i  ta beznadziejność się za mną ciągnie. Chodzę powoli,
przygarbiona. Mam stale opadające powieki i  uśmiecham się tylko na potrzeby
scenariusza.
Można by rzec, że zarażam tym nastrojem całą ekipę, jednak znam prawdziwy powód
grobowej atmosfery na planie.
Twórca wpadł w tarapaty w wyniku oskarżeń o przemoc emocjonalną. Od dawna się na
to zanosiło, aż dziw, że tak długo uchodziło mu to płazem.
Cieszy mnie skala jego problemów. To nie była tylko reprymenda: dostał zakaz
przebywania na planie z aktorami, co utrudnia komunikację podczas pracy.
Siedzi w  swoim kantorku na uboczu, otoczony wędlinami, swoją ulubioną przekąską,
i  statuetkami Kids’ Choice Awards, najukochańszym osiągnięciem życiowym. Ogląda
ujęcia na czterech oddzielnych monitorach, jednym na każdą kamerę, i przekazuje uwagi
asystentowi, który biegnie do nas przez całe studio. Tym sposobem nasze dni zdjęciowe
wydłużyły się z trzynastu do siedemnastu godzin, a na planie panuje mieszanina marazmu
z „Boże, pomóż nam dotrwać do końca”.
Kręcimy ostatnią scenę tego dnia, na jednym z naszych głównych planów, w restauracji,
gdzie gości obsługują roboty. Moja postać ma wskoczyć na stół i pobić się z kimś… albo
czymś. Nie wiem i mało mnie to obchodzi. Na tym etapie wszystko mi się zlewa, kwestie,
czynności i sceny.
Robiłam już takie rzeczy. Jestem wykończona, bulimią i  wieloma godzinami pracy.
Marzę tylko, żeby wrócić do domu i napić się whisky.
Wreszcie, około pierwszej w  nocy, kończymy. Wracam do domu, nalewam sobie po
brzegi i wypijam połowę, jeszcze zanim zmyję z siebie sztuczne rzęsy, zwarzony podkład
i lakier do włosów. Kiedy wychodzę spod prysznica, alkohol już szumi w żyłach. Na wpół
przytomna sprawdzam wiadomości – na połowę nawet nie spojrzę, traktuję je równie
wybiórczo jak wszystko ostatnimi czasy. Już mam zamknąć pocztę, gdy moją uwagę
przykuwa złowieszczy temat u dołu nieprzeczytanych mejli. Od moich menedżerów, że
musimy porozmawiać z samego rana.
Odkładam telefon, dopijam zawartość szklanki i próbuję zasnąć.
64.

Następnego ranka rozmawiam z agentami 1, 2 i 3, menedżerami 1 i 2 oraz prawnikami 1


i 2. Nie pamiętam, kiedy moja ekipa tak się rozrosła i wciąż nie mam pewności, w jakim
celu: nie przypominam sobie, kiedy ostatnio któreś z nich wymyśliło coś konstruktywnego.
Zwykle tylko powtarzają coś po przedmówcy jak echo, a  potem za długo rechoczą, lecz
widać tak się dzieje, gdy odnosisz sukcesy w show-biznesie.
– Chwila, zawieszają serial? – pytam z nieskrywaną uciechą.
– Tak, wiedzieliśmy, że się ucieszysz – mówi agent #1.
– A najlepsze jest to… – agent #2 teatralnie zawiesza głos (agenci to największe talenty
aktorskie, przysięgam) – …że proponują ci trzysta tysięcy dolarów.
Zastygam. Coś mi tu nie pasuje.
– Dlaczego?
Włącza się menedżer #2. Widzę, że czuje się stłamszony przez pozostałych, więc ilekroć
uda mu się dobić do mikrofonu, wyrzuca słowa z  prędkością karabinu maszynowego,
jakby wreszcie zebrał się na odwagę.
– Potraktuj-to-jako-wyraz-wdzięczności – mówi jednym ciągiem i wzdycha z ulgą, jakby
zrobił swoje i nie musiał już się odzywać przez resztę rozmowy.
Wyraz wdzięczności? Od razu nabieram podejrzeń.
–  Tak, wdzięczności – potwierdza menedżer #1. – Oferują ci trzysta tysięcy dolarów,
masz tylko nie opowiadać publicznie o  swoich doświadczeniach w  Nickelodeonie. –
Konkretnie tych związanych z Twórcą.
– Nie – odpowiadam natychmiast i odruchowo.
Długa cisza.
– N-nie? – upewnia się wreszcie agent #3.
– Po moim trupie.
– Dostaniesz kasę za nic – podsuwa menedżer #1.
– Jasne. Nie za nic, tylko za milczenie.
Cisza pełna napięcia. Ktoś chrząka.
Z doświadczenia wiem, że w  branży rozrywkowej rzadko mówi się coś bez owijania
w bawełnę. Taki sposób komunikacji budzi mój sprzeciw i jest dla mnie nie do przyjęcia.
Wszyscy zdają się krążyć wokół tematu, skrzętnie unikając sedna, w wyniku czego zwykle
nie wiem, w czym rzecz, i muszę pytać wprost.
Bywa jednak, że dokładnie wiem, o  co chodzi, tak jak teraz. W  takich wypadkach,
zamiast pytać, walę prosto z  mostu. Z  różnym skutkiem. Czasami to śmiech. Czasem
zakłopotanie. Tym razem to drugie.
–  N-no, zastanowiłbym się na twoim miejscu – mówi menedżer #1 z  nerwowym
chichotem.
– Mówię, jak jest. Nie dam się uciszyć pieniędzmi.
– Aha, hm, no tak. Skoro jesteś pewna… – mówi agent #1 lub #2 (ich głosy są nie do
odróżnienia).
I wszyscy się rozłączają. Klik. Klik. Klik. Zostaję sama na linii. Ja też się rozłączam
i siadam na skraju łóżka.
Co to ma, kurwa, znaczyć? Nickelodeon chce mi zapłacić trzysta tysięcy, żebym nie
opowiadała o  swoich doświadczeniach na planie? O  tym, czego zaznałam ze strony
Twórcy? Mówimy o stacji stworzonej z myślą o dzieciach. Czy ci ludzie nie mają za grosz
przyzwoitości? Nie obowiązują ich żadne zasady etyki?
Opieram się o  ramę łóżka i  krzyżuję nogi przed sobą. Wyciągam ręce za głowę
w  dumnym geście. Któż inny miałby w  sobie tyle moralnej siły? Właśnie odrzuciłam
trzysta tysięcy dolarów.
Chwila…
Właśnie odrzuciłam trzysta tysięcy dolarów. To kupa forsy. Sporo zarobiłam na spin-
offie, ale trzysta tysięcy piechotą nie chodzi. Szlag by to trafił. Może powinnam była się
zgodzić.
65.

Serial zawieszono trzy i pół tygodnia temu. Media obiegła wiadomość, że stało się tak,
ponieważ nie mogłam pogodzić się z tym, że koleżanka dostaje wyższą gażę. Boli mnie, że
ktoś rozpowiada takie brednie. Wiem od menedżera, że serial został zawieszony z powodu
oskarżeń o molestowanie pod adresem jednego z producentów.
Nieważne. Muszą na kogoś zrzucić winę i padło na mnie, więc nic nie poradzę.
Mogę co najwyżej powiedzieć prawdę. Kilkakrotnie mam ku temu okazję, ale zawsze się
powstrzymuję, ponieważ rozmowa o  serialu i  mojej pracy w  Nickelodeonie tylko
podtrzyma mój związek ze stacją i ugruntuje moją pozycję „dziewczyny z Nickelodeona”.
Zostanę „Sam” na wieki.
Nie cierpię być znana jako Sam. Nie znoszę tego. Próbowałam się z tym pogodzić, ale
nie mogę. Kiedy słyszę „Wyglądasz jak ta dziewczyna z iCarly”, odpowiadam „Nie, to nie
ja”. Dzień w dzień bombardują mnie okrzyki „Sam!”, „Smażony kurczak!” lub „iCarly!”,
po których następuje prośba o zdjęcie. Odmawiam i odchodzę. Czasem krzyczą za mną, że
zachowuję się po chamsku. Idę dalej.
Zgadzam się jednak na zdjęcie z  osobą, która zna moje prawdziwe imię, ponieważ
szczerze doceniam przejawy sympatii. Pozostali mogą spadać.
Wiem, że zgorzkniałam. I  jestem zawzięta. Ale mi to zwisa. Mam poczucie, że serial
okradł mnie z młodości, z normalnego dorastania, gdzie mogłabym doświadczyć życia, nie
będąc narażoną na ciągłą obserwację, szyderstwo i krytykę.
Sława mi obrzydła, jeszcze zanim skończyłam szesnaście lat; teraz, jako
dwudziestojednolatka, szczerze nią gardzę.
Nie pomaga, że słynę z tego, co zaczęłam robić w dzieciństwie. Ciekawe, jak by to było,
gdyby każdy słynął z  tego, co robił w  wieku trzynastu lat: grania w  szkolnym zespole,
prezentacji w  siódmej klasie, spektaklu, w  którym wystąpił w  ósmej. Dorastanie to lata
potknięć i upadków, o których skrzętnie zapominamy, kiedy mijają.
Ze mną jest inaczej. Dla większości zawsze pozostanę osobą, którą byłam
w  dzieciństwie. Osobą, z  której dawno wyrosłam. Ale świat nie pozwala mi z  niej
wyrosnąć. W  oczach świata nie mogę być nikim innym. Mam pozostać Sam Puckett
i koniec.
Mam świadomość, jak może wkurzać takie narzekanie. Miliony ludzi marzą o  sławie,
a ja jestem sławna i tego nie znoszę. Poniekąd czuję się do tego upoważniona, ponieważ to
nie ja marzyłam o  sławie, tylko mama. Ona mi to narzuciła. Mam prawo nienawidzić
czyjegoś marzenia, nawet jeśli jest moją rzeczywistością.
66.

Siedzę z Coltonem na tylnym siedzeniu ubera. Mam na sobie bardzo skąpą małą czarną
i za wysokie szpilki, w myśl założenia, że im wyższy obcas, tym mniejsze kompleksy. Jak
dotąd bez powodzenia.
Przez pierwsze kilka miesięcy bulimia pomagała mi zachować linię. Ale ostatnio mnie
zdradza. Mam wrażenie, że moje ciało odkłada, co tylko może. I  powiększa się, zamiast
zmniejszać.
Od początku bulimii, kiedy osiągnęłam idealną według mamy wagę, przytyłam pięć
kilogramów. Owe pięć kilogramów to pierwsze, co widzę po przebudzeniu, ostatnie, kiedy
się kładę, i właśnie one najbardziej absorbują mnie w ciągu dnia. Mam obsesję na punkcie
tych pięciu kilogramów. Jestem nimi udręczona.
Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego ciało nie robi tego, co mu każę? Dlaczego bulimia
już mi nie sprzyja? Myślałam, że się przyjaźnimy. Że jest po mojej stronie. Widocznie się
myliłam. Widocznie od początku źle oceniałam nasz związek. A  jednak nie mogę się jej
pozbyć. Przylgnęłam do niej i stałam się jej niewolnicą. Bez mojej bulimii nie istnieję.
Kierowca staje przed barem. Wysiadamy i wchodzimy do środka, gdzie czeka już grupka
przyjaciół z drinkami.
– Wszystkiego najlepszego! – krzyczą chórem. Ktoś podaje mi tequilę. Wypijam jeden
kieliszek, a potem drugi. I kolejny.
Po godzinie ledwo stoję na nogach. Przyszło około pięćdziesięciorga znajomych i nieźle
się bawimy, gdy nagle zastygam na widok mojej koleżanki Bethany idącej w moją stronę.
Niesie tort ze świeczkami.
Cholera. Tylko nie tort ze świeczkami. Wszystko, byle nie tort ze świeczkami.
Bethany obejmuje mnie wolną ręką, aż boli. Silna dziewczyna z tej Bethany.
– Nie lubisz się przytulać, co nie? – rzuca ze śpiewnym akcentem dziewczyny z Doliny.
– No cóż…
– Przyniosłam tort. Waniliowy, twój ulubiony. Z boskim kremem maślanym, który ponoć
niebiańsko smakuje.
– Super – mówię nieszczerze.
–  Co nie? Chcesz teraz? Nie ma na co czekać. Hej! – krzyczy do ludzi, pstrykając
palcami. Wszyscy zaczynają śpiewać.
Jestem zbyt pijana, aby rozróżnić twarze postaci, które śpiewają, każda w innej tonacji.
Dlaczego tak trudno zaśpiewać Sto lat, skoro to najbardziej popularna piosenka na
świecie? Czy to nie chore?
Przynajmniej „cza-cza-cza” wyszło z  mody, to już coś. Śpiewanie dobiega końca
i  wszyscy patrzą na mnie w  oczekiwaniu, aż zdmuchnę płomyki na woskowych
patyczkach.
No właśnie. I dlatego nie chciałam tortu ani świec. Nie chciałam się mierzyć z życzeniem
urodzinowym. Dwudzieste drugie urodziny są pierwszymi, gdy nie wiem, czego sobie
życzyć, gdyż nie ma już tego, czego życzyłam sobie od dziecka. Koniec. Sprawa
zamknięta. Latami po cichu się łudziłam, że mam na to wpływ, lecz nie mam i nigdy nie
miałam.
Mój życiowy cel, dbanie o zdrowie i samopoczucie mamy, spełzł na niczym. Wszystkie
lata, kiedy się na niej skupiałam, kiedy każda myśl i czyn miały ją zadowolić, okazały się
bezcelowe. Ponieważ odeszła.
Usilnie dokładałam starań, aby zrozumieć i  poznać matkę – co uszczęśliwia ją, a  co
smuci, i tak dalej – kosztem poznania siebie samej. Bez mamy nie wiem, czego chcę. Nie
wiem, czego mi trzeba. Nie wiem, kim jestem. I na pewno nie wiem, czego sobie życzę.
Nachylam się i zdmuchuję świece, bez żadnych życzeń.
– Musisz spróbować tortu! Ten krem maślany! – woła Bethany i już kroi ciasto. Podaje
mi pierwszy kawałek.
Biorę kęs i z rozkoszy przewracam oczami w nadziei, że to ją usatysfakcjonuje, i chyba
tak jest. Bethany klaszcze i podskakuje. A ja w wiadomym celu idę do łazienki.
67.

Mam nadzieję. Po raz pierwszy od lat mam nadzieję. Zaproponowano mi główną rolę
w  nowym serialu Netflixa – NETFLIXA <fanfary> – i  to nie żaden duecik, skarbie.
Główna rola żeńska. No, w zasadzie to ansambl, ale gram rolę pierwszoplanową i, biorąc
pod uwagę krok naprzód, biorę ją z pocałowaniem ręki.
Choć muszę przyznać, że wybór nie należał do najłatwiejszych. Już na samym początku
wyraziłam obawy co do scenariusza odcinka pilotowego. W branży mówi się grzecznie, że
„nie przemawia do mnie treść”, co w  dosłownym ujęciu brzmiałoby mniej więcej tak:
„boję się, że to szmira”. Dałam się jednak przekonać agentom, ponieważ gaża była niezła,
miałam do wyboru tylko role w  reality shows i  sitcomach, a  poza tym ponoć warto
nawiązać współpracę z tak szanowaną i obiecującą firmą jak Netflix. Podpisałam kontrakt.
Pierwszego października ląduję w  Toronto, czystszej, milszej wersji Nowego Jorku,
która na najbliższe trzy miesiące stanie się moim domem. Przyjeżdżam do hotelu
podekscytowana, wręcz natchniona. Jestem przekonana, że w  moim życiu nastąpi zwrot,
a nowa praca pomoże mi wyjść na prostą.
Wystąpię w  prawdziwym serialu. Koniec z  serialami dla dzieci. Gwiazdy seriali
dziecięcych to wraki zniszczone alkoholizmem i  bulimią. Za to prawdziwe gwiazdy –
gwiazdy Netflixa – nie są wrakami. Prawdziwe gwiazdy są poukładane.
Dlatego w  dniu, gdy trafiam do Yorkville, dzielnicy Toronto, w  której będę mieszkać,
wyjście na prostą rozpoczynam wyprawą do księgarni po zestaw poradników z serii „jak
żyć”. Pochłaniam je w  ciągu tygodnia i  z tej lektury wyłania mi się zarys misji, będący
podsumowaniem zdobytej wiedzy o rozwoju osobistym.
Skupię się na sobie. Zapisuję to zdanie w  dzienniku i  dotykam pięć razy. (To jeden
z  reliktów mojego OCD. Wchodząc do łazienki, robię też piruecik, ale to przynajmniej
zabawne).
Wiem, że skupienie się na sobie nie będzie łatwe. Wymaga czasu, wysiłku i  uwagi.
Oznacza świadomą pracę nad problemami: muszę stawić im czoło, zamiast traktować jak
odskocznię albo udawać, że są mniejsze niż w istocie. Trzeba się do tego PRZYŁOŻYĆ,
wejrzeć w  głąb własnej duszy i  zrozumieć, skąd biorą się zgubne nawyki, lęki
i autodestrukcyjne zapędy. Potrzeba silnej motywacji, aby podważyć i zmienić powyższe,
nawet jeśli nadal będą prowokowane różnymi zdarzeniami losowymi.
Jestem gotowa uprzątnąć wszystko i wszystkich z mojego życia w razie potrzeby. Jestem
gotowa skupić się wyłącznie na sobie.
Póki nie poznaję Stevena.

Pierwszy dzień zdjęć. Siedzę w swojej przyczepie i przeglądam scenariusz od drugiego


do szóstego odcinka, kiedy nachodzi mnie straszna myśl.
Możliwe, że stanę się częścią pierwszej szmiry Netflixa. Scenariusze przemawiają do
mnie jeszcze mniej niż pilot serialu. Budżet jest niższy, niż się spodziewałam – projekty
niskobudżetowe nie budzą moich zastrzeżeń, jednak postapokaliptyczny dramat
o miasteczku, gdzie wybucha wirus i umierają wszyscy powyżej dwudziestego pierwszego
roku życia, wymaga chyba większego nakładu środków. Na imprezach powitalnych dla
obsady i ekipy nie pojawił się ani jeden przedstawiciel stacji, co jest dla mnie kompletnie
niezrozumiałe. Przedstawiciel stacji zawsze pojawia się na czymś takim.
Biorę telefon i dzwonię do agentów. Odbiera jeden z nich, a gdy wyrażam swoje obawy,
tłumaczy mi, że nie było przedstawiciela stacji, ponieważ serial to koprodukcja Netflixa
i kanadyjskiej CityTV. CityTV to firma produkcyjna, a Netflix jest tylko dystrybutorem.
Ahaaa. Ahaaaaaaa.
Zatem to nie jest serial Netflixa <fanfary>, tylko serial CityTV <uzupełnij luki>.
Po części żałuję, że zapytałam, gdyż mogłam nadal trwać w  naiwnym przekonaniu, że
gram w  serialu Netflixa. A  po części żałuję, że zapytałam dopiero teraz, bo mogłam się
w porę z tego wymiksować.
Rozłączam się i siedzę w przyczepie, wpatrzona w swoje odbicie w lustrze. Wstyd mi za
siebie. Za moją karierę. Mam świadomość, że są gorsze rzeczy niż udział w serialu, który
nie napawa dumą, lecz ta świadomość niczego nie zmienia. Taka jest prawda. Wstydzę się
i koniec.
Chcę robić coś wartościowego. Coś, czym mogę się szczycić. Mam taką silną,
wewnętrzną potrzebę. Chcę, aby to, co robię, miało znaczenie, a przynajmniej potrzebuję
poczucia, że ma znaczenie. Bez tego praca jest jałowa i  pozbawiona sensu. Ja jestem
jałowa i pozbawiona sensu, taka się czuję.
Wiem, że jeśli teraz sprowokuję wymioty, twarz mi spuchnie i  będę miała załzawione
oczy, co będzie widoczne na nagraniu. Ale nic na to nie poradzę, właśnie tego potrzebuję.
Wstyd jest nie do zniesienia, muszę temu jakoś zaradzić. Potrzebuję uczucia pustki, jakie
nachodzi mnie po tym, gdy wszystko zwrócę. Zrywam się z tapczanu, ale wtedy ktoś puka.
To asystent produkcji, ma zabrać mnie na plan. Cholera, nie ma czasu. Idę za nim kręcić
scenę, która dzieje się podczas śnieżycy.
I wtedy go widzę, pośród wirujących płatków targanych wiatrem: kasztanowe włosy,
przepastne, zielone oczy i pełna wdzięku, zgarbiona postać w chinosach, puchowej kurtce
i  czapce z  pomponem. Stoi oparty o  przyczepę star wagon, z  jedną nogą na kole, i  pali
papierosa – ma się ten fason. Rozmawia przez iPhone’a mieszaniną angielszczyzny
i łamanego włoskiego.
– Ajjj. Aaajjjj. W porządku. Ti amo. Ciao, mamuś.
Dzwoni na przerwie do matki? Gdzie on się uchował? Chowa telefon do kieszeni kurtki.
Wyjmuje kolejnego papierosa i zapala.
– Steven, zaczynamy! – woła asystent produkcji do mojej nowej miłości. A więc Steven
jest asystentem reżysera. Serce podskakuje mi w piersi. Oznacza to, że przez kolejne trzy
miesiące będę widywać go codziennie.
– Idę – odpowiada Steven i kieruje się w stronę planu.
Snuję wizje, że zostajemy parą. Poradniki radzą elastyczność w  kwestii wyznaczania
celu oraz chęć, aby zrewidować go w  razie potrzeby, i  Bóg mi świadkiem, że o  niczym
innym nie marzę. Jestem gotowa porzucić swoją misję. Nie chcę pracować nad moim
wstydem, upokorzeniem, żalem, nałogowym piciem i obżarstwem.
Może dobrze się stało, że gram w serialu CityTV. Może jednak zasłużył na fanfary.
68.

Ponad dwa morderczo długie tygodnie wymyślnych „przypadkowych” spotkań później


Steven zaprasza mnie na randkę.
Idziemy na drinka do baru o nazwie Sassafraz niedaleko mojego hotelu. Steven zamawia
rye & ginger, czyli whisky z  imbirowym napojem gazowanym. Ja zamawiam dżin
z tonikiem.
Steven ma w sobie urok, który odbiega od uroku typowego miłego i – powiedzmy wprost
– nudnawego faceta. Urok Stevena ma w  sobie pewien luz. Może to kwestia jego głosu.
Boże, ten głos. To coś, co najbardziej w  nim lubię, cichy i  chropowaty, może po dwóch
paczkach dziennie, ale nie szkodzi, rakiem płuc zajmiemy się później.
Steven ma własny styl idealnie zrównoważony tym, jaki jest skromny. Indywidualista,
który nie robi wokół siebie szumu. Wybryk natury. Jestem nim oczarowana.
Na drugiej randce idziemy do Jack Astor’s, kanadyjskiej sieci restauracji w  stylu TGI
Fridays, gdzie jemy na spółkę nachosy i  zupę. Zaraz idę do łazienki zwymiotować,
odświeżam się pastylką listerine, po czym wracam na salę, gdzie macha do mnie Steven.
Nie do wiary, że jeszcze kilka tygodni temu byłam gotowa pracować nad pozbyciem się
bulimii, w którą wrosłam. Jak dobrze, że nadal mam w niej oparcie.
Pijemy kilka drinków, następnie idziemy do mnie na kolejne i  oglądamy stand-upy na
moim laptopie. W naszej relacji nie ma sztucznej atmosfery i napięć. Rozmawiamy o tym,
czego chcemy od życia, a  czego nie chcemy. O  tym, jak dziwnie jest być tuż po
dwudziestce. O  byłych związkach. Dawnych bolączkach. Nadziejach. Marzeniach.
O samych przyjemnościach! Rozmawiamy do pierwszej w nocy, potem obściskujemy się
godzinę na kanapie i gadamy do czwartej nad ranem.
Na trzeciej randce idziemy potańczyć (pomysł Stevena). Jestem tak pijana, że pozbywam
się wszelkich zahamowań. Tańczymy ze sobą. Krępująca czynność przeradza się w coś bez
reszty magicznego, dzięki niemu. Jeszcze żaden facet nie wzbudzał we mnie takich emocji.
W  porównaniu z  tym, jakkolwiek to określić, nawet moje uczucia do Joego – którego
uważałam dotąd za swoją pierwszą miłość – wydają się na wskroś dziecinne i niepoważne.
To, czego teraz doświadczam, jest prawdziwe. Czyste. Głębokie. Czuję się zrozumiana
i zauważona przez Stevena, który chyba podziela moje odczucia.
Na czwartej randce oglądamy The Voice u Stevena. Miałabym pewne zastrzeżenia co do
wyboru programu, ale mogę nawet wysłuchiwać pustych komplementów Christiny
Aguilery pod adresem uczestników, jeśli jest ze mną Steven. We dwójkę osuszamy flaszkę
tequili, po czym zaczynamy się dotykać. Steven rozbiera mnie, a  potem siebie. Zakłada
prezerwatywę. W dodatku jest odpowiedzialny!
Pierwszy raz uprawiamy seks i  jest niesamowicie. Głos, który zawsze mi brzęczy
w trakcie, milczy jak zaklęty.
Zawsze myślałam, że seks odbywa się w  tle tego, co dzieje się w  mojej głowie. Jęczę
tylko dla niepoznaki. Ale nie tym razem. Tym razem zatracam się w chwili obecnej. Steven
sprawia, że się zapominam. Cudowne uczucie.
Wybucham płaczem. Na pytanie, co się stało, mówię prawdę. Płaczę, ponieważ
uświadamiam sobie, jak powinien wyglądać seks. Steven całuje mnie mocniej. Kochamy
się jeszcze kilka razy. Prosi, żebym została do rana, już nie chce zasypiać beze mnie.
Christina chwali młodą kobietę, która wybeczała piosenkę Whitney Houston. Wszystko
jest takie, jak powinno być.
69.

Siedzę w moim salonie na kanapie. Billy hałasuje na górze. Jestem w Kalifornii od trzech
długich tygodni, więc czarodziejski pył Toronto zdążył opaść.
Oczarowanie Stevenem uśmierzyło moje obawy co do serialu i  własnej kondycji, lecz
teraz, bez Stevena na wyciągnięcie ręki, obawy wróciły.
Czy serial oznacza koniec mojej kariery? Albo, co gorsza, rozrośnie się w  kolejny
krępujący fenomen, który przyćmi moją tożsamość?
Jaką moją tożsamość? Co to w ogóle, kurwa, znaczy? I skąd mam wiedzieć? Udawałam
kogoś całe życie, przez całe dzieciństwo, okres dojrzewania i wczesną dorosłość. W latach,
gdy człowiek ma odnaleźć siebie, ja udawałam kogoś innego. Zamiast kształtować
charakter, budowałam postacie.
Coraz bardziej utwierdzam się w  przekonaniu, że powinnam rzucić aktorstwo. Że nie
służy ono mojemu zdrowiu psychicznemu i emocjonalnemu, przeciwnie, na jedno i drugie
działa destrukcyjnie. Myślę o  tym, co jeszcze niszczy moje zdrowie psychiczne
i emocjonalne… zaburzenia odżywiania, oczywiście, i problem z piciem.
Następnie sobie uświadamiam, iż mimo przekonania, że powinnam skończyć z  tym
wszystkim – aktorstwem, alkoholem, bulimią – chyba nie potrafię. Na przekór niechęci,
jaką we mnie wzbudzają, w  pewien sposób mnie określają. Stanowią moją tożsamość.
I może dlatego wzbudzają we mnie taką niechęć.
Stres wywołany tą refleksją zmusza mnie do pójścia do łazienki, jak każdy rodzaj stresu.
Prowokuję wymioty. Po powrocie na kanapę widzę nieodebrane połączenie od Stevena.
W dniu mojego wyjazdu z  Toronto oficjalnie zostaliśmy parą i  Bóg mi świadkiem, że
odetchnęłam z  ulgą. Bałam się, że nasz związek to chwilowa odskocznia. Przelotny
romans. Coś dla zabicia czasu w  nudnym miejscu pracy. Oznaczałoby to, że źle
zrozumiałam, mylnie odczytałam sygnały. Że byłam głupia. Chociaż mogłam przysiąc, że
łączy nas coś prawdziwego, potrzebowałam glejtu, punktu oparcia dla siebie i  swojej
rzeczywistości.
Rankiem w dniu mojego wyjazdu Steven obudził mnie listem miłosnym z prośbą, żebym
została jego „kobietą”. Serce mi krwawiło, że muszę go zostawić. W chwili wsiadania do
taksówki oraz pożegnania targały mną emocje, jakich jeszcze nie zaznałam: czułam się
roztrzęsiona, przerażona i  bezsilna. Nie miałam pojęcia, dokąd zabierze nas przyszłość,
zwłaszcza że nasz związek będzie związkiem na odległość. Możliwe, że ostatnie kilka
miesięcy było jedynie fantazją, ułudą. Może Steven wróci do swojego życia, a  ja do
swojego, popadniemy w dawny schemat i powoli zapomnimy o sobie, nawet z glejtem.
I dlatego teraz, kiedy dzwoni, ogarnia mnie ulga. Wiem, co oznacza ten telefon.
Ubiegłego wieczoru, podczas naszej codziennej, trzygodzinnej sesji na FaceTimie
wspomniał, że sprawdzi loty do LA i  rano da mi znać, czy udało mu się kupić bilet last
minute, bo nie zniesie dłużej rozłąki. Telefon oznacza, że zrobił rezerwację. I że przyjedzie
do mnie… dzisiaj. Telefon oznacza, że nasz związek nie był przelotnym romansem.

Ląduje. Zabrał jedynie bagaż podręczny, ponieważ zostanie tylko kilka dni. Jest już
w  uberze i  piszemy do siebie całą drogę. Nie mogę się doczekać. Wyrzucam Billy’ego,
który wszędzie zostawia narzędzia. (Kiedy ten człowiek skończy remont? To już ponad
rok).
Pukanie do drzwi. Wpuszczam Stevena. Niesamowicie zobaczyć go na żywo po trzech
tygodniach oglądania go w  telefonie. Początkowo jesteśmy nieśmiali, rozmowa się nie
klei. Jestem przerażona. Czy to my w wersji LA? Czy wersja Toronto była magiczna, a w
LA czar pryska?
Wreszcie, po najdłuższych trzech minutach mojego życia, Steven bierze mnie w objęcia
i zaczynamy się całować. Rozbiera mnie, a ja jego, wyjmuje z kieszeni prezerwatywę (no
przecież), zakłada ją i  bierze mnie na cel penisem w  gumce. Jestem w  siódmym niebie.
Robimy to trzy razy na kanapie, po czym zaczynamy rozmawiać i wszystko jest takie jak
dawniej. Łatwe. Niewymuszone. Nieśmiałość była jedynie napięciem seksualnym.
Wspaniale.
Po godzinie rozmowy i przytulanek Steven idzie do łazienki zrobić siku. Wraca powoli,
z  zatroskaną miną. Staje w  progu, nie podchodzi bliżej. Wyczuwam rezerwę. Nic nie
mówi.
– Co? – pytam wreszcie.
– Jenny… – mówi zmartwiony.
– No co? – pytam z niepokojem. – O co ci chodzi?
– Czy ty… – Steven spuszcza wzrok i szoruje skarpetami o parkiet. Nie mam pojęcia, co
chce powiedzieć, i dobija mnie jego wahanie. Chcę, żeby to w końcu wykrztusił.
– Czy ty masz problem? – rzuca.
– Problem?
– Tak. Problem.
– Nie jestem pewna, co masz na myśli…
– Na desce są ślady wymiocin.
– A, to – odpowiadam możliwie lekkim tonem. – Cóż, nie nazwałabym tego problemem,
to po prostu coś… co robię.
Widzę, że tego nie kupuje.
– Ty, na przykład, palisz – silę się na porównanie. – Palisz papierosy, a ja zmuszam się
do wymiotów. To coś, co robimy.
– Nie, to dwie różne rzeczy – przekonuje Steven. – Bulimia może cię zabić.
– Papierosy też.
– Owszem, ale rzucę.
– Aha. To ja też.
Steven wzdycha.
– Chcę tylko, żebyś była zdrowa, Jenny.
– Na ogół jestem.
– Kiedy nie jesteś.
– Kiedy jestem.
Rzuca mi przeciągłe spojrzenie. Jeszcze nigdy tak na mnie nie patrzył, troskliwie i  ze
współczuciem. Nie podoba mi się to, ale czuję przez skórę, że nie ustąpi. Nie zdołam go
przekonać.
– Słuchaj, Jenny, musisz poszukać pomocy, w przeciwnym razie nie… nie mogę z tobą
być. Nie będę bezczynnie patrzył, jak robisz sobie krzywdę.
Tego się nie spodziewałam. Naprawdę?
Odpowiedź widzę w jego nieustępliwym spojrzeniu. Naprawdę.
A niech to wszyscy diabli.
70.

Siedzę w  gabinecie Laury w  Century City. Po raz pierwszy jestem w  poczekalni u


psychoterapeuty. Wygląda inaczej, niż sobie wyobrażałam. Czy nie powinno tu być jak
w  przychodni lekarskiej? Pomieszczenie stanowi przeciwieństwo szpitala, jest gościnne
i  przytulne. Fakt, Laura jest psychoterapeutką-ukośnik-life coachem, więc może
psychoterapeuci z ukośnikami parają się wystrojem wnętrz. Ogarniają mnie wątpliwości.
W kącie obok biblioteczki z  podręcznikami o  rozwoju osobistym stoi turkusowy,
szydełkowy puf. Siedzę na pomarańczowym krześle, na którego oparciu wisi kremowy koc
robiony na drutach. „Boho chic”. Może wiedziałabym o  tym, gdybym wczytała się
w  recenzje zamieszczone w  sieci, ale na widok pięciu gwiazdek bez zastanowienia
umówiłam się na wizytę. Poza tym komu chce się czytać recenzje ludzi, którzy mają czas
je pisać? Nie mają nic lepszego do roboty, więc nie są godni zaufania.
Gładzę koc, którym się okryłam, i obmyślam wstęp. Nie chcę zacząć z grubej rury, być
smutną frajerką, która przychodzi na terapię i  jęczy o  swoich problemach, a  biedny
psychoterapeuta żałuje, że wybrał ten zawód. Wchodzi Laura, żeby mnie powitać.
–  Jennette? – mówi, chociaż w  poczekalni nie ma nikogo więcej i  tylko ja jestem
umówiona na tę godzinę.
– Laura? – podchwytuję.
W odpowiedzi prezentuje jeden z  najpiękniejszych uśmiechów, jakie było mi dane
oglądać. Na pewno też stosuje paski wybielające.
– Cześć! – Sunie w moją stronę, gdyż nie sposób nazwać tego inaczej. Nie jestem pewna,
czy sunie, ponieważ ma powłóczystą, kwiecistą spódnicę, która faluje przy każdym kroku,
czy sunie, bo taka już jest. Czuję się zaintrygowana.
Przytula mnie na powitanie. Nie jestem fanką przytulania, jednakże Laura emanuje
ciepłem i  z miejsca wzbudza zaufanie, więc zapadam w  jej objęcia. Pachnie świeżym
praniem. Zaciągam się, mam nadzieję, że dyskretnie. Mogłabym stać i  wdychać ten
zapach.
Laura odsuwa się i trzymając mnie oburącz, patrzy mi w oczy, głęboko. Gdyby była kimś
innym, każde z jej dotychczasowych zachowań wzbudziłoby we mnie odruch ucieczki. Ale
Laura jest Laurą. Zwykłe zasady tutaj nie obowiązują.
–  Zacznijmy, dobrze? – pyta z, przysięgam na Boga, błyskiem w  oku. Dobrze, Lauro.
Z rozkoszą.
Siadam naprzeciwko niej w gabineciku, urządzonym w podobnym stylu jak poczekalnia.
Tak mnie rozbroiła, że wstęp poszedł w cholerę.
Pyta, co mnie do niej sprowadza, i  opowiadam jej o  ultimatum Stevena, o  tym, że go
kocham i chcę, aby między nami się układało, więc zgodziłam się tutaj przyjść.
–  Rozumiem, to świetnie. Ale terapia to coś, o  czym my sami musimy zdecydować.
Musimy chcieć się zmienić, nie dla kogoś innego, tylko dla siebie. – Pociąga długi łyk
herbaty. – A więc, Jennette, czy chcesz się zmienić?
–  No tak – odpowiadam ze świadomością, że powinnam tak powiedzieć, mimo że
odpowiedź jest bardziej złożona. Prawie jakby Laura była kierownikiem obsady, a  ja
dziecięcą aktorką, która chce pokazać się z jak najlepszej strony. Tak, umiem pływać. Tak,
skaczę na drążku pogo. Tak, chcę się zmienić.
– W porządku, to dobrze – mówi Laura.
Pyta, z czym się aktualnie borykam, dlaczego konkretnie Steven zaproponował, żebym tu
przyszła, więc przechodzę do sedna: śmierć mamy, bulimia, picie i  tak dalej. Próbuję
przedstawić jej skróconą wersję. Wychodzę z  założenia, że w  trakcie kolejnych spotkań
zajmiemy się konkretami.
Laura powolnym głosem podaje mi zarys naszej współpracy.
– Stosuję podejście holistyczne, więc nasze sesje będą różnorodne. Dziś skupimy się na
kole życia, aby wybadać, od czego zaczynasz. Na tej podstawie będziemy później określać
twoje postępy.
Przytakuję. Nie mam bladego pojęcia, o  co chodzi z  tym kołem życia, ale niechaj się
kręci.
–  Na przestrzeni kolejnych czterech miesięcy będziemy kupować artykuły spożywcze,
razem gotować, odkrywać twoje pasje i  zainteresowania, przeczytamy szereg książek
o zaburzeniach odżywiania i omówimy, z czym się utożsamiasz, a także zastanowimy się
nad doborem zrównoważonej i  nieobsesyjnej aktywności fizycznej. (Moje zaburzenia
odżywiania przekładają się też na ćwiczenia. Dwa razy w tygodniu przebiegam półmaraton
oraz osiem do szesnastu kilometrów co drugi dzień).
Brzmi w porządku, zwłaszcza że Laura będzie mi towarzyszyć, i stracę Stevena, jeśli się
wycofam. Gdzie podpisać, skarbie? Wchodzę w to. Dojrzałam do zmiany.
71.

Dolatuje mnie woń przypalonych grzanek i  psiego moczu, typowy smrodek


samoopalacza. Ciekawe, czy Dwayne „The Rock” Johnson też to poczuł. Jeśli tak, nie daje
nic po sobie poznać. Miły człowiek.
Stoję za kulisami ceremonii Teen Choice People’s Choice Fan Favourite – wszystkie mi
się zlewają – w  oczekiwaniu na koniec przerwy reklamowej, po której mam wejść na
scenę. Mam na sobie za drogie szpilki z  paskami, które wrzynają mi się w  kostki, oraz
dwuczęściowy, turkusowy strój w kwiatki, mimo że nie lubię kwiatowych wzorów. Zyskał
aprobatę stacji, więc tak się ubrałam.
Serial Netflixa jeszcze nie miał premiery, więc nadal jestem znana tylko z Nickelodeona.
Wciąż lecą nowe odcinki Sam i  Cat, więc moja gęba szczerzy się z  okładek czasopism
młodzieżowych, na których pozuję z ręką na biodrze, beztroska gwiazdka, która zawojuje
świat. Boki zrywać.
Mimo że od miesiąca chodzę do Laury, czuję się gorzej niż w chwili, gdy zasiadłam w jej
pikowanym fotelu. Po pierwsze, ponieważ Steven, przez którego tam trafiłam, kręci serial
w Atlancie, toteż chwilowo nie mam w nim oparcia. Po drugie, dociera do mnie, że sprawa
jest naprawdę poważna. Nie mogę już wypierać się swojego problemu alkoholowego
(dużego) ani bulimii (jeszcze większego). Nie mogę też wypierać się tego, jakim ciosem
była dla mnie śmierć mamy (rozłożył mnie na łopatki).
Pierwsze trzy tygodnie programu z  Laurą upłynęły na zbadaniu, gdzie się obecnie
znajduję. I póki co, nie podoba mi się to, co ustaliłyśmy.
Obżeram się i  wymiotuję od pięciu do dziesięciu razy dziennie i  co wieczór wypijam
osiem, dziewięć drinków. Pierwsze trzy tygodnie z Laurą uświadomiły mi, jak ponura jest
moja sytuacja i że sięgnęłam dna.
Ale obecnie jesteśmy w tygodniu czwartym planu obejmującego pięć sesji tygodniowo.
A  tydzień czwarty jest pierwszym, gdzie zamiast tylko oceniać, jak żałosna jest moja
egzystencja, Laura zaczyna pomagać mi w podjęciu kroków zaradczych. Ustaliłyśmy już,
co wyzwala we mnie autodestrukcyjne zachowania i  na szczycie listy we wszystkich
przypadkach znalazł się CZERWONY DYWAN – nie tylko z  powodu stresu i  specyfiki
takich sytuacji, ale ponieważ zwykle towarzyszy im mnóstwo… całe mnóstwo… jedzenia.
A mnóstwo jedzenia oznacza mnóstwo okazji, aby się opchać i/lub zwymiotować. Z tego
powodu postanowiłyśmy, że przez następnych kilka miesięcy Laura będzie moją osobą
towarzyszącą, aby trzymać rękę na pulsie i służyć emocjonalnym/psychicznym wsparciem.
Światła są przygaszone. Widzę publiczność. Laura siedzi w  pierwszym rzędzie.
Nawiązuję z  nią kontakt wzrokowy. Uśmiecha się i  zaczyna mówić „Dasz radę”, ale po
„ra” zasłania ją matka z  gromadką dzieci. Laura chce zgromić ją wzrokiem, po czym
zauważa, że tą matką jest Angelina Jolie, i na jej twarzy pojawia się rozanielona mina.
Próbuję zwrócić na siebie jej uwagę, choćby na chwilę, zanim włączą światła.
Rozpaczliwie szukam jej wsparcia. Wwiercam się oczami w  jej czaszkę, ale gdzie tam.
Przegrywam z Angeliną. I nie mam o to pretensji. Całkowicie rozumiem.
Kamerzysta, Chip – nie znam jego imienia, ale na dziewięćdziesiąt procent ma na imię
Chip – patrzy na mnie i zaczyna odliczać na palcach. Walczę ze stresem.
Światła przyprawiają mnie o  wstrząs. Nieważne, w  ilu młodzieżowych/dziecięcych
ceremoniach wręczenia nagród biorę udział, nie jestem w stanie przywyknąć do świateł. Są
oślepiające i  nie mogę się nadziwić, że ludzie wręczający i  odbierający nagrody za nic
nieznaczące osiągnięcia nie mrużą oczu, wchodząc na scenę.
Zaczynam mówić, a  właściwie czytać z  promptera, moim „swawolnym” głosem i  z
szerokim uśmiechem. Zauważam, że dużo gestykuluję, ale nie mogę się powstrzymać.
Mam wrażenie, że znajduję się poza własnym ciałem.
Wchodzi Nick Jonas i  odbiera nagrodę, po czym światła znów przygasają. Łapię
powietrze, jakbym zbyt długo przebywała pod wodą. Patrzę na swoje ręce. Nie widzę ich,
bo mój wzrok nie przywykł jeszcze do półmroku, ale czuję, że dygoczą.
Podchodzi ochroniarz; wygląda na faceta, który zamawia megaostre skrzydełka, aby
pokazać, że nie jest mięczakiem. Kiedy odprowadza mnie za kulisy, czuję, że coś gorącego
spływa mi po twarzy. O cholera. Łzy.
Kiedy docieramy do obskurnego tunelu z  jarzeniówkami, wreszcie mogę przyjrzeć się
moim rękom. Trzęsą się, zaciśnięte w pięści. To wystarczy mi za potwierdzenie. Mam atak
paniki. I dobrze wiem dlaczego.
Nie wymiotowałam przez cały dzień. Laura zgodziła się mi towarzyszyć pod warunkiem,
że spotkamy się przed wyjściem i zjemy razem lunch. Wiedziała, że w przeciwnym razie
pójdę na głodniaka, a potem się napcham, z wiadomym skutkiem.
Zamówiła dla nas zdrowy lunch i  patrzyła cierpliwie, jak gmeram w  talerzu niczym
rozkapryszona trzylatka.
– Wiem, że nie chcesz, ale masz zjeść. Nie pójdziesz z pustym żołądkiem.
Siedziałyśmy tam prawie godzinę i nic nie tknęłam, po czym przyjechał po nas kierowca.
Odsunęłam krzesło i wstałam, ale Laura powstrzymała mnie wzrokiem. Wiedziałam, że nie
wsiądzie do cadillaca escalade, jeśli nie dotrzymam umowy. Zmusiłam się, żeby coś
przełknąć, za namową Laury zjadłam jeszcze trochę, i pojechałyśmy.
To była droga przez mękę. Nie mogłam skupić się na niczym oprócz wstydu z powodu
tego, ile zjadłam, za kalorie w tym posiłku oraz fakt, że nie mogę się go pozbyć. Marzyłam
tylko o  kiblu, a  dostałam czterdzieści pięć minut w  korku LA przy wtórze smętnego
popierdywania w radiu. (Laura ma wątpliwy gust muzyczny).
– Uhm, dobrze się pani czuje?
Nie teraz, Ostre Skrzydełka. Przeżywam dyskretne załamanie nerwowe. Bąkam coś
w odpowiedzi, wycieram oczy i otwieram drzwi backstage’u. Pierwszym, co widzę, rzecz
jasna, jest szwedzki stół. Nieunikniony szwedzki stół, z górami zakąsek, oliwek, kiełbasek,
sałatek z krewetek, koreczków z grillowanym serem, nuggetsów i minicheeseburgerów.
Oż w  mordę. Minicheeseburgery. Marzę o  tym, aby wepchnąć je do ust, a  następnie
zwymiotować w  łazience. Torsje powodują przypływ adrenaliny i  są tak fizycznie
wyczerpujące, że po wszystkim nie starcza mi miejsca na lęki. Muszę sobie ulżyć.
Ale wiem, że nie powinnam. Właśnie po to przyszłam z  Laurą. Laura! Oto, czego mi
trzeba. Trzeba mi Laury. Gdzie jest Laura?
Rozglądam się gorączkowo. Manny ze Współczesnej rodziny gawędzi z  Sheldonem
z Teorii wielkiego podrywu. Fergie rozmawia z Kristen Stewart, która stoi w kącie i ogryza
paznokcie. Na drugim końcu zauważam rozpromienioną Laurę, która komplementuje
Adama Sandlera. Wpadł jej w oko, to jasne. Komu by nie wpadł? Adam Sandler w wannie
w scenie z Billiego Madisona to porno mojego dzieciństwa.
Czuję się rozdarta. Mam przerwać Laurze rozmowę z ulubionym głuptasem Ameryki –
ukośnik – gwiazdą kina niezależnego, żeby poinformować ją o  moim ataku paniki? Czy
może podbiec do bufetu, nażreć się do nieprzytomności i zwymiotować w kiblu? Jak mam
sobie ulżyć?
Podchodzę do stołu i  nawet nie biorę talerza. Łapię garście minicheeseburgerów
i  wpycham je sobie do ust. Staję tyłem, żeby nikt nie widział, co robię. Połykam kęs za
kęsem. Kończę pierwszego cheeseburgera i jestem w połowie drugiego, gdy naraz słyszę…
–  To wspaniale, że jesz, ale byłoby jeszcze lepiej, gdybyś trochę zwolniła. A  potem
przejdźmy w  ustronne miejsce, żebyś przepracowała swoje emocje bez wymiotów. Co
sądzisz?
Czuję w piersi tąpnięcie. W brzuchu też, minicheeseburger zalega mi kamieniem. Wiem,
że Laura ma dobre intencje, ale w tej chwili jej nienawidzę. Nie mogę znieść, że wchodzi
mi w paradę.
– Wiesz co? Może od razu wyjdziemy? – proponuje. Może zauważyła ślady łez na moich
policzkach i  zaciśnięte pięści albo czyta we mnie jak w  książce i  wie, że będę
niepocieszona, jeśli nie zwrócę tego, co zjadłam.
Wsiadamy do auta i od razu zaczynam płakać. Atak paniki rozkręca się na całego. Jest
straszliwy.
–  Nieeee! Tylko nie cheeseburgery!! Czemu zeżarłam te zasrane cheeseburgery!!! –
zawodzę.
– Wiem, skarbie – mówi z czułością Laura. Gładzi mnie po włosach. – Dobrze ci idzie.
Dobrze ci idzie.
Naprawdę? Wcale nie mam poczucia, że dobrze. Mam poczucie, że dostaję kota po tym,
jak ledwo przebrnęłam przez trzy linijki z  promptera i  poległam w  starciu z  dwoma
cheeseburgerami. Laura zapewnia, że to normalna reakcja po tym, jak nie zwymiotowałam:
ciało przywykło do tej czynności, a nałóg stanowił dotąd formę tłumienia emocji. Ale to
mi nie wygląda na normalną reakcję. Moja reakcja jest upokarzająca i niepohamowana.
Nadal zawodzę. Szofer patrzy przed siebie pustym wzrokiem. Jeśli nie reaguje na
rozhisteryzowaną bulimiczkę, która brudzi mu siedzenia samoopalaczem, aż strach
pomyśleć, jakich scen bywał świadkiem.
– Czy mógłby pan przełączyć radio na KOST 103.5? – pyta uprzejmie Laura.
Szofer przełącza. Rhythm is gonna get you, śpiewa Gloria Estefan.
– Mama uwielbiaaaaała Glorię Estefan! – szlocham, padając na kolana Laury. Widzę, że
wystukuje stopą rytm. Entuzjazm Glorii jest zaraźliwy.
– Jennette… – Laura milknie i zaciska wargi, jak zawsze, kiedy czuje, że zaraz powie coś
doniosłego. – Tak wygląda odwyk.
Jest dla mnie jednym z  największych zgrzytów emocjonalnych, kiedy ktoś raczy mnie
mądrością, którą uważam za kompletną niedorzeczność. To jedna z właśnie takich chwil.
Co gorsza, Laura przymyka oczy i się powtarza.
– Tak…
Nie, Lauro, tylko bez teatralnych pauz. Tylko bez…
– …wygląda odwyk.
72.

Siadam na pikowanym fotelu naprzeciwko Laury i wzdycham. Jednak nie jest to ciężkie
westchnienie, tylko westchnienie osoby, która właśnie czegoś dokonała i cieszy się, że ma
to z głowy, a zarazem bardzo chce się tym pochwalić.
Nareszcie się udało. Mam za sobą dwadzieścia cztery godziny bez prowokowania
wymiotów. Też mi wyczyn, powiecie, ale dla mnie owszem. Od trzech lat obżeram się
i  wymiotuję dzień w  dzień, wiele razy dziennie. Czuję się niewolnicą tych zaburzeń.
Nawet odkąd rozpoczęłam współpracę z Laurą, nic się nie zmieniło. Udaje mi się dotrwać
do końca sesji, po czym zaraz po powrocie do domu wsadzam palec w  gardło, póki nie
uwolnię się od emocjonalnego zamętu, który nagromadził się od czasu ostatniego
posiedzenia w  toalecie. Następnego dnia idę do Laury i  ze wstydem opowiadam jej
o  swojej porażce. Potem zaczynamy od początku i  próbujemy raz jeszcze. Proces jest
mozolny i brak mi słów, jaka jestem sobą rozczarowana. Ale teraz nareszcie się udało.
Od czasu naszej wczorajszej porannej sesji nie wymiotowałam ani razu. Moje
westchnienie jest westchnieniem zakichanego zwycięzcy, i  Laura ma tego świadomość.
Z  lekkim uśmiechem pyta, czy chcę się czymś podzielić. Ogłaszam jej radosną nowinę.
Klaszcze, po czym pyta, jak mi się to udało, jak tego dokonałam.
W tym momencie moja duma przygasa. Było to piekielnie trudne i nie mam pewności,
czy zdołam to powtórzyć. Aby nie wymiotować przez całą dobę, niemal bez przerwy
pisałam w pamiętniku, aby przelać emocje na papier, co jest nie lada zadaniem, gdyż mam
trudność z  określaniem tego, co czuję. Czy wystarczy napisać, że coś mnie „uwiera”?
Kilka razy się popłakałam i wieczorem trzykrotnie dzwoniłam do Laury, która przystała na
tę formę kontaktu, abym wreszcie mogła ruszyć z miejsca.
Odczuwanie tego przytłaczającego kłębowiska emocji bez odwracania uwagi bulimią
wiele mnie kosztuje. Bulimia pomaga mi w pozbyciu się tych emocji, nawet jeśli ulga jest
tylko chwilowa. Wydaje się niemożliwością, by stawić im czoło. Jak mam je znieść, jeśli
nie umiem ich nawet wyraźnie określić?
Dzielę się obawami z Laurą, która zapewnia, że wszystko po kolei. Ten proces wymaga
czasu, ale dojdziemy do tego wspólnymi siłami. Podnosi mnie na duchu. Następnie
tłumaczy, że skoro już wiem, jak to jest nie wymiotować przez cały dzień, skoro
przekonałam się, że jestem w stanie tego dokonać, musimy wejrzeć głębiej. Doświadczenie
da mi motywację, jednak nie usuniemy problemu, nie przechodząc do jego sedna. Aby
dociec, co kryje się pod bulimią, co ją napędza, musimy rozłożyć moje życie na części
pierwsze.
–  Jasne… – mówię z  wahaniem. Co to może oznaczać? Nie podoba mi się ta
niepewność.
– Chcę poznać bliżej Małą Jennette – mówi czule Laura. – Rozumiem, że dorastałaś pod
dużą presją, od dziecka spoczywała na tobie wielka odpowiedzialność. Ale chciałabym
usłyszeć konkrety.
Psychoterapeuci i  ich obsesja na punkcie dzieciństwa. Dosyć się naoglądałam filmów
i seriali, z których wynika, że to typowa zagrywka. Miałaś przechlapane dzieciństwo i ono
cię ukształtowało.
Mnie to nie dotyczy. Nie miałam ojca alkoholika ani braci, którzy się nade mną znęcali
pod nieobecność rodziców. Owszem, byliśmy biedni i mieszkaliśmy w zagraconym domu,
i  tak, mama zachorowała na raka, kiedy byłam bardzo mała, co było straszne. Poza tym
jednak wszystko grało. Mówię to Laurze, dyskretnie dając do zrozumienia, że nie dam się
podpuścić.
–  W  porządku – odpowiada Laura i  na jej ustach gości wymowny uśmiech, który nie
wiedzieć czemu strasznie mnie wkurza. Dziwi mnie własna reakcja. Uwielbiam Laurę.
– Opowiedz mi o swojej mamie. O tym, jak wyglądały wasze relacje, kiedy byłaś mała.
Od razu zapala mi się czerwone światełko. Dlaczego mam opowiadać o mamie? Co z nią
nie tak? Nic. Mama była doskonała. W  głębi serca wiem, że wcale tak nie uważam, że
sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, ale po cóż miałabym opowiadać o  tym
Laurze? Nigdy nie wdawałam się na ten temat w szczegóły i nie mam zamiaru. Nawet nie
do końca rozumiem te szczegóły. I nie chcę rozumieć. Nie potrzebuję.
– Mama była wspaniała. Naprawdę, była idealną matką.
– Tak? W jakim sensie idealną?
Wysilam się na nieszczery uśmiech. Laura jest bystra. Jestem pewna, że potrafi przejrzeć
na wylot większość swoich klientów. Ale nie mnie. Nie po to dziesięć lat grałam
w gównianych sitcomach, żeby nie umieć sprzedać kwestii, w którą nie wierzę.
– Właściwie w każdym. Zajmowała się mną i braćmi. Na pewno było jej ciężko.
– Od tego są matki.
Czuję się przesłuchiwana, każda odpowiedź jest niepoprawna. Przyspieszam, próbując
się wytłumaczyć.
– No tak, ale różniła się od większości matek. – Cholera. Źle to zabrzmiało.
– To znaczy?
Robię pauzę, żeby się opanować. Laura nie wyprowadzi mnie z  równowagi. Mówię
równym, wyważonym tonem.
–  Poświęciła wszystko dla mnie. Rezygnowała z  własnych potrzeb, żeby się mną
zajmować. Byłam dla niej najważniejsza.
– Hmm. I twoim zdaniem to zdrowe?
A to co znowu za diabelstwo? Jakiś teleturniej? Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć, aby
przedstawić mamę w korzystnym świetle.
–  No, ja też stawiałam ją na pierwszym miejscu, więc to się wyrównało.
Równoważyłyśmy się nawzajem… byłyśmy najważniejsze… jedna… dla drugiej.
Laura świdruje mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Milczy jak zaklęta. Cisza jest
ogłuszająca.
– Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami – uzupełniam.
–  Tak? Czy miała też przyjaciółki w  swoim wieku, czy wasza przyjaźń była dla niej
najważniejsza?
Czego ty ode mnie chcesz, Lauro? Wiercę się w fotelu.
– Wygodnie ci czy…
– Bardzo wygodnie.
– Czy twoja mama miała koleżan…
– Tak, słyszałam pytanie – burczę opryskliwie.
Laura wygląda na lekko skonsternowaną. Robi mi się głupio. Wypytuje mnie z łagodnym
zaciekawieniem, a  ja odbieram to jako atak. Może nie ma nic złego na myśli. Może to
tylko nieszkodliwe pytania.
– Wybacz.
– Absolutnie nic się nie stało.
Nie wystarczyłoby samo „nic się nie stało”, Lauro? Musiało być „absolutnie”? Co mnie
napadło, że tak się jej czepiam? Uśmiecham się, bardziej kurczowo, niżbym chciała.
Odwzajemnia uśmiech, łagodniej, niżbym chciała.
– No więc… – zagaja.
–  Miała znajome, owszem. Zawsze powtarzała, że nie ma czasu na przyjaciółki. –
Uprzedzając kolejne pytanie Laury, brnę dalej: – To zrozumiałe, bo zawsze woziła mnie na
castingi, na plan i tak dalej.
– No tak. – Laura w zadumie kiwa głową. – Kiedy postanowiłaś zostać aktorką?
Umiem rozpoznać podchwytliwe pytanie.
– Właściwie to mama tego chciała, żebym miała w życiu lepiej niż ona.
– O, czyli nie chciałaś zostać aktorką? Mama chciała, żebyś została?
–  Tak – odpowiadam z  nieco większym naciskiem, niż zamierzałam. – Żebym miała
w życiu lepiej niż ona. Taka była dobra i wspaniałomyślna.
– Aha.
– Bo była.
– Rozumiem.
Chwila ciszy.
–  Czy potrafisz wskazać, kiedy zaczęłaś mieć… – Laura urywa w  poszukiwaniu
odpowiedniego określenia. – Zastrzeżenia do swojej wagi i ciała?
Nie chcę odpowiadać na to pytanie, ale podejrzewam, że jeśli zacznę się wykręcać, Laura
i tak mnie przyciśnie. Starannie dobieram słowa.
–  No… w  wieku jedenastu lat przestraszyłam się, że rosną mi piersi, więc mama
nauczyła mnie ograniczać kalorie, żeby mi pomóc.
– Żeby ci pomóc?
– Właśnie.
– Pomóc w jaki w sposób?
– Przestraszyłam się, że rosną mi piersi.
– No tak. Ale jak ograniczanie kalorii miało ci w tym pomóc?
– Ponieważ odchudzaniem mogłam opóźnić dorosłość.
Laura ponownie wbija we mnie swoje firmowe nieprzeniknione spojrzenie. Nie sposób
stwierdzić, o  czym myśli, ale widzę, że główkuje zawzięcie. Czuję się w  obowiązku coś
dodać.
–  To się przydaje w  aktorstwie. Zawsze grałam postacie młodsze od siebie, więc
młodzieńczy wygląd był ważny, jeśli chciałam utrzymać się w  zawodzie. Deficyt
kaloryczny pomógł mi osiągnąć sukces.
Lekko kiwam głową na poparcie swojej tezy. Mam nadzieję, że to przekonało Laurę,
jednak po chwili widzę, że wręcz przeciwnie.
–  Jennette, to, co opisujesz, jest… naprawdę niezdrowe. Matka poniekąd doprowadziła
cię do anoreksji… Nauczyła cię jej. To molestowanie.
Powracam myślą do chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałam słowo „anoreksja”,
siedząc na okrytej papierem kozetce w  gabinecie doktor Tran. Nagle czuję się jak tamta
jedenastolatka, przestraszona, zagubiona i niepewna. Jedenastolatka, która nie znała całej
prawdy i miała podejrzenia, że matka nie jest bohaterką, za jaką ją uważa, ale je zdusiła.
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Ogarnia mnie zakłopotanie. Umiem płakać
i  powstrzymać się od płaczu na zawołanie, więc uciekam się do tradycyjnych sztuczek:
zgrzytam zębami dla odwrócenia uwagi i szybko mrugam oczami, żeby łzy nie popłynęły.
– Nie musisz się powstrzymywać. – Laura wychyla się naprzód.
STUL DZIÓB, LAURO. Nie zniosę tego dłużej. Wystarczy jeden dzień bez wymiotów,
żeby zdetronizować swoją matkę i storpedować jej wizerunek, któremu hołdowałam całe
życie?
– Muszę iść – oznajmiam i szybko wstaję.
– Zaczekaj, Jennette, robisz dobrą robotę. Ważną robotę.
– Muszę iść – powtarzam przez ramię, po czym otwieram drzwi i wypadam na zewnątrz,
jakby mnie ktoś gonił.
Łzy płyną mi po policzkach, kiedy jadę do domu, usiłując to wszystko ogarnąć. Laura
dała do zrozumienia, że mama mnie wykorzystywała. Całe moje życie, cała egzystencja
opierała się na narracji, że mama chce dla mnie jak najlepiej, robi wszystko dla mojego
dobra i wie, co jest dla mnie najlepsze. Nawet w przeszłości, gdy zaczęło się psuć między
nami, przywoływałam się do porządku, aby nie naruszyć owej narracji, koniecznej dla
mojego przetrwania.
Jeżeli mama działała z egoistycznych pobudek i nie wiedziała, co jest dla mnie najlepsze,
oznacza to, że całe moje życie, mój światopogląd oraz tożsamość opierają się na
fałszywych podstawach. A jeśli całe moje życie, światopogląd i tożsamość opierają się na
fałszywych podstawach, będę zmuszona zburzyć i  odbudować te podstawy od zera. Nie
mam pojęcia, jak miałabym tego dokonać. Nie mam pojęcia, jak żyć inaczej niż w cieniu
matki, zależna od jej zachcianek, potrzeb i aprobaty.
Staję przed moim samotnym domem i  siedzę w  samochodzie z  włączonym silnikiem.
Wyciągam telefon i piszę wiadomość do Laury.

Lauro, dziękuję Ci za zeszły miesiąc, ale nie będę kontynuować terapii.


Pozdrawiam, Jennette.

Zawieszam palec nad komórką, po czym klikam wyślij i wyłączam telefon. Wbiegam po
schodach i  od razu kieruję się do łazienki. Raz po raz zmuszam się do wymiotów.
Wpycham palce do gardła, coraz mocniej, aż zaczynam się dławić. Pojawia się krew.
Wpycham dalej. Wymioty z  krwią płyną z  moich ust do sedesu. Spływają mi po ręce.
Zlepiają włosy. Wymiotuję dalej. Potrzebuję tego.
Następnie biorę kąpiel, próbując się odprężyć. Kiedy wychodzę z wanny, mam obolałe,
rozpalone ciało, jak zawsze po torsjach.
Wpełzam do łóżka i zwijam się w kłębek. Włączam telefon. Trzy nieodebrane połączenia
od Laury i  jedna wiadomość głosowa. Kasuję numer Laury. Wygląda na to, że nie będę
miała osoby towarzyszącej na kolejny bankiet.
73.

Kiedy przed domem parkuje taksówka Stevena, staję w drzwiach i nerwowo przesuwam
rękami po nogawkach spodni. Dostał pracę w LA – półroczny kontrakt – i będzie ze mną
mieszkał. Zamieszkamy razem. Razem, pod jednym dachem. I to jest wspaniałe, naprawdę.
Mniej cieszy mnie perspektywa wyznania mu, że rzuciłam terapię. Nie wiem, jak to
przyjmie, lecz mam pewne obawy, ponieważ stanowczo na nią nalegał.
Otwiera drzwiczki i  wysiada, w  swetrze i  chinosach. Taksówka odjeżdża, a  Steven
wbiega po schodach z  płócienną torbą i  podręcznym bagażem na kółkach. Kipi energią.
Steven zwykle nie wbiega, raczej przesuwa się niepostrzeżenie, kroczy, sunie.
Przypuszczam, że ten nadmiar energii wynika z  radości na mój widok, i  gryzie mnie
sumienie na myśl o  tym, co zamierzam mu zakomunikować. Wchodzi i  bierze mnie
w ramiona.
–  Jenny, Jenny bo Benny Banana fanna fo Fenny Fi faj mo Menny, Jenny! – śpiewa,
obracając mnie w kółko.
Próbuję odpowiedzieć mu w  podobnym duchu, ale rezygnuję, bo… sytuacja mnie
przerasta. Steven stawia mnie na podłodze, a ja zbieram się w sobie. Powiem mu, zrobię
to.
– Steven…
Ale on wpada mi w słowo i zaczyna opowiadać, jaki jest przejęty: nie pobytem w LA,
nową fuchą ani mieszkaniem ze mną. Nie ekscytuje go żadna z  tych rzeczy. Steven się
cieszy, że… zabierze mnie do kościoła.
Do kościoła? Nie byłam w kościele od pogrzebu mamy i nie zamierzałam udać się tam
w  najbliższym czasie (nigdy). Wiem, że Steven wychował się w  katolickiej rodzinie, ale
podobno nie praktykowali. Nie sądziłam, że wiara odgrywała dla niego większą rolę
w młodości, a co dopiero w chwili obecnej. Wytrzeszczam oczy. Steven tłumaczy.
–  Nie wiem, po prostu czuję, że życie kryje w  sobie coś więcej. Ma więcej głębi,
znaczenia.
Nie rozumiem, co ma piernik do wiatraka. Myśli, że katolicyzm nada głębię jego życiu?
Nie chcę go gasić, kiedy jest taki rozentuzjazmowany, więc przypominam mu delikatnie
nasze pierwsze rozmowy, gdy przyznawał mi rację, że wiara ogranicza człowieka, zamiast
dodawać mu skrzydeł.
– No tak – przytakuje. – Ale zmieniłem zdanie.
Aha. Proszę, aby to rozwinął.
–  Obejrzałem Bóg nie umarł na Netfliksie i  dał mi do myślenia. Myślę, że jest w  nim
dużo prawdy, Jenny. Całe mnóstwo prawdy. Dlatego chcę, żebyśmy spróbowali pochodzić
na mszę. Odnaleźć wiarę.
– Chwila. Obejrzałeś gówniany, chrześcijański film na Netfliksie i chcesz porzucić cały
swój dotychczasowy światopogląd dla Jezusa?
Widzę w jego oczach, że mój ton go zabolał. Zapada cisza. Zaczynam martwić się o jego
zdrowie psychiczne. Sprawia wrażenie zupełnie niepodobnego do siebie. Ale z  drugiej
strony jesteśmy parą dopiero od kilku miesięcy, może to naturalny zwrot, kiedy miesiąc
miodowy dobiega końca. Może taki jest naprawdę.
– Stevenie… rzuciłam terapię.
Nie do wiary, że rzucam to ot tak, chociaż jeszcze dziesięć minut temu strasznie się tym
stresowałam. Może chciałam tylko wypełnić pustkę, która wytworzyła się między nami.
Albo zmienić temat. Bez względu na powód, wyrzuciłam to z  siebie i  słowa zawisły
w  powietrzu. Czekam na reakcję Stevena. Podnosi głowę znad walizki, żeby na mnie
spojrzeć.
– Nie szkodzi.
Naprawdę? Nie szkodzi? No nie wierzę. Przecieram uszy ze zdumienia. Otwiera usta,
żeby coś dodać.
– Nie potrzebujesz terapii, jeśli odnajdziesz Jezusa.
74.

Siedzimy w  jednej z  ostatnich ławek kościoła Południowej Konwencji Baptystycznej


w Glendale, a chór zawodzi pieśń. Pieśń nie robi większego wrażenia, ale niektóre z tych
kobiet naprawdę się tu marnują.
Mimo wybitnych zdolności chóru siedzę z  na wpół przymkniętymi oczami. To nasza
czwarta msza w  ciągu ostatniego tygodnia. Nawet się nie opierałam, z  wdzięczności, że
Steven nie wymusza na mnie terapii. Folgowanie chwilowej, jak przypuszczam,
zachciance Stevena wydaje się niewygórowaną ceną za to, aby więcej nie oglądać Laury
ani innych psychoterapeutów, gotowych rozszarpać na strzępy moją wizję mamy.
Najpierw poszliśmy na mszę do kościoła katolickiego, ale coś Stevenowi nie pasowało.
Następnie na nabożeństwo bezwyznaniowe w  Hollywood, zdaniem Stevena zbyt
hollywoodzkie. Później do kościoła scjentologicznego, do którego Steven od początku
podchodził z rezerwą, ale chciał spróbować, na wszelki wypadek. Złotowłosa i trzy misie,
tyle że mój złoty Steven nie mógł zdecydować się na żaden z  trzech kościołów, dlatego
siedzimy w czwartym.
Jest autentycznie zaabsorbowany. W  trakcie kazania kiwa głową. Otwiera notatki
w iPhonie i zapisuje sobie cytaty. Podczas pieśni unosi ręce. Wreszcie msza dobiega końca.
Alleluja. Jeszcze nigdy nie czułam się tak bliska wiary w Boga jak w tej chwili.
Kiedy wracamy do domu, marzę o winie z wódką, moim hicie ostatnich miesięcy. Steven
nie przestaje mówić o mszy. Słucham jednym uchem, dopóki nie mówi…
– I Jenny… modliłem się w tej sprawie i myślę, że nie powinniśmy już uprawiać seksu.
Składam śluby czystości.
– Słu…cham? Że co proszę?
– Tak, moim zdaniem… nie powinniśmy już grzeszyć.
Zaciskam palce na kieliszku.
– Naprawdę tak uważam – ciągnie Steven. – To grzech. Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko temu.
Owszem… mam. Nasz seks jest najlepszym seksem, jaki uprawiałam. Nie
zrezygnowałabym z  niego, nawet gdyby szło mi jak po maśle w  innych sferach. Ale nie
idzie. Szoruję po dnie. Seks jest wytchnieniem, w nim się zatracam. Nie wyrzeknę się tego
światełka w swoim życiu.
– A jeśli mam? – wykrztuszam.
Dopijam resztę wina z  wódką i  uwodzicielskim ruchem odstawiam kieliszek na stół,
wodząc palcami po jego krawędzi. Zasrana Marion Cotillard może się schować, jestem
gwiazdą. Nachylam się i  zaczynam całować Stevena. Odwzajemnia pocałunek,
początkowo z wahaniem, a potem namiętnie. Mam go.
Niebawem moja ręka ląduje w jego kroczu. Ależ mu stanął.
– Zobacz, jaki jesteś twardy, dla mnie – szepczę mu do ucha.
– Przestań, Jenny – mówi spłoszony.
–  Mam przestać? – pytam głosem jak z  sekstelefonu, słodkim i  kapryśnym, co jednak
działa. Niesamowite, co odrobina podniecenia robi z człowiekiem. Cofam rękę.
–  Nie… nie. Nie przestawaj. – Steven bierze moją rękę i  wkłada ją sobie z  powrotem
w  krocze. Rozpinam mu spodnie, zsuwam je i  robię mu laskę stulecia. Bez żadnych
zahamowań, daję z siebie wszystko i wznoszę się na wyżyny kreatywności. Są laski i jest
TA laska. Istne szaleństwo. Kończy mi w ustach.
Podnoszę się z dumą, w oczekiwaniu na deklarację, że Steven nie będzie składał żadnych
ślubów. Że nie wyobraża sobie życia bez seksu ze mną i  musi uprawiać go codziennie.
Zbieram się w  sobie, aby uwodzicielsko przełknąć to, co mam w  ustach, kiedy Steven
z zakłopotaniem drapie w podbródek.
– Tak, źle się z tym czuję, Jenny. Nie możemy więcej tego robić. Naprawdę nie możemy.
Czytam w jego stanowczym spojrzeniu, że ta laska na długo pozostanie ostatnią. Sperma
wymyka mi się z  ust, spływa po brodzie i  kapie na kolana. Patrzę pustym wzrokiem na
Stevena. Co ja narobiłam?
75.

– Czy kiedykolwiek układało ci się z mamą, czy zawsze było tak… jak zapamiętałam?
Znam wersję mamy, że tata „pewnie ją zdradza” albo „za mało się udziela”, w zależności
od humoru. „Twój ojciec jest leniwy i  niewydarzony, trudno to inaczej ująć. Bezduszny
człowiek o wrażliwości ziemniaka”.
Pamiętam też kilka dobrych rzeczy. Pamiętam, że uwielbiałam jego zapach – pachniał
drewnem i  świeżą farbą. Czasem spałam w  jego ubraniu, otulona tym zapachem.
Pamiętam, jak uczył mnie wiązać moje różowe buciki z  Kubusiem Puchatkiem na
kokardkę, kiedy siedziałam w  wózku na zakupy, a  mama narzekała na to, jak podrożał
papier toaletowy. Pamiętam, jak zabrał mnie na służbowe przyjęcie świąteczne w  Home
Depot. Nie mogłam uwierzyć, że wybrał właśnie mnie. Mnie! Nie nacieszyłam się długo tą
myślą, ponieważ wyszło na jaw, że to pomysł mamy, która chciała mnie później wybadać,
z  kim tata może mieć romans. „Nie wykluczaj Dona. Zawsze podejrzewałam, że twój
ojciec może być homo. Wystarczy spojrzeć, jak siedzi i  zakłada nogę na nogę”. Tak czy
siak, zabawa była przednia. Na ścianach wisiały czerwono-zielone zasłony, a  dokoła
ustawiono choinki, które się nie sprzedały. Nauczyłam się grać w blackjacka. Tamtego dnia
naprawdę czułam się kochana przez tatę.
Ale poza tym zachowałam raczej smutne wspomnienia. Pamiętam głównie, że go nie
było. Jakby się nie interesował. Pamiętam, jak raz przez trzy, cztery tygodnie próbował
czytać na dobranoc mnie i Scottiemu, ale daliśmy za wygraną, bo zasypiał. Pamiętam, jak
zapominał o występach tanecznych i drzemał w czasie rodzinnych pokazów moich filmów,
organizowanych przez mamę. Pamiętam Wielki Skandal Pornograficzny 2003: mama
przyłapała go na oglądaniu pornografii – grzech główny w  mormonizmie – i  znowu
wykopała z domu, tym razem na miesiąc. Po tym incydencie nalegała, żebym zwracała się
do niego po imieniu, „Mark”. I tak robiłam do jej śmierci.
Teraz, gdy siedzę naprzeciwko taty i  jego nowej dziewczyny, nie interesuje mnie
perspektywa mamy ani własne wspomnienia. Interesuje mnie perspektywa taty.
– Wiesz co, to było tak dawno, że ledwo pamiętam – odpowiada wreszcie po dziesięciu
sekundach milczenia. Patrzy na swoją dziewczynę w poszukiwaniu aprobaty.
Jego dziewczyną jest Karen, przyjaciółka mamy z  liceum, która podkradła jej imię dla
dziecka. Patrząc na nią, uświadamiam sobie, że mama malowała się tak jak Karen. Albo to
Karen próbuje malować się tak jak mama. Trudno powiedzieć, ale czuję się skrępowana.
Chcę, żeby tata był szczęśliwy, ale on jest trochę… zbyt szczęśliwy. Minął rok od
śmierci mamy, a  on zaczął spotykać się z  Karen tydzień później. Na stypie bardziej
pochłaniało go zdobycie numeru Karen niż opłakiwanie żony, z  którą spędził trzydzieści
lat. (Stypa to takie przyjęcie po pogrzebie, kiedy ludzie zajadają przekąski i  mówią, że
rozumieją, co czujesz, bo kot im zdechł przed kilku laty).
Tata otrząsnął się szybciej, niż się spodziewaliśmy z braćmi, i nie jest nam z tym łatwo.
Sporo nas to kosztuje, ale zabiegamy o  podtrzymanie kontaktu. Straciliśmy mamę, nie
chcemy stracić też taty.
Trzeba mu oddać, że też się stara, o wiele bardziej niż za życia mamy. Dzwoni do nas
i pyta, co słychać, i kazał nam zrobić listy na Amazonie, żeby wiedzieć, co chcielibyśmy
na święta.
I dlatego, gdy zadzwonił do mnie w zeszłym tygodniu, że chce się spotkać i „pogadać”,
mimo początkowego zdziwienia uznałam, że dzisiejsze spotkanie to po prostu przejaw tych
starań.
Ale siedzę naprzeciwko nich, atmosfera jest drętwa, i  wkrótce dociera do mnie, że się
myliłam. Jest sztywniejszy niż zwykle. Chyba ma mi coś do zakomunikowania.
Teraz to ja sztywnieję. Cholera. Pewnie biorą ślub. Boże, i  mam udawać, że ich
wspieram czy wręcz się cieszę? Skubię paznokcie, żeby na nich nie patrzeć, i zbieram się
w sobie, żeby zadać to pytanie.
– No więc… dlaczego chciałeś się spotkać?
– Uhm, no… – Tata patrzy na Karen, która zachęca go wzrokiem. O nie, zaraz to powie.
Uwaga…
– Dustin, Scottie i ty… nie jesteście… moimi biologicznymi dziećmi.



Że jak?
Jestem w szoku. Czuję, że blednę. Chyba zaraz zemdleję.
– C-co? – wyduszam wreszcie zdrętwiałymi wargami.
Tata kiwa głową. Karen ma łzy w oczach.
– Ale jest waszym ojcem – zaznacza głosem rozedrganym z emocji. – Ten człowiek jest
waszym ojcem.
Zawroty głowy mijają, ale wciąż nie mogę zebrać myśli. Łzy płyną mi po policzkach,
mimo że kompletnie nic nie czuję.
– Uznałem, że powinnaś wiedzieć. – Tata wpatruje się w swoje ręce, które zaciera. Mama
nie znosiła, kiedy zacierał ręce. „Idź po krem, Marku”.
Przysuwam się i go obejmuję. Odwzajemnia uścisk. Karen nas obserwuje.
– Dziękuję, że mi powiedziałeś – mówię.
Chowam twarz w  jego koszuli, czując zapach drewna i  farby. Tuż przed oczami mam
kieszonkę w kratkę. Nasiąka moimi łzami.
Karen pochyla się nad moim zgarbionym ciałem i  w półuścisku zarzuca na mnie rękę.
Ciekawe, że ilekroć dwie z  trzech osób się obejmują, trzecia czuje potrzebę, żeby się
przyłączyć. Przytulanie to czynność dla dwojga, nie trojga. Nie chcemy cię tu, numerze
trzy. Dziękujemy.
–  Powiedział mi i  uznałam, że powinien z  tobą porozmawiać – szepcze-mówi Karen
w moje włosy. – Że musi ci o tym powiedzieć. Masz prawo znać prawdę.
Odsuwam się wreszcie i  wyglądam przez okno, żeby nie patrzeć na tatę i  Karen.
Dramatyczne chwile mają to do siebie, że kontakt wzrokowy jeszcze potęguje ich
dramatyczne, doniosłe znaczenie. Jakby nam było mało. Wystarczy tego dramatyzmu.
Więcej nie potrzeba.
Wyglądam przez okno i  nabieram chęci, żeby zapytać o  mojego biologicznego ojca.
Bardzo tego chcę. Umieram z  ciekawości. Kim jest? Czy łączy nas podobieństwo? Czy
dogadalibyśmy się lepiej niż ja z  Markiem? Czy zachowywalibyśmy się naturalnie? Już
mam zapytać, ale się powstrzymuję. Nie chcę urazić taty. Czy raczej, „taty”. Na razie niech
zostanie tak, jak jest. Zapytam w swoim czasie.
– To idziemy do kina czy…? – pyta tata.
Ziemniak.
76.

Myśl o  powiedzeniu tego Stevenowi tak mnie stresuje, że odkładam tę rozmowę


w nieskończoność – aż do tej chwili. Za godzinę lecę do Australii promować serial. Netflix
rozpoczyna tam działalność, więc z tej okazji wysyła na miejsce kilku aktorów z różnych
seriali. Będę ja, Daryl Hannah, Ellie Kemper, Aziz Ansari i  ponoć ma się pojawić sama
bogini Robin Wright. Trzymam kciuki.
–  Muszę ci powiedzieć coś ważnego – mówię do Stevena, kiedy siedzimy naprzeciw
siebie przy moim stole.
Minął tydzień, odkąd Mark oznajmił mi, że nie jest moim ojcem, i  nadal nie
przetrawiłam tej informacji. Żyję jak we mgle, piję i wymiotuję, żeby jakoś przetrwać.
Miałam czas wypytać Marka o różne rzeczy. Czy wiedział o romansie mamy? (Twierdzi,
że tak). Czy moi bracia wiedzą o  tej porażce? (Podobno nie). Czy jest pewien na tysiąc
procent, że to prawda? (Owszem). Czy wie, kto jest moim prawdziwym ojcem? (Tak).
Resztę moich pytań zbywa suchym „nie wiem” albo czymś w tym rodzaju.
Jakim cudem został z mamą przez te wszystkie lata, wiedząc, że miała romans, z którego
urodziła się trójka dzieci? („Sam nie wiem…”). Czy mój biologiczny ojciec wie o moim
istnieniu? („Nie jestem pewien…”). Jak zakończył się romans? („Mmmm… nie mam
pojęcia”).
Pytanie, które dręczy mnie chyba najbardziej, brzmi: dlaczego mama nam nie
powiedziała? Dlaczego nie powiedziała nam, kiedy miała okazję? Jak mogła to przed nami
zataić?
Próbuję zrozumieć, usprawiedliwić tę decyzję. Jednak im dłużej o tym myślę, im usilniej
szukam wymówek, tym bardziej mnie to wkurza.
Bez względu na powody, nie zrobiła tego. I to mnie najbardziej boli.
Znaczyła dla mnie najwięcej na świecie. Była osią mojego istnienia. Jej marzenia były
moimi marzeniami, a szczęście moim szczęściem. Jak to możliwe, że osoba, wokół której
kręciło się całe moje życie, ukryła przede mną tak istotny fragment mojej tożsamości?
Mogłabym udawać, że nie miała sposobności nam powiedzieć, że bardzo chciała, tylko
nigdy się nie złożyło… ale to nieprawda. Okazji nie brakowało, choćby wtedy, kiedy
myślała, że umiera, kiedy uświadomiła sobie własną śmiertelność. Umieranie to
wymarzona okazja, aby uporządkować swoje sprawy, wyznać dzieciom, kto je spłodził.
Dlaczego więc mama tego nie zrobiła? Dlaczego nadal unikała prawdy?
Brak odpowiedzi i poczucie zawieszenia doprowadzają mnie do szału. Im więcej znaków
zapytania, tym więcej pytań. Im więcej pytań, tym bardziej się nakręcam. Potrzebuję
kogoś, przed kim mogę się wyładować, powiernika, głosu rozsądku.
Rozmyślnie odkładałam rozmowę ze Stevenem w  oczekiwaniu, aż religijna gorączka
minie. Uznałam, że biologiczny ojciec albo wiara, a  nie jedno i  drugie w  tym samym
czasie. Ale zaraz wyruszam na lotnisko i  nie mam wyjścia. Przecież nie będę czekać do
powrotu, jest najważniejszym człowiekiem w moim życiu.
– Dobrze… – mówi Steven po moim wstępie. – Właściwie ja też muszę ci coś wyznać.
–  Dobrze… – odpowiadam z  pewnym zdziwieniem. – Mów pierwszy, bo mam
prawdziwą bombę.
–  Nie, ty pierwsza. Poczekaj, aż usłyszysz, co ja mam ci do powiedzenia – zapewnia
konspiracyjnie.
– Nie, no mów. Proszę.
– Niech ci będzie – ustępuje z głębokim westchnieniem. – Jestem… wcieleniem Jezusa.



Że jak?
W pierwszej chwili mam ochotę ryknąć śmiechem, histerycznym śmiechem będącym
odruchową reakcją na mieszaninę szoku, smutku, złości i niedowierzania. Steven myśli, że
jest naszym Panem, Jezusem Chrystusem Zbawicielem? No nie. Jaja sobie robi. Gdy
uświadamiam sobie, że bynajmniej, pojawia się drugi odruch. Mam ochotę się rozpłakać.
Skulić się i rozbeczeć.
– Musisz mi uwierzyć, Jenny – dorzuca z powagą. – Wiem, jak to brzmi, ale musisz mi
uwierzyć.
Otrząsam i  idę do łazienki zwymiotować, obmyślając przy tym plan działania.
Zastanawiam się, czy przed wyjściem zdążę poradzić coś na to, że mój chłopak uważa się
za Jezusa.
Nie ulega wątpliwości, że Steven jest chory, jednak nie przychodzi mi do głowy nikt, kto
mógłby nam jakoś pomóc. Nie mam numerów do jego przyjaciół i krewnych, nasz związek
jest na to zbyt świeży. Pytam mimochodem o numer kolegi, który mieszka w pobliżu, ale
Steven wybucha płaczem i błaga, żebym nie zdradzała jego sekretu.
– Niech to zostanie między nami, Jenny – szlocha.
–  Chyba powinieneś powiedzieć swojej rodzinie – nalegam. Jeśli to zrobi, jego bliscy
domyślą się, że coś jest na rzeczy, i najpewniej przylecą, aby się nim zająć.
–  Nie mogę. – Potrząsa głową. – Nie mogę i  już. Nikt mi nie uwierzy. Ty jedna mi
wierzysz, Jenny.
Milczę, bo cóż mam odpowiedzieć? Ogarnia mnie bezsilność. I rozpacz. Steven jest moją
pierwszą prawdziwą miłością. Jeszcze dziesięć minut temu nasz związek był jedyną
radością w  moim życiu. Nie jestem gotowa z  tego zrezygnować. Ocieram łzę rękawem
i patrzę kątem oka na zegar na ścianie. Spóźnię się. Muszę wyjść.
Obejmuję Stevena, on mnie również. W  drodze na lotnisko dostaję wiadomość od
menedżera. Robin Wright potwierdziła swój przyjazd.
77.

Lot do Sydney to czternaście godzin piekła wymiotów w samolotowej toalecie. Jem dwa
całe posiłki na pokładzie i  oba zwracam, podobnie jak prawie nieustanny strumień
przekąsek dostarczanych przez stewardesę: żelki, chipsy, krakersy. Jem i  rzygam na
zmianę. Co za bajzel. Podczas całego lotu nie ma chwili, żebym nie jadła, nie
wymiotowała lub – w przerwach między jednym i drugim – nie kombinowała, jak po raz
czternasty wstać do łazienki, nie narażając się na podejrzliwe spojrzenia siedzącego obok
biznesmena w peruczce.
Wymiotując po raz ostatni, mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Bolą mnie usta, w których
czuję kwaśny smak wymiocin. Wpycham palce do gardła i  wytrzeszczam oczy, i  w
brunatnej strudze, która leje mi się z  ust i  ohydną kaskadą wpada do sedesu, miga coś
białego. Przesuwam językiem po zębach i stwierdzam brak jednego. Kwas żołądkowy tak
rozpuścił szkliwo, że właśnie pozbyłam się dolnego trzonowca z lewej strony.
Czuję metaliczny smak i pluję do umywalki. Krew. Niechętnie wkładam rękę pod kran
i płuczę usta wodą wątpliwej jakości. Robię to cztery albo pięć razy, po czym dostrzegam
w  lustrze swoje odbicie. Próbuję uniknąć tego widoku, ale nie mogę. Nie w  tak ciasnej
przestrzeni z  tak wielkim lustrem. Długo się w  nie wpatruję. Nie podoba mi się to, co
widzę.
Lądujemy w  Sydney. Kierując się w  stronę nissana sentry, który na mnie czeka, widzę
wiadomość głosową z nieznanego numeru. Odsłuchuję. Rodzice Stevena. Informują, że są
na miejscu, przylecieli zaniepokojeni telefonem syna. Zabrali go do szpitala
psychiatrycznego na badania, ponieważ podejrzewają u niego schizofrenię. Chowam
telefon i siadam z tyłu.
– Cześć, jak leci? – pyta wesoły kierowca ubera.
W milczeniu patrzę przed siebie. Jak leci? W chuj zajebiście. Mama kłamała całe życie,
kto jest moim prawdziwym ojcem, mam bulimię, powitam dziennikarzy bez dolnego zęba
trzonowego z lewej strony, a mój chłopak jest schizofrenikiem. Gorzej być nie może.
– Och, uwielbiam ten kawałek. Mogę zrobić głośniej?
Nie czekając na odpowiedź, kierowca ubera przekręca gałkę radia. Leci Focus on me
Ariany Grande.
–  Jeszcze lepszy niż poprzedni, no nie? – rzuca. Kiwa głową i  nuci w  rytm piosenki.
Z entuzjazmem klepie deskę rozdzielczą.
Wyglądam przez okno i  widzę w  oddali Sydney Opera House. W  zamyśleniu badam
językiem miejsce po zębie. Może Ariana ma rację. Może pora skupić się na sobie.
78.

– Witaj, Jennette.
– Cześć, Jeff.
– Bądź tak miła i stań na wadze.
Hm? Słucham? Nikt mnie nie uprzedził, że będę musiała się zważyć na pierwszej sesji ze
specjalistą od zaburzeń odżywiania, którego znalazłam w sieci. Gdybym o tym wiedziała,
nie jestem pewna, czy umówiłabym się na wizytę. A  gdybym nawet umówiła się na
wizytę, włożyłabym swoje niezawodne wdzianko do „ważenia publicznego”, które
zakładam na każdą wizytę lekarską, bez względu na pogodę, popelinową spódnicę
i  najcieńszą bluzkę na ramiączkach. (Odzież ma dodać jak najmniej wagi). W  życiu nie
włożyłabym dżinsów. Piekielnie grubych, ciężkich dżinsów. Ani swetra. Luźnego,
o grubym splocie.
– Muszę?
–  Owszem. Ale nie musisz patrzeć na odczyt, a  ja ci go nie podam. Potrzebny mi do
celów klinicznych. Na początku każdej sesji będę sprawdzał, ile ważysz.
Załamuję ręce.
– Wyglądasz na zdenerwowaną.
– Nie chcę się ważyć.
– To jedynie część procesu. Rozumiem, dlaczego się stresujesz. Prawdę mówiąc, twoja
reakcja jest spokojniejsza niż większość tego, co widuję na co dzień.
– To znaczy?
– Ludzie wybuchają płaczem, czasem krzyczą, kiedyś ktoś rzucił torebką. Była heca.
Parskam śmiechem.
– Konfrontacja z własnymi emocjami będzie najbardziej przełomowym aspektem twojej
terapii. Zaczniesz od emocji związanych z  jedzeniem, swoim ciałem oraz, nie inaczej,
ważeniem. Pomogę ci w  tym procesie, ale jeśli chcesz wyzdrowieć, musisz wyjść temu
wszystkiemu naprzeciw.
– Nie dajesz mi wielkiego pola manewru.
Chichoczę, po czym milknę nagle, a Jeff nic nie mówi. Tylko na mnie patrzy.
Jest wysoki – jakieś metr dziewięćdziesiąt – ma życzliwe, niebieskie oczy i perfekcyjnie
przystrzyżoną jasną brodę do kompletu z  perfekcyjnie ułożonymi jasnymi włosami ze
schludnym przedziałkiem z  boku. Nosi spodnie, kraciastą koszulę z  krawatem i  czarny
pasek ze srebrną klamrą. Jego gesty są równie precyzyjne jak wypowiedzi – żadnej waty,
yyyy, aaaa ani tym podobnych. Oto człowiek bez pauzy wypełnionej. Szanuję go. Bycie
człowiekiem bez pauzy wypełnionej to nie przelewki.
Wstaję i  podchodzę do wagi. Przymykam oczy, biorę głęboki wdech i  staję. Słyszę, że
Jeff coś zapisuje.
– Możesz zejść.
Schodzę. Wracam na kanapę. Jeff uśmiecha się do mnie – jego uśmiech ma w  sobie
nieco ciepła, ale to uśmiech człowieka, który podchodzi do sprawy poważnie.
– Bierzmy się do pracy.
79.

–  Nie wiem, jak mogłem myśleć, że jestem Jezusem – mówi ze śmiechem Steven,
pałaszując frytkę.
Siedzimy naprzeciw siebie w  Laurel Tavern, barze w  Studio City. Piję moscow mule
i  chłonę Stevena wzrokiem, tak jak chłonęłam matkę, gdy ocierała się o  śmierć. Patrzę
w sposób najczystszy z możliwych. W oczach mam zdumienie pełne wdzięczności. Jesteś
tu. Nadal tu jesteś.
Myślałam, że po wyjeździe do psychiatryka słuch po Stevenie zaginie. Ale zadzwonił,
kiedy tylko uzyskał dostęp do telefonu. Oboje płakaliśmy. Mówił jak dawniej, w pewnym
sensie, może nieco monotonnym, bezbarwnym tonem. Zapewnił, że to przez lit, który
bierze, i że z czasem odzyska dawnego siebie. Bardzo tego chciałam.
A teraz, gdy dwa miesiące później siedzę na wprost niego, zaczynam wierzyć, że tak się
stało. Znowu razem mieszkamy i chyba już mu lepiej. Regularnie chodzi do psychiatry i na
terapię. Bierze leki. Porzucił śluby czystości i uprawiamy świetny seks. Bagatelizuje swój
schizofreniczny epizod, jakby nie było o czym mówić.
– Ja też nie wiem – przyznaję.
Steven ujmuje moje ręce nad blatem. Ma palce tłuste od frytek. Nie szkodzi.
– Na pewno się przestraszyłaś.
– Owszem.
– Przepraszam, że postawiłem cię w takiej sytuacji.
– Nic się nie stało. Ty też nie mogłeś na mnie liczyć. Sporo się działo.
– Wiem. Ale pracujemy nad rozwiązaniem naszych problemów. Będziemy się wspierać.
Wszystko się ułoży.
Przytakuję. Wierzę mu na słowo.
80.

Wpatruję się w talerz spaghetti, który mam przed sobą. Od co najmniej dziesięciu minut
przetwarzam myśli i emocje, które nachodzą mnie przed jedzeniem.
Biorę ołówek i wypełniam formularz.
Myśli: chcę spaghetti, ale nie chcę spaghetti. Boję się, że przytyję. Nie chcę, żeby
makaron leżał mi na żołądku. Nie chcę czuć się ociężała. Mam dosyć uczucia ciężkości.
Boję się jeść. Nie chcę wymiotować.
Uczucia: niechęć – 8/10. Niepokój – 8/10. Strach – 7/10. Żądza – 6/10.
Wciągam powietrze w  płuca i  biorę kęs. Kolejne myśli. Kolejne uczucia. Zawsze
przybywa myśli i uczuć. Wieczne myśli i uczucia są wyczerpujące. Wracam do formularza,
aby je zapisać.
Myśli podczas jedzenia: mama zawsze mówiła, że twarz mi puchnie od soli. Boję się, że
jutro będę spuchnięta. Mama byłaby zła, gdyby widziała, że to jem. Byłaby zawiedziona.
Jestem do niczego.
Uczucia: smutek – 8/10. Rozczarowanie – 8/10.
Zaczynam płakać. Odkładam ołówek i pozwalam łzom płynąć, w myśl zaleceń Jeffa.
Chodzę do niego od trzech miesięcy i robię powolne, ale miarowe postępy. Odwaliliśmy
tyle roboty, że trudno to ująć w kilku słowach.
Zaczęłam od wyrzucenia wszystkich produktów niskokalorycznych (mrożonych dań
Lean Cuisine, dietetycznego soku żurawinowego, dietetycznych herbat itd.) oraz ubrań
sportowych. Żadnych ćwiczeń podczas tego etapu terapii. Rozciąganie i  spacery jak
najbardziej, ale koniec z półmaratonami. Nic, co świadczyłoby o tym, że dbam o linię.
Następnie przez dwa tygodnie miałam prowadzić bieżący zapis napadów obżarstwa
i  sesji nad sedesem, a  także zapisywać wszystko, co i  kiedy zjadłam. Śledzenie tych
pierwszych było zrozumiałe, to samo zadawała mi Laura, ale prowadzenie dziennika
posiłków zbiło mnie z tropu. Czy nie wiąże się aby z zaburzeniami odżywiania? Przecież
to kompulsywny, niezdrowy nawyk.
–  Owszem, z  czasem z  niego zrezygnujemy. Mało tego, zaczniesz monitorować, jak
często to robisz, aby ostatecznie całkiem przestać.
– Zatem chodzi o monitorowanie… monitorowania.
Lekki chichot i nagła cisza.
– Właśnie.
– No dobrze. To po co mam prowadzić dziennik posiłków, jeśli dążymy to zaprzestania
tej czynności?
– Chciałbym mieć obraz twoich zachowań w kontekście jedzenia. Świadomość tego, co
spożywasz i kiedy, pomoże mi to zrozumieć.
Po dwóch tygodniach skrupulatnego zapisywania Jeff przegląda formularze i gładzi się
po brodzie.
– Hmmm. Tak. Ciekawe. Hmm. Tak.
Co? No co, Jeff? Co?
– Ciekawe…
– Co jest ciekawe? – Nie wytrzymuję.
– Zatem prawie codziennie rezygnujesz ze śniadania, po czym jesz późny lunch, między
wpół do trzeciej a  trzecią. W  zasadzie nie nazwałbym tego lunchem. To nie jest pełny
posiłek. We wtorek widzę osiem kęsów łososia… bardzo szczegółowo… baton proteinowy
w środę, dwa jajka w czwartek. Dlaczego zwymiotowałaś jajka?
Wzruszam ramionami.
–  Dojdziemy do tego. No dobrze, czyli jesz bardzo późne, oszczędne lunche, po czym
około ósmej siadasz do kolacji, również niepełnej. Sytuacja rozkręca się około jedenastej,
kiedy masz coś, co nazywasz napadem żarłoczności. Cały talerz pad thai ze smażonym
ryżem i burrito z Del Taco. I wygląda na to, że co wieczór z grubsza o tej porze zwracasz
wszystko, co jesz.
Tak, wiem. Sama to napisałam.
– No tak – mówię, jakbym dowiadywała się czegoś nowego.
–  Podsumowując, Jennette: przez pierwszą część dnia się głodzisz. Nie jesz śniadania,
późny lunch i kolację spożywasz na zasadzie przekąski, a o jedenastej wieczorem jesteś tak
wygłodzona, że jesz, ponieważ ciało cię o to błaga. Nie dziwi też, po co wówczas sięgasz.
Jesteś tak głodna, że marzysz o konkretnym posiłku, który zapewni ci sytość. Ale później,
oczywiście, z uwagi na twój stosunek do tych posiłków i głęboko zakorzenione schematy
autodestrukcyjne, prowokujesz wymioty. I następnego dnia sytuacja się powtarza.
–  Właściwie to był dobry tydzień – tłumaczę. – Może dlatego, że chciałam „dobrze
wypaść”.
– Na pewno – zapewnia Jeff. – Nie ma sensu się w to zagłębiać. Potraktuj to jako krok
naprzód, nic innego. – Uprzejmie kiwa głową, po czym posyła mi stanowcze spojrzenie. –
Ale chyba stać nas na więcej.
Wierzę mu. Jest taki pewny tego, co mówi. A człowiek bez pauzy wypełnionej nie jest
niczego pewny bez powodu. Człowiek bez pauzy wypełnionej jest pewny rzeczy, których
jest pewny.
– Oto, co zrobimy. Znormalizujemy twoje odżywianie. Trzy pełne posiłki dziennie i dwie
przekąski o  ustalonych porach. Bez dyskusji. Przed rozpoczęciem procesu normalizacji
odżywiania musimy wskazać ryzykowne produkty, czyli takie, które podlegają twojej
surowej ocenie – które jesteś skłonna zwrócić bardziej niż inne.
Nie musi mi tego dwa razy powtarzać. Rozpoczynam wyliczankę.
– Wypieki, lody, kanapki, frytki, pieczywo, ser, masło, chipsy, makaron, ciastka…
– Świetnie, świetnie – mówi Jeff. Notuje zawzięcie, ale nie prosi, żebym mówiła wolniej.
Lubi wyzwania. Długopis fruwa po papierze. Leci po złoto, jak nic. Z rozmachem stawia
„t” w  „ciastkach” i  patrzy na mnie. – Jednym z  naszych najważniejszych celów podczas
terapii jest zredukować ocenę towarzyszącą jedzeniu. Jakąkolwiek ocenę. Chcemy
zneutralizować jedzenie. To po prostu coś, co jesz, ani dobre, ani złe. Ananas czy naleśnik,
nieważne.
– Oba są złe, ponieważ zawierają dużo cukru.
Jeff mruga raz.
– No tak, zatem popracujemy nad tym.
– Dobrze.
–  I  ostrzegam, Jennette, znormalizowanie nawyków żywieniowych i  psychiczne
zneutralizowanie żywności nie będzie łatwe. Wcale nie będzie łatwe. Zanosi się na ciężką
pracę emocjonalną. Twoje odżywianie długo było… pojebane.
Nie spodziewałam się takiej puenty, Jeff, ale doceniam zapał.
– Będzie ciężko. Ale pomogę ci przez to przebrnąć.

Siedzę nad stołem, a  łzy kapią mi do spaghetti, rozcieńczając sos. Jeff miał rację.
Znormalizowanie odżywiania i zneutralizowanie żywności to ciężka praca emocjonalna.
Zanoszę się płaczem. Jestem wściekła, że ryczę. Ogarnia mnie wzburzenie. Tracę
panowanie.
Łzy kapią na formularz i  rozmazują tekst. Kurwa mać. Dmucham na plamę, żeby ją
wysuszyć, ale kapie mi z  nosa, co jeszcze pogarsza sprawę. Zgniatam kartkę i  ciskam ją
przez cały pokój do kosza. Oczywiście nie trafiam. Jezus Maria.
A w dupie. Wstaję, biegnę do łazienki i wymiotuję.
81.

– Potknięcia są całkowicie normalne. Potykasz się i tyle. To cię nie określa. Nie sprawia,
że jesteś do niczego. Padłaś, powstań – oznajmia Jeff i wręcza mi plik kartek zatytułowany
„Padłaś, powstań”. (Mam przeczucie, że to sobie przećwiczył. „Powiedz to, a potem daj jej
kartki. Zrobisz wrażenie”).
Co tydzień przynosi mi materiały. Dostaję nowy zestaw pod koniec każdej sesji. Na ogół
zawiera artykuł, test lub dwa, ćwiczenia. Tematy mają szeroki zakres, począwszy od „Jak
tworzyć zdrowe związki (i analizować istniejące)”, poprzez „Budowanie tożsamości bez
zaburzeń odżywiania”, aż po „Czym właściwie jest self-care?”.
Lubię te zestawy. Lubię przelewać siebie na papier, to upraszcza sprawę. Kiedy wszystko
mam w  głowie, rodzi się chaos. Ale kiedy spoglądam na papier i  widzę swoje odbicie
w postaci słów, wykresów i zestawień, to mi rozjaśnia w głowie.
Zestawy zawsze nawiązują do tematu sesji, stąd wiem, że dzisiaj będzie o potknięciach.
–  Jennette, to będzie jeden z  najważniejszych aspektów terapii. Akceptujesz potknięcia
i idziesz dalej.
Przytakuję.
– Ludzie ze skłonnością do zaburzeń odżywiania zwykle skupiają się na swoich błędach
i nie przechodzą nad nimi do porządku dziennego. Są perfekcjonistami. Coś ci to mówi?
– Tak… – (Denerwuje mnie ta etykietka, ale trafił).
–  Problem polega na tym, że jeśli robimy sobie wyrzuty z  powodu błędu, do poczucia
winy oraz frustracji, które czujemy, dochodzi wstyd. Frustracja i poczucie winy mogą nas
pchnąć naprzód, ale wstyd… wstyd zatrzymuje nas w  miejscu. Paraliżuje. Wpadając
w  spiralę wstydu, mamy tendencję do popełniania wciąż tych samych błędów, które
wzbudziły wstyd na początku.
Kiwam głową, bo nareszcie łapię.
– A wtedy potykam się i leżę.
Z dumą celuje we mnie palcem.
– Bingo.
Obeszłabym się bez „bingo”, lecz argument trafił mi do przekonania. Uświadamiam
sobie, w  jakim stopniu spirale wstydu przyczyniły się do moich problemów. Mam dosyć
przysięgania sobie, że „tym razem naprawdę z  tym skończę”. Może pogodzenie się
z potknięciem to brakujący element. Może kiedy się potknę, przyjmę do wiadomości, jakie
to frustrujące i  rozczarowujące, bez wpadania w  spiralę wstydu. Padłam, ale powstanę.
Niech potknięcie będzie, jak mówi Jeff, tym i niczym więcej. Potknięciem.
82.

Cholera. Spóźnię się na spotkanie. Łapię torbę i  biegnę na dół, kiedy widzę, jak tam
siedzi, wygląda przez okno i nawija kosmyk na palec wskazujący. Twarz ma otępiałą, jak
często mu się zdarza ostatnio. Przeraża mnie, gdy oglądam go w  takim stanie. Za
pierwszym razem myślałam, że może ma za dużą dawkę litu. Ale zmieniano tę dawkę już
kilkanaście razy, a otępienie nie ustało. Wtedy zrozumiałam, że to coś innego.
– Cześć, mały – rzucam możliwie lekkim tonem. – Co słychać?
Jakby mnie nie słyszał.
– Steven?
Nic. Przygryzam wargę.
– Hm, muszę iść na spotkanie. Masz ochotę jechać ze mną? Mógłbyś się przejść, kiedy
tam będę. Uwinę się w godzinę.
Ostatnio zabieram go ze sobą, kiedy mam coś do załatwienia. Boję się, że w przeciwnym
razie nie wyjdzie z domu.
Rzucił pracę i  nie zanosi się, żeby do niej wrócił. Twierdzi, że „praca to marnowanie
życia”. Nie ma żadnych zainteresowań i nie chce spędzać czasu ze znajomymi. W zasadzie
tylko pali trawkę. Budzi się rano i natychmiast zapala, po czym pali aż do wieczora. Bez
przerwy chodzi nawalony. Jak stodoła. W życiu nie widziałam tak nawalonego człowieka.
Nawalony aż do otępienia.
Początkowo nie widziałam w tym nic złego. Myślałam, że może musi odreagować pobyt
w  szpitalu psychiatrycznym i  sytuację, która go przerosła. Usiłowałam go wspierać.
Pomogłam mu nawet znaleźć dilera, który organizował każdą ilość trawki, na miarę
wygórowanych potrzeb Stevena.
Ale potem zaczął mieć te stany. Nie, żebym nie rozumiała. Rozumiem. Całkowicie
rozumiem potrzebę, żeby się znieczulić. Tyle że ja przestałam się znieczulać. I może w tym
tkwi problem, przynajmniej dla nas. Moja terapia przynosi wymierne efekty. Nie
zadręczam już swojego ciała w takim stopniu jak kiedyś. Dzień w dzień staram się stawić
czoła sobie. Z różnym skutkiem, ale sumiennie.
Mój stan się polepsza, a Steven brnie coraz dalej w nałóg. I coraz bardziej się od siebie
odsuwamy.
Dlatego kilka tygodni temu wpadłam na genialny pomysł, że musimy odnaleźć nić
porozumienia, za wszelką cenę. Steven próbował mi pomóc zerwać z  bulimią, więc
pomogę mu zerwać z uzależnieniem od marihuany.
Wydrukowałam kilka artykułów, jak rzucić trawkę. Sprawdziłam grupy wsparcia.
Zaproponowałam, żeby poszedł do specjalisty od uzależnień. Wynajdywałam dla nas
zajęcia, aby wypełnić mu czas. Wszędzie go zabierałam, żeby mieć go na oku.
Próbowałam go czymś zainteresować. Wyrzuciłam marihuanę.
I nic. Artykułów nie czyta. Nie chodzi na spotkania grup wsparcia. Nie pójdzie do
nowego psychoterapeuty i przestał chodzić do dotychczasowego. Nie chce mieć żadnych
zainteresowań. Odkupił trawkę.
Jestem bezradna. Nie mam na niego wpływu. Ale kocham go i  chcę z  nim być, więc
próbuję dalej.
– To jedziesz ze mną? – ponawiam pytanie.
–  O, hm… nieeee, Jenny. Zostanę. Ale dzięki za zaproszenie – mówi, dalej nawijając
kosmyk na palec wskazujący.
83.

– Bob, słyszałeś?! Pieniądze jej się skończyły! – zawodzi babcia, po czym rzuca głowę
na ramię dziadka i chlipie bez łez. Nigdy nie roni ani jednej.
–  Nic takiego nie powiedziała, skarbie – zapewnia dziadek z  cierpliwością, która
przechodzi moje wyobrażenie.
Siedzę z dziadkami w salonie mojego domu w Studio City. Nadal blokuję babcię, ale gdy
umawiam się z dziadkiem, nie ma mowy, żeby przyszedł bez niej. Właśnie oznajmiłam im
swoją decyzję o sprzedaży domu. Babcia nie przyjmuje tego do wiadomości.
– Co ja powiem Lindzie? I Joanie? I Louise?! – krzyczy, wymachując rękami.
– Może prawdę – podsuwam.
–  Że moja wnuczka, którą kocham najbardziej na świecie, postanowiła ni z  gruszki, ni
z pietruszki przenieść się z pięknego domu do nędznej, jednopokojowej nory?!
– Właśnie.
– Nigdy!
– Wszystko będzie dobrze, skarbie. – Dziadek klepie babcię po ramieniu.
Często rozmawiam z  Jeffem o  stresogennych sferach mojego życia. Temat domu
przejawiał się na tyle często, że Jeff zapytał, dlaczego go nie sprzedam.
– Miałam taki zamiar, ale nie mogę.
– Dlaczego? – pyta Jeff.
– Ponieważ… to nierozsądne.
– Dlaczego nierozsądne?
– Ponieważ dom to dobra inwestycja.
– Hmm. Powiedz, co takiego cię w nim stresuje.
–  No, ciągle się sypie. Bez przerwy trzeba coś naprawiać, ekipa przychodzi prawie
codziennie. Nie zdawałam sobie sprawy, że posiadanie domu to ciężka praca, którą nie
jestem zainteresowana i na którą nie mam czasu.
– Coś jeszcze?
–  Jest pusty. Trochę straszny. Za duży jak na moje potrzeby. I  nie lubię okolicy.
W  dodatku mój adres niedawno wyciekł do sieci, więc nachodzą mnie różne typki
i zostawiają obleśne liściki, a raz znalazłam bukiet zakrwawionych róż…
– To bardzo stresujące.
– Owszem.
– A jednak nie chcesz sprzedać, ponieważ to dobra inwestycja?
– Zgadza się.
– Z racji czego to dobra inwestycja?
–  Właściwie nie wiem. Tak słyszałam. No wiesz, wszyscy mówią, że dom to dobra
inwestycja.
– To, co dla jednego jest dobrą inwestycją, niekoniecznie musi nią być dla drugiego.
– No tak.
–  Co z  inwestycją w  swoje zdrowie psychiczne? Poczucie bezpieczeństwa odgrywa
znaczną rolę dla zdrowia psychicznego, a wspomniałaś, że nie czujesz się tam bezpieczna.
– Nie czuję, ale… sama nie wiem. Chyba nie mogę go sprzedać.
Jeff wpatruje się we mnie nieruchomym wzrokiem.
– Mogłabym kupić kwiaty doniczkowe. – Wzruszam ramionami. Nie wspomnę, ile razy
brałam pod uwagę ratowanie swojego życia roślinami.
– Jakieś inne pomysły? – pyta Jeff.
– Mogłabym częściej jeździć na wakacje.
– Ale to nie dotyczy miejsca, gdzie przebywasz najczęściej, czyli domu. To bezpośrednie
otoczenie wpływa na zdrowie psychiczne. Może zatem skupmy się na domu.
– Nie roślinach?
– Mam na myśli szerszą perspektywę. – Jeff kiwa głową.
– Mogłabym… wynająć projektanta wnętrz?
– Okej, a w jaki sposób to zmniejszy twój stres?
– No, dom jest pustawy. I wydaje się opuszczony.
– I dywanik to zmieni według ciebie?
– Może zmieni – odpowiadam przekornie. Więcej wiary, Jeff. Więcej wiary.
– W porządku – kwituje Jeff. – Może zatem od tego zaczniemy.
Po powrocie do domu dzwonię do mojego agenta nieruchomości z  pytaniem, czy zna
dobrego projektanta wnętrz. Mówi, że jak najbardziej.

Liz zjawia się u mnie w  czarnej, powłóczystej bluzce oraz legginsach w  panterkę. To
powinno wzbudzić moją czujność. Jedyną osobą na świecie, która ma prawo nosić
panterkę, jest Shania Twain.
– No więc w jakim stylu urządziłabyś swój wymarzony dom? – pyta, siadając przy stole
w  jadalni. Kładzie wielką torbę worek i  zaczyna wyciągać próbki tkanin, wzorniki oraz
grube czasopisma wnętrzarskie.
– Hmmm… – Rozglądam się po pustym pokoju. – Nie mam pojęcia. Myślałam, że zdam
się na ciebie.
– Och, cudownie – oznajmia z przejęciem. – Mam mnóstwo pomysłów. Na pierwszym
miejscu jest… styl glamour z akcentami w zwierzęcy deseń.
Robię, co w mojej mocy, żeby nie patrzeć na jej legginsy.
– Nie przepadam za zwierzęcym deseniem.
– O – mówi z lekką urazą. – Miałam na myśli tylko subtelne akcenty. Lampart, krowa
lub zebra, to jest teraz najmodniejsze.
Dlaczego wciskasz mi zebrę, Liz?! Nie chcę zebry na poduszkach, zasłonach ani
narzutach. Nie rozumiem, po co „urozmaicać” je wzorami. Nie mają być urozmaicone,
tylko funkcjonalne. Do tego proste meble w spokojnej kolorystyce i załatwione.
– Jasne – odpowiadam taktownie. – Ale wolę prostotę. Może się nie znam, ale na pewno
nie lubię udziwnień.
–  Przecież jesteś taka młoda! I  wesoła! Nie chcesz, aby twoja przestrzeń to
odzwierciedlała?
Nie chcę.
– Yyy…
– Może chociaż spróbujemy? Potraktujmy to jako punkt wyjścia, najwyżej oddam to, co
ci się nie spodoba. Chyba że nie będzie podlegać zwrotowi.
Niedobrze być popychadłem, ale jeszcze gorzej być upartym popychadłem. Popychadło
jest miłe i na wszystko się zgadza. Uparte popychadło udaje miłe i na wszystko się zgadza,
ale w duchu pomstuje. Należę do tego drugiego typu.
– Dobrze – mówię uprzejmie, chociaż szlag mnie trafia.
Trzy dni później przychodzą miętowo-kremowe zasłony w  panterkę z  rachunkiem na
czternaście tysięcy i  siedemset czterdzieści dwa dolary. Liz najwidoczniej przywykła do
współpracy z klientami, którzy lekką ręką wydają piętnaście tysięcy na zasłony, ale ja nie
zaliczam się do tych klientów.
Pomijając cenę i  wzornictwo, zaczynam przyjmować do wiadomości, że poduszki,
narzuty i  zasłony nic nie wniosą, nie wynagrodzą mi ciągłego remontu, typków
z zakrwawionymi różami i samotności. Nie mogę zostać w tym domu i koniec.
Dzwonię do Liz, że rezygnuję z jej usług.
–  Cóż, jestem zawiedziona – mówi. – Ale w  pełni cię rozumiem i  życzę powodzenia
w urządzaniu domu.
– Dzięki, ale chyba jednak go sprzedam.
– Tak?
– Owszem.
– No dobrze…
– Uhm. No więc… daj znać, gdzie mam podrzucić zasłony, żebyś mogła je zwrócić.
– Ach, one nie podlegają zwrotowi.

*
Teraz, po jakimś czasie, usiłuję przemówić babci do rozsądku.
– Nie rozumiem, dlaczego robisz aferę o sprzedaż tego domu.
– Bo tak! – krzyczy.
Zawsze zapominam, że dyskusja z osobą, która upiera się dla zasady, jest… bezzasadna.
– Tak będzie dla mnie najlepiej. I byłabym wdzięczna, gdybyś poparła tę decyzję.
– Ale nie popieram. Nie popieram i koniec! – Babcia chowa głowę pod pachę dziadka.
– Już dobrze, skarbie. Wszystko będzie dobrze – uspokaja ją dziadek.
– To gdzie się przeprowadzisz, kochana? – Babcia pociąga nosem.
– Do mieszkania nad Americaną.
–  Americaną? – Babcia odwraca się do mnie. Już nie chlipie. – Tym ładnym domem
towarowym z fontanną i muzyką Franka Sinatry?
– Właśnie.
Widzę, że jest rozdarta.
– Może nie będzie tak źle. W końcu mają tam salon Ann Taylor…
84.

–  Przesadziłam? – pytam Coltona i  Mirandę, którzy pomagają mi wybrać strój na tę


okazję.
– Może bez tej spódnicy. Jest trochę… nie tego – oznajmia Colton.
Wkładam dżinsy, wdzięczna za jego szczerość.
– Lepiej – przytakuje.
– A jeśli mu się nie spodobam?! – krzyczę do nich po drodze do łazienki.
– Spodobasz – zapewnia Miranda.
Aż mnie roznosi. Nie stresowałam się tak przed żadną pierwszą randką, może ponieważ
wiele od tego zależy. To nie jest zwykła pierwsza randka, tylko pierwsza randka z moim
biologicznym tatą.
Jedziemy porsche Mirandy czterystapiątką do Newport Beach, gdzie odbędzie się
koncert.
– Czyli twój biologiczny tata gra na trąbce? – upewnia się Colton, zanim docieramy na
miejsce.
– Na puzonie – uściślam.
– Jedno i to samo. – Colton wzrusza ramionami.
Wiem, że próbuje podtrzymać rozmowę, gdyż w  miarę jak zbliżamy się do hotelu,
atmosfera gęstnieje. I  nie bez powodu. Idę bez uprzedzenia na koncert jazzowy mojego
biologicznego ojca, który być może nawet nie wie o moim istnieniu.
Wprawdzie z  Marka-taty wiele nie wydusiłam, lecz udało mi się ustalić personalia
i zawód mojego prawdziwego ojca, a krótkie poszukiwania w sieci zaprowadziły mnie na
jego oficjalną stronę internetową. Brał udział w  nagraniach ścieżek dźwiękowych do
różnych filmów – Gwiezdnych wojen, Jurassic World, Zagubionych i  wielu innych –
i hobbistycznie gra w zespole jazzowym, z którym koncertuje. Wybieram jak najpóźniejszą
datę występu w LA, żeby przygotować się emocjonalnie.
Od czasu mojej decyzji minęło kilka miesięcy, za chwilę dotrzemy na miejsce, a ja nadal
nie czuję się emocjonalnie przygotowana.
Czy Andrew wie, że jest moim ojcem? Czy wie, że jest ojcem Scotta i  Dustina? Czy
kiedykolwiek był obecny, kiedy byłam mała? W  którym momencie rozstał się z  mamą?
Czy utrzymywał z nią kontakt? Wie, że mama nie żyje? Ma rodzinę? Czy jego rodzina wie
o tej sytuacji?
Mam tyle pytań, a rozpiętość możliwych odpowiedzi jest dla mnie trudna do zniesienia.
Biorę pod uwagę opcję, że ma rodzinę, jego dzieci mogą być na koncercie i że o niczym
nie wiedzą. Nie chcę być tą, która sprzeda im tę informację, postanowiłam więc podejść do
niego po występie, kiedy tylko zejdzie ze sceny i jeśli będzie sam.
Biorę też pod uwagę możliwość, że się wszystkiego wyprze. Może każe mi spadać. Może
o niczym nie wie. Nie mam pojęcia, na co się narażam.
Miranda podjeżdża do faceta z obsługi i wysiadamy. Colton bierze mnie pod rękę, aby mi
dodać otuchy, Miranda nie. Wiele kobiecych przyjaźni opiera się na kontakcie fizycznym –
trzymanie się za ręce, przytulanie, głaskanie. Moja relacja z Mirandą nie jest kompletnie
pozbawiona fizycznej bliskości, ale prawie. Rzadko się przytulamy i to nam odpowiada.
Podążamy hotelowymi korytarzami i  wstępuję do łazienki, żeby się wysikać. Miranda
wchodzi ze mną, pewnie pilnuje, żebym nie zwymiotowała. Nigdy nie mówi mi tego
wprost, ale tak czuję. Nie zawsze mi towarzyszy. Nie zachowuje się w sposób oczywisty.
Na ogół jestem pobudzona, jak wówczas, gdy Steven próbował pokrzyżować mi szyki.
Ale nie tym razem, ponieważ tym razem nie mam zamiaru wymiotować. Nie miałabym
czym. Od rana mnie mdli, nie mogłam nic przełknąć. Zapamiętuję, żeby wspomnieć o tym
jutro na terapii, ale dziś chcę tylko przez to przebrnąć.
Długo myję ręce w  nadziei, że przestaną się kleić. Dodaję trochę różu i  tuszu do rzęs.
Dlaczego aż tak przejmuję się swoim wyglądem? Cały dzień jestem tego świadoma.
Wpycham tusz z  powrotem do torebki, po czym kierujemy się na dziedziniec, gdzie
odbędzie się gig. Nie cierpię tego słowa, ale chyba tak się mówi.
Siadamy przy stoliku na tyłach kilka minut przed rozpoczęciem. Publiczność składa się
głównie z  czterdziesto- i  pięćdziesięciolatków o  zamożnym wyglądzie. Gdzie spojrzeć,
tam Gucci.
– Co was tu sprowadza, dzieciaki? – pyta siedząca obok wstawiona kobieta w perłach.
Mam na końcu języka: „Mój biologiczny ojciec, którego nie znam, gra na puzonie w tym
zespole, więc chcę zaczepić go po koncercie, żeby pomógł mi rozwikłać zagadkę mojego
posranego dzieciństwa”, ale nic nie mówię.
– Lubimy jazz – odpowiada Colton na widok mojego tępego spojrzenia.
–  Ach, to świetnie. Trzeba nam więcej takiej obytej młodzieży. Jakie zespoły jazzowe
lubicie?
– Wszystkie. Dosłownie… wszystkie. – Colton kiwa głową.
–  Wspaniale, wspaniale. – Perła promienieje, chyba usatysfakcjonowana tą błyskotliwą
odpowiedzią. – O, już są!
Klaszcze zawzięcie, a  my odwracamy się w  stronę sceny, na którą wchodzi zespół.
Namierzam tatę z  puzonem. Nie widzę podobieństwa, może za daleko siedzę. A  może
geny mamy wzięły górę.
Zaczynają grać. Colton kilka razy łapie mnie za rękę. Miranda obserwuje mnie kątem
oka. Od początku do końca siedzę jak w transie.
Godzinę później saksofonista zapowiada ostatni utwór. Robi mi się sucho w ustach. Mam
spocone ręce i wali mi serce.
– No dobra, idziemy – komenderuje Colton, ujmując moją rękę. Wszyscy troje wstajemy
od stolika i kierujemy się w stronę wyjścia ze sceny.
– A wy dokąd?!
Nie teraz, Perło.
Ostatni utwór dobiega końca, a  my jeszcze nie docieramy do wyjścia. Przyspieszamy
kroku.
– Nie możecie tam wejść – informuje nas ochroniarz.
– Przepraszam, ona ma coś do załatwienia – oznajmia Colton z niezmąconą pewnością
prawdomównego człowieka.
Ochroniarz nie oponuje, zbity z tropu. Podnoszę głowę i widzę, że mój biologiczny tata
schodzi ze sceny.
– Szybciej! – ponagla Miranda.
Ostatnie trzydzieści metrów pokonuję biegiem i  łapię go na schodach. Wyczuwa moją
obecność. Nawiązujemy kontakt wzrokowy. Wygląda na zdziwionego, może trochę
zaniepokojonego.
– Chyba coś nas łączy – wykrztuszam.
Łzy stają mu w oczach. Mnie również.
Przez kolejne dziesięć minut przerzucamy się informacjami. Pytam, czy o mnie wiedział.
Potwierdza. O moich braciach też. Podobno czekał na nasz pierwszy krok. Nie chciał się
kontaktować, ponieważ nie był pewien, czy o  nim wiemy. Pyta, skąd się dowiedziałam.
Opowiadam mu o wszystkim. Mówi, że rozstanie z moją mamą było burzliwe, i stoczyli
walkę o  opiekę nad nami – mama zarzucała mu przemoc fizyczną (twierdzi, że to
nieprawda). Wygrała. Pytam, czy wie, że umarła. Mówi, że tak, widział w  „E! News”.
Myślę o tym, jakie to dziwne zdanie.
Obsługa każe nam się przesunąć. Tata biologiczny daje mi swój numer i  prosi, żebym
napisała. Obejmujemy się na pożegnanie. Podchodzą Miranda z  Coltonem. Targają mną
emocje, które potrafię nazwać. Chyba robię postępy.
Cieszę się, że wiedział o  naszym istnieniu. Czuję ulgę, że mam to za sobą,
i  rozczarowanie, że tak szybko poszło. Zdziwienie i  smutek, że pierwszy się nie
skontaktował. Nigdy się nie dowiem, czy faktycznie chciał mnie poznać, czy tylko tak
mówi, bo inaczej nie wypada.
Na pewno była to najbardziej interesująca pierwsza randka, na której byłam. Nie jestem
pewna, czy dojdzie do drugiej.
85.

Jest zimna i ciąży mi w rękach. Idę powoli, gram na zwłokę. Wyrzucałam ją siedem albo
osiem razy. Jednak za każdym razem następnego dnia kupuję nową. Mam nadzieję, że tym
razem będzie inaczej. Może tym razem, ponieważ robię z  tego święto z  okazji moich
dwudziestych czwartych urodzin, pozbędę się jej na zawsze.
Waga określa mnie od lat. Wynika z niej, czy odnoszę porażkę, czy sukces, czy należycie
się staram, jak się spisuję. Wiem, że to niezdrowe, aby zależało od niej moje poczucie
własnej wartości, lecz bez względu na moje starania zawsze czułam się sprowadzona do jej
odczytu – może w  ten sposób jest łatwiej. Określanie siebie jest trudne. Skomplikowane
i zagmatwane. Prościej zdać się na odczyt wagi. Od razu wiadomo, o co chodzi.
Ważę czterdzieści trzy kilogramy. Albo czterdzieści osiem. Lub pięćdziesiąt dwa.
Czasami pięćdziesiąt sześć. Jestem tym, ile ważę, i niczym innym. Oto kim jestem.
Albo raczej, kim byłam. Już nie chcę być tym, co pokazuje waga. Nie chcę, żeby mnie
określała. Jestem gotowa doświadczyć życia w szerszym zakresie.
Brzmi idiotycznie, „w szerszym zakresie”. To takie dramatyczne, ale niestety, dla mnie
prawdziwe. Wstydzę się, że tak wygląda moja rzeczywistość. Może to dobrze. Być może
wstyd oznacza postęp.
Idę do zsypu i  otwieram klapę. Wrzucam do środka wagę. Słyszę, jak leci z  łoskotem.
Spada. Wychodzę.
Nadchodzi i mija kolejny dzień. Nie kupuję nowej.
86.

Siedzimy na rowerze wodnym w kształcie łabędzia na jeziorze w Echo Park. Milczymy


od pięciu minut. Pięć minut na cholernym rowerze wodnym potrafi się dłużyć.
Wpatruję się w  Stevena. Nie czuje na sobie mojego spojrzenia. Patrzy w  dal, na poły
z zadumą, na poły z przygnębieniem. Ostatnio jest taki zamyślony, lecz w sposób, który do
niczego nie prowadzi. Koła się obracają, a  myśli zataczają kręgi, ale nie posuwasz się
naprzód.
Długo próbowałam mu pomóc. Lub nad nim zapanować, sama nie wiem dokładnie, gdyż
jedno jest z drugim nierozerwalnie związane. Ale kilka miesięcy temu dałam za wygraną.
Zaczęło się od tego, że Jeff dał mi do przeczytania materiały na temat współuzależnienia.
Uderz w stół, a nożyce się odezwą: chcąc nie chcąc, musiałam przyznać, że mój związek
ze Stevenem jest oparty na głębokim współuzależnieniu. Jeff zasugerował, żebym
spróbowała skupić się na pokonaniu własnych problemów.
– Przecież to właśnie robię. Próbuję pokonać własne problemy.
– I doskonale ci idzie – zapewnił. – Ale mam przeczucie, że robiłabyś większe postępy,
gdybyś skupiła całą energię, którą poświęcasz na kierowanie życiem Stevena, na
kierowaniu własnym.
Zmiana nastąpiła błyskawicznie. Za radą Jeffa włączyłam w  swój plan rozwoju
osobistego cotygodniową terapię grupową. Czytałam więcej książek na temat leczenia
zaburzeń odżywiania. Im więcej czasu poświęcałam na własne sprawy, tym mniej
skupiałam się na sprawach Stevena. A im mniej skupiałam się na sprawach Stevena, tym
bardziej oddalaliśmy się od siebie.
To smutne, na ile naprawianie stanowiło oś naszego związku. Albo Steven próbował
wyleczyć mnie z  bulimii, albo ja chciałam wyprowadzić go z  nałogu i  włączyć
odpowiednie leki: to nas scalało. Bez tego aspektu nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.
Tak jak w tej chwili.
– Steven – mówię wreszcie, co wytrąca go z letargu. Patrzy na mnie.
Nie muszę nic mówić. Wie, co się święci. Zaczyna płakać. Ja też płaczę. Płaczemy i się
obejmujemy, pedałując na zasranym łabędziu.
87.

– Jennette, jest ze mną cały zespół – oznajmia mi przez telefon jeden z agentów.
Ilekroć dzwoni do mnie „cały zespół”, w  grę wchodzi jedna z  dwóch rzeczy: bardzo
dobra lub bardzo zła wiadomość. „Cały zespół” dzwoni tylko, aby coś uczcić lub wesprzeć
mnie w  nieszczęściu, nic pomiędzy. Członkowie „całego zespołu”, jeden po drugim,
włączają się do rozmowy. Czekam, czym mnie zaraz uraczą.
– Wszyscy są? – pyta głos.
– Tak, jesteśmy – odpowiada drugi.
– A więc, Jennette…
Zła wiadomość. Pauza niezmiennie poprzedza hiobowe wieści.
– …twój serial Netflixa nie został przedłużony na kolejny sezon.
Cisza. Może to zła wiadomość dla moich agentów, lecz dla mnie niekoniecznie. Nie mam
nic przeciwko temu.
– W porządku.
– W porządku? – pyta ze zdziwieniem jeden z głosów.
– W porządku – powtarzam. – Dzięki za informację.
– W porządku – kwituje inny głos z ulgą. – No dobrze. Zatem, uhm… dobra wiadomość
jest taka, że możemy cię zgłaszać do innych ról, skoro nie jesteś już związana z Netflixem.
– Właściwie to…
Chwila napięcia, kiedy czekają, co teraz nastąpi. Prawie wyczuwam ich obawy przez
telefon. „Rozpłacze się? Błagam, tylko nie to. Boże, dopomóż”.
–  Właściwie to zastanawiałam się nad tym od dłuższego czasu, kiedy czekaliśmy na
decyzję w  sprawie trzeciego sezonu. I  postanowiłam, że jeśli nas przedłużą, to luz. Ale
jeśli nie, zrobię sobie przerwę.
Milczenie.
– Och – mówi wreszcie głos. – No dobrze, hm… ha. Jesteś pewna?
– Tak, jestem pewna.
– Pewna na sto procent? – pyta jedna z osób.
– Na dwieście.
– Jasne. No to… daj znać, gdybyś zmieniła zdanie. Z chęcią podeślemy ci propozycje.
– Dam znać.
Następuje niezręczne pożegnanie, po czym się rozłączamy. Tak po prostu.
Osiemnastoletnia kariera aktorska zwieńczona dwuminutową rozmową telefoniczną.
Czuję się pogodzona z  tą decyzją. Nareszcie. Początkowo nie było lekko. Dumałam
przez rok, z  pomocą Jeffa. Od dawna wiedziałam, że mój związek z  aktorstwem jest
skomplikowany. Podobny do związku z jedzeniem i ciałem.
Jedno i drugie to ciągła szarpanina, walka i starania. Rozpaczliwie zabiegam o uczucie
i aprobatę, i nigdy w pełni ich nie znajduję. Zawsze czegoś mi brakuje.
Mam dosyć tej walki, jestem nią zmęczona.
W końcu zaczynam mieć wpływ na swoją relację z jedzeniem, a im jest zdrowsza, tym
bardziej niezdrowe wydaje mi się trwanie w  aktorstwie. Rozumiem, że człowiek nie ma
wpływu na wiele aspektów swojego zawodu, jednak aktorstwa dotyczy to w  szczególny
sposób.
Będąc aktorem, nie masz wpływu na to, jacy agenci chcą cię reprezentować, na jakie
przesłuchania cię wyślą, kto zaprosi cię na zdjęcia próbne, jaką dostaniesz rolę, co
będziesz mówić i jak wyglądać, jak pokieruje cię reżyser i jak zmontują twoje sceny, czy
serial lub film osiągnie sukces, a  krytykom spodoba się twój występ, czy zyskasz sławę,
jak przedstawią cię media, i tak dalej. Chwała tym, którzy potrafią znieść taką niepewność,
ale ja już nie mogę.
Od dawna nie mam wpływu na wiele sfer swojego życia. I  zbrzydła mi taka
rzeczywistość.
Chcę sama decydować o  swoim życiu. Nie zaburzenia odżywiania, kierownik obsady,
agent lub mama. Ja sama.
88.

–  Jest fantastyczny – mówię zgodnie z  prawdą, inaczej niż w  szóste urodziny, kiedy
dostałam komplecik z Pełzakami. Jestem szczerze zachwycona.
Mam plecak od trzech lat i  jest dosyć sfatygowany. Narzekam na niego od kilku
miesięcy, ale nie znalazłam godnego odpowiednika. Miranda owszem. Kupiła mi cudowny,
czarny plecak marki Tumi ze złotymi detalami. Jest idealny.
Od prezentów Mirandy lepsze są tylko jej kartki. Wyciągam, żeby przeczytać. Ma
staranny charakter pisma, tworzy proste, życzliwe zdania i  zawsze wciska kilka celnych
żartów. Zawsze też podpisuje się jako Alec Baldwin – już nawet nie pamiętam, skąd to się
wzięło, lecz nadal mnie rozśmiesza.
– Najpierw idziemy do Disneylandu czy na kolację? – pyta.
Są moje dwudzieste szóste urodziny. Wprawdzie dziadek nie pracuje już
w Disneylandzie, ale po piętnastu latach ma dożywotnie zniżki i wejściówki. Wykorzystał
swój rabat, żebym dostała czterdziestoprocentowy upust za pokój z  widokiem na
dziedziniec w Grand Californian Hotel, w którym mieszkamy. Dzięki, dziadku.
– Chodźmy do Disneylandu.
Oczywiście, że wybieram Disneyland. Nie tylko z  powodu Disneylandu. Mając do
wyboru kolację i coś innego, wybieram to drugie.
Od kilku lat wychodzę z  zaburzeń odżywiania, ale czasem wciąż miewam pod górkę.
Bywają tygodnie, że nie wymiotuję. Bywają tygodnie, że owszem. Według oficjalnej
definicji jesteś bulimikiem, jeśli objadasz się i  wymiotujesz co najmniej raz w  tygodniu
przez trzy miesiące. I choć czasem wykraczam poza tygodniowe widełki, robię to na tyle
nieregularnie, że zdaniem Jeffa nie spełniam już kryteriów. Jestem tylko „osobą, która
czasem przejawia bulimiczne zachowania”. Co wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Cieszy mnie, że potknięcia przestały prowadzić do eskalacji. To duży postęp, wiem
o  tym. Jednak powtarzam Jeffowi, że nie chcę być „osobą, która czasem przejawia
bulimiczne zachowania”. Chcę być lepsza. Silniejsza. Pewniejsza wyleczenia. Chcę
poczuć, że wyrosłam z  zaburzeń odżywiania i  należą one do przeszłości. Ale ta chwila
jeszcze nie nadeszła.
Jedzenie – jego brak, ochota na nie, strach przed nim, żądza jedzenia – nadal pochłania
mnóstwo mojej energii. Wzmianka o  posiłku, przypomnienie, nadal wzbudza we mnie
niepokój.
I dlatego jeśli mam do wyboru posiłek i coś innego, zawsze wybieram to drugie. Chcę
jak najdłużej odwlec chaos związany z jedzeniem.
Biorę z  szafki nocnej kasztanową perukę i  ciemne okulary. Zaczęłam przebierać się
przed wyjściem w  miejsca publiczne, aby nie zostać rozpoznaną. Idziemy z  Mirandą do
parku i  wskakujemy na Space Mountain, a  potem na Matterhorn, ponieważ jest blisko,
mimo że obie za nim przepadamy. Przechodzimy do siostrzanego parku tematycznego
California Adventure. Jedziemy kolejką Strażników Galaktyki, a  potem wchodzimy do
Akademii Animacji, gdzie uczymy się rysować Simbę. Kiedy składamy rysunki, następuje
to, co nieuniknione. Burczy mi w brzuchu. Śmiejemy się i postanawiamy iść na kolację.
Miranda wie o moich zaburzeniach. Od dosyć dawna, od początku mojej terapii, kiedy
postanowiłam zwierzyć się garstce zaufanych przyjaciół. Od tamtej pory bardzo mnie
wspiera.
Doceniam jej wsparcie, chociaż bywa niełatwe. Zanim się dowiedziała, kiedy jeszcze
bulimia była moją tajemnicą, sama przechodziłam wzloty i  upadki. Przed nikim nie
musiałam się tłumaczyć i  tylko sobie sprawiałam zawód. Ale teraz Miranda wie i  jest
wyczulona na wszelkie objawy odchyleń od normy. Jestem pod ciągłą obserwacją. Moje
potknięcia są rozczarowaniem również dla niej.
– Dokąd masz ochotę pójść? – pyta.
– Tam, gdzie nie ma kolejki.
Chcę mieć to z głowy, żeby przygotować się na falę emocji i ją pokonać, nie prowokując
wymiotów. Oby.
Idziemy do Downtown Disney, dzielnicy handlowej sąsiadującej z  parkami
tematycznymi, i kierujemy się do Tortilla Jo’s, ponieważ tam zwykle czeka się najkrócej.
Siadamy w kącie i od razu zamawiamy – frytki i guacamole na przekąskę, Miranda bierze
taco, a  ja łososia z  sałatką. Zawsze wychodzę z  założenia, że zamawiając coś zdrowego,
zwiększam prawdopodobieństwo, że potem nie zwymiotuję. Mniejszy wstyd z  powodu
łososia niż hamburgera, jak mniemam. Albo mniemałabym, gdyby ta reguła zawsze się
sprawdzała. Ale się nie sprawdza.
Jestem już tak wygłodzona, że pochłaniam frytki z sosem. Wmawiam sobie, że wezmę
tylko jedną, tylko dwie, cztery, sześć, ale nie poprzestaję ani na jednej, ani na dwóch,
czterech czy sześciu. Jem dalej. Jem jak gdyby nigdy nic, na przekór temu, co dzieje się
w mojej głowie.
Umysł człowieka z  zaburzeniami odżywiania jest strasznie wkurzający. Ilekroć
rozmawiam przy jedzeniu, toczę monolog wewnętrzny, okrutny i bezlitosny. Trudno mi się
skoncentrować. Nigdy nie jestem w stu procentach skupiona na kimś, kto mi towarzyszy.
Bardziej pochłania mnie jedzenie.
Podobno ta narracja, ten sposób myślenia, ta „logika bulimika” z  czasem zniknie.
Zobaczymy.
Podają główne danie. Wzrok Mirandy zdradza, że ona wyczuwa mój niepokój.
Upominam się w duchu, aby przeżuwać powoli, ze spokojem, zachowywać się normalnie.
A potem mówię, że muszę iść się wysikać.
Wchodzę do łazienki i  sprawdzam pod drzwiami, czy wszystkie kabiny są puste.
Nabrałam tego nawyku po wycieczce do Disneylandu przed trzema laty, kiedy po spływie
rzeką pognałam do kibla w  Krainie Przygody, aby wyrzygać zupę z  małży. A  kiedy to
robiłam, spod ściany dzielącej kabiny wychynęła rączka z zeszytem Mickey & Przyjaciele,
z  prośbą o  autograf. Której spełnić nie mogłam, gdyż jestem praworęczna i  wymiociny
spływały mi aż do łokcia. Gdyby kapnęły na zeszyt, dziewczynka miałaby uraz na całe
życie.
Na szczęście tym razem kabiny są puste. Muszę się pospieszyć, żeby nikt mnie nie
przyłapał. Wpadam do największej, wpycham palce do gardła i  wymiotuję, dopóki mam
czym. Wycieram rękę papierem toaletowym. Nie cierpię papieru w Disneylandzie: jest tak
cienki, że zawsze się rwie i wszędzie mam jego strzępy, które muszę wycierać kolejnymi
listkami.
Pochylona nad sedesem przypominam sobie słowa Jeffa.
„Nie chcesz być czterdziestopięciolatką na przyjęciu świątecznym, z  trójką dzieci
i kredytem, która zakrada się do łazienki, żeby zwrócić sos z karczochów”.
Nie mam czterdziestu pięciu lat, to pewne. I nawet nie lubię sosu z karczochów. Ale to
moje dwudzieste szóste urodziny. Latka lecą.
Myślę o  mamie. Nie chcę stać się nią. Nie chcę odżywiać się batonikami muesli
i  warzywami gotowanymi na parze. Nie chcę żyć na deficycie kalorycznym i  stosować
modnych diet z „Woman’s World”. Mama nie wyzdrowiała. Ale ja wyzdrowieję.
89.

Stoję na przesadnie bujnym trawniku Stowarzyszenia Właścicieli Domów w Brentwood.


Szpilki toną mi w trawie. Nie powinnam była nakładać szpilek na przyjęcie pod chmurką,
ale nie umiem się ubierać, a  nie mam już stylistów z  Nickelodeona, którzy by o  mnie
zadbali.
Jest ciemno, otaczają mnie mrugające światła oraz sławy. To świąteczne spotkanie
towarzyskie ludzi z  branży, na które zaprosił mnie mój nowy agent, tym razem literacki.
(Poprzedni agenci zrezygnowali ze współpracy, kiedy stało się jasne, że przerwa od
aktorstwa się przeciąga).
Wyrywam obcasy z  trawy i  kieruję się do bufetu, gdzie moim oczom ukazują się
minicheeseburgery… ale nie mam ochoty na mięso z  serem. Czuję, że zjadłabym coś
słodkiego, a ostatnio zwracam uwagę na to, co czuję. Mój wzrok pada na konkretne, ciepłe
ciastko z kawałkami czekolady. Idealne.
Kiedy jem, dociera do mnie, że w czasach anorektycznych nigdy nie pozwoliłabym sobie
na zjedzenie takiego ciastka, a w bulimicznych na jego strawienie. Bez liczenia kalorii lub
uczucia paniki. Myślę o  tym, że minął rok, odkąd sprowokowałam wymioty, i  kilka
miesięcy, odkąd jedzenie zaczęło mi sprawiać przyjemność.
Proces wychodzenia na prostą jest poniekąd równie ciężki jak lata bulimii/alkoholizmu,
gdyż po raz pierwszy stawiam czoło problemom, zamiast ukrywać je pod stosem zaburzeń
i  używek. Przepracowuję nie tylko ból po śmierci mamy, ale traumę dzieciństwa,
dorastania i  wczesnej dorosłości, kiedy w  zasadzie nie żyłam dla siebie. To trudne, lecz
owa trudność przepełnia mnie dumą.
Słyszę za sobą znajomy, tubalny głos. Odwracam się i widzę Dwayne’a Johnsona alias
The Rock. Jest taki miły i dwayne’owaty z tym swoim szerokim uśmiechem. Ten człowiek
emanuje charyzmą.
Mam ochotę podejść do niego i się przedstawić, przypomnieć mu o pamiętnym rozdaniu
nagród. Czy Dwayne Johnson pamięta, jaka byłam nieszczęśliwa, gdy widzieliśmy się
ostatnio? Czy wyczułby teraz różnicę? Czy jest świadomy przeszkód i  osiągnięć, jakie
symbolizuje to ciastko? Czy Dwayne Johnson jest Bogiem?
Szukam w myślach czegoś błyskotliwego lub dowcipnego, ale nie znajduję. Okazje tego
rodzaju mnie paraliżują, zwłaszcza okazje z udziałem The Rocka/Boga. Szansa przechodzi
mi koło nosa, Dwayne znika w tłumie. Wracam do jedzenia ciastka. Z przyjemnością.
90.

Jem kolację w  swoim mieszkaniu, kiedy dzwoni telefon. Miranda. Ostatnio rzadko
rozmawiamy, nasze ścieżki się rozeszły. To smutna rzeczywistość, kiedy zbliżam się do
trzydziestki. Na początku dekady ludzie, z  którymi byłam blisko, wydawali się
przyjaciółmi na całe życie, nie wyobrażałam sobie, aby nie widywać ich codziennie. Ale
przychodzi życie. Miłość. Strata. Zmiana i  dojrzewanie to coś, co każdy przeżywa
w różnym czasie, jeden zostaje z tyłu, drugi wychodzi na prowadzenie. Przeraża mnie to,
więc staram się o tym nie myśleć.
Ale znam powód, dla którego dzisiaj dzwoni. Spodziewałam się tego telefonu, nie
wiedziałam tylko, kiedy dokładnie nastąpi.
– Halo? – mówię, wstając od stołu i wkładając buty.
– Cześć.
Wybuchamy śmiechem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawiałyśmy, ale zaczynamy
się śmiać, ilekroć do siebie dzwonimy.
Wychodzę z domu, aby podczas naszej rozmowy przejść się po okolicy. Wymieniamy się
aktualnościami na temat naszych dysfunkcyjnych rodzin i  ważniejszych wydarzeń, mała
cisza przed burzą, zanim wypłynie główny powód rozmowy.
– Nie zrobię kontynuacji, Mirando. Nie zmusisz mnie do zmiany zdania.
– Ale spróbuję! – Miranda się śmieje, ja również.
Mówi, że to może okazja dla całej obsady, aby „znowu zaistnieć”, może coś się z tego
wykluje. Kilka miesięcy temu usłyszałam tę samą gadkę od producenta, kiedy
dowiedziałam się o planach wznowienia iCarly.
Wiem, że zarówno Miranda, jak i producent mają dobre intencje. Niemniej jestem innego
zdania. Nie sądzę, aby kontynuacja zaowocowała propozycjami, ponieważ jeśli aktor nie
zrobił nic wartościowego pomiędzy, powrót do serialu dobitnie to podkreśli. Osadzi aktora
w roli, z której zasłynął przed dziesięciu laty, przez którą jego kariera utkwiła w martwym
punkcie, zamiast wystrzelić.
To trudna branża. W tej branży rola w kontynuacji nie oznacza wskrzeszenia kariery, ale
ją pogrąża.
– Dobrze zarobisz – przekonuje Miranda. – Pytałam, czy tyle co ja, i powiedzieli, że tak.
Co prawda, to prawda – oferta jest hojna i  miło ze strony Mirandy, że się za mną
wstawiła.
–  Wiem – mówię. – Ale są w  życiu ważniejsze rzeczy. Na przykład moje szczęście
i zdrowie psychiczne.
Następuje chwila ciszy, jedna z  tych rzadkich chwil, kiedy czuję, że nie powiedziałam
ani za dużo, ani za mało. Czuję, że trafnie wyraziłam, w czym rzecz, i nic bym tutaj nie
zmieniła. Przepełnia mnie duma. Kończymy rozmowę, obiecujemy sobie pozostać
w kontakcie i się rozłączamy. Wracam do domu, żeby dokończyć kolację.
91.

„Cześć, mamo”, prawie mówię na głos, ale się powstrzymuję, gdyż nie chcę, aby ludzie
w pobliżu wzięli mnie za wariatkę. A w zasadzie jeden człowiek, ten sam, którego widuję
tu za każdym razem. Siedzi na krześle ogrodowym, pod parasolem, puszcza cicho muzykę
i wpatruje się w grób, pewnie żony.
Patrzę na nagrobek mamy. Widnieje na nim około dwudziestu przymiotników, ponieważ
każdy członek rodziny miał propozycję, od której nie chciał odstąpić.
„Figlarna, koniecznie”, nalegał dziadek.
„Dlaczego nie »odważna«? »Odważna«, to jest to!”, zawodziła babcia.
Tak więc stłoczyliśmy tam wszystkie słowa. Nawet miejsce pochówku mamy jest
zagracone.
To moja pierwsza wizyta na grobie mamy od jej urodzin w  lipcu. Przychodzę tu coraz
rzadziej, chociaż obiecałam mamie, na jej prośbę, że będę odwiedzać jej grób codziennie.
Początkowo zjawiałam się raz w tygodniu i czułam się winna z tego powodu, jakby to nie
wystarczało. Jednak czas i codzienność ukróciły wizyty, podobnie jak poczucie winy.
Siadam ze skrzyżowanymi nogami i długo wpatruję się w kamień nagrobny.
„Odważna”, „dobra”, „lojalna”, „urocza”, „miła”, „silna”, „życzliwa”, „zabawna”,
„autentyczna”, „wytrwała”, „figlarna”, „wnikliwa” i tak dalej…
Czy faktycznie taka była? Czy pasują do niej te wszystkie określenia? Działają mi na
nerwy. Nie mogę na nie patrzeć.
Dlaczego idealizujemy zmarłych? Dlaczego nie potrafimy mówić o  nich prawdy?
Zwłaszcza o matkach. One są najbardziej idealizowane.
Matki są świętymi. Aniołami z  definicji. Nikt nie rozumie, co znaczy być matką.
Mężczyźni nie rozumieją. Bezdzietne kobiety również. Jedynie matka zna trudy
macierzyństwa, a  my, pozostałe kobiety, możemy tylko śpiewać peany na cześć matek,
ponieważ jesteśmy nikim w porównaniu z tymi boginiami.
Być może mój pogląd wynika stąd, że długo postrzegałam tak swoją mamę. Stawiałam ją
na piedestale i wiem, jak szkodliwy był ten piedestał dla mojego dobra i życia. Przez niego
utkwiłam w  miejscu, zależna, skarlała emocjonalnie, żyjąca w  strachu oraz nieustannym
napięciu i pozbawiona narzędzi, aby określić ten stan, a co dopiero się z nim zmierzyć.
Moja mama nie zasługiwała na piedestał. Była narcystyczna. Nie przyjmowała do
wiadomości, że ma problem, na przekór temu, jak destrukcyjnie wpływał na całą naszą
rodzinę. Znęcała się nade mną fizycznie, psychicznie i emocjonalnie, i nigdy się z tego do
końca nie otrząsnę.
„Badała” mi piersi i  pochwę do moich siedemnastych urodzin. Drętwiałam ze
skrępowania. Czułam się zbrukana, ale nie miałam głosu ani możliwości, aby to wyrazić.
Wbiła mi do głowy, że jakakolwiek próba wyznaczenia granic jest równoznaczna ze
zdradą, więc milczałam. Współpracowałam.
Kiedy miałam sześć lat, zmusiła mnie do wykonywania zawodu, którego nie chciałam.
Jestem wdzięczna, że dzięki tej pracy nie muszę martwić się o pieniądze, ale tylko za to.
Nie udźwignęłam tego, z czym wiąże się branża rozrywkowa, ciągłego współzawodnictwa,
krytyki, ryzyka, sławy, nie byłam na nie przygotowana. Potrzebowałam tamtego czasu, aby
rozwijać się jako dziecko. Kształtować swoją tożsamość. Dorastać. Nie odzyskam tych lat.
Gdy miałam jedenaście lat, doprowadziła mnie do zaburzeń odżywiania, one zaś
pozbawiły mnie radości i beztroski, które jeszcze w sobie miałam.
Nie powiedziała mi, że mój ojciec nie jest moim ojcem.
Jej śmierć pozostawiła więcej pytań niż odpowiedzi, więcej cierpienia niż ulgi, a także
wiele pokładów bólu – początkowy ból po jej odejściu, potem ból pogodzenia się z tym,
jak mnie wykorzystywała, i  wreszcie ból, który wyłania się dziś, kiedy za nią tęsknię
i zaczynam płakać – ponieważ nadal za nią tęsknię i tęsknota wciąż doprowadza mnie do
łez.
Brakuje mi tego, jak mnie zagrzewała do działania. Umiała tak pokierować człowiekiem,
że odzyskiwał wiarę w siebie.
Brakuje mi jej dziecięcego zapału. Bywało, że rozczulała entuzjazmem. Czasem wręcz
chwytała za serce.
I brakuje mi chwil, kiedy się cieszyła, co nie zdarzało się tak często, jak bym chciała,
choć bardzo o to zabiegałam, ale jej radość była zaraźliwa.
Czasami, kiedy zaczynam za nią tęsknić, wyobrażam sobie, jak wyglądałoby życie,
gdyby nadal tu była i gdyby może przeprosiła, gdybyśmy padły sobie w ramiona i obiecały
zacząć od nowa. Może cieszyłaby się, że żyję własnym życiem, mam swoje nadzieje,
marzenia i cele.
Zaraz jednak uświadamiam sobie, że idealizuję zmarłą w  sposób, którego sama nie
pochwalam.
Mama jasno dała do zrozumienia, że nie ma zamiaru się zmienić. Gdyby żyła, nadal
próbowałaby mnie ulepić wedle własnego uznania. Nadal bym rzygała, głodziła się
i  obżerała albo wszystko po trochu, a  ona by to popierała. Nadal zmuszałabym się do
aktorstwa i  jak robot występowała w  kolorowych serialach. Ile razy możesz potykać się
o  dywan albo klepać tekst, w  który nie wierzysz, zanim umrzesz w  środku? Pewnie już
dawno bym się rozsypała. Nadal byłabym nieszczęśliwa i poturbowana psychicznie.
Ponownie patrzę na epitety. „Odważna”, „dobra”, „lojalna”, „urocza”…
Potrząsam głową. Nie płaczę. Z odtwarzacza smutnego mężczyzny płyną dźwięki What
a Fool Believes Doobie Brothers. Wstaję, otrzepuję spodnie i odchodzę. Wiem, że już nie
wrócę.
PODZIĘKOWANIA

Dziękuję mojemu wydawcy Seanowi Manningowi za udział w powstaniu tej książki. Za


to, że zrozumiał mój głos i uczynił go jeszcze silniejszym.
Dziękuję mojemu menedżerowi Normowi Aladjemowi za jego wsparcie i słowa zachęty
od samego początku. Dziękuję za Twoją mądrość, strategię, troskliwość i  niezachwiany
spokój.
Dziękuję Peterowi McGuiganowi i  Mahdiemu Salehi za talent, poczucie humoru
i pomoc.
Wielkie podziękowania dla Jill Fritzo i wszystkich w Jill Fritzo PR, jesteście nieocenieni
i genialni.
Dziękuję Erin Mason i Jamiemu C. Farquaharowi za przewodnictwo i narzędzia, w które
mnie wyposażyliście.
I na koniec dziękuję Tobie, Ari, za nieustanną miłość i  wsparcie. Bardzo Cię kocham.
Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Z całego serca się cieszę, że tworzymy zgrany zespół.
„Jesteśmy tu dla naaaaaas”.
Spis treści
PROLOG
PRZED
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.
33.
34.
35.
36.
37.
38.
39.
40.
41.
42.
43.
44.
45.
46.
47.
48.
49.
50.
51.
52.
53.
54.
55.
PO
56.
57.
58.
59.
60.
61.
62.
63.
64.
65.
66.
67.
68.
69.
70.
71.
72.
73.
74.
75.
76.
77.
78.
79.
80.
81.
82.
83.
84.
85.
86.
87.
88.
89.
90.
91.
PODZIĘKOWANIA

You might also like