Professional Documents
Culture Documents
McCurdy Jennette - CieszÄ Siä, Å e Moja Mama Umarå A
McCurdy Jennette - CieszÄ Siä, Å e Moja Mama Umarå A
Projekt okładki
Faye Orlove
Ilustracja na okładce
Koury Angelo
Redaktor inicjująca
Izabela Cupiał
Opieka redakcyjna
Jadwiga Mik
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-454-8
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Marcusa, Dustina
i Scottiego
PROLOG
Dziwne, że zawsze obwieszczamy coś ważnego ludziom w śpiączce, jakby zapadli w nią
z nudy.
Mama leży na oddziale intensywnej terapii, lekarz powiedział, że zostały jej dwie doby
życia. Babcia, dziadek i tata siedzą w poczekalni, obdzwaniają rodzinę i jedzą przekąski
z automatu. Babcia mówi, że ciastka koją jej nerwy.
Stoję przy drobnym, nieruchomym ciele mamy z trzema starszymi braćmi – Marcusem
(„my, razem”), Dustinem (bystrzakiem) i Scottem (wrażliwcem).
Wycieram szmatką jej zaklejone ropą powieki i wtedy się zaczyna. My pochyla się nad
nią.
– Mamo – szepcze jej do ucha – niedługo przeniosę się z powrotem do Kalifornii.
Zamieramy w oczekiwaniu. Może mama nagle się obudzi? Cisza. Podchodzi Bystrzak.
– Mamo. Uhm, mamo, Kate i ja bierzemy ślub.
Ponownie wytężamy słuch. Wciąż nic.
– Mamusiu…
Nie słucham, co mówi Wrażliwiec, zbyt pochłonięta własną kwestią, która ma ją
wskrzesić.
Nadchodzi moja kolej. Czekam, aż wszyscy pójdą coś przegryźć, chcę to zrobić na
osobności. Przysuwam z piskiem krzesło i siadam obok łóżka. Uśmiecham się, zaraz
wytoczę ciężką artylerię. Co tam przeprowadzka, co tam ślub. Mam do zaoferowania coś
znacznie lepszego. Coś, na czym mamie zależy najbardziej.
– Mamusiu. Słyszałaś, co powiedziałam? Mówię, że bardzo schudłam. Wreszcie zeszłam
do czterdziestu kilogramów.
Siedzę przy łożu śmierci matki, przekonana, że obudzi ją tylko informacja o osiągnięciu
wagi idealnej, jaką sobie dla mnie wymarzyła. Stres związany z jej chorobą wreszcie dał
mi kopa do działania i wywołał jadłowstręt. Czterdzieści kilo. Pewna sukcesu rozsiadam
się na krześle i z dumą zakładam nogę na nogę. Czekam, aż się ocknie. I czekam.
I czekam.
Ale gdzie tam. Ona się nie budzi. Nic z tego nie rozumiem. Jeśli moja waga to za mało,
żeby obudzić mamę, nic jej nie ruszy. Jeśli nic jej nie ruszy, oznacza to, że ona naprawdę
umrze. A jeśli naprawdę umrze, to co ja ze sobą pocznę? Moim życiowym celem zawsze
było uszczęśliwianie mamy, bycie tym, kim chciała, żebym była. Kim mam teraz być bez
niej?
PRZED
1.
– Jeszcze jeden rządek i gotowe – oznajmia mama, odnosząc się do klamerek, które
starannie wpina w moje włosy. Nie cierpię tej fryzury, rzędów ciasno spiętych kosmyków
unieruchomionych spinkami, które boleśnie wrzynają mi się w czaszkę. Wolałabym czapkę
z daszkiem, ale mama twierdzi, że wyglądam ładnie, więc jestem skazana na klamerki.
– Dobrze, mamusiu – odpowiadam. Siedzę na zamkniętym sedesie i macham nogami.
Machanie to uroczy akcent. Robi wrażenie.
Dzwoni telefon.
– Cholerka. – Mama otwiera drzwi łazienki i się wychyla, żeby złapać słuchawkę
wiszącą w kuchni na ścianie. Nie puszcza przy tym mojego kosmyka, który właśnie upina,
więc wychylam się w tym samym kierunku, co ona.
– Halo! – rzuca do słuchawki. – Uhm. Uhm. Że co?! O dwudziestej pierwszej?
Najwcześniej? Nieważne, dzieci spędzą kolejny wieczór bez taty. Twoja sprawa, Mark.
Twoja sprawa.
Rzuca słuchawkę.
– Dzwonił twój ojciec.
– Tak myślałam.
– Ten człowiek, Net, mówię ci. Czasami już… – Bierze głęboki, rozedrgany oddech.
– Czasami już co?
– No, mogłam wyjść za lekarza, prawnika albo…
– Wodza Indian – uzupełniam, gdyż to powiedzonko również słyszałam. Zapytałam
kiedyś, z którym wodzem indiańskim się spotykała, na co odpowiedziała, że nie miała na
myśli dosłownie wodza, to tylko taka przenośnia, która oznacza, że mogła mieć, kogo
chciała, zanim urodziła dzieci, a jej uroda zbladła. Wyraziłam przykrość z tego powodu,
ale stwierdziła, że nic nie szkodzi, gdyż woli mnie od faceta. Następnie zapewniła, że
jestem jej najlepszą przyjaciółką, cmoknęła mnie w czoło i uzupełniła po namyśle, że była
jednak na kilku randkach z lekarzem: „Wysokim i rudym, o ugruntowanej pozycji”.
Dalej upina mi włosy.
– Albo producenta. Filmowego, muzycznego. Quincy Jones obejrzał się kiedyś za mną
na ulicy. Serio, Net, mogłam wyjść za któregoś z nich i powinnam była to zrobić. Dobre
życie było mi pisane. Sława i majątek też. Sama wiesz, jak bardzo chciałam zostać aktorką.
– Ale dziadkowie ci nie pozwolili – mówię.
– Ale dziadkowie mi nie pozwolili, no właśnie.
Zastanawiam się, dlaczego jej nie pozwolili, ale nie pytam. Wiem, że lepiej nie zadawać
pewnych pytań i nie drążyć, niech mama uchyla rąbka tajemnicy tam, gdzie chce, podczas
gdy ja słucham i przyjmuję do wiadomości dokładnie to, czego sobie życzy.
– Au!
– Wybacz, przycięłam ci ucho?
– Tak, nie szkodzi.
– Nie widzę dobrze pod tym kątem.
Rozciera mi ucho. Ból mija w jednej chwili.
– Wiem.
– Chcę zapewnić ci życie, jakie nie było mi dane, Net. Życie, na które zasługiwałam.
Życie, jakiego odmówili mi moi rodzice.
– Dobrze. – Obawiam się tego, co zaraz nastąpi.
– Myślę, że powinnaś grać. Moim zdaniem byłabyś wspaniałą aktoreczką. Blondynka.
Niebieskie oczy. W tym mieście to kochają.
– W jakim mieście?
– W Hollywood.
– Czy Hollywood nie jest daleko?
– Półtorej godziny stąd. Fakt, trzeba jechać autostradą. Musiałabym się tego nauczyć.
Ale dla ciebie jestem gotowa na takie poświęcenie, Net. Bo nie jestem taka jak moi
rodzice. Chcę dla ciebie tego, co najlepsze. Zawsze. Wiesz o tym, prawda?
– Tak.
Mama urywa, jak zawsze, gdy zamierza powiedzieć coś doniosłego. Pochyla się, aby
spojrzeć mi w oczy, nie puszczając przy tym mojego kosmyka.
– Co ty na to? Chcesz grać? Chcesz zostać aktoreczką mamusi?
Odpowiedź jest tylko jedna.
3.
Nie czuję się gotowa. Wiem, że nie jestem gotowa. Dzieciak przede mną zbiega po
schodkach ze sceny w sposób, jaki mnie onieśmiela. W ogóle nie widać po nim tremy. Dla
niego to dzień jak co dzień. Zajmuje miejsce obok kilkanaściorga innych dzieci, które już
siedzą, gdyż wygłosiły swoje monologi.
Rozglądam się po nudnym, surowym pomieszczeniu o białych ścianach i rzędach dzieci
na metalowych krzesełkach. Nerwowo mnę kartkę. Teraz moja kolej. Usiadłam na końcu,
żeby mieć czas poćwiczyć, lecz teraz żałuję tej decyzji, bo zżerają mnie nerwy. W życiu
tak się nie czułam. Aż brzuch mnie rozbolał ze strachu.
– Zapraszam, Jennette – mówi mężczyzna z czarnym kucykiem i bródką, od którego
zależy moje być albo nie być.
Kiwam głową i wchodzę na scenę. Odkładam kartkę, żeby móc swobodnie
gestykulować, jak przykazała mi mama, i rozpoczynam monolog o żelkach owocowych.
Głos mi się trzęsie, słyszę to wyraźnie. Próbuję nad nim zapanować, ale mi nie
wychodzi. Uśmiecham się szeroko w nadziei, że Bródka nie zauważy. W końcu docieram
do puenty.
– …bo od żelków buzia mi się cieszy!
I chichoczę, tak jak poleciła mama – „słodko i piskliwie, marszcząc nosek” – w nadziei,
że wrażenie jest mniej krępujące, niż myślę.
Bródka odchrząka, co nigdy nie wróży nic dobrego. Prosi, żebym powtórzyła monolog,
ale „swobodniej, jakbym rozmawiała z koleżanką… aha, i bez wymachiwania rękami”.
Jestem rozdarta. Mama kazała machać. Jeśli wrócę do poczekalni i powiem, że nie
machałam, będzie zawiedziona. Ale jeśli wrócę do poczekalni i powiem, że nie mam
agenta, rozczaruje się jeszcze bardziej.
Powtarzam monolog, już bez gestykulacji, i wypadam nieco lepiej, widzę jednak, że
Bródka nie jest w pełni usatysfakcjonowany. Zawiodłam go. Czuję się okropnie.
Kiedy kończę, Bródka wyczytuje dziewięć nazwisk, w tym moje, i odprawia pozostałą
piątkę. Widzę, że tylko do jednej dziewczynki dotarło, że odchodzi z kwitkiem, pozostali
uciekają w podskokach, jakby szli na lody. Żal mi tej dziewczynki, ale rozpiera mnie
radość. Jestem Wybraną.
Bródka oznajmia, że Academy Kids będzie nas reprezentować jako statystów, co
oznacza, że wystąpimy na dalszym planie w filmach i programach. Widzę po jego
przesadnym ożywieniu, że próbuje osłodzić nam złą wiadomość.
Kiedy pozwala nam iść do poczekalni do naszych mam, wywołuje troje dzieci i każe im
zostać. Zwlekam z odejściem, żeby usłyszeć, jaki los czeka trójkę Wybranych Bardziej.
Bródka informuje ich, że będą reprezentowani jako „główni aktorzy”, czyli tacy, którzy
otrzymują role mówione. Wypadli tak dobrze, że nie wytypowano ich na żywe rekwizyty,
tylko na prawdziwych, wykwalifikowanych, godnych własnej kwestii AKTORÓW.
Czuję, że wzbiera we mnie coś niepokojącego. Zazdrość przemieszana z poczuciem
odrzucenia i żalu nad sobą. Dlaczego nie zasługuję na to, żeby mówić?
Wychodzę do poczekalni i biegnę do mamy, która po raz czwarty w tym tygodniu
podlicza domowe wydatki. Oznajmiam jej, że zostałam statystką, a ona wygląda na
szczerze ucieszoną. Mam świadomość, że po prostu nie wie o istnieniu drugiej, lepszej
opcji, która nie została mi dana. Dręczy mnie obawa, że się dowie.
Wypełnia formularz. Wskazuje długopisem wykropkowane pole, gdzie mam podpisać,
obok miejsca, gdzie złożyła swój podpis, jako moja opiekunka.
– Co podpisujemy?
– Umowę, według której agent dostaje dwadzieścia procent, a my osiemdziesiąt.
Piętnaście procent z tych osiemdziesięciu pójdzie na konto, do którego otrzymasz dostęp,
gdy skończysz osiemnaście lat. Tyle daje dzieciom większość rodziców. Ale ty masz
szczęście. Mamusia nie weźmie twoich pieniędzy, tylko swoją pensję i kwotę na niezbędne
wydatki.
– Co to są niezbędne wydatki?
– A co ty się nagle taka dociekliwa zrobiłaś? Nie masz do mnie zaufania?
Szybko podpisuję.
Zjawia się Bródka, żeby porozmawiać z każdym z rodziców. Najpierw podchodzi do
mamy i mówi jej, że mam potencjał na pierwszy plan.
– Potencjał? – pyta krytycznie mama.
– Tak, zwłaszcza że ma dopiero sześć lat, wcześnie zaczyna.
– Ale dlaczego potencjał? Dlaczego od razu nie może grać pierwszego planu?
– No, była bardzo stremowana. Wygląda na nieśmiałą.
– Jest nieśmiała, ale to pokona. Na pewno pokona.
Bródka drapie się po przedramieniu, na którym ma wytatuowane drzewo. Nabiera tchu,
jakby przymierzał się do powiedzenia czegoś, co boi się powiedzieć na głos.
– Jennette musi chcieć grać, żeby jej się udało.
– Och, niczego bardziej nie pragnie – zapewnia mama, podpisując wykropkowane pole
na następnej stronie.
To mama niczego bardziej nie pragnie, a nie ja. Dzień był stresujący i gdyby to ode mnie
zależało, darowałabym sobie powtórkę. Z drugiej strony pragnę tego samego, co mama,
więc w pewnym sensie ma rację.
Bródka posyła mi zagadkowy uśmiech. Nie lubię, kiedy dorośli robią miny albo wydają
odgłosy, których nie rozumiem. To frustrujące. Jakby coś mi umykało.
– Powodzenia – mówi znacząco i odchodzi.
4.
Jest trzecia nad ranem w piątek po podpisaniu umowy z Academy Kids, kiedy mama
mnie budzi. Jedziemy na plan serialu pod tytułem Z archiwum X. To mój pierwszy dzień
w roli statystki. Mam zacząć dopiero o piątej, ale ponieważ mama boi się pierwszej
podróży autostradą, woli wyjechać znacznie wcześniej.
– Patrz, dla ciebie pokonuję swój lęk – mówi mama, kiedy wsiadamy do naszego
minivana, forda windstara.
Docieramy do studia 20th Century Fox z godzinnym wyprzedzeniem, więc spacerujemy
chwilę po ciemku. Kiedy mijamy ogromny mural z pojedynkiem Luke’a Skywalkera
z Darthem Vaderem na jednym z budynków, mama piszczy z zachwytu, wyciąga
jednorazowy aparat fotograficzny i robi mi zdjęcie na jego tle. Jestem zakłopotana,
jakbyśmy tam nie pasowały.
Za kwadrans piąta dochodzi do wniosku, że już czas, więc meldujemy się przy wejściu u
niskiego, łysego asystenta produkcji. Mówi nam, że przyszłyśmy za wcześnie, ale możemy
poczekać na „zapleczu”.
Zaplecze okazuje się świetnym miejscem. To namiot na skraju studia, z bufetem. Płatki,
słodycze, dzbanki z kawą i sokiem pomarańczowym oraz srebrne tace ze śniadaniem:
naleśnikami, goframi i jajecznicą z boczkiem.
– W dodatku za darmo – stwierdza z przejęciem mama. Zawija babeczki i rogaliki
w serwetki, po czym upycha je w swojej wielkiej torbie z sieci Payless, dla moich braci, na
później. Na jednej z tac leżą całe jaja. Mama mówi, że są ugotowane na twardo. Biorę
jedno, żeby spróbować. Mama pokazuje mi, jak turlać jajkiem po twardej powierzchni
i obrać ze skorupki. Posypuję je solą i pieprzem, po czym biorę wielki kęs. Jest pyszne.
Łapię też paczkę minikrakersów serowych. Spodobałoby mi się takie życie.
Kiedy przełykam ostatni kawałek jajka, pozostali mali statyści – jest nas trzydzieścioro –
są już w komplecie i ruszamy na plan.
Drepczemy za łysym asystentem, który prowadzi nas do studia, gdzie będziemy kręcić.
Jestem pod wrażeniem. Pod wysokim sufitem znajdują się setki świateł. Pachnie świeżym
drewnem, słychać stukot młotków i wiercenie. Mija nas wielu ludzi w kombinezonach,
niektórzy z narzędziami przy paskach, inni z clipboardami, jeszcze inni mówią coś
gorączkowo do krótkofalówek. Jest w tym coś magicznego. Tyle się dzieje.
Idziemy na plan i reżyser – niski mężczyzna z jasnobrązowymi, przydługimi włosami –
prowadzi nas do środka, terkocząc jak karabin maszynowy. Patrzy na mnie i pozostałe
dwadzieścioro dziewięcioro dzieci, po czym obwieszcza z przejęciem, że zagramy dzieci,
które duszą się na śmierć w komorze gazowej. Kiwam głową, chłonąc każde słowo, żeby
zrelacjonować to mamie w drodze powrotnej. Duszą się na śmierć, jasne.
Reżyser rozmieszcza nas na planie. Stoję nieco z tyłu, lecz prosi, aby mniejsze dzieci
przeszły do przodu, więc przechodzę. Następnie celuje palcem w każdego z osobna
i mamy zrobić „śmiertelnie wystraszoną” minę. Jestem dziewiąta albo dziesiąta z kolei,
i kiedy robię minę, każe operatorowi zrobić zbliżenie mojej twarzy. Nie mam pojęcia, co to
oznacza, ale chyba coś dobrego, gdyż reżyser puszcza do mnie oko.
– Jeszcze raz, masz się bać! – krzyczy reżyser. Lekko wytrzeszczam oczy w nadziei, że
o to chodzi. Chyba tak, bo reżyser klepie mnie po plecach ze słowami „Mamy to, jedziemy
dalej!”.
Reszta dnia upływa na kręceniu i lekcjach, które tutaj odrabiamy, więc kursujemy
z miejsca na miejsce. Ponieważ mama uczy mnie w domu, przywiozła moje zadania
i spięła je spinaczem. Siedząca obok dwunastolatka trąca mnie łokciem i mówi, że nie
musimy odrabiać lekcji, jeśli nie chcemy, gdyż nauczycieli nie obchodzą statyści, tylko
główni aktorzy. Próbuję nie zwracać na nią uwagi i uzupełniam stolice stanów na swojej
kartce. Mija około pół godziny i asystent znowu prowadzi nas na plan, gdzie kręcimy tę
samą scenę. Tę samą scenę, przez cały dzień.
Nie mam pojęcia, dlaczego robimy to tyle razy, i dochodzę do wniosku, że lepiej nie
zadawać pytań, ale zauważam, że ilekroć wracam na plan, kamera stoi w innym miejscu,
więc pewnie o to chodzi. No cóż, przynajmniej za każdym razem mam okazję zobaczyć
mamę.
W drodze na plan mijamy niewielkie pomieszczenie, gdzie tłoczą się rodzice statystów.
Macham do mamy, która zauważa mnie za każdym razem. Odkłada czasopismo, uśmiecha
się od ucha do ucha i unosi kciuk. Rozumiemy się bez słów.
Pod koniec dnia padam z nóg. Mam za sobą osiem i pół godziny zdjęć, odrabiania lekcji,
chodzenia tam i z powrotem, słuchania poleceń i wąchania dymu (w komorze gazowej jest
generator mgły, dla lepszego efektu). Mam za sobą długi i niezbyt przyjemny dzień, ale
jajko na twardo naprawdę mi smakowało.
– Duszą się na śmierć – mówi z podziwem mama, kiedy w drodze do domu opowiadam
jej wszystko ze szczegółami. – I zbliżenie. Zobaczą, jaka jesteś świetna. Gdy odcinek
zostanie wyemitowany, agencja będzie cię błagać, żebyś została główną aktorką. Błagać,
zobaczysz.
Z niedowierzaniem potrząsa głową i przejęta postukuje w kierownicę. Wydaje się taka
beztroska. Chłonę jej nastrój całą sobą. Chciałabym, żeby częściej taka była.
– Zostaniesz gwiazdą, Nettie. Ja to wiem. Gwiazdą, zobaczysz.
5.
– Za piętnaście minut musimy wyjść do kościoła! – krzyczy mama z drugiego pokoju, po
czym słychać charakterystyczny stukot pędzelka ciśniętego w lustro. Pewnie znów krzywo
pomalowała oko.
Należymy do Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Garden Grove.
Babcia przyjęła mormoński chrzest w wieku ośmiu lat, podobnie jak mama – ze mną
będzie tak samo, gdyż zdaniem Josepha Smitha w tym wieku człowiek staje się
odpowiedzialny za swoje grzechy (wcześniej nie ponosi za nie odpowiedzialności). Mimo
chrztu babcia z mamą nie chodziły do kościoła. Pewnie myślały, że pójdą do nieba na
skróty.
Ale kiedy u mamo wykryto raka, zaczęliśmy uczestniczyć we mszy.
– Wiedziałam, że Pan pomoże mi wyzdrowieć, jeśli będę Mu wiernie służyć – wyjaśniła
mi mama.
– Aha, czyli zaczęliśmy chodzić do kościoła, bo chcieliśmy czegoś od Boga? –
zapytałam.
– Nie. – Mama się śmiała, ale wyglądała na zdenerwowaną, może nawet trochę
rozzłoszczoną. Po czym przeszła gładko na Toma Cruise’a, jaki to jest przystojny
w zwiastunie drugiej części Mission Impossible.
Nigdy więcej nie zapytałam, kiedy zaczęliśmy chodzić do kościoła ani dlaczego to
robimy. Nie muszę znać szczegółów, żeby to pokochać.
Uwielbiam zapach świątyni: sosnowej pasty do podłóg z nutką juty. Uwielbiam
katechezy i pieśni o wierze oraz Jezusie, takie jak Niechaj mnie powołają, Opowieści
z Księgi Mormona i moją ulubioną Kukurydza strzela, choć w sumie nie wiem, co może
mieć wspólnego z wiarą albo Jezusem. (Opowiada o kukurydzy, która strzela na moreli).
Nade wszystko jednak kocham ucieczkę. Kościół to cudowne, sielskie, trzygodzinne
wytchnienie od miejsca, którego nie znoszę najbardziej na świecie: domu.
Podobnie jak kościół, dom znajduje się w Garden Grove w stanie Kalifornia, mieście
niezbyt czule nazywanym przez mieszkańców Garbage Grove, czyli Śmieciowym Grove,
gdyż – jak ujmuje to Dustin, zanim mama zdąży go uciszyć – mieszka tu mnóstwo białych
śmieci1.
Mamy dobrą stawkę za wynajem, ponieważ dom należy do rodziców taty, ale widać
mogła być lepsza, bo mama wciąż narzeka.
– Wcale nie powinniśmy płacić. Od tego jest rodzina – utyskuje przy mnie, piłując
paznokcie albo zmywając naczynia. – Jeśli nie zostawią go twojemu ojcu w spadku, to
przysięgam, że…
Spóźniamy się z czynszem w zasadzie co miesiąc – mama zawsze płacze z tego powodu.
Do tego pieniędzy często brakuje – z tego powodu też płacze. Nie wystarcza pieniędzy,
mimo że wszyscy się zrzucają: mama, tata i dziadkowie. Babcia z dziadkiem wprowadzili
się do nas tymczasowo, kiedy mama walczyła z rakiem, ale już zostali, kiedy choroba się
cofnęła, gdyż taki układ był korzystniejszy dla wszystkich.
Mama nazywa to zmorą płacy minimalnej. Dziadek jest bileterem w Disneylandzie,
babcia recepcjonistką w domu starców, tata wycina stojaki z tektury dla Hollywood Video
i pracuje w dziale kuchennym Home Depot, a mama skończyła szkołę dla kosmetyczek,
ale dzieci storpedowały jej karierę – „poza tym opary utleniacza do włosów są toksyczne”
– więc w sezonie świątecznym bierze zmiany w Target, ale podkreśla, że jej głównym
zadaniem jest wypromowanie mnie w Hollywood.
Mimo notorycznego zalegania z czynszem jeszcze nie zostaliśmy wyrzuceni, choć
podejrzewam, że gdyby dom nie należał do rodziców taty, sytuacja przedstawiałaby się
inaczej. Po cichu o tym marzę.
Gdyby nas wyrzucono, musielibyśmy przenieść się gdzie indziej, a w takim wypadku
należałoby spakować do kartonów to, co chcielibyśmy zabrać. Gdybyśmy zaś musieli
spakować się do kartonów, należałoby przejrzeć wszystko, co znajduje się w domu,
i wyrzucić część rzeczy. Byłoby cudownie.
Nasz dom nie zawsze tak wyglądał. Widziałam zdjęcia z czasów, zanim się urodziłam,
gdy wyglądał całkiem zwyczajnie – ot, zwykły dom, zagracony w granicach normy.
Zdaniem moich braci zaczęło się wraz z chorobą mamy, właśnie wtedy zaczęła wszystko
chomikować. Czyli kiedy miałam dwa lata. Od tamtej pory sytuacja tylko się pogorszyła.
Nasz garaż jest od sufitu do podłogi wypełniony szpargałami. Spiętrzone, plastikowe
pudła pękają w szwach od starych papierów, rachunków, dziecięcych ubrań, zabawek,
splątanej biżuterii, czasopism, ozdób świątecznych, papierków po słodyczach,
przeterminowanych kosmetyków, pustych butelek po szamponach oraz skorup po
rozbitych kubkach w workach strunowych.
Do garażu prowadzą dwa wejścia, od tyłu oraz przez główne drzwi garażowe. Prawie
niemożliwością jest przejść środkiem, wchodząc od tyłu, gdyż nie ma na to miejsca,
a gdyby nawet się znalazło, lepiej nie próbować. Grasują tu szczury i oposy, toteż
ewentualna ścieżka usiana jest truchłami w pułapkach rozstawianych przez tatę co kilka
tygodni. Zdechłe szczury i oposy śmierdzą.
Ponieważ nie można przejść przez garaż, naszą drugą lodówkę postawiono strategicznie
na samym przedzie, aby mieć do niej łatwy dostęp zaraz po otwarciu.
„Łatwy” to za dużo powiedziane.
Jako jedyni na ulicy mamy bramę garażową otwieraną ręcznie, tak ciężką, że wyłamała
zawiasy. Dawniej klikała głośno, kiedy tata lub Marcus – jedyni, którzy mieli siłę ją
dźwignąć – unieśli ją na pożądaną wysokość. W chwili gdy rozlegał się ów dźwięk,
zostawała w górze.
No, już nie zostaje. Kilka lat temu kliknęła, po czym z hukiem runęła z powrotem i od
tamtej pory nie trzyma się o własnych siłach.
Dlatego dziś wyjście do garażu to zadanie dla dwóch osób. Osoba, która podnosi ciężkie
wrota – na ogół Marcus – musi podtrzymać je całym ciałem, żeby na nią nie spadły, druga
zaś – zwykle ja – bierze z garażu to, co ma zostać zabrane.
Chwile, kiedy Marcus i ja mamy coś przynieść, są owiane grozą. Gdy Marcus
przytrzymuje bramę, krzywiąc się pod jej ciężarem, a ja pędzę do przepełnionej lodówki
i namierzam wskazany produkt w oceanie innych artykułów, czuję się jak Indiana Jones
oko w oko z głazem lecącym z góry: muszę porwać ukryty skarb, zanim głaz mnie
zmiażdży.
W pokojach sytuacja przedstawia się niewiele lepiej. Pamiętam czasy, kiedy Marcus,
Dustin i Scott spali na piętrowym łóżku, a ja w pokoju dziecięcym, obecnie jednak nasze
sypialnie są tak zagracone, że nie sposób zlokalizować łóżek, a co dopiero w nich spać.
W Costco kupiono dla nas rozkładane materace, na których śpimy w salonie. Coś mi
mówi, że są to materace do ćwiczeń gimnastycznych dla dzieci. Nie lubię spać na moim.
Ten dom to żenada. Wstyd i hańba. Nie znoszę tego domu. Nie znoszę tego, jaka czuję
się w nim spięta i zestresowana, dlatego cały tydzień wyczekuję trzygodzinnej ucieczki do
krainy wyznań wiary i sosnowej pasty do froterowania.
I dlatego tak mnie denerwuje, że moja rodzina nigdy nie może wyjść o czasie, mimo że
bardzo się o to staram.
– Szybciej, ruchy, ruchy! – popędzam, zapinając sprzączkę lewego buta.
Dustin i Scott dopiero się budzą. Przecierają oczy, kiedy dziadek przełazi niezdarnie nad
ich „łóżkami” z Costco. Śpi z babcią na tapczanie w moim dawnym pokoju, który stał się
ich sypialnią vel składem na kolejne graty.
– Macie dziesięć minut na śniadanie, ubranie się i umycie zębów – oznajmiam braciom,
którzy idą do kuchni nasypać sobie płatków. Dustin – Lucky Charmsy, Scott – Count
Chocula. Przewracają oczami, dając do zrozumienia, że się rządzę, ale ja się nie rządzę: to
akt czystej desperacji i nic poza tym. Pragnę porządku. Spokoju. Trzygodzinnego
odpoczynku od tego miejsca.
– Słyszycie, co do was mówię? – pytam bez echa. Dziadek stoi w kącie i smaruje
grzankę, od ilości użytego masła jeży mi się włos na głowie. „Nie stać nas na te jego
ćwierć kostki masła dziennie”, powtarza mama. „Jego cukrzyca też tego nie zniesie”.
– Czy mógłbyś używać mniej masła, dziadku? Zdenerwujesz mamę.
– Hę? – mruczy dziadek. Mówi tak, ilekroć zadaję mu pytanie, na które nie chce
odpowiedzieć, słowo daję.
Podminowana wychodzę i rozkładam To Białe na wykładzinie w dużym pokoju. To Białe
jest cienkim, białym kwadratem w kwiatki, który rozkłada się na trzy części o bokach
długości dwudziestu pięciu centymetrów, służące nam jako stolik. Wygląda na to, że
rozkładane rzeczy to nasza specjalność.
Zatem rozkładam To Białe, a Dustin i Scottie schodzą jeden za drugim do salonu.
Podążają krokiem i ze skupieniem godnym linoskoczków, gdyż obaj napełnili miski aż po
same brzegi i mleko chlusta na szarą wykładzinę. Mama codziennie wbija im do głów, że
w pokoju śmierdzi później skwaśniałym mlekiem, ale oni wciąż swoje. Tutaj nikt nikogo
nie słucha.
Mama nie włożyła jeszcze odświętnych butów – robi to tuż przed wyjściem, gdyż bolą ją
od nich haluksy – toteż wiem, że za chwilę wdepnie w mokrą plamę i zedrze rajstopy, po
czym wpadnie w histerię i zażąda, abyśmy wstąpili po drodze do Rite Aid po nowe.
Zaburzy to moją trzygodzinną ucieczkę. Nie możemy wstąpić do Rite Aid.
Biegnę do szafy z ręcznikami. Po drodze mijam łazienkę. Przyciskam ucho do drzwi
i słyszę, jak babcia żali się komuś do telefonu.
– Jean zostawiła metkę na swetrze, który dała mi w prezencie. Robi tak, gdy kupi coś na
wyprzedaży i udaje, że zapłaciła pełną kwotę. Taka jest cwana. W każdym razie poszłam
do sklepu i zobaczyłam ten sweter, z siedemdziesięcioprocentowym rabatem. Nie wydała
nawet piętnastu dolarów…
– Wychodź, babciu! Chłopcy muszą skorzystać! – krzyczę i walę pięścią w drzwi.
– Co ja ci zrobiłam?! – wrzeszczy babcia. To jej stały numer, kiedy rozmawia z kimś
przez telefon. Robi z siebie ofiarę.
Biorę z szafki czerwoną ścierkę z motywem świątecznym, zwilżam ją pod kuchennym
kranem i przyciskam do przesiąkniętej mlekiem wykładziny. Podnoszę głowę i patrzę, jak
Dustin i Scott jedzą przy Tym Białym. Scott przeżuwa w ciszy i metodycznie, prawie
w zwolnionym tempie. Po co ten pośpiech? Gdzie się pali? Dustin nie domyka ust,
mlaszcze i siorbie. Szybko, lecz mało efektywnie.
Patrzę na zegar. Dwanaście minut po jedenastej. Musimy się uwinąć w ciągu ośmiu
minut, żeby zdążyć na mszę o wpół do dwunastej.
– Szybciej, guzdrały! – popędzam braci i kładę się na ścierce, aby osuszyć zalaną
mlekiem wykładzinę.
– Przymknij się, fujaro – burczy Scottie.
Dziadek przechodzi nade mną, sypiąc okruchami z grzanki zawiniętej w papierową
serwetkę. Babcia nadchodzi z drugiej strony, owinięta w prześwitujący ręcznik, fuj. Na
głowie ma prowizoryczną opaskę z papieru toaletowego.
– Zadowolona? Wyszłam z łazienki – oznajmia, kierując się do kuchni.
Nie zwracam na nią uwagi i zapędzam braci do mycia zębów, a sama odnoszę miski do
zlewu. Może jeszcze cudem zdążymy.
Pełna nadziei odklejam ścierkę od wykładziny i biegnę do kuchni ponownie zmoczyć ją
pod kranem, kiedy zjawia się mama i idzie do salonu. Przerażona już mam ją ostrzec, ale
widzę, że nie zdążę.
– Co to ma być? – pyta tonem, z którego jasno wynika, że wie, w co wdepnęła.
Tłumaczę jej, że prawie posprzątałam, a mokra plama to głównie woda, ale nie słucha.
Straciła humor. Zdejmuje rajstopy i krzyczy do taty, że musimy wstąpić po drodze do Rite
Aid po nowe.
Zastanawiam się, czy mogłam coś zrobić inaczej, abyśmy szybciej znaleźli się za
drzwiami. I czy mogę podjąć jakieś kroki w przyszłości. Pakujemy się do minivana
i jedziemy do Rite Aid. Może zdążymy do kościoła na Kukurydzę.
1
White trash – obraźliwe określenie białych Amerykanów z nizin społecznych, którym nie spełnił się
amerykański sen.
6.
– Tatuś! – krzyczę, kiedy wchodzi do domu. Wpadam na niego jak taran, jak zawsze, gdy
wraca z pracy. Wciągam w płuca aromat flanelowej koszuli – mmm, trociny z kapką
świeżej farby, jego zapach firmowy.
– Cześć, Net – odpowiada bez entuzjazmu. Zawsze trzymam kciuki, że potarga mi włosy,
przytuli albo zażartuje, ale na próżno. Nie tracę nadziei.
– Jak było w pracy?
– Dobrze.
Gorączkowo szukam tematu do rozmowy. Nici porozumienia. Z mamą to przychodzi bez
trudu, dlaczego z nim musi być inaczej?
– Dobrze się bawiłeś? – pytam, kiedy przechodzimy do dużego pokoju.
Milczy, po czym jego twarz przybiera wyraz niepokoju. Odwracam się, żeby sprawdzić.
Mama. Wyprostowana jak struna, uniesiony podbródek, zaciśnięte zęby, wytrzeszczone
oczy… Nie jest zdenerwowana ani zła, jest wściekła. Zaraz wybuchnie. O nie. Muszę temu
zapobiec.
– Mark – wypluwa i cmoka w dowód irytacji. Teraz albo nigdy, muszę interweniować.
– Kocham cię, mamusiu! – wołam. Biegnę i ją przytulam.
Udało się, mogę ją udobruchać. Ale zanim zdążę zebrać myśli…
– Marku Eugene McCurdy – mówi podniesionym głosem.
O nie. Nazwała go „Eugene”. Jesteśmy o krok od detonacji.
– Musiałem zostać dłużej, bo pomagałem klientowi, nie dałem rady się wyrwać –
usprawiedliwia się tata przestraszonym głosem.
– Trzy godziny…
Patrzę błagalnie na Dustina i Scottiego, którzy grają w „GoldenEye 007” na Nintendo 64.
W takich chwilach reszta świata przestaje dla nich istnieć. Dziadkowie są w pracy. Jestem
sama na placu boju.
– Może obejrzymy Jaya Leno, mamusiu? Chcesz obejrzeć Jaya Leno? Zaraz się zacznie.
– Cicho, Net.
I po sprawie. Przemówiła. Zostałam uciszona, a już myślałam, że Jay zadziała. Fakt,
wolę Conana, ale w naszym domu ogląda się Jaya. (Gdy wspomniałam o tym w kościele,
siostra Huffmire stwierdziła, że Jay jest trochę ryzykowny i o wpół do dwunastej w nocy
powinnam już spać, ale mama skwitowała, że siostra Huffmire lubi osądzać innych i nie
muszę się nią przejmować).
Bacznie obserwuję mamę. Jej pierś zaczyna falować. Napięcie rośnie. Uszy mamy robią
się czerwone. Rzuca się na tatę, który cofa się kilka kroków i mama pada na kolana.
– Przemoc! Przemoc! – krzyczy wniebogłosy. Tata łapie ją za nadgarstki, żeby się
uspokoiła. Mama pluje mu w twarz. Ktoś wygrywa rundę w „007”. Słychać fanfary.
– Wróciłem trochę później, Deb, wielkie rzeczy! – próbuje ją przekrzyczeć tata.
– Jak śmiesz mną pomiatać?! Jak śmiesz?! – Mama uwalnia nadgarstki i zaczyna go bić
po twarzy.
– Dawaj, mamo! Dasz radę! – kibicuję, jak zawsze, gdy minie pierwszy strach.
– To niedorzeczne, Deb. Potrzebujesz pomocy! – rzuca błagalnie tata. O nie. Czyżby nie
wiedział, że to ją tylko nakręca? Ilekroć on albo dziadek kłócą się z mamą i mówią
„potrzebujesz pomocy”, zaczyna się istna burza.
– Ja nie potrzebuję pomocy, ty potrzebujesz! – wrzeszczy mama. Biegnie do kuchni. Tata
zaczyna ściągać buty, łudząc się idiotycznie, że może już po wszystkim, może mama
ochłonęła i wróci do normalności. Jak może nie wiedzieć? Dlaczego nigdy nie wie?
Jeden, dwa, trzy, odliczam w myślach. Wróci za niespełna dziesięć sekund. Cztery, pięć,
sześć, siedem. Wraca z kuchennym nożem, tym dużym, którym babcia co wieczór sieka
warzywa.
– Wynocha z mojego domu! – krzyczy. – Wynoś się!
– Proszę cię, Deb, co ty znowu wyprawiasz…
Minęło kilka miesięcy, odkąd ostatnio kazała mu spać w samochodzie. Dłużej niż
zwykle: na ogół wylatuje raz w tygodniu. I nie bez powodu. Mama twierdzi, że za mało
pomaga w domu, przesiaduje za długo w pracy, pewnie ją zdradza, nie interesuje się
dziećmi, jest nieobecnym ojcem itd. Cud, że tak dawno go nie wyrzucała. Powinien się
cieszyć.
– Wynocha, Mark!
– Odłóż ten nóż, Deb. To niebezpieczne. Stwarzasz zagrożenie dla dzieci.
– Nieprawda. Nigdy nie skrzywdziłabym swoich dzieci. Nigdy nie skrzywdziłabym
swoich dzieci! Jak śmiesz mnie o to oskarżać?!
Łzy płyną jej po twarzy. Wytrzeszcza oczy i toczy wzrokiem, jest przerażająca.
– Wynocha!
Znów się na niego rzuca. Tata się cofa.
– Dobrze, no dobrze. Wychodzę. Już mnie nie ma.
Wkłada z powrotem buty i znika za drzwiami. Mama wraca do kuchni i odkłada nóż do
szuflady, po czym osuwa się na kolana i zaczyna rozdzierająco szlochać. Przykucam obok
i ją przytulam. Ktoś wygrywa kolejną rundę „007”.
7.
Stoję na tym kopcu, odkąd wywołano mnie o szóstej rano. Dochodzi południe i słońce
grzeje niemiłosiernie. Główni aktorzy wokół mnie w przerwach między ujęciami idą pod
parasole, siadają na rozkładanych krzesłach, aby dać odpocząć nogom, i sączą zimną wodę
prosto ze skrzyni z lodem. Ale nie ja. Nie dla mnie takie luksusy, ponieważ jestem tylko
statystką.
Wraz z grupą pozostałych wybrańców losu sterczę na pustyni na obrzeżach Lancaster,
bez parasola i o suchym pysku, spocona jak mysz pod warstwami gryzącej, stęchłej
odzieży z czasów wielkiego kryzysu. Gramy nędzarzy w filmie krótkometrażowym Złote
marzenia. Film przedstawia wycinki z dziejów Kalifornii i podobno mają go puszczać
w nowym parku tematycznym Disneylandu, „Kalifornijska przygoda”. Mama radośnie
przekazała mi tę informację, kiedy jechałyśmy tu o wpół do piątej rano, ale ożywiłam się
jedynie na wieść o nowym parku.
Najgorsze ze wszystkiego jest świństwo, które mam w ustach. Rano, podczas
charakteryzacji, zapleciono mi dwa warkocze i kazano szeroko rozdziawić buzię, po czym
charakteryzatorka wlała do środka brązowy płyn, tak aby zęby wyglądały na zepsute.
Ciecz szybko zastygła i wrażenie było odpychające, jakbym miesiąc nie myła zębów. Od
rana mnie to męczy i mimowolnie przesuwam po nich językiem, nie mogąc się skupić.
– Nie wyglądasz na zadowoloną, że tu jesteś. Postaraj się wyglądać na zadowoloną –
mówi mama, kiedy wchodzimy razem do łazienki dla statystów. Od godziny chce mi się
kupę i dłużej nie wytrzymam, więc pytam człowieka z krótkofalówką, czy mogę iść, choć
mama twierdzi, że mogę przez to dostać łatkę trudnej.
– Przepraszam – mówię, robiąc kupę, a mama zwilża wodą papierowy ręcznik, żeby
mnie podetrzeć. Głupio mi, że nadal się przy tym upiera. Ostatnio próbowałam jej
wytłumaczyć, że mam już osiem lat i sama umiem, ale zrobiła minę, jakby się miała
rozpłakać, i oznajmiła, że musi to robić przynajmniej do czasu, aż skończę dziesięć lat,
gdyż nie życzy sobie smug na moich majtkach z Pocahontas. Wiem, że nie byłoby żadnych
smug, jednak bardziej martwią mnie łzy mamy.
– Przestań się marszczyć, OK? – mówi mama, żebyśmy się dobrze zrozumiały. – Masz
nastroszone brwi i wyglądasz na rozzłoszczoną.
Ręcznik idzie w ruch.
– Dobrze.
Wracam na swój kopiec i próbuję wyglądać odwrotnie, niż się czuję, co w tym słońcu
jest naprawdę trudne. Mrużę oczy, nic na to nie poradzę.
– Gdzie ta smutaska, którą wcześniej pokazywałem? Weźmy ją! – krzyczy reżyser do
asystenta.
Asystent wskazuje różne dzieci, ale reżyser kręci głową, póki nie pada na mnie.
– Tak, ona – potwierdza reżyser.
– Chodź ze mną. – Asystent bierze mnie za rękę i idziemy do reżysera.
Każą mi usiąść w staroświeckim pojeździe, patrzeć nieco w prawo i „nic nie robić”.
Przytakuję. Po kilku ujęciach reżyser wygląda na zadowolonego.
Asystent odprowadza mnie do mamy czekającej przy bufecie. Mówi, że skończyłam na
dziś, ponieważ wykorzystano mnie w kluczowej scenie i nie mogę już statystować.
– Kluczowej scenie? – pyta mama z wyraźnym podnieceniem.
– Owszem. Właściwie to muszę wam przynieść nową umowę, bo to zasadniczo rola
główna.
Mama niemal dygocze z radości.
– Jak do tego doszło?
– Cóż, dziewczynka, którą zatrudniliśmy, nie słuchała poleceń: uśmiechała się, chociaż
kazaliśmy jej robić smutną minę. Ale nie pani córka. Smuci się jak marzenie – dorzuca ze
śmiechem asystent.
– A jakże. Jak marzenie. – Mama przytakuje rozpromieniona, jakby zapomniała, że
jeszcze pół godziny temu robiła mi o to wyrzuty.
– Tak czy siak, wzięliśmy pani córkę, więc teoretycznie wystąpiła na pierwszym planie.
Idzie po nowy formularz, a mama odwraca się i łapie mnie za ręce.
– Wzięli cię, Net! Wzięli!
Po powrocie do domu od razu dzwoni do Academy Kids, żeby się pochwalić. Mówią jej,
że to wspaniała wiadomość i oznacza, że zyskam renomę dziewczynki, która współpracuje
i słucha poleceń, dwie najbardziej pożądane cechy aktorów dziecięcych. Obiecują, że
rozejrzą się za jakimś dłuższym projektem, na drugim planie. Początkujący statysta nie ma
co marzyć o takich rolach, gdyż nie dał się jeszcze poznać. Mama wygląda na zmieszaną.
– Na drugim planie? W epizodach? Dlaczego nie do roli pierwszoplanowej? Przecież
zagrała w Złotych marzeniach, chyba może już zacząć chodzić na przesłuchania?
– Jeszcze za wcześnie na to. Musi nabrać więcej doświadczenia, po czym ocenimy, czy
jest gotowa.
Mama ustępuje, ale widzę, że nie jest zachwycona.
– Znaleźli się eksperci – prycha. Zawsze truchleję, że jej rozmówca nie zdążył się
rozłączyć i usłyszy, co szczęśliwie jeszcze nigdy nie miało miejsca.
Do końca dnia jest podenerwowana, ale rano odzyskuje dobry humor, gdy dzwonią
z Academy Kids z informacją, że mają dla mnie rolę drugoplanową w pilocie serialu.
Osiem dni pracy.
– Może grasz epizody, skarbie – oznajmia mama, szorując zęby – ale jeszcze trochę,
a zostaniesz aktorką sensu stricto.
Wypluwa pastę do zlewu.
– Chyba tak się mówi, nie jestem pewna.
8.
Pilot zostaje przyjęty zgodnie z oczekiwaniami i choć gram tylko epizod, na planie
dochodzi do incydentu, który przybliża mnie do spełnienia marzenia mamy.
Matka grającej rolę główną dziewczynki w moim wieku w przypływie sympatii daje
mamie numer agentki swojej córki, Barbary Cameron.
– Barbary Cameron, Net! Cholernej Barbary Cameron!
– Super!
– Czy ty wiesz, kto to jest?
– Nie.
– Matka kilkorga sławnych dzieci. Kilkorga. Kirka Camerona z Dzieciaki, kłopoty i my,
Candace Cameron z Pełnej chaty. To ich mama. Była ich menedżerką, a potem została
menedżerką innych dzieci. W tej chwili to jedna z najsławniejszych agentek aktorów
dziecięcych. Naprawdę równa babka.
Mama natychmiast dzwoni do Barbary, żeby załatwić przesłuchanie dla mnie i Marcusa,
którego namówiła ostatnio, żeby spróbował swoich sił w aktorstwie, mimo jego
początkowych oporów.
„Daj spokój, masz taki fantastyczny uśmiech, takie duże zęby”, przekonywała. „I dużo
pieprzyków. Dosłownie młody Matt Damon”.
Po cichu zazdroszczę Dustinowi i Scottiemu. Nie pojmuję, dlaczego ma wobec nich
skromniejsze oczekiwania. Chciałabym znać odpowiedź na to pytanie, ale to chyba jedna
z kwestii, których w rodzinie się nie porusza i co do których panuje milcząca zgoda.
Barbara pracuje z domu, jedziemy tam na przesłuchanie. Po przyjeździe dostajemy
z Marcusem sceny, na których przygotowanie mamy pół godziny, po czym mamy wrócić
i je zaprezentować. Nie wiem, z jakich pochodzą filmów, ale Marcus gra licealistę, którego
dziewczyna popełniła samobójstwo, a ja dziewczynkę, która usiłuje odwieść rodziców od
rozwodu.
Mama ćwiczy z nami monologi, po czym idziemy na przesłuchanie.
Marcus pierwszy. Nie ma go pół godziny. Wraca w dobrym humorze. Twierdzi, że
Barbara i druga pani dużo mówiły i się śmiały.
Wchodzę. Cała się trzęsę. Mówię swój monolog. Kobiety patrzą po sobie i Barbara prosi,
żebym spróbowała jeszcze raz, ale mam go z siebie „wyrzucić”. Nie bardzo wiem, o co
chodzi.
– Bądź bardziej swobodna – uściśla Barbara.
Próbuję. Druga kobieta patrzy na Barbarę i wzrusza ramionami. Barbara ma niewyraźną
minę.
– Dziękuję – mówią jednocześnie.
Wychodzę, jak mogę najwolniej, grając na zwłokę, gdyż wiem, że mama będzie
zawiedziona, że spędziłam tam tak niewiele czasu. Mimo starań zyskuję co najwyżej
minutę. Mama spogląda na mnie z niepokojem.
– Jak poszło?
– W porządku.
– Dużo gadały?
– Nie bardzo…
– Śmiały się z tego, co mówiłaś?
– Właściwie nie…
– Hm.
W drodze powrotnej czuję, że mama jest zawiedziona. Wyglądała na dumną i przejętą
Marcusem, ale znam ją na wylot i wiem, że to wymuszone. Rozczarowanie moją porażką
usunęło w cień dumę i radość z syna.
– Marcus bardzo nam się podoba, chętnie będziemy go reprezentować. Ale Jennette, ona
po prostu… nie ma charyzmy.
To słowa Laury, kobiety, która prowadziła casting razem z Barbarą. Jest prawą ręką
Barbary, jedną z dwóch agentek w firmie. Bystra i wygadana, wali prosto z mostu głosem,
który słyszę z drugiego końca kuchni, gdzie mama gotuje rosół.
– Wspaniale, że chcecie reprezentować Marcusa, ale może weźmiecie też Jennette,
najwyżej zrezygnujecie z niej, jeśli nie znajdzie nic po pół roku – mówi błagalnie mama
i unosi kciuk, zachwycona własnym pomysłem.
– Mamy już dużo podopiecznych… – Laura zawiesza głos.
– Jennette szybko się uczy i słucha poleceń – przekonuje melodyjnie mama, jakby
próbowała znęcić Laurę, co nie zmienia faktu, że w istocie żebrze o litość.
Laura mówi, że pogada z Barbarą i zaraz oddzwoni. Mama przenosi na mnie wzrok.
– Net, zmów szybki paciorek, żeby Barbara cię przyjęła. I złóż rączki za nas obie, bo ja
mieszam zupę – oznajmia. Posłusznie składam ręce. Przymykamy oczy.
– Ojcze nasz w niebie – zaczynam. – Dziękuję Ci za ten piękny dzień i liczne
błogosławieństwa…
– Szlag! – mówi mama.
Otwieram oczy. Mama upuszcza łyżkę, którą mieszała, i wkłada palec do ust, po czym
odkręca zimną wodę.
– Sparzyłam się w palec – rzuca tonem wyjaśnienia. – Mów dalej, kochanie.
Kiwam głową i wracam do modlitwy.
– Proszę Cię, spraw, żeby Barbara Cameron mnie przyjęła, i ześlij na nas pokój na resztę
dnia, niech mamusia się wyśpi, bo czasem ma z tym problem. Dziękuję Ci, Ojcze. W imię
Jezusa Chrystusa, amen.
– Amen, kochanie. Dobra robota.
Mama zaczyna nalewać zupę, kiedy znów dzwoni telefon. Z hukiem upuszcza garnek do
zlewu i część rosołu chlusta na blat, ale mama nie zwraca na to uwagi. Myśli tylko
o jednym.
– Uhm – mówi radośnie. Tym razem nie słyszę Laury, bo mama ze zdenerwowania
chodzi tam i z powrotem.
– Uhm – powtarza, łypiąc na mnie. Kiepsko się z tym czuję.
– Wspaniale, na pewno nie pożałujecie. – Mama kończy rozmowę. Długo się we mnie
wpatruje, a z jej oczu bije czysta radość.
– I co? – pytam.
– Barbara Cameron cię przyjęła. Masz chodzić na cotygodniowe lekcje gry aktorskiej,
żeby nabrać więcej luzu czy coś w tym rodzaju, ale cię przyjęła.
Potrząsa głową z dumą i zachwytem, po czym oddycha z ulgą i mnie przytula.
– Jesteś aktorką pierwszoplanową, skarbie. Moje maleństwo nie będzie grać ogonów.
9.
Nie znoszę lekcji aktorstwa. Chodzę na te zajęcia od dwóch miesięcy, inaczej Barbara
Cameron nie wzięłaby mnie pod swoje skrzydła. W każdą sobotę, od jedenastej do wpół do
trzeciej. Wprawdzie spędzam kilka godzin z dala od domu, jednak nie wyczekuję tych
zajęć na równi z kościołem, gdyż są dla mnie jeszcze większą męczarnią niż pobyt
w domu.
Każdorazowo zaczynają się od „rozluźnienia”. Grupa złożona z kilkunastu osób chodzi
w kółko, naśladując pannę Lasky. To nazwisko Laury, która nie tylko jest prawą ręką
Barbary, ale też naszą nauczycielką aktorstwa. Stroi przedziwne miny, otwiera szeroko usta
i wybałusza oczy. Nie mam pojęcia, jak to ma nam pomóc zostać lepszymi aktorami, ale
nie będę wkurzającym smarkiem, który zadaje pytania.
– Masz być uważna, pamiętaj – przykazuje za każdym razem mama. – Panna Lasky cię
obserwuje. Dzieci, które przeszkadzają, nie słuchają poleceń i zadają pytania, nie pójdą na
żadne przesłuchanie, w przeciwieństwie do tych, które trzymają buzie na kłódkę i robią, co
im się każe.
Po gimnastyce twarzy wcielamy się w różne zwierzęta. Niektóre dzieci mają z tego
radochę, ale ja czuję się jak kretynka. Nie umiem trąbić jak słoń, mruczeć jak kot ani
pohukiwać jak małpa i prawdę mówiąc, wcale nie mam na to ochoty. Zostawmy odgłosy
zwierząt zwierzętom.
Czasami panna Lasky każe wszystkim zastygnąć w bezruchu, po czym typuje różne
osoby do występów solowych. To ma nam pomóc się przełamać.
– Trąb, Jennette! Trąb, ile chcesz!
Wcale nie chcę, ale się staram. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię.
Po znienawidzonych odgłosach zwierząt przechodzimy do zapamiętywania tekstu.
Dostajemy scenę i mamy pół godziny na opanowanie naszych kwestii, które następnie po
kolei odgrywamy „na zimno”, czyli w nomenklaturze show-biznesu „szybko i bez emocji”.
Ponoć to ważna technika, zwłaszcza dla dzieci, żebyśmy nie przedobrzyli i nie wyglądali
na zbyt wystudiowanych podczas castingów. Wykucie tekstu na blachę i późniejsze
dodanie emocji to rzekomo gwarancja świeżości.
Uczenie się na pamięć jest dla mnie najmniej przykre, może ponieważ jestem w tym
najlepsza. Zwykle zapamiętuję tekst w ciągu piętnastu minut, a kolejny kwadrans
poświęcam na doszlifowanie. Nie mam również problemu z beznamiętnym klepaniem
tekstu. Emocje są problemem, słowa bynajmniej. Udawanie emocji samo w sobie jest
niekomfortowe, a udawanie przed innymi ludźmi to jakiś koszmar. Czuję się jak na
widelcu. Nie chcę, żeby ktoś oglądał mnie w takim stanie.
Po zapamiętywaniu przychodzi pora na pracę nad sceną, moja najmniej ulubiona część
zajęć, gdyż wtedy muszę grać. Co tydzień dostajemy scenę, którą musimy zapamiętać
i rozłożyć na części pierwsze, czyli przeanalizować naszą postać oraz całą sytuację, łącznie
z tym, co ukrywa się między wierszami. Czego tak naprawdę chce mój bohater? Czego
chce postać, z którą mam do czynienia, i jakie wzbudza we mnie odczucia? Po
przeanalizowaniu sceny musimy ją przećwiczyć i wystąpić przed publicznością.
Kolejno wstajemy, odgrywamy scenę, po czym omawiamy ją z panną Lasky. Naprawdę
wolałabym tego nie robić. Nie lubię siadać na środku i grać przed wszystkimi. Nie lubię
być obserwowaną. Wolę obserwować.
Panna Lasky zaznaczyła na samym początku, że rodzice nie mają wstępu na zajęcia, ale
mama się uparła.
– Miałam raka piersi z przerzutami, po chemii mam osłabione kości. To udręka siedzieć
tyle czasu w samochodzie i nie wolno mi spacerować w upale.
– Cóż, na rogu jest kawiarnia – odrzekła panna Lasky z wymuszonym uśmiechem.
– Mam płacić dwa pięćdziesiąt za filiżankę kawy? – Uśmiech mamy też nie pozostawiał
wątpliwości.
I na tym stanęło. Mama jest jedyną matką na sali. Cieszę się, że ma, czego chciała, może
patrzeć, jak gram. Ale to dla mnie dodatkowy stres. Czuję, jak mnie ocenia, widzę kątem
oka jej reakcje. Bezgłośnie wypowiada moje kwestie i robi przesadne miny, które mam
naśladować. Trudno grać, śledząc jednocześnie jej podpowiedzi.
Kiedy zajęcia dobiegają końca, zalewa mnie fala ulgi, ponieważ do końca dnia mam
spokój. Do jutra nie muszę uczyć się roli na przyszły tydzień. Dzisiaj mam wolne.
10.
– Nie chcę mówić tego słowa – oznajmiam mamie, gdy ćwiczymy rolę na przesłuchanie
do Mad TV. Skecz to parodia na temat Kathie Lee Gifford i dwójki jej dzieci, mam grać
prześmiewczą wersję córki Kathie.
– Ma różne znaczenia. Co się tak uwzięłaś? Na miłość boską, występuje w piosenkach
dla dzieci. „Mój rower niebieski jest cały, niebieskie siodełko i dwa pedały” – nuci mama.
Wiem, że po części przyznaje mi rację, w przeciwnym razie nie tłumaczyłaby się tak
gęsto.
– Muszę to powiedzieć?
– Tak, Net, idziesz na pierwsze przesłuchanie do roli mówionej. Musimy przez to
przebrnąć, niech Barbara wie, że nie sprawiasz problemów. Poza tym dobrze byłoby złapać
jakąś fuchę, żeby dalej cię wysyłała.
Ściskam w ręku kartki.
– Słuchaj, możemy iść potem na lody, jeśli pokażesz, na co cię stać, dobrze? Mamy
jeszcze kupon od siostry Johnson.
– Dobrze.
Jest następny dzień i czekam na casting. Pomieszczenie jest małe, o pustych, białych
ścianach. Pozostałe kandydatki oraz ich mamy siedzą na składanych krzesłach lub
podpierają ściany. Wszystkie dziewczynki mają jasne włosy. Wszystkie mamy siedzą jak
na szpilkach.
Przychodzi po mnie ktoś z obsługi. Mam sucho w ustach, jak zawsze przed castingiem,
i muszę siusiu, mimo że sikałam już cztery razy. To pewnie przez red bulle bez cukru,
które mama wlewa we mnie przed przesłuchaniami, bo inaczej nie mam „komediowej
werwy”.
– Jennette McCurdy – słyszę. Przełykam ślinę.
– Tutaj! – wołam z ożywieniem, jak mama kazała.
– Zapraszamy – mówi kierowniczka obsady.
Mama klepie mnie w tyłek na zachętę.
– Dasz radę, Net. Jesteś lepsza od tych wszystkich dziewczyn!
Widzę, że jedna z moich rywalek ze smutkiem spuszcza głowę, a matka ją pociesza. Idę
za kierowniczką obsady do studia, gdzie siedzi dwóch mężczyzn.
– Daj znać, kiedy będziesz gotowa – mówi jeden.
Kierowniczka obsady wypowiada swoją kwestię, a ja pierwszą z moich dwóch.
– Jesteś stara.
Mężczyźni wybuchają śmiechem. Chyba im się spodobało. Nadal mam sucho w ustach.
Stresuje mnie to słowo, zaraz muszę je wypowiedzieć.
– Gelman, wyglądasz jak pedał.
Kolejny wybuch śmiechu. Skończyłam. Idę do poczekalni, do mamy.
– I co powiedzieli? – pyta mama, kiedy stoimy w kolejce w lodziarni.
– Że jestem zabawna.
– Pewnie, że jesteś. I poważna, jeśli trzeba. Moja dziewczynka jest wszechstronna.
Chcesz kokosowy?
– Hm, nie, chyba wezmę ciasteczkowy.
Mama odwraca się do mnie jak rażona prądem.
– Nie chcesz kokosowego?
Zamieram. Nie wiem, co powiedzieć. Mama wygląda na zdenerwowaną, że nie
wybrałam kokosowego. Zwlekam z kolejnym ruchem w oczekiwaniu na jej reakcję.
Następuje chwila, gdy obie stoimy przed witryną wpatrzone w siebie zamiast w lody.
Wreszcie mama się otrząsa i łzy wzbierają jej w oczach.
– Przez osiem miesięcy brałaś kokosowe. Zmieniasz się. Dorastasz.
Biorę ją za rękę.
– Nieważne. Chcę kokosowe.
– Na pewno?
– Na sto procent. – Kiwam głową.
Mama zamawia dziecięcą porcję dla nas obu i podaje kupon nastoletniej sprzedawczyni
o tak mocno pomalowanych oczach, że wygląda jak szop pracz. Siadamy przy jednym ze
stolików, by wspólnie rozkoszować się lodami. Po cichu mam dosyć kokosowych, lecz
udaję, że jem ze smakiem, aby nie robić przykrości mamie. Po chwili rozlega się dźwięk
małego, szarego pagera. Mama kupiła go sobie w prezencie świątecznym, by w każdej
chwili być do dyspozycji Barbary. Na przykład teraz.
– To Barbara! Wiadomość od Barbary!
Mama zrywa się i biegnie do lady. Korzystam z okazji, że nie patrzy, i przestaję jeść
lody.
– Macie telefon? – pyta mama, zwracając się do sprzedawczyni.
– Tak, ale tylko dla personelu – odpowiada beznamiętnie Szop Pracz.
– Moja córka jest aktorką i możliwe, że właśnie dostała swoją pierwszą rolę mówioną
w programie pod tytułem Mad TV. Słyszała pani o Mad TV? Podobno jest bardzo zabawny.
Taki undergroundowy Saturday Night Life. Czy byłaby jednak możliwość, żebym…
– Jasne, proszę się nie krępować – mówi znudzona ekspedientka.
Mama sięga ponad ladą i wykręca numer Barbary, który zna na pamięć. Spogląda na
mnie, ściskając kciuki. Liżę loda.
– Aaaach! – krzyczy mama. Sprzedawczyni zatyka uszy. – Net, masz rolę! Dostałaś rolę
w Mad TV!
Mama kończy rozmowę z Barbarą, podbiega i bierze mnie w objęcia. Uwielbiam zapach
jej rozgrzanej skóry i perfum Wings. Jestem szczęśliwa, bo ona jest szczęśliwa.
– Cudownie, Net. Twoja pierwsza rola mówiona. To nie byle co. Nie byle co.
Zaaferowana całuje mnie w czoło, po czym zatapia łyżeczkę w lodach i wyjada je do
reszty. Oddycham z ulgą, że ja nie muszę tego robić.
11.
– Ładny mi poranek! – krzyczy mama, ciskając naczynie do zlewu. Wzdrygam się na ten
dźwięk, ale idę do kuchni tak czy inaczej. Ktoś musi pomóc mamie, a większość
domowników jeszcze śpi.
– Może gdyby choć raz ktoś inny pozmywał! – krzyczy ponownie i rzuca kubek, który
traci ucho. Wkłada skorupy do worka strunowego, na pamiątkę.
– Ja pozmywam, mamusiu – proponuję ostrożnie, żeby jeszcze bardziej jej nie rozjuszyć.
– O nie, ty nie, kochana. – Mama gładzi mnie po włosach ręką w mydlinach. – Palce ci
się pomarszczą i nic dobrego z tego nie wyniknie. Kto obsadzi dziewczynkę
z pomarszczonymi palcami?
– No tak.
– Mark! Zabierzesz Jennette na taniec?! Muszę pozmywać, żeby odwieźć ją na lekcję
aktorstwa!
Tata idzie do nas z salonu. Przechodzi nad Dustinem i Scottiem, śpiącymi na matach
z Costco.
– Hm? – rzuca, stając w progu.
– Jennette ma lekcję tańca, czy mógłbyś ją zawieźć?
– Jasne – odpowiada bez wyrazu.
– Widzę, że skaczesz ze szczęścia – mówi mama.
– Wybacz.
– Nie przepraszaj, tylko się pospiesz. Musicie wyjść w ciągu dwudziestu minut, żeby
zdążyć.
Mama zapisała mnie na intensywny kurs tańca po castingu do programu tanecznego
Pauli Abdul, kiedy dałam ciała. Pozostałe kandydatki trzaskały szpagaty i piruety, a ja nie
umiałam. Pokazano nam układ i chociaż zwykle mam świetną pamięć, potykałam się
o własne nogi. Żeby oszczędzić mi kolejnych upokorzeń tego rodzaju, mama zapisała mnie
na czternaście godzin tańca tygodniowo – po dwie jazzu, baletu, lirycznego, musicalu
i hip-hopu, plus jedną rozciągania i trzy stepowania – i oznajmiła, że dwie fuchy
miesięcznie wystarczą na pokrycie kosztów.
Właściwie to lubię tańczyć. Nawet bardzo. Lubię poruszać ciałem, wtedy przestaję
myśleć. I lubię większość dziewczynek, z którymi tańczę, są dla mnie miłe i koleżeńskie.
Po cichu lubię też być z dala od mamy: nie asystuje mi podczas tańca, inaczej niż podczas
grania, może dlatego, że nie chciała zostać tancerką, tylko aktorką, i towarzyszy mi
wyłącznie wtedy, gdy staję się tym, kim chciała być. Sama nie wiem. Tak czy siak, mimo
że nigdy jej o tym nie wspomniałam, to przyjemne uczucie, gdy nie ma jej w pobliżu.
Sprawia mi ulgę. Nie muszę się martwić, że jestem pod ciągłą obserwacją.
Tata zawoził mnie już na lekcje tańca. Jestem podekscytowana, bo kiedy robi to mama,
nigdy nie wiem, czy na kogoś nie naskoczy, nie poskarży się właścicielce szkoły, że dała
mi za małą rolę, i tym podobne. Tata tego nie robi. Chyba nawet nie wie, że mógłby. On po
prostu… istnieje.
– Chcesz jechać rowerem? – pyta.
– Tak! – odpowiadam szczerze uradowana. Przechodzi mi przez myśl, aby spytać mamę
o pozwolenie, ale tego nie robię, żeby nie dawać jej okazji do odmowy.
Tata i ja spędzamy razem mało czasu, ponieważ pracuje na dwóch etatach, w Home
Depot i Hollywood Video. Zwykle wraca późno i od razu idzie do pokoju się położyć.
Wprawdzie pokój jest zagracony, ale na łóżku został skrawek wolnego miejsca w sam raz
dla jednej osoby, i tata właśnie tam się kieruje. Chodzi tam również, bo mama mówi, że nie
będzie sypiać w jednym łóżku – ani nawet w jednym pokoju – z kimś, kto tak bardzo ją
mierzi. Zatem ponieważ ona śpi w dużym pokoju na kanapie albo z nami na macie,
logiczne, że tacie przypada miejsce w najbardziej oddalonym pokoju.
Do tego mam na głowie karierę aktorską i lekcje (mama uczy nas w domu, ale co miesiąc
musimy wysyłać do kuratorium raport z naszych postępów na dowód, że coś robimy),
a teraz jeszcze zajęcia taneczne.
Kilka spędzonych wspólnie chwil wryło mi się w pamięć, gdyż są niezbyt częste. Na
przykład, gdy przyszedł na moje przyjęcie z okazji ósmych urodzin, które odbywało się na
kąpielisku publicznym – wcześniej nie pozwalał mu na to napięty grafik. Po raz pierwszy
podarował mi kartkę urodzinową. Napisał z błędem moje imię na kopercie. Ludzie wciąż
przekręcają moje imię i nie przywiązuję do tego wagi, ale tym razem zrobiło mi się
smutno. Otworzyłam kartkę, żeby sprawdzić, co napisał w środku, to przecież ważniejsze.
„Całusy, tata”, widniało pod okolicznościowym wierszykiem. To było jeszcze smutniejsze,
jednakże liczą się intencje, a on przecież miał dobre. Trwałam w tym przekonaniu, póki
w drodze powrotnej nie usłyszałam, jak mama mówi do niego: „Kupiłeś jej kartkę, jak ci
kazałam? Powinieneś pielęgnować wasze relacje, tak robią ojcowie”. Zatem to był jej
pomysł.
Pozostałe spędzane razem chwile są przewidywalne, na przykład, gdy wraca wcześniej
z pracy i ogląda z nami powtórkę MacGyvera lub Wyspy Gilligana, albo gdy w niedzielę
po mszy gotuje gulasz. Ponoć za każdym razem robi inny – wołowy, kukurydziany, chili,
grochowy – ale przysięgam, że wszystkie smakują jak soczewica. Te chwile z tatą są
w porządku, choć bez fajerwerków. Żałuję, że nie mam z nim takiej więzi jak z mamą.
Towarzystwo mamy bywa męczące, to prawda, lecz przynajmniej umiem ją uszczęśliwić.
Z tatą nigdy nic nie wiadomo. Mniejszy wysiłek, owszem, ale i mniej satysfakcji.
Dziś jednak cieszę się z pomysłu jazdy rowerem. Wiem, że uwielbia jeździć na swoim
rowerze, który odziedziczył po śmierci dziadka.
– Rower to nie dom – stwierdziła mama z przekąsem. – Pewnie musimy zaczekać, aż
babcia Faye też odejdzie, co chyba nieprędko nastąpi. Ma osiemdziesiąt dwa lata i jest
zdrowiusieńka. – Mówiąc to, cmoknęła, jak zawsze w chwilach rozdrażnienia.
Ja też lubię jeździć na rowerze, który dostałam na siódme urodziny od cioci Lindy:
muszę trochę podkulić nogi, ale jeszcze ujdzie. Może po dzisiejszym dniu z tatą zostaną
przyjemne wspomnienia. Może miło spędzimy czas.
Wsiadamy na rowery i jedziemy do Fabryki Tańca w Los Alamitos, sąsiednim
miasteczku. Robimy przystanek w parku na Orangewood na szybką rundkę w małpim
gaju. Tata jest uśmiechnięty, jakby dobrze się bawił. Ja na pewno dobrze się bawię. Jest
fajnie.
Docieramy na moje zajęcia z dziesięciominutowym spóźnieniem. Nie wolno spóźniać się
więcej niż kwadrans, ale nauczycielka tylko mrozi mnie spojrzeniem. Jakoś to zniosę.
Zajęcia mijają szybko i wracamy do rodziców, którzy na nas czekają. Tata siedzi na
ławce z nogą założoną na nogę w sposób, którego mama szczerze nie znosi, i zajada baton
energetyczny.
– Skąd masz? – pytam, choć obawiam się odpowiedzi.
– Ze stołu z przekąskami przed szkołą.
– Mama mówi, żeby nie brać stamtąd przekąsek, bo są drogie.
– Kosztował dolara.
– No właśnie.
– Dostałem wczoraj wypłatę. – Tata macha ręką i idziemy po nasze rowery.
Wskakujemy na siodełka i ruszamy do domu, mijając puste liceum Los Alamitos
i cukiernię Polly’s Pies. Tata skręca w prawo do centrum handlowego i podjeżdża do
sklepu z koktajlami.
– Dokąd jedziemy?
– Po koktajl.
– Koktajle są dro…
– Wypłata – przypomina.
W trakcie miksowania koktajlu z truskawek i bananów, którym mamy się podzielić,
nagle truchleję. Z nadmiaru wrażeń na śmierć zapomniałam. Zapomniałam o lekcji
aktorstwa. Zapomniałam, że jeśli pojedziemy rowerami, nie zdążymy na czas.
Ale teraz sobie przypominam. Przy wtórze warkotu blendera miksującego owoce spływa
na mnie olśnienie. Patrzę na tatę.
– Trochę więcej soku z cytryny, jeśli można prosić – mówi przez ladę do sprzedawczyni,
która trzyma w ręku cytrynę.
Zastanawiam się, czy tata wie. Czy z rozmysłem wybrał rowery i wstąpił na koktajl,
ponieważ wie, że mam lekcję aktorstwa. Może chce mi pomóc. Może chce mnie uratować.
– Jeeeeeszcze więcej – przeciąga.
W duchu pukam się w czoło. Bardziej interesuje go ilość cytryny w koktajlu niż moje
dobro.
Rozważam, czy mu przypomnieć, że musimy się pospieszyć, bo i tak się spóźnimy. Ale
porzucam ten pomysł. Po co miałabym to robić? Dobrze się bawię mimo rozdźwięku
między nami. Podoba mi się ten luz, więc nic nie mówię.
Dopijamy koktajl i powoli jedziemy do domu. Ponownie stajemy w parku i bujamy się
na huśtawkach. Kiedy docieramy na miejsce, jest pięć minut po jedenastej. Mama krąży po
trawniku, złowróżbnie pobrzękując kluczykami.
– Gdzie wyście się podziewali?! – krzyczy.
Bud, nasz wścibski sąsiad, wychyla głowę nad płotem. Ciekawe, czy znowu zagrozi
telefonem do opieki społecznej, jak ostatnio, kiedy mama wydzierała się na trawniku.
Modlę się, żeby ściszyła głos, aby nie dać mu kolejnego pretekstu.
– Poszliśmy na koktajl. – Tata wzrusza ramionami, ma spóźniony zapłon.
– Poszliście na koktajl?? – Mamę aż roznosi.
Macham do Buda na znak, że ktoś go widzi. Chowa głowę za płotem.
– No tak… – Tata próbuje dociec, o co chodzi.
Mama wpada do domu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Tata idzie za nią, ja zamykam
pochód.
– Deb, no co ty…
Mama miota się w kuchni, otwiera i zamyka najpierw lodówkę, potem piekarnik
i mikrofalówkę. Nie mam pojęcia, dlaczego to robi i czego szuka, lecz przerażają mnie jej
gwałtowne ruchy.
– Mówiłam ci, że Jennette ma lekcję aktorstwa. I nie poszła. Mieli przerabiać scenę
z Jestem Sam. Jestem Sam, Marku. Jennette byłaby świetna.
Mama kopie w drzwi szafki. Stopa wpada jej do środka. Kiedy ją wyszarpuje,
w drzwiach jest wgniecenie.
– Przepraszam – mówi tata.
– W sumie nie musi grać, bo ma to na co dzień. Mądra dziewczynka i jej niedorozwinięty
ojciec.
13.
W Hollywood sporo się mówi o wielkich szansach, lecz jak dotąd jeszcze żadnej nie
dostałam. Doświadczyłam za to kilku małych, które nadarzają się w chwili, gdy zaczynam
tracić nadzieję. Mama mówi, że Hollywood jest niczym kapryśny kochanek.
– Nie pozwala ci odejść, ale nie chce się angażować.
Nie mam pewności, co to znaczy, ale pasuje.
Póki co, moje małe szanse od czasu Mad TV przedstawiają się następująco:
Oprócz małych szans jest też mnóstwo naprawdę tycich, wręcz symbolicznych. Po
przesłuchaniach oddzwaniają do mnie w siedemdziesięciu pięciu procentach przypadków,
co zdaniem Barbary stanowi dobry znak, nawet jeśli ostatecznie nie podpisuję kontraktu.
– Ewidentnie robi coś, jak należy – mówi Barbara do mamy przez telefon. (Obecnie
dzwoni do mamy zamiast do Laury. Jak awans, to awans!).
– Widać niezupełnie – kwituje zawsze mama.
– Wszystko w swoim czasie. Wszystko w swoim czasie, mówię ci – odpowiada Barbara.
– Cierpliwości!
Mama rozłącza się z irytacją.
– Boże, daj mi cierpliwość. Tylko się pospiesz.
14.
– Deb, moim zdaniem Jennette ma OCD – oznajmia z troską dziadek. Nie wie, że go
słyszę; myśli, że śpię na swojej macie, kiedy on ogląda z mamą Jaya Leno. Ale ja nie śpię,
po prostu nie przepadam za Jayem Leno, więc daję odpocząć oczom przed Conanem.
– Proszę cię. – Słyszę po głosie mamy, że zbywa go machnięciem ręki.
– Powinnaś ją zabrać do psychoterapeuty – ciągnie dziadek.
– Przestań. Jennette nie ma nerwicy natręctw.
– Czy ja wiem? Widzę te jej rytuały, odprawia je jak w transie. Przyprawia mnie o ciarki.
– Przestań, tato, nic jej nie jest. Niepotrzebnie się martwisz. Oglądajmy. Kevin Eubanks
jest przeuroczy, spójrz na ten uśmiech.
Dziadek przez chwilę wpatruje się w ekran. Publiczność dwukrotnie wybucha śmiechem.
Wreszcie znów się odzywa.
– Może powinniśmy zabrać ją do lekarza, na wszelki wypadek. Możliwe, że to wymaga
leczenia.
– Nie wymaga – oświadcza surowo mama. – Jennette jest doskonała, tak? Nic jej nie
dolega.
Dalej oglądają Jaya. Leżę z zamkniętymi oczami i myślę o słowach mamy. Że jestem
doskonała. Wiem, że przywiązuje do tego wielką wagę, choć nie jestem pewna dlaczego.
Nie wolno mi mieć żadnych problemów.
Następnie myślę o tym, co powiedział dziadek. Że jego zdaniem mam OCD z powodu
moich rytuałów. Prawdę mówiąc, wolałabym, żeby po prostu zapytał o te rytuały, wtedy
mogłabym mu wytłumaczyć, że to nie OCD, tylko Duch Święty. Ciekawe, czyby mi
uwierzył. Zastanawiam się, czy sama w to wierzę.
Czy moje rytuały pochodzą od Ducha Świętego? Czy w takim wypadku nie dostałabym
roli w Princess Paradise Park, tak jak mi obiecał dwa lata temu, kiedy usłyszałam Go po
raz pierwszy? Tymczasem film stracił dofinansowanie. Czy Duch Święty dopuściłby do
tego? Czy jest możliwe, że głos w mojej głowie to wcale nie Duch Święty, tylko OCD?
Czy mama by to zniosła? Czy pogodziłaby się z tym, że nie jestem doskonała?
Przerwa na reklamy. Dziadek idzie po lody, a mama do łazienki.
Duchu Święty, mówię w myślach. Czy jesteś Duchem Świętym, czy OCD?
– Ma się rozumieć, że Duchem Świętym – odpowiada Cichy Głos w mojej głowie.
Czyli sprawa wyjaśniona. Zapytałam wprost, a On natychmiast udzielił mi odpowiedzi.
Proszę bardzo. Głos w mojej głowie jest jednak Duchem Świętym.
– A teraz pięć razy szybko zmruż oczy, zwiń język w trąbkę i przez czterdzieści pięć
sekund zaciskaj pośladki – komenderuje mój Cichy Głos. Robię, co mi każe.
Wiem, że chce dobrze, ale czasami mój Cichy Głos jest trochę za głośny. I czasem,
przyznaję to z niechęcią, wolałabym, żeby się zamknął.
18.
Wrzeszczę, ile sił w płucach. Wpadam w histerię. Krzyczę, że pluszowe zwierzątka mnie
zabiją, na pewno zabiją. Tarzam się po podłodze, robiąc sobie siniaki, wpadam na nogi od
kanapy i krawędzie szafek. Krzyczę, krzyczę, krzyczę, aż…
– Cięcie! – mówi z naciskiem mama, jak zawsze, kiedy kończymy moją scenę (wybraną
przez kierownika obsady) przed castingiem.
– Raju, Net. – Mama spogląda na mnie z zawziętością, która jest niemal przerażająca. –
Gdzie nauczyłaś się tak grać?
– Nie wiem – odpowiadam niezgodnie z prawdą. Doskonale wiem, gdzie nauczyłam się
tak grać.
Jednak lepiej nie mówić mamie, że czerpię natchnienie z jej nieobliczalnego,
agresywnego zachowania. Wzbudziłoby to jedynie jej nieobliczalną agresję. Wolę, żeby
była spokojna. Wyważona. Szczęśliwa.
– Bez względu na to, z jakiego serialu czy filmu to wzięłaś, mucha nie siada. To był
występ stulecia. – Mama kręci głową z niedowierzaniem. – Nie chcę, żebyś się wypaliła,
masz zachować tę magię, trzymać ją w zanadrzu, więc nie ma sensu powtarzać.
Przytakuję. Zachowam tę magię.
Następnego dnia mam przesłuchanie do roli dziewczynki z chorobą dwubiegunową
w odcinku Życie przede wszystkim.
Mama jedzie na wschodni parking, mimo że trzy razy przypominam jej taktownie, że
zgodnie z napisami na tablicach informacyjnych powinnyśmy jechać na zachodni.
– No co pan, szybko się uwiniemy – mówi do beznamiętnego ochroniarza na parkingu
wschodnim. – Dziesięć po drugiej ma casting, nie chcemy się spóźnić. Dałybyśmy plamę.
– Wschodni jest dla stałej obsady i producentów, którzy są tutaj codziennie.
– Nie może pan zrobić wyjątku? Pokonałam nowotwór i czasem moje kości…
– W porządku – przerywa jej ochroniarz. To krępujące, kiedy mama obnosi się ze swoim
rakiem przed obcymi ludźmi, którzy mają to w nosie, ale trzeba przyznać, że strategia
bywa skuteczna.
Parkujemy, po czym biegniemy w wyznaczone miejsce, mama zgłasza moją obecność,
a ja nerwowo spaceruję po korytarzu.
– Nie denerwuj się, Net. – Mama podchodzi do mnie. – Dasz radę.
Wierzę jej. Zawsze jej wierzę. Natychmiast zachodzi we mnie zmiana. Mama to potrafi.
Raz wprawia mnie w dygot, raz koi moje nerwy. Ma taką moc. Chciałabym, aby częściej
używała jej w ten drugi sposób.
Casting przebiega pomyślnie i mam wrócić jeszcze tego samego dnia na drugi. Dla
zabicia czasu idziemy z mamą do miejscowego centrum handlowego, po czym wracamy
około szóstej. Jestem jedyną kandydatką do swojej roli, reszta to dorośli, którzy ubiegają
się o role gościnne bądź drugoplanowe.
Wkrótce zostaję wywołana, wchodzę i robię swoje. Krzyczę, miotam się i rzucam.
Zatracam się w tym, poniekąd sprawia mi to przyjemność, jakbym długo na to czekała.
Jakbym w końcu przestała coś w sobie tłumić i pokazała, co naprawdę czuję. Mam ochotę
krzyczeć, ile sił w płucach.
Reżyser wytrzeszcza na mnie oczy i oznajmia, że jest pod wrażeniem, nie wie, co
powiedzieć. Pękam z dumy. Kopałam i wrzeszczałam jak zawodowiec.
Wychodzę ze studia. Dorośli czekający na krzesłach w holu zaczynają klaskać.
Zastanawiam się, w czym rzecz, po czym stwierdzam, że musieli mnie słyszeć przez
ściany. Urządzają mi owację. Mama siedzi na końcu, w oczach ma łzy szczęścia. W tej
chwili podzielam jej odczucia. Owszem, miło sprawić przyjemność mamie, ale też miło
być w czymś dobrym. Nawet jeśli to coś czasami uwiera. Nawet jeśli wywiera gigantyczną
presję i stresuje. Miło czasem poczuć się w czymś dobrym, co prawda, to prawda.
19.
– Proszę wykorzystać ten fragment, o ten, gdzie ma ogień w oczach. – Mama wskazuje
duży ekran przed montażystą.
Stoimy w niewielkim pomieszczeniu o grubych, dźwiękoszczelnych ścianach, mama, ja
i zarośnięty montażysta, który kleci moją self-tape. Self-tape służy aktorom do
zaprezentowania, co potrafią: wskazana jest różnorodność, pokaz solidnego rzemiosła
i wspólne sceny z gwiazdą. Można wykorzystać taśmę do różnych celów: rozesłać
kierownikom obsady, aby załatwić sobie dobry casting, producentom lub reżyserom, aby
dostać propozycję bez castingu, bądź, jak w moim przypadku, menedżerom, aby zechcieli
mnie reprezentować.
Mama chce, żebym miała menedżera, gdyż jej zdaniem wyniesie to moją karierę na
wyższy poziom.
– Tak niewiele dzieli nas od sukcesu, potrzeba jedynie odrobiny wsparcia – powtarza
w regularnych odstępach czasu. – Musimy mieć taśmę, która olśni Susan Curtis.
Chce, żeby Susan Curtis wzięła mnie pod swoje skrzydła. Ponoć jest niezrównana, jeśli
chodzi o promowanie młodych talentów.
I dlatego jesteśmy tutaj i wybieramy moje popisowe sceny, w tym fragment z Życia
przede wszystkim. (Dostałam tę rolę. Zdaniem mamy na planie zagrałam gorzej niż na
przesłuchaniu).
Kilka dni później gotowa self-tape wędruje do Susan i wkrótce dostajemy telefon, że
chce mnie reprezentować.
– Tak, skarbie, tak! – krzyczy z przejęciem mama. – Olśniłaś ją, chociaż nie dałaś
z siebie wszystkiego. Wyobraź sobie, jaka byłaby zachwycona, gdyby widziała cię na
przesłuchaniu!
Wyobrażam sobie. I czuję się podle. Na przesłuchaniu wypadłam lepiej niż na planie.
Zawiodłam. Chciałabym, żeby mama przestała do tego wracać, wiem jednak, że po prostu
zależy jej na tym, abym była jak najlepsza. Wiem, że nie ma złych intencji. Mam tylko
przestać knocić i stanąć na wysokości zadania. Mam pokazać, na co mnie stać. Jest po
prostu dobrą mamą.
20.
Tata Emily został zamordowany i jej mama jest podejrzaną. Idę na casting do kolejnego
serialu kryminalnego Bez śladu, gdzie znów będę musiała płakać. Mam odegrać scenę,
w której Emily załamuje się w trakcie przesłuchania.
Siedzę w poczekalni, siląc się na smutny nastrój, gdy naraz zachodzi we mnie zmiana.
Przedziwne doznanie. Nie wiem, jak to opisać, ale czuję przez skórę, że łzy nie popłyną.
Jestem zbita z tropu i zdekoncentrowana, ogarnia mnie rozdrażnienie.
Ciągnę za rękę mamę, zatopioną w lekturze działu dietetycznego ostatniego numeru
„Woman’s World”. Ten dział czyta najchętniej, chociaż nie rozumiem dlaczego. Jest bardzo
drobna, ma metr pięćdziesiąt i waży „imponujące czterdzieści dwa kilo!”, jak oznajmia nie
bez dumy, gdyż trudno to nazwać imponującą wagą. Odkłada czasopisma i przysuwa się
bliżej, żebym mogła jej wyszeptać do ucha.
– Mamusiu, chyba nie dam rady się rozpłakać.
Patrzy na mnie, początkowo zdziwiona, następnie w jej oczach pojawia się wyraz
stanowczości. Już wiem, co się święci: zaraz palnie mówkę, co robi nazbyt często, gdyż
dzięki temu czuje się niezbędna. Marszczy brwi i zaciska usta. Wygląda jak dziecko, które
udaje dorosłego.
– Oczywiście, że dasz radę. Ty jesteś Emily.
Często tak mówi, żebym „wczuła się w rolę”. „Jesteś Emily”. Albo Kelli. Albo Sadie,
w zależności od tego, kim mam być danego dnia.
Jednakże dzisiaj, w tej chwili, nie mam ochoty być Emily. Nie chcę być Emily. To się
jeszcze nie zdarzyło, ale dzieje się teraz i mnie przeraża. Coś we mnie wzbrania się przed
traumą emocjonalną, którą narzuca umysł. Coś we mnie mówi: „Nie. To zbyt bolesne. Nie
zrobię tego”.
To coś jest niemądre. To coś nie przyjmuje do wiadomości, że chodzi o Szczególną
Umiejętność, która służy mnie, mojej rodzinie, mamie. Im więcej będę płakać na
zawołanie, tym więcej ról dostanę, a więcej ról uszczęśliwi mamę. Oddycham głęboko
i uśmiecham się do niej.
– Masz rację. Jestem Emily – mówię, aby przekonać zarówno mamę, jak i siebie.
To coś, co nie chce płakać na zawołanie, nie jest przekonane. Krzyczy, że nie jestem
Emily, jestem Jennette i ja, Jennette, zasługuję na uwagę. Moje pragnienia i potrzeby
również.
Mama ponownie otwiera czasopismo, lecz najpierw jeszcze raz nachyla się w moją
stronę.
– Dostaniesz tę rolę, Emily.
Ale nie dostaję. Idzie mi fatalnie. Gram na pół gwizdka, nie czuję tekstu. A co najgorsze,
nie płaczę na rozkaz. Zawaliłam to przesłuchanie.
W drodze powrotnej wleczemy się w sznurze pojazdów na 101 South. Siedzę na
podwyższeniu, jestem jeszcze za mała, aby jeździć bez niego. Próbuję odrabiać zadanie
z historii, ale nie mogę się skupić, porażka nie daje mi spokoju.
Nie dałam z siebie wszystkiego, ponieważ to straszne coś we mnie upomniało się o głos.
Coś, co nie chce robić tego, co robię.
– Już nie chcę grać. – Słowa padają, zanim zdążę ugryźć się w język.
Mama spogląda na mnie we wstecznym lusterku, w jej oczach widzę szok
i rozczarowanie. Natychmiast żałuję, że to powiedziałam.
– Nie bądź niemądra, kochasz grać. To twoje ulubione zajęcie. – Ostatnie zdanie brzmi
jak groźba.
Wyglądam przez okno. Część mnie, która chce zadowolić mamę, myśli sobie, że może
ona ma rację, może to jest moje ulubione zajęcie, po prostu o tym nie wiem. Jednakże
część, która nie chce płakać na zawołanie, która nie chce grać, nie chce zadowolić mamy,
tylko mnie, krzyczy, żebym się odezwała. Twarz mi płonie, muszę coś powiedzieć, bo
pęknę.
– Nie, naprawdę nie chcę. Nie lubię tego. Źle się z tym czuję.
Mama ma minę, jakby zjadła cytrynę. Krzywi się w sposób, który budzi we mnie grozę.
Już wiem, co zaraz nastąpi.
– Nie możesz tego rzucić! – szlocha. – To była nasza szansa! Naaaaszaaa szaaaansaaaa!
Wali pięściami w kierownicę i niechcący naciska klakson. Tusz jej spływa. Wpada
w histerię, jak ja podczas castingu do Wydziału zabójstw, Hollywood. Jej histeria mnie
przeraża, trzeba jej zaradzić.
– Nieważne – mówię głośno, żeby mnie usłyszała.
Od razu przestaje płakać, tylko lekko pociąga nosem, a gdy przestaje pociągać nosem,
zapada kompletna cisza. Nie tylko ja umiem płakać na zawołanie.
– Nieważne – powtarzam. – Mniejsza o to, co powiedziałam. Przepraszam.
Proponuję, żebyśmy posłuchały jej ostatnio ulubionego albumu, …But Seriously Phila
Collinsa. Uśmiecha się na tę propozycję i włącza odtwarzacz. Z głośników leci Another
Day in Paradise. Mama też śpiewa. Patrzy na mnie w lusterku wstecznym.
– No dalej! Dlaczego nie śpiewasz, Net? – pyta wesoło, zły nastrój poszedł w niepamięć.
Zaczynam śpiewać. I uśmiecham się sztucznie na dokładkę. Może nie zmusiłam się do
łez w czasie przesłuchania, ale zmuszam się do uśmiechu w drodze powrotnej. Gram, tak
czy inaczej.
23.
– Mała dziewczynka nie powinna martwić się o całą rodzinę – mówi do mnie dziadek
któregoś popołudnia.
Widzi, że jestem zestresowana. Od pół godziny chodzę tam i z powrotem po trawniku,
wkuwając tekst na przesłuchanie do niskobudżetowego filmu pod tytułem Łzy mojej córki.
Czy można wyobrazić sobie bardziej adekwatny tytuł? Mama nie pozwala mi przeczytać
scenariusza, ponieważ ma zbyt „dorosłe treści”, co prawdę mówiąc, mnie cieszy: muszę
zapamiętać czternaście stron tekstu na jutrzejszy casting, w dodatku z rosyjskim akcentem.
Postać, którą miałabym zagrać, tytułowa córka, jest Rosjanką. Mama zapisała mnie do
accent coacha, jednak nadal mam problem z „r”.
Nie wolno mi wychodzić samej na zewnątrz. Mama mówi, że mogę zostać porwana,
zgwałcona i zamordowana jak Samantha Runnion – dziewczynka porwana trzy tygodnie
przed swoimi szóstymi urodzinami, mieszkająca zaledwie pięć minut od nas – więc ilekroć
wychodzę z domu, ktoś musi mi towarzyszyć. Dziś padło na dziadka. Podlewa trawnik,
a ja wkuwam.
– Co mówiłeś? – pytam zbita z tropu, choć dokładnie usłyszałam, co powiedział.
Oczywiście, że dziewczynka powinna martwić się o całą rodzinę. Od tego są małe
dziewczynki.
– Ja tylko… – Robi krok w moją stronę. – Myślę… że masz prawo być dzieckiem.
Łzy stają mi w oczach, wcale nie wymuszone, tylko naturalne. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio płakałam sama z siebie. Nie spodziewałam się tego. Przestępuję z nogi na nogę.
– Chodź, przytul dziadzia.
Podchodzę i opasuję rękami jego wielki brzuch. Klepie mnie po plecach wolną ręką.
– Kocham cię, dziadziu – mówię.
– Ja ciebie też, skarbie.
Dziadek chce mnie objąć drugą ręką, ale zapomina, że trzyma wąż ogrodowy, i polewa
mnie wodą.
– Ojej!
Odkłada wąż na trawnik, gdzie woda wsiąka w ziemię, i mnie przytula. Zatapiam się
w jego objęciach, chociaż zalatuje wędliną.
– Wiesz co, chciałem ci dać prezent, kiedy skończysz się uczyć, ale może dam ci go
teraz.
– Dobrze! – Jestem przejęta. Kto by nie kochał prezentów?
Dziadek grzebie w tylnej kieszeni spodni. Na trawę wypadają zmięte paragony. Wreszcie
wyciąga nakładkę na antenę w kształcie Mike’a Wazowskiego, głównego bohatera filmu
Potwory i spółka. Dostaje różne gadżety jako pracownik Disneylandu.
Biorę Mike’a do ręki. Jest elastyczny i zrobiony z pianki.
– Lubię go, bo jest zabawny – oznajmia dziadek. – Nie uważasz, że jest zabawny?
– Tak.
– Chce mi się śmiać, kiedy na niego patrzę. Miałem nadzieję, że ciebie też rozbawi.
– Dzięki, dziadziu.
– Nie ma za co. – Kiwa głową. – Pamiętaj, żeby się dobrze bawić. Dziecko powinno
mieć w życiu frajdę.
Schyla się po wąż i znów zaczyna podlewać trawnik. Spoglądam na Mike’a, myśląc
o słowach dziadka.
Zabawa to właściwie dla mnie abstrakcja. Życie to poważna sprawa. Tyle się dzieje.
Rzetelne przygotowanie, ciężka praca i powodzenie są znacznie ważniejsze od frajdy.
Wpycham Mike’a Wazowskiego do kieszeni i wracam do nauki akcentu.
24.
Patrzę na kartki leżące przede mną. Plik stu dziesięciu świeżo wydrukowanych kartek,
zapisanych czcionką courier new w rozmiarze dwanaście. Henry Road, mój pierwszy
scenariusz.
Wydrukowałam go, żeby niezwłocznie pokazać mamie. Chcę poprawić jej humor,
ponieważ leży w szpitalu. To musi być niełatwe, tak często leżeć w szpitalu, zwykle kilka
razy w roku. Mimo że czasem trafia tam z powodów niezwiązanych z rakiem (teraz to
choroba uchyłkowa jelit albo zapalenie uchyłków, nie jestem pewna), zawsze pozostaje
strach… strach, że może podczas zabiegu lub badania lekarz stwierdzi, że nowotwór
wrócił.
Dziadek zawozi mnie do szpitala swoim steranym, granatowym buickiem z naklejką
„Bush/Cheney” na zderzaku. Siedzę z tyłu i kartkuję scenariusz.
– Uważaj, żebyś się nie zacięła papierem – mówi dziadek, przejeżdżając w ostatniej
chwili na pomarańczowym świetle.
Zajeżdżamy przed szpital. Byłam w wielu szpitalach przy okazji różnych chorób mamy,
ale w tym jestem po raz pierwszy. Jest mały i kompaktowy, mniej przytłaczający od
większości klinik, i trudno się w nim zgubić, toteż szybko docieramy na salę, gdzie leży
mama.
Właśnie odpoczywa, lecz na dźwięk moich kroków otwiera oczy i cała się rozpromienia.
– Cześć, Net!
Uśmiecham się na widok jej uśmiechu.
– Cześć, mamuniu!
Siadam na krześle przy łóżku i biorę ją za rękę. Zauważam, że nasze nadgarstki są
identycznej grubości.
– Co tam przywiozłaś? – Mama wskazuje plik kartek, które trzymam pod pachą.
Z trudem panuję nad ekscytacją. Obok łóżka widzę stolik na kółkach – znacznie bardziej
luksusowy niż rozkładana podkładka, na której jemy w domu. Taca z jedzeniem – indyk,
fasolka szparagowa, purée ziemniaczane, a także rosół i krakersy – stoi nietknięta.
Przesuwam nieco talerze, aby zrobić miejsce, po czym z dumą kładę swoje dzieło przed
mamą.
– To mój scenariusz. Henry Road.
– Napisałaś scenariusz? – pyta mama.
Na pewno jest pod wrażeniem. Ale na jej twarzy dostrzegam niepokój.
– Wychodzisz codziennie na dwadzieścia minut z domu, żeby złapać trochę witaminy D?
– Oczywiście – zapewniam.
– I chodzisz na taniec?
– Tak jest.
Wodzi ręką po stronie tytułowej, ale nie z dumą, jaka towarzyszy mi podczas tej samej
czynności. Ten gest jest nacechowany smutkiem.
– Co się stało? – pytam.
– Ja tylko… – Mama spuszcza wzrok i uśmiecha się markotnie. To jedna z jej najbardziej
wyćwiczonych min. Jak zawsze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest wymuszona.
– Tylko co? – pytam.
– Tylko… mam nadzieję, że nie wolisz pisania od grania. Jesteś taką dobrą aktorką.
Naprawdę świetną.
Nagle czuję się skrępowana, że dałam mamie scenariusz. Strasznie mi wstyd. Jak
mogłam być taka głupia? Nigdy by tego nie poparła.
– Jasne, że nie wolę. Jakżebym mogła?
Na dźwięk tych słów dochodzę do wniosku, że mówię z fałszywą niewinnością, jak
bohaterowie serialu Wiercipięta, który babcia ogląda z upodobaniem, a którego ja szczerze
nie znoszę.
Mama nie zauważa, że kłamię, chociaż ja nie mam co do tego wątpliwości.
Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. Pisanie daje mi poczucie władzy, może po raz pierwszy
w życiu. Nie muszę powtarzać cudzego tekstu, mogę pisać własny. Nareszcie mogę być
sobą. Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje.
Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja
i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie
z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. –
Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek
zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość.
Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.
Mama pyta po namyśle, o czym jest scenariusz.
– To opowieść o tym, jak dziesięciolatek i jego przyjaciel próbują zeswatać swoich
samotnych rodziców.
– Hm. – Mama rzuca przeciągłe spojrzenie za okno. – To już było w Nie wierzcie
bliźniaczkom.
25.
Budzę się o ósmej na podłodze. Moje łóżko piętrowe obrosło gratami, więc znowu śpię
na macie. Mam na sobie koszulkę Revlon Run/Walk 2002. Podoba mi się wzór. Jest w nim
dużo fioletu, a ja ostatnio bardzo lubię fiolet.
Nie mogę wspomnieć o tym mamie, gdyż mama woli róż. Byłaby załamana, gdybym
nagle jej oznajmiła, że przerzuciłam się na kolor, który nie jest jej ulubionym. Tak jej na
mnie zależy, że załamałby ją fakt posiadania przeze mnie własnego ulubionego koloru. To
zaszczyt. Prawdziwa miłość.
W zeszłym roku kolorem dominującym na Revlon Run/Walk był srebrny, a dwa lata
temu niebieski. Wiem wszystko o kolorach koszulek Run/Walk, gdyż moja rodzina bierze
w nim udział co roku od siedmiu lat. Zaczęliśmy, kiedy mama pokonała raka w czwartym
stadium: jestem obeznana z tą nazwą, gdyż oprócz cotygodniowego oglądania kasety
często muszę informować o tym kierowników obsady.
– Ludzie kochają opowieści o pokonywaniu przeciwności. Zapunktujesz wzmianką
o moim raku.
Niezręcznie mówić o raku na przesłuchaniach do filmów w rodzaju Nie ma to jak hotel
lub Diabli nadali, lecz w przypadku seriali takich jak Ostry dyżur przychodzi to bardziej
naturalnie, zwłaszcza gdy któryś z bohaterów odcinka ma nowotwór.
– A wiecie, że moja mama miała raka w czwartym stadium? Wiem, co to znaczy.
Mama zawsze podkreśla, że uczestniczymy w Revlon Run/Walk na znak solidarności
z kobietami chorymi na raka piersi, co jest bardzo szlachetne z jej strony. Dustin mruknął
kiedyś, że bardziej interesuje ją darmowy pakiet, lecz Dustin lubi „mącić”, a w dodatku
jest najmniej ulubionym dzieckiem mamy, czego nie omieszkała mu oznajmić, więc cóż on
może wiedzieć o jej pobudkach.
Siedzę w za dużej koszulce i obmyślam wiersz, który napiszę dla mamy w ten weekend.
Ponieważ mama nie pochwala moich scenariuszy, dałam sobie z nimi spokój na czas
nieokreślony, zachęca mnie jednak do tworzenia krótkich wierszyków o tym, jak bardzo ją
kocham, więc przynajmniej mogę dalej pisać w ten sposób.
Właśnie głowię się nad rymem do „mamusia”, kiedy nagle spostrzegam, że boli mnie
w klatce. A konkretnie sutek z prawej strony klatki piersiowej. Sięgam ręką, by obmacać
bolące miejsce, i czuję… guzek. Zgroza mnie paraliżuje. To niemożliwe. Najpierw mama,
a teraz ja? Pokój zaczyna wirować. Rozważam opcje – mogę obudzić mamę i powiadomić
ją od razu, ale nie chcę jej robić kłopotu. Albo mogę dać jej pospać do jedenastej, kiedy to
zwykle zanoszę jej herbatę. „Budziłabym się wcześniej, gdybym nie zamartwiała się do
późna pieniędzmi”, mówi zawsze. „Może gdyby pensja ojca starczała do pierwszego, nie
musiałabym polegać na dziecku…”
Nie wiem, co wybrać, toteż robię to, co zrobiłoby na moim miejscu każde rozsądne
dziecko z widmem raka nad głową: zdaję się na „ene, due, rike, fake…”.
– Och, skarbie. – Mama z lekkim rozbawieniem przejeżdża palcami po moim
nabrzmiałym prawym sutku, a później po gładkim lewym, dla porównania. – To nie rak.
– A co?
– Rosną ci cycuszki.
O nie. To gorsze niż rak. Boję się dorastania jak ognia. Po pierwsze, jestem mała jak na
swój wiek, co jest atutem w show-biznesie, ponieważ można grać bohaterów młodszych od
siebie. Mogę pracować na planie dłużej niż młodsze dzieci i mam przewidzianych mniej
przerw. Pomijając logistykę, jestem bardziej skłonna do współpracy i stosuję się do uwag
lepiej niż siedmioletnie łajzy.
Mama przypomina mi na każdym kroku, jak to dobrze, że wyglądam tak młodo jak na
swój wiek. „Będziesz miała więcej zleceń, skarbie. O wiele więcej”.
Jeśli zacznę dorastać, mama nie będzie mnie tak kochała. Często płacze i przytula mnie
mocno ze słowami, że mam zostać mała. Serce mi wtedy pęka. Chciałabym móc zatrzymać
czas i na zawsze pozostać dzieckiem. Czuję się winna, że nie mogę tego dokonać. Czuję
się winna, gdy rosnę o kolejny centymetr. I gdy ciocie i wujkowie mówią, że „wyrosłam”.
Widzę, jak wtedy drgają brwi mamy. Widzę, jak jej przykro.
Pragnę za wszelką cenę zostać taka, jaka jestem. Zrobię wszystko, aby nie dorastać.
– Czy mogę coś zrobić, żeby cycuszki przestały rosnąć? – pytam nerwowo.
Mama wzdycha i się śmieje, mrużąc przy tym oczy. Dobrze znam tę minę, tak jak na
pamięć znam pozostałe. Znam je na wylot, aby zawsze móc się do nich dostosować.
Wydaje się, że nikt inny w rodzinie nie rozumie jej emocji. Chodzą jak barany i nigdy nie
wiedzą, którą mamę dostaną. Ale ja wiem zawsze. Poświęciłam całe życie na jej
obserwację, aby zawsze trzymać rękę na pulsie i dołożyć wszelkich starań, żeby nic nie
zmąciło jej dobrego humoru. Znam różnicę między jej rozdrażnieniem i furią. Wiem, kiedy
jest zdenerwowana na tatę, a kiedy na babcię (zaciśnięte zęby oznaczają tatę, mars na czole
– babcię). Wiem, kiedy jest trochę szczęśliwa (całuje mnie w czoło) i bardzo szczęśliwa
(śpiewa Phila Collinsa). Teraz zaś, kiedy się śmieje i wzdycha, mrużąc oczy, mam
świadomość, że nie tylko jest bardzo szczęśliwa, lecz szczęśliwa w wyjątkowy, szczególny
sposób.
Prócz radości przepełnia ją wdzięczność.
To mój ulubiony stan mamy, gdyż jestem jego bezpośrednią przyczyną. Widywałam ją
szczęśliwą i wdzięczną, gdy dostaję rolę lub biorę jej stronę, gdy kłóci się z kimś w domu.
Osiąga ten stan, kiedy czuje się zauważona, doceniona i dopieszczona.
– Co mogę zrobić, żeby cycuszki przestały rosnąć? – powtarzam z większym naciskiem,
widząc, jak bardzo ją to ucieszyło.
Mama spuszcza wzrok, jak zawsze, gdy chce wyznać mi coś w tajemnicy, na przykład,
że babcia nosi sztuczną szczękę, a tata jest nudny. Wiem, że zaraz usłyszę coś pikantnego.
Coś specjalnego, tylko między nami. Coś, co umocni naszą przyjaźń. W końcu od czego są
tajemnice?
– No więc, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, jak zachować mały rozmiar, jest pewna
rzecz… nazywa się deficyt kaloryczny.
Chwytam w lot, mam do tego smykałkę. Pragnę zaimponować mamie. Jest wspaniałą
nauczycielką, gdyż, jak mówi, sama ogranicza kalorie.
– Podsłuchałam w dzieciństwie rozmowę rodziców. Mówili, że mój brat może jeść
i wszystko spala, a ja obrastam tłuszczem. Zabolały mnie te słowa, Net, naprawdę. Od
tamtej pory jestem na deficycie.
Jak się zastanowić, to faktycznie. Na śniadanie pije tylko herbatę, a na kolację zjada
warzywa na parze, bez żadnych dodatków. Rzadko widzę, by jadła lunch, jak już, to
sałatkę bez sosu lub pół batonika z płatków zbożowych. Jestem w dobrych rękach.
Gdy co wieczór siadamy, planując posiłki na następny dzień, zaczynam kurczyć się
w oczach. Mam jeść tysiąc kalorii dziennie, lecz wpadam na genialny pomysł, że połowa
porcji dostarczy mi połowę kalorii i schudnę jeszcze szybciej. Po każdym posiłku z dumą
pokazuję mamie prawie pełny talerz. Nie posiada się z radości. W każdą niedzielę mnie
waży i mierzy mi uda miarką. Kilka tygodni po wprowadzeniu nowych zwyczajów
przynosi mi stos książek dietetycznych, które czytam od deski do deski. Poznaję zalety
spożywania wodnistych owoców i warzyw, takich jak kłębian i arbuz. Dowiaduję się, że
pieprz kajeński i papryczki chili przyspieszają przemianę materii, a kawa tłumi apetyt,
więc zaczynam pić bezkofeinową – czarną – wraz z mamą. Nasz Kościół teoretycznie
zabrania picia kawy.
– Jest bezkofeinowa, więc Bóg na pewno zrobiłby wyjątek – przekonuje mama, a ja
kiwam głową, choć myślę, że Bóg, o którym się uczyłam, nie robi wyjątków.
Im bardziej chudnę, tym bardziej rygorystycznie przestrzegam diety, gdyż moje ciało
zdaje się odkładać wszystko, co jem.
Zauważam, że od większości produktów przybywa mi jakieś dwieście gramów. Wiem to,
ponieważ ważę się pięć razy dziennie. Pięć to moja szczęśliwa liczba, więc tyle ważeń
wydaje się być w sam raz. Chcę przy tym mieć pewność, że żadna zmiana w ciele nie
ujdzie mojej uwadze, aby na bieżąco korygować jadłospis i móc co tydzień zdawać raport
mamie.
Najbardziej lubię lizaki lodowe bez cukru, mus jabłkowy oraz niesłodzoną mrożoną
herbatę, gdyż te produkty zdają się nie mieć wpływu na moją wagę. Lizaki i mus nie
dodają mi ani grama, a herbatę od razu wysikuję. To dla mnie żywność bezstresowa.
Wprawia w błogi nastrój. Trzeba mieć coś z głową, żeby jeść dla przyjemności pieczonego
kurczaka i makaron z serem. Przyjemność to lizak bez cukru i mus jabłkowy.
Nasza misja trwa, jestem w siódmym niebie. Codziennie czuję się jak w scenie z Nie
wierzcie bliźniaczkom, kiedy robimy z mamą noski-eskimoski i przybijamy piątkę,
zadowolone z efektów. (Obejrzałam ten film, gdy mama zasugerowała, że mój scenariusz
Henry Road może być plagiatem. Miała rację). Deficyt kaloryczny zbliżył nas do siebie
jeszcze bardziej, a to o czymś świadczy, zważywszy na więź, która zawsze nas łączyła.
Deficyt kaloryczny jest wspaniały!
Po pół roku naprawdę widać różnicę. Zjechałam trzy rozmiary w dół i noszę teraz
dziecięcy rozmiar S. Duch Święty każe mi pięć razy dziennie dotykać metki z rozmiarem,
gdyż ten rytuał, w połączeniu z odchudzaniem, sprawi, że pozostanę mała. Dzięki Ci,
Duchu Święty!
Generalnie sprawy idą w dobrym kierunku. Ale nie dziś.
Dziś dręczy mnie niepokój, ponieważ siedzę przed gabinetem lekarskim. Oznacza to, że
każą mi stanąć na wadze. A ja panicznie boję się obcej wagi. Co jeśli cyfry nie będą się
zgadzać? Jeśli będę ważyć więcej niż normalnie?
Mama chyba wyczuwa moje zdenerwowanie, bo trzyma mnie za rękę. Czekamy.
I czekamy. Aż wreszcie… „McCurdy, Jennette!”, woła pielęgniarka. Serce tak tłucze mi
w piersi, że chyba słyszą to wszyscy obecni. Twarz mi płonie. Czas staje w miejscu, kiedy
wchodzę do gabinetu. Mama zdejmuje mi sztruksową kurtkę, wiedząc, że w kurtce
ważyłabym więcej. Gramy w jednej drużynie. Pielęgniarka mówi, że mogę stanąć
w butach, ale mama każe mi je zdjąć. Jak zawsze przezorna! Zrzucam buty i wchodzę na
wagę. Mama i ja wymieniamy spojrzenia.
– Dwadzieścia siedem sześćset – oznajmia pielęgniarka, zapisując w karcie.
Słowa docierają do mnie jak spod wody. Jestem zdruzgotana. Waga w domu pokazuje
dwadzieścia sześć siedemset. Natychmiast usiłuję rozszyfrować twarz mamy. Jest
kamienna, co oznacza rozczarowanie. Popadam w jeszcze większą rozpacz. Prowadzą nas
do gabinetu numer pięć, moja szczęśliwa liczba nie wydaje się tak szczęśliwa w tej chwili.
Wchodzę na stołek i siadam na kozetce wyłożonej papierem w misie. Jest szorstki
i nieprzyjemny w dotyku. Pielęgniarka zadaje mi kilka pytań, po czym wychodzi.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, lecz mama odzywa się pierwsza.
– Porozmawiamy później.
Po kilku minutach wchodzi doktor Tran. Czuję zawód, że nie doktor Pelman, gdyż mama
jest przy nim w lepszym humorze. (Gdyby to nie było wbrew Pismu Świętemu,
powiedziałabym, że wpadł jej w oko, ale żądza to grzech, a mama nigdy nie popełniłaby
grzechu). Doktor Tran wpatruje się w moją kartę.
– Debbie, czy możemy zamienić słówko na osobności?
Wychodzą. Drzwi są cienkie, a mama mówi donośnym głosem, więc słyszę całą
rozmowę.
– No więc… chciałam porozmawiać z tobą o wadze Jennette – zaczyna doktor Tran. –
Waży znacznie mniej, niż powinna w tym wieku.
– Hm – mówi mama z lekkim niepokojem. – Je normalnie. Nie zauważyłam żadnej
zmiany.
To nieprawda. Zauważyła, bo sama ją zainicjowała.
– No tak… – Doktor Tran bierze głęboki oddech. – Kiedy młode dziewczęta zapadają na
anoreksję, zaczynają ukrywać swoje nawyki żywieniowe.
Pierwszy raz słyszę słowo „anoreksja”. Brzmi jak nazwa dinozaura. Doktor Tran mówi
dalej.
– Radziłabym, żebyś przyjrzała się jej odżywianiu.
– O, na pewno się przyjrzę – zapewnia mama.
Nie wiem, co o tym myśleć. Przecież mama przygląda się mojemu odżywianiu. Jest
w nie zaangażowana na równi ze mną, jeśli nie bardziej. Nie tylko wie, co i jak jem, ale
służy mi zachętą i wsparciem. Co tu jest grane? Co to ma w ogóle znaczyć?
Kilka miesięcy później ponownie słyszę słowo „anoreksja”, tym razem na parkingu
przed szkołą tańca, po zajęciach. Czekam na ławce, ucząc się tekstu na casting do roli
córki Vala Kilmera.
Mama zawsze spóźnia się po mnie od dwudziestu do czterdziestu pięciu minut, co wcale
nie dziwi, gdyż ma na głowie inne rzeczy, na przykład dzwoni do windykatora z prośbą
o odroczenie spłaty albo jedzie do sklepu po kartki z podziękowaniami, które rozsyłamy do
kierowników obsady z ostatnich sześciu miesięcy. („Może nie pamiętają, jak wypadłaś, ale
zapamiętają kartkę ze śliczną czcionką!”).
Widzę, że mama Anjeliki Gutierrez stoi przy samochodzie, mimo że Anjelica skończyła
razem ze mną i zwykle odjeżdżają zaraz po zajęciach. Następnie widzę, jak miedziany ford
windstar mamy nadjeżdża ulicą i skręca na parking. Łapię torbę z rzeczami i ruszam
w tamtą stronę, ale pani Gutierrez jest pierwsza. Podchodzi do auta i prosi, żeby mama
opuściła szybę.
– Cześć, Deb, chciałam pomówić z tobą o Jennette. Zauważyłam, że bardzo schudła.
Wygląda, jakby miała anoreksję. Chciałam zapytać, czy coś z tym robicie. Jedna
dziewczynka z naszej grupy miała podobny problem i jej mama podała mi nazwisko
specjalisty…
– Pomówimy o tym kiedy indziej – ucina mama tonem, z którego wynika, że „kiedy
indziej” nigdy nie nastąpi. Otwieram drzwi i wskakuję do środka. Jedziemy do domu.
– Mamo? – rzucam, kiedy stajemy na czerwonym świetle.
– Tak, skarbie?
– Co to jest anoreksja?
– Och, nie zawracaj sobie tym głowy, aniołku. Ludzie przesadzają. – Zapala się zielone.
Mama wciska pedał gazu. – Nauczyłaś się tekstu?
– Tak.
– Wspaniale. Wspaniale. Masz dużą szansę, Net, czuję to przez skórę. Val ma jasne
włosy, ty masz jasne włosy, ta rola jest ci pisana.
– Uhm.
– Pisana, mówię ci.
Wyglądam przez okno i wracam do tekstu. Cieszę się na myśl o lizaku bez cukru, który
zjem po powrocie do domu.
26.
Dzisiaj zaczyna się Ul, kościelny program dla dziewczynek między dwunastym
a trzynastym rokiem życia. Każda z nas otrzymuje „rolę” i mam być asystentką sekretarki.
Nawet nie ma takiej posady.
– Przecież Madison jest sekretarką – mówię siostrze Smith, mojej nauczycielce. – Co
mam robić?
– Możesz jej pomagać.
Wbijam wzrok w paznokcie, żeby ukryć zawód. Makaylah Lindsey nachyla się do mnie.
– Dobre posady dostają dziewczynki, które na pewno będą aktywne.
Nie cierpię Makaylah. Wiem, że jest adoptowana, i powinno mi być jej żal, ale nie jest.
Szczerze jej nie znoszę.
– Dali ci tę rolę, ponieważ myślą, że w końcu staniecie się nieaktywni.
„Nieaktywny” to brzydkie słowo w kościele mormonów. Aktywni członkowie regularnie
chodzą na mszę, nieaktywni się „wykruszyli” albo przestali chodzić, mimo że nadal
formalnie należą do wspólnoty. Mówi się o nich szeptem i z grymasem, jak o czymś
wstydliwym i żałosnym.
– Nadal będziemy aktywni.
– Zobaczymy. – Makaylah wzrusza ramionami.
Mimo że jej nie znoszę i chciałabym, żeby się myliła, dręczy mnie obawa, że może mieć
rację. Jak się zastanowić, są już pewne symptomy.
Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie byliśmy przykładnymi mormonami. W Kościele
Świętych Dni Ostatnich są mormoni, którzy mają stuprocentową frekwencję, a Trzeciego
Nefiego recytują z pamięci. Tacy mormoni zawsze przyniosą zapiekankę z kurczaka na
wspólny poczęstunek, można na nich polegać w tej kwestii. To są Przykładni Mormoni.
Istnieją również mormoni, którzy skąpią na tacę i zawsze spóźniają się dwadzieścia
minut. Na poczęstunek przynoszą sałatkę, na dodatek kupną, z czerstwymi grzankami. To
Gorsi Mormoni.
My, rodzina McCurdych, należymy do tej drugiej kategorii. Wiem to od pewnego czasu.
Przykładni odnoszą się do Gorszych z pewnym politowaniem, widocznym w oczach
siostry Huffmire i siostry Meeks, które są Przykładne.
Powszechnie wiadomo, że Gorsi częściej stają się nieaktywni niż Przykładni, nie
sądziłam jednak, że nasz los jest przesądzony. Byłam pewna, że możemy odwrócić nasz
status mormońskim kamieniem milowym, na przykład wyjazdem Marcusa na misję albo
sumiennym uczestnictwem w nabożeństwie.
Skoro jednak Makaylah poruszyła ten temat, im dłużej o tym myślę, tym bardziej godzę
się z faktem, że mormońskie kamienie milowe to mrzonka.
Marcus może jechać na misję od kilku lat, ale nie jedzie. Wprawdzie nie ma żadnych
ograniczeń wieku, według mormońskiego czasopisma „Ensign” (jedynego oprócz
„Woman’s World”, które jest u mamy w ciągłym obiegu), jeśli mężczyzna nie pojedzie
w ciągu pierwszego roku od osiemnastych urodzin, prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek
to zrobi, spada o siedemdziesiąt procent. Mama twierdzi, że to wina Elizabeth, dziewczyny
Marcusa, która ma diabła za skórą, ale czy ja wiem? Ja tam nie mam do niej zastrzeżeń.
Zdarza się też, że opuszczamy mszę, zwykle gdy lecą odcinki seriali, w których
gościnnie występowałam. Zaczęło się po Prawo i porządek: sekcja specjalna, kiedy to
siostra Salazar spytała mamę, czy jej zdaniem rola dziewięcioletniej ofiary gwałtu jest
„zgodna z biblią”. Mama wybrała genialną linię obrony, że fakt bycia przez telewizyjną
gwiazdkę mormonką usuwa w cień role przez nią odgrywane. Siostra Salazar zaniechała
dyskusji, póki nie zagrałam dziecka, które morduje inne dziecko. Od tamtej pory, kiedy
leci odcinek ze mną, nie chodzimy do kościoła przez tydzień lub dwa, żeby „unikać
krytykantów”, jak mówi mama. Bez względu na powód opuszczamy mszę, a to stanowi
zaprzeczenie mormońskiego kamienia milowego, który mógłby zamienić nas
w Przykładnych.
– Mamo? – zagajam po powrocie do domu, kiedy składamy pranie.
– Tak, skarbie?
– Czy staniemy się nieaktywnymi mormonami?
– Ależ skąd. Co też ci przyszło do głowy, Net?
– Makaylah mówiła, że dlatego zostałam asystentką sekretarki.
– Proszę cię. Co ona może wiedzieć? Jest adoptowana.
27.
2
AIM – America On Line Instant Messenger, komunikator internetowy.
31.
Stoją za kotarą w garderobie studia, w którym kręcimy. Mam ręce skrzyżowane na piersi
i nerwowo postukuję stopą. Za nic w świecie nie chcę wyjść zza zasłony.
– No wychodź, Net, zrobią ci jedno zdjęcie i gotowe.
– Dobrze.
Wychodzę. Twarz płonie mi ze wstydu. Nie cierpię tego uczucia, uczucia, że tyle mojego
ciała jest odsłonięte. Ma to dla mnie podtekst seksualny. Wstydzę się.
– Wyglądasz super – rzuca przez ramię asystentka garderobianej, nie podnosząc głowy
znad maszyny.
Mam obawy, że „super” równa się „sexy”. Ponownie krzyżuję ręce i garbię plecy, żeby
się zasłonić. Nie chcę wyglądać sexy. Chcę wyglądać jak dziecko.
– Zdecydowanie będę głosować za jednoczęściowym, ale dziękuję, że byłaś tak miła
i przymierzyłaś bikini – oznajmia główna garderobiana i upina kok pałeczkami.
– Nie ma sprawy – mówię, unikając jej wzroku i oczu mamy, która siedzi na schodach na
drugim końcu pomieszczenia.
– Opuść ręce, aniołku, i spróbuj wyglądać swobodniej – mówi ta ostatnia.
Opuszczam ręce. Nie czuję się ani trochę swobodniej.
– Cofnij barki. – Mama demonstruje, w czym rzecz.
Cofam barki, czego wręcz nie znoszę, w przeciwieństwie do niej. Nie lubię wypinać
piersi. Wcale nie jestem dumna z pączkującego biustu, więc wypinanie go mija się
z celem. Co za koszmar. Mam dosyć mierzenia. Pytałam, czy nie mogłabym tylko
przymierzyć jednoczęściowego stroju ze spodenkami, w którym czuję się najlepiej.
Zasłonięta. Ale garderobiana oznajmiła, że Twórca wyraźnie prosił o bikini, więc muszę
przymierzyć jedno lub dwa, żeby miał z czego wybrać.
– Dobrze, podejdź bliżej, to zrobię zdjęcie – prosi scenografka i podnosi aparat.
Robię kilka kroków naprzód. Pstryka zdjęcie.
– To co, przymierzysz ostatnie bikini? – rzuca, jakby chciała mnie znęcić. Niesamowite,
do jakich wybiegów uciekają się ludzie, aby nadać paskudnym rzeczom pozory
nieszkodliwych. Kompletnie się w tym gubię.
– A, uhm… mogę nie? – pytam. – Czy możemy zakończyć na tym, które właśnie
przymierzyłam?
– Chce mieć wybór – oznajmia z porozumiewawczą miną, jakby dawała do zrozumienia,
że przecież go znam. No właśnie nie, nie znam. Miałam z nim do czynienia zaledwie kilka
razy. Sprawia wrażenie hałaśliwego i wylewnego, lecz mama słyszała pogłoski, że bywa
„wybuchowy” i „lepiej nie mieć w nim wroga”.
Skubię paznokcie.
– Daj spokój, Net, co ci szkodzi? – nalega mama.
– W porządku – ustępuję.
Mierzę ostatnie bikini, niebieskie, z zielonym paskiem wzdłuż krawędzi. Na majtkach są
tasiemki, które nieprzyjemnie łaskoczą w nogi. Robi mi się niedobrze. Przeglądam się
w lustrze.
Jestem mała. Wiem, że jestem mała, lecz dręczy mnie obawa, że moje ciało z tym
walczy. Próbuję się rozwinąć. Urosnąć. Mam poczucie, że ledwo trzymam się dziecięcego
ciała i niewinności, która idzie z nim w parze. Myśl o seksualnej atrakcyjności wzbudza
we mnie zgrozę. To obrzydliwe. Nie jestem taka. Jestem tym. Dzieckiem.
Wychodzę zza zasłony. Scenografka robi mi zdjęcie.
– Wyglądasz super – mówi ponownie asystentka garderobianej, nie przerywając szycia.
32.
Nasze wargi są złączone. On lekko porusza ustami, ale ja nie mogę ruszyć moimi. Stoję
jak sparaliżowana. Ma zamknięte oczy. Ja wręcz przeciwnie, świdruję go wzrokiem. Jakie
to dziwne, gapić się na kogoś, gdy wasze twarze się stykają. Nie podoba mi się to. Owiewa
mnie zapach jego żelu do włosów.
– Poruszaj bardziej głową, Jennette! – wrzeszczy Twórca zza kamery.
Czasami, nawet podczas kręcenia, producenci lub reżyserzy wołają coś zza kadru.
Montażysta może to później wyciąć, jeśli ich słowa nie nachodzą na dialog.
Próbuję robić, co każe mi Twórca, naprawdę próbuję, ale nie mogę się do tego zmusić.
Moje ciało zesztywniało i ani drgnie. Nie słucha umysłu, który przekonuje, że nikogo nie
obchodzi, że to twój pierwszy pocałunek i odbywa się na planie filmowym. Wrzuć na luz.
Rób, co ci każą. Moje ciało odmawia, nie chcę, zdaje się mówić. Nie chcę, żeby tak
wyglądał mój pierwszy pocałunek. Mój pierwszy pocałunek ma być prawdziwym
pocałunkiem, a nie udawanym, w telewizji.
Gardzę tym swoim romantyzmem, przepełnia mnie wstydem. Mama wyraziła się jasno,
że chłopcy to strata czasu i sprawią mi tylko zawód, więc mam się skupić na karierze.
Rozumiem, więc próbuję zwalczyć ten romantyzm, jednak od pewnego czasu nadal
dochodzi do głosu.
Rozmyślam czasami o chłopcach, jak by to było któregoś pokochać. I czy któryś mnie
kiedyś pokocha. Wyobrażam sobie, że razem oglądamy fajerwerki w Disneylandzie,
śmiejemy się i trzymamy za ręce, opieram mu głowę na piersi. Dawniej wyobrażałam
sobie pocałunki. Jak to będzie. Nie sposób przećwiczyć tego z wyprzedzeniem, to się po
prostu dzieje. Co robić, iść na żywioł? Czy to trudne? Jak smakują wargi? Właśnie
otrzymałam odpowiedzi na wszystkie z tych pytań.
Trzeba dać się ponieść i wygląda na to, że Nathan, z którym gram tę scenę, nie ma z tym
problemu. Ale jeśli jesteś mną, masz problem. Kiedy jesteś mną, myślisz o każdym, nawet
najmniejszym drobiazgu, masz mętlik w głowie i nie możesz się doczekać, aż będzie po
wszystkim. To trudne. Wargi smakują pomadką ochronną.
Zaczynam się zastanawiać, czy byłoby inaczej, gdybym kochała osobę, z którą się całuję.
Może to jest ten tajemny składnik. Brakujący element układanki. Może gdybym całowała
się z kimś, kogo kocham, byłoby to niesamowite, a nie piekielnie stresujące.
– Cięcie! – krzyczy Twórca z pełnymi ustami. Słyszę jego kroki, gdy podchodzi do nas
z papierowym talerzem, na którym piętrzą się plastry sera i batoniki odwinięte
z papierków. Ekipa rozstępuje się przed nim jak Morze Czerwone.
Twórca patrzy mi w oczy, ale nie odzywa się przez kilka sekund. Prawie wybucham
śmiechem w przekonaniu, że droczy się ze mną, jak to ma czasami w zwyczaju, ale
zauważam, że jest wściekły. Nie czas na żarty. Wreszcie się odzywa.
– Jennette. Bardziej. Ruszaj. Głową.
Odwraca się i odchodzi.
– Kręcimy, na co czekacie?! – krzyczy.
Akcja. Zaczynamy scenę. Nawet nie wiem, co mówię, ale chyba zgodnie ze
scenariuszem, ponieważ nikt mi nie przerywa i nie mówi, że plotę bzdury. W chwili
poprzedzającej pocałunek czuję, jakbym wyszła z ciała i stanęła obok. Serce wali mi
w piersi. Mam spocone ręce. To już to już to już.
Nachylamy się ku sobie. Nasze wargi się stykają. Budzą obrzydzenie, są takie mięsiste
i wstrętne. Jakie to obrzydliwe uczucie być człowiekiem.
Do licha, mam ruszać głową. Zaczynam. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. I na
boki. To nienaturalne i pewnie wygląda nienaturalnie. Freddie, czyli Nathan, w końcu się
odsuwa.
– Cięcie! – krzyczy Twórca. Słyszę z jego tonu, że nie jest zachwycony. Zwraca się do
drugiego reżysera.
– Zdążymy jeszcze jedną?!
– Nie, proszę pana, jeśli mamy skończyć o czasie, musimy przejść do sceny J.
– Niech będzie – burczy ze złością. – Nie było idealnie, ale niech będzie, jedziemy dalej.
Będę w bufecie!
Idzie po swoje chipsy, bajgle albo minestrone. Odprowadzam go wzrokiem. Przykro mi,
że go zawiodłam.
– Hej, już po wszystkim – mówi życzliwie Nathan, wiedząc, jak bardzo denerwowałam
się pierwszym pocałunkiem przed kamerą.
– Tak – odpowiadam z nerwowym chichotem. – Po wszystkim.
I tyle, jeśli chodzi o mój pierwszy pocałunek. A także drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty
oraz siódmy, bo zasadniczo tyle zrobiliśmy ujęć.
33.
– Pamiętaj, żebyś się uśmiechała. Masz pokazać zęby. Wyglądasz smętnie, kiedy nie
pokazujesz – przykazuje mama, zmieniając pas na czterystapiątkę.
Jedziemy na lunch z Twórcą. Jestem zdenerwowana, gdyż mama podkreśla, jak wiele od
niego zależy. Jej zdaniem lunch może być wstępem do spin-offu, bo Twórca często tworzy
nowe seriale na fali popularności postaci drugoplanowych. Chętnie poradziłabym jej, że
lepiej się nie nastawiać, to unikniemy rozczarowania, ale gryzę się w język. Lubi mieć na
co czekać w moim życiu.
– I okaż zainteresowanie tym, co mówi. Masz być naprawdę przejęta – dodaje mama. –
Otwieraj szeroko oczy, żeby wydawały się większe.
Potakuję.
– Któraś z nas powinna też wspomnieć o raku, to go przychylnie nastroi. Jak chcesz, ja
mogę to zrobić…
– Jasne.
– Świetnie. Świetnie świetnie świetnie – mówi mama z przejęciem.
Przybywamy w samą porę. Twórca już na nas czeka, ma na nosie okulary
przeciwsłoneczne, mimo że jest w pomieszczeniu. Unosi je na nasz widok. Wstaje od
stolika, przytula najpierw mamę, a potem mnie, mocno, aż odrywam stopy od ziemi.
– Słodka McCurdy. – Odstawia mnie i wkłada ponownie ciemne okulary. – Moja
ulubiona mała aktorka.
Mama promienieje.
– Pracuję z wieloma młodymi aktorkami. Mnóstwo z nich jest ładnych, niektóre są
zabawne, ale żadna nie dorównuje ci talentem.
Twarz mamy zaraz pęknie. Ja też uśmiecham się sumiennie, zgodnie z zaleceniem.
– Dziękuję.
– Mówię serio. – Twórca zgarnia łyżeczką tatar z tuńczyka, który zamówił już na
przekąskę. – Nie dorastają ci do pięt. Mogłabyś kiedyś zgarnąć Oscara.
– Dziękuję.
Tak rozpoczynają się zwykle rozmowy z Twórcą. Piętrzy komplementy, deprecjonując
innych ludzi, z którymi pracuje. Doceniam pochwały, aprobata Twórcy wiele dla mnie
znaczy. Zawdzięczam mu stałą rolę w serialu oraz to, że moja rodzina nie musi już martwić
się o pieniądze. Jednak gdzieś z tyłu głowy kołacze mi myśl, czy nie próbuje mnie
poróżnić z innymi aktorami. Może im mówi to samo, żebyśmy się nie wychylali i jedli mu
z ręki.
Biorę to pod uwagę, gdyż przez cały sezon miałam okazję go obserwować. I udało mi się
go rozgryźć.
Odnoszę wrażenie, że Twórca ma dwa oblicza. Jedno z nich jest wspaniałomyślne
i przesadnie pochlebne. Twórca umie sprawić, że czujesz się najważniejszy na świecie.
Widziałam, jak to robi, gdy kazał ekipie urządzić pięciominutową owację scenografowi,
który w dwa dni zbudował więzienie na planie, albo wygłosił przemówienie na cześć szefa
kaskaderów, który popłakał się z wdzięczności. Tak, Twórca umie sprawić, że ludzie czują
się ważni.
Drugie oblicze jest złośliwe, apodyktyczne i przerażające. Twórca potrafi cię zniszczyć
i zmieszać z błotem. Widziałam, jak to robi, kiedy wyrzucił sześciolatka, który pomylił
tekst na próbie. A gdy operator upuścił mikrofon podczas kręcenia sceny, Twórca
nawrzeszczał na niego, że zniszczył magiczne ujęcie i oby żałował tego do grobowej deski.
Widziałam na własne oczy, jak doprowadza dorosłych ludzi do łez inwektywami oraz
poniżaniem – wyzywa ich od kretynów, debili, oferm, przygłupów i tchórzy. Twórca umie
sprawić, że czujesz się jak śmieć.
I dlatego przekonałam się z czasem, że chociaż łaknę jego komplementów, nie mogę brać
ich sobie do serca, ponieważ jutro los może się odwrócić i Twórca postanowi mnie
zeszmacić. Czuję, że zawsze muszę mieć się na baczności. Nadskakując mu emocjonalnie,
czuję się podobnie jak w obecności mamy: w ciągłym napięciu, byle mu dogodzić i niczym
się nie narazić. Obecność ich obojga mnie przytłacza.
Twórca zamawia dla nas wszystkie dania główne: coś z homarem, makaron z mięsem
i pitę. Wiem, że mama nie będzie zadowolona, jeśli to zjem, ale wiem też, że Twórca się
obrazi, jeśli nie zjem: uzna, że mu nie ufam albo mi nie smakuje, dlatego rzucam się na
talerz w nadziei, że Twórca uwierzy, że jem, a mama domyśli się, że bynajmniej.
– No więc zaprosiłem was na obiad, ponieważ… – Twórca pociąga ze szklanki, a mama
wyczekuje upragnionej puenty. – Ale najpierw… – Zmienia temat, jakby celowo
przedłużał napięcie. – Odpowiedz mi na jedno pytanie. Lubisz być sławna?
Rozpoznawana?
– Jeszcze jak – odpowiada za mnie mama. – Ona to uwielbia. Fani też ją uwielbiają.
Prawie zawsze mówią, że jest ich ulubioną postacią.
Dziobię widelcem makaron.
– To dobrze – oznajmia Twórca. – Bo to dopiero początek.
Oddech mamy staje się przyspieszony.
– Chcę dać Jennette jej własny serial.
Mama upuszcza widelec z wrażenia. Z brzękiem spada na talerz.
– Wybrałem już nawet tytuł. Just Puckett. Nie uważacie, że jest świetny? – pyta
z uśmieszkiem.
– O tak, tak! Naprawdę świetny – zapewnia mama.
– Musimy trochę odczekać, ponieważ iCarly robi za dużą furorę – ciągnie Twórca,
próbując ostudzić jej zapał. Mama skwapliwie przytakuje. – Ze dwa lata – uzupełnia
Twórca. – Ale jeśli nadal będziesz robić swoje i mnie słuchać, masz go jak w banku.
– Och, dziękujemy – mówi mama ze łzami w oczach. – Moja dziewczynka na to
zasługuje. I to jak.
Ponagla mnie wzrokiem, żebym pokazała zęby. Zatem pokazuję, mimo że ogarnia mnie
niepokój. Twórca nie owijał w bawełnę, że jego propozycja ma pewien warunek: mam go
słuchać. I choć po części jestem mu wdzięczna, po części wzbudza we mnie strach, a myśl,
że mam robić, co mi każe, jest zatrważająca.
– Dlaczego się nie cieszysz? Dostaniesz własny serial – mówi mama w drodze
powrotnej.
– Cieszę się – kłamię. – Bardzo się cieszę.
– To dobrze. – Mama zerka na mnie w lusterku wstecznym. – I powinnaś. Każdy by
chciał być na twoim miejscu.
34.
Gram w iCarly od blisko trzech lat i pod pewnymi względami jest łatwiej. Przyjaźń
z Mirandą daje mi poczucie więzi i wsparcie emocjonalne. Przyjaźnię się też z resztą
obsady, ale zażyłość z Mirandą ma szczególny charakter. W weekendy rozmawiamy na
Skypie, a po pracy chodzimy do ArcLight. Bywam tam obecnie dwa razy w tygodniu, bez
mrugnięcia okiem. Mama zawsze nam towarzyszy. W trakcie filmu nachyla się do mnie
z rezygnacją. „Ich dźwięk jest naprawdę przestrzenny”.
Ważniejszy od przyjaźni z Mirandą jest fakt, że mama odpuściła nieco w dwóch
kwestiach: rachunków oraz mojego ciała.
Wprawdzie moje regularne wypłaty zapewniły jej pewną stabilizację finansową, nie
kryje swojego zdania na temat ich wysokości.
– Powinni się wstydzić tego, ile ci płacą. W porównaniu z siecią telewizyjną to psi
pieniądz. Psi pieniądz – powtarza mi codziennie w garderobie. – Te kutwy nie płacą ci
nawet tantiem.
Mimo jej narzekania wiem, że w głębi duszy jest wdzięczna, gdyż nasza sytuacja
poprawiła się diametralnie. Nie zalegamy z opłatami i nie musi już wydzwaniać po
instytucjach z prośbą o odroczenie.
Wciąż monitoruje moje obiady, czasem jednak pozwala mi jeść na planie. Moje kolacje
nadal składają się głównie z sałaty lodowej z kapką sosu i strzępami niskokalorycznej
kiełbasy, ale na deser dostaję dwa ciastka dietetyczne. Za to śniadania przeszły całkowitą
metamorfozę. Mama robi mi śniadanie, co kiedyś było nie pomyślenia. Zalewa
poduszeczki miodowe dwuprocentowym mlekiem – dwuprocentowym, nie
odtłuszczonym! Owszem, poduszeczki miodowe to „jedne z najmniej kalorycznych
płatków śniadaniowych” (sto sześćdziesiąt kalorii w czterdziestu pięciu gramach), ale to
istne szaleństwo. W życiu nie zachęcała mnie tak do jedzenia.
Zastanawiam się, czy przypadkiem nie chodzi o to, że Miranda i Nathan jedzą śniadanie
i lunch w naszej sali do nauki i wyglądałoby dziwnie, gdybym tego nie robiła bądź jadła
znacznie mniej od nich. Ale nie wnikam. Niech się dzieje, co chce.
Moje ciało trochę się zmienia. Wykiełkowały mi zalążki piersi i coraz trudniej ukryć je
pod ubraniem. Na dodatek mnie wysypało, co jest nowe, dziwne i krępujące. W ciągu
minionego roku zaczęłam nakładać makijaż na planie, maluję się nawet, kiedy nie pracuję.
Dawniej tego nie lubiłam, lecz teraz chcę się malować. Chcę się pod nim schować.
Ostatnio zaczęłam również golić nogi, a w zasadzie to mama je goli, gdyż nadal mnie
kąpie, mimo że skończyłam szesnaście lat. Nie wiedziałam nawet, że tak się robi, póki nie
usłyszałam, jak mama innej młodej aktorki nabija się z moich „włochatych łydek”. Jej
śmiech prześladuje mnie w trakcie tej czynności.
Dlatego teraz, mimo że mama nie przejmuje się tak rachunkami i moim ciałem, mam
gładkie nogi, wybujałe piersi i pryszcze na twarzy, co sprawia, że dziwnie się czuję we
własnej skórze.
Popularność serialu wciąż rośnie, a Susan rzuca frazesami w rodzaju „fenomen
kulturowy” i „światowa sensacja”. To samo dotyczy mojej sławy. Tracę rachubę, ile razy
przeszłam po czerwonym dywanie przy okazji różnych wydarzeń: premiery filmowe,
ceremonie wręczenia nagród. Występuję w Good Morning America, The Today Show oraz
nowym programie Craiga Fergusona i Bonnie Hunt.
Gdziekolwiek się ruszę, jestem rozpoznawana. Nie mogę już jechać do mojego
ulubionego Disneylandu, gdyż ostatnim razem na Main Street otoczył mnie taki tłum, że
musieli przerwać paradę świąteczną. Goofy wyglądał na wkurzonego.
Ten rodzaj sławy stanowi dla mnie źródło stresu, jakiego sobie nawet nie wyobrażałam.
Wiem, że każdy jej pragnie, i słyszę na każdym kroku, jaka ze mnie szczęściara, ale jej nie
cierpię. Ilekroć wychodzę z domu, jestem kłębkiem nerwów. Boję się, że zaczną
podchodzić do mnie obcy ludzie, czego bardzo nie lubię.
Krzyczą: „Sam! Gdzie twój smażony kurczak?” albo „Przyłożysz mi skarpetą
z masłem?”. Skarpeta z masłem to rekwizyt, po który często sięga moja bohaterka: to
skarpeta wypełniona masłem, dosłownie. Sam używa jej do bicia ludzi.
Słysząc to, wybucham śmiechem, chociaż wcale mnie to nie bawi. Ile można śmiać się
z żartu, który od początku był głupi, a z czasem robi się jeszcze głupszy? Niesamowite, ile
osób go powtarza, myśląc, że są oryginalne.
Jestem rozczarowana ludźmi. Budzą we mnie irytację, czasami wręcz obrzydzenie. Nie
wiem, jak do tego doszło, ale dzieje się tak od niedawna i na pewno ma coś wspólnego ze
sławą. Mam dosyć ludzi, którzy traktują mnie jak swoją własność. Jakbym była im coś
winna. Nie wybrałam takiego życia. Mama wybrała.
Lęk powoduje, że staram się wszystkim dogodzić. Sprawia, że pozuję do zdjęć, rozdaję
autografy i rechoczę z dowcipów. Jednakże lękiem maskuję uczucia, którym boję się
stawić czoło. Boję się, że zgorzkniałam. Jestem na to za młoda. Kto to widział, zgorzknieć
z powodu życia, którego ponoć wszyscy mi zazdroszczą. Dręczy mnie też obawa, że mam
uraz do matki. Osoby, dla której żyję. Mojej idolki. Mojego wzoru. Jedynej prawdziwej
miłości.
To uczucie wykluwa się, gdy robię zdjęcie z nieznajomym, a mama stoi z boku
i pokazuje mi, jak mam się uśmiechnąć.
Kiedy zachęca nieznajomego: „Zrób jeszcze jedno! Albo dwa, na wszelki wypadek!”,
wiedząc, jak bardzo tego nie znoszę.
Kiedy każe mi ćwiczyć podpis i mówi: „Skrobiesz jak kura pazurem. Małe »c«, wielkie
»c«, U-R-D-Y. Pisz wyraźnie każdą literę”.
Kiedy wymyśla, co mam dopisywać do autografów. Ostatnio rządzi „Do zobaczenia
w kinie!”, Bóg jeden wie dlaczego. Nie występuję w filmach kinowych, tylko w telewizji.
Na dodatek w telewizji dla dzieci, co niemal na pewno przesądza o tym, że nigdy nie
zagram w filmie pełnometrażowym. Trudno awansować w tej branży z dziecięcej gwiazdy
na aktora z prawdziwego zdarzenia, nawet w przypadku młodych talentów, które miały
szczęście zagrać w wiarygodnych filmach u wiarygodnych reżyserów. Telewizja dziecięca
to dla większości jednak wyrok śmierci. Ten jednowymiarowy, przesłodzony wizerunek
i jego odbiór w zbiorowej świadomości jest niemal nie do wymazania. Z chwilą, gdy
dziecięca gwiazda dorasta i próbuje zerwać z tym, jak jest postrzegana, staje się łakomym
kąskiem dla mediów i dostaje łatkę zbuntowanej i udręczonej, chociaż pragnie jedynie
dorosnąć. Dorastanie bywa trudne i najeżone błędami, zwłaszcza gdy jest się nastolatkiem
– błędami, których nie chce się popełniać na forum publicznym i z których na pewno nie
chce się słynąć do końca życia. Ale tak się dzieje, gdy jest się dziecięcą gwiazdą. Bycie
dziecięcą gwiazdą to pułapka. Martwy zaułek. I ja to widzę, w przeciwieństwie do mamy.
Sława wbija się klinem między nas, choć nie sądziłam, że to możliwe. Mama pragnęła
takiego życia, a ja chciałam, żeby je dostała. Chciałam, aby była szczęśliwa. Ale teraz
widzę, że ona jest szczęśliwa, a ja nie. Dla jej szczęścia poświęciłam własne. Czuję się
okradziona i wykorzystana.
Czasem ogarnia mnie nienawiść, gdy na nią patrzę. I nienawidzę się za to. Ależ ze mnie
niewdzięcznica, myślę. Bez niej jestem niczym. Ona jest dla mnie wszystkim. Tłumię to
niepożądane uczucie, mówię „kocham cię, mamuniu” i udaję, że nic się nie stało. Udaję
w pracy i przed mamą od niepamiętnych czasów, więc możliwe, że zaczynam udawać
sama przed sobą.
35.
– Brzuch mnie boli – oznajmiam mamie, kiedy wracamy z szybkiego lunchu z moją
menedżerką Susan w ArcLight Café.
– Może kurczak w sałatce był nieświeży. – Mowa o sałatce bez jajka, grzanek, sera
pleśniowego, sosu i bekonu, czyli samej sałacie z grillowanym kurczakiem, którą
zjadłyśmy na pół.
– Możliwe.
Pędzimy Sunset Boulevard, żeby zdążyć na plan. Pół godziny to krótka przerwa na
lunch, zwłaszcza jeśli chce się zjeść na mieście.
– To paparazzo! Uśmiechnij się – instruuje mama.
Jeszcze zanim go zauważam, na moją twarz wypełza pusty uśmiech jak u lalki. Mam
martwe oczy, duszy ze świecą szukać, ale grunt, że uśmiech jest przylepiony do ust.
Błysk, błysk, błysk. Flesz razi w oczy.
– Cześć, Glen! – Mama wita się z nim jak z sąsiadem.
– Cześć, Deb! – odpowiada Glen, idąc tyłem i pstrykając kolejne fotki. Jestem w szoku,
że mama nie widzi absurdu tej sytuacji.
Zbliżamy się do studia i przechodzimy przez parking. Uśmiech natychmiast schodzi mi
z twarzy. Biegniemy do garderoby, żebym mogła się przebrać przed kolejną sceną.
Najpierw wpadam do łazienki na szybkie siku. I wtedy ją widzę.
Krew. Na majtkach. Od razu kręci mi się w głowie. Nie jestem pewna, co to jest, ale
możliwe, że okres.
Po raz pierwszy dowiedziałam się o nim – poniekąd – sześć lat temu. Miałam dziesięć
lat, moja sąsiadka Teresa dziesięć i jedenaście miesięcy. Zawsze wypominała mi tę różnicę,
na ogół prosto z mostu.
– Wiesz, co to jest okres, czy nie? Czuję, że nie wiesz, bo jestem starsza i mądrzejsza od
ciebie.
– No jasne – zapewniłam w przekonaniu, że mówi o okresie czasu.
– Nie, nie ten okres. Ten drugi.
– Uhm – odpowiedziałam. Jaki znowu drugi?
Główkowałam, co też Teresa może mieć na myśli.
– Oczywiście, że wiem.
– Na pewno? – zapytała Teresa z powątpiewaniem.
– Tak.
– No więc dostałam. Na początku przestraszyłam się na widok krwi, ale mama nauczyła
mnie, jak używać podpasek i w ogóle. Potem poszłyśmy do HomeTown Buffet ze
wszystkimi kobietami z mojej rodziny, żeby to uczcić.
– Co uczcić? – zapytałam niewinnie w nadziei, że kontekst da mi podpowiedź. Uczcić?
O jaki okres mogło jej chodzić?
– To, że stałam się jedną z nich. Kobietą.
Powiedziała to tak, jakby pragnęła tego całe życie, jakby chodziło o coś romantycznego,
niewiarygodnego, pociągającego. Stała się kobietą. Nie wiedziałam, co o tym myśleć.
Zazdrościłam Teresie paru rzeczy – stołu do gry, kolekcji lalek Barbie (zwłaszcza tych
z krótkimi włosami, na które mama mi nie pozwalała w obawie, że zechcę ściąć włosy),
a także, owszem, wyprawy do restauracji HomeTown Buffet, za drogiej dla mojej rodziny.
Ale nie zazdrościłam jej tego, że stała się kobietą. To ostatnie, czego chciałam dla siebie.
W tej chwili siedzę na sedesie w zakrwawionych majtkach spuszczonych do kolan
i wiem, że to właśnie to. To, o czym mówiła Teresa.
– Uhm, mamusiu! – wołam.
Mama pyta, co się stało, a ja przełykam zgrozę, żeby odpowiedzieć.
– Krwawię.
Drzwi otwierają się z hukiem, zanim słowo ma szansę wybrzmieć, i mama bierze mnie
w objęcia. Zaznaczam, że siedzę na sedesie.
– Och, kochanie – mówi, jakby pocieszała osobę, która właśnie straciła ukochanego
czworonoga. – Kochanie, tak mi przykro.
Mama odrywa długą połać papieru toaletowego i każe mi ją włożyć do majtek, a sama
idzie po Patti, moją nauczycielkę o aksamitnym głosie.
Patrzę, jak zegar odmierza upiorne dziesięć minut, po czym wraca mama z Patti, która
wyciąga z kieszeni różowy kwadracik zlepiony paskiem białej taśmy i macha mi przed
nosem jak banknotem studolarowym. Przytula mnie rozpromieniona, a mama biegnie
oznajmić ekipie, dlaczego się spóźniam.
– Moje gratulacje, Jennette – szepcze Patti. – Jesteś kobietą.
Idę na plan, gdzie kręcimy kolejną scenę. Widzę po minach ekipy, że wszyscy już
słyszeli. Czuję się upokorzona. Ogarnia mnie wstyd. Jak mogłam do tego dopuścić? Jak to
możliwe, że stałam się kobietą? Nie znam odpowiedzi, ale znam rozwiązanie. Wiem, jak to
naprawić.
Od jutra koniec z dwuprocentowym mlekiem, poduszeczkami i ciastkami dietetycznymi.
Folgowałam sobie, ale z tym już koniec. Muszę wrócić do anoreksji i znów stać się
dzieckiem.
37.
Siedzimy z mamą w naszym pokoju w Hampton Inn & Suites w Nashville w stanie
Tennessee, gdzie mieszkamy od trzech miesięcy, gdy próbuję zaistnieć w branży muzyki
country. Jemy w połowie mrożoną lasagne z pudełka (zamówiłyśmy pakiet miesięczny,
żeby się pilnować, ponieważ w Nashville jest „więcej sadła niż w LA”, jak mówi mama)
i słuchamy ostatecznej wersji mojego pierwszego singla Not that far away, piosenki
napisanej z „mojego” punktu widzenia (przez dwoje autorów tekstów, z którymi spędziłam
kilka godzin) dla mamy. O tym, jak podróżuję bez niej i za nią tęsknię, mimo że przez całe
osiemnaście lat mojego życia nie rozstałyśmy się na dłużej niż kilka godzin.
Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała,
a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy
płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam
pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę
piosenkę. (Nie można).
Początek mojej kariery muzycznej sięga strajku scenarzystów w dwa tysiące siódmym
roku, gdy iCarly zawieszono na czas nieokreślony, aż sytuacja się wyklaruje. Podczas tej
przerwy Susan zaproponowała, żebym nawiązała współpracę z autorami tekstów i nagrała
wersje próbne piosenek w celu podpisania kontraktu na album, ponieważ „tak robią dziś
wszyscy nastoletni aktorzy”. Susan reprezentuje Hilary Duff, która zdobyła kilka
platynowych płyt.
– I podobno nie śpiewa nawet wszystkich piosenek, połowę śpiewa jej siostra! –
powiedziała z przejęciem mama. – Nie musisz potwierdzać ani zaprzeczać. Moja Nettie
sama zaśpiewa wszystkie piosenki.
Kazała mi zamieszczać na YouTubie covery, którymi zainteresowały się wytwórnie
płytowe i dwie z nich, Big Machine Records i Capitol Records Nashville, chciały podpisać
ze mną kontrakt. Wybór mamy padł na Capitol Records, ponieważ „Scott Borschetta
będzie zajęty tą całą Taylor, zabraknie mu dla ciebie czasu”.
Tak więc podpisałam umowę z Capitol Records i latem zamieszkałam na trzy miesiące
w Nashville, aby popracować nad utworami. Potem wznowiono zdjęcia do iCarly, czyli od
poniedziałku do piątku pracowałam na planie, w piątek leciałam nocnym lotem do
Nashville, gdzie pisałam i nagrywałam piosenki, brałam udział w spotkaniach i sesjach
zdjęciowych dla prasy oraz na okładkę albumu, po czym w niedzielę wieczorem wracałam
do Kalifornii, aby zdążyć na poniedziałkowe próby. Obecnie mamy przerwę między
sezonami, toteż zamieszkałyśmy tu z mamą na kilka miesięcy i przygotowuję się do
pierwszej trasy koncertowej.
Przypuszczam, że to będzie mój pierwszy raz z dala od mamy. Nie powiedziała mi tego
wprost, ale mamy wspólne konto mejlowe i przeczytałam jej wiadomość do Marcusa,
w której napisała coś, przed czym drżałam, odkąd sięgam pamięcią.
– Mamusiu, dlaczego płaczesz? – pytam, gdy łzy płyną jej po twarzy.
Mama bierze kawałek lasagne, po czym odkłada widelec, jakby nie mogła jeść w tym
stanie.
– Tak pięknie zaśpiewałaś – mówi, lecz wiem, że kłamie. Mój sukces zwykle jej nie
rozczula, raczej napełnia euforią. Tu chodzi o coś innego, powód jest głębszy. Chciałabym,
żeby mi powiedziała. Żeby przyznała to, co już wiem.
– Mamusiu… – Urywam przerażona tym, co mam na końcu języka. Chcę wierzyć, że to
nie może być prawda. Muszę usłyszeć to od mamy. Muszę to potwierdzić.
– Masz w głosie tyle siły. Ten refren… brak mi słów. – Wyciera oczy chusteczką.
– Mamusiu – powtarzam, tym razem głośniej. Boję się wiedzieć, ale jeszcze bardziej
boję się nie wiedzieć.
– A zwrotkę śpiewasz niższym głosem. Uwielbiam, kiedy tak robisz – oznajmia przez
łzy. – To bardzo zmysłowe.
– Mamusiu, znowu masz raka?
Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy, kiedy wypowiadam te słowa. Jestem w szoku, że
w ogóle przeszły mi przez gardło. Zamieram. Mama jest tak samo wstrząśnięta jak ja. Łzy
przestają płynąć.
– Co takiego? A skąd! – Próbuje zbyć mnie śmiechem. – Co też ci strzeliło do głowy?
Biorę głęboki oddech, ponieważ wiem, że kłamie w żywe oczy, żebym się nie bała, ale
przez to boję się jeszcze bardziej. Dlaczego mnie okłamuje w tak ważnej sprawie?
– Widziałam twoją wiadomość do Marcusa. W której piszesz, że znowu jesteś chora.
Mama spuszcza wzrok i łzy wracają, identyczne jak przed chwilą. Serce mi pęka, kiedy
widzę jej wstrząsane szlochem drobne ciało. Wstaję od biurka i siadam obok niej na skraju
łóżka. Przytulam ją, jest taka mała w moich objęciach.
– Nie chcę, żeby ominęła mnie twoja trasa – szlocha bez wątpienia szczerze. Własnym
uszom nie wierzę. Co ją teraz obchodzi głupia trasa koncertowa?
– Nigdzie nie pojadę – mówię. To dla mnie oczywiste.
Mama odsuwa się i podnosi głowę, rozpacz ustępuje miejsca złości.
– Masz jechać w trasę. Nie gadaj bzdur, jasne? Przerażasz mnie, kiedy tak mówisz. Masz
jechać w trasę, choćby nie wiem co, rozumiesz? Zostaniesz gwiazdą muzyki country.
– Dobrze.
Mama płacze dalej. A ja dalej ją obejmuję.
38.
– Nie do wiary, że moja córeczka się wyprowadza – mówi mama, inaczej niż
powiedziałaby to babcia. Babcia wybuchnęłaby płaczem i postawiła na nogi wszystkich
sąsiadów. Mama mówi to cicho i unika kontaktu wzrokowego. Inaczej niż podczas
rozmów w sprawie odroczenia płatności, nie robi tego na pokaz. Doceniam, że różni się od
swojej matki.
– Będę wracać do domu w weekendy, chyba że wypadnie mi wyjazd do Nashville.
Mama wzdycha.
– „Chyba że”. Prawie nie będę widywać mojej córeczki. Kto przypilnuje twojej diety?
Jak będziesz myć włosy?
– Jakoś myłam podczas trasy koncertowej.
– Uhm, ale widziałam zdjęcia. Wyglądały na przetłuszczone. – Pociąga nosem.
– To najlepsze rozwiązanie, skoro nie prowadzę, a ty już nie możesz.
Mama spuszcza wzrok, mimo że tylko stwierdziłam fakt. Widzę, że zraniłam jej uczucia.
– Może jeszcze kiedyś usiądę za kierownicą – mówi nieśmiało, jak dziecko, które szuka
potwierdzenia u dorosłego.
– Może i tak – odpowiadam z przekonaniem, tak jak dorosły pociesza dziecko.
Patrzymy na wózek inwalidzki, który dostała ostatnio „w razie potrzeby” i z którego
korzysta coraz częściej. Kiedy lekarz zasugerował, że mogłaby go używać, udawałyśmy,
że to będzie zabawa. Stwierdziła, że mogłabym ją pchać po Disneylandzie. „Ekstra”,
odpowiedziałam, następnie poszłam do szpitalnej łazienki i się rozpłakałam, ale zabrakło
papieru toaletowego, więc wytarłam oczy nakładką na sedes. Potem wyszłam i znowu
powiedziałam „ekstra”.
Cholerny wózek inwalidzki jest przeciwieństwem „ekstra”. To wyrok śmierci. Żadna
z nas nie mówi tego na głos, ale to fakt. Kiedy masz raka i siadasz na wózek, nigdy z niego
nie wstaniesz. Już na nim wykitujesz. Ja pierdolę.
– Okej, wybaczcie – mówi dziadek, wychodząc do nas na podjazd. – Jestem gotowy.
Czyste gacie. – Musiał się przebrać po tym, jak wylał sobie na spodnie cały kubek kawy.
Siadam z tyłu w otoczeniu kartonów, które już zapakowałam do samochodu. Patrzę, jak
dziadek sadza mamę na fotel obok kierowcy, składa wózek i chowa go do bagażnika.
Jedziemy do mojego mieszkania. Po raz pierwszy mam zamieszkać sama.
Nieco ponad godzinę później dojeżdżamy do Burbank. Miejsce jest w porządku. Może
nie idealne, ale odpowiada mi logistycznie. Moi nowi menedżerowie (w trzecim sezonie
iCarly przeszłam do innej agencji) załatwili, że Nickelodeon zapłaci za mieszkanie, a ktoś
z produkcji będzie mnie zawoził i odwoził. (Nie prowadzę samochodu, gdyż mama
stwierdziła, że to pewnie dla mnie za trudne, poza tym lepiej spożytkować energię na
„naukę roli lub planowanie wpisów na Twitterze”).
Chociaż nie przyznałabym tego na głos – wspomniałam tylko, jak ubolewam nad
wyprowadzką od mamy – jestem podekscytowana. Czuję się winna, zważywszy na jej
chorobę, ale nic na to nie poradzę. Będę u siebie. We własnej przestrzeni. Zacznę żyć
własnym życiem.
Dziadek wnosi mamę do mieszkania, a ja wnoszę pierwsze kartony.
– Mam dla ciebie prezent, Net – oznajmia mama, kiedy dziadek sadza ją na kanapie.
Ponieważ Nickelodeon płaci, nalegała na umeblowane mieszkanie. Wyciąga prezent spod
pachy.
– Nie musiałaś.
– Nawet zawiązałam wstążeczkę – mówi, podając mi zawiniątko w kształcie pudełka
płyty DVD. W ostatnich miesiącach stała się bardziej zdesperowana. Im bardziej jest
zdesperowana, tym bardziej się wściekam. Nie wiem, czy moja złość bezpośrednio wynika
z jej desperacji, ale częściowo na pewno. Nie mogę znieść tej desperacji. Im bardziej jest
chora, tym słodszym mówi tonem, tym bardziej jest niewinna i prosząca. Jakby błagała
mnie, żebym się nie wymykała, a ja mam ochotę krzyknąć: „To ty się wymykasz!”.
Mogłabym przysiąc, że widzi we mnie tę chęć do krzyku, bo staje się jeszcze słodsza.
Wtedy ja mam jeszcze większą ochotę krzyczeć. Ale nie krzyczę. Tłumię ten krzyk. Patrzy
na mnie tymi wielkimi oczami i wiem, że to niemożliwe, że nie mogłaby, ale prawie czuję,
że się tym rozkoszuje. Prawie czuję, że rozkoszuje się tym bólem, jakby stanowił dowód
tego, jak mi zależy.
– Nie otworzysz? – pyta.
– Och. No tak.
Odwijam prezent. Żądło na płycie DVD. Mama uwielbia Roberta Redforda. Ja też, ale
ona bardziej.
– Pomyślałam, że mogłybyśmy obejrzeć wieczorem, kiedy się rozpakujesz.
– Aha, dobrze. Super.
– Uhm, uhm. – Mama ściąga czapkę, żeby podrapać się po łysej głowie. – I, ekhem,
pomyślałam… jutro nie mam chemii, więc mogłabym przenocować. No wiesz, jeśli
chcesz.
Spogląda na mnie niewinnym wzrokiem, nerwowo załamując ręce. Od razu wiem,
w czym rzecz. Nie w tym, że mama zostanie do jutra. Rzecz w tym, że będzie nocować
codziennie i zostanie na czas nieokreślony. Że się wprowadzi. Nie, nie chcę.
– Jasne, możesz przenocować – mówię.
Powtarzam to co wieczór przez kolejne trzy miesiące, aż w końcu przestaje pytać. Po
prostu tego oczekuje. To nie jest moje mieszkanie, tylko nasze. Jesteśmy
współlokatorkami.
43.
Jestem na spływie kłodą w Six Flags, siedzę z przodu, a za mną pięcioro członków ekipy
iCarly. Joe siedzi tuż za mną i mnie dotyka. Początkowo myślę, że może niechcący,
ponieważ jest po trzydziestce i ma dziewczynę, ale dzieje się to tyle razy, że nie ma mowy
o przypadku. Nic nie mówię, bo to przyjemne uczucie. Prawda jest taka, że chcę, aby mnie
tak dotykał.
Flirtujemy od kilku miesięcy, odkąd przyszliśmy kiedyś pierwsi na próbę. Nawiązaliśmy
rozmowę i Joe wspomniał o swoim ulubionym filmie Uczniowska balanga, który
obejrzałam po powrocie do domu, abyśmy mieli o czym gadać następnego dnia. Strasznie
chciałam mu zaimponować, ponieważ był starszy i mądrzejszy niż ja. Wymieniliśmy się
loginami w „Words with friends” i Joe zaproponował, że zacznie mnie odwozić do domu.
Po drodze puszczał całe albumy Daft Punk i objaśniał, dlaczego ich muzyka jest taka
genialna. Elektroniczne dźwięki nieszczególnie przypadły mi do gustu, lecz byłam
zachwycona, że Joe stara się mnie do nich przekonać.
A teraz mnie dotyka. I to jak. To nie jest zwykłe dotykanie. Tak mi się przynajmniej
wydaje. Jeszcze nigdy nie byłam tak dotykana, więc skąd mam wiedzieć. Jasne, całowałam
się z Lucasem w Hampton Inn, ale od tamtej pory moje życie uczuciowe nie istnieje. Wiem
tylko, że nie nazwałabym tego przyjacielskim dotykiem. Kiedy kładzie mi dłoń na plecach,
czuję mrowienie w całym ciele. To uczucie wprawia mnie w uniesienie, przytłacza
i przeraża zarazem. I wiem, że tak czy inaczej, będziemy razem.
44.
*
Joe odbiera mnie z rogu Sunset i Vine. Drzwi od strony pasażera są zablokowane po
wypadku sprzed lat, więc przełażę nad nim i siadam obok. Nadal trzęsę się po incydencie
z mamą. Patrzę na Joego.
Ma szkliste oczy i bije od niego słodkomdlący zapach. Jestem zawiedziona. Mieliśmy
spędzić pierwszą wspólną noc jako oficjalna para. Miało być magicznie i romantycznie.
Tymczasem pijany Joe siedzi z nosem na kwintę, a moje złudzenia się rozwiewają.
– Zrobiłeś to? – pytam z niepokojem.
– Tak, zerwałem z nią. Nie byłoby mnie tu, gdybym nie zerwał – bełkocze.
– No tak… jak się czujesz?
Prycha śmiechem.
– A jak ci się zdaje?
Spuszcza wzrok, jakby zawstydził się wybuchu. Zawsze tak ma, kiedy wypije. Jedziemy
do Sheraton Universal, gdzie zarezerwowałam dla nas pokój. Martwię się, że prowadzi po
pijanemu, lecz obawiam się poruszyć ten temat, bo znowu zacznie się rzucać.
Kiedy docieramy na miejsce i wchodzimy do pokoju, jest po północy. Joe usiłuje włożyć
klucz do zamka, ale nie może trafić, więc robię to za niego.
– Dałbym radę – mówi.
Wchodzi za mną i natychmiast pada na łóżko. W pierwszej chwili myślę, że musi być
naprawdę zmęczony, ale przewraca się na plecy i widzę, że łzy ciekną mu policzkach
i wstrząsa nim szloch. Odbija mu się obrzydliwie.
– Co się dzieje? Co się dzieje?
– Co ja narobiłem? Co ja narobiiiiiłem? – zawodzi. – Byliśmy ze sobą pięć lat. Pięć lat.
Niedawno zamieszkaliśmy razem, mieliśmy się pobrać.
Kładę się obok i go przytulam. Przywieram do niego całym ciałem. Dalej roztkliwia się
nad swoim żalem i skruchą. Gdybym mu wystarczała, nie czułby się w ten sposób. Nie
byłby smutny.
– Myślałam, że tego chcesz – mówię, szukając potwierdzenia.
– Nawet nie uprawiasz ze mną seksu! – jęczy.
Fakt. Nie uprawiam. Wprawdzie moja rodzina przestała chodzić do kościoła, jednak są
pewne zakazy, których nie chcę złamać. Jednym z nich jest seks przedmałżeński.
Spotykamy się od trzech miesięcy. Ukrywamy to w pracy, więc napięcie rośnie. Po pracy
spędzamy ze sobą kilka godzin, u niego, jeśli nie ma dziewczyny, bądź u jego kolegi, jeśli
jest. Całujemy się i ocieramy o siebie, lecz jak dotąd nie uprawialiśmy seksu. Nawet nie
dotykałam jego penisa.
– Przepraszam, nie jestem gotowa – oznajmiam ze stanowczością, która przepełnia mnie
dumą.
– A możesz mi chociaż obciągnąć? – Joe unosi głowę niczym pełen nadziei,
roszczeniowy szczeniak.
– Uhm. Nie chcę.
Joe opuszcza głowę z powrotem na łóżko, a w miejsce łez pojawia się gniew.
– To idiotyczne. Mam swoje potrzeby.
– Możemy się poprzytulać – proponuję.
– Nie chcę się przytulać. Mam trzydzieści dwa lata.
Czuję się jak kretynka, że to zaproponowałam, i wstydzę się swojej nieporadności, która
nie pozwala mi zaspokoić jego potrzeb. Czuję się jak dziecko, chociaż mam osiemnaście
lat.
– Jesteś dla mnie za młoda. Nic z tego nie będzie. – Joe się podnosi.
– W porządku, zrobię to – mówię, natychmiast rozczarowana sobą.
Joe kładzie się z powrotem i rozwala od niechcenia na narzucie, jakby zdążył dać za
wygraną, ale skoro już tu jesteśmy, to dlaczego nie? Rozpina spodnie i wyciąga penisa.
Długo mu się przyglądam.
– Co teraz? Nigdy tego nie robiłam.
– Odechciewa mi się, kiedy tak mówisz.
Joe bywa obcesowy, jednak tym razem jest jakoś inaczej. Mogłabym złożyć jego
zachowanie na karb tego, że wypił więcej niż zwykle – nie pijam alkoholu (nie licząc
kapki kawowego drinka Twórcy) i trudno mi ocenić, patrzę więc tylko, czy chodzi
zygzakiem i bełkocze. Mogłabym też usprawiedliwić jego zachowanie zerwaniem, lecz
prawdę mówiąc, nie widzę nawet takiej potrzeby, gdyż desperacko pragnę z nim być.
Imponuje mi, że jest taki super i dużo starszy. Jeszcze nikt nie wzbudzał we mnie takich
uczuć, toteż musi nas łączyć coś wyjątkowego.
Biorę się do dzieła. Zaczynam lizać i ssać w nadziei, że robię to jak należy i sprawiam
mu przyjemność. Ale skąd mam to wiedzieć? Od kilkunastu lat jestem aktorką. Bez
wskazówek błądzę po omacku.
– Zaraz skończę. – Joe łapie oddech. Chyba jest nieźle. Nie wiem, co się święci. –
Przyspiesz trochę.
– Dziękuję – odpowiadam. Wskazówka, nareszcie!
Nagle coś wpada mi do ust, smakuje jak ciepły, płynny plastik. Wypluwam to na narzutę.
– Coś wystrzeliło! O Boże, coś wystrzeliło!
– Uhm. Sperma. – Joe patrzy na mnie z tępą irytacją.
– A co to takiego?
Joe przewraca się na bok, plecami do mnie, i przyciska poduszkę do piersi. Wzdycha
ciężko.
– Co ja narobiłem? – słyszę.
45.
– Aloha – wita nas ładna pracownica Four Seasons Resort Maui i wiesza mi na szyi
kwiatową girlandę. Joe dostaje girlandę z orzechów i ułamek sekundy za długo patrzy na
dziewczynę. Nienawidzę suki. Muszę popracować nad zazdrością, jeśli będę miała ku temu
okazję.
Meldujemy się w hotelu, powtarzając wielokrotnie, że rezerwacja jest na moje nazwisko,
a nie nazwisko Joego. Nie wiem, czy wynika to z różnicy wieku, czy z seksizmu, lecz nikt
zdaje się nie wierzyć, że wycieczka do Four Seasons to moja robota, a nie jego.
No, może niekoniecznie. To robota Nickelodeona, prezent na zakończenie piątego
sezonu dla każdego członka ekipy: cztery noce i pięć dni w Four Seasons Resort Maui
w Wailei dla pracownika i osoby towarzyszącej.
Moją osobą towarzyszącą jest Joe, ma się rozumieć. Jesteśmy ze sobą od roku i nasz
związek osiągnął miłą stabilizację. Jasne, połowa czasu przebiega burzliwie i chaotycznie
– ja histeryzuję, a Joe pije, Joe wścieka się, że jestem zaborcza, a ja się wściekam, że znów
popadł w długi, trzy tygodnie po tym, gdy je spłaciłam – ale druga połowa to istna
sielanka.
Oglądamy powtórki Ryzykantów. Przerzucamy się głupimi, ale śmiesznymi żartami,
które rozumiemy tylko my sami. Często się śmiejemy. Nadal nie uprawiamy seksu, ale
mam coraz większą wprawę w obciąganiu.
Od związku moich rodziców dzielą nas lata świetlne: też był burzliwy, ale całkowicie
odarty z zabawy. Jedyny problem polega na tym, że mama wciąż o nas nie wie.
Kilka miesięcy temu musiała się ode mnie wyprowadzić, żeby być bliżej swojego
onkologa w Orange County, do którego chodzi teraz prawie codziennie. Ponieważ już ze
sobą nie przebywamy, dzwoni do mnie około dziesięciu razy dziennie, gdyż musi być na
bieżąco: co robi moja postać w danym odcinku, czy byłam na jakimś castingu, dlaczego
nie wracam do muzyki (przerwałam współpracę z wytwórnią płytową po tym, jak stan
mamy się pogorszył). Zadręczam się myślą, jak przebrnę przez cztery noce i pięć dni
w Four Seasons, tak aby mama nie dowiedziała się, z kim jestem.
Mówię jej, że jadę z Coltonem, moim przyjacielem homoseksualistą, którego akceptuje,
gdyż Colton na pewno mi nie wsadzi. Połączenie konferencyjne pomoże mi podtrzymać
iluzję, że mówię prawdę.
Okłamywanie mamy sprawia mi trudność. Ilekroć kłamię, aby chronić mój związek, po
zakończeniu rozmowy szlocham w objęciach Joego z poczucia winy. Mówię mu, że
chciałabym być z nią szczera, chciałabym, żeby go poznała, chciałabym nie bać się
własnej matki. A Joe gładzi mnie po włosach i pociesza.
Czuję, że przepaść między mną a mamą powiększa się z każdym dniem. Z każdym
kolejnym kłamstwem odsuwam się coraz dalej, a każdy dodatkowy kilogram i napad
obżarstwa rujnuje naszą więź.
Ta przepaść nie daje mi spokoju. Pragnę bliskości, lecz na własnych, a nie jej,
warunkach. Pragnę, aby pozwoliła mi dorosnąć. Być sobą.
Ale to tylko mrzonka, przynajmniej na razie. Dlatego na razie kłamię.
Jest trzeci dzień wakacji, idzie nam jak z płatka. Codziennie Colton i ja łączymy się
z mamą, aby opowiedzieć jej o naszych podwodnych przygodach, przejażdżkach jeepem
i spacerach po plaży. Mama się zaśmiewa, gdy Colton snuje opowieści, w których sprytnie
ukrywa, że został w Kalifornii.
Ale późnym popołudniem trzeciego dnia pływamy na deskach przed hotelem, kiedy Joe
coś zauważa i każe mi się schować. Rozglądam się i w oddali, opodal jednej z żółtych
kabin, dostrzegam małego, grubego paparazzo, który trzaska nam zdjęcia.
Cholera. Cholera, cholera, cholera. Katastrofa. Dopływamy do plaży, rzucamy deski
i owijamy się ręcznikami, po czym biegniemy w stronę tylnego wejścia do hotelu. Fotograf
uwiecznia każdy nasz ruch.
Zanim docieramy do pokoju, mam nerwy w strzępach i wyliczam możliwe kary, jakie
spadną na moją głowę ze strony mamy. Joe bezskutecznie próbuje mnie uspokoić.
Wreszcie padam wycieńczona i około szóstej już śpię.
Następnego dnia o poranku nie witają mnie piękne palmy za oknem, migocząca,
turkusowa woda ani widok świeżo poślubionej pary w hamaku, tylko mój bezlitosny
iPhone oraz powiadomienia na wyświetlaczu, które mrożą mi krew w żyłach.
Trzydzieści siedem nieodebranych połączeń od mamy, szesnaście wiadomości
głosowych i cztery mejle (nie mamy już wspólnego konta, ostatnio założyłam własne, za
namową Joego). Otwieram wiadomość na samej górze:
Droga Net,
Jak mogłaś mnie tak zawieść? Kiedyś byłaś moim kochanym aniołkiem, ale teraz
jesteś zwykłą, zużytą zdzirą. I pomyśleć, że puściłaś się z takim gnomem. Widziałam
zdjęcia na TMZ, ciebie z nim na Hawajach. Widziałam, jak dotykasz jego
ohydnego, włochatego brzuszyska. Wiedziałam, że kłamiesz na temat Coltona. Do
listy swoich wad możesz dopisać: zła, podstępna, kłamliwa. Na dodatek przytyłaś.
To jasne, że zajadasz poczucie winy.
Jak pomyślę, że wpycha ci tam swój interes, chce mi się wymiotować. Niedobrze
mi! Nie tak cię wychowałam. Co się stało z moją małą, grzeczną dziewczynką?
Gdzie się podziała? Kim jest ten potwór, który ją zastąpił? Jesteś obrzydliwym
potworem. Powiedziałam o tobie twoim braciom i oni też nie chcą cię znać. Nie
chcemy mieć z tobą do czynienia.
Pozdrawiam
mama (może powinnam podpisać się „Deb”, bo nie jestem już twoją matką)
Kulę się, chowam twarz w dłoniach i wybucham płaczem. Joe gładzi mnie po plecach
i zapewnia, że z moją matką jest coś nie halo, ale odpowiadam, że wręcz przeciwnie. To ze
mną jest coś nie halo. Może ona ma rację. Może się pogubiłam. Może jestem zużytą zdzirą.
– Nie możesz tak się nią przejmować – perswaduje Joe.
Biorę telefon i wpisuję TMZ w wyszukiwarkę. Joe przypomina, że mieliśmy nie oglądać
zdjęć – wie, że widzę siebie w krzywym zwierciadle – ale mam to gdzieś. Muszę je
zobaczyć. Muszę sprawdzić, czy mama ma rację.
Ma. Wyglądam strasznie. Widok mojego ciała i twarzy napełnia mnie wstrętem.
Faktycznie przytyłam. Przestałam nosić kostiumy jednoczęściowe, lecz nadal wkładam
szorty, żeby ukryć tyłek, kobiecy i zaokrąglony, i dlatego mnie mierzi. Joe przekonuje, że
moje cycki wyglądają świetnie w kostiumie bikini, lecz ja tego nie widzę. Cycki są
wstrętne. Nie znoszę ich. Chciałabym być płaska i pozbawiona krągłości. Chciałabym,
żeby moje ciało nie budziło żadnych erotycznych skojarzeń.
Po łzach przychodzi fala nienawiści do siebie. Wyczuwając tę zmianę, Joe zabiera mi
telefon i odnosi go do sejfu. Nie oponuję.
Przez następne dwa dni komórka leży w sejfie, a kostium kąpielowy wisi na klamce
w łazience, gdzie go zostawiłam. Staramy się wykorzystać resztę pobytu na piesze
wycieczki oraz inne czynności, które nie wymagają ode mnie rozbierania się przy ludziach.
Emocje opadają i ostatniego ranka prawie nie pamiętam o incydencie z paparazzo oraz
paskudnej wiadomości od mamy.
Ale potem się pakujemy i widzę kątem oka, że Joe dyskretnie otwiera sejf. Wyciąga moją
komórkę i wsuwa ją do kieszeni. Mówię, że chciałabym ją najpierw przejrzeć. Joe
odpowiada, że to zły pomysł, że nie czeka tam nic dobrego, ale ja się upieram. Chcę
zobaczyć. Muszę zobaczyć i koniec.
Kiedy telefon znajduje się w moich rękach, od razu wiem, że popełniłam błąd. Za późno.
Czterdzieści pięć nieodebranych połączeń od mamy. Dwadzieścia dwie nieprzeczytane
wiadomości. Przeglądam je gorączkowo, każda jest bardziej agresywna od poprzedniej:
mama wymyśla mi od kretynek, frajerek, kanalii, diablic. Joe mówi, że spóźnimy się na
lotnisko. Mam to w nosie.
Czytam kolejną wiadomość, zatytułowaną „List do twoich fanów”. Otwieram ją i czytam
zjadliwy załącznik: mama pisze, że wysłała go do mojego fanklubu internetowego, żeby
zrazić do mnie moich wielbicieli. Pisze, że ich ukradnie, że zasługuje na nich bardziej ode
mnie i słowo honoru, że założy sobie konto na Vine, niech wszyscy zobaczą, jaki ma
talent.
Przechodzi mi przez myśl, że blefuje, więc wchodzę na stronę wspomnianego fanklubu.
Nie blefuje. Jej apel widnieje na stronie głównej. No nie wierzę.
Ponownie otwieram pocztę, jest kolejna wiadomość. Czytam:
Najdroższa mamuniu,
Czy możemy się spotkać, żeby o tym pogadać? Proszę, zgódź się na spotkanie.
Tylko my dwie. Usiądziemy i porozmawiamy, odpowiem na wszystkie twoje pytania.
Proszę, mamuniu. Żałuję, że sprawiłam ci zawód. Zrobiłabym wszystko, żeby do
tego nie dopuścić. Gdybyś znała szczegóły, na pewno nie myślałabyś o mnie w ten
sposób. Tak bardzo cię kocham. Chcę, żebyśmy znowu były sobie bliskie. Tęsknię za
tobą.
Całuję, Nettie
Wyłączam telefon i chowam go do kieszeni Joego. Pyta, co napisała. Nic mu nie mówię.
Język stanął mi kołkiem. Popadam w odrętwienie. Przez cały lot nie odzywam się ani
słowem.
W ciągu ostatnich kilku lat między mamą a mną doszło do rozdźwięku, jakiego nigdy
bym się nie spodziewała. Sława i związek z Joem sprawiły, że napięcie między nami stało
się niemal nie do zniesienia. Do tego doszła jej choroba. Może w zasadzie wszystko
sprowadza się do raka.
Dlaczego nie potrafi przyznać, że umiera? Dlaczego ja nie potrafię tego przyznać?
Nienawidzę jej za przywiązanie do sławy, a ona nienawidzi mnie za przywiązanie do
Joego. W tej chwili między nami zdaje się być więcej nienawiści niż miłości, ale może
obie się po prostu boimy. Może pozwalamy, aby przepaść się pogłębiała, gdyż w głębi
serca obie wiemy, że niebawem stracimy nad nią wszelką kontrolę.
Lądujemy. Gdy samolot się zatrzymuje, otwieram roboczą wersję wiadomości i klikam
„wyślij”. Po chwili przychodzi odpowiedź od mamy.
Jasne, możemy się spotkać. PS. Pamiętaj o pieniądzach na lodówkę. Jogurt skisł.
46.
– Idziesz w złą stronę – mówię do dziadka przez telefon, obserwując go przez okno.
– Oj.
Zawraca z wózkiem mamy i rusza w przeciwnym kierunku. Patrzę na nich przez okno
z widokiem na dziedziniec. Wybrałam to mieszkanie ze względu na widok, a dokładnie to,
czego nie widać. Najbardziej pożądane mieszkania na osiedlu wychodzą na Sunset
Boulevard, prosto na tętniące życiem miasto. Za nic jednak nie zdecydowałabym się na
któreś z nich, ponieważ osiedle znajduje się na wprost Nickelodeon Studios, gdzie wisi
jaskrawy, fioletowo-żółty billboard reklamujący iCarly, z moim sztucznym uśmiechem
i tandetną, wyretuszowaną fryzurą na dokładkę. Nie było mowy, żebym dzień w dzień
musiała oglądać swoją gębę po przebudzeniu.
Po kilku niewłaściwych zakrętach i podróży windą dziadek i mama wreszcie docierają na
górę. Gawędzimy kilka minut przy herbacie, po czym wracamy na parking, żeby dziadek
mógł nas zawieźć na lunch.
– Dokąd chcesz jechać? – pytam. Błagam, tylko nie to, tylko nie to, tylko nie to…
– Wendy’s? – proponuje niewinnie mama.
– Jasne – odpowiadam z kurczowym uśmiechem. Nie mam nic do Wendy’s. Powiem
więcej, Wendy’s ma wiele zalet. Każdy, kto kiedykolwiek próbował Frosty, wie, o czym
mówię.
Nie chodzi o miejsce, tylko o pobudki mamy. Wie, że mam pieniądze i mogłabym zabrać
ją wszędzie, mimo to proponuje Wendy’s, nie, ponieważ to jej ulubiony lokal, ale po to,
aby pokazać wszem wobec, jaka jest skromna, jakie ma niewielkie wymagania, że nawet
w swoje urodziny zamawia tylko sałatkę z sieciowej restauracji.
Lubi wzbudzać litość, co doprowadza mnie w niej do szału. Ma raka z przerzutami, wiele
osób się nad nią użala. Nie musi do tego dokładać Wendy’s.
Dziadek wyjeżdża z parkingu i dociera do pierwszych świateł, tych dokładnie na wprost
wielkiego, strasznego afiszu iCarly. Z nerwów zaczynam porządkować kieszonki z tyłu
foteli. Wyjmuję papierki, zmięte paragony, brudne serwetki oraz egzemplarz
Konserwatywnego zwycięstwa Seana Hannity’ego. Dziadek zerka przez ramię, co robię.
– Chcesz pożyczyć? Już przeczytałem. Świetna rzecz. Naprawdę świetna. – Klepie deskę
rozdzielczą, aby to podkreślić.
– Może. – (Nie chcę).
– Jest! – oznajmia mama, pstrykając zdjęcie billboardu swoim jednorazowym kodakiem.
Ma ze sto fotek tego plakatu.
Nagle aparat wypada jej z ręki na podłogę. Schylam się, żeby go podnieść, a gdy się
prostuję, mama ma konwulsje. Zaciska dłonie w pięści i wykrzywia twarz w grymasie,
z zamkniętym jednym okiem i ustami skrzywionymi na jedną stronę. Wygląda jak
psychicznie chora. Jestem przerażona.
Mówię dziadkowi, że dzieje się coś niedobrego. Wzywa imię Pana nadaremno. Mama
milczy, ponieważ nie może nic powiedzieć. Dziadek rozgląda się, czy droga wolna, i jedzie
na czerwonym, na parking Nickelodeona. Carl, sympatyczny ochroniarz, poznaje go, gdyż
dziadek często odwiedza mnie na planie. Dzwoni po karetkę.
Na ustach mamy pojawia się piana. Jestem przekonana, że to koniec. Dziadek każe mi ją
położyć. Rozpinam jej pas i kładę ją sobie na kolanach. To najstraszniejsza chwila mojego
życia.
Szybko zjawia się karetka. Ratownicy przekładają mamę na nosze i zapinają pasy. Nadal
ma konwulsje. Wiozą mamę do karetki. Jeden z ratowników mnie poznaje i pozwala mi
jechać z mamą. To jedna z rzadkich chwil, kiedy jestem wdzięczna za rozpoznawalność.
Ściskam rękę mamy i mówię, że wszystko będzie dobrze, chociaż w to nie wierzę.
Rozlega się wycie syreny, zniekształcone od środka. Kierowca wyjeżdża z parkingu. Gdy
ściskam dłoń umierającej matki i patrzę na pianę wypływającą z jej ust, ponownie mijamy
billboard. Widzę swój sztuczny uśmiech i głupi, przedpotopowy fryz. Moje życie ze mnie
szydzi.
48.
Jest dzień przed Wigilią. Mama od tygodnia leży w śpiączce na OIOM-ie. Miała napad
padaczkowy spowodowany guzem mózgu, podobno „częsty objaw”, mówi lekarz, jakby
częstotliwość miała nas uspokoić.
Kiedy dziadkowie są u mamy, Marcus, Dustin, Scottie i ja siedzimy w poczekalni.
Milczymy.
W końcu oferuję się przynieść nam coś z Burger Kinga, byle znaleźć sobie zajęcie.
Jedzenie to wymarzony pretekst. Żaden z chłopców nic nie chce. Mówią, że „nie mogą”
nic teraz jeść. Zazdroszczę im. Zazdroszczę, że ich smutek i stres przekładają się na brak
apetytu.
Idę do Burger Kinga po drugiej stronie ulicy. Zamawiam whoppera, frytki oraz colę
z lodem plus taco i paluszki z kurczaka. Zamawianie i jedzenie następują tuż po sobie i nie
mam nad nimi żadnej kontroli. Brzuch mi pęka.
Myślę, czy nie zwymiotować. Słyszałam coś na ten temat, ale nigdy tego nie robiłam.
Może nie zaszkodzi spróbować. Wpycham torebkę po hamburgerze do przepełnionego
śmietnika i wracam do szpitala. Idę przez główny hol i wbiegam do windy,
podekscytowana nowym planem. Wysiadam na oddziale intensywnej opieki medycznej.
Bracia nie siedzą już w poczekalni, pewnie poszli do mamy. Kieruję się w stronę łazienki
z dwiema kabinami, sprawdzam, czy nikogo nie ma, po czym klękam na zimnych
kafelkach i ładuję palce do gardła. Au. Próbuję wywołać odruch wymiotny. Boli, ale nic
nie zwracam. Próbuję znowu. Nic. Jeszcze raz. Nadal nic.
W dupie. Poddaję się. Myję ręce. Jestem porażką w trzymaniu diety i porażką
w pozbywaniu się tego, co zjadłam.
Pędzę korytarzem i otwieram ciężkie drzwi na salę mamy. Marcus, Dustin i Scottie stoją
wokół łóżka. Ledwo dostrzegam jej drobne ciało pod szpitalną kołdrą.
– Obudziła się – mówi mi Dustin.
Podchodzę do łóżka i biorę ją za rękę. Uwielbiam dotyk jej dłoni. Są małe, o krótkich
palcach. Ma lśniącą, rozgrzaną skórę.
– Net. – Z trudem odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Łzy stają mi w oczach. Może
jednak z tego wyjdzie. Nie do wiary. Rozpiera mnie radość.
– Chłopcy mówili, że poszłaś do Burger Kinga. Nie powinnaś jeść takich rzeczy.
Whopper jest strasznie tłusty.
Rozpromieniam się. Łza spływa mi po policzku. Mama będzie żyła. Póki co, będzie żyła.
– Wiem, mamo, wiem. Wzięłam bez majonezu.
Wzdycha.
– Mimo wszystko.
49.
Miranda płacze. Ja płaczę. Obie płaczemy i nie możemy przestać. Nie chodzi o to, że nie
będzie już iCarly. Że nadszedł ostatni dzień zdjęć. Nie mam nic przeciwko temu, nawet się
cieszę, na pewno dojrzałam do tego. Mimo stresu związanego ze spin-offem z ulgą żegnam
się z przedsięwzięciem, przez który które czuję się jak w Dniu Świstaka, powtarzając
w kółko tę samą czynność.
Płaczę, ponieważ nie wiem, jaki los czeka moją przyjaźń z Mirandą. Zbliżyłyśmy się do
siebie. Jesteśmy jak siostry, tylko bez pasywnej agresji oraz dziwnych napięć. Mam swoje
zdanie na temat przyjaźni między kobietami, błahej i powierzchownej, ale z Mirandą jest
zupełnie inaczej.
Z Mirandą zawsze było tak łatwo. Łączy nas czysta przyjaźń.
Asystentka reżysera podaje nam chusteczki. Trąbimy na cały regulator, po czym
wracamy na swoje miejsca, żeby nakręcić ostatnią wspólną scenę. Smutek nas
obezwładnia. Obejmujemy się i płaczemy.
Podobne sytuacje są częste na planach. Nawiązujesz bliskie relacje, gdyż przebywasz
z ludźmi więcej niż z rodziną. Przez pewien czas. A potem przestajesz. Stopniowo
uświadamiasz sobie, że rozmawiasz coraz rzadziej z tymi, z którymi rzekomo łączyła cię
taka zażyłość. W końcu zupełnie przestajesz z nimi rozmawiać i stwierdzasz, że może
wcale nie byliście tak blisko, może to była tylko fasada. Może wasza przyjaźń była równie
tymczasowa jak plan, na którym została zawarta.
Nie lubię znać ludzi w kontekście. „Ach, to osoba, z którą chodzę na siłownię. Osoba,
z którą należę do klubu książkowego. Osoba, z którą nakręciłam ten serial”. Ponieważ
z chwilą, gdy kontekst odchodzi w przeszłość, kończy się również przyjaźń.
Pragnę znać ludzi, których kocham, na wskroś – bez szufladkowania, bez kontekstu –
i pragnę, aby oni też znali mnie w ten sposób. I chociaż myślę, że znam Mirandę na
wskroś, nie podoba mi się, że znam ją w kontekście iCarly, gdyż iCarly się kończy i nie
chcę, aby nasza przyjaźń skończyła się wraz z serialem.
50.
– Jesteś pewna?
– Na sto procent.
– Chcesz zaprzepaścić to, co nas łączy? Teraz najbardziej tego potrzebujesz.
– Nie wydaje mi się. Myślę… że jeśli przez kolejne miesiące będziesz przy mnie, za
bardzo się przywiążę.
– Dlaczego nie chcesz się przywiązać? Czy to źle? Czy nie na tym polega miłość?
– Nie chcę się przywiązywać, póki moja mama, no wiesz… – Nie mogę powiedzieć tego
na głos. Im bardziej rzeczywiste się staje, tym trudniej mi o tym mówić. Lekarze twierdzą,
że stan mamy szybko się pogarsza. Powtarzają to od dłuższego czasu, toteż nie bardzo
wiem, co rozumieją przez „szybko”. Pogarsza się, w każdym razie. Jest przykuta do wózka
i jeszcze nigdy nie widziałam jej tak osłabionej. Rak rozprzestrzenił się prawie wszędzie.
Koniec jest bliski. Gryzę paznokieć.
– W sensie, jestem bardzo przywiązana do niej i mam obawy, że przeniosę to
przywiązanie na osobę, z którą jestem – tłumaczę.
– Mnie to nie przeszkadza. Możesz przenieść. Proszę cię bardzo.
Liczyłam na inną odpowiedź. Wycofuję się pospiesznie.
– Może źle się wyraziłam. To odwraca moją uwagę od tego, na czym powinnam się teraz
skupić. Od rodziny.
– Ja cię rozpraszam?
– Nie. Tak. Sama nie wiem.
Drapię się po głowie. Najchętniej znalazłabym się jak najdalej od tej chwili w Tony’s
Darts Away, ulubionej wegańskiej knajpie Joego w Burbank.
– Słuchaj, jeśli już mnie nie kochasz, powiedz to wprost. Wytrzymam – mówi. Głos
załamuje mu się na końcu, przecząc słowom.
Właśnie wtedy przynoszą mu zamówione piwo i bezmięsną kiełbasę. Kelnerzy
bezbłędnie potrafią się wstrzelić w najmniej odpowiednią chwilę, jakby to trenowali.
– Kocham.
– To dlaczego ze mną zrywasz? – Joe gryzie duży kęs kiełbasy. Obrzydliwie duży kęs.
Upaprał się wegańskim majonezem. Co za ohyda.
Może dlatego. Może wcale nie chodzi o mamę. Może zwyczajnie mam dosyć.
Przeszkadza mi to, jak je. Dziecinny głos, którego nadużywa, działa mi na nerwy.
Opowiada nieśmieszne kawały. Nie ma ambicji. Za dużo pije. Nie panuje nad gniewem.
Różnica wieku przestała być super i jest trochę krępująca dla nas obojga. Owca
Ciekawe, co on ma mi do zarzucenia. Jakie wady by wymienił. Samolubna. Zaborcza.
Nietowarzyska. Nie lubię jego znajomych. Zbyt krytyczna. Poświęcam mu za mało uwagi.
Joe wciąż mieli ten sam kęs. Przeżuwa ten sam kęs od cholernej minuty. Może trzeba
brać mniejsze kęsy? I problem z głowy.
– Słyszałaś, co powiedziałem? – pyta. – Jeśli nadal mnie kochasz, to dlaczego ze mną
zrywasz?
Coś zmienia się we mnie w tamtej chwili skąpanej w wegańskim majonezie. Tracę
cierpliwość. Siedzę w wegańskiej knajpie, wącham piwo, którego nie piję, a z nadmiaru
telewizorów wokół mnie dudni koszykówka i futbol, które mam gdzieś. Siedzę na
krzywym stołku naprzeciwko faceta, którego już nie kocham. Przestaję czuć cokolwiek. To
koniec.
– Bo tak.
51.
Siedzę obok Mirandy w jej porsche cayenne, gdzie spędzamy obecnie połowę wspólnego
czasu. A ostatnio spędzamy razem dużo czasu. Niepotrzebnie martwiłam się kontekstem:
zakończenie iCarly tylko scementowało naszą przyjaźń.
Spotykamy się trzy, cztery razy w tygodniu, raz nocujemy u siebie, tak jak wczoraj.
Zwykle śpimy u Mirandy, ale ubiegłą noc spędziłyśmy w St. Regis Laguna Beach, gdyż
był to prezent na koniec zdjęć.
W zasadzie mogłyśmy spać u Mirandy, ponieważ nie robiłyśmy nic poza tym, co na ogół
robimy. Siedziałyśmy w pokoju i obejrzałyśmy film z Amandą Seyfried o branży porno,
uznając, że chociaż film jest mierny i nie wiemy, jak wymawia się jej nazwisko, Amanda
Seyfried to skończona piękność. Rozmawiałyśmy o tym, jakie jesteśmy zdołowane i jakie
dręczy nas z tego powodu poczucie winy, gdyż mamy za co dziękować losowi. Potem
oglądałyśmy Dance Moms, dopóki nie zasnęłyśmy: drakońskie metody Abby Lee Miller
i nadgorliwość rodziców to coś, z czym w pełni się utożsamiamy.
Niedawno opuściłyśmy hotel. Miranda jedzie w kierunku najbliższego wjazdu na
autostradę. W żartach narzekamy na coś, w tle leci Roar Katy Perry (byłyśmy kiedyś
razem na Stonesach, ale nie oszukujmy się: mamy dwadzieścia jeden lat i Katy Perry
przemawia do nas bardziej niż Mick Jagger). Dzwoni telefon. Mamusia.
– Halo?
– Net! Net! Pomocy!
– Zaraz, czekaj, co się dzieje?
– Pomóż mi, boję się!
– Czego się boisz?
– Biorą mnie na operację.
Operacja jest zaplanowana. Implant po mastektomii ostatnio zaczął przeciekać, więc
lekarze postanowili tam zajrzeć i naprawić usterkę: to ponoć w miarę prosty zabieg.
– Wszystko będzie dobrze. To dla nich drobiazg.
– Dzieje się coś niedobrego, Net. Dzieje się coś niedobrego.
Słyszę w tle pielęgniarkę.
– Proszę pani, tutaj nie wolno mieć telefonu.
– Proszę cię, Net! Zrób coś!
– Co mam zrobić?
– Nie wiem! Potrzebuję cię!
Wpada w panikę. W jej głosie jest drżenie, które słyszę po raz pierwszy. Przeraża mnie.
Tata bierze od niej telefon.
– Hej, Jennette?
– Tak?
– Mama się denerwuje, nic więcej. Zaraz biorą ją na operację. Jestem z nią. Wszystko
w porządku.
– Mam przyjechać?
Mama krzyczy „tak!”, tata mówi „nie”.
– Czy mam przyjechać? – pytam raz jeszcze.
– Nie, nie trzeba – zapewnia tata. – Będzie po wszystkim, zanim dotrzesz. Szybko się
uwiną, to dla nich nie pierwszyzna. Mają tu świetnych lekarzy. Później do ciebie
zadzwonię.
Super. Daję głośniej Roar. Miranda prowadzi.
– Wszystko gra?
– Tak. Nic się nie stało.
Nie naciska. Chwilę jedziemy w milczeniu, po czym znów zaczynamy rozmawiać,
o wszystkim i niczym. Coś nie daje mi spokoju, czuję to przez skórę. Zajeżdżamy na stację
i jedziemy dalej. Kolejny telefon. Tata.
– Jak poszło?
– Cześć. Z mamą jest źle.
– Słucham?
– Podobno jej ciało nie wytrzymało operacji.
– Chwila, co takiego? Myślałam, że to rutynowy…
– Zapadła w śpiączkę.
– Przecież mówiłeś, że lekarze…
– Jest w ciężkim stanie. Przyjedź jak najszybciej.
Rozłączam się jak w transie. Opowiadam Mirandzie, co się stało. Proponuje, że mnie
podwiezie, a ja się zgadzam. Wyglądam przez okno. Miranda zatrzymuje się na światłach.
– Mówi się „Sajfred” – oznajmia. – Sprawdziłam.
52.
Puk-puk-puk.
Budzi mnie hałas. Au. Ból rozpiera mi czaszkę. Masuję skronie. To musi być kac. Dotąd
jedynie o nim słyszałam, nigdy nie doświadczyłam go na własnej skórze, mimo że od
pierwszego łyka Tennessee Honey Jack z Coltonem w San Francisco upijam się
praktycznie co wieczór. Aż do dziś, ilekroć się naprułam, następnego ranka budziłam się
rześka jak skowronek, bez względu na ilość, jaką w siebie wlałam. Ale nie wiedzieć
czemu, dzisiaj jest inaczej. Może to tequila? Albo whisky? Rum? Wino? Wszystko razem?
Kto wie.
Puk-puk-puk.
Cholera. Która to godzina? Sprawdzam telefon: pięć po ósmej. Ożeż kurwa.
Zapomniałam nastawić budzik. Pięć minut temu miałam wyjechać na lotnisko. To na
pewno kierowca przysłany przez Nickelodeona.
– Idę! – wołam, siląc się na ton, z którego wcale nie wynika, że dopiero się obudziłam.
Otwieram drzwi wejściowe, lecz zamiast szofera pod krawatem widzę Billy’ego, mojego
wesołego budowlańca z cukierkiem przeciwkaszlowym w ustach, na czele trzyosobowej
ekipy remontowej.
– Hejka! – mówi radośnie i pakuje się do środka, nie czekając na zaproszenie. Pozostali
wchodzą za nim.
Na śmierć zapomniałam, że miał przyjść. Powinnam pamiętać, zwłaszcza że przychodzi
prawie codziennie.
Trzy miesiące temu kupiłam dom. Wszyscy zapewniali, że to będzie dobra inwestycja.
Poza tym sam pomysł przyprawił mnie o dreszcz emocji. Mój pierwszy dom. Bez pleśni,
stęchlizny i gratów. Dowód na to, jak daleko zaszłam.
Kupiłam piękny, trzypiętrowy dom na wzgórzu, pod klucz, w związku z czym mogłam
się od razu wprowadzić i nie zawracać sobie głowy remontem. Zapłaciłam nawet za meble
z ekspozycji, żeby nie myśleć o urządzaniu wnętrz. Moja wizja polegała na tym, by
wyręczyć się cudzą i czerpać z tego przyjemność.
W ciągu kilku tygodni od przeprowadzki odkryłam, że trzeba wykopać i wymienić całą
instalację wodną. Pękła rura i woda zalała meble w salonie, w związku z czym nadawały
się tylko do wyrzucenia. Zapchał się zlew w kuchni oraz jedna z ubikacji. Zapadł się taras,
a jeden ze schodów ukruszył. To nie był dom pod klucz. Wszystko z wierzchu wyglądało,
jak należy, ale pod spodem się sypało.
Kiedy Billy i jego ekipa człapią na górę, wychodzę na ganek, żeby sprawdzić, czy szofer
już czeka. Owszem. Jakżeby kurwa inaczej. Nie tylko czeka, ale stoi z założonymi rękami,
w rękawiczkach, z otwartym bagażnikiem i na włączonym silniku. Profesjonalizm
i punktualność szoferów doprowadzają mnie do białej gorączki.
– Zaraz schodzę! – wołam do niego.
– Dobrze, proszę pani! Ale powinniśmy już…
Zatrzaskuję drzwi, nie czekając, aż skończy. Staję się wredną babą, która nie ma
cierpliwości do ludzi. Czuję w sobie tę zmianę, lecz jest mi obojętna. Nawet mi
odpowiada. Traktuję ją jak zbroję. Lepiej czuć złość niż ból, który się pod nią kryje.
Biegnę na górę, wyciągam z szafy walizkę i otwieram ją na podłodze. Chłopcy zaczynają
tłuc się w łazience, zajęci prysznicem, a ja zgarniam bieliznę, skarpetki, piżamy, spodnie
i koszulki, jak leci.
Łapię kurtkę, zastanawiając się, czy będzie mi potrzebna. Czy w Nowym Jorku jest teraz
zimno? Ciskam kurtkę na bok i sięgam po bluzę z kapturem. Wrzucam ją do środka
i siadam na walizce, żeby ją dopiąć. Cholera. Zapomniałam o kosmetyczce.
Latam jak obłąkana, łapiąc, co mi się przypomni. Mam mętlik w głowie. Przetrząsam
szafki i pakuję kosmetyki do makijażu, podróżną szczoteczkę do zębów, nić dentystyczną
oraz płyn do płukania ust. Wpycham je do zewnętrznej kieszeni walizki, kiedy odzywa się
mój telefon.
– Tata?
Łup-łup-łup. Zgrzyt-zgrzyt-zgrzyt.
– Musisz przyjechać.
– Naprawdę?
Łup-łup-łup. Zgrzyt-zgrzyt-zgrzyt.
– Tak…
Ponownie rzucam się na walizkę. Nadal nie mogę jej dopiąć. Mocniej szarpię zamek.
Kawałek zostaje mi w ręku. Ciskam go na bok.
– Na pewno? Bo zaraz mam samolot, kierowca na mnie czeka.
Słyszę, jak tata bierze głęboki oddech. Jest u skraju wytrzymałości.
– Dokąd jedziesz?
– Do Nowego Jorku, nie pamiętasz?
– Po co?
Zgrzyt-zgrzyt-w życiu nie słyszałam tak głośnego, kurwa-zgrzyt.
– Na Światowy Dzień… – Urywam ze świadomością, jakie to głupie. – Nie wiem, coś,
co mam poprowadzić. Mówisz, że mam nie jechać?
– Podobno to się stanie dzisiaj.
Zamieram, ale po chwili się otrząsam. Już wielokrotnie tego doświadczyłam: ktoś
stwierdza, że mama umrze, a potem ona nie umiera. Wracam do szarpania za zamek.
– No tak, ale… – Nie kończę, wiedząc, że tata zrozumie, co mam na myśli.
– Ale co?
Nieważne. Zawsze zapominam, że tata nigdy nie wie, co mam na myśli.
– Ale już to mówili. Jeśli to kolejny fałszywy alarm, chyba nie muszę tam być.
Nickelodeon się wkurzy, jeżeli nawalę.
Chwila ciszy. Ktoś znowu puka do drzwi. Pewnie szofer się zniecierpliwił. Tata przełyka
ślinę.
– Naprawdę powinnaś przyjechać.
– Niech ci będzie.
Rozłączam się w chwili, gdy dopinam walizkę. Pot spływa mi po plecach. Podchodzę do
łóżka i siadam, żeby się zebrać, zanim pojadę zobaczyć mamę pewnie ostatni raz. Próbuję
wczuć się w dramatyczną rzeczywistość, ale to naprawdę trudne, bo łup-łup-łup. Zgrzyt-
zgrzyt-zgrzyt. Puk-puk-puk.
55.
Co słyhać?
Nie lubię się czepiać, ale na miłość boską, ogarnij ortografię, człowieku. Mam dosyć.
Jestem gotowa to zakończyć. Odpisuję.
Cześć – wybacz, ale w tej chwili nie mam na to siły. Moja mama umiera
i chciałabym pobyć sama. Mam nadzieję, że rozumiesz.
Żegnamy się z mamą, czyli po prostu spoglądamy na jej martwe ciało. Pielęgniarka
wyjeżdża z łóżkiem do furgonetki z hospicjum, która już czeka.
Tata pyta, co robimy, i sugeruje, żebyśmy dokądś wyszli. Milczymy. Proponuje South
Coast Plaza, luksusowe centrum handlowe dwadzieścia minut drogi od domu. Pakujemy
się do samochodu.
Muszę kupić etui do iPhone’a, więc idziemy do sklepu Apple’a. Podchodzi do nas
łysiejący facecik o białych zębach.
– Cześć, jak leci? – Błyska uśmiechem. Odpowiadamy mu pustym wzrokiem. Łapie
aluzję, uśmiech gaśnie. To rozumiem.
– W czym mogę pomóc?
Kupuję etui, uwijamy się w pięć minut. Idziemy na lunch do kawiarni na tym samym
poziomie. Zamawiam sałatkę z sosem osobno, mama byłaby ze mnie dumna. Nie jem ani
kęsa. Czuję się szczęśliwa, wręcz wdzięczna, że stres zaowocował wreszcie brakiem
łaknienia. Jasne, mama umarła, ale przynajmniej nie jem. Przynajmniej czuję się szczupła
i wartościowa, dobrze mi w moim ciele. Znowu wyglądam jak dziecko. I niech tak
zostanie. Na cześć mamy.
Wieczorem wracam do mojego wielkiego, samotnego domu. Billy i jego ekipa zostawili
narzędzia, jutro znów przyjdą. Meble w salonie są przykryte folią. Przysiadam na folii i się
rozglądam. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że znienawidzę to miejsce.
Zmieniam pozycję. Folia się marszczy, szeleszcząc denerwująco. Nie wiem, co ze sobą
począć. Otwieram whisky i biorę kilka łyków prosto z butelki, po czym wysyłam
wiadomości do Coltona i paru innych znajomych z pytaniem, czy dotrzymają mi
towarzystwa.
Jedziemy do Little Tokyo, na sushi. Wypijam butelkę sake. Przynoszą nam karty dań.
Mam ochotę na wszystko. Chcę zjeść wszystko, co mają.
Nie wiem, co się ze mną dzieje. Przez ostatni miesiąc nie byłam w stanie nawet myśleć
o jedzeniu. Mój codzienny jadłospis składał się z whisky, coli zero oraz dwóch paczek
chipsów Lay’s o smaku BBQ. Co to ma, kurwa, znaczyć? Umieram z głodu. Zjadłabym
konia z kopytami.
Nie biorę udziału w rozmowie, pewnie wszyscy biorą moje milczenie za objaw
przygnębienia. Ale to nie przygnębienie, tylko moja ukryta obsesja na punkcie jedzenia.
Kiedy przychodzi kelnerka, nadal jestem niezdecydowana, ale tak pijana, że biorę
pierwszą rzecz, którą widzę: teriyaki bowl. Wmawiam sobie, że zjem tylko prażoną
kapustę, może odrobinę ryżu, lecz gdy stawiają przede mną parującą miskę, nie mogę się
opanować. W mgnieniu oka pochłaniam wszystko do ostatniego okruszka. Zamawiam
kolejną butelkę sake, drugą porcję ryżu, sajgonki i lody na deser. Wypijam całą butelkę
i wymiatam talerze do czysta.
Wracamy do mnie, od alkoholu kręci mi się w głowie. Gramy w grę planszową
i słuchamy muzyki, ale duchem jestem gdzie indziej. Myślę tylko o tym, ile zjadłam i co
z tym zrobię.
Wyganiam wszystkich, co wcale nie jest takie łatwe, zwłaszcza że sama ich zaprosiłam,
aby dotrzymali mi towarzystwa po śmierci matki. Upewniają się na odchodne, czy ktoś ma
zostać na noc.
Po ich wyjściu biegnę na górę, do dużej łazienki. Wszędzie leżą narzędzia, więc
obchodzę je na palcach, żeby dojść do sedesu. Unoszę pokrywę, klękam i wpycham palce
do gardła.
Nic. Kurwa mać. Au. Musiałam się zadrapać, bo czuję w ustach smak krwi. Trudno.
Musi się udać. Uspokajam oddech, wsuwam palce jak najdalej mogę i wymioty wreszcie
chluszczą mi z ust, do toalety. Patrzę na strzępy kurczaka i ryżu, pianę roztopionych lodów.
Zwycięstwo.
Co z tego, że nawaliłam i się obżarłam? Co z tego, że poniosłam klęskę? No i co?
Starczy wsunąć palce do gardła i wszystko odkręcić. To początek czegoś dobrego.
57.
Przeglądam się w lustrze, układam włosy i robię makijaż na pogrzeb mamy. Wszystko,
co najbardziej lubiła, czyli to, co sama lubię najmniej: lokówka, czerwona szminka, krecha
na wrażliwych oczach. Efekt końcowy jest nieco przerysowany, ale nie mam czasu na
poprawki, więc niech tak zostanie.
Jak automat nakładam czarną sukienkę, zapinam suwak i wkładam buty na wysokich
obcasach. Marcus, który na ten tydzień zatrzymał się u mnie, siada za kierownicą. Jego
żona Elizabeth siedzi obok, ja z tyłu. Poświęcam półtorej godziny drogi, żeby się
zdecydować. Decyzja jest niebagatelna i wymaga głębokiego namysłu.
To jazda przez mękę. Auta wloką się jedno za drugim, a największym radiowym hitem
jest Brave Sary Bareilles, więc leci z głośników co trzeci utwór. W zwykły dzień piosenka
mi nie przeszkadza, lecz w dniu pogrzebu matki nie chcę słuchać, jak Sara Bareilles dodaje
mi odwagi. Próbuję to zignorować. Zaciskam powieki, żeby się skupić, i szukam
odpowiedzi.
Zaśpiewać czy nie zaśpiewać Wind Beneath My Wings na pogrzebie mamy?
W ostatnich miesiącach jej życia ta prośba mnie prześladowała. Myślałam o niej bez
przerwy. Ćwiczyłam nawet co wieczór, aż sąsiad przykleił mi do drzwi kartkę z napisem
DOSYĆ BETTE MIDLER.
Resztki mormońskich wierzeń podsuwają mi myśl, że mama będzie dziś na mnie patrzeć
z rozczarowaniem z wysokości tronu w królestwie celestialnym – najwyższym z królestw
nieba według religii mormonów. Nie ma opcji, żeby trafiła do lichego królestwa
terestialnego albo telestialnego. Fuj.
Ostatni refren wyrywa mnie z zamyślenia, gdy Sara daje z siebie wszystko. Wiecie co?
Może ma rację. Może powinnam być dzielna i zaśpiewać Wind Beneath My Wings na
pogrzebie mamy. Na litość boską, dosłownie. Od tego zależy moje dalsze życie.
Marcus skręca na parking kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich
w Garden Grove, gdzie dorastaliśmy. Wchodzimy do środka tylnym wejściem. Nie byłam
tu od lat, lecz wygląda i pachnie dokładnie tak, jak zapamiętałam. Sosnowa pasta do
podłóg z nutką juty, skarbie. Białe kafelki w przedsionku, niebieska wykładzina
w korytarzu, portrety Jezusa w różnych okolicznościach, oblepionego apostołami. (Nie
lubię długich włosów u facetów, ale ma piękny zarys szczęki).
Marcus i Elizabeth idą przywitać się z gośćmi, więc zostaję sama. Idę do poczekalni dla
rodziny i siadam obok Dustina, Scottiego i babci. Oni też padają z nóg. Wyjmuję z torebki
kartkę z piosenką, wydrukowaną wczoraj na wszelki wypadek. Powtarzam sobie tekst.
Śpiewam w myślach, wzdrygając się, kiedy docieram do refrenu. Cholera. Wiem w głębi
serca, że nie jestem w stanie tego zaśpiewać, ale czuję, że nic innego mi nie pozostaje. Nie
mogę złamać obietnicy złożonej umierającej matce.
Przechodzi pianistka i już mam podać jej nuty, gdy zjawiają się mężczyźni niosący
trumnę. Rozkoszują się tą chwilą, uwielbiają być w centrum uwagi. Moi bracia płaczą.
Babcia panikuje. „Mamy za mało wędlin! Skąd mogliśmy wiedzieć, że przyjdzie tyle
osób!”
Mój występ ma być gwoździem programu, toteż czekam, aż wszyscy odbębnią mowy, by
spróbować swoich sił z piosenką. Pewnie mogłabym obniżyć ją o ton lub dwa, ale wtedy
byłoby za nisko. Ewentualnie pomajstrować przy refrenie, jednak spójrzmy prawdzie
w oczy, przy melodii Bette Midler się nie majstruje. Bette wiedziała, co robi.
Moja kolej.
Wchodzę na mównicę. Cała się trzęsę. Nie dałam nut pianistce, więc nie pozostaje mi nic
innego, jak zaśpiewać Wind Beneath My Wings a cappella. Chrząkam, nabieram tchu i…
wybucham płaczem. Mój płacz na castingu do Wydziału zabójstw: Hollywood może się
schować. Szlocham na całego i nie mogę przestać. Wreszcie biskup stuka mnie w ramię.
– Mamy tylko kwadrans. Musimy się przygotować na chrzest Johna Tradera.
Schodzę z mównicy. Dosyć Bette Midler.
58.
Colton i ja pijemy tequilę w saszetkach na tylnym siedzeniu toyoty corolli rocznik 2009
Liama, który prowadzi. Saszetki są obrzydliwe. Zbiera nam się na wymioty, ale pijemy
dalej. Chcemy się napruć, zanim dojedziemy na miejsce.
– Jak wam idzie? – pyta niewinnie Liam, odwracając się do nas, gdy staje na
skrzyżowaniu. Zadaje to pytanie piąty lub szósty raz i za każdym razem patrzy prosto na
mnie, jakby interesowała go tylko moja odpowiedź.
Poznaliśmy się przed paroma miesiącami na przyjęciu z okazji Cinco de Mayo u
znajomego Liama. Stał przy bufecie i robił sobie fajitę. Metr osiemdziesiąt siedem
wzrostu, postrzępione włosy i szeroko osadzone oczy. Od razu go namierzyłam. Połączyła
nas margerita i wzajemny pociąg fizyczny. Nie ma to jak solidne podstawy.
– Nigdy nie szło nam lepiej – mówię niewyraźnie, obalając z Coltonem kolejną saszetkę.
Boże, ależ jestem zabawna.
– To dobrze. Dobrze. – Liam puszcza do mnie oko. Zawsze imponowali mi faceci, którzy
umieją puścić oko i nie są przy tym obleśni. Jedziemy dalej.
Jeszcze nie uprawiałam seksu, ale zaczynam dochodzić do wniosku, że może już pora.
Przestałam się tego bać. Niczego się nie boję, ponieważ od śmierci mamy zasadniczo mam
wszystko w nosie.
Liam wygląda na faceta, z którym mogłabym stracić cnotę. Podoba mi się, ale nie zależy
mi na nim jakoś szczególnie, więc nie muszę żyć w strachu, że przywiążę się do niego po
seksie – a serio się tego boję, gdyż wielokrotnie słyszałam o tej kobiecej przypadłości.
Wszystko, byle tego uniknąć. Nie mam zamiaru być słabą, zadurzoną babką, która leci na
faceta, bo w nią wszedł. Ja chcę być silniejsza.
Zrobimy to wkrótce. Po prostu wiem, że tak będzie. Może dzisiaj pocałujemy się
pierwszy raz, a za tydzień lub dwa wreszcie pójdziemy do łóżka, żeby rozładować
napięcie. Czuję dreszczyk emocji, kiedy to sobie wyobrażam. Kolejna saszetka.
Dwadzieścia minut później jesteśmy na dyskotece, gdzie nasza koleżanka Emmy
wyprawia swoje dwudzieste pierwsze urodziny.
Colton i Liam mnie prowadzą, ponieważ jestem nawalona i mam takie wysokie obcasy,
że idę zygzakiem. Kierujemy się w stronę baru. Zamawiamy trzy drinki i pijemy duszkiem.
Przyjęcie jest w porządku, trochę nudnawe, nawet w stanie upojenia alkoholowego.
Widzę, że Emmy obserwuje Liama kątem oka. Nie znoszę, kiedy kobiety w tak oczywisty
sposób manifestują zainteresowanie. Zawsze znajdzie się wredna sucz, która wykorzysta
twoją słabość i cię zdradzi. Dowiedziałam się tego z wypowiadanych jednym tchem kazań
mamy, aby ufać kobietom jeszcze mniej niż mężczyznom. „Mężczyźni nie muszą cię znać,
żeby ranić”, powtarzała mi często. „Ale kobiety… kobiety poznają cię na wskroś, a potem
zranią. Sama mi powiedz, co jest gorsze”.
Dlatego nie ufam kobietom. Tylko je obserwuję. Patrzę, jak miotają się, żałosne i słabe.
Jakie to żenujące, być kobietą. Obserwuję kobiety pokroju Emmy, żeby się od nich różnić.
Być lepszą od nich.
Wychylam kolejny kieliszek, patrząc, jak Emmy zagaduje Liama z przesadnym
ożywieniem. I zbyt długo, z nadmiarem trzepotania rzęsami, poprawiania włosów
i „bezwiednego” dotykania jego ramienia. Biedaczka, wszystko jej się pokręciło. Robię
przeciwieństwo tego, co ona, i traktuję Liama jak powietrze przez resztę wieczoru. To
niemal zbyt łatwe.
Dwie godziny później lądujemy u mnie. Liam odwiózł po drodze Coltona, więc
zostaliśmy tylko we dwoje. Rzuca mnie na łóżko i zdejmuje moją miedzianą sukienkę.
Kręci mi się w głowie. Pokój wiruje. Jestem nawalona. I skołowana. Gdzie ja się, kurwa,
znajduję?
– Co się dzieje? – pytam wreszcie.
– Uprawiam z tobą seks – oznajmia Liam tonem, od którego robi mi się niedobrze. To na
wpół dziecinny głos, z dziecinną modulacją, tylko niższy.
Właściwie to wolałabym przestać. Inaczej wyobrażałam sobie utratę cnoty. Nie sądziłam,
że to się dziś stanie; myślałam raczej o magicznym pierwszym pocałunku, reszta mogła
zdarzyć się za tydzień lub dwa. Zdążyłabym się nastawić, psychicznie i emocjonalnie.
A zarazem jednak chcę kontynuować. Kogo obchodzą przygotowania i rytuały? Może
lepiej mieć to z głowy.
W dupie tam. Nic nie mówię. Mrużę oczy i próbuję się skupić, żeby lepiej widzieć.
Wreszcie widzę. Liam trzyma mnie za biodra i wchodzi we mnie rytmicznie. Kropla potu
spływa mu po czole. Obrzydliwe.
W końcu wyjmuje. Dochodzi. Ja nie.
Następnego ranka budzę się w kałuży potu. Mam wrażenie, że się duszę. Nie mogę się
ruszyć, jakbym miała na sobie kaftan bezpieczeństwa. Otwieram oczy. Liam przytula się
do mnie od tyłu. Sądząc po tym, jaka jestem spocona, przytulał się tak całą noc. Próbuję
się uwolnić, ale nie mogę, przygniata mnie zasrany olbrzym. Na tym polega problem
drobnych kobiet: każdy mężczyzna przypomina olbrzyma. Próbuję się wić. I nic. Wreszcie
go szturcham, żeby się obudził, po czym udaję, że wcale go nie szturchałam, że musiało
mu się wydawać.
Spogląda mi głęboko w oczy i uśmiecha się do mnie. Mówi, że wczorajsza noc była
niesamowita. Przyznaję mu rację, chociaż wcale tak nie uważam. Później, kiedy zostanę
sama, obmyślę plan, jak go spławić.
Nie chce wypuścić mnie z objęć, ale mówię, że naprawdę muszę się wysikać. Zrywam
się, żeby pójść do łazienki, po czym spostrzegam, jaka jestem obolała. Kuśtykam.
W łazience ściągam majtki, żeby zrobić siusiu, i zauważam krew. Wiem, że to nie okres,
nie miesiączkuję od lat przez rozmaite zaburzenia odżywiania. To pewnie od pierwszego
seksu.
Sikanie piecze, więc sikam na raty, jakby przeciąganie bólu mogło go zmniejszyć. Nie
zmniejsza. Wreszcie pęcherz jest pusty.
Przez dziesięć minut myję ręce, namydlam je, spłukuję, znowu namydlam i znowu
spłukuję. Gram na zwłokę. Nie chcę wracać do Liama. W jego obecności czuję się
niezręcznie.
Puk-puk-puk.
– W porządku?
Mówię mu, że źle się czuję. Wychodzi.
Zamawiam śniadanie. Jajka na bekonie, grzankę, ziemniaki oraz latte z bitą śmietaną.
Jem szybko, desperacko, aż jestem w połowie. Mogę przestać. Czuję się najedzona, nie
muszę jeść dalej. Mogę przerwać to błędne koło. Wyrzucam pudełko z jedzeniem do
śmieci. Nie wytrzymuję. Biegnę do łazienki, otwieram sedes i zwracam śniadanie.
Następnie się myję.
Zwykle czuję się potem wyczerpana, ale nie tym razem. Nadal buzują we mnie emocje.
Muszę pozbyć się tych zakichanych uczuć.
Wyciągam ze śmietnika pudełko, napycham sobie w usta jajka i pospiesznie przeżuwam.
Kurwa co ja robię muszę przestać muszę przestać. Wypluwam na wpół przeżute jajka do
śmietnika. Biorę z łazienki perfumy i spryskuję resztki, żeby więcej nie zjeść. Ale jem.
Perfumy wywołują mdłości. Wymiotuję.
60.
„Świetnie wyglądasz”.
„Naprawdę rozkwitasz”.
„Nigdy nie wyglądałaś lepiej, ale na twoim miejscu już bym przystopowała. Jeszcze
trochę i zaczniesz przypominać szkielet”.
„Masz fantastyczne ciało”.
Od kilku tygodni słyszę to od producentów, agentów oraz członków ekipy. Jeszcze nigdy
nie słyszałam tylu pozytywnych – i obleśnych – komentarzy na temat swojego ciała.
Mam za sobą dziesięć lat zaburzeń odżywiania. Były lata anoreksji i objadania się,
obecnie trwa bulimia. Z wiekiem utwierdzam się w przekonaniu, że ciało bynajmniej nie
odzwierciedla tego, co dzieje się w środku. Przez te wszystkie lata moje ciało ulegało
częstym i drastycznym zmianom, i bez względu na rodzaj zmian i aktualny rozmiar,
zawsze skrywałam problem.
Ludzie tego nie rozumieją, chyba że sami doświadczyli zaburzeń odżywiania. Chude to
dla nich „dobre”, a grube – „złe”, podobnie jak za chude. „Dobre” to niewielkie okienko,
w którym się obecnie mieszczę, mimo że moje nawyki są dalekie od dobrych. Zadręczam
swoje ciało dzień w dzień. Jestem nieszczęśliwa. Wyczerpana. A zewsząd płyną pochwały.
„Muszę powiedzieć, że jak wchodzisz na plan, trudno oderwać wzrok od twojej dupy.
Nie mam na myśli nic złego. To był komplement”.
61.
Jest poniedziałek, mój ulubiony dzień tygodnia z dwóch powodów. Po pierwsze, mamy
dziś próby, więc jest najkrótszy. Po drugie, w każdy poniedziałek dostajemy
zaktualizowany harmonogram, na którym widnieją tytuły, nazwiska reżyserów oraz daty
kręcenia kolejnych odcinków. I ilekroć dostaję ten grafik, przy jednym z odcinków widzę
swoje nazwisko w rubryce „reżyser”.
Zgodziłam się na ten spin-off głównie po to, żeby udobruchać mamę. Ale również
właśnie dlatego: Twórca obiecał, że wyreżyseruję jeden z odcinków. Jasne, trudno dać
upust kreatywności, reżyserując odcinek serialu Twórcy, który wtrąca się we wszystko
i narzuca własne pomysły, ale to dla mnie szansa, aby zaistnieć w branży nie tylko jako
aktorka dziecięca. Pokazać swoją wartość poza szufladką, w której mnie umieszczono.
Naprawdę zależy mi na tym.
Kilkakrotnie przesuwano moją kolej, zapewniając mnie przy tym, że wynika to tylko
z konieczności zgrania terminarza z innymi reżyserami. Zapewniono mnie również, że
ostatni grafik, który dostałam – z datami jednego z ostatnich odcinków – jest zatwierdzony.
Będę reżyserować.
Biorę kawę, siadam na swoim krześle i patrzę, jak asystent produkcji rozdaje wszystkim
zaktualizowany plan. Dawaj, Bradley, ruchy.
– Proszę – mówi, kładąc przede mną łososiową kartkę.
Biorę ją i patrzę na dół strony, gdzie widnieje lista ostatnich odcinków. I gdzie powinnam
ujrzeć swoje nazwisko w rubryce „reżyser”.
Ale zamiast tego widzę „nie dotyczy”. Na pewno zaszła pomyłka. Rozglądam się wokół
siebie, ale przyszła dopiero garstka osób, a nasza wiecznie-szyjąca garderobiana raczej nic
o tym nie wie.
Tracę oddech. Szukam wzrokiem producentów, którzy mogą się orientować w sytuacji,
ale jeszcze ich nie ma. Nie do wiary. Czuję się tak, jakbym dostała pięścią w splot
słoneczny.
Przychodzą producenci i kierownicy. Podchwytuję spojrzenie jednego z nich, któremu
ufam najbardziej spośród ludzi, do których nie mam zaufania.
Pogadamy później, mówi bezgłośnie.
Nie. Nie chcę gadać później. Chcę to od razu wyjaśnić. O co, kurwa, chodzi? Chyba nie
myślą, że będę tu siedzieć i robić dobrą minę do złej gry, skoro pozbawili mnie jedynej
rzeczy, na której zależało mi w całym tym przedsięwzięciu.
Na myśl o własnej głupocie zbiera mi się na płacz. Wierzyłam, że ci ludzie dotrzymają
słowa. Dadzą mi to, co obiecali. Sumiennie przychodziłam do pracy, zachowywałam się
profesjonalnie, trzymałam nerwy na wodzy i niosłam ten serial przez prawie czterdzieści
odcinków: dostali, co chcieli, i odbierają mi teraz powód, dla którego zgodziłam się na to
wszystko. Czuję się oszukana.
Po próbie dzwonię do agentów i menedżerów, którzy radzą, żebym grała według
narzuconych zasad, aby nadal można było na mnie polegać, jak zawsze. Ale mam tego
powyżej uszu i nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.
Piątek w tym samym tygodniu. Dzień zdjęciowy. Półtorej godziny zajęło Patti – mojej
charakteryzatorce, a zarazem jednej z najbliższych mi osób w ekipie – zrobienie mi
makijażu, bo ryczę jak bóbr. Jestem w rozsypce, nie mogę się pozbierać. Czuję się
dotknięta, oszukana i wściekła. Opowiedziałam Patti, w czym rzecz, nawet kilkakrotnie
była ze mną u różnych producentów, ale za każdym razem odchodzę z kwitkiem. Nikt nie
chce ze mną rozmawiać, wszyscy nabrali wody w usta. Zwarci i solidarni, tylko bez tańca
i oklasków jak w High School Musical.
Z mozołem wkładam kostium i idę na plan. Nie nauczyłam się tekstu. Wisi mi to, a niech
mnie wyleją. To miejsce to koszmar dla mojego nadwątlonego zdrowia psychicznego.
Chcę się stąd wypisać.
Przychodzę na scenę, która ma się rozegrać w ringu bokserskim. (Postać grana przez
kolegę trenuje MMA i jej menedżerem jest dziesięciolatek). Bez słowa przeglądam swoje
kwestie.
Zaczynamy kręcić. Pierwsze ujęcie, ledwo mi idzie. Drugie ujęcie, tak samo. Trzecie
ujęcie, w ogóle mi nie idzie. W trakcie drugiej kwestii tracę dech, po czym zaczynam łykać
powietrze, jakbym miała atak paniki. Cholera. Robi mi się ciemno przed oczami. Boję się,
że zemdleję. Padam na podłogę. Zapowietrzam się, ślina cieknie mi z ust, kiedy płaczę, bez
żadnych zahamowań. Przy wszystkich: aktorach, ekipie, statystach.
Wreszcie kolega, który gra zawodnika, podnosi mnie i wyprowadza z planu. Idzie ze
mną do mojej garderoby i siada obok. Zjawia się Patti. Pocieszają mnie, mówią, że
rozumieją i mogę liczyć na ich wsparcie.
Ktoś puka do drzwi. Zamieram ze strachu. Patti woła, że zaraz wyjdziemy. Donośny głos
domaga się, żeby go wpuścić. Rozpoznaję jednego z producentów.
– Dobra, nie teraz – burczy opryskliwie Patti. Jest świetna. Ma odwagę się postawić.
– Mogę chwilę porozmawiać z Jennette? Całkowicie rozumiem, co czuje – mówi
producent.
Chcę wierzyć, ale mam wątpliwości. Mówię, żeby wszedł. Pyta, czy możemy
porozmawiać w cztery oczy. Pozostali wychodzą.
Siada na sofie naprzeciw mnie.
– Ładny wystrój – mówi żartem, gdyż otaczają nas gołe ściany, nie kiwnęłam tu palcem.
Nie reaguję. Producent chrząka.
– Chodzi o to, że nie ma cię na liście reżyserów, jak mniemam.
– Chodzi o wiele rzeczy.
Pauza. Mówi dalej.
– Gdyby to ode mnie zależało, wierz mi… Miałaś moje pełne poparcie, ale ktoś się
zawziął. Stwierdził, że nie będziesz reżyserować i koniec, w przeciwnym razie odejdzie,
a na to nie możemy sobie pozwolić. Dlatego musieliśmy cię wykluczyć. Wiedz tylko, że to
nie twoja wina.
Nie wiem, co powiedzieć. Brak mi słów. Producent wstaje i wychodzi, cicho zamykając
za sobą drzwi.
Ktoś nie chciał, żebym reżyserowała? Do tego stopnia, że zagroził odejściem? Nie
rozumiem, jak to w ogóle możliwe. Zmuszam się do wymiotów. Nie wiem, jak inaczej
poradzić sobie z tym, co dzieje się wokół mnie. Nie wiem, jak inaczej poradzić sobie
z tym, że nie panuję nad znaczną częścią swojego życia. Rozglądam się po białych
ścianach. Może faktycznie powinnam jakoś się tutaj urządzić. Puka rekwizytor, przyniósł
skarpetę z masłem, z którą mam wystąpić w kolejnej scenie.
62.
Spaceruję po Whole Foods i robię zakupy na cały tydzień. Wydaję krocie na artykuły
spożywcze i mrożone dania w nadziei, że to powstrzyma mnie od zmuszania się do
wymiotów.
Zaczyna do mnie docierać, że bulimia nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. Codziennie
krwawi mi przełyk, ruszają mi się zęby, mam spuchniętą twarz i skurcze żołądka, a do tego
próchnicę. Chyba chcę się zmienić, lecz silna wola na razie prowadzi mnie donikąd.
Każdego ranka obiecuję sobie, że nie będę dziś wymiotować, po czym łamię tę obietnicę
jeszcze przed dziesiątą. Pora wypróbować inną strategię, może Whole Foods coś zmieni.
Biorę z półki mrożoną pieczeń i przeglądam tabelę wartości odżywczych: czterysta
czterdzieści kalorii, piętnaście gramów tłuszczu. W życiu! Odkładam ten szajs
z powrotem.
Druga z najnowszych strategii polega na ograniczeniu kalorii w diecie, jak to robiłam
w dzieciństwie. Może jeśli będę na deficycie, chęć do prowokowania wymiotów minie.
Przynajmniej tak sobie wmawiam, ale w głębi duszy znam prawdę.
A prawda jest taka, że wolałabym mieć anoreksję zamiast bulimii. Stawiam na anoreksję.
Bulimia wzbudza we mnie odrazę, choć dawniej uważałam ją za rozwiązanie najlepsze
z możliwych: jedz, co chcesz, wymiotuj, nie tyj. Ale teraz wcale tak nie uważam. Bulimia
jest straszna.
Ilekroć jem, ogarnia mnie wstyd i lęk, na które jedynym lekarstwem są wymioty. Udaje
mi się połowicznie. Z jednej strony czuję się wydrążona i skonana, jakbym opróżniła się
do cna, co podnosi mnie na duchu. Z drugiej strony boli mnie głowa i gardło, mam
rzygowiny na rękach i we włosach, i wstydzę się w dwójnasób, ponieważ nie tylko
zjadłam, ale i zwymiotowałam. Bulimia to żadne rozwiązanie.
W przeciwieństwie do anoreksji.
Anoreksja to wszechwładna królowa, mistrzyni samodyscypliny. Bulimia to jazda bez
trzymanki, żałosna i chaotyczna. Anoreksja dla ubogich. Mam znajome z anoreksją
i wiem, że wzbudzam w nich politowanie. Wiem, że wiedzą, ponieważ osoba
z zaburzeniami odżywiania umie bezbłędnie wyczuć, że ktoś ma podobny problem. Jak
niewidzialny radar, którym bezwiednie odbierasz fale podobne do twoich.
Nowa misja i plan dają mi kopa do działania, jakiego nie czułam od śmierci mamy.
Jasne, na większość rzeczy nie mam wpływu. Utrata bliskich, gra w żenującym serialu,
odebranie mi możliwości reżyserowania – ale to? Nad tym mam pełną kontrolę.
Przechodzę dalej z wózkiem i mój wzrok pada na burgery z czarnej fasoli: sto
osiemdziesiąt kalorii w jednym, pięć gramów tłuszczu. Nabożnie wkładam te cuda do
koszyka, gdyż są po mojej stronie. Pomogą mi w spełnieniu misji.
Przesuwam się dalej. Dzwoni telefon. Babcia.
Nigdy za nią nie przepadałam. W dzieciństwie nie znosiłam, kiedy głaskała mnie po
plecach i wodziła rękami po włosach, jakby nie znała różnicy między czułym
a zmysłowym dotykiem. Coś obrzydliwego.
Gdy dorastałam, ulubionym zajęciem babci było plotkowanie przez telefon, chodzenie do
fryzjera i narzekanie. Nogi ją bolą, koszula ciśnie, włosy mają zły kolor, Louise nie
dzwoni, dziadek za późno wraca z pracy, benzyna drożeje, a Souplantation usunęła z menu
chleb kukurydziany.
Nie chodzi o to, że jest zgorzkniałą, starą marudą z papierosem w kąciku ust, co
przynajmniej byłoby śmieszne. Nie, ona wiecznie zawodzi, zawsze jest bliska płaczu
i narzuca innym swoje problemy.
Dlatego nie lubię jej i nie szanuję. I nie sądzę, żeby ona mnie lubiła, jednak nigdy tego
nie przyzna, gdyż za bardzo pochłania ją narzekanie, jaka to jestem dla niej okropna.
Od śmierci mamy próbuję jakoś naprawić nasze stosunki. Staram się jej odpisywać,
dzwonię co kilka dni i raz w tygodniu wysyłam mejl. Dbam o tę relację bardziej, niż mam
na to ochotę, lecz dla niej to i tak za mało, o czym nie omieszka mi przypomnieć podczas
każdej rozmowy.
Jestem emocjonalnie wykończona, ale nadal dużo z siebie daję, bo nie chcę być świnią
i odcinać się od kobiety, która straciła córkę.
Wsuwam telefon z powrotem do kieszeni spodni. Kieruję się po mrożone warzywa,
wyciągam opakowanie i wkładam do wózka. Komórka dzwoni ponownie.
Babcia.
Piszę: „Zaraz oddzwonię”.
Chowam telefon, już z pewnym rozdrażnieniem, po czym idę do działu warzyw
i owoców. Biorę paczkę jabłek pink lady, marchewkę oraz kokos, z którym nie wiem, co
zrobię, ale wygląda kusząco.
Znowu dzwoni. Mam ochotę rzucić telefonem. Mimo to odbieram z pewną irytacją
w głosie, niech wyczuje, że dzwoni nie w porę.
– Babciu, czy mogę oddzwonić po powrocie do domu? Jestem na zakupach.
Zawodzi do słuchawki. Coś mówi, ale nie jestem w stanie rozróżnić słów. Zaniepokojona
pytam, czy wszystko w porządku. Nadal zawodzi. Ponawiam pytanie.
– Ni… ni… nigdy nie dzwoooooniiiisz! – wykrztusza w końcu.
Ilekroć dzwoni z płaczem, myślę, że dziadek umarł. Ostatnio bardzo podupadł na
zdrowiu. Wiem, że babcia ma świadomość, że wyciągam taki wniosek, ponieważ mówiłam
jej to nieraz. Prosiłam, żeby panowała nad emocjami, a ona za każdym razem to obiecuje.
Po czym sytuacja się powtarza.
Mówię ostrym tonem, że oddzwonię po powrocie, i się rozłączam. Znowu dzwoni, co
denerwuje nie tylko mnie, ale i joginkę bez makijażu w płóciennej tunice, robiącą obok
zakupy. Zazdroszczę jej nieskazitelnej cery. Świdruje mnie wzrokiem. Robi mi się głupio.
Babcia dzwoni ponownie. Daję za wygraną, zostawiam wózek i wychodzę ze sklepu.
Nieskazitelna wygląda na zadowoloną. Zastanawiam się, czy nie spróbować mezoterapii
mikroigłowej.
Przechodzę przez parking. Kiedy byłam w sklepie, przyszła burza, jedna z tych rzadkich,
corocznych burz, które nawiedzają LA. Zwykle unikam jazdy w deszczu: w ogóle nie lubię
prowadzić, a co dopiero w czasie ulewy. Wsiadam do mojego mini coopera, a kiedy
włączam silnik i wycieraczki, babcia znowu dzwoni. Telefon jest połączony z radiem, więc
jej głos ryczy z głośników. Znowu zawodzi.
– Babciu – mówię stanowczo, żeby ją uspokoić. Histeryzuje. Bełkocze, że rzuciłam
słuchawką. Wyjeżdżam z parkingu i skręcam w prawo, w główną ulicę, która prowadzi do
mojego domu.
– Babciu – powtarzam możliwie opanowanym głosem, chociaż się we mnie gotuje. –
Byłam na zakupach. Przecież rozmawiamy. Po co dzwoniłaś?
Łzy natychmiast zamieniają się w jad.
– Nie musisz od razu być taka wredna, suko jedna.
Babcia często nazywa mnie „suką”. Mówi to z naciskiem, dla większego efektu.
– Babciu, już ci mówiłam, że jak będziesz mnie wyzywać i obwiniać, to cię zablokuję.
– Masz czelność mi grozić, smarkulo?
– Nie grożę, tylko mówię, jak jest.
– „Mówię, jak jest” – przedrzeźnia mnie. – Inne wnuki dzwonią do mnie częściej –
dodaje z pretensją.
– Co u ciebie?
– A jak ci się zdaje? Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? Źle mnie traktujesz. Twoja
matka przewraca się w grobie.
Chciałabym machnąć ręką na starą wariatkę. Ale nie mogę. Mama to mój czuły punkt.
Nie pozwolę, aby wykorzystywano ją przeciwko mnie. W takim wypadku jestem gotowa
daleko się posunąć.
– Dosyć, babciu, rozłączam się i cię blokuję.
– Ani mi się waż! Matka będzie płakać w niebie.
Kurwa, zawsze to samo. Zawsze wali tam, gdzie boli najbardziej. Jak babcia może
rozmyślnie sprawiać przykrość wnuczce? Wiem, że miała ciężkie życie. Wiem, że jest
smutna i spragniona uwagi, i wiem, że boleje nad moim chłodem, ale i tak. Nie ma
usprawiedliwienia na takie zachowanie.
– Cześć! – Rozłączam się. Dzwoni raz za razem. Zatrzymuję się, włączam telefon
i wciskam „blokuj numer”. Ależ to przyjemne uczucie. Nie mam najmniejszych wyrzutów
sumienia. Czuję, jak uchodzi ze mnie napięcie. Znowu mogę normalnie oddychać.
Parkuję przed domem i powoli wchodzę po schodach. Z pustymi rękami, zakupy zostały
w sklepie. Miałam zacząć dzisiaj redukcję, ale nie mam siły. Misja musi zaczekać.
Zamawiam posiłek z dowozem: bekon, brukselkę, frytki i szaszłyk wołowy z restauracji,
którą lubię. Nalewam sobie pełną szklankę tequili.
Wypijam alkohol, jeszcze zanim przyjeżdża zamówienie. Umieram z głodu. Pochłaniam
wszystko błyskawicznie i natychmiast zwracam.
A w dupie. Dobrze jest. Bulimia mi pomaga. Zablokowałam babcię, a ciało opróżniłam
do cna, niczego mi więcej nie trzeba.
63.
Serial zawieszono trzy i pół tygodnia temu. Media obiegła wiadomość, że stało się tak,
ponieważ nie mogłam pogodzić się z tym, że koleżanka dostaje wyższą gażę. Boli mnie, że
ktoś rozpowiada takie brednie. Wiem od menedżera, że serial został zawieszony z powodu
oskarżeń o molestowanie pod adresem jednego z producentów.
Nieważne. Muszą na kogoś zrzucić winę i padło na mnie, więc nic nie poradzę.
Mogę co najwyżej powiedzieć prawdę. Kilkakrotnie mam ku temu okazję, ale zawsze się
powstrzymuję, ponieważ rozmowa o serialu i mojej pracy w Nickelodeonie tylko
podtrzyma mój związek ze stacją i ugruntuje moją pozycję „dziewczyny z Nickelodeona”.
Zostanę „Sam” na wieki.
Nie cierpię być znana jako Sam. Nie znoszę tego. Próbowałam się z tym pogodzić, ale
nie mogę. Kiedy słyszę „Wyglądasz jak ta dziewczyna z iCarly”, odpowiadam „Nie, to nie
ja”. Dzień w dzień bombardują mnie okrzyki „Sam!”, „Smażony kurczak!” lub „iCarly!”,
po których następuje prośba o zdjęcie. Odmawiam i odchodzę. Czasem krzyczą za mną, że
zachowuję się po chamsku. Idę dalej.
Zgadzam się jednak na zdjęcie z osobą, która zna moje prawdziwe imię, ponieważ
szczerze doceniam przejawy sympatii. Pozostali mogą spadać.
Wiem, że zgorzkniałam. I jestem zawzięta. Ale mi to zwisa. Mam poczucie, że serial
okradł mnie z młodości, z normalnego dorastania, gdzie mogłabym doświadczyć życia, nie
będąc narażoną na ciągłą obserwację, szyderstwo i krytykę.
Sława mi obrzydła, jeszcze zanim skończyłam szesnaście lat; teraz, jako
dwudziestojednolatka, szczerze nią gardzę.
Nie pomaga, że słynę z tego, co zaczęłam robić w dzieciństwie. Ciekawe, jak by to było,
gdyby każdy słynął z tego, co robił w wieku trzynastu lat: grania w szkolnym zespole,
prezentacji w siódmej klasie, spektaklu, w którym wystąpił w ósmej. Dorastanie to lata
potknięć i upadków, o których skrzętnie zapominamy, kiedy mijają.
Ze mną jest inaczej. Dla większości zawsze pozostanę osobą, którą byłam
w dzieciństwie. Osobą, z której dawno wyrosłam. Ale świat nie pozwala mi z niej
wyrosnąć. W oczach świata nie mogę być nikim innym. Mam pozostać Sam Puckett
i koniec.
Mam świadomość, jak może wkurzać takie narzekanie. Miliony ludzi marzą o sławie,
a ja jestem sławna i tego nie znoszę. Poniekąd czuję się do tego upoważniona, ponieważ to
nie ja marzyłam o sławie, tylko mama. Ona mi to narzuciła. Mam prawo nienawidzić
czyjegoś marzenia, nawet jeśli jest moją rzeczywistością.
66.
Siedzę z Coltonem na tylnym siedzeniu ubera. Mam na sobie bardzo skąpą małą czarną
i za wysokie szpilki, w myśl założenia, że im wyższy obcas, tym mniejsze kompleksy. Jak
dotąd bez powodzenia.
Przez pierwsze kilka miesięcy bulimia pomagała mi zachować linię. Ale ostatnio mnie
zdradza. Mam wrażenie, że moje ciało odkłada, co tylko może. I powiększa się, zamiast
zmniejszać.
Od początku bulimii, kiedy osiągnęłam idealną według mamy wagę, przytyłam pięć
kilogramów. Owe pięć kilogramów to pierwsze, co widzę po przebudzeniu, ostatnie, kiedy
się kładę, i właśnie one najbardziej absorbują mnie w ciągu dnia. Mam obsesję na punkcie
tych pięciu kilogramów. Jestem nimi udręczona.
Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego ciało nie robi tego, co mu każę? Dlaczego bulimia
już mi nie sprzyja? Myślałam, że się przyjaźnimy. Że jest po mojej stronie. Widocznie się
myliłam. Widocznie od początku źle oceniałam nasz związek. A jednak nie mogę się jej
pozbyć. Przylgnęłam do niej i stałam się jej niewolnicą. Bez mojej bulimii nie istnieję.
Kierowca staje przed barem. Wysiadamy i wchodzimy do środka, gdzie czeka już grupka
przyjaciół z drinkami.
– Wszystkiego najlepszego! – krzyczą chórem. Ktoś podaje mi tequilę. Wypijam jeden
kieliszek, a potem drugi. I kolejny.
Po godzinie ledwo stoję na nogach. Przyszło około pięćdziesięciorga znajomych i nieźle
się bawimy, gdy nagle zastygam na widok mojej koleżanki Bethany idącej w moją stronę.
Niesie tort ze świeczkami.
Cholera. Tylko nie tort ze świeczkami. Wszystko, byle nie tort ze świeczkami.
Bethany obejmuje mnie wolną ręką, aż boli. Silna dziewczyna z tej Bethany.
– Nie lubisz się przytulać, co nie? – rzuca ze śpiewnym akcentem dziewczyny z Doliny.
– No cóż…
– Przyniosłam tort. Waniliowy, twój ulubiony. Z boskim kremem maślanym, który ponoć
niebiańsko smakuje.
– Super – mówię nieszczerze.
– Co nie? Chcesz teraz? Nie ma na co czekać. Hej! – krzyczy do ludzi, pstrykając
palcami. Wszyscy zaczynają śpiewać.
Jestem zbyt pijana, aby rozróżnić twarze postaci, które śpiewają, każda w innej tonacji.
Dlaczego tak trudno zaśpiewać Sto lat, skoro to najbardziej popularna piosenka na
świecie? Czy to nie chore?
Przynajmniej „cza-cza-cza” wyszło z mody, to już coś. Śpiewanie dobiega końca
i wszyscy patrzą na mnie w oczekiwaniu, aż zdmuchnę płomyki na woskowych
patyczkach.
No właśnie. I dlatego nie chciałam tortu ani świec. Nie chciałam się mierzyć z życzeniem
urodzinowym. Dwudzieste drugie urodziny są pierwszymi, gdy nie wiem, czego sobie
życzyć, gdyż nie ma już tego, czego życzyłam sobie od dziecka. Koniec. Sprawa
zamknięta. Latami po cichu się łudziłam, że mam na to wpływ, lecz nie mam i nigdy nie
miałam.
Mój życiowy cel, dbanie o zdrowie i samopoczucie mamy, spełzł na niczym. Wszystkie
lata, kiedy się na niej skupiałam, kiedy każda myśl i czyn miały ją zadowolić, okazały się
bezcelowe. Ponieważ odeszła.
Usilnie dokładałam starań, aby zrozumieć i poznać matkę – co uszczęśliwia ją, a co
smuci, i tak dalej – kosztem poznania siebie samej. Bez mamy nie wiem, czego chcę. Nie
wiem, czego mi trzeba. Nie wiem, kim jestem. I na pewno nie wiem, czego sobie życzę.
Nachylam się i zdmuchuję świece, bez żadnych życzeń.
– Musisz spróbować tortu! Ten krem maślany! – woła Bethany i już kroi ciasto. Podaje
mi pierwszy kawałek.
Biorę kęs i z rozkoszy przewracam oczami w nadziei, że to ją usatysfakcjonuje, i chyba
tak jest. Bethany klaszcze i podskakuje. A ja w wiadomym celu idę do łazienki.
67.
Mam nadzieję. Po raz pierwszy od lat mam nadzieję. Zaproponowano mi główną rolę
w nowym serialu Netflixa – NETFLIXA <fanfary> – i to nie żaden duecik, skarbie.
Główna rola żeńska. No, w zasadzie to ansambl, ale gram rolę pierwszoplanową i, biorąc
pod uwagę krok naprzód, biorę ją z pocałowaniem ręki.
Choć muszę przyznać, że wybór nie należał do najłatwiejszych. Już na samym początku
wyraziłam obawy co do scenariusza odcinka pilotowego. W branży mówi się grzecznie, że
„nie przemawia do mnie treść”, co w dosłownym ujęciu brzmiałoby mniej więcej tak:
„boję się, że to szmira”. Dałam się jednak przekonać agentom, ponieważ gaża była niezła,
miałam do wyboru tylko role w reality shows i sitcomach, a poza tym ponoć warto
nawiązać współpracę z tak szanowaną i obiecującą firmą jak Netflix. Podpisałam kontrakt.
Pierwszego października ląduję w Toronto, czystszej, milszej wersji Nowego Jorku,
która na najbliższe trzy miesiące stanie się moim domem. Przyjeżdżam do hotelu
podekscytowana, wręcz natchniona. Jestem przekonana, że w moim życiu nastąpi zwrot,
a nowa praca pomoże mi wyjść na prostą.
Wystąpię w prawdziwym serialu. Koniec z serialami dla dzieci. Gwiazdy seriali
dziecięcych to wraki zniszczone alkoholizmem i bulimią. Za to prawdziwe gwiazdy –
gwiazdy Netflixa – nie są wrakami. Prawdziwe gwiazdy są poukładane.
Dlatego w dniu, gdy trafiam do Yorkville, dzielnicy Toronto, w której będę mieszkać,
wyjście na prostą rozpoczynam wyprawą do księgarni po zestaw poradników z serii „jak
żyć”. Pochłaniam je w ciągu tygodnia i z tej lektury wyłania mi się zarys misji, będący
podsumowaniem zdobytej wiedzy o rozwoju osobistym.
Skupię się na sobie. Zapisuję to zdanie w dzienniku i dotykam pięć razy. (To jeden
z reliktów mojego OCD. Wchodząc do łazienki, robię też piruecik, ale to przynajmniej
zabawne).
Wiem, że skupienie się na sobie nie będzie łatwe. Wymaga czasu, wysiłku i uwagi.
Oznacza świadomą pracę nad problemami: muszę stawić im czoło, zamiast traktować jak
odskocznię albo udawać, że są mniejsze niż w istocie. Trzeba się do tego PRZYŁOŻYĆ,
wejrzeć w głąb własnej duszy i zrozumieć, skąd biorą się zgubne nawyki, lęki
i autodestrukcyjne zapędy. Potrzeba silnej motywacji, aby podważyć i zmienić powyższe,
nawet jeśli nadal będą prowokowane różnymi zdarzeniami losowymi.
Jestem gotowa uprzątnąć wszystko i wszystkich z mojego życia w razie potrzeby. Jestem
gotowa skupić się wyłącznie na sobie.
Póki nie poznaję Stevena.
Siedzę w moim salonie na kanapie. Billy hałasuje na górze. Jestem w Kalifornii od trzech
długich tygodni, więc czarodziejski pył Toronto zdążył opaść.
Oczarowanie Stevenem uśmierzyło moje obawy co do serialu i własnej kondycji, lecz
teraz, bez Stevena na wyciągnięcie ręki, obawy wróciły.
Czy serial oznacza koniec mojej kariery? Albo, co gorsza, rozrośnie się w kolejny
krępujący fenomen, który przyćmi moją tożsamość?
Jaką moją tożsamość? Co to w ogóle, kurwa, znaczy? I skąd mam wiedzieć? Udawałam
kogoś całe życie, przez całe dzieciństwo, okres dojrzewania i wczesną dorosłość. W latach,
gdy człowiek ma odnaleźć siebie, ja udawałam kogoś innego. Zamiast kształtować
charakter, budowałam postacie.
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powinnam rzucić aktorstwo. Że nie
służy ono mojemu zdrowiu psychicznemu i emocjonalnemu, przeciwnie, na jedno i drugie
działa destrukcyjnie. Myślę o tym, co jeszcze niszczy moje zdrowie psychiczne
i emocjonalne… zaburzenia odżywiania, oczywiście, i problem z piciem.
Następnie sobie uświadamiam, iż mimo przekonania, że powinnam skończyć z tym
wszystkim – aktorstwem, alkoholem, bulimią – chyba nie potrafię. Na przekór niechęci,
jaką we mnie wzbudzają, w pewien sposób mnie określają. Stanowią moją tożsamość.
I może dlatego wzbudzają we mnie taką niechęć.
Stres wywołany tą refleksją zmusza mnie do pójścia do łazienki, jak każdy rodzaj stresu.
Prowokuję wymioty. Po powrocie na kanapę widzę nieodebrane połączenie od Stevena.
W dniu mojego wyjazdu z Toronto oficjalnie zostaliśmy parą i Bóg mi świadkiem, że
odetchnęłam z ulgą. Bałam się, że nasz związek to chwilowa odskocznia. Przelotny
romans. Coś dla zabicia czasu w nudnym miejscu pracy. Oznaczałoby to, że źle
zrozumiałam, mylnie odczytałam sygnały. Że byłam głupia. Chociaż mogłam przysiąc, że
łączy nas coś prawdziwego, potrzebowałam glejtu, punktu oparcia dla siebie i swojej
rzeczywistości.
Rankiem w dniu mojego wyjazdu Steven obudził mnie listem miłosnym z prośbą, żebym
została jego „kobietą”. Serce mi krwawiło, że muszę go zostawić. W chwili wsiadania do
taksówki oraz pożegnania targały mną emocje, jakich jeszcze nie zaznałam: czułam się
roztrzęsiona, przerażona i bezsilna. Nie miałam pojęcia, dokąd zabierze nas przyszłość,
zwłaszcza że nasz związek będzie związkiem na odległość. Możliwe, że ostatnie kilka
miesięcy było jedynie fantazją, ułudą. Może Steven wróci do swojego życia, a ja do
swojego, popadniemy w dawny schemat i powoli zapomnimy o sobie, nawet z glejtem.
I dlatego teraz, kiedy dzwoni, ogarnia mnie ulga. Wiem, co oznacza ten telefon.
Ubiegłego wieczoru, podczas naszej codziennej, trzygodzinnej sesji na FaceTimie
wspomniał, że sprawdzi loty do LA i rano da mi znać, czy udało mu się kupić bilet last
minute, bo nie zniesie dłużej rozłąki. Telefon oznacza, że zrobił rezerwację. I że przyjedzie
do mnie… dzisiaj. Telefon oznacza, że nasz związek nie był przelotnym romansem.
Ląduje. Zabrał jedynie bagaż podręczny, ponieważ zostanie tylko kilka dni. Jest już
w uberze i piszemy do siebie całą drogę. Nie mogę się doczekać. Wyrzucam Billy’ego,
który wszędzie zostawia narzędzia. (Kiedy ten człowiek skończy remont? To już ponad
rok).
Pukanie do drzwi. Wpuszczam Stevena. Niesamowicie zobaczyć go na żywo po trzech
tygodniach oglądania go w telefonie. Początkowo jesteśmy nieśmiali, rozmowa się nie
klei. Jestem przerażona. Czy to my w wersji LA? Czy wersja Toronto była magiczna, a w
LA czar pryska?
Wreszcie, po najdłuższych trzech minutach mojego życia, Steven bierze mnie w objęcia
i zaczynamy się całować. Rozbiera mnie, a ja jego, wyjmuje z kieszeni prezerwatywę (no
przecież), zakłada ją i bierze mnie na cel penisem w gumce. Jestem w siódmym niebie.
Robimy to trzy razy na kanapie, po czym zaczynamy rozmawiać i wszystko jest takie jak
dawniej. Łatwe. Niewymuszone. Nieśmiałość była jedynie napięciem seksualnym.
Wspaniale.
Po godzinie rozmowy i przytulanek Steven idzie do łazienki zrobić siku. Wraca powoli,
z zatroskaną miną. Staje w progu, nie podchodzi bliżej. Wyczuwam rezerwę. Nic nie
mówi.
– Co? – pytam wreszcie.
– Jenny… – mówi zmartwiony.
– No co? – pytam z niepokojem. – O co ci chodzi?
– Czy ty… – Steven spuszcza wzrok i szoruje skarpetami o parkiet. Nie mam pojęcia, co
chce powiedzieć, i dobija mnie jego wahanie. Chcę, żeby to w końcu wykrztusił.
– Czy ty masz problem? – rzuca.
– Problem?
– Tak. Problem.
– Nie jestem pewna, co masz na myśli…
– Na desce są ślady wymiocin.
– A, to – odpowiadam możliwie lekkim tonem. – Cóż, nie nazwałabym tego problemem,
to po prostu coś… co robię.
Widzę, że tego nie kupuje.
– Ty, na przykład, palisz – silę się na porównanie. – Palisz papierosy, a ja zmuszam się
do wymiotów. To coś, co robimy.
– Nie, to dwie różne rzeczy – przekonuje Steven. – Bulimia może cię zabić.
– Papierosy też.
– Owszem, ale rzucę.
– Aha. To ja też.
Steven wzdycha.
– Chcę tylko, żebyś była zdrowa, Jenny.
– Na ogół jestem.
– Kiedy nie jesteś.
– Kiedy jestem.
Rzuca mi przeciągłe spojrzenie. Jeszcze nigdy tak na mnie nie patrzył, troskliwie i ze
współczuciem. Nie podoba mi się to, ale czuję przez skórę, że nie ustąpi. Nie zdołam go
przekonać.
– Słuchaj, Jenny, musisz poszukać pomocy, w przeciwnym razie nie… nie mogę z tobą
być. Nie będę bezczynnie patrzył, jak robisz sobie krzywdę.
Tego się nie spodziewałam. Naprawdę?
Odpowiedź widzę w jego nieustępliwym spojrzeniu. Naprawdę.
A niech to wszyscy diabli.
70.
Siadam na pikowanym fotelu naprzeciwko Laury i wzdycham. Jednak nie jest to ciężkie
westchnienie, tylko westchnienie osoby, która właśnie czegoś dokonała i cieszy się, że ma
to z głowy, a zarazem bardzo chce się tym pochwalić.
Nareszcie się udało. Mam za sobą dwadzieścia cztery godziny bez prowokowania
wymiotów. Też mi wyczyn, powiecie, ale dla mnie owszem. Od trzech lat obżeram się
i wymiotuję dzień w dzień, wiele razy dziennie. Czuję się niewolnicą tych zaburzeń.
Nawet odkąd rozpoczęłam współpracę z Laurą, nic się nie zmieniło. Udaje mi się dotrwać
do końca sesji, po czym zaraz po powrocie do domu wsadzam palec w gardło, póki nie
uwolnię się od emocjonalnego zamętu, który nagromadził się od czasu ostatniego
posiedzenia w toalecie. Następnego dnia idę do Laury i ze wstydem opowiadam jej
o swojej porażce. Potem zaczynamy od początku i próbujemy raz jeszcze. Proces jest
mozolny i brak mi słów, jaka jestem sobą rozczarowana. Ale teraz nareszcie się udało.
Od czasu naszej wczorajszej porannej sesji nie wymiotowałam ani razu. Moje
westchnienie jest westchnieniem zakichanego zwycięzcy, i Laura ma tego świadomość.
Z lekkim uśmiechem pyta, czy chcę się czymś podzielić. Ogłaszam jej radosną nowinę.
Klaszcze, po czym pyta, jak mi się to udało, jak tego dokonałam.
W tym momencie moja duma przygasa. Było to piekielnie trudne i nie mam pewności,
czy zdołam to powtórzyć. Aby nie wymiotować przez całą dobę, niemal bez przerwy
pisałam w pamiętniku, aby przelać emocje na papier, co jest nie lada zadaniem, gdyż mam
trudność z określaniem tego, co czuję. Czy wystarczy napisać, że coś mnie „uwiera”?
Kilka razy się popłakałam i wieczorem trzykrotnie dzwoniłam do Laury, która przystała na
tę formę kontaktu, abym wreszcie mogła ruszyć z miejsca.
Odczuwanie tego przytłaczającego kłębowiska emocji bez odwracania uwagi bulimią
wiele mnie kosztuje. Bulimia pomaga mi w pozbyciu się tych emocji, nawet jeśli ulga jest
tylko chwilowa. Wydaje się niemożliwością, by stawić im czoło. Jak mam je znieść, jeśli
nie umiem ich nawet wyraźnie określić?
Dzielę się obawami z Laurą, która zapewnia, że wszystko po kolei. Ten proces wymaga
czasu, ale dojdziemy do tego wspólnymi siłami. Podnosi mnie na duchu. Następnie
tłumaczy, że skoro już wiem, jak to jest nie wymiotować przez cały dzień, skoro
przekonałam się, że jestem w stanie tego dokonać, musimy wejrzeć głębiej. Doświadczenie
da mi motywację, jednak nie usuniemy problemu, nie przechodząc do jego sedna. Aby
dociec, co kryje się pod bulimią, co ją napędza, musimy rozłożyć moje życie na części
pierwsze.
– Jasne… – mówię z wahaniem. Co to może oznaczać? Nie podoba mi się ta
niepewność.
– Chcę poznać bliżej Małą Jennette – mówi czule Laura. – Rozumiem, że dorastałaś pod
dużą presją, od dziecka spoczywała na tobie wielka odpowiedzialność. Ale chciałabym
usłyszeć konkrety.
Psychoterapeuci i ich obsesja na punkcie dzieciństwa. Dosyć się naoglądałam filmów
i seriali, z których wynika, że to typowa zagrywka. Miałaś przechlapane dzieciństwo i ono
cię ukształtowało.
Mnie to nie dotyczy. Nie miałam ojca alkoholika ani braci, którzy się nade mną znęcali
pod nieobecność rodziców. Owszem, byliśmy biedni i mieszkaliśmy w zagraconym domu,
i tak, mama zachorowała na raka, kiedy byłam bardzo mała, co było straszne. Poza tym
jednak wszystko grało. Mówię to Laurze, dyskretnie dając do zrozumienia, że nie dam się
podpuścić.
– W porządku – odpowiada Laura i na jej ustach gości wymowny uśmiech, który nie
wiedzieć czemu strasznie mnie wkurza. Dziwi mnie własna reakcja. Uwielbiam Laurę.
– Opowiedz mi o swojej mamie. O tym, jak wyglądały wasze relacje, kiedy byłaś mała.
Od razu zapala mi się czerwone światełko. Dlaczego mam opowiadać o mamie? Co z nią
nie tak? Nic. Mama była doskonała. W głębi serca wiem, że wcale tak nie uważam, że
sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, ale po cóż miałabym opowiadać o tym
Laurze? Nigdy nie wdawałam się na ten temat w szczegóły i nie mam zamiaru. Nawet nie
do końca rozumiem te szczegóły. I nie chcę rozumieć. Nie potrzebuję.
– Mama była wspaniała. Naprawdę, była idealną matką.
– Tak? W jakim sensie idealną?
Wysilam się na nieszczery uśmiech. Laura jest bystra. Jestem pewna, że potrafi przejrzeć
na wylot większość swoich klientów. Ale nie mnie. Nie po to dziesięć lat grałam
w gównianych sitcomach, żeby nie umieć sprzedać kwestii, w którą nie wierzę.
– Właściwie w każdym. Zajmowała się mną i braćmi. Na pewno było jej ciężko.
– Od tego są matki.
Czuję się przesłuchiwana, każda odpowiedź jest niepoprawna. Przyspieszam, próbując
się wytłumaczyć.
– No tak, ale różniła się od większości matek. – Cholera. Źle to zabrzmiało.
– To znaczy?
Robię pauzę, żeby się opanować. Laura nie wyprowadzi mnie z równowagi. Mówię
równym, wyważonym tonem.
– Poświęciła wszystko dla mnie. Rezygnowała z własnych potrzeb, żeby się mną
zajmować. Byłam dla niej najważniejsza.
– Hmm. I twoim zdaniem to zdrowe?
A to co znowu za diabelstwo? Jakiś teleturniej? Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć, aby
przedstawić mamę w korzystnym świetle.
– No, ja też stawiałam ją na pierwszym miejscu, więc to się wyrównało.
Równoważyłyśmy się nawzajem… byłyśmy najważniejsze… jedna… dla drugiej.
Laura świdruje mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Milczy jak zaklęta. Cisza jest
ogłuszająca.
– Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami – uzupełniam.
– Tak? Czy miała też przyjaciółki w swoim wieku, czy wasza przyjaźń była dla niej
najważniejsza?
Czego ty ode mnie chcesz, Lauro? Wiercę się w fotelu.
– Wygodnie ci czy…
– Bardzo wygodnie.
– Czy twoja mama miała koleżan…
– Tak, słyszałam pytanie – burczę opryskliwie.
Laura wygląda na lekko skonsternowaną. Robi mi się głupio. Wypytuje mnie z łagodnym
zaciekawieniem, a ja odbieram to jako atak. Może nie ma nic złego na myśli. Może to
tylko nieszkodliwe pytania.
– Wybacz.
– Absolutnie nic się nie stało.
Nie wystarczyłoby samo „nic się nie stało”, Lauro? Musiało być „absolutnie”? Co mnie
napadło, że tak się jej czepiam? Uśmiecham się, bardziej kurczowo, niżbym chciała.
Odwzajemnia uśmiech, łagodniej, niżbym chciała.
– No więc… – zagaja.
– Miała znajome, owszem. Zawsze powtarzała, że nie ma czasu na przyjaciółki. –
Uprzedzając kolejne pytanie Laury, brnę dalej: – To zrozumiałe, bo zawsze woziła mnie na
castingi, na plan i tak dalej.
– No tak. – Laura w zadumie kiwa głową. – Kiedy postanowiłaś zostać aktorką?
Umiem rozpoznać podchwytliwe pytanie.
– Właściwie to mama tego chciała, żebym miała w życiu lepiej niż ona.
– O, czyli nie chciałaś zostać aktorką? Mama chciała, żebyś została?
– Tak – odpowiadam z nieco większym naciskiem, niż zamierzałam. – Żebym miała
w życiu lepiej niż ona. Taka była dobra i wspaniałomyślna.
– Aha.
– Bo była.
– Rozumiem.
Chwila ciszy.
– Czy potrafisz wskazać, kiedy zaczęłaś mieć… – Laura urywa w poszukiwaniu
odpowiedniego określenia. – Zastrzeżenia do swojej wagi i ciała?
Nie chcę odpowiadać na to pytanie, ale podejrzewam, że jeśli zacznę się wykręcać, Laura
i tak mnie przyciśnie. Starannie dobieram słowa.
– No… w wieku jedenastu lat przestraszyłam się, że rosną mi piersi, więc mama
nauczyła mnie ograniczać kalorie, żeby mi pomóc.
– Żeby ci pomóc?
– Właśnie.
– Pomóc w jaki w sposób?
– Przestraszyłam się, że rosną mi piersi.
– No tak. Ale jak ograniczanie kalorii miało ci w tym pomóc?
– Ponieważ odchudzaniem mogłam opóźnić dorosłość.
Laura ponownie wbija we mnie swoje firmowe nieprzeniknione spojrzenie. Nie sposób
stwierdzić, o czym myśli, ale widzę, że główkuje zawzięcie. Czuję się w obowiązku coś
dodać.
– To się przydaje w aktorstwie. Zawsze grałam postacie młodsze od siebie, więc
młodzieńczy wygląd był ważny, jeśli chciałam utrzymać się w zawodzie. Deficyt
kaloryczny pomógł mi osiągnąć sukces.
Lekko kiwam głową na poparcie swojej tezy. Mam nadzieję, że to przekonało Laurę,
jednak po chwili widzę, że wręcz przeciwnie.
– Jennette, to, co opisujesz, jest… naprawdę niezdrowe. Matka poniekąd doprowadziła
cię do anoreksji… Nauczyła cię jej. To molestowanie.
Powracam myślą do chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałam słowo „anoreksja”,
siedząc na okrytej papierem kozetce w gabinecie doktor Tran. Nagle czuję się jak tamta
jedenastolatka, przestraszona, zagubiona i niepewna. Jedenastolatka, która nie znała całej
prawdy i miała podejrzenia, że matka nie jest bohaterką, za jaką ją uważa, ale je zdusiła.
Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Ogarnia mnie zakłopotanie. Umiem płakać
i powstrzymać się od płaczu na zawołanie, więc uciekam się do tradycyjnych sztuczek:
zgrzytam zębami dla odwrócenia uwagi i szybko mrugam oczami, żeby łzy nie popłynęły.
– Nie musisz się powstrzymywać. – Laura wychyla się naprzód.
STUL DZIÓB, LAURO. Nie zniosę tego dłużej. Wystarczy jeden dzień bez wymiotów,
żeby zdetronizować swoją matkę i storpedować jej wizerunek, któremu hołdowałam całe
życie?
– Muszę iść – oznajmiam i szybko wstaję.
– Zaczekaj, Jennette, robisz dobrą robotę. Ważną robotę.
– Muszę iść – powtarzam przez ramię, po czym otwieram drzwi i wypadam na zewnątrz,
jakby mnie ktoś gonił.
Łzy płyną mi po policzkach, kiedy jadę do domu, usiłując to wszystko ogarnąć. Laura
dała do zrozumienia, że mama mnie wykorzystywała. Całe moje życie, cała egzystencja
opierała się na narracji, że mama chce dla mnie jak najlepiej, robi wszystko dla mojego
dobra i wie, co jest dla mnie najlepsze. Nawet w przeszłości, gdy zaczęło się psuć między
nami, przywoływałam się do porządku, aby nie naruszyć owej narracji, koniecznej dla
mojego przetrwania.
Jeżeli mama działała z egoistycznych pobudek i nie wiedziała, co jest dla mnie najlepsze,
oznacza to, że całe moje życie, mój światopogląd oraz tożsamość opierają się na
fałszywych podstawach. A jeśli całe moje życie, światopogląd i tożsamość opierają się na
fałszywych podstawach, będę zmuszona zburzyć i odbudować te podstawy od zera. Nie
mam pojęcia, jak miałabym tego dokonać. Nie mam pojęcia, jak żyć inaczej niż w cieniu
matki, zależna od jej zachcianek, potrzeb i aprobaty.
Staję przed moim samotnym domem i siedzę w samochodzie z włączonym silnikiem.
Wyciągam telefon i piszę wiadomość do Laury.
Zawieszam palec nad komórką, po czym klikam wyślij i wyłączam telefon. Wbiegam po
schodach i od razu kieruję się do łazienki. Raz po raz zmuszam się do wymiotów.
Wpycham palce do gardła, coraz mocniej, aż zaczynam się dławić. Pojawia się krew.
Wpycham dalej. Wymioty z krwią płyną z moich ust do sedesu. Spływają mi po ręce.
Zlepiają włosy. Wymiotuję dalej. Potrzebuję tego.
Następnie biorę kąpiel, próbując się odprężyć. Kiedy wychodzę z wanny, mam obolałe,
rozpalone ciało, jak zawsze po torsjach.
Wpełzam do łóżka i zwijam się w kłębek. Włączam telefon. Trzy nieodebrane połączenia
od Laury i jedna wiadomość głosowa. Kasuję numer Laury. Wygląda na to, że nie będę
miała osoby towarzyszącej na kolejny bankiet.
73.
Kiedy przed domem parkuje taksówka Stevena, staję w drzwiach i nerwowo przesuwam
rękami po nogawkach spodni. Dostał pracę w LA – półroczny kontrakt – i będzie ze mną
mieszkał. Zamieszkamy razem. Razem, pod jednym dachem. I to jest wspaniałe, naprawdę.
Mniej cieszy mnie perspektywa wyznania mu, że rzuciłam terapię. Nie wiem, jak to
przyjmie, lecz mam pewne obawy, ponieważ stanowczo na nią nalegał.
Otwiera drzwiczki i wysiada, w swetrze i chinosach. Taksówka odjeżdża, a Steven
wbiega po schodach z płócienną torbą i podręcznym bagażem na kółkach. Kipi energią.
Steven zwykle nie wbiega, raczej przesuwa się niepostrzeżenie, kroczy, sunie.
Przypuszczam, że ten nadmiar energii wynika z radości na mój widok, i gryzie mnie
sumienie na myśl o tym, co zamierzam mu zakomunikować. Wchodzi i bierze mnie
w ramiona.
– Jenny, Jenny bo Benny Banana fanna fo Fenny Fi faj mo Menny, Jenny! – śpiewa,
obracając mnie w kółko.
Próbuję odpowiedzieć mu w podobnym duchu, ale rezygnuję, bo… sytuacja mnie
przerasta. Steven stawia mnie na podłodze, a ja zbieram się w sobie. Powiem mu, zrobię
to.
– Steven…
Ale on wpada mi w słowo i zaczyna opowiadać, jaki jest przejęty: nie pobytem w LA,
nową fuchą ani mieszkaniem ze mną. Nie ekscytuje go żadna z tych rzeczy. Steven się
cieszy, że… zabierze mnie do kościoła.
Do kościoła? Nie byłam w kościele od pogrzebu mamy i nie zamierzałam udać się tam
w najbliższym czasie (nigdy). Wiem, że Steven wychował się w katolickiej rodzinie, ale
podobno nie praktykowali. Nie sądziłam, że wiara odgrywała dla niego większą rolę
w młodości, a co dopiero w chwili obecnej. Wytrzeszczam oczy. Steven tłumaczy.
– Nie wiem, po prostu czuję, że życie kryje w sobie coś więcej. Ma więcej głębi,
znaczenia.
Nie rozumiem, co ma piernik do wiatraka. Myśli, że katolicyzm nada głębię jego życiu?
Nie chcę go gasić, kiedy jest taki rozentuzjazmowany, więc przypominam mu delikatnie
nasze pierwsze rozmowy, gdy przyznawał mi rację, że wiara ogranicza człowieka, zamiast
dodawać mu skrzydeł.
– No tak – przytakuje. – Ale zmieniłem zdanie.
Aha. Proszę, aby to rozwinął.
– Obejrzałem Bóg nie umarł na Netfliksie i dał mi do myślenia. Myślę, że jest w nim
dużo prawdy, Jenny. Całe mnóstwo prawdy. Dlatego chcę, żebyśmy spróbowali pochodzić
na mszę. Odnaleźć wiarę.
– Chwila. Obejrzałeś gówniany, chrześcijański film na Netfliksie i chcesz porzucić cały
swój dotychczasowy światopogląd dla Jezusa?
Widzę w jego oczach, że mój ton go zabolał. Zapada cisza. Zaczynam martwić się o jego
zdrowie psychiczne. Sprawia wrażenie zupełnie niepodobnego do siebie. Ale z drugiej
strony jesteśmy parą dopiero od kilku miesięcy, może to naturalny zwrot, kiedy miesiąc
miodowy dobiega końca. Może taki jest naprawdę.
– Stevenie… rzuciłam terapię.
Nie do wiary, że rzucam to ot tak, chociaż jeszcze dziesięć minut temu strasznie się tym
stresowałam. Może chciałam tylko wypełnić pustkę, która wytworzyła się między nami.
Albo zmienić temat. Bez względu na powód, wyrzuciłam to z siebie i słowa zawisły
w powietrzu. Czekam na reakcję Stevena. Podnosi głowę znad walizki, żeby na mnie
spojrzeć.
– Nie szkodzi.
Naprawdę? Nie szkodzi? No nie wierzę. Przecieram uszy ze zdumienia. Otwiera usta,
żeby coś dodać.
– Nie potrzebujesz terapii, jeśli odnajdziesz Jezusa.
74.
– Czy kiedykolwiek układało ci się z mamą, czy zawsze było tak… jak zapamiętałam?
Znam wersję mamy, że tata „pewnie ją zdradza” albo „za mało się udziela”, w zależności
od humoru. „Twój ojciec jest leniwy i niewydarzony, trudno to inaczej ująć. Bezduszny
człowiek o wrażliwości ziemniaka”.
Pamiętam też kilka dobrych rzeczy. Pamiętam, że uwielbiałam jego zapach – pachniał
drewnem i świeżą farbą. Czasem spałam w jego ubraniu, otulona tym zapachem.
Pamiętam, jak uczył mnie wiązać moje różowe buciki z Kubusiem Puchatkiem na
kokardkę, kiedy siedziałam w wózku na zakupy, a mama narzekała na to, jak podrożał
papier toaletowy. Pamiętam, jak zabrał mnie na służbowe przyjęcie świąteczne w Home
Depot. Nie mogłam uwierzyć, że wybrał właśnie mnie. Mnie! Nie nacieszyłam się długo tą
myślą, ponieważ wyszło na jaw, że to pomysł mamy, która chciała mnie później wybadać,
z kim tata może mieć romans. „Nie wykluczaj Dona. Zawsze podejrzewałam, że twój
ojciec może być homo. Wystarczy spojrzeć, jak siedzi i zakłada nogę na nogę”. Tak czy
siak, zabawa była przednia. Na ścianach wisiały czerwono-zielone zasłony, a dokoła
ustawiono choinki, które się nie sprzedały. Nauczyłam się grać w blackjacka. Tamtego dnia
naprawdę czułam się kochana przez tatę.
Ale poza tym zachowałam raczej smutne wspomnienia. Pamiętam głównie, że go nie
było. Jakby się nie interesował. Pamiętam, jak raz przez trzy, cztery tygodnie próbował
czytać na dobranoc mnie i Scottiemu, ale daliśmy za wygraną, bo zasypiał. Pamiętam, jak
zapominał o występach tanecznych i drzemał w czasie rodzinnych pokazów moich filmów,
organizowanych przez mamę. Pamiętam Wielki Skandal Pornograficzny 2003: mama
przyłapała go na oglądaniu pornografii – grzech główny w mormonizmie – i znowu
wykopała z domu, tym razem na miesiąc. Po tym incydencie nalegała, żebym zwracała się
do niego po imieniu, „Mark”. I tak robiłam do jej śmierci.
Teraz, gdy siedzę naprzeciwko taty i jego nowej dziewczyny, nie interesuje mnie
perspektywa mamy ani własne wspomnienia. Interesuje mnie perspektywa taty.
– Wiesz co, to było tak dawno, że ledwo pamiętam – odpowiada wreszcie po dziesięciu
sekundach milczenia. Patrzy na swoją dziewczynę w poszukiwaniu aprobaty.
Jego dziewczyną jest Karen, przyjaciółka mamy z liceum, która podkradła jej imię dla
dziecka. Patrząc na nią, uświadamiam sobie, że mama malowała się tak jak Karen. Albo to
Karen próbuje malować się tak jak mama. Trudno powiedzieć, ale czuję się skrępowana.
Chcę, żeby tata był szczęśliwy, ale on jest trochę… zbyt szczęśliwy. Minął rok od
śmierci mamy, a on zaczął spotykać się z Karen tydzień później. Na stypie bardziej
pochłaniało go zdobycie numeru Karen niż opłakiwanie żony, z którą spędził trzydzieści
lat. (Stypa to takie przyjęcie po pogrzebie, kiedy ludzie zajadają przekąski i mówią, że
rozumieją, co czujesz, bo kot im zdechł przed kilku laty).
Tata otrząsnął się szybciej, niż się spodziewaliśmy z braćmi, i nie jest nam z tym łatwo.
Sporo nas to kosztuje, ale zabiegamy o podtrzymanie kontaktu. Straciliśmy mamę, nie
chcemy stracić też taty.
Trzeba mu oddać, że też się stara, o wiele bardziej niż za życia mamy. Dzwoni do nas
i pyta, co słychać, i kazał nam zrobić listy na Amazonie, żeby wiedzieć, co chcielibyśmy
na święta.
I dlatego, gdy zadzwonił do mnie w zeszłym tygodniu, że chce się spotkać i „pogadać”,
mimo początkowego zdziwienia uznałam, że dzisiejsze spotkanie to po prostu przejaw tych
starań.
Ale siedzę naprzeciwko nich, atmosfera jest drętwa, i wkrótce dociera do mnie, że się
myliłam. Jest sztywniejszy niż zwykle. Chyba ma mi coś do zakomunikowania.
Teraz to ja sztywnieję. Cholera. Pewnie biorą ślub. Boże, i mam udawać, że ich
wspieram czy wręcz się cieszę? Skubię paznokcie, żeby na nich nie patrzeć, i zbieram się
w sobie, żeby zadać to pytanie.
– No więc… dlaczego chciałeś się spotkać?
– Uhm, no… – Tata patrzy na Karen, która zachęca go wzrokiem. O nie, zaraz to powie.
Uwaga…
– Dustin, Scottie i ty… nie jesteście… moimi biologicznymi dziećmi.
…
…
…
Że jak?
Jestem w szoku. Czuję, że blednę. Chyba zaraz zemdleję.
– C-co? – wyduszam wreszcie zdrętwiałymi wargami.
Tata kiwa głową. Karen ma łzy w oczach.
– Ale jest waszym ojcem – zaznacza głosem rozedrganym z emocji. – Ten człowiek jest
waszym ojcem.
Zawroty głowy mijają, ale wciąż nie mogę zebrać myśli. Łzy płyną mi po policzkach,
mimo że kompletnie nic nie czuję.
– Uznałem, że powinnaś wiedzieć. – Tata wpatruje się w swoje ręce, które zaciera. Mama
nie znosiła, kiedy zacierał ręce. „Idź po krem, Marku”.
Przysuwam się i go obejmuję. Odwzajemnia uścisk. Karen nas obserwuje.
– Dziękuję, że mi powiedziałeś – mówię.
Chowam twarz w jego koszuli, czując zapach drewna i farby. Tuż przed oczami mam
kieszonkę w kratkę. Nasiąka moimi łzami.
Karen pochyla się nad moim zgarbionym ciałem i w półuścisku zarzuca na mnie rękę.
Ciekawe, że ilekroć dwie z trzech osób się obejmują, trzecia czuje potrzebę, żeby się
przyłączyć. Przytulanie to czynność dla dwojga, nie trojga. Nie chcemy cię tu, numerze
trzy. Dziękujemy.
– Powiedział mi i uznałam, że powinien z tobą porozmawiać – szepcze-mówi Karen
w moje włosy. – Że musi ci o tym powiedzieć. Masz prawo znać prawdę.
Odsuwam się wreszcie i wyglądam przez okno, żeby nie patrzeć na tatę i Karen.
Dramatyczne chwile mają to do siebie, że kontakt wzrokowy jeszcze potęguje ich
dramatyczne, doniosłe znaczenie. Jakby nam było mało. Wystarczy tego dramatyzmu.
Więcej nie potrzeba.
Wyglądam przez okno i nabieram chęci, żeby zapytać o mojego biologicznego ojca.
Bardzo tego chcę. Umieram z ciekawości. Kim jest? Czy łączy nas podobieństwo? Czy
dogadalibyśmy się lepiej niż ja z Markiem? Czy zachowywalibyśmy się naturalnie? Już
mam zapytać, ale się powstrzymuję. Nie chcę urazić taty. Czy raczej, „taty”. Na razie niech
zostanie tak, jak jest. Zapytam w swoim czasie.
– To idziemy do kina czy…? – pyta tata.
Ziemniak.
76.
Lot do Sydney to czternaście godzin piekła wymiotów w samolotowej toalecie. Jem dwa
całe posiłki na pokładzie i oba zwracam, podobnie jak prawie nieustanny strumień
przekąsek dostarczanych przez stewardesę: żelki, chipsy, krakersy. Jem i rzygam na
zmianę. Co za bajzel. Podczas całego lotu nie ma chwili, żebym nie jadła, nie
wymiotowała lub – w przerwach między jednym i drugim – nie kombinowała, jak po raz
czternasty wstać do łazienki, nie narażając się na podejrzliwe spojrzenia siedzącego obok
biznesmena w peruczce.
Wymiotując po raz ostatni, mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Bolą mnie usta, w których
czuję kwaśny smak wymiocin. Wpycham palce do gardła i wytrzeszczam oczy, i w
brunatnej strudze, która leje mi się z ust i ohydną kaskadą wpada do sedesu, miga coś
białego. Przesuwam językiem po zębach i stwierdzam brak jednego. Kwas żołądkowy tak
rozpuścił szkliwo, że właśnie pozbyłam się dolnego trzonowca z lewej strony.
Czuję metaliczny smak i pluję do umywalki. Krew. Niechętnie wkładam rękę pod kran
i płuczę usta wodą wątpliwej jakości. Robię to cztery albo pięć razy, po czym dostrzegam
w lustrze swoje odbicie. Próbuję uniknąć tego widoku, ale nie mogę. Nie w tak ciasnej
przestrzeni z tak wielkim lustrem. Długo się w nie wpatruję. Nie podoba mi się to, co
widzę.
Lądujemy w Sydney. Kierując się w stronę nissana sentry, który na mnie czeka, widzę
wiadomość głosową z nieznanego numeru. Odsłuchuję. Rodzice Stevena. Informują, że są
na miejscu, przylecieli zaniepokojeni telefonem syna. Zabrali go do szpitala
psychiatrycznego na badania, ponieważ podejrzewają u niego schizofrenię. Chowam
telefon i siadam z tyłu.
– Cześć, jak leci? – pyta wesoły kierowca ubera.
W milczeniu patrzę przed siebie. Jak leci? W chuj zajebiście. Mama kłamała całe życie,
kto jest moim prawdziwym ojcem, mam bulimię, powitam dziennikarzy bez dolnego zęba
trzonowego z lewej strony, a mój chłopak jest schizofrenikiem. Gorzej być nie może.
– Och, uwielbiam ten kawałek. Mogę zrobić głośniej?
Nie czekając na odpowiedź, kierowca ubera przekręca gałkę radia. Leci Focus on me
Ariany Grande.
– Jeszcze lepszy niż poprzedni, no nie? – rzuca. Kiwa głową i nuci w rytm piosenki.
Z entuzjazmem klepie deskę rozdzielczą.
Wyglądam przez okno i widzę w oddali Sydney Opera House. W zamyśleniu badam
językiem miejsce po zębie. Może Ariana ma rację. Może pora skupić się na sobie.
78.
– Witaj, Jennette.
– Cześć, Jeff.
– Bądź tak miła i stań na wadze.
Hm? Słucham? Nikt mnie nie uprzedził, że będę musiała się zważyć na pierwszej sesji ze
specjalistą od zaburzeń odżywiania, którego znalazłam w sieci. Gdybym o tym wiedziała,
nie jestem pewna, czy umówiłabym się na wizytę. A gdybym nawet umówiła się na
wizytę, włożyłabym swoje niezawodne wdzianko do „ważenia publicznego”, które
zakładam na każdą wizytę lekarską, bez względu na pogodę, popelinową spódnicę
i najcieńszą bluzkę na ramiączkach. (Odzież ma dodać jak najmniej wagi). W życiu nie
włożyłabym dżinsów. Piekielnie grubych, ciężkich dżinsów. Ani swetra. Luźnego,
o grubym splocie.
– Muszę?
– Owszem. Ale nie musisz patrzeć na odczyt, a ja ci go nie podam. Potrzebny mi do
celów klinicznych. Na początku każdej sesji będę sprawdzał, ile ważysz.
Załamuję ręce.
– Wyglądasz na zdenerwowaną.
– Nie chcę się ważyć.
– To jedynie część procesu. Rozumiem, dlaczego się stresujesz. Prawdę mówiąc, twoja
reakcja jest spokojniejsza niż większość tego, co widuję na co dzień.
– To znaczy?
– Ludzie wybuchają płaczem, czasem krzyczą, kiedyś ktoś rzucił torebką. Była heca.
Parskam śmiechem.
– Konfrontacja z własnymi emocjami będzie najbardziej przełomowym aspektem twojej
terapii. Zaczniesz od emocji związanych z jedzeniem, swoim ciałem oraz, nie inaczej,
ważeniem. Pomogę ci w tym procesie, ale jeśli chcesz wyzdrowieć, musisz wyjść temu
wszystkiemu naprzeciw.
– Nie dajesz mi wielkiego pola manewru.
Chichoczę, po czym milknę nagle, a Jeff nic nie mówi. Tylko na mnie patrzy.
Jest wysoki – jakieś metr dziewięćdziesiąt – ma życzliwe, niebieskie oczy i perfekcyjnie
przystrzyżoną jasną brodę do kompletu z perfekcyjnie ułożonymi jasnymi włosami ze
schludnym przedziałkiem z boku. Nosi spodnie, kraciastą koszulę z krawatem i czarny
pasek ze srebrną klamrą. Jego gesty są równie precyzyjne jak wypowiedzi – żadnej waty,
yyyy, aaaa ani tym podobnych. Oto człowiek bez pauzy wypełnionej. Szanuję go. Bycie
człowiekiem bez pauzy wypełnionej to nie przelewki.
Wstaję i podchodzę do wagi. Przymykam oczy, biorę głęboki wdech i staję. Słyszę, że
Jeff coś zapisuje.
– Możesz zejść.
Schodzę. Wracam na kanapę. Jeff uśmiecha się do mnie – jego uśmiech ma w sobie
nieco ciepła, ale to uśmiech człowieka, który podchodzi do sprawy poważnie.
– Bierzmy się do pracy.
79.
– Nie wiem, jak mogłem myśleć, że jestem Jezusem – mówi ze śmiechem Steven,
pałaszując frytkę.
Siedzimy naprzeciw siebie w Laurel Tavern, barze w Studio City. Piję moscow mule
i chłonę Stevena wzrokiem, tak jak chłonęłam matkę, gdy ocierała się o śmierć. Patrzę
w sposób najczystszy z możliwych. W oczach mam zdumienie pełne wdzięczności. Jesteś
tu. Nadal tu jesteś.
Myślałam, że po wyjeździe do psychiatryka słuch po Stevenie zaginie. Ale zadzwonił,
kiedy tylko uzyskał dostęp do telefonu. Oboje płakaliśmy. Mówił jak dawniej, w pewnym
sensie, może nieco monotonnym, bezbarwnym tonem. Zapewnił, że to przez lit, który
bierze, i że z czasem odzyska dawnego siebie. Bardzo tego chciałam.
A teraz, gdy dwa miesiące później siedzę na wprost niego, zaczynam wierzyć, że tak się
stało. Znowu razem mieszkamy i chyba już mu lepiej. Regularnie chodzi do psychiatry i na
terapię. Bierze leki. Porzucił śluby czystości i uprawiamy świetny seks. Bagatelizuje swój
schizofreniczny epizod, jakby nie było o czym mówić.
– Ja też nie wiem – przyznaję.
Steven ujmuje moje ręce nad blatem. Ma palce tłuste od frytek. Nie szkodzi.
– Na pewno się przestraszyłaś.
– Owszem.
– Przepraszam, że postawiłem cię w takiej sytuacji.
– Nic się nie stało. Ty też nie mogłeś na mnie liczyć. Sporo się działo.
– Wiem. Ale pracujemy nad rozwiązaniem naszych problemów. Będziemy się wspierać.
Wszystko się ułoży.
Przytakuję. Wierzę mu na słowo.
80.
Wpatruję się w talerz spaghetti, który mam przed sobą. Od co najmniej dziesięciu minut
przetwarzam myśli i emocje, które nachodzą mnie przed jedzeniem.
Biorę ołówek i wypełniam formularz.
Myśli: chcę spaghetti, ale nie chcę spaghetti. Boję się, że przytyję. Nie chcę, żeby
makaron leżał mi na żołądku. Nie chcę czuć się ociężała. Mam dosyć uczucia ciężkości.
Boję się jeść. Nie chcę wymiotować.
Uczucia: niechęć – 8/10. Niepokój – 8/10. Strach – 7/10. Żądza – 6/10.
Wciągam powietrze w płuca i biorę kęs. Kolejne myśli. Kolejne uczucia. Zawsze
przybywa myśli i uczuć. Wieczne myśli i uczucia są wyczerpujące. Wracam do formularza,
aby je zapisać.
Myśli podczas jedzenia: mama zawsze mówiła, że twarz mi puchnie od soli. Boję się, że
jutro będę spuchnięta. Mama byłaby zła, gdyby widziała, że to jem. Byłaby zawiedziona.
Jestem do niczego.
Uczucia: smutek – 8/10. Rozczarowanie – 8/10.
Zaczynam płakać. Odkładam ołówek i pozwalam łzom płynąć, w myśl zaleceń Jeffa.
Chodzę do niego od trzech miesięcy i robię powolne, ale miarowe postępy. Odwaliliśmy
tyle roboty, że trudno to ująć w kilku słowach.
Zaczęłam od wyrzucenia wszystkich produktów niskokalorycznych (mrożonych dań
Lean Cuisine, dietetycznego soku żurawinowego, dietetycznych herbat itd.) oraz ubrań
sportowych. Żadnych ćwiczeń podczas tego etapu terapii. Rozciąganie i spacery jak
najbardziej, ale koniec z półmaratonami. Nic, co świadczyłoby o tym, że dbam o linię.
Następnie przez dwa tygodnie miałam prowadzić bieżący zapis napadów obżarstwa
i sesji nad sedesem, a także zapisywać wszystko, co i kiedy zjadłam. Śledzenie tych
pierwszych było zrozumiałe, to samo zadawała mi Laura, ale prowadzenie dziennika
posiłków zbiło mnie z tropu. Czy nie wiąże się aby z zaburzeniami odżywiania? Przecież
to kompulsywny, niezdrowy nawyk.
– Owszem, z czasem z niego zrezygnujemy. Mało tego, zaczniesz monitorować, jak
często to robisz, aby ostatecznie całkiem przestać.
– Zatem chodzi o monitorowanie… monitorowania.
Lekki chichot i nagła cisza.
– Właśnie.
– No dobrze. To po co mam prowadzić dziennik posiłków, jeśli dążymy to zaprzestania
tej czynności?
– Chciałbym mieć obraz twoich zachowań w kontekście jedzenia. Świadomość tego, co
spożywasz i kiedy, pomoże mi to zrozumieć.
Po dwóch tygodniach skrupulatnego zapisywania Jeff przegląda formularze i gładzi się
po brodzie.
– Hmmm. Tak. Ciekawe. Hmm. Tak.
Co? No co, Jeff? Co?
– Ciekawe…
– Co jest ciekawe? – Nie wytrzymuję.
– Zatem prawie codziennie rezygnujesz ze śniadania, po czym jesz późny lunch, między
wpół do trzeciej a trzecią. W zasadzie nie nazwałbym tego lunchem. To nie jest pełny
posiłek. We wtorek widzę osiem kęsów łososia… bardzo szczegółowo… baton proteinowy
w środę, dwa jajka w czwartek. Dlaczego zwymiotowałaś jajka?
Wzruszam ramionami.
– Dojdziemy do tego. No dobrze, czyli jesz bardzo późne, oszczędne lunche, po czym
około ósmej siadasz do kolacji, również niepełnej. Sytuacja rozkręca się około jedenastej,
kiedy masz coś, co nazywasz napadem żarłoczności. Cały talerz pad thai ze smażonym
ryżem i burrito z Del Taco. I wygląda na to, że co wieczór z grubsza o tej porze zwracasz
wszystko, co jesz.
Tak, wiem. Sama to napisałam.
– No tak – mówię, jakbym dowiadywała się czegoś nowego.
– Podsumowując, Jennette: przez pierwszą część dnia się głodzisz. Nie jesz śniadania,
późny lunch i kolację spożywasz na zasadzie przekąski, a o jedenastej wieczorem jesteś tak
wygłodzona, że jesz, ponieważ ciało cię o to błaga. Nie dziwi też, po co wówczas sięgasz.
Jesteś tak głodna, że marzysz o konkretnym posiłku, który zapewni ci sytość. Ale później,
oczywiście, z uwagi na twój stosunek do tych posiłków i głęboko zakorzenione schematy
autodestrukcyjne, prowokujesz wymioty. I następnego dnia sytuacja się powtarza.
– Właściwie to był dobry tydzień – tłumaczę. – Może dlatego, że chciałam „dobrze
wypaść”.
– Na pewno – zapewnia Jeff. – Nie ma sensu się w to zagłębiać. Potraktuj to jako krok
naprzód, nic innego. – Uprzejmie kiwa głową, po czym posyła mi stanowcze spojrzenie. –
Ale chyba stać nas na więcej.
Wierzę mu. Jest taki pewny tego, co mówi. A człowiek bez pauzy wypełnionej nie jest
niczego pewny bez powodu. Człowiek bez pauzy wypełnionej jest pewny rzeczy, których
jest pewny.
– Oto, co zrobimy. Znormalizujemy twoje odżywianie. Trzy pełne posiłki dziennie i dwie
przekąski o ustalonych porach. Bez dyskusji. Przed rozpoczęciem procesu normalizacji
odżywiania musimy wskazać ryzykowne produkty, czyli takie, które podlegają twojej
surowej ocenie – które jesteś skłonna zwrócić bardziej niż inne.
Nie musi mi tego dwa razy powtarzać. Rozpoczynam wyliczankę.
– Wypieki, lody, kanapki, frytki, pieczywo, ser, masło, chipsy, makaron, ciastka…
– Świetnie, świetnie – mówi Jeff. Notuje zawzięcie, ale nie prosi, żebym mówiła wolniej.
Lubi wyzwania. Długopis fruwa po papierze. Leci po złoto, jak nic. Z rozmachem stawia
„t” w „ciastkach” i patrzy na mnie. – Jednym z naszych najważniejszych celów podczas
terapii jest zredukować ocenę towarzyszącą jedzeniu. Jakąkolwiek ocenę. Chcemy
zneutralizować jedzenie. To po prostu coś, co jesz, ani dobre, ani złe. Ananas czy naleśnik,
nieważne.
– Oba są złe, ponieważ zawierają dużo cukru.
Jeff mruga raz.
– No tak, zatem popracujemy nad tym.
– Dobrze.
– I ostrzegam, Jennette, znormalizowanie nawyków żywieniowych i psychiczne
zneutralizowanie żywności nie będzie łatwe. Wcale nie będzie łatwe. Zanosi się na ciężką
pracę emocjonalną. Twoje odżywianie długo było… pojebane.
Nie spodziewałam się takiej puenty, Jeff, ale doceniam zapał.
– Będzie ciężko. Ale pomogę ci przez to przebrnąć.
Siedzę nad stołem, a łzy kapią mi do spaghetti, rozcieńczając sos. Jeff miał rację.
Znormalizowanie odżywiania i zneutralizowanie żywności to ciężka praca emocjonalna.
Zanoszę się płaczem. Jestem wściekła, że ryczę. Ogarnia mnie wzburzenie. Tracę
panowanie.
Łzy kapią na formularz i rozmazują tekst. Kurwa mać. Dmucham na plamę, żeby ją
wysuszyć, ale kapie mi z nosa, co jeszcze pogarsza sprawę. Zgniatam kartkę i ciskam ją
przez cały pokój do kosza. Oczywiście nie trafiam. Jezus Maria.
A w dupie. Wstaję, biegnę do łazienki i wymiotuję.
81.
– Potknięcia są całkowicie normalne. Potykasz się i tyle. To cię nie określa. Nie sprawia,
że jesteś do niczego. Padłaś, powstań – oznajmia Jeff i wręcza mi plik kartek zatytułowany
„Padłaś, powstań”. (Mam przeczucie, że to sobie przećwiczył. „Powiedz to, a potem daj jej
kartki. Zrobisz wrażenie”).
Co tydzień przynosi mi materiały. Dostaję nowy zestaw pod koniec każdej sesji. Na ogół
zawiera artykuł, test lub dwa, ćwiczenia. Tematy mają szeroki zakres, począwszy od „Jak
tworzyć zdrowe związki (i analizować istniejące)”, poprzez „Budowanie tożsamości bez
zaburzeń odżywiania”, aż po „Czym właściwie jest self-care?”.
Lubię te zestawy. Lubię przelewać siebie na papier, to upraszcza sprawę. Kiedy wszystko
mam w głowie, rodzi się chaos. Ale kiedy spoglądam na papier i widzę swoje odbicie
w postaci słów, wykresów i zestawień, to mi rozjaśnia w głowie.
Zestawy zawsze nawiązują do tematu sesji, stąd wiem, że dzisiaj będzie o potknięciach.
– Jennette, to będzie jeden z najważniejszych aspektów terapii. Akceptujesz potknięcia
i idziesz dalej.
Przytakuję.
– Ludzie ze skłonnością do zaburzeń odżywiania zwykle skupiają się na swoich błędach
i nie przechodzą nad nimi do porządku dziennego. Są perfekcjonistami. Coś ci to mówi?
– Tak… – (Denerwuje mnie ta etykietka, ale trafił).
– Problem polega na tym, że jeśli robimy sobie wyrzuty z powodu błędu, do poczucia
winy oraz frustracji, które czujemy, dochodzi wstyd. Frustracja i poczucie winy mogą nas
pchnąć naprzód, ale wstyd… wstyd zatrzymuje nas w miejscu. Paraliżuje. Wpadając
w spiralę wstydu, mamy tendencję do popełniania wciąż tych samych błędów, które
wzbudziły wstyd na początku.
Kiwam głową, bo nareszcie łapię.
– A wtedy potykam się i leżę.
Z dumą celuje we mnie palcem.
– Bingo.
Obeszłabym się bez „bingo”, lecz argument trafił mi do przekonania. Uświadamiam
sobie, w jakim stopniu spirale wstydu przyczyniły się do moich problemów. Mam dosyć
przysięgania sobie, że „tym razem naprawdę z tym skończę”. Może pogodzenie się
z potknięciem to brakujący element. Może kiedy się potknę, przyjmę do wiadomości, jakie
to frustrujące i rozczarowujące, bez wpadania w spiralę wstydu. Padłam, ale powstanę.
Niech potknięcie będzie, jak mówi Jeff, tym i niczym więcej. Potknięciem.
82.
Cholera. Spóźnię się na spotkanie. Łapię torbę i biegnę na dół, kiedy widzę, jak tam
siedzi, wygląda przez okno i nawija kosmyk na palec wskazujący. Twarz ma otępiałą, jak
często mu się zdarza ostatnio. Przeraża mnie, gdy oglądam go w takim stanie. Za
pierwszym razem myślałam, że może ma za dużą dawkę litu. Ale zmieniano tę dawkę już
kilkanaście razy, a otępienie nie ustało. Wtedy zrozumiałam, że to coś innego.
– Cześć, mały – rzucam możliwie lekkim tonem. – Co słychać?
Jakby mnie nie słyszał.
– Steven?
Nic. Przygryzam wargę.
– Hm, muszę iść na spotkanie. Masz ochotę jechać ze mną? Mógłbyś się przejść, kiedy
tam będę. Uwinę się w godzinę.
Ostatnio zabieram go ze sobą, kiedy mam coś do załatwienia. Boję się, że w przeciwnym
razie nie wyjdzie z domu.
Rzucił pracę i nie zanosi się, żeby do niej wrócił. Twierdzi, że „praca to marnowanie
życia”. Nie ma żadnych zainteresowań i nie chce spędzać czasu ze znajomymi. W zasadzie
tylko pali trawkę. Budzi się rano i natychmiast zapala, po czym pali aż do wieczora. Bez
przerwy chodzi nawalony. Jak stodoła. W życiu nie widziałam tak nawalonego człowieka.
Nawalony aż do otępienia.
Początkowo nie widziałam w tym nic złego. Myślałam, że może musi odreagować pobyt
w szpitalu psychiatrycznym i sytuację, która go przerosła. Usiłowałam go wspierać.
Pomogłam mu nawet znaleźć dilera, który organizował każdą ilość trawki, na miarę
wygórowanych potrzeb Stevena.
Ale potem zaczął mieć te stany. Nie, żebym nie rozumiała. Rozumiem. Całkowicie
rozumiem potrzebę, żeby się znieczulić. Tyle że ja przestałam się znieczulać. I może w tym
tkwi problem, przynajmniej dla nas. Moja terapia przynosi wymierne efekty. Nie
zadręczam już swojego ciała w takim stopniu jak kiedyś. Dzień w dzień staram się stawić
czoła sobie. Z różnym skutkiem, ale sumiennie.
Mój stan się polepsza, a Steven brnie coraz dalej w nałóg. I coraz bardziej się od siebie
odsuwamy.
Dlatego kilka tygodni temu wpadłam na genialny pomysł, że musimy odnaleźć nić
porozumienia, za wszelką cenę. Steven próbował mi pomóc zerwać z bulimią, więc
pomogę mu zerwać z uzależnieniem od marihuany.
Wydrukowałam kilka artykułów, jak rzucić trawkę. Sprawdziłam grupy wsparcia.
Zaproponowałam, żeby poszedł do specjalisty od uzależnień. Wynajdywałam dla nas
zajęcia, aby wypełnić mu czas. Wszędzie go zabierałam, żeby mieć go na oku.
Próbowałam go czymś zainteresować. Wyrzuciłam marihuanę.
I nic. Artykułów nie czyta. Nie chodzi na spotkania grup wsparcia. Nie pójdzie do
nowego psychoterapeuty i przestał chodzić do dotychczasowego. Nie chce mieć żadnych
zainteresowań. Odkupił trawkę.
Jestem bezradna. Nie mam na niego wpływu. Ale kocham go i chcę z nim być, więc
próbuję dalej.
– To jedziesz ze mną? – ponawiam pytanie.
– O, hm… nieeee, Jenny. Zostanę. Ale dzięki za zaproszenie – mówi, dalej nawijając
kosmyk na palec wskazujący.
83.
– Bob, słyszałeś?! Pieniądze jej się skończyły! – zawodzi babcia, po czym rzuca głowę
na ramię dziadka i chlipie bez łez. Nigdy nie roni ani jednej.
– Nic takiego nie powiedziała, skarbie – zapewnia dziadek z cierpliwością, która
przechodzi moje wyobrażenie.
Siedzę z dziadkami w salonie mojego domu w Studio City. Nadal blokuję babcię, ale gdy
umawiam się z dziadkiem, nie ma mowy, żeby przyszedł bez niej. Właśnie oznajmiłam im
swoją decyzję o sprzedaży domu. Babcia nie przyjmuje tego do wiadomości.
– Co ja powiem Lindzie? I Joanie? I Louise?! – krzyczy, wymachując rękami.
– Może prawdę – podsuwam.
– Że moja wnuczka, którą kocham najbardziej na świecie, postanowiła ni z gruszki, ni
z pietruszki przenieść się z pięknego domu do nędznej, jednopokojowej nory?!
– Właśnie.
– Nigdy!
– Wszystko będzie dobrze, skarbie. – Dziadek klepie babcię po ramieniu.
Często rozmawiam z Jeffem o stresogennych sferach mojego życia. Temat domu
przejawiał się na tyle często, że Jeff zapytał, dlaczego go nie sprzedam.
– Miałam taki zamiar, ale nie mogę.
– Dlaczego? – pyta Jeff.
– Ponieważ… to nierozsądne.
– Dlaczego nierozsądne?
– Ponieważ dom to dobra inwestycja.
– Hmm. Powiedz, co takiego cię w nim stresuje.
– No, ciągle się sypie. Bez przerwy trzeba coś naprawiać, ekipa przychodzi prawie
codziennie. Nie zdawałam sobie sprawy, że posiadanie domu to ciężka praca, którą nie
jestem zainteresowana i na którą nie mam czasu.
– Coś jeszcze?
– Jest pusty. Trochę straszny. Za duży jak na moje potrzeby. I nie lubię okolicy.
W dodatku mój adres niedawno wyciekł do sieci, więc nachodzą mnie różne typki
i zostawiają obleśne liściki, a raz znalazłam bukiet zakrwawionych róż…
– To bardzo stresujące.
– Owszem.
– A jednak nie chcesz sprzedać, ponieważ to dobra inwestycja?
– Zgadza się.
– Z racji czego to dobra inwestycja?
– Właściwie nie wiem. Tak słyszałam. No wiesz, wszyscy mówią, że dom to dobra
inwestycja.
– To, co dla jednego jest dobrą inwestycją, niekoniecznie musi nią być dla drugiego.
– No tak.
– Co z inwestycją w swoje zdrowie psychiczne? Poczucie bezpieczeństwa odgrywa
znaczną rolę dla zdrowia psychicznego, a wspomniałaś, że nie czujesz się tam bezpieczna.
– Nie czuję, ale… sama nie wiem. Chyba nie mogę go sprzedać.
Jeff wpatruje się we mnie nieruchomym wzrokiem.
– Mogłabym kupić kwiaty doniczkowe. – Wzruszam ramionami. Nie wspomnę, ile razy
brałam pod uwagę ratowanie swojego życia roślinami.
– Jakieś inne pomysły? – pyta Jeff.
– Mogłabym częściej jeździć na wakacje.
– Ale to nie dotyczy miejsca, gdzie przebywasz najczęściej, czyli domu. To bezpośrednie
otoczenie wpływa na zdrowie psychiczne. Może zatem skupmy się na domu.
– Nie roślinach?
– Mam na myśli szerszą perspektywę. – Jeff kiwa głową.
– Mogłabym… wynająć projektanta wnętrz?
– Okej, a w jaki sposób to zmniejszy twój stres?
– No, dom jest pustawy. I wydaje się opuszczony.
– I dywanik to zmieni według ciebie?
– Może zmieni – odpowiadam przekornie. Więcej wiary, Jeff. Więcej wiary.
– W porządku – kwituje Jeff. – Może zatem od tego zaczniemy.
Po powrocie do domu dzwonię do mojego agenta nieruchomości z pytaniem, czy zna
dobrego projektanta wnętrz. Mówi, że jak najbardziej.
Liz zjawia się u mnie w czarnej, powłóczystej bluzce oraz legginsach w panterkę. To
powinno wzbudzić moją czujność. Jedyną osobą na świecie, która ma prawo nosić
panterkę, jest Shania Twain.
– No więc w jakim stylu urządziłabyś swój wymarzony dom? – pyta, siadając przy stole
w jadalni. Kładzie wielką torbę worek i zaczyna wyciągać próbki tkanin, wzorniki oraz
grube czasopisma wnętrzarskie.
– Hmmm… – Rozglądam się po pustym pokoju. – Nie mam pojęcia. Myślałam, że zdam
się na ciebie.
– Och, cudownie – oznajmia z przejęciem. – Mam mnóstwo pomysłów. Na pierwszym
miejscu jest… styl glamour z akcentami w zwierzęcy deseń.
Robię, co w mojej mocy, żeby nie patrzeć na jej legginsy.
– Nie przepadam za zwierzęcym deseniem.
– O – mówi z lekką urazą. – Miałam na myśli tylko subtelne akcenty. Lampart, krowa
lub zebra, to jest teraz najmodniejsze.
Dlaczego wciskasz mi zebrę, Liz?! Nie chcę zebry na poduszkach, zasłonach ani
narzutach. Nie rozumiem, po co „urozmaicać” je wzorami. Nie mają być urozmaicone,
tylko funkcjonalne. Do tego proste meble w spokojnej kolorystyce i załatwione.
– Jasne – odpowiadam taktownie. – Ale wolę prostotę. Może się nie znam, ale na pewno
nie lubię udziwnień.
– Przecież jesteś taka młoda! I wesoła! Nie chcesz, aby twoja przestrzeń to
odzwierciedlała?
Nie chcę.
– Yyy…
– Może chociaż spróbujemy? Potraktujmy to jako punkt wyjścia, najwyżej oddam to, co
ci się nie spodoba. Chyba że nie będzie podlegać zwrotowi.
Niedobrze być popychadłem, ale jeszcze gorzej być upartym popychadłem. Popychadło
jest miłe i na wszystko się zgadza. Uparte popychadło udaje miłe i na wszystko się zgadza,
ale w duchu pomstuje. Należę do tego drugiego typu.
– Dobrze – mówię uprzejmie, chociaż szlag mnie trafia.
Trzy dni później przychodzą miętowo-kremowe zasłony w panterkę z rachunkiem na
czternaście tysięcy i siedemset czterdzieści dwa dolary. Liz najwidoczniej przywykła do
współpracy z klientami, którzy lekką ręką wydają piętnaście tysięcy na zasłony, ale ja nie
zaliczam się do tych klientów.
Pomijając cenę i wzornictwo, zaczynam przyjmować do wiadomości, że poduszki,
narzuty i zasłony nic nie wniosą, nie wynagrodzą mi ciągłego remontu, typków
z zakrwawionymi różami i samotności. Nie mogę zostać w tym domu i koniec.
Dzwonię do Liz, że rezygnuję z jej usług.
– Cóż, jestem zawiedziona – mówi. – Ale w pełni cię rozumiem i życzę powodzenia
w urządzaniu domu.
– Dzięki, ale chyba jednak go sprzedam.
– Tak?
– Owszem.
– No dobrze…
– Uhm. No więc… daj znać, gdzie mam podrzucić zasłony, żebyś mogła je zwrócić.
– Ach, one nie podlegają zwrotowi.
*
Teraz, po jakimś czasie, usiłuję przemówić babci do rozsądku.
– Nie rozumiem, dlaczego robisz aferę o sprzedaż tego domu.
– Bo tak! – krzyczy.
Zawsze zapominam, że dyskusja z osobą, która upiera się dla zasady, jest… bezzasadna.
– Tak będzie dla mnie najlepiej. I byłabym wdzięczna, gdybyś poparła tę decyzję.
– Ale nie popieram. Nie popieram i koniec! – Babcia chowa głowę pod pachę dziadka.
– Już dobrze, skarbie. Wszystko będzie dobrze – uspokaja ją dziadek.
– To gdzie się przeprowadzisz, kochana? – Babcia pociąga nosem.
– Do mieszkania nad Americaną.
– Americaną? – Babcia odwraca się do mnie. Już nie chlipie. – Tym ładnym domem
towarowym z fontanną i muzyką Franka Sinatry?
– Właśnie.
Widzę, że jest rozdarta.
– Może nie będzie tak źle. W końcu mają tam salon Ann Taylor…
84.
Jest zimna i ciąży mi w rękach. Idę powoli, gram na zwłokę. Wyrzucałam ją siedem albo
osiem razy. Jednak za każdym razem następnego dnia kupuję nową. Mam nadzieję, że tym
razem będzie inaczej. Może tym razem, ponieważ robię z tego święto z okazji moich
dwudziestych czwartych urodzin, pozbędę się jej na zawsze.
Waga określa mnie od lat. Wynika z niej, czy odnoszę porażkę, czy sukces, czy należycie
się staram, jak się spisuję. Wiem, że to niezdrowe, aby zależało od niej moje poczucie
własnej wartości, lecz bez względu na moje starania zawsze czułam się sprowadzona do jej
odczytu – może w ten sposób jest łatwiej. Określanie siebie jest trudne. Skomplikowane
i zagmatwane. Prościej zdać się na odczyt wagi. Od razu wiadomo, o co chodzi.
Ważę czterdzieści trzy kilogramy. Albo czterdzieści osiem. Lub pięćdziesiąt dwa.
Czasami pięćdziesiąt sześć. Jestem tym, ile ważę, i niczym innym. Oto kim jestem.
Albo raczej, kim byłam. Już nie chcę być tym, co pokazuje waga. Nie chcę, żeby mnie
określała. Jestem gotowa doświadczyć życia w szerszym zakresie.
Brzmi idiotycznie, „w szerszym zakresie”. To takie dramatyczne, ale niestety, dla mnie
prawdziwe. Wstydzę się, że tak wygląda moja rzeczywistość. Może to dobrze. Być może
wstyd oznacza postęp.
Idę do zsypu i otwieram klapę. Wrzucam do środka wagę. Słyszę, jak leci z łoskotem.
Spada. Wychodzę.
Nadchodzi i mija kolejny dzień. Nie kupuję nowej.
86.
– Jennette, jest ze mną cały zespół – oznajmia mi przez telefon jeden z agentów.
Ilekroć dzwoni do mnie „cały zespół”, w grę wchodzi jedna z dwóch rzeczy: bardzo
dobra lub bardzo zła wiadomość. „Cały zespół” dzwoni tylko, aby coś uczcić lub wesprzeć
mnie w nieszczęściu, nic pomiędzy. Członkowie „całego zespołu”, jeden po drugim,
włączają się do rozmowy. Czekam, czym mnie zaraz uraczą.
– Wszyscy są? – pyta głos.
– Tak, jesteśmy – odpowiada drugi.
– A więc, Jennette…
Zła wiadomość. Pauza niezmiennie poprzedza hiobowe wieści.
– …twój serial Netflixa nie został przedłużony na kolejny sezon.
Cisza. Może to zła wiadomość dla moich agentów, lecz dla mnie niekoniecznie. Nie mam
nic przeciwko temu.
– W porządku.
– W porządku? – pyta ze zdziwieniem jeden z głosów.
– W porządku – powtarzam. – Dzięki za informację.
– W porządku – kwituje inny głos z ulgą. – No dobrze. Zatem, uhm… dobra wiadomość
jest taka, że możemy cię zgłaszać do innych ról, skoro nie jesteś już związana z Netflixem.
– Właściwie to…
Chwila napięcia, kiedy czekają, co teraz nastąpi. Prawie wyczuwam ich obawy przez
telefon. „Rozpłacze się? Błagam, tylko nie to. Boże, dopomóż”.
– Właściwie to zastanawiałam się nad tym od dłuższego czasu, kiedy czekaliśmy na
decyzję w sprawie trzeciego sezonu. I postanowiłam, że jeśli nas przedłużą, to luz. Ale
jeśli nie, zrobię sobie przerwę.
Milczenie.
– Och – mówi wreszcie głos. – No dobrze, hm… ha. Jesteś pewna?
– Tak, jestem pewna.
– Pewna na sto procent? – pyta jedna z osób.
– Na dwieście.
– Jasne. No to… daj znać, gdybyś zmieniła zdanie. Z chęcią podeślemy ci propozycje.
– Dam znać.
Następuje niezręczne pożegnanie, po czym się rozłączamy. Tak po prostu.
Osiemnastoletnia kariera aktorska zwieńczona dwuminutową rozmową telefoniczną.
Czuję się pogodzona z tą decyzją. Nareszcie. Początkowo nie było lekko. Dumałam
przez rok, z pomocą Jeffa. Od dawna wiedziałam, że mój związek z aktorstwem jest
skomplikowany. Podobny do związku z jedzeniem i ciałem.
Jedno i drugie to ciągła szarpanina, walka i starania. Rozpaczliwie zabiegam o uczucie
i aprobatę, i nigdy w pełni ich nie znajduję. Zawsze czegoś mi brakuje.
Mam dosyć tej walki, jestem nią zmęczona.
W końcu zaczynam mieć wpływ na swoją relację z jedzeniem, a im jest zdrowsza, tym
bardziej niezdrowe wydaje mi się trwanie w aktorstwie. Rozumiem, że człowiek nie ma
wpływu na wiele aspektów swojego zawodu, jednak aktorstwa dotyczy to w szczególny
sposób.
Będąc aktorem, nie masz wpływu na to, jacy agenci chcą cię reprezentować, na jakie
przesłuchania cię wyślą, kto zaprosi cię na zdjęcia próbne, jaką dostaniesz rolę, co
będziesz mówić i jak wyglądać, jak pokieruje cię reżyser i jak zmontują twoje sceny, czy
serial lub film osiągnie sukces, a krytykom spodoba się twój występ, czy zyskasz sławę,
jak przedstawią cię media, i tak dalej. Chwała tym, którzy potrafią znieść taką niepewność,
ale ja już nie mogę.
Od dawna nie mam wpływu na wiele sfer swojego życia. I zbrzydła mi taka
rzeczywistość.
Chcę sama decydować o swoim życiu. Nie zaburzenia odżywiania, kierownik obsady,
agent lub mama. Ja sama.
88.
– Jest fantastyczny – mówię zgodnie z prawdą, inaczej niż w szóste urodziny, kiedy
dostałam komplecik z Pełzakami. Jestem szczerze zachwycona.
Mam plecak od trzech lat i jest dosyć sfatygowany. Narzekam na niego od kilku
miesięcy, ale nie znalazłam godnego odpowiednika. Miranda owszem. Kupiła mi cudowny,
czarny plecak marki Tumi ze złotymi detalami. Jest idealny.
Od prezentów Mirandy lepsze są tylko jej kartki. Wyciągam, żeby przeczytać. Ma
staranny charakter pisma, tworzy proste, życzliwe zdania i zawsze wciska kilka celnych
żartów. Zawsze też podpisuje się jako Alec Baldwin – już nawet nie pamiętam, skąd to się
wzięło, lecz nadal mnie rozśmiesza.
– Najpierw idziemy do Disneylandu czy na kolację? – pyta.
Są moje dwudzieste szóste urodziny. Wprawdzie dziadek nie pracuje już
w Disneylandzie, ale po piętnastu latach ma dożywotnie zniżki i wejściówki. Wykorzystał
swój rabat, żebym dostała czterdziestoprocentowy upust za pokój z widokiem na
dziedziniec w Grand Californian Hotel, w którym mieszkamy. Dzięki, dziadku.
– Chodźmy do Disneylandu.
Oczywiście, że wybieram Disneyland. Nie tylko z powodu Disneylandu. Mając do
wyboru kolację i coś innego, wybieram to drugie.
Od kilku lat wychodzę z zaburzeń odżywiania, ale czasem wciąż miewam pod górkę.
Bywają tygodnie, że nie wymiotuję. Bywają tygodnie, że owszem. Według oficjalnej
definicji jesteś bulimikiem, jeśli objadasz się i wymiotujesz co najmniej raz w tygodniu
przez trzy miesiące. I choć czasem wykraczam poza tygodniowe widełki, robię to na tyle
nieregularnie, że zdaniem Jeffa nie spełniam już kryteriów. Jestem tylko „osobą, która
czasem przejawia bulimiczne zachowania”. Co wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Cieszy mnie, że potknięcia przestały prowadzić do eskalacji. To duży postęp, wiem
o tym. Jednak powtarzam Jeffowi, że nie chcę być „osobą, która czasem przejawia
bulimiczne zachowania”. Chcę być lepsza. Silniejsza. Pewniejsza wyleczenia. Chcę
poczuć, że wyrosłam z zaburzeń odżywiania i należą one do przeszłości. Ale ta chwila
jeszcze nie nadeszła.
Jedzenie – jego brak, ochota na nie, strach przed nim, żądza jedzenia – nadal pochłania
mnóstwo mojej energii. Wzmianka o posiłku, przypomnienie, nadal wzbudza we mnie
niepokój.
I dlatego jeśli mam do wyboru posiłek i coś innego, zawsze wybieram to drugie. Chcę
jak najdłużej odwlec chaos związany z jedzeniem.
Biorę z szafki nocnej kasztanową perukę i ciemne okulary. Zaczęłam przebierać się
przed wyjściem w miejsca publiczne, aby nie zostać rozpoznaną. Idziemy z Mirandą do
parku i wskakujemy na Space Mountain, a potem na Matterhorn, ponieważ jest blisko,
mimo że obie za nim przepadamy. Przechodzimy do siostrzanego parku tematycznego
California Adventure. Jedziemy kolejką Strażników Galaktyki, a potem wchodzimy do
Akademii Animacji, gdzie uczymy się rysować Simbę. Kiedy składamy rysunki, następuje
to, co nieuniknione. Burczy mi w brzuchu. Śmiejemy się i postanawiamy iść na kolację.
Miranda wie o moich zaburzeniach. Od dosyć dawna, od początku mojej terapii, kiedy
postanowiłam zwierzyć się garstce zaufanych przyjaciół. Od tamtej pory bardzo mnie
wspiera.
Doceniam jej wsparcie, chociaż bywa niełatwe. Zanim się dowiedziała, kiedy jeszcze
bulimia była moją tajemnicą, sama przechodziłam wzloty i upadki. Przed nikim nie
musiałam się tłumaczyć i tylko sobie sprawiałam zawód. Ale teraz Miranda wie i jest
wyczulona na wszelkie objawy odchyleń od normy. Jestem pod ciągłą obserwacją. Moje
potknięcia są rozczarowaniem również dla niej.
– Dokąd masz ochotę pójść? – pyta.
– Tam, gdzie nie ma kolejki.
Chcę mieć to z głowy, żeby przygotować się na falę emocji i ją pokonać, nie prowokując
wymiotów. Oby.
Idziemy do Downtown Disney, dzielnicy handlowej sąsiadującej z parkami
tematycznymi, i kierujemy się do Tortilla Jo’s, ponieważ tam zwykle czeka się najkrócej.
Siadamy w kącie i od razu zamawiamy – frytki i guacamole na przekąskę, Miranda bierze
taco, a ja łososia z sałatką. Zawsze wychodzę z założenia, że zamawiając coś zdrowego,
zwiększam prawdopodobieństwo, że potem nie zwymiotuję. Mniejszy wstyd z powodu
łososia niż hamburgera, jak mniemam. Albo mniemałabym, gdyby ta reguła zawsze się
sprawdzała. Ale się nie sprawdza.
Jestem już tak wygłodzona, że pochłaniam frytki z sosem. Wmawiam sobie, że wezmę
tylko jedną, tylko dwie, cztery, sześć, ale nie poprzestaję ani na jednej, ani na dwóch,
czterech czy sześciu. Jem dalej. Jem jak gdyby nigdy nic, na przekór temu, co dzieje się
w mojej głowie.
Umysł człowieka z zaburzeniami odżywiania jest strasznie wkurzający. Ilekroć
rozmawiam przy jedzeniu, toczę monolog wewnętrzny, okrutny i bezlitosny. Trudno mi się
skoncentrować. Nigdy nie jestem w stu procentach skupiona na kimś, kto mi towarzyszy.
Bardziej pochłania mnie jedzenie.
Podobno ta narracja, ten sposób myślenia, ta „logika bulimika” z czasem zniknie.
Zobaczymy.
Podają główne danie. Wzrok Mirandy zdradza, że ona wyczuwa mój niepokój.
Upominam się w duchu, aby przeżuwać powoli, ze spokojem, zachowywać się normalnie.
A potem mówię, że muszę iść się wysikać.
Wchodzę do łazienki i sprawdzam pod drzwiami, czy wszystkie kabiny są puste.
Nabrałam tego nawyku po wycieczce do Disneylandu przed trzema laty, kiedy po spływie
rzeką pognałam do kibla w Krainie Przygody, aby wyrzygać zupę z małży. A kiedy to
robiłam, spod ściany dzielącej kabiny wychynęła rączka z zeszytem Mickey & Przyjaciele,
z prośbą o autograf. Której spełnić nie mogłam, gdyż jestem praworęczna i wymiociny
spływały mi aż do łokcia. Gdyby kapnęły na zeszyt, dziewczynka miałaby uraz na całe
życie.
Na szczęście tym razem kabiny są puste. Muszę się pospieszyć, żeby nikt mnie nie
przyłapał. Wpadam do największej, wpycham palce do gardła i wymiotuję, dopóki mam
czym. Wycieram rękę papierem toaletowym. Nie cierpię papieru w Disneylandzie: jest tak
cienki, że zawsze się rwie i wszędzie mam jego strzępy, które muszę wycierać kolejnymi
listkami.
Pochylona nad sedesem przypominam sobie słowa Jeffa.
„Nie chcesz być czterdziestopięciolatką na przyjęciu świątecznym, z trójką dzieci
i kredytem, która zakrada się do łazienki, żeby zwrócić sos z karczochów”.
Nie mam czterdziestu pięciu lat, to pewne. I nawet nie lubię sosu z karczochów. Ale to
moje dwudzieste szóste urodziny. Latka lecą.
Myślę o mamie. Nie chcę stać się nią. Nie chcę odżywiać się batonikami muesli
i warzywami gotowanymi na parze. Nie chcę żyć na deficycie kalorycznym i stosować
modnych diet z „Woman’s World”. Mama nie wyzdrowiała. Ale ja wyzdrowieję.
89.
Jem kolację w swoim mieszkaniu, kiedy dzwoni telefon. Miranda. Ostatnio rzadko
rozmawiamy, nasze ścieżki się rozeszły. To smutna rzeczywistość, kiedy zbliżam się do
trzydziestki. Na początku dekady ludzie, z którymi byłam blisko, wydawali się
przyjaciółmi na całe życie, nie wyobrażałam sobie, aby nie widywać ich codziennie. Ale
przychodzi życie. Miłość. Strata. Zmiana i dojrzewanie to coś, co każdy przeżywa
w różnym czasie, jeden zostaje z tyłu, drugi wychodzi na prowadzenie. Przeraża mnie to,
więc staram się o tym nie myśleć.
Ale znam powód, dla którego dzisiaj dzwoni. Spodziewałam się tego telefonu, nie
wiedziałam tylko, kiedy dokładnie nastąpi.
– Halo? – mówię, wstając od stołu i wkładając buty.
– Cześć.
Wybuchamy śmiechem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawiałyśmy, ale zaczynamy
się śmiać, ilekroć do siebie dzwonimy.
Wychodzę z domu, aby podczas naszej rozmowy przejść się po okolicy. Wymieniamy się
aktualnościami na temat naszych dysfunkcyjnych rodzin i ważniejszych wydarzeń, mała
cisza przed burzą, zanim wypłynie główny powód rozmowy.
– Nie zrobię kontynuacji, Mirando. Nie zmusisz mnie do zmiany zdania.
– Ale spróbuję! – Miranda się śmieje, ja również.
Mówi, że to może okazja dla całej obsady, aby „znowu zaistnieć”, może coś się z tego
wykluje. Kilka miesięcy temu usłyszałam tę samą gadkę od producenta, kiedy
dowiedziałam się o planach wznowienia iCarly.
Wiem, że zarówno Miranda, jak i producent mają dobre intencje. Niemniej jestem innego
zdania. Nie sądzę, aby kontynuacja zaowocowała propozycjami, ponieważ jeśli aktor nie
zrobił nic wartościowego pomiędzy, powrót do serialu dobitnie to podkreśli. Osadzi aktora
w roli, z której zasłynął przed dziesięciu laty, przez którą jego kariera utkwiła w martwym
punkcie, zamiast wystrzelić.
To trudna branża. W tej branży rola w kontynuacji nie oznacza wskrzeszenia kariery, ale
ją pogrąża.
– Dobrze zarobisz – przekonuje Miranda. – Pytałam, czy tyle co ja, i powiedzieli, że tak.
Co prawda, to prawda – oferta jest hojna i miło ze strony Mirandy, że się za mną
wstawiła.
– Wiem – mówię. – Ale są w życiu ważniejsze rzeczy. Na przykład moje szczęście
i zdrowie psychiczne.
Następuje chwila ciszy, jedna z tych rzadkich chwil, kiedy czuję, że nie powiedziałam
ani za dużo, ani za mało. Czuję, że trafnie wyraziłam, w czym rzecz, i nic bym tutaj nie
zmieniła. Przepełnia mnie duma. Kończymy rozmowę, obiecujemy sobie pozostać
w kontakcie i się rozłączamy. Wracam do domu, żeby dokończyć kolację.
91.
„Cześć, mamo”, prawie mówię na głos, ale się powstrzymuję, gdyż nie chcę, aby ludzie
w pobliżu wzięli mnie za wariatkę. A w zasadzie jeden człowiek, ten sam, którego widuję
tu za każdym razem. Siedzi na krześle ogrodowym, pod parasolem, puszcza cicho muzykę
i wpatruje się w grób, pewnie żony.
Patrzę na nagrobek mamy. Widnieje na nim około dwudziestu przymiotników, ponieważ
każdy członek rodziny miał propozycję, od której nie chciał odstąpić.
„Figlarna, koniecznie”, nalegał dziadek.
„Dlaczego nie »odważna«? »Odważna«, to jest to!”, zawodziła babcia.
Tak więc stłoczyliśmy tam wszystkie słowa. Nawet miejsce pochówku mamy jest
zagracone.
To moja pierwsza wizyta na grobie mamy od jej urodzin w lipcu. Przychodzę tu coraz
rzadziej, chociaż obiecałam mamie, na jej prośbę, że będę odwiedzać jej grób codziennie.
Początkowo zjawiałam się raz w tygodniu i czułam się winna z tego powodu, jakby to nie
wystarczało. Jednak czas i codzienność ukróciły wizyty, podobnie jak poczucie winy.
Siadam ze skrzyżowanymi nogami i długo wpatruję się w kamień nagrobny.
„Odważna”, „dobra”, „lojalna”, „urocza”, „miła”, „silna”, „życzliwa”, „zabawna”,
„autentyczna”, „wytrwała”, „figlarna”, „wnikliwa” i tak dalej…
Czy faktycznie taka była? Czy pasują do niej te wszystkie określenia? Działają mi na
nerwy. Nie mogę na nie patrzeć.
Dlaczego idealizujemy zmarłych? Dlaczego nie potrafimy mówić o nich prawdy?
Zwłaszcza o matkach. One są najbardziej idealizowane.
Matki są świętymi. Aniołami z definicji. Nikt nie rozumie, co znaczy być matką.
Mężczyźni nie rozumieją. Bezdzietne kobiety również. Jedynie matka zna trudy
macierzyństwa, a my, pozostałe kobiety, możemy tylko śpiewać peany na cześć matek,
ponieważ jesteśmy nikim w porównaniu z tymi boginiami.
Być może mój pogląd wynika stąd, że długo postrzegałam tak swoją mamę. Stawiałam ją
na piedestale i wiem, jak szkodliwy był ten piedestał dla mojego dobra i życia. Przez niego
utkwiłam w miejscu, zależna, skarlała emocjonalnie, żyjąca w strachu oraz nieustannym
napięciu i pozbawiona narzędzi, aby określić ten stan, a co dopiero się z nim zmierzyć.
Moja mama nie zasługiwała na piedestał. Była narcystyczna. Nie przyjmowała do
wiadomości, że ma problem, na przekór temu, jak destrukcyjnie wpływał na całą naszą
rodzinę. Znęcała się nade mną fizycznie, psychicznie i emocjonalnie, i nigdy się z tego do
końca nie otrząsnę.
„Badała” mi piersi i pochwę do moich siedemnastych urodzin. Drętwiałam ze
skrępowania. Czułam się zbrukana, ale nie miałam głosu ani możliwości, aby to wyrazić.
Wbiła mi do głowy, że jakakolwiek próba wyznaczenia granic jest równoznaczna ze
zdradą, więc milczałam. Współpracowałam.
Kiedy miałam sześć lat, zmusiła mnie do wykonywania zawodu, którego nie chciałam.
Jestem wdzięczna, że dzięki tej pracy nie muszę martwić się o pieniądze, ale tylko za to.
Nie udźwignęłam tego, z czym wiąże się branża rozrywkowa, ciągłego współzawodnictwa,
krytyki, ryzyka, sławy, nie byłam na nie przygotowana. Potrzebowałam tamtego czasu, aby
rozwijać się jako dziecko. Kształtować swoją tożsamość. Dorastać. Nie odzyskam tych lat.
Gdy miałam jedenaście lat, doprowadziła mnie do zaburzeń odżywiania, one zaś
pozbawiły mnie radości i beztroski, które jeszcze w sobie miałam.
Nie powiedziała mi, że mój ojciec nie jest moim ojcem.
Jej śmierć pozostawiła więcej pytań niż odpowiedzi, więcej cierpienia niż ulgi, a także
wiele pokładów bólu – początkowy ból po jej odejściu, potem ból pogodzenia się z tym,
jak mnie wykorzystywała, i wreszcie ból, który wyłania się dziś, kiedy za nią tęsknię
i zaczynam płakać – ponieważ nadal za nią tęsknię i tęsknota wciąż doprowadza mnie do
łez.
Brakuje mi tego, jak mnie zagrzewała do działania. Umiała tak pokierować człowiekiem,
że odzyskiwał wiarę w siebie.
Brakuje mi jej dziecięcego zapału. Bywało, że rozczulała entuzjazmem. Czasem wręcz
chwytała za serce.
I brakuje mi chwil, kiedy się cieszyła, co nie zdarzało się tak często, jak bym chciała,
choć bardzo o to zabiegałam, ale jej radość była zaraźliwa.
Czasami, kiedy zaczynam za nią tęsknić, wyobrażam sobie, jak wyglądałoby życie,
gdyby nadal tu była i gdyby może przeprosiła, gdybyśmy padły sobie w ramiona i obiecały
zacząć od nowa. Może cieszyłaby się, że żyję własnym życiem, mam swoje nadzieje,
marzenia i cele.
Zaraz jednak uświadamiam sobie, że idealizuję zmarłą w sposób, którego sama nie
pochwalam.
Mama jasno dała do zrozumienia, że nie ma zamiaru się zmienić. Gdyby żyła, nadal
próbowałaby mnie ulepić wedle własnego uznania. Nadal bym rzygała, głodziła się
i obżerała albo wszystko po trochu, a ona by to popierała. Nadal zmuszałabym się do
aktorstwa i jak robot występowała w kolorowych serialach. Ile razy możesz potykać się
o dywan albo klepać tekst, w który nie wierzysz, zanim umrzesz w środku? Pewnie już
dawno bym się rozsypała. Nadal byłabym nieszczęśliwa i poturbowana psychicznie.
Ponownie patrzę na epitety. „Odważna”, „dobra”, „lojalna”, „urocza”…
Potrząsam głową. Nie płaczę. Z odtwarzacza smutnego mężczyzny płyną dźwięki What
a Fool Believes Doobie Brothers. Wstaję, otrzepuję spodnie i odchodzę. Wiem, że już nie
wrócę.
PODZIĘKOWANIA