You are on page 1of 634

Jack Du Brul

Rzeka Zniszczenia

Przekład: Przemysław Bieliński

Tytuł oryginału: River of Ruin


Pamięci mojego ojca
Davida Du Brula.
Żaden autor nie wykreował
większego od niego bohatera
ani lepszego człowieka.
Paryż, Francja

Młotek licytatora opadł z ostrym trzaskiem, który rozszedł


się głośnym echem w bogato zdobionej sali.
– Sprzedano za czterdzieści siedem tysięcy franków
licytującemu numer sto dwadzieścia siedem.
Cyfrowa tablica obok podwyższenia pokazywała uzyskane
w kolejnych licytacjach kwoty we frankach w przeliczeniu na
dolary, po aktualnym kursie wymiany. Książka, którą
demonstrował stojący za licytatorem asystent w białych
rękawiczkach, unosząc ją wysoko nad głowę, została właśnie
kupiona za prawie siedem tysięcy dolarów.
Ofertę złożyła pracownica domu aukcyjnego;
reprezentowała osoby zainteresowane kupnem, które nie
mogły lub nie chciały przyjechać do Paryża na aukcję rzadkich
wydań książek i unikatowych rękopisów. Takich
przedstawicieli było kilkoro. Siedzieli na osobnej ławie,
podobnej do ławy przysięgłych. Każdy miał telefon i komputer
z dostępem do Internetu. Pozostałą część wysokiej sali
zajmowały rzędy wygodnych krzeseł dla kupujących biorących
udział w aukcji osobiście. Librairie Antique Derosiera
oferowała dziś książki ze zbioru Patriarchowie ery przemysłowej.
Na jutrzejszej aukcji, głównym wydarzeniu trzydniowej
imprezy, zostanie wystawionych kilkanaście renesansowych
Biblii i niepełny rękopis Leonarda da Vinci, który - jak
oczekiwano - mógł pójść za kilka milionów dolarów.
Zanim pojawiła się następna książka i jej zdjęcie na ekranie
rzutnika za podwyższeniem, w sali słychać było cichy pomruk
rozmów i szelest kartek katalogów.
Philip Mercer czekał na ten moment rozproszenia uwagi.
Przeszedł po marmurowej podłodze do krzesła w ostatnim
rzędzie. Kilkoro eleganckich gości skrzywiło się, słysząc
plaskanie jego mokrych butów. Ich pogardliwe nadęcie raczej
rozbawiło Mercera, niż zawstydziło. Za wysokimi, łukowato
zwieńczonymi oknami ulice zalewał jesienny deszcz. Ołowiane
niebo tłumiło blask Paryża. Ale w sali, w której odbywała się
licytacja, lśniły bogate złocenia sufitu i lakierowana kosztowna
boazeria na ścianach.
Siadając, Mercer podchwycił spojrzenie licytatora. Jean-Paul
Derosier lekko skinął mu głową. Starał się nie okazywać
specjalnych względów żadnemu klientowi. Mercer wiedział, że
stary przyjaciel cieszy się na jego widok. To Jean-Paul ściągnął
go do Paryża - przesłał mu listę książek i rękopisów, które
miały iść pod młotek na tej właśnie aukcji.
Poznali się wiele lat temu, kiedy Jean-Paul był zwyczajnym
Gene'em, a swoje nazwisko wymawiał z twardym
amerykańskim „r". Chodzili do liceum w Barre, w stanie
Vermont, obaj byli outsiderami i pragnęli wyrwać się z tej
dziury w Nowej Anglii. Derosier rozsmakował się w luksusie i
postanowił zdobyć majątek. Mercer zaś odkrył w sobie żyłkę
podróżniczą, przekazaną mu w genach przez rodziców, którzy
zginęli w Afryce, gdy miał dwanaście lat. W Barre zamieszkał u
dziadków ze strony ojca. Po latach drogi jego i Derosiera znów
się skrzyżowały. Dzięki sukcesom zawodowym Mercer,
interesujący się starymi drukami i rękopisami, mógł pozwolić
sobie na kupowanie białych kruków. Jean-Paul miał już wtedy
wyrobioną pozycję w branży antykwarycznej.
Mercer otworzył wydrukowany na kredowym papierze
katalog, sprawdził, który numer jest następny, i zaklął. Minęła
już połowa dzisiejszej aukcji. Przez opóźnienie w interesach
jego plan, żeby przyjechać do Paryża kilka dni wcześniej, legł w
gruzach. Gdyby nie umówił spotkania na następny dzień, w
ogóle odwołałby przyjazd i zalicytował przez pośrednika.
Dopiero co przyleciał do Paryża. Do domu aukcyjnego
przyjechał taksówką prosto z lotniska Charles'a de Gaulle'a.
Następną oferowaną książką był osobisty dziennik
Ferdinanda de Lessepsa, napisany podczas jego jedynej
wyprawy do Panamy w 1879 roku. Zanim słynny budowniczy
Kanału Sueskiego przybył do Ameryki Środkowej, zdołał
przekonać syndykat inwestorów, że powtórzy swój sukces i
przekopie kanał na poziomie morza przez zarośnięty dżunglą
przesmyk. Przedsięwzięcie skończyło się niepowodzeniem i
śmiercią dwudziestu trzech tysięcy robotników, a także
kryzysem finansowym, który wstrząsnął Francją.
To była jedna z najważniejszych pozycji oferowanych tego
dnia; spodziewano się, że osiągnie cenę około dwudziestu
tysięcy dolarów.
Mercer przejrzał katalog i odetchnął z ulgą. Rękopis, który
chciał zalicytować, jeszcze nie został wystawiony. Odprężył się
po raz pierwszy od chwili wylądowania i zaczął osuszać
zmoczoną deszczem ciemną czuprynę, wyciskając dłonią
wodę.
– Następna pozycja przed krótką przerwą to numer
sześćdziesiąt dwa.
Jean-Paul Derosier wiedział, kiedy podnieść głos o oktawę;
bezbłędnie podsycał napięcie panujące w sali; Mercer
wyczuwał także gniewne wzburzenie wśród licytujących,
którego nie rozumiał.
– Dziennik liczy sto siedemdziesiąt stron. Ferdinand de
Lesseps zapisywał go własnoręcznie podczas wyprawy do
Panamy. Jak państwo widzicie, rękopis jest w doskonałym
stanie, oprawiony w bordową skórę, z nazwiskiem de Lessepsa
na okładce.
Derosier dalej rozwodził się nad zaletami dziennika, a na
ekranie pojawiały się zdjęcia pojedynczych stron. Mówił po
francusku. Chociaż Mercer dobrze znał ten język, nie zwracał
uwagi na prezentację. Ten dziennik go nie interesował. Wyjrzał
za okno. Żałował, że po wylądowaniu nie zdążył zmienić
chociaż koszuli. Mokry garnitur lepił się do ciała, a krawat
ocierał się o nieogoloną szyję.
Jean-Paul zakończył prezentację słowami:
– Licytację zaczynamy od pięćdziesięciu tysięcy franków.
Posługująca się telefonem pracownica domu aukcyjnego z
tabliczką numeru sto dwadzieścia siedem kiwnęła głową, a
licytujący zgodnym chórem jęknęli.
Mercer natychmiast się zorientował, że tajemniczy
licytujący zdominował aukcję, podbijając ceny książek.
Szaleństwo trwało minutę. Cena wzrosła do trzydziestu tysięcy
dolarów. Przy kolejnych skokach licytujący z rezygnacją kiwali
głowami. Wiedzieli, że i tak przegrają. Najwyraźniej czerpali
jednak perwersyjną radość z tego, że zmuszają numer sto
dwadzieścia siedem do zapłacenia więcej, niż dziennik jest
wart. Nieustępliwość przedstawicielki licytującego zaczęła
słabnąć, kiedy cena przekroczyła pięćdziesiąt tysięcy dolarów -
to dwa i pół razy więcej niż szacunkowa wartość dziennika.
Mercer wyobrażał sobie wściekłość, jaką słyszała w głosie tego,
kogo reprezentowała.
W końcu zostało tylko dwóch licytujących: tajemnicza
osoba na linii i pewien Amerykanin. Mercer widział go na
licytacji w Christie's, w Nowym Jorku. Rok wcześniej. Tak jak
on, ów mężczyzna brał udział w aukcji z miłości do książek, nie
kierując się ich rynkową wartością. Mercer przypomniał sobie,
że to jakiś dyrektor firmy naftowej. Facet miał kieszenie
głębsze niż odwierty, które robił, ale przy siedemdziesięciu
pięciu tysiącach dolarów nawet on musiał się wycofać, ze
złością kręcąc głową.
Po okrzyku Jeana-Paula „Sprzedane!" nie nastąpił
zwyczajowy aplauz, którym nagradzano tak wysokie
wylicytowane sumy. Sala wibrowała nieprzyjemnym
napięciem. Przedstawicielka licytującego o numerze sto
dwadzieścia siedem nie podnosiła wzroku, jakby wstydziła się
brutalnej taktyki, do której ją zmuszono.
– Teraz nastąpi dwudziestominutowa przerwa -
zapowiedział Derosier. - Zapraszamy na szampana do foyer.
Mercer wziął kieliszek od kelnerki i zaczekał, aż Jean-Paul
skończy rozmowę ze starymi klientami i urabianie nowych.
Cięta rana na palcach lewej dłoni znów zaczęła krwawić; otarł
krew serwetką. Mężczyzna w garniturze od Armaniego, mający
poranione dłonie, mógł wzbudzać ciekawość, ale nikt do niego
nie podszedł. I to nie dlatego, że wyglądał tu niestosownie.
Przeciwnie, choć w przemoczonych butach i z krwawiącymi
ranami, wyraźnie czuł się swobodniej w tej urządzonej z
przepychem sali niż reszta gości.
Zatamowawszy krwawienie, wyrzucił poplamione serwetki
i zbył całą sprawę wzruszeniem ramion. Tym rozbrajającym
gestem odpowiedział na utkwione w nim spojrzenie starszej
damy. Miało to znaczyć „Okropność, kiedy coś takiego
człowieka spotyka". Ponurą dotąd twarz matrony rozjaśnił
uśmiech.
Derosier, uwolniwszy się od towarzystwa leciwej kobiety w
śmiesznym niebieskim kapeluszu, podszedł do Mercera
opartego o obitą adamaszkiem ścianę. Obaj byli wysocy - mieli
około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ale Mercer
wydawał się wyższy. Jean-Paul, ze swoją jasną cerą, chłopięco
długimi rzęsami i ruchliwymi ustami, był raczej ładny niż
przystojny. Mercer miał bardziej męskie, twarde rysy. Jego
śmiało patrzące szare oczy potrafiły rzucać spojrzenie miękkie
jak jedwab albo groźne niczym arktyczna burza.
– Co się tu dzieje, Jean? - Mercer nie przyzwyczaił się do
pełnego francuskiego imienia Derosiera.
Różnica między starymi druhami uwidoczniła się jeszcze
bardziej, gdy uścisnęli sobie dłonie. Ręce Jean-Paula były
smukłe i zadbane, Mercera zaś poznaczone bliznami i
odciskami - świadectwo wielu lat pracy fizycznej. Derosier
spędził w Paryżu większość życia, mówił więc po angielsku z
francuskim akcentem.
– Mercer, mon Dieu, nie sądziłem, że zdążysz.
– Utknąłem z robotą w Utah i uciekł mi samolot. Nie miałem
nawet czasu zajrzeć do domu. - Mercer mieszkał w Arlington,
na przedmieściach Waszyngtonu. - Walizkę mam pełną
brudnych ubrań i próbek zebranych minerałów.
– Złoto, mam nadzieję.
– Nic takiego. Firma wydobywająca miedź chciała wziąć
pożyczkę w banku inwestycyjnym. Bank wynajął mnie, żebym
sprawdził raporty geologiczne firmy i nadzorował serię
kontrolnych odwiertów, by potwierdzić, że we wskazanym
przez nią miejscu są złoża zdatnej do wydobycia rudy.
Mercer był niezależnym konsultantem górniczym. Takie
zlecenia stanowiły jego chleb powszedni. Zrobił na nich
majątek i zyskał reputację jednego z najlepszych inżynierów
górnictwa na świecie. Jego słowo wystarczyło, żeby firmy
pompowały miliardy dolarów i wysyłały tysiące ludzi pod
ziemię do prac wydobywczych.
Jean-Paul nieznacznie wzruszył ramionami.
– Paskudny sposób zarabiania na życie, ale widzę, że na
rachunki wystarcza. - Klepnął Mercera w płaski brzuch. - I
pomaga zachować formę. Ja toczę beznadziejną walkę na
siłowni cztery razy w tygodniu, a ty wyglądasz, jakbyś był w
lepszej kondycji niż w czasach liceum.
– To ty się ożeniłeś z szefową kuchni, nie ja. - Mercer
parsknął śmiechem. - Łatwiej mi zachować linię, bo jestem sam
i za cholerę nie umiem gotować.
– Rozumiem, że należą ci się gratulacje. Pamiętasz Cathy
Rich, opiekunkę księgi pamiątkowej w naszym liceum? Po tylu
latach wciąż przysyła mi informacje o starych znajomych z
klasy. Powiedziała, że być może będziesz pracował w Białym
Domu.
– No, nie w samym Białym Domu - odparł wymijająco
Mercer. - To posada doradcy prezydenta. Jak już przejdę jakąś
tam indoktrynację, będę jeździł tylko na wezwanie. Tak jakby
na pół etatu.
Było to stanowisko specjalnego doradcy naukowego
prezydenta, utworzone specjalnie dla Mercera. Miał on nie
wchodzić w skład doradców. Propozycję tę złożono mu po
wykonaniu przez niego niezwykłego zadania na Grenlandii.
Doszło wtedy do brutalnej konfrontacji z grupą terrorystów,
usiłujących ukraść śmiercionośny radioaktywny izotop o
nazwie Pandora.
– Wydaje mi się, że nie mówisz mi wszystkiego - zauważył
Jean-Paul - ale i tak ci gratuluję.
– Dzięki. No to co się dzieje na aukcji? Kto to wszystko
kupuje?
– Cholerne żółtki - splunął Derosier. - Nie znoszę ich.
– Mało to politycznie poprawne.
– Teraz jestem paryżaninem. - Jean-Paul roześmiał się od
ucha do ucha. - Nienawidzimy wszystkich po równo. -
Spoważniał. - Wiem tyle, że to Chińczyk i że kilka dni po
upublicznieniu przedmiotów aukcji wysłał pośrednika do
rodziny, która sprzedaje dokumentację Kanału Panamskiego, z
propozycją zakupu całości od ręki. Jak się już domyśliłeś, bierze
wszystko, co się choćby minimalnie wiąże z Kanałem. Reszta
go nie obchodzi. Wielu moich stałych klientów wyjdzie stąd z
pustymi rękami.
Na twarzy Mercera pojawił się niepokój.
– Nie martw się - zapewnił go Derosier. - Kiedy cię tu
zapraszałem, obiecałem, że będziesz mógł kupić dziennik
Godina de Lepinaya, i dotrzymam słowa.
Mercer zrozumiał, co Derosier ma na myśli.
– Jean, dzięki za propozycję, ale nie rób niczego, czego nie
zrobiłbyś dla każdego innego klienta.
– Za późno. Na początku aukcji ogłosiłem, że dziennik
Lepinaya nie jest już na sprzedaż. Zapłacisz mi równowartość
wyceny, chyba cztery tysiące dolarów, i jest twój. Słuchaj,
jesteś jedynym z moich klientów, który naprawdę czyta to, co
kupuje. Jestem pewien, że przeczytałeś już tłumaczenie
dwudziestu ośmiu tomów Encyclopédie Méthodique Diderota,
które pomogłem ci skompletować. To okropne, że książki i
dokumenty dotyczące Kanału Panamskiego, które dzisiaj
wystawiam na aukcji, trafią na półkę biblioteczną jakiegoś
biznesmena, który uważa, że będą doskonałą ozdobą wnętrza.
W głównej sali zabrzmiał dzwonek.
– Muszę wracać - powiedział Derosier. - Spotkamy się po
licytacji, wtedy dam ci dziennik Lepinaya.
Mercer zaczekał, aż fala ludzi wróci do sali, a potem sięgnął
do wewnętrznej kieszeni marynarki po telefon komórkowy,
który jego przyjaciel, Harry White, podarował mu na urodziny.
Numer już był zapisany w pamięci komórki. Mercer przyłożył
telefon do ucha, słuchając pisków połączenia
międzynarodowego. Trwało to pełną minutę.
– Hola? - odezwał się damski glos.
– Mario, mówi Philip Mercer.
– Mercer. - Jej angielski był niezły, ale mówiła z silnym
akcentem. - Jesteś już w Panamie? Dobrze cię słychać.
Maria Barber była urodzoną w Panamie żoną Gary'ego
Barbera, rodowitego Alaskanina, którego Mercer poznał
podczas studiów w Szkole Górniczej Stanu Kolorado. Mercer
wstąpił do niej po uzyskaniu stopnia magistra geologii i
szykował się do doktoratu. Gary był od niego dwadzieścia lat
starszy i kiedy zaczął studia w owej słynnej szkole górniczej,
mógł się już poszczycić znalezieniem dużej żyły złota. Wyleciał
po jednym semestrze i wrócił do czteroosobowej spółki na
Alasce, której był udziałowcem. Mercer ukończył studia z jedną
z najwyższych lokat w swoim roczniku. On i Gary utrzymywali
ze sobą luźny kontakt - dzwonili do siebie kilka razy w roku i
spotykali na obiedzie, jeśli w trakcie podróży znaleźli się w tym
samym mieście.
Pięć lat temu Gary nieoczekiwanie sprzedał swoje udziały
partnerowi i wyjechał do Ameryki Środkowej, by zająć się
nową działalnością - poszukiwaniem skarbów. Próbował
przekonać Mercera, że włóczenie się po dżungli w
poszukiwaniu zaginionych zabytków niczym się nie różniło od
przepłukiwania żwiru z setek kilometrów strumieni w pogoni
za złotem.
Mercer pogardzał poszukiwaczami skarbów. Uważał, że
rzadko im się udawało właściwie ocenić szanse wyprawy. Żyli
złudną nadzieją szybkiego wzbogacenia się. Wszyscy, z
wyjątkiem kilku głośnych nazwisk, kończyli spłukani i
zgorzkniali po kilkudziesięciu latach bezowocnej pracy. Byli
podobni do tych, którzy uważają, że gra na loterii to dobry plan
inwestycyjny. Nie udało mu się wyperswadować Gary'emu
pomysłu i uparty Alaskanin wyjechał z kraju pełen
entuzjazmu, który okazał się zgubny dla wielu mu podobnych.
Mercer musiał jednak oddać Barberowi sprawiedliwość. Pięć
lat bezowocnych poszukiwań nie osłabiło determinacji
Gary'ego. Teraz ekscytował się skarbami bardziej niż na
początku. Wmówił sobie ostatnio, że jest na tropie zaginionego
hiszpańskiego skarbu, większego od wszystkich, jakie dotąd
znaleziono. Zadzwonił do Mercera miesiąc temu, wytropiwszy
dziennik Lepinaya na aukcji, i powiedział, że zapłaci połowę
jego ceny za samą możliwość przeczytania go. Był przekonany,
że ostatni fragment układanki, którą próbował rozwiązać,
kryje się na kartach tego dziennika. Mercer uważał, że Gary ma
urojenia i wcale mu to nie pomoże odnaleźć skarb, mimo to
zgodził się na taki układ.
Zamierzał kupić dziennik z prostego powodu - interesował
go człowiek, który w 1879 roku jako pierwszy zaproponował
wybudowanie kanału ze śluzami. Taki kanał Stany
Zjednoczone ostatecznie zbudowały ćwierć wieku później.
Derosier miał rację. Mercer zamierzał przeczytać dziennik.
Najprawdopodobniej lektura wręcz go pochłonie.
– Nie, Mario, jestem jeszcze w Paryżu. Jest tam Gary? Mam
dla niego dobre wiadomości.
– Jest w samym środku prowincji Darien, na południe od El
Real. - W głosie Marii Barber słychać było niechęć. Nie
podzielała zainteresowań męża. - Znów się wygłupia, tkwiąc
nad tą przeklętą rzeką. Nie widziałam go od kilku tygodni.
– Masz z nim jakiś kontakt?
Kiedy ostatnio się widzieli, Gary pokazał Mercerowi zdjęcie
swojej o wiele młodszej żony. Była to ładna, kruczowłosa
kobieta poniżej trzydziestki, o chmurnym spojrzeniu. Na
zdjęciu wyglądała poważnie, jakby w ciągu swego krótkiego
życia więcej przeżyła, niż powinna. Gary tłumaczył
melancholię tym, że wychowała się w slumsach Panamy, w
dzielnicy Casco Viego.
– Si, wczoraj rozmawialiśmy przez radio. Mam się do niego
odezwać za godzinę.
– Powiedz mu, że mam dziennik Lepinaya i będę w Panamie
pojutrze.
– Ucieszy się - powiedziała Maria bez entuzjazmu. - Mam cię
odebrać z lotniska, jak chciałeś?
– Tak, lecę przez Martynikę. - Ubrania w jego bagażu, po
upraniu, były odpowiednie do noszenia w tropikalnej Panamie.
- Przylatuję siedemnastego, około dziesiątej rano.
– Ostatnim razem, kiedy rozmawiałam z Garym, powiedział,
że ma ci do pokazania coś bardzo ważnego. Prosił, żebym się
upewniła, że zostaniesz przynajmniej na tydzień.
– Powiedz mu, że zobaczymy - odparł wymijająco Mercer.
Nie był w domu od prawie miesiąca i nie planował pobytu w
Panamie dłuższego niż kilka dni. Nie mógł się już doczekać
paru tygodni spokoju przed zameldowaniem się w Białym
Domu na długie cykle nużących odczytów i spotkań.
– Powiem mu - powiedziała Maria. - I do zobaczenia na
lotnisku Tecumen siedemnastego rano. Potem zabiorę cię tam,
gdzie Gary pracuje. I...
– O co chodzi?
– O to, że nasilenie walki z narkotykami w Kolumbii
wypędziło wielu zbuntowanych żołnierzy na południe Panamy
do prowincji Darien. Pomyślałam, że powinieneś wiedzieć.
– Dzięki za ostrzeżenie - odparł Mercer, ale Maria już się
rozłączyła.
Wrócił do głównej sali. Jean-Paul miał właśnie zapowiedzieć
następną książkę. Zająwszy swoje miejsce, Mercer
przysłuchiwał się niezbyt uważnie licytacji; zainteresowały go
tylko materiały dotyczące Kanału Panamskiego. Tak jak
poprzednio licytujący numer sto dwadzieścia siedem kupował
to wszystko, niejednokrotnie płacąc dwa razy więcej, niż
licytowane rzeczy były warte. Mercer wiedział, że tacy
licytujący często wysyłali na aukcje swoich ludzi, którzy
donosili im, przeciwko komu licytują. Ze swojego miejsca z
tyłu sali widział wszystkich tłumnie zgromadzonych
elegancko ubranych gości, ale nie było wśród nich żadnego
Azjaty. Jednak wysłannikiem enigmatycznego Chińczyka mógł
być Europejczyk.
Dochodziła osiemnasta, kiedy licytacja się zakończyła.
Wewnętrzny biologiczny zegar Mercera wskazywał dziesiątą
rano, ale geolog był tak zmęczony, że myślał tylko o powrocie
do hotelu. Nie spał od dwudziestu godzin, a rano miał
spotkanie w Ecole des Mines na bulwarze St. Michel, niedaleko
Ogrodu Luksemburskiego.
Znalazł ponownie Jeana-Paula w grupie osób
zgromadzonych w małej sali obok głównej sali aukcyjnej.
Dzięki licytującemu numer sto dwadzieścia siedem i wysokiej
cenie zapłaconej za szkic Gustave'a Eiffela Derosier zbił dziś
niezłą fortunę i cały promieniał.
– Mercer, co za dzień. To chyba mój rekord, a duże rzeczy
wystawiamy dopiero jutro. - Odwrócił się, by przedstawić
człowieka stojącego obok niego. - To jest mój szef ochrony,
René Bruneseau.
Bruneseau, krępy mężczyzna, miał posturę wojskowego
instruktora musztry. Jego rzednące włosy były krótko
ostrzyżone, co uwydatniało gęste brwi nad ciemnymi oczami.
Kształt jego kanciastej głowy wskazywał raczej na pochodzenie
słowiańskie niż francuskie. Ostre rysy łagodził kilkudniowy
zarost. Zęby były pokryte brązowym nalotem z kawy. Miał na
sobie źle leżący garnitur przyprószony popiołem z papierosów.
– Miło mi pana poznać - powiedział Mercer i odwrócił się do
Jeana-Paula. - Wygląda na to, że numer sto dwadzieścia siedem
pozwoli ci dalej delektować się żabimi udkami, ślimakami i
innymi ogrodowymi szkodnikami, które wy, Francuzi, z takim
uporem jadacie.
– Skoro o tym mowa, musimy wyjść na kolację, a
przynajmniej na drinka.
– Przykro mi, nie tym razem. Jadę do hotelu i walę się spać.
– Zatrzymałeś się w Crillonie, jak zwykle?
– Nie. Jakiś klient mojej agentki podróży odwołał rezerwację
w hotelu na lewym brzegu Sekwany niedaleko Wieży
Montparnasse. - Dwustumetrowy biurowiec był uważany za
skazę miasta, skrzętnie unikaną przez fotografów robiących
zdjęcia w Paryżu. - Wcisnęła mi ją, żeby klient nie stracił
zaliczki.
– Oszczędzamy? - zadrwił Jean-Paul.
– Zapewniała, że to cztery gwiazdki, a może cztery
karaluchy?
– Panie Derosier - przerwał Bruneseau dudniącym głosem,
dobywającym się z głębin jego klatki piersiowej. - Przyniosę dla
doktora Mercera dziennik Lepinaya, a potem muszę się zająć
problemem, o którym rozmawialiśmy.
Jean-Paul zrzucił na krótką chwilę maskę ogłady, ale szybko
znów ją przybrał.
– Ach tak, prawda. Dziennik Lepinaya.
W salce wciąż kręciło się czterdzieścioro czy pięćdziesięcioro
licytujących. To dziwne, że Jean-Paul wspomniał o tej książce,
skoro ogłosił wcześniej, że nie zamierza jej sprzedać.
– Na pewno chcecie wypaplać, że mimo wszystko ją
sprzedaliście? - spytał Mercer.
– Och, merde. Zapomniałem. - Derosier rozejrzał się,
sprawdzając, czy ktoś go usłyszał. - Nie mogę się skupić.
– Myślisz już o tych żabich udkach? - zażartował Mercer.
Jean-Paul przez chwilę nie odpowiadał. - Dobrze się czujesz?
– Tak, przepraszam. O, wraca René.
Szef ochrony niósł dziennik zawinięty w brązowy papier.
Mercer przywołał wzrokiem jednego z obsługi, wystrojonego
w smoking, i poprosił o przyniesienie z szatni jego stalowego
neseseru z próbkami. Po przyjeździe cały swój bagaż zostawił w
recepcji. Czekając, wyjął z portfela czek i wypełnił go, wpisując
sumę czterech tysięcy dolarów. Przesadnie zamaszystym
gestem podał czek Derosierowi.
– Z podziękowaniami od Narodowego Banku Czeków bez
Pokrycia.
Kiedy przyniesiono mu neseser, Mercer rozciął scyzorykiem
brązowy papier. Przez chwilę wpatrywał się w wytartą skórę
okładki, czując dreszczyk podniecenia. Nie myślał o „ostatnim
fragmencie układanki" Gary'ego. W ekscytację wprawiała go
sposobność wejrzenia w umysłowość genialnego inżyniera, o
dziesięciolecia wyprzedzającego swoje czasy. Powoli otworzył
dziennik. Spisano go wyblakłym czarnym atramentem na
grubym papierze ze szmat, przypominającym w dotyku próbkę
tapety. Godin de Lepinay miał pismo pewne i zamaszyste.
Mercer przeczytał kilka wierszy, tłumacząc je najlepiej jak
potrafił, i stwierdził, że przed wyjazdem musi kupić słownik
francusko-angielski. Schował dziennik do neseseru i zatrzasnął
stalowe wieko.
– Nie możesz się doczekać, kiedy zaczniesz czytać, co? - Jean-
Paul trafnie odczytał z wyrazu twarzy Mercera, czym ten jest
teraz zaprzątnięty.
– Moim zdaniem powinniście panowie iść na drinka -
zasugerował René Bruneseau.
– No, dalej, Mercer, co ty na to?
Mercer pokręcił głową.
– Mam apartament w hotelu Victoria Palace z obiecanym
łóżkiem tak wielkim, że można na nim rozegrać mecz piłki
nożnej. Rano jestem umówiony z innym moim starym
znajomym, a po południu wylatuję do Panamy. W grudniu
przyjeżdżasz do Stanów na tę wielką aukcję w Sotheby's.
Wtedy się spotkamy, obiecuję.
– Rozumiem. - Jean-Paul uścisnął na pożegnanie rękę
Mercera; właśnie zbliżył się do nich jakiś klient. Zanim wdał się
z nim w rozmowę, zawołał jeszcze do Mercera: - Tylko bądź
ostrożny!
Zabrzmiało to tak dziwnie w jego ustach, że Mercer spytał,
na co ma uważać.
– Och, po takich ulewach jak ta, trwająca od kilku dni,
miejskie służby porządkowe, choć grają w kulki i uwijają się jak
w ukropie, nie dają sobie rady. Wszędzie są korki, a taksówkarz
będzie cię próbował orżnąć w drodze do hotelu.
Mercer się zaśmiał.
– Spokojnie, świetnie gram rolę wrednego Amerykanina.
Odebrał z szatni bagaż i na ramię zarzucił torbę, w jednej
ręce trzymał walizkę z ubraniami, w drugiej - metalowy
neseser. Na zewnątrz padało. Woda rozpryskiwała się z
pluskiem pod koła samochodów, to ruszających, to
zatrzymujących się na rue Drouot. Mercer nie miał płaszcza i
zimna woda pociekła mu po karku za koszulę. Wydawało mu
się, że po drugiej stronie ulicy zauważył Renego Bruneseau, ale
tamten, nie oglądając się, wsiadł do samochodu.
Znalezienie taksówki zajęło Mercerowi dziesięć minut, bo
była akurat godzina szczytu, a paryżanie jak wszyscy
mieszkańcy miast najbardziej na świecie nie lubią moknąć.
Mercer kazał algierskiemu kierowcy jechać w stronę placu
Denforta-Rochereau na drugim brzegu Sekwany i wsiadł do
poobijanego peugeota. Paryż nigdy go nie fascynował, więc
zamknął oczy, kiedy samochód przebijał się przez miasto.
Ledwie rzucił okiem na zalaną światłem katedrę Notre Dame,
gdy przejeżdżali przez Ile de la Cite. Taksówkarz litościwie nie
próbował z nim rozmawiać. Ulewa spowodowała takie korki,
że skupił całą uwagę na unikaniu stłuczki.
Ulice na lewym brzegu były pamiątką średniowiecznej
przeszłości miasta, plątaniną nieregularnych skrzyżowań,
kojarzącą się Mercerowi z labiryntem będącym dziełem
szaleńca. Kierowca, wydawało się, znał okolicę, musiał jednak
kilka razy objeżdżać sąsiednimi uliczkami ciężarówki służb
miejskich zaparkowane przy wybijających studzienkach
kanalizacyjnych.
Przez fragment szyby, z którego szybko poruszające się
wycieraczki usuwały wodę, Mercer dojrzał pożółkłe kamienne
ozdoby XVII-wiecznego obserwatorium. Przypomniał sobie, że
rozległy Pałac Luksemburski, siedziba senatu Francji,
powinien być tuż za nim.
Odwrócił się, żeby przekonać się, czy ma rację, i w ostatniej
chwili zdążył się uchwycić oparcia fotela kierowcy. Tył
taksówki oświetliła nagle para reflektorów. Oślepiony nimi
Mercer nie zobaczył już zbliżającej się do nich dużej ciężarówki.
Uderzenie nastąpiło ułamek sekundy później i z
rozdzierającym łoskotem taksówka wbiła się w samochód
przed nią. Kilka kolejnych samochodów wlokących się przed
nimi w korku powpadało na siebie. Zaskoczony Algierczyk
walnął twarzą w kierownicę. Osunął się nieprzytomny z fotela,
ściągając z niego pokrowiec z paciorków.
Mercer zamortyzował siłę uderzenia, dzięki przytrzymaniu
się oparcia fotela. Cały, choć roztrzęsiony, wychylił się do
przodu, żeby zobaczyć, co się stało z Algierczykiem. Nagle ktoś
szarpnięciem otworzył drzwi taksówki. Co, u diabła?
Mercer sądził, że to jakiś samarytanin spieszący z pomocą.
Miał zaledwie sekundę na zorientowanie się, że człowiek
wdzierający się do samochodu jest młody, ma na sobie
wojskową kurtkę z demobilu i głowę ogoloną na łyso. Skin
chwycił neseser Mercera. W drugiej ręce trzymał pistolet.
Złodziej znieruchomiał na chwilę, niezdecydowany, a potem
syknął po francusku:
– Dawaj portfel albo nie żyjesz.
Spodziewał się, że widok broni sparaliżuje ofiarę, ale Mercer
miał nieraz do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Jego
reakcja była natychmiastowa i skuteczna. Wyprostował ugiętą
nogę i ku zdumieniu złodzieja kopnięciem przygwoździł jego
rękę do krawędzi otwartych drzwi. Cios był za słaby, żeby
złamać kości, i złodziejowi udało się nie wypuścić z ręki
czarnego pistoletu. Dookoła zaczął się zbierać tłumek gapiów.
Wyniszczony od heroiny rabuś rzucił się do ucieczki, ściskając
pod pachą neseser Mercera. Skrył się w gąszczu parasoli
unoszonych nad głowami pieszych.
Mercer wyskoczył z taksówki, choć rozum mu podpowiadał,
że pogoń za rabusiem nie ma sensu. Stopy poruszały się
niezależnie od jego woli. O dziwo, nie ślizgał się na mokrym
chodniku, choć nadal był w mokasynach nieodpowiednich do
biegu w taką pogodę. Chłopak nie oglądał się za siebie, pędząc
rue Denfort pod okapem z gałęzi drzew rosnących wzdłuż
ulicy. W mokrych liściach odbijało się światło latarni.
Nie przypuszczał, że napadnięty ruszy za nim w pościg.
Dystans między nimi się zmniejszał. Mercer gnał ulicą we
wściekłym pragnieniu odzyskania neseseru i dziennika de
Lepinaya. Piętnaście metrów przed kolejnym przejściem dla
pieszych dzieliło go od rabusia tylko pięć metrów i szybko
zmniejszał tę odległość. Na skrzyżowaniu zatrzymał się z
piskiem opon czterodrzwiowy mercedes; tylne drzwi się nagle
otworzyły. Tym chłopak ucieknie? Mercedesem?
Rozległ się dźwięk klaksonu.
Złodziej przyspieszył - adrenalina dała mu odrobinę energii
potrzebnej do dosięgnięcia celu. Mercer miał pewność, że
gdyby zdążył dopaść chłopaka i go przewrócić, samochód by
odjechał. Gonitwa skończyłaby się przed skrzyżowaniem.
Mercer był już zaledwie kilka metrów za rabusiem i skupił
uwagę na neseserze i na plecach chłopaka.
Złodziej nagle zatrzymał się, wyprężył i padł płasko na
chodnik, nie próbując nawet amortyzować upadku. Przejechał
ciałem po betonie metr czy dwa; neseser Mercera wypadł mu z
bezwładnej ręki, pistolet upadł obok. Mercer wyhamował i
nachylił się nad nieruchomą postacią. Ciężko dyszał, z trudem
łapiąc oddech w wilgotnym powietrzu, a serce waliło mu tak
mocno, że słyszał jego łomot. Zobaczył, że jedna strona twarzy
chłopaka została zdarta do żywego mięsa na betonie chodnika.
Deszcz zmywał strużki krwi spod ciała do rynsztoka.
I wtedy dostrzegł czarną ranę wylotową po kuli, która
przeszyła pierś złodzieja. Chociaż nie słyszał wystrzału,
wiedział, że strzelano z prawej strony.
Wyprostował się. Wszystkimi zmysłami odbierał sygnały z
otoczenia. Dzięki zdobytemu przez lata doświadczeniu jego
wzrok stał się o tę niezbędną teraz odrobinę ostrzejszy, ciało -
silniejsze, umysł - jaśniej myślący. Przednie drzwi mercedesa
się otworzyły. W ciemnym wnętrzu dostrzegł błysk strzałów
oddanych z broni z tłumikiem. Pociski zaświstały w powietrzu
nad głową Mercera. Rozległy się krzyki, których nie zdołał
zagłuszyć warkot silników ani wycie zbliżającej się syreny.
Mercer pochwycił pistolet i neseser i rzucił się ku wejściu do
najbliższego budynku.
Kątem oka zobaczył, że z mercedesa wyskakuje trzech
uzbrojonych mężczyzn. W przeciwieństwie do chłopaka, który
zwinął mu neseser, ci poruszali się jak wyszkoleni zawodowcy.
Wszyscy byli Azjatami. W stalowo-szklanych drzwiach
budynku stał pracownik i zamykał je na noc. Nie zastanawiając
się, co to za budynek, Mercer odepchnął go na bok i skoczył w
półmrok wnętrza.
Szukając jakiejś osłony, w mgnieniu oka skojarzył fakty. To
nie był przypadkowy napad. To była próba zrabowania mu
dziennika Lepinaya, i to tak, żeby zleceniodawcy pozostali
nieznani. Ale kto zabił złodzieja? Przecież Azjaci z samochodu
nie zastrzeliliby własnego człowieka. To by nie miało sensu.
Kulę wystrzelił zabójca, którego Mercer nie widział.
Nie było czasu na zastanawianie się, kto go wrobił: Jean-Paul
Derosier czy Gary Barber. Za kilka sekund napastnicy wpadną
za nim do budynku. Doświadczenie zdobyte wcześniej w
podobnych sytuacjach podpowiadało mu, co robić. Pobiegł
przed siebie.
W podłogę z boku pomieszczenia zagłębiały się kręcone
schody, tuż przy kamiennej ścianie, stojącej tu chyba od
wieków. W świetle wpadającym z ulicy wyglądało to jak zejście
w czeluście piekieł. Mercerowi przeszły po plecach ciarki. Już
wiedział, gdzie jest.
Pod koniec XVIII wieku Paryż dusił się od smrodu
przepełnionych cmentarzy. Ciągle wybuchały epidemie chorób
spowodowanych przez rozkładające się ciała. Chcąc oczyścić
miasto, magistrat postanowił wykopać z grobów miliony
nieboszczyków, a potem ponownie ich pogrzebać w starych
kamieniołomach, z których wydobywano wapień jeszcze w
czasach cesarstwa rzymskiego. Setki kilometrów podziemnych
korytarzy zapełniono szczątkami sześciu milionów ludzi. Było
to największe na świecie składowisko ludzkich kości.
Półtorakilometrowy odcinek katakumb udostępniono
zwiedzającym, a Mercer znalazł się właśnie przy wejściu do
niego. Zawrócić już nie mógł. Jedyna droga ucieczki prowadziła
przez kręty labirynt czegoś, co paryżanie nazywali L'empire de
la mort. Imperium zmarłych.
Nie miał czasu szukać włącznika światła. Sięgnął za stojącą
tuż obok ladę i wymacał dwie duże latarki. Jedną wepchnął do
kieszeni marynarki, drugą wsunął w rękę, w której niósł
neseser. W drugiej ręce trzymał pistolet. Podbiegł do krętych
schodów i zszedł w otchłań. Na dole w świetle latarki ujrzał
długi tunel o ścianach z chropowatego kamienia. Zgasił
latarkę, usłyszawszy, że na górze, tuż nad nim, otwierają się
drzwi. Ruszył biegiem na ugiętych w kolanach nogach. Żwir
pod jego obutymi w mokasyny stopami chrzęścił cichutko, nie
głośniej od szeptu. Muskając palcami ścianę, dotarł do zakrętu
w lewo i znów się rozejrzał, na moment zapalając latarkę.
Kolejny prosty tunel prowadził w głąb podziemnej krainy.
Mercer pobiegł dalej.
Jeszcze trzy razy napotkał na swej drodze ostre zakręty,
zanim dobiegł do podziemnej komory. Jak daleko sięgało
światło latarki, widział równe stosy ludzkich szczątków
ułożonych niczym drewno na opał. Upływ czasu sprawił, że
kości pożółkły; niektóre były scementowane minerałami
zawartymi w wodzie kapiącej z wapiennego sufitu. Niezliczone
tysiące czaszek wpatrywały się w Mercera. Rozglądał się, w
nadziei że znaki namalowane na suficie wskażą mu kierunek
wyjścia z tej komory grozy.
Ruszył. W połowie drogi do następnego odcinka katakumb
nagle zapaliły się światła. Umiejętnie rozmieszczone reflektory
punktowe podświetlały co bardziej makabryczne fragmenty
niezwykłej galerii - ściany kości udowych, krzyże z piszczeli,
abstrakcyjne rzeźby z czaszek i miednic. Mercer dostrzegł to
wszystko jednym rzutem oka. Spieszył się. Jego prześladowcy
się zbliżali, a on miał nad nimi najwyżej minutę przewagi.
Był pewny, że tamci widzieli, jak podnosił pistolet, który
wypadł z ręki chłopaka, więc wątpił, czy zdążyłby zastrzelić
więcej niż jednego z goniących go mężczyzn. A gdy go już
zlokalizują, mogą przypuścić atak, otaczając go z trzech stron.
Jednak dwóch na jednego to zawsze lepiej niż trzech. Zza ściany
kości widział tunel, który doszedł aż tutaj. Z niskiego sklepienia
ciągle kapała woda.
Brał już udział w wielu strzelaninach. Zyskał dzięki temu
jeśli nie pewność siebie, to chociaż umiejętności nietracenia
głowy. Udało mu się uspokoić oddech i zapomnieć na chwilę o
niedających spokoju pytaniach. Teraz jego jedynym celem było
przetrwanie. Szybko sprawdził zdobytą broń, małą berettę
kaliber 9 milimetrów. Suwak chodził sztywno, jakby nie
oliwiono go od lat, a mosiężne łuski były zmatowiałe i
porysowane.
Takie moje zezowate szczęście, napadł mnie oprych z
przeceny, pomyślał gorzko. Szczęk niewypału zdradziłby go tak
samo, jak celny strzał.
Przez kapanie wody dał się słyszeć chrzęst żwiru i u wylotu
tunelu mignął cień. Mercer uniósł pistolet trzymany w obu
rękach. Czekał wpatrzony w półmrok. Trzej zabójcy wpadli do
środka, ich wytłumione pistolety pluły jęzorami płomieni,
kiedy kładli ogień zaporowy. Kości rozsypywały się w proch.
Mercer nie mógł wystawić się na taką nawałę ogniową.
Pozostał za osłoną, wyczekując chwili przerwy. Czaszki nad
nim patrzyły w dół, wyszczerzone, jakby się z niego śmiały.
Stłumione echa pierwszej salwy ucichły i Mercer usłyszał
głosy. Nie miał pewności, ale wydało mu się, że słyszy chiński:
nie trzeba było wysilać wyobraźni, żeby odgadnąć, że to ludzie
pracujący dla licytującego numer sto dwadzieścia siedem.
Chcieli ukraść jedyną rzecz, jakiej nie udało mu się kupić na
licytacji. Skąd wiedzieli, że ma ją Mercer - o to należało mieć
pretensję do Derosiera.
Mercer wystawił głowę zza nierównego stosu kości
udowych. Uzbrojeni prześladowcy się ukryli. Tuż nad jego
ramieniem eksplodował nagle kościany pył; poczuł podmuch
rykoszetu. Dostrzegli go. Nadleciały kolejne pociski, rozłupując
ścianę ludzkich szczątków. Mercer wycofał się za stertę kości, z
której sypały się odłamki pożółkłych szkieletów. Z cienia
wyłoniła się postać, skradająca się bezszelestnie w butach na
miękkich podeszwach. Mercer zauważył napastnika, zanim
sam został zauważony, i nacisnął spust.
Pistolet kopnął, a huk wystrzału bez tłumika zabrzmiał w
koszmarnej ciasnocie jak wystrzał z armaty. Kula trafiła
napastnika w środek klatki piersiowej i od razu go powaliła.
Schyliwszy się, Mercer ruszył znów biegiem i wpadł w alejkę, w
której kości ułożono w równe stosy według części ciała, a nie
właścicieli. W jednym miejscu kości udowe, w innym łopatki,
trzy metry dalej - tylko żebra.
Zobaczył łukowate przejście i dał w nie nura. Nie ścigały go
kule. Minął jakiś ołtarz i wpadł do następnej komory kości,
ozdobionej obeliskami z czasów napoleońskich. Prostokątny
stos kości sięgający sklepienia miał datę 1804 i wyglądał jak
mauzoleum.
Nie paliło się tu tyle świateł, co w poprzedniej komorze, ale
Mercer nie włączał latarki, odnajdując drogę raczej dotykiem
niż wzrokiem. Spojrzał na żwirowe podłoże i zaklął. Zostawiał
świeże ślady. Nieważne, gdzie by się schował, dwaj pozostali go
ścigający od razu znaleźliby jego kryjówkę. Żwirowato-
kamieniste podłoże było zbyt twarde, żeby mógł zzuć buty,
musiał więc znaleźć inne rozwiązanie. Obszedł komorę
dookoła, nasłuchując odgłosów pościgu. W trzech czwartych
drogi zrozumiał, że do komory prowadzi tylko jedno wejście.
Utknął w ślepym zaułku. I wtedy zobaczył coś, co mogło
przynieść mu wybawienie - drewniane drzwi osadzone w
wapiennej ścianie, zagradzające drogę turystom do głębszych
części katakumb. Mercer nie miał pojęcia, co jest po ich drugiej
stronie. Równie dobrze mógł tam być jakiś składzik, ale nie
miał wyboru - innego wyjścia stąd nie było.
Drzwi były zamknięte i nie ustępowały, choć napierał na nie
z całej siły. Jeśli przestrzeli zamek, prześladowcy natychmiast
go dopadną. Przytknął do zamka berettę pod takim kątem,
żeby nie dostać rykoszetem, odwrócił głowę i strzelił. Stary
żelazny zamek się rozpadł, a drzwi, skrzypiąc, się uchyliły.
Mercer wszedł i przymknął je za sobą. Nie było tu światła, więc
z włączoną latarką pobiegł przed siebie, mijając kolejne stosy
szczątków. Skręcił najpierw w lewo, potem w prawo; tunel
prowadził coraz głębiej pod ziemię. Zaczął w pamięci rysować
mapę przebytej drogi. - Robił to automatycznie. Tę umiejętność
nabył przez lata pracy w kopalniach. Był pewien, że jeśli
przeżyje, potrafi wrócić po własnych śladach.
Odgłosy pościgu dochodziły go, ilekroć przystawał, żeby
złapać oddech - nie zbliżały się ani nie oddalały. Mercer dotarł
do wąskiego przejścia, przez które ledwie mógł się przecisnąć
bokiem. Doszedł do pogrążonego w ciemnościach zakrętu.
Wydawało się, że tunel w tym miejscu prowadzi lekko w górę.
Bez światła brnął przed siebie, szurając stopami po pokrytym
pyłem podłożu, żeby zatrzeć swoje ślady. Ciemność była
całkowita. Czuł jej smak w ustach, jej ciśnienie ogłuszało.
Przesunął się o pięćdziesiąt metrów i pistolet uderzył w litą
skałę. Nie odważając się zapalić światła, zaczął na oślep macać
ścianę dookoła, aż znalazł biegnące w lewo odgałęzienie tunelu.
Zdawało mu się, że za sobą zobaczył poblask latarki jednego ze
ścigających, ale nic nie wskazywało, by odkryli, w którą stronę
poszedł. Wiedział jednak, że odkryją.
W końcu odkryją.
Przesunął się dalej, obcierając kolana o wystające
nierówności starożytnej skały. Zaczął go już ogarniać lęk, że
utknie w tym zwężającym się ciągle tunelu, ale w tej samej
chwili poczuł, że przyprawiające o klaustrofobię ściany
zaczynają się od siebie odsuwać. Mógł iść normalnie. Miał
wrażenie, że trafił do kolejnej komory, i zaryzykował zapalenie
latarki. To, co zobaczył, sprawiło, że omal nie zwymiotował.
Pomieszczenie miało dwadzieścia-trzydzieści metrów
długości, a jego podłogę stanowiła niezliczona ilość, wręcz
morze rozrzuconych szkieletów - sceneria jak z hitlerowskiego
obozu zagłady lub kambodżańskich pól śmierci. Jedynym stąd
wyjściem była wyrwa w ceglanej ścianie na wprost Mercera.
Żeby do niej dotrzeć, musiał przejść przez ludzkie szczątki. Z
każdym krokiem zapadał się w kruche, trzaskające pod jego
stopami kości. By nie wpaść w panikę, przekonywał siebie, że
ten obrzydliwy dźwięk to tylko szelest liści w jesiennym lesie.
Ostre krawędzie kości podarły mu spodnie i rozorały skórę.
Z ran zaczęła płynąć krew. Coś chwyciło Mercera za nogę i
musiał spojrzeć w dół, żeby się uwolnić. Stopa utkwiła w klatce
piersiowej szkieletu. Szarpnął się jak oszalały i kości rozleciały
się na wszystkie strony.
Światło jego latarki nagle stało się silniejsze. Mercer
odwrócił się i zobaczył dwa jasne punkty tańczące w tunelu, z
którego właśnie uciekł. Doganiali go. Zaczął biec przez zwały
trupów, rozpaczliwie usiłując nie stać się jednym z nich.
Niecały metr przed wyrwą skoczył głową do przodu. W tym
samym momencie snop światła omiótł trupiarnię. Mercer
przeleciał przez wyrwę, szorując piersią po szorstkiej skale, i
zaczął się staczać, mając pod sobą ubitą ziemię. Mocno
przyciskał do siebie neseser. Usłyszał pełen przerażenia okrzyk
jednego ze ścigających go i trzask oddanego naprędce strzału.
Mercer znieruchomiał w płytkiej kałuży śmierdzącej wody.
Jego latarka leżała niedaleko, oświetlając na wpół zatopioną
czaszkę, wciąż połączoną z ciałem, które kiedyś ją nosiło.
Zachowały się jeszcze na nim strzępy dżinsów i bluzy. To był
catophile, jak nazywali siebie nielegalni eksploratorzy
podziemnych krypt. Ten człowiek zgubił drogę i tu umarł.
Sądząc po stanie rozkładu, leżał tu - lub leżała - od lat.
Imperium zmarłych wciąż przyjmowało nowych członków.
Mercerowi przyszło na myśl, żeby zostawić tu neseser.
Polujący na niego już by go chyba nie ścigali, gdyby zdobyli
dziennik Lepinaya. Ale pomysł ten znikł równie szybko, jak się
pojawił. Wściekłość przeważyła nad instynktem ocalenia
życia.
Zerwał się na nogi i zaczął biec. Ten tunel nie był już częścią
starożytnej rzymskiej kopalni. Pochodził z późniejszych
czasów - miał ściany wyłożone cegłą. Dopiero po dłuższej
chwili Mercer odgadł, że dostał się do rozległego systemu
paryskich kanałów. Zbudowane przez miejskiego inżyniera
Napoleona III, barona Georges'a Haussmanna, który
przebudował Paryż na początku XVIII wieku, kanały były
tysiąckilometrowym labiryntem tuneli dokładnie
odwzorowującym układ ulic nad nimi. Na szczęście z wodą
ulewnych deszczy spłynęła większość ścieków wytwarzanych
przez miliony mieszkańców Paryża, mimo to smród bijący z
koryta kanału w środku tunelu był powalający. Mercer już po
kilku krokach zaczął tracić oddech.
Dno tunelu pokrywał lepki muł, wsysający buty. Mercer
wskoczył na ceglaną półkę biegnącą wzdłuż ściany tunelu. Nad
sobą słyszał chlupot ścieków płynących półmetrowej średnicy
rurami, przynitowanymi do sklepienia. Z nieszczelnych spoin
ciekły strumyczki cuchnącej cieczy. Na szczęście gdzieniegdzie
w sklepieniu tunelu paliły się żarówki.
Gdyby miał nieco większy zapas czasu, wspiąłby się na jedną
z drabinek, prowadzących najprawdopodobniej do włazów na
ulicach, ale domyślał się, że ścigający są tuż za nim. Dogonią go
w ciągu minuty.
Biegł najszybciej, jak mógł w tym smrodliwym powietrzu.
Nie zwracał uwagi na tabuny szczurów ani na jasne,
porcelanowe tabliczki z nazwami ulic na każdym
skrzyżowaniu. Wybierał kierunek i biegł przed siebie.
Zauważył, że poziom wody w tunelu ciągle się podnosi. Minął
ostry zakręt i nagle pogrążył się po kolana w wodzie. Plątanina
gałęzi utworzyła tamę w poprzek tunelu, a woda, nie znajdując
ujścia, szybko go wypełniła.
Mercer wspiął się po gałęziach na szczyt tamy i skoczył do
wody, która przeciekała między gałęziami. Ocierając ścieki z
twarzy, odrzucił zdechłego szczura, który się do niego
przyczepił. Przez niewielki otwór w stercie gałęzi zobaczył
zabójców - niewyraźne cienie za skaczącymi światłami latarek.
Miał pewność, że da radę wyeliminować jednego, a nadzieję - że
obu. Gdyby mu się nie udało załatwić obu, woda z tej strony
tamy, gdzie się znajdował, była o wiele płytsza niż przed tamą,
co powinno dać mu kilka minut przewagi nad tym, który
pozostanie przy życiu. Podniósł berettę i ze zdumieniem
zauważył, że nie drży mu ręka.
Dwaj ścigający go albo domyślali się zasadzki, albo byli po
prostu świetnie wyszkoleni, toteż rozdzielili się, podchodząc
do tamy. Jeden został z tyłu osłaniać partnera, który zajął
pozycję za wielkim zaworem. Mercer już wiedział, że nie uda
mu się załatwić obu. Wybrał na cel tego bliższego. Dzieliło go
od niego około sześciu metrów - dla niego łatwy strzał - ale nie
znał swojej broni i nagle zaczął się trząść z zimna.
Kiedy tylko mężczyzna schowany za zaworem wychylił się
zza niego, Mercer nacisnął spust. Pistolet się zaciął.
Nienaturalny dźwięk poniósł się nad szumem wody
przepływającej przez tamę. Zanim Mercer zdążył odblokować
broń, osłonę z gałęzi, za którą się skrył, zorały pociski. Wypełzł
ze swojej kryjówki i pobiegł w sięgającej mu do kostek wodzie,
rozbryzgując mokasynami niewiadomego pochodzenia szlam.
Dotarł do skrzyżowania, gdzie tunele rozchodziły się na
cztery strony. Kiedy skręcał, pocisk odłupał spory kawał cegły
obok jego głowy. Pył dostał się do i tak już załzawionych oczu
Mercera. Woda była tu głębsza. Zamiast wskoczyć na półkę,
Mercer powstrzymał obrzydzenie i zanurkował. Na oślep
odblokował pistolet i zaparł się piętami o muł na dnie. Neseser
wepchnął pod nogi. Omywała go brudna woda, ocierało się o
niego coś nieokreślonego i obrzydliwego. Płuca zaczęły
protestować przeciwko śmierdzącemu powietrzu, które
wciągnął, na ustach czuł smak wstrętnej cieczy, usiłującej
wedrzeć się do jego wnętrzności.
Przypomniał sobie jeden z dowcipów Harry'ego. Jeśli
kosmos jest pełen kosmitów, to Paryż - parazytów. Ten
fragment Paryża z pewnością roił się od nich. Siłą woli Mercer
utrzymywał się pod powierzchnią wody. Takiej zasadzki
Chińczycy nie mogli przewidzieć.
Pierś zaczęły mu szarpać skurcze - zużywał właśnie resztki
tlenu. Pod zaciśniętymi powiekami zobaczył skaczące iskierki.
Wiedział, że wytrwa jeszcze kilka sekund. Sękata gałąź
uderzyła go w ramię. Z ust wyrwało mu się kilka bąbelków
powietrza, potem cała ich fala, której płuca nie zdołały
zatrzymać. Mercer wyskoczył na powierzchnię, częściowo
osłonięty przez liście na konarze. Włosy przylepiły mu się do
głowy, w oczy szczypała woda, której nie zdążył otrzeć. Jeden z
prześladowców był dziesięć kroków za nim, ostrożnie skradał
się ceglaną półką biegnącą nad rzeką ścieków. Mercer poddał
się nurtowi, który obrócił jego ciało, jednocześnie wypatrywał
drugiego prześladowcy.
Ten drugi był daleko w głębi tunelu, sprawdzał odcinek
kanałów przed ostatnim skrzyżowaniem. Mercer widział tylko
światła jego latarki tańczące na zawilgoconym sklepieniu.
Skoncentrował uwagę na tym, który znajdował się blisko
niego. Bez skrupułów strzeliłby mu w plecy. Klęczał w
strumieniu ścieków, a to nie sprzyjało rozmyślaniom o
honorze czy uczciwej grze. Mercer sprawdził jeszcze raz
pistolet i podniósł go, ale nagle uświadomił sobie, że jednak nie
strzeli do odwróconego do niego tyłem mężczyzny. Jasna
cholera.
– Hej, kolego, masz pożyczyć trochę papieru toaletowego?
Tamten odwrócił się szybciej, niż Mercer się spodziewał.
Pistoletem gotowym do strzału zatoczył krąg i wystrzelił,
zanim jeszcze dobrze wycelował.
Mercer dwa razy nacisnął spust beretty. Pierwszy strzał
trafił mężczyznę w bark, przedłużając jego obrót, drugi odłupał
kawałek kości z kręgosłupa. Chińczyk padł, zanim jeszcze łuska
z pistoletu Mercera odbiła się od ściany tunelu. Mercer
wskoczył na ceglaną półkę, pewien, że strzały z
niewytłumionej broni ściągną tu drugiego zabójcę. Jak dotąd
neseser nie zrobił się cięższy, co znaczyło, że szczelne
zamknięcie wciąż nie przepuszczało wody i chroniło stary
dziennik przed zniszczeniem.
Biegł dalej w tunelach pod miastem, uskakując w boczne
odgałęzienia, przesadzając rwący nurt w większych tunelach i
gubiąc się tak dokumentnie, że gdyby nawet pozbył się
ostatniego prześladowcy, nigdy nie zdołałby znaleźć drogi
powrotnej. Za każdym razem, kiedy już mu się zdawało, że nikt
go nie goni, dostrzegał za sobą światełko latarki zawziętego
ścigającego.
Przed sobą ujrzał kolejną drabinkę prowadzącą na górę i
uznał, że przewagę ma dość dużą, by zaryzykować wspinaczkę
bez zabezpieczenia. Stalowe szczeble były śliskie od mułu.
Mercer wetknął pistolet za pasek spodni i zaczął się wspinać.
Na samej górze odkrył, że hermetyczna uszczelka, nie
pozwalając przedostać się smrodliwemu powietrzu na ulicę,
zapiekła się na stałe. Uderzył w nią kilka razy, a potem spełzł z
powrotem na dół. Nie mógł tracić czasu. Latarka prześladowcy
była sto metrów za nim. Za daleko na celny strzał, chyba że
miałby wielkie szczęście albo grał w hollywoodzkim filmie.
Napotykał coraz więcej stosunkowo suchych tuneli i
zastanawiał się, jak to możliwe po takich deszczach, o jakich
opowiadał Jean-Paul. Kiedy szedł, chwiejąc się, jednym z nich,
na plecach poczuł nagle mocny podmuch cuchnącego
powietrza. Odwrócił się. Chińczyk nie skręcił jeszcze w jego
tunel, ale za skrzyżowaniem, które właśnie minął, Mercer
zobaczył ścianę wody niosącą śmieci wszelkich możliwych
kształtów i rozmiarów. Kanalarze pracujący na tym odcinku
prawdopodobnie na pewien czas zatamowali przepływ wody,
żeby powstało ciśnienie jej strumienia wystarczająco silne do
usunięcia przeszkód. Tę metodę czyszczenia kanałów
stosowano w mieście od ponad stu lat. Mercer słyszał także, że
służby miejskie zatrudniały do tego celu specjalnych łodzi ze
śluzami.
Wyskoczył z koryta kanału tuż przed wzniesioną falą; woda
pędziła z impetem, od którego cały tunel dygotał. Przez chwilę
leżał na oślizgłej półce, niemal u kresu sił. Oddychał zbyt
ciężko, by napełnić powietrzem całe płuca. Powoli podniósł się
na nogi i przekonał, że prześladowca skrócił dystans do kilku
metrów.
Ostatkiem sił Mercer dotarł do komory z bramkami i
zaworami, w której łączyło się kilka większych kanałów.
Całkowicie wyczerpany, schował się za stalową obudową
zaworu wielkości kotła lokomotywy. To było najlepsze miejsce
do obrony, jakie znalazł. Sprawdził, ile pocisków zostało w
beretcie - tylko jeden. Pocisk zresztą był tak skorodowany, że
Mercer miał pięćdziesiąt procent szansy, że nie eksploduje w
pistolecie. Pospiesznie rozejrzał się w poszukiwaniu dróg
ucieczki. W tej samej chwili kiedy zobaczył otwarty właz w
podłodze, zazwyczaj osłonięty pokrywą, do pomieszczenia
wpadł ostatni z trzech prześladowców. Wyglądał na w ogóle
niezmęczonego. Jego ruchy były szybkie i precyzyjne -
metodycznie lustrował wzrokiem komorę, z wycelowanym do
strzału pistoletem. Mercer nie mógł czekać, aż spojrzenie
zabójcy padnie na niego.
Najciszej, jak pozwalały na to mokre mokasyny, podkradł się
od tyłu do prześladowcy, gdy dzieliły go od niego trzy metry,
rzucił się na przeciwnika. Tamten był szybki, ale okazało się, że
niewystarczająco szybki. Obaj upadli na barierkę osłaniającą
właz z trzech stron. Przeciwnik stracił oddech, gdy uderzył
żebrami o metalowe pręty. Mercer wykorzystał chwilową
przewagę, żeby wytrącić mu z ręki pistolet.
Zabójca wbił łokieć drugiej ręki w pierś Mercera, wywijając
się z jego uścisku i przyjmując bojową postawę. Mercer znał
kilka podstawowych ciosów karate, ale za swoją jedyną broń w
tym starciu uznał większą masę ciała. Chińczyk wykonał
błyskawicznie kopnięcie, a Mercer, gdy tamten był w
półobrocie, oplótł go rękami i zaczął z całej siły zaciskać chwyt.
Chińczyk wyrżnął go tyłem głowy w twarz, ale Mercer w tym
samym momencie pochylił głowę, tak że i potylica tamtego
zderzyła się z ogłuszającym trzaskiem z jego czołem.
Oszołomiony Mercer poluzował uścisk, a wtedy przeciwnik
zadał mu dwa potężne ciosy w pierś, a potem nasadą dłoni
trafił go w szczękę. Mercer upadł.
Chińczyk skoczył na niego jak terier. Kopnięciem przesunął
go bliżej otworu w podłodze. Mercer nie był w stanie się bronić.
Nie stawiał oporu, ale jedną ręką schwycił neseser, a drugą
złapał tamtego za nogę i osunął się we właz.
Spadli dwa metry w dół, w strumień wody płynący idealnie
okrągłym w przekroju tunelem. Wyglądał raczej jak wielki
rurociąg, ale chyba zbudowano go w tym samym okresie, co
poprzednie. Leżących w wodzie mężczyzn owiał silny
podmuch. Obaj byli przez chwilę zbyt oszołomieni, by się
ruszyć.
Mercer podniósł się na nogi, nim zdążył to zrobić
przeciwnik, i stanął twarzą do nie wiadomo skąd wiejącego
wiatru. Chińczyk był do tego wiatru odwrócony plecami,
dlatego nie zobaczył, co wychynęło ku nim z ciemności. Mercer
zobaczył. Był to widok rodem z koszmaru.
Tunel był jedną z głównych odnóg całego systemu i
zaprojektowano go tak, by czyszczenie nie wymagało
wchodzenia doń z łodziami i specjalnymi łopatami, zwanymi
rabot. Kiedy muł i śmieci zatykały prześwit, kanalarze
wpuszczali do tunelu olbrzymią, drewnianą kulę; jej średnica
wynosiła dokładnie dziewięć dziesiątych średnicy tunelu. Kula
pod ciśnieniem wody napierającej na nią toczyła się przez
kanał niczym monstrualny korek wypychany z równie
monstrualnej butelki szampana.
Mercer zrozumiał teraz, co Jean-Paul miał na myśli, mówiąc,
że służby miejskie grają w kulki. Kanalarze w dosłownym
znaczeniu tego słowa wpuszczali półtonową kulę do kanałów
burzowych, żeby oczyścić je ze śmieci spłukiwanych z ulic
przez ulewę.
Kula toczyła się na nich z niewyobrażalną siłą, pchana
tonami wody. Woda tryskała ze szczeliny między
powierzchnią kuli a ścianami tunelu. Mercer odwrócił się i
zaczął biec, zapalając drugą latarkę, tę, którą schował za
paskiem przy wejściu do katakumb. Obejrzał się raz. Chińczyk
kuśtykał za nim, bo wpadając do włazu, zranił się w nogę.
Szybkość jego ucieczki nie dorównywała w żadnej mierze
szybkości kuli.
Chińczyk musiał o tym wiedzieć, bo w ostatniej chwili się
odwrócił. Wrzasnął raz, wysoko i przenikliwie, głosem, który
poniósł się ponad grzmotem mas wody pędzącej pod naporem
ogromnego ciśnienia, a potem padł przytłoczony ciężarem
toczącej się kuli. Kula, nie zatrzymując się, zmiażdżyła go -
całkowicie. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. Mercer wykrzesał z
siebie ostatek sił i pobiegł szybciej niż kiedykolwiek w życiu,
omiatając światłem latarki gładkie ściany tunelu w
poszukiwaniu drogi ucieczki.
Przed sobą zobaczył stertę piasku blokującą tunel i
przesadził ją jednym susem. Stoczył się po drugiej stronie,
zerwał na nogi i pobiegł dalej. Obejrzał się przez ramię. Kula
uderzyła w piach. Miał nadzieję, że zyska dzięki temu choć
chwilę. Kula zatrzymała się na sekundę, zanim tryskające spod
niej strumienie wody zmiotły stertę piachu. Ruszyła w dalszą
drogę, ścigając Mercera.
Kanał parę razy łagodnie zakręcał. Mercer ścinał każdy
zakręt, by nie stracić ani centymetra w odległości dzielącej go
od drewnianej kuli. Czuł ją tuż-tuż za sobą. Woda opryskiwała
mu głowę i szyję. Wiedział, że gdyby się obejrzał, wypełniłaby
całe pole widzenia. Zmusił się, by biec jeszcze szybciej.
Kiedy znowu zaczął opadać z sił, w świetle latarki ujrzał
niszę w ścianie, skrywającą metalowe drzwi. Dzięki fali
adrenaliny zdołał wyskoczyć z rozbryzgów wody, tryskających
zza kuli. Dopadł niszy na kilka metrów przed kulą i nacisnął
metalową klamkę. Drzwi zaskrzypiały głośno, otwierając się, i
Mercer znalazł się w mniejszym tunelu, równoległym do
głównego. Kula przetoczyła się obok, zanim zdążył zamknąć
drzwi. Ściana wody uderzyła go w twarz, rozpłaszczając na
przeciwległej ścianie. Mercer osunął się na podłogę, krztusząc
się brudną cieczą, która wypełniła mu usta.
Po kilku minutach kaszlu i wymiotowania chwiejnie
podniósł się na nogi i wrócił do głównego kanału. Tunel był
czysty, środkiem płynął równy strumień wody. Mercer szedł
tunelem, wiedząc, że w końcu dojdzie do wyjścia, gdzie
kanalarze będą czekali na kulę. Piętnaście minut później
usłyszał w wilgotnym tunelu echo głosów.
Napięcie ostatnich dwóch godzin nagle ustąpiło. Niewiele
brakowało, a by upadł. Dotknął neseseru, po raz kolejny się
zastanawiając, w co go wrobiono. Wiedział, że później za
wszelką cenę będzie dążył do odkrycia prawdy, ale teraz chciał
tylko wydostać się z tego śmierdzącego labiryntu.
Zataczając się, wszedł w krąg światła, rzucanego przez
latarki umocowane na kaskach kanalarzy, którzy jedną ze
swoich specjalnych łodzi wpływali w boczną odnogę kanału.
Francuzi byli równie przestraszeni widokiem umorusanego
człowieka wyłaniającego się z ciemności, jak Mercer
uradowany.
Szef ekipy w końcu odzyskał głos.
– Jak pan się tu znalazł? - zawołał po francusku.
Mercer posłał mu znużony uśmiech.
– Powiedzmy, że paryskie toalety mają cholernie mocne
spłuczki.

***

Wymyśliwszy na poczekaniu, że został napadnięty i


wrzucony do kanału, Mercer przekonał kanalarzy, żeby zabrali
go na powierzchnię. Tam pozwolili mu wziąć długi, bardzo
długi prysznic w szatni, a nawet pożyczyli jakieś ubranie. Nie
miał zamiaru spełnić danej im obietnicy, że pójdzie na policję,
by zgłosić napaść. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było
oficjalne dochodzenie w sprawie tego, co się wydarzyło w
kanałach. Pamiętał, że nie podał taksówkarzowi nazwy hotelu,
a w porzuconym bagażu nie było niczego, co zdradziłoby jego
tożsamość. Gdyby policji udało się jednak powiązać jego osobę
z ostatnimi wydarzeniami w kanałach, byłby już w połowie
drogi do Panamy.
Instynkt kazał mu się nie wychylać aż do odlotu następnego
dnia, ale potrzebował szybkiej pomocy lekarskiej. Wiedział, jak
ją uzyskać, nie prowokując zbyt wielu pytań. Kupiwszy
bardziej odpowiednie ubrania w modnym sklepie
nastawionym na klientelę dokonującą zakupów późną nocą,
zameldował się w hotelu de Crillon na Place de la Concorde i
poprosił, żeby przysłano mu lekarza z torbą antybiotyków i
nieprzesadnie ciekawskiego.
Godzinę później, z potężną dawką leków w krwiobiegu, po
drugim prysznicu, Mercer zadzwonił do Jeana-Paula Derosiera
i nie był zdziwiony, dowiedziawszy się, że nie ma go w domu.
Telefon odebrała żona Derosiera, Camille.
– Jean-Paul dzwonił do mnie - powiedziała - i poinformował,
że wraca jutro.
– Nie jesteś zaskoczona?
– Nie - przyznała Camille. - Mówił, że tak się może zdarzyć.
– Wiesz, że mnie wystawił, prawda?
– Przysięgam, nic mi nie mówił.
Mercer chciał dać ujście wściekłości, ale wiedział, że Camille
jest Bogu ducha winna. To z jej mężem miał na pieńku.
– Kiedy w końcu się zjawi, przekaż mu ode mnie, że jak
załatwię sprawy w Panamie, wrócę tu i skopię jego
wyperfumowany tyłek we wszystkich arrondissement w
Paryżu.
– Mercer, jeśli chcesz wiedzieć, mówił, że to nie jego wina. i
że mu przykro.
– Po prostu mu przekaż - poprosił Mercer i się rozłączył.
Hotelowy chłopiec zapukał do drzwi i zaczekał, aż Mercer
zapakuje dziennik Lepinaya w przyniesioną przez niego
kopertę i ją zaadresuje. Przesyłka dziennika do Stanów
Zjednoczonych gwarantująca, że dotrze tam w dwadzieścia
cztery godziny, kosztowała ponad sto dolarów, ale Mercerowi
nie przyszedł do głowy lepszy sposób zapewnienia
dziennikowi bezpieczeństwa. Dał gońcowi napiwek i wykręcił
numer połączenia międzynarodowego. Odczekał cztery
dzwonki i miał już dzwonić do baru U Małego, kiedy telefon
odebrano.
– Dom Mercera. O co chodzi?
Głos Harry'ego White'a uderzył go jak kula burząca stary
budynek.
Harry hurgotał niczym sypiący się gruz.
– Chodzi o to, żebyś nie wypił całej mojej gorzały, skoro już
tam siedzisz, i żebyś odbierał ten cholery telefon jak człowiek.
Intencjonalnie czy nie, Mercer ułożył sobie życie z bardzo
nielicznymi punktami zaczepienia. Jednym z nich był jego
dom, wygodna baza, gdzie ładował akumulatory między
wyprawami. Ważniejsza jednak była przyjaźń z
osiemdziesięcioletnim Harrym White'em. W ciągu lat, które
minęły od ich poznania się w barze U Małego, powstała między
nimi więź mocniejszą niż większość naturalnych więzi
rodzinnych. Wbrew temu, co sądzili ich znajomi, nie była to
relacja jak ojca z synem czy wnukiem, choć Harry był ponad
dwa razy starszy od Mercera. Obaj byli dla siebie raczej jak
bracia, między którymi była czterdziestoletnia różnica wieku.
Każdy zrobiłby dla drugiego wszystko, nie bacząc na koszty czy
konsekwencje. Ponieważ obaj rozumieli, co ich łączy, i nie
musieli tej więzi wzmacniać, ich odzywki dla
niewtajemniczonych brzmiały wręcz chamsko.
– Chwileczkę - powiedział Harry. - Zapomniałem popłacić
kilka tygodni temu twoje rachunki i przyszli komornicy z
banku, by sprzedać twoje meble. Powiedzieli, że za sto dolarów
sprzedadzą mi twój telewizor.
– Czasami mam wrażenie, że razem z nogą straciłeś resztki
poczucia humoru.
Harry miał lewą nogę uciętą w kolanie. Ludziom mówił, że
był to skutek wypadku podczas służby we flocie handlowej.
Tylko Mercer i kilku innych znało prawdę.
– Wszyscy wiedzą, że kość dowcipną ma się w łokciu -
prychnął Harry. - Myślałem, że wrócisz na parę dni do domu.
Przygotowałem tu wszystko na twój przyjazd. Wynająłem
superstriptizerkę w mundurze policjantki. Mieliśmy czekać na
ciebie, ja w kajdankach, oskarżony o włamanie.
– Utknąłem w Utah i przyleciałem prosto do Paryża.
Przepraszam, że pokrzyżowałem ci plany.
Harry zaśmiał się lubieżnie.
– Nie użyłbym słowa „pokrzyżować". Zanim sobie poszła,
striptizerka podarowała mi kajdanki w dowód wdzięczności.
Mercer nie wątpił w opowieść Harry'ego lub przynajmniej w
jej część. To było coś, do czego jego przyjaciel był zdolny. Widok
żylastego starca z obwisłą klatką piersiową i dość wydatnym
brzuchem igrającego z piękną striptizerką, jaki pojawił się w
wyobraźni Mercera, był paskudny i Mercer pospiesznie się od
niego uwolnił.
– To z litości, przyjacielu. Dała ci te kajdanki z litości.
– Nie wyżywaj się na mnie tylko dlatego, że od paru miesięcy
nikogo nie bzyknąłeś.
– Ty nie bzykałeś od czasów, kiedy przestano montować
stateczniki na samochodach.
Harry puścił mu płazem ten ostatni strzał.
– No to wracasz?
– Nie. Prawdę mówiąc, chciałbym się ciebie pozbyć z domu
na kilka dni. - Mercer opowiedział, co się wydarzyło w ciągu
ostatnich kilku godzin. - Wysłałem dziennik do Małego, do
baru, ale na wypadek gdyby ci Chińczycy, czy ktokolwiek to
jest, ustalili, kim jestem, i wysłali ludzi do mnie do domu,
lepiej, żeby ciebie tam nie było.
– Pieprzyć to. Myślisz, że zamienię trzypiętrowy dom na
moją kawalerkę, żebyś mógł poczytać sobie jakąś starą książkę?
Oddaj im ten przeklęty dziennik.
– Wiedziałem, że zrozumiesz. Idziesz dzisiaj do Małego?
– Nie. Barem opiekuje się Doobie Lapointe. Mały, ja, John
Pigeon i Rick Halak wybieramy się do Georgetown na mecz
koszykówki.
– Powiedz Paulowi... - Mały naprawdę nazywał się Paul
Gordon, a jego ksywa świetnie pasowała do byłego dżokeja -
...że przyjdzie do niego książka. Niech ją schowa w jakimś
bezpiecznym miejscu. Być może będzie musiał mi ją wysłać, jak
będę w Panamie.
– Załatwione. - Ton Harry'ego odpowiadał powadze, jaką
starzec usłyszał w głosie Mercera. - Coś jeszcze?
– Tak, nie zabieraj do siebie mojej gorzały.
– Przepraszam, Mercer. - Harry podniósł głos, jakby nagle w
słuchawce rozległy się trzaski. - Coś mi przerywa. Mówiłeś, że
mam zabrać twoją gorzałę? Dobrze. Będę jej strzegł własną
wątrobą, to znaczy życiem.
– Zadzwonię za parę dni.
– Halo? Halo? Zgłoś się, Tokio. Nie słyszę. Halo?
Mercer nie wątpił, że Harry podniesie go na duchu po
przeprawie w kanałach. Wykręcając trzeci numer, wciąż się
uśmiechał, choć tego telefonu bał się najbardziej. Jego uśmiech
zgasł, kiedy zaczął pojmować, o czym Maria mówi, nawet jeśli
ona sama nie domyślała się, jaką to ma wagę.
– Gary nie zgłasza się od kilku godzin - powiedziała przez
jazgoczącą w tle latynoską muzykę. - Wiesz, że nigdy nie
kupuje sobie nowego sprzętu. Prawdopodobnie radio znów mu
się zepsuło.
– Jesteś pewna? - Mercer starał się nie zdradzić głosem swego
niepokoju. Nie wierzył, żeby Gary stał się nieosiągalny
przypadkowo w tym samym czasie, kiedy trzech zawodowych
zabójców chciało zdobyć dziennik potrzebny mu do
odnalezienia skarbu.
– Si. Jutro znów je naprawi i się zgłosi. Zawsze tak robi.
– Mogę cię prosić, żebyś dalej próbowała? Zadzwonię tuż
przed odlotem.
– Czasami naprawa zajmuje mu dzień czy dwa. Ale spróbuję.
Mercer dopił drugi z trzech drinków, które przyniosła mu
obsługa hotelowa, i zabrał się do ostatniego. Kilka
dodatkowych drinków rozwiałoby dręczące go myśli, które
kłębiły mu się w głowie, ale on nie szukał ulgi. Szukał
odpowiedzi. Przypuszczał, że to tajemniczy licytujący na aukcji
Jeana-Paula wysłał zabójców. Oni z kolei wynajęli ulicznego
opryszka, żeby ukradł neseser, przez co nie byli bezpośrednimi
sprawcami przestępstwa. Ale kto zastrzelił chłopaka, gdy
dzieliło go kilka metrów od samochodu? Mercer wątpił, by
Jean-Paul o tym wiedział. Camille mówiła, że został zmuszony
do oddania dziennika Mercerowi. Przez kogo?
Cokolwiek było stawką, Mercer wiedział, że odpowiedź
będzie inna, niż się spodziewał. Nie wierzył, że Gary Barber
znalazł ukryty skarb. W dżungli musiało być ukryte coś
innego, coś, za co ludzie byli gotowi zabijać. To coś znajdowało
się nad brzegami dopływu Rio Tuira, który Gary nazwał Rzeką
Zniszczenia.
Nad Rio Tuira, Panama

Zaburtowy silnik łodzi wydawał gardłowy warkot,


uniemożliwiający rozmowę, jeśli usta mówiącego nie były
przytknięte do ucha słuchającego. Nad spienionym śladem w
kształcie litery V, zostawianym przez płynącą łódź, unosił się
śmierdzący kłąb siwego dymu, wypluwanego przez starego
Johnsona spalającego kolejne litry ropy. Mercer siedział na
dziobie otwartego pokładu. Pęd powietrza osuszał pot, który
przyklejał mu do piersi kupioną naprędce koszulę,
odpowiednią do noszenia w tropikach. Pod nogami miał tani
worek z kilkoma ubraniami na zmianę i niezbędnymi
drobiazgami. Za nim siedzieli miejscowi przewodnicy, których
najął w El Real, najbliższym obozu Gary'ego mieście z
lotniskowym pasem startowym i do lądowania.
Maria Barber również płynęła tą łodzią; siedziała między
Mercerem i miejscowymi, a nieobecne spojrzenie miała
utkwione w przesuwającej się w tył nieprzeniknionej dżungli.
Nie była taka, jak Mercer się spodziewał. Nie przypominała już
smutnej biedaczki ze zdjęcia, które pokazywał mu Gary. Przez
lata, które minęły od zrobienia tego zdjęcia, cierpienie w jej
oczach zastąpiła pewność siebie. Zachowywała się raczej jak
mieszkanka Miami lub Nowego Jorku, a nie panamskiego
barrio. Kolor jej skóry i rysy twarzy zdradzały używanie
europejskich produktów, co wciąż uważano w Ameryce
Środkowej za powód do dumy, cera świadczyła o zdrowiu.
Choć otaczała ich tropikalna dżungla, pełne usta i ciemne oczy
podkreśliła makijażem. Miała na sobie tropikalny kostium,
który był dwa razy droższy niż ubranie Mercera. Kolor khaki
kostiumu był o ton ciemniejszy od jej cery i kostium wciąż miał
zagniecenia, pozostałe po wyjęciu go z opakowania.
Mercer spotkał się z nią w David, mieście niedaleko granicy z
Kostaryką. Sytuacja wymagała od Mercera poświęcenia
wygody na rzecz skrócenia czasu podróży z Francji do Panamy,
dlatego zmienił trasę, żeby zyskać piętnaście godzin, lecąc
liniami, o których nigdy nie słyszał, i rezygnując z noclegu na
Martynice. Musiały mu wystarczyć trzy godziny snu na
lotnisku Benito Juareza w Meksyku. Maria wysiadła z
prywatnego samolotu, który Mercer wyczarterował dla niej w
stolicy Panamy. Miała na sobie prostą jedwabną sukienkę,
zdobił ją sznur pereł i błyszczące kolczyki. Po jego telefonie z
budki w David została jej zaledwie godzina na dojazd z
mieszkania na lotnisko i wyglądało na to, że zaskoczył ją tym
telefonem, gdy szykowała się do wyjścia na jakiś elegancki
lunch. Kiedy podali sobie ręce, Mercer poczuł
charakterystyczny zapach perfum Obsession. Paznokcie Marii
były zadbane i polakierowane na czerwono.
Nawet kiedy opowiedział jej o próbie kradzieży dziennika
Lepinaya, nie sprawiała wrażenia przejętej milczeniem męża
już od ponad dwudziestu czterech godzin. W normalnych
okolicznościach Mercer byłby skłonny zrzucić to milczenie na
karb złej jakości sprzętu łącznościowego Gary'ego - który nie
dysponował budżetem takim jak on, pracujący dla
międzynarodowych firm wydobywczych - ale związek między
milczeniem Gary'ego a dziennikiem był tak oczywisty, że Maria
powinna była okazać choć trochę niepokoju. Zmiany, jakie w
niej zaszły, świadczyły, że nie jest już tamtą dziewczyną,
wdzięczną Gary'emu za wyratowanie ze slumsów. Możliwe, że
zmiany te zniszczyły ich małżeństwo. Przy wszystkich swoich
wadach Gary był uczciwie pracującym człowiekiem, który lubił
proste życie. Mercer nie potrafił sobie wyobrazić, żeby stojąca
przed nim kobieta mogła spędzić więcej niż kilka godzin z dala
od wygód wielkiego miasta.
Przypomniał sobie, że Maria była trzecią żoną Gary'ego i że
poprzednie odeszły, bo błędnie zakładały, że Gary w końcu
porzuci awanturniczy tryb życia. Mercer przeczuwał, że i to
małżeństwo czeka podobny los.
Maria chciała zaczekać w David i tu podjąć próbę
skontaktowania się z mężem jeszcze raz, ale Mercer czuł, że ma
coraz mniej czasu, i uparł się, żeby natychmiast wylecieć do
prowincji Darien. Dał jej chwilę na odświeżenie się na lotnisku,
a potem wyczarterowany samolot wystartował i skierował się
do El Real.
W tym nadrzecznym mieście, liczącym trzy tysiące
mieszkańców, Mercer poprosił Marię, żeby wynajęła łódź i
przewodników, ponieważ sam nie mówił po hiszpańsku.
Miejscowi słyszeli o Garym i właściciel łodzi podał rozsądną
cenę, pod warunkiem że popłynie z nimi jego trzech kuzynów
oraz ich broń - M-16. Narkotykowi partyzanci działali głównie
na północy, blisko atlantyckiego wybrzeża, ale z
Kolumbijczykami nikt nie chciał zaczynać.
Wypłynęli z El Real półtorej godziny temu. Zagłębiali się
coraz bardziej w dżunglę. Słońce stało wysoko na niebie i jego
promienie odbijały się od powierzchni rzeki tam, gdzie
znajdowały prześwit w gęstym sklepieniu koron drzew. Woda
była czarna jak herbata od garbników z opadłych liści. Tylko
gdzieniegdzie widać było brzegi rzeki, piaszczyste łachy i
miejsca, w których rzeka, łagodnie zakręcając, wymywała
niewielkie urwiska. Na ogół jednak wszystko zasłaniała
dżungla - rozbuchana plątanina krzaków, drzew, pnączy i
roślin płożących. Widzieli nad sobą tylko wąski pasek nieba.
Cała paleta barw ograniczała się do błękitu nieba, czerni wody
oraz zieleni w milionie odcieni, od głębokiego szmaragdu do
najjaśniejszej mięty. Na tym tle rozbłyskiwały klejnoty
kolorów. Prowincja Darien była jednym z najlepszych na
świecie miejsc do obserwacji ptaków; w dżungli migotały ich
pióra w oszałamiająco różnorodnych barwach. Byli tak głęboko
w dżungli, gdzie rzadko docierał człowiek, że ptaków tu
żyjących nie płoszył odgłos motoru łodzi.
Sternik przymknął przepustnicę i dziób motorówki opadł na
wodę. Fala kilwateru plaskała o brzegi. Ciemnoskórzy mestizo
zaczęli o czymś szybko rozmawiać.
– Co się dzieje? - zapytał Mercer Marię Barber. Cichy terkot
silnika był ulgą dla uszu po uprzednio urywanym ryku.
– Zbliżamy się do tego, co Gary nazwał Rzeką Zniszczenia.
Nurt rzeki jest tu nieprzewidywalny. Nie chcą, żebyśmy
wpadli na mieliznę.
Mercer przyjrzał się rzece. Brązowe plamy płynęły niesione
leniwym prądem. Do rzeki wpadał tu jej mętniejszy dopływ.
Rozmowa się urwała. Łódź znów przyspieszyła, choć płynęli
teraz wolniej niż poprzednio.
To zadziwiające, pomyślał Mercer. Niecałe dwa dni temu był
w kilkumilionowym mieście, a teraz ich sześcioro w łodzi było
jedynymi ludźmi w promieniu wielu kilometrów. Mercer
pracował już w rozmaitych odludnych zakątkach świata, więc
przywykł do takiej izolacji. Tego samego nie można było
powiedzieć o Marii. Wyglądała na bardzo nieszczęśliwą.
– Chyba nie czujesz się tu za dobrze - zwrócił się do niej
Mercer.
Spojrzała na niego z namysłem.
– Nie. - Umilkła na chwilę. - Kiedy poznałam Gary'ego,
jeździliśmy na wyprawy razem. Przez jakiś czas było fajnie.
– Ale już nie jest?
– Gary ma pieniądze. Nie musi żyć w dżungli jak zwierzę.
Mamy mieszkanie w Panamie, i to ładne. I samochód. Tam się
lepiej czuję.
– Wiedziałaś, czym Gary się zajmuje, prawda?
– Tak, wiedziałam. - Maria uszminkowała usta, nie
korzystając z lusterka. - Nie sądziłam po prostu, że to będzie tak
długo trwało. Dlaczego bogaty norteamericano chce żyć w
warunkach gorszych niż ja w dzieciństwie? Nie mógła tego
zrozumieć.
Następnym logicznym pytaniem było zapytanie jej, czy
wciąż kocha Gary'ego, ale Mercer uznał, że to nie jego sprawa, a
nawet że wręcz to go w ogóle nie obchodzi. Maria chciała
wydostać się ze slumsów i osiągnęła swój cel, Gary chciał mieć
przy sobie ładną, dużo młodszą żonę w przerwach między
wyprawami do dżungli. Miłość, zrozumiał Mercer, nie miała tu
nic do rzeczy. Domyślił się, że na lunch, do którego nie doszło
po jego telefonie z David, umówiła się nie z przyjaciółkami, a
raczej z kimś innym. Cieszył się, że za niecały tydzień stąd
wyjeżdża.
– Wiesz, co Gary chciał mi pokazać? - spytał.
– Nie. U źródła Rzeki Zniszczenia jest wygasły wulkan. W
środku wulkanu znajduje się jezioro, z którego wodospadem
wypływa rzeka. Gary ostatnio szukał właśnie tam. Może coś
znalazł, nie wiem.
Dolina rzeki, którą płynęli, była płytka, ale wkrótce zaczęła
się pogłębiać - wysokie wzgórza porośnięte gęstą dżunglą
dochodziły do samych brzegów. Wstążka nieba w górze nie
zwęziła się, ale niebo wydawało się teraz bardziej odległe.
Płynęli otoczeni wzgórzami i dżunglą, co mogło przyprawić o
klaustrofobię. Wilgotność powietrza gwałtownie wzrosła.
– Jesteśmy blisko - zawołała Maria.
Rzeka się rozwidlała - nurt mniejszej odnogi był całkowicie
brązowy, niczym zrzut ścieków z zakładu przemysłowego.
Mercer spostrzegł, że sporo drzew było ogołoconych z liści od
strony rzeki, jakby niedawno szalała tu burza. Błotnisty
dopływ był częściowo przegrodzony ciągiem małych progów.
Łódź dałaby sobie radę z przepłynięciem przez te progi, ale
Mercerowi ich obecność wydała się dziwna. Głazy w nurcie
były pierwszymi skałami, jakie widział od El Real. Potem
dostrzegł na obu brzegach resztki kamiennych ścian. Sztuczne
nabrzeża biegły od zboczy doliny nad samą wodę. Były
starożytne, zniszczone i bliskie zawalenia się. Ich fragmenty
niedawno oczyszczono z roślinności i błota, wystawiając je na
światło dzienne po raz pierwszy od stuleci.
Łódź skręciła w prawą odnogę, mijając krótki odcinek
katarakt. Rzeka była tu jeszcze węższa niż przedtem,
ciemniejsza i bardziej złowroga.
– Z tych skał za nami spływał trzymetrowy wodospad -
powiedziała Maria. - Tamowały całą tę rzekę, dopóki Gary ich
nie usunął. Uważa, że głazy przywieziono skądinąd i ułożono
tu, żeby nikt nie mógł popłynąć dalej w górę rzeki łodzią. Teraz
jesteśmy na Rzece Zniszczenia.
– Kto je ułożył? - Mercer zobaczył, że dno doliny nie było tak
gęsto porośnięte dżunglą. Jeszcze niedawno okolica ta była
zalana wodą, spiętrzoną przez starożytną tamę.
– Gary sądzi, że Inkowie napadali na hiszpańskie karawany
ze złotem i klejnotami i zdobyli to, co się teraz nazywa
dwukrotnie zrabowanym skarbem. Właśnie te głazy
przekonały go, że skarb jest blisko. Dlatego nazwał ją Rzeką
Zniszczenia, od ruin tamy, które odkrył.
Mercer przypomniał sobie fantastyczną historię, którą
opowiedział mu Gary Barber. Poszukiwacz skarbu składał
elementy owej układanki przez ostatnich pięć lat, co
doprowadziło go w końcu na ten odludny brzeg.
Po oszałamiającym sukcesie Hernana Corteza w walce z
Aztekami w 1519 roku hiszpańscy konkwistadorzy skupili
uwagę na Ameryce Południowej, pragnąc zdobyć olbrzymie
rezerwy złota należące do władców rozległego imperium
Inków. Po pierwszej wyprawie, którą zyskał przychylność
króla Karola I, Francisco Pizarro przybył w 1531 roku do Peru
ze stu osiemdziesięcioma ludźmi i dwudziestoma siedmioma
końmi. Właśnie zakończyła się długa inkaska wojna domowa.
Pizarro natychmiast opuścił nadbrzeżny garnizon San Miguel,
by spotkać się z nowym władcą, Atahualpą, w Cajamarca.
Mając za sobą trzydziestotysięczną armię, Atahualpą uważał,
że nie musi się bać małej grupy Hiszpanów. Wierzył w to aż do
chwili, kiedy został wzięty przez Pizarra do niewoli. Jego
poddani zapłacili okup. Wypełnili pomieszczenie o rozmiarach
sześć na siedem metrów dwukrotnie srebrem, raz - złotem. Jak
się szacuje, były to dwadzieścia cztery tony metali
szlachetnych. Skarb wysłano na wybrzeże, by popłynął do
Hiszpanii, a inkaskiego władcę i tak zamordowano. Stało się to
dwudziestego dziewiątego sierpnia 1533 roku. Trzy miesiące
później Pizarro dokończył podboju, zajmując stolicę Inków,
Cuzco, i obsadzając na tronie marionetkowego władcę, brata
Atahualpy, Manko Kapaka.
W 1536 roku Manko Kapak wzniecił spóźniony bunt
przeciwko Hiszpanom, obległ Cuzco i je spalił. Nie był jednak w
stanie dalej prowadzić walk i wycofał się do górskiej fortecy
Víteos, skąd rozpoczął nękanie żołnierzy Pizarra, póki nie
zginął z rąk Hiszpanów w 1544 roku. Przez te wszystkie lata
imperium Inków było systematycznie ogołacane ze złota,
srebra i szmaragdów, które ładowano na statki w nowo
założonym mieście Limie, a stamtąd wysyłano do magazynów
w Panamie. Dalej skarby przewożono na karaibskie wybrzeże,
do ośrodków handlowych Nombres de Dios i Porto Bello,
karawanami mułów wędrującymi El Camino Real, Królewskim
Szlakiem. Raz w roku z Hiszpanii przypływały galeony, które
zabierały łupy do Europy.
W ramach partyzanckiej walki z konkwistadorami Manko
Kapak wysłał do Panamy niewielki korpus ekspedycyjny,
mający zatrzymać wypływający stąd strumień złota, srebra i
klejnotów. Inkowie nie byli owładnięci niedającym się
zaspokoić pożądaniem szlachetnych metali, tak jak Hiszpanie.
Oni uważali złoto za pot słońca, najważniejszego bóstwa w ich
religii, a srebro - za łzy księżyca. Plan Manko zakładał, że jego
ludzie będą napadali na jadące przesmykiem karawany mułów
w najgęstszych partiach dżungli i odzyskiwali tyle
kosztowności, ile zdołają. Odebrane Hiszpanom skarby miały
być ukryte do chwili, kiedy konkwistadorzy zostaną
wyrzuceni z Peru, a imperium Inków się odrodzi.
Z pomocą Cimarronów, zbiegłych niewolników żyjących w
dżungli w niewielkich plemiennych grupach, żołnierze Manko
założyli w Panamie kilka ukrytych osad, w których
przygotowywali partyzanckie wypady. Korzystając z
informacji zgromadzonych przez Cimarronów, wojownicy
inkascy poznali trasy karawan, a potem zaczęli atakować.
Początkowo atakowali ostrożnie - skarbów odbijali niewiele, za
to zdobyli wiedzę o uzbrojeniu i taktyce Hiszpanów. Uderzali
szybko i równie szybko uciekali z tym, co zdołali unieść, do
swoich leśnych kryjówek, poza zasięg wroga. Wkrótce zaczęli
napadać na większe karawany idące przez przesmyk, liczące
trzysta i więcej mułów obładowanych urobkiem z nowo
otwartych kopalni w Potosi i Huancavelica.
Po śmierci Manko Kapaka zamordowanego przez
Hiszpanów, rządy objął jego syn Sayri Tupać, a inkascy
wojownicy w Panamie dalej napadali na karawany. Sayriego
otruto w 1561 roku, ale napady nie ustawały. Odizolowani w
panamskiej dżungli Inkowie nie wiedzieli, że ich potężne
niegdyś imperium dogorywa. Brali za żony cimarrońskie
kobiety, płodząc nowe pokolenia buntowników, którzy nie
przestawali nękać karawan złota. W 1572 roku ostatnia
inkaska rewolta w Peru, dowodzona przez innego z synów
Manko Kapaka, Tupaca Amaru, zakończyła się jego ścięciem w
Cuzco. Nastąpiło dwieście lat nieprzerwanych kolonialnych
rządów Hiszpanów, którzy przez większość tego czasu wysyłali
bogactwa z Nowego Świata do Europy przez Panamę. I przez
cały ten czas potomkowie pierwszych wojowników Manko
Kapaka napadali na karawany mułów.
Choć ataki piratów takich jak Henry Morgan i Francis Drake
na hiszpańskie twierdze w Nombres de Dios i mieście Panamie
zyskały większy rozgłos, potajemne wypady Inków dawno
odciętych od ojczyzny pozwoliły im zgromadzić fortunę
większą niż w najśmielszych snach najbardziej krwiożerczych
korsarzy. Jak się ocenia, z jednej tylko kopalni w Boliwii
przewieziono Królewskim Szlakiem srebro warte około
miliarda dolarów, a Inkowie napadali niemal na każdy
transport przez przesmyk. Niezliczone tony srebra i złota,
miliony karatów kolumbijskich szmaragdów zrabowano
karawanom i złożono gdzieś w panamskiej dżungli.
Gary Barber, tak jak inni, którzy dali się porwać legendzie,
oceniał, że łup, ukradziony raz Inkom i raz przez Inków, jest
wart na dzisiejszym rynku setki milionów, jeśli nie miliardy
dolarów.
Problem oczywiście tkwił w tym, że nie istniały żadne
dowody, iż do tych wypadów w ogóle dochodziło. Wpisy w
dziennikach i pamiętnikach z epoki były w najlepszym razie
ogólnikowe, duża część informacji pochodziła z drugiej i
trzeciej ręki. Większość uczonych odrzucała tezę o Inkach
żyjących przez dwieście lat w panamskiej dżungli, uważają, że
opowieści o napadach były zmyślone przez konkwistadorów,
którzy okradali własne karawany, żeby nie oddawać całego
łupu hiszpańskiej koronie. Ponieważ nie znaleziono żadnych
śladów Inków, a już z pewnością żadnych śladów ich
legendarnego skarbu, uczeni sądzili, że legenda narosła wokół
jedynego napadu Cimarronów na karawanę. Potem Hiszpanie
ją rozbudowali, by ukryć systematyczne rabowanie przez
siebie karawan ze skarbami przeznaczonymi dla własnego
króla.
Patrząc jednak na pozostałości starożytnej tamy, która
odcinała kiedyś rzekę od głównego nurtu Rio Tuira, Mercer
doszedł do wniosku, że może jednak w tej opowieści jest ziarno
prawdy. Na ile się orientował, żadna przedkolumbijska
cywilizacja w Panamie nie wznosiła tak skomplikowanych
budowli. Jedyne tubylcze plemię, Kunowie, Hiszpanie
zostawili w spokoju, ponieważ żyło ono niemal jak w epoce
kamienia łupanego i nie miało niczego, co było warte
zrabowania. Skalne bryły, które Gary odkopał, były obrobione i
ważyły od jednej do dwóch ton. Kunowie by czegoś takiego nie
dokonali. Kamienne bloki nie miały typowego kastylijskiego
zdobnictwa, więc raczej nie były dziełem Hiszpanów. Mercer
nigdy nie widział inkaskich ruin, takich jak Machu Picchu,
dlatego nie mógł twierdzić z całą pewnością, że tamę wznieśli
Inkowie, ci mistrzowscy budowniczowie, ale nie byłby tym
zaskoczony.
Za progami, będącymi pozostałościami fundamentów tamy,
sternik otworzył przepustnicę silnika łodzi i skierował ją
głębiej w dżunglę, w górę Rzeki Zniszczenia. Odcinki obu
brzegów były rozkopane i świeciły bliznami gołej ziemi, które
mogły być wyłącznie pozostałością po poszukiwaniach
Gary'ego. Po dziesięciu minutach silnik wyłączono.
Spodziewali się usłyszeć dostojne odgłosy życia dżungli -
hałasujące ptaki, owady i małpy - jednak wokół panowała
martwa cisza. Mercer odzyskał słuch przygłuszony rykiem
silnika, ale słyszał tylko cichy szmer zatrzymującej się łodzi.
Przewodnicy popatrzyli na siebie z obawą. Czegoś takiego
najwyraźniej nigdy wcześniej nie doświadczyli.
Wysoko, na wąskim pasku nieba, pojawił się kondor.
Przewodnicy zatrajkotali coś do właściciela łodzi, sięgając po
karabiny.
– Co oni mówią? - spytał Mercer.
Maria nie odpowiedziała mu i włączyła się do rozmowy,
podnosząc głos do krzyku, żeby przerwać kłótnię. W końcu
odwróciła się do Mercera.
– Właściciel chce wracać i wezwać policję. Uważa, że Gary i
jego ludzie zostali zaatakowani przez partyzantów.
– Powiedz mu, że płyniemy dalej - odparł Mercer.
– Już powiedziałam. Do obozu Gary'ego został nam niecały
kilometr.
Płynęli pod zwieszającymi się gałęziami drzew, w
nerwowym napięciu. Trzech uzbrojonych mężczyzn
niespokojnie rozglądało się po dżungli, mocno ściskając broń i
mrużąc oczy, z ponuro zaciśniętymi ustami. Panował bezruch,
tylko fale za łodzią pluskały, docierając do brzegu rzeki.
Poczuli smród, zanim ujrzeli obóz. Mercer poznał ten zapach
instynktownie, jakby jego węch miał utrwaloną w genach
wiedzę o zapachu ludzkiej śmierci. Poza tym wąchał ten zapach
zbyt często, by kiedykolwiek go zapomnieć. Przypominał woń
gnijącego mięsa, ale był o wiele, wiele gorszy.
Obóz Gary'ego był rozbity na płaskim brzegu rzeki. Składał
się z kilkunastu mniejszych namiotów i jednego dużego, który
był chyba kwaterą główną Gary'ego. Ciała były na terenie
całego obozowiska. Niektóre leżały tuż przy rzece, jakby ci
ludzie zginęli, idąc po wodę, inne - były porozrzucane przy
wejściu do namiotów. Byli też tacy, którzy zginęli w
namiotach, bo padlinożerne ptaki o piórach zbryzganych
krwią tłoczyły się wokół wejść. Mercer doliczył się około
piętnastu ciał mężczyzn i kobiet, i kilkorga dzieci. Wszyscy
zginęli od kul.
Sternik znów zaczął trajkotać. Mercer oderwał wzrok od
okropnego widoku rzezi i spojrzał na przerażonego mężczyznę.
Panamczyk zamilkł, przełknął ślinę i wyraźnie starał się nie
patrzeć na Mercera.
– Każ mu przybić do brzegu - powiedział Mercer, nie
odwracając się.
Maria nie musiała tłumaczyć. Łódź dopłynęła do obozu i
Mercer wyskoczył z liną w ręku, po czym przywiązał ją do pala
wbitego głęboko w błoto. Gestem nakazał szefowi ochroniarzy,
by szedł za nim i by wysłał dwóch pozostałych na zwiad w oba
końce polany. Maria i sternik zostali w łodzi. Wkroczenie
mężczyzn do obozu spłoszyło padlinożerne ptaki, które wzbiły
się do lotu z wrzaskiem oburzenia. Mercer obwiązał sobie usta i
nos bandaną.
Nienawidził siebie za to, że ma rację, naprawdę nienawidził.
Szedł w stronę głównego namiotu, a poczucie, iż musi się
spieszyć, które przygnało go tu z drugiej półkuli ziemskiego
globu, z każdym krokiem go opuszczało. Lęk, jaki go ogarnął od
napadu na niego w Paryżu, okazał się uzasadniony. To nie był
przypadkowy atak narkopartyzantów. Zbieżność w czasie była
zbyt duża. Sądząc po stanie ciał wcześniej rozszarpywanych
przez ptaki, Mercer ocenił, że ludzie ci zginęli co najmniej dzień
wcześniej, nim on kupił dziennik Lepinaya. Atak nastąpił tuż
po ostatniej rozmowie Gary'ego z żoną, w której zapowiedział,
że chce coś pokazać Mercerowi Gary był bliżej wielkiego
odkrycia, niż sądził, i zapłacił za to życiem.
Mercer trzymał nerwy na wodzy, dopóki nie wszedł do
głównego namiotu i nie zobaczył ciała przyjaciela. Gary, w
krótkich spodniach, butach i brudnym T-shircie, leżał
rozciągnięty na płóciennej podłodze, z dziurą po kuli niczym
obscenicznym trzecim okiem na czole. Mimo okrucieństwa
ataku na obóz jego wysmagana wiatrem twarz zastygła w
wyrazie spokoju, jakby zastanawiał się nad swoją śmiercią,
zamiast walczyć o życie. Choć jego ciało było mniej rozszarpane
niż inne na zewnątrz, drapieżne ptaki go nie oszczędziły.
Mercer, choć był przygotowany na taki widok, trzęsącymi się
rękami zamykał Gary'emu oczy.
Po długiej chwili jego ból zmalał na tyle, że mógł rozsądnie
myśleć.
Duży namiot był splądrowany, zawartość skrzyń i pudeł
wyrzucona na podłogę, komputer rozbity, łóżko Gary'ego
przewrócone. Kolejnym dowodem, że ataku nie dokonali
kolumbijscy partyzanci, było to, że znaczna część sprzętu,
przedstawiającego dużą wartość dla rebeliantów z lasu, została
rozwalona albo pozostawiona: radio, ubrania, przenośny
generator koło namiotu; nie zabrano też skrzynek z żywnością
w puszkach. Mercer nie wiedział, czego mordercy szukali, więc
nie miał pojęcia, czy to znaleźli, ale podejrzewał, że ich
głównym celem było wyeliminowanie Gary'ego jako rywala,
plądrowanie namiotu było kamuflażem dla zmylenia policji.
Wyszedłszy z namiotu na bezlitosne słońce, skierował się
ostrożnie w stronę łodzi. Zauważył, że napastnicy zastrzelili
nawet kilka obozowych psów, dwie kozy i stadko kur.
Podobnie jak u zabitych ludzi, rany zwierząt zadziwiająco mało
krwawiły. Gdy doszedł do łodzi, Maria siedziała plecami do
niego, ze wzrokiem wbitym w powolny nurt rzeki.
– Przykro mi - powiedział, kładąc rękę na jej ramieniu. Nie
poruszyła się przez długą chwilę, a potem Mercer poczuł, że jej
ciałem wstrząsnął szloch. - Jeśli to jakaś pociecha, nie cierpiał.
Maria odwróciła się do niego. Objął ją, ona wtuliła twarz w
jego brzuch.
– To żadna pociecha - odpowiedziała cicho.
Podszedł do nich Ruben, szef ochroniarzy. Szerokim gestem
ręki wskazał obóz, a potem pokręcił głową. Przeszukał okolicę,
nie znalazł nikogo żywego i żadnych śladów napastników. Tak
jak Mercer przewidywał.
– Guardia Nacional? - spytał Ruben, mając na myśli
panamską policję, którą należało powiadomić.
– Si. - Mercer kiwnął głową. Delikatnie uniósł brodę Marii,
żeby spojrzeć jej w twarz. Miała lekko rozmazany makijaż, ale
jej oczy pozostały jasne i szkliste. - Zostanę tutaj, kiedy Ruben
będzie wzywał policję. Powinnaś wracać do Panamy.
Wyczarterowany samolot wciąż czeka w El Real. Niech pilot
odleci z tobą do stolicy Panamy, do domu. Zgadzasz się?
– Dobrze. Czy... zajmiesz się Garym?
– Pewnie będą chcieli go pochować jutro w El Real, mogę też
przewieźć jego ciało do stolicy.
Maria popatrzyła na obóz.
– Nie. Był interiorano, człowiekiem lasu. Powinien być
pochowany tutaj.
– W takim razie każ pilotowi powrócić tu razem z tobą jutro
rano na pogrzeb.
Maria się zawahała.
– Pójdziemy razem na mszę za Gary'ego, kiedy tu skończysz.
Wtedy się z nim pożegnam.
Zaskoczony, że nie chciała być obecna na pogrzebie męża,
Mercer ugryzł się w język. Ich związek nie był jego sprawą,
upomniał sam siebie.
Ruben został z Mercerem, a swoich dwóch towarzyszy
wysłał do El Real z Marią. Ich dalsze usługi kosztowały Mercera
dwieście dolarów. Nie sądził, żeby zabójcy Gary'ego wrócili, ale
w Darien działali prawdziwi narkotykowi partyzanci i nie
chciał pozostać bez uzbrojonej ochrony.
Choć dzieliła ich bariera językowa, Panamczyk rozumiał, że
Mercer chce bez świadków opłakiwać Gary'ego Barbera i
samemu zbadać, co się wydarzyło. Ruben chodził więc za
Mercerem w pełnym szacunku oddaleniu. Sześć godzin
oczekiwania na policję spędzili na przeszukaniu okolic obozu;
w ramach śledztwa popłynęli poobijanym czółnem z włókna
szklanego do tamy. Była to niesamowita konstrukcja, ale
Mercer niczego się z niej nie dowiedział ani o jej budowniczych,
ani o jej prawdziwym przeznaczeniu.
Przestał się zajmować starożytną zagadką, natomiast skupił
się na tajemniczych okolicznościach masakry. Było oczywiste,
że napastnicy, prawdopodobnie nasłani przez nieznanego
chińskiego biznesmena, zastrzelili siedemnaście osób, żeby
upozorować napad na robotę kolumbijskich rebeliantów. Ale
nie wszystko się tu zgadzało. Kryła się za tym jakaś tajemnica.
Zbyt wiele szczegółów nie pasowało do starannie
wyreżyserowanej sceny. Spokojny wyraz twarzy Gary'ego i
brak krwi były najbardziej oczywistymi dowodami, a im
dokładniej Mercer penetrował obóz i jego okolice, tym więcej
dostrzegał rozbieżności.
Chociaż zabójcy zastrzelili wszystkie domowe zwierzęta,
dokładne oględziny ich ciał wykazały, że kilka ran nie było
śmiertelnych, a pięć z tuzina kur w ogóle nie zostało
zastrzelonych, mimo to leżały martwe jak te skoszone seriami
broni automatycznej. Nie było żadnych innych padlinożerców
oprócz tych, które tu przyleciały. W gąszczu roślinności wokół
obozu Mercer też znalazł martwe zwierzęta - kilka małp i
ptaków. Jeszcze dziwniejsze było to, że dopiero zaczynały się
rozkładać. Nie żerowały na nich owady. Dżungla była
dosłownie martwa. Dopiero gdy wszedł do namiotu
kuchennego i znalazł nieżywe karaluchy leżące na grzbietach,
poskładał wszystkie szczegóły w całość - pozbawione liści
drzewa, ciszę, spokojną zgodę na śmierć widoczną na twarzach
większości ofiar.
Nie ulegało wątpliwości, że napastnicy zainscenizowali
obecny stan obozu. Naprawdę niesamowite okazało się to, co
chcieli ukryć.
– Jezu. - Mercer spojrzał w górę rzeki, tam, gdzie brała
początek z jeziora ukrytego w wulkanie. - Ci ludzie nie zostali
zamordowani.
On i Ruben pili ciepłą colę z butelek, kiedy usłyszeli
zbliżające się łodzie. Warkot silników niósł się echem po
wąskiej dolinie. Chwilę później na rzece pojawiły się trzy
jednostki. Wśród nich była łódź, która ich tu przywiozła, ale jej
właściciel już nie wrócił - łódką sterował jeden z ludzi Rubena.
Drugą motorówką płynęła grupka policjantów w
przepoconych mundurach, trzecia zaś, największa,
najprawdopodobniej miała służyć do przewiezienia zwłok do El
Real. Dopiero kiedy łodzie przybijały do brzegu, Mercer
dostrzegł, że jedna z osób ma na sobie polowy mundur
kamuflujący, noszony w armii Stanów Zjednoczonych. Była to
kobieta. Ciemnobrązowe włosy schowała pod czarnym
beretem, ale trudno było nie zauważyć kobiecej urody jej
twarzy ani wypukłości biustu.
Ruben pomógł zacumować łodzie i wszyscy zeskoczyli na
brzeg. Miejscowi policjanci nie próbowali nawet ukryć
obrzydzenia, jakie wzbudzał w nich smród, wymachiwali
rękami i sarkastycznie mamrotali pod nosem. Szef grupy,
brzuchaty mężczyzna ze zwisającymi wąsami, przez chwilę
rozmawiał z Rubenem, nie zwracając uwagi na jego M-16.
Mercer wychwycił kilka słów, muerto, guerillero, Colombia, a
także wymienione kilka razy nazwisko Gary'ego.
– Czy wolno spytać, kim pan u diabła jest i co pan tu robi?
W głosie pytającego usłyszał melodyjny południowy akcent.
Choć słowa były szorstkie, ton głosu brzmiał raczej przyjaźnie
niż oskarżycielsko.
Mercer odwrócił wzrok od Rubena opowiadającego, co tu
znaleźli, i przyjrzał się kobiecie w wojskowym mundurze
amerykańskim, towarzyszącej Panamczykom. Zdjęła beret.
Włosy sięgały jej za brodę i częściowo zakrywały drobne uszy.
Mercer ocenił, że miała nie więcej niż trzydzieści lat, bo
zmarszczki w kącikach jej oczu zniknęły, kiedy przestała je
mrużyć w zachodzącym słońcu. Od razu zauważył, że każde
miało inny kolor: jedno było szare, o kilka odcieni jaśniejsze od
jego oczu, a drugie niebieskie. Asymetria ta zrobiła na nim
piorunujące wrażenie, nawet gdyby już wcześniej nie uznał
kobiety za bardzo atrakcyjną. Pod opalenizną widać było piegi
na wysoko zarysowanych policzkach i na zgrabnym nosie.
Uderzyło go też, jak długą i wdzięczną miała szyję i jak
czerwone i pełne wydawały się jej usta bez śladu szminki.
Stała ze swobodną pewnością siebie. Mercer domyślił się, że
oglądała taką masakrę nie pierwszy raz. Poczuł zakłopotanie.
W końcu wyciągnął rękę.
– Mercer. Nazywam się Philip Mercer.
– Kapitan Lauren Vanik.
Uścisk jej dłoni był pewny, patrzyła mu cały czas prosto w
oczy. Miała długie rzęsy, jakby natura chciała jeszcze bardziej
zwrócić uwagę na zdumiewające oczy.
– Szef tej ekspedycji był moim przyjacielem - powiedział
Mercer. - Zaprosił mnie tu jakiś czas temu. Przyjechałem z jego
żoną około południa i znalazłem... cóż, to.
– I wysłał pan dwóch chłopaków Rubena po policję?
– Tak. - Dziwne, że znała tego najemnika. - A skąd zna pani
Rubena?
Uśmiech odsłonił wąską szparę między górnymi jedynkami.
– Koordynuję walkę Panamczyków z biznesem
narkotykowym z ramienia Południowego Dowództwa Armii
Stanów Zjednoczonych. Siatka Rubena jest dla nas użytecznym
źródłem informacji. Byłam w La Palma, stolicy prowincji, kiedy
doszły do nas wieści o masakrze, więc przyjechałam do El Real
zobaczyć to na własne oczy. Jak rozumiem, pan Barber był
poszukiwaczem skarbów. Czy pan też się tym zajmuje?
– Nie, jestem inżynierem górnictwa. Gary i ja razem
studiowaliśmy.
Kapitan Vanik przestała słuchać. Obserwowała
Panamczyków kręcących się po obozie.
– Przepraszam - zwróciła się do Mercera i podeszła do szefa
delegacji. Beretta 92 w kaburze przy każdym kroku uderzała o
jej biodro.
Ponieważ kilku policjantów zaczęło bezceremonialnie
wrzucać zwłoki na dużą łódź, Vanik wdała się w głośną kłótnię
z ich dowódcą. Mówiła po hiszpańsku płynnie, z całkowitą
swobodą. Mercer podszedł bliżej. Chwilę później kapitan Vanik
odwróciła się gwałtownie od policjanta z twarzą pociemniałą
ze złości.
– O co chodzi? - spytał Mercer.
– Cholerny dureń. Obawiałam się, że tak się stanie. Szkoda,
że nie zdążyłam ściągnąć techników kryminalistycznych z
Panamy.
– Czemu?
– El colonel Sanchez - prychnęła - po spacerze między
trupami ustalił, że to była nieudana próba porwania przez
kolumbijskich rebeliantów, którzy zdążyli uciec za granicę.
Pułkownik Sanchez wydawał się mieć całkowitą pewność,
że napadu dokonali dawno nieobecni handlarze narkotykami.
On tu już nie miał nic do roboty, wystarczyło, żeby uprzątnął
obóz, napisał raport i wrócił do swojego sennego biura.
– To wszystko?
– To wszystko - powtórzyła Vanik. - Leniwy drań jest
przekonany, że właśnie rozwiązał kolejną sprawę. Pięć ataków
partyzantów w Darien w cztery miesiące i za każdym razem ta
sama śpiewka. Normalnie nie przyjeżdża nawet na oględziny,
tyle że tym razem zabili tu jakiegoś gringo.
Choć Mercer nie był skory do wydawania pochopnych
sądów o ludziach, odniósł wrażenie, że kapitan Vanik przejęła
się o wiele bardziej tą sprawą, niż wynikało to z jej
obowiązków. Bez wątpienia rozgniewała ją niekompetencja
policjantów. Wiedział, że Sanchez nie ruszy palcem, nawet gdy
powie mu o swoich podejrzeniach. Musiał zaufać, że ona to
zrobi.
– Myli się bardziej, niż się pani wydaje. Chce pani, żebym
opowiedział, co się tu naprawdę stało?
Lauren Vanik spojrzała na niego ostro.
– Co pan wie?
Mercer odszedł z nią nieco dalej, by nie słyszeli ich pozostali.
– Ci ludzie nie zginęli z rąk kolumbijskich rebeliantów.
Właściwie w ogóle nie zostali zabici. - Mercer wziął głęboki
oddech, składając razem wszystkie drobne dowody, które
doprowadziły go do niewiarygodnego, ale nieuniknionego
wniosku. - Zabiła ich niewidzialna fala dwutlenku węgla, która
zeszła w tę dolinę z wulkanicznego jeziora położonego dalej w
górę rzeki. Rany postrzałowe oddane zostały po śmierci ofiar,
żeby to wyglądało jak napad.
– O czym pan mówi? - spytała Vanik ochrypłym altem.
– Zauważyłem, że coś jest nie tak, kiedy tylko tu
przypłynąłem. Z dżungli nie dobiegały żadne odgłosy, żadnych
ptaków ani małp. W takiej okolicy powinien panować jazgot
jak w zoo w porze karmienia. Widziałem też, że w górze rzeki
sporo drzew było odartych z liści, jakby przeszedł tamtędy
huragan.
– Też to widziałam. - Kapitan Vanik kiwnęła głową. - Ale nie
przywiązywałam do tego wagi.
– Ja też nie, dopóki nie zacząłem przetrząsać okolicy. Kilka
martwych kur, rzekomo zastrzelonych, wcale nie zginęło od
kuli. Oddali celne strzały do kóz i psów, ale po kurniku po
prostu przeciągnęli serią, w przekonaniu, że nikt nie będzie się
kurom dokładnie przyglądał.
A martwe zwierzęta w dżungli nie mają na ciele żadnych
ran, żadnych widocznych przyczyn śmierci. I nie uległy jeszcze
rozkładowi. Nie było owadów, które by je zjadły. Wtedy
rozejrzałem się po namiocie kuchennym. Wszystkie zdechłe
karaluchy leżały na grzbiecie.
– To znaczy?
– Karaluchy oddychają przez rurki na brzuchu. Kiedy się je
zatruje, odwracają się na grzbiet, żeby złapać więcej powietrza.
Mówił mi o tym człowiek od dezynsekcji, kiedy kupiłem dom i
stwierdziłem, że mam problem z karaluchami. Jedyne, co
mogło zabić karaluchy, ptaki, małpy i ludzi Gary'ego
jednocześnie, jest trujący gaz. Nadąża pani?
– Tak. Wszystko rozumiem.
– Dobrze. Gdyby to był atak partyzantów używających
moździerzy albo granatów gazowych, ludzie wpadliby w
panikę i próbowali uciekać do dżungli. A wszyscy wyglądają,
jakby upadli tam, gdzie stali. Nikt nigdzie nie uciekał. Nikt nie
spanikował. Po prostu padli trupem, kiedy dwutlenek węgla do
nich dotarł.
– Skąd pan wie, że to był dwutlenek węgla?
– Bo jest bezbarwny, bezwonny, cięższy od powietrza i może
pochodzić z naturalnego źródła. Omiótł ten obóz jak wiatr i
nikt niczego nie zauważył, dopóki nie zaczęli umierać. - Mercer
przerwał. - A poza tym taki wypadek już się kiedyś zdarzył.
Lauren wzrokiem prosiła, by mówił dalej.
– W sierpniu 1986 roku wulkaniczne jezioro Nyos w
Kamerunie, w Afryce, wybuchło w nocy, wyrzucając tysiące
ton dwutlenku węgla, który zabił około tysiąca siedmiuset
osób. Gaz zebrał się w komorze magmy pod jeziorem i
rozpuszczał się w wodzie, aż coś go uwolniło, być może
niewielkie trzęsienie ziemi. Jak w puszce napoju otwartej po
potrząśnięciu, wydostał się z roztworu fontanną, której
wysokość naukowcy oceniają na osiemdziesiąt metrów.
Wieśniacy żyli w osadzie poniżej jeziora. Kiedy gaz wlał się do
wioski, udusił wszystko, co żyło.
Lauren słuchała uważnie.
– Nigdy o tym nie słyszałam.
– Mało kto słyszał. Na świecie jest jeszcze tylko jedno takie
jezioro, no, może dwa, jeśli mam rację, mówiąc, że wiem, co się
tutaj stało.
– Nie mówię, że panu nie wierzę, ale wulkaniczny gaz nie
tłumaczy, skąd się wzięły rany od kul. Pan powiedział, że to nie
byli Kolumbijczycy. Dlaczego?
– W tym miejscu ta historia staje się naprawdę dziwna.
Mercer opowiedział jej o wierze Gary'ego w istnienie
dwukrotnie zrabowanego skarbu i o tym, że Gary spodziewał
się znaleźć go tutaj. Potem wytłumaczył, jak sam został
wciągnięty w poszukiwania, jadąc na paryską aukcję, i jak
złodzieje omal nie odebrali mu dziennika Lepinaya, jedynej
książki dotyczącej Panamy, której bezimienny chiński
biznesmen nie zdołał kupić.
– Czyli twierdzi pan, że jakiś Chińczyk szukający skarbu
ostrzelał trupy dla zabawy?
– Myślę, że było tak: przyleciał tutaj przejąć wszystko, co
Gary odkrył, i przypuszczalnie zamierzał zabić Gary'ego i jego
ludzi, ale zastał wszystkich martwych. Musiał wiedzieć, że
żona Gary'ego w końcu nabierze podejrzeń i ciała zostaną
znalezione. Nie mógł pozwolić, by tak tajemnicza śmierć była
dokładnie badana. Naukowcy zlecieliby się z całego świata,
żeby sprawdzić, czy to była erupcja dwutlenku węgla.
– Strzelając do zwłok - przerwała mu Lauren - i pozorując
atak partyzantów, wiedział, że miejscowa policja spędzi tu
najwyżej jeden dzień, a on będzie mógł wrócić i podjąć
poszukiwania tam, gdzie pan Barber je przerwał.
Mercer ucieszył się, że doszła do tego samego wniosku co on.
– Tak moim zdaniem było.
Vanik popatrzyła na Sancheza, palącego małe cigarillo z
jednym ze swoich ludzi.
– Nie uwierzyłby nam, nawet gdybyśmy pokazali mu
dowody.
– Dlatego powiedziałem o tym pani, a nie jemu.
– Wiem, że ma pan dla mnie jakąś propozycję. Jaką?
– Chcę się jutro rozejrzeć wokół jeziora, może zebrać trochę
próbek. Jeśli woda jest bogata w dwutlenek węgla, mogę tu
ściągnąć ekipę ze Stanów w dwanaście godzin. Znam kilku
geologów, którzy badali jezioro Nyos. Niestety nie mówię po
hiszpańsku, a wolałbym, żeby Ruben i jego chłopcy zostali ze
mną, by mi pomóc. Potrzebny mi tłumacz. Tylko na dzień czy
dwa.
Vanik podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Ma pan nadzieję, że szeroko rozgłoszona wyprawa
badawcza powstrzyma tego Chińczyka przed powrotem tu,
zanim pan znajdzie skarb.
– Nie interesuje mnie skarb - odparł Mercer. - Moim zdaniem
w ogóle go nie ma. Chcę tylko dopaść tego sukinsyna, który
omal nie zabił mnie w Paryżu i przyleciał tu zamordować
mojego przyjaciela.
Obóz Gary'ego Barbera nad Rzeką Zniszczenia

Pułkownik policji Sanchez i jego ludzie przebywali w obozie


całe trzydzieści osiem minut, zanim ostatnie zwłoki
załadowano na łódź. Wtedy byli gotowi do powrotu. Chcieli
znaleźć się w El Real jak najszybciej po zachodzie słońca.
Sanchez próbował rozkazać kapitan Vanik, by wracała razem z
nimi, ale Mercer odniósł wrażenie, że przyjmowała polecenia
tylko od bezpośredniego przełożonego. Postanowiła zostać i
koniec. Sanchez wsiadł na łódź, ostrzegł kapitan przed
partyzantami i dodał, że nie ma ochoty wracać tu znów
nazajutrz rano po kolejne trupy gringo. Vanik posłała
odpływającej grupie oficjeli kpiący salut, przeklinając ich pod
nosem. Ruben dorzucił kilka własnych epitetów i zostali sami -
Mercer, kapitan amerykańskiej armii Lauren Vanik i trzech
panamskich najemników.
Do zachodu słońca pozostała godzina, światło było już
rozproszone, czerwonawe i pełne cieni. Szybko rozbili mniejszy
obóz w górę rzeki od ruin obozowiska Gary'ego. Wiatr
wywiewał z obozu miedziany zapach krwi, ale nikt nie chciał
spać w miejscu, gdzie zginęło tylu ludzi. Znosili cierpliwie
najazd hordy owadów, które przyciągało ich ognisko, bo w
wesołym blasku płomieni przestawał przenikać ich dreszcz
zgrozy na myśl o tym, co się wydarzyło.
– Jesteś pewny, że nie grozi nam kolejna erupcja gazu z
jeziora? - spytała Lauren, kiedy Mercer podgrzewał puszki
spaghetti zabrane z obozowej kuchni.
Mercer, osłaniając rękę bandaną, zdjął z ognia puszkę i
postawił ją obok niej.
– Stężenie dwutlenku węgla musi dojść do krytycznego
poziomu, zanim gaz wybuchnie. Może już nigdy nie osiągnąć
tego poziomu, a nawet jeśli, potrwa to miesiące, a może lata.
– Czyli jesteśmy bezpieczni? - upewniła się, jedząc gorący
posiłek.
Mercer przypuszczał, że część swojej wojskowej kariery
musiała spędzać w miejscach, w których taki posiłek był
luksusem. Stawiał na Bałkany.
– Gaz nam nie grozi i nie sądzę, żeby ci, co strzelali, wrócili
wcześniej niż za kilka dni. Zaczekają, aż zainteresowanie
miejscowych całkiem minie.
Lauren spojrzała na niego z aprobatą.
– Znasz się na taktyce.
– Nie tak byś postąpiła? - zdziwił się niewinnie.
– Oczywiście, ale większość cywilów tak nie myśli.
Właściwie większość cywilów byłaby już w Panamie i czekała
na lot do Miami.
W tym stwierdzeniu kryło się zaproszenie, by dokładniej
wyjaśnił, skąd się zna na taktyce. Mercer miał już powiedzieć
Lauren, że poznał taktykę terrorystów prawdopodobnie lepiej
niż ona, gdy nagle z dżungli, gdzie Ruben zbierał drewno,
dobiegł trzask wystrzału z karabinu.
Lauren Vanik zareagowała błyskawicznie. Kopnęła ognisko,
rozrzucając polana i tworząc zasłonę gęstego dymu, a potem
odturlała się na bok, wyciągając z kabury berettę. Odciągnęła
suwak, palcem odsunęła bezpiecznik i wycelowała w stronę, z
której dobiegł strzał, trzymając pistolet obiema rękami. W tym
samym czasie Mercer zdążył zaledwie paść na brzuch. Dwaj
ludzie Rubena, siedzący z drugiej strony ogniska, dopiero
podnosili karabiny, kiedy z lasu dobiegł trzask gałęzi, a potem
piskliwy wrzask.
Minęło dwadzieścia sekund, zanim Ruben krzyknął z zarośli,
a Lauren zabezpieczyła broń.
– Co się stało? - spytał szeptem Mercer, wciąż zdumiony
płynnością jej ruchów.
Nim Lauren zdążyła odpowiedzieć, Ruben wszedł na polanę,
trzymając małego chłopca za tył koszulki. M-16 zarzucił na
ramię. Powiedział coś szybko po hiszpańsku, a Lauren się
zaśmiała.
– Mówi, że złapał chłopaka w obozowisku twojego
przyjaciela, jak szukał jedzenia. Strzelił mu nad głową, a mały
podobno próbował zakopać się w piasku.
Chłopiec miał około dziesięciu-dwunastu lat, był chudy jak
szczapa i wyczerpany. Ciemne oczy dominowały w jego
twarzy, rozszerzone ze strachu i szoku jak u schwytanego
zwierzęcia. Włosy, długie jak u dziewczyny, teraz brudne, były
tak czarne, że porządnie umyte na pewno by lśniły. Długie
rzęsy nadawały jego twarzy delikatną urodę. Kiedy dostrzegł
puszkę spaghetti obok Mercera, otrzepującego piach z ubrania,
przestał zwracać uwagę na wszystko inne.
Lauren schowała pistolet do kabury i przykucnęła, gdy
Ruben przyciągnął chłopca bliżej. Najemnik wrócił na drugą
stronę ogniska, do swoich ludzi. Lauren odezwała się do
chłopca w melodyjnym hiszpańskim języku. W jej głosie
słychać było troskę matki uspokajającej własne dziecko. Takie
szybkie przejście od gotowości bojowej do matczynej czułości
było czymś niezwykłym. Mercer znów zaczął się zastanawiać,
czy Lauren przebywała kiedyś na misji pokojowej,
wymagającej w równym stopniu zaciekłości i wrażliwości. To,
że nie nosiła obrączki, nie musiało oznaczać, że nie miała
własnych dzieci.
– Mówię po angielsku - powiedział chłopiec po chwili
rozmowy. - Nazywam się Miguel.
– Jestem Lauren. - Uścisnęła mu rękę. - A to jest...
przepraszam, zapomniałam, jak masz na imię.
– Philip, ale wszyscy mówią na mnie Mercer. - Mercer
kucnął, by znaleźć się na poziomie wzroku chłopca, i też
uścisnął mu dłoń. - Co ty tu robisz?
– Mi mama i papa pracują dla pana Gary'ego. Dwa dni temu
zasnęli i nie mogłem ich obudzić.
Mercer podał mu puszkę i łyżkę.
– Gdzie byłeś, kiedy zasnęli?
– Bawiłem się na wzgórzu - odparł Miguel z pełnymi ustami i
wskazał szczyt zbocza doliny. - Usłyszałem wielki wiatr, który
przeszedł przez dżunglę, a kiedy zszedłem, wszyscy spali. A
potem... dzień później...
Jego spojrzenie przyćmił cień.
– Wiemy, co się stało - odezwała się Lauren. - Przyszli obcy
ludzie, prawda?
Chłopiec pokiwał głową, zapominając o jedzeniu.
– Robili złe rzeczy? - Znów kiwnięcie. - Wiesz, ilu?
Podniósł cztery umorusane palce.
– Bardzo mądrze postąpiłeś, uciekając do dżungli, kiedy ci
ludzie się tu zjawili, Miguelu. Byłeś bardzo dzielny. - Lauren
intuicyjnie rozumiała, że chłopiec czuł się winny, że nie
zapobiegł zbezczeszczeniu ciał rodziców. - Twoi mama i papa
chcieliby, żebyś trzymał się z daleka od złych ludzi.
– Chciałem wyjść, ale zobaczyłem karabiny. Nie wolno mi się
zbliżać do karabinów. - Zerknął na pistolet przy pasie Lauren. -
Jesteś żołnierzem, więc możesz go mieć. - Spojrzał na Mercera. -
Ty też jesteś żołnierzem?
– Nie. Jestem przyjacielem pana Gary'ego.
Na dźwięk tego imienia Miguel się rozpromienił.
– Lubię pana Gary'ego. Jest śmieszny. Umiesz być śmieszny?
Mercer czuł się zakłopotany. Jak rozbawić chłopca, który
właśnie stracił całą rodzinę, ale rozpaczliwie potrzebował
zapewnienia, że nie wszyscy dorośli to rzeźnicy strzelający do
zwłok?
– Nie jestem śmieszny - powiedział, wyciągając z kieszeni
bandanę. - Ale umiem zrobić królika, który robi czekoladową
kupę.
Miguel zachichotał.
– Wcale nie umiesz.
Snickers był na wpół rozpuszczony od upału i rozgnieciony
po wyjęciu z kieszeni Mercera. Mercer znalazł go wcześniej w
obozie. Schował baton do wnętrza dłoni, zanim chłopiec go
zauważył, i wetknął bandanę między trzy środkowe palce
dłoni. Przeciągając ją między dwoma skrajnymi palcami, zrobił
długie uszy, a kiedy poruszył środkowym, wyglądało to jak
węszący królik. Ostrożny dotąd Miguel zrobił zachwyconą
minę na widok tej przemiany. Z ust Mercera wyrwał się niezbyt
przyzwoity dźwięk i z królika posypały się czekoladowe bobki
w nadstawioną drugą dłoń. Miguel zapiszczał z uciechy.
– A nie mówiłem? - Mercer dał chłopcu czekoladkę. Miguel
pogłaskał królika, zanim rozpakował batonik.
– Może to zrobić jeszcze raz?
– Najpierw musi coś zjeść.
– Przyniosę mu liści. Chciałbym jeszcze jeden batonik.
– Nie tak szybko, młody człowieku. - Lauren złapała go za
ramię, zanim zdążył pobiec do dżungli. - Chyba powinieneś się
trzymać blisko nas.
Po piętnastu minutach ciepłe jedzenie i kontakt z ludźmi
wywarły zbawienny wpływ na Miguela. Instynkt pchał go
bardziej do Mercera niż do Lauren, szukał ochrony, którą
według niego mógł mu zapewnić tylko mężczyzna. Zwinął się
obok Mercera, z głową opartą na jego wyciągniętej nodze.
Lauren pogładziła chłopca po policzku i przykryła czystym
kocem ze spustoszonego obozu. Mercer ułożył królika pacynkę
w małej dłoni Miguela i choć zabawka oklapła między
rozluźnionymi we śnie palcami, chłopiec przytulał ją jak misia.
– Chyba zyskałeś przyjaciela. - Lauren usiadła obok Mercera,
po drugiej stronie. - Masz własne dzieci?
Mercer sięgnął do kupionej torby podróżnej - ostrożnie, żeby
nie obudzić chłopca - i wyjął butelkę brandy ze sklepu
bezcłowego.
– Nie mam nawet siostrzenic ani bratanków.
– W takim razie masz naturalny talent.
Mercer był zaskoczony. Zawsze czuł się nieswojo przy
dzieciach. Ogrom odpowiedzialności związanej z
wychowaniem dziecka uważał za niewyobrażalnie duży.
Obawiał się, że samo powiedzenie czy zrobienie czegoś
niewłaściwego, choćby podczas przypadkowego spotkania,
może wyrządzić dziecku niedającą się naprawić krzywdę. Choć
wiedział, że jest to przekonanie irracjonalne, Mercer unikał
dzieci, jeśli tylko mógł. Słyszał, że dzieci z kolei doskonale
rozpoznają takich ludzi, ale nie umiał wyjaśnić, dlaczego
Miguel tak szybko się do niego przywiązał. A może jednak coś
ich łączyło.
Dżungla pociemniała, zieleń zarośli zmieniła się w
nieprzeniknioną czerń, czarniejszą niż usiane gwiazdami
niebo. W oddali zakrzyczał jakiś ptak. Poza tym jedynymi
dźwiękami były szum rzeki i z rzadka szelest wiatru. Czym
różniła się ta noc od tamtej sprzed wielu lat? Kontynenty
dzieliły tysiące kilometrów, ale czy dżungla i odgłosy nie były
podobne, prawie nie do odróżnienia? Czy Mercer nie był w tym
samym wieku, co Miguel, kiedy patrzył, jak giną jego bliscy?
Czując zalewającą go falę wspomnień, chciał pociągnąć
długi łyk z butelki brandy, ale powstrzymał się, zanim podniósł
ją z ziemi.
Pchany tą samą ciekawością świata, co jego syn, David
Mercer pojechał do Afryki Środkowej na początku lat
sześćdziesiątych XX wieku, by sprzedawać swoją geologiczną
wiedzę i górnicze doświadczenie różnym firmom. W ciągu
kilku lat zdobył reputację kompetentnego specjalisty,
radzącego sobie także z biurokratycznymi zawiłościami na
ogół skorumpowanych rządów, które objęli Afrykanie po
wywalczeniu niepodległości. W Kongo poznał swoją przyszłą
żonę, która przyjechała do Afryki z Brukseli jako początkująca
modelka. Nie przepadała za swoim zawodem i przyjechała na
wycieczkę tylko po to, żeby oddać się swojej prawdziwej pasji -
obronie praw zwierząt. Dwa tygodnie po przypadkowym
spotkaniu na jednej z rzadkich wypraw Davida do Leopoldville
byli już małżeństwem. Kilka lat później w obozowisku
górniczym w prowincji Katanga przyszedł na świat ich jedyny
syn, Philippe. Imię otrzymał po dawno zmarłym ojcu Siobahn.
Wszędzie, gdzie przywiodła ich praca Davida, Siobahn
organizowała niewielkie grupy obrońców praw zwierząt
wśród tubylców obsługujących miejsca wydobycia. Prowadzili
życie włóczęgów, a mały Philippe wzrastał, uczył się fachu od
ojca i zrozumienia przyrody od matki. Chociaż w regionie
dochodziło sporadycznie do walk między plemionami,
Mercerowie mieli rzadkie szczęście przebywania wśród
przyjaciół białych, Hutu i Tutsich.
Philippe miał dwanaście lat i prowadzono właśnie
poszukiwania aluwialnego złota na wyżynach niedaleko Gomy
w Zairze, gdzie dziesiątki rzek wpadały do jeziora Kivu, gdy
rozgorzały długotrwałe okrutne waśnie. Podobnie jak
wcześniej ich przyczyną były wydarzenia sprzed wieków,
kiedy Tutsi po raz pierwszy zajęli pastwiska należące do
liczniejszych Hutu. Później międzyplemienny spór zaogniły
jeszcze nieudolne kolonialne rządy. Jak robił to wcześniej,
David wysłał żonę i syna do domu belgijskiego plantatora
bananów, z którym się zaprzyjaźnili. Plantator, Gerard
Bonneville, był rodowitym Afrykaninem - jego rodzina
mieszkała tu od pokoleń i cieszyła się powszechnym
szacunkiem. Dysponował też własnym lądowiskiem i C-47 za
olbrzymim kamiennym domem, w którym mieszkał z żoną i
szóstką dzieci, na wypadek gdyby zrobiło się niebezpiecznie.
Philippe i Siobahn przez tydzień czekali, martwiąc się, na
Davida, a on organizował obronę odizolowanych wiosek przed
tłuszczą z maczetami. Potem na plantację bananów przyszła
wiadomość, że został ranny.
Wiedząc, że syn jest bezpieczny i że jeśli ona nic nie zrobi, to
mąż zginie od rany albo zakażenia, Siobahn pożyczyła od
Boneville'a ciężarówkę i pojechała po Davida. Mercer nie
zapomniał, co powiedziała, odjeżdżając o świcie, w pokoju, w
którym mieszkał z czterema pozostałymi chłopcami.
– Pamiętasz, jak miałeś sześć lat i poszedłeś pływać w rzece
Rasai, i prąd porwał cię na progi poniżej naszego obozu? -
Wciąż zaspany, Mercer pokiwał głową. - A ja skoczyłam, żeby
cię wyciągnąć, bo nikt z miejscowych nie umiał pływać, nawet
niania, która kocha cię tak mocno jak ja?
Nianią Philippe'a była Tutsi o imieniu Jurna, członek
rodziny od jego narodzin. Od ojca nauczył się kochać ziemię, od
matki - kochać zwierzęta, ale to Jurna, o okrągłej twarzy i skora
do śmiechu, nauczyła go kochać ludzi.
– Teraz muszę to samo zrobić dla twojego taty - ciągnęła
matka. - Nikt nie chce po niego jechać. Niedługo wrócę, a kiedy
mnie nie będzie, zaopiekują się tobą państwo Bonneville'owie,
tylko pamiętaj, żeby się ich posłuchać, jeśli postanowią lecieć
do stolicy. Rozumiesz mnie, Philippe?
– Tak, mamo. - Myśl, że matka zostawia go samego, była
straszniejsza niż to, że ojciec jest ranny, ale Philippe wiedział,
że musiała to zrobić. - Będę się słuchał.
Uścisnęła go tak mocno, że omal nie zgniotła mu piersi, ale
on pragnął jeszcze mocniejszego uścisku. Na jego policzku
zmieszały się łzy ich obojga.
Philippe przez następne półtora dnia nie opuszczał balkonu
na piętrze, wychodzącego na rozległy trawnik i wyboistą
gruntową drogę prowadzącą do Gomy. Wytężał oczy w
wilgotnym powietrzu, wypatrując kłębów kurzu albo błysku
reflektorów oznaczających, że rodzice wracają. Niania siedziała
obok niego, w długą noc przytulając go do swojego ciepłego
ciała pod kocem. Żadne z nich nie zasnęło.
W południe drugiego dnia, kiedy w dżungli otaczającej
długie rzędy bananowców zaczęły terkotać karabiny
rebeliantów, Gerard Bonneville uznał, że pora uciekać. Nie
licząc pięciu osób z domowej służby, wszyscy jego pracownicy
uciekli, a doświadczenie mówiło mu, że powstanie szybko się
nie skończy. Siobahn nie odzywała się przez radio w
ciężarówce.
Yvette Bonneville wyszła na balkon. Włożyła uniform khaki
zamiast noszonej zwykle przez nią bluzki i spódnicy. Choć
tylko kilka lat starsza od Siobahn, skórę miała wysuszoną i
pociemniałą od tropikalnego słońca w barwie tytoniu. Stres
podkrążył jej oczy. Do matczynej nogi przywierało najmłodsze
dziecko, sześcioletnia dziewczynka z kucykami, ssąca kciuk.
– Juma, Gerard szykuje dakotę. Reszta dzieci już z nim jest.
Musimy iść na lądowisko.
– Tak, proszę pani - odparła Afrykanka. - Jesteśmy gotowi.
Yvette odwróciła się i wzięła córkę za rękę. W drugim ręku
ściskała należącą do męża strzelbę Holland & Holland. Mercer
pamiętał, że to był jedyny raz, kiedy widział, że się bała.
Rozgoryczony, ale posłuszny, spojrzał jeszcze raz na drogę,
zanim przygotował się do wyjścia.
Dokładna sekwencja dalszych zdarzeń na zawsze zaginęła w
pamięci Mercera. Nie wiedział, czy klakson ciężarówki pędzącej
drogą usłyszał przed czy po huku potężnej eksplozji za domem.
Wiedział za to, że własny krzyk będzie do końca życia
rozbrzmiewał echem w jego głowie. Chwilę po pojawieniu się
ciężarówka raptownie stanęła. Na płaskiej szybie pojawiły się
białe kółka przypominające pajęczyny. Ujrzał ciemne włosy
matki, a po chwili twarz matki zniknęła za chmurą czerwonej
mgiełki. Z dżungli przy drodze wyszli dwaj uzbrojeni
mężczyźni. Z domu dobiegł brzęk szyby wytłukiwanego okna,
a potem niczym armata ryknęła strzelba Yvette Bonneville. Na
pasie startowym wykwitło drugie słońce - to wybuchły
zbiorniki paliwa w C-47, a korona płomieni wzbiła się ponad
dach domu.
– Nie! - usłyszał Mercer krzyk pani Bonneville z dołu, a
potem dobiegł go mokry odgłos uderzenia, tak jakby pałka
rozłupywała zgniły arbuz. Cisza.
Myśląc o tym teraz, Mercer zdał sobie sprawę, że Jurna
musiała mieć pięćdziesiąt kilka lat, a on ważył co najmniej
czterdzieści kilo. Uniosła go jak niemowlaka i zrzuciła na
prawo od balkonu. Wylądował w gąszczu rododendronów,
które pani Bonneville strzygła na płasko, i miał tylko chwilę na
otrząśnięcie się, zanim niania spadła obok niego.
– Nic nie mów - ostrzegła, wpatrując się w najbliższe rzędy
bananowców za dwudziestoma metrami trawnika.
Upewniwszy się, że nikt się tam nie czai, wzięła go za rękę i
zaczęła biec. Jej wielkie piersi klaskały o brzuch przy każdym
pospiesznym kroku.
Nie zwalniając tempa po dobiegnięciu do ściany wysokich
drzew, Mercer zdołał rzucić jeszcze jedno spojrzenie za trawnik,
gdzie ciężarówka jego matki stała tuż za metalowym
przepustem rowu irygacyjnego przechodzącego pod drogą.
Obok samochodu stali dwaj mężczyźni z charakterystycznymi
AK-47 w rękach. Na jego oczach przeorali kabinę i platformę
kulami. W dymie buchającym z luf migotały łuki pustych
łusek. Jeden gorący pocisk zapalił benzynę, wyciekającą z
przebitego zbiornika. Ciężarówka stanęła w płomieniach,
zmuszając mężczyzn do cofnięcia się.
Mercer się potknął i zwiotczał na ten widok. Niania
szarpnęła go za ramię i z rozmachu uderzyła w twarz.
– Później ich opłaczemy.
Mercer spędził u Bonneville'ów kilka wakacji i znał ich
plantację lepiej niż jej nadzorca Hutu. Kiedy jednak przedzierali
się między rzędami bananowców, nie miał pojęcia, gdzie są.
Stracił zdolność logicznego myślenia. Pragnął tylko jednego -
upaść na ziemię. Juma parła dalej orientując się według słupa
czarnego dymu dobywającego się z samolotu Bonneville'ów.
– Gdzie teraz, Philippe? - spytała, kiedy wypadli na pierwsze
uprawne pole. - Musimy się zgubić w dżungli. Którędy
najbliżej?
Za gęsto porośniętym dziką trawą nieużytkiem po horyzont
ciągnęły się rzędy drzew. Terkot broni maszynowej ucichł w
dali.
Chłopiec nic nie powiedział. To nie pieczenie uderzonego
policzka wycisnęło łzy rozsmarowane na jego twarzy.
Jurna uklękła przed nim i spojrzała mu w oczy.
– W mojej wiosce, kiedy chłopiec osiąga pewien wiek,
przechodzi rytuał inicjacji, żeby zostać mężczyzną. To dla
wszystkich czas wielkiej radości, bo zostawia za sobą
dzieciństwo. Ty właśnie zostawiłeś swoje, ale żadne z nas nie
ma się z czego cieszyć. - Jej głos był spokojny, poważny. - Kiedy
chłopcy z wioski robią ten pierwszy krok w dorosłość,
przybierają także nowe imię. To imię wojownika, którym będą
się posługiwać w plemieniu już na zawsze. Po tym, co się stało
dzisiaj, czas, żebyś i ty przybrał imię wojownika, nawet jeśli
twój lud nie wybiera ich tak jak my.
– Żeby uczcić siłę twojego ojca i odwagę twojej matki, nie
możesz już być Philippe'em. - Zastanowiła się szybko. - Od tej
pory będziesz się nazywał Mercer, rozumiesz? Tym imieniem
będziesz się posługiwał, kiedy znów trafisz do swojego
plemienia. Imieniem wojownika.
Jej spojrzenie, wwiercało się w jego oczy, miękki brąz spotkał
przerażoną szarość.
– Powiedz mi, Mercer, którędy najszybciej do dżungli?
Bez słowa i bez wahania wskazał na prawo.
Nie miał pojęcia, po ilu dniach dotarli do wioski Jurny na
brzegu jeziora Kivu od strony Rwandy. Żywili się tym, co
znaleźli, bo niania doskonale znała dżunglę, i obchodzili
szerokim łukiem miejsca walk. Mercer mieszkał w wiosce
prawie pół roku, zanim przyjechał tam pracownik Czerwonego
Krzyża. Po kolejnych trzech tygodniach potwierdzono jego
tożsamość i dziadek Mercera ze Stanów przyleciał do stolicy
Rwandy, Kigali, po wnuka, którego nigdy nie widział. Błąd
zapracowanego urzędnika w amerykańskiej misji w Rwandzie
zanglicyzował jego imię na Philip, choć jemu nie robiło to
różnicy. Był już Mercerem.
Spojrzał na małego Panamczyka śpiącego na jego kolanach, z
twarzą rozświetloną blaskiem dogasającego ogniska. Może
chłopiec wyczuł ich wspólne doświadczenie. Obaj byli
sierotami zmuszonymi do życia w dżungli i okradzionymi z
czasu żałoby. Pogładził Miguela po włosach.
– Co się stało z Jurną?
– Słucham? - spytał, zaskoczony.
– Z twoją nianią? - powiedziała Lauren. - Co się z nią stało?
Mercer przełknął ślinę. Myślał, że wspomnienia rozwijały się
w jego głowie bezgłośnie, na co pozwalał sobie kilka razy w
roku, tak żywe w detalach, że wciąż czuł zapach kwiatów
rododendronów. Nawet Harry nie wiedział dokładnie, jak
Mercer stracił rodziców, a on przypadkiem opowiedział tę
historię zupełnie obcej osobie. Spojrzał na Lauren, ale w jej
oczach nie było czułości. Zawsze się bał, że jego historia będzie
wywoływać litość, uczucie, którym się brzydził, ale w jej głosie
usłyszał szacunek. Cios w serce, który poczuł, kiedy spytała o
Jurnę, zamienił się w rodzaj ogarniającego serce ciepła.
– Kilka razy próbowałem ją wyciągnąć, ale nie chciała już
więcej opuszczać swojej wioski. - Mercer pogrążył się we
wspomnieniach i głos uwiązł mu w gardle. - Wróciłem tam,
kiedy w 1994 roku przez Rwandę przeszła fala ludobójstwa.
Spóźniłem się.
Dłoń Lauren wyłoniła się z półmroku poza zasięgiem blasku
ognia i dotknęła jego dłoni.
– Przykro mi.
Mercer zdjął owijkę z szyjki butelki remy martin i
odkorkował butelkę. Poczęstował Lauren, potem sam wypił
mały łyk.
– Być z nią choćby tylko jeden dzień było warte bólu po jej
stracie.
Melancholia, która zazwyczaj opadała go na wspomnienie
tamtego dnia, nieoczekiwanie się nie pojawiła. Zamiast niej
Mercer poczuł pierwsze ukłucia gniewu. Miał wrażenie, że
chodzi mu o coś więcej niż zwykłe pragnienie zemsty i
odkrycie, co się stało z Garym i resztą. Chciał nadać stracie,
której doznał Miguel, jakieś znaczenie - czego nie udało mu się
nigdy uczynić ze śmiercią własnych rodziców i co wciąż go
prześladowało.
– I co z nim zrobimy? - spytała Lauren, przerywając
przedłużającą się ciszę.
– Zakładam, że ma krewnych w El Real lub gdzieś indziej.
Jutro wyślemy go z jednym z ludzi Rubena do miasta i
będziemy kontynuować akcję według pierwotnego planu.
– A jak nie ma krewnych?
Mercer nie odpowiedział.

***

Następnego ranka obudziła ich dżungla. Do ptaków, które


powróciły do zatrutej niedawno doliny, dołączyły inne
zwierzęta, w tym małpa wrzeszcząca na wschodzące słońce,
jakby broniła przed nimi swojego terytorium. Z mroku
wyłoniła się gęsta plątanina koron drzew, kolory z
niesamowitą prędkością stawały się coraz bardziej nasycone.
Czernie przeszły w szarości, te - w zielenie. Pojawiły się
kontury, wpierw jako niewyraźne cienie, potem coraz bardziej
nabierały formę poszczególnych drzew, konarów i liści. Z
każdą chwilą dżungla rozbrzmiewała coraz głośniej; nocne
zwierzęta czmychały do kryjówek, ścigane przez porannych
myśliwych.
Mercer musiał zasnąć na długo przez Lauren, bo kiedy się
obudził, zdążyła już postawić wokół nich moskitierę i wypełnić
płytką bruzdę wokół obozowiska wodą, żeby zatrzymać
pełzające owady. Mercer ocknął się, leżąc płasko na plecach.
Miguel spał wtulony w niego jak szczenię, a Lauren Vanik po
drugiej stronie, z ręką na bicepsie Philipa. Leżała twarzą do
niego. Nawet kiedy miała zamknięte te swoje niesamowite
oczy, jej twarz nie traciła ani krzty charakteru, który tak
Mercera pociągał. Kiedy na nią patrzył, jej powieki zatrzepotały
i uniosły się; przez niezwykły kolor oczu sprawiała wrażenie, że
wita każdy dzień z niecierpliwością, a nie z rezygnacją. Ciemne
włosy miała rozrzucone na miękkim piasku - zsunęły się z
poskładanej koszuli, którą podłożyła pod głowę zamiast
poduszki. Cala trójka przespała noc pod jednym kocem. Po
drugiej stronie wygasłego ogniska, kaszląc i drapiąc się, budzili
się Rubén i jego ludzie. Przy wtórze chrząkania i plucia
zapalono papierosy.
Lauren się uśmiechnęła.
– Uwielbiam, jak mężczyźni się budzą niczym niedźwiedzie
ze snu zimowego.
– Ja nie. Ja wyskakuję z łóżka gotowy na spotkanie dnia.
– No, w nocy swoje odbębniłeś. Boże, ależ ty chrapiesz.
Mercer popatrzył na nią z udawanym oburzeniem.
– Wcale nie chrapię. A nawet jeśli, to powinnaś wiedzieć, że
głośne chrapanie jest uważane za oznakę męskości.
– W takim razie możesz być z siebie dumny. Sądząc po
chrapaniu, niezły z ciebie ogier.
Powiedziała to z większym przejęciem, niż zamierzała. Żeby
zamaskować zakłopotanie tak otwartym flirtem w tak
niestosownych okolicznościach, wysunęła się spod koca,
zanim Mercer dostrzegł jej rumieniec. Poszła na skraj dżungli w
poszukiwaniu odrobiny prywatności, a Panamczycy z rozkoszą
wysikali się do rzeki.
Mercer wyplątał się z objęć Miguela, jeszcze śpiącego, i
poszedł do obozu Gary'ego, żeby znaleźć coś na śniadanie.
Dobrze zapamiętał spojrzenie, które rzuciła mu Lauren, i
szklistość jej oczu po wysłuchaniu jego opowieści. Sam nie
wiedział, jak się czuje, gdy poznała jego najpilniej skrywany
sekret. Chyba najlepsze byłoby określenie „dziwnie dobrze".
Wrócił do obozu z kilkoma puszkami gulaszu, garnkiem do
zagotowania wody, kubkami i na wpół pustym słoikiem
rozpuszczalnej kawy. Lauren poskładała moskitierę, ognisko
już wesoło trzaskało. Miguel przecierał zaspane oczy i
wytrzepywał piasek z włosów. Trzymał zmiętą bandanę
Mercera, jakby wciąż była uformowana w kształt królika.
Zanim pozwolił Mercerowi zająć się przyrządzaniem śniadania,
poprosił, żeby ułożyć mu królika na nowo w wyciągniętej ręce.
Zdążył już nazwać królika Jorge, bo tak nazywała się postać z
kreskówki, którą oglądał.
Gdy Mercer przygotowywał jedzenie, Lauren wzięła
opierającego się chłopca nad rzekę, rozebrała go do naga i
kazała mu się wykąpać. Płaczliwie protestujący po hiszpańsku
Miguel w końcu ustąpił, bo Mercer rzucił mu surowe spojrzenie
znad ogniska. Kąpiąc się w ciepłej wodzie, chłopiec rozmawiał
swobodnie z Lauren.
Gdy wrócili do ogniska, Mercer zdążył już przygotować kawę
i podgrzać gulasz. Lauren wydawała się czymś zatroskana.
– Mamy problem. Miguel nie ma żadnej rodziny w tych
okolicach jego rodzice mieszkali w Panamie, kiedy najął ich
twój przyjaciel Gary. Mówi, że ma tylko jednego wujka, który
dawno temu wyjechał do Miami.
– Nikogo nie ma?
– Na to wygląda.
– Cholera. - Panama była katolickim krajem, słynącym z
dużych wielopokoleniowych rodzin. To, że Miguel został
zupełnie sam na świecie, stanowiło komplikację, której Mercer
się nie spodziewał. - Co zrobimy?
Lauren spojrzała na chłopca pałaszującego śniadanie.
– Mogę popytać, kiedy wrócimy do miasta. Na razie najlepiej
będzie zatrzymać go. Na przeszukanie okolicy jeziora
potrzebujesz tylko jednego dnia, prawda?
– Tak, jutro będziemy mogli wracać do stolicy. Wolę zabrać
go z nami nad jezioro, niż zostawiać go z kimś w obozie. Nie
chcę, żebyśmy się rozdzielali.
– Zgoda.
Lauren w krajach Trzeciego Świata na dwóch kontynentach
widywała dzieci traktowane gorzej niż zwierzęta. Dobrze znała
stan psychiczny dzieci uchodźców, przenoszonych z obozu do
obozu bez możliwości decydowania o własnej przyszłości. Były
emocjonalnie spustoszone. Cała sztuka polegała na tym, by
dziecko uważało, że samo dokonało wyboru, którego od niego
oczekiwali dorośli. Miguel mógł iść z nią i Mercerem zbadać
wodospad lub wrócić do El Real z jednym z ludzi Rubena.
Odpowiedź była równie szybka, co spodziewana.
– Chcę zostać z wami.
Ruben włożył chłopcu na głowę swój oklapły tropikalny
kapelusz, o wiele za duży dla dzieciaka; Miguel musiał odchylać
głowę w tył, żeby coś widzieć. Jego twarz ożywiał szeroki
uśmiech.
Dwie godziny później motorówka, która przywiozła Mercera
nad Rzekę Zniszczenia, dotarła do ciągu wodospadów i
stromych katarakt. Woda spływała z wysokości około
sześćdziesięciu metrów po pochyłości zbocza, przelewając się
między kolejnymi sadzawkami, niemal nienaturalnie
jednakowymi. Nad kataraktami unosiła się zasłona mgiełki
wodnej; każda kolejna katarakta miała najwyżej dwa lub trzy
metry wysokości. Mercer przyjrzał się im, a potem popatrzył na
zbocza doliny, wyraźnie mniej strome niż kamienny masyw
przed nim.
Przycumowawszy łódź w ukryciu, Ruben i jego ludzie zajęli
pozycje u podnóża wodospadów, a Lauren miała oko na
Miguela bawiącego się w roztańczonej wodzie. Mercer
przywiózł trochę sprzętu z obozu Gary'ego i ruszył z łopatą w
górę zbocza doliny. W gąszczu znalazł małą polankę, gdzie
ziemię zaścielały gnijące liście. Musiał przerąbywać się przez
warstwy korzeni, żeby dotrzeć do gleby. Wilgotność narastała
równie szybko, co temperatura i po każdym ruchu łopatą lał się
z niego pot.
Mercer napełnił ziemią foliową torebkę, a potem wrócił na
brzeg rzeki, by zostawić próbkę i wspiął się na zbocze przy
wodospadach, rozkoszując się rozbryzgami zimnej wody. Tam
znów wykopał półmetrową jamę w ziemi, przebijając się przez
kolejne warstwy, aż dotarł do pokładów piasku pod żyźniejszą
wierzchnią glebą. Wrócił nad rzekę, w spokojnej zatoczce
położył na wodzie płytką patelnię, żeby uzyskać równą
powierzchnię, a potem ostrożnie wysypał na nią piasek,
tworząc z niego piramidkę. Zmierzył kąt nachylenia jej boków
kątomierzem znalezionym w osobistych rzeczach Gary'ego.
Wysypał piasek i zrobił to samo z próbką pobraną obok
wodospadu. W obu kupkach piasku naturalny kąt nachylenia
boków wynosił trzydzieści cztery stopnie.
Następny eksperyment, który zamierzał przeprowadzić,
wymagał laserowego dalmierza, wysokościomierza i tablic
trygonometrycznych, którymi to rzeczami nie dysponował.
Wysypał drugą próbkę piasku do rzeki, popatrzył, jak się
rozpływa, i wrócił do podnóża wodospadu.
– Co to miało być? - spytała Lauren, kiedy dołączył do
pozostałych.
– Strata czasu - przyznał Mercer. - Jesteście gotowi się
powspinać?
– Si, si - zawołał z podnieceniem Miguel. Już stał na skraju
kamienistej sadzawki trzy metry nad nimi. - Znam drogę.
Pomagałem przy wnoszeniu łodzi na jezioro.
Okazało się, że wspinaczka była o wiele łatwiejsza, niż się
spodziewali. Choć woda spadała kilkumetrowymi strugami z
niecki do niecki, obok każdego strumienia były skalne
formacje, więc wchodzenie na nie przypominało wspinanie się
na olbrzymie schody. Kiedy wydostali się ponad poziom
dżungli, wilgotność powietrza wyraźnie spadła, a powietrze
stało się czystsze. Mimo to wciąż było gorąco - słońce wspinało
się coraz wyżej. Na spłowiałej, oliwkowozielonej koszulce
Lauren pojawiły się ciemne plamy potu, wyglądające jak wzór
kamuflażu.
Blisko szczytu katarakt Mercer spojrzał w dół, na
rozpościerającą się przed nimi dolinę. Rzeka znikała w oddali,
połknięta przez dżunglę. Gdyby nie zbocza wzgórz, między
którym wyżłobiła sobie przez tysiąclecia drogę, nie byłoby jej w
ogóle widać na tle tropikalnego lasu. Mercer czuł wrogość
puszczy i tego, co spoczywało niewidoczne pod jej gęstą
kopułą.
Jezioro, z którego wypływała Rzeka Zniszczenia, rozlewało
się w zagłębieniu na szczycie wulkanicznego wzniesienia, w
idealnie okrągłej kalderze z pojedynczą, porośniętą drzewami
wyspą pośrodku. Mercer oceniał, że miało około siedmiuset
metrów średnicy, choć nie umiał powiedzieć, jak może być
głębokie. Z doświadczenia wiedział, że jego głębokość mogła
być większa niż wysokość wulkanicznej góry, a więc mogła
wynosić siedemdziesiąt albo więcej metrów. Całe jezioro
otaczał pasek piaszczystej plaży, z wyjątkiem miejsca, gdzie
wylewało się przez kamienne progi w dół.
Powietrze, uwięzione między czystą powierzchnią jeziora a
dziesięciometrowymi murami otaczających je skał, było
nieruchome i parne.
– Pan Gary pracował po tej stronie. - Miguel wskazał na
prawo. - Wykopał dużo dziur w brzegu jeziora, szukał skarbu.
Cała grupa obeszła wokół kalderę. Mięśnie, rankiem
wypoczęte, po wspinaczce zaczynały już pobolewać. Przy
pierwszym tunelu, który Gary wydrążył w zboczu wulkanu,
zatrzymali się, żeby zagotować wodę i odpocząć dwadzieścia
minut. Tunel miał przekrój mniej więcej kwadratu, nie był
podparty stemplami i wnikał na głębokość około dziesięciu
metrów w miękką wulkaniczną skałę. Mercer nie miał pojęcia,
czemu jego stary przyjaciel tu właśnie wydrążył szyb, ale bez
wątpienia nie znalazł tam nic interesującego. Na ciągnącym się
łukiem brzegu jeziora widać było inne takie tunele.
Wliczając przerwę na obiad, który zabrali ze spustoszonego
obozu na dole, obejście jeziora i zbadanie wszystkich korytarzy
wykopanych przez Gary'ego zajęło im siedem godzin. W kilku
miejscach wspięli się też na krawędź krateru, żeby zobaczyć, co
znajduje się na innych jego zboczach. Nie znaleźli nic
ciekawego, nic, co mogłoby przekonać Gary'ego, że skarb,
którego szukał, jest zakopany gdzieś na brzegu jeziora. Do
zbadania pozostała jedynie wyspa na jego środku.
Łódka wiosłowa, którą ekipa Gary'ego z mozołem wtaszczyła
pod górę wodospadu, była wykonana z mocno powgniatanego
aluminium. Zamiast wyładowywać leżący w niej sprzęt,
Mercer postanowił zabrać na wyspę tylko Miguela i Lauren.
Ruben i jego ludzie zostali na plaży przy ognisku, które
rozpalili, żeby podgrzać sobie jedzenie. Mieli spędzić tu noc, a
na dół wrócić następnego dnia.
Miguel siedział na przodzie łodzi niczym ożywiona figura
dziobowa, a Lauren oparła się o paczki sprzętu na rufie. Mercer
wiosłował długimi, miarowymi pociągnięciami.
– Mam wrażenie, że powinienem śpiewać jakąś włoską operę
jak gondolier, ale nie mam słuchu.
Lauren zaczęła refren „Wiosłuj, wiosłuj, wiosłuj". Miguel i
Mercer dołączyli do niej za drugim razem, kiedy złapali już
tempo. Za każdym razem, kiedy coś im się myliło, Miguel
wybuchał śmiechem.
Przybili do brzegu wyspy pod zwisającymi gałęziami
drzewa. Mercer przywiązał linę do zwalonej kłody i pomógł
Lauren wyjść na brzeg. Miguel już tam był, cały rozbiegany.
Wyspa na środku wznosiła się na wysokości kilku metrów -
była bezkształtną bryłą czarnego kamienia, porośniętą tu i tam
łatami roślinności wyrastającej z ziemi nagromadzonej w
zagłębieniach skały. Pięć mizernych drzewek odsłoniętymi
korzeniami niczym mackami czepiało się ziemi. Cała
powierzchnia wysepki wynosiła niecałe dwa tysiące metrów.
Gary wydrążył tu pojedynczy szyb w naturalnej fałdzie skalnej
tworzącej niepełną jaskinię. Zdołał wykopać zaledwie kilka
metrów, zanim wrócił nad rzekę, żeby czekać na przylot
Mercera do Panamy. Na przodku korytarza wciąż leżały
narzędzia.
– Wygląda na to, że nawiosłowałeś się na próżno -
zauważyła Lauren, ocierając pot ze smukłej szyi.
– Gorzej - odparł ponuro Mercer. - Wygląda na to, że Gary i
jego ludzie zginęli na próżno. Oprócz ruin tamy tam, gdzie
rzeka wpada do Rio Tuira, nie ma ani skrawka dowodu, że
ktokolwiek był tu kiedyś przed nimi.
Pomyślał sobie, że Gary Barber byłby szczęśliwy, umierając
za swoje marzenie. To był romantyczny gest z rodzaju takich,
które do niego trafiały, i Mercer nie mógł mieć do przyjaciela o
to pretensji. Ale ludzie, których zatrudnił jako robotników,
prości kopacze, którzy przez miesiąc z nim pracowali,
zarobiliby tu pewnie więcej niż normalnie przez rok. To
właśnie ich śmierć zabarwiła jego głos goryczą.
– Za godzinę będzie ciemno. - Zerknął ku zachodowi, gdzie
słońce opadało ku krawędzi krateru. - Powinniśmy wracać.
– Posłuchaj - odezwała się nieśmiało Lauren. - Z rozkoszą
bym się ochlapała, jeśli obiecasz nie podglądać.
Mercer parsknął śmiechem.
– Dworność jest ceniona nie tylko przez dżentelmenów z
Południa. - Przybrał okropny południowy akcent. - My, Jankesi,
wiemy, że trza odwracać oczy, kiedy niewiasta się obmywa.
– Dziękuję, łaskawy panie. - Lauren zatrzepotała rzęsami,
wdzięczna, że chmurny nastrój, który ogarnął Mercera, szybko
znikł. - Bo jakby co, ta ślicznotka ma pestki
dziewięciomilimetrowe. I przypilnuj, żeby Miguel też się nie
gapił. Założę się, że ma taką samą gorącą krew, jak każdy inny
facet w Panamie.
Chociaż Ruben rozbił obóz kilkaset metrów od nich, Lauren
przeszła na drugą stronę wyspy, żeby się rozebrać i wskoczyć
do jeziora. Gibka jak wydra, prześlizgiwała się tuż pod
powierzchnią wody, która - nagrzana od słońca - zmyła z niej
pot i kurz z kilku dni. Bez mydła, mogła tylko przetrzeć ciało
dłońmi, równo przyciętymi paznokciami usuwając wżarty
brud z kolan i łokci. Nogi i pachy swędziały, od dawna
niegolone. Nie była w swoim mieszkaniu w Panamie od
tygodnia, a prysznica nie widziała od trzech dni.
Położyła się na plecach i nabrała powietrza do płuc, żeby
unosić się na wodzie niedaleko brzegu. Rozkoszowała się
niesłychanie przyjemnym doznaniem - ciepłem promieni
gasnącego słońca i chłodem wody. Jak żołnierze wszystkich
armii w dziejach świata, korzystała z prostych przyjemności
zawsze, kiedy miała ku temu okazję. Cztery dni temu
prowadziła śledztwo w brudnych slumsach pod La Palma,
gdzie podrzędny handlarz narkotykami rozwalił głowy swoim
dwóm kurierom, rozbryzgując ich mózgi na ścianach lepianki z
mułu. Genitalia obojga, męża i żony, oderżnął i wepchnął do
ust drugiemu z małżonków jako ostrzeżenie. Jeśli handlarz nie
uciekł jeszcze do Kolumbii, Lauren rozważała, czy po powrocie
do El Real nie wysłać jego tropem Rubena.
Teraz jednak pływała w wulkanicznym jeziorze i nawet
makabryczne pośmiertne okaleczenie zwłok znajomych
Mercera nie mogło zepsuć jej dobrego samopoczucia - to była
kolejna sztuczka, której uczył się każdy żołnierz, jeśli chciał
pozostać przy zdrowych zmysłach. Nie wiedziała, co myśleć o
Mercerze. Miał reputację jajogłowego, ale zachowywał się i
myślał jak żołnierz. Nie wyglądał na weterana - weterani lubili
rzucać nazwiskami i przechwalać się w obecności żołnierzy
czynnej służby. Z drugiej strony podejrzewała, że Mercer w
ogóle rzadko się czymkolwiek chwali.
Był dla niej tajemnicą, którą chętnie by rozszyfrowała,
zupełnym przeciwieństwem typków z ambasady, którzy
smalili do niej cholewki w Panamie, czy wojskowych, którzy
twierdzili, że traktują ją jak równą sobie, ale zazwyczaj czuli się
przez nią zagrożeni. Odkryła, że tacy najczęściej znikają, w
poczuciu upokorzenia, albo usiłują ją zdominować, próbując
gwałcić na randce. Zdarzyło się to dwa razy - pierwszemu się
udało, drugi, dwugwiazdkowy generał, który umówił się z nią
na spotkanie w kwaterze głównej SouthComu w Miami, musiał
sfingować wypadek samochodowy, żeby wytłumaczyć jakoś
obrażenia, które mu zadała.
To niespodziewane wspomnienie zwarzyło jej dobry humor.
Wypuściła powietrze z płuc i zanurzyła się pod wodę.
Nurkowanie pozwalało jej kontrolował pracę płuc; zatrzymała
się tuż pod powierzchnią i wolno policzyła do stu. Kiedy
wypłynęła i otarła wodę z oczu, zobaczyła Mercera stojącego na
brzegu pięć metrów od niej. Poczuła nagłą falę gniewu i już
miała na niego krzyknąć, kiedy usłyszała dźwięk, który kazał
mu jej szukać.
Miarowy łopot śmigła helikoptera.
– Chodź - zawołał Mercer. - Przed chwilą go usłyszałem.
Kiedy stanęła na płyciźnie, rzucił jej koszulkę, całkowicie
skupiony na dźwięku niewidocznego śmigłowca. Bawełniana
koszulka wchłonęła wodę perlącą się na skórze Lauren,
podkreślając jej jędrne piersi i zarys klatki piersiowej,
zwężającej się w talii. Pod wpływem zmiany temperatury i
zdenerwowania stwardniały jej sutki. Mercer wrócił już do
Miguela, który czekał przy wlocie do tunelu. Lauren naciągnęła
spodnie i poszła za nim, bieliznę, buty i pas z pistoletem niosąc
w rękach.
– Gdzie są? - Ubrała się już w tunelu. Mercer stał na skale tuż
pod wlotem.
– Nadlatują z zachodu, ale mogli okrążyć wulkan. Wygląda
to na bella jetrangera. Cały czarny.
– Jakieś oznaczenia?
– Za daleko.
Helikopter z łoskotem pojawił się nad jeziorem, jakby
właśnie wspiął się na wodospad. Mercer założył, że wcześniej
przeleciał kilka razy nad obozem Gary'ego, żeby ustalić, czy
ktoś tam został. Był pewien, że ktokolwiek ostrzelał zwłoki - i
rozkazał ukraść dziennik Lepinaya w Paryżu -
najprawdopodobniej znajdował się na pokładzie helikoptera.
Dłonie zwinął w pięści.
– Myślisz...?
– Wiem, że to oni - odparł krótko.
Ruben i jego ludzie zostali zaskoczeni nagłym pojawieniem
się jetrangera. Wszyscy trzej drzemali. Zanim się w pełni
rozbudzili, helikopter zawisł między nimi a najbliższym
wykopem Gary'ego. Boczne drzwi miał zdjęte i nawet bez
patrzenia Mercer wiedział, co się teraz wydarzy. To był
sprawnie przeprowadzony atak z powietrza.
Dając świadectwo refleksu i wyszkolenia, Ruben pierwszy
wystrzelił do helikoptera, wiszącego w powietrzu jak zabójczy
owad. Pukanie jego M-16 zginęło w grzmocie wirnika i
wściekłym szczekaniu zamontowanego na helikopterze
lekkiego karabinu maszynowego zawieszonego w otwartych
bocznych drzwiach. Trzy metry przed Panamczykami
wystrzeliła w górę ściana piasku. Odwrócili się i rzucili do
ucieczki. Eksplozje piachu popędziły za nimi - strzelec
wycelował dokładniej. Lauren wspięła się obok Mercera i
mimowolnie krzyknęła, kiedy strumień pocisków trafił w
pierwszy cel.
Jeden z Panamczyków wygiął plecy w niemożliwy łuk i
runął twarzą w dół na ziemię, poszarpanym ciałem ryjąc
krwawą bruzdę. Helikopter ruszył bokiem, skracając dystans
do pozostałej dwójki. Kolejna seria trafiła drugiego najemnika.
Jego głowa zniknęła. Ruben biegł dalej. Długa salwa wzbiła w
powietrze tyle kurzu, że całkowicie go zasłoniła. Ogień na
chwilę ustał. Nie miało znaczenia, że Mercer i Lauren modlili
się, żeby Ruben znów się pojawił. To byłoby tylko chwilowe
odroczenie wyroku.
Ruben faktycznie znów się pojawił, kiedy tuman kurzu
opadł. Klęczał z M-16 przy ramieniu. Wystrzelał magazynek do
końca. Zdążył włożyć świeży, ale nie zdążył zarepetować broni.
Karabin maszynowy w helikopterze znów zaterkotał. Kurz
opadł po raz drugi, tym razem na nieruchomą, martwą postać.
– Wracaj do tunelu i przypilnuj, żeby Miguel nie wychodził.
Mercer patrzył, jak czarny helikopter krąży nad jeziorem, a
strzelec w bocznych drzwiach wypatruje kolejnych celów.
Przy każdym z tuneli wokół jeziora helikopter zatrzymywał
się na czas wystarczająco długi, żeby dwóch uzbrojonych
mężczyzn w kamuflażu zeskoczyło, sprawdziło, czy korytarz
jest pusty, i wskoczyło z powrotem na płozę. Po zatoczeniu
pełnego koła ruszyli w kierunku wyspy.
Mercer wbiegł do tunelu i wyjrzał z niego na moment, gdy
helikopter zawisł dokładnie nad nim. Uśmiech, który
wykrzywił jego twarz, był zimny jak lód. Ci, którzy
przemalowali helikopter na czarno, w pośpiechu nie
zamalowali brzucha. Mercer zobaczył smużki farby na białym
lakierze i wyraźny numer identyfikacyjny.
– Mam cię, sukinsynu.
Kiedy bell jetranger zataczał powoli kolejne koła nad wyspą,
Mercer, Lauren i Miguel kulili się na końcu tunelu, całkowicie
niewidoczni. Łódkę schowali przy brzegu pod drzewem, więc
załoga helikoptera nie miała powodu podejrzewać, że na
wyspie kryje się trójka tymczasowych mieszkańców.
Kiedy łoskot wirnika ucichł, Miguel nie chciał wypuścić
Mercera, więc Lauren wyszła na zewnątrz zobaczyć, co się
dzieje.
– Co widzisz? - spytał Mercer.
Pamiętając o obecności chłopca, Lauren odpowiedziała
ogólnikowo.
– Helikopter ląduje, żeby zabrać Rubena i jego ludzi.
Tak naprawdę zbierali trupy.
– Zostawiają nas? - zawołał Miguel. Nie słyszał kanonady.
– Tak, Miguelu. Odlatują.
– Nie możemy polecieć z nimi? - spytał chłopiec z żalem.
– O wiele zabawniej będzie zejść wodospadem - powiedziała
Lauren, zdjęta zgrozą na widok pierwszego ciała zrzucanego z
helikoptera do jeziora. Obciążono je, więc poszło na dno jak
kamień. Dwa pozostałe także bezceremonialnie wrzucono do
nieoznakowanego wodnego grobu.
Miejsce potrójnego morderstwa posprzątano. Wszystkie
dowody takie jak puste łuski były nic niewarte w kraju
zalewanym bronią przechodzącą z rąk nikaraguańskich
rebeliantów w ręce kolumbijskich baronów narkotykowych i
rewolucjonistów.
– Ruben odlatuje? - zapiszczał Miguel.
– Jeszcze nie. Helikopter znów leci nad jezioro. Oni...
wygląda na to, że coś zrzucają.
Słysząc to, Mercer kazał Miguelowi nie ruszać się z miejsca i
wybiegł z tunelu. Zobaczył helikopter akurat w chwili, kiedy z
drzwi naprzeciw stanowiska strzelca wytaczano coś
przypominającego dużą beczkę. Chwilę później w ślad za
pierwszą beczkę poleciała druga.
Kiedy tylko beczki minęły płozy, jetranger przechylił się w
ostrym skręcie i odleciał znad wulkanu. Po chwili ucichł nawet
łopot jego wirnika.
– Co to było? - spytała Lauren, ale Mercer już biegł do ukrytej
łódki.
Pierwsza prowizoryczna bomba głębinowa, zawierająca
czterdzieści kilo dynamitu, wybuchła w połowie drogi do dna
jeziora, po minucie tonięcia. Fala uderzeniowa dotarła na
powierzchnię w ułamku sekundy. Gejzer wody wystrzelił na
piętnaście metrów w górę, zwieńczony pióropuszem z piany, a
potem opadł z przeciągłym hukiem, który wstrząsnął
powietrzem. Drugi, jeszcze potężniejszy ładunek, eksplodował
chwilę później na większej głębokości. Wyspa zadygotała jak
podczas trzęsienia ziemi.
– Mercer, co oni robią? - krzyknęła Lauren, kiedy wrócił z
łódki z ciężkim pakunkiem rzeczy zostawionych w niej przez
Gary'ego.
– Właź na najwyższy punkt wyspy, to zobaczysz - odparł
Mercer, nie przerywając pracy. - Trzymaj Miguela blisko siebie.
Lauren wzięła chłopca za rękę i, ufając Mercerowi, wspięła
się na kilkumetrową skałę na południowym cyplu wyspy, skąd
spojrzała na jezioro. Niedaleko miejsca pierwszej eksplozji
woda wydawała się wrzeć, przy wtórze jednostajnego odgłosu
przypominającego dalekie wycie odrzutowego silnika. Na
oczach Lauren plama bulgoczącej wody rozszerzyła się jak
kałuża kwasu. W kilka sekund podwoiła swoją powierzchnię i
dalej rosła. Lauren nie miała pojęcia, co to znaczy, dopóki nie
spojrzała na plażę, gdzie wciąż paliło się ognisko Rubena.
Jak gazowy palnik, któremu kończy się paliwo, płomienie
zaczęły się kurczyć i gasnąć, a po ostatnim mignięciu żółtego
blasku zupełnie zniknęły. Wtedy Lauren zrozumiała. Ogniowi
nie brakowało paliwa. Brakowało tlenu! Podwójna eksplozja
wywołała reakcję łańcuchową, uwalniającą z jeziora resztki
zabójczego dwutlenku węgla. Ciężki gaz wypychał z kaldery
całe powietrze.
Bezwonny, pozbawiony smaku i niewidzialny, po minucie
oddychania nim gaz był równie zabójczy, jak wszystkie gazy
bojowe z wojskowych magazynów - i właśnie się do nich
zbliżał.
Nawet kiedy niedokładna mapa zaprowadziła jej humwee
na pole minowe w Bośni, Lauren nie zaznała strachu takiego
jak ten, który teraz zwiotczył jej mięśnie. Zaufanie do Mercera
wyparowało. Miguel wyczuł to i chwycił ją za rękę. Razem
popędzili z powrotem do jaskini w tunelu.
– Mercer, co robisz? - Lauren nie mogła znieść tonu paniki
we własnym głosie. - Jezioro za chwilę wypełni się
dwutlenkiem węgla. Musimy wiosłować z powrotem na brzeg i
uciekać.
Mercer dalej rozwijał płachtę przezroczystej folii. Gary
używał jej jako ochrony podłoża.
– Nie zdążylibyśmy - odparł, w końcu podnosząc wzrok na
Lauren. - Bylibyśmy wszyscy martwi, zanim dotarlibyśmy do
brzegu.
– Nie rozumiesz, co się tam dzieje? Gaz! Udusimy się. Nie
możemy tu zostać.
– Problem w tym - powiedział Mercer z większym spokojem,
niż pozwalała na to sytuacja, w jakiej się znaleźli - że uciec też
nie możemy.
Jezioro

Otwarte drzwi pozwoliły usunąć z helikoptera smród


kordytu, ale tylko czas mógł osłabić namacalną wręcz
ekscytację trzech komandosów w ładowni. Lata szkolenia i
obowiązkowa służba w plutonie egzekucyjnym, mająca
nauczyć ich, jak to jest odebrać komuś życie, nie mogły w pełni
przygotować ich do prawdziwej walki, do zalewu adrenaliny.
Zastrzelenie trzech Panamczyków, którzy nie zdążyli chwycić
za broń, trudno było nazwać prawdziwą walką. Mimo to,
poddani długotrwałemu praniu mózgu, czuli dumę.
Z ręki do ręki przechodziły papierosy. W huku wirnika
odgrywano pantomimę, której nieszczęsnymi bohaterami byli
zabici Panamczycy. Wybuchały salwy śmiechu. Ci komandosi
nie wchodzili w skład grupy, która wcześniej zastała obóz
poszukiwacza skarbów zasłany trupami. Nie brali udziału w
pospiesznej próbie zakamuflowania tajemniczych zgonów jako
nieudanej próby porwania. Tamci wrócili do stolicy Panamy,
nieświadomi, że ich relację przyćmią przechwałki o masakrze
nad jeziorem. Najstarszy z komandosów, dwudziestotrzyletni,
miał za sobą pięć lat służby w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.
Kiedy jetranger muskał czubki drzew w drodze powrotnej do
bazy, żołnierz starannie wyżłobił trzy nacięcia na kolbie
pochodzącego z czarnego rynku karabinu maszynowego M-60.
Dwaj pozostali usiłowali ukryć zazdrość.
Na prawo od pilota siedział Huai Luhong, najstarszy z
podoficerów w niedawno utworzonej grupie sił specjalnych
AL-W, nazwanej Mieczem Południowych Chin. Huai uważał, że
nazwa brzmi głupio, ale kochał młodych ludzi, których
trenował od chwili przyjęcia ich do grupy. Grupa o liczebności
pułku powstała jako odpowiedź na oszałamiające sukcesy
odniesione przez zachodnie siły specjalne podczas wojny w
Zatoce. Ówczesna chińska doktryna wojskowa zakładała, że
formowanie takich małych, doskonale wyszkolonych
oddziałów koliduje z egalitarnymi ideałami władz partii.
Jednak oddziałów specjalnych nie można było lekceważyć.
Miecz utworzono, kopiując szkolenie, taktykę i wyposażenie
SEAL, rangersów i brytyjskich szwadronów SAS. Obawiając się,
że świetnie wyszkolony pułk będzie się wywyższał nad resztę
poborowej chińskiej armii, władze wojskowe trzymały go na
krótkiej smyczy, a jego członków rekrutowano wyłącznie
spośród najbardziej lojalnych rodzin.
Gdyby nie zaufanie pokładane w Liu Youshengu,
odpowiedzialnym za wszystkie chińskie operacje w Panamie,
oddziału złożonego z czterdziestu komandosów Miecza nigdy
by nie wypuszczono z Chin. Na ile Huai się orientował,
żołnierze jego oddziału byli pierwszymi chińskimi żołnierzami
działającymi poza granicami Chin od czasów wojny w Korei.
Ale Liu piastował wysokie stanowisko w strukturach
COSTIND-u, Komisji Technologii Naukowych i Przemysłu dla
Obrony Narodowej, i podczas swojej krótkiej, błyskotliwej
kariery wiele razy się wyróżnił.
W przeciwieństwie do wszystkich innych armii świata
chińskie wojsko składało się z dwóch części: sił obronnych -
Armii Ludowo-Wyzwoleńczej oraz konglomeratu
przemysłowego - COSTIND-u. Wspólnie kontrolowano
trzymilionowe siły lądowe, powietrzne i marynarkę, a także
tysiące firm dostarczających broń i wyposażenie logistyczne,
w tym stocznie, zakłady elektroniki i producentów samolotów.
Przez COSTIND dowódcy wojskowi mieli kontrolę nad chińską
Państwową Korporacją Technologii Energetyki Jądrowej
produkującą materiały radioaktywne do wojskowego i
cywilnego użytku. Wpływy COSTIND-u sięgały daleko poza
granice Chin. Wiele jego firm było obecnych w krajach całego
świata - jako linie żeglugowe, wytwórcy towarów
konsumenckich, firmy budowlane, producenci wyposażenia
portów. W ten sposób Armia Ludowo-Wyzwoleńcza
redukowała koszty własne dokonywanej przez nią ekspansji, a
przywódcy w Pekinie głośno chełpili się demilitaryzacją
państwowej gospodarki.
Trzydziestoośmioletni Liu był o dwanaście lat młodszy od
sierżanta Huaia, a mimo to Huai, weteran z Tian'anmen i
uczestnik niezliczonych toczonych bez rozgłosu potyczek z
muzułmańskimi powstańcami w odludnych zachodnich
prowincjach Chin, nigdy nie spotkał sprawniejszego w
działaniu człowieka. To Liu sprawił, że Chiny zaangażowały się
w Panamie - przeprowadził jednoosobową krucjatę i przekonał
politbiuro, że opuszczenie przez Stany Zjednoczone rejonu
Kanału Panamskiego w 2000 roku stworzy w układzie
tamtejszych sił próżnię, którą należy wypełnić. Niestrudzenie
pracował, by w tę próżnię wkroczyły chińskie firmy i interesy,
zaczynając od imigracji na małą skalę, a kończąc na kontroli
portów rozciągających się po obu stronach
osiemdziesięciokilometrowego kanału.
To właśnie konieczność sfinansowania tej operacji sprawiła,
że Liu zainteresował się plotkami o dwukrotnie zrabowanym
skarbie, a to z kolei było przyczyną obecności sierżanta Huaia
na pokładzie helikoptera. Poprzednia wyprawa do prowincji
Darien, kiedy to znaleźli obóz Amerykanina zasłany trupami,
była pierwszą częścią tej fazy ogólnego planu Liu i nie poszła
zgodnie z zamierzeniami. Liu się spodziewał, że dowie się
czegoś od Barbera, i był zaniepokojony szyfrowanym
radiowym meldunkiem Huaia o znalezionych w obozie
ciałach. Barber zginąłby wcześniej czy później, ale Liu chciał
zdobyć informacje. W zastanej sytuacji Huai otrzymał zadanie
dopilnowania, żeby w rejonie nie rozpoczęto długotrwałego
oficjalnego dochodzenia.
Odlatując znad Rzeki Zniszczenia po raz pierwszy, Huai
zabrał ze sobą zwłoki jednej z ofiar, żeby przeprowadzić
autopsję w Panamie i dowiedzieć się, co zabiło poszukiwaczy
skarbów. Ładunki głębinowe, które przywieźli ze sobą dzisiaj,
miały zagwarantować, że resztki dwutlenku węgla w jeziorze
wyparują, zanim Chińczycy zainwestują środki w
poszukiwania. Dzisiejszy zwiad potwierdził także, że
panamska policja nie zainteresowała się tym regionem, o czym
im wcześniej doniósł agent Huaia w El Real. Trzej mężczyźni,
których przed chwilą wrzucono do jeziora, byli
najprawdopodobniej hienami cmentarnymi, chcącymi ukraść
wszystko, co Gary Barber mógł zostawić.
Dla pewności Huai zamierzał jeszcze przez kilka dni
obserwować jezioro i rzekę, zanim sprowadzi się robotników i
sprzęt. Jeśli jednak skarb był zakopany gdzieś na brzegu rzeki
lub jeziora, znajdę go. Skromny w porównaniu z innymi
akcjami COSTIND-u budżet Liu na tę fazę operacji stukrotnie
przewyższał środki Barbera. Brzegi miały się wkrótce zaroić od
setek kopaczy.
Huai wiedział, jak ważne jest znalezienie starożytnego
skarbu, by pozostałe części operacji mogły być realizowane.
Władze Pekinu jak dotąd finansowały operacje Liu w Panamie,
ale ich hojność miała granice. Po przekroczeniu ustalonego
terminu, już za miesiąc, jeśli Liu nie wymyśli sposobu na
finansowanie swoich działań, COSTIND wycofa swoje
wsparcie. Silnym punktem planu było jednak to, że porażka nie
zniweczyłaby tego, co COSTIND na przesmyku już zrobił.
Przyczółek zbudowany przez Liu nie zostałby stracony.
A gdyby im się powiodło? Tym właśnie zainteresowało się
politbiuro. Liu obiecał im, że. Chiny zyskałyby strategiczną
obecność na zachodniej półkuli, taką, do jakiej dążył Związek
Radziecki na Kubie w latach sześćdziesiątych XX wieku.
Gdyby w Panamie powstały tajne bazy, Chiny mogłyby się
skupić na jedynym celu, jaki jednoczył ich władze od chwili
powstania państwa komunistycznego - ponownym
przyłączeniu oderwanej prowincji, Tajwanu. Zapowiedziane
przez Amerykanów przyjście z pomocą Tajwanowi odsuwało
realizację niezliczonych planów inwazji, które powstawały w
kolejnych dziesięcioleciach. Liu twierdził, że uda mu się
zapobiec spełnieniu tej groźby lub, dokładniej mówiąc
wyrównać straty, i przepowiadał upadek Tajpej już w rok po
zakończeniu obecnej operacji.
Huai miał ambiwalentne podejście do kwestii Tajwanu. W
Chinach mieszkało już zbyt wielu ludzi - nie rozumiał potrzeby
posłania na śmierć tysięcy żołnierzy, żeby sprowadzić kolejne
miliony. Ale taka była oficjalna polityka jego rządu i on spełni
swój obowiązek.
Pod helikopterem przesuwała się dżungla, przypominająca
mu rejon wojskowy Guangzhou, gdzie powstał jego pułk. Choć
wyszkolony do walki we wszystkich rodzajach terenu i
środowiska, jakie znajdowały się na terytorium Chin, Huai
najlepiej czuł się w dżungli. Być może dlatego, że właśnie w
dżungli trzydzieści kilka lat temu szkolili go, rekruta,
instruktorzy Wietkongu.
To miała być jego ostatnia akcja. Miał pięćdziesiąt lat i z
wolna nad mądrością płynącą z doświadczenia zaczęły
przeważać ograniczenia wieku. Gdy nastąpi inwazja na
Tajwan, on najprawdopodobniej będzie siedział gdzieś za
biurkiem. Dlatego cieszył się, że miejscem jego ostatniej
kampanii jest dżungla. To najbardziej odpowiednie miejsce.

***

Mercer ponownie pochylił się nad płachtą rozwijanej folii,


nie przestając mówić. Musiał podnieść głos, żeby było go
słychać przez coraz głośniejszy ryk wydobywającego się gazu.
– Erupcja, która zabiła Gary'ego, była prawdopodobnie
zjawiskiem naturalnym; to pewnie sam Gary spowodował
osunięcie się skał pod wodą, to uwolniło część dwutlenku
węgla. Te ładunki wybuchowe wycisną z roztworu resztę gazu.
Ponieważ szczyt góry ma kształt niecki, z jednym tylko,
wąskim ujściem, zamkniętym w tej chwili przez ciśnienie
wiatru, gaz będzie tu tkwił, dopóki wiatr nie ucichnie. Dopiero
wtedy dwutlenek węgla spłynie z wodą wodospadu i nad
powierzchnią jeziora pojawi się normalne powietrze.
– Ile to potrwa?
– Szczyt będzie pewnie zatruty gazem do rana.
Jednym szybkim ruchem Mercer rozciągnął elastyczny
szkielet trzyosobowego namiotu. Gary zastąpił nylonowe
poszycie na pajęczej ramie moskitierą.
– Co zrobimy? - Choć Lauren nie rozumiała działań Mercera,
widząc jego spokojną, metodyczną pracę, odzyskała
samokontrolę.
– Musimy zapewnić sobie powietrze do oddychania.
Mercer zaczął owijać wokół szkieletu namiotu folię, mocując
ją taśmą monterską zabraną z łodzi. Ukończył pracę, kiedy
namiot zaczął przypominać wyglądem przezroczysty kokon.
– Powietrza w tym namiocie nie wystarczy nam trojgu do
rana. Mercer wskazał duży worek, którzy przyciągnął do
jaskini.
– W tymczasem worku jest gumowy wąż i ręczna pompka,
którą Gary wyciągał wodę z niektórych wykopów. Kiedy
dwutlenek węgla wypełni kalderę, przeleje się przez szczyty
otaczających wzgórz jak nadmiar wody z przepełnionej wanny.
Oceniam, że najniższe ze wzgórz wznoszących się nad nami
mają jakieś sześć metrów, co oznacza, że przykryje nas
warstwa grubości tego gazu około sześciu metrów. Jeśli uda się
nam przymocować koniec węża na wierzchołku drzewa ponad
poziomem gazu, będziemy mogli pompować czyste powietrze
do namiotu. Namiot będzie niczym pusta szklanka odwrócona
dnem do góry w misce wody, a gumowy wąż posłuży do
uzupełniania zapasu tlenu.
Lauren natychmiast dostrzegła analogię.
– Jak w dzwonie do nurkowania?
– Raczej jak w batyskafie z przewodem doprowadzającym
powietrze. Tyle że otoczy nas trujący gaz, a nie woda.
Ponieważ dwutlenek węgla jest półtora raza cięższy od
powietrza i przykryłby ich tylko sześciometrową warstwą,
Mercer nie obawiał się, że namiot zapadnie się pod ciśnieniem
gazu. Szkielet utrzyma folię.
– Ile mamy czasu?
– Nie umiem powiedzieć, bo nie wiem, ile gazu wydobywa
się z jeziora. Ale jesteśmy może metr powyżej miejsca, w
którym Ruben zapalił ognisko. Nie zostało nam wiele czasu.
Dasz radę wejść na drzewo z tym gumowym wężem?
– Pewnie, że dam.
Lauren odbiegła, zostawiając Miguela, żeby pomógł
Mercerowi wyrównać teren pod namiot.
Teoretyczna podstawa planu Mercera, zgodna z prawami
fizyki, była prosta, ale mógł go sprawdzić w praktyce dopiero
po zamknięciu się w namiocie. Z tysiąca powodów plan mógł
się nie powieść - najgorszym było mylne obliczenie wysokości
wzgórz i drzewa, na które Lauren wspinała się jak monter z
elektrowni. Jeśli wylot węża nie znalazłby się wystarczająco
wysoko, dwutlenek węgla wlałby się do namiotu, wypierając
powietrze i dusząc ich. Mercer miał dość taśmy, żeby
hermetycznie uszczelnić namiot, ale nic by nie poradził, gdyby
wąż został zawieszony za nisko.
W torbie Gary'ego znalazł kilkanaście świec i ustawił kilka w
równym rzędzie od namiotu w stronę brzegu jeziora. Następne
wyjął zapalniczkę, również z worka Gary'ego. Świeczka
najbliżej wody nie chciała się zapalić. Następna, nieco wyżej,
paliła się tylko kilka sekund, zanim zabrakło jej powietrza. Gaz
podpełzał coraz bliżej. Kapitan Vanik wciąż stała na
wierzchołku drzew i usiłowała przywiązać gruby gumowy
wąż.
– Szybciej, Lauren.
Zgasła następna świeczka. Gaz był już kilka kroków od
namiotu.
– Już prawie skończyłam.
Zgasła trzecia.
Krater wypełniał się gazem szybciej, niż zakładał Mercer.
Zobaczył, że Miguel zaczyna dyszeć - w płucach zaczynało mu
brakować tlenu.
– Nie mamy czasu, Lauren!
Zwinnie jak kot Lauren zsunęła się z prawie pozbawionego
gałęzi drzewa. Miguel miał przymknięte oczy, kiedy Mercer
kładł go w namiocie - dziecko poddało się narkotycznemu
działaniu narkotyku o wiele szybciej niż dorośli. Mercer, zanim
wszedł za Lauren do kokonu, wrzucił do środka kilka rzeczy z
worka Gary'ego, a potem zamknął ich wszystkich w środku,
sklejając taśmą pokryte folią klapy namiotu. Po długim dniu
wędrówki w terenie i pod wpływem dwutlenku węgla Miguel
już zapadł w głęboki sen.
Mercer pochwycił koniec węża zwisający z wąskiej szpary,
którą wyciął w dachu namiotu i naciągnął go na wlot
powietrza ręcznej pompy. Pompa przypominała kształtem tani
akordeon, z membraną na wylocie. Mercer ścisnął ją kilka razy,
dmuchając powietrzem dopływającym z wierzchołka drzewa
sobie w twarz. Na razie, wszystko grało. Chociaż namiot był
zaprojektowany na trzy osoby, Mercer musiał przeczołgać się
nad Lauren i Miguelem, żeby zakleić dodatkowymi warstwami
taśmy miejsce, w którym wąż przechodził przez folię. Musiał
też załatać kilka małych otworów. Świeczki na zewnątrz
migotały i gasły jedna po drugiej; wstążki dymu unoszącego się
z ich knotów były ledwo widoczne przez kilka warstw kokonu.
Z zaskakującą prędkością folia namiotu zaczęła się uginać do
jego wnętrza - cięższy od powietrza w środku dwutlenek węgla
napierał na namiot.
Wiedząc, że będzie musiał pompować powietrze w
jednakowym rytmie przez nie wiadomo ile godzin, Mercer
przystąpił do pracy. Po wyrównaniu ciśnienia wyciął mały
otwór w podłodze namiotu, żeby uchodziło nim powietrze
zanieczyszczone ich oddechami. W miarę jak kaldera
wypełniała się gazem do maksymalnego poziomu,
dostosowywał wielkość tego otworu do ciśnienia, żeby
utrzymać równowagę ciśnienia. Po piętnastu nerwowych
minutach nabrał przekonania, że wszystko chyba działa jak
należy. Pokonując w sobie naturalny odruch ucieczki, uratował
im wszystkim życie. Nie byli bynajmniej bezpieczni, ale przez
krótką chwilę upajał się poczuciem tryumfu. Spojrzał na
Lauren i nie zdołał powstrzymać szerokiego uśmiechu.
Odpowiedziała uśmiechem.
– Widziałam ten cały sprzęt w łodzi, kiedy płynęliśmy na
wyspę, ale nawet za milion lat bym nie wpadła na taki pomysł.
- Przyglądała się Mercerowi przez chwilę. - Kiedy wybuchły te
ładunki, od razu miałeś gotowe rozwiązanie. W jednej chwili.
Jak na to wpadłeś?
Równie dobrze mogłaby kazać Mercerowi wyjaśnić, jak
przebiega w jego głowie cały proces myślowy. Tego on sam by
nie potrafił zdefiniować.
– To chyba kwestia pamięci.
Lauren zrobiła wielkie oczy.
– Robiłeś już to wcześniej?
Mercer się roześmiał.
– Nie, ale czytałem albo widziałem coś, co podsunęło mi ten
pomysł. Może to była historia o batyskafie, biografia Williama
Beebe'a czy coś podobnego. Naprawdę nie wiem.
Ale tak naprawdę wiedział. Pamiętał nawet okładkę starego
numeru „National Geographic", w którym kiedyś, w
dzieciństwie, przeczytał artykuł o wynalazcy batyskafu.
Zawsze uważał, że prawie fotograficzna pamięć jest jego
największą zaletą.
– Kiedy wybuchły ładunki głębinowe - ciągnął - wiedziałem,
że dwutlenek węgla zacznie się wydzielać i że będzie nam
potrzebny hermetyczny bąbel powietrza oraz jakiś sposób
dostarczania tlenu. Reszta była tylko dodaniem dwóch do
dwóch.
– Nieważne, jak to zrobiłeś, jestem ci wdzięczna. Ja
próbowałabym uciec łódką. - Lauren parsknęła śmiechem. -
Walczę, nim zdążę pomyśleć. A wydawało mi się, że mam
więcej rozsądku.
Pompa wypełniała namiot wystarczającą ilością powietrza,
więc Mercer i Lauren nie musieli milczeć, żeby oszczędzać tlen.
Trzymali też w środku zapaloną świeczkę jako sygnał
alarmowy na wypadek, gdyby niewidoczna fala dwutlenku
węgla jakimś cudem dostała się do środka. Spokojny płomyk
pomagał rozproszyć grozę ich położenia i ciemność, która
spowiła krater, kiedy słońce zaszło.
Początkowo paraliżowała ich myśl, że od nagłej śmierci
chroni ich zaledwie kilka milimetrów folii. W miarę jak mijały
godziny, nabierali pewności, że przeżyją, i czuli się coraz
swobodniej również ze sobą. Jednak tematem rozmowy rzadko
było coś innego niż to, co się stało z Garym Barberem i
Rubenem. Przypuszczenia, którymi się przerzucali, pozwalały
im dowiedzieć się więcej o sobie niż o tym, kto wysłał
helikopter. Mercerowi zaimponowała ta młoda kobieta. Lauren
Vanik miała poczucie obowiązku, które rzadko już spotykał u
innych.
Dwie godziny przed północą bulgotanie gazu w końcu
ucichło. Przez: kilka godzin dwutlenek węgla wydobywał się
gwałtownie z jeziora i odgłos ten do tego stopnia wtopił się w
tło, że dopiero po kilku sekundach zdali sobie sprawę, że
zniknął. W ciszy, która zapadła, Mercer zaproponował, żeby
Lauren się przespała. Zgodziła się, dopiero wtedy gdy jej
obiecał, że za kilka godzin ją obudzi, żeby zastąpiła go przy
pompie.
Zanim się ułożyła do snu, w jej głosie pojawiła się nuta
niepokoju.
– Mercer, mamy mały problem.
– Tak?
– Możemy obyć się do rana bez jedzenia i wody, ale muszę,
no wiesz, siku, i chyba nie wytrzymam.
– Ja też - zawołał Miguel. Chyba nie spał już od dłuższej
chwili i czekał, aż dorośli poruszą problem, z którym borykał
się już od jakiegoś czasu.
Ze sterty rzeczy, które wrzucił do namiotu, Mercer
wygrzebał duży, stalowy rondel z pokrywką. Lauren spojrzała
na niego podejrzliwie.
– Nie mów mi, że kobieta z Południa, taka jak ty, nigdy nie
używała nocnika.
– Przyznaję, że Thomasville w Georgii nie jest metropolią, ale
od lat mamy już kanalizację.
Wciąż nie chciała wziąć od niego rondla.
Mercer odwrócił się plecami i kazał Miguelowi usiąść sobie
na kolanach. Żeby oszczędzić Lauren dalszego upokorzenia,
szepnął coś chłopcu do ucha i razem zaczęli, ile sił w płucach,
wywrzaskiwać „Wiosłuj, wiosłuj, wiosłuj". Fałszowali
okropnie, ale ich śpiew zagłuszył metaliczne odgłosy
dobywające się z rondla, z którego właśnie korzystała Lauren.
– Dzięki, chłopcy - krzyknęła, zapiąwszy spodnie.
Kiedy wszyscy skorzystali z owego nocnika i zakleili
pokrywkę taśmą, Lauren i Miguel zasnęli. Mercer został przy
pompce. W brzuchu burczało mu z głodu, więc i tak by chyba
nie usnął przez całą długą noc. Gdy ze zmęczenia zdrętwiały
mu ręce, zaczął naciskać tłok nogą, utrzymując miarowy rytm
pompowania, zapewniający namiotowi bezpieczeństwo.
Godzina obiecanego obudzenia Lauren minęła, a on dalej
pracował. Lauren ocknęła się dopiero wtedy, gdy ich ciasny
kokon musnęło światło wciąż odległego świtu.
– Już po piątej - spojrzała na tarczę męskiego rolexa; nosiła
go tarczą do dołu. - Miałeś mnie obudzić trzy godziny temu.
– Wiem. Przepraszam. Bardziej niż snu potrzebowałem
czasu, żeby pomyśleć. Po czubkach drzew widzę, że wiatr
zmienił kierunek. Jeśli nad jeziorem został jeszcze jakiś gaz,
powinien spłynąć wodospadem w kilka minut.
– Dzięki Bogu.
Ostatni kwadrans, zanim Mercer się upewnił, że już nic im
nie grozi, był najgorszy. Miguel zmęczony i głodny, zrobił się
marudny, a od jego kwękania Mercera coraz bardziej bolała
głowa. Podejmowane przez Lauren próby uspokojenia chłopca
nic nie dały. Co gorsza, Mercer poczuł, że w żołądku mu się
coraz bardziej kotłuje, i zaczynał podejrzewać, że wcale nie z
głodu.
Wreszcie wytknął nos przez malutkie rozcięcie w namiocie i
zaczerpnął ostrożnie w płuca pierwszy haust powietrza. Było
orzeźwiające, krynicznie czyste. Uświadomiło mu to, jak
cuchnie wnętrze ich kokonu. Jednym szarpnięciem powiększył
otwór i wyszedł na zewnątrz. Od długiego przebywania w
ciasnym namiocie zesztywniały mu mięśnie. Przeciągnął się i
poczuł w brzuchu ostre ukłucie bólu.
– Powiedziałbym, że z nas trojga tylko ty, Lauren, zdołałaś
opuścić kokon, wyglądając jak motyl.
Uśmiechnęła się na tę uroczą próbę komplementu.
– Powiedzmy, jak ćma, ale na pewno nie jak motyl.
Przez kilka minut wszyscy zaspokajali potrzeby
fizjologiczne, ciesząc się pierwszymi chwilami prywatności po
jedenastu godzinach zamknięcia w ciasnocie, a potem spotkali
się przy łódce i powiosłowali z powrotem na brzeg jeziora.
Zejście nad Rzekę Zniszczenia poszło o wiele szybciej niż
wspinaczka nad jezioro, ponieważ przez większość drogi
Mercer niósł Miguela. Lauren wyczuwała, że próbował
nadrobić czas stracony uwięzieniem na wyspie.
Dobrze go rozumiała. Przez większość wojskowej kariery
wykonywała obowiązki, które nie miały jasno określonego
początku ani końca. Misja pokojowa na Bałkanach pochłonęła
rok jej życia i nie dała nic w zamian. Żadnego poczucia
spełnienia, żadnego poczucia dokonania czegokolwiek. Jako
oficer łącznikowy do walki z narkotykami w Panamie Lauren
miała wrażenie, że jej praca jest jeszcze bardziej bezcelowa. Na
Bałkanach w końcu zapanowała w miarę pokojowa
koegzystencją ale dopóki na ulicach Ameryki czaiła się rozpacz,
dopóty narkotyki wciąż płynęły na północ, żeby choć na chwilę
stępić ból.
Oficer łącznikowy, którego zastąpiła w ambasadzie,
przekazując jej swoje obowiązki, porównywał ich pracę do
zatykania cieknącej tamy palcem. Po pierwszych kilku
miesiącach Lauren zrozumiała, że jej praca jest jeszcze bardziej
daremna, bo nikomu tak naprawdę nie zależy na rozprawieniu
się z problemem narkotyków. Margines ich potrzebował,
policyjne budżety rosły, a rząd miał pretekst, by pompować
miliardy dolarów w kraje Trzeciego Świata.
Patrząc na Mercera zbiegającego ze zbocza z Miguelem
uczepionym pleców, Lauren zrozumiała, że bez względu na
rodzaj wyzwania, jakie przed nim stoi, Mercer je podejmie i
doprowadzi do końca. Bóg jeden wie, co naprawdę kryło się za
atakiem ludzi z helikoptera czy próbą rabunku w Paryżu, a
mimo to Mercer się nie wahał. Gotów był się z tym zmierzyć.
Taką pewność siebie dawało jedynie długie pasmo sukcesów.
Zwycięstwa wiele go kosztowały - słyszała to w jego głosie,
kiedy opowiadał o swoich rodzicach - a mimo to nie cofał się
przed walką. Lauren oceniała go coraz lepiej.
Postanowiła, że pomoże Mercerowi dowiedzieć się, co się
dzieje. Wykraczało to znacznie poza zakres jej zadań, ale
ponieważ Amerykanów w Panamie było tak niewielu, uznała,
że tym większy ciąży na niej obowiązek odkrycia prawdy.
Instynkt, podobnie jak Mercerowi, podpowiadał jej, że
zamordowanie Rubena i zbezczeszczenie zwłok stanowiły
zapowiedź o wiele poważniejszych wydarzeń. Narkotykowe
morderstwa w La Palma, które badała, były tylko jednym z
ogniw niekończącego się łańcucha przemocy. Znalezienie
mordercy niczego by nie zmieniło. Mercer dawał jej szansę
zakończenia misji z poczuciem spełnienia, którego brakowało
jej podczas całej dotychczasowej kariery.
Dotarli do podnóża wodospadu i po pół godzinie znów
ruszyli w drogę. Mercer pędził motorówką kuzyna Rubena w
dół rzeki, nawet nie oglądając się na obóz Gary'ego, kiedy
przepływali obok. Prowadził w milczeniu, z zaciśniętymi
ustami, a Lauren i Miguel tego milczenia nie przerywali. Kiedy
w południe dopłynęli do El Real, Mercer nie wdawał się w
rozmowę z nikim z miejscowych, którzy wyszli na drewniane
nabrzeże na ich spotkanie. Pogrzeb tylu ludzi prowokował
pytania, na które teraz nie miał ochoty odpowiadać. Lauren i
Miguel szli za nim bez słowa. Zaprowadził ich na lądowisko, na
które wrócił samolot wynajęty dla Marii Barber. Pilot opierał
się o skrzydło.
– Zostawcie mnie na chwilę samego - zwrócił się Mercer do
Lauren i Miguela, po czym wsiadł do samolotu. Kiedy wraz z
pilotem znaleźli się w kokpicie, poprosił o przekierowanie
połączenia radiowego do telefonu, żeby mógł zadzwonić do
Stanów Zjednoczonych. Dopiero po dziesięciu minutach i
trzech telefonach udało się znaleźć Harry'ego White'a w barze
U Małego.
– Harry, nie mogę długo rozmawiać. Czy Mały dostał
przesyłkę, którą wysłałem do jego baru z Francji?
– Miał nadzieję, że dołączysz jakieś dobre europejskie porno.
Wyobraź sobie, jak się rozczarował.
– Bardzo śmieszne. Słuchaj, nie mam czasu teraz wchodzić w
szczegóły, ale musisz tu przylecieć z tym dziennikiem.
– Teraz to ty jesteś bardzo śmieszny.
– Bez pieprzenia, Harry. Muszę mieć ten dziennik i nie mogę
ryzykować, że jakaś firma wysyłkowa go zgubi. W środkowej
szufladzie mojego biurka jest druga karta kredytowa. Weź ją i
kup sobie bilet na samolot. - Mercer poprosił pilota, żeby
wskazał mu najlepszy hotel w Panamie. - Zarezerwuj pokój w
hotelu Caesar Park na swoje nazwisko, na wypadek gdybym
nie mógł się z tobą spotkać na lotnisku.
– Dlaczego nie możesz się ze mną spotkać na lotnisku?
– Proszę, Harry, o nic nie pytaj. Po prostu przyleć tu z tym
dziennikiem.
Powaga w głosie Mercera sprawiła, że planowany docinek
zwiądł w ustach Harry ego.
– Masz kłopoty?
– Tak, kumplu. Mam.
– Wpadnę do siebie po paszport i będę tam najszybciej, jak
się da. Dla ciebie polecę nawet klasą turystyczną.
Mercer wygramolił się z samolotu. Poczuł niewiarygodną
ulgę, że Harry mu pomoże, i dopiero teraz utracił resztki sił. Od
zeszłej nocy zmagał się z własnym organizmem, ale nie był już
w stanie walczyć z nim ani chwili dłużej. Sturlał się ze skrzydła
i ledwie zdążył odwrócić głowę, chwyciły go gwałtowne
mdłości. Lauren, pięćdziesiąt metrów dalej, kupowała
Miguelowi banany od sprzedawcy owoców, który przyszedł tu
za nimi z miasta. Usłyszawszy, że Mercer wymiotuje, podbiegła
do niego. Miał twarz zlaną potem, usta sine. Ręce mu się
trzęsły, a kiedy rozluźnił mięśnie twarzy, zaczął szczękać
zębami jak z zimna. Lauren położyła mu dłoń na czole. Był
rozpalony.
– Jezu, nic ci nie jest? Co się dzieje?
– Chwila - powiedział słabo Mercer. Znów się odwrócił i
zwymiotował jeszcze obficiej. Całe jego ciało dygotało od
gorączki. Próbował wstać, ale skurcze nie pozwoliły mu się
wyprostować. - Kilka dni temu kąpałem się w paryskich
kanałach. Chyba coś podłapałem. Stawiam na dyzenterię.
– Musimy cię zawieźć do szpitala.
– Mamy godzinę, zanim puści mi jelito grube, więc lećmy.
Miguel usiadł obok pilota w sześcioosobowym samolocie, ale
mimo podniecenia pierwszym w życiu lotem bardzo się
przejmował tym, co się dzieje z Mercerem, który siedział na
samym końcu z twarzą schowaną w foliowej torbie. Niebawem
od smrodu i chłopcu zrobiło się niedobrze, więc Lauren
musiała się opiekować nimi dwoma. Organizm Mercera
odwadniał się w błyskawicznym tempie, walcząc z infekcją
bakteryjną. Mercer dygotał jak chory na parkinsonię, skóra już
zaczynała wiotczeć, w oczach pojawiło się przerażenie.
Lot wydał mu się błyskawiczny i zarazem dłuższy niż podróż
bez przesiadki z Los Angeles do Sydney. Pogrążył się w
cierpieniu niczym w czarnej dziurze, w której czas nie istniał.
Pomiędzy skurczami żołądka i dźgnięciami bólu brzucha zdołał
powiedzieć Lauren, że Harry White przylatuje do Panamy.
Poza tym cały lot zlał mu się w jedną niewyraźną plamę.
Pilot przestał na moment zrzędzić, że mu zniszczono
tapicerkę w kabinie, i zawiadomił lotnisko przez radio, iż na
pokładzie ma chorego, więc kiedy wylądowali, pod terminalem
czekała karetka.
Walka Mercera o zapanowanie nad trzewiami ustała, kiedy
dwóch pielęgniarzy kładło go na nosze. Zbyt wykończony, by
się przejmować, że właśnie się wypróżnił w spodnie, nie
wiedział, że Lauren i Miguel wsiedli z nim do karetki. Nie czuł,
że podłączono mu kroplówkę, by uzupełnić płyny, których jego
ciało pozbywało się w błyskawicznym tempie. Osuwając się w
ciemność, pomyślał tylko o tym, że poprzedni atak dyzenterii
nauczył go, że najgorsze dopiero przed nim.
Miasto Panama, stolica Panamy

Gdy odzyskał przytomność, tym, co zauważył najpierw, był


dotyk wykrochmalonej pościeli. Nie leżał w łóżku, odkąd... to
chyba było Utah... nie, Paryż... ale ile dni temu? Pytanie
pozostało bez odpowiedzi, bo obce mu doznanie go
przytłoczyło. Zasnął.
Następnym razem, kiedy się obudził, poczuł czyjąś bliską
obecność, ale nie mógł odwrócić głowy ani nawet otworzyć
oczu. Wciągnął w nozdrza przyjemny zapach, woń kwiatów
przemieszaną ze słodkim aromatem mięty, zanim ogarnęła go
ciemność.
Dopiero za trzecim razem, gdy się ocknął, udało mu się
otworzyć oczy. Za mgłą zobaczył prostokąt światła po lewej.
Pomyślał, że to może być okno, ale nie rozróżniał szczegółów.
Jakiś hałas z prawej strony przyciągnął jego uwagę. Kształt.
Postać. Spróbował zwilżyć usta językiem.
Zamknął na chwilę oczy, słabszy niż kiedykolwiek, jak sięgał
pamięcią. Kiedy znów je otworzył, postać podeszła bliżej.
Okazało się, że jest to mężczyzna w oślepiająco białym
garniturze z czerwonym krawatem i elegancką panamą na
głowie. Nieznajomy miał łagodne niebieskie oczy, a jego skóra
jaśniała od światła wpadającego do pokoju. Mercer widział zbyt
niewyraźnie, żeby stwierdzić, czy go zna. Dopiero kiedy
tajemniczy gość się odezwał, Philip rozpoznał głos.
– Co słychać, Mercer?
Głos zazwyczaj przypominał zgrzyt żwiru zsuwającego się z
zardzewiałej, blaszanej pochylni, ale Harry White zadał to
pytanie tak łagodnie, że Mercer nie był pewny, czy to
rzeczywiście on.
– To ty, Harry?
– We własnej osobie, że tak powiem - odparł Harry,
odpalając papierosa od tego, którego właśnie kończył.
– Nie wolno palić w szpitalu - upomniał go Mercer, kiedy
Harry dał mu się napić przez słomkę. Z oddali dobiegał dźwięk
harf.
– Nie jesteśmy w szpitalu, ale zgaszę. - Harry nonszalancko
zdusił chesterfielda we wnętrzu własnej dłoni.
– Jezu - zacharczał Mercer, kiedy White upuścił zgaszonego
papierosa na podłogę.
Harry spojrzał na zegarek.
– Dopiero za kilka minut.
Zdezorientowany tym stwierdzeniem Mercer usiłował
otrząsnąć się z oparów snu. Miał wrażenie, że jego ciało pod
prześcieradłami unosi się swobodnie w powietrzu.
– Zapłaciłeś za ten garnitur moją kartą kredytową?
Wyglądasz jak milion dolarów.
W wieku osiemdziesięciu lat Harry White był w lepszej
kondycji niż miał prawo oczekiwać, zważywszy na
przyjmowane przez niego codziennie dawki alkoholu i
nikotyny. Trzymał się prosto jak struna i Mercer nigdzie nie
dostrzegł orzechowej laski ze szpadą, którą podarował
przyjacielowi na jego ostatnie urodziny. W oczach Mercera,
które uparcie odmawiały posłuszeństwa, Harry wyglądał,
jakby z jego twarzy zniknęły zmarszczki, a srebrzysta szczecina
zarostu, zwykle porastająca jego mocną szczękę, została gładko
zgolona. Zdjął kapelusz, a światło padające z tyłu otoczyło jego
głowę aureolą.
– Tutaj każdy wygląda dobrze. - Harry wziął głęboki oddech,
a potem sięgnął po papierosy, ale natychmiast cofnął rękę.
– Tutaj... Gdzie my jesteśmy?
– O Boże, słuchaj, kolego, nie ma łatwego sposobu, żeby ci to
powiedzieć, więc będę walił prosto z mostu. - Harry obrócił w
dłoniach kapelusz, zwlekając jeszcze chwilę. - Kiedy jechałem
taksówką na lotnisko, żeby do ciebie przylecieć, na dojeździe do
lotniska przewróciła się osiemnastokołowa ciężarówka. Moja
taksówka uderzyła w nią przy stu dziesięciu na godzinę.
Taksówkarz po prostu nie mógł się wyrobić. On, ee, wyszedł z
tego cało, ale ja nie.
– O czym ty mówisz, do cholery? - spytał ogłupiały Mercer. -
Chcesz mi powiedzieć, że nie żyjesz?
– Chcę ci powiedzieć, że obaj nie żyjemy, Mercer. Cokolwiek
złapałeś w tym paryskim kanale, było o wiele gorsze niż
dyzenteria. Lekarze zrobili dla ciebie wszystko, co mogli, ale
nie udało im się ciebie uratować. Zabawna rzecz. Biorąc pod
uwagę wszystko, co cię spotykało w życiu, myślałem, że
zejdziesz pierwszy. Teraz się cieszę, że mogłem tu na ciebie
zaczekać. Kiedy się obudziłem po wypadku i zrozumiałem,
gdzie jestem, moim przewodnikiem był dwudziestolatek, który
miał pretensje, że go zabiłem podczas drugiej wojny światowej.
Mercer nie mógł pojąć, co Harry mu mówi. Słyszał słowa, ale
nie miały sensu. Martwy? Był martwy. Czuł się gównianie. Czy
ból nie był znakiem, że raczej żyje? Dezorientację miał
wypisaną na twarzy, bo kiedy Harry znów się odezwał, mówił,
jakby czytał mu w myślach.
– To nie działa tak, jak myślisz. Będziesz się czuł otępiały
jeszcze przez jakiś czas. Jezus albo święty Piotr zjawią się za
chwilę, żeby ci wszystko wyjaśnić. Teraz odpocznij.
Harry otworzył drzwi przy wezgłowiu łóżka Mercera. Obok
niego przemknęła ciemna smuga i wskoczyła na łóżko. To był
Miguel. Mocno uściskał Mercera. Co, do...?
Świątobliwa łagodność Harry'ego w jednej chwili znikła.
– Cholera, ty mały łobuzie! - zagrzmiał. - Miałeś jeszcze
chwilę zaczekać!
– Ale on się obudził, panie Harry! - zapiszczał Miguel
wtulony w ramiona Mercera. - Powiedział pan, że będę mógł
wejść, kiedy się obudzi.
– Powiedziałem, że będziesz mógł wejść, kiedy skończę z nim
rozmawiać. No dobra, spaliłeś cały kawał.
Harry chustką starł puder z twarzy. Skóra pod pudrem
zdradzała osiemdziesiąt lat życia bez oszczędzania się. Podszedł
do okna i odsunął przejrzystą zasłonę, dzięki której w szpitalnej
sali pojawiła się niebiańska poświata. Wyłączył też przenośny
magnetofon, z którego dobiegała muzyka harf. Lauren Vanik
weszła chwilę później w workowatych szortach i luźnej
koszuli.
– Co tu się dzieje, do cholery? - Mercer wodził wzrokiem od
jednego do drugiego.
– Twój przyjaciel Harry namówił nas, żebyśmy pozwolili mu
zrobić ci kawał. Powiedział, że jeśli przeszkodzimy, spali ten
dziennik, który przywiózł.
Mercer spojrzał na Harry'ego, zauważając błysk rozbawienia
w oczach przyjaciela.
– Jak ci się udał ten numer z papierosem?
Harry zrobił nagle zbolałą minę.
– Zdobywam się na największy dowcip w życiu, a ty mnie
pytasz o tę starą sztuczkę? Zgasiłem papierosa o monetę, którą
miałem w ręku.
– Od samego początku powinienem był wiedzieć, że to jakiś
szwindel - odezwał się Mercer, kiedy dotarło do niego w pełni
to, co powiedział Harry. Faktycznie, to był numer najlepszy ze
wszystkich. - Gdybym się obudził w morzu ognia i z wężami w
łóżku, a ty miałbyś czerwoną pelerynę i rogi, wtedy bym
uwierzył, że obaj nie żyjemy.
– Myślałem o tym, ale w sufitach mają tu zraszacze. Jak się
czujesz?
Mercer zignorował autentyczną troskę Harry'ego.
– Zemszczę się za to, ty draniu.
Drzwi znów się otworzyły i do środka wszedł mężczyzna
około czterdziestki. Średniego wzrostu, szczupły, z ciemną
brodą i grzywą gęstych długich włosów. Był ubrany w białą
szatę, na nogach miał sandały.
– Spóźniłeś się, Roddy - przywitał go Harry. - Miguel
wszystko zepsuł.
Tym razem Mercer nie zdołał pohamować śmiechu. Harry
przeszedł samego siebie - znalazł nawet kogoś do odegrania roli
latynoskiego Jezusa Chrystusa.
– To dobrze, czuję się jak idiota. - Niedoszły Jezus ściągnął
szatę przez głowę. Pod spodem miał spodnie i kolorową,
rozpiętą pod szyją koszulę. - Witamy z powrotem wśród
żywych. Jestem Rodrigo Herrara.
– Ojciec Roddy'ego służył razem ze mną jako mechanik -
wyjaśnił Harry. Przed wypadkiem, w którym stracił nogę w
latach pięćdziesiątych, Harry White był kapitanem najpierw
na okrętach amerykańskiej Marynarki Wojennej, a potem na
parowcach handlowych w Azji. - Kiedy przyleciałem do
Panamy i dowiedziałem się od kapitan Vanik, że jesteś w
szpitalu, która, dodam, była na tyle uprzejma, że wyjechała po
mnie na lotnisko, odszukałem go. Tata Roddy'ego zmarł parę
lat temu, ale Roddy znał mnie z opowieści swojego staruszka.
jest pilotem na kanale. Czy raczej był, do niedawna. Ma trójkę
dzieci mniej więcej w wieku Miguela, więc on i jego żona się
nim zaopiekowali.
Mercer uścisnął Panamczykowi dłoń.
– Założę się, że zastanawiasz się teraz, czy ojciec rzeczywiście
umiał dobierać sobie przyjaciół.
– Si. - Roddy Herrara się uśmiechnął.
– Gdzie ja jestem i jak długo tu jestem?
– Jesteś w prywatnej sali w Centro Medico Paitilla,
najlepszym szpitalu w Panamie - odparła Lauren, podając
Mercerowi wodę. - Jesteś tu od czterech dni. Lekarze
postanowili utrzymywać cię w śpiączce farmaceutycznej i
napompowali cię antybiotykami, bo na zakażenie
zareagowałeś dość gwałtownie. Jak się czujesz?
– Słabo, ale nie tak źle jak powinienem.
– Pilnowali, żebyś się nie odwadniał, i powiedzieli, że
obudzisz się w przyzwoitej formie. Poza tym wymiotowałeś
tylko przez osiemnaście godzin, czyli całkiem krótko jak na
bakteryjną dyzenterię.
– Biorąc pod uwagę, że Paryż to Miasto Miłości, dlaczego nie
mogłeś złapać jakiejś wenerycznej choroby, jak normalni
ludzie? - przyciął Harry.
Miguel intuicyjnie się domyślił, że usłyszał brzydkie słowo.
– Co to jest weneryczna choroba?
Roddy odpowiedział mu surowo po hiszpańsku i Miguel
ucichł.
– Dorastają wystarczająco szybko i bez twoich żartów, Harry
- upomniał łagodnie.
– Co ja tam wiem o dzieciach - powiedział Harry, mierzwiąc
Miguelowi włosy. - Później ci powiem - dodał szeptem.
Weszła pielęgniarka i warknęła, żeby dali Mercerowi spać.
Wszyscy wyszli, rzucając słowa otuchy, została tylko Lauren.
Położyła dłoń na dłoni Mercera. Wtedy przypomniał sobie
przyjemny zapach, który poczuł w jednym z momentów
przytomności. Kwiaty i mięta. Kwiatami pachniały jej
perfumy. Miętą - pasta do zębów. Skoro były w pokoju, musiała
spędzać przy nim dużo czasu.
Odgarnęła mu z czoła kosmyk wysuszonych od gorączki
włosów.
– Jak długo miałeś objawy, zanim na dobre się
pochorowałeś?
– Zacząłem się męczyć już w namiocie. Dlatego tak się
spieszyłem do samolotu. Gdybym padł przy jeziorze, za długo
by trwało, zanim ty i Miguel sprowadzilibyście pomoc. -
Spojrzał jej w oczy. - Ale tak naprawdę uratowało mnie to, że
dowiozłaś mnie do szpitala. Dziękuję.
Lauren pochyliła się i pocałowała go w czoło; jej włosy
musnęły mu policzek jak fala jedwabiu. Skórę miała
nieskazitelnie gładką, a szyję tak smukłą, że wydawało się, iż z
trudem podtrzymuje głowę. Nie przestawały go urzekać jej
dwukolorowe oczy.
– Z tego, co opowiedział mi o tobie Harry, domyślam się, że
chyba poradziłbyś sobie beze mnie. - Przystanęła przy
drzwiach. - Kiedy poczujesz się lepiej, mamy dużo do
omówienia. Roddy wie, do kogo należą te helikoptery.

***
Wbrew zaleceniom lekarza Mercer wypisał się ze szpitala
trzydzieści sześć godzin później. Już nie zwracał szpitalnych
posiłków i czuł, że szybko wracają mu siły. Lauren uparła się,
że zdradzi mu, czego się dowiedziała, dopiero wtedy, gdy on
wyzdrowieje, dlatego pragnienie dotarcia do prawdy
przemogło w nim słabość ciała. Ona i Harry towarzyszyli mu w
krótkiej drodze taksówką ze szpitala do hotelu Harry'ego.
Wieżowiec Caesar Park stał przy plaży w południowej części
stolicy Panamy. Był ekskluzywnym hotelem dla biznesmenów
i atrakcją dla turystów. Jedni i drudzy gapili się na Mercera,
kiedy przyjaciele prowadzili go przez hotelowy hal. Choć mógł
iść o własnych siłach, rzucała się w oczy jego bladość. Harry
zachował się zgodnie z przewidywaniami i kartą kredytową
Mercera zapłacił za trzypokojowy apartament blisko
najwyższego piętra. Kiedy weszli, pokojówka uprzątała
niezliczone tace przyniesione przez obsługę hotelową. Inny
pracownik uzupełniał spustoszony minibarek.
Mercer opadł na miękki fotel.
– I ile ja płacę za taką noc?
– Na pewno więcej niż za szpitalny pokój. - Nieprzejęty
grymasem Mercera Harry przygotował im wszystkim po
drinku; dla siebie potrójnego jacka daniel'sa z imbirem, gimlet
dla Mercera i glenfiddicha w wysokiej szklance dla Lauren. -
Roddy przyprowadzi tu swoją rodzinę na basen. Kiedy
przyjdzie, porozmawiamy.
Czas oczekiwania Mercer spędził w łazience. Mocząc się w
wannie, zawołał do Harry'ego, żeby nalał mu jeszcze jednego
drinka. W jednej z sypialni znalazł ubrania w swoim rozmiarze
kupione przez Lauren i Harry'ego. Włożył dżinsy, koszulkę
polo i adidasy.
– Nie ufam twojej nagłej trosce, Harry. W co ty pogrywasz?
– Miałem nadzieję, że pokryjesz linię kredytową, którą
otworzyłem w kasynie - wyrzucił z siebie osiemdziesięciolatek.
- I pozwolisz mi korzystać jakiś tydzień z tego pokoju. Nie
byłem na wakacjach od Bóg wie jak dawna.
– Od lat jesteś na emeryturze i właściwie to mieszkasz na
stałe w barze U Małego - zakpił Mercer. - Całe twoje życie to
wakacje.
Zanim Harry zdążył zaprotestować, rozległo się pukanie do
drzwi i do pokoju wpadła czwórka rozbrykanych dzieci, wśród
nich Miguel. Za nimi weszli Rodrigo Herrara i atrakcyjna
kobieta kilka lat młodsza od niego. Po wzajemnym
przedstawieniu się Carmen Herrara zabrała rozochocone dzieci
z powrotem na dół, na basen za hotelem.
– Dobrze wyglądasz - stwierdził Roddy, biorąc piwo od
Mercera.
– Lekarze stwierdzili, że najlepiej zrobi mi odpoczynek i
jedzenie, a jedno i drugie jest znacznie lepsze tutaj. - Mercer
machnięciem ręki wskazał bogato urządzony salon. - Lauren
wspomniała, że wiesz coś o helikopterze, który zaatakował
Rubena i jego ludzi. Dzięki, że przyszedłeś nam o tym
powiedzieć.
– Nie mam pracy od czterech miesięcy - powiedział Roddy,
przyznając się do tego z pewnym wstydem. - Przyjście do tego
hotelu to dla Carmen i dzieci jak Gwiazdka. To ja powinienem
dziękować tobie.
Mercer zrozumiał, że powinien poczekać z zaspokojeniem
ciekawości, co Herrara wie o helikopterze. Bezrobotny Herrara
wziął do siebie Miguela bez pytania i Mercer poczuł się w
obowiązku dowiedzenia się od niego, jak doszło do utraty
pracy. Co więcej, uświadomił sobie, naprawdę chciał to
wiedzieć. Z głosu i postawy Roddy'ego biła duma, jeszcze
niezmiażdżona okolicznościami - godność, która w Mercerze
natychmiast wzbudziła szacunek.
– Harry mówił, że pracowałeś na kanale?
– Byłem pilotem statków, dopóki nie cofnęli mi licencji po
wypadku. Według mnie - podejrzanym.
– Podejrzanym?
– Kiedy wypłynęliśmy ze śluz Pedro Miguel w stronę
Atlantyku, drobnicowiec z rudą, który pilotowałem, nagle
skręcił na przeciwny pas. Otarliśmy się o mniejszy frachtowiec
i zrobiliśmy mu dziurę w poszyciu tuż nad linią wody. Na
szczęście nikomu nic się nie stało. Śledztwo nie wykazało
żadnej mechanicznej usterki statku, który pilotowałem, więc
uznali, że to była moja wina.
– Roddy powiedział, że to samo zdarzyło się trzem innym
pilotom w tym samym miejscu - przerwał Harry. - Mówił, że to
było tak, jakby trafili na gwałtowny boczny prąd, który
zepchnął ich z kursu. Pedro Miguel jest tuż na południe od
Przekopu Gaillarda, najwęższego odcinka kanału, i nie ma tam
żadnych prądów. To nie powinno było się stać.
– Tamci piloci też zostali zwolnieni? - spytała Lauren.
– Tak, zastąpiono ich Chińczykami pracującymi dla firmy o
nazwie HatchCo, Hatcherly Consolidated.
Na dźwięk słowa „Chińczycy" Mercer drgnął. Jean Derosier
mówił, że człowiek skupujący na jego aukcji pamiątki
dotyczące kanału był chińskim biznesmenem powiązanym
interesami z Panamą.
– Stąd wiem o tym helikopterze - ciągnął Roddy. - Kapitan
Vanik podała mi numer identyfikacyjny, który widziałeś.
Należy do Hatcherly.
– Hatcherly to chińska firma? - Mercer chciał potwierdzić
swoje podejrzenie.
– Ma siedzibę w Szanghaju. Miejscowy dyrektor nazywa się
Liu Yousheng. Jest mniej więcej w moim wieku, ale z tego, co
wiem, ma duże wpływy w chińskim rządzie, a także olbrzymi
majątek własny. Wszyscy nowi piloci na kanale są
Chińczykami. Właściwie większość nowych pracowników
kanału to Chińczycy.
– HatchCo nie jest czasem tą firmą, do której należą porty na
obu końcach kanału? - zaciekawiła się Lauren.
– Nie, tamta ma siedzibę w Hongkongu, chociaż krążą
pogłoski, że jest kontrolowana przez chiński rząd. Do
Hatcherly należy mniejszy port przeładunkowy w Balboa,
dawna baza amerykańskiej marynarki wojennej. Kupili ją za
jedną dziesiątą jej wartości dzięki łapówkom i zastraszaniu,
którym nikt nie chce się przyjrzeć. HatchCo ma także
lukratywny kontrakt na dostarczanie pilotów i innych
pracowników obsługi kanału. Mieli zatrudniać miejscowych,
ale większość stanowisk jest obsadzona chińskimi
imigrantami. - W głosie Roddy'ego zabrzmiała gorycz. - Nasz
związek zawodowy interweniuje u nowego dyrektora kanału,
Felixa Silvery-Ariasa, ale on nic nie robi.
– Skąd wiesz, że helikopter należy do HatchCo?
– Po numerze identyfikacyjnym, który widziałeś ty i kapitan
Vanik - odparł Roddy. - Ostatnie litery to HC. Hatcherly
dysponuje kilkoma śmigłowcami. Widać je nad całą strefą
Kanału Panamskiego. Wszystkie mają numery identyfikacyjne
kończące się na HC. Firma Chińczyków jest bardzo dobrze
strzeżona, więc wątpię, żeby ktoś im go ukradł.
Lauren wypowiedziała głośno to, o czym wszyscy pomyśleli.
– To oni stoją za morderstwem Rubena i wypadkami w
obozie Gary'ego Barbera.
– I cholernie mało brakowało, by uśmiercili nas nad jeziorem
ładunkami głębinowymi - dodał Mercer. Wreszcie się
dowiedział, kim są wrogowie. - Prawdopodobnie można do
tego dodać atak na mnie w Paryżu. Nie uwierzę, że tych trzech
Chińczyków, zawodowych morderców, którzy mnie tam
ścigali, nie było powiązanych z Hatcherly. - Ale nadal nie
wiedział, kim jest człowiek, który zastrzelił złodzieja
wynajętego do kradzieży dziennika. - Harry, masz dziennik
Lepinaya?
– Jest w hotelowym sejfie - odparł przyjaciel, szykując sobie
kolejnego drinka.
– Dobry pomysł.
– Lauren na niego wpadła.
Mercer z trudem powstrzymał się przed wysłaniem
Harry'ego po dziennik. Chciał jak najszybciej go przeczytać.
Gdzieś na kartach dziennika znajdował się klucz do tego, co się
tu działo. Dlaczego próbowano go zabić? Tylko po to, żeby
zdobyć dziennik. Teraz jednak Mercer zyskał przewagę. Jego
przeciwnicy nie wiedzieli, że są świadkowie ich przestępczej
akcji nad jeziorem. Nie podejrzewali, że Mercer podąża już ich
tropem.
Dyrektor Hatcherly w Panamie, Liu Yousheng, nie zdobył
dziennika Lepinaya. Nie wiedział też, czy człowiek, którego
jego ludzie ścigali w paryskich kanałach, miał go przy sobie,
kiedy z nich wychodził. Zdaniem Mercera Liu zrezygnował już
z dziennika i przestał sobie zaprzątać nim głowę. Biznesmen
nie wiedział także, że mają go ludzie, którzy byli świadkami
akcji nad jeziorem. Dawało to Mercerowi pole manewru.
Dopiero za kilka dni nabierze wystarczająco dużo sił, żeby zająć
się Hatcherly Consolidated i Liu Youshengiem. Chciał
wykorzystać ten czas na zebranie jak najwięcej informacji o
chińskiej firmie, a w tym pokoju były dwie osoby, które mogły
mu w tym pomóc. Jeśli by się zgodziły.
– Roddy, Lauren powiedziała ci o tym, co się wydarzyło nad
jeziorem?
– Kilka dni czekaliśmy, aż odzyskasz przytomność, więc
mieliśmy dużo czasu, by opowiedzieć sobie o wszystkim.
Wiem nawet to, że Harry pozwala ci mieszkać w jego domu w
Waszyngtonie, chociaż w to chyba akurat nie wierzę.
Mercer się zaśmiał i spojrzał ostro na siedzącego z niewinną
miną Harry'ego.
– On się tylko tam tak zachowuje, jakby to był jego dom.
– Jeśli chcesz mnie zapytać, czy jestem skłonny pomóc,
odpowiedź brzmi „tak". - Łagodne zazwyczaj oblicze Herrary
nabrało surowości. Groźnie ściągnął brwi nad ciemnymi
oczami. - Carmen i ja rozmawialiśmy o tym, kiedy dzięki
kapitan Vanik Harry nas znalazł. Kapitan Vanik spytała, czy
przypadkiem wiem coś o tamtym helikopterze, a ja
zrozumiałem, że zamieszane jest w to Hatcherly, i od razu
wiedziałem, że muszę pomóc. Dlatego właśnie
zaopiekowaliśmy się Miguelem, żebyście nie musieli się o
niego martwić, kiedy weźmiecie się do tych bastardos. To przez
nich straciłem pracę. Żyjemy z oszczędności, w nadziei że
związek znajdzie mi jakąś robotę. Sprzedam łódź i stracimy
dom, jeśli nic się nie zmieni.
– Mogę ci zapłacić... - zaczął Mercer, ale natychmiast
zrozumiał, że uraził dumę Roddy'ego. Szybko się poprawił - ...za
opiekę nad Miguelem, dopóki nie znajdziemy jego krewnych w
Miami.
Roddy pokręcił głową.
– Co znaczy jeszcze jedna mała gęba, kiedy ma się już trzy do
wykarmienia. - Dobrze wiedział, że Mercer chce pomóc jego
rodzinie, a on desperacko potrzebował pieniędzy. - Przyjmę je
w imieniu chłopca.
– Muszę być z tobą szczery, Roddy. Ci goście są bezlitośni.
Będę cię chronił w miarę możliwości, ale nie mogę za nic
ręczyć.
– Nie rozumiesz, doktorze Mercer - odparował Herrara. -
Właśnie o tym, co mi grozi, rozmawiałem z Carmen. Znam
ryzyko.
– Dziękuję. - Mercer odwrócił się do Lauren Vanik. - Wiem, że
masz obowiązki wobec ambasady, ale przyda się nam każda
pomoc.
Lauren spojrzała na zegarek.
– Od trzech godzin jestem oficjalnie na tygodniowym
urlopie. To znaczy, że muszę zrezygnować z odwiedzin brata w
San Francisco za miesiąc, ale chyba warto.
Mercer spojrzał jej w oczy.
– Wynagrodzę ci to.
W ciągu zaledwie kilku dni oboje razem przeszli tak dużo,
jakby znali się całe życie. Mercer czuł coś więcej niż zwykłą
wdzięczność.
– Co do mnie - powiedział Harry, przerywając im
wpatrywanie się w siebie - dalej będę gościł wszystkich w tym
królewskim apartamencie, który Mercer tak hojnie mi
podarował, o ile nie będę w nim właśnie zabawiał señoritas.
– Po pierwsze, ty zdegenerowany lubieżniku, żadna señorita
tu nie przyjdzie, chyba że jej zapłacisz...
– Och, ależ prostytucja w Panamie jest legalna.
– Nieważne. Płacę za apartament, więc jest mój. Możesz w
nim mieszkać, ale jak sprowadzisz tu dziwkę, schowam ci
viagrę.
– Ja nie używam viagry! - ryknął Harry - zbyt często. -
Odwrócił się do Lauren i puścił do niej oko. - Właściwie to
Mercer łyka te niebieskie pigułki jak miętówki. Tak mu
rozrzedziły krew, że trzeba godziny, żeby przestał krwawić, jak
się zatnie przy goleniu. Prawdziwa tragedia, taki młody facet.
Mercer przekonał się, że Harry nie potrzebował dużo czasu,
żeby oczarować Lauren. Miał w sobie przedziwny urok, po
części bezdomnego włóczęgi, po części Freda Astaire'a. Zanim
zdążył dodać coś jeszcze, Mercer podjął interesujący ich
wszystkich temat.
– Co wiemy o Hatcherly?
– Całkiem sporo. - Lauren wyjęła notes z plecaka, który
nosiła zamiast torebki. Otworzyła notes na pierwszej stronie. -
Kiedy się dowiedzieliśmy, że to ich helikopter, Roddy i ja
zasięgnęliśmy języka od naszych informatorów.
– Mam kuzyna, który pracuje w ich porcie przeładunkowym
- powiedział Rodrigo. - Jest kierowcą wózka widłowego.
Jednym z zatrudnionych dla zmydlenia oczu Panamczyków,
którzy pewnie niedługo stracą pracę.
Lauren zajrzała w notatki.
– Ich port ma powierzchnię dwudziestu trzech hektarów i
nabrzeże długości ponad dwóch tysięcy metrów. Planują
dobudować prostopadłe keje, żeby potroić tę długość, ale na
razie jest tam tylko mocny falochron. Mogą przepuścić około
dwustu tysięcy kontenerów rocznie, ale od chwili otwarcia
ruch jest tam niewielki. Według Roddy'ego ceny mają prawie
dwukrotnie wyższe niż konkurencja.
– To bez sensu - zauważył Mercer.
– Dalej jest jeszcze dziwniej. Hatcherly dopiero co wydało
fortunę, żeby kupić od amerykańskiej firmy linię kolejową
łączącą brzegi przesmyku, i zbudowało punkt przeładunkowy.
Zainstalowali tam automatyczny system ładowania i
magazynowania, który ułatwia rozładowanie pociągów
towarowych i przenoszenie kontenerów w wyznaczone
miejsce, dopóki nie będą gotowe do załadunku na statek. Robi
to dźwig linowy, sterowany tylko przez kilku ludzi
obsługujących komputery. Przewożą trochę towarów koleją,
ale daleko im do maksymalnej przepustowości.
– Dlatego właśnie mój kuzyn straci pracę. Wszystko jest tam
zautomatyzowane.
– Jeśli Hatcherly planuje jakieś duże przedsięwzięcie, będą
musieli zrobić to potajemnie - stwierdził Mercer. - Mają
magazyny?
– Kilka. I to olbrzymich.
Mercer odwrócił się do Roddy'ego.
– Czy twój kuzyn może nas przemycić do środka?
– Nie. Mają tam ochronę, wielu ochroniarzy to byli
członkowie Batalionów Godności Noriegi, żołnierze
odpowiedzialni za najgorsze ze zbrodni Ananasa. - Roddy użył
pogardliwego pseudonimu panamskiego dyktatora, którego
Amerykanie obalili w 1989 roku. Ksywa „Ananas" odnosiła się
do okropnie dziobatej twarzy Manuela Noriegi. - Dawni
Durnie1 - tak członków Batalionów Godności nazywali
amerykańscy żołnierze, biorący udział w operacji „Słuszna
Sprawa" - patrolują wzdłuż ogrodzenia, które jest pod
napięciem i wyposażone w czujniki ruchu. Są tam też chińscy
wartownicy, którzy regularnie przeczesują plac z kontenerami.
Hatcherly w jakiś sposób zdobyło pozwolenie, żeby uzbroić ich
wszystkich w broń automatyczną.
– Lekka przesada, jeśli mają chronić kontenery towarowe,
których nie da się ukraść bez dźwigu i osiemnastokołowego
tira - powiedział Harry. - Musimy zobaczyć, co oni tam knują.
– To samo pomyślałem - zgodził się Mercer. - A jak z
podejściem od strony wody?
– Na dźwigach portowych zainstalowano silne reflektory -
odparła Lauren. - Kiedy byłeś w szpitalu, Roddy i ja
popłynęliśmy tam jego łodzią. Nie zbliżyliśmy się nawet na
pięćdziesiąt metrów, bo wysłali łódź patrolową, żeby nas
odeskortowała.
– Możemy tam się dostać wpław?
– Może, ale to by było ryzykowne. I nie wiemy, jak silną
ochronę mają na nabrzeżu. Cały ten port jest pilnowany jak
forteca.
– Czyli nie ma łatwego sposobu wejścia? - Ponad miarę
rozbudowana ochrona podpowiadała Mercerowi, że wpadł na
właściwy trop.
– Jest - odparł Roddy. - No, może nie łatwy. Ale łatwiejszy.
Możemy wejść tylnymi drzwiami, że tak powiem.
Mercer pytająco uniósł brew.

1
Nieprzetłumaczalna gra słów w oryginale „Dingbats", czyli „durnie, głupcy, palanty", co brzmi
jak skrót angielskiej nazwy Batalionów Godności - Dignity Battalions (przyp. tłum.).
– Tory kolejowe. Lauren i ja rozmawialiśmy o tym. Możemy
się schować w kontenerze nocą, wtedy gdy będzie pracował
mój kuzyn. Rozładowują pociągi wózkami widłowymi, bo
podwieszany dźwig nie jest jeszcze w pełni sprawny. Mój
kuzyn Victor może odstawić nasz kontener w odludne miejsce
i tam nas wypuści. A gdy skończymy się rozglądać, załaduje
kontener z powrotem na pociąg, który będzie wracał do
atlantyckiego portu Cristobal.
– Jak możemy się dostać do kontenera w Cristobal? - spytał
Mercer. Oczy Lauren znów przyciągnęły jego uwagę,
fascynując go kolejną niezauważaną dotąd przez niego
właściwością.
Gdy rozmawiała o czymś mało ważnym, odwracała głowę
tak, że jej cieplejsze, niebieskie oko nadawało twarzy serdeczny
i wesoły wyraz. Gdy rozmowa schodziła na poważniejsze
tematy, ustawiała się tak, że dominować zaczynało oko szare.
Mercera pociągały obie strony jej osobowości. Jedna była
uosobieniem południowego wdzięku, druga, zdystansowana i
chłodna, emanowała pewnością siebie. Lauren była jak dwie
odrębne osoby w jakiś sposób połączone w jedną.
– Już to rozpracowałam. - Nachyliła się do przodu. - Znam
pewnego importera-eksportera, działającego w Strefie
Wolnego Handlu Colon. Ma syna, który zaangażował się w
handel narkotykami jako kurier. Trzy miesiące temu jego
ojciec poprosił mnie o pomoc w sprowadzeniu chłopaka na
dobrą drogę. Udając policjantów, Ruben i jego ludzie włamali
się którejś nocy do mieszkania chłopaka. Trochę go
poturbowali, zabrali mu paszport i powiedzieli, że jak spróbuje
go wyrobić na nowo, to wrócą. Nie trzeba chyba dodawać, że
chłopak porzucił marzenia o zostaniu następnym Pablem
Escobarem. - Uśmiechnęła się na to wspomnienie. - Jego ojciec
ma u mnie dług wdzięczności.
– A chińscy wartownicy?
– Roddy powiedział „łatwiej", nie „łatwo".
– Potrzebujemy broni. - Mercer, wypowiadając te słowa,
poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Znów ryzykował
życie dla sprawy, której do końca nie rozumiał. Pierwszy raz
zdarzyło się to w Iraku, gdzie towarzyszył oddziałowi
komandosów, by ustalić czy Saddam Husajn miał możliwość
wydobycia uranu. Odtąd krążyło wokół niego zagrożenie
przemocą. Nigdy go nie szukał. Samo go znajdowało, w
okolicznościach, których nie mógł uniknąć. Ale zawsze -
wcześniej na Hawajach, Alasce, w Erytrei, ostatnio na
Grenlandii - czuł, że musi stawić mu czoło.
Lauren odczytała to w jego oczach. Harry opowiedział jej
trochę o przeszłości Mercera i wiedziała, że ten człowiek nie
lubi być do niczego zmuszany. Powoli kiwnęła głową.
– Tym też się zajęłam. Roddy, jeśli będziemy mieli szczęście,
nikt nas nie zauważy, ale jeśli nie... Jesteś pewien, że chcesz
brać w tym udział?
Roddy się nie wahał.
– Walczę, by ocalić moją rodzinę, to lepszy powód niż wasze.
– Nie - warknął Mercer. - Ty nie idziesz. Może i masz dobry
powód, ale nie masz żadnego doświadczenia w walce.
Nie zamierzał dopuścić do tego, żeby Roddy osierocił dzieci,
a Carmen została wdową.
– Lauren i ja wiemy, co robimy. To dla nas nie pierwszy raz.
Twarz Roddy'ego poczerwieniała od nietłumionego gniewu.
Spojrzał na Lauren, szukając wsparcia.
– Damy sobie radę sami. - Lauren rozumiała, o co chodziło
Mercerowi. - Twoim zadaniem będzie dowiedzieć się jak
najwięcej o Liu Youshengu. Jeśli nie znajdziemy niczego w
terminalu towarowym, naszym jedynym wyjściem może się
okazać dotarcie bezpośrednio do niego.
Zanim Roddy zdążył odpowiedzieć, wróciła Carmen z
dziećmi. Trójka maluchów otoczyła ojca ciasnym kołem,
domagając się uwagi i opowiadając o tym, jak cały dzień się
kąpały w basenie. Miguel od razu pobiegł do Mercera, by
pokazać mu pieniądze - dostał je od angielskiej turystki za
wyłowienie okularów przeciwsłonecznych, które wpadły jej do
basenu.
Uprzytomniwszy sobie, co ma do stracenia, Roddy spojrzał
na Mercera i już nie oponował.
– Zrobię, jak mówicie.
Cristobal, Panama

To nie klaustrofobia dokuczała Mercerowi najbardziej, kiedy


wielki stalowy kontener był przewożony terminalem
towarowym na atlantyckim wybrzeżu Panamy i ładowany na
kolejowy wagon. Nie bał się ciemności i zamknięcia. W
przeciwnym razie nigdy nie zostałby górnikiem. Najgorsze
było to, że nie wiedział, co się za chwilę stanie. Nagły skręt
dużego przemysłowego wózka rzucił nim i Lauren o ścianę
kontenera. Skrzynia kontenera opadła gwałtownie na
platformę wagonu, aż poczuli to w obolałych kościach, dźwięk
stali długo rozbrzmiewał echem w jej wnętrzu.
– Co jeszcze? - poskarżyła się Lauren z ciemności, w którą się
potoczyła.
Dieslowska lokomotywa, stojąca dwadzieścia kilka
wagonów dalej, szarpnęła. Sprawdzano połączenia między
wagonem. Mercer właśnie wstał i podłoga znów usunęła mu
się spod stóp. Wylądował na plecach i zaklął.
– Powinnam była się domyślić. - Lauren włączyła latarkę z
czerwonym filtrem. W czerwonawym świetle jej ciemne włosy
miały barwę atramentu.
– Roddy nie uprzedził kierowcy wózka, żeby uważał?
– Chyba uważał. - Lauren na czworakach podpełzła do
Mercera i usiadła obok niego. Pociąg znów szarpnął. - Czuję się,
jakby wsadzili nas do przemysłowej suszarki ubrań.
Pociągu ruszył. Teraz słychać było miarowe stukanie kół na
szynach. Mercer zawsze lubił ten jednostajny rytm. Na chwilę
mógł zapomnieć o tym, gdzie był i co miał zrobić, i o beretcie
92 w nylonowej kaburze pod pachą.
On i Lauren mieli półtorej godziny, zanim pociąg dotrze do
terminalu Hatcherly w Balboa. Tam trzy ostatnie wagony
miano odczepić, a resztę skierować do większego terminalu
nad kanałem, ale położonego dalej od Balboa. Dwa bite dni
omawiali plan. Poznali fotografię Hatcherly z map
narysowanych przez kuzyna Roddy'ego, Victora. Lauren
zabrała Mercera na strzelnicę, żeby się przekonać, czy
prawdziwe są jego zapewnienia, że umie posługiwać się bronią.
Choć była od niego lepsza w strzelaniu na odległość, on bił ją na
głowę umiejętnością trafiania w nagle wyskakujący cel; pod
tym wyglądem nie mogła się z nim równać.
Przez półtorej godziny nie mieli nic do roboty i żadnemu z
nich nie chciało się wdawać w błahe pogaduszki. Mercer wrócił
myślami do ostatniego spotkania z Marią Barber. Dwadzieścia
godzin wcześniej jadł z nią potrawy z teppanyaki w japońskiej
restauracji.
Jedzenie było doskonałe. Towarzystwo Marii pozostawiło w
nim niesmak.
Kiedy Mercer nabrał już dość siły, żeby wziąć udział w
zaplanowanej akcji, Victor Herrara miał akurat w pracy dzień
wolny, więc Mercerowi trafił się wolny wieczór. Miał nadzieję
spędzić go z Lauren, ale poczucie obowiązku kazało mu
zadzwonić do Marii. Minął tydzień, odkąd dowiedziała się o
śmierci męża, a chociaż odniósł wrażenie, że nie wpadła z tego
powodu w nadmierną rozpacz, uważał, że powinien z nią
porozmawiać. Nie lubił Marii, nie ufał jej i nie zadzwoniłby,
gdyby nie była żoną przyjaciela.
Odebrała telefon z taką wesołością, że o mało się nie
rozłączył.
– Cześć, Mario. Mówi Philip Mercer.
– Kto? Och, Mercer. Gdzieś ty był? Czekałam na twój telefon
całe wieki. - Słysząc tę przesadną uwagę, pomyślał, że piła.
– Miałem problemy z żołądkiem - odparł ostrożnie.
– Ale już ci lepiej, tak? Obiecałeś, że się spotkamy po twoim
powrocie. - Mercer przypomniał sobie, że mieli się spotkać na
mszy za jej męża, ale nie o tym teraz mówiła. - Masz dzisiaj
wolny wieczór? - spytała.
Dlaczego powiedział „tak", pozostało dla niego na zawsze
tajemnicą, ale to zrobił.
– Cudownie. Gdzie mieszkasz? Przyjadę po ciebie.
Mercer nie zamierzał jej zdradzić, w jakim hotelu
zamieszkał. Na tyle dobrze ją poznał, by nie mieć wątpliwości,
że ta kobieta leci na pieniądze. Gdyby się dowiedziała, że
mieszka w Caesar Park, nigdy by się jej nie pozbył.
– W hostelu pełnym wolontariuszy Korpusu Pokoju,
niedaleko jakiegoś przystanku autobusowego. Muszę
powiedzieć, że dość tu podle.
– Och. No nic, lubisz japońską kuchnię? Ja po prostu
uwielbiam patrzeć, jak gotują na moich oczach i robią te
wszystkie sztuczki z nożami.
– Jasne, może być.
Podała mu adres Ginza Teppanyaki na Calle D i powiedziała,
że przyjdzie o ósmej.
Kiedy przyjechał, Maria siedziała przy barze. Na jego widok
zerwała się na nogi, piszcząc jak kochanka po długiej rozłące.
Bluzkę miała rozpiętą tak głęboko, że odsłaniała koronki
biustonosza. Nosiła tak obcisłe dżinsy, że głębokie wcięcie
między pośladkami sięgało daleko do przodu, ostentacyjnie
podkreślając płeć. Mercer poczuł uderzenie zwierzęcego
podniecenia, a potem irytację na samego siebie. Maria była
wdową po Garym, a poza tym jej strój był po prostu wulgarny.
Mercer starł z twarzy smużkę szminki i śliny, udając, że nie
dostrzega irytacji na twarzy Marii, kiedy w ostatnim
momencie zbliżył do niej policzek.
Po chwili siedzieli już przy dużym stole z grillem obok
jakichś niemieckich biznesmenów, którzy pili sake z
kieliszków wielkości naparstków. Z początku Maria
zachwycała się umiejętnościami kucharza, kiedy jednak młody
Azjata chybił i podrzucona przez niego krewetka wylądowała
na jego kucharskiej czapce, złajała go gniewnie po hiszpańsku.
Zrobiłaby scenę, gdyby nie przyszła kelnerka z jej trzecim mai
tai. Mercer ledwie napoczął swoje piwo.
– Opowiedzieć ci o pogrzebie Gary'ego? - spytał, nie
doczekawszy się od niej słów zachęty.
– Możesz.
Już wcześniej postanowił nie mówić jej prawdy, wiedząc, że
nic to ją nie obchodzi. Nie chciał jednak dać jej jakiegokolwiek
pretekstu, by się z nim znów spotykać.
– Poszło dobrze. Policja przyjechała kilka godzin po twoim
odjeździe i ustaliła, że to był atak partyzantów. Napad na mnie
w Paryżu i zamordowanie Gary'ego były tylko zbiegiem
okoliczności. Kiedy odwiozłem Gary'ego do El Real, ci trzej
najemnicy, których wynająłem, zostali. Nie wiem właściwie po
co, nikt mi nie powiedział.
– I żadnego śladu skarbu Gary'ego? - Nie udało się jej
zamaskować chciwości obojętnym tonem.
Mercer pokręcił głową.
– Słuchaj, zawsze lubiłem Gary'ego. Był dobrym
człowiekiem. Ale nie wierzyłem nigdy, że jest jakiś skarb.
Mówiłem mu to, kiedy sprzedał swoją kopalnię złota na Alasce i
zaczął szukać zaginionych miast i szybkiego bogactwa. Myślę,
że w głębi duszy on też o tym wiedział i szukał tylko dla
zabawy. Taki już był.
– Tak, to prawda - zgodziła się Maria z nutką żalu w głosie.
Żalu nad sobą, pomyślał Mercer, nie po swoim szalonym mężu.
- A co z tą książką, na której mu tak zależało?
– A, z tą - odparł Mercer obojętnie. - Jest w Waszyngtonie.
Dostałem lekkiej paranoi i nie chciałem przywozić jej do
Panamy, dopóki nie wiedziałem, co się stało z Garym, więc
wysłałem ją do domu z Paryża. Teraz to się wydaje głupie. Jeśli
chcesz, mogę ci ją przesłać, jak wrócę.
Spojrzenie Marii uciekło na salę, kiedy zastanawiała się nad
odpowiedzią.
– Znaczyła coś dla Gary'ego, nie dla mnie.
– Rozumiem.
– To w El Real się pochorowałeś? - spytała, zmieniając temat.
– Podczas lotu powrotnego do Panamy. Z lotniska trafiłem
prosto do szpitala. Wyszedłem dopiero dwa dni temu.
– Biedactwo. - Położyła mu dłoń na udzie. - Zostajesz w
Panamie?
Mercer odsunął się na tyle, na ile pozwalało mu miejsce.
– Nie mam powodu. Rano odlatuję.
– Czyli mamy dla siebie cały wieczór. - Ta niedwuznaczna
propozycja sprawiła, że Mercer poczuł coś więcej niż
skrępowanie. Zrobiło mu się niedobrze.
– Nie sądzę - odparł, starając się nie zdradzić głosem
obrzydzenia. - Lot mam wcześnie rano, a poza tym, cóż...
Umilkł, w nadziei że sama się domyśli.
– Bo byłam żoną Gary'ego?
– Cóż, tak.
Zapaliła papierosa.
– A czy on o mnie myślał, kiedy siedział w dżungli i
marnował pieniądze, które powinny być moje?
– Mario, nie wiem, co zaszło między tobą i Garym, ale chcę
tylko wrócić do domu i zapamiętać go takim, jakim go znałem.
– A co ze mną? - Błysk alkoholowego upojenia w jej oczach
zmienił się w błysk wściekłości. - Jak zapamiętasz mnie? I czy
w ogóle będziesz myślał o tym, że zostawił mnie bez grosza?
Wdowę bez przyszłości?
Mercer miał dość jej pretensji. Przypomniał sobie jej łzy w
obozie Gary'ego i zrozumiał, że prawdziwa jest taka jak teraz.
Cały Gary. Chciał uratować dziewczynę z banio, a trafiła mu się
podła suka. Mercer cisnął pieniądze na stół i wstał.
– Coś mi mówi, że dasz sobie radę.
Wyszedł z restauracji, ścigany jej piskliwymi obelgami.
Gwizd lokomotywy dobiegający z oddali przeniósł go w
teraźniejszość. Potarł policzek, w który Maria go pocałowała,
jakby wciąż czuł na nim jej wargi i czubek języka. Zadrżał.
– Wszystko w porządku? - spytała Lauren Vanik. - Nawet
tutaj widzę, że coś ci nie daje spokoju.
Spojrzał na nią. Jak różne były te dwie kobiety. Dzięki Bogu.
Czerwone światło rzucało na jej twarz plamy podświetlenia i
nieprzeniknionego cienia. Włosy upchnęła pod wełnianą
czapkę, czarną jak bojowy uniform. Wyjęła lusterko, żeby
nałożyć na twarz maskującą farbę.
– Myślałem tylko o swoim przyjacielu Garym i jego żonie. -
Mercer poprawił piętnastometrowy zwój liny, przyczepiony z
tyłu do pasa.
– Rozumiem, że randka się nie udała.
Nie opowiadał jej szczegółów.
– To nie była randka. Tylko bardzo smutne spotkanie.
Ciekaw jestem, czy Gary wiedział, co to za ziółko. A może kiedy
wracał do domu, ukrywała przed nim, jaka jest naprawdę.
Lauren podała mu woskowe mazidło, żeby zmatowił połysk
twarzy i dłoni.
– Taka kobieta potrafi ukrywać swoją prawdziwą osobowość
tak dobrze, że staje się to jej drugą naturą. I przykro mi to
mówić, ale większość mężczyzn nie wychwytuje subtelnych
sygnałów. Druga kobieta potrafi rozpoznać fałsz od razu,
jednak doszukiwanie się prawdy nie leży w męskiej naturze.
Uwierz mi, twój kolega umarł w przekonaniu, że ma idealną
żonę.
Urwali rozmowę, bo zauważyli, że pociąg zwalnia.
Zaciskające się łączniki wagonów strzelały kolejno, jak petardy.
– Jesteśmy blisko - szepnął Mercer, chociaż przez ściany
kontenera nie doszedłby na zewnątrz nawet krzyk.
Powoli minęło ostatnich dziesięć minut. Trzy ostatnie
wagony odczepiono i przetoczono na bocznicę Hatcherly
Consolidated. Z zewnątrz dobiegały stłumione pokrzykiwania i
sygnał gwizdka, by wózki widłowe zdjęły z każdego wagonu po
dwa kontenery. Potem rozległ się metaliczny łoskot i nagle ich
skrzynię znów podniesiono. Mieli nadzieję, że zrobił to Victor
Herrara. Gdyby coś poszło źle i to nie on przewoziłby ich przez
terminal, Mercer i Lauren mogli zostać uwięzieni w jednym z
setek kontenerów przymocowanych do pokładu statku,
płynącego na zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej albo do
Azji.
Po niezliczonych, szarpiących nerki podskokach na torach i
na wyrwach w betonie wózek w końcu dotarł do celu i
kontener z hydraulicznym sykiem został postawiony na
asfalcie. Lauren zgasiła latarkę. Czekali, zdawałoby się,
wieczność, zanim Victor zastukał w kontener młotkiem -
umówiony sygnał, że droga wolna.
Chwilę później drzwi się otworzyły i Mercer wyszedł w
wilgotną ciemność nocy. Przed nimi wznosił się olbrzymi
dźwig zaprojektowany specjalnie do przenoszenia kontenerów.
Jego ramię wyglądało jak średniowieczny taran. Wszędzie
dookoła piętrzyły się rzędy metalowych pojemników niczym
ogromne stalowe klocki. W dalekim blasku reflektorów Mercer
zobaczył jeden z magazynów, które Victor narysował na
mapie. Według niego zorientował się w rozkładzie terminalu.
Victor odstawił ich tam, gdzie w Hatcherly odstawiano puste
kontenery - na wielohektarowy asfaltowy plac.
Victor większy i wyższy od kuzyna, miał brudne włosy
związane w kucyk i dość tępy wyraz twarzy. Rozmawiał cicho z
Lauren, nie wyjmując z ust tlącego się papierosa. Co chwila
oglądał się przez ramię. Zastanawiał się zaniepokojony, co
powie brygadziście - w razie czego - jeśli tamten spyta,
dlaczego odstawił kontener tak daleko.
– Si, si, si. Gracias. - Lauren odwróciła się do Mercera, a
Victor spoglądał tęsknie na kabinę swojego wózka marki
Kalmar 3500. - Mamy szczęście. Victor mówi, że w
najmniejszym magazynie coś się dzieje. Przez ostatnie dwa
tygodnie Hatcherly całkowicie go opróżniło i nie wpuszczano
tam nikogo oprócz nielicznych chińskich robotników. Wczoraj
w nocy z chińskiego frachtowca przewieziono specjalny
ładunek. Victor uważa, że dzisiaj będą go wysyłać dalej.
– Wie, co to jest?
– Nie ma pojęcia, ale mówi, że wzmocnili ochronę dookoła
budynku.
Mercer przypomniał sobie szczegółowy rysunek Victora.
– Zaczekaj, najmniejszy magazyn to ten, który stoi osobno,
otoczony siatką z drutem kolczastym na górze.
– Aha.
– Cholera. - Zaczął gorączkowo się zastanawiać. Podniósł
wzrok, bo wpadł na pewien pomysł. W ciemności nad nimi
ginął system podwieszanego dźwigu, sieć grubych stalowych
lin, krzyżujących się nad całym terminalem jak nici pajęczyny.
- Spytaj Victora, czy liny dochodzą do tego magazynu.
– Tak - przetłumaczyła. - Jedna z nich przechodzi tuż przed
budynkiem.
– Czy możemy wspiąć się na wspornik, do głównych lin, a
potem przejść po nich nad ogrodzeniem do magazynu?
Lauren spytała dokera i przetłumaczyła odpowiedź.
– Tak, ale liny biegną dwadzieścia pięć metrów nad ziemią,
żeby nie zaczepiały o stosy kontenerów i samochody. - Victor
powiedział coś jeszcze i Lauren zbladła pod kamuflującą farbą.
- Cholera. Główne liny składają się z trzech przewodów, dwóch
utrzymujących wciągnik i jednego zasilającego. Jest zawsze
pod napięciem.
Ich wspinaczka po linach okazała się podwójnie
niebezpieczna.
– Spytaj go, czy jest jakiś inny sposób dostania się do
magazynu.
Victor spojrzał Mercerowi w oczy i powiedział, że nie.
– Masz lęk wysokości? - spytał Mercer. Lauren pokręciła
głową. - Boisz się prądu? - Przytaknęła. - Czyli witamy w klubie.
Ile mamy czasu, zanim przyjedzie pociąg, który ma nas zabrać
z powrotem do Cristobal?
– Dwie godziny.
– Powiedz Victorowi, że będziemy czekać.
Zanim ruszyli szukać wspornika lin, Victor dal im obojgu po
parze skórzanych rękawic, które wyjął ze swojego olbrzymiego
wózka.
Kiedy opuścili stosunkowo bezpieczną osłonę pustego
składowiska kontenerów, Mercera ogarnęło podniecenie.
Terminal patrolowało trzydziestu wartowników i
kilkudziesięciu robotników. Każdy z nich mógł wszcząć alarm.
Biorąc pod uwagę to, czego się dowiedzieli o firmie, wątpił,
żeby Hatcherly wypuściło ich po upomnieniu. Zostaliby raczej
wysłani w podróż bez powrotu do Chin, w zapieczętowanym
kontenerze.
Wyciągnął pistolet i sprawdził, czy tłumik jest do niego
mocno przykręcony. Lauren szła cicho obok niego.
Zwalczyli pokusę wspięcia się na pierwszą napotkaną wieżę.
Musieli dostać się bliżej do magazynu, żeby skrócić odległość,
którą mieli pokonać w wspinacze po linach. Lauren klepnęła go
w ramię, wskazując rząd ciężarówek, który zapewniłby im
częściową osłonę. Krok po kroku pokonali otwartą przestrzeń
placu pokrytego spękanym asfaltem, czujnie wypatrując
wartowników. Duży frachtowiec zacumowany w oddali przy
nabrzeżu był oświetlony jak statek wycieczkowy, a portowe
dźwigi metodycznie opuszczały kontenery do jego ładowni.
Powietrze przesycone było smrodem paliwa okrętowego i
dieslowskich spalin.
Zgięci wpół sunęli wzdłuż szeregu nieruchomych
ciężarówek, by nie zwrócić na siebie uwagi. Po dotarciu do
pierwszej zobaczyli, że muszą przejść przez kolejową stację
przeładunkową o kilku torach. Dokerzy w ciemnych
kombinezonach podczepiali lokomotywę w jaskrawym świetle
lamp łukowych na słupach.
Mercer położył się na brzuchu i przeczołgał po brudnych
kamieniach na drugą stronę pociągu. Stoczył się z ostatniego
toru w plątaninę zarośli, którym udało się jakoś zakorzenić w
przesiąkniętej olejem ziemi. Lauren zdążyła dołączyć do niego
tuż przed tym, nim minął ich w pędzie mały wózek widłowy.
– Jezu - szepnęła. - Wyskoczył nie wiadomo skąd.
– Im bliżej magazynu, tym większy ruch.
Na widok kolejnej zbliżającej się ciężarówki wsunęli się
głębiej w krzaki. Ryzyko wykrycia było już zbyt duże i Lauren
zaproponowała, żeby wspięli się na pierwszą napotkaną wieżę.
Mercer się zgodził.
Najbliższa podpora podwieszanego dźwigu wznosiła się
pięćdziesiąt metrów od nich. Wyskoczyli z kryjówki i popędzili
w stronę innego skupiska kontenerów, znajdującego się w
połowie drogi do ich celu. Dziesięć metrów od pierwszego
kontenera Mercer zobaczył, że wychodzi zza niego jakaś postać.
Podniósł pistolet w tej samej chwili, kiedy doker na niego
spojrzał.
Mercer opuścił broń, niezdolny zastrzelić nieuzbrojonego
człowieka. Przyspieszył kroku, łomocząc butami. Był trzy
metry od Panamczyka, kiedy ten otworzył usta do
ostrzegawczego krzyku. Bez zwalniania Mercer rzucił się na
niego, zderzył piersią w pierś i wyrżnął mężczyzną o kontener.
Tamten zgiął się wpół, nie mogąc złapać tchu, a wtedy
podbiegła Lauren i uderzyła go w bok głowy berettą. Padł
bezgłośnie.
– Dzięki.
Mercer wygramolił się spod nieprzytomnego robotnika.
Wepchnęli go w szczelinę między dwoma kontenerami i
zaczekali, ukryci w cieniu, żeby przekonać się, czy ktoś ich
widział. Wszystko wyglądało normalnie.
Wieża wspornikowa była szkieletową konstrukcją
przypominającą maszt radiowy, zwieńczoną systemem
przekładni i wielokrążków do poruszania podwieszanym
dźwigiem. Mercerowi przypominała element wyciągu
narciarskiego. Oboje schowali broń i wspięli się na
zamocowaną na stałe drabinkę. Wieża była nowa, jeszcze
niepokryta rdzą od tropikalnej wilgoci. Dwadzieścia pięć
metrów wyżej znaleźli wąską półkę, z której mogli zorientować
się w swoim położeniu.
Za terminalem znajdowało się główne koryto Kanału
Panamskiego, zaś na jego przeciwległym brzegu widać było
światła drugiego doku. Kanałem płynął statek zmierzający do
pierwszej śluzy w Miraflores; jego światła odbijały się w czarnej
wodzie. Za sobą mieli Quarry Heights, dawną siedzibę
południowego dowództwa amerykańskiej armii. Żeby dotrzeć
do celu, musieli przepełznąć trzysta metrów i minąć kilka
innych wież. Magazyn stał samotny za szańcami z siatki, cały
oprócz dachu zalany światłem reflektorów. Choć mniejszy od
pozostałych, miał około trzydziestu metrów szerokości i co
najmniej cztery razy tyle długości.
Mercer przyjrzał się linom. Dwie główne biegły w ciemność
w odległości około sześćdziesięciu centymetrów od siebie. Z
bliska wyglądały na grube i solidne - stalowy splot był napięty
tak mocno, że w dotyku przypominał litą sztabę. Jednak dalej
zmieniały się w koronkową siatkę rozpiętą nad dokami,
cieniutką niczym nitka.
– Gotowa? - zapytał Lauren, kiedy odsapnęli.
– Zauważyłeś, że używają tego, prawda? - Lauren wskazała
kontener, sunący bezgłośnie przez noc w uchwycie dźwigu
jadącego po linach.
– Víctor mówił, że magazyn jest zamknięty. Wątpię, żeby
przenosili tam jakieś kontenery.
– Oby.
Lauren ostrożnie weszła na podwójne liny, schylając się i
chwytając je dłońmi. Tuż nad jej ramieniem trzeci przewód,
pod napięciem, zdawało się lekko buczał.
– Uważaj, żeby się za blisko do niego nie przysunąć -
upomniał ją Mercer, tuż za nią. - Twoje ciało stałoby się łukiem.
Liny były pokryte smarem i każdy krok wymagał
ostrożnego sprawdzenia, jak się zachowają, przed
przeniesieniem na nie ciężaru ciała. Rękawice zrobiły się tak
śliskie, że je zdjęli. Woleli pokaleczyć się o ostre igiełki
sterczących drucików, niż stracić kontrolę nad uchwytem.
Przesuwali się po linach, uczepieni ich jak dwie małpy, nie
śmiejąc nawet pomyśleć o trzydziestometrowej otchłani pod
nimi. W dole robotnicy robili swoje, nie patrząc w górę i nie
widząc dwóch ciemnych sylwetek.
Dotarli do następnej wieży. Mercer spojrzał na zegarek. Od
chwili dostania się do terminalu minęło już pół godziny.
Poruszając się w tym tempie, na magazyn będą mieli kilka
minut.
– Wiem - odezwała się Lauren, widząc jego minę. - Spróbuję
przyspieszyć.
Zgiętemu wpół Mercerowi zaczęły dokuczać plecy i dygotać
nogi. Dłonie i palce zesztywniały mu tak, że stały się podobne
do wygiętych szponów. Spojrzał w dół i zobaczył uzbrojonego
wartownika, który schował się między rzędami kontenerów,
żeby zapalić papierosa. Pomarańczowy blask płomienia zapałki
wyglądał z daleka jak spadająca gwiazda. Przez to lekkie
rozproszenie uwagi Mercer nieostrożnie wykonał następny
krok. Noga ześliznęła mu się z liny.
Wykręcił się, spadając, i musiał wypuścić z dłoni jedną linę,
żeby nie wyrwać sobie ręki ze stawów. Zwisając na jednej ręce
ze śliskiego kabla, Mercer patrzył, przerażony, jak rękawiczka
wypada mu z kieszeni spodni. Wylądowała nie dalej niż
półtora metra za Chińczykiem. Wartownik obejrzał się powoli,
a potem wzruszył ramionami i wrócił do palenia.
Pierwsze ukłucie paniki wysłało wystarczającą dawkę
adrenaliny w żyły Mercera, żeby zdołał szarpnąć się w górę i
chwycić linę drugą ręką. Na szczęście nie szamotał się aż tak
gwałtownie, żeby poruszyć linami i strącić Lauren. Vanik
nawet nie zauważyła, że spadł. Zdyszany, zarzucił na linę jedną
nogę i wciągnął się na nią, siadając okrakiem, żeby ochłonąć.
Lauren w końcu się obejrzała.
– Chodź. Nie mamy czasu.
– Jasne - mruknął, czując, jak ścięgna jego ramion protestują
przy każdym ruchu.
Dziesięć minut później przeszli ponad ogrodzeniem
otaczającym magazyn. Zauważyli, że wzdłuż całej jego długości
rozstawiono wartowników, dużo ich było zwłaszcza przy
jedynej bramie wjazdowej. Tuż przed głównymi wrotami
magazynu stał rząd wywrotek z włączonymi silnikami.
Dach magazynu miał nachylenie wystarczające do tego,
żeby spływało z niego blisko dwieście centymetrów rocznych
opadów i wszędzie sterczały z niego kominki wentylacyjne.
Najwyższy jego punkt znajdował się jakieś dziesięć metrów
pod linami. Kiedy Mercer się nad nim znalazł, odpiął sznur i
zawiązał jeden jego koniec w pętlę. Opuścił ją, aż musnęła skraj
dachu, a potem zaczął nią wymachiwać, dopóki nie zaczepiła o
jeden z kominków. Udało mu się po kilkunastu próbach.
– Kowbojem to ty nie jesteś - zakpiła Lauren.
Spojrzał na nią z udawaną urazą. Pociągnął sznur, zaciskając
pętlę, a potem przywiązał drugi jego koniec do stalowej liny.
Mogli teraz zejść na dach i później tą samą drogą się wydostać.
Uwagę Mercera zwróciła zmiana natężenia światła. Podniósł
wzrok i zobaczył mamuci wciągnik, sunący ku nim jak
mechaniczny pająk atakujący ofiarę, która wpadła mu w sieć.
W jego chwytakach kołysała się olbrzymia skrzynia. Sunął po
stalowych linach prawie bezgłośnie, a jaskrawe światło
reflektora uderzyło Mercera prosto w twarz.
– Lauren, szybko!
Mieli kilka sekund na ucieczkę przed wciągnikiem - strąciłby
ich z lin albo zmiażdżył kołami.
Lauren bez chwili wahania chwyciła sznur i zsunęła się na
tyle daleko, by Mercer mógł podążyć za nią.
– Nie zatrzymuj się - syknął. - Wciągnik przetnie sznur,
kiedy po nim przejedzie.
Zaczęła opuszczać się na dach. Mercer spojrzał w górę, gdy
pierwsze z wielkich metalowych kół dotarło do węzłów na
sznurze. Dźwig nawet nie zadrżał. Ostre jak noże rolki przecięły
sznur. Ten jakby rozpłynął się Mercerowi w rękach. Przed
sekundą Mercer wisiał trzy metry nad dachem, trzymając
sznur, bezpieczny, w następnej leciał już w powietrzu.
Wylądował na ugiętych w kolanach nogach, nie chcąc, żeby
blaszany dach zagrzechotał.
Lauren miała dość przytomności umysłu, żeby zwinąć
sznur, zanim jego odcięty koniec zawisł nad otwartymi
wrotami magazynu w dole.
– W porządku? - spytała.
– Tak, dopóki nie będziemy musieli się stąd wydostać.
Mercer spojrzał w górę. Wciągnik zatrzymał się,
rozkołysany, tuż za ostatnią z czekających wywrotek. Stalowe
liny były poza ich zasięgiem.
Wpadli w pułapkę.
Kapitan Vanik wydawała się tym nie przejmować.
– Jedną z pierwszych zasad walki jest to, że wszelkie plany
idą w diabły natychmiast, gdy się zacznie je wprowadzać w
życie. Zobaczmy, co się tu da zobaczyć, a potem będziemy się
martwić, jak się stąd wydostać.
Usunęła się z plamy światła padającego z dołu i znalazła w
dachu otwór wentylacyjny dość duży, żeby zajrzeć przez niego
do środka. Bezsilny wobec rozwoju wydarzeń Mercer do niej
dołączył. Przez otwór zobaczył, że betonowa podłoga
magazynu jest zastawiona kolejnymi kontenerami. Kilku
mężczyzn w wojskowych mundurach pojawiało się i znikało z
pola widzenia. Wyglądali na Chińczyków. Mercer i Lauren
przechodzili od otworu do otworu, zapoznając się z rozkładem
wnętrza budynku. Na drugim końcu dachu znaleźli jeden
otwór wystarczająco duży, żeby się przez niego przecisnąć. Pod
sobą mieli zaciemnione pierwsze piętro magazynu, zapełnione
stertami skrzyń. Najwyżej stojąca znajdowała się zaledwie
półtora metra pod nimi.
Mercer zdjął z otworu wentylacyjnego osłonę i opuścił się na
dół. Wylądował cicho, z pistoletem gotowym do strzału. W
półmroku zobaczył zakurzone skrzynie. Lauren zeszła za nim;
razem podpełzli do balustrady wychodzącej na dolny poziom.
Wzdłuż jednej ze ścian magazynu stało kilka dużych,
ośmiokołowych ciężarówek typu, którego Mercer nie
rozpoznawał. Przypuszczał, że żółte samochody to
specjalistyczne dźwigi towarowe, takie jak ten, którym jeździł
Victor. Pod przeciwległą ścianą na całej jej długości usypano
górę tłucznia, sięgającą pod górny poziom. U jej podnóża stała
ładowarka Caterpillara.
W pustym środku budynku robotnicy ładowali do
furgonetki zawinięte bloki czegoś ciężkiego. Otaczało ich
sześciu zdenerwowanych wartowników z karabinami
szturmowymi. Pracę robotników nadzorowało z niewielkiej
odległości dwóch mężczyzn w garniturach. Nachylali się do
siebie, rozmawiając. W przeciwieństwie do wieloetnicznych
robotników na zewnątrz, tutaj wszyscy byli Chińczykami.
– Te karabiny to nowy chiński typ 87, kopia brytyjskiego SA-
80 bullpup - szepnęła Lauren cicho jak duch. - Zobacz,
magazynek jest za rękojeścią, żeby broń była bardziej poręczna.
Mercer patrzył w milczeniu.
Zrozumiała, że bardziej interesują go robotnicy niż żołnierze.
– Co oni ładują? - spytała.
Każdy mężczyzna podnosił tylko jeden pakunek ze sterty na
ziemi i z wysiłkiem zanosił go do furgonetki. Niewielki rozmiar
i duży ciężar pakunku naprowadziły Mercera na rozwiązanie.
Głos mu nagle ochrypł.
– Złoto!
Ledwie zdążył wypowiedzieć to słowo, jeden z nadzorców
podszedł i odsunął płachtę zakrywającą pakunek. Dostrzegli
charakterystyczny maślano-żółty błysk. Lauren gwałtownie
wciągnęła powietrze do płuc. Mercer widział w życiu więcej
złota niż większość zwykłych ludzi - surowe samorodki i rzędy
sztabek w wielkich kopalniach południowoafrykańskiego
Witwatersrandu, a mimo to wciąż go ono hipnotyzowało.
Szybko ocenił, że do furgonetki - w której rozpoznał
zakamuflowany samochód opancerzony - ładowano około
czterdziestu milionów dolarów w sztabkach.
– To ze skarbu, którego szukał twój przyjaciel?
Mercer kiwnął głową.
– Musieli go znaleźć, kiedy byłem w szpitalu - szepnął - i już
przetopili. Gdzieś tutaj ukryli tygle do przetopu. To dlatego nie
wpuszczali do środka żadnych Panamczyków.
– A ten ładunek, o którym mówił Victor, ten, który
przywieźli wczoraj wieczorem?
– Nie mam pojęcia.
Chiński nadzorca powiedział coś do robotnika i obaj się
roześmiali. Płachtę z powrotem nasunięto i sztaba złota
dołączyła do innych w pancernej furgonetce.
– Zamierzają przemycić je z Panamy?
Według Mercera to by nie miało sensu.
– Po co zawracać sobie głowę opancerzonym samochodem,
skoro mogliby załadować złoto od razu na płynący do
Szanghaju frachtowiec? Nie, chyba wiozą je do banku.
Wyjątkowe oczy Lauren bezgłośnie zadały oczywiste
pytanie: po co? Mercer nie umiał na nie odpowiedzieć.
– Trzeba się zastanowić nad czymś jeszcze - powiedziała. - Te
karabiny szturmowe wartowników są wydawane tylko
elitarnym chińskim jednostkom, takim jak pierwsze oddziały,
które Chińczycy wysłali do Hongkongu, kiedy Brytyjczycy im
go oddali w 1997 roku.
Mercer nie zrozumiał, do czego zmierza.
– Czyli?
– Czyli ta operacja jest prawdopodobnie sankcjonowana
przez chiński rząd.
Mercer wiedział, że drugim największym źródłem
nielegalnych dochodów na świecie - po handlu narkotykami -
był przemyt dzieł sztuki i antyków. Ten wart miliardy dolarów
biznes rzadko trafiał na pierwsze strony gazet i był trudny do
zwalczenia. Najczęściej zajmowano się fałszowaniem dzieł
sztuki i kradzieżami na zamówienie, ale plądrowanie
stanowisk archeologicznych szybko stało się odrębną
dochodową branżą. Zwłaszcza w Ameryce Południowej i
Środkowej, gdzie władze nie miały środków, by chronić setki
nowo odkrytych miejsc. Najczęściej złodziejami byli miejscowi,
którzy wykradali jeden lub dwa cenne przedmioty z grobowca,
żeby sprzedać je natychmiast za ułamek wartości.
Wydawało się logiczne, że ktoś z kontaktami i pieniędzmi
wystarczającymi do działań na większą skalę w końcu
zorganizuje bardziej systematyczną grabież. Mercer był
przekonany, że trafił właśnie na kogoś takiego. Od ataku w
Paryżu zakładał, że rywalem Gary'ego Barbera w wyścigu do
dwukrotnie zrabowanego skarbu był skorumpowany
biznesmen. Jean Derosier powiedział, że Chińczyk kupił na
aukcji wszystkie wystawione dokumenty związane z kanałem.
Mercer jeszcze bardziej się umocnił w tym przekonaniu, kiedy
Roddy Herrara powiedział im, że helikopter należy do
Hatcherly Consolidated, firmy kierowanej przez człowieka
nazwiskiem Liu Yousheng. Usłyszawszy od Lauren
rewelacyjną informację, że tylko rządowe oddziały dysponują
taką bronią, musiał odrzucić to przypuszczenie.
Wystarczyło mu nią spojrzeć, żeby uwierzyć w jej słowa.
Przemyślał jeszcze raz swoje wcześniejsze wnioski. Roddy
napomknął, że Liu ma wpływy w najwyższych chińskich
władzach, ale Mercer nie przywiązywał do tego wcześniej
znaczenia. Teraz zmienił zdanie. Od zarania cywilizacji ludzie
władzy grabili skarby własnych narodów. Doświadczenia
Mercera z Afryki wskazywały, że działo się tak niemal zawsze.
W Egipcie, gdzie spędzał tego roku wakacje, powiedziano mu,
że grobowce w Dolinie Królów wkrótce po złożeniu w nich
zmarłych faraonów były rabowane przez bandy złodziei
kierowane przez człowieka rządzącego Luksorem, miastem
leżącym najbliższej Doliny Królów. Tylko grobowiec faraona
Tutenchamona uniknął grabieży.
Jeśli jednak za całą aferą stały chińskie władze, wyrażając na
nią zgodę, nie różniły się od hitlerowców rabujących dzieła
sztuki z muzeów okupowanej Europy. Międzynarodowe prawo
nie precyzowało, do kogo należą odkryte archeologiczne
skarby. Mercer nie miał pojęcia, jakie państwo jest prawnym
właścicielem dwukrotnie zrabowanego skarbu - Peru, skąd
skarb pochodził, czy Panama, gdzie spoczywał ukryty przez
wieki. Miał za to całkowitą pewność, że nie były to Chiny.
To, co zobaczył, ogromnie go wzburzyło. Nie chodziło mu
nawet o wartość rynkową złota - najbardziej bolało go
zniszczenie starożytnych artefaktów znalezionych nad
jeziorem. Stanowiły okno do przeszłości, a przetopiono je na
pospolite sztabki, żeby jakiś chiński komisarz mógł to złoto
wpisać na listę swoich osiągnięć. Mercer mimowolnie zacisnął
dłoń na kolbie pistoletu. Lauren przytrzymała jego rękę,
powstrzymując przed zrobieniem czegoś głupiego.
– Musimy się stąd wydostać.
– Jak?
Lauren jeszcze raz rozejrzała się po budynku. Mercer
wyczuwał jej skupienie, prawie widział jej myśli, kiedy
zastanawiała się nad osłoną, szybkością i szansami
powodzenia. Odpowiedziała po kilku sekundach.
– Na szczycie góry tłucznia jest zagłębienie, przy ścianie
budynku. Ciągnie się prawie do samych drzwi wejściowych i
osłoni nas, jeśli nie będziemy się wychylać i hałasować.
– A ogrodzenie na zewnątrz?
Miała gotową odpowiedź.
– Nie widzę żadnej izolacji, więc nie jest pod napięciem, a
drut kolczasty na górze jest wychylony tak, żeby nie dało się tu
wejść, a nie stąd wyjść. Możemy się spokojnie wspiąć.
Mercer jeszcze raz wyjrzał za krawędź balustrady. Szczyt
długiego usypiska żwiru był oddalony o jakieś dwa metry od
ściany. Zagłębienie całkowicie wystarczało, by osłonić ich w
drodze do wejścia. Problemem było dostać się do niego.
Nieważne, jak daleko by skoczyli, i tak wylądowaliby na
odsłoniętym zboczu, na oczach Chińczyków. Ryzyko było duże,
ale nie widział innej możliwości.
– W porządku - zgodził się. - Zaczekaj, aż się odwrócą, i skacz.
Będę tuż za tobą. Ale uważaj, tłuczeń wygląda, jakby nie osiadł,
więc możesz się w niego zapaść jak w ruchome piaski.
– Jasne.
Z nienaturalnym spokojem czekała na odpowiedni moment,
naprężona do skoku. Ruchy miała pełne wdzięku jak
gimnastyczka. Wylądowała półtora metra od szczytu hałdy,
ale siła uderzenia wepchnęła ją po kolana w luźne kamienie.
Zanim jeszcze zaczęła się z nich wyswobadzać, Mercer skoczył
za nią. Zamortyzował upadek, lądując z szeroko rozłożonymi
rękami i nogami, żeby równomiernie rozłożyć ciężar ciała.
Poczuł ból w klatce piersiowej. Mimo to pociągnął Lauren za
ramię i poczołgali się razem w górę. Kurz oblepił mu ubranie i
wysmarowaną farbą twarz. Żwir syczącą falą osunął się na
podłogę.
Mercer przetoczył się przez wierzchołek góry tłucznia i
prawie już wciągnął za sobą Lauren, kiedy usłyszał krzyk
przebijający przez warkot czekających na zewnątrz wywrotek.
Zostali zauważeni.
Sądził, że minie kilka sekund, zanim wartownicy się
zorganizują. Mylił się. Dwaj żołnierze otworzyli ogień z
karabinów szturmowych w tej samej chwili, kiedy
podniesiono alarm; terkot ich broni poniósł się echem w
zamkniętej przestrzeni budynku. Lauren zaczęła pełznąć w
zagłębieniu. Pociski kaliber 5,8 milimetra ryły tłuczeń i żłobiły
klinowate wyrwy w ostrym grzbiecie nasypu. Deszcz
kamyków bębnił o metalową ścianę i obsypywał plecy Lauren.
Mercer ruszył za nią, czując, jak ostre krawędzie kamieni
wbijają mu się w dłonie i kolana. Powietrze było pełne
odłamków i duszącego kurzu. Ogłuszająca kanonada nagle się
skończyła. Lauren znieruchomiała i Mercer już miał ją
ponaglić, kiedy po prawej zamajaczyła im sylwetka
wartownika, który wspiął się na strome żwirowe zbocze.
Beretta z tłumikiem kaszlnęła i Chińczyk potoczył się w dół;
rozległa się nowa salwa. Brzmiało to, jakby z kamienistej
kryjówki chciało ich wyłuskać co najmniej sto karabinów.
– Będzie ich więcej - ostrzegła krzykiem Lauren.
Każdy metr drogi musieli pokonywać pod nieustannym
wściekłym ostrzałem. Chińczycy orali kulami cały nasyp,
koncentrując ogień tylko wtedy, kiedy kilku ich towarzyszy
przypuściło pod górę szturm, żeby mieć czystą linię strzału
wzdłuż bruzdy na szczycie. Ufając, że Lauren poradzi sobie z
przodu, Mercer zabezpieczał flanki i tył.
Dwadzieścia metrów za nim nad krawędzią pojawiła się
głowa. Mercer strzelił bez celowania. Kula wbiła się w
kamienie. Zamiast oddania serii z karabinu typu 87 Chińczyk
cisnął granat, który poleciał długą parabolą, uderzył w szczyt
hałdy i poturlał w dół zbocza. Wylądował obok opancerzonej
furgonetki. Rozległ się krzyk, a potem głośna eksplozja, która
wstrząsnęła magazynem aż po fundamenty.
Nie musząc już się ukrywać, Mercer i Lauren zerwali się na
nogi i popędzili do wyjścia. Z dołu nadleciał kolejny granat,
idealnym łukiem lądując trzy metry przed nimi. Mercer
skoczył, chwycił Lauren w pasie i szarpnięciem wydostał ich
oboje z bruzdy. Wylądował na plecach, przyciskając ją do
piersi. Kiedy sunęli w dół, Lauren opróżniła magazynek,
osłaniając ich ogniem. Drugi granat eksplodował w fontannie
żwiru, który rozprysnął się po całym budynku jak siekance z
armaty.
Na podłogę zjechali ramię przy ramieniu i popędzili za
ładowarkę Caterpillara. Otwarte drzwi magazynu były puste.
Pobiegli w ich stronę; Lauren w biegu zmieniła magazynek.
Dwa wybuchy granatów musiały ściągnąć posiłki, a oni wciąż
byli uwięzieni między dwoma różnymi ogrodzeniami.
– Co teraz? - wydyszała Lauren.
– Tędy! - rzucił Mercer, kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz.
Uzbrojeni wartownicy spod bramy właśnie zbliżali się
sprawdzić, co się dzieje. Mercer rzucił się pod jedną z
ciężarówek stojących z włączonym silnikiem pod magazynem i
zerwał się na nogi po drugiej stronie. Schylony, na wypadek
gdyby w kabinie siedział kierowca, podkradł się bliżej, aż
zobaczył w lusterku wstecznym fotel. Pusty. Otworzył drzwi i
wrzucił Lauren do wysokiej ciężarówki jednym pchnięciem.
– Nie wychylaj się - powiedział i wrzucił bieg.
Ciężarówka ryknęła, kiedy wcisnął gaz. Kabina zadygotała.
Kiedy wyjeżdżał z szeregu, przednim błotnikiem zahaczył o
samochód przed nimi. Blacha rozdarła się jak papier.
– Wiesz, co robisz, prawda? - spytała wyzywająco Lauren, o
wiele spokojniejsza niż Mercer.
– Cicho. - Wrzucił dwa kolejne biegi i popędził w stronę
bramy. Zanim żołnierze w magazynie zorientowali się, że ich
ofiara ucieka, Mercer był już na wprost przerwy w ogrodzeniu.
Żołnierze pochwycili uciekającą ciężarówkę w krzyżowy ogień,
ale gruba powłoka samochodu odbijała kule jak pancerz czołgu.
We wstecznym lusterku Mercer zobaczył karabiny plujące
jęzorami ognia, ale jakiś pocisk stłukł lusterko. I nagle byli już
za bramą, pędzili przez teren głównego terminalu Hatcherly.
– Musimy dotrzeć do ogrodzenia, które otacza cały port. -
Lauren połą bluzy wytarła z twarzy pot i kamuflującą farbę.
– Którędy? - Mercer skręcił za rząd kontenerów, rozpędzając
robotników, którzy pomagali kierowcy wózka widłowego. Nie
sądził, żeby zwykli pracownicy wiedzieli już, że po terminalu
rozbija się dwójka uciekinierów.
– Najlepiej tędy, którędy wpuścił nas Victor. Było tam mniej
ludzi niż tutaj.
Mercer szarpnął kierownicę. Opony zawyły w proteście i na
chwilę ciężarówka oderwała się od ziemi, potem jednak opadła
z powrotem na cztery koła. Wszędzie dookoła stali i gapili się
wystraszeni robotnicy i strażnicy. Jeden z wartowników
musiał dostać informację przez krótkofalówkę, bo o bok
samochodu nagle zabębniły kule.
– Mają nas.
Jechali za szybko, żeby Lauren mogła celnie odpowiedzieć
ogniem, mogli więc tylko robić uniki. Mercer kręcił, jak mógł.
Nawet pusta, ciężarówka miała środek ciężkości bardzo
wysoko i kołysała się na boki. Zaalarmowano kolejnych
strażników i wydawało się, że bez względu na to, gdzie Mercer
skręcał, żołnierze czekali już na nich. W przedniej szybie było
już chyba z tuzin dziur po kulach. Czuł, że kilka opon jest
rozerwanych. Znalazł osłonę, skręcając na parking zastawiony
rzędami kontenerów.
To jak wyścig w labiryncie, pomyślał. Kontenery ustawiono
w rzędach przecinających się pod kątem prostym, tworząc
podobne do kanionów uliczki prowadzące donikąd. Mercer nie
wiedział, czy jedzie w dobrym kierunku. Nie miał też dość
miejsca, żeby zawrócić, więc parł coraz dalej w głąb labiryntu
kontenerów, w nadziei że dostrzeże wyjście w którymś z
licznych bocznych odgałęzień.
– O mój Boże! - zawołała Lauren i drżącą ręką wskazała przed
siebie.
Prosto na ciężarówkę sunął w powietrzu jasnozielony
kontener. Nad nim Mercer widział niewyraźnie wciągnik
podwieszanego dźwigu. Kontener wisiał około metra nad
ziemią na sztywnych zaczepach. Nie było sposobu, by uniknąć
czołowego zderzenia. Choć ich nieoczekiwane wyłonienia się z
zakątka terminalu pozostało niezauważone, Mercer zdał sobie
sprawę, że uciekającą dziesięciokołową ciężarówkę śledziły
kamery przemysłowe.
Stanął na hamulcach, aż smród palonej gumy zrobił się nie
do wytrzymania, i rozmyślnie uderzył samochodem w ścianę
kontenerów, tak żeby tył stracił przyczepność i całkowicie
zablokował drogę. Lecący kontener był piętnaście metrów od
nich i zbliżał się szybko i bezgłośnie.
– Wyskakuj i biegnij w jego stronę.
– Oszalałeś? - wrzasnęła Lauren.
– Już.
Mercer sięgnął ponad nią i otworzył drzwi pasażera. Równie
brutalnie jak wepchnął Lauren do kabiny, teraz ją z niej
wyrzucił i sam wyskoczył tuż za nią.
Złapał ją za rękę i pobiegł w stronę kontenera, już trzy metry
przed nimi. Między kontenerem a ziemią był niecały metr
odstępu, a gdyby niewidoczny operator dźwigu zobaczył, co
robią, mógł spuścić na nich kontener z siłą hydraulicznej prasy
do zgniatania samochodów. Mercer wstrzymał oddech i
zanurkował na ziemię, pociągając Lauren za sobą.
Dno kontenera przeleciało kilka centymetrów nad jego
twarzą, wzbijając kurz z asfaltu. Powietrze zaśmierdziało starą
rdzą. A potem stalowa płyta była już za nimi. Mercer zerwał się
na równe nogi i nie oglądał za siebie na to, co miało nastąpić.
Uderzając w ciężarówkę, kontener sunął z prędkością
dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, ale to nie jego
prędkość miażdżyła, tylko czterdzieści ton masy. Przy
pierwszym uderzeniu skrzynia ledwie się zakołysała. Rozdarła
przód wywrotki, oderwała przednie koło, a potem wyrwała z
mocowań szesnastocylindrowy silnik. Fontanny ropy z
przerwanych przewodów paliwowych zapłonęły jak wieże
wiertnicze. Inercja rzuciła silnik w kabinę na ułamek przed
tym, jak olbrzymi kontener odciął ją od podwozia niczym
gigantyczne nożyce. Dopiero kiedy uderzył w skrzynię, zaczął
pchać dwudziestotonową ciężarówkę po asfalcie; przewrócił ją,
kiedy strzeliła tylna oś. Jezioro płonącego paliwa rozlało się
niczym migocząca powłoka lakieru. Z rozdarć powłoki
kontenera sypnął się żwir.
Bieg w stronę kontenera uratował ich oboje przed
uwięzieniem w samym środku tego zniszczenia.
Skręcili dwa razy i zatrzymali się sto metrów dalej. Mercer
był bardziej zdyszany niż Lauren - nie doszedł jeszcze do siebie
po chorobie, choć mu się wydawało, że już wyzdrowiał.
Lauren, przekonawszy się, że Mercer opada z sił, natychmiast
wysunęła się na przód, prowadząc ich z dala od wysokich ścian
labiryntu kontenerów.
– Patrz. - Wskazała przed siebie, na ogrodzenie portu
przecinające pole porośnięte wysoką do pasa trawą.
– Jak przez nie przejdziemy? Jest pod napięciem?
Ledwie o to zapytał, na przyczepie, za którą się schowali,
rozbłysły iskry skrzesane przez pociski.
Pobiegli do szopy warsztatowej, kryjąc się po jej drugiej
stronie. Lauren odkręciła tłumik pistoletu, żeby zwiększyć
celność, i chwyciła broń w obie ręce, ukryta w cieniu. Chwilę
później spod osłony wybiegło dwóch strażników. Lauren dwa
razy nacisnęła spust. Jeden Chińczyk padł i znieruchomiał,
drugiemu udało się dowlec za paletę dachówek.
– Ma radio - wydyszała. - Musimy znikać.
– Ogrodzenie?
Lauren ruszyła bez odpowiedzi. Mercer nadążał za nią z
trudem. Nogi miał jak z gumy. Miał wrażenie, że brodził przez
melasę. Po obu stronach ogrodzenia wykoszono
piętnastometrowy pas trawy. Była to strefa śmierci
patrolowana przez panamskich wartowników, niegdyś
wykonawców najbrudniejszej roboty zleconej przez Manuela
Noriegę. Na skraju pasa Mercer i Lauren dostrzegli czterech
żołnierzy w kamuflażach, obserwujących swój sektor przez
celowniki M-16. Schowani w wysokiej trawie oboje próbowali
znaleźć rejon nie tak dobrze broniony. Oddalali się coraz
bardziej od głównej części portu. Po trzystu metrach stało się
jasne, że dawni żołnierze Batalionów Godności byli doskonale
rozmieszczeni i wystarczająco zdyscyplinowani, by pozostać
na stanowiskach mimo strzelaniny, którą na pewno słyszeli.
Nie było ucieczki z terminalu Hatcherly Consolidated.
– Musimy zawrócić i spróbować dostać się na statek przy
nabrzeżu - zaproponowała Lauren ochrypłym szeptem.
Mercer obejrzał się na rozświetlone nabrzeże, prawie
kilometr od nich. Zauważył pędzące w ich stronę trzy pojazdy,
każdy wyposażony w lekki karabin maszynowy na podporze.
Wpadli w pułapkę. Odwrócił się do Lauren.
– Nie uda się nam - stwierdził ponuro.
Te słowa zachwiały determinacją Lauren. Wyglądała, jakby
uszło z niej powietrze. Nie zostali jeszcze zauważeni, ale
samochody były coraz bliżej, a strzelcy omiatali trawę
reflektorami przymocowanymi do karabinów maszynowych.
Zostało im kilka sekund.
I nagle fragment trzymetrowego ogrodzenia eksplodował do
środka. Rozerwane druty pod napięciem elektrycznym
strzeliły iskrami i zasyczały, a potem ucichły. Grad kul zasypał
dwóch żołnierzy Batalionów Godności, których nie powaliła
detonacja. Samochody zatrzymały się, a strzelcy otworzyli
ogień. Z ciemności za ogrodzeniem wystrzeliła smuga ognia i
jeden z samochodów wykonał salto w powietrzu, trafiony w
maskę rakietą z ręcznej wyrzutni.
Zanim dwaj pozostali strzelcy ochłonęli, w wyrwie w
ogrodzeniu pojawiły się ciemne postacie. Ich ogień pozbawił
życia dwóch Panamczyków biegnących po pasie skoszonej
trawy. W niecałą minutę owi anonimowi żołnierze
zabezpieczyli przyczółek na terenie terminalu. Nie wiedząc,
kim są zbawcy, Mercer i Lauren pognali w ich stronę.
– Allons! Vite! Vite! - zawołał jakiś głos, a nieznani żołnierze
otworzyli ogień obok pary uciekinierów i przygwoździli
Chińczyków za ich samochodami.
Akcja była doskonale zorganizowana. Tajemniczy
komandosi wycofali się dwójkami, prowadząc Lauren i
Mercera w stronę ogrodzenia. Było ich co najmniej dziesięciu,
poruszali się bezgłośnie - jedynym dźwiękiem był terkot ich
nowoczesnych karabinów. Kładli ogień zaporowy, dopóki nie
dotarli do ciemnej furgonetki zaparkowanej po drugiej stronie
pustej drogi biegnącej wzdłuż terminalu. Boczne drzwi były
otwarte, a kierowca czekał na swoim miejscu. Połowa
komandosów wskoczyła za Mercerem i Lauren do środka,
pozostali pobiegli do drugiego samochodu. Po przejechaniu
kilku przecznic obie furgonetki wtopiły się w otoczenie.
– Dzięki - powiedział Mercer, kiedy wszyscy pozbierali się z
podłogi i zajęli miejsca.
– De rien - odparł najbliższy żołnierz i wzruszył lekko
ramionami.
Wtedy do Mercera dotarło, że komandosi mówią po
francusku. Co u diabła...? I nagle zrozumiał. Już wiedział, kto
siedzi na fotelu kierowcy. Przelazł przez siedzenia i znalazł się
między dwoma rzędami. Kierowca zerknął na niego i się
uśmiechnął.
– Mówią, że Legia Cudzoziemska zawsze się spóźnia o małą
chwilę z odsieczą - zażartował. - Tym razem chyba im się
udało.
Mercer bez słowa patrzył na człowieka, który uratował życie
jego i Lauren. Był to René Bruneseau, szef ochrony domu
aukcyjnego Jeana Derosiera w Paryżu.
Terminal Hatcherly Consolidated,
Balboa, Panama

Padało, kiedy mercedes Liu Youshenga dotarł do pilnie


strzeżonego magazynu. Krople wody łomotały w asfalt jak
grad. Strugi deszczu wyglądały jak anielskie włosy, falujące w
aureoli świateł zawieszonych wysoko reflektorów i
eksplodujące parą w zetknięciu z rozgrzanymi żarówkami.
Luksusowy samochód skręcił za rzędem ciężarówek, między
kontenery i stertę żwiru, i zatrzymał się przy opancerzonej
furgonetce, która przysiadła nisko na zawieszeniu, obciążona
ładunkiem złota. Liu nie czekał, aż szofer otworzy mu drzwi.
W rezultacie przepracowania i stresu Liu był szczupły,
wręcz wychudzony, z podkrążonymi sino głęboko osadzonymi
oczami. Skończył trzydzieści osiem lat, ale wyglądał na
starszego. I to nie dlatego, że miał twarz dojrzałego mężczyzny,
z widocznymi już zmarszczkami. Sprawiała to skumulowana w
nim energia, którą zarażał wszystkich dookoła. Taką energię
mieli tylko nieliczni przywódcy, którzy wyszli zwycięsko z
większości życiowych burz. Odznaczał się też stanowczością i
odwagą w podejmowaniu decyzji. Potrafił z determinacją
walczyć do końca tam, gdzie każdy inny już by się poddał.
Zdobył władzę i bogactwo, i niestrudzenie starał się je
powiększać.
Postępowaniem Liu Youshenga nie kierowała chciwość,
choć zarzucano mu ją w licznych czasopismach biznesowych.
Jego jedynym celem było osiągnięcie sukcesu w nieustannej
konfrontacji własnych umiejętności z potęgą światowej
gospodarki. Biznes jest czymś więcej niż wojna - to były jego
słowa. Wojnę toczyło dwóch przeciwników, natomiast biznes
był walką między jedną osobą i całą resztą. W przeciwieństwie
do wojny biznesowe sojusze trwały tylko tak długo, jak długo
gwarantowały zyski. Jedno potknięcie i trup twojej firmy był
rozszarpywany jak ścierwo przez szakale. Inną różnicą między
wojną a biznesem - jak podkreślał Liu - było to, że wszystkie
wojny kiedyś się kończyły. Handel - z definicji wymiana dóbr i
usług - miał trwać wiecznie.
Wysiadł z limuzyny mercedesa, z nieprzeniknioną twarzą
przyglądając się ludziom otaczającym opancerzoną
furgonetkę. Z żołnierza, który poległ od własnego granatu,
została nieregularna czerwona plama na ziemi. Liu zatęsknił za
papierosem, ale niedawno rzucił palenie. Głód nikotyny
wywoływał u niego nerwowy tik - dmuchał na czubki palców
prawej dłoni niczym kasiarz szykujący się do otwarcia
trudnego zamka.
Miał metr siedemdziesiąt osiem wzrostu i był wyższy od
wszystkich tu zebranych, z wyjątkiem sierżanta Huaia i kilku
jego żołnierzy. Mimo to, z powodu szczupłej budowy ciała i
pociągłej twarzy, sprawiał wrażenie drobniejszego i kruchego.
Wyglądał jak chudy nastolatek wśród dorosłych. Nikt jednak w
tym gronie nie dorównywał mu bezwzględnością. Każdy też
wyczuwał w nim napięcie, na razie przez niego ukrywane.
Powiódł wzrokiem po błagających o wybaczenie twarzach
strażników; wszyscy unikali jego wzroku. Spojrzenie Liu
zatrzymało się na kapitanie Chen Tai Facie, dowodzącym
oddziałem sił specjalnych o nazwie Miecz Południowych Chin.
Do głównych obowiązków kapitana należała ochrona
magazynu.
Chen był zawodowym oficerem, ale podobnie jak wielu
innych w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zawdzięczał wysoką
rangę w równym stopniu zdolnościom, co nepotyzmowi. Jego
ojciec był generałem sił powietrznych i gdyby Chen miał lepszy
wzrok, byłby pilotem bojowych odrzutowców mających bazę
na wyspie Hainan. Liu nie winił Chena za pochodzenie. Sam
skorzystał z przywilejów rodziny sięgających czasów słynnego
Długiego Marszu przewodniczącego Mao. Lin nie mógł
wybaczyć jednego - niekompetencji.
Wyprostowany jak struna Chen czekał na to, co wiedział, że
nastąpi - solidne zbesztanie, na które zasłużył. Złodzieje
przedostali się przez zabezpieczenia, a chociaż próba
ukradzenia przez nich czegoś z portu została udaremniona, to
on był odpowiedzialny za błędy ochrony.
Liu Yousheng podmuchał na palce, jakby się sparzył.
– Mówił pan, kiedy dzwonił do mnie do domu, że intruzi
uciekli, wspomagani ogniem rakietowym zza ogrodzenia -
zaczął, a kapitan Chen kiwnął głową. - A mimo to uważa pan,
że to byli jacyś pospolici złodzieje, chcący ukraść trochę
elektroniki z kontenerów?
Chen zamrugał, nie spodziewając się, że pytanie Liu zostanie
zadane tak łagodnie.
– Dysponowali niezłym uzbrojeniem, ale Panama jest zalana
taką bronią, to demobil contras i sandinistów, przekazywany
rebeliantom w Kolumbii. Rakiety są tu równie pospolite, jak
prostytutki, i tańsze - odparł Chen.
Liu spojrzał na sierżanta Huaia, szukając potwierdzenia.
Weteran przytaknął, spuszczając przelotnie wzrok. Liu mówił
dalej, łagodnym tonem, choć jego wyraz twarzy dowodził, że
jest coraz bardziej rozwścieczony.
– Czyli pospolici złodzieje mają broń automatyczną i rakiety?
Interesujące. A skąd pospolici złodzieje wiedzieli, że trzeba się
zakraść do tego konkretnego magazynu o tej konkretnej porze?
Chen miał gotową odpowiedź.
– Mimo naszych starań panamscy robotnicy wiedzieli, że coś
się tu będzie działo. Domyślali się, bo zwiększono ochronę tego
magazynu. Jeden z nich mógł się wygadać albo nawet
współpracować ze złodziejami.
– Czy są jakieś dowody, że zostaliśmy w ten sposób
zdradzeni?
– Nie, proszę pana.
– Czy rozpoczął pan dochodzenie?
– Od razu, jak tylko złodzieje uciekli. Kazałem zamknąć port.
Wszyscy pracownicy są właśnie przesłuchiwani.
– Co według pana ci złodzieje zdołali tutaj zobaczyć?
Chenowi przyszło do głowy, żeby wykręcić się od
odpowiedzi, ale w magazynie było zbyt wielu żołnierzy i nie
mógł liczyć, że go poprą, jeśli skłamie. Nie uszło także jego
uwagi, że większym respektem darzyli sierżanta Huaia niż
jego. Sam Liu ze względu na dwojaką naturę COSTIND-u miał
w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej stopień pułkownika, chociaż
nigdy nie nosił munduru.
– Możliwe, że widzieli część złota.
– Byli dość blisko, żeby rozpoznać stemple?
– Nie. Byli na piętrze magazynu. Za daleko, żeby coś
zobaczyć. I mieli tam ograniczone pole widzenia.
Liu odwrócił się do Huaia.
– To prawda?
– Kiedy zaczęła się strzelanina, kontrolowałem ogrodzenie,
ale moi ludzie to potwierdzają. Złoto było przykryte
plandekami, ale któryś z pana asystentów odsłonił na moment
jedną sztabkę. Rabusie znajdowali się za daleko, żeby zobaczyć
stempel.
Liu odwrócił się lekko i spojrzał na dwóch mężczyzn w
garniturach - to oni nadzorowali załadunek. Jego ciemne oczy
bezgłośnie zadały pytanie, który z nich oglądał sztabki złota.
Obaj zbledli i minęło kilka długich sekund, zanim jeden z nich
wypchnął drugiego do przodu.
– To był Ping, panie Liu.
– I co pan na to, Ping? - spytał przyjaźnie Liu; nagle jego
gniew minął. - Rzucił pan okiem na moje złoto?
Młodemu człowiekowi tak zaschło w ustach, że nie był w
stanie odpowiedzieć. Gwałtownie opuścił głowę na znak
potwierdzenia i pozostał już w pełnym szacunku ukłonie.
Liu cicho się zaśmiał.
– Niech się pan nie przejmuje, Ping. Na pana miejscu też by
mnie kusiło, żeby spojrzeć. Rzadko ma się okazję oglądać
czterdzieści milionów dolarów.
Ping podniósł głowę, z niepewnym uśmiechem w kącikach
ust. I wtedy zauważył dyskretny znak, który jego szef dał ręką
sierżantowi komandosów.
Huai wyciągnął pistolet i strzelił z biodra. Kula trafiła w
prawe kolano Pinga. Kiedy ten się zachwiał, Huai strzelił drugi
raz i drugie kolano Chińczyka trzasnęło w chmurze krwi i
odłamków kości. Ping runął niezdarnie na beton, wrzeszcząc z
niewyobrażalnego bólu, i stracił przytomność.
Liu spojrzał pytająco na drugiego urzędnika i z
zadowoleniem stwierdził, że osiągnął cel - na spodniach
tamtego pojawiła się mokra plama.
– Kara Pinga będzie wam przypominać, że to jest wojskowa
operacja i że nie będę tolerował błędów. - Liu podniósł głos,
kierując te słowa do wszystkich zgromadzonych. - Nie
jesteśmy w Hongkongu czy Szanghaju. Jesteśmy w kraju,
którego rząd jeszcze kilka lat temu był marionetką w rękach
Amerykanów. Panamczycy dopiero niedawno wyzwoli się z
jarzma imperializmu Stanów Zjednoczonych, dlatego są bardzo
nieufni wobec ludzi z zewnątrz, zwłaszcza wobec nas. Panama
to katolicki kraj, którego obywatele uważają komunizm za
obrazę swojego Boga. Nasze inwestycje w panamską
infrastrukturę są mile widziane. My sami - nie.
– Właśnie z tego powodu - kontynuował - zaplanowałem
operację „Czerwona Wyspa" tak, żeby ograniczyć nasz
bezpośredni udział do minimum. Jedno potknięcie, jedna
szeptana plotka o tym, co się tu dzieje, i Panamczycy wyjdą na
ulice. Uwielbiają to. Ornar Quintero jest najbardziej
niepopularnym prezydentem tego kraju od czasów Noriegi.
Dopóki nie umocni swojej władzy, nie potrzeba wiele, żeby kraj
pogrążył się w chaosie. Kapitanie Chen?
Chen wystąpił naprzód.
– Tak?
– Widzi pan, co się stało z człowiekiem, który bez pozwolenia
spojrzał na złoto. Chcę, żeby złodziei spotkało coś jeszcze
gorszego.
– Tak jest.
– Sierżancie Huai, co z tym Amerykaninem z Paryża, który
zjawił się w nadrzecznym obozie Gary'ego Barbera? Mercerem?
– Zgubiliśmy go, kiedy wyszedł wczoraj wieczorem z
restauracji, bo jacyś pijani turyści staranowali nasz samochód,
ale był widziany dzisiaj późnym rankiem, jak wsiadał w
samolot do Miami. Jeśli wciąż chce pan zdobyć ten dziennik,
który kupił, będziemy musieli wysłać ludzi do Stanów.
Liu się zastanowił.
– To nie będzie konieczne. Mamy dość starych rękopisów,
żeby uwiarygodnić nasze znalezisko, gdyby ktoś chciał się
dowiedzieć, jak znaleźliśmy skarb. Rękopis, który kupił Mercer,
jest dla nas nic niewart. - Lin ruszył z powrotem do mercedesa.
- Na wypadek, gdyby kapitanowi Chenowi nie udało się znaleźć
złodziei, chcę, żeby złoto zostało natychmiast zabrane z tego
magazynu, a reszta wyposażenia usunięta w ciągu czterdziestu
ośmiu godzin.
Chen otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Liu nie dopuścił
go do głosu.
– Dobrze znam wytyczne dotyczące transportu. Czego nie da
się zabrać z tego budynku w dwa dni, ma zostać przeniesione
w inne miejsce na terenie terminalu, a potem trzeba się tego
pozbyć. Postępujcie zgodnie z wytycznymi, ale nie wolno wam
niczego tutaj zostawić.
– Tak jest.
Liu wsiadł do mercedesa i zaczął grzebać w minibarku.
Znalazł wreszcie buteleczkę z lekiem na nadkwasotę, wypił
trzy duże łyki i skrzywił się, kiedy żołądkiem targnął jeszcze
jeden gwałtowny skurcz. Trzydzieści osiem lat to za wcześnie
na wrzody, pomyślał. Ale trzydzieści osiem lat to też za
wcześnie na taką odpowiedzialność. Jak zwykle, kiedy ból
bardzo mu dokuczał, wracał myślą do własnych osiągnięć. Z
satysfakcją rozpatrywał kolejne szczeble kariery, które
pokonał. Jedynym człowiekiem stojącym nad nim we
władzach był Hatcherly, już tylko prezes całego konglomeratu
HatchCo, Deng Hiu. Wyżej stał generał Yu, który kontrolował
cały COSTIND. Jedynym przełożonym Yu był minister obrony
w Pekinie, a na szczycie piramidy stał prezydent Chin. Liu
przebył już dwadzieścia szczebli kariery i zostały mu tylko
cztery. Gdyby odniósł sukces w operacji „Czerwona Wyspa",
miałby zapewnioną prezesurę Hatcherly Consolidated.
Musieliby mianować go generałem, skoro zbliżyłby się tak
bardzo do prezesury Komisji Technologii Naukowych i
Przemysłu dla Obrony Narodowej. Oceniał, że przejście z
COSTIND-u do ministerstwa obrony zajęłoby mu najwyżej dwa
lata.
Ból żołądka minął.
Liu żałował, że okaleczył Pinga. Roztrzaskanie nóg temu
młodemu urzędnikowi było karą zbyt surową za popełniony
błąd. Wystarczyłaby zwykła reprymenda. Ale Liu zrobił z tego
pokazówkę dla innych. Jeśli w ogóle ktoś powinien być
ukarany, to Chen, za to, że dopuścił, by złodzieje wtargnęli do
portu. Liu wiedział, że chińska firma musiała się zgodzić na
obecność panamskich żołnierzy wokół terminalu, bo tego
domagali się jej panamscy partnerzy biznesowi; bardziej
należało własnymi siłami strzec magazynu przed
włamywaczami.
W operacji „Czerwona Wyspa" wszystkie fazy były
jednakowo ważne. Teraz, kiedy oddane do dyspozycji Liu
oddziały stawały się coraz bardziej aktywne, nie mógł pozwolić
na żaden nieostrożny krok. Tak surowe ukaranie Pinga miało o
tym wszystkim przypomnieć.
Musiał utrzymać kontrolę i dyscyplinę i mieć pewność, że
wszystko idzie zgodnie z planem. Wszelka zwłoka mogła
spowodować zakończenie przez Pekin całej operacji.
„Czerwona Wyspa" była ryzykowną zagrywką, w której
powodzenie w najwyższych kręgach władzy mało kto wierzył.
Zgodzili się na jej przeprowadzenie tylko dlatego, że Liu
zapewnił ich, iż nie ma tu nic do stracenia. Ale czuł, że presja na
niego narasta. Złoto musiało zniknąć.
Limuzyna wpadła w wybój i Liu zaklął. Nie był ksenofobem
ani rasistą, ale po miesiącach pobytu w Panamie znienawidził
wszystko co panamskie. Od nieustannego deszczu i duszącej
wilgoci powietrza w upały po jedzenie, od którego otwierały się
wrzody w żołądku; zaś spasieni urzędnicy nigdy nie mieli dość
łapówek - Liu tego wszystkiego serdecznie nienawidził. Ale
ludzi najbardziej.
Gdyby nie dążenie Stanów Zjednoczonych do zbudowania
kanału, Panama wciąż byłaby zacofaną prowincją Kolumbii.
Amerykanie dosłownie stworzyli to państwo z niczego.
Theodore Roosevelt wsparł powstanie wzniecone przez
Panamczyków kanonierkami i uznał zalążek państwa, zanim
wysechł atrament, którym spisano jego konstytucję. Od tamtej
pory Stany Zjednoczone wpompowały tu miliardy dolarów,
tworząc z Panamy punkt przecięcia dróg handlowych.
Oczywiście, Liu potrafił zrozumieć frustrację ludzi
traktowanych przez gringo jak obywatele drugiej kategorii, ale
drugie miejsce za najpotężniejszym krajem na półkuli było
lepsze niż pierwsze w szambie Trzeciego Świata. A Panama
zmierzała w tym kierunku.
Singapur był jedynym krajem w okolicach równika, w
którym obywatelom zapewniono przyzwoite standardy życia.
Wszystkie inne popadły w tropikalną apatię, która sprawiła, że
znalazły się daleko w tyle za światem uprzemysłowionym. Liu
rozumiał, że składało się na to wiele czynników, ale według
niego główną przyczyną było to, że tropiki rodziły lenistwo.
Nadejście zimy na północnej półkuli zmuszało rolników do
szybkich zasiewów i zbiorów, żeby zdążyć przed pierwszymi
mrozami. Taki rytm pracy przetrwał do epoki przemysłowej i
stał się podwaliną prosperity w Europie, Ameryce, Japonii,
Australii i części północnych Chin.
Pas równikowy nie znał pośpiechu. Sucha pora niewiele
różniła się od deszczowej. Nie było powodu, żeby się spieszyć. I
taki stosunek do pracy wciąż obowiązywał w epoce rozwoju
przemysłu. Nie było presji na doprowadzenie do końca
przedsięwzięcia, bo następny dzień miał być taki sam jak
poprzedni. Liu nie winił pojedynczych ludzi za kształt całego
społeczeństwa, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcą się
przystosować do tempa pracy obowiązującego w świecie
uprzemysłowionym. Oczekiwali, że reszta świata dostosuje się
do ich tempa. Bankierzy w Panamie lekceważyli klientów,
którzy czekali na nich godzinami, podczas gdy oni sami bawili
na obiedzie albo u swoich kochanek. To lenistwo było cechą
tubylców, ale Liu obawiał się, że udzielało się jego ludziom. W
Chinach Ping nie ośmieliłby się spojrzeć na złoto.
Liu zyskał pewność, że dzisiejsza demonstracyjnie
wymierzona kara dała mu jeszcze kilka tygodni wymuszonego
strachem posłuchu. Więcej czasu nie potrzebował.

***

Dom, w którym mieli znaleźć schronienie, mieścił się w


spokojnej dzielnicy, w północnej części stolicy Panamy. Był to
niczym się niewyróżniający parterowy betonowy bungalow, z
małymi oknami w podniszczonych aluminiowych ramach i
lekko spadzistym dachem z dużym okapem, chroniącym drzwi
wejściowe przed deszczem. Pozostałe domy na ulicy były do
niego bardzo podobne, różniły się tylko kolorem. Dom-
kryjówka miał odcień wyblakłego różu.
René Bruneseau nie chciał odpowiedzieć na żadne pytania
Mercera, dopóki nie weszli do środka, ale Mercer paru rzeczy
domyślił się sam. Po pierwsze, że Bruneseau pracował dla
którejś z francuskich agencji wywiadowczych. Jak inaczej
można było wytłumaczyć obecność żołnierzy Legii
Cudzoziemskiej?
Wobec nieoczekiwanego obrotu wypadków Mercer musiał
znów odzyskać kontrolę nad sytuacją. Kiedy więc zwalisty
Francuz odwrócił się do niego za progiem, geolog wymierzył w
nieogoloną szczękę Bruneseau tak silny cios, że ten potężny
mężczyzna przeleciał przez otwarte drzwi i runął na podłogę.
– To za to, że o mało mnie nie zabili w Paryżu - syknął
Mercer, a w jego dłoni jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki pojawił się pistolet. Skierował go w stronę stojącego
najbliżej żołnierza Legii. - To nie wasza sprawa - ostrzegł.
René, leżący na wytartym dywanie, przez chwilę wpatrywał
się w niego ze złością, a potem kiwnął głową, rozluźniając się.
Gestem dał żołnierzom znak, żeby się cofnęli.
– Chyba na to zasłużyłem, doktorze Mercer.
Podniósł się z podłogi i poruszył szczęką.
– Niezły cios. Pana przyjaciel, Jean-Paul Derosier, mówił, że
nie powinienem pana lekceważyć. Chyba nie wie o panu nawet
połowy. Ale zamiast mieć do mnie pretensje, powinien mi pan
podziękować za to, że dwa razy w ciągu dwóch dni uratowałem
pański tyłek. Dzisiaj w HatchCo i wczoraj, kiedy dwóch
pupilków Hatcherly z batalionów śledziło pana po wyjściu z tej
japońskiej restauracji.
Wciąż nie mogąc dojść do siebie po niespodziewanym
przyjściu im na ratunek, Mercer spoglądał na niego pustym
wzrokiem.
– Sądzi pan, że pana nie obserwowali? - ciągnął Francuz. -
Ludzie Liu znali każdy pański ruch od chwili przylotu do
Panamy. W bardzo krótkim czasie Liu zbudował tu cholernie
dobrą siatkę szpiegowską. Ale ja też. Pamięta pan towarzystwo
z kolacji?
– Ci Niemcy przy grillu?
– Na tym polega urok Legii - są w niej ludzie z całego świata.
To byli żołnierze, którzy między innymi dzisiaj was
wyratowali.
– Kto jest Niemcem? - spytała Lauren, wyłaniając się spoza
zasłony deszczu spływającego z okapu. Nie widziała niczego, co
tutaj zaszło.
– Nikt, kapitan Vanik - odparł Bruneseau. - Małe
nieporozumienie.
Lauren napotkała wzrok Mercera i zrozumiała, że jest tak
samo oszołomiony jak ona. Cała się trzęsła od adrenalinowego
kaca po akcji. Była zaskoczona, że w Panamie działają
francuscy szpiedzy. Miała nadzieję, że w obecności Mercera
nieco się uspokoi, ale teraz wiedziała, że nie może na to liczyć.
Bruneseau zaprowadził ich do małego salonu. Były w nim dwie
kanapy, a na ścianie widniał brudny zarys wiszącego tu
niegdyś krucyfiksu. Między kanapami stał stolik do kawy, na
nim - popielniczki z wysypującymi się z nich petami. Z kuchni
wyszedł żołnierz ze skrzynką zimnych piw, postawił sześć na
stole i poszedł do sypialni na omówienie akcji. Mercer i Lauren
zostali sami z Renem Bruneseau.
Szpieg szwajcarskim scyzorykiem otworzył trzy piwa i dwa
im podał.
– Dobrze, odpowiadając na pana oskarżenia, tak,
wystawiłem pana w Paryżu z pomocą Jeana Derosiera. Niech
pan go nie wini. Mój rząd nie dał mu wielkiego wyboru.
– Chcieliście dotrzeć do tego, kto wykupywał materiały
dotyczące Panamy? - Mercer znał już odpowiedź i potrzebował
tylko potwierdzenia.
– Zgadza się.
– Ale dlaczego? - spytała Lauren. - Jaki macie w tym interes?
– Mówiąc szczerze, pani kapitan... - Bruneseau zapalił
papierosa, trzymając go francuską modą wewnątrz dłoni -
...taki, że pani kraj nie przejawia już żadnego zainteresowania
Panamą mimo dowodów, że Chińska Republika Ludowa
wykupuje wielkie połacie Panamy i w ciągu roku zdobędzie
kontrolę nad kanałem.
Lauren nie wystarczyła taka odpowiedź, choć wiedziała, że
to prawda.
– A jaki w tym interes ma Francja?
Bruneseau spojrzał na nią z zainteresowaniem, jakby
właśnie przeszła jakiś nieoficjalny test. Z podziwem skłonił
głowę.
– Bardzo dobrze, pani kapitan. Myślę, że pani przyjaciel
Mercer zostawiłby ten temat, ale pani chce usłyszeć więcej.
Dlaczego?
– Bo Francja nigdy nie zdradzała zainteresowania Ameryką
Środkową, nie wydawaliście się też nigdy specjalnie
zaniepokojeni ostatnią geopolityczną ekspansją Chin. A na
koniec dlatego, że bardzo mało francuskich statków przepływa
przez kanał i w bardzo małym stopniu wasz PKB zależy od
przewożonych tędy surowców. Wasze położenie geograficzne
izoluje was od tego, co się dzieje w Panamie.
– Tymczasem - przerwał jej Bruneseau - do Stanów
Zjednoczonych należy od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu
procent przepływających tędy towarów, a mimo to
wycofaliście się stąd. Właściwie porzuciliście Panamę,
zostawiając około trzech miliardów dolarów w
zainstalowanych tu urządzeniach, między innymi dość
nowoczesnym systemie anten i stacji nasłuchowej na wzgórzu
Ancon.
Lauren od razu pojęła, co Francuz ma na myśli.
– Ariane.
René wzniósł do niej toast piwem.
– To nie ja powiedziałem, ale chyba mogę potwierdzić. -
Zerknął na Mercera. - Rozumie pan, o czym rozmawiamy?
Traktował Mercera jak idiotę, być może mszcząc się za cios.
Mercer nie zamierzał mu na to pozwolić.
– Ponieważ Europejska Agencja Kosmiczna wystrzeliwuje
rakiety Ariane z Kourou w Gujanie, w Ameryce Południowej,
uważacie chińską stację nasłuchową w Panamie za potencjalne
zagrożenie.
– A pan by nie uważał? Nie wszystkie zadania Ariane mają
cywilny charakter, a stacja nasłuchowa, która może
przechwytywać radiowe polecenia wysyłane do naszej rakiety,
mogłaby dostarczyć sporo informacji o naszych
możliwościach.
– Czyli Francja zamierza w końcu przeciwstawić się
rosnącym wpływom Chin. - Na twarz Lauren wypłynął
gniewny rumieniec. - Najwyższy czas, żeby nasi sojusznicy
zobaczyli, co się dzieje.
Bruneseau puścił tę obelżywą uwagę mimo uszu,
obserwując reakcję Mercera.
Mercer nie zareagował na słowa tłumacza Francuza,
ponieważ jego wyjaśnienia wydały mu się trochę dziwne.
Dopóki nie miał sposobności porozmawiać o tym sam na sam z
Lauren, nie chciał drążyć tego tematu.
– Co w tym wszystkim robię ja?
– Żeby na to odpowiedzieć, muszę kilka spraw wyjaśnić.
Zanim wasz kraj oddał kanał, Panama była kawałek po
kawałku wykupywana. Zaczęło się od drobiazgów, kilku firm,
paru umów, ale tempo wykupu rosło. Główna tutejsza firma
telekomunikacyjna niedawno sprzedała czterdzieści procent
udziałów firmie chińskiej. Tylko chińskie firmy dostają
licencje na wydobycie minerałów. Amerykańska spółka
kolejowa straciła linię biegnącą przez Przesmyk Panamski na
rzecz Hatcherly Consolidated, które kończy także budowę
rurociągu naftowego łączącego oba wybrzeża Panamy:
atlantyckie i pacyficzne. Hatcherly wymusiło na prawie
niezależnej firmie z Hongkongu zrzeczenie się jednej trzeciej
portu kontenerowego w Balboa.
– Prawie niezależnej?
– Firma nazywa się Hutchinson Wampoa. Chodzą pogłoski,
że kontroluje ją rząd w Pekinie. Kto wie? Ale powiązania
Hatcherly z COSTIND-em i, co za tym idzie, z chińską armią są
dobrze udokumentowane. Kolejny bezdyskusyjny fakt jest
następujący - gdy chińskie firmy inwestują w jakimś kraju,
kraj ten szybko przenosi swoje dyplomatyczne placówki z
Tajwanu do komunistycznych Chin.
– Coś takiego dzieje się tutaj? - spyta! Mercer.
– Nie doszłoby do tego za poprzedniego prezydenta. Ochoya
był zaciekłym antykomunistą. Nikt nie wie, jak jest z Quintero,
bo nikt nie wie, kto tak naprawdę stoi za jego wyborem. Nie
możemy zapominać, że korzyści płynące z wolnego rynku nie
objęły najbiedniejszych, przez co w całej Ameryce Łacińskiej
znów zyskuje na popularności marksizm. Być może Quintero
jeszcze się skieruje w tę stronę.
– Ustaliliście więc, że Chiny wykazują duże zainteresowanie
Panamą, a Stany Zjednoczone nic w tej sprawie nie zrobiły. To
wciąż nie tłumaczy, dlaczego wciągnęliście w to mnie.
– Ponieważ przez wiele miesięcy nie wiedziałem, kto tu
pociąga za sznurki. Póki Hutchinson Wampoa nie zostało
zmuszone do oddania części portu, myślałem, że to oni stoją za
tą systematyczną ekspansją. Potem zrozumiałem, że ekspansji
dokonuje Hatcherly. Liu Yousheng jest w nim głównym
chińskim koordynatorem.
– A więc skupił pan swoje śledztwo na nim?
– Otóż to. Zanim ustaliłem, że to Liu, on zdążył już
zorganizować wykupienie dokumentów związanych z Panamą
od rodziny, która je posiadała, na kilka tygodni przed aukcją.
Musieliśmy improwizować, dlatego właśnie operacja w Paryżu
wymknęła się nam spod kontroli. Hatcherly musiało się
zdemaskować na tyle, żeby można było rozpocząć oficjalne
śledztwo, schwytać ich ludzi we Francji, żeby dotrzeć do
kierujących firmą w Panamie.
– Wykorzystując mnie jako przynętę.
– Monsieur Derosier powiedział, że pan da sobie radę. Poza
tym mieliśmy agentów w galerii i w hotelu Crillon, gdzie
według niego zazwyczaj pan się zatrzymywał. Kiedy
powiedział pan Derosierowi, że tym razem zamieszkał gdzieś
indziej, jedyne, co mogłem zrobić, to pana śledzić.
– Kiedy ten chłopak próbował ukraść mi dziennik, pan
wiedział, że stoją za tym ludzie Liu.
– Tak jest. Nie sądziłem jednak, że uda się go panu złapać,
więc go zastrzeliłem. - To była odpowiedź na jedno z wielu
pytań, które nie dawały Mercerowi spokoju od tamtego
wieczoru. W głowie jednak wciąż wirowały mu dziesiątki
innych.
– Zanim zdołaliśmy zabezpieczyć teren - ciągnął Bruneseau -
schował się pan do katakumb, ścigany przez tych chińskich
zabójców. Nie wiedziałem, że wyszedł pan żywy z kanałów,
dopóki pana nazwisko nie pojawiło się na lotnisku Charles'a de
Gaulle'a, kiedy wylatywał pan z Francji. Zakładam, że
zabójcy...?
– Spłynęli kanałami. - Dowcip Mercera nie rozbawił szpiega.
- Skąd pan wiedział, że tych ludzi wysłali Liu i Hatcherly?
– Bo śledziliśmy ich od Panamy. Zainteresowanie Liu
dawnymi dziennikami i pamiętnikami było czymś, czego nie
umieliśmy wytłumaczyć, anomalią w jego działaniach, którą
uznaliśmy za coś istotnego. Szczerze mówiąc, zgadywaliśmy,
bo wszystkie inne próby infiltracji jego imperium kończyły się
niepowodzeniem.
– A te dzienniki rzeczywiście są ważne? - spytała Lauren.
Bruneseau wzruszył ramionami.
– Nie wiemy, dlaczego mu na nich zależało, ani co zrobił z
tymi, które kupił. Jak mówiłem, jego organizacja okazała się
nieprzenikalna.
– Niezupełnie - skwitował Mercer. Przecież jemu i Lauren
udało się przedostać na teren firmy.
Francuz spochmurniał.
– Dwa tygodnie temu udało się nam wprowadzić dwóch
ludzi do terminalu. Zwłoki jednego wyłowił z jeziora Gatun
statek wycieczkowy, ciało drugiego najpewniej spłynęło już do
Oceanu Spokojnego. Obserwowaliśmy terminal, dlatego
mogliśmy was dzisiaj uratować. Wciąż nie wiem, jak się wam
udało dostać do środka.
– Zamknęliśmy się w kontenerze na stacji przeładunkowej w
Cristobal, a nasz człowiek wewnątrz terminalu wypuścił nas,
kiedy pociąg dotarł do portu.
– Sprytnie - skomentował Bruneseau po chwili
zastanowienia. - I czego się dowiedzieliście?
– Nie tak szybko - powiedział Mercer. - Wciąż nie
odpowiedział pan na sporo pytań. Wytłumaczył pan, jak
posłużył się mną w Paryżu, ale nie - po co. Dlaczego ja, a nie
któryś z waszych ludzi?
– Nie mieliśmy czasu na wiarygodne zamaskowanie naszej
akcji, a w rozmowie z Derosierem wspomniał pan, że
przyjeżdża kupić pamiętnik dla przyjaciela, Gary'ego Barbera,
który jest już w Panamie.
– Wie pan, że on nie żyje?
– Tak, wiemy, że znalazł pan jego zwłoki i pomógł urządzić
pogrzeb.
Mercer zorientował się, że Bruneseau nie wiedział
wszystkiego. Mercer nie był na pogrzebie, ale Bruneseau mógł
tak uważać, skoro jego ludzie podsłuchiwali rozmowę Mercera
z Marią Barber przy kolacji, do czego szpieg już się zresztą
przyznał. Mercer zrozumiał, że Francuz ma w ręce pewne
elementy układanki, a on i Lauren - inne. Musiał zdecydować,
czy chce się podzielić swoją wiedzą, a żeby to zrobić, musiał
zapomnieć o tym, jak go potraktowano. Miał ochotę
powiedzieć Francuzowi, żeby się odpieprzył, a potem stąd
wyjść, ale serce podpowiadało mu, że wyjaśnienie do końca
tajemnicy śmierci Gary'ego było ważniejsze niż folgowanie
złości.
W milczeniu wymienił z Lauren spojrzenia. Chwila, gdy
patrzyli sobie w oczy, wystarczyła, by podjął decyzję. Musieli
Francuzowi zaufać. Nie mieli wyboru.
– Podczas tamtej kolacji kłamałem - przyznał się Mercer. -
Nie było mnie na pogrzebie. Lauren i ja zostaliśmy uwięzieni
na jeziorze powyżej obozu Gary'ego. Ukrywaliśmy się przed
ludźmi z helikoptera należącego do Hatcherly Consolidated.
Ucieszył się, widząc, że udało mu się wytrącić Francuza z
równowagi.
– Foch, niech pan tu przyjdzie! - zawołał Bruneseau do kogoś
w drugim pokoju. Po kilku sekundach zjawił się jeden z
komandosów Legii. Był trochę starszy od tych, których Mercer
widział, a choć na czarnym mundurze nie miał oznaczeń rangi,
Mercer domyślił się, że jest oficerem dowodzącym grupą. Miał
jasne włosy i czujne niebieskie oczy. Był przystojnym
Europejczykiem, a wyglądem przypominał raczej modela niż
żołnierza.
– Poruczniku Foch, to są doktor Mercer i kapitan Vanik z
amerykańskiej armii. Foch jest moim człowiekiem numer dwa.
Opowiedzcie nam dokładnie, co się wydarzyło nad jeziorem.
Mercer się zawahał; zastanawiał się, czy powinien mówić im
wszystko. Zdecydował, że tak, i opowiedział całą historię, od
swojego przylotu do Panamy po odkrycie złotych sztabek w
magazynie Hatcherly. Wyznał też, że uważa, iż złoto pochodzi
z dwukrotnie zrabowanego skarbu. Lauren dodała kilka
szczegółów, o których zapomniał.
Za milczącym porozumieniem żadne z nich nie wspomniało
o Roddym Herrarze ani Harrym Whicie.
– Możecie jeszcze raz wykorzystać swojego człowieka w
porcie? - spytał porucznik Foch, kiedy skończyli opowiadać.
– Nie - odparł natychmiast Mercer. - Po pierwsze, nie będę
ryzykował jego życia, a po drugie, po dzisiejszym wieczorze
wszystko, co Hatcherly tam ukrywa, zniknie. Nie ma powodu
wchodzić tam jeszcze raz.
– Uważacie, że powinniśmy śledzić to złoto? - Bruneseau
palił czwartego papierosa.
– Jeśli Hatcherly ma w Panamie jakąś piętę achillesową, jest
nią właśnie złoto. Myślę, że cokolwiek tu planują, dotyczy
skarbu. Oczywistym miejscem podjęcia pościgu jest jezioro.
Należy jeszcze raz tam pojechać. Nie miałem okazji przeczytać
dziennika Lepinaya, ale najwyraźniej Liu uważa, że to coś
ważnego.
– Ma pan ten dziennik przy sobie? - spytał Foch.
– W hotelu. Mogę go zabrać w każdej chwili.
– Nie, nie może pan - powiedział Bruneseau. - Dzisiaj rano
opuścił pan Panamę.
Mercer nie zrozumiał.
– Słucham?
– Po tym, jak kilku moich ludzi, taranując ich samochód,
zatrzymało eks-Durniów, którzy śledzili pana po wyjściu z
restauracji, kazałem żołnierzowi, bardzo do pana podobnemu,
polecieć do Miami, upewniwszy się uprzednio, że śledzą go
ludzie Liu. Nie tylko my podsłuchiwaliśmy waszą rozmowę.
Wpadli na jego trop niedaleko hostelu, o którym mówił pan
Marii Barber. - René poruszył się na kanapie. - Poza tym
czytałem ten dziennik w Paryżu, zanim Derosier go panu dał.
Nic w nim nie ma.
Mercer był pod wrażeniem sumienności francuskiego
agenta, żachnął się jednak na ostatnie słowa.
– A skąd pan to wie? Ma pan inżynierskie wykształcenie?
Geologiczne? Wie pan w ogóle, kim był Godin de Lepinay? -
Milczenie Bruneseau wystarczyło Mercerowi za odpowiedź. -
Nie. Tak myślałem.
Foch zesztywniał, słysząc jego ton, ale Bruneseau nie
wyglądał na poruszonego. Długo milczał, zanim odchrząknął, i
nachylił się do przodu.
– Uważa pan, że w dzienniku może być coś, co przeoczyłem?
– Chodzi mi o to, że to możliwe.
– Jest pan skłonny podzielić się tym, czego się pan z niego
dowie?
– Jeśli pan jest skłonny pomóc mi, kiedy wrócę nad jezioro.
– Kiedy my wrócimy nad jezioro. - Lauren w geście
solidarności dotknęła nogi Mercera.
– Chyba jestem to wam winien - westchnął René z
rezygnacją w głosie. Jego śledztwo w sprawie Hatcherly
utknęło w martwym punkcie, a Mercer oferował mu
możliwość rozpoczęcia go od nowa. - Nie mogę odciągnąć zbyt
wielu ludzi z portu towarowego Hatcherly, więc dam wam
dwóch oraz Focha i siebie.
Mercer kiwnął głową.
– Niech będzie. Kiedy?
– Możemy wyruszyć jutro po południu. Wy dwoje możecie
przenocować tutaj.
Mercer szeptem spytał Lauren, czy ma przy sobie telefon
komórkowy. Powiedziała, że zostawiła go w domu.
– Najpierw muszę załatwić kilka spraw - powiedział do René.
- Spotkamy się tutaj jutro w południe.
– Nie może pan wrócić do hotelu Caesar Park. Ludzie Liu
uważają, że wyjechał pan z Panamy. Pojawienie się w
publicznym miejscu to niepotrzebne ryzyko.
– Będziemy spać w mieszkaniu Lauren.
Lauren zrobiła wielkie oczy. Właśnie się o tym dowiedziała.
– Dobrze. O ile wiemy, Liu nie podejrzewa, że ona bierze w
tym udział. Tam nie powinno wam nic grozić. Jeden z moich
ludzi odwiezie was i odbierze w południe.
– W takim razie do jutra.
Mercer wstał. Coś nagle przyszło mu do głowy i z
niecierpliwością czekał, by sprawdzić, czy ma rację.
Czterdzieści minut później Lauren przekręciła klucz w
zamku swojego mieszkania, w wieżowcu nad Zatoką
Panamską. Ponieważ czynsz płacił za nią amerykański rząd,
mieszkanie nie należało do drogich - znajdowało się na jednym
z niższych pięter, okna wychodziły na ląd.
– Powiesz mi, po co ci ten telefon? - spytała.
– Za chwilę.
Mercer wziął do ręki jej telefon i zadzwonił do Caesar Park,
prosząc o połączenie z pokojem Harry'ego. Czekając, rozejrzał
się po salonie. Meble wyglądały na stałe wyposażenie wnętrza,
a Lauren ustawiła na nich kilka osobistych drobiazgów,
głównie zdjęć rodzinnych, w tym jedno przedstawiające ją w
jednoczęściowym stroju płetwonurka ukazującym muskularne
krągłości jej ciała. Mercer odwrócił się, zanim spostrzegła,
czym się zainteresował. Harry odebrał telefon po piątym
dzwonku.
– Jak poszło?
– Miałeś czekać przy telefonie, aż zadzwonię - skarcił go
Mercer.
– Byłem w kiblu. Jedzenie mnie tu zabija, chyba mi du...
Mercer przerwał, zanim Harry zdążył dokończyć obrazowy
opis swoich dolegliwości.
– Wyobrażam sobie.
– No to jak poszło?
Mercer nakreślił pobieżnie przebieg wydarzeń, a na koniec
spytał, czy Harry i Roddy zgodziliby się wykonać dla niego
małą robotę.
– O co chodzi?
– O wywrotki. Opancerzonego samochodu dawno już na
pewno nie ma, ale chciałbym, żebyś razem z Roddym pojechał
za jedną z wywrotek. Do czego były im w porcie potrzebne?
Wydaje mi się, że coś się za tym kryje.
– Roddy jest obok mnie, a samochód stoi w hotelowym
garażu. Już jedziemy.
– Zanim pojedziecie, wymeldujcie się z Caesar Park i
znajdźcie inny hotel.
– Dlaczego? Tu mi się podoba. To pałac i muszę powiedzieć,
że do mnie pasuje.
Mercer się zaśmiał.
– Przykro mi to mówić, stary, ale dla ciebie za dobry byłby
nawet zakaraluszony motel. Jest oczywiste, że i żabojady, i Liu
Yousheng śledzili mnie: moja kolacja z żoną Gary'ego stała się
dla nich wspaniałym widowiskiem. A mimo to ani jedni, ani
drudzy nie wiedzą o tobie i o Roddym, i chciałbym, żeby tak
zostało.
– Czyli będę twoim asem w rękawie, tak? - Harry'emu
spodobała się ta myśl.
– To spory krok do przodu w porównaniu z twoją zwykłą
rolą pijaka w rynsztoku.
– Hej, raz tylko zasnąłem w rynsztoku, jak wracałem od
Małego - zaprotestował Harry. - Musisz do tego ciągle wracać?
– To zemsta za szpital.
– Czyli jesteśmy kwita?
– Ani trochę - odparł Mercer, śmiejąc się szeroko. Odłożył
telefon, kiedy Harry obiecał, że wprowadzi się na parę dni do
Roddy'ego. Dziennik miał zatrzymać przy sobie, dopóki Mercer
nie wróci znad Rzeki Zniszczenia.
– „Pijak w rynsztoku", jak wy się do siebie odzywacie? Zdarza
się wam mówić sobie coś miłego?
– Właśnie mówiliśmy. - Mercer z westchnieniem opadł na
kanapę Lauren. - Teraz wiesz, dlaczego nie chciałem dzwonić z
ich kryjówki.
– Nie chciałeś, żeby Bruneseau podsłuchiwał. Nie ufasz mu?
– Nie ma szpiegów, którym bym ufał. Z wyjątkiem tu
obecnych. Jak już dotrzemy nad jezioro i zdobędziemy dowody,
że Hatcherly plądruje stanowisko archeologiczne, nie chcę
mieć z Bruneseau więcej do czynienia. A co do Chin
przejmujących Kanał Panamski? Błędem było, że Stany w ogóle
go oddały, więc mam gdzieś, co się z nim stanie teraz.
– Bzdura! - warknęła Lauren, ani przez chwilę nie wierząc w
jego kłamstwa. Mercer uniósł brew, mimo wszystko
zadowolony, że go przejrzała. - Obserwowałam cię przez
ostatnich kilka dni - ciągnęła - i chyba wiem, co cię kręci.
Bruneseau pomachał ci przed nosem kolejnym wyzwaniem i
nie możesz się doczekać, kiedy się z nim zmierzysz.
– To aż takie oczywiste? - Mercer uśmiechnął się, widząc jej
wściekłość.
– A po co wysłałbyś Harry'ego za tymi wywrotkami? Już się
domyśliłeś, że Hatcherly kombinuje coś więcej niż tylko
szmugiel złota. Pleciesz bzdury, że nie obchodzi cię, co się
stanie z kanałem, bo chcesz się mnie pozbyć, tak jak zamierzasz
się pozbyć Bruneseau.
– To nie twoja walka - powiedział Mercer z powagą.
– Nie próbuj mnie odsuwać, bo jestem kobietą - odparowała
ze złością. W przeciwieństwie do wielu kobiet, które maskują
swoją seksualność, obronnym gestem krzyżując ręce na
piersiach, Lauren stała z dłońmi na biodrach, dumnie
wypinając pierś. - To tak samo moja walka, jak i twoja.
– Nie chcę cię w to mieszać, bo jesteś oficerem armii Stanów
Zjednoczonych, który pomagając mi, może stracić wszystko. -
Mercer również podniósł głos. - A nie dlatego, że jesteś kobietą.
Staram się chronić twoją karierę, nie twoją płeć.
Lauren gniewnie zmarszczyła brwi, a potem nagle się
uspokoiła, bo zrozumiała, że Mercer nie kłamie. Nie był typem
mężczyzny, który nie dostrzega granicy między rycerskością a
męskim szowinizmem. Powiedziała łagodnie.
– Bardzo ci dziękuję, ale to moja kariera. A poza tym mam
tajną broń, która może mnie wydostać z każdych opałów w
armii. - Przerwała trochę zawstydzona. - Mój ojciec jest
generałem.
Mercera zaskoczyło to wyznanie, tak samo jak jego
implikacje. Nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie dopiec.
– Nie masz chęci, żeby zawołać tatę na pomoc?
Najeżyła się. Przez całą karierę starała się nie dać powodu do
plotek, że to ojciec stoi za wszystkimi jej awansami. Wiedziała,
że to nieprawda, i nie musiała niczego udowadniać, mimo to
wybierała trudne przydziały, żeby zamknąć usta plotkarzom, i
rozmyślnie stroniła od zadań, które dawały szansę na szybkie
awanse. Bolało ją, że była zmuszona sabotować własną karierę,
bo jej ojciec, zrządzeniem losu, był generałem.
Zrozumiała, że Mercer żartował, bo skąd mógł wiedzieć, co
inni mówili za jej plecami.
– Nigdy nie musiałam, ale ta możliwość jest zawsze otwarta.
A jak komuś o tym powiesz, to będziesz połykał własne zęby -
odparła nieco zawstydzona.
Mercer domyślił się, że trafił w czuły punkt. Wyobrażał
sobie, jakie piekło przeszła jako córka generała - to jak być
uczniem w szkole, w której jedno z rodziców jest dyrektorem.
Tyle że to nie była szkoła. To było jej całe życie. Pożałował, że
nie ugryzł się w język.
– Umowa stoi.
Lauren kiwnęła głową w milczącym porozumieniu. Ona
znała jeden z jego najgłębiej skrywanych sekretów, on -
przyczynę trapiącej ją zgryzoty. Żadne z nich nie zamierzało się
z tego zwierzać, a mimo to tak się stało. Odwróciła się, zanim
zalał ją rumieniec.
– Daj mi piętnaście minut pod prysznicem i łazienka jest
twoja. Jest chyba kilka piw w lodówce, jeśli chcesz.
Silny strumień wody powoli usuwał zmęczenie z mięśni i
rozluźniał zesztywniałe kończyny. Lauren rozkoszowała się
gorącą wodą. Dwa razy namydliła i spłukała całe ciało, a skórę
głowy masowała tak długo i mocno, aż ją zapiekła. Choć cały
organizm dopominał się snu, myślała o mężczyźnie
czekającym w drugim pokoju. Był całkowicie niepodobny do
innych, których dotąd spotkała. Przystojny, tak, ale nie to ją w
nim pociągało. Budził w innych posłuch. Ludzie wyczuwali
jego pewność siebie i bezwiednie na nią reagowali. Bruneseau
był przeszkolonym szpiegiem, ale pod koniec rozmowy to on
przyjmował polecenia od Mercera, zwykłego geologa. Pod tym
względem Mercer przypominał Lauren jej ojca.
Skąd ta myśl? Przestań, Lauren, skarciła się. Freudowski
psychoanalityk miałby tu coś do powiedzenia.
Przypomniała sobie, jak Mercer patrzył na jej zdjęcie w stroju
kąpielowym i jak przyjemnie się jej wtedy zrobiło. Szybkim
ruchem odkręciła zimną wodę. Zimny strumień rozproszył
myśli zmierzające w niebezpiecznym kierunku.
Wytarła się i wyszła z łazienki, żeby powiedzieć Mercerowi,
że prysznic czeka na niego. Zastała go śpiącego na kanapie,
śmierdzącego potem i walką. Z szafki wyjęła koc i go przykryła.
Nawet we śnie nie złagodniała mocna linia jego szczęki. Lauren
powstrzymała chęć, by dotknąć twarzy tego mężczyzny,
poczuć szorstkość trzydziestogodzinnego zarostu. Zgasiła
światło i poszła spać do swojego łóżka.
Miasto Panama, stolica Panamy

Mercer zawsze miał stereotypowe wyobrażenie o francuskiej


Legii Cudzoziemskiej - samotni wartownicy w odludnych
warowniach z piaskowca, spaleni saharyjskim słońcem i
skazani na klęskę w starciu z przeważającymi siłami wroga.
Gary Cooper w kepi i Berberowie na wielbłądach,
wymachujący saraceńskimi mieczami. To, co zobaczył
poprzedniego wieczoru, ludzi, który uratowali jego i Lauren
przed zbirami z Hatcherly, rozwiało ten obraz. Teraz wiedział,
że towarzyszy im elitarna jednostka, równie dobrze
wyszkolona, co SEAL czy zielone berety.
Mercer i Lauren, wróciwszy do domu kryjówki, zobaczyli, że
dwaj żołnierze mający stanowić ich eskortę podczas wyprawy
nad jezioro, już tam byli. Siedzieli z opaskami na oczach nad
rozłożonymi karabinami FAMAS i na rozkaz porucznika Focha
poskładali je z powrotem tak szybko, że oko nie nadążało za ich
ruchem rąk. Foch zatrzymał stoper, kiedy ostatni żołnierz
zarepetował karabin i wyciągnął go do inspekcji.
– Dwie sekundy szybciej niż ostatnio. Jeszcze raz.
Kiedy żołnierze rozkładali karabiny, Lauren Vanik
popatrzyła na porucznika, marszcząc brwi.
– Uważa pan, że to dobry pomysł ćwiczyć składanie broni na
karabinach, które potem będą użyte w walce?
Foch uśmiechnął się z wyższością.
– Oczywiście, że nie. Tamte mają na wyposażeniu. Te są
ćwiczebne. Proszę się nie martwić, pani kapitan, wiemy, co
robimy.
Do salonu wszedł René Bruneseau. Podobnie jak jego ludzie
miał na sobie cywilne ubranie.
– Dzień dobry, kapitan Vanik, Mercer. Może kawy?
Ponieważ położyli się spać o trzeciej nad ranem, Mercer
skwapliwie się zgodził. Lauren przyrządziła rano wodnistą
kawę instant, która w ogóle go nie rozruszała.
Nad kubkami aromatycznej francuskiej kawy Bruneseau
wyłożył swój plan. Legioniści ukryli śmigłowiec na
opuszczonej plantacji za ruinami Verja Panama, starego
miasta, które pirat Henry Morgan złupił w 1671 roku.
Zamierzali przewieźć nim ponton Zodiac do miejsca powyżej El
Real. Potem przesiedliby się do pontonu na resztę podróży w
górę Rio Tuira. Przed Rzeką Zniszczenia schowaliby zodiaca i
obeszli wulkaniczną górę, wspinając się na nią ze strony
przeciwnej do szeregu wodospadów, po których poprzednio
wchodził na wulkan Mercer z Lauren i Miguelem.
Kiedy René tłumaczył, na czym polega jego strategia, Mercer
włożył film do aparatu, który kupił po drodze. Kupił także
teleobiektyw czterysta milimetrów, największy, jaki sklep miał
w ofercie. Liczył na to, że uda mu się sfotografować, jak ludzie
z Hatcherly plądrują ważne stanowisko archeologiczne.
Lauren zaproponowała, żeby zdjęcia pokazać kuratorowi
Muzeum Antropologicznego Reina Torres de Aruez, którego
reakcja była pewniejsza niż działania rządu Ornara Quintery.
Quintero mieszkał w Pałacu Czapli, prezydenckiej rezydencji.
Minęło dopiero pół roku od naznaczonych korupcją wyborów i
prezydent nie zdążył jeszcze niczego zmienić w
funkcjonowaniu parlamentu ani nie uporał się z biurokracją.
Mercer wątpił, by Liu Yousheng pokazał się osobiście nad
jeziorem, ale gdyby uwiecznił na zdjęciach jakieś inne ważne
osoby z Hatcherly, położyłoby to kres plądrowaniu, a także
dało Bruneseau okazję do zdarcia kolejnych warstw kamuflażu
chroniących podejrzaną firmę. Plan był prosty i stosunkowo
bezpieczny - o wiele lepszy od wkradania się do silnie
strzeżonego portu towarowego. Ogniskowa teleobiektywu
pozwalała im zrobić kilka filmów obciążających zdjęć z dużej
odległości od wykopów Hatcherly nad jeziorem.
Ryzykowna była tylko sama wyprawa przez dżunglę.
Kierowca, który zabrał Mercera i Lauren z jej mieszkania,
powiedział im, że legioniści należeli do trzeciego pułku
stacjonującego w Kourou w Gujanie, skupiającego specjalistów
od walki w dżungli. To, że przydzielono im ochronę obiektu, z
którego wystrzeliwano rakietę Ariane, uwiarygodniało słowa
Bruneseau, ale Mercer nie mógł się pozbyć podejrzeń. Coś, co
powiedziano zeszłego wieczoru, jakaś drobna uwaga zasiała w
nim wątpliwości.
Miał nadzieję, że odpowiedź przyjdzie do niego we śnie, jak
to się często mu zdarzało, ale spał jak zabity od chwili, kiedy
Lauren weszła do łazienki, do momentu, gdy dwie godziny
temu postukała go w ramię, narzekając na jego głośne
chrapanie. Rozmowa z Bruneseau też nic nie dała. Mercer był
wściekły na siebie, że nie potrafi sprecyzować, co go tak
niepokoi. Z tej wściekłości aż napięły się mięśnie w jego
ramionach.
Lauren zauważyła, że się skrzywił, kręcąc szyją.
– Wszystko w porządku? - spytała. Nie wiedzieć czemu
przyszło jej do głowy, że Mercer zaczyna się bać.
Odwrócił się do niej i do Renego.
– Tak, przepraszam. Zamyśliłem się. Kiedy ruszamy?
– Słońce zachodzi dziś około siódmej - wyjaśnił Bruneseau. -
Wyruszymy w odpowiedniej porze, żeby zrzucić zodiaca o
zmroku i popłynąć w górę rzeki pod osłoną ciemności.
Będziemy mieli noktowizory, żeby uniknąć spotkania z innymi
łodziami, chociaż się nie spodziewam, żebyśmy się na jakąś
natknęli. Noc spędzimy w pontonie, a przed wschodem słońca
pomaszerujemy do kaldery.
– Gdzie będzie stał śmigłowiec, kiedy my już znajdziemy się
nad jeziorem? - spytała Lauren.
– Na lotnisku w El Real z „usterką silnika". Jest pomalowany
jak helikopter turystyczny, więc nie będzie przyciągał uwagi.
– To dwadzieścia minut lotu, jeśli zajdzie potrzeba szybkiej
ewakuacji.
– Wiem. - Francuz wcale nie krył niezadowolenia. - Ale nie
ma tam innego miejsca, żeby go ukryć.
– W porządku. Co to za śmigłowiec?
– Jetranger 222.
Lauren kiwnęła głową. Zanim zaczęła pracować w
wywiadzie, latała bellem 205, w wojsku znanym jako UH-1
huey. Chociaż nie siedziała za sterami od czterech lat, była
pewna, że gdyby cokolwiek przydarzyło się pilotowi, dałaby
sobie radę z helikopterem.
– Powiększone zbiorniki?
– Non. Zatankujemy na ful w La Palma. To będzie
wystarczający zapas paliwa na powrót do stolicy Panamy.
Kiedy Mercer już zdobędzie swoje dowody, wrócimy do
pontonu i popłyniemy z powrotem do El Real, gdzie będzie
czekał helikopter.
– Według mnie to dobry plan - zaopiniowała Lauren.
Mercer pomyślał o stu rzeczach, które mogły pójść nie tak,
ale nie znalazł żadnego sposobu zapobieżenia im i zgodził się z
Lauren.
– Zaczynajmy.
Następne dwie godziny spędzili z porucznikiem Fochem -
ponieważ on miał być dowódcą wyprawy - ślęcząc nad
mapami i opowiadając Francuzom o terenie wokół jeziora.
Podobnie jak wielu żołnierzy Legii Foch twierdził, że pochodzi z
Quebecu. Jako Kanadyjczyk nie złamałby reguły, zezwalającej
tylko cudzoziemcowi służyć w tej elitarnej formacji.
Przestrzegając innej tradycji legionistów, Mercer nie pytał go o
imię. Polubił teraz komandosa, który był bezpretensjonalny i
skłonny słuchać uwag cywila, przypuszczalnie dlatego, że
Mercer udowodnił już, co potrafi, dostając się do portu
Hatcherly.
Odpoczywali w domu kryjówce do popołudnia, a potem
zapakowali się do jednej z furgonetek Bruneseau i pojechali
tam, gdzie czekał na nich ukryty helikopter.
Czterdziestominutowa trasa prowadziła przez całą stolicę
Panamę i wzdłuż wybrzeża, obok starego miasta, a potem
autostradą panamerykańską do położonego na odludziu
miasteczka Chepo. Było kiedyś krańcem autostrady, ostatnim
przystankiem przed nieprzebytą dżunglą przesmyku Darien.
Wielu Panamczyków wciąż uważało wszystko, co leżało za
podupadłym miasteczkiem, za terra incognita.
Przed Chepo samochód zjechał z asfaltu i przez kolejne pół
godziny jechali gruntową drogą, coraz bardziej się zwężającą.
Za ostatnim zakrętem wjechali na polanę, gdzie wysoka do
pasa trawa leżała ubita pod płozami helikoptera Bell. Na skraju
dżungli stały ruiny domu właścicieli plantacji. Pnącza i liany
wydawały się wciągać resztki zabudowań pod ziemię.
Żeby wepchnąć do środka helikoptera nienapompowany
ponton, trzeba było wymontować tylne fotele. Bruneseau miał
siedzieć z przodu, obok pilota, a Mercer, Lauren, Foch i dwóch
pozostałych legionistów musieli się jakoś pomieścić w
ładowni. Kierowca furgonetki miał czekać na plantacji na ich
powrót następnego dnia i koordynować łączność z resztą
oddziału w stolicy Panamie. Wystartowali pół godziny po
przyjeździe. Godzinę później zatankowali helikopter na małym
lotnisku w La Palma. Nikt z nich nie przebrał się jeszcze w
wojskowe kombinezony, udawali więc wycieczkowiczów,
którzy lecą na przesmyk Darien. Dopiero kiedy znów
wystartowali, włożyli polowe uniformy. Chociaż obecność
mężczyzn nie peszyła Lauren, uczyniła zadość skromności,
wkładając polową bluzę na czarny T-shirt, który miała na
sobie. Wodoodporne torby z bronią, bojowymi uprzężami i
innym wyposażeniem zostały przymocowane do zodiaca, do
rozpakowania już na rzece.
Korzystając z mapy przypiętej do tabliczki na nodze, pilot -
Australijczyk z pochodzenia - ściął zakręty Rio Tuira. Prowadził
zwinny śmigłowiec tak nisko nad dżunglą, że Mercer widział
małpy wyjące na nich z wierzchołków drzew. Raz spłoszyli
stado papug, które wzbiły się do lotu jak uciekająca tęcza.
Nieustanny huk turbiny śmigłowca i wibrujące dudnienie
łopat wirnika sprawiały, że Mercer mógł myśleć tylko o tym, co
wyczuwał zmysłami - zapach potu tylu stłoczonych ludzi,
dotyk metalowej klamry wbijającej mu się w plecy, smak ostro
przyprawionego obiadu, który zjedli w domu legionistów, salto
żołądka, kiedy jetranger kładł się na boki przy skrętach.
Zamknął oczy na, zdawało mu się, kilka sekund, a kiedy
znów je otworzył, zobaczył, że się ściemniło, i to bardzo.
Wiedział, że w tropikach zawsze tak jest. Słońce tu nie
zachodziło: uciekało za horyzont, jakby ścigała je niecierpliwa
noc. Mercer zerknął na swojego TAG heuera: 19.20. Bruneseau
zaplanował lot idealnie.
Napędzany turbinami helikopter zaczął zwalniać. Rzeka
wiła się w dole po prawej, trzysta metrów od nich, jak
ciemniejsza rana na tle ciemnej dżungli. René Bruneseau
przyjrzał się jej przez monokular na podczerwień, szukając
charakterystycznego błysku silnika łodzi albo ludzkiego ciała.
Mercer zobaczył, że Francuz mówi coś do pilota przez system
łącznościowy helikoptera i jetranger bokiem ruszył w stronę
Rio Tuira.
Byli na miejscu. Wchodzili do akcji i nagle umysł Mercera
zalały najróżniejsze myśli. Ręce zrobiły mu się śliskie od potu, a
serce zaczęło walić jak u schwytanego zwierzęcia. Zdał sobie
sprawę, że to nie strach, ale ekscytacja, którą czuł, kiedy był
tuż-tuż od znalezienia odpowiedzi na dręczące go pytanie. W
dżungli na dole czekało rozwiązanie zagadki. Wreszcie się
dowie, dlaczego zwłoki Gary'ego Barbera zostały
zbezczeszczone i dlaczego on sam został napadnięty w Paryżu.
Nie mógł się doczekać tej chwili.
Gdy tylko helikopter wychynął nad rzekę, a pęd jego wirnika
zaczął burzyć spokojną toń ciemnej wody, tworząc w niej
koncentryczne kręgi, otwarto odsuwane drzwi. Jeden z
legionistów szarpnął za linkę nadmuchującą ponton i
jednocześnie wypchnięto ponton. Zodiac napełni się
powietrzem, spadając do wody. Z mokrym plaśnięciem
wylądował dnem do dołu. W rozproszonym świetle reflektora
pierwszy żołnierz skoczył z wysokości pięciu metrów do wody,
obok nadmuchanego już pontonu.
Bruneseau otworzył drzwi obok drugiego pilota i skoczył, za
nim pozostali, porucznik Foch ostatni. Gdy Foch znalazł się w
wodzie, pilot wyłączył reflektor, zwiększył moc i odleciał w
noc. Cały manewr zajął dwadzieścia sekund.
Skok z jetrangera wepchnął Mercera głęboko pod wodę. Buty
wbiły mu się w muł dna, gdzie ugrzęzły na jedną nieprzyjemną
chwilę, ale wyswobodził się kilkoma kopnięciami. Wyskoczył
na powierzchnię i otarł letnią wodę z oczu. Dwaj legioniści
wpełzli już na łódź, pozostali trzymali się obłej burty. Mercer
podpłynął do nich i ktoś mocnym chwytem wciągnął go na
pokład.
– Bułka z masłem - uśmiechnął się Bruneseau.
Mercer domyślił się, że francuski agent czuł ulgę, w końcu
uczestnicząc w akcji po tylu tygodniach obserwowania portu
Hatcherly. Jego plan zdemaskowania Liu Youshenga przy
udziale Mercera, nieświadomego, jaką w tym odgrywa rolę, nie
wypalił, ale z ogólnego zamieszania wyłonił się przynajmniej
nowy kierunek działania. Francuz wyglądał na zadowolonego.
– Bułka z masłem - zgodził się Mercer. Dżungla
rozbrzmiewała głosem niezliczonych owadów, ptaków i
bezimiennych nocnych stworzeń. Księżyc był bladosrebrnym
krążkiem, ledwo widocznym przez gęstwinę koron drzew.
Wciągnięto na pokład wodoodporne torby i rozdzielono
sprzęt. Bojowe uprzęże, których używali legioniści, miały
karabińczyki wspinaczkowe i pasy ratunkowe na wypadek,
gdyby zaszła potrzeba szybkiego wciągnięcia ludzi linami na
pokład śmigłowca. Mercer nie pamiętał, czy jetranger był w
takie liny wyposażony, czy nie.
Lauren, zauważywszy, że Mercer przygląda się
karabińczykom, odpowiedziała na jego niezadane pytanie.
– Widziałam liny, jak wsiadaliśmy. Jeśli pilot zostawi
otwarte drzwi ładowni, przyciśnięciem guzika w kokpicie
może spuścić dwie liny.
– Miejmy nadzieję, że nie będą nam potrzebne - stwierdził
Mercer, sprawdzając, czy pożyczona beretta dobrze przylega do
biodra. Aparat z teleobiektywem wrzucił do wyściełanego
plecaka, który założył na plecy.
Foch zajął miejsce na dziobie, z noktowizyjnymi goglami na
oczach, a dwaj szeregowcy zaczęli wiosłować, pchając zodiaca
w górę leniwie płynącej rzeki. Nie mogli ryzykować użycia
zaburtowego silnika, bo dźwięk niósłby się o wiele dalej, niż
sięgał wzrok Focha. Bruneseau siedział na rufie, wypatrując z
tyłu łodzi i statków, które mogłyby ich dogonić. Ostatnie
promienie słońca już dawno zgasły. W nieskończonej
ciemności widać było tylko wąski pasek rozgwieżdżonego
nieba nad nimi. Gdyby nie wrzaski zwierząt i bzyczenie
owadów, łatwo byłoby im wyobrazić sobie, że wiosłują w
kosmicznej pustce.
Osiem kilometrów dalej porucznik Foch wykonał szybki
ruch ręką, a wioślarze natychmiast zareagowali. Zobaczył coś
przez gogle. Płynęli blisko prawego brzegu i na sygnał Focha
skręcili w jego stronę, trzymając wiosła tuż nad powierzchnią,
żeby nie było słychać kropel kapiącej z nich wody. Cały zespół
wyczekiwał w napięciu.
Chwilę później z mroku w górze rzeki wychynęła piroga,
tubylcze drążone czółno. Dwaj Indianie pracowali wiosłami
bezgłośnie jak duchy. Nie przerwali ani na chwilę miarowego
rytmu wiosłowania ani nie zauważyli sześciorga uzbrojonych
ludzi niecałe sześć metrów od nich.
Równie szybko, jak się pojawili, tubylcy zniknęli w dole
rzeki, a komandosi wydali zbiorowe westchnienie ulgi.
Odczekali kilka minut, zanim ruszyli dalej, na wypadek gdyby
czółno wróciło.
Przez cztery godziny płynęli pod prąd, zmieniając się przy
wiosłach. Mercer i Lauren, kiedy przyszła ich kolej, zdołali -
bardzo dumni z siebie - wiosłować w szybszym tempie niż inni,
nie czyniąc przy tym hałasu. Po godzinie wiosłowania Foch
położył rękę na ramieniu Mercera, dając mu znak, żeby
przestał. Lauren też przestała wiosłować. Porucznik w
milczeniu wskazał w prawo, gdzie do rzeki wpadał mały
strumyk. Mercer i Lauren posłusznie powiosłowali do jego
ujścia. Niczym weneccy gondolierzy zaczęli odpychać się
wiosłami od dna. Pięćset metrów w głąb dżungli zatrzymał ich
metrowej wysokości próg.
– Wystarczy. - Foch mówił tak cicho, że nawet z odległości
paru kroków jego słowa były ledwo słyszalne. - Tu schowamy
ponton i o świcie ruszymy dalej pieszo.
– Gdzie jesteśmy? - spytała Lauren.
– Według mojej mapy i tego - Foch podniósł odbiornik GPS -
jesteśmy osiem kilometrów od miejsca, gdzie Rzeka
Zniszczenia wpada do Rio Tuira. Moim zdaniem ten strumień
zasila woda wypływająca z drugiej strony wulkanu.
On i Mercer ustalili trasę marszu podczas wcześniejszej
rozmowy.
W ciągu kilku minut, które zajęło rozstawianie moskitier,
cała szóstka stała się szwedzkim stołem dla chmar komarów.
Żołnierz, któremu polecono zostać na warcie, oganiał się od
nich, jak mógł. Pozostali zasnęli w kilka sekund.
Wartownik obudził ich, kiedy do świtu pozostało jeszcze pół
godziny. Dali sobie dziesięć minut na załatwienie potrzeb
fizjologicznych, napełnili manierki oczyszczoną wodą i
sprawdzili po raz ostatni broń, a potem ruszyli w górę
strumienia. Żołnierz, który nie spał całą noc, miał zostać przy
pontonie, nafaszerowany kapsułkami z kofeiną. Foch wysunął
się na szpicę, a Niemiec nazwiskiem Hauer zajął miejsce na
końcu grupy. Trzymali się brzegu strumienia, co ułatwiło im
poruszanie się przez dżunglę i utrzymywanie stałych,
pięciometrowych odstępów bez ryzyka zgubienia się w
gęstych zaroślach.
Mieli nadzieję wrócić do pontonu za cztery czy pięć godzin,
mimo to każdy niósł zapas wyposażenia i jedzenia na kilka dni.
Mercer i Lauren nie byli uzbrojeni w nic cięższego niż pistolety.

***

Wraz ze wschodem słońca wzrosła wilgotność powietrza.


Zrobiło się tak duszne, że można było je prawie pić. Zamiast
odświeżać organizm, każdy haust powietrza wysysał z nich
siły. Smród gnijącej roślinności lepił się do gardeł. Mercer
musiał się pilnować, żeby nie zabijać plaśnięciem dłoni
owadów atakujących jego odsłonięte dłonie i szyję. Legioniści
poszli do przodu, nie zważając na tę niewygodę, uodpornieni
na nią, Lauren Vanik również. Mercer cierpiał w milczeniu.
Bruneseau był najstarszym członkiem patrolu, miał dziesięć
kilo nadwagi i palił dwie paczki papierosów dziennie, jednak za
każdym razem, kiedy Mercer się na niego oglądał, tamten sunął
z gracją leśnego kota. Nawet zbytnio się nie pocił. Mercer dla
odmiany był cały mokry i bezustannie musiał ocierać z oczu
strumienie słonego potu.
Dżungla była zbyt gęsta, by mogli widzieć dalej niż na
pięćdziesiąt kroków w dowolnym kierunku, a ociekające wodą
liście zwisały tuż nad ich głowami. Promienie słońca
przefiltrowane przez zieleń sprawiały, że cienie były jeszcze
bardziej złowieszcze i mroczne. Wszystko wokół wydawało się
niewyraźne, jak oglądane spod powierzchni wody, jakby
płynęli w toni wodnej, a nie szli przez las. Z rzadka tylko snop
światła słonecznego przebijał się przez sklepienie dżungli i
padał na poszycie.
Przez godzinę szli wzdłuż strumienia, pokonując tor
przeszkód ze zwalonych pni i krzewów i uważając, żeby nie
uczynić najmniejszego hałasu. Foch w końcu się zatrzymał i
przykucnął, czekając na pozostałych. Wskazał wzniesienie,
które powoli wyłaniało się z dżungli. Było to niższe zbocze
wulkanu. Przed sobą mieli jezioro. Porucznik dał oddziałowi
dwadzieścia minut na odpoczynek; podszedł do każdego z
osobna i na migi zapytał o kondycję. Nikt się nie odzywał. Liu
Yousheng mógł rozstawić wartowników na krawędzi kaldery,
dziesiątki metrów nad nimi.
Foch poszedł pierwszy. Prześlizgiwał się przez dżunglę na
brzuchu, mocno ściskając w dłoniach karabin FAM AS. Kiedy
oddalił się zaledwie na półtora metra, zniknął. Dziesięć minut
później wrócił, pełznąc tyłem z przesadną ostrożnością. Nie
zaszeleścił ani jedną gałązką i ledwie poruszył trawę
porastającą zbocze wzniesienia.
Przysunął usta do ucha Mercera.
– Na górze nikogo nie ma, ale słyszałem maszyny pracujące
w kalderze. Zakładam, że coś się dzieje na brzegu jeziora.
– Koparki Liu - odszepnął Mercer. Foch kiwnął głową.
– Z odgłosów sądząc, są po przeciwnej stronie jeziora. Myślę,
że możemy wszyscy bezpiecznie iść na górę.
Foch pokazał podniesiony kciuk Bruneseau, Lauren i
Hauerowi.
Sunąc wytyczoną przez niego ścieżką, cała grupa popełzła w
górę zbocza. Wyłonili się spod osłony dżungli trzydzieści
metrów przed szczytem. Trawa porastająca wulkan miała co
najmniej metr wysokości, była gęsta i sztywna. Cięła skórę jak
noże. Płytkie skaleczenia przyciągały coraz to nowe owady. Na
otwartym terenie słońce uderzyło ich jak młot, ale kiedy
Mercer spojrzał w górę, zobaczył sunącą po niebie ścianę
czarnych chmur. Niedługo lunie deszcz.
Burza zapewniłaby im doskonałą osłonę, ale droga powrotna
do zodiaca stałaby się istną męczarnią.
Z łokciami i kolanami obolałymi od czołgania się, Mercer
dotarł na szczyt wzgórza. Zanim zdążył się zorientować w ich
położeniu, Foch wciągnął go do niewielkiego zagłębienia w
ziemi i zaczekał, żeby wciągnąć tam pozostałych, kiedy tylko
dotrą na szczyt. Dopiero kiedy Foch się upewnił, że nikt nie
dojrzy ich z dołu, Mercer mógł się przyjrzeć rozpościerającym
się przed nim widokowi.
Rozległe jezioro znajdowało się piętnaście metrów pod nimi.
Wyraźnie widział małą wyspę na jego środku. Wyglądała na
nietkniętą. Lauren podpełzła do niego i wymienili pełne dumy
uśmiechy, wspominając, jak tamtej nocy uniknęli śmierci.
Dopiero gdy dokładnie przyjrzeli się brzegowi, zobaczyli, jakie
zmiany zaszły nad jeziorem.
Z tej odległości wyglądało to tak, jakby cała armia
robotników wgryzała się w otaczające je ziemne ściany.
Tunele, które Gary wydrążył w poprzednich miesiącach, były
mikroskopijne w porównaniu z obecnymi wykopami.
Hatcherly - Mercer zakładał, że to Hatcherly - sprowadziło
drogą powietrzną nad jezioro maszyny, które swoimi
hydraulicznymi wysięgnikami ryły olbrzymie bruzdy w
zboczach góry. Hałdy ziemi spychano do jeziora, od brzegu
rozchodziły się po wodzie brązowe plamy błota. Robotnicy w
kaskach kierowali pojazdami, inni - z tak wielkiej odległości
wyglądający na tubylców - przesiewali sterty urobku ręcznymi
sitami. Pilnowali ich mężczyźni z automatyczną bronią,
wypatrujący błysku złota.
Dla robotników rozstawiono długie płócienne namioty, a
także polową kuchnię, latryny i śmietnisko na odpady
wytwarzane przez blisko setkę ludzi. Na plaży stał smukły
helikopter, z łopatami wirnika zwisającymi jak palmowe liście,
a przy pomoście zbudowanym z pustych beczek po ropie i płyt
sklejki cumowało kilka aluminiowych łodzi z zaburtowymi
silnikami.
Obawy Mercera, że plądrowanie stanowisk
archeologicznych stało się przemysłem, okazały się
uzasadnione. Hatcherly zbudowało całe miasteczko dla
rabusiów, przywoziło zaopatrzenie śmigłowcem z Panamy, a
ponieważ okolica była bezludna, mogło działać w zasadzie
bezkarnie.
Mercera zaczęła ogarniać wściekłość tak wielka, że
zapomniał o wszystkich niewygodach w drodze. Nie czuł
skaleczeń na dłoniach ani bąbli po ukąszeniach owadów na
szyi. Popatrzył ze zgrozą na to, co się działo pod nim. Gdyby
tylko zdobył utrwalone na zdjęciach dowody rabunku,
przynajmniej ta część działań Hatcherly na przesmyku
dobiegłaby końca. Ściągnął plecak i wyjął aparat. Wypstrykał
pół rolki filmu, zanim odwrócił się do Bruneseau.
– Z tej odległości nie widzę twarzy - wyszeptał. - Musimy
podejść bliżej.
Foch usłyszał tę prośbę.
– Możemy przeczołgać się z powrotem za krawędź szczytu, a
potem przejść nad sam obóz. Stamtąd będzie pan mógł zrobić
zdjęcia.
– Chodźmy.
Cofnęli się na skraj dżungli i pod jej osłoną obeszli górę,
wspinając się z powrotem na szczyt dokładnie nad
obozowiskiem. Tym razem to Mercer poszedł pierwszy,
zważając, żeby każdy jego ruch był przemyślany, bo musiał się
przemieszczać bezszelestnie, chociaż nikt wewnątrz krateru i
tak nie mógł ich usłyszeć przez ryk dieslowskich silników
koparek. Zza nierównej krawędzi kaldery widział poszczególne
twarze. Wszyscy strażnicy i operatorzy maszyn byli
Chińczykami. Tylko wśród robotników widać było
Panamczyków.
Mercer liczył na to, że będzie wśród rabusiów choć jedna
osoba, która tym wszystkim by kierowała, ale nikt z ludzi na
dole się nie wyróżniał. Pracowali jak automaty mające
wyznaczony cel, ale bez żadnego nadzoru. Wycelował
obiektyw aparatu w jednego z mężczyzna, trochę starszego niż
pozostali, rozmawiającego z kierowcą spychacza, gdy poczuł,
że Lauren stuka go w ramię. Wskazywała jeden z namiotów.
Mercer rozpoznał tego, kogo pokazywała. Znam cię,
pomyślał, wycelowując obiektyw w tę postać i ustawiając
ostrość. Mężczyzna miał na sobie spodnie khaki i tropikalną
kurtkę, ale kilka nocy temu w magazynie nosił garnitur. Był
wtedy razem z nim inny cywil, ten, który podglądał złoto.
Mercer zrobił dziesięć zdjęć; aparat przewijał film tak szybko,
jakby miał wbudowany silniczek. Chiński kierownik
rozmawiał przez walkie-talkie z dwoma geodetami
obsługującymi nieco dalej laserowy dalmierz.
Wtedy właśnie Mercer zrozumiał, że to, co widzi w dole,
przeczy jego wcześniejszym domysłom. Hatcherly wciąż
drążyło w zboczu jeziora dziury, systematycznie i planowo.
Chińczycy zamierzali przekopać cały teren. Nie było takiego
miejsca, na którym skupialiby swoją uwagę, takiego, w którym
ukryto przed wiekami dwukrotnie zrabowany skarb. Liu nie
znalazł jeszcze złota. Cały czas szukał.
Czyli sztabki, które Mercer widział w magazynie,
pochodziły... skąd?
Zamiast odpowiedzi na pytania dotyczące Hatcherly,
wyprawa dostarczyła nowych.
Mercer poczuł szarpnięcie za nogawkę spodni - to był Foch
leżący trochę niżej na zboczu. Legionista rozmawiał z
Bruneseau i właśnie schował jakiś bliżej niezidentyfikowany
przedmiot do dużej kieszeni na swojej uprzęży. Podsunął się
bliżej, żeby porozmawiać z Mercerem.
– Monsieur Bruneseau i ja chcemy się dostać do obozu -
szepnął. - Jest tam namiot, w którym się mieści ich
administracja. Bruneseau musi się dostać do środka.
Ta zmiana planów była dla Mercera kompletnym
zaskoczeniem, ale zdumienie ustąpiło miejsca złości i Mercer
zacisnął zęby. Kiedy ustalali plan wyprawy, nie było mowy o
wchodzeniu do obozu, teraz jednak Mercer przekonał się, że
Francuz miał taki zamiar od samego początku.
– Poszaleliście?
Foch nie przejął się jego reakcją.
– Zaczekacie tu z Hauerem, aż wrócimy.
– Mamy, czego potrzebujemy - zaprotestowała Lauren. -
Wynośmy się stąd, do diabła.
– Przykro mi, pani kapitan. - W głosie Bruneseau nie było
słychać skruchy. - Muszę tam zejść.
– Narażacie całą naszą misję.
– Naszą misją jest właśnie zejście tam na dół - odparł ostro
agent.
Nic więcej nie mówiąc, obaj wpełzli do bruzdy wyżłobionej
na zboczu kaldery i zaczęli zsuwać się w stronę obozu. Kiedy
dotarli na plażę, przystanęli za stertą beczek po ropie, czekając
na okazję, by przedostać się przez odkryty teren do najbliższego
namiotu. Dotarli do niego i zniknęli pod płachtą ściany. Chwilę
później wybiegli z wejścia i znaleźli osłonę za hałdą ziemi
dwadzieścia metrów bliżej kwadratowego namiotu
administracyjnego. Stamtąd musieli jeszcze pokonać
trzydzieści metrów otwartej przestrzeni dzielącej ich od celu.
Mercer zaklął. Nie mogło im się udać. Nie miał pojęcia,
czemu ryzykowali, ale wiedział, że to był błąd. Miał bardzo złe
przeczucia i wiedział, że musi coś zrobić. Dotąd nie miał żadnej
kontroli nad wyprawą, teraz ją przejął.
– Kapralu Hauer - powiedział do młodego legionisty - proszę
skontaktować się ze śmigłowcem i ściągnąć go tutaj.
– Co? Po co? Foch wróci za parę minut.
– Za parę minut zostanie złapany. Wezwij ten cholerny
śmigłowiec.
Żołnierz chciał znów zaprotestować, ale w tym momencie
jego radio ożyło. Ustawione było na tyle głośno, że Mercer
usłyszał szept po francusku.
– Foch, tu Levesque. - Levesque był legionistą, który został
przy zodiacu. - Jestem dwieście metrów w dół strumienia od
pontonu. Zbliża się uzbrojony patrol. Wycofuję się, ale jeśli
będą się trzymać brzegu, znajdą zodiaca. Co mam robić?
– Levesque, tu Hauer. Foch jest w obozie. Nie może
odpowiedzieć. - Młody legionista zawahał się, nie wiedząc, co
robić. Był żołnierzem, nie oficerem, wyszkolono go do
wykonywania rozkazów, a nie ich wydawania. Sytuacja
całkowicie go przerosła. - Eee, możesz ich zdjąć?
– Nie. Jest ich czterech, zachowują duże odstępy.
– Gówno z tego będzie - zaklął Mercer z tłumioną
wściekłością. - Wezwij ten cholerny śmigłowiec, zanim będzie
za późno.
– Nie kłóć się - syknęła Lauren, kiedy Hauer chciał
zaprotestować. - Po prostu to zrób.
– Zaczekaj chwilę, Levesque. - Kapral Hauer zmienił
częstotliwość radia i wywołał kryptonim śmigłowca. - Pasterz,
Pasterz, tu Hauer. Zgłoś się. Jesteś nam potrzebny. Odbiór.
Pilot odezwał się natychmiast.
– Potwierdzam, Hauer, tu Pasterz. Słyszałem komunikat
Levesque'a i już włączyłem silniki. ETA za dwadzieścia minut.
Gdzie reszta stadka?
– Rozbiegło się. Startuj, za chwilę ustalimy punkt ewakuacji.
- Przełączył się z powrotem na Levesque'a. - Śmigłowiec leci.
Melduj.
– Wpadną na mnie za jakieś cztery minuty. Mogę uciec, ale
znajdą ponton.
Mercer wyrwał radio żołnierzowi.
– Levesque, nieważne, co się stanie, nie mogą zaalarmować
bazy. Jeśli to zrobią, to wszyscy zginiemy. Załatw radiowca,
przyszpil ich na dziesięć minut, a potem się stamtąd wynoś.
Idź w kierunku El Real, zabierzemy cię z rzeki.
Radio pstryknęło raz na potwierdzenie. Patrol musiał być za
blisko, by Levesque ryzykował zdradzenie się głosem.
Nawet z odległości ponad półtora kilometra słychać było
charakterystyczny trzask wystrzału z pistoletu. Odpowiedział
mu terkot serii z broni automatycznej, potem gęstszy,
przypominający jęk piły jazgot FAMAS-a. Levesque nawiązał
kontakt z wrogiem.
Nad jeziorem strzelaninę zagłuszały pracujące koparki, ale
było kwestią minut, kiedy Levesque oderwie się od wroga, a
patrol odzyska radio i skontaktuje się z bazą. Foch i Bruneseau
znaleźli się w pułapce, tyle że jeszcze o tym nie wiedzieli.
Hauer zaczął dygotać, ogarnięty strachem. Całe jego
wyszkolenie nie przygotowało go na opanowanie tego strachu.
Pozostali członkowie grupy brali już udział w walce. On był
nowicjuszem i przeklinał sam siebie za to, że na ochotnika
zgłosił się lecieć z Fochem nad jezioro. Zauważył, że Lauren
nasłuchuje odgłosów strzelaniny w oddali, jednocześnie
obserwując obóz, żeby ustalić moment, w którym wartownicy
zostaną zaalarmowani. Jej zachowanie go uspokoiło.
Przypomniał sobie o nadlatującym śmigłowcu.
Jedynym miejscem, w którym jetranger mógł się obniżyć na
tyle, żeby ich zabrać, była krawędź krateru - otwarta
przestrzeń, która ściągnęłaby ogień żołnierzy z całego obozu,
jak tylko helikopter by się pojawił. A do tego na dole byli jego
porucznik i francuski szpieg. Nie mieli szansy się stamtąd
wydostać. Hauer wahał się i zastanawiał, ale nie mógł wpaść
na sensowne rozwiązanie.
– Gdzie sprowadzimy śmigłowiec? - spytał w końcu.
Mercer rozważał to, odkąd Foch i Bruneseau popełzli do
obozu.
– Powiedz mu, że będziemy na jeziorze.
To było wykalkulowane ryzyko. Kiedy tylko patrol
zameldowałby o nawiązaniu kontaktu, ostatnim miejscem, w
którym żołnierze Hatcherly szukaliby obcych żołnierzy, byłby
środek ich własnego terenu. Mądrzej byłoby rozpłynąć się w
dżungli i spotkać ze śmigłowcem później, ale Mercer nie mógł
zostawić Focha i Bruneseau. Było jasne, że znali najważniejsze
elementy tej układanki, a on postanowił też je poznać.
Bezradny Hauer, przekonawszy się, że Mercer wie, co robić,
przekazał drogą radiową plan Mercera pilotowi, modląc się,
żeby Amerykanin wiedział, jak utrzymać ich przy życiu,
dopóki śmigłowiec nie przyleci.
Odgłosy walki w oddali ucichły - nastąpiła upiorna cisza, po
czym rozległo się chrupnięcie eksplozji. Mercer się skrzywił,
przekonany, że Levesque właśnie zginął trafiony granatem.
Nie było odwrotu.
Lauren i Hauer obserwowali obóz, on - dżunglę za nimi.
Zauważył, że coś lub ktoś porusza się na skraju zarośli. Nie
czekając, aż zobaczy sprawcę, Mercer wyszarpnął pistolet i
oddał trzy szybkie strzały. Pchnął Lauren przez krawędź
krateru i znów nacisnął spust, kładąc ogień zaporowy i
umożliwiając ucieczkę Hauerowi. Z zarośli wyłonił się
trzyosobowy patrol. Mercer przeskoczył przez krawędź, a
sekundę później seria pocisków przeorała miejsce, które ich
twoje zdążyło opuścić. Języki ognia z luf Chińczyków migotały
w ciemnym lesie.
Lauren zaczęła strzelać ze swojej beretty. Byli uwięzieni
wewnątrz kaldery i za kilka sekund zostaną zauważeni przez
bystrookiego wartownika pilnującego robotników na plaży.
Hauer spojrzał na Mercera.
– W bruzdę. Szybko - rozkazał Mercer.
Biegiem poprowadził ich od krawędzi krateru do rozpadliny,
w której wcześniej zagłębił się Foch. Jak dotąd nikt nie usłyszał
wystrzałów, ale patrol, który właśnie się na nich natknął, lada
chwila podniesie alarm przez radio. Za kilka sekund obóz zaraz
zaroi się od ludzi, których jedynym celem będzie dopadniecie
ich. Pobiegli do namiotu mieszkalnego i wśliznęli się do
środka. Minęło kilka sekund, zanim wzrok Mercera
przystosował się do półmroku i geolog zobaczył rzędy pustych
łóżek polowych. Nie zostali wykryci.
Przyłożył radio do ust.
– Foch, tu Mercer. Levesque został odkryty przez patrol,
śmigłowiec już leci. Wracajcie do pierwszego namiotu, przez
który przeszliście. Uciekamy!
Foch odpowiedział z mocniejszym niż zwykle akcentem. Był
rozgniewany.
– Co wy robicie?
– Jesteśmy spaleni. Musimy się stąd wynosić.
Lauren podeszła do płachty zasłaniającej wejście do namiotu
i obserwowała obóz.
– Mercer, patrol chyba właśnie się zgłosił. Widzę, jak facet z
magazynu wykrzykuje rozkazy do strażników. Czekaj. Teraz
wybiera numer na telefonie satelitarnym.
– Dzwoni do Liu po instrukcje.
– Też tak myślę.
– Widzisz Focha albo Renego?
– Tak. Chyba rozumieją, że bomba poszła w górę. Są za stertą
piachu jakieś sześćdziesiąt metrów stąd, czekają, aż plac się
trochę wyludni. Idzie René.
Lauren odsunęła się na bok i po kilku sekundach szpieg
wpadł do namiotu czerwony z wysiłku. Jego beczkowata pierś
unosiła się i opadała jak kowalski miech.
– Co... - sapnął do Mercera. - Co wyście... zrobili? Co się
stało... z Levesque'em i pontonem?
– Musimy zakładać, że z zodiaca została kupa gumowego
konfetti - odparł ponuro Mercer. - Obawiam się, że z waszego
człowieka niewiele więcej.
Foch wbiegł do namiotu, jeszcze bardziej rozwścieczony niż
szpieg.
– Kazałem wam czekać na górze!
– Natknął się na nas patrol. Nie mogliśmy czekać, a kiedy
Levesque zginął, nie mogliśmy też wracać. - Mercer nie
zamierzał się cofać. - Helikopter będzie tu za pięć minut.
Kazałem mu zabrać nas ze środka jeziora, jedynej otwartej
przestrzeni w okolicy poza zasięgiem Chińczyków.
– A strażnicy pozwolą nam sobie popłynąć wpław? -
prychnął Bruneseau.
– Łodzie. - Mercer z trudem powstrzymywał się przed
krzykiem. - Są dwie na przystani. Możemy jedną porwać w
zamieszaniu i uciec, zanim się zorientują, że w ogóle tu
byliśmy.
Bruneseau, nie panując nad sobą, zrobił krok w jego stronę,
ale zatrzymał go Foch.
– Ma rację. Nie mamy czasu na inny plan. Łodzie to jedyny
ratunek.
Prowizoryczna przystań znajdowała się sto metrów od
namiotu, a chińscy strażnicy, jak się wydawało,
przygotowywali się do odparcia frontalnego natarcia wzdłuż
całej krawędzi kaldery. Okopywali się przeciwko armii
komandosów, nie podejrzewając, że przeciwnik jest już na ich
tyłach. Nieliczni robotnicy stojący między namiotem i
jeziorem się nie liczyli.
Foch włączył radio.
– Pasterz, tu Foch. Podaj ETA.
– Według GPS-u sześć minut. Za pięć powinniście mnie
usłyszeć.
– Potwierdzam. - Foch był wściekły. Czuł się złapany w
pułapkę przez Chińczyków i okoliczności.
Nikt z nich nie zauważył chińskiego żołnierza, który
wczołgał się pod tylną ścianą namiotu, dopóki tamten nie
otworzył ognia. Stojącym najbliżej niego kapralem Hauerem
szarpnęła długa seria pocisków. Większość zatrzymała jego
kamizelka kuloodporna, ale wystarczyło, że przebił się jeden.
Hauer był martwy, zanim padł na ubitą ziemię w namiocie.
Lauren odwróciła się i oddała do Chińczyka dwa celne strzały z
pistoletu.
– Będzie ich więcej - krzyknął Mercer, czując zastrzyk
adrenaliny. Chwycił FAMAS Hauera. Lufa była zimna,
magazynek pełny. W swojej jedynej i ostatniej bitwie chłopak
nie wystrzelił ani razu.
Nie chcąc zostawiać poległego towarzysza, ale nie mając
innego wyjścia w tej sytuacji, Foch rozejrzał się po placu.
Jedyna grupa strażników była dość daleko. Popędził
pozostałych do wyjścia. Czwórka ocalałych popatrzyła sobie w
oczy z fatalistyczną determinacją. Uda im się albo nie uda.
Wypadli na światło dnia i popędzili zwartą grupą nad
jezioro. Ciemnowłosy tubylczy robotnik sapnął wystraszony,
kiedy go minęli, ale był za bardzo zaskoczony, żeby podnieść
alarm. Ściana kul, której Mercer oczekiwał, nie nadleciała.
Strażnicy na plaży nie odwrócili się i uciekinierzy w piętnaście
sekund dopadli drewnianego pomostu. Konstrukcja była
oparta na pływających w wodzie beczkach. Pomost zakołysał
się pod ich ciężarem.
Lauren wskoczyła do największej łodzi i zaczęła uruchamiać
silnik, a Foch odciął nożem cumy. Mercer i Bruneseau
przyklękli na pomoście, celując w stronę plaży z karabinów
szturmowych. Daleko, na skraju pola widzenia, Mercer
zauważył krzątaninę wokół chińskiego śmigłowca. Chińczycy
szykowali go do startu, prawdopodobnie jako wsparcie
patrolu, który zabił Levesque'a.
– Wiem. Wiem - powiedział René, kiedy Mercer wskazał
helikopter ruchem brody. - Jeśli wystartują, kiedy nasz
śmigłowiec będzie nas zabierał, jesteśmy załatwieni.
Dwudziestokonny silnik zaskoczył po pierwszym
pociągnięciu linki. Trójka pozostałych wskoczyła do łodzi w
chwili, gdy o pomost zabębniły kule. Patrol, który pierwszy
wpadł na Mercera i Lauren, obiegł dookoła namiot i wypatrzył
ich na łodzi. Mercer widział, jak jeden z żołnierzy krzyczy coś
do krótkofalówki.
Z otwartą na oścież przepustnicą płaskodenna łódź skoczyła
do przodu i oderwała się od nabrzeża. Lauren kierowała się na
środek jeziora. Mercer zobaczył, że łopaty wirnika chińskiego
śmigłowca już się obracają. W ładowni siedziało pięciu czy
sześciu żołnierzy.
Zza wysepki na środku jeziora wypłynął ponton z
żołnierzami, którzy wcześniej pilnowali ekipy robotników.
Lauren zobaczyła ich pierwsza.
– Niech to cholera!
Chińczycy byli daleko poza zasięgiem celnego strzału, ale i
tak otworzyli ogień, mając nadzieję, że im się poszczęści. Kule
wzbijały małe gejzery wody. Ponieważ Chińczycy w pontonie
kontrolowali środek jeziora, zdołali odciąć uciekinierom drogę
do brzegu. Każda mijająca sekunda zmniejszała uciekającym
łodzią możliwość manewru. Lauren skręciła, kierując łódź w
stronę wypływającego z jeziora wodospadu. Za nim ziała
przepaść. Nadciągała burza.
Pilot Legii leciał nisko nad ziemią aż do samej kaldery, zanim
więc wychynął nad jej krawędź, nikt nie słyszał, że nadlatuje.
Zjawił się nagle niczym anioł zemsty. Nie mając żadnej broni
na pokładzie, nie mógł zaatakować pontonu z żołnierzami,
dlatego całą uwagę skupił na ratowaniu swoich towarzyszy. Z
wysokości piętnastu metrów widział dobrze, że jeśli Lauren
zatrzyma się, żeby zaczekać, aż ich wyciągnie, Chińczycy w
pontonie dogonią łódź. Musiał ich zabrać w locie.
Przez radio przekazał Fochowi instrukcje i wcisnął przycisk
wypuszczający liny z obu stron śmigłowca.
– D'accord. - Foch kiwnął głową i odwrócił się do
pozostałych. - Przygotujcie się na szybką ewakuację.
– Oby rzeczywiście była szybka - powiedział Mercer.
Wodospady zaczynały się czterysta metrów przed nimi.
Wpadliby na nie za trzydzieści sekund. Burza wciąż pędziła w
ich stronę, pulsująca ściana czarnych chmur, wypluwająca
niewyobrażalne ilości deszczu.
Ostre wycie silnika łodzi zagłuszył huk wirnika jetrangera,
który zawisł nad rozpędzoną łodzią. Pilot zrównał się z nimi
prędkością, a Lauren ośmieliła się nieco zwolnić.
Dwucylindrowy silnik łodzi zakrztusił się trafiony dwoma
kulami. Chińczycy skrócili dystans do ściganych o połowę.
Ciężkie nylonowe liny zwisały ze śmigłowca jak macki
olbrzymiej meduzy, szarpane podmuchem wirnika. Fochowi
udało się jedną przechwycić, ale druga kołysała się tuż poza
zasięgiem ich rąk. Pilot skorygował lekko kurs i lina przeleciała
nad uciekającą łodzią. Metalowy karabińczyk uderzył Mercera
w tył głowy i geolog wypadłby za burtę, gdyby nie Lauren.
Poruszyła silnikiem i łódź ostro się zakołysała. Mercer wpadł z
powrotem do środka; z rozciętej skóry na głowie pociekła
strużka krwi.
Foch zaczepił karabińczyk liny o jego uprząż, potem wpiął
Lauren. Od wodospadu dzieliło ich pięćdziesiąt metrów.
Bruneseau klęczał na rufie, wystrzeliwując trzynabojowe serie.
Ale nie powstrzymały one Chińczyków. Zbliżali się, pędząc z
pełną szybkością i siejąc ogniem ciągłym, skoncentrowanym
na łodzi.
Woda jeziora, gładka na jego środku, przy ujściu bardziej się
kotłowała. Delikatna mgiełka wodna zasłaniała szczelinę, przez
którą wody spadały w dół po zboczu wulkanu. Mercer poczuł,
że opryskują go pierwsze krople.
Przyczepiony do liny wstał i wspomógł Bruneseau ogniem
swojego FAMAS-a. Strzelał ogniem ciągłym, dym spalonego
kordytu buchał z jego broni. Foch w końcu chwycił drugą linę.
Pięć metrów przed krawędzią wodospadu rzucił się, by wpiąć
uprząż Bruneseau.
– Trzymać się! - wrzasnęła Lauren, kiedy jezioro pod nimi
nagle zniknęło.
Znaleźli się w powietrzu.
Przez ułamek sekundy rozpęd pchał łódź po prostej
trajektorii, potem jednak grawitacja zaczęła ją spod nich
wyciągać. Motorówka poleciała w dół, przechylając się na dziób
niczym nurek skaczący z urwiska w Acapulco. Lauren była
przypięta wyżej, dlatego pierwsza wypadła ze spadającej łodzi.
Przed sekundą siedziała obok nich, w następnej unosiła się w
powietrzu, a oni ciągle spadali.
Potem napięła się uprząż Bruneseau i on też został
wyciągnięty z łodzi. Pilot zmagał się z dodatkowym
obciążeniem, leciał w dół razem z motorówką, bo wiedział, że
ostatni członek zespołu się nie wpiął. Za sekundę łódź rozbije
się o pierwszy kamienny stopień wodospadu. Australijczyk nie
miał innego wyjścia, jak tylko odbić w górę.
Mercer odgadł podjętą wysoko nad nim decyzję i rzucił się
na Focha, oplatając go ciasno rękami i nogami, a potem czekał,
co się stanie.
Motorówka uderzyła o pierwszy głaz sekundę później, nim
Mercer poczuł, że uprząż wpija mu się w ramiona i pachwiny.
On i Foch unieśli się w górę, a aluminiowa łódź roztrzaskała się
o skały. Silnik oderwał się z mocowań i pokoziołkował w
przestrzeń, wciąż wirując maleńką śrubą, jakby chciał wzbić
się w powietrze. Kadłub zamienił się w kupę złomu, która
spłynęła w dół kolejnych wodospadów jak pognieciona puszka
po coli.
Ostre szarpnięcie rzuciło ich w górę, a potem lina znów się
brutalnie napięła. Zaczęli wirować wokół własnej osi. Kiedy
Mercer zdołał spojrzeć w tył, na wodospady, zobaczył, jak
ponton pełen Chińczyków spada w ślad za motorówką. Źle
obliczyli swoją prędkość, odległość i siłę nurtu. Dwóm
żołnierzom udało się utrzymać w pontonie, dopóki nie uderzył
on o głazy. Jeden nie puścił się nawet po tym pierwszym,
potem jednak rozbryznął się na skałach. Czerwona plama
życiodajnej krwi została w jednej chwili spłukana. Dwaj
żołnierze spływali z niecki do niecki bezwładni jak szmaciane
lalki. Czwarty wylądował na ostrym wierzchołkiem skalnym, z
kręgosłupem wygiętym nienaturalnie w tył, i ramiona
unoszącym się na wodzie.
– Wepnij się - krzyknął Mercer do Focha przez huk silnika i
wycie powietrza. Pędzili z prędkością czterdziestu węzłów.
Pierwsze krople deszczu uderzyły go jak kamyki. Zmrużył oczy.
Komandos szamotał się przez chwilę, zanim udało mu się
przypiąć uprząż do jednego z karabińczyków. Mercer rozluźnił
uchwyt.
– Dziękuję - wysapał Foch, zwisając bez sił na linie.
– Jeszcze mi nie dziękuj. Za chwilę będziemy mieli na karku
śmigłowiec U11.
Mercer napotkał spojrzenie Lauren i uśmiechnął się do niej.
Włosy trzepotały wokół jej głowy. Pokazała mu podniesiony
kciuk. Bruneseau wisiał na swojej linie, na tyle wysoko nad
Mercerem i Fochem, że nie wpadli na siebie, kiedy śmigłowiec
skręcił w stronę miasta Panamy.
– Nie możemy tu zostać - wykrzyczał Foch oczywistą
prawdę. - Jeśli będą nas gonić, pilot nie może manewrować z
nami tak wiszącymi.
Mercer i Foch zaczęli się wspinać po linach. Przychodziło im
to z ogromną trudnością, bo obaj byli zmęczeni i nieustannie
chłostał ich wiatr. Lauren zobaczyła, że się zbliżają, zrozumiała,
czemu to robią, i też zaczęła się piąć w górę, ręka za ręką,
Bruneseau również. Dotarli do helikoptera po kilku minutach i
wszyscy zdążyli przez ten czas zobaczyć czarną drobinę
odrywającą się od szczytu wulkanu. Znów byli ścigani.
Nad prowincją Darien, Panama

Sierżant Huai obserwował przez lornetkę opartą o ramę


drzwi firmowego helikoptera, jak czwórka komandosów
wspina się na pokład śmigłowca. Był pod wrażeniem.
Większość ludzi nie potrafiła utrzymać równowagi na tyle, by
nie obracać się na linie wspinaczkowej, a ta czwórka wspięła
się po linie mimo wiatru - spory wyczyn.
Z czysto zawodowego punktu widzenia musiał pochwalić
ich za całą operację, mimo że stracili dwóch ludzi. Nie miał
pojęcia, ilu jeszcze jest w dżungli, ale nawet jeśli była ich tylko
szóstka, o której wiedział, dobrze się spisali. Tym razem nie
było żadnych Panamczyków, których można by obwiniać o
brak czujności. Ta szóstka zmierzyła się z jednymi z
najlepszych żołnierzy w chińskiej armii i przedostała się do
obozu, a zdołało się z niego wydostać ich aż czworo.
Nie martwił się, że uda im się zbiec. Dwa helikoptery z
ciężkimi karabinami maszynowymi miały za kilka minut
wystartować z placówki Hatcherly. Jetranger zostanie wzięty
w kleszcze. Huai mógł podziwiać wyczyn wrogów, bo wiedział,
że nie uciekną i nie rozgłoszą, co widzieli.
W magazynie kilka nocy wcześniej kapitan Chen sugerował,
że ci, którzy wdarli się do portu, byli lokalnym gangiem
złodziei albo handlarzy bronią. Patrząc, jak jetranger wlatuje
coraz głębiej w burzową chmurę, Huai wiedział, że
przeciwnikiem jest ktoś zupełnie inny. Ci ludzie walczyli jak
wyszkoleni komandosi. Początkowo sądził, że to amerykańskie
siły specjalne, SEAL, a może zwiad marines - zmroziło go to, bo
oznaczałoby, że ich kamuflaż został rozpoznany. Liu Yousheng
podzielił operację „Czerwona Wyspa" na wiele niezależnych
faz, ale Huai wiedział, że gdyby Amerykanie przejrzeli choćby
tę jedną, cała operacja mogła być skończona. Teraz musiał
zniszczyć śmigłowiec i jego pasażerów, ale dla Huaia równie
ważne było ich zidentyfikowanie. Chociaż wiedział, że nie
mieli przy sobie żadnych dokumentów, potrafiłby rozpoznać
ich narodowość. Mundury, wyposażenie i broń mogły
naprowadzać na fałszywy trop, ale nieboszczyk nie mógł ukryć
koloru skóry, tatuaży ani stanu uzębienia.
Jego śmigłowiec zmniejszał dystans dzielący go od
jetrangera, a Huai myślał o raporcie dla kapitana Chena. Po
wpadce w magazynie Chen zachowywał się jak sukinsyn.
Szukał sposobności, żeby zrzucić część winy na swoich ludzi, i
za ostatnie wypadki najchętniej rozszarpałby Huaia na
kawałki, byle tylko odzyskać względy Liu Youshenga. Huai nie
sądził, by dyrektorowi Hatcherly zaimponowało, że Chen
potrafi wrzeszczeć na swoich ludzi. Dyrektorowi zależało na
wynikach i nie interesowało go, jak zostaną osiągnięte. Jeśli
jetranger zostanie zniszczony, Liu nie będzie zawracał sobie
głowy szczegółami.
A zestrzelenie wrogiego śmigłowca było tylko kwestią czasu.

***

Z trudem łapiąc oddech, Mercer wytoczył się spod osób


stłoczonych w ciasnej ładowni helikoptera. Mundur miał
całkowicie przemoczony po zaledwie kilku chwilach w ulewie,
a deszcz wciąż zacinał przez otwarte drzwi. Uderzające raz za
razem błyskawice oślepiały go. Pierwszą osobą, o której
pomyślał, była Lauren.
– Jesteś cała? - krzyknął przez ryk silnika i miarowy łomot
deszczu. Pomógł jej usiąść.
Wyglądała żałośnie z włosami przyklejonymi do głowy, ale
szeroko się uśmiechnęła.
– Nigdy nie czułam się lepiej. A ty?
– Mam u ciebie dług za tę motorówkę. Gdyby nie ty,
wypadłbym za burtę.
Lauren zlekceważyła pochwałę.
– Głowa w porządku?
Mercer dotknął guza na potylicy. Kiedy cofnął rękę, była
zakrwawiona, ale wiedział, że rana nie jest poważna.
– Będzie w porządku po nałożeniu kilku szwów.
Obejrzał się na Bruneseau opartego plecami o grodź. Zalała
go fala wściekłości tak wielkiej, że zapomniał o rozciętej
głowie.
– Powiesz mi, w co u diabła się tam bawiliście?
Francuski agent ruszył w stronę kokpitu.
– Później - powiedział szorstko. - Jeszcze nie uciekliśmy.
– Zaczekaj. - Lauren przesunęła się, blokując mu drogę. -
Umiesz pilotować śmigłowiec?
– Nie.
– Puść mnie tam. Przez te brakujące drzwi siada nam
aerodynamika i prędkość. Chiński helikopter niedługo nas
dogoni. Twojemu pilotowi przyda się dodatkowa para rąk.
– Latasz? - spytał Mercer.
Skinęła głową zadowolona, że mu zaimponowała.
– Od paru lat nie podbijali mi książeczki, ale tak.
– Dobra - zgodził się René po chwili zastanowienia. Kiedy
Lauren wpełzła do kokpitu, Bruneseau wyciągnął ze schowka
dwie pary słuchawek i podał jedną Mercerowi. Z twarzą
nieruchomą jak maska Foch zajmował się bronią, uzupełniał
amunicję w magazynkach, przekładając ją z tych na wpół
wystrzelanych. Mercer nie był zaskoczony, że porucznik ciężko
przeżywa śmierć swoich dwóch ludzi. Legia chlubiła się
panującym w niej duchem koleżeństwa i niezachwianą
lojalnością wobec własnych żołnierzy. Taka strata musiała być
bolesna.
Bruneseau założył słuchawki i zapytał pilota - Australijczyka
nazwiskiem Carlson - o sytuację.
– Mamy jakieś pięć minut przewagi nad tamtym
śmigłowcem - odparł pilot po francusku z australijskim
akcentem. - Wyglądał mi na gazelle. Jest od nas szybszy, a nie
możemy się chować w burzy bez końca.
– A co możemy?
Jetranger zadygotał i stracił piętnaście metrów, pchnięty w
dół nagłym uderzeniem wichury. Wiatr wiał głównie z ich
lewej, ale słabsze podmuchy popychały ich ze wszystkich
stron. Burza zmieniła ołowiane niebo w piekło. Lauren
siedziała na prawym fotelu z rękami nad sterami, gotowa w
każdej chwili pomóc Carlsonowi. Poprosiła, żeby mówili po
angielsku.
– Rozmawiamy o możliwych wyjściach z sytuacji, kapitan
Vanik - wyjaśnił Carlson. - Chiński gazelle jest coraz bliżej, a
burza nie będzie nas osłaniać przez całą drogę do Chepo.
– Nie zapominajcie - wtrącił Mercer - że prawdopodobnie
mają śmigłowce w porcie. Jeśli Liu jest sprytny, wyśle je
kursem przechwytującym.
– Przysłowiowy młot i kowadło - zauważył pilot.
Lauren pierwsza opracowała plan ucieczki.
– Zapomnijcie o Chepo. Jest zbyt odizolowane. Polecimy nad
kontynentalnym wododziałem. Jeśli nam się poszczęści,
zgubimy gazele i dotrzemy do stolicy Panamy od zachodu, po
przekroczeniu kanału. Jeśli pozostałe śmigłowce Liu nas
dogonią, będą musiały nas zostawić, kiedy znajdziemy się w
zasięgu radarów lotniska Tocumen.
– Chcesz oblecieć z flanki śmigłowce nadlatujące z portu? -
Mercer przywołał w pamięci mapę Panamy i wytyczył na niej
kurs Lauren.
– Jeśli złapią nas na otwartej przestrzeni, już po nas. Musimy
dotrzeć gdzieś, gdzie nie będą mogli nas tak łatwo zestrzelić.
– Wykonać - rozkazał Bruneseau.
Carlson odbił na północ i ostrożnie zmniejszył wysokość,
razem z Lauren wypatrując przez ścianę deszczu gór, które
biegły wzdłuż terytorium Panamy niczym kręgosłup. Foch
skrócił liny, robiąc z nich pasy bezpieczeństwa dla siebie,
Mercera i Bruneseau, i siedział teraz odwrócony do tyłu z
FAMAS-em na kolanach. Ufając pilotowi, a tym bardziej
Lauren, Mercer usiadł obok niego na podłodze, przy drugich
drzwiach, wypatrując gazelle Chińczyków. Widoczność
wynosiła kilkaset metrów; co chwila któryś z nich naprężał
mięśnie, gotów do akcji, bo wydawało mu się, że coś się
wyłania z kłębiących się chmur, a potem znów się rozluźniał,
gdy zjawa niknęła w chmurach.
Lecąc tak okrężną trasą, potrzebowali ponad godziny, żeby
dotrzeć do kanału, a potem jeszcze kilku minut, żeby znaleźć
schronienie w mieście Panama.
Kiedy znaleźli wysokość, z której mogli właściwie oceniać
topografię terenu, pilot skręcił w doliny wijące się przez
kontynentalny wododział, ciągle niebezpiecznie blisko
porośniętych dżunglą wzniesień. Przy każdym ostrym skręcie
Mercer czuł, jak pasy wrzynają mu się w ciało; musiał łapać się
uchwytów, żeby utrzymać równowagę. Przypominało to jazdę
tyłem kolejką górską, tyle że bez torów. Był wypychany do
połowy przez otwarte drzwi, a następnie podrzucany pod sufit
ładowni albo ciskany na Bruneseau, przykucniętego między
fotelami pilotów. Nie kolejka górska, pomyślał Mercer. Byk na
rodeo z turbodopalaniem.
Tylko Lauren i Carlson rozmawiali, lecąc w stronę kanału.
Wymieniali krótkie zdania w tajemnym lotniczym języku,
którego Mercer nawet nie próbował zrozumieć. Całą uwagę
skupiał na tym, co mieli za sobą. Po trzydziestu minutach jego
czujność nie osłabła. Dopóki nie byli z powrotem bezpieczni na
ziemi, nie zamierzał uwierzyć, że zgubili gazelle. Dlatego
bezustannie przepatrywał niebo, czekał, miał nadzieję, że nie...
– Tam! - krzyknął, kiedy ścigający ich helikopter wypadł ze
ściany chmur na niewielki skrawek czystego nieba. Mignął
błyskiem mokrej farby i na powrót zanurkował w mgłę.
– Jak daleko? - Lauren mówiła opanowanym głosem, ostro
kontrastującym z rozgorączkowanym krzykiem Mercera.
– Trudno powiedzieć. Może czterysta metrów.
Mercer poczuł, że jetranger opada niżej; niecałe trzydzieści
metrów dzieliło łopaty wirnika od zarośniętych zboczy
bezimiennej góry.
– Trzymajcie się - polecił Carlson, pchnąwszy śmigłowiec w
serię akrobatycznych manewrów, których konstruktorzy
nigdy nie przewidywali. Panował nad helikopterem po
mistrzowsku.
Tak jak chiński pilot ścigającego ich gazelle.
Upiorna gra w kotka i myszkę rozgrywała się między
sfałdowaną ziemią a ciężkimi od deszczu chmurami
tropikalnej burzy, dwoma obszarami, których unikał każdy
pilot zdrowy na umyśle. Carlson parł coraz głębiej w jedno i
drugie, uparcie ścigany przez gazelle. Piętnaście minut później,
kiedy od kanału dzieliło ich jeszcze dziesięć minut lotu, pojawił
się nowy element akcji - ogień pistoletów maszynowych.
To Foch zobaczył, że z pokładu chińskiego śmigłowca ktoś
do nich strzela. Przy tak dużej odległości nie przejął się tym i
dał znak tylko Mercerowi, nie zawracając głowy pilotom. Na
razie żaden z nich nie mógł nic zrobić. Obaj patrzyli, jak smukły
gazelle tropi ich niczym ogar, który wyczuł krew, idealnie
powtarzając wszystkie manewry Carlsona i wszystkie
wypatrzone przez Lauren zakręty.
Nikt nie zauważył dwóch nowych maszyn lecących w
luźnym szyku, które wyłoniły się z burzy, dopóki nie
otworzono do nich ognia z zamontowanych w bocznych
drzwiach karabinów maszynowych kaliber 30. Dwa
strumienie pocisków smugowych przecięły niebo tuż za
jetrangerem. Carlson rozpoznał, skąd się wzięły podobne do
laserów smugi światła. Rzucił helikopter w bok tak szybko, że
Foch zawisł w powietrzu, zanim podłoga ładowni znów
znalazła się pod nim. Następny strumień ognia przeciął
powietrze tam, gdzie jetranger był sekundę wcześniej.
Helikopter Bell, który zrzucał ładunki głębinowe nad
jeziorem, zajął pozycję między gazelle a helikopterem
legionistów, drugi ustawił się za jednostką sierżanta Huaia.
Boczny strzelec mógł celować tylko wtedy, gdy jetranger
wykonywał ostre skręty, ale miał na oddanie strzału zaledwie
sekundy, zanim jego śmigłowiec powtórzy manewr jetrangera.
Foch wystrzelił parę razy. Z odległości pięciuset metrów nie
liczył na celny strzał, chciał tylko, żeby ścigający ich pilot
wiedział, że jego ofiara ma zęby.
– Co teraz? - Bruneseau odezwał się po raz pierwszy od pół
godziny.
– Proponuję się pomodlić, żeby trafiła ich błyskawica -
powiedziała zduszonym głosem Lauren. Od jakiegoś czasu
pomagała Carlsonowi sterować, kompensując turbulencje,
podczas gdy on utrzymywał helikopter na kursie. - Albo żeby
na to się nadziali!
Przez dolinę biegła linia wysokiego napięcia, przesyłająca
prąd z tamy Madden znajdującej się w odległości pięciu
kilometrów na południe od nich. Z tej wysokości przewód
wydawał się cienki jak nitka i Lauren by go nie zauważyła,
gdyby nie wielkie gumowe kule rozmieszczone na całej jego
długości w celu ostrzeżenia nisko lecących samolotów i
helikopterów. Carlson od razu zrozumiał, co miała na myśli, i
utrzymał jetrangera na kursie i wysokości kolizyjnej z
przewodem. Gdyby pilot za nimi przestrzegał normalnych
procedur, wypatrywałbym na niebie takich przeszkód, ale
Lauren modliła się, by skupił uwagę tylko na pościgu.
Przy prędkości dziewięćdziesięciu węzłów, w niestabilnych
warunkach pogodowych, Carlson zbliżył się do kabla najbliżej
jak mógł, zanim poderwał helikopter i przeleciał górą, niecałe
trzy metry nad nim, a potem natychmiast opadł na poprzednią
wysokość. Miał nadzieję, że zmyli przeciwnika, iż manewr ten
był spowodowany podmuchem wiatru.
Carlson miał piętnaście sekund, żeby się do tego manewru
przygotować. Pilot za nim - cztery. O wiele za mało.
Dopiero kiedy ścigany helikopter nagle się uniósł, chiński
pilot zobaczył czerwoną kulę, którą przedtem zasłaniali mu
uciekinierzy. Miał ułamek sekundy, by ujrzeć inne, ciągnące się
przez całą dolinę jak koraliki nanizane na żyłkę. Wyszkolenie
kazało mu zanurkować, żeby grawitacja pomogła mu ominąć
przeszkodę, ale instynkt zwyciężył. Pilot szarpnął do siebie
drążek i nadepnął pedał steru. Płozy helikoptera zaczepiły o
przewód. Z prędkością światła snop elektryczności przeskoczył
na śmigłowiec, otwierając drogę dziesiątkom tysięcy woltów
szukających uziemienia. Nie miały gdzie się wyładować, więc
prąd nadal wypełniał okaleczony helikopter zawieszony na
obwisłym kablu. Pierwsza usmażyła się delikatna elektronika.
Ustały też elektryczne impulsy w mózgach pasażerów,
tworzące świadome myśli.
Mózgi zagotowały się w czaszkach, krew w żyłach, skóra
spopieliła się razem z warstwą ubrań, a w końcu zaczął topić
się aluminiowy kadłub. Zza oparów ozonu, zwęglonego metalu
i ciał wystrzeliły oślepiające łuki elektryczności i trzaski
powietrza eksplodującego w termicznej nawale. Helikopter
płonął jak meteor, kiedy w końcu oderwał się od kabla i runął
do wezbranego po burzy strumienia na dnie doliny.
Gazelle i drugi śmigłowiec musiały odbić w bok, żeby
ominąć płonący wrak, co dało legionistom kilka chwil
oddechu. Carlson, Bruneseau i Mercer gratulowali Lauren
manewru, chociaż to pilot go wykonał.
Znaleźli się nad rzeką Chagres, głównym źródłem wody
zasilającym Kanał Panamski, trzy kilometry od miejsca, gdzie
do niego wpadała. Od stolicy Panamy dzieliło ich wciąż
czterdzieści kilometrów i nikt nie miał już poprzedniej
pewności, że ścigające ich helikoptery przerwą pościg, kiedy
legioniści dolecą do miasta.
– Och, merde! - wrzasnął Foch, bo w polu widzenia błysnął
mu drugi śmigłowiec. Leciał pod lekkim kątem, więc boczny
strzelec mógł otworzyć ogień z karabinu maszynowego.
Pierwsza seria chybiła jetrangera o kilka metrów. Następna
nadleciała prawie natychmiast i przeorała ogon przy wtórze
metalicznego zgrzytu hartowanych pocisków trafiających w
delikatną maszynerię. Zanim Foch wychylił się, żeby poszukać
bella, Chińczycy zniknęli z pola widzenia.
– Mercer, pana strona.
Mercer raczej wyczuł, niż zobaczył czarny kształt zajmujący
pozycję na sterburcie ich śmigłowca. Zanim się upewnił, już
strzelał. Jego karabin szturmowy zabrzmiał żałośnie w
porównaniu z serią kul, która znów trafiła ich śmigłowiec.
Ciężkie pociski przeleciały przez otwarte boczne drzwi
ładowni, kilka kolejnych rozerwało metal osłaniający
najważniejszą główną przekładnię jetrangera.
– Lauren, musimy lądować! - wrzasnął Mercer, zmieniając
pusty magazynek.
Żołądki podeszły im do gardła, kiedy śmigłowiec
zanurkował nad wezbrane wody rzeki Chagres, wyrównując
lot kilka metrów nad wzburzonymi falami. Niemal
natychmiast Carlson znów wyskoczył w górę, omijając most
linii kolejowej biegnącej przez przesmyk. Gdyby jechał nim
pociąg, rozsmarowaliby się na jego wagonach.
Carlson już miał skręcić w lewo, w stronę Przekopu Gaillarda
i stolicy Panamy, kiedy zobaczył, że gazelle zdołał odciąć mu
drogę i zawisł tuż nad kanałem z gromadą uzbrojonych
żołnierzy w otwartych drzwiach. Sześć karabinów
szturmowych otworzyło do nich ogień, sześć par oczu
wpatrywało się w nich i pierwsze kule kaliber 5,8 milimetra
znalazły cel. Kiedy pociski przebiły pleksiglasowe szyby,
Carlson odbił w bok; udało mu się utrzymać wszystkich przy
życiu jeszcze chwilę dłużej.
Na tym odcinku kanał biegł między łagodnymi zboczami,
niedawno zaoranymi, żeby powstrzymać nieustanne lawiny
będące plagą przekopu od chwili jego powstania. Przypominał
raczej leniwie płynącą rzekę niż cud inżynierii lądowej. Carlson
jednak wciąż nie mógł nadrobić wysokości i wylecieć z koryta
kanału, żeby nie utracić szybkości.
Odbił w prawo i musiał oblecieć olbrzymi kontenerowiec
płynący w stronę przewężenia Przekopu Gaillarda.
Z drzwi helikoptera pędzącego pięć metrów nad zieloną
wodą kontenerowiec wyglądał jak lita ściana czarnej stali i
kolorowych kontenerów, sięgająca aż po horyzont. Skrzydło
mostka statku wznosiło się trzydzieści metrów nad nimi. Seria
z bella nie trafiła jetrangera i eksplodowała rykoszetami na
grubej burcie kontenerowca.
Śluzy kanału miały trzysta metrów długości i ponad
trzydzieści szerokości, a ich budowniczy nie wyobrażali sobie,
że będzie przez nie przepływać po kilka statków naraz. Nawet
po poszerzeniu Przekopu Gaillarda do stu dziewięćdziesięciu
metrów okazało się, że trzeba porzucić pierwotny plan
zakładający nieustanny ruch dwustronny. Nawigacja na
kanale była zbyt ryzykowna, by pozwalać panamaksom,
statkom zaprojektowanym tak, by do maksimum
wykorzystywać objętość śluz, mijać się w jego najwęższym
punkcie. W rezultacie panamaksy - frachtowce, tankowce, a
nawet nowoczesne statki wycieczkowe - przepływały przekop
pojedynczo, w dzień i tylko w jedną stronę, podczas gdy
mniejsze statki mogły korzystać z kanału w nocy i pływać w
obu kierunkach.
Kiedy jetranger minął w pędzie rufę kontenerowca, musiał
odbić szerokim łukiem, żeby wyminąć płynący prosto na niego
tankowiec. Z mgły za nim wyłaniał się statek pasażerski o
wyporności osiemdziesięciu tysięcy ton, lśniący jak biały tort
weselny. To była procesja goliatów.
– Gdzie teraz? - spytał Carlson przez interkom. Głos miał
zduszony, chociaż dłonie na sterach rozluźnione.
– Trzymaj się z dala od wycieczkowego - powiedziała
Lauren. - Nie możemy ryzykować, że pasażerowie wpadną w
ogień krzyżowy.
Bruneseau chrząknął, jakby uważał, że schowanie się za
statkiem pasażerskim to akurat dobry pomysł.
– Jasne - odparł Australijczyk.
– Co powiecie na Gamboę? - zaproponował Mercer. Widział
to miasto na mapie i wiedział, że było siedzibą służb
pogłębiających kanał. Miał nadzieję, że będzie tam lądowisko
albo jakieś pole, na którym mogliby posadzić śmigłowiec.
Lauren się zgodziła.
– Lepsze to niż cokolwiek tutaj.
Wyrównane niedawno brzegi były zbyt odsłonięte na
ostrzał z góry, by ryzykować lądowanie na nich.
Chiński helikopter zaatakował ich znów w pięćsetmetrowej
przerwie między tankowcem a statkiem wycieczkowym. Tym
razem ustawił się pod takim kątem, że strzelec mógł celować w
dół. Większość serii poszła w wodę, jak kamyki rzucone do
stawu, ale w jetrangera trafiło ich wystarczająco dużo, żeby
silnik się zakrztusił.
– Spada ciśnienie oleju - zameldował Carlson. - Załatwili nas
tą serią.
Gamboa leżało osiemset metrów przed nimi, w górę kanału.
Mercer pohamował chęć ostrzelania Chińczyków, bo jego
kule trafiłyby ich własny wirnik. Nie mógł nic zrobić, kiedy
pociski kaliber 30 znów zasypały jetrangera. W suficie i
podłodze helikoptera pojawiły się małe otwory, jeden dziesięć
centymetrów od miejsca, gdzie Mercer siedział; przez chwilę
czuł smród przypalonego metalu. Miarowe wycie turbiny stało
się niższe. Zacierała się, w każdej chwili mogła się rozlecieć.
Ciągnąc za sobą pióropusz tłustego dymu, minęli
trzystumetrowy statek pasażerski. Wzdłuż relingu jak na
meczu w górę wystrzeliła fala rąk - to oszołomieni pasażerowie
patrzyli na przelatującego jetrangera, a potem odwrócili się jak
jeden mąż, kiedy nadleciały ścigające go dwa śmigłowce.
Lauren zerknęła przelotnie na wskaźniki kokpitu i
zrozumiała, że nie dolecą do Gamboi. Jedynym wyjściem było
lądowanie na wodzie. Być może utrzymaliby się w powietrzu
wystarczająco długo, by mężczyźni z ładowni uciekli, ale
Carlson z pewnością by zginął, kiedy wirnik uderzyłby o wodę.
I co potem? Byliby w pułapce, bez osłony, a strzelec z bella
wystrzelałby ich jedno po drugim. Musiało być jakieś inne
wyjście.
Podniosła wzrok w chwili, kiedy zza zakrętu kanału
wypłynął następny olbrzymi transportowiec. Od razu
zrozumiała, co muszą zrobić.
– Carlson, tam! - Wskazała do przodu.
Statek płynący kanałem był użytkową konstrukcją z mało
opływowym kadłubem. Bez jednego bulaja czy okna, wznosił
się od linii wody do górnego pokładu pionowymi ścianami
stali - wysoki na dwadzieścia sześć i pół metra, niemal równie
wysoki, jak szeroki. Pojedynczy pokład był stalowym
prostokątem, długości dwustu trzydziestu metrów i szerokości
trzydziestu dwóch metrów, z płaską nadbudówką
przycupniętą blisko tępego dziobu. Kadłub pomalowano na
zielono - teraz tu i ówdzie zieleń brudziły rdzawe zacieki - a
pokład miał kolor spłowiałej żółci. Szeroki pas czerwonej farby
wystającej nad fale wskazywał na to, że statek jest prawie
pusty.
Lauren spędziła w Panamie dość czasu, by rozpoznać
transportowiec do przewozu samochodów, prawdopodobnie
wracający z Europy do Japonii albo Korei Południowej. W
gigantycznej skrzyni jego kadłuba znajdowało się osiem do
dwunastu poziomów połączonych rampami. Niektóre z tych
statków, wiedziała Lauren, mogły przewozić do siedmiu
tysięcy samochodów, a ich ładownie przypominały piętrowe
parkingi wielkich lotnisk, tyle że w pełni zabudowane i zdolne
pływać dookoła świata z prędkością dwudziestu węzłów. Na
rufie i sterburcie statek powinien mieć rampy do załadunku,
opuszczane jak średniowieczne mosty zwodzone, po których
samochody mogły wjeżdżać bezpośrednio na wyznaczone
miejsca parkingowe.
Kiedy podlecieli bliżej, zobaczyła komin sterczący na rufie
jak pryszcz. Obok niego wznosiła się budka z wejściem na
schody. Gdyby wylądowali wystarczająco blisko niej, mogliby
się schować wewnątrz transportowca, zanim ostrzelano by ich
ze śmigłowca.
Jetrangera trafiła kolejna seria z karabinu maszynowego i
Lauren nagle przestała czuć ręce Carlsona na sterach. Obejrzała
się. Australijczyk puścił drążki i ściskał dłońmi udo. Palce już
miał śliskie od krwi. Krzywiąc się z bólu, spojrzał jej w oczy i
pokiwał głową.
– Mam stery - powiedziała.
– Bardzo źle? - spytał Bruneseau przez interkom, nachylając
się do kokpitu, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest jego
człowiek.
– Noga - wydyszał Carlson. - Kula siedzi w środku. O Jezu.
Mercer nie widział, co się stało. Bell zrównał się z
jetrangerem.
Mercer miał go tuż przed sobą. Wystrzelał cały magazynek.
Długimi seriami zawtórował mu Foch, wciąż uwięziony przy
drugich drzwiach.
Śmigłowiec Chińczyków odbił, żeby zwiększyć dystans, a
potem zawrócił, dudniąc karabinem maszynowym.
– Gdzie jest gazelle? - krzyknął Mercer, trzymając w
pogotowiu świeży magazynek.
– Nie wiem!
– Nieważne - przerwała Lauren. Helikopter z trudem piął się
w górę, ku pokładowi transportowca. - Przygotujcie się na
awaryjne lądowanie.
– Zabierzcie broń - dodał Bruneseau. - Jak tylko wylądujemy,
biegnijcie w stronę schodów.
Silnik znów się zakrztusił. Lauren walczyła, żeby przelecieć
nad relingiem statku, wciąż wznoszącym się dziesięć metrów
nad śmigłowcem. Od ściany jego burty dzieliło ich niecałe
trzydzieści metrów i wydawało się, że wybrana przez nią
trajektoria okaże się niewystarczająca. Lauren zwiększyła
obroty silnika i skrzywiła się, słysząc, jak zazgrzytał, skupiona
wyłącznie na tym, żeby bezpiecznie ich posadzić.
Niczym rasowy koń pokonujący przeszkodę jetranger zebrał
się w ostatniej chwili i śmignął nad relingiem, kiedy silnik
zgasł. Pęd wirnika wytworzył wystarczający ciąg, żeby się nie
rozbili, ale płozy uderzyły o pokład tak mocno, że jedna z nich
pękła i helikopter przechylił się do przodu. Przejechał po
śliskiej od deszczu powierzchni, uderzył w pachołek
cumowniczy i znieruchomiał. Carlsonowi udało się odciąć
dopływ paliwa, a pozostali gramolili się z ładowni w strugach
deszczu. Gazelle zbliżał się szybko, dzieliło go od nich dwieście
metrów, a bell był niewidoczny w dole, za burtą statku.
Nie zważając na pozostałych, Bruneseau pobiegł już do
drzwi prowadzących na schody. Lauren zdążyła rozpiąć pasy
bezpieczeństwa, kiedy więc Mercer otworzył drzwi obok jej
fotela, wyskoczyła schylona, bo wirnik przechylonego do
przodu śmigłowca przecinał powietrze zaledwie metr nad
pokładem. Mercer pchnął ją w stronę drzwi na schody,
trzymanych przez Bruneseau, i odwrócił się, żeby pomóc
Fochowi, który właśnie wyciągnął z helikoptera pilota.
Nagle nad relingiem pojawił się bell. Pęd powietrza z jego
wirnika gnał nad pokładem fale deszczu z gwałtownością
tornada. Strzelec nie mógł przez to dobrze namierzyć cel i
musiał przesunąć lufę ciężkiego karabinu. Mercer trzymał
Carlsona pod lewe ramię, dzięki czemu prawą rękę miał wolną.
Odległość od strzelca wynosiła piętnaście metrów i nawet z
jednej ręki nie mógł chybić. Podniósł FAMAS-a na pasku i
zaczął strzelać, zanim jeszcze dobrze wycelował. Wzdłuż
relingu statku strzeliły iskry, pędząc w stronę helikoptera.
Chiński strzelec szarpnął się w pasach bezpieczeństwa i zaczął
podrygiwać jak marionetka, trafiony serią Mercera. Zwiotczał
dopiero wtedy, kiedy śmigłowiec odbił od burty statku.
– Szybciej - zabrzmiał alt Lauren, przekrzykującej deszcz i
echo strzelaniny. Gazelle szybko się zbliżał.
Z Carlsonem między nimi Mercer i Foch pobiegli do
schodów, kuląc się pod seriami, które Bruneseau słał nad ich
głowami w stronę chińskiego helikoptera. Kiedy tylko znaleźli
się bezpiecznie na schodach, Mercer zatrzasnął drzwi. Klatka
schodowa była stalowym szybem, opadającym prosto w dół
przez jedenaście poziomów, ze schodami ścinającymi odległość
w stromych zygzakach. Na kolejne pokłady prowadziły ciężkie
drzwi. Mercer przekazał Carlsona Renemu i sięgnął po wiszącą
na ścianie strażacką siekierę. Odwrócił się i jednym idealnie
wymierzonym ciosem wbił ją w szparę między drzwiami i
framugą.
– To ich zatrzyma na kilka minut.
Zaczynał już normalnie oddychać - to przestawała działać
adrenalina.
– Ja nas tu przywiozłam, chłopcy. - Twarz Lauren lśniła, a jej
oczy jaśniały tryumfem po udanym lądowaniu. - Teraz wy nas
stąd wydostańcie.
– Na pierwszym pokładzie nad wodą powinna być szalupa
ratunkowa - poinformował ich Mercer, w nadziei że
samochodowiec wyposażony jest tak samo jak
supertankowiec, na którym kiedyś płynął niedaleko Seattle. -
Jest spuszczana na wodę po rampie, jak bobsleje. Jeśli uda się
nam do niej dotrzeć, może damy radę nią uciec.
– Jeżeli gazelle wyląduje, nie wystartuje tak szybko, żeby nas
złapać, zanim dobijemy do brzegu, ale co z tym drugim?
Bruneseau miał rację. Mercer jednak podejrzewał, iż drugi
śmigłowiec odleci. Załogi na wszystkich trzech statkach, które
były świadkami powietrznego pojedynku, na pewno
powiadomiły panamskie władze. Nie sądził, by Liu mógł
odpowiedzieć na pytania, które by mu zadano, gdyby
zidentyfikowano jego helikopter. Zanim zdążył się odezwać, o
drzwi załomotały pociski i odbiły się, nie czyniąc żadnej
szkody.
– Później. - Foch chwycił Carlsona i ruszył w dół po
schodach. - Idziemy.
Zeszli tylko dwa poziomy i szybem w dół poszła fala
uderzeniowa eksplozji - ciężka ściana gorącego powietrza,
natychmiast wyssanego z powrotem przez różnicę ciśnień.
Drzwi zostały wysadzone z zawiasów granatem albo
ładunkiem wybuchowym. Podest za nimi ostrzelano krótką
serią, a kiedy przeciwnik nie odpowiedział, Chińczycy wpadli
na klatkę schodową.
Obciążeni rannym pilotem uciekinierzy nie mieli szansy im
uciec.
Musieli wydostać się ze schodów.
Mercer otworzył następne drzwi, do jakich dotarli,
machnięciem ręki kazał wszystkim wchodzić, a potem
zamknął je delikatnie za nimi. Cała piątka stanęła jak wryta,
widząc po raz pierwszy gigantyczny pokład towarowy,
oszołomiona jego rozmiarami. Przed nimi rozciągała się
zamknięta przestrzeń zdolna pomieścić osiemset samochodów
w rzędach oznaczonych na podłodze jak na podziemnym
parkingu. Pokład był jednak pusty, a jego monotonię
przełamywały tylko grube jak drzewa kolumny i wsporniki
podtrzymujące ściany niczym podpory wokół średniowiecznej
katedry. Ponieważ pokład miał trzydzieści metrów szerokości i
dwieście pięćdziesiąt długości, jego niski sufit wydawał się
uginać jak w jakimś podziemnym królestwie, gdzie z góry
napierają tony ziemi. Nieliczne lampy podkreślały cienie i
powiększały upiornie klaustrofobiczne wrażenie. Dopiero
kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyli na
środku rampę schodzącą z pokładu wyżej i zakręcającą na
spotkanie następnej, prowadzącej w dół. Podobne rampy
znajdowały się obok nich, na rufie. Powietrze miało metaliczny
posmak.
– Formidable! - Foch nigdy nie wyobrażał sobie takiej
konstrukcji. Chwilę później za drzwiami przebiegło kilkanaście
par stóp pędzących dalej na dół.
– Jak tylko zrozumieją, że nas tam nie ma - powiedziała
Lauren - zawrócą i będą sprawdzać wszystkie pokłady.
– Powinniśmy znaleźć załogę - zaproponował Bruneseau.
Mercer popatrzył na niego ostro.
– Nie ma mowy. Wmieszamy ich w to i już nie żyją. Po tym,
co widzieliśmy, Chińczycy nie zawahają się przed zabiciem
kilku cywili, żeby nas powstrzymać.
Twarz agenta poczerwieniała; zdenerwowało go, że Mercer
przejął dowodzenie.
– Co proponujesz?
Mercer rozejrzał się po pustej ładowni, szukając inspiracji, i
niczego nie znalazł. Wiedział tylko, że stanie przy drzwiach to
najlepszy sposób, żeby dać się złapać.
– Za mną - rozkazał, nie mając jasnego planu, i zaczął biec w
stronę ramp widocznych w oddali.
Pozostali ruszyli za nim.
Dźwięk broni obijającej się o kombinezon brzmiał w uszach
Mercem jak jednoosobowa orkiestra. Biegł w stronę rampy na
śródokręciu przekonany, że ścigający ich lada chwila wpadną
przez drzwi. Ruszył w górę łagodnej pochyłości. Carlson
spowalniał bieg pozostałych, więc dogonili Mercera chwilę
później. Położyli rannego na podłodze. Lauren spojrzała na
Mercera pytająco. Uniosła brew.
– Myślę, myślę - odparł, patrząc w górę rampy i
zastanawiając się, co się znajduje na wyższym pokładzie.
Wszedł na samą górę. Odpowiedź stała przed nim - miała
piękny odcień granatu, tak głębokiego, że wydawał się
pochłaniać światło lamp przymocowanych do belek sklepienia.
Entuzjaści motoryzacji uznali go za ideał designu
samochodowego, miłośników piękna zachwycały jego
wyraziste kontury - uroda bentleya continentala R była
niezaprzeczalna. Nawet w tym ponurym otoczeniu jego luksus
powalał na kolana. Ważący trzy tony angielski sedan z
łatwością wyciągał dwieście pięćdziesiąt kilometrów na
godzinę dzięki cichemu jak szept, turbodoładowanemu
silnikowi V8. Niezrównany pod względem bezpieczeństwa,
wygody i stylu, nie trafił do każdego garażu w Ameryce tylko z
powodu ceny - podstawowa wersja kosztowała 275 000
dolarów.
Mercer nigdy nie uważał się za samochodziarza, chociaż
jeździł kabrioletem jaguar XJS. Ale uśmiech, który rozlał się na
jego twarzy na widok bentleya, wynikał po części z pożądania,
a po części z radości. Wiedział już, jak dowieźć ich do łodzi
ratunkowej - i to w wielkim stylu. Odwrócił się, żeby
przywołać pozostałych, i podszedł do continentala. Lakier na
obłym błotniku w dotyku był jak satyna.
– Wygląda na to, że ktoś w Azji sprowadza sobie nową
zabawkę - stwierdziła Lauren na widok samochodu.
– Może mu się nie spodobać stan, w jakim go zastanie -
zauważył swobodnie Mercer i zdarł z okien ochronną folię. -
Kto ma ochotę się przejechać?
Foch wytrzeszczył oczy.
– To nie może być takie proste.
Mercer bez słowa otworzył drzwi od strony kierowcy i opadł
na skórzany fotel. Ponieważ na statku przewożono tak dużo
samochodów, było logiczne, że kluczyki zostawiano w
stacyjkach. Kiedy przekręcił kluczyk, jedyną oznaką, że silnik
pracuje, był skok obrotomierza. Bentley mruczał.
Mercer rzucił Fochowi rozbrajający uśmiech.
– To może być takie proste. Chińczycy będą koncentrować
swoje poszukiwania blisko rufy. My zjedziemy tymi rampami
na dół, aż dotrzemy na pokład, gdzie jest boczna furta
załadunkowa. Stamtąd pojedziemy na rufę i wskoczymy do
szalupy.
– Czemu nie pójdziemy na piechotę?
– Pieprzyć to, kolego - zaklął Carlson. Był blady i mokry od
potu. Nie mieli czasu zawiązać mu opaski uciskowej - dopiero
teraz Lauren zrobiła to, używając jego paska - i stracił dużo
krwi.
Bruneseau otworzył tylne drzwi i wsunął się do środka, żeby
pomóc Carlsonowi wsiąść na fotel bez dodatkowego urażania
zranionej nogi. Lauren obeszła maskę samochodu i usiadła
obok Mercera.
– Dobrze, James - nie zdołała się powstrzymać - kiedy
skończę wizytę u kosmetyczki, chcę zrobić małe zakupy na
Piątej Alei.
Mercer parsknął śmiechem.
– To kiepskie poczucie humoru czy reakcja na stres?
– Jedź albo cię zwolnię - odparowała wyniośle. - I nie zabrudź
fotela tym swoim dawno niepranym uniformem. Już raz ci o
tym mówiłam, James.
Mercer dotknął wyimaginowanej czapki kierowcy.
– Tak jest, proszę pani.
I wrzucił bieg.
Ostrożnie zwiększając moc potężnego silnika, żeby nie
zapiszczeć oponami Pirelli p-zero, zjechał po rampie i skręcił w
następną. Foch i Bruneseau opuścili szyby i wytknęli przez
okna lufy FAMAS-ów. Przejechali cztery kolejne pokłady. Na
każdym Mercer przystawał, żeby popatrzeć w stronę rufy i
sprawdzić, czy żołnierze zaczęli już wracać po schodach. Jak
dotąd nikogo nie zobaczył.
Siódmy pokład okazał się w połowie zapełniony bmw
najróżniejszych rozmiarów i kolorów migoczących jak
klejnoty. Kiedy Mercer zaczął skręcać na rampę, zobaczył, że
zza jednego z nich wypadają dwie postacie. Wdepnął pedał
gazu i tył bentleya zarzuciło, zanim włączyła się kontrola
trakcji. Od stalowych ścian ładowni odbił się echem krzyk, a
potem terkot chińskich karabinów szturmowych typ 87.
Niespodziewający się konfrontacji Chińczycy chybili o kilka
metrów, ale zaalarmowali resztę swojego oddziału
rozproszonego po całym statku. Bruneseau nie miał czasu
odpowiedzieć ogniem.
Mercer wszedł w zakręt kontrolowanym poślizgiem, z lewą
stopą na hamulcu, prawą kontrolując gaz. Ciężki samochód
wyskoczył z rampy i, krzesząc iskry, powtórzył sztuczkę,
wpadając wszystkimi czterema kołami w poślizg, od którego
topiła się guma opon. Mercer wdepnął gaz i prawie był już na
następnym pokładzie, kiedy dwuosobowy patrol przy rufie
zauważył ich i zasypał ogniem. Bentley uciekł im z pola
widzenia.
Przy każdym gwałtownym skręcie Carlson jęczał.
– Wiedzą, dokąd jedziemy - powiedział René. Foch szykował
się do otwarcia ognia przez okno, kiedy tylko znajdą się na dole
kolejnej rampy.
– Co ty powiesz! - krzyknęła Lauren, broniąc Mercera i
zirytowana na Bruneseau. - A czego się spodziewałeś?!
Mercer zignorował ich krzyki i skupił się na prowadzeniu.
Nie wiedząc, ilu żołnierzy leciało w gazelle, postanowił na
następnym pokładzie zjechać z ramp i spróbować dotrzeć na
rufę.
Podwozie znów przytarło o podłogę. Naciskając na pedały,
Mercer utrzymywał auto na niskim biegu i popędził między
rzędami volkswagenów. Silnik zaczął wchodzić na wysokie
obroty, a kiedy Mercer zdjął nogę z hamulca, automatyczna
skrzynia biegów przeskoczyła i nagle przyspieszyli do
siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przed nimi wznosiła
się ściana stali i stał rząd volkswagenów jetta. Całe lata
przebijania się jaguarem przez waszyngtońskie korki nauczyły
Mercera oceniać odległość i prędkość, dlatego skręcił
kierownicą w odpowiedniej chwili. Samochód zbliżył się w
poślizgu do małych volkswagenów, ale minął je o centymetry i
pomknął w stronę rufowej rampy. Stojący pod nią samotny
żołnierz obejrzał się w samą porę, by zobaczyć pędzącego na
niego bentleya. Skoczył przez barierkę i prawie udało mu się
schować, ale Foch zdążył wpakować w niego dwie kule.
Mercer skręcił na następnym pokładzie. Musiał objechać
nieruchome ciało rozciągnięte na masce terenowego
mercedesa ML-320. W przeciwieństwie do innych pokładów,
wysokich na dwa i pół metra, tutaj sufit wznosił się na
wysokość blisko sześciu metrów. W połowie długości statku
Mercer zobaczył furtę załadunkową w prawej burcie. Obok
dużej rufowej rampy widać było symbol oznaczający, że łodzie
ratunkowe znajdują się jeszcze jeden poziom bliżej linii wody.
Mercer zauważył też, że ten poziom był prawie do pełna
załadowany samochodami. Tylko dwie długie alejki biegnące
w stronę dziobu pozwalały na jakiekolwiek poruszanie się.
Podejrzewał, że niższy pokład będzie jeszcze bardziej
zapełniony, żeby obniżyć środek ciężkości samochodowca.
Zahamował przy rufowej rampie.
– Wszyscy wysiadka.
– Został nam jeszcze jeden pokład.
– Idźcie schodami. Na dole nie będziemy mieli dość miejsca
na manewry samochodem.
Lauren sięgnęła do klamki i zauważyła, że Mercer nie zgasił
silnika.
– Nawet o tym nie myśl - powiedziała ostro. Złapała go za
nadgarstek, gotowa oderwać jego rękę od kierownicy.
Unikał jej wzroku.
– Jeśli ich nie odciągnę, nigdy się nie wydostaniecie.
– Zostajemy razem - warknęła.
– Na środkowej rampie! - Foch wskazał karabinem dwóch
biegnących w ich stronę żołnierzy. Miał już wystrzelić, kiedy
Mercer pociągnął go za ramię.
– Idźcie, samochód was zasłania. - Za stojącym z włączonym
silnikiem bentleyem widoczne były drzwi na klatkę schodową.
- Bądźcie ostrożni, ale chyba jest czysto. Helikopter
prawdopodobnie już odleciał.
– A ty? - Lauren miała wielkie oczy.
Strach czy troska, zastanawiał się Mercer.
– Nie mam zamiaru się poświęcać. Bądźcie tylko gotowi do
zabrania mnie.
– Jak się wydostaniesz?
Mercer wskazał pionową furtę załadunkową w oddali.
– Polecę.
– Czysty...
Przerwał jej, popychając ją za Fochem i Bruneseau, którzy
dotarli już z Carlsonem do drzwi. Lauren niechętnie do nich
dołączyła. Mercer ruszył z piskiem opon.
Wielki bentley był tylko kilkanaście centymetrów węższy
niż alejka między rzędami mercedesów. Mercer źle ocenił
odległość i uderzył w przód jednej z terenówek, odbił się i
zahaczyło tył innej. Oba boczne lusterka odpadły. Jeszcze
cztery razy się tak odbijał, zanim wyprowadził continentala na
środek alejki. Pomyślał mimochodem, że naprawa każdego z
tych uderzeń będzie kosztować jakieś dziesięć tysięcy.
Żołnierze zbiegający po rampie zobaczyli, że nadjeżdża;
wstrzymywali się, dopóki nie nabrali pewności, że trafią, a
potem otworzyli ogień. Bentley odbijał lekkie kule jak pojazd
opancerzony i Mercer, nie zwalniając, jechał dalej. Dopiero
kiedy przekonali się, że pęknięcia przedniej szyby i stłuczone
cztery przednie reflektory nie zatrzymają szarży samochodu,
Chińczycy pomyśleli o własnym bezpieczeństwie.
Jak myśliwi zaatakowani przez rozszalałego słonia, obaj
odwrócili się i pobiegli w górę rampy. Mercer był dziesięć
metrów za nimi i szybko się do nich zbliżał. Jednemu z
żołnierzy udało się uskoczyć w ostatniej chwili; drugi został
zahaczony o biodro i uderzył w nieustępliwą, stalową grodź
dwa i pół metra nad pokładem. Żył, ale miednicę miał
strzaskaną.
Mercer zawrócił ostro o sto osiemdziesiąt stopni i zjechał z
rampy, pędząc przez pokład w stronę furty załadunkowej. Źle
ocenił odległość i uderzył zderzakiem o jeden ze wsporników.
Zderzenie zrujnowało jeszcze bardziej karoserię bentleya, ale
wokół Mercera eksplodowały poduszki powietrzne. Chociaż
powietrze zeszło z nich prawie natychmiast, szkoda już się
stała.
Mercer przeklął swoją głupotę.
Jedyną rzeczą, która w minimalnym chociaż stopniu
umożliwiała powodzenie jego planu zeskoczenia samochodem
do kanału, były poduszki powietrzne zapewniające ochronę.
Bez nich uderzenie o wodę przypominałoby zderzenie z
betonową ścianą przy prędkości siedemdziesięciu kilometrów
na godzinę. Nie powierzyłby swojego życia wyłącznie pasom
bezpieczeństwa bentleya. Wybuch poduszek oznaczał, że nie
ma jak uciec ze statku.
Gniewnym szarpnięciem wrzucił wsteczny bieg i wycofał
się w stronę rufowej rampy. Chociaż jego sytuacja stała się
krytyczna, wciąż myślał o pozostałych. Gdyby nie zajął czymś
Chińczyków, jego przyjaciele nie zdołaliby uciec. Wjechał na
rampę, kładąc się na klaksonie, żeby ściągnąć uwagę
pozostałych biegających po statku żołnierzy.
Wydało mu się, że jednego widzi, ale okazało się, że to
członek załogi. Mercer krzyknął do niego, żeby się schował, ale
Japończyk chyba nie zrozumiał. Mercer machnął swoim
FAMAS-em i marynarz czmychnął jak spłoszony jeleń.
Był na poziomie piątym, kiedy natknął się na grupę
Chińczyków w pobliżu rampy na śródokręciu. Było ich
czterech - być może wszyscy, którzy zostali na pokładzie -
zebranych wokół terenowego mercedesa takiego jak ten, na
który spadł ich martwy towarzysz. Widząc, że jeden z nich
otwiera drzwi kierowcy, Mercer przypomniał sobie, że kiedy
kilka chwil temu tędy przejeżdżał, pokład był pusty.
Pozostali żołnierze wsiedli do terenówki i nagle samochód
ruszył. ML-320, z przyspieszeniem, z którego mercedesy słyną,
skrócił dystans o połowę, zanim Mercer zdążył zareagować.
Wcisnął gaz do dechy i pomknął następną rufową rampą;
poczuł, że na jej końcu bentley wyskoczył w powietrze i
wylądował twardo na kołach. We wstecznym lusterku
zobaczył, że terenówka go goni, i uśmiechnął się ponuro. Udało
mu się to, co planował. Pozostali będą mogli uciec. Ale za jaką
cenę?
Znów dobijając do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę,
popędził do środkowej rampy. Zignorował ścigającego go
mercedesa i wjechał poziom wyżej, a potem zawrócił znów ku
rufie, rozpędzając luksusowe auto jak ciśnięty oszczep. Tym
razem nie przejmował się, że źle wycelował; samochód otarł się
o grodź, jeszcze bardziej gniotąc blachę.
Przez pięć minut ganiał się z Chińczykami po statku,
utrzymując dystans na tyle krótki, żeby się nie poddali, ale
wystarczająco duży, żeby nie mogli celnie strzelać. Wiedział, że
nie uda mu się uzyskać wystarczającej przewagi, żeby dostać
się na samą górę - chociaż otwarty pokład i tak nic by mu nie
dał. Statek był tak wysoki, że skok do wody oznaczałby
samobójstwo. Mercer mógł liczyć tylko na to, że Lauren zyska
dzięki niemu więcej czasu. Oceniał, że uruchomienie szalupy i
ucieczka ze statku oraz do Gamboi powinny jej i pozostałym
zająć dziesięć minut, może piętnaście.
Mógłby tak uciekać Chińczykom długo, gdyby nie to, że
prowadzący mercedesa sierżant Huai miał inne plany. Kiedy
znaleźli się na pokładzie, na którym stały zaparkowane
terenówki, rozkazał swoim dwóm ludziom wsiąść w nie i
spróbować zatrzymać bentleya przez zablokowanie obu ramp
kilka poziomów wyżej. Stracił tylko kilka sekund, a potem
szybko dogonił luksusowego sedana, tak że jego kierowca nie
zorientował się, że pętla się zaciska.
W ładowni pojawiło się jeszcze kilku japońskich marynarzy i
oficerów w białych mundurach. Nie wiedzieli, co się tu
rozgrywa, ale musieli sprawdzić kto bezmyślnie niszczy tak
dużą część ich ładunku. Po dotarciu do Tokio musieliby
wyjaśnić bardzo wielu ludziom, dlaczego dziesiątki
samochodów zostały zdemolowane. Nawet oni nie mogli
uwierzyć, że w ich ładowni trwa samochodowa gonitwa
terrorystów, którzy przylecieli helikopterami. Jeden z oficerów
sfilmował poobijanego bentleya, ściganego przez ML-320,
mając nadzieję, że ułagodzi tym rozwścieczonych właścicieli
aut. I, być może, że sprzeda nagranie do telewizji.
Odpierając pokusę, żeby wesoło pomachać rękę
filmującemu, Mercer machnął karabinem, licząc, że marynarze
się schowają. Pozostali jednak na swoich miejscach jak posągi,
z rozdziawionymi ustami. Spojrzał na zegarek - była dopiero
jedenasta. Dał już Lauren piętnaście minut. Jeśli miał nadzieję
przeżyć gonitwę, przyszła pora zakończyć ją i się poddać w
nadziei, że Chińczycy będą woleli przesłuchać żywego więźnia,
niż wyrzucić za burtę martwego.
Był zdumiony, że po tym, co przeszedł od zeszłej nocy,
wytrzymał aż tak długo. Jazda nieznanym samochodem przez
ciasne ładownie samochodowca wymagała natężenia uwagi.
Teraz, kiedy był już gotowy się poddać, miał wrażenie, że jego
ciało to przewidziało i zaczęło się wyłączać. Oczy piekły go od
spalin i ze zmęczenia i czuł się tak samo sflaczały, jak leżące na
kolanach poduszki powietrzne.
Zamierzał zaparkować poobijanego bentleya na środku
jednego z otwartych poziomów i zaczekać obok niego z rękami
podniesionymi do góry. Na wypadek gdyby Chińczycy nie brali
jeńców, wolał się oddalić od japońskich marynarzy, dlatego
skręcił w stronę środkowej rampy. Wjechał na nią z prędkością
trzydziestu kilometrów na godzinę i na sekundę stracił
czujność, oglądając się na marynarzy, którzy patrzyli, jak
odjeżdża.
Kiedy znów spojrzał na rampę, zobaczył sunący ku niemu
czarny pysk drugiej terenówki. Nie zdążył nawet zdjąć nogi z
gazu. Spanikowany, szarpnął kierownicę, nie patrząc, gdzie
jedzie. Lewe koła bentleya spadły z trzaskiem z rampy; dwa
pozostałe utrzymały się na niej jeszcze przez chwilę, a potem
ciężki samochód przewrócił się na bok. Miał wystarczającą
szybkość, żeby przejechać po pokładzie przy wtórze bolesnego
jęku dartej blachy, potem przekoziołkował na dach, po czym
uniósł się połową karoserii do pionu. Opadł z powrotem na
dach i znieruchomiał, smutno kręcąc kołami w powietrzu.
Pasy bezpieczeństwa uchroniły Mercera przed czymś
gorszym niż lekka dezorientacja i walnięcie głową w słupek.
Siła grawitacji sprawiła, że spadł z fotela. Wyczołgał się z
przewróconego samochodu. Zanim zahamowały przed nim
dwie terenówki, splótł już ręce na głowie, klęcząc.
Z samochodów wyskoczyło trzech żołnierzy, dwóch z
karabinami szturmowymi, trzeci mierzący do niego z
pistoletu. Mercer zobaczył, że ten ostatni był trochę starszy od
pozostałych, i domyślił się, że to dowódca. Pocieszony, że nie
zastrzelili go od razu, i nie wiedząc, co będzie dalej, rzucił
Chińczykowi znużony uśmiech.
– Powiedzcie swojemu kierownikowi sprzedaży, że ten
samochód nie odpowiada moim wymaganiom. Może jednak
wezmę rolls-royce'a.
Lodowaty wyraz twarzy żołnierza nie zmienił się ani na jotę,
kiedy kazał Mercerowi wstać. Mercer usłuchał, podnosząc się
chwiejnie, i czekał. Chiński dowódca był niższy od niego, ale
mocniej zbudowany. Wyglądał, jakby dobiegał pięćdziesiątki,
ale wiek w niczym nie umniejszał jego fizycznej sprawności.
Mercer widział, że to zawodowiec wiernie służący swojemu
krajowi i najtwardszy sukinsyn, jakiego w życiu spotkał.
Tamten obszedł go i zajrzał do przewróconego samochodu.
Kiedy odwrócił się z powrotem do Mercera, miał ponury wyraz
twarzy. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie przez bardzo długą
chwilę.
– Przykro mi, kolego - powiedział Mercer. - Możesz dostać
najwyżej jednego z nas.
– Gdzie? - warknął sierżant Huai. Nie zrozumiał dokładnie
słów Mercera, ale dotarło do niego ich znaczenie: nie ma.
Mercer nawet nie zobaczył ciosu. Stary wyga wsunął nogę
między jego nogi i uderzył go nasadą dłoni w pierś, obalając na
ziemię. Zanim Mercer zrozumiał, co się stało, Huai klęczał obok
niego i wbijał mu lufę pistoletu w gardło.
– Gdzie? - spytał. Nie widać było po nim żadnego wysiłku.
To już nie miało znaczenia. Lauren musiała już się domyślić,
że Mercer do nich nie dołączy; powinna już być bezpieczna w
Gamboi. Bruneseau zabezpieczał na pewno transport
naziemny, nawet jeśli pozostali czekali, by się przekonać, czy
Mercerowi udało się jednak jakoś uciec. Nie było już powodu do
stawiania oporu, ale Mercer miał nadzieję, że niedługo znów się
jakieś znajdą.
Rozwścieczanie tych, którzy go pojmali, nic by mu nie dało,
a prawdopodobnie pogorszyłoby tylko późniejsze
przesłuchanie - chociaż Mercer nie wierzył w coś takiego, jak
łagodne tortury. Spojrzał we wpatrzone w niego ciemne oczy.
Żołnierz, wydawało się, szuka pretekstu, żeby pociągnąć za
spust. Mercer nie zamierzał mu go dawać.
– Szalupa - zaskrzeczał. - Jak tylko wylądowaliśmy, wzięli
szalupę. Ja zostałem, żeby was odciągnąć.
Żołnierze szybko poszwargotali po chińsku, tłumacząc jego
odpowiedź. Huai odwrócił się do Mercera, nie zmniejszając
ucisku pistoletu.
– Gdzie poszli?
– Na statek wycieczkowy - odparł Mercer bez wahania,
udając całkowitą rezygnację. - Uciekli wam, chyba że chcecie
wybić trzy tysiące ludzi.
Huai nie musiał słyszeć reszty wyjaśnienia. Usłyszał słowa
„statek wycieczkowy" i zrozumiał, że pozostali komandosi są
poza jego zasięgiem. Czuł zarazem strach i wściekłość. Liu
Yousheng go zabije. Nie było alternatywy. Przez krótką chwilę
stary sierżant zastanawiał się, czy wracać. Ale trzydzieści lat w
wojsku nauczyło go nie myśleć o własnym bezpieczeństwie.
Złożył przysięgę, a lata służby wyrobiły w nim bezwzględne
posłuszeństwo. Musiał wrócić i stanąć przed swoim
przełożonym. Tak go wyszkolono. Mógł tylko ufać, że to, czego
dowie się od więźnia, wystarczy, żeby uratować się przed
gniewem Liu.
To uśmierzyło strach. Wściekłość wyładował na leżącym
człowieku. Bez ostrzeżenia uderzył go w szczękę, używając
zaledwie połowy swojej siły, co jednak wystarczyło aż nadto,
żeby więźnia ogłuszyć.
Bez kajdanek łatwiej było pilnować nieprzytomnego.
– Wrzućcie go na pakę - polecił swoim ludziom. - Na wszelki
wypadek sprawdzimy stację łodzi ratunkowej, a potem
wracamy do helikoptera.
Odpiął od pasa krótkofalówkę i wezwał drugiego kierowcę
wysłanego, żeby odciąć drogę bentleyowi. Rozkazał mu zabrać
zwłoki ich towarzysza i zaopiekować się drugim, ciężko
rannym. Potem połączył się z pilotem czekającym w gazelle i
kazał mu się przygotować do startu.
Dziesięć minut później wystartowali. Gazelle poleciał na
zachód, gdzie był teraz Liu, trzydzieści minut za bellem,
któremu Huai kazał odlecieć, kiedy lądowali. Za sobą zostawili
jetrangera wbitego w pokład samochodowca, dwieście
wystrzelanych łusek i warte około miliona dolarów
samochody, które wyglądały, jakby odpadły z wyjątkowo
brutalnego wyścigu. Huai był przekonany, że kiedy kapitan
statku zgłosi incydent władzom, rządowe kontakty Liu
skierują śledztwo na handlarzy narkotykami albo na piratów.
W ten sposób można było wyjaśnić to, co się wydarzyło
tutaj. Ale co z wydarzeniami nad jeziorem? Ich działania tam
widziały jeszcze trzy osoby. Prawdopodobnie wiedziały, co to
oznaczało, i natychmiast zgłoszą to władzom. Tak, to było
bardzo kosztowne niepowodzenie, z pewnością, ale mimo to
Liu byłby w stanie uratować całą operację. Opłacał tylu ludzi,
że cel wykopalisk dałoby się ukryć. Żeby to zrobić, trzeba było
dowiedzieć się dokładnie, dla kogo pracował Amerykanin
leżący w ładowni śmigłowca.
Jako zawodowy żołnierz Huai wiedział, jak ważne są
przesłuchania, nawet jeśli ich metody uważał za
barbarzyńskie. Nie było dla niego problemem mierzyć się z
przeciwnikiem w walce i stosować wszelkie dostępne środki,
żeby go pokonać. Takie było powołanie żołnierza. Ale
torturowanie jeńca, żeby wydobyć z niego informacje, było
zadaniem dla zupełnie innego rodzaju ludzi - pozbawionych
wszelkiego honoru, nieznających poświęcenia dla walki o
sprawę. Byli jak sępy, które opadały na pobojowisko, żeby
wyszarpywać kawałki ciała z trupów. Zlatywali się stadami, by
wyciągnąć z ofiar informacje, a potem zanosili je swoim
mrocznym panom, zbryzgani krwią i z tego dumni.
Razem z oddziałem Huaia do Panamy wysłano oficera
politycznego. Przesłuchania były właśnie jego zadaniem.
Nazywał się Sun i nikt nie chciał spędzić w jego obecności
wystarczająco dużo czasu, żeby się dowiedzieć, jak ma na imię,
ani jaki ma w wojsku stopień. Nazywano go po prostu panem
Sunem. Nieliczni żołnierze znający angielski wiedzieli, co to
znaczy. Jak na ironię Sun, po angielsku „słońce", był
najmroczniejszym człowiekiem, jakiego znali.
Z niemal trupią czaszką zapadniętą na skroniach i
policzkach wyglądał, jakby nie miał w ogóle ciała. Jego skóra
była tak sucha, że kiedy się poruszał, łuszczyła się i odpadała
jak u jaszczurki w porze linienia. Przypadłość ta nie oszczędziła
także jego włosów, więc głowę porastały mu siwiejące kępki,
które zaczesywał, żeby ukryć placki łysiny. Głowa ta była zbyt
duża w porównaniu z chudym ciałem. Wyglądała, jakby za
mocno ciążyła mu na karku. Huai zgadywał, że Sun musiał być
po sześćdziesiątce, ale równie dobrze mógł mieć lat
pięćdziesiąt lub siedemdziesiąt.
W chwili słabości podczas lotu z Chin kapitan Chen zdradził
Huaiowi, że Sun kierował przesłuchiwaniami amerykańskich
pilotów zestrzelonych podczas wojny w Wietnamie. W
następstwie rozwoju technologii jeńcy, których Chiny
trzymały po wojnie w Korei, dawno przestali być przydatni.
Ostatniego z nich stracono w 1959 roku. Potrzebując nowego
źródła informacji o zachodniej doktrynie wojskowej, Armia
Ludowo-Wyzwoleńcza dostrzegła, że doskonałą okazją do
uzyskania takich informacji jest konflikt rozgrywający się w
wietnamskich dżunglach i zapłaciła Wietnamowi Północnemu
bronią i szkoleniem za setki pilotów. Pierwszy, pilot A-6
intrudera, przyjechał do placówki w środkowych Chinach w
1966 roku i wytrzymał do 1971 roku. W trakcie przesłuchań,
jak słyszał Chen, Sun nadzorował tortury ponad dwustu ludzi i
stracił źródło zarobku dopiero wtedy, gdy ostatni z lotników
zmarł w 1983 roku. Od tamtej pory obiektem „pracy" byli
dysydenci, ostatnio zaś - osoby podejrzane o przewodzenie
zdelegalizowanemu ruchowi duchowemu Falun Gong.
Wycierając twarz i głowę, Huai popatrzył na więźnia.
Mężczyzna odzyskał przytomność i bezmyślnie gapił się przez
okno. Wyglądał tak, jakby lot sprawiał mu przyjemność.
Zobaczył, że jest obserwowany, uśmiechnął się lekko do Huaia,
a potem puścił do niego oko.
On nie udaje, pomyślał Huai. Musi wiedzieć, co go czeka, a
mimo to nie wygląda na przejętego. Dając się złapać,
Amerykanin musiał zdawać sobie sprawę, że będzie
przesłuchiwany i torturowany, a mimo to pozwolił się złapać,
zamiast dać się po prostu zastrzelić ludziom Huaia. Wydawało
się, że jest zadowolony ze swojej decyzji. Nawet jeśli nie
wyczekiwał na koniec, to przynajmniej akceptował to, że jest
nieunikniony.
Głupia brawura czy prawdziwa odwaga?
Huai zadrżał, wiedząc, że pan Sun w swoim dążeniu do
poznania prawdy znajdzie odpowiedź i na to pytanie.
Strefa kanału, Panama

Minęła godzina, odkąd Mercer odjechał bentleyem na


pokładzie samochodowca. W ciągu tej godziny pozostali
uczestnicy wyprawy zjechali obłą łodzią ratunkową po niemal
pionowych prowadnicach i przez dziesięć pełnych napięcia
minut czekali, aż otworzy się któraś z ramp załadowczych. To
Bruneseau skierował w końcu łódź do doków naprawczych w
Gamboi, pewny, że Mercer dostał wystarczająco dużo czasu i że
już się nie pojawi. W porcie w Gamboi obsługa kanału trzymała
część swoich holowników, a także 350-tonową barkę
dźwigową „Tytan". Z dala od robotników, naprawiających
wielkie łodzie kołyszące się przy nabrzeżu, francuski szpieg
odpalił poobijanego chevroleta ukradzionego jednemu z
pracowników, a Foch i Lauren pomogli wsiąść rannemu
pilotowi. Bruneseau siadł za kierownicą i odjechali z doków do
kryjówki legionistów w stolicy Panamy.
Kilka chwil później, przejeżdżając przez most, o który
niedawno prawie rozbili się śmigłowcem, znów ujrzeli
samochodowiec, płynący dalej w stronę śluzy Pedro Miguel.
Zobaczyli, że chiński gazelle startuje z jego pokładu i kieruje się
na zachód. Wszyscy byli pewni, że Mercer znajduje się w tym
śmigłowcu, ale tylko Lauren Vanik wierzyła, że geolog żyje.
Panamskie wojsko właśnie zaczęło reagować na wezwanie
pomocy ze statku; na drodze minęło ich kilka wojskowych
samochodów jadących w stronę śluzy, gdzie samochodowiec
miał zostać najprawdopodobniej zatrzymany na czas śledztwa.
Już na obrzeżach miasta zobaczyli pierwszy wojskowy
śmigłowiec lecący w stronę kanału - o wiele za późno, żeby
ruszyć w pościg za gazelle.
Teraz, gdy dotarli do domu stanowiącego ich kryjówkę, byli
bezpieczni. Rany Carlsona opatrzył sanitariusz, który potrafił
usunąć odłamek pocisku tkwiący w udzie rannego. Pochwalił
Lauren za to, że umiejętnie zatamowała krwotok pilota opaską
uciskową, nie odcinając przy tym całkowicie dopływu krwi do
kończyny. Lauren opiekowała się Carlsonem przez całą drogę
powrotną do stolicy. Była wściekła na Bruneseau i pomoc
udzielona pilotowi nie miała nic wspólnego ze współczuciem -
musiała po prostu czymś się zająć, żeby nie przygniotły jej żal i
gniew.
Dwóch legionistów, których przed wyprawą nad jezioro
zostawiono na posterunku w domu, pojechało pozbyć się
kradzionego samochodu, a reszta zgromadziła się wokół
Carlsona w tylnej sypialni. Lauren została sama. Nie mogąc
usiedzieć w miejscu, Vanik ściągnęła bluzę munduru polowego
i nachyliła się nad kuchennym zlewem, ochlapując twarz.
Zimna woda zmoczyła wycięcie T-shirta i zawisła jak lśniące
brylanciki na jej długich rzęsach. Z oczu Lauren popłynęły
gorące łzy, mieszające się z wodą, farbą maskującą i potem.
Nie potrafiła powiedzieć, kim stał się dla niej Mercer. Znała
go zaledwie od kilku dni. Od bardzo dawna żaden mężczyzna
nie wzbudzał w niej tego rodzaju uczuć, co on, i nie ufała sobie
na tyle, by się w nie zagłębiać. Służba w Kosowie wyrobiła w
niej chłodną obojętność wobec towarzyszy broni lub tych,
których miała chronić, bo w przeciwnym razie każda strata
stałaby się nie do zniesienia. Musiała być silna, musiała stawić
czoło grozie i cierpieniu, dlatego nie mogła pozwolić sobie na
zaangażowanie emocjonalne. Wiedziała, że zapłaciła za tę
lekcję częścią swojej duszy. Żeby nie cierpieć, musiała
poświęcić to, co dawało jej największą radość.
Ale od tamtej pory minęło już sporo czasu. Być może właśnie
teraz po raz pierwszy jej serce przebiło ochronną skorupę. Nie
była tego pewna i nie dopuszczała do siebie myśli, że sprawił to
właśnie Mercer. Była szczęśliwa, że w ogóle do tego doszło, że
skorupa pękła. Uczepiła się tej myśli, czerpała z niej energię i
wolę do działania. Przez ostatnią godzinę płynęła na fali
wydarzeń, bo nie miała innego wyjścia. Teraz, stojąc przy
zlewie, zrozumiała, że czas przystąpić do działania.
Mercer zapisał w jej telefonie komórkowym numer Rodriga
Herrary, więc od razu mogła do Herrary zadzwonić. Telefon
odebrała żona Roddy'ego, Carmen. Nie wchodząc w szczegóły,
Lauren powiedziała jej, że potrzebuje Roddy'ego i Harry'ego
White'a, i dała wskazówki, jak trafić do kryjówki legionistów,
położonej niedaleko domu Herrarów, w dzielnicy El Cangrejo.
Carmen obiecała, że natychmiast powiadomi o tym obu
mężczyzn, bawiących się teraz na podwórku z Miguelem, i że
za chwilę będą w drodze do Lauren.
Postępowanie Bruneseau nad jeziorem - nierozważna próba
dostania się do obozu Chińczyków - wskazywało, że obiektem
zainteresowania Francuzów w Panamie jest coś daleko więcej
niż anteny radiowe. Jednak Lauren zdecydowała, że dopóki się
nie dowie, czego oni szukają, dopóty nie nawiąże kontaktu z
amerykańską ambasadą. Ambasador kupił sobie obecne
stanowisko finansowym wsparciem obecnej administracji
Białego Domu, więc nie miał dość siły przebicia, by przepchnąć
w Waszyngtonie raport, który by mu złożyła. Szef tutejszej
placówki CIA był beznadziejnym pijakiem, odliczającym dni do
emerytury, a podpułkownik Bancroft, przełożony Lauren, nie
zaryzykowałby szansy zdobycia generalskich orzełków
wejściem do akcji na podstawie tylko tego, czego się
dowiedziała. Może by się odważył, gdyby zdobyła konkretne
dowody, ale teraz nie ruszy nawet palcem. Pozostawali jej więc
Francuzi, którym nie ufała, staruszek Harry i bezrobotny pilot
statków na kanale.
Stała właśnie przy wychodzącym na ulicę oknie, pijąc drugą
butelkę wody, kiedy na podjeździe zatrzymała się stara honda
accord. Rozpoznała Roddy'ego za kierownicą i Harry'ego
siedzącego obok niego. Gdy otwierała im drzwi, z drugiego
pokoju wyszedł René Bruneseau.
Zaskoczony, spoglądał ze złością na dwóch mężczyzn
wchodzących do domu.
– Co to ma znaczyć?
Na widok jego zwalistej postaci większość ludzi
zatrzymałaby się w pół kroku, ale Harry White wyminął go z
tak wyraźnym lekceważeniem, że Francuz cofnął się o krok.
– Gdzie jest Mercer? - Harry nie potrafił ukryć w głosie
zaniepokojenia.
– Kapitan Vanik - warknął René - kim są ci ludzie?
Harry odwrócił się do niego gwałtownie, stukając Francuza
palcem w pierś co trzecie słowo.
– Za chwilę zapytam cię o to samo, ale najpierw chcę
wiedzieć, gdzie jest Mercer.
Opanowanie sytuacji zajęło mu dwie sekundy.
Lauren poczuła ulgę, że Harry tu jest. Krzepki
osiemdziesięciolatek był kimś więcej niż sprzymierzeńcem -
wiedziała, że ten człowiek nie spocznie, dopóki się nie upewni,
że Mercerowi nic i nikt nie grozi. Gdyby nie obecność
Bruneseau, uściskałaby go.
– Mają go Chińczycy - odparła. - Zabrali go śmigłowcem. -
Przerwała, nie wiedząc, jak powiedzieć Harry'emu, że nie ma
pojęcia, w jakim Mercer jest stanie. - Nie wiemy, czy on...
White nie dał jej dokończyć zdania.
– Zabrali go śmigłowcem skąd dokąd?
– Ze statku na kanale. Lecieli na zachód.
– Myślałem, że wybraliście się nad wulkaniczne jezioro?
– To długa historia - odparła Lauren.
– Wystarczy! - warknął Bruneseau. - Kapitan Vanik,
sprowadzając tych dwóch tutaj, zdekonspirowała pani naszą
kryjówkę i naraziła naszą misję na niepowodzenie! Nie
pozwolę, żeby powiedziała im pani coś więcej.
– W tej chwili - odparła ze złością, czując się znów silna w
obecności Harry'ego - wasza misja, jakakolwiek by była, nic dla
mnie nie znaczy. Zamierzam odbić Mercera. Podejrzewam, że
nie zrobicie nic, żeby mi pomóc, ale nie możecie też mi
przeszkodzić.
– Otóż to - zawtórował jej Harry i opadł na kanapę, całym
ciałem wyrażając lekceważenie dla Bruneseau. Zapalił
papierosa. - Powiedziałaś, że to długa historia. Mam cały dzień,
żeby jej wysłuchać.
Francuz nie zamierzał się poddać.
– Nie mogę uwierzyć w pani brak profesjonalizmu. Ci ludzie
to cywile.
Wściekłość, którą Lauren tłumiła w sobie od ucieczki z
kanału, teraz eksplodowała.
– Mój brak profesjonalizmu? Jak pan śmie mnie pouczać. Pan
i Foch próbowaliście przeszukać obóz Liu nad jeziorem i to
przez was wszyscy o mało nie zginęliśmy. Wciąż mi pan nie
wyjaśnił, czego tam szukaliście, i niech mi pan nie wciska
jakichś bzdur o chińskich stacjach nasłuchowych.
– Nie zamierzam odpowiedzieć na te pytania.
– Ale ja odpowiem. - Głos dobiegł z korytarza prowadzącego
do sypialni. To był Foch.
– Poruczniku!
– Przykro mi. Zasłużyli, żeby poznać prawdę.
Chociaż przeszli na ojczysty język, nietrudno było
zrozumieć, o co się kłócili. Gniew Bruneseau nie osłabił
determinacji Focha, który pozostał nieugięty i jak się zdawało,
nie zamierzał wykonać wydanego mu przez Bruneseau
rozkazu. Kiedy skończyli, szpieg oparł się o ścianę, ze
skrzyżowanymi rękami na piersi. Z jego twarzy widać było
wyraźnie, że Foch drogo zapłaci za ujawnienie tego, co wie.
– Jedenaście tygodni temu z Rokkasho w Japonii do
francuskiej przetwórni należącej do Cogema wysłano ładunek
zużytego uranu. - Foch uniesieniem dłoni powstrzymał
ostrzegawcze pomruki Bruneseau rzucającego w stronę
mówiącego pełne niepokoju spojrzenia. - Przewoził go
specjalny statek o podwójnym kadłubie. Trasa, jak wcześniej
sto sześćdziesiąt razy, kiedy przewożono taki ładunek,
prowadziła przez Kanał Panamski. Paliwo znajdowało się w tak
zwanych pojemnikach typu B, olbrzymich beczkach długich na
sześć metrów i ważących ponad sto ton. W każdym pojemniku
przewożono około sześciu ton zużytego uranu. Od 1971 roku w
tych i podobnych opakowaniach przewieziono około
trzydziestu pięciu tysięcy ton. Wszystko to dzieje się za zgodą
Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, według
wytycznych opracowanych w latach siedemdziesiątych XX
wieku - wyjaśnił Foch, usłyszawszy westchnienie Lauren, gdy
dowiedziała się, jaka ilość radioaktywnych materiałów jest
rutynowo przewożona dookoła świata. - Kiedy statek dotarł do
Francji, każdy pojemnik ponownie zważono i jeden okazał się o
dwieście dwadzieścia kilogramów lżejszy.
– Jezu Chryste! Zgubiliście dwieście dwadzieścia kilo
radioaktywnego paliwa? - wykrzyknął Harry.
Foch kiwnął głową.
– Mogły być tego dwie przyczyny. Albo nie załadowano
paliwa w Japonii, albo zabrano je ze statku w drodze do Francji.
Francuscy kontrolerzy wspólnie z Japończykami sprawdzają w
Rokkasho, czy problem powstał w elektrowni...
– A wy tutaj sprawdzacie, czy zabrano je, kiedy statek
przepływał przez kanał - dokończyła za niego Lauren.
– To mało prawdopodobny scenariusz - prychnął Bruneseau.
- Statek nie zatrzymywał się po drodze, a na pokład weszło
tylko trzech pilotów. Za mało, żeby otworzyć jeden z
pojemników i ukraść ponad dwieście kilo uranu.
– Ale mimo to dostaliście rozkaz, żeby to sprawdzić?
– Mój rząd chce zbadać wszystkie możliwości.
– Jak duży jest statek, który przewoził paliwo? - Roddy
Herrara odezwał się po raz pierwszy.
– Sto cztery metry długości - odparł Foch, dowiedziawszy się
od Roddy'ego, że był on pilotem na kanale.
– Statek tej długości potrzebowałby tylko jednego pilota.
– Tyle że przewoził niezwyczajny ładunek. Na pewno
wysłaliby więcej ludzi na wszelki wypadek.
– Może jednego - odparł Panamczyk. - Nie dwóch.
– To nieważne - powiedział Bruneseau. - Dwóch ani trzech
nie dałoby rady tego zrobić. Nie ma takiej możliwości, żeby
uran zabrano ze statku tutaj. Monitory bezpieczeństwa na
pokładzie nie zarejestrowały skoku radioaktywności,
oficerowie mówią, że piloci nie schodzili z mostka, a przy
plombach na pojemniku nikt nie majstrował. Tych dwustu kilo
uranu nie było na pokładzie. Japończycy załadowali mniej
uranu do jednego pojemnika. To pomyłka urzędnicza.
– Prawdopodobnie ma pan rację - odezwał się z szacunkiem
Roddy - ale musiał pan się tu na coś natknąć, w przeciwnym
razie nie kontynuowałby pan tak uparcie dochodzenia.
Bruneseau przez chwilę milczał.
– Dobrze, przyznam, że coś się dzieje, ale nie chodzi tu o
zagubiony ładunek uranu. Skupiliśmy uwagę na firmie
Hatcherly ze względu na ich powiązania z chińską armią, ale
przez te kilka tygodni, kiedy monitorowaliśmy ich
wykrywaczami gamma, nic nie znaleźliśmy. Nie wiedzieliśmy
wcześniej o ich akcji nad jeziorem, ale tam też nie wykryliśmy
promieniowania. - Odwrócił się do Lauren. - Ma pani rację,
moja misja nie ma nic wspólnego z waszą. Nie obchodzi mnie,
że Hatcherly Consolidated okrada ten kraj w biały dzień ani że
niedługo przejmą dla Chin Kanał Panamski. Wasz kraj
powinien był o tym pomyśleć, kiedy to cholerstwo oddawał.
Tak jak mówiłem moim przełożonym, kiedy nas tu wysyłali,
cała ta wyprawa to strata czasu. Nous sommes fini, ici. Nic tu po
nas.
– Señor. - W głosie Roddy'ego było już nieco mniej szacunku.
- Nie mówię, że ktoś dobrał się do waszego statku na kanale, ale
powinien pan wiedzieć, że to możliwe. Podczas pokonywania
kanału statki często są wpychane przez holowniki do śluz.
Zależnie od pory dnia, kiedy wasz statek przepływał, na jego
pokład mogło się dostać wystarczająco dużo ludzi, żeby
włamać się do jednego z pojemników.
– Myśli pan, że nie sprawdziłem poziomu
napromieniowania wszystkich holowników? - odparował
Bruneseau. - To była pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy po
przylocie do Panamy. Mówię wam, że przy pojemnikach nikt
nie grzebał. Brakujący uran wciąż leży w Japonii i w końcu jakiś
urzędas znajdzie błąd, przez który niesłusznie wpisano go w
manifest transportowy.
– Jest pan pewien, że się pan nie myli? - zawarczał Harry.
– Gdybym miał cień wątpliwości, nie twierdziłbym tak. Ale
nie mam.
– A co z Mercerem? - spytała Lauren z goryczą, wiedząc, co
agent odpowie. - Nie jesteście mu czegoś winni za to, że dzięki
niemu dowiedzieliście się, co wyprawia Hatcherly? Myślałam,
że Legia nie zostawia swoich ludzi.
– Ale ja nie służę w Legii - oznajmił René.
Lauren spojrzała błagalnie na Focha.
– Mercer też nie służył. Przykro mi, pani kapitan.
– Wy tchórze - syknęła. - Mercer ryzykował życie, nie
wiedząc, czego szukacie, a wy go po prostu zostawiacie
samemu sobie, bo uważacie, że wysłano was na próżno.
– Nawet gdybyśmy chcieli pomóc - odparł Foch - nie wiemy,
gdzie Hatcherly go zabrało ani czy w ogóle jeszcze żyje.
Harry White nachylił się do przodu, przygważdżając
Bruneseau wzrokiem do ściany, choć mówił do wszystkich
obecnych.
– Ja wiem, gdzie go zabrali.
Rodrigo Herrara kiwnął głową.
– Si, wiemy to.
Lauren poczuła przypływ nadziei.
– Gdzie? - zapytała przez ściśnięte gardło.
Harry, nigdy nie przepuszczający okazji, by znaleźć się w
centrum uwagi, zgasił papierosa i ostentacyjnie zapalił
następnego. Postanowił nie otwierać flaszeczki whisky
umieszczonej w rączce laski. Mercer był w niebezpieczeństwie,
więc liczyła się każda minuta.
– Dobra, po waszej małej awanturze w porcie towarowym
Mercer poprosił Roddy'ego i mnie, żebyśmy się dowiedzieli,
skąd te wywrotki zwoziły ten cały gruz i po co. Oczywiście nie
znaleźliśmy ani śladu pancernej furgonetki. Liu
prawdopodobnie ukrył ją tej samej nocy, jak tylko przewiózł
złoto w inne miejsce. Najpewniej do banku. W każdym razie
Roddy i ja czekaliśmy pod bramą Hatcherly cały następny
dzień, aż do nocy, zanim z portu wyjechała pierwsza
wywrotka. Wyjechały za miasto i na drugą stronę kanału,
przez Most Ameryk, w stronę Penonome na zachodzie. -
Spojrzał znacząco na Lauren: w tę samą stronę poleciał gazelle.
- Jakieś trzydzieści kilometrów za tym miastem skręciły w
prywatną drogę należącą do Las Minas del Viente Diablos.
Kopalni Dwudziestu Diabłów.
– Kopalni? - spytała Lauren. Nigdy o niej nie słyszała. - Jakiej
kopalni?
Harry wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie i swoich
detektywistycznych zdolności.
– Porozmawialiśmy z wieśniakiem, który szedł szosą.
Powiedział, że to kopalnia złota.
– Wiem, że między Santiago i David jest duża kopalnia
miedzi, ale wszystkie kopalnie złota w Panamie znajdowały się
w prowincji Darien i nie działają już od stu lat.
– To mało znane miejsce - wtrącił Roddy. - Kiedy
odkryliśmy, dokąd jadą wywrotki, zadzwoniłem do
ministerstwa nadzorującego kopalnie. Zamierzałem zapytać o
to jakiegoś urzędnika, ale nikt nie chciał mnie tam przyjąć.
Dotarłem tylko do jakiegoś mało znaczącego sekretarza.
Dowiedziałem się od niego, że kopalnia działa od pół roku i że
należy częściowo do zagranicznej firmy. Nie chciał mi
powiedzieć, co to za kraj ani ile złota wydobyli.
– Nad jeziorem - powiedziała Lauren - odkryliśmy, że Liu
Yousheng nie znalazł jeszcze dwukrotnie zrabowanego skarbu.
Czy możliwe, że złoto, które ja i Mercer widzieliśmy w
magazynie, pochodziło z kopalni Dwudziestu Diabłów?
– Nie wyciągałbym tak pochopnych wniosków - zauważył
tajemniczo Harry.
– To strata czasu - stwierdził Bruneseau lekceważąco. - Nie
wiemy, gdzie skierował się helikopter po opuszczeniu
samochodowca. A ciężarówki w porcie? Hatcherly to firma
morska. Mogą przewozić rudę dla kompanii wydobywczej.
Harry uśmiechnął się pod nosem, jakby podpuszczał
francuskiego agenta.
– Przed chwilą powiedział pan, że nie ma szans, żeby Liu
ukradł atomowe paliwo i ukrył je gdzieś w Panamie. A jeśli
kopalnia jest kontrolowana przez Hatcherly i tam właśnie
helikopter zabrał Mercera? Zgodziłby się pan sprawdzić?
– Mógł polecieć wszędzie.
– To prawda - zgodził się Harry. - Ale mamy dowody, że ta
kopalnia nie jest poza podejrzeniem, że coś dziwnego łączy ją z
tamtym magazynem. Pamiętacie ten żwir w magazynie? -
Pozostali czekali z niecierpliwością, a White zwlekał z
wyjaśnieniem. - Hatcherly nie przewozi go z kopalni na statek.
Wręcz przeciwnie. Wygląda na to, że żwir przypływa statkami
i jest transportowany do kopalni.
– CO? PO CO?
Harry rozejrzał się po pokoju.
– Dowiedzieć się tego można tylko w jeden sposób: pojechać
tam i zobaczyć samemu.
Nie musiał dodawać, że interesuje go tylko znalezienie
Mercera, a nie zagadkowe przejazdy wywrotek pełnych żwiru z
terminalu Hatcherly do kopalni.
Kopalnia Dwudziestu Diabłów,
prowincja Cocle, Panama

Uderzenie lodowatej wody w podbrzusze wyrwało Mercera z


narkotykowego snu. Zimno i szok po sześciu godzinach
omdlenia w zawilgłej celi były jak zderzenie z rozpędzoną
ciężarówką. Mercer potoczył się po podłodze, żeby uciec od
strumienia wody, ale ten, kto trzymał gumowy wąż, nie
zakręcił go, tylko zepchnął Mercera pod betonową ścianę jak
śmieciarz spłukujący z ulicy odpadki.
Jakiś głos wykrzyknął polecenie i strumień wody zniknął tak
samo nagle, jak uderzył.
Mercer zmusił się do otworzenia oczu i zamrugał, oślepiony
światłem potężnego ręcznego halogenu, po tylu godzinach
ciemności palącym jak laser. Odwrócił się. Czerwona łuna pod
powiekami zgasła. Reflektor przyciemniono. Usłyszał kolejny
rozkaz i odgłos oddalających się kroków. Ostrożnie otworzył
jedno oko. Nieco już widział mimo kolorowych plam
wirujących przed oczami. Pomieszczenie oświetlała
pojedyncza żarówka przymocowana do sufitu. Światła
halogenowego użyto tylko po to, żeby go jeszcze bardziej
zdezorientować. Wytarł wodę z twarzy, wciągając kilka kropli
do ust.
Od chwili zatrzymania nie dostał nic do jedzenia ani picia.
Na pokładzie śmigłowca założono mu na głowę kaptur i
zrobiono podskórny zastrzyk środka usypiającego. Chińczycy
rozebrali go, zostawiając tylko w bokserkach.
Dół brzucha pulsował bólem po uderzeniu w jądra. Mercer
chwiejnie wstał, patrząc na reakcję strażnika stojącego w
otwartych drzwiach celi. Chińczyk, w wojskowym mundurze,
trzymał karabin szturmowy typ 87 Bullpup. Według Lauren
takie uzbrojenie oznaczało, że żołnierz wchodzi w skład
elitarnej jednostki.
W celi nie było żadnych mebli, więc Mercer oparł się o
ścianę, skrzyżowawszy ręce i nogi, dla utrzymania równowagi.
W głowie kłębiły się myśli, coraz wyraźniejsze, w miarę jak
ustępowało działanie narkotyku, ale teraz zależało mu głównie
na tym, żeby nie pokazać po sobie rosnącego niepokoju.
Przygładził dłońmi włosy i zaczął skubać paznokieć. Jego
zachowanie nie zrobiło żadnego wrażenia na strażniku o
kamiennej twarzy.
Zanim zaczął zastanawiać się nad własnym położeniem,
pomyślał o Lauren i pozostałych. Wierzył, że dzięki jego
poświęceniu udało im się uciec. Gazelle nie zawrócił do
samochodowca, a Mercer, zanim stracił przytomność, nie
widział nigdzie w okolicy innych śmigłowców. Chińczycy nie
mogli wiedzieć, ilu ludzi z nim było ani kim byli. Musiał
zachować to w tajemnicy, wiedział o tym, ale zastanawiał się,
jak długo uda mu się milczeć. Nie miał złudzeń co do tego, co go
czekało.
Nie wiedział, dokąd go zabrano - gdzieś na zachód od kanału,
ale to mu nic nie mówiło. Jeśli on nie wiedział, było mało
prawdopodobne, by wiedzieli Bruneseau czy Lauren. Czyli?
Czyli jestem po uszy w gównie, bo nikt nie przyjdzie z
odsieczą. Był zdany na siebie i czekało go przesłuchanie.
Chińska organizacja, w której łapy się dostał, nie wahała się
zabijać tych, co weszli jej w drogę. Przed oczami stanęły mu
sceny tortur wodnych ze starych wojennych filmów. Mercer
nie miał pojęcia, jak długo wytrzyma tortury. Ogromna
odporność na ból, którą wyrobił w sobie po latach
niebezpiecznej pracy, nic by mu nie dała, gdyby poddali go
działaniu narkotyków. Naczytał się wystarczająco dużo
szpiegowskich powieści, by wiedzieć, że nie ma obrony przed
egzotycznymi koktajlami o tak dobranych składnikach, by
wyciągać z ludzi informacje.
Próbował znaleźć jakieś jasne punkty swojej sytuacji.
Chińczycy nie wiedzieli, czy policja depcze im po piętach, więc
prawdopodobnie będą chcieli dowiedzieć się wszystkiego jak
najszybciej. Mercer nie wiedział, czy to dobrze, ale zawsze było
to coś. Potem próbował odgadnąć, czego Liu Yousheng
chciałby się od niego dowiedzieć, bo gdyby odgadł, starałby się
wypchnąć te informacje z umysłu. Liu nie wiedział jeszcze, że
ma w ręku człowieka, którzy pokrzyżował mu plany w Paryżu,
ani że jego tropem podąża Legia Cudzoziemska. Mercer czuł, że
wyjawienie Chińczykom, kim on jest, nie będzie miało
znaczenia, ale musiał chronić Lauren i innych.
Po jaką cholerę René zszedł do tamtego obozu? Zastanawiał
się przez chwilę, a potem wypchnął tę myśl z głowy. Musiał o
tym całkowicie zapomnieć - wymazać z pamięci ostatnich
kilka dni, żeby przekonać Liu, że nie wie o niczym poza
tajemniczą śmiercią Gary'ego Barbera.
Przez dziesięć minut ostentacyjnie nie zauważał obecności
żołnierza. Chciał uspokoić umysł i dojść do siebie po zimnej
kąpieli. Potem usłyszał jakieś poruszenie za drzwiami i do celi
wszedł inny Chińczyk, w drogim garniturze, jaki noszą dobrze
sytuowani biznesmeni. Mercer rzucił na niego okiem,
zauważając, że jest to bardzo szczupły mężczyzna o
zmęczonych oczach, a potem wrócił do oglądania wyjątkowo
dokuczliwej skórki przy paznokciu. W końcu oderwał ją
zębami i wypluł na podłogę. W maleńkiej rance wezbrała
kropelka krwi.
– Nie ma pan przypadkiem plastra? - spytał, w końcu
zwracając się do nowo przybyłego. Domyślał się, że do celi
wszedł Liu Yousheng.
– To skaleczenie niedługo będzie najmniejszym z pana
zmartwień - odparł Liu. - Wie pan, gdzie jest i kim ja jestem?
Mercer rozejrzał się po celi, jakby dopiero teraz dostrzegł
spartański wystrój jej wnętrza.
– Cóż, hotel nie wygląda znajomo, ale pan tak. Widziałem w
telewizji pańskie reklamy psiej karmy. Nie nazywa się pan
czasem Psi Ciam Ciam?
– Oczekiwałem po panu czegoś więcej niż obelg, doktorze
Mercer - odezwał się Liu. - Nazywa się pan Philip Mercer,
prawda?
– Niestety. Jestem Al Abama, z Kalifornii. Byłem na
wycieczce na pokładzie tego samochodowca z Europy z siostrą,
Caroliną. Mieszka w Wisconsin. - Mercer się uśmiechnął. -
Niech pan sprawdzi listę pasażerów, jeśli mi pan nie wierzy.
Liu pokręcił głową, jakby więzień go rozczarował.
– Z początku, kiedy kupił pan w Paryżu dziennik Lepinaya,
był pan tylko drobną komplikacją. Ale nagle stał się pan dość
znaczącą przeszkodą. Ciekaw jestem, jak udało się panu tego
dokonać.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
– Co ciekawe - ciągnął Liu, jakby Mercer się w ogóle nie
odezwał - dwa ciała, które zabraliśmy nad jeziorem, nie wydają
się należeć do Amerykanów. Jedno miało na ramieniu tatuaż,
który skojarzyliśmy z niemieckim gangiem motocyklowym
Das Gremium. Zakładałem, że pracuje pan dla CIA. Może się
myliłem. Będzie pan łaskaw coś powiedzieć?
– Raczej nie - odparł Mercer, a potem jego głos stwardniał. -
Koniec pierdoł. Wiem, kim pan jest. Pan zna mnie. Chcę tylko
się dowiedzieć, co się stało z moim przyjacielem Garym. Wiem
teraz, że nie mieliście nic wspólnego z jego śmiercią. To był
makabryczny wypadek. Nie mam z wami zwady i jeśli mnie
puścicie, najbliższym samolotem lecę do Stanów, a wy róbcie
tu sobie, co chcecie. Nic mnie nie łączy z CIA, FBI ani nawet z
ASPCA2. Nie mogę wam zaszkodzić. A wy nie macie potrzeby
szkodzić mnie.
Liu sprawiał wrażenie, że naprawdę rozważał propozycję
Mercera.
– Jest możliwe, że mówi pan prawdę. - Każde jego słowo
ociekało złością. - Ale nawet jeśli tak jest, to nie ma znaczenia.
Pana wścibstwo kosztowało mnie już zbyt wiele. Co
ważniejsze, zmusił mnie pan do działań, których wolałem
uniknąć. Wolę przelewy bankowe i księgowość niż karabiny.
To przez pana doszło do takiego rozlewu krwi. Pracuję nad
transakcją biznesową, a pan zachowuje się jak amerykański
kowboj, najpierw strzela, a potem zadaje pytania. Gdyby pan
rozumiał, że moje działania tutaj zapobiegną zgonom w
przyszłości, nie wtrącałby się pan z taką zawziętością.
– Niech mi pan powie, co pan robi - poprosił Mercer. - Może
dojdziemy do porozumienia.
– Na to już za późno.
– No to mnie zabij! - Nieoczekiwany krzyk Mercera
przestraszył nieco Liu. Chińczyk się cofnął. - Skończ z tymi

2
American Society for the Prevention of Cruelty to Animals – amerykański odpowiednik
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami (przyp. tłum.).
głupimi gierkami i wpakuj mi kulkę w łeb. Nie mam nic, czego
byście chcieli, więc skończmy to tu i teraz.
– Cóż... - Liu się uśmiechnął, zadowolony z tego, co wziął za
pierwszy wyłom w murze spokoju Mercera. - Nie sądzę, żeby to
też była prawda. Myślę, że może mi pan powiedzieć bardzo
dużo.
Wezwał do celi więcej strażników.
Mercer dał się im obezwładnić, oszczędzając siły na
przesłuchanie. Chwilę później został przykuty do noszy i
zaniesiony korytarzem z pustaków do innej celi. Było w niej tak
samo chłodno, jak w poprzedniej, co wskazywało, że znajdują
się pod ziemią. Nosze położono na metalowym stole, a potem
skrępowano go dodatkowymi pasami tak, żeby leżał całkowicie
nieruchomo. Strażnicy wyszli.
Liu stanął u szczytu stołu.
– Więcej się nie zobaczymy, doktorze Mercer, więc uczynię
panu zaszczyt i złożę życzenia spokojnej podróży.
Ze swojego miejsca Mercer nie widział drugiego człowieka,
który wszedł do celi, ale wzbudziły się w nim jak najgorsze
przeczucia na widok niesmaku, który pojawił się na twarzy
Liu.
– Ma pan moją listę pytań, panie Sun. Proszę zdobyć na nie
odpowiedzi.
Liu wyszedł, rozmyślnie trzymając się od Suna jak najdalej.
W polu widzenia Mercera nagle pojawiła się głowa szkieletu.
Gdyby mógł, odsunąłby się. Była to trupia twarz, zapadnięta i
pomarszczona niczym twarz mumii. Płatki skóry sypały się z
niej jak wstrętny łupież. Oddech mężczyzny spowił Mercera
smrodem gnijącego mięsa.
Zęby Suna były czarne. Chińczyk przesunął palcem po
policzku Mercera, jakby zadziwiony elastycznością jego skóry.
Palec w dotyku przypominał szpon zdechłego ptaka. Mercer ze
złością zauważył, na ręku oprawcy własny zegarek, TAG heuer.
– Od bardzo dawna nie przyjaźniłem się z Amerykanami. -
Sun mówił całkiem poprawnie po angielsku; w głosie brzmiał
dziecięcy zachwyt. Mercera przeszły ciarki. - jednego
złapaliśmy na przemycie broni do Tybetu sześć lat temu, ale
był moim przyjacielem tylko przez krótki czas, więc go nie
liczę. Moim ostatnim prawdziwym amerykańskim
przyjacielem był pilot sił powietrznych, który przyszedł do
mnie pod koniec waszej wojny w Wietnamie. Przyjaźniliśmy
się do 1983 roku.
Mercer odruchowo przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że
Sun uważa ludzi przez siebie torturowanych za przyjaciół. Był
człowiekiem o tak pokręconej psychice, że lubił to, co robił, być
może nawet tego potrzebował. Mimo panującego w celi chłodu
Mercer zaczął się pocić.
– Mój ostatni amerykański przyjaciel zdołał ukryć przede
mną jeden sekret - ciągnął Sun, a jego czarne oczy zamgliły się
na wspomnienie lotnika, którego dawno temu maltretował. -
Wyhodował sobie paznokieć u ręki tak, że żaden z jego
strażników tego nie zauważył. Którejś nocy wyostrzył go na
ścianie celi i przeciął tkankę pod językiem. Znaleźliśmy go
następnego ranka. Połknął własny język, żeby się udławić.
Otrząsnął się ze wspomnień.
– Pod koniec nasze rozmowy nie były już takie dobre, ale
wciąż wspominam wcześniejsze spotkania. Nigdy nie
odkryłem, jak udawało mu się tak długo mówić. Całymi latami.
Niesłychane.
Mercer uświadomił sobie, że „mówieniem" Sun nazywał
krzyki torturowanych. Rozmowy toczyły się z udziałem
narzędzi tortur zadających niewysłowiony ból.
– Tak czy inaczej - ciągnął oprawca - teraz mam ciebie.
Obawiam się, że nie możemy się długo przyjaźnić. Pan Liu nie
ma zbyt wiele czasu. Mimo to myślę, że nasze rozmowy będą
interesujące.
Sun rozwinął obok głowy Mercera czarne zawiniątko. W
środku znajdowała się kolekcja cienkich igieł do akupunktury.
Setek igieł.
Poddając się Chińczykom na samochodowcu, Mercer
wiedział, że coś takiego go czeka. Dobrowolnie wybrał takie
wyjście, by zyskać dodatkowy czas na utrzymanie się przy
życiu. Jednak zobaczywszy po raz pierwszy Suna i jego igły,
pomyślał, że być może mądrzej byłoby dać się zabić od razu
żołnierzom.
– Jest wiele sposobów, żeby zmusić kogoś do mówienia -
powiedział Sun tonem swobodnej konwersacji. - Większości
ludzi wystarczy groźba śmierci. Ty wiesz dobrze, że śmierć jest
nieunikniona, więc to nie zadziała. Innym sposobem jest
okaleczenie. Ludzie obawiają się trwałego okaleczenia tak jak
śmierci. Ale znów w twoim przypadku słowo trwałe oznacza
dzień lub dwa. Kiepska groźba, co?
– Mnie wystarczy - wycharczał Mercer. W gardle zaschło mu
tak, jakby połknął zawartość klepsydry z piaskiem. - Co chcesz
wiedzieć?
Sun się uśmiechnął i ze skóry wokół jego ust posypał się
deszcz płatków.
– Chyba sobie ze mnie żartujesz. Nasza rozmowa jeszcze się
nie zaczęła. W twoim przypadku moim zadaniem jest sprawić,
byś uwierzył, że śmierć jest lepsza niż to, co ci zrobię. Żeby tak
się stało, musisz wpierw odpowiedzieć na moje pytania.
Pozwolę ci umrzeć, dopiero wtedy gdy dostanę odpowiedź.
Rozumiesz?
Sun nie czekał na słowa ofiary. Mistrzowsko opanował
metody stworzone na długo przed początkami historii pisanej.
Zaczął wbijać igły w ciało Mercera, najpierw przebijając skórę
szybkim ruchem palców, a potem wkręcając je głębiej. Mercer
przygotował się na ból, ale igły wchodzące w jego ciało nie
sprawiały bólu. Czuł tylko nieprzyjemne ukłucia, nic więcej,
choć Sun wbił czterdzieści igieł w różne części jego ciała.
Większość umieścił w szyi, na piersiach i w brzuchu, pozostałe
- między palcami i na obu kostkach.
– Już. - Sun odsunął się, żeby podziwiać swoje dzieło. -
Punkty na meridianach są otwarte. Wszystkie części twojego
ciała nie były tak silnie połączone ze sobą od chwili, kiedy byłeś
tylko garstką komórek zawieszoną w łonie matki. Igły
pozwalają impulsom przepływać tak swobodnie, że mózg
pracuje ciężej, by utrzymać jednostajny przepływ siły życiowej,
chi, między wszystkimi otwartymi punktami. To tak, jakby
elektrownia musiała nagle zasilić kilkadziesiąt nowych
domów. Czujesz się trochę bardziej zmęczony?
– Pieprz się.
Żałosna riposta była wszystkim, na co Mercer mógł się
zdobyć. Sun przestroił w nim układ nerwowy i sprowadził na
poziom nadwrażliwości, której Mercer nigdy wcześniej nie
doświadczył. Odczuwał swoje ciało na sposoby wcześniej mu
nieznane. Czuł mrowienie rosnących włosów i pulsowanie
krwi w najcieńszych naczyniach włosowatych. Strach też
odczuwał silniej.
Sun pochylił się nad nim. Twarz Mercera spowił cuchnący
oddech.
– W Chinach są specjalne przybytki, gdzie wyuczone kobiety
używają tej techniki, by wprowadzać mężczyzn na
nieosiągalne inaczej poziomy rozkoszy. W stanie, w którym
jesteś teraz, mógłbym wbić jeszcze dwie igły i nie uwierzyłbyś,
jakie to przyjemne. - Opuścił głos do nabożnego szeptu. -
Istnieje stare podanie o mściwej konkubinie, która
doprowadziła cesarza do szaleństwa, wywołując u niego
orgazm, który trwał osiem dni z rzędu.
Wyprostował się.
– Ale ciebie czeka inny los.
Zwinnym ruchem wbił igłę w punkt na ramieniu Mercera i
nagle w ustach geologa eksplodowała błyskawica, jakby ktoś
roztrzaskał mu wszystkie zęby. Wrażenie do tego stopnia
przekraczało granicę bólu, że nie miało nawet nazwy. Zdzierało
warstwę racjonalności jak kartkę z kalendarza.
Sun wyjął igłę i męka natychmiast się skończyła. Mercerowi
usta zdrętwiały i napełniły się śliną.
– Powinienem uprzedzić, że punkty na meridianach nie
działają tak bezpośrednio, jak mógłbyś podejrzewać. Zobacz, co
się stanie z sercem, kiedy wbiję jedną tutaj.
Wkręcił igłę za ucho Mercera.
Przed chwilą Mercer był bardziej niż zwykle świadom pracy
swojego serca. Czuł każde jego uderzenie, każde otwarcie i
zamknięcie zastawek i ciśnienie krwi w aortach. Miał wrażenie,
że przy odrobinie koncentracji będzie mógł jego pracę
kontrolować. Sun pokazał mu, że to nieprawda.
Kiedy maleńka igła trafiła w nerw w miękkim ciele za
prawym uchem, serce Mercera po prostu stanęło. Przestało bić,
przestało pompować krew. Był martwy. A jednak myślał i czuł,
jak dalej umiera. Ale nie wpadł w panikę. Zabrakło adrenaliny,
która wywołałaby w nim taką reakcję. Groza rozszerzyła jego
oczy do ostatecznych granic. Spojrzeniem błagał obojętnego
oprawcę, żeby zwrócił mu życie. Sun trzymał igłę w ciele przez
dwie sekundy, trwające dłużej niż wieczność. Kiedy ją wyjął i
odblokował ścieżkę nerwową, serce Mercera znów zaczęło bić,
jakby nic się nie stało.
– Teraz już wiesz, co mogę zrobić - powiedział Sun. - Dam ci
jedną szansę odpowiedzenia na pytania pana Liu.
– Pytaj - odparł Mercer, nie mogąc uwierzyć, że słyszy ton
rezygnacji we własnym głosie.
Sun postawił na stole obok jego głowy dyktafon.
– Widziałeś transport złota w magazynie Hatcherly.
– Tak.
– Kto był z tobą w magazynie?
– Agent CIA nazwiskiem Felix Leiter - skłamał Mercer
zrezygnowanym tonem. Jego gra zasługiwała na Oscara. -
Tylko tyle o nim wiem.
– Czy to oddział CIA pomógł wam uciec przy ogrodzeniu?
– Nie. To byli najemnicy sprowadzeni z Bogoty.
Przez piętnaście minut Mercer plótł bzdury o intrydze CIA,
dodając takie szczegóły, jak nazwy kodowe i położenie
fikcyjnych kryjówek. Opowiadał Sunowi historyjkę, którą Liu
Yousheng chciał usłyszeć, o tym, że Stany Zjednoczone działają
na oślep, nie rozumiejąc, co się naprawdę dzieje. Starał się
przekonać Suna, że skoro on, Mercer, został schwytany, jego
kontakt najprawdopodobniej się wycofa, bo operacja, w której
brali udział, nie była oficjalnie sankcjonowana przez
dowództwo CIA w Langley.
Sun przeprowadził setki przesłuchań i potrafił sondować
opowiadaną mu historię ze wszystkich stron, szukając
nieścisłości. Zadawał pytania przez godzinę, bez przerwy, z
prędkością karabinu maszynowego, a Mercer piętrzył
kłamstwa, plotąc z nich sieć równie zawiłą, co delikatną. Ani
razu Sunowi nie udało się podejść ofiary. Mercer ani razu się
nie potknął. Każda odpowiedź potwierdzała poprzedni fakt.
Nazwy kodowe się nie zmieniały, adresy pozostawały te same,
a kolejność zdarzeń, najtrudniejsza do utrzymania, była
zachowana i wiarygodna.
Mercer idealnie odgadywał stan psychiczny Suna. Mimo
pozbawionych życia oczu oprawcy w drugiej godzinie
przesłuchania Mercer wyczuł w nim zmianę, sygnalizującą, że
Sun uważa, iż wydobył z ofiary prawdę. Sesja dobiegała końca,
a z nią także życie Mercera. Kupił sobie trochę więcej czasu, ale
wiedział, że kontynuacja gry nic mu nie da. Nadeszła pora
walki i modłów o to, żeby przeżyć to, co Sun obiecał z nim
zrobić.
– Mówiłeś o najemnikach, którzy przylecieli do Panamy -
zaczął Sun po raz ósmy.
– Przylecieli z Medellin wyczarterowanym samolotem.
Błąd był celowy, a przesłuchujący natychmiast wychwycił
drobną pomyłkę.
Szalony akupunkturzysta spojrzał złowrogo na Mercera.
Twarz geologa wykrzywił grymas przerażenia. Przyszło mu to
z łatwością.
– Mówiłeś wcześniej, że najemnicy przylecieli z Bogoty. A
teraz, że z Medellin.
– Nie pamiętam - wyjąkał Mercer, z jeszcze bardziej
widocznym poczuciem winy.
Był przywiązany do stołu, nie widział więc, że Sun trzyma
nad jego lewą dłonią igłę. Poczuł, że metal wbija mu się w ciało,
a potem skóra jego głowy stanęła w ogniu jak przypalana
palnikiem. Słyszał trzask i czuł smród palonych włosów. Ból
rozlał się jak kałuża płonącej ropy. Mercer naparł na krępujące
go więzy w nieludzkiej męce i zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć,
przejęty strachem, że płomienie wleją mu się do gardła.
Ale żadnego ognia nie było. Przeraźliwe pieczenie
spowodował elektryczny impuls płynący w jego nerwach,
chemia jego własnego organizmu. Bez względu na to, jak
Mercer próbował to sobie tłumaczyć, ból dalej palił, okrutny i
nieustępliwy.
Sun nachylił się nad jego twarzą.
– Mów do mnie - zachęcił. - Niech usłyszę, jak mówisz. Z ust
Mercera wyrwał się cichy skowyt.
– Tak, właśnie tak - szeptał Sun ogarnięty wręcz rozkoszą.
Mercer odwrócił głowę, na ile pozwalały krępujące go więzy,
i wrzasnął z całych sił w ucho Suna. Komuś młodszemu
mógłby uszkodzić słuch. Sun cofnął się i wyciągnął igłę z jego
dłoni. Bez złości, bez irytacji; nic nie wskazywało, że przejął się
wrzaskiem Mercera.
– Bogota czy Medellin?
Igła wbiła się w żebra Mercera, druga - obok sutka po
przeciwnej stronie klatki piersiowej.
To było tak, jakby te dwa punkty połączył przepływający
przez nie elektryczny prąd. Mercer miał wrażenie, że jest
drążony, że ból wyskrobuje z niego ciało.
Jego pierwsza pomyłka była umyślna, ale drugą popełnił
niechcący.
– Bogota - wycharczał.
Gdyby trzymał się poprzedniej wersji kłamstwa i powiedział
„Medellin", Sun rozebrałby jego zeznanie na części pierwsze,
być może trochę mu folgując.
Oprawca instynktownie przejrzał Mercera i zrozumiał, że
ten wymyślił całą historyjkę.
– Bardzo dobrze - pogratulował z autentycznym
zaskoczeniem. - Prawie mnie nabrałeś. Teraz zaczniemy od
początku, tyle że drugiej szansy już nie dostaniesz.
Igły poszły w ruch, łącząc nerwy, które ewolucja rozmyślnie
rozmieściła z dala od siebie, otwierając ścieżki cierpienia,
którego nikt nie mógł wytrzymać.
Ile to trwało, tego Mercer nie miał się nigdy dowiedzieć.
Zatopiony w rozszalałej powodzi cierpienia, znalazł się poza
czasem. Pan Sun, niezrównany artysta, uczynił z jego ciała
instrument, na którym wygrywał pieśń bolesnej męki.
Cienkimi igłami generował kolejne rodzaje bólu, czasami go
wzmacniając, czasami osłabiając, ale nigdy nie dając swojej
ofierze chwili wytchnienia. Z rzadka zadawał jakieś pytania,
ale nie czekał na odpowiedź. Był pochłonięty swoim występem,
dyrygował orkiestrą doznań mających sprawić ból.
Mercer niewątpliwie walczył, powtarzał fragmenty swojej
wcześniej opowiedzianej historii albo milczał, kiedy ból
odbierał mu zdolność myślenia. Wiedział jednak, że to właśnie
jest celem Suna: uczynić z niego kłębek bólu, błagający o
możliwość odpowiedzenia na pytanie.
Igła wbita między palce sprawiła, że poczuł, iż jego gałki
oczne zapadły się i zostały osuszone z płynów. To było jak
dotąd najgorsze. Sun wbił następną igłę. W płucach Mercera
pojawiły się rozżarzone węgle. Każdy oddech stał się ognistą
męczarnią. Mercer zagubił się w bólu. Jeszcze jedna igła,
najlżejsze dotknięcie, i już z tego nie wyjdzie.
Musiał znaleźć coś, czego mógłby się uchwycić, kotwicę,
która utrzymałaby go w racjonalnym świecie istniejącym poza
udręczoną skorupą ciała. Jak pływak rzucany falami musiał
znaleźć skałę, której mógłby się uchwycić i utrzymać głowę
ponad powierzchnią bólu, w którym tonął. Przez głowę
przelatywały mu obrazy, myśli o tym, co znaczyło dla niego
najwięcej.
Osiągnięcia. Przemknęły tak szybko, że żadnego nie zdążył
pochwycić. Żadne z nich nic teraz nie znaczyło.
Kobiety, które znał. Wróciło do niego kilka rozmazanych
twarzy i urywków rozmów, a potem zniknęły zmiecione
cierpieniem.
Jego niania Jurna. Pojawiła się w jego wyobraźni tak
udręczona tym, co przeżywał, że pozwolił jej odejść.
Jego matka i ojciec. Utrzymał w głowie ich obraz przez
krótką chwilę; potem zniknęli, patrząc na niego smutno, jakby
znów go zawiedli, nie dając schronienia, którego tak
rozpaczliwie potrzebował.
Przyjaciele. Harry White w barze Małego, wrabiający
niczego niepodejrzewającego gościa w postawienie mu drinka
przez rzut parą podrabianych monet. Nawet Harry zniknął w
fali bólu.
Boże, jest w ogóle coś takiego? - krzyknęła dusza Mercera.
Jakie miało znaczenie, czy powstrzyma Liu Youshenga? Kim
był, żeby chronić Lauren i Bruneseau? Ile dla niego znaczyli? Z
pewnością nie aż tyle.
Sun przesunął palcem po policzku Mercera, a ten poczuł,
jakby zerwano mu z niej płat skóry. Wiedział, że wrzeszczy,
wrzeszczy od wielu minut, ale już tego nie słyszał.
Nie było niczego, co pomogłoby mu uciec od tortur Suna.
Żadnego schronienia, żadnego pomysłu, jak wyzwolić się od
męczarni. Wiedział, że w końcu się złamie. Wiedział. To było
okropne.
Harry nie używał dwóch podrabianych monet. Była tylko
jedna, sfałszowana dwudziestopięciocentówka o dwóch
orłach, którą kupił w sklepie ze śmiesznymi drobiazgami.
Mercer poczuł ból w kolanie, jakby uderzono je młotem, a
odłamki kości tarły o siebie. Czubkiem języka wymacał zęby.
Jakimś cudem zamknął usta. Przestał krzyczeć.
To nie pierwszego lepszego klienta Harry oszukał. Sukinsyn
wypróbował swoją monetę na mnie. Musiałem mu kupić ze
cztery drinki, zanim się domyśliłem.
– Mów do mnie! - wrzasnął Sun.
Mercer go zignorował, ledwo zauważając, że jego dłoń
została zanurzona w roztopionej stali.
– Oszukasz mnie raz, wstyd dla ciebie - rechotał Harry, kiedy
rozszyfrował jego podstęp. - Oszukasz mnie dwa razy, wstyd
dla mnie. - A potem zakończył. - Oszukasz mnie cztery razy z
rzędu i jestem największym naiwniakiem pod słońcem.
– Odpowiadaj! - wrzeszczał dalej Sun. - Kto był z tobą w
magazynie?
Nie naiwniakiem. Powiedział „frajerem". Największym
frajerem pod słońcem.
Mercer nie miał nadziei, że pokona ból, który mu zadawano -
żaden człowiek by jej nie miał. A jednak znalazł schronienie, w
którym fale cierpienia odbijały się od zapory, którą wzniósł w
umyśle. Zapora była tak mocna, jak jego emocjonalny z nią
związek. Zamiast złamać Mercera do końca, Sun pozbawił go
wszystkiego oprócz jednego. Przez ten jeden element obrony
ból nie mógł się przedrzeć. Mercer nigdy by nie przypuszczał,
że to będzie Harry White. Jego rodzice, tak, oddanie ideałom, w
które wierzył - być może, nawet wspomnienie niektórych
kobiet, które kochał. Ale Harry?
Kim był dla niego Harry? Żeby pokonać ból, musiał
odpowiedzieć na to pytanie. „Przyjaciel" - nie, Harry był dla
niego więcej niż przyjacielem; „drugi ojciec" - brzmiało jak
newage'owa bzdura. W takim razie kim Harry był? On to ja,
zrozumiał Mercer. Czy raczej ktoś, kim chcę być za czterdzieści
lat. Nie chodzi o gorzałę, papierosy czy kiepskie dowcipy. To
lojalność, całkowita pewność, że przysługa, o jaką się poprosi,
zostanie wyświadczona. Harry był człowiekiem, którego ludzie
będą pamiętać dziesiątki lat po jego odejściu. To rzadko się
zdarza poza wspomnieniami w gronie rodzinnym lub kręgiem
sportowych legend. Wywierał wpływ na otaczających go ludzi
w zaskakujący sposób, ale zawsze kontakt z nim czynił z nich
ludzi trochę lepszych. Lauren przekonała się o tym po zaledwie
kilku dniach. A Roddy był gotów ruszyć do walki tylko dlatego,
że Harry przyjaźnił się z jego zmarłym ojcem.
Olśnieniem było nagłe zrozumienie, że mimo wszystkich
swoich wad Harry jest dla Mercera wzorem do naśladowania,
osobą, na podobieństwo której Mercer ukształtował
przynajmniej jakąś część siebie. Prawie dziesięć lat trwająca
przyjaźń z Harrym uczyniła z Mercera człowieka, którym teraz
był. Zrozumiał, że jego stary przyjaciel od samego początku był
dla niego liną ratunkową - kotwicą - nie tylko w chwilach
cierpienia, ale przez wszystkie lata znajomości.
Sun wyczuł, że to, co wyczynia z Mercerem, przestaje
odnosić skutek. Nie spodziewał się, że Amerykanin będzie
wiedział, jak uciec przed bólem sprawianym przez igły, ale od
razu dostrzegł, że Mercer wymyka się cierpieniu. Potęgowanie
bólu nic by nie dało. Sun wyjął jedną z igieł, którymi otworzył
punkty przepływu energii, i kruchy system sztucznych
połączeń się rozsypał.
W jednej chwili cały ból ustąpił. Nawet wspomnienie bólu
zniknęło. Mercer leżał nieco zdyszany. Przetrzymał. Chwilę
trwało, zanim w pełni pojął, że nie będzie żadnych efektów
ubocznych. Jego ciało już zapomniało o wielogodzinnych
męczarniach, tak jakby ich w ogóle nie było, nawet jeśli sam
Mercer pamiętał, że jeszcze przed kilkoma sekundami ból
przeszywał go na wskroś.
Oprawca spojrzał na niego z respektem. Wyciągnął igły z
ciała Mercera i zawinął je w szmatkę, a potem wyłączył
dyktafon.
– Dobra robota. Pokonałeś igły, ale nie myśl, że wygrałeś.
Pan Liu dał mi dwa dni na zdobycie informacji, których
potrzebuje. Jutro przyjdę tu z obcęgami i młotkami. - Sun
zawiązał tobołek z igłami. - Przezwyciężenie samoistnie
zrodzonego bólu to jedno. Zobaczymy, jak sobie poradzisz,
kiedy naprawdę przypiekę ci stopy i zmiażdżę jądra w imadle.
Czuć ból to jedno, obserwować okaleczanie swojego ciała to coś
zupełnie innego, zapewniam cię.
Mercer milczał. W jego oczach płonął sprzeciw. Sun ruszył
do drzwi, a do środka wszedł strażnik, żeby zabrać geologa z
powrotem do celi, gdzie zostawił go z miską wody i drugą ryżu
oraz metalowym wiadrem z pokrywą - na nieczystości.
Mercer przez godzinę leżał na podłodze, powoli dochodząc
do siebie po niedających się ująć w słowa przeżyciach.
Rozmasował kilka mięśni, które pod wpływem bólu chwycił
kurcz, ale poza tym czuł się całkiem nieźle. Od zapachu
jedzenia ściskał mu się żołądek i bardzo chciało mu się pić;
odrobina śliny w ustach była gęsta jak pasta. Mimo to
podejrzliwie przyglądał się temu, co przynieśli Chińczycy. Był
pewien, że jedzenie lub wodę doprawiono narkotykami, a może
jedno i drugie, więc wylał je do wiadra. Usiadł plecami do
ściany i rozejrzał się dokładnie po celi w świetle słabej żarówki.
– Dobrze, Harry - szepnął. - Dzięki tobie zyskałem kilka
godzin.
Masz jakiś pomysł, co mogę z tym zrobić?
Uciec, baranie. Mercer prawie usłyszał odpowiedź.
Łatwo ci mówić. Wsadzono mnie do betonowej celi za
zamkniętymi stalowymi drzwiami. Zawiasy są na zewnątrz.
Nad drzwiami jest przerdzewiała kratka wentylacyjna szeroka
na trzydzieści i wysoka na dwadzieścia centymetrów. Oprócz
żarówki podłączonej do kabla w stalowej osłonie nie mam nic
oprócz dwóch pustych misek, jednego przepełnionego wiadra
na nieczystości i bokserek na sobie. Co proponujesz?
Oczywiście pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Cela prawdopodobnie była kiedyś składzikiem. Kiedy
strażnicy wlekli go korytarzem, Mercer widział korytarz z
dziesięcioma identycznymi drzwiami. Domyślał się, że jest w
jakimś podziemnym magazynie. Ale budynek nadawał się też
doskonale na więzienie. Mercer wiedział, że nie ma szansy
wydostać się stąd przed następną „rozmową" z panem Sunem.
– Gdybym tylko miał śrubokręt...
Kopalnia Dwudziestu Diabłów,
prowincja Cocle, Panama

Za oknami biura Liu Yousheng widział zbocze góry, które


zryto tak, że przypominało tarasowe uprawy, dobrze znane w
całej południowo-wschodniej Azji. Zamiast równać ziemię w
celu stworzenia płaskich działek pod zasiewy, ciężkie maszyny
wgryzające się w górę szukały jednego z najcenniejszych metali
na świecie. Ze wszystkich metod wydobywania złota metoda
odkrywkowa zdecydowanie najbardziej przyczynia się do
dewastacji terenu. Góra była pożerana jak tkanka przez raka.
Zbocza systematycznie zrywano, by dostać się do złotonośnej
rudy pod spodem. Odsłonięta ziemia była czerwona, bogata w
tlenek żelaza - rdzę - ale wyglądało to tak, jakby gleba krwawiła
z ran.
Liu umówił się z poprzednim prezydentem, Ochoą, że
wykop zostanie zasypany, kiedy dotrą do końca złoża rudy.
Ochoa przestał być prezydentem, a w prezydenckim Pałacu
Czapli zamieszkał ustępliwy Ornar Quintero. Liu nie
przejmował się już dewastacją środowiska. Dżungla w końcu
porośnie zrytą ziemię. Za jakieś dwieście lat.
Kolejnym ustępstwem wobec Ochoi, z którego mógł teraz
zrezygnować, było sprowadzenie najnowocześniejszych
maszyn, dających gwarancję, że rtęć, której używano do
oddzielania złota od pokruszonej rudy, nie przedostanie się do
wód gruntowych. Liu jeszcze ich nie uruchomił. Również
młyn, który w monstrualnie wielkich bębnach wypełnionych
metalowymi kulami ścierał rudę na pył, stał bezczynnie od
chwili zbudowania.
Jedynymi działającymi maszynami w kopalni Dwudziestu
Diabłów były koparki, wywrotki i buldożery, które zdzierały
kolejne warstwy góry, według geologicznych raportów
najlepiej nadającej się do tej operacji.
Liu doskonale pamiętał, jaką fortunę te raporty kosztowały.
Wynajęto ekipy, które w odwiertach pobrały setki próbek,
sprowadzono geologów, którzy zinterpretowali dane, a potem
zatrudniono armię robotników, którzy przepłukiwali rzeki i
strumienie spływające z okolicznych gór. Ostatecznie wszyscy
powiedzieli to, czego Liu oczekiwał - że góra jest wprost
nafaszerowana złotem. Sztabki w magazynie Hatcherly były
tego dowodem - widoczne na nich nowo zaprojektowane
stemple Republiki Panamy wskazywały, że jest to złoto
czystości dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt dziewięć
setnych procent. Według raportów uzyskano je z płukania,
wiercenia i wykopów odkrywkowych.
Ocena Liu, że kopalnia będzie pompować w gospodarkę
Panamy dwieście milionów dolarów rocznie, była bardzo
ostrożna. Bliższe prawdy byłoby pół miliarda dolarów.
Biuro, które Liu zajął na czas swojego pobytu, należało do
kierownika kopalni i było zawalone papierami, książkami i
skrzyniami pełnymi próbek skał. Ciasne, śmierdziało ziemią i
ozonem nawiewanym z kiepskiego klimatyzatora. Liu
odwrócił się od okna wychodzącego na odkrywkę i podmuchał
w palce. Po drugiej stronie biurka siedział pan Sun, popijając
herbatę przyniesioną przez chińską sekretarkę kierownika.
Tylko najniżsi rangą robotnicy w wykopie byli Panamczykami.
Wszystkich pozostałych pracowników zatrudniło Hatcherly za
pośrednictwem innej, fikcyjnej firmy.
– Nie mógł pan niczego uzyskać od Mercera wbijaniem w
niego igieł, ale uważa pan, że on pęknie w trakcie zwykłych
tortur? - spytał Liu, nieprzekonany po wysłuchaniu nagrania z
właśnie zakończonego przesłuchania. - Nie podoba mi się ten
pomysł. Jest zbyt ryzykowny. Muszę się dowiedzieć, co on wie,
zanim umrze.
– Wcześniej, zanim nauczyłem się posługiwać igłami, byłem
dobrze zaznajomiony z tradycyjnymi metodami - odparł Sun. -
Wiem teraz, czego się po nim spodziewać. Niczego przede mną
nie ukryje.
Zadzwonił telefon i sekretarka połączyła się z Liu przez
interkom.
– Pan Shan do pana.
Liu podniósł słuchawkę. Po tym, co się stało z Pingiem w noc
włamania do magazynu, jego zastępcą w strukturach
COSTIND-u został Shan.
– Co pan ma, Shan?
– Zarząd Kanału Panamskiego zakończył dochodzenie w
sprawie samochodowca. Wyników ustaleń nie upubliczniono,
ale powiedzą, że była to próba uprowadzenia statku w celu
kradzieży samochodów.
– Świetnie. - Pieniądze, którymi Hatcherly przekupywało
dyrektora kanału Felixa Silverę-Ariasa okazały się dobrze
wydane. Jego wpływy gwarantowały nie tylko to, że jako
nowych pilotów zatrudniono Chińczyków pracujących dla
jednego z oddziałów Hatcherly Consolidated. Dyrektor był
także w stanie zamieść pod dywan nieprzewidziane
wydarzenia, takie jak strzelanina na pokładzie samochodowca.
- A rząd, co oni mówią?
– Poprą ustalenia zarządu i dodadzą zalecenie, żeby na
każdym statku przepływającym przez kanał znajdowali się
żołnierze do ochrony.
Liu zastanowił się nad tym i uznał, że nie ma się czym
przejmować. Kilku znudzonych panamskich poborowych nie
wpłynie na ostatnią fazę operacji.
– To nieważne. Co się dzieje na jeziorze?
– Prace już ruszyły. Wysłaliśmy dodatkowe straże, żeby
wzmocnić ochronę. - Shan się zająknął. - Być może
powinniśmy rozważyć sprowadzenie z Chin więcej żołnierzy,
proszę pana. Zaczyna nam ich brakować.
– To nie wchodzi w grę. - Głos Liu nie zdradzał
zaniepokojenia, jakie poczuł na myśl o żebraniu w Pekinie o
dalsze wsparcie. Jego pozycja w kraju nie była zbyt mocna.
Każdy sygnał, że nie radzi sobie z „Czerwoną Wyspą",
spowodowałby szybką reakcję COSTIND-u. Najłagodniejszą
karą byłoby usunięcie z Panamy, najbardziej prawdopodobną -
egzekucja. Nieświadomie znów podmuchał na palce, ale ton
jego głosu pozostał spokojny. - Wystarczą nam ci żołnierze,
którzy już tu są.
– Tak, proszę pana - odparł Shan.
– Za parę godzin będę wiedział, z kim mamy do czynienia i
jakie są ich cele. Te informacje pozwolą nam ustalić, jak
najlepiej rozmieścić naszych żołnierzy.
– A może poprosimy prezydenta Quinterę, żeby wysłał nad
jezioro swoich? Będziemy musieli jakoś wytłumaczyć
prowadzoną tam przez nas odkrywkę, powiedzieć, że szukamy
złota lub czegoś innego, ale uzyskalibyśmy wsparcie.
– Dobry pomysł. - Liu prawie widział, jak Shan puchnie z
dumy. - Zadzwonię do niego, ale poproszę, żeby przysłał trochę
ludzi tutaj.
W przeciwieństwie do naszych działań nad jeziorem, tutaj
nie zobaczą niczego, co by nam zagrażało.
– Proszę pana? „Gemini"... - Shan wyszeptał tę nazwę,
niespokojny, że musi wymówić nazwę kryptonimu - ...jest
załadowany i czeka w gotowości.
– Tak, tak, tak - szybko odpowiedział Liu, bo on też nie czuł
się pewnie w rozmowie prowadzonej na otwartej linii. - Coś
jeszcze?
– Nie, proszę pana.
– Niedługo będę z powrotem w mieście. Wtedy się
zobaczymy. Odłożył słuchawkę. Z kieszeni marynarki wyjął
butelkę z lekiem na nadkwasotę i wypił kilka łyków.
Zza biurku Sun przyglądał się mu, jakby katalogował jego
słabości na wypadek, gdyby kiedyś musiał tę wiedzę
wykorzystać. Przyglądał się zresztą każdemu. Odruchowo.
Liu w myślach otrząsnął się, napotkawszy jego gadzie
spojrzenie, i szybko odstawił buteleczkę.
– Słyszał pan, co powiedziałem Shanowi. Muszę mieć te
informacje od Mercera.
– Jak tylko jego organizm dojdzie do siebie po igłach, będę
mógł zastosować inne metody. - Sun zerknął na szwajcarski
zegarek, którego stał się właścicielem. - Za cztery godziny.
Tym razem Liu naprawdę zadrżał.

***

Mercer, przyjrzawszy się kratce zasłaniającej wentylację nad


drzwiami, dostrzegł, skąd może wziąć śrubokręt. Podniesiony
na duchu, ale wyczerpany fizycznie i umysłowo, zanim wziął
się do pracy, musiał się upewnić, że w budynku nie zostawiono
żadnej straży. Zdjął metalową pokrywkę z wiadra i walnął nią
w klamkę drzwi. Zaczekał chwilę i uderzył ponownie. Choć
hałas był okropny, uderzanie stalą w stal nie wystarczyło do
rozprawienia się z masywną gałką. Na to przyjdzie pora
później.
Tłukł pokrywką przez dziesięć minut, a kiedy nikt się nie
zjawił, żeby go uspokoić, uznał, że może przystąpić do pracy.
Wylał zawartość wiadra do misek i postawił wiadro do góry
nogami przed drzwiami. Dzięki temu sięgnął dość wysoko, by
wsadzić pokrywkę między dwie blaszki kratki. Bezlitosna
panamska wilgoć nadwerężyła metal tak bardzo, że kiedy
szarpnął w dół, jedna z blaszek odłamała się i spadła na
podłogę. Miała trzydzieści centymetrów długości, a po chwili
starań udało mu się spłaszczyć jeden jej koniec, tak że
przypominał końcówkę prawdziwego śrubokręta.
Zajął się oświetleniem.
Górnictwo to dziedzina wielodyscyplinarna. Ludzie
nieznający tego fachu zakładają, że polega on głównie na
kopaniu jam. W rzeczywistości kopanie to tylko część procesu
wydobycia. Dobry inżynier górnictwa musi się znać na statyce
gruntu, żeby kopalnia się nie zawaliła, na przemysłowej
wentylacji, żeby było w niej czym oddychać, na hydraulice,
żeby usuwać wodę, na elektryce, żeby zapewnić górnikom
światło i zasilanie sprzętu. Chociaż do poszczególnych prac w
zakresie każdej z tych dziedzin zatrudnia się specjalistów,
główny kierownik musi się znać na wszystkim.
Mercer podszedł do oświetlenia z pewnością siebie
zawodowego elektryka. Jak zauważył wcześniej, żarówka była
zasilana kablem puszczonym w stalowej rurze średnicy
jednego cala, przykręconej do sufitu. Obok miejsca, w którym
rura wchodziła w ścianę z pustaków, była złączka łącząca dwa
odcinki rury. Przed jej odkręceniem Mercer musiał najpierw
odłączyć przewody od żarówki. Postawił swój odwrócony
nocnik pod lampą i prowizorycznym śrubokrętem odkręcił
śruby mocujące osłonę do podstawy. Tak jak się spodziewał,
znalazł dwa kable przykręcone śrubkami, jeden z nich pod
napięciem.
Żeby osiągnąć to, co chciał, mógł je po prostu wyrwać i
ściągnąć rurkę z sufitu, ale kiedy kabel pod napięciem
dotknąłby jej wnętrza, spowodowałby zwarcie i wysadził
bezpiecznik. Mercer nie mógł ryzykować, że wysadzony korek
zaalarmuje strażników. Musiał działać ostrożnie.
Wiedząc, z czym ma do czynienia, rozkręcił przewód i
klamry mocujące go do sufitu, tak że rurka zawisła na
biegnących w niej kablach. Jej odcinek miał około trzydziestu
centymetrów długości. Idealnie.
Mercer zdjął bokserki. Używając ostrzejszego końca
śrubokręta jak noża, odciął z nich gumkę, a potem pociął ją na
trzycentymetrowe odcinki. Wystarczyło mu gumki do
owinięcia środkowego i wskazującego palca. Teraz przyszła
pora na najtrudniejszą część zadania.
Wszedł z powrotem na wiadro i odkręcił śrubę trzymającą
przewód zera. Guma na palcach chroniła go od porażenia
prądem. Potem odkręcił śrubę plusa, pilnując, żeby oba kable
dotykały styków lampy. Wziął głęboki oddech, w myślach
przećwiczył następne posunięcia, i wyciągnął przewód pod
napięciem.
Pozbawioną okien celę zalała ciemność czarniejsza niż
bezgwiezdna noc. Przed zakończeniem pracy wszystko miało
pozostać spowite absolutną czernią. Na macanego nadział
pierwszy kawałek gumki z majtek na koniec przewodu pod
napięciem i przesunął gumkę tak daleko, aż ta oparła się na
plastikowej izolacji. Potem nabijał na przewód następne
kawałki gumki, jakby robił szaszłyk, aż lśniący drut został
osłonięty nieprzewodzącym prądu materiałem.
Bardzo ostrożnie Mercer zszedł z wiadra, tak że luźno
wisząca rurka zsunęła się do ręki. Sprawdził, czy osłonięty
gumką przewód mieści się w rurce, a potem powoli ściągnął
rurkę z kabli, tak delikatnie jak sommelier wyciągający korek z
butelki wyśmienitego wina. Gdyby którakolwiek z izolujących
gumek spadła, kabel zwarłby się z rurką, prąd poraziłby
Mercera i wysadził bezpiecznik. Zsunięcie rurki z przewodów
zajęło mu ponad pięć minut. Odetchnął głębiej dopiero wtedy,
gdy końce przewodów wysunęły się i spadły na podłogę.
Mercer odłożył rurę i na czworakach odszukał kable,
przesuwając dłonią po betonie.
Dopiero kiedy były odsunięte na bezpieczną odległość,
podniósł rurkę. Macając jak ślepiec, odnalazł drzwi.
Wymierzył, gdzie jest klamka, a potem zamachnął się i z całej
siły uderzył w rurkę. Ręce zabolały go od uderzenia. Pomacał
klamkę. Siła ciosu ją obluzowała.
Musiał rąbnąć jeszcze cztery razy, zanim pogięty metal po
prostu odpadł od drzwi. Na podłogę przez mechanizm zamka
padł promień światła z korytarza, wystarczający, by Mercer
śrubokrętem wyciągnął zapadkę z framugi drzwi. Otworzyły
się, lekko pchnięte biodrem. Był wolny.
– Ciekawe, czy Houdini - ten słynny prestidigitator - by tego
dokonał.
Mercer był nagi i uzbrojony tylko w
trzydziestocentymetrowy niby-nóż oraz kawałek rurki. Nie
miał pojęcia, co się znajduje na zewnątrz budynku. Równie
dobrze mógł się znaleźć na ruchliwej ulicy stolicy Panamy jak
w terminalu Hatcherly lub innym miejscu, o którego istnieniu
w ogóle nie wiedział. Na razie wszystko to nie miało znaczenia.
Osiągnął więcej, niż miał prawo się spodziewać.
Ściskając prymitywny nóż i metalową pałkę jak jakiś
współczesny jaskiniowiec, ruszył korytarzem, gotów na
wszystko.

***

Atmosfera panująca przy kuchennym stole Roddy'ego


Herrary nie mogła być bardziej ponura. Wszystkich ogarnęło
przygnębienie, którego nic nie mogło rozwiać. Roddy pił
czarną kawę, Lauren popijała wodę z butelki. Tylko Harry
sączył alkohol, jacka danielsa ze szklanki, której zawartość
uzupełniał, dolewając whisky z butelki, którą kupił z tej okazji.
Dwoje pozostałych dorosłych sprawiało wrażenie, że chętnie
do niego dołączą, ale nie mają siły, by sięgnąć po butelkę.
Najgorzej z całej czwórki wyglądał Miguel.
Siedział na krześle, ale przesunął je tak, żeby być bliżej
Roddy'ego. Był niepocieszony. Ciemne oczy, zwykle błyszczące,
teraz zmatowiały od płaczu. Lauren oddałaby wszystko, byle
cofnąć to, co mu powiedziała - że Mercer zginął.
Chłopiec, podekscytowany, czekał na ich powrót z domu
legionistów. Spodziewał się, że obiekt jego uwielbienia wróci
razem z Lauren, Roddym i panem Harrym. Choć miał dopiero
dwanaście lat, był spostrzegawczy i od razu odczytał z ich
ponurych min, co się stało. Miał tyle wewnętrznej siły, że
zaczął płakać dopiero wtedy, gdy Lauren pochyliła się, objęła
go i wyszeptała przeprosiny po hiszpańsku.
Widząc jego łzy, sama się popłakała.
Atmosferę beznadziei, która opadła ich w kryjówce
legionistów, spowodował telefon z francuskiej ambasady.
Bruneseau, Foch i pozostali legioniści właśnie planowali
przedostanie się do kopalni Dwudziestu Diabłów. Duża część
ich planu opierała się na spekulacjach, ale mieli już
opracowane szczegóły dotarcia do kopalni i drogi powrotnej.
I wtedy zadzwonił telefon. Oficer łącznościowy we
francuskiej ambasadzie na samym końcu półwyspu Casco
Viejo nawet nie wiedział, co oznacza zaszyfrowana wiadomość,
którą przekazał. Bruneseau wiedział i ogłosił ją zebranym
żołnierzom i cywilom.
– Tak jak mówiłem - w jego głosie słychać było nutkę
wyższości - zaginiony uran wcale nie zaginął. Dzwoniono z
ambasady. Kontrolerzy w Japonii odkryli, że paliwa nie
załadowano na statek. W ogóle nie było żadnego paliwa. Błąd w
komputerze kontrolującym wagi w Rokkasho zwiększył
ładunek pojemnika. Wagi we Francji były dobrze
skalibrowane, więc wyglądało to, jakby brakowało dwustu
kilo, podczas gdy naprawdę w ogóle tam ich nie było. -
Tryumfalnie zapalił papierosa. - Nasze zadanie w Panamie jest
zakończone. Wszyscy zostaliśmy odwołani. Ja wracam do
Paryża, a Foch i jego ludzie do koszar przy kosmodromie
Ariane.
Lauren otworzyła usta. Telefon położył kres jej nadziei, że
przekona francuskiego agenta do podjęcia akcji w celu
uratowania Mercera czy chociaż odszukania go. René
Bruneseau zostawi całą tę sprawę, licząc tylko na to, że nie
zaszkodzi ona w jego karierze. Jeśli Mercer przeżył potyczkę na
samochodowcu, wiedziała, że nie przetrwa długo w łapach Liu.
Francuz był dla niej jedyną szansą zorganizowania
sensownego ratunku. Teraz ta szansa przepadła.
– Nie zrobi pan nic, żeby mu pomóc?
– Muszę wykonać rozkazy - odparł René. Zrobił klasyczny
unik, stawiając przed zobowiązaniami osobistymi sprawy
zawodowe. Lauren w trakcie swojej kariery w wojsku słyszała
to niezliczoną ilość razy. Ślepe posłuszeństwo rozkazom
kosztowało już życie milionów ludzi, a teraz jedną z ofiar miał
się stać Philip Mercer.
Foch nie chciał jej spojrzeć w oczy.
– To się tak nie skończy - oznajmiła.
Nie umiałaby sprecyzować, co jej słowa znaczą, ale musiała
coś powiedzieć. Wypadła z domu legionistów, nie mogąc dłużej
znieść towarzystwa Francuza. Chwilę później dołączyli do niej
Harry i Roddy. Wszyscy razem w milczeniu pojechali do
Herrarów.
Przez pierwszych kilka godzin zastanawiali się nad tym, jak
zorganizować ratunek na własną rękę. Lauren stwierdziła, że
pójście do amerykańskiej ambasady byłoby stratą czasu, a
zorganizowanie ekipy miejscowych najemników potrwałoby
kilka dni, jeśli nie dłużej. Ludzie, którzy byli jej
najważniejszymi kontaktami w najemniczym podziemiu,
zginęli, kiedy śmigłowiec Hatcherly bombami głębinowymi
uwolnił dwutlenek węgla nagromadzony w jeziorze.
Teraz przyjaciele Mercera siedzieli pogrążeni we własnych
myślach, czując pustkę - wszyscy z tego samego powodu.
Carmen Herrara siedziała na kanapie w salonie i robiła na
drutach, a dzieci bawiły się na podłodze kolorowankami. Za nią
wisiał duży obraz Jezusa w zdobionej ramie, a obok niego, tylko
trochę mniejsze i tylko trochę niżej, zdjęcie słynnego boksera i
miejscowego bohatera Roberto Durana. Odłożyła robótkę, bo
ktoś zadzwonił do drzwi, i spojrzała na męża.
Było po dwudziestej. Rodrigo nie miał pojęcia, kto może
zjawić się u nich o tej porze, dlatego kazał jej zabrać dzieci do
pokoju w głębi domu. Lauren stanęła obok frontowych drzwi, z
odbezpieczoną berettą. Roddy otworzył je i odskoczył na bok.
– Gdyby monsieur Bruneseau wiedział, że tu jesteśmy,
pozabijałby nas. - Za porucznikiem Fochem stało czterech jego
żołnierzy. Za nimi, na ulicy - wynajęta furgonetka do
przeprowadzek. - Mercer być może nie składał przysięgi Legii -
ciągnął Foch - ale uratował życie mnie i Carlsonowi. Ja... -
obejrzał się na zacięte twarze swoich ludzi. - My go nie
zostawimy.
Zapadła długa cisza. Atmosfera w domu odmieniła się
diametralnie. W końcu pełne wzruszenia milczenie przerwał
Harry, jak to on.
– No wreszcie jesteście, sukinsyny! - zawołał z kuchni. -
Foch, nawet pana łatwiej przejrzeć niż Mercera. Od początku
wiedziałem, że przyjedziecie.
– Skoro wiedziałeś, że nam pomogą... - w pełnym wyrzutu
głosie Lauren brzmiała ulga i radość. - ...to czemu siedziałeś tu
z nami jak zbity pies?
Harry napełnił sobie znów szklankę.
– Musiałem mieć pretekst, żeby chlapnąć parę głębszych.
Teraz ruszcie tu swoje dupska i zastanówmy się, jak go
wyciągnąć.
Kopalnia Dwudziestu Diabłów,
prowincja Cocle, Panama

Dla żołnierzy wyszkolonych w dżunglach Gujany


sześciokilometrowy nocny marsz z miejsca, gdzie legioniści
wysypali się z wynajętej furgonetki, był błahostką; nawet nie
przyspieszyło im tętno, chociaż pocili się w wilgotnym upale.
Przelotna ulewa nie mogła już bardziej zmoczyć ich
mundurów, bo i tak były mokre od potu. Zdeterminowana
dotrzymać kroku wysportowanym komandosom, Lauren była
im wdzięczna, że nie kazali jej iść na przodzie. Przedzieranie się
przez gęste zarośla przypominało koszmarny sen. To zadanie
wziął na siebie Serb nazwiskiem Tomanović.
Lauren dobrze poznała Bałkany, dlatego czuła się nieswojo
w obecności tego żołnierza, wysokiego i o potężnej posturze.
Takie jak jego twarz widziała niezliczoną ilość razy w Kosowie -
rysowały się na niej duma, wojowniczość i skrywana
wściekłość. Z łatwością potrafiła sobie go wyobrazić, jak
torturuje Albańczyków albo masakruje muzułmanów.
Zapewnienia Focha, że Tomanović służył w Legii na długo
przed etnicznymi czystkami, nie rozwiały jej podejrzeń.
Wyglądał jak tylu znanych jej masowych morderców. Była
jednak zawodowcem w wystarczającym stopniu, żeby zaufać
francuskiemu oficerowi, i szła za milczącym rzędem żołnierzy
przez zarośla.
Ustalili już, że główne wejście do kopalni było silnie
strzeżone, więc pozostało im tylko obejście jej i podejście z
mniej pilnowanej strony. Szli przez tak dziki teren, że światło
dnia w niczym by im nie pomogło. Po milionach lat
wypłukiwania gleby przez deszcze teren wokół kopalni był
bardzo pofałdowany, więc każdy krok dawało się pod górę albo
z góry. Dodatkowe utrudnienie stanowiły upał, wilgotność i
rojące się chmary insektów.
Za szczytem ostatniego wzniesienia na ich trasie rozlewało
się po ziemi i odbijało od nisko zawieszonych chmur sztuczne
światło. Kopalnia działała dwadzieścia cztery godziny na dobę,
a wokół odkrywki rozstawiono potężne reflektory oświetlające
plac robót. Ten widok kojarzył się ze stadionem.
Lauren doskonale wiedziała, co znaczą sygnały dawane
rękami przez Focha. Blisko szczytu wzniesienia ona i pozostali
legioniści zostawili porucznika i poczołgali się dalej na
brzuchach. Lauren czołgała się przez poszycie, krótką lufą
pożyczonego FAMAS-a odsuwając zasłaniające jej widok
ociekające wodą liście. Kiedy w polu widzenia ukazała się
dolina dzieląca ich od następnego wzgórza, przyjrzała się
kopalni przez lornetkę.
Odkrywka wyglądała tak, jak Lauren się spodziewała, choć
widziała takie kopalnie tylko na zdjęciach albo w telewizji. W
dole bezpośrednio pod nią kilka jaskrawożółtych spychaczy
pracowało u podnóża podzielonej na tarasy góry. Na dnie
doliny za wykopem stały budynki administracyjne, otwarte
szopy na sprzęt i duże, przemysłowo wyglądające konstrukcje,
które, jak się domyśliła, musiały mieć coś wspólnego z
przerobem rudy. Zobaczyła parking dla pracowników i
lądowisko dla helikoptera. Po lewej stronie biegła kręta droga
dojazdowa do doliny, kilka kilometrów dalej dochodząca do
głównej szosy.
Wewnątrz odrębnego ogrodzenia na terenie kopalni Lauren
zobaczyła coś, co wyglądało jak wejście do podziemnego
bunkra. Był to wykopany w ziemi dół, spod ubitej ziemi
prześwitywały jednak zarysy podziemnej budowli, widać też
było wystające kominy wentylacyjne.
Dopiero po ustawieniu ostrości lornetki na ludzi kręcących
się w pobliżu ciężkiego sprzętu pojęła skalę całej operacji.
Wywrotki były o wiele większe niż te, które widziała w porcie
towarowym Hatcherly. Nigdy nie dopuszczono by ich do
zwykłego ruchu drogowego. Lauren zrozumiała, że musiały
zostać złożone tu, na miejscu. Każda była większa niż dom,
wspierała się na sześciu trzymetrowej średnicy kołach i miała
skrzynię wielkości basenu. Kabiny kierowców znajdowały się
co najmniej sześć metrów nad ziemią, a wchodziło się do nich
po schodkach umieszczonych ukośnie na maskach wielkości
billboardów. Koparki i ładowarki odzierające górę z warstw
ziemi miały podobne proporcje. Sama łyżka jednej z ładowarek
była równie długa, jak stojący obok pikap, a przy tym od niego
wyższa. Inna maszyna, której Lauren nie umiała nazwać, była
większa od pozostałych. Mechaniczne ramię gąsienicowego
behemota wyszarpywało pięćdziesięciotonowe kęsy ze zbocza.
Wyglądało to, jakby w kopalni pracowały mechaniczne
dinozaury.
Otrząsając się z wrażenia, jakie zrobiła na niej skala
odkrywki, Lauren skupiła się na ochronie i natychmiast
zrozumiała, że kopalnia jest bardzo dobrze strzeżona.
Trzyosobowe patrole chodziły wokół głównego ogrodzenia,
inne krążyły wśród robotników, a jeszcze kolejne - za
ogrodzeniem. W kilka chwil naliczyła dwudziestu trzech
uzbrojonych mężczyzn.
– Pssst - syknął Foch. Żołnierze wycofali się ze szczytu i
przegrupowali piętnaście metrów w dół zbocza częściowo
przekopanego wzgórza.
– Combien du soldats? - spytał porucznik.
– Po angielsku proszę.
– Ilu żołnierzy?
– Naliczyłam dwudziestu trzech - powiedziała Lauren.
– Trzydziestu ośmiu - poprawili chórem Francuzi. Dostrzegli
wielu Chińczyków przez nią przeoczonych.
Zrobiło jej się głupio, ale po to właśnie - dla uzyskania
dokładnych informacji - żołnierze się nawzajem wspierali.
– Wygląda na to, że jedyna droga wejścia prowadzi przez
wykop. - Foch zaczekał, czy ktoś zaprotestuje i przedstawi
lepszy pomysł. Nikt tego nie zrobił. - Kawałek dalej na prawo
nie ma tylu reflektorów. Tam zejdziemy. Grunt wydaje się być,
ee, zryty, ale tarasowatość kopalni powinna nam ułatwić
zejście. - Spojrzał na Lauren. - Piece du gateau.
– Bułka z masłem - powtórzyła.
Foch nakreślił plan, który w sumie sprowadzał się do tego,
by zejść na dno doliny, znaleźć osłonę i zaczekać na sposobność
przeszukania kopalni. Zgodzili się, że z widocznych budynków
najbardziej prawdopodobnym miejscem przetrzymywania
Mercera, jeśli rzeczywiście tu był, jest podziemny bunkier.
Wysoki Serb, Tomanovic, poszedł przodem i cały oddział
przemieścił się wzdłuż grzbietu wzgórza, aż znaleźli rejon, w
którym akurat nie prowadzono prac i gdzie panował spokój.
Oddalili się przez to od bunkra, więc po zejściu na dół
musieliby się cofnąć.
Zsunęli się na pierwszy z gigantycznych stopni tarasów
niczym cienie na tle ciemnej ziemi. Schodzili bez obaw, bo
każde sześciometrowe urwisko było nachylone pod kątem
sześćdziesięciu stopni, a zryta ziemia pod nimi pochłaniała
odgłos upadku. Do pokonania mieli osiem poziomów. Kiedy
dotarli na dół, ich plecy były czerwone od lepkiej ziemi.
Dostali się na teren kopalni niezauważeni.
Bunkier znajdował się dwieście metrów w linii prostej od
nich, po drugiej stronie ziemi niczyjej zasłanej kopcami piachu
i żwiru oraz zastawionej armią budowlanych maszyn. W
blasku mocnych reflektorów pojazdy wyglądały jak olbrzymie
insekty, żółte mrówki bezmyślnie pochłonięte swoją pracą -
równaniem terenu. Z miejsca, w którym komandosi kryli się za
stertą ziemi czekającą na wywiezienie, widzieli bunkier i
zbliżających się do niego pięciu ludzi. Czterech z nich było
strażnikami w mundurach, piąty, o wiele drobniejszy,
wyglądał na cywila.
Nie wiedzieli, kto to jest, poza tym, że to nie Liu Yousheng
ani żaden z ludzi COSTIND-u zarządzających Hatcherly.
Niecałe piętnaście sekund po tym, jak grupa zniknęła w
otworze, jeden z żołnierzy pojawił się z powrotem, dmuchając
w gwizdek, którego piskliwy ton zginął w łoskocie pracujących
maszyn. Mimo to musiał zostać usłyszany, bo alarm poniósł się
falą po całej kopalni. Bardzo szybko z koszar wysypali się inni
strażnicy. Co gorsza, zapalono dodatkowe reflektory, które
zalały światłem każdy metr kwadratowy kopalni, w tym kupę
piachu osłaniającą francuskich komandosów.
– Vic, właź na górę - rozkazał Foch wielkiemu Serbowi.
Tomanovic bez słowa zaczął się wspinać.
– Jak pan myśli, co się stało? - spytała Lauren, przykucnięta
pod osłoną.
– Wygląda to, że zeszli na dół do jakiegoś strzeżonego
pomieszczenia i nie spodobało im się, co tam znaleźli - odparł
legionista.
– Albo czego nie znaleźli - poprawiła. - Tam musieli trzymać
Mercera. Może uciekł.
– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków.
Czekali w milczeniu, dopóki Vic nie wrócił z meldunkiem.
– Ogłosili stan pogotowia. - Po angielsku mówił lepiej niż po
francusku, choć w obu językach z silnym akcentem. - Omiatają
ogrodzenie reflektorami. Jak pan słyszy, sprzęt wydobywczy
ciągle pracuje. Przy podziemnym bunkrze jest teraz więcej
żołnierzy. Cywil wygląda na wkurzonego.
– Musimy się stąd wydostać. - Foch spochmurniał. -
Cokolwiek się stało, to miejsce zrobiło się tres dangereux.
Trzysta metrów za nimi biegła droga wyjazdowa z kopalni.
Przejazd nieuprawnionym pojazdom zagradzała druciana
brama obsadzona przez czterech Chińczyków. Ponieważ była
tak daleko, żaden z komandosów nie poświęcał jej wiele uwagi,
dopóki warkot nadjeżdżającego samochodu nie stał się
głośniejszy niż łoskot koparek przed nimi. Odwrócili się jak
jeden mąż i zobaczyli wojskową, sześciokołową ciężarówkę,
która przejechała przez bramę i jechała prosto na nich. Ledwie
zdążyli przebiec na drugą stronę sterty ziemi, samochód
zatrzymał się niecałe trzydzieści metrów od nich, a spod
plandeki na jego skrzyni wysypały się dwie fale żołnierzy.
W przeciwieństwie do innych strażników kopalni ci byli
Panamczykami. Lauren rozpoznała ich po kroju mundurów i
po trzymanych przez nich karabinach M-16.
Dwa nieprzewidziane wydarzenia - alarm podniesiony w
bunkrze i przybycie posiłków - sprawiły, że operacja
ratunkowa skończyła się fiaskiem, a ucieczka stanęła pod
znakiem zapytania. Panamscy żołnierze szybko ustawili się w
tyralierę, w odstępach nie większych niż kilka metrów. Na
rozkaz, którego Francuzi nie usłyszeli, cała linia ruszyła powoli
przed siebie.
– Merde!
Za kilka minut Panamczycy do nich dotrą. Gdyby uciekli w
przeciwnym kierunku, wpadliby na tyralierę chińskich
żołnierzy. Znaleźli się w pułapce. Osłaniający ich kopiec,
sterczący jak pęcherz na mocno ubitej ziemi, wznosił się około
trzydziestu metrów od pochyłości tarasowatego zbocza. Może
jednemu z nich udałoby się tam dobiec bez zwrócenia na siebie
uwagi, ale nie wszystkim.
– Oui - powiedziała Lauren zduszonym głosem. - Merde.
– Na górę - rozkazał Foch.
Komandosi wspięli się na luźny kopiec ziemi, zyskując
sześciometrową przewagę wysokości i otwarte pole ostrzału.
Ich misja ratunkowa miała się właśnie zmienić w rozpaczliwą
obronę ostatniego bastionu.
– Wybierzcie cele. Oficerowie, podoficerowie.
Słowa porucznika były zbędne. Jego podwładni i Lauren
wiedzieli, co ich czeka. Panamska tyraliera znajdowała się
dwadzieścia metrów od nich, chińska trochę dalej.
– Skoncentrujcie ogień na miejscowych - powiedziała
Lauren z rozpaczliwą nadzieją. - Nie będą tak wyszkoleni jak
Chińczycy. Jeśli zrobimy wyłom w ich szeregach, może uda się
nam ukraść im ciężarówkę.
– Bon idée.
Przez jedną cudowną chwilę wydawało się już, że tyraliera
minie kopiec, ale wtedy panamski sierżant krzyknął do
jednego ze swoich żołnierzy i ten skręcił w stronę sterty ziemi.
Lauren nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Za
trzydzieści sekund zacznie walczyć o życie. Nawet w Kosowie
nie było aż tak źle. Przygryzła wargę i patrzyła na zbliżających
się Panamczyków przez celownik pistoletu maszynowego.
– Camerone Hacienda - szepnął Tomanovic. Było to
zawołanie bojowe Legii Cudzoziemskiej, miejsce bitwy z okresu
imperialistycznej wojny toczonej przez Francuzów w Meksyku
w czasach Napoleona III. W bitwie tej trzech oficerów i
sześćdziesięciu dwóch żołnierzy stawiło opór dwóm tysiącom
Meksykanów. Ostatecznie, jak w wielu innych bitwach,
legioniści zostali pokonani, ale bronili się zażarcie do końca.
Pięciu ostatnich pozostałych przy życiu żołnierzy zaszarżowało
z bagnetami na zbliżających się Meksykanów. Rocznica bitwy z
1863 roku jest wciąż obchodzona przez legionistów 30
kwietnia.
Wiedziony jakimś szóstym zmysłem Foch czekał z
otwarciem ognia; wystrzelił, gdy tylna klapa ciężarówki
została zatrzaśnięta z hukiem, który zamaskował pojedynczy
strzał. Panamski żołnierz stojący kilka metrów od podstawy
kopca zgiął się wpół, M-16 wypadło z jego martwych już
palców. Nastąpiła krótka chwila wahania - jego towarzysze
chcieli się przekonać, czy się przypadkiem nie wygłupia.
Francuzi przerwali ciszę zabójczą salwą. Siedmiu z dwudziestu
pięciu Panamczyków padło, zanim któryś z nich zdążył
odpowiedzieć ogniem.
– Vic, Gerard, couvrez nos derrieres! - krzyknął Foch. Dolinę
przecięły zygzaki pocisków smugowych.
Dwaj legioniści odwrócili się w samą porę, by zatrzymać
natarcie chińskich żołnierzy nadbiegających z tyłu. Szczyt
kopca stał się szańcem, z którego rozciągało się doskonałe pole
widzenia. Chińczycy ani Panamczycy nie mieli się gdzie
schować i obie grupy szybko się wycofały, zanim którakolwiek
straciła wystarczająco dużo ludzi, żeby Francuzi mogli uciec.
– Przegrupują się i wrócą - krzyknęła Lauren. W uszach
dzwoniło jej od krótkiej, ale intensywnej wymiany ognia.
Kiedy wymieniała pusty magazynek, karabin był silnie
rozgrzany.
Przez pięć minut Chińczycy i Panamczycy ostrzeliwali
czubek kopca, unieruchamiając na nim legionistów. Mieli
nadzieję, że wkrótce wyczerpią się ich ograniczone zapasy
amunicji. Francuzi dobrze wybierali cele, każdym
pojedynczym strzałem zabijając przeciwnika albo poważnie
raniąc. Wiedzieli jednak, że ten pat nie będzie trwać długo.
– Opcje? - spytał Foch.
Jego ludzie odpowiedzieli ponuro po francusku, zbyt
zdenerwowani, żeby się przejmować, że Lauren ich nie
rozumie, chociaż ona i tak wiedziała, co się dzieje. Wiedziała,
jakie mają opcje - żadnych.
Na drugim końcu placu zobaczyła coś, co - zdaniem
Chińczyków - miało zakończyć oblężenie. Zza przyczepy
będącej pomieszczeniem biurowym wyjechał pomalowany w
kolory maskujące pikap. Na skrzyni zamontowano ciężki
karabin maszynowy. Kaliber 50, jak oceniła Lauren, jeśli nie
zmyliły jej odległość i sztuczne oświetlenie. Ręczna broń
Francuzów wystarczyła, by trzymać na dystans piechotę, ale
karabin maszynowy rozniesie na strzępy szczyt ich kopca z
odległości, która nie dawała im żadnej szansy na podjęcie
walki. Lauren zauważyła także olbrzymią ładowarkę, która
brnęła przez kopalnię w stronę ich prowizorycznego szańca. Jej
głęboka łyżka wyglądała jak olbrzymia kosa.
Wykrzyknęła ostrzeżenie, kiedy karabin maszynowy
bluznął serią kul. Szczyt pagórka ożył od kul, rykoszetów i
ziemi wzbijanej pociskami. Legioniści zostali przygwożdżeni, a
piechota znów ruszyła do natarcia. Czubek kopca się rozpadał,
rozdzierany ciężkimi pociskami, które odsłaniały komandosów
ukrywających się w jego niewielkim zagłębieniu. Francuz
Gerard podniósł swojego FAMAS-a, żeby odpowiedzieć ogniem
na oślep; seria z karabinu maszynowego wyrwała mu broń z
ręki, urywając pół palca wskazującego.
Pikap zahamował gwałtownie, a strzelec na nim zyskał
stabilną platformę do prowadzenia ognia. Używając karabinu
maszynowego jak narzędzia do kopania, skupił ogień na
jednym miejscu tuż pod szczytem hałdy. Wielkokalibrowe
pociski zaczęły ryć w ziemi bruzdę. Po kilku chwilach
powstałby w kopcu wyłom, a komandosi uwięzieni na nim
zostaliby całkowicie odsłonięci. Nic już by ich nie chroniło
przed zabójczym gradem kul.
Chińczycy i Panamczycy wstrzymali natarcie, żeby
popatrzeć na to, co musiało się stać.
Nikt nie zwracał uwagi na ładowarkę Caterpillar 988, która
pędziła przez kopalnię jak rozszalałe zwierzę. Jechała prosto na
pozycje Francuzów, jednak w ostatniej chwili kierowca skręcił
przegubową maszynę i skierował ją na pikapa.
Mierząca pięć metrów łyżka była o wiele szersza niż pikap
długi. Lekkim dotknięciem dźwigni niewidoczny operator
opuścił ją w dół. Łyżka zdarła warstwę ziemi i wsunęła się pod
wszystkie cztery koła pikapa. Chiński kierowca wrzasnął,
kiedy widok za szybą zasłoniła mu ściana litej stali. Strzelec
chciał wyskoczyć, ale odrobinę się spóźnił. Kiedy samochód
znalazł się wewnątrz łyżki, operator bez wysiłku podniósł go z
ziemi. Wielki caterpillar nawet przy tym nie zwolnił.
Ładowarka z rykiem silnika popędziła przez kopalnię, plując
gęstym dymem z rury wydechowej sześciocylindrowego
silnika z turbodoładowaniem. Łyżka została uniesiona
poziomo, więc strzelcowi udało się dopełznąć do klapy pikapa,
ale bał się wyskoczyć z wysokości ponad pięciu metrów przy
prędkości trzydziestu kilometrów na godzinę. Nagle
zrozumiał, co kierowca ładowarki zamierza zrobić, i skoczył.
Pośliznął się jednak i spadł prosto pod trzymetrowej średnicy
oponę. Pięćdziesięciotonowa ładowarka wgniotła go w ubitą
ziemię tak jak but rozgniata owada.
Operator w kabinie podniósł łyżkę, żeby widzieć, co się pod
nią znajduje. Zwolnił tuż przed ścianą odkrywki. Zanim łyżka
wgryzła się w zbocze, przechylił ją. Pikap zaczął się wysuwać w
tej samej chwili, w której ładowarka uderzyła w pochyłość.
Łyżka wbiła się ziemną ścianę jak wycinak do ciastek. Siła
uderzenia zmiażdżyła pikapa i wgniotła go w zbocze. Kiedy
ładowarka się wycofała, samochód został pięć metrów nad
ziemią wbity w ziemię. Z potrzaskanej karoserii wypływało
paliwo zmieszane z krwią kierowcy.
Francuzi zareagowali o wiele szybciej niż Chińczycy i
Panamczycy. Otworzyli ogień, torując drogę ładowarce.
Obrońcy kopalni przygotowali się do kolejnego kontrataku.
Kilku próbowało strzelać do caterpillara 988, ale ich pociski
odbijały się od łyżki, którą operator zasłonił się jak pancerną
tarczą. Inne trafiały w opony albo korpus maszyny, gdzie
również nie wyrządzały żadnych szkód.
Mając za plecami ładowarkę, Lauren i pozostali
skoncentrowali się na powstrzymywaniu Chińczyków,
próbujących wedrzeć się na kopiec z przodu i z boków.
Ponieważ teren wokół hałdy piachu był otwarty, nikt nie mógł
podejść wystarczająco blisko, by zatrzymać odsiecz.
Ładowarka dojechała na miejsce kilka sekund później;
kierowca wjechał częściowo na zbocze i opuścił łyżkę tak, że
legioniści mogli do niej po prostu wskoczyć.
– Państwo zamawiali taksówkę? - wrzasnął z kabiny nagi
Mercer.

***

Po spędzeniu blisko ośmiu godzin w metalowym przepuście


niedaleko bunkra z materiałami wybuchowymi, w którym
Chińczycy go więzili, Mercer wiedział dobrze, jak toczy się
praca w kopalni. Przez cały ten czas uważnie obserwował
teren. Liczył na to, że wypatrzy przerwę między patrolami,
która pozwoliłaby mu uciec do dżungli. I czekał, kąsany przez
insekty, narażony na wizytę ciekawskiego węża - modlił się,
żeby to nie był śmiertelnie jadowity fer-de-lance - ale na
próżno. Kopalnia była zbyt dobrze strzeżona i sposobność
ucieczki się nie trafiła.
Miał nadzieję, że nadarzy się szansa, kiedy zapadnie zmrok i
pracę obejmie nowa zmiana, ale nocne ekipy przyjechały
godzinę przed zmierzchem, a dziesiątki lamp oświetlających
kopalnię zapalono na długo przed nastaniem nocy. Pogodził się
już z tym, że będzie musiał czekać dalej, prawdopodobnie do
chwili, kiedy pan Sun wróci do bunkra i odkryje jego ucieczkę.
Może wtedy, w pierwszych chwilach paniki i zamieszania, uda
mu się ominąć straże.
Ze swojego miejsca widział schody prowadzące do bunkra,
więc zobaczył Suna z czterema żołnierzami, schodzących do
umocnionego magazynu. Wypełzł z przepustu, sprawdzając
pozycje patroli za ogrodzeniem i wokół najbliższych budynków
mieszkalnych, gdzie inni żołnierze ćwiczyli popołudniową
musztrę. Kiedy tylko jeden z ludzi Suna wybiegł z bunkra i
zaczął gwizdać, Mercer wytoczył się z przepustu i z gołym
tyłkiem poczołgał się po ziemi. Przebył tak dziesięć metrów i
usłyszał charakterystyczny terkot broni automatycznej z
drugiego końca kopalni.
Choć nie widział, kto strzela, od razu się zorientował, co się
dzieje. Lauren jakimś cudem przyszła mu na pomoc. Nie było
innego wyjaśnienia. Strzelanina się wzmogła. Sądząc po jej
natężeniu i kierunku, z którego były ją słychać, Mercer
zrozumiał, że Lauren i najprawdopodobniej kilku legionistów
Bruneseau są przygwożdżeni. To nie było krótkie starcie, ale
zażarta bitwa. Mercera od wolności dzieliło zaledwie
trzydzieści metrów otwartej przestrzeni, odwrócił się jednak i
ruszył w stronę, skąd dobiegały odgłosy strzelaniny. Nie mógł
ich zostawić. Wcześniej naliczył co najmniej pięćdziesięciu
chińskich żołnierzy i wiedział, że jego przyjaciele nie dadzą
sobie rady bez jego pomocy.
Kiedy uwaga wszystkich skupiła się na walce, Mercer
podkradł się do ładowarki Caterpillar 988. Obok stało kilka
innych maszyn, wielkich hitachi, ale on najlepiej znał tego
amerykańskiego potwora. Kierowca zostawił włączony silnik i
stał na platformie obok kabiny, przyglądając się strzelaninie.
Warkot silnika zagłuszył wszelkie odgłosy i Mercerowi udało
się niezauważenie podejść do ładowarki. Zamiast wspinać się
po drabince, wciągnął się na wielkie koło, chwytając się
grubych bieżników. Kierowca nie zorientował się, że Mercer
tam jest, dopóki geolog nie przesadził barierki i nie wepchnął
Panamczyka do kabiny. Nafaszerowany adrenaliną i
wykorzystujący element zaskoczenia Mercer ogłuszył kierowcę
dwoma celnymi ciosami. Zerwał z niego koszulę i buty, a
potem zrzucił, bezwładnego, na ziemię.
Chciał się choć częściowo ubrać, ale zobaczył pikapa, który
ruszył spod koszar. W samochodzie zamontowano na skrzyni
karabin maszynowy Browning kaliber 50. Na oczach Mercera
strzelec przeładował broń.
Mercer wcisnął pedał gazu, przypominając sobie, jak się
kieruje tym modelem, i ruszył w pościg. Po unicestwieniu
pikapa skręcił w stronę uwięzionych legionistów. Pamiętał z
historii, że Legia Cudzoziemska nie słynęła z sukcesów, jeśli
chodziło o obronę fortów, czy to pod Dien Bien Phu, czy
podczas którejś z pustynnych kampanii. Ale teraz Mercer
przybywał z odsieczą do fortu maszyną napędzaną
pięćsetkonnym turbodieslem, która rozwijała prędkość
czterdziestu kilometrów na godzinę.
Wjechał ładowarką na hałdę piachu i ustawił łyżkę tak, żeby
legioniści mogli do niej wskoczyć dobrze osłonięci. Uśmiechnął
się do Lauren, która gapiła się na niego, nie wierząc własnym
oczom. Po jego pierwszych słowach wręcz oniemiała.
– No dalej - powiedział. - Licznik bije.
Czterej legioniści oraz Foch i Lauren wskoczyli do olbrzymiej
łyżki. O tył przegubowej ładowarki zabębnił grad kul. Osłona
silnika była wystarczająco gruba, żeby odbić pociski, ale
Mercer potrzebował osłony ogniowej legionistów, aby ich stąd
wydostać. Opuścił łyżkę tak, że zrównała się z kabiną, i zjechał
ładowarką z hałdy. Zamiast wyjechać z kopalni, wciąż na
wstecznym biegu ruszył w stronę drogi dojazdowej. Osłonięci
ze wszystkich czterech stron łyżką Francuzi i Lauren strzelali
do każdego żołnierza, który się pojawił. Ogień z broni ręcznej
nie mógł im wyrządzić żadnej szkody, groźne byłoby tylko
ostrzelanie ich z wyrzutni rakiet. Ładowarka stała się ruchomą
fortecą.
Oglądając się przez ramię, Mercer oddalał się od kopalni,
wymijając hałdy ziemi i rozmyślnie zahaczając o przód
wojskowej ciężarówki, którą przyjechały panamskie posiłki.
Nawet lekkie zderzenie z ładowarką wystarczyło, by rozerwać
jej przednią oponę i wygiąć ośkę.
Mercer wiedział, że Lauren i pozostałymi porządnie trzęsie
we wnętrzu łyżki, ale nie przerywali ostrzału, którym
przygważdżali wroga, dzięki czemu zyskiwali cenny czas. Był
im potrzebny, bo niebawem Chińczycy się zorganizują i ruszą
w pościg za uciekającą ładowarką szybszymi od niej
samochodami.
Gruntowa droga dojazdowa nie była wiele szersza od
caterpillara. Nie miała poboczy, tylko błotniste rowy
irygacyjne po obu stronach. Gdyby Mercer zjechał z drogi, jego
pasażerowie powypadaliby z łyżki na ziemię. Zbliżając się do
ogrodzenia i szopy ochrony, nacisnął klakson, ostrzegając
Francuzów, że mają za sobą cele. Czterech Chińczyków
pilnujących bramy wytrwało przy niej kilka sekund, ale nie
wytrzymali ostrzału z łyżki nacierającej na nich ładowarki.
Zniknęli w dżungli i wychynęli z niej dopiero wtedy, gdy
maszyna rozniosła ogrodzenie i z rykiem się oddaliła.
Legioniści opuścili teren oświetlany reflektorami, a księżyc
zasłoniły chmury, Mercer ledwie widział, gdzie jedzie. Musiał
zawrócić, tak żeby przednie światła były zwrócone do przodu.
Za łagodnym zakrętem wypatrzył otwarty teren, na którym
składowano długie naczepy.
Jeszcze raz nacisnął klakson i zjechał na żwirowy plac. Kiedy
ładowarka wyhamowała, przerzucił drążek sterowania w
przeciwległe położenie i kciukiem wrzucił pierwszy bieg.
Podniósł też łyżkę na maksymalną wysokość, żeby legioniści
mogli strzelać nad kabiną we wszystkich, którzy ruszyliby za
nimi w pościg?
Jedną ręką kierując caterpillarem 988 na prostej drodze,
Mercer włożył drugą w ukradzioną koszulę i rozluźnił
sznurowadła butów. Wreszcie udało mu się wsunąć stopy w
buty Panamczyka. Zaczynał wierzyć, że mają szansę
wydostania się stąd.
Dwa przednie światła sięgały wystarczająco daleko w
ciemność, żeby zobaczył, że zbliżają się do głębokiej rozpadliny.
Stalowy most spinający jej brzegi był na tyle szeroki, żeby
zmieściła się na nim ładowarka, ale jego lekka konstrukcja
raczej by nie uniosła jej ciężaru. Maszyny takie jak ona i inne
wielkie wywrotki zazwyczaj przywożono na naczepach i
składano na miejscu. Most, chociaż nowy, nie utrzymałby
nawet połowy ciężaru ładowarki.
Mercer zwolnił. Rozpadlina nie była aż tak głęboka, jak z
początku mu się wydawało, a most miał najwyżej piętnaście
metrów długości, ale i tak by nim nie mogli przejechać na
drugą stronę. Mercer opuścił łyżkę i zmniejszył obroty silnika,
żeby legioniści mogli go słyszeć.
– Wysiadać, szybko! I biegiem przez most! - krzyknął. -
Ładowarka nie przejedzie. Dalej ruszamy pieszo.
– A ty? - odkrzyknęła Lauren.
– Będę tuż za wami - zapewnił ją. - Nie powtórzę wyczynu ze
statku, obiecuję.
Legioniści wraz z Lauren przekroczyli most. Mercer obejrzał
się na drogę. W oddali zobaczył światła nadjeżdżającego
samochodu. Wjeżdżając częściowo ładowarką na most,
uszkodził jeden z betonowych wsporników. Przez wibracje
silnika czuł, jak metal konstrukcji protestuje przeciwko
obciążaniu go taką masą. Kiedy dotarł do miejsca, które uznał
za punkt graniczny, opuścił łyżkę, a potem jej hydraulicznymi
siłownikami podniósł przednie koła nad ziemię. Hartowana
stal łyżki wbiła się w asfalt.
Mercer wyłączył silnik, wyciągnął kluczyk, a potem cisnął go
w rozpadlinę. Jeśli Chińczycy nie dysponują ciężkim
holownikiem, caterpillar 988 zablokuje most na długi czas.
Zanim pobiegł za pozostałymi, szybko zasznurował buty.
Lauren rzuciła mu się na szyję, nie przerywając biegu, i
pocałowała go. Jej usta były gorące i wilgotne.
– Powiesz mi, jak ci się to udało?
Podniecenie podkreśliło jej południowy akcent.
Mercer, zaskoczony nieco takim gorącym powitaniem,
bynajmniej nie był z tego powodu niezadowolony.
– Daj mi chwilę. - Przeszedł na francuski. - Foch, est-ce qu'il y
a une barricade devant nous?
– Quoi?
– Jest przed nami jakaś barykada, coś, co blokuje wjazd na tę
drogę z szosy?
– Ach, oui. I to dobrze strzeżona.
Mercer zmarszczył czoło.
– Ci żołnierze prawdopodobnie zostali już uprzedzeni przez
radio. Jeśli nie zejdziemy z drogi, znajdziemy się w pułapce
między nimi a tymi, którym uda się ominąć ładowarkę.
– D'accord. - Foch wyciągnął z kieszeni bluzy małe
szyfrowane radio. - Monsieur Herrara, jest pan tam?
– Tak, jestem - odparł Roddy Herrara zza kierownicy
wynajętej furgonetki. - Kilka minut temu minął mnie
wojskowy samochód, ale mówił pan, żeby się z wami nie
łączyć.
Zaparkował półtora kilometra za drogą dojazdową do
kopalni, tak jak nakazał mu francuski porucznik.
– Będziemy u pana za jakieś piętnaście minut. Wyjdziemy z
dżungli, więc niech się pan nie przestraszy.
– Si. Będę gotowy.
Foch sprowadził oddział z drogi w głąb dżungli, rozkazując
Tomanovicowi iść przodem. Milczący Serb najlepiej z nich
wszystkich potrafił znajdować ukryte ścieżki zwierzyny w
gąszczu zarośli. Lauren szła za Mercerem. Miała przed sobą
niespodziewany, ale przyjemny widok, nie krył go nawet
półmrok dżungli. Kiedy Mercer przechodził nad kłodą albo
schylał się pod gałęzią, spod ukradzionej koszuli wyzierały jego
gołe pośladki. Lauren nie potrafiła się powstrzymać przed
zerkaniem na nie za każdym razem, kiedy błyskały jak dwa
różowe księżyce. Miał najfajniejszy tyłek, jaki w życiu u
facetów widziała. Rumieniła się, a jednocześnie miała ochotę
go uszczypnąć. Kiedy dotarli do furgonetki, nie zdołała się
pohamować i zagwizdała, gdy Mercer wspinał się do
zamkniętej skrzyni. Obciągnął poły koszuli i posłał jej
zakłopotany uśmieszek. Nie obyło się, oczywiście, bez kilku
rubasznych uwag rzuconych przez legionistów.
Kiedy Mercer i legioniści już się ulokowali w furgonetce,
Lauren włożyła różową bluzkę, którą pożyczyła od Carmen
Herrary, i usiadła obok Roddy'ego. Starła kamuflującą farbę z
twarzy, a ciemne włosy spięła spinką. Jeszcze trochę
wyzywającego makijażu i każdy mężczyzna w mijającym ich
wojskowym czy policyjnym samochodzie będzie przekonany,
że kierowca furgonetki poderwał sobie dziewczynę lekkich
obyczajów, puta, na noc. Jak się okazało, ta maskarada nie była
potrzebna. Przez całą drogę powrotną do stolicy Panamy nie
natknęli się na nic podejrzanego. Wracali w świetnych
humorach. Może dlatego, że powrotna podróż, wydawało się,
trwała o połowę krócej niż jazda do kopalni.
Dom Roddy'ego Herrary, miasto Panama

Carmen spała na kanapie, kiedy jej mąż wraz z Lauren,


Mercerem i legionistami dotarł do domu. Wchodząc,
hałasowali jak zwycięska drużyna piłkarska. Carmen się
obudziła. Na widok Roddy'ego całego i zdrowego krzyknęła z
radości tak głośno, z wyrwała ze snu Miguela i własne dzieci.
Schludny pokoik wypełnił się radością. Gerard, który stracił
kawałek palca, został potraktowany ze współczuciem przez
gospodynię i z dobroduszną kpiną przez towarzyszy, jako
jedyna ofiara. Przez pięć minut wszyscy krzyczeli, wiwatowali
i się ściskali. Nawet Harry - którego okazywanie wzruszenia
polegało na tym, że przestawał się krzywić - klepnął Mercera w
plecy.
– Jestem ci coś winien za to, że mnie z tego wyciągnąłeś -
powiedział Mercer; w panującym pokoju tylko jego przyjaciel
mógł go usłyszeć.
– To był wysiłek grupowy - zaprotestował skromnie Harry,
zaskoczony głębią uczucia w głosie Mercera.
– Nie za ratunek. Za coś innego, o czym kiedyś ci opowiem.
Jak szczeniak dopraszający się uwagi Miguel pociągnął
Mercera za rękę, przerywając im rozmowę i zostawiając
Harry'ego z domysłami.
– Wiedziałem, że wrócisz - powiedział chłopiec po raz
dziesiąty. Mówił to z pełnym przekonaniem. Już zapomniał o
wczorajszej rozpaczy.
Nic dziwnego, że trauma z powodu utraty ojca i matki
przekształciła się u niego w gorące przywiązanie do Mercera.
Geolog uratował go w dżungli, wywołał uśmiech na ustach
dziecka po raz pierwszy od chwili śmierci rodziców, a potem
przyprowadził w bezpieczne miejsce, gdzie były też inne dzieci
w jego wieku. W oczach chłopca stał się bohaterem i myśl, że
miałby odejść tak jak jego rodzice, nie mieściła się w głowie
Miguela. Mimo deklaracji, że wierzył w powrót Mercera,
chłopiec ściskał go tak mocno, jak jeszcze nigdy nikogo.
Mercer nie mógł nie dostrzec, kim się dla niego stał. Nie miał
własnych dzieci, ale uczucie okazywane mu przez Miguela
ściskało go za serce. Po raz pierwszy w życiu dowiedział się, co
czuje ojciec, na którego patrzy z zachwytem dziecko.
Podchwycił spojrzenie Roddy'ego i połączyła ich nieuchwytna
nić porozumienia. Obaj wiedzieli, co naprawdę znaczy
bezwarunkowa miłość dziecka. Herrara, ojciec trójki
maluchów, to szczęściarz, pomyślał Mercer. Pozazdrościł mu.
Wszyscy przeszli do kuchni. Smród potu i prochu ulotnił się
dzięki energicznej pracy elektrycznego wentylatora. Zastąpił
go aromat pospiesznie przygotowanego jedzenia. Rozdano
piwa i przyniesiono dodatkowe krzesła dla wszystkich. Każdy
upajał się sukcesem i podkreślał swoją rolę w ratunkowej misji.
Mercer opowiadał najdłużej. O tym, co wycierpiał, tylko
wspomniał, a pozostali słuchali z uwagą każdego słowa. Kiedy
opowiedział, jak udało mu się uciec z celi, porucznik Foch
wzniósł toast za jego zdrowie i zaproponował mu wstąpienie
do Legii.
Kiedy opowieści się skończyły, Carmen Herrara zapędziła
dzieci z powrotem do łóżek. Próba położenia spać Miguela
spełzła na niczym. Carmen lepiej niż sam chłopiec rozumiała,
że dziecko chce być z Mercerem, by się naocznie przekonać, że
jego bohater jest cały i zdrowy. Pozwoliła Miguelowi zostać z
dorosłymi i poszła spać, wpierw czule ucałowawszy Roddy'ego.
Wyczuwając, że świętowanie zmieni się w sesję
strategicznego planowania, Foch kazał dwóm swoim ludziom
odstawić samochód na parking wypożyczalni, z którego go
ukradli, a trzeciemu - stanąć na warcie pod domem. Nie
obawiał się, że ktoś ich śledził z kopalni, ale to, co zamierzał
powiedzieć, przeznaczone było dla uszu oficerów, a nie
szeregowców. Zraniony palec Gerarda opatrzono w furgonetce,
kikut oczyszczono i zabandażowano. Środki przeciwbólowe
zaczęły działać, więc Foch pozwolił mu spać na kanapie.
Piwo się skończyło. Harry niechętnie wyjął swoją butelkę
whisky i nalał wszystkim po szklance.
– Myślisz, że to dobry pomysł? - spytał Mercer, wskazując
swoją szklanką mały kieliszek, który Harry postawił przed
Miguelem.
– Żartujesz? - prychnął starzec. - Mój dziadek dawał mi
gorzałę, kiedy byłem w wieku Miguela, i popatrz tylko na mnie.
– No właśnie.
Harry zastanowił się, spojrzał na swoją pogniecioną koszulę
i przejechał dłonią po szczecinie na brodzie.
– No tak, słuszna uwaga. Przepraszam, młody.
Wychylił kieliszek Miguela i zaczął popijać z własnej
szklanki.
Mercer spojrzał na zegarek i w duchu zaklął, przypominając
sobie, że ukradł mu go jego oprawca. Zegar na ścianie
pokazywał pół do pierwszej w nocy. Mercer spał w
samochodzie tylko godzinę. Chociaż był zmęczony, w głowie
huczało mu wciąż od adrenaliny, a myśli nadal się w niej
kłębiły i dopiero zaczynały przybierać konkretne kształty.
Wiedział, że nie powinien pozwolić im umknąć, że teraz
właśnie jest pora, by omówić następne posunięcia - teraz, a nie
rano, kiedy gorączka opadnie. Wszyscy siedzący wokół stołu
spoglądali na siebie z taką samą gotowością w oczach.
Wszyscy z wyjątkiem Harry'ego. Starzec siedział rozparty na
krześle z pewną siebie miną, jak ktoś, kto zna wszystkie
odpowiedzi. Widząc, że Mercer mu się przygląda, zapalił
papierosa. Bez wątpienia delektował się niecierpliwym
oczekiwaniem pozostałych.
– Chcesz coś powiedzieć? - spytał w końcu Mercer,
podejrzewając, że Harry prędzej pęknie, niż wyjawi tajemnicę.
– Gruz, który znaleźliście w porcie towarowym, nie
pochodził z kopalni - odezwał się Harry zza chmury dymu.
Odchylił się w tył, czekając na pochwałę od Mercera za
rozwiązanie zagadki. Pozostali także spojrzeli na Mercera,
ciekawi, jak zareaguje na to, czego się dowiedzieli pod jego
nieobecność.
– Wiem o tym.
Wszyscy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem.
Z Harry'ego uszło powietrze.
– Co? Skąd wiesz?
– Wiem, że gruz stamtąd nie pochodził i złoto też nie. Z tej
dziury jest taka sama kopalnia złota, jak z ciebie przykład
zdrowego trybu życia. To ściema.
– Co takiego? - Lauren oparła łokcie na stole. - Wszyscy ją
widzieliśmy. To musi być kopalnia złota. Tylu robotników, ten
cały sprzęt, wielkie ciężarówki.
– To kamuflaż - stwierdził Mercer. - Kosztowna atrapa, która
ma przekonać inwestorów i przedstawicieli rządu, że Liu
znalazł w dżungli żyłę złota. Biorąc pod uwagę, ile w to włożył
pieniędzy, założę się, że ma nawet sfałszowane raporty
geologiczne. Widywałem już takie rzeczy, najczęściej w
różnych przekrętach inwestycyjnych. Właściciel firmy
wydobywczej fałszuje raporty, posypuje próbki rudy złotym
pyłem i wypuszcza przeciek do prasy. Kiedy wartość akcji
kopalni idzie w górę, po cichu sprzedaje udziały i znika.
Tydzień czy miesiąc później jakiś kontroler wchodzi do kopalni
z niezależnym geologiem i odkrywa, że ludzie stracili miliony
dolarów na nic niewartą dziurę w ziemi. Osobiście
dostarczyłem raz takie złe wieści zarządowi funduszu
emerytalnego, który właśnie stracił oszczędności całego życia
kilku starszych pań.
– Myślisz, że Liu próbuje tego samego tutaj? - spyta! Roddy.
– To niemożliwe - stwierdziła Lauren. - Widzieliśmy złoto w
magazynie.
– I było też w telewizji - powiedział Roddy. - Dzisiaj rano.
Wielka ceremonia, podczas której prezydent Quintero
pokazywał przed kamerami świeżo odlane sztabki. Były na
nich nawet stemple Republiki Panamy.
– Wszyscy widzieliśmy złoto, tak. To nie znaczy, że
pochodziło z kopalni. Dowody geologiczne, które widziałem,
nie poświadczają istnienia żyły złota nigdzie w okolicy prac
wydobywczych prowadzonych przez Chińczyków. Jeśli
chcecie, mogę was zanudzać szczegółami, ale to nie zmieni
faktu, że złoto, które widzieliśmy, pochodziło skądinąd.
Możecie mi wierzyć.
– Nie zapominajcie, że gruz był wysyłany do kopalni ze
statku - dodał Harry. - To potwierdza teorię Mercera.
– Właśnie. To kolejny rekwizyt do makiety Liu. Pamiętam,
że tłuczeń wyglądał na bogaty w kwarc, jeden z pierwiastków
wskazujących na obecność złota, więc pewnie pochodził z
czynnej kopalni złota. Liu chce mieć pod ręką próbki, gdyby
ktoś się za bardzo interesował jego działaniami. Dowody, że
trafili na bogate złoża.
– Jeśli złoto nie pochodzi z kopalni i nie jest częścią
dwukrotnie zrabowanego skarbu z jeziora, to skąd je wzięli?
Foch trafił w sedno.
– Moim zdaniem z tego samego miejsca, co gruz - odparł
Mercer. - Z Chin.
Lauren zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc.
– Ale po co? To trochę za duża komplikacja jak na zwykły
przekręt.
– Nie sądzę, żeby to był przekręt. - Mercer wzruszył
ramionami. - Nie wiem, co oni zamierzają.
– Może przemyt? - podsunął Harry. - A jeśli chcą
wykorzystać działanie kopalni jako przykrywkę do wywozu
inkaskiego skarbu z Panamy?
– Przyszło mi to do głowy - powiedział Mercer. - Ale gdyby
Liu zamierzał wywieźć całe złoto, po co w ogóle mu
przykrywka? Czemu nie miałby zabrać go po prostu znad
jeziora i wywieźć prosto do Chin? Chcąc udawać, że pochodzi
ono z kopalni, musi oddać dużą część zysku panamskiemu
rządowi w podatkach i licencjach. Straciłby połowę jego
wartości, plus koszty uruchomienia kopalni. Jest na to za
sprytny. Musi chodzić o coś innego.
– O co?
– Przyjrzyjmy się faktom. - Roddy zaczął odliczać na palcach.
- Chińczycy zbudowali lewą kopalnię złota. Przywieźli złoto i
rudę, prawdopodobnie z Chin, żeby mieć podkładkę pod
poszukiwania wielkiego skarbu ukrytego nad Rzeką
Zniszczenia. Kiedy znajdą dwukrotnie zrabowany skarb,
najpewniej będą twierdzić, że złoto pochodzi z kopalni.
Zgłaszając je jako pochodzące z kopalni, Liu będzie musiał
zapłacić niepotrzebnie dziesiątki albo setki milionów dolarów.
Czy do tej pory się zgadzamy?
Wszyscy pokiwali głowami, czekając na kontynuację
wywodu, przekonani, że odkrył jakąś prawidłowość.
– Cóż, takie są fakty. - Były pilot kanału opuścił rękę. -
Przykro mi, że też nie wiem, co one oznaczają.
Wśród westchnień rezygnacji rozlano następną kolejkę.
Miguel zasnął oparty o Mercera, z twarzą odwróconą od
światła, chrapiąc cicho. Dorośli milczeli sfrustrowani.
– Co Liu mógłby zyskać, oddając tyle pieniędzy rządowej
administracji Panamy?
– Więcej lokalnej władzy, niż już ma.
Roddy odrzucił sugestię Focha.
– Wziąwszy pod uwagę, ile pieniędzy Hatcherly
Consolidated pompuje w mój kraj, Liu już ma większą władzę
niż ktokolwiek w Panamie. Chyba że chce się obwołać
cesarzem albo kimś w tym rodzaju.
Lauren podchwyciła ten wątek.
– Poza tym, gdyby chciał wkraść się jeszcze bardziej w łaski
prezydenta Quintery, wystarczyłoby, żeby po prostu przekazał
mu skarb. Kiedy już go znajdzie - dodała.
– Chcesz powiedzieć, że Liu woli zachować kontrolę nad
złotem, żeby móc je wydzielać? - W odpowiedzi na pytanie
Harry'ego Lauren kiwnęła głową. - Cóż, wszyscy wiemy, że
politycy mają bardzo krótką pamięć. Powiedzmy, że Liu daje
im cały skarb naraz. O co się założycie, że za rok nikt nie będzie
pamiętał o jego hojności, jeśli będzie chciał uzyskać zgodę na
jakiś inny plan? Zatrzymując część złota, może trzymać
Quinterę, czy kto tam będzie przy władzy, na bardzo krótkiej
smyczy.
Foch nagle zrozumiał, co dostrzegł Harry.
– Są mu wdzięczni, więc są mu, ee, posłuszni, tak?
– Przez lata.
– Nie - powiedział Mercer. - Dopóty, dopóki skarb się nie
skończy. Zapasy nie są niewyczerpane.
– Ee, panowie - zaczęła Lauren, a w jej czarodziejskich,
dwukolorowych oczach zabłysła nowa myśl. - A jeśli
podchodzimy do tego ze złej strony?
– To znaczy? - Foch wziął papierosa od Harry'ego.
– Zakładamy, że Liu chce dać pieniądze Panamie w zamian
za jakieś późniejsze ustępstwa. Ale Roddy zauważył, że ludzie z
Hatcherly w oczach władz Panamy już są cudotwórcami, a ja,
odkąd tu jestem, słyszałam mniej więcej to samo. Hatcherly nie
musi im już nic dawać.
Przerwała, niepewna, czy ciągnąć tę myśl dalej.
– Zgoda. - Mercer przeciągnął to słowo, żeby zachęcić Lauren
do podzielenia się myślą, która przyszła jej do głowy.
– A może zamiast żądać czegoś od Panamy później, chcą to
wziąć teraz, a wynagrodzić to państwu skarbem później?
– Mówisz o kanale?
– A o czym by innym? - Lauren już się nie wahała. -
Pomyślcie tylko. Hatcherly zamierza oddać rządowi miliony
dolarów w złocie, kiedy mogłoby je po prostu wywieźć z kraju.
Już kontrolują port towarowy, rurociąg, kolej i dziesiątki
innych firm. Jedyne, nad czym nie mają bezpośredniej
kontroli, to kanał. Może złoto jest zapłatą za przejęcie także
jego.
– Kapitan Vanik - przerwał Roddy. - Zarząd kanału płaci
mojemu rządowi około dwustu trzydziestu milionów dolarów
rocznie. Gdyby Liu przejął kontrolę nad kanałem, mógłby
płacić tyle przez kilka lat, ale jak powiedział Mercer, skarb w
końcu się wyczerpie. Co wtedy?
Znalazł słaby punkt wywodu Lauren, ale ona nie chciała się
poddać, w przekonaniu, że jest na dobrym tropie.
– Może chcą go kontrolować tylko przez kilka lat.
– Po co?
– Nie wiem - westchnęła z frustracją. - Może chcą go
zamknąć czy zrobić coś w tym rodzaju.
– Nie mogliby. - Roddy był na znajomym terenie i mówił z
pewnością siebie. - Według traktatu, w myśl którego kanał
został zwrócony Panamie, Stany Zjednoczone zachowują
prawo użycia siły, jeśli otwarta żegluga zostanie zagrożona w
wyniku jawnych działań. Gdyby Liu rozmyślnie zamknął
kanał, najdalej po kilku dniach na plażach wylądowaliby
amerykańscy marines, żeby go z powrotem otworzyć.
– Gdzieś chyba czytałem, że amerykańska interwencja jest
uzależniona od pozwolenia Panamy na lądowanie - powiedział
Foch.
– To formalność - odparł lekceważąco Roddy.
I wtedy Mercer wszystko zrozumiał. Cały plan Liu odsłonił
się przed nim, widoczny jak na dłoni. Wiedział dokładnie, o co
chodzi Chińczykom. Siedział odchylony do tyłu na krześle, a
teraz wyprostował się tak nagle, że nogi krzesła trzasnęły o
podłogę.
– To formalność, owszem, ale bardzo ważna. Jeśli
zamknięcie kanału nie nastąpi w sposób jawny, Stany nie będą
mogły wylądować bez zaproszenia. - Mówił do Roddy'ego ze
względu na doświadczenie byłego pilota. - Powiedzmy, że Liu
chce mieć czasową kontrolę nad kanałem, ale nie może działać
otwarcie. Najlepszym rozwiązaniem byłby dla niego sabotaż.
Coś na krótką metę, co nie wyglądałoby podejrzanie i nie
mogło być z nim powiązane.
– W porządku. - Choć pełen wątpliwości, Roddy poznał
Mercera wystarczająco dobrze, żeby wysłuchać, co ten ma
jeszcze do powiedzenia.
– Jak mógłby to zrobić?
– O Boże, nigdy o tym nie myślałem. Oczywistym wyjściem
byłoby zrobić coś ze śluzami, ale są tak wielkie, że wszystko
poniżej skutków ataku bronią jądrową dałoby się naprawić w
parę miesięcy.
– Za krótki okres - przerwał Harry. - I za bardzo oczywiste.
– Tama Gatun na wybrzeżu Atlantyku zatrzymuje całą
wodę, po której statki żeglują po kanale. Jest dość krucha.
Podczas II wojny światowej rozpięto przed nią sieci
przeciwtorpedowe, a dookoła rozmieszczono stanowiska
artylerii przeciwlotniczej. Dzisiaj statki są trzymane z dala od
tamy przez boje i przepisy.
– Można ją jakoś uszkodzić?
– Oczywiście, staranować statkiem. Problem w tym, że przez
taką dziurę najpewniej wyciekłoby kilka kilometrów
sześciennych wody z jeziora Gatun, zbiornika kanału.
– Przesada - stwierdził Mercer.
– Przesada - zgodził się Roddy. - Uzupełnienie wody w
jeziorze z opadów naturalnych do poziomu, przy którym statki
mogłyby znów przepływać przez przesmyk, trwałoby wiele lat.
– Czyli co nam zostaje?
– Zostaje Przekop Gaillarda, najwęższy punkt kanału.
Roddy ołówkiem naszkicował kształt jeziora Gatun i kanału.
Niczym kręta macka wyrastająca z ciała ameby główna część
kanału wychodziła z jeziora i wiła się pomiędzy górami
kontynentalnego wododziału, dochodząc do Oceanu
Spokojnego. Tam, gdzie kanał był najwęższy, między dwoma
górami, które podpisał „Góra wykonawcy" i „Złota Góra",
Roddy zapisał jego szerokość: sto dziewięćdziesiąt metrów.
– Wydaje się, że to dużo - dodał - ale wcale tak nie jest, jeśli
wziąć pod uwagę, że długość wielu statków, które tędy
przepływają, jest o jedną trzecią większa niż szerokości
przekopu. Te góry wznoszą się ponad najwyższe nawet
jednostki i latem jest tam gorąco jak w piecu. Nawet po
poszerzeniu przekop jest za wąski, żeby wielkie panamaksy
mogły się w nim mijać.
– Widziałam go - powiedziała Lauren, patrząc na szkic. -
Trzeba cholernie wielkiej eksplozji, żeby zepchnąć do wody
dość skał, by go zablokować. Podczas poszerzania przekopu,
zakończonego w 2001 roku, do ostatnich eksplozji użyto około
trzydziestu tysięcy kilogramów materiałów wybuchowych.
– Zapominasz, że były rozłożone na długości kilkuset
metrów - odparł Roddy. - Skoncentrowany wybuch mógłby
zatamować kanał przynajmniej częściowo.
– Załóżmy, na potrzeby dyskusji... - Foch popatrzył po
pozostałych - ...że Liu chce zamknąć kanał na kilka lat, które
zajmie jego udrażnianie. Wciąż nie wiemy, po co miałby to
robić. Po co narażać swoje legalne dochody w Panamie aktem
terroryzmu? Co zyskuje?
– Kontroluje rurociąg naftowy i kolej - odparł Harry. - Kiedy
kanał nie będzie działał, Liu zostanie jedynym przewoźnikiem
w okolicy. To będzie cholernie dobry interes.
– Ach, tak. - Francuz kiwnął głową. - Będzie mógł podwoić
czy nawet potroić opłaty za przewóz. Spedytorzy nie będą mieli
innego wyjścia, jak płacić, jeśli będą chcieli uniknąć
dodatkowych czternastu tysięcy kilometrów drogi dookoła
Ameryki Południowej.
Mercer już się nad tym zastanawiał i odrzucił tę motywację.
– Taryfy kolejowe to połowa pieniędzy, które Liu musiałby
oddać w złocie, żeby Panama nie poszła na dno do chwili
otwarcia kanału. To nie jest powód, chociaż przewożenie
ładunków linią przez przesmyk mogłoby mu pomóc odbić
sobie część kosztów operacji i zatrzymać tu
międzynarodowych spedytorów. - Odwrócił się do Lauren.
Wyglądała na wykończoną. - Ty pierwsza wpadłaś na pomysł,
że Liu wymienia dwukrotnie zrabowany skarb za pozwolenie
zniszczenia kanału. Masz jakieś inne pomysły?
Lauren stłumiła ziewnięcie i pokręciła głową.
– Myślę, że na razie powinniśmy się skupić raczej na „jak" niż
„po co". Strategia Liu stanie się jasna, kiedy poznamy jego
taktykę.
Mercer się uśmiechnął.
– Pierwsza lekcja sztuki wojny?
– Nie. Druga. Pierwsza jest taka, że kule zawsze mają
pierwszeństwo przejazdu.
Wszyscy się zaśmiali i napięcie trochę opadło. Dochodziła
druga w nocy, najwyższa pora, by iść spać. Większość z nich
nie spała od trzydziestu godzin albo dłużej.
Porucznik Foch podziękował Roddy'emu, kiedy ten
zaproponował, że przenocuje jego i pozostałych legionistów.
Legioniści musieli wrócić do swojego domu i ponieść karę, jaką
przygotował dla nich Bruneseau za złamanie rozkazów.
– Będziecie mogli dalej nam pomagać?
Jeśli Mercer miał powstrzymać Liu, rozpaczliwie
potrzebował pomocy Legii. Słychać to było w jego głosie.
– Nie wiem. Jeszcze kilka tygodni temu Bruneseau był dla
nas obcym człowiekiem.
– Powie mu pan, czego się dowiedzieliśmy? - spytała Lauren
równie zdesperowana, jak Mercer.
– Powiem. Może z tego nie wyniknąć nic dobrego. Mam
wrażenie, że Bruneseau jest bardziej zainteresowany swoją
karierą niż, ee, jak wy to mówicie, nadstawianiem karku. Ja nie
muszę się w tej sprawie przejmować prawnymi detalami -
dodał trzeźwo. - Wystarczy mi kilka dowodów, żeby przekonać
sąd, że Liu jest niebezpieczny. Na razie jednak nie zebraliśmy
żadnych dowodów, żeby przekonać kogokolwiek do
czegokolwiek. To są wszystko spekulacje. Kapitan Vanik, czy
byłaby pani gotowa iść z tą sprawą do swoich przełożonych?
Lauren ze wstydem przyznała, że nie.
– A więc rozumie pani mój problem. Bruneseau interesował
się tylko zaginionymi odpadami atomowymi. Nie sądzę, żeby
zmienił zdanie co do wyjazdu.
– Nie mógłby pan porozmawiać ze swoimi przełożonymi w
Legii? - spytał Mercer.
– Jestem tylko porucznikiem - odparł Foch, mając na myśli,
że każdy jego raport zostałby przyjęty i zapomniany.
– A jeśli zdobędziemy więcej dowodów? Coś konkretnego?
– Nie wiem, co moglibyście znaleźć, Mercer - odparł szczerze
Francuz. - Bo nic się jak dotąd nie wydarzyło, nie ma...
dymiącego pistoletu. - Wyglądał na zadowolonego, że użył
amerykańskiego idiomu.
Mercer przeklął własną słabość. Był zbyt zmęczony, żeby
wyciągnąć jakiś wniosek z tego, o czym dyskutowali, choć miał
wrażenie, że jest irytująco blisko. Zamknął oczy, próbując
przywołać rozwiązanie zagadki. Wiedział, że jest już niedaleko
od niego. Spochmurniał, a Lauren z troską położyła mu dłoń na
ramieniu.
– Wszystko w porządku?
– Tak, do cholery! - Przerwał. - Przepraszam.
Nieważne, kogo by opłacił, Liu nie mógł nafaszerować
Przekopu Gaillarda materiałami wybuchowymi i spodziewać
się, że śledczy uwierzą, że był to zwykły zamach terrorystów.
Rząd Stanów Zjednoczonych spadłby na Panamę jak sfora
ogarów. Jak inaczej mógłby to Liu zrobić? Dalej, Mercer, dalej.
Myśl. „Oczywiście, staranować statkiem". Roddy wyjaśniał, jak
przełamać tamę Gatun. „Do ostatnich eksplozji użyto około
trzydziestu tysięcy kilogramów materiałów wybuchowych".
Lauren mówiła o poszerzaniu kanału. „Drobnicowiec z rudą,
który pilotowałem, nagłe skręcił na przeciwny pas". Znów
Roddy, w pokoju hotelowym Harry'ego, opisujący podejrzany
incydent, przez który stracił pracę.
Trzy oddzielne wątki i tylko jeden logiczny wniosek. Mercer
popatrzył na Lauren, potem na Focha.
– Czy pan albo któryś z pana ludzi macie doświadczenie w
nurkowaniu?
– Ja mam - odparł Francuz natychmiast mimo zaskoczenia
dziwnym pytaniem. - Kapral Tomanović ma większe. Nurkuje
często.
– Może go pan pożyczyć na dwadzieścia cztery godziny?
– O co chodzi? - Lauren zjeżyła się, bo Mercer pytał o
nurkujących mężczyzn, chociaż wiedział ze zdjęcia w jej
mieszkaniu, że ona też to robiła.
– Myślę, że wiem, jak Liu zamierza wysadzić odcinek
Przekopu Gaillarda. Moim zdaniem dowód, którego
potrzebujemy, czeka na nas w śluzie Pedro Miguel.
Mercer zauważył gniew w oczach Lauren. Wiedział, że w
milczeniu oskarża go o próbę chronienia jej przed
niebezpieczeństwem. Nie miał takiego zamiaru.
– Nie martw się, nie wykluczam cię. Sam nurkowałem tylko
kilka razy, za mało, żebym czuł się na siłach zanurkować w
kanale. Jeśli porucznik Foch da nam Vica, ty będziesz jego
partnerem, nie ja.
Jej gniew minął. Zastanowiła się nad propozycją Mercera.
Kanał Panamski, gdzie śluzy były niewiele większe od
stutysięczników, które przez nie regularnie przepływały, byłby
najbardziej ekstremalnym miejscem nurkowania, jakiego
kiedykolwiek próbowała. Popatrzyła Mercerowi w oczy i
zrozumiała, że nie prosiłby jej o to, gdyby nie chodziło o coś
ważnego.
– Niech będzie.
– Dlaczego śluza Pedro Miguel? - spytał Harry.
– Po pierwsze - odpowiedział Roddy, który domyślił się, na
czym polega plan Mercera - jest najbliżej Przekopu Gaillarda, a
poza tym to najbardziej odludny odcinek kanału. W okolicy nie
ma żadnych miast i nikt nie chodzi tam oglądać statków jak na
śluzie Miraflores. Co ważniejsze, statek, przez który zostałem
wylany, wypływał z tej śluzy spóźniony piętnaście minut. Nie
podano powodu, a niedługo później wymknął się spod
kontroli. Jeśli Liu robi coś ze statkami, żeby wywoływać te
wypadki, to tam.
– Aha.
– Jestem pewien, że Liu ma coś wspólnego z tymi
tajemniczymi wypadkami, które spotkały Roddy'ego i innych
pilotów - powiedział Mercer. Odwrócił się do Focha, pytająco
unosząc brew.
– Vic jest wasz. Będę go krył przed Bruneseau. Kiedy?
– Jak myślisz, Lauren? Masz doświadczenie.
– Najlepiej wcześnie rano albo późno po południu. Kąt
padania promieni słonecznych ukryje światło latarki. Nikt z
nas nie ma siły, żeby nurkować o świcie. - Spojrzała na zegarek.
- Który będzie za cztery godziny. Powiedzmy, jutro tuż przed
zmierzchem.
Roddy miał propozycję.
– Żebyście nie zwracali na siebie uwagi, schodząc do wody z
brzegu, znam kogoś, kto trzyma motorówkę w Limon, na
wschodnim brzegu jeziora Gatun. Możecie się z nim tam
spotkać i zabierze was przez przekop do śluzy Pedro Miguel.
Będziecie mogli nurkować z jego motorówki.
– Zrobi to dla ciebie? - spytał Mercer.
– To brat Carmen.
Nie trzeba było mówić nic więcej. W kraju takim jak Panama
nic nie było ważniejsze niż więzy rodzinne.

***

Godzinę później Mercera wyrwał ze snu dzwonek telefonu.


Był za to wdzięczny. Śnił mu się koszmar, powtórka z tortur,
tyle że tym razem pan Sun nie uruchomił ponownie jego serca,
zanim wbił w niego kolejne igły. Mercer był martwy, a
jednocześnie czuł potworny ból w ciele buntującym się
przeciwko sobie. Każde nowe cierpienie, nakładające się na
poprzednie, sprawiało, że modlił się, żeby jego mózg przestał
funkcjonować. Mózg, do którego nie dopływała już krew
niepompowana przez serce, a jednocześnie wciąż odczuwający
ból. Śmierć nie była wyzwoleniem, nieważne, jak bardzo jej
pragnął.
Po drugim dzwonku rozbudził się na tyle, żeby poczuć, że
jest skąpany w pocie. Mógł sobie oszczędzić wcześniejszego
krótkiego prysznica, który wziął, zanim padł na kanapę
Roddy'ego. Poczuł serce tłukące się w panice o żebra i z
westchnieniem ulgi opadł na poduszkę. Jego płuca pompowały
powietrze jak dwa miechy.
– Mercer - szepnął Roddy. - Śpisz?
– Nie śpię i żyję - sapnął Mercer przestraszony tym, jak
realistyczny był jego sen i jaką pozostawił po sobie pustkę.
Groza czaiła się tuż pod powierzchnią; gdyby jej nie
powstrzymał, wypełniłaby tę pustkę.
– Dzwoni porucznik Foch. - Roddy przeszedł przez
pogrążony w półmroku salon, rodzicielskim szóstym zmysłem
omijając rozrzucone zabawki. - Masz słuchawkę.
Wrócił do swojej sypialni.
– Tak, o co chodzi, poruczniku? - zachrypiał Mercer.
– Jesteśmy w swojej kryjówce. Bruneseau tu nie ma.
Mercer zsunął nogi z kanapy; na wciąż mokrych włosach
poczuł ruch powietrza.
– Wyleciał już do Francji?
– Jego rzeczy ciągle tu są, ale nie ma paszportu.
To o niczym nie świadczyło. Jak większość doświadczonych
podróżników, szpieg najpewniej na wszelki wypadek nosił go
zawsze przy sobie. Mercer robił tak zawsze, kiedy był za
granicą.
– Może jest w ambasadzie.
– Dzwoniłem do niego na komórkę i rozmawiałem z nim.
Powiedział, że tam właśnie jest, ale potem miałem jeszcze jedno
pytanie i zadzwoniłem do niego jeszcze raz. Nie odebrał.
Zadzwoniłem do ambasady, żeby go poprosili. Oficer dyżurny
go nie widział. Kazałem ochronie sprawdzić książkę gości. René
Bruneseau nie był w ambasadzie od pięciu dni.
To Mercera zainteresowało.
– Skłamał panu?
– Oui.
– Pourquoi? - Mercer nieświadomie przeszedł na francuski.
– Je ne sais pas - przyznał Foch. - Kiedy rozmawialiśmy,
wydawał się nie przejmować, że zabrałem wieczorem paru
ludzi. Nie interesowało go też, że chcecie na jutro Tomanovicia.
– Co mówił?
– Nic. Tyle że ma kilka niedokończonych spraw do
załatwienia, zanim będzie mógł wyjechać z Panamy, i że mamy
sami wracać do Gujany.
– Domyśla się pan, jakie to sprawy?
– Monsieur Bruneseau robił bardzo dużo bez nas - wyjaśnił
legionista. - Naszym zadaniem było głównie obserwować port
Hatcherly. On spędzał całe dnie, a czasami i noce, gdzie indziej.
Zakładałem, że rozwijał siatkę kontaktów, ale teraz już nie
wiem.
Mercer zastanowił się, zanim odpowiedział. Pracował w
przeszłości z agentami CIA i wydawało mu się, że poznał
mentalność szpiegów. Większość bardzo poważnie traktowała
zasadę „im mniej wiesz, tym lepiej", często ze szkodą dla siebie
samych.
– Mówił mu pan, co jutro zamierzamy?
– Tylko bardzo ogólnie.
Coś mówiło Mercerowi, że to bez znaczenia. Nie lubił
Bruneseau - francuski agent go w końcu wykorzystał - mimo to
jednak nie sądził, żeby René w jakikolwiek sposób przeszkodził
w tym, co chcieli zrobić. Poprzedniego wieczoru Lauren
opowiadała, że był gotowy poprowadzić misję ratunkową do
kopalni i wycofał się dopiero wtedy, kiedy się okazało, że jego
główne zadanie jest zakończone. To, że nie pomógł Mercerowi,
świadczyło, że jest draniem, ale nie zagrożeniem.
– Myślę, że nie musimy się martwić - doszedł do wniosku
geolog. - René nie wie, co planujemy. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze, jutro wieczorem będziemy mieli dowody, których nam
potrzeba, żeby Lauren mogła złożyć raport swoim
przełożonym.
– Dobrze. Na wszelki wypadek zamknę ten dom i
przeniesiemy się gdzie indziej. Rzeczy Bruneseau każę zawieźć
do ambasady. Pan i kapitan Vanik zabierzecie Vica z głównego
dworca autobusowego w parku Cinco de Mayo o, powiedzmy,
dziewiątej trzydzieści. Nie martwcie się, rozpozna hondę
Roddy'ego Herrary.
Foch nie powiedział wprost, że nie ufa swojemu
przełożonemu, ale przedsięwzięte przez niego środki
ostrożności oznaczały, że nie zamierza ryzykować.
Z operacyjnego punktu widzenia był to rozsądny plan.
Mercerowi przyszło do głowy, żeby na jakiś czas przenieść
Roddy'ego i jego rodzinę do hotelu. Kilkaset dolarów za
apartament było niewielką ceną za spokój ducha. Nie potrafił
sobie wyobrazić, że coś złego spotka tę gościnną rodzinę. Pan
Sun nie wymyśliłby tortury choćby w połowie tak bolesnej jak
myśl o wyrządzeniu krzywdy rodzinie Herrary.
– Dobrze - powiedział Mercer, mający coraz gorsze
przeczucia. - Skontaktuję się, zanim dotrzemy do Pedro Miguel.
Rozłączył się.
Opadł z powrotem na kanapę, bijąc się z myślami. Mógł być
tuzin powodów, dla których Bruneseau zwolnił żołnierzy Legii.
Rzeczywiście mógł kończyć swoje sprawy albo wstydził się
przyznać, kiedy Foch zadzwonił, że jest u prostytutki. Nie było
powodu sądzić, że zwerbował go Liu Yousheng, kiedy jednak
stawka była tak wysoka, Mercer nie mógł odrzucić i tego.
W końcu znów zasnął, ale koszmar wrócił. Tyle że tym
razem igłami do akupunktury posługiwał się René Bruneseau.
Jezioro Gatun, Panama

Motorówka była siedmiometrowym wellcraftem, starym,


ale dobrze utrzymanym. Kadłub z włókna szklanego pożółkł od
działania żywiołów, wyraźnie kontrastując z niedawno
odmalowanym czerwonym pasem wzdłuż linii zanurzenia.
Rufowe ławy ukrywały silnik i częściowo tłumiły jego
gardłowy warkot. Między dwoma przednimi siedzeniami
znajdowało się wejście do przedniej kajuty, wyposażonej w
dwa łóżka, małą kuchenkę i niewielką kabinkę z turystyczną
toaletą. Motorówka nadawała się idealnie na romantyczną
weekendową wycieczkę po jeziorze, gdzie kusiły tysiące
odludnych zatoczek i niezamieszkanych wysepek.
Spieniony kilwater za łodzią znaczył bielą szklistą zieloną
wodę. Nocne deszcze ustały, słońce wypaliło poranną mgłę i
teraz bezlitośnie prażyło. Tylko dzięki pędowi powietrza przy
prędkości dwudziestu węzłów czwórka ludzi na pokładzie nie
usmażyła się w upale.
Gdyby Mercer mógł zapomnieć o tym, co czeka ich na końcu
wyprawy, otworzyłby piwo i dobrze się bawił.
Zdjął koszulę, zostając w krótkich spodniach i adidasach.
Zafascynowany patrzył na przesuwający się w tył niezwykły
brzeg. Niełatwo było uwierzyć, że olbrzymie jezioro nie jest
tworem natury. Jezioro Gatun, a właściwie cały Kanał
Panamski, były bezprecedensowym tryumfem ludzkiej
inżynierii nad dotąd niepokonaną przeszkodą. Natura
oddzieliła Atlantyk od Oceanu Spokojnego trzy miliony lat
temu, a teraz oba oceany były połączone jeziorem, którego
powierzchnia falowała dwadzieścia pięć metrów ponad
poziomem morza. To, że kanał miał prawie sto lat, wywierało
jeszcze większe wrażenie.
Mercer poczuł chęć, by z pokładu rozpędzonej motorówki
poszukać dowodów nienaturalnego pochodzenia jeziora. Dalej,
za Gamboą, gdzie kanał zwężał się do Przekopu Gaillarda,
widać to było wyraźnie, ale tutaj sztuczne jezioro wyglądało jak
każde inne jezioro na świecie. Dopiero gdy przyjrzał się
uważniej wyspom, zobaczył, że kiedyś były szczytami wzgórz,
a kręty brzeg - zboczami gór. Nie było widać śladów erozji,
rzadkie też były plaże. Poza tym na wyspach rosło mało
wodnych roślin. Mercer nigdzie nie dojrzał bagien ani
trzęsawisk, których można by się w takim miejscu spodziewać.
Dżungla po prostu urywała się na skraju wody, gdzie kończyło
się jej panowanie. Poza trasami żeglugi tu i tam widać było
sterczące spod wody czubki słupów telegraficznych; na
gnijącym drewnie siedziały ptaki. Słupy były pozostałością po
starej linii kolejowej, którą zatopiono podczas tworzenia
jeziora.
Mercer wyobraził sobie, że tak wyglądałby świat, gdyby
kiedyś stopiły się pokrywy lodowe na biegunach. Niekończąca
się defilada olbrzymich frachtowców i tankowców tylko
wzmagała to wrażenie. Oto niedobitki ludzkości pływają na ich
pokładach niczym flotylla współczesnych arek Noego rodem
ze scenariusza jakiegoś postapokaliptycznego filmu science
fiction.
Juan Aranjo, brat Carmen Herrary, w drodze z Limon do
śluzy Pedro Miguel trzymał się z dala od boi wyznaczających
trasy żeglugi. Nie mówił po angielsku i wolał milczeć, niż
zagadywać Lauren.
Zadzwoniła jej komórka.
Lauren machnęła do Mercera, żeby odebrał. Ona i
Tomanović sprawdzali sprzęt, który wypożyczyli w
Scubapanama, największym w Panamie sklepie dla nurków,
gdzie Lauren znano.
Mercer wygrzebał telefon z plecaka.
– Halo.
– Mercer, tu Roddy.
– Wynieśliście się z domu?
– Właśnie jesteśmy w hotelu. Dzieciaki mi się rozbisurmanią
przez twoją hojność. Nawet Miguel nie był taki smutny, że go
zostawiłeś, kiedy zobaczył, że jest tu basen. A Harry już się
zabrał do minibarku.
Mercer wyobraził to sobie i się uśmiechnął.
– Foch się odzywał? Nie odbierał, kiedy dzwoniłem do niego
z Limon.
– Nie, nie odzywał się - powiedział Roddy. - Dwóch jego ludzi
bezpiecznie odstawiło nas do hotelu, ale z nim samym nie
rozmawiałem. Za to dzwonił do mnie dzisiaj rano ktoś, kogo
znasz. Maria Barber.
To była ostatnia osoba, z którą Mercer spodziewał się jeszcze
rozmawiać.
– Naprawdę? Co mówiła? - Coś mu nagle przyszło do głowy i
w jego głosie pojawił się niepokój. - Zaczekaj, skąd wiedziała,
żeby do ciebie zadzwonić? Myśli, że jestem w Waszyngtonie.
– Nie przejmuj się, zapytałem ją o to samo. Dzwoniła do
ciebie do Waszyngtonu, a potem zaryzykowała telefon do
mnie. Powiedziała, że mówiłeś jej o mnie, kiedy byłeś z nią na
kolacji.
Mercer rozmyślnie wyrzucił z pamięci tamten paskudny
wieczór, więc nie przypominał sobie tego fragmentu ich
rozmowy.
– Czego chciała?
– Oprócz ciebie? - zakpił Roddy i spoważniał. - Twierdzi, że
ma jakieś informacje o śmierci męża.
– Powiedziała jakie?
– Nie, chciała porozmawiać z tobą osobiście.
Poinformowałem ją, że popłynąłeś na Gatun z moim szwagrem
i że nie ma z tobą kontaktu.
Podała numer telefonu, gdybyś chciał do niej zadzwonić
teraz.
– Jak to brzmiało?
– Jakby zaczęła dzień od kilku drinków krwawej mary.
Mercer wykrzywił usta.
– Zostaw ten numer. Zadzwonię do niej, jak skończymy.
A może wcale do niej nie zadzwoni. Raczej nie mogła mieć
istotnych informacji. Była pewnie po prostu pijana i samotna i
szukała pocieszenia. Litość Mercera też miała swoje granice.
– Gdzie jesteście? - spytał Roddy.
– Według mapy, którą pokazał mi Juan, chyba właśnie
minęliśmy wyspę Barro Colorado. Zostaniemy tu do późnego
popołudnia. Nie chcę się kręcić przy śluzie Pedro Miguel dłużej
niż to konieczne.
– Dobry pomysł. Zarząd kanału nie zabronił łodziom
wycieczkowym zbliżać się do śluzy, ale teraz, kiedy zwiększyli
ochronę, mogą kazać wam odpłynąć, jeśli nabiorą podejrzeń.
Zadzwoń, jak skończycie.
– Zrobi się - odparł Mercer i się rozłączył.
Dziesięć minut później Juan Aranjo odbił od boi w stronę
brzegu i wpłynął na odludną zatoczkę, gdzie nikt ich nie mógł
zobaczyć. Znalazł miejsce pod nawisem gałęzi palm, ukrywając
łódź przed obserwacją z powietrza i południowym słońcem. Po
wyłączeniu silnika rzucił za burtę małą kotwicę. W dżungli
darły się na cały głos ptaki.
Lauren odrzuciła propozycję skorzystania z kajuty, więc
Juan zszedł pod pokład przespać popołudnie. Jak wszyscy
żołnierze na świecie Tomanović znalazł sobie ustronny kąt i się
w nim zwinął. Łagodne kołysanie łodzi i ciepły cień
natychmiast go uśpiły.
– Sprawdziliście sprzęt? - Mercer spytał cicho Lauren.
– Wszystko gotowe. - Jeśli denerwowała się perspektywą
nurkowania przy śluzie, nie było tego słychać w jej głosie.
Patrzyła spokojnie na Mercera. - Mogę spytać, co ci się
naprawdę stało w kopalni?
Mercer poczuł, że kurczy mu się żołądek. Cały ranek
wmawiał sobie, że wyrzucił ten incydent z głowy. Gorączkowe
przygotowania - wypożyczanie sprzętu do nurkowania,
odbieranie Tomanovicia i spotkanie z Juanem - zajęły mu czas.
Teraz, kiedy przez kilka godzin mogli tylko bezczynnie czekać,
miał nadzieję, że wspomnienia nie wrócą. Pytanie Lauren
przywróciło je wszystkie z okrutną wyrazistością.
– Czemu pytasz? - wykręcił się.
– Coś mi mówi, że to, co opowiedziałeś w kuchni Roddy'ego,
to nie wszystko - przerwała. - Z sypialni, w której położyła
mnie Carmen, słyszałam, jak jęczysz i rzucasz się przez sen.
Mercer nie miał ochoty zwierzać się, co go dręczyło.
Doświadczył tyle złego, poznał, czym jest śmierć.
Potrzebowałby całego życia, żeby o tym opowiedzieć, dlatego
spychał te wspomnienia do najciemniejszych zakamarków
pamięci, gdzie kryły się tylko koszmary. Wiedział, że to
niezdrowa próba wyparcia, ale jakoś się sprawdzała.
Lauren zadała pytanie bez złych intencji. Nie wiedziała, jak
bardzo Mercer nie chciał pamiętać o torturach. Zbierając myśli,
uświadomił sobie, że jest jej wdzięczny. Lauren wyczuła, że nie
uda mu się zapomnieć o tym incydencie bez jej pomocy.
– To zabrzmi dziwnie, ale on mi coś zabrał. - Zaśmiał się. - I
nie chodzi mi tylko o zegarek. - Spojrzeli sobie w oczy. - On
mnie zabił, Lauren. Byłem martwy. Zrobił tymi igłami coś
takiego, że moje serce przestało bić. Czułem, że spoczywało,
nieruchome, w mojej piersi, że jego rytmiczne bicie, które
zawsze uważałem za oczywiste, ustało. Czułem, że jestem
martwy.
Lauren zbladła. Nigdy w życiu nic podobnego nie słyszała.
– Trafiłem w miejsce, z którego się nie wraca - ciągnął
Mercer. - I wiesz co? Wcale nie było tak, jak mówią. Nie
unosiłem się ponad stołem, na którym leżałem, i nie patrzyłem
na swoje ciało. Cały czas leżałem na tym stole, a nade mną stał
szaleniec. Nie było żadnego niebiańskiego blasku, żadnych
przyjaciół, którzy przeprowadziliby mnie na drugą stronę. Nie
było niczego oprócz nieuniknionego zapomnienia. Nie wiem,
co o tym myśleć.
– Nie byłeś martwy - odezwała się po chwili Lauren.
Chociaż mówiła z pełnym przekonaniem, w uszach Mercera
zabrzmiało to jak jałowe pocieszenie. Jej słowa przypominały
mu dzieciństwo, lekcje w niedzielnej szkółce i regularne
uczęszczanie do kościoła.
– Proszę cię, Lauren. Nie było cię tam.
– Jak mógł zatrzymać i znów ożywić twoje serce paroma
igłami do akupunktury. To niemożliwe.
– Stwierdzasz naukowy fakt czy bronisz swojej wiary? -
Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał. Pożałował swoich słów i z
ulgą zauważył, że Lauren puściła je mimo uszu.
– Skąd wiesz, że twoje serce stanęło? Naprawdę czułeś je,
nieruchome, w piersi czy po prostu nie słyszałeś pulsu w
uszach?
Mercer musiał się zastanowić. Pamiętał torturę aż za
dokładnie, ale ten szczegół mu umknął.
Następne pytanie Lauren tylko zwiększyło jego niepewność.
– Czy coś słyszałeś, kiedy twoje serce, jak mówisz, nie biło?
– Chyba nie - odparł po chwili. - Sun nic nie mówił.
– I to jest odpowiedź. Sun nie mówił, bo igły do akupunktury
sparaliżowały ci uszy wewnętrzne, a konkretnie maleńkie
włoski na ślimakach - części ucha wewnętrznego - które
przetwarzają drgania dźwięku na sygnały, które potrafi
rozpoznawać twój mózg. Kiedy zablokował te impulsy
nerwowe, twój mózg przestał słyszeć przepływ krwi wokół
ślimaków. Twoje serce biło w najlepsze, tylko ty go nie
słyszałeś.
– Ale... - zaczął protestować Mercer i przerwał. Jej
wyjaśnienie było proste i logiczne. I bardziej sensowne niż
upieranie się że Sun zatrzymał akcję jego serca. A mimo to
wiedział, że przydarzyło mu się coś o fundamentalnym
znaczeniu, coś, czego nie umiał nazwać. I co z tego, że Sun go
oszukał, że podstępem kazał Mercerowi uwierzyć, że nie żyje?
Doznania, które tortura wywołała, nie były przez to wcale
mniej bolesne.
Mercer czuł się, jakby stał na skraju urwiska i czekał na skok,
który mu pomoże odnaleźć to, co Sun mu zabrał, a
jednocześnie jakby jakaś jego część rozpaczliwie pragnęła się
wycofać. Wiedział, że otchłań jest zbyt głęboko, że wypełnia
zbyt wiele potworów. Że czyha w niej zbyt wiele cierpienia. Nie
był wystarczająco silny, żeby pozbyć się wątpliwości.
Skłamał, nie potrafiąc spojrzeć Lauren w oczy.
– Może masz rację. Sun niczego mi nie odebrał. Oszukał mnie
swoją sztuczką z zatrzymywaniem serca i przez to sam mu to
oddałem.
Lauren nachyliła się i wzięła go za rękę.
– Czy coś ci zabrał, czy tylko tak pomyślałeś, musisz wierzyć,
że teraz znów jesteś cały.
– Nie dasz mi spokoju, co?
– Nie. Z dwóch powodów. Niedługo wystawię się na
niebezpieczeństwo i muszę mieć pewność, że w razie czego
będę miała w tobie wsparcie.
– Gdybym nie mógł ci pomóc, nie pozwoliłbym ci dzisiaj
nurkować. Musisz to wiedzieć. - Mercer nigdy w życiu nie
mówił niczego z większym przekonaniem. Za nic w świecie by
jej nie zawiódł.
– W porządku. - Kiwnęła głową.
– A drugi powód?
– Powiem ci po nurkowaniu.
Chociaż ton jej głosu sugerował, że to koniec rozmowy,
spojrzenie świadczyło o czymś przeciwnym. Uśmiechnęła się,
żeby przerwać powagę chwili. Niewielka szpara między jej
zębami stanowiła leciutką ryskę na jej nieskazitelnej urodzie;
dla Mercera Lauren była przez to jeszcze bardziej atrakcyjna.
Odwróciła rękę, żeby spojrzeć na matowy zegarek do
nurkowania, który założyła zamiast swojego roleksa.
– Ponieważ mamy trochę czasu, zanim wejdziemy do wody,
pójdę w ślady Vica i się zdrzemnę. Ostatnia noc nie była
najlepiej przespaną nocą w moim życiu. Dasz sobie radę?
Mercer przetrząsnął worek, który zabrał ze sobą, i wyjął
oprawiony w skórę dziennik Lepinaya. Pokazał go Lauren.
– Ciągle tego nie przeczytałem. Teraz jest chyba świetna
okazja. Ale zrób coś dla mnie. Jeśli kiedyś spotkasz Jeana
Derosiera, faceta, który mi go sprzedał, nie mów, że wziąłem
dziennik na łódkę. Zabiłby mnie za wystawienie go na
działanie żywiołów.
– Umowa stoi.
Lauren wyciągnęła się na ławce, podłożyła pod głowę
zwiniętą torbę do nurkowania i po chwili zasnęła.
Mercer patrzył, jak śpi. Był zarazem zdumiony i przerażony
tym, jak instynktownie wyczuła, co zrobił mu Sun.
Zastanawiał się, czy to kobieca intuicja, czy też było to po nim
widać. Miał nadzieję, że pierwsze, ale podejrzewał drugie.
Otworzył dziennik. Poczuł mocny zapach starego papieru,
zapach, który zawsze kojarzył mu się z wiedzą. Bez słownika
angielsko-francuskiego mógł wyrobić sobie tylko bardzo
ogólne pojęcie o tym, co Godin de Lepinay napisał ponad sto lat
temu o swoich podróżach po Panamie. Mimo to był
przekonany, że zrozumie więcej niż Bruneseau, który
przeglądał dziennik w Paryżu. René czytał go oczami szpiega,
Mercer zaś - zgodnie z zamysłem autora - jak inżynier.
Trzy godziny później, kiedy słońce opadało już ku
horyzontowi, zamknął książkę. Od czytania wyblakłego
ręcznego pisma nabawił się tępego bólu głowy. Zanim obudził
pozostałych, połknął dwie aspiryny, popijając je wodą z
butelki. Baron Lepinay pisał dość kwiecistym stylem, co było
dziwne u naukowca, i Mercer był pewien, że wielu fragmentów
nie zrozumiał. Poza tym Lepinay porównywał geologiczne i
geograficzne elementy topografii Panamy do tych, które znał z
Francji. Pisał na przykład, że jakieś wzgórze przypominało mu
Mount Mouton, Owczą Górę. Mercer nie wiedział, czy we
Francji rzeczywiście jest taka góra ani jak mogła wyglądać.
Mimo to w dzienniku nie było ani jednej wzmianki o
zaginionym skarbie, Inkach ani czymkolwiek, czym mógłby się
interesować Liu Yousheng. Był to zapis podróży, zawierający
szczegółowe pomysły, jak Lepinay zabrałby się do budowy
kanału z jeziorem i śluzami. Dla Mercera dziennik stanowił
wyjątkowy zabytek, ale nie było tam niczego, co dotyczyłoby
ich obecnej sytuacji. Jedyną wzmianką w ogóle się z nią
kojarzącą był ustęp o wygasłym wulkanie na północy Panamy,
przypominającym trochę ten nad Rzeką Zniszczenia, włącznie
z jeziorem w kalderze i wyspą. Lepinay nie miał wykształcenia
geologicznego i nie wiedział, że podobne wulkany
występowały na całym świecie. Wrażenie zrobiła na nim
zwłaszcza gładka powierzchnia kanału wulkanu, który
wypluwał kiedyś roztopioną skałę głęboko z wnętrza ziemi.
Mercer schował dziennik do torby, czując ukłucie nostalgii
na wspomnienie pierwszego razu, kiedy badał taki wulkan na
Hawajach. Był pewien, że gdyby Liu znał treść pamiętnika, nie
próbowałby go kraść w Paryżu. Poczuł przewrotną chęć, żeby
wysłać książkę dyrektorowi Hatcherly z najlepszymi
życzeniami.
Lekko rozczarowany zawołał Lauren i Vica. Przyszła pora na
akcję. Juan wygramolił się z kabiny, z koszulą rozpiętą do
pępka, tak że spocony brzuch wylewał mu się ze spodni.
Wychylił się za burtę, żeby wyciągnąć kotwicę.
– O, cześć - zawołała Lauren, przecierając zaspane oczy. -
Znalazłeś coś w dzienniku?
– Nic a nic - odparł Mercer. Nadzieja w oczach Lauren zgasła.
- Był interesujący z pewnego punktu widzenia, ale nie
znalazłem tam niczego, co by tłumaczyło, dlaczego Liu wysłał
po niego zabójców. Może bardzo interesuje się historią kanału.
Lauren rzuciła mu pełne powątpiewania spojrzenie. Mercer
wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jest
możliwe.
Juan włączył pompę paliwa i przekręcił kluczyk zapłonu.
Silnik ożył. Przez resztę podróży kanałem Tomanovic i Lauren
musieli się ukrywać. Plan był taki, że Mercer będzie udawał
fotografa, który wynajął na miejscu motorówkę, żeby robić
zdjęcia statkom przepływającym przez śluzy. Żeby
uwiarygodnić ten pretekst, miał przy sobie aparat i obiektyw,
które kupił przed wyprawą nad Rzekę Zniszczenia.
Lauren i Vic schowali się w kabinie, żeby włożyć
półmilimetrowej grubości mikroprenowe pianki Hendersona,
raczej dla kamuflażu niż dla ochrony termicznej, a Juan odbił
od brzegu i ruszył znów w stronę głównego kanału. Minęli
kilka łodzi wycieczkowych pełnych turystów z aparatami
fotograficznymi, a także normalną defiladę oceanicznych
transportowców. Słońce wciąż opadało ku zachodowi. Jego
czerwony blask odbijał się na wodzie wszędzie tam, gdzie fale
opadały pod odpowiednim kątem.
Opuściwszy jezioro Gatun, ruszyli węższym odcinkiem
kanału w stronę Przekopu Gaillarda i śluzy Pedro Miguel.
Ponieważ boje wytyczające szlak żeglugowy dla wielkich
statków pozostawiały jedynie wąskie pasy przy brzegach, Juan
trzymał się prawej strony, po przeciwnej stronie kanału niż
Gamboa. Za jego szerokimi łukami Mercer widział zamglony
masyw kontynentalnego wododziału. Im bardziej się do niego
zbliżali, tym węższy robił się kanał, a krajobraz coraz bardziej
zdradzał swoje sztuczne pochodzenie. Wzgórza, przedtem
opadające ku wodzie łagodnymi zboczami, zostały częściowo
zniwelowane i odsunięte, tak że przypominały uprawy
tarasowe, które Mercer pamiętał z podróży do Azji i Afryki.
Dżungla dopiero odzyskiwała stracone tereny. To była
najnowsza z trwających od stu lat prób zatrzymania ziemnych
lawin, będących zmorą kanału od chwili, kiedy pierwsze
parowe koparki zaczęły go żłobić.
Z samego Przekopu Gaillarda wydobyto sto pięć milionów
metrów sześciennych ziemi, dokładnie połowę materiału
wydobytego przy budowie całego kanału. Jeden z wczesnych
opisów objętości ziemi wykopanej z Kanału Panamskiego
mówił, że gdyby upakować ją w kolumnę o podstawie
wielkości średniego miejskiego kwartału, osiągnęłaby
wysokość trzydziestu tysięcy metrów. Albo inaczej -
wypełniłaby wagony pociągu towarowego tak długiego, że
opasywałby całą Ziemię trzy i pół razy. Motorówka Juana
Aranjy płynęła przez przekop, a Mercer zrozumiał, że żadne
porównanie z przewodnika dla turystów nie mogło oddać
niesamowitej skali przedsięwzięcia. Widział wiele
inżynieryjnych cudów świata, wielkie piramidy, rzymskie
Koloseum, most Golden Gate, Tamę Hoovera, tunel pod
kanałem La Manche. Wszystkie jednak bladły w porównaniu z
tym, co teraz widział.
Po prawej stronie wznosiły się pozostałości wzgórza, które
dynamitem ukształtowano na podobieństwo piramidy
schodkowej w Sakkarze. Potem dotarli do właściwego
wododziału. Mercer nie mógł uwierzyć, że znajduje się w
samym środku pasma górskiego, biegnącego od krańca
Ameryki Południowej po północną Kanadę. Ściany
andezytowego bazaltu pięły się stromymi urwiskami
osiemdziesiąt metrów nad spokojne lustro wody. Były to
pozostałości Złotej Góry i Góry Wykonawcy, najwyższych
wzniesień nad kanałem, a jednocześnie najniższych, jakie
dawni inżynierowie mogli znaleźć, kiedy wytyczali trasę. W
skale wydrążono otwory, które wypełniono betonowymi
czopami dla poprawienia stabilności, a mimo to widać było
dowody, że osunięcia wciąż się zdarzały. Kanał miał trochę
ponad sto osiemdziesiąt metrów szerokości, a wierzchołki
skalnych masywów wydawały się oddalone od siebie niewiele
więcej.
Żeby zobaczyć je z pokładu małej motorówki, Mercer musiał
odchylić głowę. Po niedawnym deszczu cienka warstwa ziemi
na szczytach klifów nasiąkła wodą, która spływała teraz po
nich białymi kaskadami.
– Niesamowite, co? - spytała Lauren z wejścia do kabiny.
Czarny mikropren opinał jej ciało jak druga skóra.
Mercer z trudem powstrzymał się od gapienia się na nią.
– Myślałem właśnie, że kiedy tu kopali, temperatura musiała
osiągać jakieś pięćdziesiąt stopni.
– Upał był straszny, tak, ale najbardziej przeszkadzały im
lawiny. Jedna potrafiła udaremnić całe miesiące kopania,
grzebiąc parowe koparki, tory kolejowe i ludzi. Czytałam, że
ziemia była tak niestabilna, że nie tylko błoto osuwało się do
wykopu, ale dno przekopu potrafiło się wybrzuszać z powodu
ciężaru sąsiednich gór.
Mercer wyobraził sobie tytaniczny ciężar dwóch gór,
napierający na miękkie warstwy gruntu i powodujący
wypiętrzenie pomiędzy nimi, tak jak ściskanie dwóch końców
balonu powoduje spuchnięcie jego środka. To była mechanika
skalna na największą z możliwych skal.
Podziwiali widok w milczeniu przez kilka minut. Lauren w
końcu się odezwała.
– Kiedy tu jechaliśmy, mówiłeś dość niejasno o tym, czego ja
i Vic mamy tam na dole szukać. - Siedzący za nią Serb ostrzył
osełką swój nóż. - Może powiedziałbyś coś więcej?
– Nie mam pewności - odparł Mercer. - Roddy powiedział, że
wszystkie statki, które nagle zbaczały z kursu, wypływały z
zachodniego pasa Pedro Miguel z opóźnieniem. On i inni piloci
nie zgłaszali żadnych usterek ze sterami. Nikt nie majstrował
przy dodatkowych systemach sterowania. Roddy i ja
uważamy, że być może coś przyczepiano do kadłubów tych
statków, żeby spowodować zmianę kursu.
– Łódź podwodna? - spytała Lauren z powątpiewaniem.
– Wiem, że to brzmi mało prawdopodobnie, ale jak
zabrałabyś się do zmiany kursu dwudziestotysięcznika?
Pamiętaj, żaden ze statków, które zbaczały, nie był
panamaksem. To były mniejsze frachtowce, które przepływały
kanałem nocą. Łódź podwodna miałaby miejsce do
manewrowania i, w zależności od jej konstrukcji,
wystarczającą moc, żeby zmienić kurs takiego statku. Mogła
być ustawiana pod nim tuż po otwarciu śluzy. Statek był
potem zatrzymywany na kilka minut, podczas których ją
mocowano. A w odpowiednim momencie łódź swoim
silnikiem spychała go z kursu.
– Po co zadawać sobie tyle trudu, skoro taniej i łatwiej
byłoby przekupić kilku pilotów kanału, żeby spowodowali
takie wypadki?
– Jeśli Liu zamknie Kanał Panamski, rozpocznie się bardzo
dokładne dochodzenie. Nie może ryzykować, że piloci zostaną
przesłuchani, zabić ich też nie może, bo wzbudziłoby to
podejrzenia. Poza tym po zainscenizowaniu serii takich
dziwnych incydentów pojawiła się pewna prawidłowość, która
będzie wytłumaczeniem, kiedy rozmyślnie wpakuje w brzeg
statek wyładowany materiałami wybuchowymi.
Lauren zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad
wyjaśnieniem Mercera. Widać było, że raczej w taką wersję
wypadków nie wierzy. Jej kiwnięcie głową oznaczało, że prosi,
by mówił dalej, a nie to, że kupiła ten pomysł. Mercer czuł, że jej
stosunek do niego nieco się zmienił, odkąd jej opowiedział o
torturach. Nie wiedział, co mógłby zrobić czy powiedzieć, by
upewnić ją, że wciąż myśli jasno. Prawdopodobnie nic, dopóki
nie upora się ostatecznie z tym, co wyrządził mu Sun.
– Jedno trzeba Liu przyznać - ciągnął, zapominając na razie o
niepokoju Lauren. - Jest cholernie dokładny. Planuje na
kilkanaście ruchów do przodu i jest przy tym dość elastyczny,
żeby zareagować na naszą obecność. Pomyślał zawczasu o
wszystkich ewentualnościach, które przychodzą mi do głowy.
Każde dochodzenie w sprawie tej katastrofalnej eksplozji
wykaże, że szkoleni przez Amerykanów piloci już wcześniej
paprali pracę. Wyśledzenie pochodzenia złota, którym zapłaci
Panamie, doprowadzi jedynie do kopalni, która wygląda na
całkowicie prawdziwą. Jeśli kanał zostanie zamknięty na parę
lat, fakt, że Hatcherly Consolidated dysponuje portami
towarowymi, kupiło linię kolejową i prawie skończyło budowę
rurociągu naftowego, będzie wyglądał na fortunny zbieg
okoliczności, a nie działanie celowe.
– To wszystko takie zagmatwane.
– Tak jest, i dlatego właśnie takie piękne. Cała intryga jest
zbyt złożona, żeby być wiarygodną, a mimo to nie ma innego
wytłumaczenia. - Mercer przerwał. - Każdy, kto ma dość
motywacji i materiałów wybuchowych, może wysadzić, co
zechce. Sztuka polega na tym, żeby uszło mu to na sucho. To
właśnie odróżnia wariata od wyrachowanego terrorysty. Nie
mamy tu do czynienia z fundamentalistami samobójcami. To
rozsądni ludzie, którzy chcą przeżyć atak i cieszyć się zyskami.
Dlatego właśnie to, co robią, musi być takie skomplikowane.
Liu zaplanował swoją operację w najdrobniejszych szczegółach
i zaledwie kilka tygodni, a może dni, dzieli nas od jej
zakończenia. - Mercer wbił wzrok w oczy Lauren. - Lauren,
zdajesz sobie sprawę, że gdybym nie miał podejrzeń co do tego,
jak zginął Gary Barber, dochodzenie skończyłoby się w dżungli,
na tym policjancie, którego nie lubisz. Nikt nie miałby pojęcia,
że chińska firma, rzekomo należąca do chińskiego rządu,
zamierza zamknąć Kanał Panamski tak, żeby Stany
Zjednoczone nie mogły zareagować akcją wojskową.
– Señor - przerwał Juan Aranjo.
Mercer podniósł wzrok. Przed nimi, niczym oaza technologii
w środku pierwotnej dżungli, leżała śluza Pedro Miguel.
Motorówka przepłynęła już na pacyficzną stronę
kontynentalnego wododziału, więc góry przeszły tu w łagodne
wzgórza porośnięte trawą i palmami. Na wschodnim brzegu,
do ogrodzenia z drucianej siatki, biegnącego wzdłuż tego
odcinka kanału, przylegały slumsy pełne bud z falistej blachy i
sznurków z rozwieszonym praniem. Za osadą biegły tory
kolejowe i szosa transpanamska. Bliżej podwójnej śluzy
znajdowało się cumowisko dla małych łodzi, którymi piloci
dostawali się na statki, które mieli prowadzić, kilka parkingów
i dwa długie magazyny. Były to szopy naprawcze dla
elektrycznych pociągów, które holowały statki przez śluzy.
Pociągi jeździły po torach ułożonych na brzegach
trzystumetrowych komór oraz na dwudziestometrowej
szerokości murze dzielącym dwa betonowe zbiorniki. Do
wciągania i wyciągania statków tak, by ich nie uszkodzić,
potrzeba było czasem aż sześciu lokomotyw, zwanych mułami.
To do pilota należało skoordynowanie z ich pracą napędu
jednostki i pilnowanie właściwego naprężenia grubych lin
holowniczych, żeby statek bezpiecznie pokonał śluzę.
Z prawej komory właśnie wypływał tankowiec, dzięki
czemu Mercer mógł zobaczyć jej wnętrze aż po szczyty wrót
zatrzymujących wody jeziora Gatun. Zamykały się do środka
na kształt spłaszczonej litery V; ich nachylenie pod kątem
pomagało rozłożyć olbrzymi ciężar, który na nie napierał.
Mercer dowiedział się od Roddy'ego, że wrota miały
dwadzieścia metrów szerokości, ponad dwa metry grubości i
były puste w środku, tak że unosiły się na wodzie, co ułatwiało
ich otwieranie.
Każda para ważyła ponad siedemset ton. A tutaj, w śluzie
Pedro Miguel, obie komory były wyposażone w dwie pary wrót
od strony wylotu, tak że gdyby jedne zostały uszkodzone, nie
doszłoby do katastrofy i opróżnienia jeziora.
Z niskiego punktu obserwacyjnego na pokładzie motorówki
Juana Mercer nie potrafił dokładnie ocenić skali tej
niesamowitej konstrukcji, nie widział też długiego na półtora
kilometra jeziora Miraflores za nią. Na drugim końcu jeziora
znajdowała się para podwójnych śluz zbudowanych jedne nad
drugimi, które unosiły i opuszczały statki z wysokości
siedemnastu metrów, z poziomu Oceanu Spokojnego.
Na oczach Mercera frachtowiec w komorze po lewej zaczął
się wyraźnie unosić. Grawitacja zepchnęła do komory
trzydzieści tysięcy metrów sześciennych wody. Po kilku
minutach poziom wody w komorze zrównał się z poziomem
wody przekopu i olbrzymie wrota otworzyły się na zewnątrz.
Muły naparły na liny i wyciągnęły statek. Kiedy tylko
odczepiono od niego ich stalowe mocowania, za rufą
frachtowca wystrzeliła biała piana i gigantyczna śruba
popchnęła go dalej.
Mercer jeszcze raz spojrzał na Lauren.
– Jesteśmy na miejscu. Zaczekamy jakieś dwadzieścia minut,
żeby słońce zaszło jeszcze trochę, a potem wrzucimy ciebie i
Vica do wody.
– W porządku.
Juan wiedział, że ma grać rolę przewodnika wycieczki i
zaczął wskazywać widoki, które Mercer fotografował, choć nie
było filmu w aparacie. Geolog próbował ustalić, czy przy śluzie
dzieje się coś niezwykłego, ale wszystko wyglądało normalnie.
Przepływała przez nią powolna, niekończąca się procesja
statków. Nie było wśród nich wielkich wycieczkowców ani
panamaksów, bo robiło się późno i tego typu jednostki nie
zdążyłyby dotrzeć do śluzy Gatun po drugiej stronie kraju
przed zmrokiem.
Mercer posłusznie udawał, że wypstrykuje kolejne rolki
filmu, ale żołądek podszedł mu do gardła ze zdenerwowania.
Raziło jego ambicję, że prosi Lauren i Vica, żeby zrobili coś,
czego sam nie umiał. Z reguły nie pozwalał na to, żeby inni
narażali się za niego, ale zadanie było zbyt ważne, żeby zaufał
swoim, dość ograniczonym, umiejętnościom płetwonurka.
Oglądał się na Lauren, starając się nie zwracać na siebie uwagi.
Po dwudziestu pięciu minutach Lauren powiedziała, że kąt
padania promieni słońca jest właściwy. Powierzchnia kanału
była migoczącą taflą odbitego światła, jakby woda zmieniła się
w płomienie.
– Z prawej śluzy za chwilę wypłynie statek - poinformował
ją Mercer półgłosem. - Zasłoni nas i nikt na śluzie nie zobaczy,
że przełazicie przez burtę, jeśli nikt nie będzie stał na prawym
skrzydle mostka statku. Będę się rozglądał i jak tylko dam znak,
pakujcie się do wody.
Vic stanął za Lauren na krótkich schodkach wychodzących z
kabiny, tak, by pomóc jej zejść z łodzi z dużą butlą na plecach.
Na biodrach Lauren miała pas z ołowianymi obciążnikami.
Ona i Serb włożyli już kaptury piankowe i mieli na twarzach
maski. Oboje trzymali w rękach płetwy, które mieli założyć na
nogi, kiedy bezpiecznie znajdą się pod wodą.
Napięte mięśnie na rękach i ramionach Lauren wybrzuszały
lekko jej kombinezon. Spoglądała spokojnie zza szybki maski.
– Kiedy woda będzie przepływać przez rury śluzy -
powiedziała - będziemy mieli do czynienia z mocnymi
prądami, które skrócą nam czas przebywania pod wodą. Nawet
przy minimalnym zużyciu te butle mają powietrza na
maksymalnie godzinę. W Scubapanama nie mieli większych,
na których mi zależało. Vic i ja wrócimy dokładnie czterdzieści
pięć minut po tym, jak się zanurzymy, a to i tak o wiele dłużej,
niż byłoby bezpiecznie. Rozumiesz?
– Trzy kwadranse. Jasne.
Lauren dotknęła jego ramienia.
– Mówię poważnie, Mercer. Spodziewaj się nas za
czterdzieści pięć minut, ale jeśli nie wrócimy za godzinę, to nie
wrócimy w ogóle. Nie ma tu żadnego marginesu. Jeśli nie
zobaczysz nas za godzinę, nie zobaczysz nas już w ogóle.
Obiecaj mi, że zabierzesz stąd tyłek.
Mercer wytrzymał przez chwilę jej spojrzenie, kiwnął głową,
a potem podniósł aparat, żeby przyjrzeć się frachtowcowi przez
teleobiektyw.
Kapitan statku i pilot musieli ustawić się po drugiej stronie
mostka, bo przy bocznym relingu stało tylko dwóch
panamskich żołnierzy. Jeden pomachał małej łódce w dole, a
Mercer odwrócił aparat, nie chcąc im dawać pretekstu do
przyglądania się. Reszta studwudziestometrowego statku
wyglądała na opustoszałą.
Mercer patrzył ukradkiem na dwóch znudzonych żołnierzy i
kiedy tylko odwrócili się od relingu, żeby wrócić na przyjemnie
klimatyzowany mostek, zawołał:
– Teraz!
Tomanovic ruszył tak szybko, że prawie poniósł Lauren i jej
trzydzieści kilo sprzętu po schodkach. Kiedy dotarł do burty,
chwycił ją w pasie i odwrócił, tak że spadając, osłonił ją
własnym ciałem. Wpadli do wody z niegłośnym pluskiem, w
kłębowisku bąbelków powietrza. Kilka chwil później nad
powierzchnią pojawiły się dwie dłonie w rękawicach i
pokazały, że wszystko jest OK, robiąc kółko z kciuka i palca
wskazującego.
Potem dłonie zniknęły i oboje odpłynęli, lekko burząc wodę.
Mercer wyjął z kieszeni roleksa Lauren i sprawdził godzinę.
Czterdzieści pięć minut, powiedziała. Wrócą o siódmej
osiemnaście.
***

Przypominało to wpadnięcie do olbrzymiej, bezdennej


wanny, bo woda była ciepła jak krew. Lauren odwróciła się i
podciągnęła kolana pod brodę, żeby nałożyć płetwy, a potem
dodała powietrza do jacketu3. Ona i Vic złapali równowagę w
tej samej chwili i podpłynęli pod powierzchnię, żeby dać
Mercerowi znak, że wszystko w porządku. Lauren wypuściła
trochę powietrza z kamizelki, żeby opaść głębiej. Zatrzymali się
na piętnastu metrach, wystarczająco głęboko, żeby bąbelki
powietrza z ich oddechów rozpuszczały się w wodzie. Lauren
natychmiast wyrównała ciśnienie w uszach i pod maską. Przez
mętną wodę czuła pulsowanie silnika i uderzenia śruby
przepływającego nad nimi frachtowca.
Była przyzwyczajona do nurkowania w oceanie, dlatego
dopiero po kilku chwilach przywykła do innej wyporności
słodkiej wody i jej mułowatego posmaku. Widoczność była
nienajlepsza, może na sześć metrów, ale wystarczyła, żeby się
zorientować, gdyby coś znalazło się w wodzie niedaleko nich.
Tak daleko od śluzy prąd był słaby, ale Lauren była
przygotowana na zasysanie wody, kiedy komory zaczęłyby się
napełniać.
Ona i Vic popłynęli w stronę śluzy, swobodnie uderzając
płetwami.
Instruktor powiedział kiedyś, że nurkowanie to sport dla
leniwych. Nie rób nic szybko i nie marnuj energii, która może
ci być potrzebna później. Lauren nigdy nie zapomniała tej rady.
Używając siły nóg, płynęła przez szmaragdową wodę w
stronę betonowej konstrukcji niewidocznej w oddali. Vic
trzymał się obok niej. Nad nimi zachodzące słońce zmieniło
3
Jacket - kamizelka wypornościowa używana przez płetwonurków do regulowania pływalności.
powierzchnię w płaszczyznę czerwonej rtęci. W dole rozciągała
się nieprzenikniona ciemność.
W głowie Lauren rozbrzmiewały zapewnienia Mercera, że
wszystko z nim w porządku. Nie weszłaby do wody, gdyby mu
nie wierzyła. Była gotowa na tę misję, ale wciąż żywiła pewne
wątpliwości. Mercer podczas tortur został zraniony w sposób,
do którego nie chciał się przyznać przed samym sobą. To było
typowo męskie zachowanie, pomyślała, niechęć do przyznania
się do cierpienia. Widywała to u swojego ojca, u swoich braci,
przez całą swoją wojskową karierę, zwłaszcza w Kosowie. Jak
większość mężczyzn Mercer wolałby całymi dniami czy
tygodniami męczyć się samemu, niż oszczędzić czas i po prostu
porozmawiać.
Lauren chciała mu pomóc. Pamiętała, jak opowiadał o
swoim dzieciństwie w Afryce, i wiedziała, że umie wyrażać
swoje uczucia. Gdyby tylko zdołała...
Skup się, do cholery, upomniała się, koncentrując się na
oddychaniu. Teraz to było najważniejsze.
Po dziesięciu minutach przed nią i przed Vikiem pojawił się
cień. Zbliżali się do olbrzymich betonowych ścian, które
szybko wypełniły im całe pole widzenia - do frontu podwójnej
śluzy.
Vic wskazał kciukiem w dół. Lauren kiwnęła głową i oboje
zanurkowali głębiej, docierając do dna na głębokości
siedemnastu metrów. Dno kanału było gołą skałą, wypłukaną
do czysta przez nieustanny ruch wody z napełnianej i
opróżnianej śluzy. Wyglądało jak pustynia. Ani jednego
śmiecia, liścia czy patyka w zasięgu wzroku. Dno śluzy
wspierało się na potężnych betonowych fundamentach trzy
metry nad nimi. Stalowe wrota wyglądały jak brama do zamku
olbrzyma, całkowicie nie do sforsowania.
Po obu stronach wrót ziały w betonie wyloty przepustów
większych niż tunele metra. To przez te rury, średnicy pięciu i
pół metra, woda dostawała się do wnętrza komory śluzy.
Wewnątrz betonowych murów odchodziło z nich czternaście
równomiernie rozmieszczonych odgałęzień, każde dość duże,
by zmieścić samochód. Odgałęzienia przechodziły pod dnem
komory, połączone z nim siedemdziesięcioma w sumie
zaworami dla zachowania równomiernego przepływu wody.
Otwory w dnie, w których zamontowano zawory, były
najmniejszymi elementami całego systemu, a i tak każdy miał
średnicę półtora metra. Całość była w stanie napełnić komorę o
powierzchni dziesięciu tysięcy metrów kwadratowych z
prędkością pół metra na minutę. Miliardy litrów wody
wyciąganej co roku z kanału były uzupełniane dwoma
metrami rocznych opadów, które spływały do jeziora Gatun
rzeką Chagres i innymi rzekami.
Lauren zawisła w wodzie, zahipnotyzowana ogromem tego,
co widziała. Beton ze starości pociemniał, stał się matowo
czarny, ale wloty głównych rur były jeszcze ciemniejsze,
złowieszcze jak nawiedzane przez duchy jaskinie z dziecięcego
snu. Mimo ciepła wody po plecach przebiegł ją dreszcz.
Odwróciła się, przekonana, że ktoś ją obserwuje.
Vic zapytał gestem, czy nic jej nie jest, a ona potwierdziła, że
wszystko w porządku. Serce nie chciało się uspokoić, oddech
przyspieszył. Znów się rozejrzała. Tym razem zauważyła jakiś
lekki ruch. Coś tam było, plama ciemności na samym skraju
pola widzenia. Lauren wytężyła wzrok i poświeciła w tamtą
stronę latarką. Nic.
Przestań, dziewczyno, weź się w garść.
I wtedy nadeszło, wyłaniając się z mroku, pędząc na nich z
prędkością torpedy. Lauren mignęło przed oczami coś
srebrnego. Nawet w mętnej wodzie widać było, że to coś ma
najmniej dwa i pół metra długości. Lauren wrzasnęła przez
ustnik i zakrztusiła się, kiedy nabrała wody do ust.
Vic złapał ją za ramię; sam dotyk wystarczył, żeby ją
uspokoić. Zamrugała i zdała sobie sprawę, że napastnikiem był
jeden z tarponów, które regularnie dostawały się do kanału.
Potworna ryba z wysuniętą dolną szczęką przerwała oględziny
i zatoczyła ciasny łuk wokół nich, wracając do poszukiwań
drogi ucieczki ze słodkowodnej pułapki.
Lauren, lekko zawstydzona, wzruszyła ramionami.
Poprawiła wyposażenie, które przesunęło się w szamotaninie, i
sprawdziła zużycie powietrza. Porównała je ze zużyciem
Tomanovicia - było mniej więcej takie samo.
Odwróciła się z powrotem do wrót. Trudno było uwierzyć,
że coś tak ogromnego może się poruszać, mimo to jednak
zaczęły się otwierać na zewnątrz na zawiasach ważących po
dwadzieścia ton każdy. Lauren poczuła ruch wody pchanej
niedawno zainstalowanymi siłownikami wrót. Za kilka minut
muły miały wyciągnąć ze śluzy frachtowiec albo tankowiec.
Potem wrota z powrotem by się zamknęły i woda z komory
wypłynęłaby do jeziora Miraflores, obniżając swój poziom dla
następnego statku chcącego pokonać dziesięciometrowy
stopień.
Kiedy ten następny statek znalazłby się bezpiecznie w
komorze, ponad trzydzieści tysięcy metrów sześciennych
wody zostałoby zassane rurami, żeby podnieść jej poziom na
wysokość Przekopu Gaillarda. Powstały w wyniku tego prąd
byłby silniejszy niż najsilniejszy prąd morski i ani Lauren, ani
Vic nie zdołaliby mu się przeciwstawić. Najpewniej zostaliby
zmiażdżeni w labiryncie tuneli pod śluzą, a ich martwe ciała
zostałyby w końcu wypłukane z rur jak śmieci. Najwyższa pora
znaleźć łódź podwodną.
Kierując latarki w dół, żeby nie pokazać się strażnikom i
robotnikom na górze, zaczęli przeszukiwać dno kanału,
szukając czegokolwiek podejrzanego, jakiegokolwiek dowodu,
że statki były umyślnie spychane z kursu przez coś
trzymanego tutaj, przy śluzie Pedro Miguel.
Gdyby Lauren i Vic nie zdołali znaleźć takiego dowodu,
wszyscy musieliby jeszcze raz przemyśleć teorię na temat tego,
co Liu Yousheng i Hatcherly chcieli osiągnąć w Panamie. Może
to faktycznie był skomplikowany plan przemytu, niemający
nic wspólnego z kanałem. Może to właśnie tak męczyło
Mercera, doszła do wniosku Lauren. Myśl, że jego teoria nadaje
się na śmietnik, a on sam niczego się nie dowiedział. Od tamtej
pierwszej nocy nad Rzeką Zniszczenia wiedziała, że to
człowiek, który bardzo ceni swoją niezależność, i wątpiła, by
przyjął czyjeś wnioski bez ich sprawdzenia samemu.
To nie była cecha mężczyzny, pomyślała Lauren. To była
cecha naukowca.
Skup się na tym, co masz zrobić, Lauren.
Nad nimi długi, ciemny kształt frachtowca wypływającego
ze śluzy rozcinał szkarłatne smugi na powierzchni wody.
Obracająca się śruba tworzyła za jego rufą kipiące wiry. Kadłub
obrośnięty był pąklami, które miały odpaść, zanim statek
wypłynie ze śluzy Gatun po karaibskiej stronie kanału.
Podobnie jak tarpon, nie mogły przeżyć tak długo z dala od
swojego naturalnego, słonowodnego środowiska.
Teren, który Lauren i Vic musieli przeszukać, był o wiele
większy, niż przewidywała, a mieli dziesięć minut, zanim będą
musieli oddalić się od wlotów rur na czas napełniania komory.
Snop światła z ich latarek wwiercał się w półmrok stożkiem o
zasięgu ledwie kilku metrów. Wodząc nimi, badali
piętnastometrowe połacie dna. Vic wskazał parę
przemysłowych maszyn, starego sprzętu zatopionego obok
wrót śluzy, ale nic z tego nie przypominało łodzi podwodnej
czy dużej platformy napędowej.
Byli pod wodą już dwadzieścia dwie minuty. Przeszukując
dno, w kierunku od śluzy w stronę łodzi, zmniejszyli odległość,
jaką musieli pokonać, żeby wrócić, co dało im dodatkowych
dwanaście minut, w tym kilka na dekompresję. Lauren zaczęła
zdawać sobie sprawę z daremności ich trudu. Niczego tu nie
było. Mercer się pomylił. Nie sądziła, żeby Roddy Herrara
kłamał na temat swojego wypadku, żeby ukryć
niekompetencję, ale cokolwiek przydarzyło się jemu i
pozostałym pilotom, których zwolniono, nie miało nic
wspólnego ze śluzą.
Skupieni na poszukiwaniach Lauren i Vic nie zauważyli, że
olbrzymie wrota się zamknęły. Za trzy minuty zawory
kontrolujące przepływ wody w komorze miały się otworzyć.
Trasa, którą płynęli w poprzek kanału, biegła na samym skraju
odległości, z jakiej siła ssania była dla nich niebezpieczna.
Nie zauważyli także, że nie są już sami.
Nad nimi pojawiło się sześć bezkształtnych, unoszących się
jak upiory plam. Na sygnał jednej z nich wszystkie sześć opadły
w dół, przecinając wodę z szybkością rekinów.
Lauren pierwsza wyczuła, że coś jest nie tak. To był ten sam
szósty zmysł, którym przewidziała atak tarpona. Odwróciła się
na plecy i spojrzała w górę akurat w chwili, kiedy
płetwonurkowie rzucili się na nią i na Vica. Byli w czarnych
kombinezonach. Czterej mieli noże, dwaj kusze. Zaskoczenie
unieruchomiło Lauren tylko na krótką chwilę - zaraz potem
dzięki wyszkoleniu przystąpiła do akcji.
Błysnęła latarką partnerowi, żeby go ostrzec, a potem
sięgnęła po nóż przytroczony do uda. Gdyby nie kusze,
napuściłaby powietrza do jacketu i wystrzeliła na
powierzchnię obok płetwonurków. Zamiast tego opróżniła go i
opadła w kierunku dna. Vic zanurkował razem z nią, płynąc na
plecach, żeby obserwować napastników. Nóż trzymał tuż przy
piersi.
Dwaj nurkowie z kuszami zatrzymali się sześć metrów nad
dnem, zajmując pozycje, z których osłaniali partnerów,
płynących dalej w dół. Kierunek pościgu zbliżył ich wszystkich
do śluzy.
Lauren znalazła na dnie kamieniste oparcie dla stóp i
zaparła się, przygotowując na atak. Kiedy dystans się
zmniejszył, zobaczyła, że ich przeciwnicy są Chińczykami.
Jeden z nich zaatakował z góry z prawej, tnąc nożem w
prostym cięciu, przed którym z łatwością się uchyliła, bo
płetwy miała zaklinowane między kamieniami, co dawało jej
punkt oparcia. Machnęła nożem, kiedy Chińczyk próbował się
wycofać. Ciemna krew rozeszła się smugami z rozcięcia na jego
łydce.
Lauren popłynęła za nim. Rana spowolniła chińskiego nurka
wystarczająco, żeby mogła go dogonić. Nie mogąc się zaprzeć,
żeby zadać śmiertelny cios, Lauren znów cięła, otwierając
następną ranę pod jego podwójną butlą. Odwrócił się przodem
do niej. Odparowała jego atak; woda stłumiła brzęk stali
uderzającej o stal. Wolną ręką sięgnęła do jego kamizelki,
znalazła to, czego szukała, i jednym ściśnięciem napełniła
pęcherz jego jacketu jak balon.
Płetwonurek wystrzelił w górę jak rakieta, co
wyeliminowało go z walki na kilka chwil. Lauren dyszała przez
ustnik.
Tomanovic zmagał się z pozostałymi trzema chińskimi
nurkami. Jeden z nich krwawił z rany na ramieniu, dwaj
pozostali wydawali się niedraśnięci. Okrążyli Vica kordonem
wystarczająco dużym, żeby jeden z płetwonurków na górze
mógł do niego strzelić z kuszy. Lauren wmieszała się do bitwy,
zachodząc jednego z Chińczyków od tyłu. Zamarkowała atak
na jego przewód z powietrzem, a kiedy się zasłonił,
napompowała jego kamizelkę, tak że zaczął się
niekontrolowanie wznosić. Tym razem schroniła się za swoją
ofiarę, używając jej jako tarczy przed dwoma uzbrojonymi
nurkami na górze.
Gdyby Chińczyk był potężniejszy, silniejszy, nie zdołałaby
powstrzymać jego szamotaniny i prób ucieczki. Trzymała go
mocno, popychając tak, żeby zderzył się ze swoim partnerem.
Uderzenie ledwie odwróciło uwagę tamtego, ale Tomanovic
wykorzystał tych kilka sekund, żeby uciec od mężczyzn, którzy
go prawie schwytali.
Lauren toczyła teraz walkę przypominającą starcie
samolotów z czasów I wojny światowej. Ona i dwaj
płetwonurkowie kotłowali się w wodzie, ścigając się nawzajem
i jednocześnie przed sobą uciekając, broniąc się i atakując w
kręgu wodnym, który ciągle się zmniejszał, bo każde z nich
chciało zyskać przewagę od środka. Kusza była bezużyteczna
na tak krótki dystans, ale w świetle latarek na nadgarstkach
Chińczyków błyskały noże. Wydawało się, że nikt nie jest w
stanie zdobyć wystarczającej przewagi, żeby zakończyć
szamotaninę.
Drugi kusznik obserwował balet ciał, czekając na możliwość
oddania celnego strzału.
Vic odepchnął się od dna kanału, nie zważając na dwóch
nurków, którzy rzucili się za nim w pościg. Nurek na górze,
kiedy tylko go zauważył, wycelował w niego kuszę, ale Serb się
nie zatrzymywał. Chińczyk wycelował, zaczekał, aż ofiara
będzie niecałe półtora metra od niego, i nacisnął spust.
Tomanovic idealnie wyliczył swój atak, doświadczenie
pozwoliło mu niemalże czytać w myślach przeciwnika.
Przewidział strzał o pełną sekundę wcześniej. Strzała z kuszy
przemknęła obok niego, zostawiając srebrzysty ślad bąbelków;
chybiła dzięki temu, że skręcił się w wodzie. Zniknęła,
nieszkodliwa, w głębinie, zwalniając swój bieg w prądzie wody.
Serb przepłynął obok kusznika i wykonał salto, tak że zawisł
głową w dół za swoim celem, zasłonięty przed dwoma nurkami
z nożami, a jednocześnie mając dostęp do przewodów
powietrznych Chińczyka pod sobą. Przeciął pierwszy, zanim
tamten zrozumiał, że Vic jest nad nim. Serb wymacywał
właśnie drugi przewód w chmurze bąbelków, kiedy poczuł w
kroczu niewyobrażalny ból. Ktoś z góry wbił mu nóż prawie po
rękojeść. Ostrze weszło poniżej jąder, rozerwało mosznę,
rozcięło duży węzeł nerwowy i zatrzymało się na kości
miednicy.
Vic zapomniał o szóstym nurku, tym, którego Lauren
wystrzeliła na powierzchnię. Chińczyk wrócił i wykorzystał
jego odwróconą do góry nogami pozycję.
Jak ośmiornica, która zasłania się obłokiem atramentowej
sepii, żeby uciec przed drapieżnikiem, nurek, którego Serb
omal nie odciął od powietrza, odsunął się w chmurze krwi
tryskającej spomiędzy jego nóg. Odwrócił się szybko i zobaczył,
że jego przeciwnik unosi się bezwładnie w wodzie. Tomanovic
żył, ale nie miało to trwać długo; zbyt silnie krwawił. Chińczyk
dobrze wycelował, a potem uderzył kolbą kuszy w maskę Serba
wystarczająco mocno, żeby stłuc szkło.
Zacisnął rękę na przeciętym przewodzie, z którego uciekało
powietrze, i miał już pomóc partnerowi walczącemu z Lauren,
kiedy po wodzie rozszedł się echem głuchy huk. Chińczyk
stacjonował przy śluzie wystarczająco długo, żeby wiedzieć, co
ten dźwięk oznacza. W komorze właśnie zaczęto unosić statek,
a zawory się otwierały, żeby ją napełnić.
Lekceważąc bezpieczeństwo swoich partnerów, zaczął
odpływać najszybciej, jak mógł. Dwaj pozostali trzymali się tuż
obok niego.
Sześćdziesiąt sekund, w ciągu których Lauren zmagała się z
dwoma innymi nurkami, wydało się jej godziną. Dopóki
trzymała się blisko kusznika, nie mógł jej postrzelić, a drugi,
ten z nożem, nie mógł jej zaatakować. Mimo to nie udało się jej
wyjść ze starcia bez szwanku - parę ciosów rozcięło jak brzytwą
w kilku miejscach jej piankowy kombinezon i skórę.
Poczuła wibracje przenoszone przez wodę i zrozumiała, co
zaraz nastąpi. Dwaj Chińczycy też to wiedzieli i spróbowali się
oderwać. Zamiast skorzystać z okazji i oddalić się od kusznika,
Lauren popłynęła za nim, zdając sobie wreszcie sprawę, jak
blisko śluzy się znaleźli.
Wszyscy Chińczycy płynęli w stronę największej ze starych
maszyn zatopionych przy śluzie, a adrenalinowy haj tak
wyostrzył Lauren wzrok, że dostrzegła, iż wcale nie była to
stara maszyna, tylko pomalowana na rdzawo-rudo. To był
nowoczesny dzwon nurkowy, który pozwalał płetwonurkom
przebywać pod wodą godzinami. Kupa złomu obok niego też
nie była zabytkiem. To, co Lauren przedtem wzięła za wielkie
szprychowe koło na boku jakiegoś urządzenia wielkości
ciężarówki, było w rzeczywistości olbrzymią śrubą łodzi
podwodnej. Mercer miał rację!
Wpusty zassały wodę tak mocno, że prąd omal nie zerwał
Lauren maski z twarzy. W jednej chwili straciła cały rozpęd i
została pociągnięta w tył. Dwaj Chińczycy płynęli tuż przed nią
i prąd ich też pochwycił. Mechaniczne wrota kontrolujące
przepływ wody się uchyliły. Prąd był już teraz silniejszy niż
jakikolwiek, z którym Lauren miała do czynienia do tej pory.
Nie mogła się powstrzymać, żeby się nie obejrzeć na tunel
wsysający ją niczym potworna paszcza. Przez parę sekund
daremnie opierała się wodzie, bijąc rękami i nogami. Płynęła
szybciej niż chińscy nurkowie i wszyscy troje się zrównali. Był
to jednak wyścig, żeby pozostać w miejscu. Wrota otworzyły
się szerzej i siła prądu się podwoiła, raz i drugi. Nie było
możliwości się mu oprzeć. Zostali pochwyceni jak patyki przez
wir na rzece i żadne szamotanie nie mogło ich uwolnić. Jeden z
Chińczyków zrzucił balast w nadziei, że wyrwie się na
powierzchnię. Sekunda, którą zajęło mu klepnięcie w klamrę
pasa, kosztowała go ponad metr opóźnienia.
Lauren wiedziała, co musi zrobić.
Byli sześć metrów od wlotu i z każdą sekundą przyspieszali
w jego stronę. Nie mogła zapobiec wciągnięciu jej przez system
rur. Mogła jedynie mieć nadzieję, że to przeżyje. Przestała
uderzać nogami i chwyciła nurka obok siebie. Jej uścisk
spowolnił rytm jego uderzeń; w chwili paniki w ogóle przestał
płynąć. Lauren wygięła się, ustawiając ich bokiem do kierunku
ssania i zasłaniając się jednocześnie jego ciałem. Jak dwa
latawce schwytane przez nagły podmuch wiatru, stracili
kontrolę i polecieli w tył jeszcze szybciej niż dotąd. Uderzyli w
wolniejszego nurka i cała trójka zakłębiła się w strumieniu
wody. Lauren zachowała swoją pozycję za mężczyznami,
trzymając się ich z całych sił.
Pędząca woda ryczała jak płynny huragan. Lauren
przycisnęła maskę do ramienia mężczyzny przed sobą i
zacisnęła zęby na ustniku.
Ich cel miał pięć i pół metra średnicy, ale traf chciał, że
znajdowali się na prawo od niego, więc woda wsysała ich pod
kątem. Lauren pochyliła głowę, kiedy wpadli w otwór, i
poczuła szarpnięcie, kiedy pierwszy nurek roztrzaskał sobie
czaszkę o betonową krawędź otworu. Fontanna krwi
zawirowała czarnymi kłębami w snopach światła latarek.
Jedno otarcie o ścianę tunelu wystarczyłoby, żeby zedrzeć
skórę do kości, więc Lauren walczyła z Chińczykami, nie z
prądem, cały czas się osłaniając, kiedy pędzili tunelem.
Przypominało to trzymanie się materaca podczas spadania z
urwiska. Zdezorientowana przez nieustanną kotłowaninę
straciła całkowicie poczucie kierunku. Bąbelki z jej ustnika
tańczyły, wirując jak derwisze.
Światło latarki omiotło przestrzeń przed nią i Lauren
zobaczyła, że prąd wody wsysanej do poprzecznych rur
przeciąga ich na drugą stronę tunelu. Minęli już co najmniej
połowę z czternastu wlotów. Było tylko kwestią czasu, zanim
któryś w końcu ich wessie.
Jak zwierzę szarpiące kawałek mięsa, prąd wściekle nimi
ciskał, a mimo to Lauren udawało się utrzymać dwóch
Chińczyków przed sobą. Ten na środku, który - czuła to - wciąż
oddychał, albo nie rozumiał jej intencji, albo był zbyt
sparaliżowany strachem, żeby stawiać opór. Głowę Lauren
wypełniał łoskot przypominający ryk pędzącego przez
ciemność pociągu. Kiedy znów się przekręcili, w świetle latarki
zobaczyła, że suną centymetry od lewej ściany tunelu. Lauren
miała dwie sekundy, żeby się przygotować. Jeden z
trzymetrowej średnicy wlotów był tuż przed nimi i wiedziała,
że ten ich wessie.
Kiedy uderzyli w jego krawędź pod kątem
dziewięćdziesięciu stopni, wstrząs wyrwał jej z ust ustnik, a
płuca opróżniły się w jęku bólu. Trup częściowo
zdekapitowanego nurka wziął na siebie większość siły
uderzenia; nacisk dwojga ludzi sprawił, że z jego zmiażdżonej
czaszki wytrysnęły resztki krwi. Resztę zamortyzował
środkowy nurek; jego żebra pękły jak szkło.
Ciśnienie wody trzymało ich przez chwilę przy betonowej
ścianie, a potem prąd znów ich porwał. Opadli nieco, szarpani
nurtem; Lauren czuła palenie w płucach domagających się
powietrza. Nie mogła wymacać ustnika, ale wiedziała, że wije
się wokół niej jak macka. Tunel się wyprostował i chwilę
później przemknęli pod pierwszym z zaworów pompujących
wodę do komory śluzy. Jedno z ciał zostało wyrwane z
uchwytu Lauren i wypchnięte w górę przez otwór.
Woda straciła nieco ze swojej siły, co dodało jej dość odwagi,
by puścić na chwilę drugiego trupa jedną ręką i złapać ustnik.
Płuca płonęły jej żywym ogniem. Widziała ustnik tańczący tuż
przed nią, ale nie potrafiła skoordynować ruchów, żeby go
chwycić.
Końcówka płetwy zaczepiła o mechanizm zaworu w dnie
tunelu i została zerwana z jej stopy. Szarpnięcie wywołało falę
bólu w kostce. Ostatnie resztki tlenu uciekły jej z płuc w
niemym krzyku. Minęli kolejny zawór. Lauren czuła
przeciwprąd wody wpływającej do tunelu z drugiego wpustu,
umieszczonego w ścianie dzielącej dwie komory. Zwolniła
jeszcze bardziej. Rzuciła się na automat, zapominając o całym
swoim wyszkoleniu i metodzie odzyskiwania zgubionego
ustnika.
Potrzebowała powietrza. Ciemność zasnuwająca pole
widzenia była w jej głowie, nie w otaczającej ją wodzie. Płuca
zaczęły się kurczyć, ostry spazm bólu rozrywał przeponę.
Zaczęła tonąć.
Jeszcze jeden desperacki wymach ręką i złapała automat.
Ścisnęła go mocno i wepchnęła do złaknionych tlenu ust.
Pierwszy haust powietrza sprawił, że prawie się zakrztusiła.
Drugi był jak zbawienie.
A potem ciało, które wpłynęło pod nią, uderzyło w trzeci
zawór i siła uderzenia wyrwała jej automat z ust. Nie wiedziała,
że oddycha powietrzem z butli nurka. Jego ciało i życiodajny
ustnik zniknęły za nią i znów miała płuca prawie puste. Prąd
pchał ją bliżej sklepienia tunelu.
Dotarła do środkowego zaworu, uderzyła mocno o krawędź
otworu butlą i nagle unosiła się w wodzie spokojnej jak w
stawie. Udało się! Była wewnątrz jednej z wielkich komór
śluzy, dwieście pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym
została wessana. Nad sobą widziała srebrzyste odbicia
mocnych reflektorów zainstalowanych nad śluzą. Lauren
miała ochotę położyć się w wodzie i patrzeć, jak światło tańczy
pod jej powierzchnią. Plecy ją bolały, kostka wściekle
pulsowała, a w głowie kręciło się tak, że nie mogła zebrać
myśli. Chciała tylko chwilę odpocząć.
Jak przyjaciel ostrzegający, że o czymś zapomniała, płuca
znów jej się konwulsyjnie skurczyły, łagodnym spazmem
przypominając, że nie oddychała od prawie minuty. Bez
świadomej myśli sięgnęła ręką za plecy, przesunęła nią do
przodu i poczuła, że wąż z powietrzem łaskocze wnętrze
przedramienia. Po chwili miała automat w ustach, a w płucach
powietrze.
Potrzebowała dłuższej chwili, żeby się otrząsnąć i sprawdzić
ciśnienie powietrza w butli. Z zaskoczeniem stwierdziła, że
wystarczy go na jeszcze piętnaście minut. Chociaż wydawało
się jej, że minęły całe godziny, od zauważenia chińskich
nurków upłynęło zaledwie jedenaście minut. Trzy kwadranse,
o których mówiła Mercerowi, miały niebawem minąć, ale
Lauren wiedziała, że geolog będzie czekał na nią jeszcze
dwadzieścia lub dwadzieścia pięć minut mimo zapewnień, że
posłucha jej polecenia.
Musiała tylko wypłynąć na powierzchnię obok statku, który
wyczuwała nad sobą, zaczekać, aż wrota śluzy znów się
otworzą, i popłynąć z powrotem do małego wellcrafta Juana
Aranjy.
Proste.
Sprawdziła głębokość, na jakiej się znajdowała. Jedenaście i
pół metra. Pracowała już na większych głębokościach, ale
domyśliła się, że walcząc z Chińczykami i pędząc rurami,
wytrąciła nadmiar azotu z krwi.
Zaczęła płynąć w górę, jedyną pozostałą płetwą utrzymując
niespieszne tempo i otwierając usta, żeby nadmiar powietrza
rozszerzającego się w jej płucach mógł uciec. Między ścianą
komory a łuskowatym kadłubem statku unoszonego w śluzie
była trzymetrowa przerwa. Lauren trzymała się betonowej
ściany, uważając na spiczaste pąkle porastające statek jak
warstwa cierni. Prawdopodobnie stał na Bahia de Panama
przez kilka tygodni czy nawet miesięcy, skoro zebrała się na
nim tak gruba skorupa morskich żyjątek, podczas gdy jego
właściciel zbierał pieniądze potrzebne na opłacenie tranzytu.
Zdarzało się to dosyć często.
Właśnie minęła kil statku, kiedy powietrze przestało
wypełniać jej płuca. Zrobiła wdech i poczuła w piersi pustkę.
Wiedziała, co się stało. Wcale nie miała zapasu powietrza na
piętnaście minut. Butla była pusta; manometr się zaciął.
Popłynęła szybciej, zachowując spokój, bo tak nakazywało jej
wyszkolenie.
Kiedy słońce zaszło za przesmykiem, zerwał się nagły wiatr,
który uderzył w burtę umęczonego frachtowca w śluzie. Pilot
statku, dopiero na drugim samodzielnym rejsie przez kanał,
nie przewidział tego i frachtowiec wyniknął mu się spod
kontroli, zbliżając się do ściany komory.
Lauren zobaczyła, że pasmo mętnego światła w górze
zaczyna się zwężać. W kilka sekund zmniejszyło się z trzech
metrów do półtora i dalej się kurczyło. Lauren została
uwięziona między dryfującym frachtowcem a ścianą litego
betonu. Mogła dotrzeć na powierzchnię tylko po to, żeby zostać
zmiażdżona przez nieuniknioną kolizję. Miała tylko jedną
szansę.
Powietrze w jackecie pchało ją w górę, nawet kiedy przestała
uderzać nogami. Mimo pustych płuc i butli musiała
zanurkować pod statek, jeśli chciała przeżyć kilka chwil dłużej.
Odstęp między burtą a ścianą skurczył się do niewiele ponad
metr; wypuściła powietrze z kamizelki. Zmiana w pływalności
była natychmiastowa i Lauren poszła w dół ściągana przez
ciężar balastu i wyposażenia.
Jej dłoń otarła się o burtę statku; zanim zdążyła ją cofnąć,
rozcięła mocno cztery palce. Jej płuca domagały się powietrza.
Ledwie cokolwiek widziała w ciemności pod sobą, a musiała
przepłynąć pod kilem statku. Wydawało jej się, że to całe
kilometry głębin. Uderzyła butlą o ścianę, odbiła się i znów
otarła dłońmi o kadłub. W wodzie znowu zakłębiła się krew.
Kiedy tylko stopy Lauren znalazły się poniżej dna statku,
wygięła się jak gimnastyczka, żeby uciec. Burta uderzyła o
ścianę pół metra nad jej głową. Metaliczny łoskot zabrzmiał w
jej głowie jak olbrzymi dzwon z brązu; wibracja przeszły po
kościach i omal nie ogłuchła. Zdezorientowana wstrząsem,
dalej opadała. Potrzebowała powietrza, ale była zbyt zmęczona,
żeby pamiętać, że musi przepłynąć pod statkiem, by wydostać
się na powierzchnię po drugiej stronie. Pośladkami uderzyła o
betonowe dno komory i upadła na plecy, wyginając się w tył na
butli. Przed oczami zawirowały jej jak w kalejdoskopie
wszystkie kolory tęczy - mózg powoli się dusił.
W zawierusze barw jeden tylko świetlny punkt pozostał
ostry i wyraźny; sięgnęła do niego, wiedząc w głębi duszy, że
usiłuje pochwycić ułudę. Światło przygasło, jej mózg
przetwarzał już tylko odcienie szarości. Płuca pracowały, ale
nic w nich nie było. Ciśnienie w jej piersi i w butli z powietrzem
na plecach się wyrównało.
– Miałeś rację z tą łodzią podwodną, Mercer - próbowała
powiedzieć przez ustnik, wpuszczając pierwszy łyk wody,
która miała ją zabić.
W ostatnich sekundach ciemność wypełniająca jej mózg
eksplodowała oślepiającym światłem, a potem Lauren nie
mogła już powstrzymać ust od otworzenia się, a płuc od
napełnienia.

***

Mercerowi niełatwo było grać rolę fotografa. Coraz częściej


zerkał na zegarek i przestawał udawać, że robi zdjęcia śluzie o
zachodzie słońca.
Obok nich wciąż przepływały statki. Juan Aranjo usadowił
się na rufowej ławce i naciągnął na oczy bejsbolową czapkę.
Choć nie był zaangażowany emocjonalnie tak jak Mercer, bez
przerwy się wiercił, jakby nerwowa energia promieniująca od
pasażera fizycznie mu przeszkadzała.
Przez pierwszych czterdzieści minut Mercer wypił dwa litry
wody ze zdenerwowania. Wzdłuż obu komór śluzy zapaliły się
reflektory, zalewając okolicę blaskiem, który spłycał
perspektywę. Woda za plamami światła zrobiła się czarna jak
atrament.
Kiedy tak czekali, na krańcu ściany dzielącej obie komory
śluzy zebrała się grupa mężczyzn. Odległość i hałas
przepływających statków uniemożliwiały usłyszenie, co
krzyczeli w stronę motorówki, ale kiedy Mercer popatrzył na
nich przez obiektyw aparatu, ich gesty były jasne. Chcieli, żeby
Mercer i Juan odpłynęli.
Mercer pomachał im i dalej udawał, że fotografuje statki.
Minął termin podany przez Lauren. Ręce mu zwilgotniały, w
gardle zaschło. Do grupy dołączył jeszcze jeden człowiek. W
przeciwieństwie do robotników w kombinezonach i kaskach
miał na sobie koszulę i krawat. Odezwał się przez megafon i
jego wzmocniony głos zagrzmiał po hiszpańsku.
Mercer dotknął ucha.
– No hablo! - odkrzyknął.
– Nie wolno wam już przebywać na tym obszarze -
powtórzył mężczyzna po angielsku. - Proszę natychmiast
odpłynąć.
Mercer odczekał chwilę, zanim przeszedł za ster. Przekręcił
kluczyk w stacyjce, ale nie włączył pompy paliwa. Silnik
zaskoczył, pochodził kilka sekund, zakrztusił się i zgasł. Mercer
spróbował jeszcze trzy razy z takim samym skutkiem, po czym
załamał ręce w geście frustracji. Odwrócił się do ludzi na śluzie
i wzruszył ramionami.
Pordzewiały drobnicowiec uderzył nagle w betonową
ścianę; pilot nie wziął pod uwagę podmuchu wiatru.
Zabrzmiało to jak wystrzał z armaty.
– Wyślemy łódź, która odholuje was do Gamboi - krzyknął
pracownik kanału. Odpiął od paska walkie-talkie.
– Cholera. - Mercer rozejrzał się po spokojnej tafli wody,
szukając jakiegoś śladu nurków. Nic.
Holownik dopłynie do nich za jakieś dziesięć minut, a
Lauren i Vic i tak byli już spóźnieni. Jako żołnierz, Lauren żyła z
zegarkiem w ręku i podała mu maksymalny czas. Spojrzał na jej
zegarek. Byli pod wodą od pięćdziesięciu siedmiu minut.
Powiedziała jasno, że absolutna granica minie za trzy minuty.
Serce Mercera zaczęło nagle łomotać.
Wokół śluzy wszystko wyglądało normalnie, nic nie
wskazywało, że zostali schwytani. Muły ściągnęły krnąbrny
frachtowiec z powrotem na środek komory. Lauren i Vic
musieli wracać. Gdyby skończyło im się powietrze,
wystarczyłoby, żeby się wynurzyli. Mercer rozejrzał się po
wodzie w gasnącym świetle. Nie zobaczył
charakterystycznych bąbelków, żadnej zmarszczki na
jedwabistej tafli.
Nieco dalej, w górę kanału, ryknął silnik jednej z łodzi
pilotów. Chwilę później odbiła od nabrzeża i zniknęła za
drobnicowcem, który właśnie wypłynął ze śluzy. Nurków nie
było od ponad godziny. Na pewno zostało kilka minut zapasu.
Łódź wychynęła zza drobnicowca, zmierzając w stronę
Mercera.
– Dawaj, Lauren - szepnął. - Wyskakuj, wyciągniemy was,
zanim dopłyną.
Miał jej berettę 92 owiniętą w ręcznik. Mógł kupić sobie
jeszcze kilka minut, ale musiał pomyśleć o konsekwencjach.
Gdyby załatwił ludzi na łodzi, on i Juan i tak nie mogliby tu
zostać. Zarząd kanału rozmieścił na śluzie żołnierzy i następna
łódź, która by do nich popłynęła, byłaby najeżona bronią
automatyczną. Mercer wskórałby tylko tyle, że on i Juan
zostaliby zastrzeleni.
Sześćdziesiąt siedem minut. Nawet gdyby tkwili
nieruchomo pod łodzią, żeby oszczędzać powietrze, dwójka
nurków wyczerpałaby zapas z butli siedem minut temu.
Wysiłek mocno okroiłby ten czas. Najprawdopodobniej ich
butle wyczerpały się kwadrans wcześniej. Jezu, co się stało?
Mercer zawołał Lauren po imieniu. Może wyszła na brzeg.
Cienie się wydłużyły i zlały ze sobą, tak że ledwie widział
nabrzeża. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był warkot
nadpływającej motorówki. Krzyknął jeszcze raz; głos uwiązł
mu w gardle, kiedy przyprawiająca o mdłości prawda
zmiażdżyła mu wnętrzności. Walczył, żeby ta świadomość nie
zagnieździła się w jego głowie. To było niemożliwe.
Łódź była pięćdziesiąt metrów od nich, kiedy snop ostrego
światła z jej reflektora przeciął wodę i oślepił Mercera. Geolog
odwrócił się, wpatrzony w wodę, nie dbając o to, że przestał już
udawać fotografa.
Lauren i Vic byli doświadczonymi nurkami, którzy znali
swoje ograniczenia. Nie zwlekaliby tak długo, gdyby nie
uważali, że mogą wrócić. Mercer musiał czekać. Musiał im dać
jeszcze kilka minut, bez względu na cenę. Sięgnął po ręcznik,
wyczuwając kształt pistoletu.
Juan chwycił go za nadgarstek. Wyjął coś ze skrytki pod
deską rozdzielczą i pokazał mu. Była to laminowana karta
zapisana po hiszpańsku. Termin ważności dawno wygasł, ale
nawet Mercer zrozumiał, że dziesięć lat temu Juan Aranjo był
certyfikowanym nurkiem. Juan dotknął zegarka, spuszczając
wzrok. Pokręcił głową. Prosta prawda tego gestu jak kolec
wbiła się w pierś Mercera. Lauren i Vic nie wrócą.
Mercer spojrzał jeszcze raz na betonową śluzę i zobaczył
postać w czarnym kombinezonie, wspinającą się po
zamontowanej na niej drabince. Emocjonalny przeskok od
rozpaczy w niezmierzoną radość był jak cios młotem, od
którego zakręciło mu się w głowie. Nurek był szczupły jak
Lauren i mniej więcej jej wzrostu. A potem z wody wyłonił się
drugi. To musiał być Vic. Oszczędzając jedną nogę, wspinał się
skokami.
Mercer nie miał pojęcia, co się stało, ale ulga przeszyła go jak
prąd elektryczny - i zmieniła się znów w rozpacz, kiedy z wody
wyłoniła się trzecia postać.
Co to, do...?
Mercer przyłożył aparat do oka i powiększył ciemne
sylwetki. Natychmiast zobaczył, że to obcy ludzie. Wszyscy
trzej mieli podwójne butle z tlenem, nie pojedyncze cylindry
takie jak Lauren i Vic. Nosili też inne piankowe kombinezony.
Jeden z nich ściągnął kaptur. Włosy miał czarne jak smoła, a
kiedy lekko się odwrócił, Mercer zobaczył jego twarz. Nurek był
Chińczykiem.
Czwarty płetwonurek wydźwignął się z wody i dołączył do
pozostałych trzech. W ręku trzymał pustą kuszę. On też
wyglądał na rannego.
Mercer wypuścił z rąk pistolet Lauren i opadł na pokład. Jego
nogi nie mogły udźwignąć ciężaru, który legł na jego sercu.
Juan popatrzył na nurków, potem na motorówkę. Decyzja
została podjęta za nich. Musieli ruszać.
Podszedł do fotela kierowcy, włączył pompę paliwa i odpalił
silnik. Zawołał do sternika łodzi pilotów i wyjaśnił, że jego
motorówka bywa kapryśna. Zanim obsługa śluzy podpłynęła
bliżej, wrzucił bieg i przesunął przepustnicę do oporu. Śluza
Pedro Miguel szybko zniknęła za nimi w tyle.
Mercer nic z tego nie zauważył. Stawiał opór temu, przed
czym nie było ucieczki. Lauren nie żyła. Z głębin jego płuc i z
jeszcze większych otchłani duszy w noc wyrwał się pełen
cierpienia krzyk, który poniósł się po wodzie jak agonalny
wrzask śmiertelnie ranionego zwierzęcia.
Liu wiedział, że tu będą i czekał na nich, z nurkami w
pogotowiu. A to znaczyło, że ktoś ich wystawił. Ktoś bliski
Mercerowi zdradził ich Chińczykom i pozwolił, by wpadli w
pułapkę.
Nie ktoś, pomyślał Mercer. Wiedział, kto to zrobił, a nawet
dlaczego.
Wściekłość wywołana śmiercią Lauren buzowała w nim
niczym gorejący płomień, biały jak płonący fosfor i boleśnie
piekący. Musiał odnaleźć Renego Bruneseau.
Hotel Radisson Royal, miasto Panama

Porucznik Foch czekał w hotelu, w którym Mercer ukrył


Harry'ego i rodzinę Herrarów. Siedział w klubowym fotelu, a
zapomniany drink w jego ręku nabierał wodnisto-brązowej
barwy, w miarę jak rozpuszczał się w nim lód. Harry siedział
naprzeciw niego; on ze swoim drinkiem rozprawił się szybko.
Za nimi, wpatrzony w migoczące światłami miasto za
zasłonami okna, stał René Bruneseau, z rękami splecionymi za
plecami i twarzą nieruchomą jak maska. Klimatyzator gasił żar
gniewu, który tlił się w luksusowym apartamencie.
Carmen i dzieci zostały ulokowane w innym pokoju, piętro
niżej, na polecenie Mercera, który wydał je w krótkiej
rozmowie telefonicznej z Limon, gdzie rozstał się z Juanem
Aranją. Mercer powiedział wszystkim, co się stało przy śluzie
Pedro Miguel. Poprosił także Roddy'ego, żeby zadzwonił do
sklepu, gdzie Lauren wypożyczyła sprzęt. Obawiał się, że
gdyby wyposażenie zostało zidentyfikowane, Liu mógłby
złożyć właścicielom sklepu wizytę.
Rozległo się pukanie do drzwi. Choć na nie oczekiwali, nikt
się nie poruszył. Otworzył je Roddy.
Mercer zatrzymał się w przedsionku, z dzikim wyrazem
twarzy, podkreślonym jeszcze przez czerwone obwódki wokół
oczu i fioletowoczarne sińce pod nimi. Jego ubranie
poznaczone było plamami soli z zaschniętego potu. Napotkał
spojrzeniem odbicie Bruneseau w ciemnej szybie. Szpieg się
odwrócił.
– Gdzie pan był, kiedy wróciliśmy z kopalni Dwudziestu
Diabłów? - Mercer opuścił dłoń na kolbę pistoletu Lauren
Vanik, wystającą zza paska jego szortów.
René popatrzył na niego twardo.
– W meczecie.
Tego się Mercer nie spodziewał.
– Jest pan muzułmaninem?
– Z przyczyn zawodowych ukrywałem swoją religię.
Zmieniłem nawet nazwisko - odparł Francuz. - Nie tylko w
waszym kraju powszechne są uprzedzenia rasowe, tyle że tylko
u was mówi się o nich głośno. Nigdy nie osiągnąłbym obecnej
pozycji, gdyby moi przełożeni w DGSE wiedzieli, że jestem
muzułmaninem. Nieliczni muzułmanie w agencji są
tłumaczami niskiego szczebla albo tajnymi agentami, którym
nigdy nie ufa się do końca, nieważne, jak lojalnie służą.
– Co by się stało, gdyby w agencji się dowiedzieli, że jest pan
muzułmaninem?
René wzruszył ramionami.
– W najlepszym wypadku zostałbym zwolniony. W
najgorszym uwięziono by mnie, traktując jako zagrożenie, i
przesłuchiwano latami, żeby sprawdzić, czy kiedykolwiek
zdradziłem DGSE.
Mercer nie sądził, że Bruneseau mógłby zdradzić
legionistów, ale musiał wiedzieć, czy to, co René robił, gdy
zniknął im z oczu, zaszkodziłoby jego karierze zawodowej na
tyle, że szpieg nie chciał ryzykować przyznania się do tego, że
wyznaje islam. Zdaniem Mercera Francuz muzułmanin,
obywatel katolickiego kraju, w którym doszło do niezliczonych
ataków algierskich ekstremistów, naraziłby własną karierę na
szwank.
Skoro znał już prawdę, to, w jakiego Boga wierzy Bruneseau,
było mu obojętne.
– Wie pan, że Lauren i Tomanovic nie żyją, bo ktoś dał cynk
Liu? Czekał na nas.
Mówił beznamiętnym głosem jak żywy trup. Targające nim
sprzeczne emocje nie znajdowały ujścia.
– Nie wiem, czy znaleźli coś w wodzie przy śluzie - ciągnął -
ale wciąż mogę dostarczyć dowód, że Chińczycy chcą wysadzić
kanał. Jeśli mi się to uda, pójdzie pan do swoich przełożonych?
– Co się uda?
– Powstrzymanie Chińczyków, na miłość boską! - prychnął
Harry White. - A jak się panu wydaje, co, u diabła,
próbowaliśmy zrobić?
– To zależy od tego, co mi dacie - powiedział Bruneseau. -
Wiem od Focha, co podejrzewacie. Brzmi to zachęcająco, ale nic
nie znaczy. Nie mogę niczego rekomendować bez konkretnych
dowodów. I przykro mi to powiedzieć, ale śmierć kaprala
Tomanovcia i kapitan Vanik w nieszczęśliwym wypadku
podczas zejścia pod wodę nie wystarczy.
– To nie był wypadek - zaprotestował Mercer.
– Przełożeni przysłali mnie tu, żebym szukał zaginionego
materiału radioaktywnego, a nie tropił intrygi mające na celu
przejęcie władzy w Panamie. Nie sądzę, żeby same słowa
wystarczyły, bym ich do czegokolwiek przekonał.
– Po powrocie do Stanów mam objąć stanowisko specjalnego
doradcy naukowego przy prezydencie. Nie znam wszystkich
szczegółów tej pracy, ale może mi pan wierzyć, że moje słowo
ma o wiele większą wagę, niż się panu zdaje.
– Ale niewystarczającą - odparł René. To nie był sarkazm,
tylko stwierdzenie faktu.
– Stawka jest zbyt wysoka, żebym polegał tylko na moich
kontaktach. Potrzebuję wsparcia pańskiego i pańskiej
organizacji. Prawdopodobnie także CIA albo Departamentu
Stanu. Poza tym - dodał Mercer - zamierzam zadzwonić do ojca
Lauren, generała.
W telefonie Lauren przy jednym z numerów było wpisane
jedno słowo „Tata", zdaniem Mercera prywatny numer jej ojca.
Bruneseau zapalił papierosa, zagęszczając jeszcze bardziej
smog wydychany przez Harry'ego.
– Nic nie mogę obiecać - powiedział w końcu. - Niech pan mi
powie, jaki ma pan dowód.
Ulga, jaką poczuł Mercer, nie wystarczyła, żeby uśmierzyć
choćby częściowo rozpacz, jaką był ogarnięty. Mimo wszystko
jednak była to ulga.
– Lauren i Tomanovic nie żyją, bo zostaliśmy zdradzeni.
Mogę wskazać osobę, która powiedziała o nas Liu i która będzie
mogła częściowo potwierdzić nasze domysły na temat tego, co
się tu dzieje.
– Kto to zrobił? - spytał Foch, prostując się i zaciskając pięści
tak mocno, że zbielały kostki palców.
Mercer spojrzał na legionistę dyszącego nienawiścią.
Współczuł mu i wiedział, jak bardzo Foch pragnie zemsty.
Wiedział też, że nie pora na emocje. Tylko logiką można było
pokonać Liu Youshenga, zimną logiką. Oraz mając wyjątkowo
dużo szczęścia. Odpowiedź Mercera wszystkich zaskoczyła.
– Maria Barber.
– Żona twojego przyjaciela? - Roddy gwałtownie wciągnął
powietrze.
– Wdowa po jego przyjacielu - poprawił Harry. - Może
łaskawie wyjaśnisz, czemu pomagałaby Chińczykom, skoro to
oni zmasakrowali jej męża?
– Moim zdaniem to właśnie Maria powiedziała Liu, czym
Gary się zajmuje. - Mercer usiadł i wziął od Roddy'ego piwo
wyjęte z minibarku. - Kiedy byłem w Paryżu, rozmawiałem z
nią telefonicznie i wtedy powiedziała, że Gary dokonał jakiegoś
ważnego odkrycia, i że chce mi to pokazać, ale sama nie
wydawała się zbyt zainteresowana tym odkryciem. Na ile ją
znam, jest to najbardziej chciwa na pieniądze kobieta na
świecie. Powinna była wtedy krzyczeć, że będzie bogata. Ten
brak zainteresowania wydał mi się podejrzany. A później, gdy
przyjechałem do Panamy i chciałem natychmiast jechać nad
Rzekę Zniszczenia, z wielką niechęcią mi towarzyszyła i bardzo
niezręcznie tłumaczyła, dlaczego radio Gary'ego nie działa.
Wszystko to wtedy nic dla mnie nie znaczyło. Nawet kiedy
znalazłem ciała w dżungli, nie nabrałem podejrzeń. Fakt, nie
widać było po niej dużego wzburzenia, ale powiedziała mi, że
miała z Garym problemy. Nie chciała nawet przyjechać na jego
pogrzeb. - Mercer zadrżał, wspominając chłód Marii tamtego
dnia i to, jak próbowała go podrywać kilka wieczorów później. -
Po tym, co się stało dzisiaj, zastanawiałem się, kto mógł nas
wystawić i wtedy przypomniałem sobie jej dziwne
zachowanie. Chyba wiedziała, że jej mąż nie żyje, zanim tam
dotarliśmy. Tyle że sądziła, iż cały obóz zlikwidowali ludzie
Liu, a nie dwutlenek węgla.
Przyleciałem do Panamy dzień wcześniej, niż się
spodziewała, nie zdążyła więc ostrzec Liu, że się tam
wybieram. Dlatego to nie był zbieg okoliczności, że jego
śmigłowce pojawiły się tam następnego dnia, kiedy Lauren,
Miguel i ja byliśmy nad jeziorem. Chińczycy wiedzieli od Marii
o rzekomym odkryciu Gary'ego i zabezpieczali teren dla siebie.
– Mogę uwierzyć, że Liu się dowiedział, iż Barber jest bliski
odkrycia skarbu - przerwał René - ale czy nie mógł się tego
dowiedzieć od kogoś mieszkającego w pobliskim miasteczku?
– To możliwe - przyznał Mercer. - Ale to by nie wyjaśniało
tego, co się stało dzisiaj. Tylko Maria wiedziała o odkryciu
Gary'ego i jednocześnie o tym, że wybieramy się pod śluzę.
– O Boże - jęknął cicho Roddy, uświadamiając sobie, jaką
odegrał rolę w tym, co się stało. - Powiedziałem jej przez
telefon, że jesteście na jeziorze Gatun. Musiała donieść o tym
Liu, a on skojarzył to sobie ze śluzą. To tak, jakbym sam
powiedział wszystko Chińczykom.
– Nie mogłeś wiedzieć, co ona zrobi z tą informacją -
uspokoił go Mercer.
– Powinienem był się domyślić.
– Jak? Nikt jej nie podejrzewał, dopóki nie było za późno.
Roddy, posłuchaj. - Mercer zaczekał, aż Panamczyk spojrzy mu
w oczy. - Bez względu na to, co myślisz, nie ty jesteś
odpowiedzialny za śmierć Lauren i Vica. To Maria Barber
przekazała informację, wiedząc, co Liu z nią zrobi. Nie miej
wyrzutów sumienia.
Harry chrząknął, chcąc skierować rozmowę z powrotem na
właściwe tory. Rzucił Mercerowi spojrzenie mówiące, że
porozmawia z Roddym później.
– Wciąż nie pokazał mi pan żadnego dowodu - powiedział
Bruneseau. - Podejrzewa pan, że to Maria Barber doprowadziła
do śmierci swojego męża. Uważa pan, że to ona powiedziała
Chińczykom, że jesteście na kanale. Nawet gdybym panu
uwierzył, to są tylko przypuszczenia.
– Śmierć Vica to nie przypuszczenie - warknął. Foch.
Bruneseau rzucił mu ostre spojrzenie.
– Wie pan, o czym mówię.
Zaczęli się kłócić po francusku, zawzięcie gestykulując; ich
głosy zderzały się na środku pokoju niczym dwustronny
ostrzał artyleryjski. Mercer był zbyt wyczerpany, żeby im
przerwać, więc kłótnia trwała, dopóki Harry nie wsadził dwóch
palców do ust i nie zagwizdał tak głośno i przenikliwie, że
wszyscy się skrzywili.
– Powiedziałem wcześniej, że mogę dać panu potrzebny
dowód - powiedział Mercer w powstałej ciszy. - Chcę się
spotkać z Marią Barber.
– Doniesie Liu od razu po twoim telefonie - zaprotestował
Roddy przerażony myślą, że może stracić kolejnego przyjaciela.
– To prawda. - Mercer przyglądał się Fochowi. - Ale nie
zamierzam dać jej okazji do doniesienia mu i polegam na panu i
pana ludziach, kiedy zrobi się gorąco.
– Uważa pan, że Maria Barber może dostarczyć dowodów,
które są nam potrzebne?
Mercer kiwnął głową i pociągnął łyk piwa.
– A jeśli ona nic nie wie? - agent nadal wskazywał na luki w
planie Mercera.
– Nie wystarczy, że to ona powiedziała Chińczykom o naszej
wyprawie na jezioro Gatun? Nawet pan musi tu dostrzec
związek przyczynowo - skutkowy. A więc i wszystko inne, co
wydedukowaliśmy, musi być bliskie prawdy.
– Czyli - powiedział Harry tonem wykładowcy - Chińczycy
zdobędą gospodarczą kontrolę nad krajem, który znajduje się
wystarczająco blisko Stanów Zjednoczonych, żeby wystrzelić z
niego pociski jądrowe.
Mercer nie słuchał przyjaciela. Przedstawił swoje argumenty
Bruneseau i teraz czekał na odpowiedź, wyczerpany emocjami
całego dnia. Ale coś przedarło się przez całun zmęczenia.
Nachylił się do przodu.
– Co powiedziałeś?
– Że jeśli ich nie powstrzymamy, Chiny będą kierować
Panamą tak samo, jak Związek Radziecki kierował Kubą.
– A Panama leży wystarczająco blisko, żeby atomówka
średniego zasięgu doleciała stąd do Stanów.
Mercer umilkł. Nagle zerwał się z fotela. Z biurka wyciągnął
kartkę, a potem chwycił długopis, który Harry zawsze nosił w
kieszeni koszuli, służący mu do rozwiązywania krzyżówek.
– Co pan...?
– Cicho.
Mercer nie dał Renemu dokończyć. Przypomniał sobie
wyprawę z Lauren do portu towarowego Hatcherly. Strzeżony
magazyn. To tam Liu trzymał rozdrabniarkę rudy, której
używał, żeby jego kopalnia wyglądała jak prawdziwa. Obok
stały dziwne ciężarówki. Wyglądały jak transportery jakichś
ładunków specjalnych, pomalowane na żółto, podobnie jak
większość innych pojazdów w porcie. Mercerowi zajęło pięć
minut naszkicowanie jednej z nich, ze szczegółami ośmiu
wielkich kół i wysięgnika na niskiej platformie. Kiedy
skończył, pokazał rysunek Bruneseau.
– Poznaje pan?
Francuski szpieg zbladł.
– Gdzie pan to widział?
– Stoi takich osiem mniej więcej piętnaście kilometrów od
miejsca, gdzie teraz siedzimy - odparł Mercer.
– Wie pan, co to jest?
– Teraz już tak, dzięki Harry'emu.
– Co to jest? Co ja zrobiłem? - spytał Harry. Nie podobało mu
się, że rozmawiają o nim, jakby go tu nie było.
Bruneseau pokazał rysunek Harry'emu, Roddy'emu i
Fochowi. Tylko oficer Legii go rozpoznał. Wciągnął powietrze
przez zęby.
– To transporter do przewozu rakiety jądrowej średniego
zasięgu DF-31.
– Dostosowany do ruchu drogowego - dodał René,
pożyczając długopis i dorysowując rakietę na platformie
wielkiej ciężarówki - z możliwością wystrzelenia rakiety w
ciągu dwóch godzin od zapadnięcia decyzji. Pakiet
naprowadzający automatycznie oblicza swoje położenie.
Według ostatnich raportów wywiadu dzięki ulepszonemu
paliwu stałemu rakiety mają zasięg trzech tysięcy dwustu
kilometrów.
– Taka rakieta - powiedział Roddy - mogłaby dolecieć do
Nowego Orleanu, Dallas, Atlanty. Lub Waszyngtonu.
– Chiny nie dysponują technologią pozwalającą zaatakować
nas z ich kontynentu, więc zamierzają zaparkować osiem
swoich rakiet krótszego zasięgu tutaj. Kiedy przejmą kontrolę
nad gospodarką Panamy i kanałem, będziemy mogli tylko słać
noty protestacyjne.
– Moglibyśmy ogłosić blokadę - podsunął Harry. - Jak
Kennedy zrobił z Kubą.
– Nie ma mowy - odparł Mercer, zdjęty podziwem dla
śmiałości i geniuszu Liu Youshenga. - To nie jest jakaś
odizolowana karaibska wysepka. Przez kanał przepływa
jedenaście tysięcy statków rocznie, pod banderami wszystkich
mających flotę państw świata. Gdy kanał zostanie na kilka lat
zamknięty, Hatcherly Consolidated będzie mogło przerzucać
około siedemdziesięciu procent tych towarów linią kolejową i
rurociągiem. Ustanawiając blokadę, zakłócilibyśmy działanie
globalnej gospodarki.
– Ale to by była wina Chin - nie poddawał się Harry.
– Ale to my wysyłalibyśmy statki towarowe objazdem
długości czternastu tysięcy kilometrów dookoła Ameryki
Południowej. Jak sądzisz, ja długo oburzenie świata skupiałoby
się na Chinach, skoro to flota USA utrudniałaby handel
morski?
– Sprawiając, że czasowe zamknięcie kanału wyglądałoby
jak skutek wypadku, Hatcherly może nie dopuścić do
amerykańskiej reakcji - powiedział Roddy - tak długo, jak długo
Chińczycy będą mieli kontrolę nad moim rządem. Bez
wątpienia zamieszany jest w to prezydent Quintero. Pytanie
brzmi, co się stanie, kiedy kanał zostanie po roku czy dwóch
latach znów otwarty? Zgodnie z traktatem Stany Zjednoczone
będą mogły tu wejść i zająć go siłą, żeby dopilnować, że nic
więcej złego się tu nie stanie.
– Pytanie powinno brzmieć - odezwał się Bruneseau - co
Chiny chcą osiągnąć przez dwa lata stacjonowania tu pocisków
jądrowych.
– Cóż, cały czas chodzi im o Tajwan - uściślił Harry spod
minibarku, gdzie nalewał jacka daniel'sa na warstewkę coli w
swojej szklance.
– Wspominałeś o Kubie - zwrócił się Mercer do starego
przyjaciela. - Chyba jest tu coś na rzeczy. Chruszczow wysłał
tam rakiety w latach sześćdziesiątych tylko po to, żeby Stany
Zjednoczone wycofały z Turcji niedawno rozmieszczone tam
wyrzutnie Atlas. Choć historia zapamiętała, że Bobby i Jack
Kennedy'owie wygrali tę rundę, mało kto pamięta, że niedługo
potem ściągnęliśmy te rakiety do kraju. W rezultacie Rosjanie
osiągnęli dokładnie to, czego chcieli. A kosztowało ich to
zaledwie kilka bezsennych nocy.
– Uważa pan, że Chiny rozmieszczają tu rakiety tylko po to,
żeby zaproponować ich zabranie, jeśli Ameryka zgodzi się nie
przeszkadzać w zajęciu Tajwanu?
– Właśnie tak uważam - odpowiedział Fochowi Mercer.
– Ale w naszym wypadku Chiny płacą bardzo wysoką cenę.
Będą musiały subsydiować Panamę setkami milionów
dolarów, kiedy zablokują kanał.
– Nie będzie ich to kosztować ani grosza, René. Dostaną
prawo rozmieszczenia tu atomówek, a zapłacą za nie złotem ze
złupionego starożytnego skarbu.
– O ile Liu go znajdzie.
– Widział pan sprzęt, jaki miał nad wulkanicznym jeziorem
ponad Rzeką Zniszczenia. Znajdzie.
– A jeśli go tam nie ma?
Mercer popatrzył mu w oczy.
– Jest. Pokazałbym go panu, gdybym miał kilkaset kilo
dynamitu.
– Co? - spytali jednym głosem wszyscy czterej.
– Wiem, gdzie jest skarb - powiedział spokojnie Mercer. - W
dzienniku Lepinaya jest wskazówka, która przypomniała mi o
czymś, co widziałem w obozie Gary'ego. Ale w tej chwili to
nieważne. Musimy rozprawić się z Liu.
Na wzmiankę o miliardzie dolarów w złocie i szlachetnych
kamieniach zebrani jedynie kilka razy westchnęli, co
świadczyło dobitnie, że są zawodowcami.
– Ma pan rację. Skarb może zaczekać. - Bruneseau podjął
decyzję. - Wyrzutnie rakiet balistycznych w magazynie
Hatcherly, które pan zidentyfikował, wystarczą, żebym mógł
pójść z tą informacją do swojego szefa. Przyznanie się Marii
Barber, że doniosła Liu o dzisiejszej wyprawie, będzie
dodatkowym dowodem. - Odwrócił się do Focha. - Pomożecie
Mercerowi ją zwinąć.
– I bez rozkazu to zrobimy - odparł legionista. - Najtrudniej
będzie powstrzymać moich ludzi od zabicia jej za to, co
spotkało Vica. - Zauważył zaniepokojone spojrzenie Mercera. -
Spokojnie, potrafię nad nimi zapanować.
Następne pół godziny, zanim Mercer zasnął, spędzili na
dopracowaniu szczegółów akcji schwytania Marii następnego
ranka. Kiedy wszyscy wreszcie poszli spać, Harry zaśmiał się
pod nosem. Mercer spał na kanapie, a jemu przypadło łóżko.
Zawsze, jak dotąd, było na odwrót.
Przykrył śpiącego przyjaciela kołdrą z sypialni.
– Mam nadzieję, że ta kanapa jest wygodniejsza niż to
skórzane dziadostwo u ciebie. - Mówił najciszej i najłagodniej,
jak umiał. - Śpij dobrze. Zasłużyłeś.
El Mirador, zachodnia część Panamy

Zbudowana przez handlarza narkotykami, odsiadującego


właśnie pierwszy z ośmiu kolejnych wyroków dożywocia w
więzieniu w Miami, ekskluzywna posiadłość o nazwie El
Mirador, czyli punkt widokowy, została kupiona przez Liu
Youshenga za ułamek jej wartości. W Panamie były dziesiątki
takich opuszczonych luksusowych domów.
Rezydencja wznosiła się na wzgórzu nad białą plażą i
przypominała nowoczesną rzeźbę - same ostre kąty i
podstawowe kolory. Ponieważ stała pusta przez kilka lat,
zanim kupiło ją Hatcherly, teren posiadłości zarósł i zaczął się
stapiać z otaczającą dżunglą. Liu kazał wykosić stumetrowej
szerokości pas wokół domu. Choć nie wyglądało to zbyt
estetycznie, dawało strażnikom otwarte pole ostrzału, gdyby
rezydencja została kiedykolwiek zaatakowana.
Liu nie przepadał za taką architekturą, nie odmalował nawet
ścian, żeby ukryć dziwaczne kształty. Jedyną zaletą paskudnej
budowli było jej odludne położenie - podjazd miał piętnaście
kilometrów długości - i to, że na terenie posiadłości znajdowało
się lądowisko dla helikopterów z hangarem.
Kiedy jego limuzyna podjechała do rzęsiście oświetlonego
portyku, jej reflektory omiotły dwa samochody zaparkowane
niedaleko frontowych drzwi. Rozpoznał jeden należący do
Hatcherly. Drugi był własnością Omara Quintery, prezydenta
Panamy. Na podjeździe niedaleko nich stała także czarna
furgonetka. Przy jej otwartych tylnych drzwiach dostrzegł
sierżanta Huai i kapitana Chena. Za nimi była tylko ciemność i
cienie. Nawet księżyc skrył się za chmurami.
Limuzyna się zatrzymała.
Obok Liu na tylnym fotelu leżała zwinięta w kłębek Maria
Barber, z głową opartą o drzwi. Piersi w kolorze kawy niemal
wylewały się z luźnej bluzki, a sposób ułożenia nóg pozwoliłby
Liu zobaczyć jej koronkowe majtki, gdyby tylko miał chęć
popatrzeć. Nie miał.
– Maria, jesteśmy na miejscu - powiedział i postukał ją w
ramię. Wymamrotała coś przez sen, oblizała usta i powoli się
ocknęła.
– Przepraszam, kochany - mruknęła, otwierając oczy. - Po
tym co ze mną zrobiłeś w biurze, po prostu nie mogłam nie
zasnąć.
Liu jej nie uwierzył. Wiedział, że udawała sen, żeby z nim nie
rozmawiać podczas długiej jazdy do domu. Wciąż kochała
pieniądze i prezenty, które jej dawał, ale nie potrafiła już dłużej
udawać, że kocha i jego. To nic. On też się nią znudził. Przestała
być przydatna i trzymał ją przy sobie tylko dlatego, że seks z
nią był prostszy niż wynajmowanie prostytutek.
Liu wysiadł z samochodu, podszedł do furgonetki i spojrzał
na to, co przywieźli mu Huai i Chen. Jego głos zdradzał
rozczarowanie.
– Nie to miałem na myśli, ale chyba się nada.
– Proszę pana. - Kapitan Chen gestem zasugerował Liu, żeby
ten się odwrócił.
Z frontowych drzwi domu wychodzili właśnie nowy
prezydent Panamy Omar Quintero oraz dyrektor Kanału
Panamskiego Felix Silvera-Arias. Za nimi stał generał Yu, szef
COSTIND-u. Liu omal nie stracił tchu. W wojskowej hierarchii
Hatcherly i COSTIND-u jedynym zwierzchnikiem Yu był sam
minister obrony. Liu nie miał pojęcia, co generał tu robi, ale
jego obecność nie była dobrym znakiem. W żołądku wystrzelił
mu strumień kwasu. Yousheng miał ochotę zawrócić do
samochodu po lek na zgagę.
– Panie Liu - przywitał go Felix Silvera-Arias z odległości
kilku kroków. - Generał Yu wspaniałomyślnie zaprosił nas na
spotkanie. Nie byłem dotąd u pana w domu. Bardzo
interesujący. Ależ czy to nie...?
Przerwał, Liu rzucił mu ostre spojrzenie. Obok Liu wciąż
stała Maria. Felix korzystał z usług dwóch jej przyjaciółek po
kolacji kilka tygodni temu i wiedział o roli, jaką odegrała w ich
operacji. Wiedziała na tyle dużo, że jej śmierć powinna zostać
zorganizowana już dawno temu. Liu musiał się jej pozbyć,
zanim Felix wymieniłby jej imię albo Yu nabrał co do niej
podejrzeń.
– Wsiadaj do samochodu - syknął do Marii.
– Ale jestem zmęczona - nadąsała się. - Chcę iść do łóżka.
Liu wepchnął Marię do samochodu, złością na nią maskując
lęk przed Yu.
– Zamknij się, głupia pitta. - Wcisnął guzik obniżający szybę
oddzielającą fotele od kierowcy. - Zabierz ją do jej mieszkania, a
potem jak najszybciej tu wracaj.
– Tak jest, proszę pana.
Liu zatrzasnął drzwi, ucinając protesty Marii.
– Przepraszam za to, panowie. - Mówił po angielsku, w
jedynym języku, który znali wszyscy trzej. - Gdybym wiedział,
że przyjedziecie, nie wynająłbym, ee, rozrywki.
Prezydent Quintero machnął ręką na znak, że rozumie, ale
generał Yu zmarszczył czoło. Był niższy od pozostałych, ale
reprezentował najwyższe władze, więc Liu tłumaczył się
właśnie przed nim. Liu musiał zapanować nad sobą i nad
sytuacją. Powiedział kilka słów kapitanowi Chen i ruszył w
stronę pozostałych. Uścisnął dłoń prezydentowi i Silverze-
Ariasowi, a potem strzelił obcasami w przepisowym salucie
przed generałem.
– Jestem zaszczycony pana wizytą, generale. - Z trudem
udało mu się to powiedzieć tak, żeby zabrzmiało szczerze. Nie
był zaszczycony, raczej przerażony. Z tego, co wiedział, generał
nigdy nie opuszczał Chin. Liu podmuchał na opuszki palców,
jakby się właśnie sparzył.
– Być może - mruknął Yu. - Wejdźmy do środka.
Czterej mężczyźni weszli do chłodnego wnętrza domu. W
dużym salonie na szklanym blacie stołu stały dwa niedopite
drinki. Umeblowanie było minimalistyczne, nowoczesne,
głównie w bieli i chromie. Na ścianach nie wisiały żadne
ozdoby, jakby sam projekt domu był wystarczająco
artystyczny. Yu opadł na fotel, dwaj Panamczycy zajęli miejsce
na kanapie przed stołem z koktajlami. Chociaż byli to
najpotężniejsi ludzie w Panamie, chiński generał nad nimi
dominował. Czekali, aż Yu zacznie rozmowę.
Liu rozpaczliwie potrzebował czegoś, co uspokoiłoby jego
żołądek, a z każdą mijającą sekundą ciszy było z nim coraz
gorzej. Wnętrzności głośno mu się skręcały. Autonomia, którą
cieszył się od chwili przybycia do Panamy, właśnie się
kończyła. To było dla niego jasne. Nie wiedział tylko, jakie pęta
założy mu Yu i czym będzie dla jego kariery zakończenie
operacji „Czerwona Wyspa". Poczuł, że jego pozycja w
COSTIND-zie nagle się zachwiała.
Felix Silvera-Arias nerwowym haustem dopił drinka, a
prezydent Quintero, elegancki w szytym na miarę garniturze,
wytarł swoją szklankę w kawałek jedwabiu, który schował
potem do kieszeni na piersi. Podobnie jak Liu, dyrektor kanału
był ubrany w luźną koszulę i zwykłe spodnie. Obaj
Panamczycy zachowywali się z wystudiowaną ogładą
zawodowych polityków. Jako kuzyni byli nawet trochę do
siebie podobni. Felix zawdzięczał swoją nową posadę
prezydentowi, z kolei Quintero zawdzięczał swoją
prezydenturę zakulisowym machinacjom Silvery-Ariasa - oraz
Liu.
Yu, przysadzisty i sztywny, w garniturze, który leżał na nim
jak mundur, nie miał w sobie życiowej energii ani uroku
polityka. Jego ranga była wynikiem lat bezwzględnej
dyscypliny i sukcesów. A jak na Chiny, kraj o kulturze
szanującej podeszły wiek, Yu był dość młody - miał dopiero
sześćdziesiąt cztery lata. Czekała go jeszcze długa kariera w
strukturach władzy w Pekinie.
– Panie prezydencie, panie dyrektorze - zaczął oficjalnie. -
Proszę wybaczyć Youshengowi i mnie, musimy porozmawiać
na osobności.
Nastąpiła chwila ciszy - przywódca Panamy zastanawiał się,
czy jest wypraszany z pokoju. Yu wstał i gestem kazał swojemu
podwładnemu iść za sobą. Usiedli na fotelach w drugim końcu
pokoju, gdzie dwaj Panamczycy, nawet gdyby rozumieli ich
język, nie mogliby ich podsłuchać.
– Kiedy skończę - powiedział Yu cicho po chińsku -
przetłumacz tyle, ile uznasz za stosowne, żeby zadowolić
tamtych dwóch. W tej części Kongresu Ludowego, która wie,
co tutaj zamierzasz, pojawiła się nowa opozycja. Uważają, że
twój plan raczej zantagonizuje Amerykanów, zamiast ich
odstraszyć. Nasz prezydent został o tym poinformowany i
zaczyna się zastanawiać nad naszą obecnością w Panamie.
Moim zdaniem każe COSTIND-owi wycofać się z operacji
„Czerwona Wyspa".
Wiadomość była druzgocąca, ale Liu wiedział, że lepiej
generałowi nie przerywać.
– Rozumiem, że prawie wszystko jest gotowe do wykonania
planu, z wyjątkiem odnalezienia skarbu. To prawda?
– Tak, panie generale - odparł oficjalnie Liu, mając nadzieję,
że istnieje jeszcze jakaś szansa uratowania „Czerwonej Wyspy".
- „Gemini" od paru dni czeka w Zatoce Panamskiej. Nasza łódź
podwodna jest gotowa zepchnąć z kursu statek przepływający
przed „Gemini" śluzą. W kopalni wszystko idzie jak należy, a
tutejsze władze przyjęły już pierwszy transport złota z kraju
jako zapłatę za to, co wydobędziemy nad Rzeką Zniszczenia.
– Ale nad wulkanicznym jeziorem nie znaleziono żadnego
złota?
– Zgadza się - odparł natychmiast Liu.
– Dlaczego?
– Przeceniłem możliwość wykorzystania tutejszych
oddziałów jako strażników i musiałem skierować większą
liczbę naszych żołnierzy do ochrony. Są za bardzo rozproszeni,
panie generale. Z tego powodu spadła wydajność wszystkich
aspektów operacji.
– I potrzebujesz dodatkowych strażników?
Liu spojrzał znacząco na pozostałych dwóch mężczyzn.
– To kraj bezprawia, panie generale. Złodzieje próbowali
zinfiltrować nasz port towarowy i kopalnię Dwudziestu
Diabłów.
Yu wydawał się przekonany szybkimi odpowiedziami.
Potwierdzały to, co sam zobaczył w Panamie przez kilka godzin
od przylotu.
– Bardzo dobrze. - Zamilkł na chwilę. - Potrzebuję szczerej
oceny, Yousheng. - Użycie imienia Liu miało wzbudzać
zaufanie. Jednak dyrektor Hatcherly stał się tylko jeszcze
bardziej czujny. - Jak bardzo możemy przyspieszyć
harmonogram bez narażania całej operacji? Nie mów mi tego,
co według ciebie chciałbym usłyszeć. Chcę znać prawdę.
Liu nie dał się zwieść. Nie uwierzył, że istnieje prawdziwa
odpowiedź na to pytanie. Generał chciał przeprowadzić
operację „Czerwona Wyspa", zanim prezydent Chin by ją
odwołał, ale pragnął mieć kozła ofiarnego, kogoś, na kogo
mógłby zrzucić odpowiedzialność, gdyby coś poszło źle. Liu
miał odegrać rolę takiej właśnie ofiary. Gdyby zwlekał z
rozpoczęciem operacji zbyt długo, a „Czerwona Wyspa"
zostałaby odwołana, jego kariera w COSTIND-zie byłaby
skończona. Miałby szczęście, gdyby dostał pracę w dokach. Z
drugiej strony, gdyby przyspieszył za bardzo i poniósł klęskę,
Yu kazałby go zabić jeszcze przed powrotem Liu do kraju.
Jego kariera, jego życie zależało od tej jednej chwili.
– Mogę wprowadzić plan w życie za trzy dni - powiedział,
okrawając pierwotny harmonogram o pięć dni.
– Da się to zrobić pojutrze?
Generał wbił w niego wzrok. Znaczenie jego słów było jasne.
„Czerwona Wyspa" zostanie przeprowadzona pojutrze.
– Tak - powiedział Liu, ale postawił warunek. - Tylko jeśli
dotrą tu rakiety DF-31. Głowice możemy przemycić później, są
mniejsze, ale rakiety muszą znaleźć się w Panamie przed
zamknięciem kanału. Później kontrola będzie zbyt dokładna,
żeby je wyładować.
Yu zerknął na prezydenta i dyrektora kanału.
– Myślisz, że przeprowadzą szczegółowe dochodzenie?
– Oni nie, ale nawet jeśli Amerykanie nie będą mieli prawa
wysłać tu swoich żołnierzy, przyślą tajne zespoły
dochodzeniowe. Magazyny Hatcherly będą pilnie
obserwowane. Wyładunek rakiet po przybyciu takich ekip
będzie za dużym ryzykiem. Amerykanów nie wolno nie
doceniać.
– To dlatego nie chciałeś przywozić tu głowic, dopóki kanał
nie jest zamknięty?
– Tak, panie generale. - Liu ucieszył się, widząc, że Yu
rozumie delikatne aspekty operacji. - Jest prawdopodobne, że
ONZ przyśle grupę z NEST-u, czyli Zespołu Szybkiego
Reagowania do spraw Zagrożeń Nuklearnych. Nawet przy
najlepszych osłonach głowica jądrowa może zostać wykryta
przez ich nowoczesny sprzęt. Słyszałem, że potrafią wykryć
śladowe promieniowanie z lekarskich rentgenów, których nikt
nie używał od lat.
Yu chrząknął.
– Jeśli rakiety tu będą - ciągnął Liu - będziemy mogli
przeprowadzić pozostałą część operacji, a głowice sprowadzić
kilka tygodni później. Ale DF-31 są jeszcze w Chinach, zgadza
się?
Natychmiast zrozumiał, że został wymanewrowany. Yu
niczym się nie zdradził, ale Liu to wyczuł. Rakiety znajdowały
się już na panamskich wodach albo miały się na nich znaleźć
następnego dnia.
Generał nie musiał mówić tego, co oczywiste.
– Masz zamknięty suchy dok w porcie Hatcherly, w którym
chcesz je wyładować?
Liu przełknął ślinę. Operacja rozpoczynała się pełny tydzień
przed czasem i nie mógł jej zatrzymać. Jego jedyną szansą było
dołożyć wszelkich starań, żeby ją doprowadzić do końca.
– Tak, panie generale. Jest tam teraz statek, rzekomo na czas
przeróbek, ale to jednostka COSTIND-u, którą trzymaliśmy tu
dla kamuflażu.
– Każ go zabrać - rozkazał Yu przez chmurę dymu ze świeżo
zapalonego papierosa, mrużąc ciemne oczy. - Statek wiozący
rakiety, chłodnia o nazwie „Korvald", przypłynie jutro w nocy.
– A głowice?
– Są wciąż w Chinach. Tak jak proponujesz, przyślemy je za
kilka tygodni.
– Panie generale... a złoto? Z zapasu, który dostałem na
początku operacji, wystarczy mi go na jeszcze jedną płatność,
ale potem...
– Od COSTIND-u nic więcej nie dostaniesz. Musisz znaleźć
skarb. Więcej złota nie ma.
Liu powstrzymał się od dalszych protestów. Wiedział, że
generała nie przekona żadna argumentacja.
Wulkaniczne jezioro i brzegi Rzeki Zniszczenia
przeszukiwało ponad stu pięćdziesięciu ludzi. Liu wiedział, że
znalezienie skarbu jest tylko kwestią czasu, ale czas był tym, co
mu właśnie odebrano.
Skinął głową dwóm Panamczykom, którzy udawali, że nie
uraziło ich wykluczenie z rozmowy.
– Będę negocjował, żeby złoto, które mi daliście, wystarczyło
na dłużej. Powinienem być w stanie kupić jeszcze kilka
tygodni.
Yu tylko wzruszył ramionami. Nie interesowały go takie
szczegóły.
– Potrzebujesz ode mnie czegoś jeszcze?
– Chyba nie, panie generale. Moi geolodzy zapewnili mnie, że
ziemia nad Przekopem Gaillarda jest wystarczająco nasiąknięta
wodą, by zagwarantować upłynnienie, kiedy wybuchną
ładunki.
Operacja „Czerwona Wyspa" została zaplanowana na czas
panamskiej pory deszczowej, żeby ziemia była nasiąknięta
olbrzymimi ilościami wody. Po odpaleniu specjalnych
ładunków wybuchowych, których zamierzano użyć, mokry
grunt miał się zmienić w płynną maź, niezdolną do
utrzymania własnego ciężaru. To właśnie zjawisko
doprowadzało do takich zniszczeń podczas trzęsień ziemi.
Budowle na litych skałach wytrzymywały wstrząsy całkiem
nieźle, ale domy postawione na zwykłej ziemi doznawały
poważnych uszkodzeń, bo gleba pod nimi rozpływała się w
procesie zwanym upłynnianiem.
– Większość załogi „Gemini" została już zabrana - ciągnął Liu
- a łódź podwodna jest gotowa wziąć resztę, kiedy wszystko
będzie gotowe.
– Co z dzwonem nurkowym przy śluzie?
– Podłożyliśmy już ładunki wybuchowe, które zniszczą go,
jak tylko ludzie podczepią łódź podwodną do statku, którym
zamierzamy zablokować kanał.
– A wiesz, który to będzie statek?
– Tak, panie generale. Podobnie jak „Gemini", to
drobnicowiec zarejestrowany w Liberii. Nazywa się „Mario
diCastorelli", jest już na miejscu, gotowy do wpłynięcia na
kanał. Jest wyładowany cementem i złomem. Kiedy „Gemini"
eksploduje, powinien się przewrócić na bok, tak że jego
ładunek zamieni się w litą masę o ciężarze około dwunastu
tysięcy ton. Usunięcie samego jego kadłuba potrwa kilka
miesięcy.
– Dobrze pomyślane.
– Dziękuję, panie generale. - Komplement zaskoczył Liu. -
Wpadłem na ten pomysł po pierwszej rozmowie z ministrem
obrony.
– Kto obsadza „Mario diCastorellego"?
– Jak sugeruje nazwa, należy do fikcyjnej firmy we Włoszech
z liberyjską rejestracją. Załoga to w większości Filipińczycy i
greccy oficerowie. Nie mają pojęcia, co ich czeka. „Gemini"
wybuchnie niecałe trzydzieści metrów od ich statku. Tuż przed
wybuchem łódź podwodna zadokuje w Gamboi, żeby wysadzić
nurków i załogę „Gemini". Tam zostanie zniszczona. Wszyscy
ludzie zostaną przewiezieni z Gamboi do Cristóbal na
wybrzeżu atlantyckim, skąd zabierze ich statek.
– I to ostatni dowód rzeczowy?
– Zgadza się. Dzwon nurkowy i łódź podwodna to ostatnie
ogniwa. W którymś momencie podczas pogłębiania kanału ich
szczątki zostaną po cichu wydobyte i usunięte.
– Dobrze to obmyśliłeś, Yousheng. Jestem zadowolony. Z
wyjątkiem znalezienia złota, wszystko poszło wyjątkowo
gładko. Czy mógłbyś utrzymać kontrolę nad Panamą po
zamknięciu kanału, gdybyś nie znalazł skarbu?
Liu pokręcił głową.
– Może przez krótki czas, ale nie na stałe. Gospodarka
Panamy zależy od wpływów z taryf przewoźniczych, o wiele
większych niż jesteśmy w stanie zapłacić w podatkach od linii
kolejowej i rurociągu. Bez pieniędzy kraj pogrąży się w chaosie.
Quintero zostanie obalony, a jego następca zaprosi
amerykańskie wojsko, żeby zaprowadzić spokój i dopilnować
otwarcia kanału.
– Ale jeśli pomożemy im gospodarczo, będą się opierać
naciskom Amerykanów, żeby ich tu wpuścić?
– Po to właśnie zapłaciliśmy Quinterze i Silverze-Ariasowi.
Ich zadaniem jest odpierać presję Ameryki.
– Wytrzymają?
Liu popatrzył na przełożonego.
– Dopóki pieniądze będą płynąć, zrobią to, czego od nich
oczekujemy. Kiedy ujawnimy obecność naszych rakiet
amerykańskim władzom, nasza pozycja tutaj będzie nie do
zachwiania.
– Dobrze obmyślany plan - powtórzył Yu.
Liu wiedział, że jeśli mu się uda, to generał zgarnie całą
chwałę, ale w razie niepowodzenia odpowiedzialność poniesie
Liu. Takie były zasady chińskiej polityki. Ale sukces
oznaczałby, że Liu na zawsze już pozostanie związany z
generałem, który dalej piąłby się w górę w Pekinie.
– Idź powiedzieć naszym panamskim przyjaciołom o
zmianie harmonogramu. - Yu wstał. - Ja wracam do miasta.
Mam wcześnie rano samolot.
Co oznaczało, że nie będzie go w pobliżu, kiedy cokolwiek
zacznie się dziać, pomyślał gorzko Liu. Ale to była cena, jaką
musiał zapłacić. Człowiek taki jak generał Yu wielokrotnie już
pokazywał, co jest wart. Teraz przyszła kolej na niego.
– Tak jest, panie generale.
– Wiesz, o której zdetonujecie „Gemini"? - spytał Yu,
odprowadzany do drzwi przez Liu. Generał nie zwracał uwagi
na prezydenta Quinterę ani na dyrektora Silverę-Ariasa.
– Moi eksperci od materiałów wybuchowych mówią, że
kiedy niebo będzie zachmurzone, fale ciśnienia odbiją się od
pokrywy chmur i zwiększą siłę detonacji. Dlatego to zależy od
pogody, jaka będzie pojutrze, panie generale.
– Doskonale. Nie mogę się już doczekać, kiedy zadzwonisz i
powiesz mi, że wszystko gotowe.
Liu znów zasalutował.
– To będzie dla mnie zaszczyt.
Generał wsiadł do sedana, który na czas swojej wizyty zabrał
z terminalu Hatcherly. Liu zaczekał, aż tylne światła
samochodu znikną na długim podjeździe, w zamyśleniu
dmuchając na palce. Potem poszedł poszukać kapitana Chena.
Znalazł dowódcę komandosów wracającego właśnie z jednego
z mniejszych budynków.
– Niech pan powie Sunowi, żeby brał się do roboty, jak tylko
tu przyjedzie - warknął. Yu wyznaczył mu prawie niemożliwe
do wykonania zadanie, dodatkowo utrudnione przez to, o
czym Liu mu nie powiedział - przeszkadzające na każdym
kroku amerykańskie siły specjalne, czy ktokolwiek to był. - Yu
rozkazał przyspieszyć wykonanie zadania. Mamy trzydzieści
sześć godzin.
Kapitan nie krył szoku.
– To wykonalne?
– Oby - powiedział Liu. - Jutro rano macie zabrać Marię i się
jej pozbyć.
– To znaczy..
– Cholernie dobrze pan wie, co to znaczy. Zabijcie ją.
Liu czuł narastającą presję: ołowiany ciężar na brzuchu i
piekący ból za oczami. Dlatego właśnie bez najmniejszych
skrupułów rozkazał zamordować kochankę. Jeszcze godzinę
temu by się nad tym zastanawiał. Teraz już nie. Stawka była
zbyt wysoka, żeby przejmować się wyrzutami sumienia lub
czymkolwiek innym. To samo dotyczyło wykorzystania
talentów pana Suna. Wydanie rozkazu, by poddać Mercera
torturom, nie było dla niego łatwe; oczywiście nie aż tak, żeby
nie kazać tego robić, ale coś jednak poczuł. Teraz się nie wahał.
Zamierzał wykorzystać wszystkie dostępne mu środki, żeby
doprowadzić do końca operację „Czerwona Wyspa".
„Czerwona Wyspa". Sam nawet wymyślił ten kryptonim;
miał nawiązywać do tego, co Sowieci próbowali zrobić na
Kubie. Oczywiście oni chcieli, żeby ich rakiety zostały odkryte,
w przeciwnym razie by je zakamuflowali, zamiast zostawiać
na otwartym terenie, żeby szpiegowskie samoloty U-2 mogły je
wykryć. Kubański kryzys rakietowy był politycznym
balansowaniem na krawędzi wojny jądrowej: wycofajcie swoje
rakiety, to my wycofamy nasze. To, co wymyślił Liu, było o
wiele subtelniejsze.
Nuklearny szantaż - nic nie róbcie, kiedy będziemy
zajmować Tajwan, bo spopielimy osiem amerykańskich miast.
Hotel Radisson Royal, miasto Panama

Mercer ocknął się z trudem niedługo po wschodzie słońca.


Nie czuł się bynajmniej wypoczęty. Plecy bolały go po nocy
spędzonej na kanapie, a jak tylko przypomniał sobie
wydarzenia poprzedniego dnia, poczuł się, jakby coś obdarło
mu duszę z ciała. Prysznic i kawa przyniesiona przez obsługę
hotelową niewiele pomogły. Stał przy panoramicznym oknie,
kiedy z sypialni przydreptał Harry. Był nagi, nie licząc bokserek
i sztucznej nogi.
– Dzień dobry - powiedział Mercer.
– Ba - prychnął Harry, już trzymając w palcach zapalonego
papierosa. Idąc do łazienki, zabrał kubek z kawą z ręki Mercera i
napił się hałaśliwie, nawet się na tamtego nie oglądając.
Wyszedł dziesięć minut później i znów chrząknął, idąc do
sypialni.
Wrócił do salonu już ubrany.
– Dzień dobry, Mercer - powiedział uprzejmie, kończąc
transformację ze skacowanego gbura w umiarkowanie
żwawego gbura. - Jak już mam ci kraść kawę, na miłość boską,
wsyp trochę cukru.
Mercer nie mógł się powstrzymać i wybuchł śmiechem,
mimo że bardzo cierpiał w duchu. Harry tak na niego działał.
– Dzbanek z kawą stoi na tacy.
Harry zapalił następnego papierosa.
– Już drugi?
– Trzeci. - Harry napił się swojej kawy i nawet napełnił
kubek Mercera. - No to jaki jest plan?
Mercer przeczesał palcami włosy.
– Daję Marii godzinę, żeby odespała wszelkie ekscesy
wczorajszego wieczoru, a potem wchodzimy. Teraz zamierzam
zadzwonić do generała Vanika i powiedzieć mu, że jego córka
nie żyje.
Harry odwrócił wzrok.
– Tak by chyba wypadało. Zostawię cię samego.
Wziął z tacy gratisową gazetę i wrócił do sypialni.
Mercer wystukał na telefonie Lauren numer prywatnej
komórki jej ojca. Po dwóch dzwonkach usłyszał szorstki, ale
łagodny głos.
– Dzień dobry, aniołku.
Ma identyfikację dzwoniącego, domyślił się Mercer.
– Panie generale. To nie Lauren. Nazywam się Philip Mercer.
Minęło dziesięć sekund. Mercer niemal czuł, jak Vanik się
zastanawia, dlaczego ktoś dzwoni do niego tak wcześnie z
telefonu jego córki. Wiedział, że musi dać generałowi czas na
uzmysłowienie sobie, co się stało.
– Ona nie żyje. - Vanik nie pytał. Mówił, jakby się takiej
wieści - spodziewał.
– Przykro mi, generale. - Mercer nie wiedział, co jeszcze
powiedzieć. Musiał wyjaśnić okoliczności, by uzyskać od
generała pomoc w powstrzymaniu Liu Youshenga, ale to nie
była odpowiednia pora na wyjaśnienie. Boże, a kiedy będzie?
Usłyszał, że Vanik szepcze modlitwę.
...w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
– Amen - powtórzył Mercer.
– Lauren mówiła mi, kim pan jest, doktorze Mercer, i co się
tam dzieje - powiedział generał bezbarwnym głosem. -
Rozmawialiśmy wieczorem poprzedniego dnia, zanim
popłynęła z panem pod śluzę. To tam się stało?
– Tak, proszę pana. Chińczycy czekali na nią i na
towarzyszącego jej nurka. Nieco ponad godzinę po tym, jak ona
i francuski legionista zanurkowali, wyszło z wody czterech
płetwonurków.
– Rozumiem. - Rozpacz czaiła się w jego głosie. Mimo to
generał Vanik nad nią panował. Jakoś. - Po tym, jak Lauren do
mnie zadzwoniła, sprawdziłem pana. To pan jest tym
geologiem, który pojechał do Iraku w ramach operacji
„Poszukiwacz", żeby sprawdzić, czy Saddam nie wydobywa u
siebie uranu?
– Zgadza się. - Mercer zakładał, że przez lata, które minęły od
zakończenia wojny w Zatoce, ta informacja została częściowo
odtajniona, przynajmniej dla wysokich rangą sztabowców. -
Towarzyszyłem oddziałowi SEAL marynarki wojennej.
– I ma pan zacząć niedługo pracę w Białym Domu?
– Tak. Jako specjalny doradca naukowy.
– John Kleinschmidt gra ze mną w golfa. - Kleinschmidt był
doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. -
To jego zastępca, Ira Lasko, polecił pana na to stanowisko?
– Admirał Lasko i jak braliśmy kilka miesięcy temu udział w
misji na Grenlandii.
– Czytałem jego raport - powiedział Vanik. - Dlaczego moja
córka zginęła?
– Słucham? - Pierwszy przebłysk emocji w głosie generała
zdezorientował Mercera.
– To cholernie proste pytanie. Dlaczego moja córka zginęła?
– Bo Chińczycy zamierzają rozmieścić w Panamie rakiety
jądrowe. Zabili ją, bo znała część ich planu.
– Słucham? - Lauren nic nie wiedziała o rakietach, więc
generał słyszał o tym po raz pierwszy.
– To, co z początku braliśmy za próbę zniszczenia kanału,
okazało się czymś więcej. CIA niedługo dostanie telefon z
DGSE, francuskiej agencji wywiadowczej. Lauren i ja
współpracowaliśmy z jednym z ich szpiegów. Oni potwierdzą
nasze ustalenia. W kontrolowanym przez Chińczyków
magazynie Lauren i ja natknęliśmy się na osiem wyrzutni
rakiet strategicznych DF-31.
– Były uzbrojone?
– Jeszcze nie, ale na pewno niedługo będą. Sytuacja tutaj
rozwija się bardzo szybko.
Generał Vanik przeciągle westchnął.
– W porządku. Niech pan zacznie od początku.
Starając się jak najbardziej streszczać i unikając
wspominania o Lauren, Mercer przedstawił, czego się
dowiedzieli. Zaczął od aukcji w Paryżu, a skończył na
zbliżającym się spotkaniu z Marią Barber.
– Myśli pan, że ona coś wie?
– Tak. Myślę, że może dostarczyć nam wystarczająco dużo
dowodów, żebyśmy załatwili Liu.
– Pytanie brzmi, kto się zajmie tym załatwianiem? -
powiedział Vanik, a im dłużej trwała rozmowa, tym
wyraźniejszy był jego południowy akcent. - Muszą być w to
zamieszane jakieś szychy z panamskich władz. Nie sądzę, żeby
chcieli usłyszeć pana historyjkę.
– Ma pan jakieś sugestie? - spytał Mercer. Jeśli generał mógł
odsunąć na bok poczucie straty, przynajmniej tymczasowo,
Mercer był mu winien to samo.
– Muszę pogadać z CIA i naszymi asami wywiadu,
dowiedzieć się, czy zauważyli jakieś ruchy chińskich sił
rakietowych, na przykład czy ostatnio przenoszono jakieś
jednostki. Na razie niech pan się nie wychyla, pogada z tą
kobietą, a potem zadzwoni do mnie, jeśli się czegoś dowie. -
Vanik przerwał. - Dobra była z niej dziewczyna, prawda?
– Najlepsza, generale - odparł Mercer. Cóż innego mógł
powiedzieć?
– Straciłem setki ludzi. Wietnam, Kuwejt, Bośnia, wiele
operacji, o których nigdy pan nie słyszał. Zawsze znałem swoje
obowiązki i zawsze robiłem, co do mnie należało. Nie wiem. To
wszystko takie cholerne...
– Marnotrawstwo - podsunął Mercer.
– Na tym świecie jest mnóstwo ludzi, którzy o niczym
innym nie marzą, jak tylko o zabijaniu, i bardzo mało takich,
którzy są skłonni z nimi walczyć. Słyszałem, że pan jest jednym
z nich. Taka była też Lauren. To chyba nie jest sprawiedliwe.
– Nie jest.
– Cholera - zaciągnął Vanik. - Gdybym nie był żołnierzem,
ona by teraz żyła.
– Z całym szacunkiem, to nieprawda. Znałem ją krótko, ale
nie mam wątpliwości, że pana córka była bardzo niezależną
osobą. Nie zmuszał jej pan do wstąpienia do wojska ani nie
wybierał dla niej przydziałów. Lauren sama wybrała swoją
drogę.
W słuchawce zapadła cisza.
– Być może, ale wcale mi przez to nie jest lżej. Niech pan
zadzwoni, jak się pan czegoś dowie - powiedział pospiesznie
generał. - Ja zrobię to samo.
Telefon zamilkł. Mercer go wyłączył.
– Skończyłem, Harry.
– Jak poszło? - spytał starzec, wychodząc z sypialni.
– Chyba dobrze, na ile to możliwe. - Mercer zauważył, że jego
przyjaciel wypełnił połowę pól krzyżówki w
hiszpańskojęzycznej gazecie.
– Co ty robisz, do diabła? Przecież nie znasz hiszpańskiego.
Harry podniósł krzyżówkę.
– Wpisuję angielskie słowa z właściwą liczbą liter i pilnuję,
żeby się uzupełniały. - Wzruszył ramionami. - Lepsze to niż nic.
Właściwie trochę utknąłem. Znasz słowo na pięć liter z „j" i „u"
w środku?
Mimo wzburzenia Mercerowi wystarczyła krótka chwila.
– Sprawdź „pijus".
Harry spojrzał na niego ostro i zapisał słowo.
– Będzie pasowało - powiedział ze złowrogim błyskiem w
oku - jeśli zmienię osiemnaście poziomo z „parówki"... -
spojrzał znacząco... - na „palant".
Mercer się uśmiechnął, wdzięczny za tę próbę poprawienia
mu humoru.
– Za mało liter. Musi być „palanty".
– Tak ci się zdaje - mruknął Harry - ale widzę tu tylko
jednego.
Piętnaście minut później przyszedł Foch z Renem Bruneseau
i dwoma legionistami. Wszyscy mieli na sobie cywilne
ubrania, ukrywające przed nieprawnym okiem wybrzuszenia
broni. Mercer zadzwonił po Roddy'ego Herrarę, żeby ten
wykonał telefon do Marii i sprawdził, czy jest w domu. Roddy
zmienił głos, żeby go nie rozpoznano, i kiedy tylko ją obudził,
rozłączył się, przepraszając i mówiąc, że to pomyłka. Pokazał
podniesiony kciuk.
Nadszedł czas porwać Marię Barber.

***

Kiedy po raz pierwszy dotarło do niej, że wciąż żyje, nie


pamiętała nawet, co się stało w tamtej ostatniej chwili.
Przypominała sobie, jak tonęła. Wydawało jej się, że pamięta
światło, ale to wszystko. Cała reszta była pustką.
Nie, to nieprawda. Im bardziej odzyskiwała przytomność,
tym więcej wracało wspomnień. Światło pochodziło z latarki
przypiętej do nadgarstka drugiego Chińczyka, który wpadł z
nią do tuneli pod śluzą. Pamiętała, jak opadała w stronę
martwego nurka i jak przyciągała do ust jego automat
oddechowy. Ledwie zdążyła napełnić płuca, a nurkowie, którzy
wcześniej uciekli przed prądem, wpłynęli do śluzy przez
otwarte wrota. Nie miała siły z nimi walczyć.
Zabrali ją gdzieś. Gdzie?
– Dzwon nurkowy - szepnęła Lauren Vanik spierzchniętymi
ustami.
Chińczycy mieli niedaleko śluzy dzwon nurkowy, z którego
korzystali, pracując pod wodą. Czterej komandosi, którzy
przeżyli walkę, wrócili na powierzchnię, a dwaj inni pilnowali
jej przez kilka godzin. Na powierzchni zakneblowano ją,
założono jej opaskę na oczy, a potem wrzucono do furgonetki.
Teraz się ocknęła. Była zmęczona, ale czujna. Uchyliła
powieki. Tylko nimi mogła poruszać. Przypięto ją do jakiejś
ramy, może łóżka. Nogi miała rozsunięte, ręce przywiązane
nad głową. Czuła, że jest naga. Powietrze było duszne, a
całkowitą ciemność przecinał wąski pasek światła sączącego
się pod drzwiami; widziała go, kiedy przechylała głowę.
Spróbowała się odezwać, ale z jej gardła wydobył się jedynie
ochrypły skrzek. Odchrząknęła i spróbowała ponownie.
– No dalej, dranie - wrzasnęła. - Kończmy z tym!
Chwilę później usłyszała za drzwiami kroki i odgłos klucza
wsadzanego do zamka. Kiedy drzwi się otworzyły, po kącie
padania promieni słonecznych poznała, że słońce właśnie
wzeszło i że nie zabrano jej do kopalni Dwudziestu Diabłów.
Widok za drzwiami jej celi niczego znajomego jej nie
przypominał. Była uwięziona w ogrodowej szopie. Na ścianie
wisiały półki na narzędzia, a skądś blisko dobiegał ją zapach
nawozu.
Mężczyzna, który wszedł, był Chińczykiem, żołnierzem w
mundurze bez oznaczeń. Sądząc z jego wieku, mógł być
oficerem, ale wyglądał jak instruktor musztry. Domyśliła się,
że to podoficer, w randze sierżanta. Kiedy włączył światło,
starał się patrzeć tylko w jej oczy, nie na nią całą.
– Co za rycerskość - prychnęła Lauren.
– Siła - odparł bez wrogości w głosie. - Oszczędzaj ją.
Lauren wiedziała, co ją czeka. Zrozumiała to w chwili, gdy
poczuła, że jest związana. Zdjęła ją groza, bo przypomniała
sobie od razu opowieść Mercera o akupunkturzyście. Co
dziwne, sierżant wyglądał na przejętego jej losem. W
przeciwnym razie dlaczego by ją ostrzegał? Zaczęła się
zastanawiać, jak może to wykorzystać.
– Pomóż mi - poprosiła. - Nie pozwól im mnie skrzywdzić.
Żołnierz spuścił wzrok.
Poczuł wstyd. Czy to wystarczyło? Czy ją wypuści?
– Wiesz, co on mi zrobi. Jesteś żołnierzem. Tak jak ja. Gdzie
twój honor? - Odpowiedzią na jej krzyk była cisza. - Proszę. Nie
możesz pozwolić, żeby mi to zrobił. Tamten mężczyzna. Ten
Amerykanin. Jest w szpitalu. Odkąd uciekł, nie odezwał się ani
słowem. To roślina.
Sierżant Huai nie zdołał ukryć obrzydzenia.
– To prawda - ciągnęła Lauren. - Nazywa się Mercer, ale już o
tym nie pamięta. Posłuchaj. Nie interesuje mnie, co robicie w
Panamie. Mojego kraju to nie obchodzi. Proszę, wypuść mnie.
– Nie mogę - odparł Huai.
– W takim razie mnie zabij. - Oczy Lauren rozbłysły; nie
wiedziała, że powtórzyła słowa Mercera, kiedy po raz pierwszy
zrozumiał, że czekają go tortury. - Jeśli tego właśnie trzeba,
żeby sadysta mnie nie zgwałcił i nie torturował, to zrób to.
Zabij mnie!
– Sun nie gwałci.
– Bzdura! To sprawdzona metoda tortur. Zrobi to.
– Sun, ee... - Huai wskazał na dół brzucha. - Już nie
mężczyzna.
– Ale ma wystarczająco dużo siły, żeby wbijać we mnie igły,
aż zniszczy mi umysł. Tak walczycie? To wasze metody?
– Nie moje. Suna.
– Jesteście tacy sami. Jeśli pozwolisz mu to zrobić, to jesteś
taki sam jak on.
Huai znów się zastanowił. Lauren zyskała pewność, że jest
na dobrym tropie. Sierżant wyglądał na człowieka, który
walczył z wrogami swojego kraju na polach bitew, nie w sali
tortur. Gdyby tylko mogła do niego jakoś dotrzeć, zmiękczyć
go...
– Przepraszam - powiedziała cicho. - Nie jesteście tacy sami.
Ty jesteś żołnierzem. On to potwór. To nie twoja wina, że twój
kraj wykorzystuje ludzi takich jak Sun. Ty tylko wykonujesz
rozkazy. Tak jak ja.
– Tak. Rozkazy.
– A kiedy wrócisz do domu i opowiesz żonie, co tamten tu
wyczyniał, będziesz mógł jej powiedzieć, że rozkazano ci, byś
pozwolił, żeby kobieta została zamęczona na śmierć. Żona
zobaczy, jakie zaszczytne to zadanie. Będzie cię uważała za
bohatera.
Czy to niezdecydowanie dojrzała w jego oczach? Lauren była
prawie pewna, że to właśnie zobaczyła. Jej podstęp działał.
Huai wyjrzał na zewnątrz, a potem spojrzał znów na nią. Już się
na coś chyba zdecydował, kiedy do szopy wszedł inny żołnierz.
Młodszy niż sierżant, też miał na sobie mundur bez oznaczeń.
Nowo przybyły szczeknął rozkaz i podoficer zasalutował.
Rzucił Lauren ostatnie spojrzenie i wyszedł.
– Jak się nazywasz? - Młody oficer mówił lepiej od tamtego
po angielsku i bez zażenowania przyglądał się nagiej Lauren.
– Vanik, Lauren J., kapitan. Armia Stanów Zjednoczonych.
05894328.
– Dla kogo pracujesz?
– Vanik, Lauren J., kapitan. Armia Stanów Zjednoczonych.
05894328.
Niespeszony jej reakcją, oficer zadał jeszcze kilka pytań, na
które Lauren również odpowiedziała podaniem nazwiska,
stopnia i numeru.
– Wystarczy - powiedział w końcu. - Odpowiesz na te
pytania w swoim czasie. Niedługo zjawi się tu specjalista.
Lepiej, żebyś powiedziała mi wszystko teraz.
– Pieprz się - syknęła.
Oficer odwrócił się na pięcie, wyszedł i zamknął szopę.
Lauren została sama ze swoim strachem i rozczarowaniem.
Tak niewiele brakowało, tak niewiele, by sierżant zmiękł.
Gdyby nie zjawił się wyższy stopniem oficer, może by ją
wypuścił. Teraz sposobność zniknęła. Niedługo zjawi się pan
Sun i będzie po niej.
Zawsze uważała się za osobę odważną, stawiała czoła
niezliczonym niebezpieczeństwom i trudom, ale nie łudziła się,
że wytrzyma tortury, jakie wobec niej planowano. Na zajęciach
w wojsku z walki psychologicznej nauczono ją, że nie da się
znosić fizycznego bólu bez końca. A to, co robił
akupunkturzysta, było o wiele gorsze od zwykłego fizycznego
bólu. Mercer uciekł, zanim Sun poddał go drugiej rundzie
tortur. Lauren wątpiła, by miała taką szansę. Kiedy Sun by się
do niej zabrał, nie byłoby już ucieczki.
Przez następnych dziesięć minut, dopóki znów nie
otworzono drzwi celi, walczyła z własną wyobraźnią. Za
każdym razem, kiedy wyobrażała sobie, co ją czeka, jej serce
zaczynało bić szybciej i zaczynała się dusić. Była zlana potem
nie tylko z powodu upału.
Kiedy drzwi celi się otworzyły, obejrzała się i zobaczyła
podobnego do trupa Chińczyka w ciemnoszarych spodniach i
długiej szarej koszuli. Resztki włosów na jego wielkiej głowie
były cienkie jak nici pajęczyny. W wychudzonej dłoni trzymał
zwinięty kawałek czarnej tkaniny. Lauren od razu zauważyła
kościstym nadgarstku Suna TAG hetera Mercera.
Za nim wszedł Panamczyk w wojskowym polowym
mundurze. Lauren dawała mu jakieś pięćdziesiąt lat - sądząc
po zmarszczkach na twarzy - ale włosy miał gęste, lśniące i
czarne, a sylwetkę wysportowaną. Pod wydatnym nosem
sterczały bujne wąsy, a jego oczy przypominały czarne,
pozbawione życia kropki. Lauren natychmiast go rozpoznała.
Był to Hugo Ruiz, dawny major G-2, tajnej policji Manuela
Noriegi. Ruiz był kiedyś zastępcą dyrektora więzienia La
Modelo, odpowiedzialnym za urządzanie wycieczek po
zakładzie, podczas których bogaci sadyści mogli oglądać
dręczenie więźniów. Jego specjalnością było organizowanie
zbiorowych gwałtów nowo przyjętych oraz sprzedawanie
kokainy i wieśniaczek tym więźniom, którzy występowali
przed jego gośćmi. Ruiz pobierał nauki także u Nivalda
Madrinana, szefa oprawców Noriegi. Szlifował tam straszliwe
umiejętności. Tylko nieliczni byli zdolni do czynów, które były
jego udziałem.
Przez jakiś czas CIA uważało, że Ruiz został stracony podczas
czystek po obaleniu Noriegi, ale w 1992 roku widziano go na
Kubie, skąd kiedyś przemycał mieszkańców wyspy do Miami.
Według ostatnich doniesień swoje doświadczenie w
przesłuchiwaniu sprzedawał kolumbijskim rebeliantom z
FARC. To, że był znów w Panamie, oznaczało, że znalazł miejsce
wśród ludzi prezydenta Quintery.
– Ach, señor Ruiz - odezwał się Sun do swojego kompana po
angielsku. - Nie wiedziałem, że będziemy się dzisiaj
zaprzyjaźniać z kobietą.
Wydawał się zachwycony.
Lauren leżała bez ruchu, powstrzymując wzdrygnięcie się,
kiedy Sun rozwinął szmatkę i ułożył na niej setki igieł. Ruiz
uważnie się jej przyglądał.
– I to buena. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę pana
metody zastosowane na żywych. Pana ostatnie pokazy na
trupach nie były zbyt zadowalające.
– Ale konieczne - powiedział Sun. Gładził skórę Lauren,
zachwycony jej jędrnością. - Taka miękka - szepnął czule. Jego
oddech był cuchnącą pieszczotą. Strzępki skóry sypały się z
jego twarzy jak popiół.
Lauren dostała gęsiej skórki i musiała przygryźć język, żeby
nie krzyczeć.
– Młoda damo, przez ostatni tydzień sprawiłaś nam wiele
problemów. Moim zadaniem jest sprawdzić, ilu tych
problemów pozbędziemy się wraz z twoją śmiercią. Zanim
skończymy, powiesz mi dokładnie, dla kogo pracujesz, co
widziałaś i jakie kroki ty i twoi przełożeni podjęliście, żeby nas
powstrzymać. Wiem już, że nie jest ci znane położenie
„Gemini", nie możesz też wiedzieć, że jutro zostanie wysadzony
w kanale, ale musiałaś dowiedzieć się o wielu innych rzeczach.
Na przykład, co się znajduje w magazynie Hatcherly i że
kopalnia Dwudziestu Diabłów jest, ee, jakie to słowo? Atrapą.
Wiesz o tym?
Sun podniósł pierwszą igłę i odwrócił się do Ruiza.
– Proszę patrzeć uważnie, pod jakim kątem igły wchodzą w
ciało. Nie jest to bardzo ważne podczas tworzenia pierwszych
połączeń w układzie nerwowym, ale później technika ta,
właściwie zastosowana, pozwala lepiej wywoływać i
kontrolować ból.
Zanim wbił pierwszą igłę w gardło Lauren, drzwi celi się
otworzyły i oficer, którego widziała wcześniej, powiedział coś
do Suna po chińsku. Rozmawiali przez chwilę, po czym Sun
odłożył igłę na szmatkę.
– Przepraszam, señor Ruiz - powiedział i wytarł dłonie o
spodnie. - Pan Liu chce się ze mną widzieć, zanim wróci do
miasta. Będę za piętnaście minut.
Lauren rozpoznała błysk w oku Ruiza, kiedy na nią
popatrzył.
– Rozumiem, señor Sun. Może zacznę bez pana.
– Jak pan sobie życzy.
Sun skłonił się i wyszedł za młodym oficerem. Kiedy tylko
drzwi się zamknęły, Ruiz uderzył Lauren w bok głowy.
– Buenas noches, puta.
Lauren odwróciła bezwładnie głowę i rozchyliła usta. Ruiz
uderzył ją jeszcze raz, żeby mieć pewność, że straciła
przytomność, a potem chwycił jedną z igieł do akupunktury i
wetknął ją w jej udo. Nie ruszyła się, kiedy wbijał igłę głębiej.
Upewniony, że Lauren jest nieprzytomna, Ruiz przyglądał
się jej przez chwilę, sfrustrowany, że jego ciało nie zareagowało
tak, jak miał nadzieję, że zareaguje, kiedy pierwszy raz zobaczył
tę młodą kobietę leżącą na stole. Wiedział, co trzeba zrobić.
Lata zmuszania swoich ofiar do sodomii sprawiły, że nie
potrafił już nawet gwałcić w normalny sposób. Żeby dostać to,
czego chciał, musiał ją odwrócić.
Rozchylił powieki Lauren, zobaczył, że ma źrenice jak łebki
szpilki, a potem pospiesznie rozwiązał jej nogi i przeszedł na
drugą stronę stołu, żeby rozpiąć pasy krępujące ręce
dziewczyny. Już miał ją odwrócić, kiedy zaatakowała.
Zgarnęła dłonią garść igieł, które zostawił Sun, i wbiła je
głęboko w lewe oko Ruiza. Zanim z jego gardła wyrwał się
krzyk, Lauren zakryła mu usta, a nasadą drugiej ręki
wepchnęła igły głębiej w jego czaszkę. Panamski rzeźnik był
martwy, zanim upadł na betonową podłogę.
– Buenas noches, bastardo.
Nie zwracała uwagi na krew płynącą z ranki na nodze.
Wstała i zachwiała się, uderzona ścianą ciemności. Musiała na
chwilę usiąść, żeby odzyskać równowagę. W skroniach czuła
pulsowanie. Kiedy była już pewna, że nie zemdleje,
powstrzymując obrzydzenie, zdjęła z Ruiza mundur. Był na nią
nieco za duży, tak jak wojskowe buty, do których wetknęła
chusteczki znalezione w kieszeni tej świni. Zapięła na biodrach
pas oprawcy i sprawdziła, że jego stary kolt 45 jest naładowany
i ma pocisk w komorze.
Wzięła jeszcze kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić.
W głowie jej łomotało i żadne masowanie nie złagodziłoby tego
bólu. Będzie miała podbite oko, ale to i tak nieźle w
porównaniu z tym, co ją czekało.
Uchyliła drzwi szopy i przyjrzała się terenowi, jak się
domyśliła, luksusowej posiadłości. Czuła w powietrzu sól
morską i słyszała huk przyboju w oddali. Wokół kołysały się
palmy, ale poza tym nie widziała nigdzie żadnego ruchu. Blisko
frontu wielkiego domu stały dwa samochody, ale jej uwagę
przyciągnął garaż w połowie drogi między szopą a nowoczesną
rezydencją. Jedne z drzwi garażu były otwarte i wystawał z
nich przód terenówki.
Nie mając żadnej osłony, Lauren zaczęła biec ile sił w stronę
garażu. Stopy obijały się jej boleśnie w butach, a od munduru
bił nieprzyjemny, zwierzęcy zapach ciała Ruiza.
Nie przebiegła jeszcze połowy ze stu metrów dystansu, kiedy
z wielkiego domu wyszedł Sun i przystanął w portyku. Patrzył
na nią, jakby odległość była za duża dla jego starych oczu. Stał
za daleko, by do niego strzelić. Sun zawołał na kogoś wewnątrz.
Pojawił się sierżant, ten, któremu jak Lauren nie podobały się
metody oprawcy. Dla niego odległość nie była zbyt wielka.
Wyciągnął pistolet.
Lauren rzuciła się na ziemię i potoczyła po sztywnej trawie;
powietrze nad nią rozdarły dwa strzały. Zerwała się na nogi i
pobiegła dalej. Sierżant przez chwilę nie strzelał - dlaczego,
tego nigdy nie miała się dowiedzieć - ale dzięki temu miała
czas, by znów zanurkować i zejść z linii strzału.
Może pozwalał jej uciec, a przynajmniej dawał szansę; czuł
chyba obrzydzenie do oprawcy. Lauren dotarła do narożnika
garażu, zanim zdążył znów strzelić. Inni chińscy żołnierze
biegnący od strony domu również jej nie widzieli. Przestrzeliła
z kolta zamek bocznych drzwi. Terenówka okazała się
zielonym fordem explorerem i, co najlepsze, Liu ufał swojej
ochronie wystarczająco, by zostawić kluczyki w stacyjce.
Lauren uruchomiła silnik, zanim pierwszy z Chińczyków
prowadzonych przez sierżanta przebył ćwierć drogi do garażu.
Żołnierze mieli karabiny szturmowe typ-87, które zaterkotały
seriami, kiedy tylko Lauren ruszyła. Dookoła niej eksplodowało
szkło i nieważne, jak nisko kuliła się w fotelu, miała wrażenie,
że jest widoczna jak tarcza na strzelnicy. Wciskając gaz do
dechy, przy wtórze ryku potężnego silnika V8, popędziła przez
trawnik w stronę nacierających żołnierzy. Napęd na cztery
koła zapewniał jej doskonałą trakcję mimo rosy na trawie.
W tył samochodu zabębniły kule, tylna szyba się rozprysła,
ale każda sekunda zwiększała dystans i zmniejszała celność
strzałów. Lauren odważyła się nieco wyprostować. Skręciła
kierownicę, żeby wjechać z powrotem na podjazd, i wdepnęła
gaz do dechy.
Nie miała pojęcia, ilu żołnierzy ustawił Liu na końcu
podjazdu, ale była pewna, że zostali zaalarmowani przez radio.
Miała też pewność, że za kilka chwil strażnicy ruszą w pościg
samochodami.
Mając prawie sto trzydzieści na liczniku, jechała skupiona,
myśląc tylko o tym, co przed nią, a nie o tym, co już zostawiła
za sobą.
Co kilka sekund musiała wycierać spocone ręce o bluzę
munduru. Kiedy sięgnęła do włącznika klimatyzacji, zobaczyła
samochodowy telefon na środkowej konsoli. Możliwość
połączenia się telefonicznego z Mercerem dodała jej otuchy.
Musiała powiedzieć Mercerowi, że Liu zamierza zniszczyć jutro
kanał przy użyciu statku o nazwie „Gemini".
Po piętnastu kilometrach zobaczyła koniec podjazdu. Przy
skrzyżowaniu drogi prowadzącej do posiadłości Liu i głównej
szosy stała drewniana budka wartownicza. Wzdłuż szosy
biegło ogrodzenie z siatki, zwieńczone drutem kolczastym, a
samą drogę dojazdową zagrodzono ciężką bramą. Trzej
wartownicy zastawili ją dodatkowo dwoma terenówkami.
Lauren zawahała się chwilę, a potem znów dodała gazu.
Zbliżając się do bramy, zaczęła strzelać z kolta, zmuszając
strażników do ukrycia się na kilka chwil, których
potrzebowała. Dziesięć metrów przed barykadą zdjęła stopę z
gazu i lekko przekręciła kierownicę, mając w pamięci, że
terenówki nie słyną ze zwrotności.
Uchyliła się na ułamek sekundy, nim przód samochodu
uderzył w budkę. Drewno i tanie meble eksplodowały wokół
rozpędzonego auta niczym staranowane przez wściekłego
byka. Samochód leciutko zwolnił i wypadł przez przeciwległą
ścianę z takim impetem, że Lauren musiała stanąć na
hamulcu, żeby zdążyć ze skrętem na szosę. Czarne ślady na
asfalcie wskazywały, że wszyscy wjeżdżający i wyjeżdżający z
posiadłości Liu przyjeżdżali z prawej strony, więc Lauren
założyła, że w tamtym kierunku leży miasto Panama. Chwilę
później przekonała się, że miała rację. Znak drogowy
informował, że znajduje się czterdzieści kilometrów od stolicy.
Kiedy tylko znalazła się na prostym odcinku drogi, wcisnęła na
kierownicy przycisk uruchamiający system rozpoznawania
głosu i kazała wybrać numer swojej komórki.
Nie mogła się doczekać, aż usłyszy głos Mercera.

***

Trudności w porwaniu Marii Barber zaczęły się od tego, że


obudzona po raz drugi łomotaniem Mercera i Bruneseau do
drzwi jej mieszkania na trzecim piętrze dostała szału.
Porucznik Foch i dwaj legioniści czekali w furgonetce
zaparkowanej na dole, pod jej niczym się niewyróżniającym
blokiem.
Maria podeszła do drzwi po pięciu minutach dobijania się.
Wrzeszczała coś po hiszpańsku, zanim jeszcze je otworzyła.
Miała na sobie wytarty szlafrok, była rozczochrana, a jej
oddech cuchnął przetrawionym alkoholem. Czerwone oczy
ginęły w opuchliźnie. Wódka zmyła całą jej niegdysiejszą
urodę.
Na jej widok Mercer poczuł ukłucie wściekłości. Maria była
częściowo odpowiedzialna za śmierć Lauren i bez skrupułów
doniosła Liu o odkryciu swojego męża, wiedząc, że Gary i
wszyscy inni mieszkający z nim nad Rzeką Zniszczenia zostaną
zamordowani. To, że zginęli wcześniej wskutek kaprysu
natury, wcale nie czyniło jej mniej winną.
Ciągnęła tyradę, nie patrząc nawet, kto ją obudził. Mercer
stał jak wryty, z ustami zaciśniętymi w białą kreskę i oczami
zmrużonymi w gniewne szparki. Pozwolił jej jeszcze przez
chwilę krzyczeć, a potem wymierzył mocny policzek. To ją
uciszyło.
– Mercer! - zawołała, kiedy w końcu go rozpoznała.
René i Mercer wepchnęli się do zapuszczonego mieszkania i
zamknęli za sobą drzwi.
– Co wy tu robicie? - Maria otuliła się mocniej szlafrokiem.
Na stoliku do kawy stały dwie puste butelki po winie, obok
talerz pełen niedopałków. Podłogę przy kanapie zaścielały
zmięte chusteczki, jak martwe ptaki. Maria poprzedniej nocy
płakała, usiłując alkoholem zagłuszyć ból. Mercer jej nie
współczuł. Firanki rozpraszały światło wpadające przez okna, a
w dusznym powietrzu wciąż unosił się papierosowy dym.
Maria w czujnym milczeniu patrzyła, jak Mercer wolno
okrąża pokój, oglądając tandetne ozdóbki. Na ścianach widać
było puste miejsca, gdzie jeszcze niedawno wisiały zdjęcia,
prawdopodobnie jej i Gary'ego.
Mercer aż się trząsł; wiele kosztowało go zachowanie
spokoju.
– Wiesz, on miał rację - powiedział, kiedy w końcu spojrzał
jej w oczy. - To znaczy Gary. W książce, którą przywiozłem z
Paryża, rzeczywiście jest podpowiedz. Dwukrotnie skradziony
skarb jest nad jeziorem, blisko miejsca, w którym pracował.
Maria zbladła. Zatoczyła się w tył i opadła na kanapę. Nie
odrywając wzroku od Mercera, wymacała papierosa i go
zapaliła.
– Zawsze wiedziałam, że go znajdzie. - Nie potrafiła być na
tyle przekonująca, by ukryć kłamstwo.
– Przestań, Maria. Wiemy wszystko. O tobie i Chińczykach.
O tym, jak wydałaś męża za to, co obiecał ci Liu. Zakładam, że
chodziło o pieniądze, ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi.
Wiem też, że zadzwoniłaś do Liu wczoraj, kiedy się
dowiedziałaś, że ciągle jestem w Panamie i popłynąłem na
jezioro Gatun.
Maria miała dość przyzwoitości, by przestać udawać. W jej
głosie pojawiła się wściekłość.
– A ten sukinsyn odtrącił mnie wczoraj wieczorem, jakbym
była tanią kurwą.
René podszedł do niej bliżej.
– Jesteś kurwą, madam Barber.
Zaklęła po hiszpańsku.
– Ubieraj się - rozkazał Mercer. - Idziesz z nami.
– Nie ma mowy.
Mercer poczuł nagle, że narasta w nim pragnienie, by jak
najszybciej wydostać się z tego mieszkania. Liu Youshengowi
nie wystarczyłoby po prostu zerwać z Marią. Dysponowała
informacjami, które musiał chronić przed niepowołanymi
osobami, a tylko śmierć zagwarantowałaby jej milczenie.
Mercer był nieco zaskoczony, że Maria Barber w ogóle jeszcze
żyje.
– Nie mogę ci obiecać, że nie trafisz do więzienia, ale mogę ci
uratować życie. Liu każe cię zabić, tak jak kazał zabić wielu
innych ludzi zamieszanych w tę intrygę.
– Mam to gdzieś. - Maria wyciągnęła z pudełka chusteczkę,
otarła oczy i wydmuchała nos.
Mercer szarpnięciem ściągnął ją z kanapy i pchnął w stronę
drzwi do ciemnej sypialni. Łóżko było nieposłane, na krzesłach
i komodach piętrzyły się sterty ubrań. Na stoliku leżało
lusterko, żyletka i zrolowany banknot dolarowy. Mercer
skrzywił się z obrzydzeniem.
– Daję ci minutę na ubranie się, bo inaczej przysięgam, że
wywlokę cię stąd nagą.
– I tak wszyscy faceci tylko tego ode mnie chcą - załkała.
– Przestań się nad sobą użalać i się ubieraj !
Z mieszaniną pogardy i strachu Maria zrzuciła szlafrok. Jeśli
spodziewała się, że Mercer zareaguje na jej nagość, nie
doczekała się. Prychnęła. Włożyła majtki, dżinsy i koszulkę
opinającą jej piersi. Mercer podał jej adidasy. W salonie zastali
Renégo rozmawiającego przez komórkę.
– Mamy kłopoty - powiedział agent.
– Co się dzieje?
– Foch powiedział, że przed budynkiem zaparkował
samochód. W środku siedzi trzech Chińczyków. Właśnie
rozmawiają, jakby uzgadniali jakiś plan. Nieco dalej na ulicy
jest też wojskowy patrol. Co najmniej dziesięciu ludzi.
– Cholera! - Mercer i René wyjęli broń. Mercer spojrzał na
Marię, jakby mówiąc „A nie mówiłem?" - Jest tu wyjście
awaryjne?
Jej brawura zniknęła.
– Nie, tylko winda i schody.
– Jak pan myśli, René?
– Trzech? Jeden pójdzie schodami, dwóch pojedzie windą.
Jeden zostanie w windzie, żeby ją przytrzymać, a drugi wejdzie
do mieszkania, żeby kobietę zabić. - Przyłożył telefon do ucha. -
Foch, niech pan zaczeka, aż wejdą do budynku, a potem niech
pan wyśle jednego człowieka. Kiedy tylko dwaj Chińczycy
wsiądą do windy, niech załatwi tego, który pójdzie schodami.
Tamtędy zejdziemy. - Odwrócił się z powrotem do Mercera. -
Znikniemy, zanim Chińczycy w windzie się zorientują, że
mamy Marię, i zanim ten patrol cokolwiek usłyszy.
René otworzył drzwi mieszkania i wyjrzał na korytarz -
pusty. Z Marią między sobą ruszyli w stronę zamkniętej klatki
schodowej. Tak jak reszta budynku klatka była betonowa;
wyraźnie usłyszeli drzwi otwierane cztery kondygnacje niżej.
To musiał być pierwszy Chińczyk. Chwilę później drzwi
otworzyły się jeszcze raz i wszedł przez nie ktoś gwiżdżący
Marsyliankę. Legionista.
Mercer zerknął na Marię, próbując ocenić, jak kobieta radzi
sobie z sytuacją. Zdążył tylko zauważyć wyzywające
spojrzenie.
– Na pomoc! - wrzasnęła. - Proszę, pomocy!
Chiński żołnierz wchodzący po schodach chrząknął,
zaskoczony, i ruszył biegiem. Bruneseau bezceremonialnie
rąbnął Marię w brzuch, ucinając jej krzyki. Mercer przygotował
się na wypadek, gdyby legionista nie zdołał powstrzymać
zabójcy na czas.
Zanim Chińczyk się pojawił, wszyscy usłyszeli na schodach
trzask odbezpieczanej broni. Mercer kolanem przewrócił René i
Marię w chwili, kiedy w dole zaterkotała seria. Pociski
zaiskrzyły na betonie wśród wściekłego kłębowiska
rykoszetów i odłamków. Chińczyk musiał się odwrócić, bo
następna seria zabrzmiała, jakby poszła w dół.
Przez ogłuszający jazgot Mercer usłyszał dzwoniącą mu w
kieszeni komórkę Lauren.
Usłyszał też jęk śmiertelnie ranionego człowieka w dole.
Legionista został trafiony.
– Merde! - Bruneseau wyglądał, jakby był gotów zabić Marię
za wydanie ich.
Mercer zaryzykował otworzenie drzwi prowadzących na
schody i zobaczył chińskiego zabójcę z pistoletem z tłumikiem,
biegnącego korytarzem. Jego partner, który wcześniej czekał w
otwartych drzwiach windy, biegł za nim, wyciągając spod
płaszcza krótki typ-87.
Porucznik Foch musiał usłyszeć strzały, ale Mercer nie
wiedział, jak blisko budynku jest panamski patrol. Nie
wiedział, czy Foch i jego partner mogli im przyjść z pomocą.
Nie miał wyboru - musiał działać, zakładając, że on i René są
zdani tylko na siebie.
Strzelił przez uchylone drzwi, zaskoczony, że bez celowania
trafił pierwszego zabójcę. Mężczyzna upadł niezgrabnie,
otwierając linię strzału drugiemu. Mercer zatrzasnął drzwi.
Kule z karabinu szturmowego zabębniły o metal. Z dołu
nadleciała następna seria.
Telefon znów zadzwonił. Bruneseau kładł ogień zaporowy;
Mercer wyjrzał za róg schodów. Chiński komandos się schował.
Kanonada za drzwiami ustała, prawdopodobnie dlatego, że
strzelec sprawdzał, co z jego rannym towarzyszem.
Maria złapała oddech, ale zrozumiała, że jedyną dla niej
szansą przeżycia następnych kilku chwil jest trzymanie się
Mercera i tego krępego Francuza. Bruneseau jeszcze raz strzelił
w dół schodów i podkradł się do przodu. Chińczyk wycofał się
nieco, może w nadziei, że zwabi ich na dół, a może czekał, aż
jego towarzysze sforsują stalowe drzwi. W powietrzu kłębiły
się gryzące chmury dymu z wystrzelonej amunicji.
Nagle rozległ się dźwięk bardziej niedorzeczny niż dzwonek
telefonu - pojedynczy wystrzał z pistoletu z tłumikiem. A
potem zduszony głos:
– Monsieur Bruneseau, tout clair.
Legionista postrzelony na początku potyczki przeżył i albo
zaszedł chińskiego zabójcę od tyłu, albo zaczekał, aż ten zejdzie
na dół. Mercer przytrzymał klamkę drzwi, a René pociągnął
Marię w dół po schodach. Mercer dał im kilka sekund przewagi,
a potem pobiegł za nimi, zeskakując z półpiętra na półpiętro.
Strach i adrenalina buzowały w jego żyłach niczym szampan.
Był w połowie drogi na parter, kiedy drzwi na górze się
otworzyły i Chińczycy ruszyli w pościg. Byli za daleko, żeby go
zatrzymać.
Mercer zeskoczył na kolejne półpiętro i upadłby, gdyby nie
chwycił się balustrady. Na podłodze niczym makabryczna
plama z testu Rorschacha rozlewała się kałuża krwi. Chiński
żołnierz został trafiony w bok szyi i z okropnej rany wylała się
prawie całą jego krew. W czerwonej kałuży widać było ślady
stóp Renégo i Marii.
Na samym dole stał porucznik Foch z rannym żołnierzem
przerzuconym przez ramię. W wolnej ręce trzymał automat.
Machnął do Mercera, wskazując mu niewielki hol. Trzeci
legionista podjechał furgonetką pod wejście. René już pakował
Marię do środka.
Mercer rozejrzał się po ulicy. Żołnierze w mundurach
panamskiej policji państwowej byli co najmniej trzydzieści
metrów od nich i nie wykazywali zainteresowania budynkiem.
To była jedyna rzecz, która tego ranka poszła pomyślnie.
Mercer zaczekał na Focha i pomógł mu delikatnie położyć
krwawiącego żołnierza na środkowym fotelu samochodu.
Potem obaj wskoczyli do środka i furgonetka ruszyła.
Mercer wyjrzał przez tylne okno w samą porę, by zobaczyć,
jak z budynku wybiega ranny Chińczyk. Zabójca szybko
schował karabin i wyciągnął z kieszeni komórkę.
Mercer pokazał mu uniesiony środkowy palec w szyderczym
geście.
– Jak wasz człowiek? - spytał Focha.
– Trzy trafienia, dwa w brzuch, jedno w udo. - Foch ściągnął
koszulę i zatamował nią krwawienie. Ranny legionista jęknął,
kiedy porucznik ucisnął jego rany. - Musimy go zawieźć do
szpitala.
– Jedź w stronę Avenue Balboa wzdłuż plaży - polecił Mercer
kierowcy. - Tą drogą dojedziemy do szpitala Patilla.
Chociaż nie byli bynajmniej bezpieczni, Bruneseau nie
protestował, słysząc, że pojadą dłuższą trasą. Przez ostatnie
tygodnie przekonał się, że niezależnie od okoliczności Legia
Cudzoziemska nigdy nie porzuca swoich ludzi. Kiwnął głową
młodemu żołnierzowi za kierownicą.
– Będziesz musiał z nim zostać.
– Rozumiem.
Ponieważ chodziło o rany postrzałowe, kierowca mógł
zostać zatrzymany przez policję. Logika nakazywała, żeby to on
został z rannym.
Mercer jasno zdawał sobie sprawę, że wliczając Focha, tylko
pięciu legionistów było w stanie podjąć działania. Jeśli ojciec
Lauren się do niego nie odezwie, Liu prawdopodobnie
zwycięży przez eliminowanie przeciwnika. Na myśl o generale
Vaniku Mercer przypomniał sobie, że ma telefon Lauren.
Włączył go i wcisnął guzik automatycznego oddzwonienia.
Zamiast długiego numeru międzynarodowego, telefon wybrał
siedmiocyfrowy lokalny.
– Moment - odezwał się damski głos po czterech dzwonkach.
Przez chwilę Mercerowi wydawało się, że to głos Lauren.
Następnym dźwiękiem, jaki usłyszał, był pisk opon na
asfalcie i huk wystrzału.
Co u diabła?
– Jeszcze chwilę - powiedziała kobieta.
Głos miała tak podobny do Lauren, że serce zatłukło się
Mercerowi w piersi. Nie zdołał się powstrzymać.
– Lauren? - Głos mu drżał.
– Cześć, Mercer. Daj mi chwilkę.
Pistolet znów wystrzelił i Mercer usłyszał ryk silnika
przyspieszającego ostro samochodu. Foch i Bruneseau
popatrzyli na niego, kiedy wymówił imię Lauren.
Rozentuzjazmowany Mercer pokazał im podniesiony kciuk.
Ściskał mocno telefon; ostatnich piętnaście godzin
nieszczęścia zniknęło jak zdmuchnięte. Nie miał pojęcia jak ani
dlaczego, ale Lauren żyła. Żyła! Z przejęcia nie był w stanie się
odezwać, słuchał tylko w telefonie odgłosów czegoś, co
brzmiało jak tocząca się bitwa.
Usłyszał coraz głośniejsze wycie klaksonu wielkiej
ciężarówki i ostrzejsze szczeknięcie tracących przyczepność
opon mniejszego samochodu. Lauren jęknęła cicho, jakby
głosem mogła kontrolować wydarzenia wokół siebie.
– Tak!
– Co się stało?
Westchnęła z ulgą.
– Jechało za mną paru zbirów Liu. Zdecydowałam się na
czołowe zderzenie z osiemnastokołowcem, ale tamten spietrał
się i teraz leży przewrócony w poprzek drogi. Chyba mam już
spokój. Jestem jakieś piętnaście kilometrów od miasta.
Mercer śmiał się, słuchając jej melodyjnego głosu.
– Opowiesz mi, jak ci się udała najlepsza powtórka sztuczki
Łazarza od czasów Biblii?
– To może zaczekać. - Gorączkowo zaczęła mu opowiadać,
czego się dowiedziała. - Liu zamierza jutro wysadzić kanał! Sun
powiedział mi to, bo myślał, że nie wydostanę się z jego łap.
Statek wiozący ładunki nazywa się „Gemini".
– Jezu. Jesteś pewna?
– Dosłownie powiedział, że „Gemini" zostanie jutro
zdetonowany w kanale.
– Coś jeszcze?
– A to za mało? - wykrzyknęła.
– Tylko pytam. Ja, ee... - Mercer nie wiedział, jak poruszyć
kolejny temat, więc walnął prosto z mostu. - Rozmawiałem
dzisiaj rano z twoim ojcem. Powiedziałem mu, że nie żyjesz.
– Dziękuję. - Lauren nie żartowała. - Nie chciałabym, żeby
dowiedział się tego od kogokolwiek innego. Zaraz do niego
zadzwonię.
– W każdym razie wprowadziłem go w sytuację i
opowiedziałem o paru rzeczach, o których nawet ty nie wiesz.
Na przykład o tym, że w magazynie Hatcherly, do którego się
włamaliśmy, jest osiem wyrzutni rakiet.
– Nie widziałam ich - zaprotestowała.
– Chyba oboje widzieliśmy, ale założyłaś, tak samo jak ja, że
to jakieś dźwigi. Były po drugiej stronie magazynu,
naprzeciwko hałdy, pomalowane na żółto. To René Bruneseau
je poznał, kiedy jedną narysowałem.
– Co robi mój ojciec?
– Przede wszystkim cię opłakuje, ale potraktował zagrożenie
poważnie. Sprawdza w CIA i u innych, czy Chińczycy ostatnio
nie przemieszczali swoich rakiet. Poza tym René ma się
skontaktować ze swoimi ludźmi, żeby potwierdzić nasze
ustalenia. Przy odrobinie szczęścia pojutrze będziemy tu mieli
siły szybkiego reagowania.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - stwierdziła ponuro Lauren.
- Nie wystarczy zagwizdać, żeby kawaleria przyjechała na
pomoc. Stany Zjednoczone nie mają już baz w Panamie, więc
będą musiały zmobilizować siły w Fort Bragg, a potem tu
przylecieć. Jeśli nie zrzucą komandosów na spadochronach,
panamskie władze mogą nie wyrazić zgody na lądowanie.
– Może się nam poszczęści i w okolicy będzie statek z
oddziałem marines. - Głos Mercera zdradzał, że wątpi w taką
ewentualność.
– Ja też nie byłabym przesadną optymistką - zgodziła się
Lauren - ale jeśli w okolicy są jacyś marines, mój tata ich tu
przyśle.
– Słuchaj, chciałem tylko powiedzieć... - Mercer nie wiedział,
jak dokończyć. Zabrzmiało to bardziej intymnie, niż zamierzał.
- To zabrzmi kulawo, ale cieszę się, że nic ci nie jest. Myślałem,
wszyscy myśleliśmy, że, no...
Lauren się zaśmiała.
– Proszę, tylko nie zawstydzaj mnie tu sentymentalnymi
historyjkami.
– Wiesz, co chcę powiedzieć.
– Wiem, ale zabawnie jest cię słuchać, jak nie umiesz się
wysłowić - zakpiła.
Furgonetka skręciła z Avenue Balboa na calle 53 Este. Po
lewej zamajaczył szpital.
– Lauren, muszę kończyć. Dojedziesz do Radisson Royal?
– Tam mieszkasz?
– Tak, mam tam dwa pokoje na nazwisko Harry'ego.
– Dobra. Powinnam być na miejscu za jakąś godzinę. - Jej ton
spoważniał. - Powiedz porucznikowi Fochowi, że mi przykro.
Tomanovic zginął pod śluzą.
– Powiem mu. I Lauren, nie mogę się doczekać, kiedy cię
zobaczę.
Mercer powiedział to z uśmiechem.
– Ja też - odparła Lauren i się rozłączyła.
– Vic? - spytał Foch, kiedy Mercer zamknął telefon i schował
go do kieszeni. Geolog pokręcił głową.
Legionista pogodził się już ze śmiercią Serba, więc przyjął tę
wiadomość bez widocznych emocji.
– Jak uciekła spod śluzy? - spytał René.
– Nie mam pojęcia. Pewnie powie nam w hotelu. Wszystko
gotowe?
Kierowca skręcił pod wejście na izbę przyjęć i zahamował
tuż pod drzwiami.
René odwrócił się i popatrzył na Marię.
– Widziałaś, co się stało, kiedy ostrzegłaś ludzi Liu. Jeśli
spróbujesz takiej sztuczki jeszcze raz, osobiście cię zabiję.
– Nie spróbuję. - Maria wciąż była w szoku po tym, co
przeżyła. A może wreszcie zrozumiała, że gdyby nie zdradziła
męża, byłaby o wiele bogatsza, niż obiecał jej Liu.
Foch zamienił kilka słów z kierowcą, zasalutował w
odpowiedzi na jego energiczny salut i wyszeptał coś do
rannego. Ucałował mężczyznę w oba policzki, a potem wysiadł
z Mercerem i Marią bocznymi drzwiami furgonetki. Kierowca
skierował się ku drzwiom, za którymi czekała na niego izba
przyjęć ostrego dyżuru i niewątpliwie długie policyjne
przesłuchanie. Pod szpitalem stało kilka taksówek i chwilę
później cała grupa jechała do francuskiej ambasady, żeby
Bruneseau mógł skorzystać z bezpiecznego sprzętu
łącznościowego i ostrzec swoich ludzi w kraju.
Mercer musiał uważać na Focha, żeby ten nie udusił Marii
Barber. Chociaż gdyby tak się stało, nie miałby do niego o to
wielkich pretensji.
El Mirador

Sytuacja po ucieczce Lauren się uspokoiła. Wściekłość - nie


minęła.
Kiedy Liu Yousheng dowiedział się, co się stało, i jego grupa
pościgowa nie zdołała przywieźć Lauren z powrotem, zamknął
się na dwadzieścia minut w swoim gabinecie. Pan Sun i
kapitan Chen, w końcu wezwani do środka, zastali dyrektora
ledwie nad sobą panującego. Liu był czerwony od
powstrzymywanej wściekłości i musiał się odwrócić do nich
plecami, zanim opanował się na tyle, żeby mówić wyraźnie.
– Waszymi żałosnymi wymówkami zajmę się później -
wycedził przez zęby, stając wreszcie twarzą do nich. - Na razie
muszę się skupić na ograniczaniu szkód, jakie mogą z tego
wyniknąć.
Dmuchnął na czubki palców, jakby zanurzył je w kwasie.
Kapitan Chen nie mógł mu spojrzeć w oczy.
– Zabicie was dwóch nie naprawiłoby skutków głupoty
Ruiza, ale nie myślcie, że to dla mnie trudna decyzja. Ruiz już
zapłacił za swój kretynizm. Wasza pora jeszcze nadejdzie. -
Rozognione spojrzenie Liu padło na Suna. - Co ona wie i jak
może nam zaszkodzić?
Sun już wiedział, co ma odpowiedzieć.
– Zna nazwę „Gemini"...
– To praktycznie bez znaczenia - warknął Liu. Nie była to do
końca prawda, ale wątpił, by ktokolwiek zdołał powiązać
kryptonim z rzeczywistym statkiem.
– Poza tym - ciągnął Sun, jakby Liu w ogóle się nie odezwał -
wie, że nasza akcja zaplanowana jest na jutro.
Nieważne, co by się stało w Panamie, jego pozycja w
chińskim wojsku była na tyle mocna, że nie musiał się martwić
o gniew człowieka rangi Liu. Świadomość ta pozwalała mu
zachować spokój w obliczu jego wściekłości.
– Powiedziałem jej to, żeby ją złamać - wyjaśnił, choć tak
naprawdę nie musiał się tłumaczyć.
Liu zmrużył oczy i popatrzył na oprawcę z pogardą. Był
jednak świadom wpływów Suna w Pekinie i zmilczał. Bez
wątpienia generał Yu i Sun ze sobą rozmawiali,
prawdopodobnie rano, przed powrotem Yu do Chin, co by
tłumaczyło, dlaczego Sun zjawił się w rezydencji dopiero przed
południem. Sadystyczny oprawca miał zapewnianą ochronę ze
strony generała.
Przez jedną gorączkową chwilę Liu zastanawiał się, czy
władze w kraju nie wystawiły go Amerykanom. Może przez
kanały dyplomatyczne do amerykańskich władz szły już
tłumaczenia, że agent renegat samowolnie i bez żadnego
poparcia Pekinu planował wysadzenie kanału.
Bezprecedensową podróż Yu na przesmyk władze w Pekinie
mogły tłumaczyć próbą powstrzymania zbuntowanego
dyrektora COSTIND-u. Gdyby to była prawda, czy uważały
czterdzieści milionów dolarów w złocie za niewygórowaną
cenę za wykręcenia się z operacji „Czerwona Wyspa"?
Sama ta myśl rozwiała obawy Liu. O władzach w Pekinie
można było powiedzieć wiele, ale nie to, że są rozrzutne.
Dopóki istniała choć minimalna szansa powodzenia
„Czerwonej Wyspy", Chiny chroniłyby swoją inwestycję. Liu
jednak pozostawał czujny. Różne frakcje w kraju chciałyby się
go pozbyć z COSTIND-u niezależnie od tego, czyby mu się
powiodło, czy nie. To był jeden z wielu grzechów komunizmu:
sukces spotykał się z takim samym potępieniem co porażka.
– Doskonale - powiedział w końcu. Wziął z biurka telefon i
zadzwonił do głównej siedziby Hatcherly w Balboa. Krótka
rozmowa z jednym z tamtejszych dyrektorów potwierdziła, że
statek chłodnia „Korvald", wiozący osiem rakiet balistycznych
DF-31, zbliża się do panamskich wód i wieczorem będzie gotów
wpłynąć do suchego doku. Kolejny dowód na to, że Pekin wciąż
mnie popiera. Liu odwrócił się z powrotem do Suna i Chena.
– Rakiety są już prawie na miejscu. Jest pora deszczowa, więc
zakładamy, że jutro rano będzie typowa codzienna burza.
Zadzwonię do Felixa Silvery-Ariasa, żeby przeniósł
zaplanowany tranzyt „Gemini" na ósmą rano. Wczoraj
wieczorem powiedziałem mu, że będzie przepływał po
południu. Pora, żeby odwdzięczył się nam za łapówki, które
wziął - dodał kwaśno. - Nie licząc tego, że odwracał
zainteresowanie od śluzy Pedro Miguel, kiedy ustawialiśmy
tam dzwon nurkowy, i wytłumaczył incydent na
samochodowcu, dyrektor kanału mało przysłużył się naszej
sprawie. - Przerwał i zmienił temat. - Chen, coś nowego na
temat tożsamości tych komandosów?
– Sprzęt do nurkowania odebrany kapitan Vanik i zwłokom,
które wyłowiliśmy wczoraj wieczorem, pochodził ze sklepu w
Panamie. Rano postawiłem pod nim dwóch ludzi, którzy go
obserwują, ale nikt się tam nie pojawił. Podejrzewam, że mogli
zostać uprzedzeni, żeby się nie pokazywać.
– Co z trupem?
– Oprócz tego, że to mężczyzna rasy kaukaskiej, w
doskonałej kondycji fizycznej - niczego nie wiemy.
– Hm. Czyli mamy oficer amerykańskiej armii i inżyniera
górnictwa, a do tego na jednym z ciał zabranych znad
wulkanicznego jeziora był tatuaż europejskiego gangu
motocyklowego. Jaki jest tu związek? - Na pytanie Liu
odpowiedziała cisza. Spojrzał znacząco na Suna. - Co gorsza, nie
możemy stwierdzić, czy Vanik przekazała swoje informacje
przełożonym.
– Gdyby to zrobiła - zaskrzeczał Sun - zaobserwowalibyśmy
już zwiększone zainteresowanie ze strony Waszyngtonu.
– To ryzykowne założenie.
– Młody panie kapitanie... - pod zimnym spojrzeniem Suna
Chen się skurczył na swoim krześle - ...całe życie to ryzyko. Ta
cała Vanik miała tydzień po włamaniu do magazynu na
poinformowanie przełożonych. Nie widzieliśmy i nie
słyszeliśmy niczego, co by wskazywało, że to zrobiła. Nie było
żadnych nacisków dyplomatycznych, żadnej wzmożonej
gotowości amerykańskich wojsk. Nic.
– Czy nasza siatka szpiegowska w Stanach Zjednoczonych
jest aż tak skuteczna, że wiemy dokładnie, co robią? - spytał
Chen, zaskakując samego siebie taką śmiałością wobec Suna.
Oprawca uśmiechnął się pod nosem.
– Tak. Panowie, pamiętajmy, że jeśli Amerykanie nie
wysadzą tu dużych sił w ciągu najbliższych osiemnastu
godzin, to wszystko nie ma znaczenia. Nawet jeśli Lauren
Vanik skontaktowała się ze swoimi przełożonymi, jest dla
mnie jasne, że jej raporty nie spotkały się z większym
zainteresowaniem. Nie zapominajcie, że jest zaledwie
kapitanem. Jaką może mieć siłę przebicia?
– Kiedy ją wyeliminujemy, ten wątek zostanie przerwany -
powiedział Liu.
Chen się wyprostował.
– Będzie martwa przed zniszczeniem kanału, proszę pana.
– Przechwałki - zakpił Sun.
– Obiecuję! Już wysłałem ludzi do jej mieszkania, żeby
sprawdzili, czy zostawiła tam jakieś wskazówki co do
tożsamości ludzi, którzy jej pomagają. Wystawię także ludzi
pod amerykańską ambasadą, żeby ją powstrzymać, gdyby
próbowała dostać się do środka.
– Kogo?
– Z oczywistego powodu nie mogę użyć nikogo z naszych. To
będą musieli być żołnierze, których przydzielił nam prezydent
Quintero, dawni zabójcy z Batalionów Godności.
– Dopilnuj, żeby to byli najlepsi - ostrzegł Liu.
– Tak jest.
– Dopuszczenie do jej ucieczki było groźnym błędem, ale
przyspieszenie wykonania planu powinno zrównoważyć
fatalne skutki tej ucieczki, jeśli Vanik zostanie zabita przed
detonacją „Gemini".
Wymawiając na głos ten kryptonim, Liu znów poczuł
ukłucie niepokoju. Używanie nawet tak niewiele mówiącej
nazwy było z jego strony lekkomyślnością.
Zadzwoniła komórka kapitana Chena. Oficer wzrokiem
spytał o pozwolenie odebrania i odsunął się w kąt biura.
– Tak.
– Panie kapitanie, mówi szeregowy Jhiang. - Jeden z ludzi
wysłanych do zlikwidowania Marii Barber...
Chenowi skurczył się żołądek. Wiedział, że nie usłyszy nic
dobrego.
– Co się stało?
– Li nie żyje. Kapral Hung jest ranny. Barber uciekła.
– Jak to? - wrzasnął Chen, nie przejmując się, że jego
przełożony znajduje się pięć metrów od niego.
– Pięciu mężczyzn, biali. Chyba był wśród nich ten inżynier,
Mercer. Li postrzelił jednego, ale wszyscy uciekli czekającym
na nich samochodem, razem z kobietą. Byli już u niej, kiedy
przyjechaliśmy.
– Co się dzieje? - zapytał Liu, podchodzą do Chena.
– Maria Barber uciekła z Mercerem i czterema innymi
mężczyznami, z których jeden został postrzelony. Jeden z
naszych ludzi nie żyje, drugi jest ranny.
Liu wyrwał telefon z ręki kapitana.
– Kto mówi?
– Pułkowniku Liu, tu szeregowy Jhiang. Byłem trzecim
członkiem grupy.
– Gdzie jesteś teraz?
– W izbie chorych Hatcherly.
– Dobrze. Kim jest ten ranny?
– To kapral Hung. - Młodemu żołnierzowi zadrżał głos.
– I to on dowodził grupą wysłaną po Marię Barber?
– Tak jest. - Chłopakowi głos się zupełnie załamał.
– Zgadzasz się, że to on jest winny niepowodzenia?
– Tak, panie pułkowniku. - Słowa były niewyraźnym
mamrotaniem.
– Jest tam teraz z tobą?
– Tak. Trzyma mnie za rękę, a doktor opatruje mu nogę.
Jesteśmy towarzyszami - dodał lękliwie Jhiang. - Z tej samej
wioski.
– Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie. - Przez chwilę Liu
pomyślał o litości, którą okazał Pingowi w noc włamania do
magazynu. Powinien był kazać zastrzelić go na miejscu. Mówił,
jakby delektował się słowami, rozkoszował ich smakiem. -
Popatrz mu w oczy, wyjmij pistolet i go zabij.
– Panie pułkowniku? - krzyknął żołnierz.
– Zrób to - szepnął uwodzicielsko Liu - albo zabij się sam, a ja
każę stracić Hunga później.
Osiem sekund później usłyszał puknięcie wystrzału z
pistoletu z tłumikiem. Uśmiechnął się ponuro.
– Jesteś tam, szeregowy?
– Tak, proszę pana - załkał Jhiang. - Doktor się na mnie gapi.
– Nie przejmuj się nim. Jesteś teraz rozgrzeszony z porażki
kaprala Hunga. Pozostań w terminalu.
Liu się rozłączył i oddał Chenowi telefon.
– Chcę, żeby ten człowiek został stracony za niedopełnienie
obowiązków.
Po twarzy Chena przemknął cień protestu, potem kapitan
skłonił głowę.
– Tak jest.
– Dobrze. - Liu wrócił na miejsce za biurkiem, zauważając
przebłysk respektu na pomarszczonej twarzy pana Suna. On
sam też uważał, że na niego zasłużył. Dla ludzi takich jak Sun
Liu był pracownikiem biurowym, kimś, kogo Japończycy
trafnie nazwali „etatowcem", któremu wystarczało
przekładanie papierów. Teraz oprawca wiedział, że Liu jest
takim samym człowiekiem czynu, jak generał Yu czy
którykolwiek z innych siwych weteranów rządzących
Chinami. Nic dla nich nie znaczyło udowodnienie przez niego,
że jest bezwzględnym biznesmenem potrafiącym zgromadzić
fortunę. Jedynym rodzajem uznawanej przez nich potęgi było
potrafić skazać kogoś na śmierć.
Zyskanie szacunku Suna nie powinno dla Liu nic znaczyć,
ale nabrało znaczenia o wiele większego niż fortuna, którą
zgromadził, czy władza, którą miał zdobyć. Zaskoczyło go,
kiedy to zrozumiał. Poczuł się większy, silniejszy. Ciekawe.
– Podejrzewam, że kapitan Vanik znajdziemy tam, gdzie
Marię Barber i Mercera - ciągnął, powstrzymując chęć
podmuchania na palce. - Chen, niech pan ostrzeże ludzi,
których pan wyśle pod amerykańską ambasadę. Spodziewam
się, że żołnierze wysłani, żeby zabić Marię, byli jednymi z
najlepszych. Skoro dali się pokonać geologowi i jego
tajemniczym przyjaciołom, powinno być to ostrzeżeniem dla
nas wszystkich.
– Mieliśmy wiele sposobności, żeby się o tym przekonać -
powiedział lakonicznie Sun. - Magazyn, jezioro, kopalnia, śluza.
– A panu nie udało się wydostać informacji z dwóch osób,
które miał pan w rękach. - Sun, któremu bezpieczeństwo
zapewniała funkcja oficera politycznego i renoma
najsprawniejszego przesłuchującego w Chinach, musiał
potraktować taki zarzut jak obelgę. Liu uśmiechnął się do niego
rozbrajająco. - To wszystko już za nami. Chcę mieć dodatkową
ochronę na „Gemini", na wypadek gdyby Mercer lub
ktokolwiek inny próbowali nam przeszkodzić. Wyślijcie ją,
kiedy tylko dyrektor Silvera-Arias poda mi godzinę przeprawy.
– Panie pułkowniku - zaryzykował Chen. - Na wszelki
wypadek, gdyby kapitan Vanik zdołała przekonać swoich
zwierzchników, żeby wysłali tu oddział sił specjalnych, czy
prezydent Quintero mógłby zawiesić loty ze Stanów
Zjednoczonych?
– Dobry pomysł, ale nie. Wyglądałoby to zbyt podejrzanie.
Jestem jednak pewien, że będzie mógł zaprotestować, gdyby
Amerykanie przysłali samolot wojskowy.
– W takim wypadku może zainscenizujemy demonstrację
pod amerykańską ambasadą? Możemy użyć naszych
panamskich żołnierzy jako agitatorów, możemy zapłacić
ludziom z ulicy, żeby się do nich przyłączyli.
– Po co?
– Gdyby Stanom Zjednoczonym udało się jednak
zmobilizować oddział, mogliby go tu przysłać liniami
komercyjnymi. Żołnierze nie byliby uzbrojeni, a jedynym
miejscem, w którym mogliby dostać broń, jest zbrojownia
ochrony ambasady. Możemy odciąć im dostęp do broni i
jednocześnie nie dopuścić, żeby Vanik albo Mercer znaleźli tam
schronienie.
Liu pokiwał głową.
– Doskonała propozycja. I nikt nie powiąże tego z naszymi
działaniami. Proszę natychmiast się tym zająć.
Chen wstał i strzelił obcasami. Liu zazwyczaj nie zważał na
wojskowe formalności, ale teraz odwzajemnił salut. Sun
podniósł się z krzesła i ruszył za młodszym oficerem.
– Sun - powiedział Liu zza biurka, z telefonem w ręku, żeby
zadzwonić do Silvery-Ariasa. - Od tej pory aż do chwili
detonacji chcę mieć pana cały czas pod ręką. Proszę pozostać na
terenie posiadłości.
Nie słuchał odpowiedzi. Skupił się już na rozmowie przez
telefon.
– Felix, tu Liu Yousheng.
– O mój przyjacielu. Chciałbym jeszcze raz przeprosić za to,
że omal nie wygadałem się o pańskiej zażyłości z señora Barber.
– To już nieistotne.
– Co u pana słychać? Na pewno jest pan zajęty.
Dyrektor kanału silił się na pogodny ton, by zrównoważyć
ponury ton w głosie Liu.
– A będę zajęty jeszcze bardziej. Zmienił pan jutrzejszy
harmonogram przepraw, żeby umożliwić przepłynięcie
„Gemini" po południu?
– Poprawioną listę mam w ręku. Miałem ją właśnie
przekazać do kapitanatu portu i zawiadomić pilotów o
zmianie.
– Niech jej pan nie wysyła. Przyspieszamy operację jeszcze
bardziej.
– Co?! To niemożliwe! - zakrztusił się Silvera-Arias. -
Terminy tranzytu ustala się na dni, nawet tygodnie wcześniej.
Właściciele statków byli wściekli, kiedy powiedziałem im o
zmianach. Nie ma pan pojęcia, co przeszedłem, żeby
przepchnąć nowy rozkład.
– Nie i nie obchodzi mnie to - rzucił jadowicie Liu. - „Gemini"
ma być w Przekopie Gaillarda jutro rano i nie przyjmuję
żadnych wymówek.
– Señor Liu, por favor - zaskomlał Panamczyk - nie rozumie
pan, jak nasz system działa. Nie mogę po prostu znów zmienić
rozkładu. To wymaga negocjacji, pieniędzy dla właścicieli
statków. To w ogóle zdumiewające, że zmieniłem go za
pierwszym razem tak szybko.
– Niech pan zrobi, Feliksie, wszystko, co będzie trzeba, żeby
„Gemini" znalazł się rano w kanale. I niech to nie wygląda
podejrzanie. Niech pan przesunie wszystkie statki, jeśli będzie
pan musiał.
– Señor, z wakacji na Alasce wracają na Karaiby statki
wycieczkowe. Mają pierwszeństwo. Po prostu nie mogę
odmówić im przeprawy.
– To nie odmawiaj, głupcze. Niech płyną.
– Pasażerskie panamaksy zabierają trzy tysiące osób na
pokład. Nie możemy wpuścić takiego statku do przekopu
razem z waszym „Gemini". Takie straty...
– Są dopuszczalne, kiedy pomyśli pan, co się stanie z pana
życiem, jeśli nie wykona pan mojego polecenia. - Liu wyczuł
opór w milczeniu Silvery-Ariasa, więc dodał: - I musi pan także
pamiętać o swojej rodzinie.
Dyrektor wziął głęboki oddech, a potem głośno wypuścił
powietrze.
– Sí, señor. Zrobię to. Zadzwonię do pana, kiedy poprawię
jeszcze raz rozkład i powiem panu dokładnie, kiedy „Gemini"
wpłynie na kanał oraz kiedy mniej więcej dotrze do przekopu.
– Wiedziałem, że się zrozumiemy.
Liu się rozłączył.
Z przyzwyczajenia sięgnął do szuflady biurka po butelkę
leku na nadkwasotę. Odkręcił zakrętkę i miał ją już przy ustach,
kiedy dotarło do niego, że brzuch go nie boli. Przełknął ślinę,
przygotowując się na nieuniknioną erupcję kwasów. Nic
takiego się nie stało. Nacisnął brzuch, spodziewając się
głośnego bulgotu. Nic.
Lata stresu, które uszkodziły mu tak bardzo żołądek, były
niczym wobec presji, jaką czuł teraz, a mimo to, po raz
pierwszy od dziesięciu lat, nic go nie bolało. Jakimś cudem
świadomość, że jego własne życie zawisło na włosku, położyła
kres cierpieniom powodowanym przez wrzody.
Odetchnął głęboko.
Nic. Żadnego palenia kwasu w niszczonym żołądku,
żadnego pieczenia w osłabionym przełyku. Zaśmiał się. Dwie
operacje, niezliczone butelki lekarstwa o smaku wody z kredą,
a żeby ozdrowieć, wystarczyło skazać parę osób na śmierć i
narazić własne życie. Boże, gdybym wiedział, zrobiłbym to już
dawno temu.
Liu wybiegł z gabinetu, wreszcie wolny.
Hotel Radisson Royal, miasto Panama

Kiedy Mercer wszedł do apartamentu, Harry siedział na


kanapie i uczył Miguela grać w pokera. Roddy, stojący przy
biurku, rozmawiał przez telefon, a dwaj żołnierze Legii czyścili
broń, oparci plecami o ścianę. Trzeci legionista był ledwie
widoczny w sypialni, skąd celował z pistoletu w drzwi
wejściowe. Opuścił broń, kiedy rozpoznał Mercera.
Pozostali francuscy żołnierze zajmowali pokój obok tego, w
którym mieszkała rodzina Herrarów. Foch wysiadł z windy na
ich piętrze z Marią Barber, obiecując jej, że tylko ją zamknie w
łazience do czasu powrotu René z ambasady, a potem będzie
gotów razem z Mercerem ją przesłuchać.
– Mercer! - wrzasnął Miguel i rzucił się mu na szyję z
radosnym uśmiechem. - Pan Harry oszukuje.
– Nie wątpię. - Mercer postawił chłopca z powrotem na
podłodze. - Mnie oszukuje bez przerwy.
– Te dzisiejsze dzieciaki - warknął Harry. - Spodziewają się,
że nauczą się grać w pokera od mistrza, i myślą, że nie stracą
ani grosza.
Mercer szepnął coś do ucha Miguela i chłopiec pobiegł z
powrotem na kanapę. Sięgnął pod poduszkę Harry'ego i
wyciągnął stamtąd garść kart.
– Miałeś rację! - krzyknął. Zabrał kilka banknotów ze stosu
pieniędzy przed Harrym. - Proszę - oznajmił z powagą króla
Salomona. - Teraz jesteśmy kwita.
Harry kiwnął głową, godząc się na cenę, jaką zapłacił za
oszukiwanie.
– To słuszne i sprawiedliwe, bo podebrałem te pieniądze dziś
rano z portfela Mercerowi.
Mercer zdał sobie sprawę, że w łazience szumi prysznic.
Rzucił spojrzenie przyjacielowi.
– Omal nie padłem na serce, kiedy zadzwoniła z recepcji,
żebym jej podał numer pokoju - zauważył Harry. - Mogłeś nas
ostrzec, że zmartwychwstała.
Mercer się uśmiechnął. Dzwonił do Roddy'ego z taksówki,
żeby powiedzieć mu o Marii i Lauren i o tym, czego Lauren
dowiedziała się o „Gemini". Kazał Roddy'emu obiecać, że nie
opowie o jej cudownym ocaleniu Harry'emu.
– Uznaj to za zemstę za tamten numer ze szpitala.
Harry się roześmiał.
– Nie myśl nawet przez chwilę, że wskrzeszenie martwej
kobiety może się równać z moim dowcipem.
– Masz mocno skrzywione priorytety, kolego.
Szum prysznica ucichł i nagle w apartamencie zaległa cisza.
Mercer czuł upływ czasu, ale nie mógł go niczym wypełnić.
Czekał, aż ona wyjdzie. Roddy odłożył telefon i uścisnął mu
dłoń.
– Gdzie Maria?
– Na dole, z Fochem. Przesłuchamy ją, kiedy Bruneseau
wróci z ambasady.
– Właśnie rozmawiałem z innym pilotem. To jeden z
ostatnich pracujących Amerykanów.
– I?
– Słyszał plotkę, że zmieniają jutrzejszy rozkład przepraw.
Nie wie jeszcze nic na pewno.
– Tylko plotkę? Nie jest u siebie w biurze?
– Jego posada w zarządzie kanału jest bardzo niepewna.
Odkąd Felix Silvera-Arias został dyrektorem, prawie wszyscy
starsi piloci zostali zwolnieni, a tym, którzy zostali, mocno
obcięto godziny. Nikt im już niczego nie mówi. Mój znajomy
nie pracował od tygodnia i nie spodziewa się wezwania do
biura przez następnych kilka dni. Pytałem, czy pójdzie do
budynku administracji przynieść zmienioną listę. Odmówił.
– Musimy zdobyć tę listę - powiedział Mercer. - Powiedziałeś
mu, jaka jest stawka?
– Tak, ale on tego nie zrobi - odparł gorzko Roddy. - Od
wczoraj wszyscy pracownicy nie mają wstępu do budynku
poza godzinami pracy. Słyszał, że rozstawiono straże, i nie
zamierza ryzykować.
Mercer nie musiał prosić Roddy'ego, żeby ten przyniósł
manifest - tak nazywano harmonogram przepraw. Panamczyk
wyglądał, jakby się do tego wprost palił.
– Będziesz uważał? - spytał Mercer.
– Znam tam dużo ludzi. Dam sobie radę. Jak tylko będę miał
nowy rozkład, prześlę go faksem. - Do telefonu w apartamencie
podłączony był faks, dla wygody biznesowej klienteli hotelu. -
Jeśli nie zdobędę nowego, przyda się stary. Będą w nim
informacje o „Gemini" i będziemy wiedzieli, czego szukać.
– Słusznie.
– Mercer, to ty?
Stłumiony głos Lauren dobiegał z łazienki. Otworzyła
pospiesznie drzwi.
Chociaż jej piersi prężyły się pod grubym ręcznikiem frotte,
którego koniec zwisał tuż poniżej pośladków, pierwsze, co
Mercer zauważył, to sina opuchlizna wokół jej prawego oka.
Lauren miała je otwarte, ale fioletowo-niebieski siniec
wyglądał bardzo niedobrze. Mercer przebiegł pokój w czterech
susach, z czułym uśmiechem na zatroskanej twarzy.
Lauren śmiała się od ucha do ucha.
Chwycił obie jej dłonie w swoją, a drugą dłonią odwrócił
lekko głowę Lauren. Delikatnie niczym ptasim piórkiem
musnął ustami siniak. W jego geście było tyle emocji i czułości,
że żadne z nich przez kilka długich chwil nie było w stanie się
odezwać.
Lauren zaśmiała się cicho, w końcu przerywając
przedłużającą się ciszę, i dotknęła opuchlizny, jakby była z niej
dumna.
– Jeśli myślisz, że jest źle, powinieneś zobaczyć tego
drugiego, który tam został.
– Wiedziałem, że to powiesz.
Objął ją, a ona wtuliła się w niego. Mercer czuł ciepło jej ciała,
przenikające przez wilgotny ręcznik, dotyk jej skóry. Chciał,
żeby to uczucie trwało wiecznie.
– Znajdźcie sobie pokój, wy dwoje - warknął Harry. - Tu są
nieletni. - Zmierzwił włosy Miguela, który obserwował to
wszystko wielkimi oczami.
Lauren z ociąganiem wyswobodziła się z objęć Mercera.
– Harry, ty mnie uściskałeś jeszcze mocniej, kiedy mnie
zobaczyłeś.
– Tak, ale miałaś na sobie mundur, który śmierdział
mokrym psem.
Mercer obejrzał się przez ramię na przyjaciela, z kpiącym
wzrokiem.
– Zazdrosny?
– Żebyś wiedział. Jestem stary, nie martwy.
– Mercer - przerwał Roddy. - Muszę iść.
Lauren wiedziała, dokąd jedzie.
– Nikt nie chce nam wydostać manifestu? - spytała.
– Ja muszę to zrobić - odparł Roddy. - Powinienem coś mieć
za jakąś godzinę.
– Uważaj na siebie - ostrzegła go. - Zdobycie rozkładu
przepraw nie jest warte twojego życia. Jeśli będzie się zanosiło
na jakieś kłopoty, uciekaj stamtąd. Wymyślimy coś innego.
Wiedzieli, że Roddy zrobi wszystko, co będzie trzeba, żeby
zdobyć listę. Mimo to był wdzięczny za słowa ostrzeżenia.
Kiwnął głową.
– Dzięki.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą? - spytał jeden z legionistów.
Lauren chyba zapomniała, że są tu żołnierze, bo uciekła do
łazienki jednym susem, gdy zdała sobie sprawę ze swojego
negliżu.
– Dziękuję, ale nie - odparł Roddy. - Wystarczająco trudno
będzie mi się tam dostać samemu.
Żołnierz wyciągnął pistolet Heckler & Koch P9S.
– Jest naładowany. Bezpiecznik jest po lewej. Pstryknij go i
pociągaj długo za spust, żeby wystrzelić pierwszy pocisk.
– Nie trzeba przeładowywać? - spytał Roddy, przyjmując
matową, czarną broń.
– Oui. - Żołnierz dał mu drugi magazynek. - Po dziewięć
naboi w każdym.
– Gracias.
– Pas de tout. - Żołnierz ścisnął mu rękę, uderzając dłonią w
jego dłoń i chwytając mocno kciuk Roddy'ego. - Bon chance.
Roddy odwrócił się do Mercera. Głos miał spokojny.
– Porozmawiasz za mnie z Carmen?
– Sam z nią porozmawiasz, jak wrócisz.
Roddy przystanął w drzwiach i się uśmiechnął.
– O to mi właśnie chodzi. Zabije mnie, jak się dowie, że to
zrobiłem.
– Wynoś się stąd - zaśmiał się Mercer. Powagę ich sytuacji
rozładowała, przynajmniej chwilowo, ulga po cudownym
ocaleniu Lauren.
Lauren wyszła z łazienki kilka minut później, z włosami
wciąż mokrymi i lśniącymi. Carmen Herrara przyniosła
wcześniej do pokoju torbę z jej ubraniami, więc włożyła świeżą
bluzkę i dżinsy. Mercer przez kilka chwil bez słowa napawał się
jej widokiem.
Dość tego, pomyślał, i wrócił do spraw bieżących.
– Zanim mi powiesz, jak przeżyłaś zasadzkę przy śluzie, chcę
wiedzieć, czy rozmawiałaś już z ojcem?
Lauren usiadła i oparła łokcie na kolanach.
– Tak. Był już w Krajowym Centrum Dowodzenia. To coś w
rodzaju serca Pentagonu, miejsce, gdzie najwyżsi rangą
oficerowie monitorują sytuację na świecie i opracowują
odpowiednie zalecenia dla Białego Domu.
– I?
– I, cóż, niewiele - przyznała. - Takie rzeczy zajmują więcej
czasu, niż sobie wyobrażasz.
– Ale zainteresowali się tym?
Lauren kiwnęła głową.
– Nie mógł wchodzić w szczegóły, bo nie rozmawialiśmy
przez bezpieczny telefon.
– Gdzie możemy znaleźć bezpieczne połączenie?
– To problem numer jeden. - Kosmyki mokrych włosów
opadły jej na oczy. Odgarnęła je. - Tata już dostaje raporty o
zamieszkach pod naszą ambasadą.
Mercer natychmiast zrozumiał, co to znaczy.
– Liu próbuje nas odciąć od pomocy. Będziemy musieli
zaryzykować i koordynować nasze plany przez
niezabezpieczone telefony. Lepiej korzystać ze stacjonarnych
niż z komórek.
– Zgoda. Właściwie powinnam do niego zadzwonić już teraz.
Lauren sięgnęła po telefon obok fotela. Mercer podniósł
drugą słuchawkę, a Harry poszedł do sypialni, żeby też móc
posłuchać. Miguel został przy stoliku do kawy, ćwicząc
sztuczki karciane, których Harry go nauczył.
– Vanik - odebrał generał po jednym dzwonku.
– Tato, to ja. Jestem w hotelu z Mercerem. Jest na drugim
aparacie.
– Panie generale - odezwał się Mercer. - Przepraszam, że tak
pana poprzednio wystraszyłem.
– W tych okolicznościach to zrozumiałe, doktorze Mercer -
odparł John Vanik. - Chwileczkę, przekierowuję rozmowę na
inną linię. Powinna nam zagwarantować odrobinę więcej
prywatności. - Po chwili pisków i trzasków generał powrócił. -
Jesteście tam?
– Tak jest - odparli jednocześnie Lauren i Mercer.
– Przesłuchaliście już tę kobietę, o której mi mówiliście?
– Nie, generale - powiedział Mercer. - Mamy ją, ale czekamy,
aż francuski agent wróci z ambasady, zanim z nią
porozmawiamy.
– Dajcie mi znać, jeśli się czegoś dowiecie.
– Oczywiście. Wysłaliśmy też człowieka do budynku
administracji kanału, żeby wydostał stamtąd manifest
zaplanowanych na jutro tranzytów. Wygląda na to, że stary
manifest został zmieniony, żeby dostosować go do
przyspieszonych planów Liu.
– Szukacie statku o nazwie „Gemini"?
– Zgadza się.
– Kazałem już to sprawdzić u Lloydsa w Londynie. Wygląda
na to, że jest sześć statków zarejestrowanych pod tą nazwą
plus kilkanaście wariacji. Wszystko - od greckiego
supertankowca „Gemini Sea" po trawler na Nowej Zelandii - to
po prostu „Gemini". Nie mamy szans wytropić do jutra choćby
nawet ich części.
– Dlatego właśnie chcemy zdobyć manifest, tato. Poznamy
dokładną godzinę, o której statek wpłynie na kanał. A co u
ciebie? Cokolwiek?
– Być może. - Vanik odchrząknął. - Statek chłodnia „Korvald"
wypłynął z portu w Szanghaju niecałe dwadzieścia cztery
godziny po tym, jak do miasta przyjechał specjalny pociąg
pancerny. Pod bardzo ścisłą ochroną z pociągu na statek
przeniesiono osiem pojedynczych ładunków. Nasz agent nie
mógł powiedzieć, co to było, ale przynajmniej policzył.
– To wiadomość od Tajwańczyków? - spytał Mercer.
– Bez komentarza - odparł szybko generał. - Ważne jest to, że
statek stał w porcie przez pięć tygodni i nic się na nim nie
działo, i wygląda też na to, że nie przeniesiono na niego nic
oprócz ładunku z pociągu.
– Wątpię, żeby to było wielkie zamówienie na kaczki po
pekińsku na wynos - zakpił Harry White.
– Kto to jest, do diabła? - W głosie generała Vanika dał się
słyszeć gniew.
– Przepraszam pana - powiedział Mercer. - To mój kolega. -
Zakrył słuchawkę i krzyknął przez cały apartament: - Harry,
zachowaj swoje cholerne uwagi dla siebie.
Tamten się tylko skrzywił.
– Wiemy, skąd przyjechał ten pociąg? - spytała ojca Lauren.
– Wywiad nie był aż tak dobry. Wszystko to wydarzyło się
jakieś dwa i pół tygodnia temu, wystarczająco dawno, żeby
statek taki jak „Korvald" dotarł do Panamy. Czy wasz znajomy
może sprawdzić, czy „Korvald" jest na panamskich wodach?
– Zadzwonię do niego. - Harry odłożył słuchawkę i wrócił do
salonu, gdzie Mercer dał mu komórkę Lauren.
– Czy to mogły być rakiety do wyrzutni, które ja i Lauren
widzieliśmy? - spytał Mercer.
– CIA zastanawia się nad tą informacją, odkąd statek
wypłynął, ale kiedy kazałem analitykom szukać ośmiu rakiet,
nabrała ona zupełnie nowego znaczenia - odparł Vanik. -
Wcześniej trafiła na półkę razem z informacjami o innych
niezrozumiałych rzeczach, które codziennie robią Chińczycy.
Podobnie jak w przypadku wielu innych takich operacji,
przeczesywanie starych informacji wywiadu często ukazywało
bezpośrednie powiązania między wydarzeniami dopiero
wtedy, gdy było już za późno. To, że dowiedzieli się o
„Korvaldzie" tak szybko, miało bardzo duże znaczenie.
– Co się dzieje w naszej ambasadzie?
– Jest tam grupa około pięćdziesięciu protestantów. Marines
z ambasady mówią, że tamci się mocno rozkręcili, ale na razie
spalili tylko kilka flag i nie pozwalają nikomu wejść ani wyjść.
– Liu nas odciął - powtórzył Mercer to, co powiedział Lauren,
kiedy się o tym od niej dowiedział.
– Na to wygląda - przyznał generał Vanik. - Co gorsza, jeśli
panamskie władze nie pozwolą nam na desant żołnierzy,
oddział sił specjalnych, który tam wysyłamy, nie będzie miał
broni ani dostępu do zbrojowni w ambasadzie. Podziękujmy
administracji Clintona - dodał z sarkazmem - że nie zostawiła
w strefie kanału ani jednej działającej bazy.
Lauren wiedziała, że szykuje się tyrada, i przerwała ojcu.
– Tato, jeśli możesz nam przysłać żołnierzy, mam kontakty,
żeby załatwić broń.
– Na wszelki wypadek zadzwoniłem do generała Petera
Homera, szefa Dowództwa Operacji Specjalnych. Postawił
jeden zespół w stan gotowości.
– Ale nie wydał rozkazu? - spytał Mercer.
– To nie sekret, że od chwili ataku na World Trade Center
trzymamy siły antyterrorystyczne w pogotowiu. Mniej znany
jest fakt, że ich użycie jest obwarowane bardzo ścisłymi
warunkami. Musimy mieć bardzo konkretne dowody, zanim
spuścimy ich ze smyczy. Wysłanie amerykańskich żołnierzy
do niepodległego kraju, takiego jak Panama, wiąże się z
poważnymi konsekwencjami.
– To nic w porównaniu z tym, co się stanie, jeśli tego nie
zrobicie. - W głosie Mercera dała się słyszeć złość. Lauren
rzuciła mu ostre spojrzenie.
– Wiemy, z czym masz do czynienia, tato - powiedziała
pojednawczo. - Ale sytuacja tutaj robi się napięta.
Potrzebujemy pomocy.
– Załatwię wam ją. Nie martwcie się. Jak tylko dostaniemy
potwierdzenie od Francuzów, dostanę zgodę na zmianę kursu
niszczyciela rakietowego USS „McCampbell", który znajduje się
obecnie na wodach zachodniej Kolumbii.
– Są na nim jakieś oddziały wojska? - spytał Mercer.
– Nie, ale jest wyładowany rakietami Tomahawk i został
wyposażony w eksperymentalne działo VGAS.
– VGAS?
– Vertical Gun for Advanced Ship, Pionowe Zaawansowane
Działo Okrętowe. To precyzyjna broń kaliber 155 milimetrów,
która ma być instalowana na nowej generacji statków
dominacji pola bitwy. Może wystrzelić piętnaście nabojów na
minutę i kierować strumieniem pocisków burzących z
odległości stu dwudziestu kilometrów.
– Jezu.
– Właśnie. Niech więc pan nie myśli, że was nie wspieram.
– Nie myślałem - zapewnił z szacunkiem Mercer. - Do pana
wiadomości, generale, francuski agent, wraz z zespołem
żołnierzy Legii Cudzoziemskiej, szukał w Panamie transportu
odpadów radioaktywnych, które zostały, jak sądzono,
ukradzione ze statku w Panamie. - Mercer wyczuł, że Vanik
chce się wtrącić i szybko mówił dalej. - Odpady znalazły się już
w Japonii, alarm został spowodowany przez błąd w
obliczeniach. Mówię to panu, żeby pan wiedział, że taki był ich
cel. Może łatwiej będzie wam z nimi rozmawiać, kiedy
zadzwonią, by zweryfikować ustalenia moje i Lauren.
– Jak się nazywa ten agent?
– René Bruneseau.
Mercer przeliterował.
– Biorąc pod uwagę delikatność tej misji, spodziewam się, że
stoi w hierarchii DGSE dość wysoko.
– W porządku. Muszę iść - powiedział nagle generał. -
Zlokalizowaliśmy już wasz telefon, więc mam numer.
Zadzwonię, jak tylko będzie coś nowego. Wy zróbcie to samo.
– Tak jest, sir - odparła odruchowo Lauren i się rozłączyła.
Spojrzała na Mercera. - I co myślisz?
Mercer przez chwilę milczał, myśląc o tym wszystkim, co
mogło pójść źle, i o minimalnej szansie, że wszystko może
potoczyć się po ich myśli. Wystarczyłoby, żeby jedna rzecz
poszła nie tak, i cały plan przeciwdziałania zamierzeniom
Hatcherly ległby w gruzach. Mercer wiedział, że stoi przed
najtrudniejszym wyzwaniem w życiu, ale zgodnie ze swoją
naturą zamierzał iść naprzód, nie oglądając się na nic. Spojrzał
na Lauren bez śladu wątpliwości w oczach.
– Załatwimy Liu.
– Amen - skwitował Harry zza papierosa. - Dodzwoniłem się
do Roddy'ego. Właśnie wchodzi do budynku administracji przy
Balboa Heights. Powiedziałem, żeby sprawdził „Korvalda", jak
da radę.
– Skoro mój ojciec załatwi nam siły specjalne, muszę się
zabrać do załatwiania broni. - Lauren znów sięgnęła po telefon.
- Nad Rzeką Zniszczenia, kiedy helikopter Hatcherly wycisnął
dwutlenek węgla z jeziora, straciłam swoje najlepsze kontakty,
ale znam tu w mieście kilka osób, do których mogę zadzwonić.
Budynek administracji kanału,
Balboa Heights, Panama

Roddy'emu Herrarze zaschło w gardle tak bardzo, że gdy


przełykał z trudem ślinę, miał wrażenie, że ktoś wbija mu w
przełyk rozżarzoną igłę. Dłonie miał mokre, a kanciasta bryła
pistoletu wetkniętego z tyłu w spodnie ważyła chyba tonę. Stał
na obsadzonej drzewami ulicy w Prado, dzielnicy szykownych
domów wybudowanych dla pierwszych budowniczych
kanału. Okolica przypominała wycinek małego
amerykańskiego miasteczka z 1912 roku. Na trawiastym
wzgórzu wznosił się trzypiętrowy budynek administracyjny, o
grubych, białych ścianach kontrastujących z czerwienią
dachówek. Tam, gdzie kiedyś powiewały flagi Panamy i
Stanów Zjednoczonych, wisiała teraz jak szmata w parnym
powietrzu samotna flaga Republiki Panamy, w biało-
niebiesko-czerwoną szachownicę. Roddy zastanawiał się, czy
któregoś dnia będą tak bezczelni, żeby wywiesić obok niej
krwistoczerwoną flagę Chin.
Niedaleko stąd stał dom administratora kanału, Felixa
Silvery-Ariasa. Roddy i Carmen zostali tam zaproszeni na
huczne przyjęcie, kiedy legislatura potwierdziła jego
nominację. Niedługo później Roddy'emu przydarzył się
„wypadek" i został zwolniony z pracy.
Wspomnienie było równie gorzkie, co smak strachu w
ustach.
Musiał zaczekać jeszcze kilka minut na Esmeraldę Vegę.
Essie była w zarządzie kanału ważną personą, kierowniczką
zaopatrzenia, która przetrwała sześciu kolejnych
administratorów. Otyła i wąsata, była chyba najwspanialszą
osobą, jaką Roddy znał, włącznie z jego własną żoną. Wielu
pracowników kanału traktowało Esmeraldę jak matkę, reszta -
jak najlepszą przyjaciółkę. Roddy zadzwonił do niej z
samochodu, mówiąc jej tylko tyle, że musi się z nią spotkać pod
budynkiem. Bez żadnych sporów ani pytań
sześćdziesięciosześcioletnia babka siedemnaściorga wnucząt
się zgodziła.
Roddy wiedział, że w niczym nie zawinił, ale zarazem
dręczyły go wyrzuty sumienia. To na nim spoczywała
odpowiedzialność za rodzinę i świadomość tego ciążyła na nim
jak stutonowy głaz. Odkąd stracił pracę, Carmen była jego
podporą, to go zachęcała, to pocieszała, kiedy jego nastrój
wahał się od zniechęcenia do rozpaczy. Dzieci, za małe, żeby w
pełni zrozumieć sytuację rodziny, były cudowne. A do tego
Miguel. Mimo trudności, z jakimi się borykali, Carmen chciała
go adoptować. Gdyby nie poroniła w pierwszej ciąży, ich
pierwsze dziecko byłoby właśnie w wieku Miguela. Roddy
wiedział, że nie próbowała wynagrodzić sobie tamtej straty -
była na to zbyt rozsądna; po prostu mieli przed sobą możliwość
obdarzenia kogoś normalnym życiem. Choć jeszcze się nie
zgodził, wiedział, że wezmą Miguela, jeśli tylko chłopiec będzie
chciał u nich zostać. Roddy czuł, że powinien być teraz z nimi, a
nie czaić się pod miejscem, w którym zniszczono mu karierę.
A mimo to właśnie tu był. Nie, nie dlatego, że obowiązek
wobec kraju był ważniejszy od zobowiązań wobec rodziny.
Uważał, że jest to jedna z tych chwil, kiedy obie te sprawy
zlewały się w jedną.
Pod wejściem do budynku stało dwóch żołnierzy z M-16 w
rękach. Nawet z tej odległości Roddy widział, że mają wielką
ochotę ich użyć. Główne drzwi się otworzyły i pojawiła się
wielka kolorowa plama. Essie. Miała na sobie bezkształtną
opończą, dość wielką, by przykryć motocykl, w tak jaskrawym
odcieniu różu, że Roddy się uśmiechnął. W przeciwieństwie do
innych puszystych kobiet Esmerelda lubiła zwracać na siebie
uwagę i zwykle ubierała się tak, by podkreślić swoje obfite
kształty.
Roddy odepchnął się od drzewa, o które stał oparty, i ruszył
w górę długich schodów prowadzących do budynku. Kiedy
Essie w końcu go zobaczyła, krzyknęła, a na jej ciemnej,
okrągłej jak księżyc twarzy wykwitł uśmiech.
– No nareszcie! - powiedziała z dobrodusznym wyrzutem. -
Bez ciebie mamy tu dom wariatów.
Roddy nie wiedział, o czym Essie mówi, ale podjął grę.
– Okropne korki.
– Felix chce cię widzieć w tej chwili. Z każdą zmarnowaną
sekundą na kanale robi się coraz większy tłok. Chodź.
Roddy przebiegł ostatnich kilka stopni po trzy naraz. Dwaj
strażnicy rozważali, czy go nie zatrzymać, ale słyszeli rozmowę
i to, jak swobodnie Essie wymieniła imię dyrektora. Pozwolili
im wejść bez zatrzymywania i dalej gapili się na Prado.
Essie otworzyła Roddy'emu drzwi.
– Szybko, szybko.
Kiedy weszli do środka, poprowadziła go przez okrągły hol,
obok przesadnie bohaterskich murali Wiliama Van lagena,
przedstawiających budowę kanału, i w górę po zakręconych
schodach. Za biurkiem w recepcji siedział jeszcze jeden
strażnik, ale Essie nie dała mu czasu na choćby pomyślenie o
zatrzymaniu ich.
Jasno oświetlone korytarze były prawie puste, co Roddy'ego
zaskoczyło. O tej porze w budynku administracji powinno być
jak w ulu - koordynować tranzyt statków, bieżące naprawy i
wszystkie inne sprawy związane z funkcjonowaniem kanału.
Roddy pomyślał, że za tym spokojem kryje się prawdopodobnie
zbliżający się atak Liu Youshenga.
Podchodząc do swojego biura, Esmerelda położyła dłoń na
plecach Roddy'ego, chcąc go matczynym gestem poprowadzić.
Kiedy wyczuła kształt pistoletu, wytrzeszczyła oczy i
rozdziawiła usta. Miała już zadać pytanie, kiedy od ścian
korytarza odbił się echem męski głos.
– Wy tam. Stać.
To był kolejny strażnik. Ten nie miał M-16, ale na pasie
zaciśniętym wokół wąskiej talii wisiała kabura. Żołnierz nie
miał więcej niż dwadzieścia lat, ale szedł krokiem tak
zawadiackim, jakby ćwiczył go całe życie.
Roddy'emu serce zaczęło łomotać w piersi tak głośno, że był
pewien, że żołnierz słyszy ten łomot. Nic na to nie poradzi.
Ledwie wszedł do budynku i już został schwytany. A potem
pomyślał o pistolecie. Czy mógł go użyć? Sprawa była
wystarczająco ważna, by za nią zabić, ale wystrzał ściągnąłby
tu innych strażników. Stał jak sparaliżowany.
– Nazwisko? - spytał strażnik.
– Esmerelda Vega. Widziałeś mnie dziesiątki razy. - Essie
przesunęła się tak, że stała tuż za progiem swojego biura.
– Nie ty, krowo. On. - Żołnierz rozpiął kaburę, odsłaniając
ciemno połyskujący pistolet. - Zadałem ci pytanie.
Nie mogąc uwierzyć, że to robi, Roddy sięgnął za siebie ręką,
której żołnierz nie widział. I poczuł, że Essie podciąga jego
koszulę. Jezu, nie! Zamierzał wepchnąć ją do pokoju, zanim by
wyciągnął broń. A ona pakowała się w sam środek strzelaniny.
– Nie waż się nazywać mnie krową, młody człowieku. - Jej
ton był pełen nagany, jak u dyrektora szkoły. Nikt by nie
poznał, że po kryjomu wyciąga właśnie pistolet kaliber 9
milimetrów. - Matka pozwalała ci się tak wyrażać?
Nie rób tego, modlił się w duchu Roddy. Essie wyjęła mu
broń spod koszuli. Nie śmiał odwrócić się od strażnika, żeby
zobaczyć, co z nią zrobiła.
Młody żołnierz, widzący jej gniewną minę, stracił nieco
animuszu.
– Kto to? - zapytał z nieco większym szacunkiem.
Bez mrugnięcia okiem Essie Vega położyła pistolet na szafce
tuż przy drzwiach, a potem przymknęła je lekko ruchem
masywnej łydki.
– To jest Rodrigo Herrara. Starszy pilot. Dyrektor Silvera-
Arias wezwał go, żeby pomógł zażegnać kryzys. Proszę, wejdź
do mnie do biura, zadzwonimy do niego i wyjaśnisz mu,
dlaczego pan Herrara jest zatrzymywany i nie może wypełniać
swoich obowiązków.
Roddy miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zezując w bok,
zobaczył swój H&K na szafce. Gdyby żołnierz dał jeszcze dwa
kroki bliżej, też by go zobaczył.
Strażnik zmarszczył czoło, jeszcze bardziej zbity z tropu. Na
kilka chwil zapadła cisza. Żołnierz, mrużąc oczy, przyjrzał się
Roddy'emu. Roddy zmobilizował cały zasób samokontroli i ani
drgnął, starając się wyglądać na znudzonego.
– Dobrze - powiedział w końcu strażnik. - Róbcie swoje.
Wrócił korytarzem tam, gdzie się dotąd czaił.
Esmerelda wepchnęła Roddy'ego do swojego pokoju i
zamknęła drzwi, zanim ugięły się pod nim nogi i wydał z siebie
przeciągłe westchnienie ulgi. Wzięła z szafki pistolet i oddała
mu go.
– Wyjaśnisz mi, co ty wyprawiasz, panie tajny agencie?
– Skracam sobie życie o dziesięć lat. - Roddy westchnął. -
Musiałaś go zapraszać? Jezu, zobaczyłby pistolet.
– Nie bluźnij - powiedziała surowo. - A poza tym to
podziałało.
Roddy opadł na krzesło przed jej biurkiem, a Esmerelda
podeszła do swojego fotela. Opuściła się na niego powoli; mebel
zatrzeszczał pod jej ciężarem.
– Okropnie bolą mnie nogi - poskarżyła się. - To chyba
artretyzm.
– Essie, nie chcę być nieuprzejmy, ale nie mam czasu na
rozmowy o chorobach.
– Tak myślałam. - Uśmiechnęła się porozumiewawczo. - W
coś ty się wpakował, Rodrigo? Wiem, że nie narkotyki. Carmen
już by cię zabiła.
– Nic z tych rzeczy. Chodzi o sprawy kanału.
Essie zrobiła kwaśną minę.
– Jakie sprawy? Zmienili to miejsce w bazę wojskową. Po
całym budynku biegają uzbrojone dzieciaki, co chwila tajne
spotkania z podejrzanymi Chińczykami. Jeśli to się nie
skończy, przejdę chyba na emeryturę.
Roddy wiedział, że jego przyjaciółka zasługuje na
wyjaśnienie, ale każda chwila spędzona w budynku zwiększała
zagrożenie, że zostanie odkryty.
– Możesz mi zaufać?
– Zawsze ci ufałam. - Essie widziała ściągniętą twarz
Roddy'ego, jego spięcie. W jej głosie pojawił się strach. - Co się
dzieje?
– Hatcherly Consolidated, firma, która buduje nowe
nabrzeża...
– Wiem, kto to - przerwała.
– Jutro wysadzą statek w Przekopie Gaillarda i spróbują
całkowicie zablokować kanał. - Starsza kobieta nawet nie
mrugnęła okiem. To, że Roddy z pełnym przekonaniem ją o
tym informuje, całkowicie jej wystarczało. - Współpracuję z
amerykańskim wojskiem, żeby ich powstrzymać. Znamy
nazwę statku, nie wiemy tylko, kiedy przepływa.
Esmerelda kiwnęła głową, tak że lśniące fałdy pod jej brodą
złożyły się w harmonijkę.
– Teraz rozumiem, czemu zmienili jutrzejszy rozkład.
Roddy podchwycił ten wątek.
– Muszę dostać manifest. Muszę też wiedzieć, czy do
którejkolwiek z placówek Hatcherly przybił statek o nazwie
„Korvald".
– Rozkład nie został ogłoszony. Słyszałam, że wydział
personalny wzywa pilotów po jednym i bezpośrednio
przydziela im statki i godziny.
– Cholera - warknął Roddy. - Możesz mi jakoś pomóc?
Essie zastanawiała się przez chwilę; odchyliła się w tył, tak
że jej krzesło zaskrzypiało niczym szkuner podczas sztormu.
Była świadoma ryzyka. Po chwili sięgnęła po telefon.
– Cześć, Juana, tu Essie. Tak, w porządku, dziękuję. A ty?
Dobrze. A Ramon, jak jego ręka? O, szkoda. Cóż, chłopcy już
tacy są. Szkoda, że nie widziałaś blizn, jakich się dorobił mój. -
Nie zwracała uwagi na rosnącą frustrację Roddy'ego. - I
mówisz, że ten przepis jest lepszy niż twojej siostry? Będę
musiała spróbować. Dzięki. Och, Juana, dzwonię, żeby zapytać,
czy dostałaś rozkład przepraw na jutro? Tak, wiem, że on go nie
wiadomo dlaczego trzyma w tajemnicy, ale muszę znać
zapotrzebowania holowników, żeby wiedzieć, ile wysłać
paliwa do Gamboi. - Przerwała, słuchając. - Nie obchodzi mnie,
kto i co jest na statkach, tylko które przepływają i kiedy.
Roddy wiedział, że Juana jest sekretarką dyrektora Silvery-
Ariasa.
– Powiedz jej - powiedział scenicznym szeptem do Essie - że
chcą utajnić tylko nazwiska pilotów, że to ma jakiś związek z
atakiem na samochodowiec kilka dni temu. Niech to zabrzmi
jak dochodzenie w sprawie korupcji.
Esmerelda kiwnęła głową i przekazała dalej to kłamstwo,
dodając jeszcze parę szczegółów od siebie.
– Zgadza się. Nie sądzę, żeby któryś z pilotów był w to
zamieszany, ale i tak sprawdzają. Pewnie to dlatego tyle tu
ochrony. Co? O, świetnie, dzięki. Tak, zamaż tylko długopisem
nazwiska. - Essie westchnęła. - Możesz dla mnie zrobić coś
jeszcze? Prześlij mi to faksem do pokoju. Znów mi się odzywa
artretyzm i nie chcę chodzić po schodach więcej, niż muszę.
Ktoś zastukał do drzwi i wpadł do pokoju, nie czekając na
zaproszenie. Roddy nie miał czasu zareagować, nie miał gdzie
się schować. Intruz był Panamczykiem, miał na sobie spodnie
od garnituru i koszulę. Ruszył prosto do biurka i nachylił się
nad ramieniem Roddy'ego, jakby go tu w ogóle nie było. Był
wściekły.
– Essie, gdzie do cholery jest ta nowa hydropompa, którą
zamawiałem?
– Później, Tomas - powiedziała Esmerelda i wróciła do
rozmowy z Juaną. - Przepraszam, co mówiłaś? Faks ci się
zepsuł. Och, no dobrze, pójdę na górę.
– Akurat pójdziesz! - wrzasnął mężczyzna o imieniu Tomas. -
Znajdziesz mi tę hydropompę. Mówiłaś, że tu jest.
Zanim Essie zdążyła odpowiedzieć, w drzwiach pojawił się
ten sam strażnik, który wcześniej zaczepiał Roddy'ego,
przyciągnięty gniewnymi krzykami.
– Co tu się dzieje?
– Nic - odparła Essie, wciąż ściskając w ręku telefon.
Spojrzała na Roddy'ego. - Może pan przynieść mi z góry tę listę,
panie Herrara?
Roddy pozieleniał. Nie śmiał iść na górę do gabinetu
dyrektora, ale Essie nagle utknęła w biurokratycznym
bałaganie, od którego nie mogła uciec bez wzbudzania
podejrzeń.
Tomas, żołnierz i Essie czekali na jego odpowiedź. Roddy
wziął głęboki oddech.
– Ee, jasne. To ma być, ee, lista dostawców smarów, tak?
– Aha. - Essie zabrała dłoń ze słuchawki. - Juana, wysyłam po
nią kogoś. Będzie tam za chwilę.
Rozłączyła się.
– O co chodzi z tą zmianą dostawców smarów? - Wymyślona
historyjka Roddy'ego rozwścieczyła Tomàsa jeszcze bardziej.
– Tylko się rozglądamy - odparła uspokajająco Essie, bez
wątpienia żałując, że Roddy nie wymyślił czegoś lepszego,
zważywszy na to, że Tomàs był kierownikiem jednego z
wydziałów technicznych. - Nie przejmuj się.
Strażnik wciąż stał przy drzwiach, wodząc wzrokiem od
jednej twarzy do drugiej. Jak człowiek skazany na śmierć
Roddy podźwignął się z krzesła. Tomàs lekko się odsunął, a
potem opadł na wolne krzesło i zaczął łajać Essie za brak
zamówionych przez niego części.
Roddy uśmiechnął się porozumiewawczo do żołnierza, jakby
chciał powiedzieć, że ta kłótnia ich nie dotyczy. Chłopak nie
zareagował, więc Herrara wyminął go i ruszył korytarzem.
Czuł spojrzenie strażnika wwiercające mu się w plecy.
Kilkanaście metrów dalej skręcił w boczną klatkę schodową.
Szybko pobiegł na górę. Na trzecim piętrze skierował się w
stronę gabinetu dyrektora.
Widział się z Juaną tylko kilka razy i wątpił, żeby zrobił na
sekretarce wrażenie, ale mimo to obawiał się, że zostanie przez
nią rozpoznany. Przerażała go wizja rozmowy trzy metry od
gabinetu Silvery-Ariasa. I bez tego ręce mu się już trzęsły.
Dział dyrekcji niedawno odnowiono i klimatyzatory nie
radziły sobie z usuwaniem duszącego zapachu świeżej farby.
Od chemicznego smrodu Roddy'emu zrobiło się jeszcze
bardziej niedobrze. Za nieskazitelnie schludnym biurkiem
Juany zobaczył drzwi do gabinetu Felixa. Kiedy na nie patrzył,
walcząc z chęcią wbiegnięcia tam i zabicia drania, otworzyły
się na oścież.
Felix Silvera-Arias, w garniturze i wyglansowanych butach,
wyglądał na zadowolonego i pewnego siebie. Włosy błyszczały
mu od brylantyny, wąsy miał idealnie równo przycięte w
czarną, wąską kreskę nad ustami, w stylu typowego
latynoskiego kochanka. Niewiele brakowało, a Roddy
zawróciłby i uciekł, gdyby z gabinetu dyrektora nie wyszedł
jeszcze jeden mężczyzna, przystojny i roztaczający wokół siebie
aurę przywództwa. Był Chińczykiem i wyglądał, jakby właśnie
przekazał Silverze-Ariasowi ostateczne rozkazy. Roddy nie
miał wątpliwości, że to Liu Yousheng.
Od nagłego przypływu emocji zakręciło mu się w głowie.
Oto był człowiek, który stał za całą operacją, a on miał za
paskiem spodni pistolet. Czy powinien to zrobić? Czy
potrafiłby? Zanim zdążył zareagować, obaj mężczyźni minęli
go bez jednego spojrzenia.
– Przysłała pana Esmerelda? - spytała Juana.
– Hm? A, tak. - Roddy odwrócił się do sekretarki. Przyglądała
mu się przez chwilę i w jej oczach błysnęło coś na kształt
rozpoznania. Potem jednak opuściła wzrok na biurko, jakby
uznając, że to jednak pomyłka.
– Oto lista. Jak pan widzi, wymazałam nazwiska pilotów.
– Dziękuję. - Roddy wziął od niej plik kartek.
Na końcu korytarza zobaczył Liu i Felixa rozmawiających
przy drzwiach windy. Obok nich stało dwóch Chińczyków w
lekkich kurtkach, kiepsko maskujących ukrytą broń. Roddy
skręcił w drugą stronę, wiedząc, że operacja potoczy się dalej
nawet bez swojego architekta i że dostarczenie sześciu kartek
Mercerowi było ważniejsze niż wywieranie zemsty tu i teraz.
Wyszedł z budynku najszybciej jak mógł, tylnym wyjściem,
od strony parkingu. Strażnik obrzucił go tylko przelotnym
spojrzeniem.
Roddy obszedł biurowiec szerokim łukiem i chwilę później
dotarł do swojego samochodu. Nie dał klimatyzacji czasu na
schłodzenie fal duszącego gorąca, które biły ze środka.
Kierownica parzyła jak rozgrzany ruszt, a gałka zmiany biegów
jak kamień wyjęty z ogniska. Roddy wsunął pistolet pod fotel,
wrzucił bieg i zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni na pustej
ulicy.
Zamiast przebijać się przez zakorkowane miasto, postanowił
znaleźć punkt usług poligraficznych, skąd mógłby wysłać faks.
Kiedy minął stary dworzec kolejowy Ancon i wtopił się w
uliczny ruch, zadzwonił z komórki do hotelu.
– Mówi Roddy.
– Cholera - powiedział Harry. - Miałem nadzieję, że to generał
Vanik. Chciałem mu powiedzieć, że Mercer robi słodkie oczy do
jego córki. Masz?
– Mam. Szukam faksu, żeby wam to wysłać. Tak będzie
szybciej.
– Powiem Mercerowi, jak wróci. Jest na dole, rozmawia z tą
Barberową. Jakieś problemy?
– Poszło dobrze. - Roddy wciąż miał wrażenie, że z napięcia
zwymiotuje.
– Gratulacje. Będę pamiętał, żeby dać ci tajny pierścień
szyfrów i nauczyć cię klubowego uścisku dłoni.
– Zaczekaj, Harry. - Roddy spojrzał we wsteczne lusterko.
Ruch byt bardzo gęsty, więc nie miał pewności, ale wydawało
mu się, że jest śledzony. Niewiele mógł zrobić, żeby to
sprawdzić, samochody jechały niemal zderzak w zderzak.
– Co się dzieje? - spytał w końcu Harry.
– Nie jestem pewny, może nic. - Roddy rozglądał się po
ulicznych witrynach. Zazwyczaj widywał mnóstwo punktów,
z których można było wysłać faks, ale teraz mijał same
winiarnie i sklepy z ubraniami dla dzieci. Skręcił za róg,
wjeżdżając głębiej w handlową dzielnicę miasta. Samochód,
sedan z przyciemnionymi oknami, przez które nie widać było
pasażerów, skręcił za nim.
– Posłuchaj, Harry, muszę kończyć. Ktoś chyba mnie śledzi.
– Gdzie jesteś? - spytał Harry. - Wyślę po ciebie Francuzów.
Jest! Kopiarnia.
– Za późno, stań przy faksie.
Roddy rozłączył się i podjechał, mimo tłoku na jezdni, do
krawężnika, omal nie przejeżdżając kobiety pedałującej na
rozklekotanym rowerze.
Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i wyskoczył z
hondy. Za nim zahuczały klaksony, bo zablokował pół pasa.
Korek uwięził śledzący go samochód pięćdziesiąt metrów z
tyłu. Roddy przebiegł przez chodnik, ściskając w ręku manifest
i pieniądze. W punkcie usługowym był tłok, pracownicy w
niebieskich spodniach albo spódnicach i białych koszulach
przyjmowali zlecenia od zagonionych sekretarek i studentów.
Na długiej ladzie stał kubek z długopisami. Roddy pospiesznie
nagryzmolił numer faksu Mercera na samej górze manifestu.
Kiedy to zrobił, zauważył nazwy pierwszych kilkunastu
statków mających przepłynąć następnego dnia kanałem. O
Boże! Nie! Spojrzał jeszcze raz, dokładniej. Żaden nie nazywał
się „Gemini". Żaden nie nazywał się nawet podobnie. Roddy
przejrzał resztę listy. Nic.
– W czym mogę pomóc?
Nie patrząc, ile pieniędzy daje pracownikowi, Roddy podał
mu zwitek banknotów i sześć kartek papieru.
– Proszę to wysłać najszybciej jak się da.
Był bliski paniki.
Nie czekając na potwierdzenie, wybiegł z kopiarni.
Przepchnął się między przechodniami, a kiedy dopadł
krawężnika, opadł na kolana. Napięcie, strach i poczucie klęski
wylały się do rynsztoka.
Kiedy miał już pusty żołądek, spojrzał w górę, wycierając
usta. Stało nad nim dwóch mężczyzn. Miejscowych. Groźnie
wyglądających. Na pewno byłych żołnierzy Batalionów
Godności. Roddy'emu przemknęła jeszcze przed oczami
Carmen i dzieci, zanim jeden z nich pochylił się i siłą podniósł
go z chodnika. Bez słowa zaczęli prowadzić go do swojego
samochodu. Ludzie na ulicy rozstępowali się przed nimi,
patrząc na wszystko, tylko nie na żałosnego, małego
człowieczka z wymiocinami na brodzie i śmiercią w oczach.
Hotel Radisson Royal, miasto Panama, Panama

Maria Barber nie próbowała ukrywać swoich powiązań z Liu


Youshengiem i jego operacją, choć utrzymywała, że nie
wiedziała, że Chińczycy zamierzają zabić jej męża nad Rzeką
Zniszczenia. Liu powiedział jej, że chciał tylko przepłoszyć
Gary'ego, żeby samemu wydobyć skarb. Ponieważ przyznała
się już, że uprzedziła Liu o wyprawie Mercera do śluzy Pedro
Miguel, Mercer jej uwierzył. Wpadła w takie kłopoty, że
kłamstwa nic by jej nie dały.
Wszystko to wydarzyło się podczas pierwszych pięciu
minut przesłuchania. Następne piętnaście upłynęło na
ustalaniu, co żona Gary'ego wiedziała o planach Liu. René był
wyszkolony w zadawaniu sondujących pytań, ale szybko stało
się jasne, że Maria nie cieszyła się nigdy pełnym zaufaniem
Chińczyka. Nie wiedziała nic o jego zamiarach zniszczenia
kanału, nie słyszała o „Gemini" i nie miała pojęcia, kto jeszcze w
Panamie jest w to zamieszany oprócz Feliksa Silvery-Ariasa i
prezydenta Quintery.
Łkając, podsumowała cały swój udział jednym zdaniem.
– Liu na początku mnie potrzebował, a potem już tylko
wykorzystywał.
Chciała wyjaśnić, co jej obiecano, ale nikogo to nie
obchodziło. Lauren jeszcze bardziej niż mężczyźni gardziła tą
kobietą. Jeden z ludzi Focha został z Marią w pokoju, a pozostali
wrócili windą do pokoju Mercera.
– Nawet jak wyjaśni, dlaczego się sprzedała, i tak będzie
kurwą - stwierdziła Lauren w windzie. Wyrzuciła z siebie stek
przekleństw. - Przepraszam - dodała, kiedy się opanowała - ale
kobiety takie jak ta suka przyprawiają mnie o mdłości.
– To zupełnie oczywiste - powiedział Foch, uśmiechając się z
podziwem. - A pani mistrzostwo w przeklinaniu przynosi
chlubę amerykańskiemu wojsku.
– Mamy problem - zawołał Harry z kanapy, kiedy tylko
weszli do pokoju. Z tyłu oświetlało go popołudniowe słońce. -
Dzwonił Roddy. Zdobył listę i mówił, że zaraz ją przefaksuje. A
potem brzmiało to tak, jakby wpadł w kłopoty. Teraz nie
odbiera telefonu.
Mercera przeszedł zimny dreszcz.
– Jakie kłopoty?
– Nie wiem - przyznał Harry. - Mówił, że chyba jest śledzony.
To wszystko.
W tym momencie zadzwoniła linia faksu i niewielkie
urządzenie zaczęło warczeć. Lauren była najbliżej; zaczęła
czytać kolejne wychodzące strony, z coraz bardziej zatroskaną
miną podając je Mercerowi. Sześć kartek okrążyło pokój,
wszyscy gorączkowo wyszukiwali nazwę, na której im
zależało. Nikt jej nie znalazł. Dopiero Bruneseau powiedział
głośno to, co było oczywiste.
– Nie ma tu statku o nazwie „Gemini".
– Ani nawet podobnej - dodał Foch.
– Co to znaczy?
– Nie wiem. - Mercer poszarzał na twarzy. - „Gemini" musi
być jakimś kryptonimem, a nie nazwą statku.
Harry jako jedyny nie wziął udziału w gorączkowej dyskusji,
jaka się wywiązała. Siedział spokojnie na kanapie, trzymając
przed sobą listę nazw statków. Miguel siedział obok niego i
zaglądał mu przez ramię, choć bardzo słabo czytał po
angielsku.
– Nawet jeśli pani ojciec przyśle nam pomoc, co z tego? -
odezwał się René do Lauren. - Nie wiemy, co mamy atakować.
– Musimy coś zrobić - słabo się broniła.
– Poczekajcie - powiedział cicho Harry i powtórzył to
głośniej, raz i drugi, aż jego chropawy głos uciął spory. - Gdyby
ktokolwiek z was znał się chociaż trochę na krzyżówkach, od
razu znaleźlibyście tu odpowiedź.
Potrząsnął pierwszą kartką.
– Co tam masz? - Mercer rozpoznał tryumfalny błysk w oku
przyjaciela.
– Statek, którym Liu wysadzi kanał.
Bruneseau nie wytrzymał.
– Niech pan to wreszcie wykrztusi, do cholery.
– To „Mario diCastorelli", drobnicowiec zarejestrowany w
Liberii. - Harry zajrzał do manifestu. - Piszą tu, że wiezie
dwanaście tysięcy ton złomu stalowego i cementu, ale to musi
być bujda.
– Dlaczego uważasz, że to ten „Mario diCaso-cośtam"? -
spytała Lauren.
– „DiCastorelli". To stare hasło z krzyżówek.
– Mario diCastorelli to stare hasło z krzyżówek?
– Nie. Słuchajcie, co to znaczy „Gemini"?
– To znak zodiaku - odparł Foch.
– Zgadza się - rozpromieniła się Lauren. - Bliźnięta.
Mercer nagle zrozumiał.
– Kastor i Polluks. DiCastorelli. Harry zrobił mądrą minę.
– Widziałem Kastora albo Polluksa jako podpowiedz do hasła
„Gemini" setki razy. To musi być nasz statek. Wpływa na kanał
o siódmej rano, od strony Oceanu Spokojnego.
– Dobra robota, ty cwany, stary draniu - powiedział z
uczuciem Mercer.
– Jedna chwila. - Bruneseau wziął listę od Harry'ego. -
Myślałem, że rano statki wpływają od strony Atlantyku.
– Zazwyczaj, ale jeśli spojrzy pan tutaj, zobaczy pan, że na
Karaiby wraca kilka pasażerskich liniowców. - Lauren
wskazała nazwy kilku panamaksów. - Zawsze przepływają
rano, żeby pasażerowie mogli popatrzeć na kanał. Pamięta pan
ten, który widzieliśmy, zanim rozbiliśmy się śmigłowcem na
samochodowcu?
– Jezu. - Mercer gwałtownie podniósł wzrok. - Czy któryś jest
blisko „Mario diCastorellego"?
Lauren spojrzała jeszcze raz.
– Nie. Między nimi jest kilka frachtowców, „Robert T.
Change", „Englander Rose" i „Sułtana", kontenerowiec.
– Zastanawiam się, czy to przypadek, czy może dyrektor
kanału chce zminimalizować straty w ludziach? - spytał Harry.
- Wiecie, osłaniając statki pasażerskie od wybuchu.
– Nie doszukiwałbym się u tych bydlaków takiego altruizmu
- odparł kwaśno Mercer. Musiał spytać Harry'ego o godzinę. -
Mamy zaledwie około osiemnastu godzin, zanim ten statek
wpłynie w Przekop Gaillarda. Opracujmy plan.
– Zadzwonię do ojca. - Lauren sięgnęła po telefon, który w tej
samej chwili zadzwonił. - Halo. Roddy! Wszystko w porządku?
Gdzie jesteś? Co się stało?
– Wszystko gra. Jestem w swoim samochodzie. Zatrzymał
mnie policjant z drogówki po cywilnemu, bo widział, jak
zawracam w niedozwolonym miejscu. Za parę minut będę w
hotelu. Ty ani Mercer nie mówiliście nic Carmen, prawda?
– Nie, nic jej nie mówiliśmy. - Pełen ulgi śmiech Lauren
rozwiał napiętą atmosferę w pokoju. - Mamy listę i znaleźliśmy
statek. Harry to rozgryzł.
– Dzięki Bogu - sapnął Roddy. - Kiedy ją przejrzałem,
pomyślałem, że jesteśmy załatwieni.
– Muszę zwolnić linię - powiedziała mu Lauren. - Muszę
zadzwonić do ojca.
– Dobrze. Hej, zanim przyjdę na górę, posiedzę trochę z
rodziną.
– Dobry pomysł. Zadzwonimy, jak będziemy cię
potrzebować. Wyślę też na dół Miguela.
– Dobrze. Dzięki. Ja też chciałbym go zobaczyć. - Lauren się
rozłączyła i streściła rozmowę pozostałym.
– Zadzwonię do ojca z telefonu w sypialni - oznajmiła. - Już
znalazłam broń, gdyby nam przysłał siły specjalne. Do was
należy obmyślić plan, co zrobimy, jak tu przylecą.
Foch miał pod ręką mapę strefy kanału.
– Już się do tego bierzemy.
Kiedy Mercer wezwał obsługę hotelową, Lauren wciąż
jeszcze rozmawiała z Pentagonem i ledwie zauważyła, że
postawił jej obiad na łóżku, na którym rozłożyła papiery i
notatki. Zobaczył rysunki dzwonu nurkowego i łodzi
podwodnej, które widziała pod śluzą Pedro Miguel. Inne szkice
przedstawiały szczegóły posiadłości Liu Youshenga za
miastem, na jeszcze innych widniały listy broni i wyposażenia,
które Lauren załatwiła dzięki swoim miejscowym kontaktom.
Mercer uznał, że jest szczęściarzem, kiedy z błyskiem w
oczach posłała mu przelotny uśmiech.
Mężczyźni w salonie rzucili się na jedzenie. Zapalono
światło; panorama stolicy Panamy za oknem przypominała
konstelację gwiazd, które spadły na ziemię. Po dziesiątym
pytaniu o godzinę Harry dał swój zegarek Mercerowi, więc ten
wiedział, że zostało im dwanaście godzin do chwili, kiedy
„Mario diCastorelli" wpłynie na kanał. Cztery godziny później
dopłynąłby do przekopu. Jeśli wkrótce nie dostaliby
odpowiedzi od generała Vanika, byliby zdani na siebie.
Powietrze było gęste od papierosowego dymu,
generowanego głównie przez Harry'ego, który pił piątego jacka
daniel'sa z piwem imbirowym. Foch i René także palili, przez co
jedzenie Mercera smakowało jak dno popielniczki. Nie zwracał
na to uwagi.
Omawiali niezliczone pomysły, jak wyeliminować „Mario
diCastorellego" na kanale, gdyby nie udało się go zatrzymać
przed śluzą. Wszystko - od zjazdu na linach z Mostu Ameryk,
kiedy statek będzie przepływał dołem, przez desant ze
śmigłowca, po zniszczenie statku z działa VGAS na niszczycielu
rakietowym, który, mieli nadzieję, płynął właśnie na Zatokę
Panamską. Wszystkie te pomysły zostały odrzucone, a
przystano na atak przypuszczony z małej łodzi na jeziorze
Miraflores.
Wszyscy się zgodzili, że atak na statek bombę przed jego
wpłynięciem na jezioro jest zbyt ryzykowny, bo istniała
możliwość przedwczesnej detonacji. Wybuch gdziekolwiek
przed pierwszą śluzą zrównałby z ziemią Balboa i
prawdopodobnie spowodował zniszczenia aż w stolicy
Panamy. Atak na statek na pustym jeziorze znacząco
zmniejszyłby ewentualne szkody w wypadku, gdyby żołnierze
sił specjalnych zawiedli, a załoga zdołała zdetonować ładunki.
Do tego ryzyko szturmu było niczym wobec stuprocentowo
pewnej gigantycznej eksplozji po trafieniu statku przez pociski
z działa VGAS na USS „McCampbell". Zdecydowali się
zaryzykować atak z łodzi, nawet gdyby mieli atakować
frachtowiec bez żadnego wsparcia.
Kiedy Lauren wyszła z sypialni, wszystkie oczy zwróciły się
w jej stronę. Siniak po prawej stronie jej twarzy przybrał
jednolicie śliwkowy kolor, pasujący do odcienia ciemnego
worka pod jej drugim okiem. Miniony tydzień odcisnął na niej
piętno - zresztą na nich wszystkich.
– No i?
Jej poważna mina nagle zniknęła. Lauren uśmiechnęła się
szeroko.
– Dostaliśmy ich. Generał Horner, szef Dowództwa Operacji
Specjalnych, wysyła komandosów komercyjnym lotem, żeby
nikt się nie zorientował.
– Ilu? - spytał Bruneseau.
– Sześciu. Połowa normalnego oddziału. Horner się obawia,
że pełny tuzin wzbudziłby podejrzenia Panamczyków.
– To wystarczy - ocenił Foch. - Na nowoczesnych
frachtowcach nie ma dużych załóg. Poza tym myślę, że Liu
okroi ją jeszcze bardziej, ponieważ kiedy statek zablokuje kanał,
będzie mógł ich zabrać tylko małą łodzią podwodną.
– Kiedy przylatują?
Lauren przygryzła wargę.
– Tu sprawa robi się śliska. Ich samolot ląduje na lotnisku
Tocumen o ósmej czterdzieści pięć.
Harry znów był przy minibarku.
– Gdzie wtedy będzie „Mario diCastorelli"?
– Kiedy wylądują, będzie właśnie wpływać na jezioro
Miraflores.
– Ile statek taki jak „DiCastorelli" potrzebuje czasu, żeby
przepłynąć jezioro? - spytał Mercer.
– Jakieś półtorej godziny.
– Jezu, mało czasu. Wystarczy opóźnienie przy odprawie i
jesteśmy załatwieni.
Lauren pokiwała głową.
– Dlatego powiedziałam, że sprawa jest śliska. Koniecznie
musimy mieć załatwiony transport z lotniska i łódź czekającą
na jeziorze. Niedaleko śluzy Pedro Miguel jest mała marina o
nazwie Jachtklub Balboa. Tam ją podstawimy.
– Znasz tam kogoś z łodzią? - spytał Mercer.
– Porozmawiam z Roddym - odparła szybko. - Stamtąd
komandosi będą mogli popłynąć do awaryjnych wrót śluzy.
Ustawiono je tam, kiedy budowano kanał jako jeszcze jedno
zabezpieczenie przed opróżnieniem jeziora Gatun. Atak od
strony tych wrót da naszym żołnierzom dodatkowy atut -
element zaskoczenia.
Mercer parsknął śmiechem.
– Dokładnie taki sam plan i my opracowaliśmy.
– Rozmawiałam o tym z ojcem, Horner się zgodził. To jest
jedyny sposób.
– Co z niszczycielem?
– USS „McCampbell" wpłynie na Zatokę Panamską mniej
więcej wtedy, gdy wylądują siły specjalne.
– Czyli jeśli będziemy potrzebowali silnego wsparcia
ogniowego, będziemy je mieli - powiedział Mercer.
– Nie wyobrażam sobie, żebyśmy potrzebowali dział i
tomahawków, ale tak, mamy je.
– A śmigłowce?
– Na statku są dwa SH-60 seahawk z uzbrojeniem powietrze-
woda. Załoga jeden z nich rozbraja, żebyśmy w razie czego
mogli go użyć do przerzutu żołnierzy.
Ponura mina Mercera zdradzała, jak bardzo jest świadom, że
balansują na ostrzu noża. Ojciec Lauren załatwił komandosów
- Mercer do końca wątpił, że to się uda - ale wcale nie
przybliżyło ich to do sukcesu. Cały czas mnóstwo rzeczy mogło
pójść źle. Głupi drobiazg, taki jak korek w drodze z lotniska,
mógł pokrzyżować im wszystkie plany. A wtedy szturm na
„Mario diCastorellego", z jego nieznaną liczbą marynarzy i
strażników, musieliby przypuścić Mercer, Lauren i sześciu
Francuzów, z których jeden - Bruneseau - nie był żołnierzem.
Rozglądając się po pokoju, zobaczył, że wszyscy są tak samo
jak on zdecydowani przeprowadzić atak, gdyby zielone berety
nie przybyły na czas. Najbardziej rzuciło mu się w oczy to, że
ostatnim drinkiem Harry'ego było piwo imbirowe z zaledwie
odrobiną whisky dla koloru. Nawet ten stary członek gotów
był odegrać swoją rolę w razie potrzeby, choć Mercer nie miał
pojęcia, jaka mogłaby to być rola. Harry zobaczył, że przyjaciel
mu się przygląda, i zasalutował szklanką.
Nieważne komu i czemu musieliby stawić czoła, Mercerowi
nie mógł się trafić lepszy zespół.
Wezwali Roddy'ego, żeby ocenił ich plan przez pryzmat
swojej wiedzy o kraju i kanale. Na szczęście okazało się, że ma
znajomego, którzy trzyma motorówkę w Jachtklubie Balboa.
– Co tu gadać? - powiedział, przekazując im tę dobrą
wiadomość. - Znam wielu ludzi z łodziami. Sam mam łódź w
miejskiej przystani. Ośmiometrowego sea-raya. Kiedy będzie
po wszystkim, możemy wszyscy razem nim popływać.
– O cholera! - zawołała nagle Lauren. Wszyscy się na nią
obejrzeli. - Broń. Potrzebuję dziesięć kawałków, żeby za nią
zapłacić.
– Dziesięć kawałków? - Foch uniósł brew.
– Dziesięć tysięcy dolarów.
– Sacrebleu.
– Ktoś tu dysponuje takimi pieniędzmi? - spytała.
Harry parsknął śmiechem.
– Ja.
– Ty? - spytały chórem cztery głosy. Mercer tylko zasłonił
oczy, wiedząc, skąd Harry ma pieniądze.
– Otworzyłem linię kredytową na piętnaście tysięcy dolarów
w kasynie hotelu Caesar Park. Nie mogłem przepuścić aż tyle. -
Nie dodał, że otworzył ją za pomocą platynowej karty Mercera.
- Mogę ją zamknąć i wypłacić wszystko w kasie. To proste jak
wyjęcie pieniędzy z konta.
– Wiesz, jakie jest oprocentowanie tego kredytu? - spytał
Mercer ze zgrozą.
– Nie jęcz - upomniał go delikatnie Harry. - Stać cię. Poza tym
będziesz mógł zatrzymać karabiny, jak skończymy. Będą z nich
świetne upominki dla chłopaków U Małego.
Mercer wyobraził sobie facetów ze swojego ulubionego baru
z bronią automatyczną. M-16 było prawie tak długie jak Mały
wysoki, a w wielkiej łapie Mike'a O'Reilly'ego wyglądałoby jak
zabawka. Zadrżał.
– Uznam to za wydatek służbowy i odpiszę sobie w
przyszłym roku od podatku, dziękuję bardzo.
– Jak chcesz - zgodził się łaskawie Harry.
Mercer spojrzał na Lauren.
– Skąd bierzesz broń?
– Moje kontakty przywiozą ją... - spojrzała na zegarek - ...za
godzinę.
– W takim razie będę się zbierał. - Harry wstał i chwycił
laskę.
– Nie myśl sobie, że cię puszczę samego. - Mercer ruszył za
przyjacielem, który był już w połowie drogi do drzwi. -
Wrócimy najszybciej jak się da.
– Ty płacisz za taksówkę - dał się jeszcze słyszeć głos
Harry'ego, zanim drzwi się za nimi zamknęły.

***

Wrócili pięćdziesiąt minut później i zastali trzech mocno


zdenerwowanych Panamczyków, którzy czujnie zerkali na
Focha, Bruneseau i dwóch uzbrojonych legionistów. Żaden z
nich nie przekroczył trzydziestki i wszyscy byli rozpaczliwie
chudzi. Na kanapach leżały trzy duże torby, otwarte i
ukazujące kolekcję broni, głównie z amerykańskiego demobilu
pozostałego po wojnie z contras. Lauren, prowadząc
monotonny monolog po hiszpańsku, oglądała każdą sztukę,
sprawdzając zamki, gniazda magazynków i ogólny stan. Foch i
jego dwaj żołnierze równie skrupulatnie badali paczki
amunicji.
– Cholera - rzucił Harry. - Tak musiała wyglądać garderoba
Sylvestra Stallone'a, kiedy kręcili Rambo.
– Rambo! Rambo! - powtórzyli jak papugi handlarze bronią,
kiedy usłyszeli to nazwisko.
– Lauren, ile za to płacimy? - spytał Mercer, trzymając torbę z
gotówką przy sobie.
– Pistolety są po dwieście, M-16 po tysiąc. Amunicja do
negocjacji. Harry zdążył przepuścić w kasynie trzy tysiące,
więc w torbie było jeszcze dwanaście, wystarczająco dużo, by
wyposażyć siły specjalne, Mercera i Lauren. Foch miał broń dla
swoich ludzi. Mercer spytał go, czy potrzebują amunicji.
– Przydałoby się nam trochę naboi 5,56 milimetra do
naszych FAMAS-ów - odparł porucznik. - Amunicji 9
milimetrów do H&K wystarczy.
Lauren kupiła osiem pistoletów i karabinów, a resztę
pieniędzy wydała na amunicję i kamizelki bojowe. Panamczycy
wyglądali na zadowolonych z transakcji i żartowali z nią,
pakując broń, której nie sprzedali.
Mercer odprowadził ją na bok, żeby ich nie usłyszeli.
– Skąd wiesz, że nie pójdą stąd prosto na policję?
Lauren się zaśmiała i przetłumaczyła jego słowa
handlarzom. Ci zaśmiali się jeszcze głośniej. Jeden z nich
sięgnął do portfela i pokazał legitymację. Był policjantem. Tak
jak pozostali.
– Nazwijmy to współpracą między agencjami - wyjaśniła
Lauren. - Obiecałam Freddiemu aresztowanie wszystkich
zamieszanych w spisek, jak tylko zatrzymamy „Mario
diCastorellego". Marię Barber zabierze od nas już dzisiaj
wieczorem.
– Ale za broń nam policzył? - wyzłośliwiał się Harry.
– Biznes jest biznes - powiedział panamski policjant z
mocnym akcentem. Odwrócił się do Lauren. - Vaya con Dios,
gringa.
– Zadzwonię jutro rano, jak opadnie kurz - odpowiedziała
mu po hiszpańsku i uścisnęli sobie ręce. Jeden z ludzi Focha
poszedł z policjantami, żeby przekazać im Marię.
– Teraz mamy żołnierzy, broń, łódź i wynajętą furgonetkę. -
Bruneseau wziął papierosa od Harry'ego.
– I cel - dodała Lauren. - Jak dotąd wszystko idzie dobrze.
– W takim razie dlaczego mam wrażenie, że coś
przeoczyliśmy?
Mercer ochrypł ze zmęczenia. Z jednej strony miał ochotę na
drinka, żeby się zrelaksować, z drugiej pragnął kofeiny, żeby
mieć siłę do działania. Zdecydował się na wodę.
– Przerabialiśmy to już naście razy.
Lauren usiadła na kanapie obok niego i napiła się z jego
butelki. Był to tak swobodny gest, że Mercer z trudem
powstrzymał uśmiech. Przywierali do siebie udami; tak łatwo,
tak słusznie byłoby objąć ją ramieniem. Lauren przechylała się
lekko w jego stronę, jakby go do tego zapraszała.
– Nie przychodzi mi do głowy nic, o czym moglibyśmy
zapomnieć. - Roddy wyglądał, jakby zapadał się w jeden z
miękkich foteli naprzeciwko nich.
– To mi właśnie nie daje spokoju. - Mercer potarł oczy i
spojrzał na zegarek. Północ. - Wszyscy powinniśmy iść spać.
Spotykamy się tu o szóstej? Wystarczy nam czasu, żeby się
przygotować?
Wszyscy pokiwali głowami. Roddy i Francuzi wyszli z
apartamentu, a Lauren skorzystała z przywileju kobiet i
czmychnęła do łazienki pierwsza. Harry dopiero co stamtąd
wrócił, więc życzył Mercerowi dobrej nocy, machnął
lekceważąco ręką i zamknął drzwi do swojego pokoju.
Mercer został na kanapie, próbując zapanować nad chaosem
w myślach. Szybko się poddał i tylko siedział z zamkniętymi
oczami.
– Śpisz? - szepnęła niedługo później Lauren. Była tak blisko,
że czuł zapach pasty do zębów w jej oddechu.
Uchylił jedno oko. Nachylała się nad nim, w koszulce ledwie
sięgającej ud. Niczym nieskrępowane piersi kołysały się na
wysokości jego oczu i musiał się wysilić, żeby spojrzeć wyżej.
Lauren odgarnęła ciemne włosy z twarzy, jej skóra jaśniała po
kąpieli.
– Jeśli chrapałem - powiedział - to spałem. Jeśli nie, to w
milczeniu przeklinałem Harry'ego za to, że znów zajął drugie
łóżko.
– Biedactwo. Gdyby nie jutro, zaprosiłabym cię do swojego.
Mercer zdołał podjąć żartobliwy flirt mimo walącego jak
szalone serca.
– Gdyby nie jutro, i tak byłabyś rozczarowana. Jestem
wykończony.
Uśmiechnęła się.
– W takim razie chodź ze mną. Ostrzegam, jak będziesz
chrapał, każę ci spać z Harrym.
– Też bym ci kazał, ale ten łobuz nie jest takim
dżentelmenem jak ja.
Zamrugała łobuzersko.
– Myślę, że na jedną noc mogłabym zaufać każdemu z was.
– A co będzie, jak trafi się okazja na drugą?
Wzięła go za rękę.
– Wtedy ty nie będziesz mógł zaufać mnie.
Terminal Hatcherly Consolidated,
Balboa, Panama

Kapitan Wong Hui obserwował krytycznym wzrokiem, jak


marynarze przywiązują grube liny do jego statku. Drugi koniec
liny był owinięty wokół napędzanych dieslami kabestanów na
końcu suchego doku. Potężne lampy zamontowane na
olbrzymim, przypominającym szopę budynku oblewały
białym światłem statek i czarną wodę chlupiącą o niedawno
wzniesione ściany. Wielkie wrota były otwarte i za kilka chwil
studwudziestometrowy statek chłodnia „Korvald" miał zostać
wciągnięty do doku, kończąc długą podróż z Szanghaju.
Kapitan Wong Hui rzucił kilka słów sternikowi, czując, jak
jego statek walczy z powolną falą pływu. Boczne stery
strumieniowe skorygowały jego kurs, ustawiając go na linii osi
wąskiego betonowego kanału. Walkie-talkie kapitana
zatrzeszczało i operator na drugim końcu budynku dał znak, że
jest gotów uruchomić kołowroty.
Wong wiedział, że jego statek został wybrany przez
COSTIND, chiński kombinat wojskowo-przemysłowy,
ponieważ był w nim zainstalowany nowoczesny system
chłodniczy, utrzymujący w stanie zamrożenia przewożone
nim mięso, ale także dlatego, że miał nadbudówkę
wystarczająco niską, by zmieścić się do suchego doku. Mimo to
zerkał czujnie na dach budynku, kiedy kabestany powoli
wciągały statek do środka. Z jego miejsca, dwanaście metrów
nad powierzchnią wody, do belek sklepienia brakowało jeszcze
piętnastu.
Chociaż po obu stronach „Korvald" miał po pięć metrów
luzu, Wong chodził z jednego skrzydła mostka na drugie,
sprawdzając, czy statek pozostaje dokładnie na osi doku.
Obejrzał się i zobaczył, jak rufa mija stalowe wrota, które
zaczęły się zamykać. Statek był w środku. Kołowroty
przeciągnęły go jeszcze trzydzieści metrów, aż wdzięcznie
wygięty dziób rzucił cień na nabrzeże i dwie przednie liny
opadły prawie pionowo do przypominających grzyby
pachołków.
Doświadczony marynarz niczym nie zdradził, że dotarcie do
Panamy zmniejszyło napięcie, które okradało go ze snu od
wypłynięcia z Chin. Dumnie wyprostowany, włożył do ust
papierosa i przypalił go zapałką. To, że dostarczył ładunek, nie
oznaczało, że niebezpieczeństwo minęło; wiedział to z
zaszyfrowanych rozkazów, które dostał po drodze od generała
Yu. Musi minąć co najmniej jeszcze jeden dzień, zanim wielki
podwieszany dźwig, normalnie używany do wyciągania
ciężkiej maszynerii z uszkodzonych statków, zabrałby z
„Korvalda" osiem rakiet średniego zasięgu DF-31.
Rakiety miały piętnaście metrów długości i ważyły po blisko
dziewięć ton bez atomowych głowic. Żeby dało się je
bezpiecznie wyładować, w Szanghaju zmodyfikowano luki
ładowni „Korvalda". Kapitan pamiętał, że kiedy pociąg z
rakietami przyjechał do miasta z Centrum Rakietowo-
Kosmicznego Wuzhai pod Pekinem, ułożenie członów
napędowych na specjalnych łożach głęboko w ładowni zajęło
robotnikom sześć godzin. Wong był pewien, że bez obecności
tylu wścibskich członków politbiura patrzących im na ręce jest
w stanie skrócić ten czas o połowę. Gdy kanał zostanie
zablokowany, Wong chciał opuścić panamskie wody
najszybciej jak to możliwe.
Gdyby generał Yu nie rozkazał mu czekać, najchętniej
wyładowałby rakiety już dzisiaj, ale miało się stać inaczej.
Wong cisnął niedopałek papierosa w oleistą wodę, dzielącą
„Korvalda" od nabrzeża, i patrzył, jak Liu Yousheng maszeruje
do opuszczonego trapu statku. Za nim szło dwóch uzbrojonych
żołnierzy i starzec, poruszający się nadspodziewanie szybko,
choć jego chód przypominał podskakiwanie ptaka. Wong
wiedział, że powinien okazać Liu szacunek, witając go na
pokładzie, ale nie mógł się do tego zmusić. Wysłał pierwszego
oficera, żeby ten zaprowadził Liu i jego ludzi do kajuty
kapitana, znajdującej się tuż za mostkiem.
Steward przyniósł herbatę akurat w chwili, kiedy Liu
Yousheng wszedł do kajuty. Dyrektor omal nie przewrócił
młodego marynarza, przepychając się obok niego. Dwaj
wartownicy stanęli pod drzwiami spartańsko urządzonego
pomieszczenia, a starszy mężczyzna w ciemnym garniturze
zatrzymał się w milczeniu obok Liu. Wong z trudem ukrył
niesmak na widok jego chorobliwej cery.
– Wong? - Liu nie przywitał się oficjalnie z kapitanem ani nie
przedstawił swojego gościa.
– Jestem Wong Hui, kapitan „Korvalda". - Wong się ukłonił,
wyczuwając bijącą od Liu furię.
– Pana pierwszy oficer powiedział mi właśnie, że nie pozwoli
pan na rozładowanie rakiet. - Głos Liu zabrzmiał jak stłumiony
ryk.
Wong nie zamierzał dać się zastraszyć na pokładzie
własnego statku i również podniósł głos.
– Z rozkazu generała Yu. - Podał Liu odszyfrowany zapis
najnowszych rozkazów. - Mamy nie rozładowywać rakiet ze
statku, dopóki kanał nie zostanie zamknięty. Jak pan widzi
tutaj, w drugim akapicie, generał wciąż ma wątpliwości co do
pana planu i nie chce ryzykować utraty DF-31 w razie
niepowodzenia. Mam rozkaz zatrzymać wszystkich oficerów i
załogę na pokładzie „Korvalda" i być gotowym w każdej chwili
opuścić port.
Liu przebiegł wzrokiem rozkazy, potem powoli je przeczytał.
Jego gniew przygasł, kiedy dostrzegł przezorność poleceń Yu.
Tu nie chodziło o próbę wykiwania go ani o podkopywanie jego
autorytetu. Yu chciał po prostu zabezpieczyć rakiety. W
chińskim arsenale było ich obecnie dwanaście, a dwie trzecie
tego stanu znajdowało się właśnie na pokładzie „Korvalda".
Stanowiły inwestycję o wiele cenniejszą niż złoto, które
wydano na operację „Czerwona Wyspa", i w przeciwieństwie
do złota nie dało się ich szybko zastąpić. Mimo to jednak
rozkazy brzmiały jak delikatna nagana.
– Zamierzam podnieść trap - ciągnął Wong - kiedy tylko
zejdziecie panowie z mojego statku, i spodziewam się, że
zostawi pan obsługę w pomieszczeniu kontrolnym, żeby
otworzyła wrota doku, jeśli będę musiał szybko odpłynąć.
– Generał bardzo się przejmuje bezpieczeństwem swoich
drogocennych rakiet - stwierdził Liu z sarkazmem. -
Powiedział, co mam zrobić z ruchomymi wyrzutniami, jeśli mi
się nie uda? To dość kosztowna inwestycja, a gdyby
Amerykanie je tu znaleźli, wybuchłby spory skandal.
Wong wzruszył ramionami.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Może generał Yu uważa, że pan
wie, co ma pan z nimi zrobić.
Liu odetchnął, żeby się uspokoić. Rozumiał, że nic nie
osiągnie, rozjuszając kapitana; Wong był kontrolowany tak
samo jak on. Wiedział, że mechanicy w terminalu mogą
rozmontować ciężarówki w kilka godzin i załadować ich części
na kontenery. Jego głos powrócił do jedwabistych tonów,
których używał z takim powodzeniem na zebraniach komisji i
podczas biznesowych negocjacji.
– Co pan wie o samych głowicach?
– Przed opuszczeniem Chin generał Yu kazał mi
zameldować, że zostały już załadowane na pokład okrętu
podwodnego, który przetransportuje je bezpośrednio tutaj.
Okręt ma napęd dieslowsko-elektryczny i musi po drodze
uzupełnić paliwo. Do punktu spotkania na północ od Society
Islands wysłano tankowiec. Ponieważ tankowanie musi się
odbyć w chwili, kiedy nie będą tego miejsca obserwować
satelity, nie mogę podać dokładnego czasu przybycia, ale
powinno ono nastąpić mniej więcej trzy tygodnie po
wypłynięciu z Chin.
Liu kiwnął głową.
– Doskonale, kapitanie. Ma pan swoje rozkazy i wygląda na
to, że ja mam swoje. Jeśli jutrzejszy plan się utrzyma, łódź
podwodna zabierająca ludzi z „Gemini" powinna dotrzeć do
Gamboi około dziesiątej czterdzieści pięć rano, co oznacza, że
kanał powinien zostać zablokowany około jedenastej.
– W takim razie rozpoczniemy wyładunek niedługo potem -
powiedział Wong, czujnie zerkając na starca, który patrzył na
niego jak grabarz na świeżego trupa.
– Sierżancie Huai - warknął Liu.
Podoficer wszedł do kajuty i zasalutował.
– Tak?
– Pan i pan Sun zostaniecie na pokładzie tego statku, dopóki
nie wrócę tu jutro, żeby nadzorować rozładunek. Kapitan
Wong ma uprawnienia, by opuścić dok w pewnych
okolicznościach. Pan Sun wie, jakie to okoliczności. Jeśli Sun
uzna, że kapitan próbuje odpłynąć w sytuacji niezaistnienia
tych okoliczności, pan ma do tego nie dopuścić. Zrozumiano?
– Tak jest. - Huai znów zasalutował.
Liu spodziewał się, że Wong zamelduje o tym generałowi Yu.
Liczył na to. Yu musi zrozumieć, że Liu nie podoba się, że o
zmianie planów informuje go zwykły kapitan statku, i że to Liu
kieruje operacją „Czerwona Wyspa". Spojrzał Wongowi w oczy,
żeby się dobrze zrozumieli.
– To nic osobistego, kapitanie.
Wong zaśmiał się krótko.
– Wiem, że nie. Gierki pana i generała Yu mnie nie
interesują. Wykonuję rozkazy, a politykę zostawiam innym.
– Sierżancie Huai, ilu ludzi pan potrzebuje, żeby wykonać
moje rozkazy?
– Ilu członków załogi jest na statku?
– Ośmiu oficerów i dwudziestu dwóch marynarzy - odparł
Wong.
– Będę potrzebował czterech ludzi.
– Doskonale. Kapitanie, do zobaczenia rano.
Liu zostawił mężczyzn patrzących na siebie niezręcznie w
kajucie kapitana i zszedł po schodach na główny pokład. Przy
trapie czekał na niego brygadzista.
– Proszę pana?
– Powiedzcie swoim ludziom, że mają wolne. Będziemy
rozładowywać statek dopiero jutro.
Wydając rozkazy, Liu nawet nie zwolnił kroku.
Spojrzał na zegarek. Północ. Musiał utrzymać operację w
toku jeszcze przez jedenaście godzin. Żołądek miał spokojny, za
to czuł narastający za oczami ból głowy. Kiedy rozmawiali w El
Mirador, Yu wiedział, że nie będą rozładowywać rakiet, dopóki
kanał nie zostanie zablokowany, ale rozmyślnie zataił tę
informację. To była nikczemna sztuczka, drobne zastraszenie,
które napełniało Liu tym większą goryczą, im dłużej o tym
myślał. „Czerwona Wyspa" miała pchnąć generała Yu o stopień
wyżej w strukturach władzy, a generał upokarzał człowieka,
który mu to umożliwiał.
Wong miał rację. Polityka. To było przekleństwo tego kraju.
Wystarczyłoby zmniejszyć o połowę wewnętrzne konflikty
wśród rządzących i „Czerwona Wyspa" byłaby niepotrzebna,
bo Chiny kontrolowałyby już cały basen Oceanu Spokojnego.
Cóż, pomyślał Liu z odrobiną dumy, dzięki mnie i wbrew im
samym, rząd dostanie to, czego chciał.

***

– Merrcerrr, Merrcerrr. - Głos wywlókł go z otchłani snu,


najgłębszego od wielu tygodni.
Otworzył oczy. Przed nim unosiła się twarz szara i
pomarszczona jak pomięta gazeta. Harry.
– Ugh! - jęknął. - Obudzenie się i zobaczenie ciebie jest gorsze
niż moje koszmary.
– Jest piąta trzydzieści, Romeo. Dźwignij poślady.
Mercer przypomniał sobie, że nie poszedł do łóżka sam, i
sięgnął ręką na drugą stronę łóżka. Lauren nie było.
– Już jest w łazience - poinformował go Harry. - Sądząc po
tym, jaka była wyspana, chyba się nie spisałeś.
– Nie dość, że jesteś zdeprawowanym draniem, to chyba do
tego wyposzczonym.
Mercer zsunął nogi z łóżka. Był zaskoczony, że poza lekkim
niepokojem w głębi duszy czuł się nie najgorzej.
– Poza tym - dodał, żeby zgasić Harry'ego - nic nie było.
Harry rzucił mu na kolana kłąb ciemnych ubrań.
– Z pozdrowieniami od Focha. To zapasowy mundur faceta,
który został wczoraj ranny, jak zwijaliście Marię.
– Co z nim? Wiesz?
– Kierowca ciągle siedzi na dołku. Udało mu się późno
wieczorem zadzwonić do pokoju Focha. Ten trafiony
wyzdrowieje.
– Widziałeś się z Fochem. Jak długo już nie śpisz?
Harry potarł szczecinę na brodzie.
– Kiedy człowiek jest taki przystojny jak ja, nie potrzebuje
wiele snu dla urody.
– Bardzo zabawne. - Mercer naciągnął czarne bojówki i
koszulkę.
– Obudziłem się o piątej, poszedłem do nich na dół i
usłyszałem, że nikt już nie śpi. Kiedy wróciłem na górę, Lauren
była w łazience. Widać tylko ty chcesz przespać całą zabawę.
– Chciałbym.
Ubranie leżało na nim całkiem dobrze, więc Mercer zawiązał
buty i poszedł za Harrym do salonu. Na kredensie stał dzbanek
i filiżanki do kawy. Aromat kawy był tak mocny, że Mercer
ożywił się, zanim wypił pierwszy łyk.
– Jakieś wieści o chłopakach z sił specjalnych?
Harry wzruszył ramionami.
– Nie wiem, czy Lauren dzwoniła już do ojca.
Lauren wyszła z łazienki, ubrana tak samo jak Mercer.
– Cześć, chłopaki. Komu mam podziękować za bojówki?
– Mnie - odparł szybko Harry. - Sam je uszyłem.
– Z długością trafiłeś, ale jeśli naprawdę uważasz, że mam w
pasie rozmiar trzydzieści sześć, będę musiała ci zrobić
krzywdę.
Mercer podejrzewał, że Lauren nie wspomni ani słowem o
tym, jak spędzili noc, chociaż nawet się nie pocałowali. Mylił
się. Podeszła do niego i przywarła ustami do jego ust.
– Jak ci się spało?
Mercer uśmiechnął się, patrząc jej w oczy.
– Nigdy lepiej.
– Mnie też.
– Przestańcie już - ostrzegł Harry - bo się porzygam.
Kiedy Bruneseau, Foch i czterech pozostałych legionistów
weszło do apartamentu, Mercer pił trzecią filiżankę kawy, a
Roddy przyszedł już z Miguelem. Chłopiec rozumiał, że ma się
wydarzyć coś ważnego, i chciał być ze swoimi dwoma
bohaterami najdłużej, jak to możliwe. Pamiętając o jego
niedawnej stracie, żaden z nich nie miał mu tego za złe. Było
tuż po szóstej. „Mario diCastorelli" miał za niecałą godzinę
wpłynąć na kanał, podczas gdy siły specjalne wciąż znajdowały
się dwie godziny drogi od niego.
Skurcz niepokoju w żołądku Mercera odrobinę się wzmógł.
Podczas śniadania, jeszcze raz omówili cały plan. Lauren
miała pojechać furgonetką po amerykańskich komandosów i
zabrać ich do Jachtklubu Balboa, gdzie Mercer, Roddy i
legioniści mieli czekać z łodzią. Żadne argumenty nie zdołały
przekonać Harry'ego White'a, żeby nie jechał z nimi. Później
siły specjalne miały przeprowadzić szturm na „Mario
diCastorellego". Gdyby im się jednak nie udało, Mercer chciał
być gotowy do poprowadzenia własnego ataku. Nie miał
złudzeń, że poradzi sobie z Chińczykami, którzy dopiero co
pokonali elitarny amerykański oddział, ale uznał, że pierwszy
szturm mocno przetrzebi liczbę obrońców na statku, co da mu
jakąś szansę.
Twarze naprzeciw niego były ponure i zacięte. Wszyscy
znali i akceptowali ryzyko. Francuzi chcieli pomścić
towarzyszy zabitych przez Liu Youshenga i Hatcherly
Consolidated. Roddy bronił ojczyzny w nadziei, że uchroni ją
przed popadnięciem w tyranię nieznaną od czasów Noriegi.
Lauren przysięgała bronić Stanów Zjednoczonych i nigdy w
całej jej wojskowej karierze nie miała do wykonania zadania
bardziej szczytnego. Gdyby im się nie udało, Ameryka
stanęłaby w obliczu zimnowojennej konfrontacji z
przeciwnikiem mającym przerażającą przewagę strategiczną.
A Harry? - zastanawiał się Mercer. Czemu on chciał brać w
tym udział? Jak wielu z jego pokolenia, Harry nie czekał na
pobór. Zgłosił się na ochotnika, żeby wziąć udział w II wojnie
światowej i zasłużył na miano członka Najwspanialszej
Generacji. Możliwe, że uważał, iż to starcie jest warte równie
wielkiego poświęcenia. A może, zaśmiał się w duchu Mercer,
uparty głupiec nigdy w swoim życiu przed niczym się nie
cofnął i za bardzo już mu to weszło w krew.
A dlaczego on, Mercer, narażał życie? Ze wszystkich
poprzednich powodów - z jednym dodatkowym. Nie widział
różnicy między dwutlenkiem węgla, który uśmiercił
wszystkich w obozie Gary'ego, a oddziałem żołnierzy, których
Liu wysłał nad rzekę, żeby ich zabili. Dla niego Chińczycy byli
odpowiedzialni za śmierć tych ludzi w takim samym stopniu,
co geologiczna anomalia. Mercer popatrzył na Miguela. Przez
samą tylko chciwość i ambicję Liu Youshenga niewinne
dziecko zostało sierotą. Chłopiec miał dźwigać to brzemię do
końca życia.
Mercera przez całe życie prześladowała myśl, że terrorystów,
którzy zabili jego matkę, za ich barbarzyństwo spotkała
pochwała. W tysiącu snów widział, jak świętują powodzenie
zasadzki, która jemu zabrała wszystko, a im nie dała nic.
Nienawidził przez to morderców jeszcze bardziej, głęboką,
pierwotną nienawiścią, którą miał zabrać ze sobą do grobu. Nie
wiedział, czy ukaranie Liu da Miguelowi jakąkolwiek
satysfakcję, kiedy będzie wchodził w dorosłe życie, ale
rozumiał aż za dobrze, jak może ucierpieć dusza chłopca, jeśli
plan Chińczyka się powiedzie.
– Chyba jesteśmy gotowi - powiedziała Lauren, gdy
skończyli naradę. - Kiedy rozmawiałam rano z ojcem,
powiedział, że komandosi wsiedli do samolotu o czasie. Udało
im się zabrać dodatkowy sprzęt łącznościowy, więc podczas
szturmu będziemy mogli utrzymywać w kontakt.
– Co z niszczycielem rakietowym? - spytał Foch.
– Niszczyciel USS „McCampbell" jest już w zasięgu
tomahawków i za dwie godziny będzie w stanie użyć swojego
działa VGAS. Nie wpłyną na panamskie wody terytorialne, ale
wystrzelą eksperymentalną sondę zwiadowczą na pokładzie
bezzałogowego zwiadowczego predatora.
– Jeśli Liu rozmieścił baterie SAM, żeby chronić swoje rakiety
jądrowe, wasza sonda nie przetrwa pięciu minut -
zaprotestował René Bruneseau.
Lauren spojrzała na niego z wyższością.
– Sonda ma radarowy przekrój kolibra. Bez obaw.
Jeden z legionistów pochylił się do przodu. Nazywał się
Rabidoux, był ciemnoskórym synem algierskiej matki i
francuskiego ojca. Jego bardziej niż wszystkich pozostałych
zaskoczyła wiadomość, że René również jest muzułmaninem.
– Byłem na ćwiczeniach NATO z amerykańskimi zielonymi
beretami. Nie będziemy potrzebowali niszczyciela, jego działa
ani rakiet. Myślę, że my sami też nie będziemy potrzebni.
Mercer skinął mu głową.
– Miejmy nadzieję, że masz rację. - Spojrzał na timeksa,
którego pożyczył mu Harry. - Jest już siódma. Wiem, że zajęcie
pozycji nie zajmie nam dużo czasu, ale proponuję się zbierać.
Całą broń zapakowano w tanie, nylonowe torby, żeby nie
wzbudzać zainteresowania w drodze do windy. Większość
grupy poszła do westybulu, a Miguel się uparł, żeby Mercer i
Roddy odprowadzili go do pokoju Herrarów.
– Na pewno nie mogę jechać z wami? - spytał. Zadał już to
pytanie kilkanaście razy.
– Musisz tu zostać i opiekować się moimi dziećmi - odparł
Roddy. - Kiedy mnie nie ma, słuchają ciebie.
– Ale możecie mnie potrzebować - upierał się chłopiec,
trochę nadąsany, i zaczął prosić po hiszpańsku.
Mercer podziwiał cierpliwość Roddy'ego. Mimo obaw
Herrara potrafił zachować spokój w rozmowie z Miguelem.
Mercer nie rozumiał słów, ale śledząc rozmowę, wychwycił
dokładnie moment kapitulacji, chłopca - zobaczył łzy w oczach
Miguela. Roddy powiedział do niego coś jeszcze i jak czarodziej
zdołał zmienić łzy w słaby uśmiech, a potem cichy chichot.
Nie jak czarodziej, zrozumiał Mercer. Jak rodzic.
Miguel uściskał ich obu i kazał Mercerowi obiecać, że będzie
uważał na pana Harry'ego.
– Powinieneś już wiedzieć - zażartował Mercer - że jeśli
Harry jest po naszej stronie, to ci drudzy powinni na niego
uważać. - Wykonał gest wyciągania z laski szpady, którą Harry
pokazywał Miguelowi. - Jest bardziej krwiożerczy niż stary
kapitan Morgan, kiedy przed wiekami łupił Panamę.
– Więc nie powinien pić rumu nazwanego imionami pirata?
- wyszeptał Roddy.
– Licencia poetica - odparł Mercer. - Poza tym nie wiem, czy
Jack Daniels był krwiożerczy.
Oddalił się korytarzem, żeby Roddy mógł się pożegnać z
Carmen. Nawet jeśli jej mąż nie zamierzał narażać się na żadne
niebezpieczeństwo, martwiła się o niego, a właściwie o nich
wszystkich.
W ciągu kilku minut, które zajęło im dotarcie na parking,
zaczął padać ulewny deszcz. Krople kłuły Mercera w twarz,
kiedy spojrzał w niebo, chcąc ocenić, jak długo ulewa potrwa.
Nad nimi rozciąga się kopuła sino-szarych chmur,
zasłaniających szczyty najwyższych budynków. Zanosiło się na
kilkugodzinną burzę.
Roddy pożyczył od szwagra pikapa, żeby zawieźć
legionistów i broń do Jachtklubu Balboa. Victor właśnie
skończył nocną zmianę w porcie Hatcherly; kiedy ładowano
broń na zamkniętą skrzynię samochodu, rozmawiał cicho z
Roddym. Żołnierzom będzie ciasno, ale mieli do przejechania
zaledwie dwadzieścia kilometrów. Lauren siedziała już za
kierownicą furgonetki, z włączonym silnikiem.
Mercer wsiadł do kabiny pikapa, żeby schować się przed
deszczem, Harry usiadł obok niego; ścisnęli się, kiedy Roddy
wskoczył za kierownicę. Victor pomaszerował na przystanek
autobusu.
– Victor mówi, że w nocy Hatcherly wyciągnęło z suchego
doku statek. Stał tam kilka tygodni, chociaż Victor jest pewien,
że nic przy nim nie robiono. Frachtowiec, który zajął jego
miejsce, ma około stu dwudziestu metrów długości. Uważa, że
to statek chłodnia, ale nie widział nazwy.
– Brzmi jak „Korvald".
Roddy kiwnął głową; z nosa kapały mu krople deszczu.
– Też tak myślę. Suchy dok jest całkowicie zabudowany, co
pozwoli Chińczykom wyładować rakiety po kryjomu.
– Tak też przywieźli ciężarówki wyrzutnie.
– Najpewniej - zgodził się Roddy.
– Jak tylko się spotkamy z siłami specjalnymi, uprzedzimy
USS „McCampbell". Zajęcie „Korvalda" to raczej zadanie dla
chłopaków z marynarki.
Roddy uruchomił silnik i ustawił samochód tak, że okno
Mercera zrównało się z oknem Lauren.
– Wszystko gotowe? - zawołał Mercer.
Lauren opuściła szybę o kilkanaście centymetrów.
– To będzie łatwizna. - Uśmiechnęła się szeroko. -
Powinniśmy być w jachtklubie około dziesiątej. Wszystko
zależy od odprawy na lotnisku.
– A my przygotujemy łódź. Do zobaczenia.
Lauren posłała mu całusa i wrzuciła bieg. Roddy zaczekał, aż
włączyła się do porannego ruchu, a potem zawrócił na
parkingu i wyjechał z hotelu w przeciwnym kierunku.
Dwadzieścia minut po wjeździe na szosę do Gamboi
zatrzymali się w Jachtklubie Balboa. Nazwa niezupełnie
pasowała do nieco zapuszczonego obiektu umiejscowionego
tuż pod śluzą Pedro Miguel. Z parkingu widzieli kontenerowiec
w jednej komorze i liniowiec pasażerski, który właśnie
wpływał do drugiej.
Tak jak Roddy przewidział, na parkingu klubowym nie stały
żadne inne samochody. Był wtorek rano, a pogoda odstraszała
żeglarzy. Deszcz uderzający w blaszany dach piętrowego
budynku klubu łomotał jak grad. W marinie stało kilkanaście
żaglówek i tyle samo motorówek, przycumowanych do
drewnianych kei. Jak w większości małych przystani były tu
łodzie spoczywające na drewnianych kozłach i poobijany
dźwig służący do ich wodowania. Na jednym z pomostów stał
niczym samotny strażnik dystrybutor paliwa.
Za przystanią rozciągało się długie na półtora kilometra
jezioro Miraflores. Sunęło nim z wolna kilka statków
towarowych. Wyglądały jak zapomniane zamczyska na
zasnutym mgłą mokradle. Ich reflektory z trudem przebijały
się przez ulewę, a dym z kominów ginął w ciemnych
chmurach. Ryk sygnału mgłowego poniósł się echem nad
sztucznym zbiornikiem.
Trzej mężczyźni wpatrywali się przez sekundę w jezioro, ale
słowa Harry'ego szybko przywróciły ich do rzeczywistości.
– Co za gówniana pogoda.
Mercer otworzył drzwi w tej samej chwili, kiedy Foch i René
wysiadali z tyłu pikapa. Za nimi wysypali się legioniści z
torbami z bronią. Tylko Harry i Roddy zaopatrzyli się w kurtki
przeciwdeszczowe, ale burza nie przeszkadzała żołnierzom.
Przeciwnie, wiedzieli, że pogoda ułatwi amerykańskim
komandosom przeprowadzenie szturmu.
Roddy zaprowadził ich wokół budynku i przez trawnik do
przystani. Wiatr gwizdał w olinowaniach żaglówek, fale
uderzały o ich kadłuby. Łódź, którą pożyczył, była
dziesięciometrowcem z pięciometrową wieżyczką do
wyciągania tuńczyków i kajutą, do której wchodziło się przez
przesuwane, szklane drzwi. Roddy wskoczył na pokład i
otworzył drzwi kluczem. Wszyscy stłoczyli się w kajucie, woda
z przemoczonych ubrań ociekała na spłowiała wykładzinę.
Żołnierze zajęli się sprawdzaniem stanu broni, nie zważając na
to, że są przemoknięci do suchej nitki.
– Wszystko w porządku? - spytał Mercer.
– Oui - odparł Rabidoux i podał mu jeden z pistoletów kaliber
45.
Mercer sprawdził, jak chodzi suwak, a potem wyjął
magazynek, żeby uzupełnić brak naboju, który właśnie
przeładował do komory. Mieli jeszcze dwie godziny, nie było
sensu ładować całej broni. Roddy przyniósł naręcze ręczników.
Rozdał je i odwrócił się do gazowej kuchenki, żeby zrobić kawę.
– Ktoś może ma talię kart? - spytał Harry z sofy. Bawił się
mechanizmem sprężynowym swojej laski.
Dziesięć po dziewiątej Lauren zadzwoniła z lotniska i
powiedziała Mercerowi, że samolot z Miami właśnie przyleciał.
Gdy Mercer się rozłączył, komórka Roddy'ego znów
zadzwoniła. To był Victor. Z hotelu pojechał autobusem do
punktu widokowego nad jeziorem Miraflores, żeby zaczekać na
„Mario diCastorellego". Mercer podał telefon Roddy'emu i
słuchał, jak ten rozmawia po hiszpańsku ze szwagrem.
– Statek jest właśnie w górnej z dwóch zachodnich śluz -
zameldował Roddy, kiedy skończył rozmawiać. Zachodnia
śluza znajdowała się po przeciwnej stronie kanału niż
przystań. - Wrota właśnie się zamknęły i zaczynają napełniać
komorę.
– Przepłynięcie jeziora zajmuje godzinę? - spytał Mercer.
Roddy przytaknął.
– W deszczu trochę dłużej.
– Rany, będzie na styk. - Mercer i Foch wymienili spojrzenia.
- Jak pan myśli?
– Myślę, że jeśli zielone berety nie zjawią się za czterdzieści
pięć minut, będziemy musieli zrobić to sami.
Mercer wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył ciemną sylwetkę
statku zbliżającego się do śluz.
– Zgadzam się. - Zadzwonił do Lauren. - To ja. Właśnie
dzwonił Victor. Nasz przyjaciel jest już w śluzie Miraflores.
– Pasażerowie właśnie zaczynają wychodzić. Na razie ani
śladu facetów w zielonych nakryciach głowy.
– Może nie będziemy mogli na nich zaczekać - powiedział
Mercer.
– Rozumiem, ale nie podoba mi się to.
– Nam też nie.
– Jak tylko wyjedziemy, zadzwonię.
– Potwierdzam. Lauren, uważajcie.
– Wy też.
Zadzwoniła piętnaście minut później.
– Jedziemy. Powinniśmy być u was za dwadzieścia minut.
Burza okropnie spowolniła ruch.
– To dobrze. Hej, daj mi porozmawiać z ich dowódcą.
– Mówi Jim Patke. - Łagodny głos zupełnie nie pasował do
wizerunku twardego komandosa, którego Mercer spodziewał
się zobaczyć. - Pan Mercer?
– Tak. Niech pan posłucha, chciałem omówić kilka
szczegółów ataku.
– Nie ma mowy. Plan, który ustaliliście z generałem
Vanikiem, jest do niczego. Takie rzeczy robi Delta Force i SEAL.
Nie my. Widziałem zdjęcia rejonu śluzy. Zabierzecie nas łodzią
na drugi brzeg kanału. Przedostaniemy się na grodź śluzy i
zeskoczymy na cel, kiedy będzie w komorze.
– Nie zostanie wam dużo czasu na opanowanie statku -
zauważył Mercer.
– Dowiemy się dopiero na miejscu, bo nikt nie ma żadnych
danych na temat załogi celu. - W głosie Patkego słychać było
gorycz.
Mercer rozumiał frustrację komandosa. Patke prowadził
swój zespół przeciwko nieznanym siłom, nie mając czasu na
ułożenie porządnego planu ani na przećwiczenie ataku. Na
pokładzie „diCastorellego" mogło być nawet stu chińskich
żołnierzy.
– Rozumiem - powiedział w końcu Mercer. - Jeśli uważacie,
że możemy się przydać, jest nas siedmioro, gotowych do
pomocy.
Wliczył Lauren, ale nie Roddy'ego ani Harry'ego. Roddy miał
kierować łodzią i nie przeszkadzać, dopóki sytuacja by się nie
wyklarowała.
Mercer nie mógł narażać ojca dzieciom.
– Nie ma mowy - odparł Patke. - Będzie wystarczająco
trudno nawet bez konieczności martwienia się o cywili.
Nie było sensu tłumaczyć, że weterani Legii Cudzoziemskiej
to nie cywile ani że sam Mercer brał udział prawdopodobnie w
większej liczbie akcji niż Patke czy którykolwiek z jego ludzi.
Poza tym Mercer upatrzył już sobie pozycję, którą chciał
wykorzystać, kiedy zielone berety będą zajmować statek
bombę. Roddy wspomniał o niej, kiedy przyjechali na przystań.
– W porządku - zgodził się. - Będziemy czekać.
Rozłączył się.
Bruneseau odchrząknął.
– No i?
– Zaatakują statek w śluzie. Roddy zabierze ich na drugi
brzeg kanału łodzią. Uważam, że reszta z nas powinna się
przenieść tam, gdzie cumują motorówki pilotów, na górnym
końcu komory śluzy.
Była tam mała przystań, używana wyłącznie przez zarząd
kanału, niecały kilometr od Jachtklubu Balboa. To stamtąd
przypłynęła motorówka, która przepędziła Mercera spod śluzy
Pedro Miguel po niefortunnym nurkowaniu Lauren. W razie
konieczności Mercer i jego oddział mogliby przejąć jedną z
dziesięciometrowych łodzi pilotów i przeprowadzić atak
ostatniej szansy na „Mario diCastorellego".
– Ruszamy od razu - oznajmił Foch. - Monsieur Herrara, czy
jest pan pewien, że nie będą nas o nic pytać, jeśli zaparkujemy
blisko tamtej przystani?
– Jeśli zaparkujecie na parkingu dla turystów oglądających
statki przepływające przez śluzę. Od parkingu dla
pracowników dzieli go ogrodzenie z siatki. Pikap przebije się
przez nie bez problemu.
Harry otworzył drzwi i wszedł do saloniku. Jego kurtka
lśniła od deszczu, a kiedy zdjął kaptur, woda polała się
strugami na podłogę. Był na mostku, wypatrywał
„diCastorellego".
– Chyba go widziałem. - Odłożył lornetkę i wytarł dłonie w
spodnie, żeby wyciągnąć papierosa z wymiętej paczki. -
Widziałem też parę innych frachtowców za nim i statek z
wielką białą nadbudówką właśnie wypływający ze śluzy
Miraflores. To musi być panamaks pasażerski.
Roddy spojrzał na manifest, który zdobył dzięki Essie Vega.
– Frachtowce to „Robert T. Change", „Englander Rose" i
„Sułtana". Statek wycieczkowy to „Rylander Sea".
Harry zamyślił się, usłyszawszy te nazwy. W milczeniu palił
chesterfielda.
– Na „Rylander Sea" płynie około pięciu tysięcy pasażerów i
załogi - dodał Roddy. - Rejsy tranzytowe są jednymi z
najbardziej popularnych, więc statek będzie pełny. Poza tym
jest uważany za statek luksusowy, a cena za kajutę jest prawie
dwa razy wyższa niż na innych. Pasażerowie będą starszymi
ludźmi, bo mają pieniądze i czas na dwudziestopięciodniowy
rejs z Alaski do Puerto Rico.
Mercer zmarszczył czoło, zastanawiając się nad tym, co
powiedział Roddy.
– Jeśli nie będziesz potrzebny zielonym beretom przy śluzie,
chciałbym, żebyś wrócił na ten brzeg jeziora i był gotów ostrzec
statki, gdyby zanosiło się na to, że nie zapobiegniemy eksplozji.
– Przy odrobinie szczęścia będę znał pilota.
Foch wstał.
– Musimy ruszać.
– Weźcie samochód. Dołączę do was, kiedy przyjedzie
Lauren - powiedział Mercer.
– D'accord.
– Harry, myślę, że powinieneś zostać z Roddym.
– Nie wątpię, że tak myślisz - odparł Harry. - I zostałbym,
gdyby nie jeden mały problem. Żaden z was nie wie, jak
sterować statkiem rozmiarów „diCastorellego". Jeśli Patke i ty
wpadniecie w kłopoty, będziecie mnie potrzebować. Mam
dwadzieścia parę lat doświadczenia z frachtowcami, z wieloma
jako kapitan. Jestem jedyną tu osobą, która będzie potrafiła
nim sterować, jeśli Chińczycy przyczepią do niego łódź
podwodną i spróbują go rozbić w Przekopie Gaillarda.
Mercer popatrzył w niebieskie oczy Harry'ego, zmagając się
ze swoim poczuciem obowiązku i lojalności.
– Nie możesz mi mówić, co mam robić, przez radio?
– Nie. Muszę tam być, żeby widzieć, jak statek reaguje. - Dalej
się sobie przyglądali. - Hej, nie myśl, że nie wolałbym siedzieć
na swoim stołku U Małego.
Mercer oderwał wzrok od Harry'ego i zerknął na Focha. Było
jasne, o co mu chodzi.
– Nie martw się, przyjacielu - odezwał się po francusku
legionista. - Spłacę dług za to, że uratował mi pan życie, i będę
go chronił za wszelką cenę.
– W porządku. Lauren i ja dołączymy do was za parę minut.
Legioniści schowali broń do toreb i wyskoczyli przez burtę
na brzeg. Bruneseau poszedł przodem, Foch trzymał się blisko
Harry'ego. Harry nie podpierał się laską i Mercer widział, że
starzec idzie równym krokiem, mimo protezy. I w nim, jak w
Mercerze, buzowała adrenalina.
Dziesięć minut później na pokład łodzi wskoczyło kilka par
stóp. Lauren otworzyła drzwi i wykręcając wodę z włosów,
weszła do środka. Za nią szło sześciu komandosów z formacji
zielonych beretów. Mercer wstał, żeby przywitać się z Patkem.
– Philip Mercer.
– Kapitan Jim Patke.
Patke miał około trzydziestu lat, niebieskie oczy i jasne
włosy, nieco dłuższe niż dopuszczał wojskowy regulamin.
Trochę niższy od Mercera, był proporcjonalnie zbudowany.
Miał mocny uścisk ręki. Biła od niego pewność siebie, której
nabiera się po latach szkolenia. Mercer przedstawił Roddy'ego
Herrarę.
– Proszę mi wybaczyć - powiedział komandos - ale ze
względów bezpieczeństwa operacyjnego nie przedstawię
moich ludzi.
Pięciu pozostałych komandosów wyglądało jak odlani z
jednej formy - wysportowani, ale bez sterydowego
umięśnienia filmowych bohaterów. Mercer widział w ich
oczach inteligencję oraz lekki błysk ekscytacji udziałem w
akcji, nawet tak kiepsko przygotowanej.
Postawili swój bagaż na podłodze i szybko zaczęli się
przebierać w czarne mundury.
– W mojej torbie, tam, jest zapasowe radio - powiedział
Patke, ściągając koszulę i dżinsy. Wskazał torbę ruchem głowy.
Lauren wyjęła z niej radio. - Potrafi się pani nim posługiwać,
pani kapitan?
Lauren włączyła radio, włożyła słuchawkę do ucha i
przypięła mikrofon krtaniowy.
– Tak jest.
– Kanały pierwszy do czwartego to ja i moi ludzie. - Patke nie
wydawał się skrępowany tym, że się przy niej rozbierał. - Damy
znać, kiedy je zmienimy. Pani kryptonim to Anioł. My jesteśmy
Diabeł Jeden do Sześć. „McCampbell" to Niebo. Będzie na
kanałach piątym, szóstym i siódmym. Niech się pani z nimi
teraz skontaktuje i sprawdzi, czy słuchają.
– Niebo, Niebo, tu Anioł. Sprawdzam połączenie. Odbiór.
– Anioł, tu Niebo, słyszę głośno i wyraźnie. Odbiór. -
Oficerem łącznościowym na pokładzie „McCampbella" była
kobieta. - Raport sytuacyjny?
– Diabły i Anioł gotowe. Cel jest... - Lauren spojrzała na
Mercera, który jej szybko podpowiedział - ...piętnaście minut
od wejścia do śluzy. Wypłynie z komory i ruszy do przekopu za
jakieś pół godziny.
– Rozumiem, Anioł. UAV leci wystarczająco nisko, żeby
widzieć przez chmury. Mamy statek pod stałą obserwacją.
Niebo czeka w gotowości z całym gniewem, jakiego możecie
potrzebować.
Lauren wiedziała, że oznacza to, że działo VGAS namierzyło
już „Mario diCastorellego", a śmigłowiec Seahawk jest gotowy
do startu.
– Potwierdzam, Niebo. Anioł, bez odbioru.
– Obejrzyjmy broń - powiedział Patke, kiedy skończył się
przebierać. Mercer postawił na stole drugą nylonową torbę.
Komandosi błyskawicznie rozdzielili sprzęt między siebie. W
kilka sekund każdy z nich rozłożył swoje M-16 na części
pierwsze, po czym jeden z nich sprawdził dokładnie wszystkie
karabiny. Następnie to samo zrobili z pistoletami.
– Nie strzelaliście z nich? - spytał Patke.
Lauren pokręciła głową.
– Dostaliśmy je dopiero wczoraj wieczorem.
Patke skrzywił się z obrzydzeniem.
– Coraz lepiej. - Spojrzał na zbrojmistrza, który sprawdzał
broń. - I jak?
– Nie mogę zagwarantować celności, ale wszystkie są w
dobrym stanie, sir. - Żołnierz popatrzył na Lauren. - Sprzęt
rządowy?
Nie była zaskoczona, że wydedukował to po krótkich
oględzinach broni. Ci ludzie byli najwyższej klasy ekspertami
w swoim fachu.
– Dostałam je od mojego kontaktu w tutejszej policji.
– Mnie to wystarczy - oznajmił zbrojmistrz, a jego koledzy,
choć niezadowoleni, że będą walczyć nieznaną bronią, nie
protestowali.
– Och, jeszcze jedno. Pan Herrara będzie musiał zostać z
nami - oznajmił Patke.
– Wykluczone - warknął Mercer. - To największy cywil z nas
wszystkich.
– Być może, ale to też jedyna osoba, która potrafi sterować
tym statkiem. Żaden z moich chłopaków nie ma doświadczenia
z niczym większym od dziesięciometrowej łodzi desantowej.
Możemy zająć statek, ale jeśli nie uda się nam go
wyeliminować, Chińczycy będą mogli go odbić większymi
siłami.
Mercer znów chciał zaprotestować. Być może to on powinien
zgłosić się na ochotnika. Tak podpowiadał mu instynkt, ale
geolog nie miał pojęcia, jak sterować statkiem rozmiarów
„Mario diCastorellego". Tylko Roddy to potrafił. Niech to szlag.
Roddy uciął dalsze spory.
– Zgadzam się.
Nie było sensu przypominać, co ryzykował, idąc z
Amerykanami. Miłość do rodziny biła z jego oczu i dumnie
wyprostowanych ramion.
– Dobrze. - Patke popatrzył na swoich ludzi. - Kiedy
opanujemy statek, ustalimy, jak są odpalane ładunki, i je
rozbroimy. Dwaj moi ludzie są ekspertami od materiałów
wybuchowych. Pan Herrara będzie płynął dalej, żeby
Chińczycy nie mogli przeprowadzić abordażu z motorówek.
– My będziemy czekali po górnej stronie śluz - powiedział
Mercer.
Roddy stał przy oknie i przez ulewę wypatrywał „Mario
diCastorellego".
– Panowie, chyba pora. Jest tuż przy śluzie.
Pozostali podeszli do okna. Widoczny przez zasłonę deszczu
drobnicowiec wznosił się nad wodami niczym poznaczona
rdzawymi zaciekami katedra. Czteropiętrowa nadbudówka,
pomalowana na brudno-niebiesko, z pojedynczym kominem
plującym czarnym dymem, umieszczona była na rufie. Z
niskiego pokładu sterczały trzy dźwigi na cienkich
wspornikach, przypominające olbrzymie insekty, mogące
odnóżami rozdzierać każde ścierwo, nad którym by się
pochyliły. Dziób wznosił się do góry, a obok kotwicy kołyszącej
się na grubym łańcuchu widniały spłowiałe litery nazwy.
Wygląd zapuszczonego statku nie zdradzał niczym
śmiercionośnej zawartości jego ładowni.
– Musimy ruszać - powiedział Roddy.
Patke włożył słuchawkę do ucha i powiedział Lauren, że
zaczynają na kanale pierwszym. Wszyscy członkowie oddziału
sprawdzili połączenie ze sobą nawzajem i z niszczycielem.
Mercer uścisnął dłoń Roddy'emu i kapitanowi Patkemu.
Lauren uścisnęła Roddy'ego i zasalutowała krótko oficerowi sił
specjalnych.
– Powodzenia, kapitanie.
Nie trzeba było mówić nic więcej. Roddy wspiął się na
mostek i włączył silniki. Mercer i Lauren zaczęli zbiegać z
pomostu. Chwilę później usłyszeli, że warkot silnika łodzi się
zmienia - Roddy odbił od nabrzeża. Przepłynięcie przez kanał i
wysadzenie komandosów na drugim brzegu miało mu zająć
kilka minut. Mercer oceniał, że Patke będzie czekał do ostatniej
chwili, a potem zaatakuje komorę i dostanie się na statek
bombę. Co będzie później, nie miał pojęcia.
Spojrzał na Lauren, biegnącą obok niego w strugach
tłuszczu. Wyglądała na rozluźnioną, oddychała głęboko i
równo. Dłonie lekko zacisnęła w pięści. Kiedy poczuła na sobie
jego spojrzenie, odwróciła się do niego. Jej oczy błyszczały,
nawet w przyćmionym świetle.
Mercer zagłuszył w siebie to, co do niej coraz mocniej czuł, i
spojrzał przed siebie, w ulewę, mrużąc oczy; w żołądku mu się
kotłowało.
Śluza Pedro Miguel, Kanał Panamski, Panama

Pikap stał zaparkowany na środku parkingu dla gości,


samotny, wystawiony na bezlitosną ulewę. Harry siedział na
przednim fotelu. Po raz czwarty czytał manifest i czuł, że coś
nie daje mu spokoju. Okna były zamknięte, więc w
samochodzie było siwo od dymu. Kiedy nadbiegli Mercer i
Laureti, zgasił papierosa i przesunął się tak, że Lauren usiadła
między nimi dwoma.
– Popłynęli?
– Tak - odparł Mercer. - Zabierają ze sobą Roddy'ego na
pokład „Mario diCastorellego".
Harry nie był zaskoczony tą wiadomością. Właściwie,
pomyślał Mercer, Roddy też nie był. Obaj wiedzieli, że zielonym
beretom będzie potrzebny pilot i rozmyślnie nikomu o tym nie
mówili.
– Chyba dadzą sobie radę - ciągnął Mercer. - Patke i jego
ludzie wyglądają na niezłych twardzieli. Powiedziałem, że
będziemy gotowi im pomóc, jak tylko zajmą statek. - Pochylił
się, żeby spojrzeć przyjacielowi w oczy. - Harry, skoro Roddy
będzie pilotem, twoja obecność na statku nie jest niezbędna.
Chciałbym, żebyś został w samochodzie.
– I dał się złapać strażnikom Liu, którzy bez wątpienia się
gdzieś tu czają? Zapomnij - prychnął Harry. - Poza tym jeśli
komandosom się nie uda, jest szansa, że Roddy nie będzie w
najlepszej formie. Jeśli będą potrzebować ciebie, będą
potrzebować i mnie.
– Jesteś pewny, że poradzisz sobie z takim statkiem?
– To jak spadanie z roweru. - Harry lekceważąco machnął
ręką. - Zrób to raz i nigdy więcej nie zapomnisz.
Lauren się uśmiechnęła.
– Z tą metaforą coś jest chyba nie tak.
– Tak samo jak z głową Mercera, jeśli myśli, że nie dam sobie
rady z takim statkiem.
Lauren przetarła zaparowaną przednią szybę. Oddychali
ciężej niż zwykle i czuli klaustrofobię z powodu ściśnięcia w
malutkiej kabinie szoferki. Mercer podejrzewał, że pięciu
mężczyzn z tyłu ma jeszcze gorzej.
René Bruneseau postukał w szklaną przegrodę między
kabiną a zabudowaną skrzynią samochodu. Harry ją odsunął.
– Mogę prosić papierosa? - spytał Francuz.
– Proszę. - Harry podał mu paczkę, ale dopilnował, żeby do
niego wróciła.
– Kiedy zaatakują statek?
Pytanie było retoryczne. Zielone berety miały się zgłosić
przez radio tuż przed uderzeniem. René zadał je tylko po to,
żeby rozproszyć trawiące ich wszystkich zdenerwowanie.
– Pewnie tuż przed wypłynięciem ze śluzy. Powiedzmy, za
dwadzieścia minut.
Patrzyli w milczeniu, jak małe lokomotywy wciągają statek
do wielkiej komory. Kiedy wrota się za nim zamknęły, zaczął
dziesięciometrową podróż w pionie na wysokość Przekopu
Gaillarda i jeziora Gatun. Następny frachtowiec, płynący za
„diCastorellim", wpłynął do drugiej komory, częściowo
zasłaniając statek bombę. Był to stary transportowiec
przypominający konstrukcją statki liberty z czasów II wojny
światowej, z umieszczoną na środku nadbudówką i wysokim
forkasztelem. Bomy jego dwóch dźwigów wyglądały jak
szkieletowe palce.
– Który to statek? - spytał Harry.
Mercer miał lepszy niż Harry widok z samochodu na
przekop.
– „Robert T. Change".
Widział, że statek wciągnął białą, trójkątną flagę z czerwoną
kropką. Był to proporczyk oznaczający pilota na pokładzie. Nie
widział flagi państwowej, więc nie wiedział, gdzie go
zarejestrowano.
– Anioł, Niebo, tu Diabeł Jeden. - Lauren wyjęła słuchawkę z
ucha, tak że wszyscy słyszeli głos dobiegający z maleńkiego
głośnika.
– Mów, Diabeł, tu Niebo - odparła oficer łącznościowa z
pokładu „McCampbella".
– Jesteśmy na pozycjach. Zero minus cztery minuty.
– Potwierdzam - odparli jednocześnie Lauren i niszczyciel.
Z odległości niecałych dwustu metrów wyglądało na to, że
„Robert T. Change" wypłynie z komory przed „Mario
diCastorellim". Wszyscy widzieli dziób mniejszego statku
wychylający się z wrót otwieranych siłą hydropomp. O wiele
większy „diCastorelli" tkwił wciąż na środku swojej komory.
– Nie tak się to zazwyczaj odbywa - powiedziała
zdenerwowania Lauren. - Zawsze pierwszy wypływa ten, który
pierwszy wpłynął. Nigdy nie pozwalają statkom mijać się w
śluzie, chyba że któryś coś zatrzymało.
– Cóż, zrywa się wiatr - zauważył Harry, patrząc na ołowiane
niebo. - „Mario" może mieć kłopoty. Kilka razy sam tędy
płynąłem, w latach pięćdziesiątych. Raz widziałem, jak po
uderzeniu wiatru o frachtowiec muł został ściągnięty z torów
do śluzy.
Lauren nagle wepchnęła sobie słuchawkę do ucha.
– Diabeł Jeden, tu Anioł - odezwała się, spięta.
– Mów, Anioł.
– Cel może być zatrzymany na kilka minut. Przypomniałam
sobie właśnie, że będą potrzebować czasu, żeby nurkowie
przygotowali kadłub do przyczepienia łodzi podwodnej.
Przypomniała sobie szczegół, o którym wszyscy inni
zapomnieli, i dzięki jej refleksowi kapitan Patke nie rozpoczął
szturmu za wcześnie.
– Potwierdzam, Anioł. Dzięki. Bez odbioru.
Lauren odetchnęła z ulgą.
– Dobra robota - powiedział Mercer i przykrył jej dłoń swoją.
Nie cofnęła jej.
– Nie mogę uwierzyć, że o tym zapomniałam.
Nie widzieli już „Mario diCastorellego", „Robert T. Change"
zasłonił go całkowicie. Małe, srebrne lokomotywy, wyciągające
statek ze śluzy, wyglądały jak cyrkowcy mocujący się z
krnąbrnym słoniem. Mercer się wychylił. Widok kanału
zasłaniały mu magazyny, warsztaty i inne budynki niezbędne
do funkcjonowania kompleksu. Nawet gdyby nie zasłaniały,
odległość była za duża, żeby zobaczył następny statek
czekający cierpliwie pod śluzą na swoją kolej pokonania
wodnej drabiny. Drugi koniec śluzy był oddalony od miejsca, w
którym stali, o prawie kilometr.
Nieważne, jak wielkie były statki pokonujące kanał,
pomyślał, nic nie mogło konkurować z rozmiarami tego
stuletniego cudu inżynierii.
Ostre stukanie w szybę od strony Mercera sprawiło, że
wszyscy podskoczyli.
W deszczu, ubrany w kamuflujące poncho, stał chiński
żołnierz. Gumowana tkanina ociekała wodą i nie ukrywała lufy
pistoletu maszynowego, którą stukał w szybę. Przełykając gulę
strachu, Mercer otworzył okno.
– Co tu robić? - spytał żołnierz ze złością łamanym
angielskim.
– Oglądam statki z żoną i jej dziadkiem. Pracował przy
budowie kanału.
Kiedy budowę kanału zakończono, Harry'ego jeszcze nie
było na świecie, ale Mercerowi nic lepszego nie przyszło do
głowy, żeby wytłumaczyć, czemu podziwia widoki w tak podłą
pogodę.
– Pada. Nie widać. Wy jechać.
– Pojedziemy za kilka minut. - Mercer uśmiechnął się
najbardziej przyjaźnie, jak potrafił. - Jak tylko przepłynie
następny duży statek wycieczkowy.
– Wy jechać teraz!
Żołnierz odsunął fałdę poncho, ukazując charakterystyczny
kształt typu-87 Bullpup.
Mercer chciał zaprotestować, ale wyraz twarzy Chińczyka
niespodziewanie się zmienił - od złości przez dezorientację po
cierpienie. A potem żołnierz nagle zniknął. Mercer otworzył
drzwi i zobaczył poncho i bezkrwistą rękę znikające pod
samochodem. Obejrzał się. Od strony Harry'ego właśnie
podnosił się z ziemi porucznik Foch. Energicznym gestem,
niewymagającym dalszych wyjaśnień, wepchnął nóż do
pochwy zwisającej z pasa.
Nikt nie poczuł, jak legionista wysiadał z samochodu ani nie
słyszał, jak pod nim przepełzał. Chwilę później Foch był z
powrotem za szklaną przegrodą.
– Widziałem, jak szedł przez parking - wyjaśnił. - Pewnie za
chwilę wezwałby swoich kumpli.
– Oui, oui, oui - przytaknął Harry - Co do jednego.
Lauren się nie zgodziła.
– Najprawdopodobniej jego dowódca czeka właśnie na
meldunek.
– Diabeł Jeden do Nieba. Zero za dwie minuty. - Głos Patkego
jakby dochodził z jej głowy.
– Wchodzą za dwie minuty - powiedziała pozostałym.

***

– Foch, jak pan uważa - spytał Mercer przez ramię, nie


patrząc na legionistę; obserwował ogrodzenie z siatki
oddzielające parking dla turystów od parkingu dla
pracowników kanału. - Ile czasu zajmie im opanowanie statku?
– Jeśli Liu zostawił minimum załogi, jak przypuszczaliśmy, i
biorąc pod uwagę element zaskoczenia, nie powinno to
potrwać dłużej niż siedem do dziesięciu minut. Powiedzmy,
dwóch na mostku, dwóch na stanowiskach załogi i dwóch w
maszynowni.
Mercer uruchomił silnik.
– W porządku.
– Co ty robisz? - spytała Lauren.
– Masz rację. Tego chińskiego żołnierza zaczną szukać. Nie
możemy tu stać dziesięć czy piętnaście minut. Równie dobrze
możemy wcześniej dobrać się do łodzi pilotów.
– Nie powinniście uprzedzić Patkego? - spytał René.
– Nie - odparła Lauren. - Ma już dość na głowie.
Od ogrodzenia dzieliło ich sto metrów. Przezroczysta ściana
drucianej siatki ciągnęła się od brzegu wody aż po szosę do
Gamboi. Mercer ruszył na niskim biegu, nie chcąc wzbudzać
podejrzeń. Kiedy przejechali kawałek po mokrym asfalcie,
widok we wstecznym lusterku się zmienił i geolog zobaczył, że
wielkie wrota otworzyły się przed „Mario diCastorellim". Statek
był właśnie wyciągany za pomocą grubych lin przez
lokomotywy.
Dwadzieścia metrów przed ogrodzeniem Mercer zrozumiał,
że wszystko, co teraz zrobią, i tak będzie wyglądało podejrzanie
dla strażników, których Liu rozstawił tutaj na czas przeprawy.
Wdepnął gaz do dechy. Silnik ryknął, a koła zmieniły płytkie
kałuże w obłoczki mgły, wzbijające się za nimi jak dym.
Nagle powietrze dookoła nich eksplodowało tak głośno, że
poczuli ból w uszach.
Przez ułamek sekundy byli pewni, że „Mario diCastorelli"
wybuchł. Chwilę później zobaczyli błyskawicę i usłyszeli
kolejny huk grzmotu. To była tylko burza.
– Trzymajcie się! - zawołał Mercer, kiedy dojechali do
ogrodzenia.
Kierował się na jeden ze słupków. Samochód leciutko
zwolnił, kiedy stal wygięła się pod zderzakiem, a długi odcinek
siatki obwisł i znikł pod kołami. Przejechali po siatce i Mercer
znów przyspieszył, pędząc przez wielki parking dla
pracowników, pomiędzy rzędami samochodów. Na drugim
końcu znajdowała się gruntowa droga, biegnąca za ciągiem
niskich zabudowań. Mercer skręcił w nią, osłonięty od kanału
blaszanymi budynkami, i zwolnił dopiero przy rampie do
wodowania. Obok niej znajdował się krótki kanalik z
betonowym nabrzeżem, do którego przycumowano łodzie
zarządu kanału. Były to mocne, małe motorówki o czarnych
kadłubach i białych nadbudówkach z licznymi okienkami dla
lepszej widoczności na ruchliwym kanale. Każda była
obwieszona pomarańczowymi kołami ratunkowymi i innym
sprzętem.
Mercer zahamował z piskiem opon przy nabrzeżu. Poczuł
raczej, niż usłyszał wysypujących się z tyłu legionistów.
Wyciągnął zza paska pistolet i przeładował go, choć nie sądził,
żeby jakiś pracownik stawiał opór francuskim żołnierzom z
groźnie wyglądającymi FAMAS-ami.
– Tu Diabeł Jeden. Dostaliśmy się na cel niewykryci.
Przechodzimy na kanał dwa.
Lauren domyśliła się, że kapitan Patke i jego ludzie po prostu
przeskoczyli na pokład statku z grodzi i ukrywali się teraz
gdzieś na pokładzie „Mario diCastorellego". Zmieniła kanał
małego radia, a dowódca komandosów kontynuował raport.
– Cel jest utrzymywany na miejscu po wyjściu ze śluzy,
prawdopodobnie na czas przymocowania łodzi podwodnej.
Statek, który właśnie wypłynął z drugiej komory, również się
zatrzymał, a trzeci znajduje się w śluzie i właśnie ma zostać
podniesiony. Poza tym uprzedzam, że ściany wokół komór są
pełne silnie uzbrojonych Chińczyków.
– Potwierdzam, Diabeł Jeden. Nie zapominajcie, że zarząd
kanału umieścił na każdym przepływającym statku po dwóch
panamskich żołnierzy. Odbiór.
– Nie zapomnieliśmy, Anioł. Bez odbioru.
Prowadzeni przez porucznika Focha dotarli do jednej z
motorówek pilotów niezauważeni. Pokonanie zamka w
drzwiach było żartem; porucznik wyłamał go jednym
kopnięciem. Sierżant Rabidoux, ekspert od elektroniki i
uzbrojenia, pobiegł prosto do kokpitu, żeby dostać się do kabli
zapłonu pod przypominającą samochodową deską rozdzielczą.
Harry, jak zwykle nieskłonny do wysiłku większego niż
konieczne minimum, poszedł za nim i znalazł kluczyki w
uchwycie na kubki.
Zadzwonił nimi i młody żołnierz wstał z podłogi, lekko
zawstydzony.
– Nie uruchamiajcie jeszcze silnika - uprzedził Mercer. -
Mamy wystarczająco dobry widok na przystań, żeby widzieć,
czy ktoś się zbliża. Nie ma sensu ściągać na siebie uwagi.
– Co teraz? - spytał Bruneseau.
– Czekamy na sygnał od Diabła Jeden - odparła Lauren.
Stanęła obok Mercera i patrzyła na chłostaną deszczem
przystań. - A kiedy im się uda, wracamy do domu.
Za rufowym oknem i małym rufowym pokładem płynęły
zielone i ciężkie wody kanału. Na przeciwnym brzegu ziemię
niedawno ubito w łagodne zbocze, by ograniczyć lawiny,
bezustannie grożące zasypaniem kanału. Tam, gdzie otwarte
łąki przechodziły w betonowe mury śluzy, „Mario diCastorelli"
stał bez ruchu między wysuniętymi ścianami komory,
przypuszczalnie czekając na sygnał od nurków, że łódź
podwodna została przymocowana. Obok niego, kilka długości
od śluzy, czekał „Robert T. Change". Za nim kołysał się
„Englander Rose", prawie dokładna kopia frachtowca
poprzedzającego go na kanale.
Błyskawica strzeliła poszarpanymi odnogami
niebezpiecznie blisko ziemi. Grzmot przetoczył się po
wzgórzach serią ogłuszających trzasków, które z całą
pewnością zagłuszyłyby odgłosy strzałów.
– Anioł! - Krzyk rozległ się w słuchawkach Lauren tak
głośno, że aż się skrzywiła. - To jest... o, pieprzyć to. Lauren, tu
Roddy. Daj mi szybko Mercera.
Podała Mercerowi słuchawkę i przyczepiła mu mikrofon
krtaniowy.
– Coś tu nie gra. Mówi Roddy.
Ręce zaczęły się jej trząść.
– Mów.
– Mercer, jestem na mostku „diCastorellego". Na statku
nikogo nie ma. To znaczy, żadnych chińskich agentów. Załoga
to sami Grecy i Filipińczycy. Pilot to mój znajomy, Panamczyk.
Patke jest w ładowni. Tak jak stało w manifeście, wiozą złom i
cement.
O Jezu!
– Może ładunki są ukryte w cemencie?
– Nie ma go aż tyle - krzyknął Roddy, bliski paniki. - Patke
mówi, że jego ludzie rozdarli już kilka palet. To naprawdę tylko
worki portlanda. Mówię ci, to nie ten statek!
Mercer rozejrzał się po zatłoczonej kabinie łodzi.
– To nie ten frachtowiec.
René Bruneseau zareagował pierwszy. Poczerwieniał i rzucił
się na Harry'ego, przyciskając go ciałem do grodzi.
– Ty przygłupi staruchu! - wrzasnął. - To twoja wina!
Foch skoczył na szpiega, oderwał jego ręce od kołnierza
Harry'ego i cisnął Francuza na podłogę.
– Dotknij go jeszcze raz i po tobie - warknął.
– Co robimy? - zawołał Roddy przez radio.
– I co powiesz, Harry? - Głos Mercera był ponury. Geolog czuł
się rozczarowany.
Harry White nie przepraszał, że się pomylił. On przecież
tylko powiedział im o swoich przypuszczeniach, a pozostali się
z nim zgodzili. Kastor był jednym z bliźniąt, a w manifeście nie
wymieniono żadnego innego statku o nazwie zawierającej to
imię lub imię Polluksa, drugiego brata. Założenie, że Liu
Yousheng wybrał kryptonim „Gemini" od nazwy statku,
okazało się całkowicie błędne. Nie mając żadnego punktu
odniesienia, Harry nie mógł wydedukować, o którą jednostkę
rzeczywiście chodzi. .
W tym momencie możliwe było, że statek bomba minął już
śluzę i dopływał właśnie na wyznaczone miejsce w Przekopie
Gaillarda, gotów zniwelować góry Złotą i Wykonawcy
eksplozją niewiele mniejszą od jądrowej.
A może ładunki znajdowały się na którymś ze statków, które
dopiero miały nadpłynąć, może na „Robercie T. Change", który
właśnie mijał ich łódź, albo na „Englander Rose", sunącym jego
śladem. Cholera, równie dobrze mogły być na wycieczkowcu
albo którymkolwiek z tankowców, kontenerowców czy
drobnicowców płynących dopiero przez jezioro Miraflores.
Harry zrobił, co mógł, i zawiódł. Nie, nie miał za co
przepraszać, oprócz tego, że pozwolił Liu zniszczyć Kanał
Panamski i umożliwił mu zaszantażowanie Stanów
Zjednoczonych bronią atomową. Pieprzeni Chińczycy.
Podsumowanie było tak gorzkie, że płynący z niego oczywisty
wniosek dotarł do świadomości Mercera dopiero po chwili.
Chińczycy, niech to szlag. Mercer myślał jak człowiek Zachodu.
Liu był sprytny, ale nie dość sprytny.
Harry spojrzał na Mercera; zabolał go wyrzut w szarych
oczach przyjaciela.
– Mamy poważny problem.
– Wiemy o tym. - Głos ranił jeszcze bardziej niż spojrzenie.
– Nie ma jednego statku bomby. Są dwa. „Mario diCastorelli"
ma tylko zablokować kanał, żeby Liu mógł zabrać z nich załogi
przed detonacją.
– Czemu słuchamy tego idioty? - zapienił się Bruneseau.
– Mów dalej - zachęciła łagodnie Lauren, bo wciąż wierzyła w
Harry'ego i Mercera, nawet jeśli jej wiarę zachwiało to, co się
działo.
– Gemini. Bliźnięta. Ale nie te z naszej mitologii. „Robert T.
Change". „Englander Rose". Change i Englander. Chang i Eng -
słynni zrośnięci ze sobą bracia, powszechnie nazywani braćmi
syjamskimi. Byli tak naprawdę Chińczykami.
Harry właśnie odkrył nieświadomy błąd, który popełnił Liu,
wybierając kryptonim. Nazwa „diCastorelli" nasunęła
Youshengowi myśl o bliźniętach, choć nie pamiętał wtedy
dokładnie, że nazywali się Kastor i Polluks. Kiedy jednak
dostrzegł imiona dwóch słynnych braci syjamskich ukryte w
nazwach dwóch statków bomb i wybrał kryptonim „Gemini",
nieświadomie odsłonił się przed człowiekiem, który uwielbiał
zabawy słowami.
Jeszcze zanim Harry skończył swój wywód, Mercer wiedział
już, że jego przyjaciel ma rację. Włączył radio.
– Roddy, dwa statki za wami. To pływające bomby.
– Na pewno?
– Na sto procent. - Niezbita pewność Mercera poniosła się
przez eter. - Wasz statek został przytrzymany dla umocowania
na nim łodzi podwodnej, co znaczy, że „Mario" ma zablokować
kanał i dać dwóm statkom za nim pretekst do zatrzymania się.
Kiedy już tam będą, Liu łodzią zabierze załogi i wysadzi statki.
– Anioł, tu Diabeł Jeden.
– Mów.
– Możecie po nas przypłynąć? Spróbujemy szturmu z waszej
łodzi.
– Ee, nie. - Mercer gorączkowo myślał, próbując opracować
plan, który zminimalizowałby straty. Nie wątpił, że co
najmniej jeden statek wybuchnie. Odwrócił się do Harry'ego. -
Włączaj silnik i płyń na kanał.
Harry ruszył ze zwinnością czterdziestolatka.
– Który statek?
„Robert T. Change" minął już ich pozycję, a „Englander Rose"
był prawie na wprost.
– „Rose".
Kapitan Patke i Roddy słyszeli tę rozmowę przez radio.
– Co wy robicie? - spytał komandos.
Mercer nie odpowiedział mu, natomiast zwrócił się do
Herrary.
– Roddy, nie możesz pozwolić, żeby łódź podwodna was
zepchnęła. Postawcie na pokładzie paru marynarzy, żeby mogli
widzieć fale od śruby i ostrzegli was, kiedy odpali silnik.
– Dobra. Co potem?
– Liu chce, żeby oba statki zostały wysadzone jednocześnie
albo w ustalonej kolejności, tak jak się to robi przy wysadzaniu
budynków. Dokładnie rozmieszczonych kilka ładunków jest
skuteczniejszych niż jeden duży. Oddalcie się od „Roberta T.
Change'a", nawet gdybyście musieli płynąć na brzeg wpław, i
uciekajcie. Tego statku nie zatrzymamy, ale może uda się nam
dostać się na pokład „Englander Rose" i odpłynąć nim
wystarczająco daleko, żeby - jak wybuchnie - nie zniszczył
kanału.
– Nawet jeśli odsuniecie je od siebie o kilometr czy więcej -
powiedział Roddy ostrym tonem - utkniecie przy śluzie.
Wybuch rozwali ją na kawałeczki. Liu i tak wygra.
– Przychodzi ci do głowy jakiś sposób, żeby wrócić przez
śluzę?
– Żaden szybki - przyznał pilot, myśląc o dziesiątkach
chińskich żołnierzy, których minęli, przekradając się na statek.
– Ja mam pomysł.
To była oficer łącznościowa z pokładu USS „McCampbell".
Przedstawiła pokrótce, co wymyśliła. Motorówka szybko
zbliżała się do burty „Englander Rose" i nie było czasu na
roztrząsanie detali jej planu. Roddy, najbardziej z nich
wstrząśnięty jej propozycją, zgodził się, że może się udać,
dodając:
– Macie pojęcie, ile będzie kosztować naprawa?
– Mniej, niż gdyby Liu całkowicie wysadził śluzę - powiedział
Mercer. - Nie zapominaj, że przypadkiem wiem, skąd ten kraj
może wziąć pieniądze na naprawę.
– Dwukrotnie zrabowany skarb - szepnął Panamczyk.
– Trudno go lepiej wykorzystać.
Mercer podszedł do przedniej szyby kabiny. Zbliżali się do
wielkiego frachtowca. Wzdłuż jego linii Plimsolla falowała
woda; statek po wyjściu ze śluzy przyspieszał. Ponieważ na
tym odcinku kanału motorówki pilotów napotykano bardzo
często, nikt ze stojących wokół nadbudówki „Rose" nie zwrócił
na nich uwagi.
Mercer spojrzał dalej wzdłuż kanału, gdzie za zakrętem
znikała właśnie rufa „diCastorellego". W miejscu, gdzie ludzie i
maszyny przebili dawno temu drogę przez góry, nad statkiem
wznosiła się wysoka granitowa ściana. Drugi brzeg
ukształtowano w łagodną równinę, schodzącą do wody. Mercer
wiedział od Roddy'ego, że frachtowiec znajdzie się za jakieś
piętnaście minut w najwęższym punkcie kanału, w wąskiej
kiszce dokładnie na środku kontynentalnego wododziału. To
tam Liu zamierzał zdetonować wyładowane materiałami
wybuchowymi statki.
Między Mercerem a „Mariem" majaczył czarny kształt
drugiej pływającej bomby, „Roberta T. Change'a".
– Hej!
Głos był wzmocniony przez głośnik i dobiegał z góry.
Harry zwolnił, zrównując się z olbrzymim statkiem. Mercer
wyszedł z kabiny na mały rufowy pokład. Spojrzał w górę, na
reling statku sześć metrów nad sobą; twarz spryskiwały mu
krople ulewnego deszczu. Nie miał pewności, ale mężczyzna z
megafonem wyglądał na Chińczyka.
– My nie chcieć drugi pilot. - Akcent miał taki sam jak
strażnik, którego Foch zadźgał na parkingu.
Mercer przesunął się lekko, tak, żeby mężczyzna w górze go
nie widział.
– Foch, jakieś pomysły?
– Mamy go na celowniku - odparł legionista. - Jak tylko
skończę przerabiać tę kotwicę na sprzęt do wspinaczki,
zdejmiemy go.
Siedział na pokładzie w miejscu, w którym marynarz nie
mógł go widzieć. Mocował się z łańcuchem przymocowanym
do trzydziestocentymetrowej kotwicy, usiłując zastąpić go liną
wyciągniętą ze schowka. Za nim przez okna wyglądało w górę
dwóch jego ludzi, z oczami przyklejonymi do celowników
karabinów Mercer odwrócił się do chińskiego marynarza.
– Dostaliśmy zgłoszenie, że jesteśmy wam potrzebni. To
nieprawda?
– Nie.
– Chcę porozmawiać z Guillermo, pilotem - zablefował
Mercer.
– Nie Guillermo. Pilot pan Lin.
– Moment - zawołał Mercer, jakby nagle coś zrozumiał. -
Wasz statek to „Mary Celeste"?
– Nie. Tamten z tyłu. Wracać.
Chińczyk pokazał kolbę pistoletu.
– Gotowe - oznajmił Foch.
Mercer opadł na kolana za burtę.
– Bierzcie go.
Wystarczył jeden strzał, cichszy niż brzęk szkła, przez które
przeleciał pocisk. Żołnierz wycelował idealnie, biorąc
poprawkę na kąt, odbicie od szyby i wiatr wiejący wzdłuż
kanału. Kula trafiła wartownika w miękką część gardła, tak że
większość jej energii przeniosła się poza ciało. Zamiast upaść w
tył, poleciał do przodu i zawisł na relingu, jakby przyglądał się
czemuś na wodzie.
Foch nie czekał; wybiegł na pokład z kotwiczką gotową do
rzutu, ze zwojami liny na lewym ręku. Mercer przypomniał
sobie, jak próbował z Lauren zaczepić linę o kominek
wentylacyjny na magazynie Hatcherly i był zdumiony, widząc,
że legionista bez wysiłku przerzucił kotwicę przez reling
„Rose".
Po pierwszej próbie zaczepiła się o osłonę jednej z wiszących
za burtą szalup ratunkowych. Foch podał koniec liny
Mercerowi. Z FAMAS-em przewieszonym przez plecy żołnierz
ruszył w górę, przytrzymując się na węzłach, które zawiązał na
linie. Zanim dotarł do relingu, do wspinaczki był już gotowy
Rabidoux, pozostali ustawili się w kolejce za nim.
Mercer trzymał linę napiętą, a legioniści jeden po drugim
wspinali się na pokład „Englander Rose". Lauren,
skoncentrowana na wykonaniu zadania, ruszając w górę,
nawet na niego nie spojrzała. René Bruneseau wspinał się tuż
za nią. Mercerowi przeszło przez myśl, żeby zabrać ze sobą
luźny koniec liny i zostawić Harry'ego na motorówce, ale do
tego, co zamierzali zrobić, rozpaczliwie potrzebowali
wykorzystać umiejętności żeglarskie starego drania.
– Harry, idziemy - zawołał do przyjaciela w kabinie.
Stojący za sterem Harry ustawił przepustnice tak, że łódź i
statek płynęły z idealnie tą samą prędkością, a potem zarzucił
pętlę linki na koło sterowe, żeby utrzymać kurs. Chwycił swoją
laskę i dołączył do Mercera na pokładzie.
Mercer podał mu linę, pokazując pętlę zawiązaną na jej
końcu przez Focha. Wiedząc, co ma robić, Harry postawił stopę
protezy w pętli i manipulując z tyłu kostki, zablokował staw w
protezie. Przytrzymał linę nieruchomo, kiedy Mercer wspinał
się na górę, osłaniany przez dwóch legionistów.
Kiedy tylko Mercer dotarł do relingu, dwie pary rąk
chwyciły go i przewlokły na drugą stronę. Zwalił się
bezwładnie na pokład i szybko zerwał na nogi. Francuzi zaczęli
wciągać Harry'ego. Pomógł im i po chwili nad krawędzią burty
pojawiła się krótko ostrzyżona, siwa głowa przyjaciela. Harry
przygotował się na ostatni wysiłek, podciągnął się i był już z
nimi. Odblokował kostkę i poruszył nią na próbę.
– Czuję się jak pirat atakujący hiszpański galeon na
Karaibach - szepnął, zabierając pistolet trupowi, którego Foch
wepchnął za wentylator.
– Będziemy cię nazywać Siwobrodym na Emeryturze - zakpił
Mercer.
W jednej chwili do wszystkich dotarło, że właśnie wspięli się
na pokład statku wiozącego kilka tysięcy ton materiałów
wybuchowych. Wymienili nerwowe spojrzenia. Wybuch o
takiej sile nie rozerwałby ich ciał na kawałki ani nawet nie
zamienił ich w obłoczki pary. Rozbiłby ich na atomy. Fala
uderzeniowa byłaby tak potężna, że zredukowałaby ich ciała
do atomów węgla, wodoru, tlenu i kilku innych, z których
składał się człowiek.
Tak, jakby stali na powierzchni słońca w chwili, kiedy
zamieniałoby się w supernową.
– Idziemy - powiedział Foch, zajmując pozycję na szpicy.
Deski pokładu były śliskie od deszczu i dwudziestu lat
rozlewania na nie olejów i rozpuszczalników. Metalowe
elementy tak często odmalowywano, że na spodach relingów
wisiały zaschnięte krople farby grube jak lukier na cieście.
Wszystkie urządzenia mechaniczne były porośnięte brudem.
Gdyby „Englander Rose" nie został wybrany do tej operacji,
stałby na złomowisku i czekał na ludzi z palnikami.
Z Fochem na przodzie i Rabidoux zamykającym pochód
przepełzli pod dnem szalupy i ruszyli w stronę luku. Drzwi
były uchylone, prawdopodobnie po przejściu żołnierza, który
do nich krzyknął. Foch zajrzał do środka, a potem powoli je
otworzył lufą FAMAS-a. Jeden z legionistów stał obok i go
osłaniał.
– Czysto.
Wbiegli do korytarza, ciągnącego się wzdłuż niskiej
nadbudówki. Foch znalazł kryjówkę w otwartym składziku
cuchnącym środkiem dezynfekcyjnym.
– Harry - zapytał - mają mało miejsca na łodzi podwodnej,
więc ilu musieli zostawić marynarzy na statku tej wielkości na
czas przeprawy przez kanał?
– Po wibracjach rozpoznaję, że statek ma napęd dieslowski -
odparł Harry, były kapitan żeglugi wielkiej. - To znaczy, że
mogli nikogo nie zostawiać w maszynowni. Może tu być od
trzech do dziesięciu osób.
– D'accord - stwierdził krótko Foch i zamilkł.
– To pana przedstawienie, poruczniku - zachęcił Mercer. - Jak
to mamy rozegrać?
Porucznikowi wystarczyła chwila na obmyślenie planu.
– Rabidoux, poprowadzisz Mercera, Harry'ego i kapitan
Vanik na mostek. Reszta z nas przeczesze statek, żeby jakiś
ukryty fanatyk nie odpalił ładunków sam. Jeśli będziecie
potrzebowali wsparcia, uruchom alarm przeciwpożarowy, to
przybiegniemy najszybciej jak się da.
– Bonne chance - powiedział Mercer do Focha, ruszając z
Lauren i Harrym za Rabidoux.
Lauren szła tuż za młodym podoficerem Legii, nieco na lewo
od niego, z M-16 w gotowości, osłaniając flankę. Harry trzymał
się kilka kroków za nimi. Mercer szedł bokiem na końcu, tak by
osłaniać tyły i jednocześnie móc ich wspomóc, gdyby natknęli
się na kogoś z załogi albo strażnika.
Korytarz był opustoszały, a kiedy wspięli się po wąskich
schodach w rozbrzmiewającej echem studni, wyszli na kolejny
korytarz, też pusty.
– Którędy? - spytał Rabidoux.
Harry chwilę się zastanawiał.
– W stronę rufy, będą tam schody prowadzące z mostka do
zęzy. To najkrótsza droga.
Korytarze śmierdziały solą i rdzą, postarzałe przez lata
żeglugi dookoła świata. Pokład statku nie oferował raczej
luksusów. Metalowe ściany były tylko pomalowane, podłoga
wyłożona popękanym linoleum. Oświetlenie zapewniały
żarówki w metalowych kratkach. Kiedy minęli drzwi z
napisem „Toalety", owionęły ich cuchnące miazmaty starych
ludzkich odchodów.
Atak nadszedł bez ostrzeżenia.
Gdy zbliżali się do schodów, korytarz wypełnił jazgot serii z
broni automatycznej. Mercer rzucił się, żeby przewrócić na
ziemię Harry'ego, uważając przy tym, by podciąć mu sztuczną
nogę. W tej samej chwili Rabidoux popchnął Lauren i
odpowiedział ogniem ciągłym z karabinu szturmowego.
Żołnierz, który ich ostrzelał, schował się za narożnikiem.
Pod nawałą pocisków kaliber 5,56 milimetra metalowy
narożnik rozmigotał iskrami jak fajerwerki.
Lauren ruszyła do przodu, czołgając się na brzuchu po
brudnej podłodze. M-16 przycisnęła do ramienia; odpychała się
od podłogi ruchami nóg oraz łokciami. Mercer przyklęknął na
jedno kolano, przyciśnięty do ściany, zasłaniając sobą leżącego
na ziemi Harry'ego, i czekał, aż Chińczyk znów się pojawi.
Żołnierz wystawił głowę za róg, jak tylko Rabidoux
rozmyślnie opróżnił cały magazynek. W kłębach dymu jego
wzrok odruchowo skupił się na najwyższym celu - Mercerze.
Nie zauważył smukłej postaci niecałe trzy metry przed sobą. W
ułamku sekundy, który Chińczyk jej dał, Lauren poprawiła cel i
wpakowała mu po jednej kuli w gardło i w czoło.
Zaczekała - co trwało nie dłużej niż dwa uderzenia serca - i
ruszyła dalej. Zajrzała za róg, za którym ukrywał się żołnierz.
– Droga wolna - zawołała.
Nagły atak odebrała im możliwość zaskoczenia Chińczyków,
więc ruszyli po schodach biegiem. Mercer i Rabidoux biegli
obok siebie, krok w krok, Lauren i Harry pół długości skoku za
nimi. Na poziom mostka dotarli bez przygód; zrozumieli
dlaczego, kiedy zobaczyli zagradzające im drogę solidne drzwi.
Członkowie załogi, którzy pozostali na górnych pokładach,
zabarykadowali się w sterówce. Drzwi były stalowe, zamknięte
od środka. Otworzyłyby je tylko ładunki wybuchowe, których
nie mieli.
– Jest jakaś inna droga? - spytał Mercer Harry'ego.
– Nie tutaj. Musimy zejść jeden poziom niżej i spróbować
dostać się tam z zewnątrz. Po drodze widziałem schody
prowadzące stąd na skrzydło mostka.
Mercer spojrzał na zegarek.
– Kończy się nam czas. - Uruchomił mikrofon krtaniowy. -
Roddy, jak sytuacja?
– Jesteśmy już prawie między Złotą Górą a Górą
Wykonawcy. Spodziewamy się, że łódź podwodna zacznie nas
spychać w każdej chwili.
– Jesteście przygotowani?
– Raz już mnie zwolnili przez tę ich sztuczkę, drugi raz im się
nie uda.
Mercer znów spojrzał na Harry’ego.
– A może wejdziemy jeszcze poziom wyżej i zeskoczymy na
skrzydło mostka?
– Albo ty ich zaskoczysz, albo oni ciebie - odparł Harry z
powagą. - Ale brzmi to lepiej niż próba wdarcia się z zewnątrz.
Wrócili do schodów i wspięli się ciemnym szybem do
poziomego włazu. Potrzeba było całej siły Mercera i pomocy
sierżanta Rabidoux, żeby rozerwać warstwy zaschniętej farby,
które zalepiły właz na stałe. W końcu udało im się go otworzyć.
Znaleźli się na dachu sterówki. Deszczówka przemyła
Mercerowi szczypiące od kordytu oczy; parę kropel spłynęło
mu do gardła.
Ze swojego miejsca widział „Roberta T. Change'a" trzysta
metrów przed nimi, ale „Mario diCastorelli" był niewidoczny;
wszystkie trzy statki zagłębiały się w pasmo gór - gołych,
kanciastych skał roztrzaskanych ładunkami wybuchowymi z
precyzją godną budowniczych egipskich piramid. Niektóre
wzmocniono olbrzymimi, stalowymi prętami. Ściany wody
lały się po nich do kanału, tym większe, że po ulewach pory
deszczowej ziemia była wodą przesiąknięta jak gąbka. Mercer
był pewien, że eksperci Liu na to właśnie liczyli.
Wszystko to zobaczył i zarejestrował. Bez wątpienia kapitan
statku właśnie porozumiewał się przez radio ze swoim
odpowiednikiem na drugiej jednostce i omawiał możliwości.
Starając się nie odrywać stóp od stalowej płaszczyzny,
Mercer podszedł na skraj sterówki. Rabidoux stanął po drugiej
stronie. Obaj mieli pod sobą skrzydła mostka, wysunięte nad
wodę. Wymienili szybkie spojrzenia, żeby zsynchronizować
działania, i jednocześnie zeskoczyli dwa i pół metra w dół na
krótkie boczne pomosty.
Lądując, Mercer zobaczył Rabidoux po drugiej stronie, już z
FAMAS-em w gotowości. Podniósł własną broń i wybrał
pierwszy cel, prawdopodobnie kapitana - mężczyzna krzyczał
coś do ręcznego radia - a potem wystrzelił trzynabojową serię
przez szklane drzwi chroniące mostek przed żywiołami.
Szkło posypało się kryształową lawiną, a chiński kapitan
„Englander Rose" poleciał w tył jak staranowany. Szkarłatne
krople krwi zatańczyły w powietrzu w ślad za jego zwłokami.
Sternik padł w tej samej chwili, przeorany przez francuskiego
komandosa serią od biodra do głowy.
Pilot stojący obok był Chińczykiem, bez wątpienia jednym z
pracowników Hatcherly, których Liu Yousheng przemycał do
zarządu kanału. Zanurkował pod osłonę konsoli steru.
Rabidoux nie czekał, by się przekonać, czy mężczyzna jest
uzbrojony; wpakował mu dwie kule w kark i schylony skoczył
do środka przez wybite drzwi na skrzydło. Mercer przesunął się
tak, żeby widzieć rufową część sterówki, gdzie za drewniany
stół z mapami rzuciło się dwóch mężczyzn. Trzeci pobiegł
dalej, próbując dopaść zamkniętych drzwi, za którymi czekali
Lauren i Harry.
Zza stołu padł strzał, wycelowany tam, gdzie Mercer stał
jeszcze sekundę temu. Kula odbiła się od metalowego poszycia
statku. Mercer leżał na brzuchu i czołgał się w kierunku rufy,
żeby ostrzelać dwóch Chińczyków, a Rabidoux przesuwał się
na środek mostka, co pozwalało mu kryć obie strony
zabudowanego stołu.
Mercer przyjrzał się jego konstrukcji. Była cała z drewna,
uznał więc, że raczej nie zatrzyma pocisków z jego M-16.
Wystrzelił w stół długą serię. Kule odłupywały z
lakierowanego dębu białe drzazgi.
Jeden z mężczyzn poderwał się na nogi, machając swoim
typem-87 z boku na bok w obłąkańczej serii; z lufy karabinu
strzelały jęzory płomieni. Pierś krwawiła mu z licznych trafień,
w rękę miał wbity odłamek drewna, a mimo to walczył.
Rabidoux położył go, zanim seria Chińczyka przecięła go na
pół.
Mercer zaryzykował zajrzenie za stół. Marynarz, który uciekł
ze sterówki, właśnie otwierał drzwi. Uchylił je na kilka
centymetrów, a wtedy Lauren zabiła go pojedynczym strzałem
w twarz. Rabidoux przysunął się do stołu, ostrożnie, z FAMAS-
em w pogotowiu. Piąty Chińczyk leżał w kałuży purpurowej
krwi rozlewającej się wolno jak stygnąca galaretka, z szeroko
otwartymi, niewidzącymi oczami.
Osłaniając się nawzajem, przeszukali całą sterówkę i
upewnili się, że to był ostatni ze znajdujących się w niej
chińskich żołnierzy. Nikt nie schował się w małym
pomieszczeniu łącznościowym ani w pokoju kapitana.
– Dobra, Lauren - zawołał Mercer. - Czysto.
Patrząc do przodu, za dźwig i wysoki dziób statku, zobaczył
„Roberta T. Change'a" płynącego powoli w górę kanału i
zostawiającego za sobą leniwy wir wzburzonej wody. Nic nie
wskazywało, żeby kapitan zmieniał pierwotny plan. Świetnie.
Najłatwiejsze za nami.
Ponieważ legioniści używali własnej łączności, Mercer
poprosił Rabidoux, żeby ten dowiedział się, co u Focha. Sam
założył z powrotem mikrofon, żeby porozmawiać z Roddym.
– Tu Mercer. Jak sytuacja?
Osiemset metrów przed „Englander Rose" Roddy Herrara z
całych sił walczył ze swoim statkiem. Wyczekiwał chwili,
kiedy łódź podwodna podczepiona do „diCastorellego" spróbuje
zepchnąć frachtowiec z kursu. Rozstawił nawet ludzi, którzy
mieli wypatrywać w wodzie jej kilwateru, ale mimo to nie
mógł uwierzyć, jaką siłą ta łódź dysponowała.
„Mario diCastorelli" ważył prawdopodobnie dwadzieścia
pięć tysięcy ton, a mimo to jego dziób ciągle skręcał w stronę
brzegu, nieważne, co Roddy robił ze sterem czy jak mocny
wsteczny ciąg dawał na zewnętrzną śrubę. Łódź podwodna
została zaprojektowana jako podwodny holownik, ale nawet
bardzo silny holownik nie dalby rady pociągnąć frachtowca
tam, gdzie ten nie chciałby płynąć.
Musiała być wyposażona w jakąś nową technologię,
pomyślał Roddy, coś zaprojektowanego dla wojska, może do
najnowszych torped. Dysze zasilane perhydrolem czy coś
jeszcze bardziej egzotycznego. Cokolwiek to było, przesuwało
dziób frachtowca z prędkością kilku punktów kompasu na
minutę, a Roddy mógł tylko odwlekać nieuniknione.
– Nie teraz - odparł i nie słuchał, co jeszcze Mercer do niego
mówił.
Wielki statek zbliżał się powoli do lewego brzegu, bez
względu na to, jak bardzo Roddy starał się utrzymać go na
kursie. Cały kadłub dygotał. Wpłynęli głęboko w pasmo gór,
otaczały ich kamienne monolity zwieszające się nad wodą jak
ściany Wielkiego Kanionu, który Roddy oglądał na rodzinnej
wycieczce na el Norte.
Za nimi, wiedział, „Robert T. Change" kontynuował swoją
misję niszczenia kanału. Prawie czuł jego obecność, upiorną i
złą. Nie miał możliwości powstrzymania naporu tego zła.
Kapitan statku, chudy Grek o wykręcającym język nazwisku
Leonidaes Chaufleus, czekał przy sterze na następne polecenie
Roddy'ego, z jedną kościstą dłonią na kole, drugą opartą na
dźwigniach przepustnic.
Roddy przeszedł z jednej strony mostka na drugą,
przyglądając się kanałowi i patrząc na skotłowaną wodę przy
dziobie, gdzie niewidoczna łódź podwodna mozoliła się, by
zepchnąć statek na brzeg. Przy każdym okrążeniu mostka
musiał przestępować nad dwoma związanymi panamskimi
żołnierzami, nieświadomymi, że przydzielono ich na statek,
który miał zostać zniszczony. Rozsądnie przedkładając
przeżycie nad machismo, nie stawiali oporu, kiedy zielone
berety zaatakowały statek. Mieli instrukcje walczyć ze
złodziejami, a nie z oddziałami amerykańskich komandosów,
poruszających się płynnie jak rtęć.
– Kapitanie - powiedział Roddy, wpadając nagle na pomysł. -
Może pan stąd rzucić kotwicę?
– To jest możliwe - odparł Grek.
Pilotem wyznaczonym do poprowadzenia „Mario
diCastorellego" w ostatni rejs był Panamczyk Ernesto Garcia.
Wstrząśnięty niespodziewanym atakiem zielonych beretów,
chętnie przekazał ster Roddy'emu, kiedy tylko dowiedział się,
co się ma wydarzyć. Teraz przerwał zalęknione milczenie.
– Jeśli zwolnimy, nic nie powstrzyma ich od zepchnięcia nas
na brzeg. Musimy przyspieszyć i mieć nadzieję, że się od nich
odczepimy.
– Nie chcę się zatrzymywać, Ernie, chcę go przeciągnąć.
– Przeciągnąć? - spytał kapitan Chaufleus. - Co to
przeciągnąć?
– Łódź podwodna spycha nas na lewą burtę. Chcę zrzucić
prawoburtową kotwicę, poczekać, aż spadnie na dno, a potem
wypuścić trochę łańcucha. Kiedy rozwiniemy go na długość
mniej więcej trzydziestu metrów, obrócimy dziób kołowrotami
kotwicy. Nieważne, jaki ten sukinsyn ma napęd, z
kołowrotami sobie nie poradzi. Nie ma takiej możliwości.
– Ach - powiedział kapitan. - Tak. Rozumiem. Będzie bez
problem. - Rozkazał jednemu ze swoich oficerów stanąć na
stanowisku, z którego mógł zrzucić którąś z siedmiotonowych
kotwic.
– Niech pamięta, że ramiona mają się zaczepić, zanim
wypuści więcej łańcucha - ostrzegł Roddy. - W przeciwnym
razie kotwica będzie tylko szorować po dnie, jak uruchomimy
kołowroty.
– Tak jest, rozumiem - zameldował oficer, najwyraźniej
lepiej mówiący po angielsku niż jego kapitan.
Frachtowiec był już daleko poza swoim pasem; w innych
okolicznościach Roddy zostałby zwolniony za to, że pozwolił
statkowi do tego stopnia wymknąć się spod kontroli. Cholera,
pomyślał, raz już mnie za to zwolnili. Dziób od brzegu dzieliło
może sześćdziesiąt metrów, a przy ich prędkości uderzenie
rozdarłoby dziobowe przedziały, jakby były zrobione z folii
aluminiowej. Nie trzeba długo czekać na moment, aż wiatr
ustawił statek rufą w poprzek kanału i statek całkiem
zablokuje kanał. Wtedy co najmniej jeden ze statków bomb
dobiłby do niego burta w burtę, a załoga zeszłaby do wody,
gdzie zostałaby zabrana przez łódź podwodną i odwieziona z
powrotem do śluzy Pedro Miguel, a może pod rozbitym
frachtowcem do Gamboi.
Potem...
– Zrzucić prawoburtową kotwicę.
Oficer przycisnął guzik na konsolecie i sto metrów od
sterówki wielkie kabestany zaczęły się obracać. Kotwica
zniknęła pod powierzchnią i opadła dwanaście metrów w dół,
na dno kanału.
Ponieważ woda wpadająca do olbrzymich śluz znajdowała
się w ciągłym ruchu, kanał był bezustannie wypłukiwany do
czysta. Na dnie leżała bardzo mała warstwa mułu czy śmieci,
na których ramiona kotwicy mogłyby się ślizgać. Niemal
natychmiast po uderzeniu o kamieniste dno kotwica odwróciła
się na bok, a hartowana stal wbiła się w skały.
Statek zadygotał, szarpiąc łańcuch. Oficer powoli wypuścił
go więcej, nie dopuszczając do poluzowania go, żeby kotwica
nie straciła zaczepienia.
– Dobrze. Dobrze - szepnął cicho Roddy, czując, jak
frachtowiec znów zaczyna się siłować z łodzią podwodną.
Chińska załoga na dole nie wiedziała, co ją czeka.
Pobiegł na prawoburtowe skrzydło mostka, żeby widzieć
łańcuch znikający pod zieloną wodą. Widział też zbliżający się
niepokojąco szybko lewy brzeg.
Musiał zaczekać jeszcze kilka...
– Teraz! Podnieść kotwicę!
Kiedy kabestan zakręcił się w drugą stronę, „Mario
diCastorelli" niczym pies szarpiący smycz pociągnął kotwicę.
Szarpnięcie pchnęło Roddy'ego na reling, a dwóch
amerykańskich komandosów na mostku rzuciło na kolana.
Towarzyszyły temu dwa zdarzenia. Po pierwsze, najsłabsze
ogniwo łańcucha kotwicy, głęboko pod wodą, przy samej
kotwicy, nie wytrzymało potwornego napięcia. Niczym
monstrualny bicz łańcuch wystrzelił z wody z prędkością stu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i uderzył o statek.
Przedni luk towarowy wykonano z pięciomilimetrowych
stalowych blach. Łańcuch wydarł w nim pięciometrową dziurę
tak łatwo, jak nóż tnie papier. Uderzenie rozerwało ogniwa,
obrzucając nadbudówkę odłamkami stali wielkości ludzkiej
głowy. Jeden z nich trafił w przednią szybę i wbił się w grodź
na tyle mostka, o włos omijając dwóch komandosów.
Po drugie, elektromagnetyczne klamry mocujące chińską
łódź podwodną do kadłuba frachtowca puściły.
Uwolniona od monstrualnego brzemienia jednostka,
rozmiarów ciężarówki, wystrzeliła w stronę brzegu, zanim jej
dwuosobowa załoga zdążyła zareagować. Uderzyła w brzeg
kanału jak torpeda, wzbijając kilkumetrową fontannę wody i
piany. Kilka sekund później wyłoniła się na powierzchnię
rdzawoczerwona tuba przypominająca okrętowy kocioł ze
śrubą średnicy co najmniej trzech metrów.
Roddy natychmiast zrozumiał, dlaczego Liu nie próbował
nigdy spychać wielkich panamaksów. Rozmiar łodzi
podwodnej oznaczał, że musiała podczepiać się pod statki o
niewielkim zanurzeniu, a nawet wtedy ciągle groziło jej, że
zostanie zmiażdżona o dno.
Rozbita łódź pozostała na powierzchni, woda wlewała się do
jej roztrzaskanego dzioba. Powietrze uwięzione w kadłubie
kipiało, woda dookoła wyglądała, jakby wrzała. Chwilę później
z wraku wyłoniła się sylwetka marynarza. Był ranny; walczył
ze wzburzonymi falami jedną ręką, druga unosiła się
bezwładnie na wodzie obok niego.
Dobrze obeznany z dynamiką wielkich statków, Roddy
wiedział, że ani szybkie myślenie, ani zdecydowane działanie
nie wystarczy, żeby uratować „diCastorellego". Zerknął do
sterówki i zobaczył, jak kapitan Chaufleus gorączkowo pracuje
sterem i przepustnicami, rozpaczliwie usiłując odbić od
brzegu. Nawet on wiedział, że tak się nie stanie.
Roddy odwrócił się i zobaczył, że ocalały chiński marynarz
patrzy na zbliżającą się do niego ścianę litej stali. Nie usłyszał
jego wrzasku, ale ujrzał otwarte usta, okrągły czarny otwór w
okrągłej białej twarzy.
Statek staranował wrak, miażdżąc go na płasko, i uderzył w
brzeg z szarpnięciem dziesięć razy silniejszym przy zahaczeniu
kotwicy o dno. Stal rozdzierana na kamieniach zatrzęsła
wielkim frachtowcem jak trzęsienie ziemi. Nawet ci, którzy
przygotowali się na kolizję, łapiąc się czegoś, zostali rzuceni na
podłogę albo na grodzie. Roddy omal nie wypadł za reling,
kiedy dziób wgiął się do środka, a potem uniósł na brzeg,
pchany rozpędem nadanym mu przez własne silniki i łódź
podwodną.
Statek wrył się na kilka metrów w nasiąkniętą wodą ziemię,
piętrząc przed sobą szlamisty kopiec błota sięgający prawie
głównego pokładu. Zarył się tak solidnie, że nie przechylił się
na bok bardziej niż o stopień czy dwa, a nienaturalny kąt
nachylenia kadłuba wbił rufę głęboko w dno.
Wewnątrz zamknęły się automatyczne wodoszczelne
grodzie, przy wtórze niosących się echem trzasków równie
nieprzyjemnych, jak bezużytecznych. „Mario diCastorellemu"
nie groziło zatonięcie. Z rufą w środku kanału i dziobem
wbitym w brzeg nie mógł się poruszyć bez pomocy flotylli
statków ratunkowych i holowników.
Wciąż zdeterminowany, by uratować swoją jednostkę,
kapitan Chaufleus kazał dać całą wstecz na obu śrubach,
wyciskając z silników więcej, niż były w stanie znieść. Szarpał
sterem z boku na bok, w nadziei że zakołysze statkiem i wyrwie
go z uchwytu lepkiego błota. Na próżno. Rozpętał tylko białą
kipiel wody wokół śrub.
Roddy oklapł, ocierając z twarzy pot wymieszany z
deszczem. Nie udało im się. Sięgnął po miniaturowe radio.
– Mercer, tu Roddy. Łódź podwodna jest zniszczona, ale
wpadliśmy na brzeg. Kapitan próbuje statek uwolnić, ale to się
raczej nie uda. Przykro mi.
Zanim Mercer zdążył odpowiedzieć, na linii odezwał się Jim
Patke. Roddy wysłał go na rufę, żeby obserwował statek bombę
przez potężną pokładową lornetkę.
– Tu Diabeł Jeden. Na „Change'u" poruszenie. Ustawiają
statek tak, żeby zablokować resztę kanału, i chyba szykują
szalupy, żeby opuścić pokład. Musieli widzieć, co się stało z
łodzią podwodną. Powinniśmy ich zebrać.
– Nie. - To był Mercer. - Nie macie czasu martwić się o nich
ani ratować „Maria". „Robert T. Change" wybuchnie za
czterdzieści pięć minut.
– Jest pan pewien? - to był Patke.
– Wtedy wylatuje w powietrze nasz statek. Według Focha
nie możemy nic na to poradzić. Schodźcie na brzeg i uciekajcie,
ile sił w nogach.
– Mercer, nie uda ci się przepłynąć „Englander Rose" obok
nas - zawołał Roddy. - Utkniesz przy śluzie!
– Wiedzieliśmy, że jest spore ryzyko, iż tak będzie. - Mercer
przerwał. - Musimy wybrać drugie rozwiązanie i modlić się,
żeby działo VGAS na „McCampbellu" rzeczywiście było tak
celne, jak mówią.
„Englander Rose", Kanał Panamski, Panama

Zanim „Mario diCastorelli" wbił się w brzeg, Mercer stał na


mostku „Rose". Domyślał się, dlaczego Roddy nie rozmawiał z
nim przez radio. Pilot robił co mógł, żeby nie dopuścić do
zepchnięcia przez Chińczyków jego frachtowca w błoto. A
Mercer też miał pełne ręce roboty na swoim statku.
– Wszystko w porządku? - spytała Lauren, mijając
zniszczony stół z mapami. Z lufy jej M-16 unosiła się smużka
dymu po pojedynczym wystrzale.
Mercer schylił się, żeby pomasować stopę.
– Teraz, kiedy strzelanina się już skończyła, dotarło do mnie,
że skręciłem sobie kostkę, jak zeskakiwałem na skrzydło
mostka.
– Przestań się nad sobą użalać - burknął Harry. Odkręcił
rączkę swojej laski ze szpadą i podał ją Mercerowi. Potem
odsunął na bok trupa sternika i zajął jego miejsce za kołem.
Srebrna rękojeść, będąca zarazem buteleczką, była
napełniona Jackiem daniel'sem. Mercer wypił łyk i poczęstował
Lauren, która odmówiła z porozumiewawczym uśmiechem.
– To wciąż najlepszy prezent, jaki ci kiedykolwiek dałem -
powiedział do Harry'ego.
– No dobrze, zobaczmy, co my tu mamy. - Z miną eksperta
Harry sprawdził wskazania kompasu, prędkość, kierunek i
prędkość wiatru, temperaturę oraz odczyty tuzina innych
zegarów. - Lauren, skarbie, zrób coś dla mnie. Gdzieś tutaj
powinna być plakietka, podająca masę spoczynkową statku i
parę informacji o silniku. Muszę wiedzieć, co ten staruszek
potrafi, zanim popłyniemy dalej.
Lauren zaczęła szukać.
– Niech tylko ktoś inny spróbuje do mnie powiedzieć
„skarbie" - ostrzegła. - Od razu będzie mógł sobie szukać
dobrego prawnika od molestowania seksualnego.
Rabidoux rozmawiał z Fochem przez ich sieć radiową,
wciągając trupy do małej kajuty kapitana.
– Oui... oui... d'accord, mon lieutenant. - Rozejrzał się za
Mercerem, który wyszedł na lewoburtowe skrzydło mostka
patrzeć, jak statek zwalnia. - Porucznik Foch chce się z panem
jak najszybciej widzieć.
Mercer usłyszał zaniepokojenie w głosie młodego żołnierza.
– O co chodzi?
– Zegar bomby już został uruchomiony. Porucznik jest w
rufowej ładowni.
Mercer odwrócił się bez słowa. Oddał radio, które kapitan
Patke dał wcześniej Lauren.
– Idę na dół. Foch uważa, że bomba została już uzbrojona.
Lauren zbladła. Chciał ją zapewnić, że wszystko jest w
porządku, ale przejrzałaby jego kłamstwo.
– Na wszelki wypadek koordynuj wszystko, czego Harry
będzie potrzebował, z „McCampbellem".
Pokonała chwilowy lęk. Na twarz wróciły jej kolory i zdobyła
się na kiepski żart.
– Zabawna myśl, Harry wydający rozkazy załodze
amerykańskiego niszczyciela rakietowego.
– Mam nadzieję, że mówisz „zabawna" w znaczeniu
„dziwaczna", a nie „śmieszna".
Choć biegł, znalezienie włazu prowadzącego do rufowej
ładowni zajęło mu pięć minut. Metalowe drzwi były otwarte i
zobaczył skaczący snop światła latarki, którą Foch musiał
znaleźć w pobliżu. Słabe żarówki zawieszone wysoko pod
sufitem rzucały zaledwie słaby poblask, raczej podkreślając
cienie, niż dając światło.
Przestąpił wysoki próg. Nos zaczął go piec, a oczy łzawić.
Przez zapach rdzy i lepki odór brudnych zęz przebijał się
chemiczny smród tak silny i przytłaczający, że nawet
oddychanie przez materiał rękawa bluzy go nie osłabiało.
Ładownia miała piętnaście metrów długości, dwanaście
szerokości i prawie sześć wysokości. Szum wody za zimnymi
płytami kadłuba brzmiał jak syk miarowo uciekającej pary.
Ładunek nie leżał ułożony w schludne stosy, jak Mercer się
spodziewał. Rozłożono go w stromych piramidach i
trójkątnych stertach wzdłuż ścian, a potem umocowano
grubymi łańcuchami albo płóciennymi pasami. Wyżej, to, co
wyglądało na rury biegnące wzdłuż ładowni, okazało się
pasami podobnej do plasteliny substancji, którą przyklejono do
stali.
Mercer nigdy nie słyszał, żeby w ten sposób rozmieszczano
ładunek, ale wiedział, że nie ma innego wytłumaczenia -
rozdziawił usta, wiedząc, ile trudu zadał sobie Liu, by mieć
pewność, że Kanał Panamski zostanie zablokowany na wiele
lat.
Foch podszedł do niego z innym żołnierzem, oświetlającym
latarką różne elementy koszmarnego wnętrza.
– Oui, mon ami - powiedział. - To właśnie to, co pan myśli.
Ten przebiegły sukinsyn zamienił cały statek w jeden wielki
ładunek kierunkowy. To, jak rozmieścił materiały wybuchowe,
gwarantuje, że każda odrobina energii zostanie odpowiednio
skierowana. Wygląda na to, że najpierw ładunki eksplodują w
kierunku dna kanału, a chwilę później odpalą ładunki
zewnętrzne.
Mercer nic nie mówił, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
Gdy statek bomba przyklei się do jednej z gór nad Przekopem
Gaillarda, siła eksplozji wydrąży dno pod nim na dwadzieścia,
może trzydzieści metrów w głąb. Ładunki drugiej fazy - grube
pasy plastiku biegnące wzdłuż statku - wryją się następnie w
skałę podpierającą wzgórze. Dodać do tego zsynchronizowaną
eksplozję drugiej pływającej bomby, całe dno kanału będzie już
tak osłabione, że pod ciężarem sąsiadujących gór wszystko się
zawali.
Mercer w swojej górniczej karierze wysadzał wystarczająco
dużo obiektów, żeby wiedzieć, co się stanie. Zwłaszcza że
przesiąknięta deszczem ziemia będzie przekazywać energię
kinetyczną przy bardzo małych stratach. Złota Góra i Góra
Wykonawcy miały zostać potraktowane dwiema potężnymi
falami uderzeniowymi tuż po tym, jak podpierająca je gleba
zostanie usunięta albo poddana upłynnieniu.
– Trzeba mu to przyznać - powiedział Foch. - Genialne.
– Pieprzyć go - warknął Mercer, wściekły, że czuje niechętny
szacunek dla Liu Youshenga. - Mówił pan, że zegar już odlicza?
– Tędy. - Foch odwrócił się i poszedł w głąb ciemnej ładowni.
Światło trzymanej przez niego latarki wydawało się kruche i
nic nieznaczące w obecności tak niszczycielskich sił.
Ludzie, którzy zainstalowali te ładunki,
najprawdopodobniej jeszcze w Chinach, nie zadawali sobie
trudu, by schować mechanizm zegara i detonatora, wielkością
zbliżony do walizki. Leżał na podłodze obok jednego ze stosów
ładunków. Wychodzące z niego kable były grube, mocno
zaizolowane i rozchodziły się we wszystkich kierunkach.
Mercer popatrzył na cyfrowy wyświetlacz osadzony w
plastikowym panelu gładkiej poza tym skrzynki. Zostało im
dokładnie pięćdziesiąt jeden minut, a z każdą sekundą, jaką
tracił na przyglądanie się, czas ten skracał się o tę właśnie
jedną sekundę.
Mercer nie znał się na takich urządzeniach. Uznał, że to
sprzęt wojskowy, i zadał Fochowi jedyne logiczne pytanie, jakie
przychodziło mu do głowy.
– Nie możemy po prostu przeciąć kabli?
– Być może - odparł żołnierz obok Focha. Był to Niemiec
nazwiskiem Münz. - A być może przecięcie odpali ładunki.
– Münz to nasz ekspert od materiałów wybuchowych -
wyjaśnił Foch. - Jeśli ktokolwiek ma szansę rozbroić ten statek,
to on.
Niemiecki legionista już wyjął narzędzia. Leżały obok
groźnie wyglądającego detonatora niczym instrumenty
chirurga. A sam Münz okazywał udawany spokój lekarza, który
nie chce dać po sobie poznać, że nie wie, czy zdoła ocalić
pacjenta.
– Potrzeba wam czegoś jeszcze? - spytał Mercer.
– Przed chwilą wezwałem do pomocy Rabidoux - odparł
Foch za sapera. - Pracują jako zespół.
– Czego mi potrzeba - powiedział Münz dobrym angielskim -
to założenia, że nie uda mi się tego rozbroić. Musicie robić, co
trzeba, zakładając, że tego nie zatrzymam.
Mercer nie rozumiał jego pesymizmu.
– Naprawdę uważa pan, że tego nie rozbroi?
– Proszę pana, do wszystkich bomb podchodzę z założeniem,
że ich nie rozbroję, bo w końcu nadejdzie chwila, kiedy będę
miał rację.
Münz schylił się nad detonatorem, a Foch i Mercer ruszyli z
powrotem na mostek.
– Tak to się robi - rozwinął Foch na korytarzu myśl Münza. -
Nie możemy planować na podstawie założenia, że bombę da się
rozbroić. To jest... - przez chwilę szukał odpowiednich słów. -
...myślenie życzeniowe. Nikt nie może zagwarantować, że
rozbroi bombę, więc musimy być przygotowani na jej wybuch.
– Chyba rozumiem - odparł Mercer. - Nie można stawiać
wszystkiego na jedną kartę. Skoro tak, to miejmy nadzieję, że
Roddy nie dopuścił, żeby „Mario" zablokował cały kanał, i że
będziemy mogli wypłynąć tym draństwem na jezioro Gatun,
gdzie będzie mogło wylecieć w powietrze, niczego nie niszcząc.
– Ma pan jakiś inny plan na wypadek, gdyby monsieur
Herrarze się nie udało?
Mercer zamknął oczy. Odpychał od siebie myśli, co
musieliby zrobić, gdyby nie udało im się dopłynąć w jakieś
oddalone miejsce na górnym jeziorze.
– Och, owszem, mam taki plan - odparł bez wielkiego
entuzjazmu. - Właściwie wymyśliła go oficer łącznościowa na
„McCampbellu".
– Tak?
– Jeśli nie będziemy mogli popłynąć dalej, będziemy musieli
wrócić „Rose" przez śluzę Pedro Miguel.
Porucznik Foch spojrzał na niego, zdumiony.
– Jak? Chińczycy nie otworzą nam przecież wrót.
– Nie, ale zrobi to marynarka wojenna Stanów
Zjednoczonych.
Weszli na mostek akurat w chwili, kiedy Roddy
zakomunikował, że „Mario diCastorelli" wbił się w brzeg.
Lauren podała radio Mercerowi.
A więc stało się, pomyślał Mercer, słuchając meldunku
kapitana Patkego o ewakuacji „Roberta T. Change'a". Nie mieli
wyjścia. Wszystkim kazał przełączyć kanał, żeby słyszeli jego
rozmowę z USS „McCampbellem".
– Niebo, Niebo, tu Anioł, ee, Dwa.
– Mów, Anioł. Nasłuchiwaliśmy i znamy waszą obecną
sytuację.
– W takim razie wiecie, co musicie zrobić?
– Potwierdzam. Informacje z samolotu zwiadowczego już
zostały przekazane do komputerów celowniczych. Czekamy na
wasz rozkaz. Uprzedzam, że nie będzie salw dla ustalenia
zasięgu. Wszystkie pociski są wystrzeliwane w cel.
Mercer uznał, że to oznacza, że pierwsze rakietowo
wspomagane pociski z półautomatycznego działa VGAS kaliber
150 milimetrów wylądują dokładnie tam, gdzie każą im
komputery.
– Potwierdzam, Niebo. Czekajcie.
Rozejrzał się po mostku.
Rabidoux poszedł na dół pomóc Münzowi, a Bruneseau wraz
z ostatnim legionistą wciąż kończył przeszukiwanie statku.
Harry stał za sterem. Wyglądał, jakby odmłodniał o co
najmniej dwadzieścia lat. Był bardziej wyprostowany,
wykrzywione zazwyczaj usta uśmiechały się z niemal
zawadiacką determinacją. Oczy miał jaśniejsze niż
kiedykolwiek Mercer u niego widział. Lauren siedziała na
obrotowym krześle obok niego, ze wzrokiem wbitym w
Mercera. Foch stał za nią i wyglądało na to, że wszyscy czekają
na jego rozkaz.
Jako dowódca oddziału Legii porucznik poszedł pierwszy,
kiedy przyszło do szturmowania statku. Walka była jego
zawodem i był bardzo dobry w tym, co robił, ale teraz,
podobnie jak inni, czekał na decyzję Mercera. To Mercer
trzymał ich wszystkich razem od pierwszego kontaktu z
Hatcherly Consolidated nad Rzeką Zniszczenia. Dla Focha ani
dla Lauren nie miało znaczenia, że nie był żołnierzem. Był
przywódcą, obdarzonym albo - przeciwnie - obciążonym
szczególną cechą. Była nią zdolność inspirowania innych do
pokonywania własnych ograniczeń i dokonywania
niemożliwego.
Mercer czuł, że nie udźwignie już dłużej brzemienia
odpowiedzialności. Po tym, czego doświadczył w trakcie tortur
Suna, nie widział siebie w roli przywódcy. Wątpił w siebie,
wahał się, chociaż na pozór zachowywał spokój i opanowanie.
Niczego nie pragnął tak bardzo, jak przekazać tę
odpowiedzialność komuś innemu.
Głęboko w sobie szukał źródła determinacji, która zawsze
pchała go naprzód. Znalazł je - było suche. Zaprowadził swoich
ludzi najdalej jak mógł. Do diabła z kanałem, pomyślał. Zrobili
dość, by nie pozwolić Liu na rozmieszczenie broni jądrowej w
Panamie. Śledztwo w sprawie wybuchów wykazałoby, że był to
oczywisty spisek. Stany Zjednoczone miałyby prawo, zgodnie z
traktatem, wysłania do Panamy sił odpowiednich do
zabezpieczenia tego, co pozostało z kanału.
Rozsądek podpowiadał, żeby ewakuować ludzi ze statku
„Englander Rose" i pozwolić mu eksplodować tam, gdzie stał.
Śluza Pedro Miguel zostałaby zniszczona, ale można by ją w
kilka lat odbudować.
Co jest słuszne? - pytał Mercer sam siebie. Zaryzykować
życie garstki ludzi, żeby uratować coś, co tak naprawdę jest
tylko starą maszynerią? Nie zapominaj o pracownikach śluzy,
odezwał się w nim cichy głos, o niewinnych mężczyznach i
kobietach, którzy nie mają nic wspólnego z Hatcherly
Consolidated ani Liu Youshengiem. Na pewno by zginęli,
gdyby „Rose" eksplodował. Czy był im coś winien?
Mercer wiedział, że gdyby zginęli, pan Sun wygrałby starcie
z nim, które toczyli w celi tortur. To by znaczyło, że odebrał mu
siłę woli, by do zguby niewinnych ofiar nie dopuścić. Nie, tej
Mercer nie zamierzał przekroczyć. Nie mógłby żyć ze
świadomością, że się poddał. Świadom konsekwencji ucieczki
przed odpowiedzialnością, mógł tylko zostać.
Źródło determinacji wciąż było suche, ale to nie miało
znaczenia. Logika nakazywała walczyć dalej, jeśli nie dla siebie,
to przynajmniej po to, by nie wygrał Sun.
– Dobrze - odezwał się w końcu. - Münz i Rabidoux muszą
zostać na pokładzie statku. Niech spróbują nie dopuścić do
eksplozji. Harry też musi tu być, bo tylko on potrafi statkiem
sterować. Harry, zawracamy.
Harry zakręcił kołem sterowym i pchnął przepustnice,
pamiętając, że statek jest zaledwie kilkadziesiąt metrów
krótszy niż kanał szeroki.
– Poruczniku Foch, proszę wezwać Renego i swojego
człowieka i spotkać się z nimi przy szalupie. Nie mogę dać wam
czasu, żeby ją zwodować, ale w pobliżu powinny być koła
ratunkowe. Lauren, masz iść z nimi.
– Co ty sobie wyobrażasz? - zawołała ogarnięta gniewem.
– Że ratuję wam życie. Nie musisz płynąć z nami, a im
bardziej protestujesz, tym bardziej wiem, że zgrywasz
twardziela. Nie rób tego. Zabieraj tyłek z tego statku i uciekaj
jak najdalej od kanału.
– Philipie Mercer, powinnam ci powiedzieć, gdzie możesz
sobie wsadzić swój pomysł i jak głęboko. - Jej oczy płonęły jak
różnokolorowe klejnoty.
– Pierwszy dzień jako kapitan, a już ci się buntuje załoga -
zaśmiał się Harry, nie odrywając wzroku od wody.
– Nie będę mówiła za Francuzów - ciągnęła Lauren - ale mój
tyłek tu zostaje. Przeszliśmy razem wystarczająco dużo i
zamierzam dojść do końca.
– Lauren, proszę...
– Zapomnij. Zostaję.
Foch nie brał udziału w kłótni. Podszedł do skrzydła mostka,
żeby ostrzec Harry'ego, gdyby zbliżyli się za bardzo do brzegu.
– I bardzo dobrze. - Ściągnął z ramienia FAMAS-a. - Mamy
towarzystwo.
Wyszedł ze sterówki, wzywając przez radio Renego i
czwartego żołnierza.
– O co chodzi?
Mercer i Lauren w biegu do drzwi wpadli na siebie i ramię w
ramię dobiegli do relingu.
Z przystani wypłynęła motorówka pilotów, taka jak ta, którą
ukradli. Była wyładowana chińskimi żołnierzami, z których
jeden ustawiał właśnie na obrotowym mocowaniu ciężki
karabin maszynowy. Albo odebrali ostrzeżenie wysłane w eter
przez kapitana „Englander Rose", albo nabrali podejrzeń, kiedy
statek zaczął zawracać na wąskim odcinku kanału tuż nad
śluzą Pedro Miguel.
– O cholera.
Strzelec karabinu maszynowego na łodzi od razu się
zorientował, że ludzie na skrzydle mostka są w jego zasięgu.
Broń rozszczekała się szybkim, urywanym terkotem,
głośniejszym od uderzeń pioruna.
Cała trójka padła płasko na ziemię, kiedy kule kaliber 30
wgryzły się w statek, rozwalając okna i rykoszetując od stali w
poszukiwaniu ciała do przebicia. Po pięciosekundowej serii
cały mostek śmierdział przypalonym metalem.
Foch podpełzł do przodu i odpowiedział ogniem, ani razu nie
trafiając w łódź, bo nie śmiał wystawić głowy, żeby dobrze
wycelować.
Odpowiedź nadeszła jeszcze silniejsza, wzmocniona pół
tuzinem typów-87.
– Załatwcie ich, do cholery - krzyknął Harry ze środka. Kucał
za środkową konsoletą. - Nie mogę zawracać, kiedy nie widzę,
gdzie płyniemy.
Foch wystrzelił jeszcze jedną serię, osłaniając Mercera i
Lauren, którzy podeszli do relingu, żeby widzieć żołnierzy na
dole. Cała trójka wystrzeliła jednocześnie, zmuszając
motorówkę do nagłego skrętu. Po chwili jednak łódź znów
zaczęła się zbliżać, plując ogniem z karabinu maszynowego.
Tym razem Chińczycy zostali odparci zaledwie kilka metrów
od miejsca, z którego mogli zarzucić linki z kotwiczkami na
burtę „Rose".
Dlatego właśnie kapitan Patke nie próbował szturmować
„Maria diCastorellego" z kutra, domyślił się Mercer. Gdyby na
statku byli uzbrojeni strażnicy, komandosi zostaliby
wystrzelani jak kaczki.
– Następnym razem może im się udać wejść. - Foch zmienił
pusty magazynek, nie patrząc na ręce. - Bruneseau, gdzie pan
jest? - krzyknął do radia.
– Właśnie wyszliśmy z dziobowej ładowni. Za chwilę
będziemy na pokładzie.
– Nie mamy chwili - powiedziała Lauren i wystrzeliła krótką
serię za burtę.
– Niebo, Niebo, Niebo - zawołał Mercer do radia. - Możecie
nam jakoś pomóc?
– Potwierdzam, czuwamy. Pomoc w drodze. Trajektoria
balistyczna osiemnaście sekund. Nie ma gwarancji, że
motorówka będzie tam, gdzie celujemy, ale trochę nimi
potrząśnie.
– Zróbcie to!
Mercer spojrzał na mniejszą wskazówkę na zegarku
Harry'ego, wychylił się tak, żeby widzieć dziesięciometrową
łódź, i wystrzelał cały magazynek.
Foch i Lauren też skupili ogień, odpychając Chińczyków od
burty „Rose" po raz, mieli nadzieję, ostatni. Jedenaście sekund
później Mercer stuknął Focha w biodro i pociągnął Lauren z
powrotem do sterówki.
W tym momencie seria stupięćdziesięciomilimetrowych
pocisków z działa VGAS znajdowała się jakieś dziesięć
kilometrów nad ziemią i sześć kilometrów od nich. Parametry
balistyki pocisków były tak obliczone, że w ostatnich
sekundach lotu pocisku przyspieszały do prędkości
naddźwiękowych. Nie było żadnego ostrzegawczego gwizdu,
żadnego przeciągłego wycia, niczego, co zapowiadałoby
przybycie pięciu ładunków burzących wystrzelonych
pięćdziesiąt kilometrów dalej z celnością osiągalną do tej pory
tylko w karabinach snajperskich.
Mimo kilkusekundowych odstępów między ich
wystrzeleniem pociski spadły niemal równocześnie wzdłuż
prawej burty „Englander Rose". Cztery wzbiły wysokie gejzery,
które sięgnęły ponad nadbudówkę i zalały statek wodą. Piąty
trafił w sam środek rufowej części motorówki, przebił jej
pokład z włókna szklanego i uderzył w dieslowski silnik.
Zniszczenie było całkowite. Po eksplozji ładunku
wybuchowego, energii kinetycznej i paliwa z kadłuba
motorówki nie został ani jeden kawałek większy od znaczka
pocztowego. Stal, plastik i szczątki załogi wzniosły się na
kolumnie ognia i wody, która uderzyła w burtę „Rose" i w
porośnięty dżunglą brzeg kanału. Kiedy grzmot ucichł, a
Mercer ośmielił się wyjrzeć za reling, jedynym śladem po
Chińczykach była płonąca na wodzie kałuża ropy.
– Niebo do Anioła Dwa.
– Mów, Niebo. - Głos Mercera był pełen nabożnego podziwu
dla potęgi, której USS „McCampbell" potrafił użyć tak celnie z
tak wielkiej odległości.
– Nasze ekrany pokazują, że cel zniszczony. Namierzyliśmy z
powrotem cel główny i czekamy na rozkaz.
– Potwierdzam, Niebo. Niezłe oko. Czekajcie.
Mercer wstał. René i czwarty legionista wpadli na mostek.
Ubrania mieli przemoczone, bo obaj byli na pokładzie, kiedy
spadły pociski. Bruneseau nie mógł złapać tchu.
– To był wasz okręt?
Lauren kiwnęła głową.
– Mon Dieu. Nie wyobrażałem sobie, że istnieje taka broń.
– To dopiero pierwsza generacja - odparła Lauren z dumą. -
Nie wejdzie do masowej produkcji jeszcze przez kilka lat.
Mercer zauważył, że Harry się podniósł i znów stanął za
sterem. Ustawił „Rose" na kursie, używając bocznego tunelu
strumieniowego i wprawnie manipulując sterem i
przepustnicami.
– Były w ogóle stery strumieniowe, kiedy ty byłeś
kapitanem? - spytał Mercer.
– Nie było - odparł krótko Harry. - Ale to to samo, co
sprawnie sterowany holownik przy dziobie. Za chwilę
nakieruję nas z powrotem na śluzę.
Prawie całą przednią szybę podziurawiły kule i odłamki.
Kawałki, które nie wypadły w całości, były popękane i prawie
nieprzezroczyste. Lauren i Foch wytłukli je kolbami
karabinów, żeby Harry miał lepszą widoczność.
Harry, jakby parkował samochód, zatoczył frachtowcem
ciasny łuk, prostując i cofając go pod odpowiednim kątem,
żeby nie tracić miejsca, kiedy znów ruszyli do przodu. Panował
nad statkiem i jego kaprysami, jakby stał za sterem od lat.
Kiedy dokończył zawracanie i ustawił się frontem do śluzy,
podpłynął bliżej, tak że jakieś sto metrów dzieliło dziób statku
od trzystumetrowego przedłużenia przegrody dzielącej obie
komory. Spojrzał na Mercera.
– Jestem gotowy.
Jego dłonie leżały swobodnie na kole sterowym, gotowe
popychać wielki frachtowiec, zamiast się z nim mocować.
– Dobrze - powiedział Mercer. - Zaczynamy. Foch, niech pan
wezwie Rabidoux i Münza. Proszę im powiedzieć, że płyniemy.
– Okii.
– Niebo, tu Anioł Dwa. Kiedy tylko będziecie gotowi.
Harry przestawił przepustnice na całą naprzód. Komora
śluzy była wciąż zalana, a górne wrota pozostały otwarte po
przepłynięciu „Englander Rose". Dolne wrota, prawie kilometr
dalej, były zamknięte, dlatego betonowy zbiornik wyglądał jak
kończąca się ślepo zjeżdżalnia. Już niedługo, pomyślał. Nad
powierzchnią wody w komorze widział górę dolnych wrót. Ich
skrzydła, ważące po blisko siedemset ton, miały po dwa metry
grubości i dwadzieścia szerokości. Tylko one powstrzymywały
nieprzeliczalne miliardy ton wody uwięzionej w jeziorze Gatun
od zalania dolnego, mniejszego jeziora Miraflores i reszty
kanału poniżej.
Ponieważ „Rose" znajdował się dziesięć metrów powyżej
Miraflores, Harry zobaczył nadbudówkę i komin statku
czekającego na swoją kolej. Wiedział, że za chwilę już go tam
nie będzie.
– Odpalamy - usłyszał Mercer przez radio.
– Cholera! - krzyknął w tej samej chwili Harry.
Mercer poczuł, że zakleszcza mu się żołądek.
– Co?!
– Muszę się odlać.
– Jezu, Harry, zaciśnij nogi.
Mercer chwycił lornetkę i wycelował ją w szczyty dolnych
wrót, odliczając w głowie sekundy.
Wszystko wyglądało normalnie. W sąsiedniej komorze śluzy
powoli unosił się kontenerowiec. Za nim kilka innych statków
wolno pokonywało jezioro Miraflores. Robotnicy zajmowali się
swoimi pracami wokół śluz, chociaż kilku przystanęło
popatrzeć, co wybuchło obok „Englander Rose", i bez wątpienia
się zastanawiało, dlaczego statek zawrócił dziobem do nich.
Lauren też odliczała sekundy.
– Cztery, trzy, dwa, jeden.
Mercer ścisnął mocniej lornetkę.
Pierwszy pocisk trafił w piętrowy budynek kontroli śluzy
między komorami i rozwalił jego kryty czerwoną dachówką
dach. Mercer ledwie zdążył rzucić okiem na zniszczenia i
rozbiegających się dookoła robotników, kiedy burzące ładunki
zaczęły odnajdywać swoje cele.
Wrota na dole śluzy wyglądały jak dziesięciometrowe
stalowe płyty, pordzewiałe, ale wciąż zadziwiająco krzepkie po
stu latach używania. Były zaprojektowane tak, by służyć jako
obrotowe tamy, które można było otwierać i zamykać,
przepuszczając statki. Nie przewidziano, by musiały
wytrzymać ostrzał marynarki wojennej.
Pociski trafiły i eksplodowały miarową serią, która kąsała i
rozdzierała metal jak rozwścieczone zwierzę. Na wszystkie
strony poleciały odłamki. Już po kilku sekundach jedno
skrzydło zerwało się z olbrzymich zawiasów i runęło płasko do
jeziora. Odpłynęło w rozbryzgach wody, kiedy następne
pociski zniszczyły drugie skrzydło.
Drugie skrzydło nie wytrzymało serii trafień, tak że jego
szczątki zwisały z resztek zawiasów jak poszarpane strzępy
skóry. Samo to nie wystarczyło, żeby utorować drogę wodzie z
jeziora Gatun. Budowniczy kanału zdublowali jego najbardziej
newralgiczne wrota, te w dolnych częściach śluz, na wypadek
gdyby pierwsze zostały staranowane przez jakiś statek. Druga
para identycznych wrót, tuż za szczątkami pierwszych, jęknęła
pod naporem wód jeziora. Gdyby ich skrzydła nie zamykały się
pod niewielkim kątem, ciśnienie by je rozerwało.
„Englander Rose" minął przedłużenie ściany dzielącej
komory i właśnie wpływał do śluzy. Przy obecnej prędkości
miał uderzyć w ocalałe wrota za minutę. Po całej śluzie biegali
ludzie, rozpaczliwie uciekając przed wybuchami. Niektórzy
patrzyli z niedowierzaniem na stary frachtowiec, który płynął
prosto w dym i latające kawałki płonącego metalu na drugim
końcu śluzy.
Żaden statek w dziejach kanału nie pokonał jej tak szybko.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby chciał popełnić samobójstwo,
roztrzaskując dziób o niezniszczalne wrota - bo nawet przy tej
prędkości wytrzymałyby tę szarżę na oślep, tak jak ceglany
mur druzgocze pięść, która ośmieli się go uderzyć.
Harry nie mógł się powstrzymać. Pociągnął za sznur syreny,
dodając jej ryk do huku burzy, eksplozji i wrzasków ludzi.
Zaśmiał się demonicznie. Mercer wiedział, że stuknięty stary
drań jest w siódmym niebie.
Kiedy statek od wrót dzieliło ledwie sześćdziesiąt metrów,
druga salwa z niszczyciela trafiła w cel, z chirurgiczną precyzją
niszcząc dolne zawiasy. Pociski uderzyły w beton i stal,
przebijając jedno i drugie, osłabiając mocowania, tak że wrota
się osunęły, a z niewielkiej szpary u ich podstawy trysnął
strumień wody, silniejszy niż ze strażackiego węża.
Więcej zachęty grawitacja nie potrzebowała. Wrota
powstrzymywały dziesięciometrowy słup wody, długi na wiele
kilometrów. Ile jej ton napierało na stalową zaporę, tego
Mercer nie wiedział, ale i on, i pozostali z całą pewnością to
odczuli.
Fala runęła chwilę później, kiedy wrota zostały w całości
wyrwane z mocowań. Komora śluzy opróżniła się w ułamku
sekundy. W jednej chwili „Englander Rose" pędził w stronę
wrót, w następnej opadł dziesięć metrów w dół i przyspieszył
do czterdziestu węzłów, katapultowany prądem wody. Nikt
nie zdążył zareagować - frachtowiec pomknął szybciej niż
tratwa na górskim strumieniu i rzucało nim bardziej niż
tratwą.
Kiedy minął resztki pierwszych wrót, stalowe palce rozdarły
zewnętrzną powłokę jego kadłuba, zdzierając ze zgrzytem
blachy - na szczęście tylko powyżej linii wody.
Statek, który czekał na wejście do śluzy, został odepchnięty
na bok przez falę wody spływającej z otwartej komory. Niemal
natychmiast utknął na mieliźnie, wypchnięty z podwójnego
pasa koryta wykopanego jeszcze przed utworzeniem jeziora
Miraflores.
Harry znów szarpnął linkę syreny, wydając przeciągły ryk,
który odbił się echem od nisko płynących chmur. Niczym
rozszalała rzeka wpadająca na zalewową równinę, woda ze
śluzy wytraciła powoli energię na leniwym jeziorze.
„Englander Rose" przemknął obok unieruchomionego
frachtowca, zanim zaczął w końcu zwalniać. Harry znów mniej
lub bardziej panował nad prędkością. Nie zamykał przepustnic
- wyciskał z potężnych silników tyle, ile tylko mógł, bo wyścig
bynajmniej się nie skończył.
W niemal prostej linii od śluzy Pedro Miguel do śluz
Miraflores jezioro było dość głębokie, by pływały po nim duże
statki, ale poza tą trasą woda była za płytka, by unieść
jednostkę wielkości „Rose". Jeśli chcieli uniknąć olbrzymiej
liczby zabitych, musieli minąć pięć statków, w tym luksusowy
pasażerski „Rylander Sea" i dwa tankowce. Po drugiej stronie
jeziora pozostała jeszcze jedna przeszkoda do pokonania -
Miraflores.
Jak dotąd mieli do przebycia tylko jedną śluzę. Czekała na
nich kolejna z podwójnymi komorami, przypominającymi dwa
olbrzymie stopnie schodów, każdy długi na trzysta metrów.
Dlatego właśnie zabrali Harry'ego. Tylko on potrafił utrzymać
statek na kursie po wessaniu przez śluzy. Ogromny statek był
podobny do liścia unoszącego się w rynsztoku.
Foch zameldował Mercerowi, że Münz i Rabidoux są cali i że
zostaną ostrzeżeni przed wpłynięciem w następną śluzę.
– Jasne - powiedział Mercer. Rozejrzał się po pozostałych na
mostku. - Wszyscy cali?
– Czułbym się lepiej - odparł ostrożnie Bruneseau - gdyby
pański przyjaciel się nie uśmiechał.
Szeroki uśmiech Harry'ego stał się jeszcze szerszy. Starzec
stał na szeroko rozstawionych nogach, przenosząc ciężar ciała
na palce. Jak surfer czujący swoją deskę, manewrował statkiem
wzrokowo i dotykiem.
– Frajda jak cholera - tylko tyle powiedział przez papierosa,
którego musiał zapalić na chwilę przed tym, jak statek runął
przez śluzę.
– Lauren, wszystko w porządku?
Lauren pokazała Mercerowi uniesiony kciuk.
– Staram się nie myśleć o tym, co będzie dalej.
Do wybuchu bomby zostało im trzydzieści osiem minut.
Statek wciąż odczuwał efekty ruchu wody wylewającej się
przez śluzę Pedro Miguel, ale im dalej od niej, tym płynęło się
stabilniej. Silniki pracowały pełną parą, a pokład dygotał.
– Roddy, słyszysz mnie? - wezwał Mercer przez radio.
– Jestem - wydyszał Panamczyk.
– Co się u was dzieje?
– Wszyscy zeszliśmy ze statku i wiejemy jak cholera. Widzę
prąd w kanale, woda z jeziora Gatun wypływa. Jeśli ta
rozwalona śluza nie zostanie zamknięta, Miraflores zostanie
zalane.
– Jeśli moje obliczenia są słuszne, pierwszy statek bomba po
wybuchu obsunie dość ziemi, żeby zatamować nurt.
– Obliczenia? Jakie obliczenia?
– No dobra, zgaduję - przyznał Mercer. - Ale myślę, że tak się
stanie. Wybuch „Roberta T. Change'a" spowoduje lawinę
wystarczającą, by zasypać przekop. Stracimy wodę między nim
a śluzą, ale nie zawartość Gatun.
– Modlę się do Boga, żebyś miał rację.
– Ja też. Daj znać, jak będziecie bezpieczni.
Statki na jeziorze Miraflores rozstąpiły się przed pędzącym
„Englander Rose", wyjącym syreną jak obłąkany kierowca
jadący pod prąd jednokierunkową ulicą. Trudno było
powiedzieć, czy któryś osiadł na mieliźnie, ale za każdym
razem, kiedy zostawiali następny za sobą, Mercer czuł ulgę.
Kiedy zrównali się z „Rylander Sea", kazał Fochowi
zatrzymać prace nad rozbrajaniem bomb. Nie chciał
ryzykować pomyłki, która kosztowałaby życie tysiące ludzi
stojących przy relingach pięknego wycieczkowca. Gdyby
załoga „Rose" nie zniszczyła pokładowego radia, wezwałby
kapitana pasażerskiego statku i kazał mu zebrać pasażerów
pod pokładem. Teraz mógł jedynie wyjść z Lauren na skrzydło
mostka i pomachać tłumowi, który krzyczał i odpowiadał
machaniem.
– Gdyby tylko wiedzieli - powiedziała Lauren.
– Dopilnujmy, żeby się nigdy nie dowiedzieli. - Mercer
pstryknął radio i wywołał USS „McCampbell". - Niebo, tu Anioł
Dwa, odbiór.
– MÓW, Dwa.
– Jak wyglądamy z następną śluzą?
– Namierzona i czekamy na twój rozkaz. Pas po waszej lewej
będzie czysty, kiedy do niej dopłyniecie.
– Chcesz, żeby je rozwalili tak samo jak poprzednie? -
krzyknął Mercer do Harry'ego.
Harry zaprzeczył.
– Niech je zdejmą, zanim tam dopłyniemy, powiedzmy, z
wyprzedzeniem pięciuset metrów. Woda się zdąży trochę
uspokoić.
Mercer przekazał informację na niszczyciel.
Kiedy „Rylander Sea" znalazł się sto metrów za nimi, Foch
rozkazał swoim saperom wracać do pracy. „Rose" mijał długi
na dwieście pięćdziesiąt metrów tankowiec, który mógł być
załadowany pięćdziesięcioma tysiącami ton ropy albo
benzyny, ale nie mogli tracić więcej czasu. Gdyby teraz ich
statek eksplodował, a tankowiec razem z nimi, wycieczkowiec
zostałby przynajmniej częściowo oszczędzony.
Wlot śluzy Miraflores był pięćset metrów przed nimi. Zegar
detonatora miał odliczyć do zera za dwadzieścia jeden minut.
Harry White oszczędził mnóstwo czasu, ignorując
ograniczenie prędkości i popędzając statek słodkimi zachętami
oraz potokami soczystych przekleństw.
Z lewej strony zbliżała się do nich betonowa osłona tamy
elektrowni, która zapobiegała też zalewaniu. Przez kilka minut
od rozbicia górnej śluzy poziom wody w jeziorze podniósł się
na tyle, że zaczął przelewać się górą. Choć Mercer tego nie
widział, wiedział, że druga strona tamy musi wyglądać jak
wodospad Niagara.
Przesunął spojrzenie nieco w prawo, próbując wypatrzeć
jakieś szczegóły na długim murze dzielącym dwie komory śluz.
Przez kurtynę ulewnego deszczu trudno było stwierdzić, czy
poruszające się tam postacie to robotnicy, czy uzbrojeni
Chińczycy, starający się nie dopuścić, żeby statek powtórzył
swoją wcześniejszą sztuczkę. Trzeba mieć wyjątkowego pecha,
pomyślał ponuro Mercer, żeby zatrzymał ich jakiś żołnierz z
wyrzutnią rakiet...
– Uwaga! - wrzasnął, kiedy z czubka muru wyrosła smuga
dymu, kręta, czarna macka zmierzająca prosto w „Englander
Rose".
Terminal Hatcherly Consolidated,
Balboa, Panama

Wieści dochodziły Liu Youshenga w kawałkach i strzępach i


im więcej się dowiadywał, tym bardziej niejasne i
niewiarygodne były meldunki. Przyjechał do portu
towarowego Hatcherly o ósmej rano, jak zwykle, i spędził dwie
godziny w biurze, udając, że to wcale nie jest najważniejszy
dzień jego życia. Czytał raz po raz te same dokumenty i niezbyt
wyraźnie do niego docierało, czego dotyczą.
Napięcie nie pozwalało mu się skupić - a przecież jego
umiejętność skoncentrowania się była legendarna -
denerwowały go sekretarki i dwaj młodsi zastępcy, którzy
przychodzili do niego z różnymi problemami. Żadne z nich nie
wiedziało, co tak bardzo rozpraszało ich szefa, ale wszyscy
wiedzieli, że lepiej nie pytać.
O dziesiątej nie mógł już dłużej wytrzymać. Chwycił płaszcz
przeciwdeszczowy i powiedział sekretarce, że przez kilka
godzin go nie będzie. Minął samochód z szoferem i poszedł na
piechotę do zamkniętego, suchego doku na drugim końcu
terminalu. W ciemnym płaszczu roztaczał wokół siebie aurę
władzy, przewyższającej nawet ogrom tego, co zbudował w
Panamie. Dźwigi i stosy kontenerów wyglądały, jakby sięgały
przewalających się po niebie chmur; reflektory rzucały cienie
równie wyraźne, jak słońce. Olbrzymie statki zacumowane do
nabrzeża wznosiły się jak góry stali, które sprowadził do
dżungli, a bezmiar asfaltu przypominał płótno, na którym
tylko on jeden mógł malować. Ludzie, miejscowi i Chińczycy,
też należeli do niego i wyczuwali jego obecność, kiedy sunął
przez kolejowe tory i wokół rzędów skrzyń. Kilku dokerów
posłało mu pełne szacunku powitania, a operator wózka
widłowego zaproponował, że go podwiezie.
Dziś miał scementować swoje królestwo, ryzykując utratę
tego wszystkiego. Po zakończeniu operacji kontrolowałby nie
tylko port kontenerowy, ale całą Panamę, włącznie z
olbrzymim kanałem. Jednocześnie dałby swojemu krajowi
punkt nacisku potrzebny, by wreszcie opanować zbuntowaną
prowincję Tajwan. Był to wielki dzień i Liu rozgrzeszał się z
tego, że nie mógł myśleć o niczym innym.
Niezałatwione sprawy - Maria Barber, Philip Mercer i
pomagający mu żołnierze - zostały zepchnięte na dno jego
umysłu. Tak naprawdę były irytującymi drobiazgami, z
którymi zamierzał się uporać w ciągu kilku następnych dni.
Prezydent Quintero będzie wdzięczny, mogąc mu pomóc ich
upolować za dodatkowy procent czy dwa inkaskiego skarbu,
który ludzie Liu na pewno znajdą.
Kiedy dotarł do wielkiego budynku, w którym ukryty był
„Korvald", zadzwoniła jego komórka. Dał jej zadzwonić drugi
raz, żeby móc się schować przed zacinającym deszczem. Statek
wznosił się nad nim, z kominem oddalonym o trzy metry od
łukowato sklepionego dachu. Deszcz tłukł w blaszane ściany
tak silnie, że pełne przeciągów wnętrze wibrowało.
Liu otrząsnął wodę z płaszcza i wyjął telefon.
– Tak.
– Panie Liu, mówi kapitan Chen. Jestem na śluzie Pedro
Miguel. Coś jest nie tak.
Liu załamał się głos.
– Co?
– Kapitan „Englander Rose"...
– Używać kryptonimu, do diabła!
– Ee, „Gemini Dwa". Zameldował, że słyszy strzały, a potem
zniknął z eteru.
– Strzały? Gdzie?
– Na jego statku. - Kapitan Chen przerwał, nie wiedząc, co
mówić dalej, bo czuł przez telefon wściekłość Liu. - A teraz
statek stoi tuż za śluzą.
– O czym pan mówi?
– Nie wiem, proszę pana. Eee, chwileczkę. Dostaję właśnie
następny raport.
Ku wielkiej irytacji Liu połączenie zostało przerwane. Co to
miało znaczyć? Spojrzał na belki sklepienia i zauważył, że jeden
z wielkich podwieszanych dźwigów był ustawiony tak, by
wyładować z „Korvalda" rakiety DF-31. Miały być załadowane
od razu na osiem ciężarówek wyrzutni, ustawionych pod
ścianą doku; jasna farba dziwnie kontrastowała z siejącym
śmierć przeznaczeniem rakiet.
Telefon znów zadzwonił. Liu odebrał, zanim dzwonek
ucichł.
– Proszę mówić.
– Kapitan „Gemini Jeden" melduje problemy na „Mario
diCastorelli". Mówi, że statek właśnie wpadł na brzeg Przekopu
Gaillarda, ale nie tam, gdzie powinien, i że łódź podwodna
została zmiażdżona podczas zderzenia.
– Wypadek?
– Nie umiał powiedzieć. Ewakuuje własny statek szalupami.
– Czy jest na pozycji detonacji „Change'a"? - zapytał ostro
Liu, zapominając o ściśle przestrzeganej dotąd zasadzie
używania kryptonimów.
– Bardzo blisko. Jego ludzie dopłyną na brzeg i uciekną do
Gamboi, gdzie będzie czekała łódź, która zawiezie ich na
atlantycką stronę kanału.
– Co się dzieje na „Gemini Dwa"?
– Nic. Po prostu stoi. Zamierzam wysłać paru ludzi na
motorówce pilotów, żeby zobaczyli, w czym problem.
Zadzwonię do pana, kiedy będę miał raport.
– Dobrze.
Liu zatrzasnął telefon i spokojnie ruszył do trapu. Rozluźnił
ramiona i przybrał obojętny wyraz twarzy. Nie chciał, żeby
cokolwiek przeszkodziło jego planom, a był świadom, że
kapitan „Korvalda", Wong Hui, czeka tylko na pretekst, żeby
prysnąć z ośmioma raldetami w ładowni.
Kapitan Wong, sierżant Huai i pan Sun wyszli mu
naprzeciw, kiedy wspiął się po stromych schodach i stanął na
starym pokładzie statku.
– Panowie - powitał ich serdecznie. - Ufam, że wszystko
gotowe do rozładunku.
Wong ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
– O jedenastej, panie Liu.
Liu próbował go rozbroić. Uśmiechnął się.
– Widzę, dlaczego generał Yu wybrał pana do tego zadania,
kapitanie. Pana sumienność jest godna pochwały.
– Tak, jest - odparł Wong, z twarzą bez wyrazu. - Mamy
prawie godzinę czekania. Zapraszam do mojej kajuty na
herbatę.
– Czy to naprawdę konieczne?
Liu chciał mieć te rakiety w doku najszybciej jak to możliwe.
Kiedy znalazłyby się w jego rękach, generał Yu nie mógłby
udawać, że o niczym nie wiedział, gdyby przy Pedro Miguel
rzeczywiście doszło do jakiejś katastrofy.
Tym razem skwaszona mina kapitana odrobinę poweselała.
– Oczywiście, że nie. Możemy zaczekać do ustalonej godziny
tutaj.
Kłaniając się lekko upartemu kapitanowi, Liu gestem
wskazał Wongowi, by poszedł przodem. Czekali w milczeniu,
aż steward przyniesie komplet do herbaty i naleje napój do
filiżanek. Liu znalazł się pod podwójną presją uporu Wonga,
graniczącego z niesubordynacją, oraz przenikliwych spojrzeń
rzucanych mu przez Suna, który, wydawało się, już wiedział, że
coś jest nie w porządku. Tylko sierżant Huai, weteran
niezliczonych bitew i mistrz cierpliwego przeczekiwania
okresów między nimi, nie odczuwał panującego napięcia. Pił
herbatę i nie patrzył nikomu w oczy, starając się nie okazywać
ani arogancji, ani służalczości.
W kieszeni płaszcza Liu zadzwoniła komórka. Aby nie
zwracać na siebie uwagi wyjściem, odebrał telefon. Pamiętał,
żeby uważać na to, co mówi.
– Liu Yousheng.
– Proszę pana, tu Cheng.
– Tak, oczywiście. Czym mogę służyć?
– Proszę pana, motorówka pilotów została zniszczona.
Chyba rakietami z „Gemini Dwa", ale nie mam pewności. Teraz
statek zawraca do śluzy. Chyba chcą wrócić na dół.
– Cóż, to bardzo interesująca wiadomość - odparł spokojnie
Liu, a kwas z żołądka wytrysnął tak gwałtownie, że sparzył
podstawę języka. Powstrzymał się siłą woli od skrzywienia i
zamaskował ból, zmieniając pozycję na krześle. - Coś jeszcze?
Albo Cheng zrozumiał, że Liu nie może mówić otwarcie, albo
był zbyt przerażony, żeby to zauważyć. Kontynuował raport
mimo swobodnego tonu przełożonego.
– Statek za chwilę wpłynie do śluzy. Dolne wrota są
zamknięte, więc może chce je staranować.
– Niech spróbują. - Śmiech Liu był autentyczny, bo
Yousheng wiedział, że przez dwie pary olbrzymich wrót nie
przebije się nic mniejszego od pancernika przy pełnej
prędkości.
– Proszę pana! - krzyknął Cheng. - Znów wybuchy! To nie
„Englander Rose". Jesteśmy atakowani przez jakąś artylerię.
Celują we wrota. - Nastąpiła pauza. Przez trzaski komórkowego
połączenia Liu usłyszał detonacje. - Nie ma ich. Wrót nie ma.
Statek właśnie mnie minął, tak szybko, że nie widziałem, kto
jest na pokładzie. Są na jeziorze Miraflores.
Liu wstał. Nie potrafił już dłużej zachować spokoju. Skinął
mężczyznom głową i wyszedł z kajuty, oddalając się
korytarzem na tyle daleko, żeby go nie usłyszeli. Jego głos
zmienił się we wściekły syk.
– Co ty mówisz?
– Jakiś ostrzał rozwalił dolne wrota śluzy. Woda się wylewa,
a „Englander Rose" popłynął na fali. Właśnie minął
frachtowiec na Miraflores i wygląda na to, że kieruje się do
następnej śluzy.
– Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Ten statek nie może się
wydostać z jeziora. Jeśli możecie go zatrzymać i wejść na
pokład, mam kod, który pozwoli wam zresetować zegar
detonatora. Możemy jeszcze wysłać go do przekopu i
dokończyć, co zaczęliśmy.
– Tak jest, proszę pana. Mam oddział na śluzie Miraflores i
mogę ściągnąć tam resztę ludzi, zanim statek tam dopłynie.
Zatrzymamy ich.
– Oby, Cheng.
Liu schował telefon i stał wpatrzony we własne stopy, z
twarzą ściągniętą zamyśleniem. Kości wciąż się toczyły i wciąż
była szansa wpłynąć na wynik rzutu.
Z zamyślenia wyrwał go głos za plecami, głos, którego
właściciel nie powinien być w ogóle w Panamie, a co dopiero
na pokładzie „Korvalda".
– Wygląda na to, że ma pan problem.
Generał Yu stał w drzwiach kajuty pierwszego oficera, skąd
słuchał rozmowy Liu. Jego płaską twarz przecinał zadowolony
uśmieszek; nie posiadał się z radości, widząc swojego
podwładnego w chwili, gdy temu świat zawalił się na głowę.
– Wygląda na to, że my zaryzykowaliśmy, a pan przegrał.

***

Mercer zanurkował na mostek.


– Uwaga! - krzyknął znów.
Rakieta, chińska wersja rosyjskiego ręcznego RPG-7, była
bronią przede wszystkim przeciwczołgową, z dwukilową
głowicą zdolną przebić do trzydziestu centymetrów pancerza.
Choć jej celność powyżej trzystu metrów była kiepska, a
jedynie bardzo szczęśliwy strzał mógł zatrzymać statek
wielkości „Englander Rose", wszyscy wiedzieli, że celem
rakiety jest sterówka, a trafienie zamieni ją w dymiące
zgliszcza.
Wszyscy byli już wcześniej pod ostrzałem, Harry podczas II
wojny światowej, pozostali dużo później, i wszyscy wiedzieli,
że muszą otworzyć usta, by ochronić bębenki w uszach od fali
ciśnienia po wybuchu. Foch przekazał przez radio ostrzeżenie
swoim ludziom w ładowni i schował się za grubą konsoletą,
czekając na trafienie.
Granat z napędem rakietowym leciał prosto na statek,
dymiąca kreska światła pożerająca odległość w sekundy.
Głowica uderzyła w połączenie nadbudówki z pokładem i wbiła
się głęboko stożkiem ognia, rozdzierając grodzie i ściany i
zostawiając półtorametrowy dymiący krater. Mostek
zadygotał, a przez rufowe drzwi wpadł do środka kłąb gorącego
dymu. Przez ułamek sekundy wszyscy czekali na drugą
eksplozję, bo takie trafienie mogło zdetonować tony
materiałów wybuchowych w ładowni.
Ale potem znów zaczęli logicznie myśleć - tak olbrzymiego
wybuchu już by nie poczuli.
Mercerowi dzwoniło w uszach, a jego własny głos brzmiał
nienaturalnie głośno.
– Wszyscy cali?
– Tym razem się udało - powiedział René i rozkazał
legionistom ocenić rozmiar strat, a także ugasić wszelkie
pożary, które mogły wybuchnąć.
– Harry?
– Wszystko gra. - Starzec podniósł się na nogi i natychmiast
sprawdził zegary wskaźników, chrząkając z ulgą, kiedy
zobaczył, że nic się złego statkowi nie stało.
Zatrzeszczała słuchawka w uchu Mercera.
– Anioł Dwa, tu Niebo. Sytuacja?
– Żyjemy.
– Możemy ostrzelać mury śluzy, zanim wysadzimy wrota.
Bezzałogowiec pokazuje skupiska żołnierzy wzdłuż obu ścian
komory, przez którą będziecie przepływać.
– Zaczekaj, Niebo.
Mercer wyszedł na zewnątrz i przyjrzał się zaporze przez
lornetkę. Wśród żołnierzy w mundurach zobaczył dziesiątki
robotników - użyto ich jako żywe tarcze. Każdy żołnierz miał
przed sobą co najmniej dwóch cywilów, trzymanych tam przez
strach, a nie lojalność. Mercer nie mógł ich skazać na śmierć.
– Odmawiam, Niebo. Jest tam za dużo cywilów. Połóżcie
ostrzał wzdłuż muru, żeby przygwoździć wyrzutnie rakiet, ale
nie trafiajcie w samą konstrukcję. Zrozumieliście?
– Potwierdzam. Namierzamy cel.
Mur dzielący dwie komory śluzy był o wiele dłuższy niż mur
w śluzie Pedro Miguel, wystawał za górne wrota co najmniej
kilkaset metrów. Mercer usiłował zachować spokój,
obserwując grupę żołnierzy na jego krańcu, przygotowujących
następną wyrzutnię. Jej zasięg wystarczał do trafienia w
mostek „Rose". Przez potężną lornetkę Mercer zobaczył błysk w
oku strzelca, który zarzucił rurę wyrzutni na ramię.
Już miał wykrzyczeć następne ostrzeżenie, kiedy woda tuż
przy betonowej ścianie eksplodowała, jakby ktoś odpalił
precyzyjnie nastawioną serię ładunków. Działo VGAS
przejechało pociskami wzdłuż całego muru aż do śluzy. Każdy
wybuchał w takiej samej odległości od poprzedniego w ciągu
gejzerów, niczym olbrzymia fontanna. Ludzie rzucali się pod
osłonę przerażeni, że następna seria przeorze beton. Niektórzy
zeskakiwali do sąsiedniej komory, inni chowali się za
lokomotywami, jeszcze inni zamierali w bezruchu, oblewani
wodą.
– Dobra - zawołał Harry zza steru - pora rozwalić wrota.
Górna komora śluzy była już zalana, a jej wrota otwarte
przed „Rose", do dolnej zaś muły wciągały właśnie jakiś statek -
choć wyglądało na to, że pracę przerwano.
– Niebo, tu Anioł Dwa. Pora na „Sezamie, otwórz się".
– Możesz powtórzyć, proszę?
– Walcie w te cholerne wrota!
Górna komora była całkowicie zalana, a dolna opróżniona
do poziomu Oceanu Spokojnego; wystarczyło zniszczyć wrota
dzielące dwie śluzy, żeby „Rose" mógł przepłynąć. Ponieważ
zamykały się pod kątem, i te główne, i te awaryjne wyglądały z
góry jak rozłożona płasko prążkowana tkanina.
Dwadzieścia sekund później wszystko wokół nich
wybuchło. Strzały były idealnie wymierzone, przebiły
pierwszą warstwę stali i wybuchły wewnątrz pustej
konstrukcji. Następne pociski załatwiły zawiasy, wydzierając
je z betonowych mocowań. Po kilkunastu trafieniach wrota
awaryjne ustąpiły i sześć metrów wody między nimi a
wrotami głównymi runęło do niższej komory, kołysząc
frachtowcem trzymanym na uwięzi przez muły.
Szybko myślący pracownik w centrum kontrolnym na
środku śluzy trzasnął dźwigniami, próbując zamknąć górne
wrota i zapobiec katastrofalnemu zalewowi takiemu jak przy
śluzie Pedro Miguel. Nie mógł ryzykować zniszczenia
mechanizmu, zamykając go pod tak wielkim ciśnieniem, ale
wrota by wytrzymały, gdyby zdążył je zamknąć, zanim działo
zniszczyłoby drugą parę i komora otworzyła się na morze.
VGAS kontynuowało dzieło zniszczenia, sześciocalowe
pociski spadały równomiernym werblem po
pięćdziesięciokilometrowym locie. Drugie wrota chroniące
dolną komorę przyjmowały trafienie za trafieniem. W kilku
miejscach zostały przedziurawione i woda tryskała
strumieniami na uwięziony w dole frachtowiec.
Pracownik w pomieszczeniu kontrolnym zrozumiał, że nie
wygra z kanonadą, i zaczął otwierać górne wrota, chcąc je
chronić w nadziei, że będzie można je zamknąć później, w
bezpieczniejszych warunkach.
Pędzący z pełną prędkością „Englander Rose" również nie
mógł wygrać z ostrzałem.
Dziób statku wpłynął właśnie do komory i wciąż był trzysta
metrów od wrót, kiedy dwa dobrze wymierzone strzały trafiły
w dolne zawiasy. Woda uderzyła jak tsunami, wyginając wrota
w bezkształtną masę, a potem je wyrywając. Fala spadła na
czekający w dole frachtowiec, uniosła go i odepchnęła w tył.
Cztery lokomotywy wciąż przyczepione linami holowniczymi
nie miały żadnych szans przeciwstawienia się tak tytanicznej
sile. Motorniczy zdążyli wyskoczyć, ale muły zostały ściągnięte
z torów jak zabawki. Wszystkie cztery wpadły w kipiel, która
powlokła je za statkiem, zanim strzeliły liny. Jak liście w nurcie
wodospadu lokomotywy potoczyły się dalej po skalistym dnie.
Kapitan frachtowca przełożył ster mocno na bok, żeby
wydostać swój statek z tej kipieli, o włos omijając następny,
czekający na wpłynięcie do przyległej śluzy.
Droga przed „Englander Rose" była otwarta i niczym kłoda
na fali przyboju statek wystrzelił do przodu.
Zmęczony stary frachtowiec przyspieszył wraz z wodą
wylewającą się przez otwartą śluzę ze wściekłą siłą. Kiedy
znalazł się na środku komory, jej poziom opadł już na tyle, że
żołnierze na murach mogli otworzyć ogień prawie
bezpośrednio do wnętrza sterówki. Ocalałe resztki szkła szybko
zostały wytłuczone, a kule cięły powietrze wokół steru niczym
roje oszalałych pszczół.
Mercer wystrzelił krótką serię ze swojego M-16, ale
przypomniał sobie o żywych tarczach, którymi się osłaniali
Chińczycy, i wstrzymał ogień.
Tylko Harry pozostał na nogach, koncentrując się wyłącznie
na sterowaniu statkiem pędzącym w stronę potrzaskanych
resztek wrót i pierwszego dużego skoku z górnej komory do
dolnej. Wydawał się nie zauważać ostrzału mostka; poruszał
tylko ustami, oddychając przez papierosa.
Chińczycy zasypywali kulami statek przepływający obok ich
pozycji, a Mercer prawie pożałował, że nie pozwolił USS
„McCampbell" oczyścić im drogi. Wystrzelono rakietę, ale
strzelec źle wymierzył. Zabłąkany pocisk przemknął nad
kanałem i rozwalił szopę naprawczą na drugim brzegu.
Woda przelewająca się przez próg między dwiema
komorami śluzy nie była dla „Englander Rose" wystarczająco
głęboka. Dno statku otarło się o betonową krawędź;
rozdzierana stal wydała odgłos przypominający ludzki krzyk.
Statek jakby się zawahał, a potem siła wody znów go porwała i
spadł do drugiej komory. Zanurzył się głęboko dziobem i
powietrze wypełniły rozbryzgi wody, jakby „Rose" zmagał się
ze sztormem. Kil rąbnął o dno komory; cały statek zatrząsł się
przy wtórze dźwięku przypominającego uderzenie w dzwon.
Potem powoli się wyprostował. Mknął przez kanion, którego
betonowe ściany wznosiły się wyżej niż skrzydła mostka. Taka
ilość pędzącej wody wyła jak tornado.
Ominięcie szczątków drugich wrót było dużym wyczynem,
dlatego Harry nie przejął się zbytnio, kiedy statek, wpadając do
drugiej komory, otarł się burtą o betonową ścianę.
Zakręcił kołem sterowym, lekko korygując położenie steru.
Ponieważ „Rose" był niesiony przez nurt, nic to nie dało. Woda
robiła ze statkiem, co chciała. Burta znów otarła się o beton z
przeciągłym, metalicznym jękiem, od którego cierpły zęby.
A potem „Englander Rose" był wolny. Minął kraniec drugiej
śluzy, a nurt rozlał się i zwolnił w zetknięciu ze słonawą wodą
ostatnich kilku kilometrów przed Zatoką Panamską. Statek
przetrwał najdzikszą możliwą podróż, taką, która rozbiłaby
tratwę używaną w górskich spływach.
Normalnie pokonanie śluzy Miraflores trwało trzydzieści
minut. Oni zrobili to w niecałe trzydzieści sekund. Bruneseau i
Foch zaczęli wiwatować, a Lauren wrzasnęła z radości i rzuciła
się na szyję Mercerowi. Ich usta się spotkały.
– O, to po prostu skandal! - krzyknął do nich Harry. - Ja
odwalam całą bohaterkę, a dziewczyna całuje się z Mercerem.
Nie podoba mi się to, wcale mi się to nie podoba.
Lauren puściła Mercera, podeszła do Harry'ego i cmoknęła
go w szczeciniasty policzek.
– Lepiej?
Wyszczerzył się lubieżnie.
– Może mały języczek?
– Tego nawet Mercer nie dostał... - popatrzyła znacząco -
...jeszcze.
Wyporność statku zmieniła się, kiedy wpłynął na słone,
mniej gęste wody. „Rose" powinien się stać lżejszy i łatwiejszy
do kontrolowania, ale obracając kołem, żeby uniknąć dryfu na
sterburtę, Harry zauważył, że statek jest ociężały.
Niebezpiecznie ociężały.
– Nabieramy wody - powiedział. Jego słowa ucięły radość i
świętowanie.
Mercer rzucił spojrzenie Fochowi. Francuz wywołał Münza i
Rabidoux.
– Wiemy - odparł Rabidoux. - Słyszymy, jak woda wlewa się
w przestrzenie pod ładownią.
– Możecie powiedzieć, jak szybko?
– Bardzo szybko. Kiedy statek przechylił się do przodu i
uderzył dziobem, brzmiało to, jakbyśmy siedzieli we wnętrzu
dzwonu, który właśnie pękł.
– Co z detonatorem?
– Nie mogliśmy obejść klawiatury kodu zabezpieczającego,
więc zdejmujemy całą obudowę. Właśnie wykręciliśmy
ostatnie śruby mocujące ją do urządzenia. To nie są idealne
warunki do pracy, a każda śruba była zaminowana, żeby nikt
przy tym nie grzebał. Ktoś nie chciał, żeby załoga rozbroiła
ładunki, kiedy już zostaną uzbrojone. Dlatego chyba zostawili
to wszystko tak na wierzchu. Załoga musiała wiedzieć, że
majstrowanie przy tym zdetonuje bomby.
– Ile zostało czasu?
– Dwanaście minut i dziewięć sekund. Sądząc po odgłosie
zalewania zęzy, to chyba nie ma znaczenia.
Foch odwrócił się do Harry'ego i Mercera.
– Zostało dwanaście minut. Rabidoux uważa, że statek
zatonie, zanim zdążą dezaktywować detonator.
Mercer kiwnął głową.
– Czy to powstrzyma wybuch bomby, czy raczej zwarcie
zdetonuje ją przed czasem?
Dowódca Legii machnął rękami w geście oznaczającym
fifty-fifty.
Mercer spojrzał na Lauren. Jej twarz jaśniała od adrenaliny
po przeprawie przez śluzy, a jej uśmiech poruszał coś głęboko
w jego duszy. Wiedział, że nie będą już mieli szansy poznać
dokładniej, co do siebie nawzajem czują. Nawet gdyby teraz
opuścili statek, nie zdążą oddalić się od niego na tyle, by
uniknąć największej fali wybuchu. Byli już martwi.
Uratowali kanał, niszcząc jego część, i uratowali wiele
ludzkich istnień, kierując statek tam, gdzie ludzi była zaledwie
garstka. To było wszystko, na co mogli liczyć.
Lewy brzeg kanału był zarośnięty dżunglą, w której stało
kilka rozpadających się chat. Za zakrętem przed nimi leżało
miasto Balboa i rozległy port kontenerowy Hatcherly w cieniu
Quarry Heights. Równie dobrze mogli zatrzymać statek i
pozwolić mu wybuchnąć właśnie tutaj. Zniszczenia byłyby
minimalne, gdyby odpłynęli jeszcze kawałek od śluzy.
– Niech pan powie Münzowi, że jak chce sobie dać spokój,
może z Rabidoux wracać na mostek - powiedział wolno Mercer.
- Harry, ustaw nas tam, gdzie to pole schodzi do kanału. Nikt
chyba nie mieszka tam w pobliżu. Jeśli ktoś chce, teraz chyba
jest dobra pora, żeby opuścić statek. Może się wam uda.
Tak jak podejrzewał, nie było chętnych. Wszyscy znali
ryzyko. Żyli razem, walczyli razem, a teraz mieli razem
umrzeć.

***

Żeby ukryć zaskoczenie, Liu Yousheng stanął na baczność.


– Generał Yu. Co pana sprowadza...?
– Zamknij się, Liu - warknął generał. - Kapitanie Wong,
proszę tu przyjść. - Wong wyłonił się ze swojej kajuty z
sierżantem Huaiem i panem Sunem. - Kapitanie, proszę iść na
mostek i przygotować się do opuszczenia portu. Proszę
poinformować obsługę doku, że ciężarówki wyrzutnie mają
natychmiast zostać załadowane na pokład. Obawiam się, że
operacja Liu nie poszła zgodnie z planem.
– Tak jest. - Wong przebiegł obok Liu wąskim korytarzem.
Yu odwrócił się do Youshenga.
– Nie ty jeden dostajesz raporty ze śluz. Wiem już, że
„Englander Rose" został porwany. Zakładam, że przez tych
samych komandosów, którzy uwolnili Philipa Mercera z
kopalni, zaatakowali twoje instalacje nad Rzeką Zniszczenia i
stali za wszystkimi innymi akcjami, które według twoich
zapewnień miały być jedynie irytującymi incydentami.
Yu nagle eksplodował gniewem.
– To twoja arogancja doprowadziła do tej katastrofy.
Przekroczyłeś dawno swoje uprawnienia, a teraz czeka cię
upadek.
Liu przełknął ślinę.
– Wciąż możemy z tego wybrnąć. Możemy przepłynąć
drugim statkiem do Przekopu Gaillarda. Mam ludzi...
– To koniec. Operacja „Czerwona Wyspa" od samego
początku była głupim ryzykiem. Próbowałem powiedzieć
premierowi, że nie dasz sobie rady, ale uważał, że należało dać
ci szansę.
– Powiedział pan premierowi, że nie dam... - Liu nie był
pewien, czy dobrze usłyszał. - Przecież to pan mi polecił, żebym
zaproponował mu tę operację. - I nagle zrozumiał, jak został
wystawiony do wiatru przez człowieka, którego uważał za
swojego mentora. - Na tym statku nie ma żadnych rakiet,
prawda?
Yu uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć „Oczywiście, że
nie".
– Tylko nieliczna grupka ludzi, którzy je składali, wie, że to
makiety. Częściowo przez wzgląd na ciebie, gdybyś chciał je
sprawdzić, ale także dlatego, że kilku co bardziej
militarystycznie nastawionych członków politbiura chciało
być w dokach w Szanghaju, żeby obejrzeć załadunek. Kapitan
Wong nawet nie wie, że to makiety. „Korvald" jest tu tak
naprawdę po to, żeby zabrać wyrzutnie, które, pozwolę sobie
dodać, są prawdziwe.
– Zrobił pan to wszystko tylko po to, żeby się mnie pozbyć z
Hatcherly.
– Och, chodzi o coś więcej. O to, żeby dać nauczkę twojemu
pokoleniu, pokazać, że macie władzę tylko dlatego, że wam na
to pozwalamy. Pod parasolem COSTIND-u są tysiące firm,
każda kierowana przez ludzi takich jak ty, ludzi, którzy czasem
zapominają, gdzie ich miejsce. Chiny przechodzą okres
dynamicznych zmian, dalekosiężnych przeobrażeń
gospodarczych, które grożą przerodzeniem się w
stuprocentowy kapitalizm. Który, jak wiemy, rodzi myśli o
demokracji. Te myśli trzeba zmiażdżyć. Tian'anmen nauczyło
nas, że karanie ludu daje tylko argumenty do ręki naszym
wrogom. Jednak walka z ludźmi takimi jak ty, których
słabością są ich przerośnięte ambicje, jest równie skuteczna w
ukracaniu kapitalistycznych, a co za tym idzie
demokratycznych, aspiracji. Lud nie lubi takich jak ty. Lud
pamięta, że wasz luksusowy styl życia jest efektem jego pracy.
Lud lubi się dowiadywać, że skorumpowany urzędnik został
stracony za sprzeniewierzenie funduszy. Twój upadek będą
postrzegać jako ochronę ich interesów przez państwo.
– Podczas gdy obaj wiemy, że tak naprawdę państwo tylko
coraz bardziej ogranicza ich prawa.
Yu się uśmiechnął.
– To jak teoria skapywania Ronalda Reagana. Dyrektorzy,
kierownicy fabryk i wielu innych przez to, co spotkało ciebie,
będzie wiedziało, że nie mają takiej wolności, jak im się wydaje.
Twoja porażka uśpi ich marzenia o autonomii na co najmniej
dziesięć lat. A kiedy oni zostaną poskromieni, tak samo
posłuszni pozostaną ci, którzy dla nich pracują.
– A gdyby mi się udało? - spytał Liu.
– Ja zgarnąłbym plony, ale ryzyko porażki było zbyt duże, by
całkowicie cię poprzeć. Postanowiłem dać ci tyle, żeby cię
zachęcić, ale nie aż tyle, żebyś się zanadto ośmielił. To zrobiłeś
już sam.
– Ile was to kosztowało? Złoto, sprzęt wydobywczy, statki.
Ta gra o władzę była tego warta?
– Utrzymanie absolutnej władzy w Chinach przez
następnych dziesięć lat? Oczywiście. Poza tym te statki to
zużyte, przerdzewiałe łajby przeznaczone na złom. Reszta złota,
której nie przekazałeś na rzecz telewizyjnej reklamy Quintery,
została już zabrana z twoich skarbców przez obecnego tu pana
Suna. Oczywiście, ponieśliśmy koszty, ale kanał został
uszkodzony w stopniu wystarczającym, by przejęło go
Hatcherly. Towary wciąż muszą przepływać przez przesmyk, a
nasza linia kolejowa i rurociąg to jedyna droga.
– Czyli na statku są materiały wybuchowe?
– W takiej ilości, że nawet jedna detonacja zamknęłaby
Przekop Gaillarda na co najmniej rok - powiedział Yu. - Nie
rozumiesz? Wziąłem z twojej operacji to, co najlepsze, a resztę
odrzuciłem. Nie musimy szantażować Ameryki bronią
jądrową, żeby zająć Tajwan. W końcu Chiny będą tak bogate, że
Tajwańczycy sami zechcą wrócić. Byłeś mi potrzebny jako
przykład dla ludzi, którzy to bogactwo wytworzą, że robią to
dla dobra partii, a nie własnego. Tę lekcję, obawiam się,
zapomniałeś już dawno.
Liu został wymanewrowany tak całkowicie, że odebrało mu
mowę.
Generał Yu zmanipulował go w sposób idealny, popychając
go do jego własnego upadku. Liu poczuł, że wibracje pokładu
lekko się zmieniają, gdy zwiększono obroty silnika. Osiem
dużych ciężarówek mogło zostać załadowanych w piętnaście
minut, bo suchy dok był obsługiwany przez dwie suwnice, a
poza tym nie potrzeba było zachowywać takiej delikatności,
jak przy rozładowywaniu rakiet strategicznych.
– Wracam z panem? - spytał w końcu Liu generała.
Yu pokręcił głową, jakby faktycznie go to smuciło.
– Przykro mi, mój młody przyjacielu. Ktoś musi zostać i
wziąć na siebie winę za próbę wrogiego przejęcia całego kraju.
Przywiozłem teczkę pełną dokumentacji wskazującej, że cała
operacja była wyłącznie twoim dziełem. Prezydent Quintero i
dyrektor kanału, Felix Silvera-Arias, zostali rano
poinformowani, że w ich najlepszym interesie jest milczeć o
własnym udziale.
– Moja rodzina?
– Nie podzieli twojego losu. To ci mogę obiecać.
– To bardzo wspaniałomyślne z pana strony. - Liu nie kpił.
Zazwyczaj żony, rodzice, dzieci i inni członkowie rodziny ginęli
w czystkach po błędach jednego człowieka. Ten strach był
jeszcze jednym sposobem trzymania ludzi w ryzach przez
władzę.
– Co teraz?
– Nie mamy wiele czasu. - Yu sięgnął do marynarki po
papierosy. Poczęstował jednym Liu. - Wiem, że rzuciłeś, ale w
obecnych okolicznościach... - Generał zapalił papierosa i
przytrzymał zapalniczkę dla Youshenga. - Sierżancie Huai,
zapali pan?
– Dziękuję, panie generale.
Huai sam przypalił swojego papierosa i wycofał się w cień,
czekając na rozkazy.
Palili w milczeniu.
– Co ze skarbem, generale? - spytał Liu, rzucając niedopałek
na podłogę i rozgniatając go obcasem. - Spróbuje go pan
wydobyć?
– Nie myślałem o tym. Jeśli rzeczywiście tam jest, to za
miesiąc czy za rok znajdziemy go dla Panamczyków, a potem
przekażemy jako gest dobrej woli. Odkrycie miliarda dolarów
w złocie, nawet jeśli są już twoje, to potężny argument w
dyplomatycznych rozmowach.
Do generała podszedł oficer i zasalutował.
– Z wyrazami szacunku od kapitana Wonga. Ładunek jest na
pokładzie. Kapitan melduje, że „Englander Rose" minął śluzy
Miraflores i kieruje się w naszą stronę.
– Cholera. Proszę powiedzieć kapitanowi, że możemy za
chwilę odbijać. Zaraz, pójdę z panem na mostek. Sierżancie
Huai, pana pistolet. Proszę go dać panu Liu.
– Słucham?
– Pana pistolet. Możemy pozwolić mu to załatwić honorowo.
Ale proszę mieć na niego oko, na wszelki wypadek.
Yu chwycił dużą teczkę z kajuty pierwszego oficera i
przypiął ją do nadgarstka Liu kajdankami.
– Po wszystkim proszę zabrać jego zwłoki do jego biura,
wymyślić jakieś wyjaśnienie dla personelu i zabrać swoich
ludzi z Panamy najszybciej, jak się da.
– Rozumiem, panie generale. - Weteran popatrzył na Liu, a
potem odwrócił się do Yu. - Mogę o coś zapytać?
– O co chodzi, człowieku? - warknął generał zirytowany, że
Huai dostrzegł w jego rozkazach jakieś dwuznaczności.
– Kiedy mówił pan o kosztach związanych z tą operacją, nie
wspomniał pan o ludziach, których straciliśmy.
Coś w głosie sierżanta sprawiło, że Yu zwrócił na niego
uwagę.
– Obowiązkiem żołnierza jest wykonywać rozkazy,
sierżancie. Taka jest cena wojny.
– Tak właśnie pomyślałem, panie generale.
Generał Yu odwrócił się, by ruszyć za pierwszym oficerem
na mostek.
– Cena wojny - powtórzył Huai i wyjął pistolet z kabury.

***

Lauren podeszła do Mercera i objęła go w pasie, by z głową


przytuloną do jego ramienia czekać na nieuniknione. Francuzi
rozmawiali cicho ze sobą, modląc się, a może wspominając
odwagę, z jaką stawiali czoła śmierci inni legioniści w
przeszłości. Harry palił następnego papierosa i żłopał resztki
jacka daniel'sa. Mercer odmówił poczęstunku, bo wiedział, że
przyjacielowi alkohol sprawi więcej radości.
Jego słuch łaskotał jakiś natarczywy głosik, odległy i cienki.
Próbował go zignorować, ale nie mógł. Niewygodna słuchawka
radia zwisała mu na cienkim kabelku na pierś. Uświadomił
sobie, że to z niej dobiega głos i włożył ją z powrotem na
miejsce.
– Anioł Dwa, tu Niebo, odbiór.
Zapomniał o niszczycielu.
– Niebo, tu Anioł Dwa. Mów. Odbiór.
– Helikopter ratunkowy już wystartował. ETA za siedem
minut.
Mercer wykrzyczał to, co właśnie usłyszał. Śmiechy i krzyki
były jeszcze głośniejsze niż przedtem.
– Potwierdzam, Niebo. Będziemy gotowi. Niech pilot wie, że
będzie miał tylko dwie minuty, żeby nas zabrać i oddalić się na
bezpieczną odległość.
– Dopilnuję, żeby wiedziała - odparła oficer łącznościowa,
podkreślając płeć pilota.
Foch połączył się przez radio z Rabidoux.
– Ewakuacja śmigłowcem za siedem minut.
– Mam lepsze wiadomości. Münz prawie rozbroił bombę.
Kiedy dostał się do zegara, nie było już więcej pułapek. Dalej to
już prosta robota.
– Ile jeszcze?
– Minuta, może mniej. Kable będą rozłączone, zanim woda
zrobi zwarcie. Niech pan powie Mercerowi, żeby zatopił statek
na głębokiej wodzie. Jeśli uda się nam utrzymać na
powierzchni wystarczająco długo, niech przepłynie pod
Mostem Ameryk i da mu pójść na dno w Zatoce Panamskiej.
– Zrobi się. Dobra robota.
– Münz prawie skończył. - Reakcją na słowa Focha była
oszołomiona cisza. - Z zegarem. Prawie go wyłączył. Statek nie
wybuchnie.
– Jest pewny?
– Saperzy nie są znani z czczych przechwałek, kiedy ryzykują
własny tyłek. - Foch wyszczerzył się szeroko. - Mówi, żeby, jeśli
to możliwe, dać statkowi zatonąć na głębokiej wodzie.
– Nic z tego - odparł Harry. - Będziemy mieli szczęście, jeśli
wypłyniemy w ogóle z kanału. Nie umiem powiedzieć, jak
szybko nabieramy wody, ale nie wydaje mi się, żebyśmy
wycisnęli z niego więcej niż dwa-trzy kilometry.
– Dobra - powiedział Mercer. - Co mamy za trzy kilometry?
Lauren się zastanowiła.
– Balboa i opuszczony skład paliwa marynarki w Rodman są
na prawym brzegu kanału. Na lewym jest terminal Hatcherly.
Po tych słowach ona, Mercer i Harry wymienili spojrzenia.
– Co ty na to, Harry? - spytał Mercer.
Harry się zaśmiał.
– Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca pochówku tego
dziadka niż dziura Liu Youshenga.
Zanim Mercer wezwał USS „McCampbell", zaczekał na
potwierdzenie, że Münzowi się udało. Dwie minuty później
Niemiec i jego francuski kolega weszli na mostek. Mundury
mieli mokre od wody zalewającej ładownie, ale nic nie mogło
przyćmić dumy, jaką promieniowali.
– Nie obchodzi mnie, czy jesteście na liście do awansu -
zawołał Foch i ucałował ich w oba policzki. - Obaj idziecie
stopień w górę.
– Anioł Dwa do Nieba - powiedział Mercer, kiedy też już im
pogratulował.
– Mów, Anioł.
– Mała zmiana planów. Bomba została rozbrojona.
Spróbujemy dopłynąć do portu towarowego Hatcherly. Jeszcze
go nie widzimy. Możecie nam opisać, jak tam wygląda żegluga?
– Jedna chwila, Anioł. Ee, jesteście pewni co do bomby?
– Gdybyśmy nie byli, to byśmy wrzeszczeli o ten helikopter.
– Potwierdzam, Anioł. W tej chwili w porcie jest tylko jeden
statek. Właśnie wypływa z zamkniętego suchego doku.
Mercer podejrzewał, że wie, o jaki statek chodzi.
– Niebo, jest szansa, żebyście odczytali jego nazwę?
– Możemy przeczytać pismo wetknięte do tylnej kieszeni
spodni pomywacza pokładowego. To statek motorowy
„Korvald", zarejestrowany w Liberii.
– „Korvald" wychodzi z suchego doku - zrelacjonował Mercer
Harry'emu.
Harry pchnął mocniej przepustnice.
– Nic więcej nie mów. - Podniósł wzrok. - No dobra,
staruszku - powiedział do swojego statku - wytrzymaj jeszcze
trochę dla starego kapitana Harry'ego, a on ci zapewni koniec
godny pancernika.
– Zamierzasz staranować „Korvalda"? - spytał René.
– Jeśli „Rose" mi pozwoli. - Harry uśmiechnął się i poklepał
koło sterowe.
– Oszalał pan? Jesteśmy wyładowani tysiącami ton
materiałów wybuchowych, a „Korvald" przewozi osiem
międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Zabije pan nas
wszystkich i zrówna z ziemią wszystko w promieniu pięciu
kilometrów.
– Niech pan się nie martwi, René - przerwał Mercer, zanim
Bruneseau znów stracił panowanie nad sobą. - To tylko jeden z
kiepskich żartów Harry'ego. Nie zderzymy się z nimi.
Zatarasujemy im tylko drogę, żeby nie uciekli. Te rakiety są
świetnym dowodem przeciwko Liu Youshengowi.
Francuski szpieg wydawał się uspokojony, ale nie przestał
marszczyć czoła. Było jasne, że nigdy nie zaufa Harry'emu
White'owi.
Mercer podszedł bliżej do przyjaciela, tak żeby Bruneseau go
nie usłyszał.
– Nie zamierzałeś rzeczywiście staranować „Korvalda",
prawda?
– Och, wciąż zamierzam - zachichotał Harry. Od portu
Hatcherly dzielił ich niecały kilometr. Na tle burzowych chmur
portowe dźwigi Hyundaia wyglądały jak monstrualne
rusztowania. Za nimi rozciągał się labirynt kontenerów. Tuż
obok nich stał suchy dok. Widać było rufę statku, wyłaniającą
się powoli z przypominającego wlot do jaskini wejścia.
– Bierz ster.
– Co?
Harry odsunął się od konsoli sterowniczej.
– Powiedziałem bierz ster. Mamy jeszcze chwilę, a ja nie
żartowałem, że muszę się odlać. Trzymaj kurs na dok.
Kiedy Harry wrócił z toalety, „Englander Rose" z zaskakującą
prędkością przechylał się już na lewą burtę. Od suchego doku
dzieliło ich czterysta metrów wzburzonej wody, a „Korvald"
wyswobodził się już prawie z zamknięcia. Woda wypełniła
zęzy i zaczęła zalewać dolne pokłady towarowe; „Rose" stawał
się coraz bardziej ociężały. Prędkość spadła tak, że Harry
przestał wierzyć, że im się uda. Zmniejszył obroty silników.
– Dobra, ludzie, oto co chcę zrobić - powiedział. - Jak się
wywrócimy, to na lewą burtę. Nie przewrócimy się zupełnie,
bo jest tu za płytko. Osiądziemy na burcie w mule. Wszyscy
idźcie na prawe skrzydło mostka i czekajcie.
– A co z tobą? - spytał Foch.
– Muszę pilnować kursu, jak długo się da.
– Niech ktoś znajdzie jakąś linę - rozkazała Lauren. - Możemy
obwiązać cię w pasie i wyciągnąć, kiedy statek się przewróci.
Cała grupa zebrała broń i wyszła na zewnątrz. Mercer zrobił
z kawałka liny prowizoryczną uprząż wspinaczkową i
przywiązał Harry'ego do relingu.
– Może być?
– Czuję się jak w cholernym kaftanie bezpieczeństwa -
poskarżył się Harry.
– No tak, znasz to uczucie.
Mercer został u boku przyjaciela. Statek zbliżał się do celu i
coraz bardziej przechylał. Według pochyłomierza
przykręconego do grodzi kąt wynosił dwadzieścia dwa stopnie.
Na urządzeniu było zaznaczone, że statek może się podnieść z
pochyłu czterdziestu stopni, ale nie z zalanymi ładowniami i
prawdopodobnie tylko bokiem do fali. Harry zawisł na swojej
uprzęży, a Mercer musiał chwycić się konsolety.
Wyraźnie widzieli „Korvalda". Statek był nowszy niż „Rose" i
większy. Wiózł ładunek na tyle lekki, że widać było jasną linię
farby antykorozyjnej wzdłuż linii zanurzenia. Na rufie stali
jacyś ludzie, innych widać było na skrzydle mostka. Trzej byli
ubrani w ciemne, marynarskie mundury, dwaj inni - w
garnitury. Coś tknęło Mercera, kiedy patrzył na chudszego z
tych dwóch. Sięgnął po lornetkę, jedną ręką przyłożył ją do
oczu i rozstawił szerzej nogi, bo nachylenie przekroczyło
właśnie trzydzieści stopni.
Ustawił ostrość, patrząc na mężczyzn prowadzących statek
chłodnię spod brezentowej płachty osłaniającej mostek przed
deszczem. Zobaczył wyraźnie rysy twarzy. Wszyscy
wpatrywali się w stary frachtowiec, sunący w ich stronę.
Mercer nie znał nikogo z załogi ani przysadzistego cywila, znał
za to chudego.
Jego dłoń zacisnęła się na lornetce i zaczęła dygotać.
– Sun jest na tamtym statku.
– Kto? Ten oprawca?
– Tak.
– A niech to szlag.
– Harry, nie możemy pozwolić im uciec.
– Pracuję nad tym, kolego, pracuję nad tym.
Chociaż „Rose" nie posuwał się już prawie o własnych siłach,
prąd wody w kanale wystarczył, by pchać go na „Korvalda".
Odległość zmniejszyła się do stu metrów, potem
osiemdziesięciu. Wzdłuż relingu chińskiego statku pojawili się
nagle uzbrojeni żołnierze. Otworzyli ogień, z początku
sporadyczny, potem coraz bardziej ciągły i skoncentrowany.
Już trzeci raz wokół mostka zagwizdały kule. Harry i Mercer
padli na podłogę, szukając osłony.
– Cholera!
– Co się stało? - spytał Mercer, przekrzykując hałas,
przestraszony, że Harry dostał.
– Muszę widzieć, w którą stronę „Korvald" skręci. Może
zawrócić i popłynąć prosto na otwarte wody albo zawinąć po
wewnętrznej i okrążyć port, żeby wyjść za nami.
– Po czym poznasz, w którą stronę skręci? - Zabłąkany pocisk
wyrwał tapicerkę z fotela, którego używała Lauren.
– Muszę widzieć rozbryzg wody z tunelu strumieniowego i
to, jak ma ustawiony ster.
– Wynoście się stamtąd, wy dwaj! - krzyknęła Lauren
osłonięta na przeciwległym skrzydle. - Zabiją was tam.
– Nie warto - dodał Foch.
Mercer zignorował ich oboje i włączył radio.
– Niebo, zgłoś się. Tu Anioł Dwa. Gdzie ten śmigłowiec?
W tej samej chwili mostek wypełnił się hukiem wirujących
łopat SH-60 seahawka unoszącego się kilka metrów nad
statkiem. Huraganowy podmuch wpadał do środka przez
wybite okna. Helikopter nadleciał nisko nad wodą, zasłaniając
się kadłubem dryfującego „Englander Rose" i wyskakując w
górę w ostatniej chwili. Obrócił się w powietrzu i ustawił tak,
że boczny strzelec mógł przeorać „Korvalda" ogniem ze
swojego M-60.
Chociaż trafił tylko dwóch Chińczyków, i tak oczyścił reling,
bo reszta rzuciła się w poszukiwaniu osłony.
Mercer pomógł wstać Harry'emu. Przy dziobie „Korvalda"
widać było spienioną strugę wody; statek zaczynał zakręcać,
pomagając sobie potężnym sterem strumieniowym
śródokręcia, w nadziei że ucieknie „Rose" wzdłuż kanału.
Harry natychmiast to zauważył.
– Mamy ich.
Obrócił koło sterowe w stronę większego statku.
Kapitan Wong ustawił „Korvalda" prostopadle do suchego
doku, ale tak, że dziób był wciąż skierowany na brzeg; miał
nadzieję prześcignąć przeciwnika, tańcząc po jego
wewnętrznej stronie. Gdyby wiedział to, co wiedział Harry
White, obróciłby się w drugą stronę i z łatwością wyminął
tonący statek.
Kiedy dwa kadłuby dzieliło dwadzieścia metrów i oba
ustawione były mniej więcej z prądem, Harry po raz ostatni
szarpnął dźwigniami przepustnic. Statek minimalnie
przyspieszył, nabierając do ładowni więcej wody. Zaczął się
przewracać.
Mercer wspiął się pod osłonę dachu mostka i pomógł
pozostałym wciągnąć Harry'ego. Przycisnęli się do pokładu,
trzymając się mocno grodzi, która miała już wkrótce stać się
podłogą.
Dynamiczny kąt steru i kila popchnął statek na „Korvalda". Z
wodą przelewającą się przez reling „Englander Rose" wbił się w
pływającą chłodnię na tyle mocno, by rozedrzeć powłokę jej
kadłuba. Popchnięcie przechyliło go jeszcze bardziej; fontanny
wody i powietrza wystrzeliły z wentylatorów i nieszczelnych
luków zatapianych pomieszczeń.
Kiedy dziób uderzył o dno, kil wygiął się z udręczonym
skrzekiem giętego metalu. Statek osiadł głębiej, bardzo powoli
się przetaczając. Przednie dźwigi połamały się jak zapałki,
kiedy uderzyły w pokład „Korvalda". Górna krawędź
nadbudówki zderzyła się ze sterówką drugiej jednostki w
eksplozji odłamków szkła i ludzi, którzy uciekali zbyt wolno.
Komin odłamał się i potoczył jak gigantyczna rura. Uderzył
dwóch żołnierzy i zmiażdżył ich na płasko.
Fale wywołane kolizją odsunęły statki na chwilę, a potem
uderzyły nimi o siebie jeszcze raz, mocniej, otwierając w
kadłubie „Korvalda" następną dziurę. „Rose" wciąż osiadał na
płyciźnie, a pogięte blachy, kłęby lin i inne szczątki złączyły
oba statki na dobre. Martwy ciężar frachtowca ciągnął
„Korvalda" w dół, aż ten znieruchomiał z dziesięciostop-
niowym przechyłem. Ponieważ jednak przez rozdarty kadłub
do środka wlewała się woda, statek chłodnia również zaczął iść
na dno.
„Rose" leżał jak martwy, ponad połową kadłuba zanurzony
pod wodą. Fale chlupotały zaledwie półtora metra poniżej stóp
ścieśnionej załogi.
Pierwszy otrząsnął się Rabidoux.
– Chyba się do nas dobiorą za to, co Harry zrobił z ich
statkiem.
Lauren wyciągnęła nogi spod Focha, z trudem się orientując
w świecie obróconym na bok. Zajrzała przez otwarte drzwi na
mostek i zobaczyła tylko wodę. Chwyciła za broń.
– On ma rację. Nie możemy tu zostać. Załatwią nas.
Mercer dotknął guza na potylicy. Uderzył się o ścianę
podczas ostatniego skoku ze śluzy.
– Poczekajmy chwilę.
– Co? - krzyknęli wszyscy chórem.
Mercer obrócił nadgarstek, żeby widzieć pożyczony zegarek.
Była jedenasta.
– Ruszymy się, kiedy odpali „Change". Śmigłowiec może nas
osłaniać.
Przekazał swój plan przez radio na „McCampbella", który
miał z kolei przekazać go pilotowi śmigłowca, unoszącego się
poza zasięgiem ręcznej broni z „Korvalda".
– Według mojego zegarka - powiedziała Lauren, wolną ręką
ściskając M-16 - powinien wybuchnąć za cztery, trzy, dwie,
jedną.
Nic.
– To ten pani rolex - zakpi! Foch. - Jest zbyt dokładny. Tamci
używają taniej chińskiej podróbki.
Harry chciał coś jeszcze powiedzieć, kiedy po nisko
płynących chmurach przeszedł oślepiający blask, od którego
zaczęły piec go oczy.
Rozdziawił usta.
Osiemnaście kilometrów dalej na kanale eksplodowało
siedem tysięcy ton materiałów wybuchowych. Była to nie tyle
eksplozja, ile huragan ognia, który rozdarł niebo, wykwitając i
puchnąc w monstrualną wieżę płomieni. „Robert T. Change"
przestał istnieć starty z powierzchni ziemi w pierwszych
milisekundach wybuchu. Jak uderzony gigantyczną pięścią,
„Mario diCastorelli" został podniesiony z wody i rzucony
prawie osiemset metrów dalej, podczas gdy kawałki jego
kadłuba poleciały na jeszcze większą odległość. Miliony
metrów sześciennych odparowanej wody zwiększyły jeszcze
falę ciśnienia, która uderzyła w otaczające skały. W jednej
chwili gleba pod kanałem zmieniła się w szlam miękki jak
galaretka i nadwerężone góry zaczęły się osuwać w krater
wyżłobiony przez eksplozję. Dookoła wzbiły się chmury kurzu,
niczym kłęby popiołu z eksplozji wulkanu.
Fala wstrząsowa sunąca pod ziemią sprawiła, że
powierzchnia kanału wokół „Rose" ożyła. Wszyscy widzieli
rosnącą nad horyzontem kulę ognia, ale nic nie słyszeli. Nagle z
wody podniosły się trzymetrowe fale, zalewając ich ciasno
zbitą grupkę. Ułamek chwili później dotarła do nich fala
uderzeniowa, a potem grzmot detonacji jak ryk tysiąca
odrzutowców.
Dziesiątki tysięcy metrów sześciennych skał i gruzu sypały
się ze zboczy przekopu niekończącą się kaskadą. Na
przeciwległym brzegu rozciągało się łagodnie nachylone pole,
o powierzchni blisko półtora hektara. Pod wpływem
strukturalnych przesunięć warstw geologicznych górna
trzymetrowa warstwa ziemi na polu spłynęła do kanału
niczym na pasie transmisyjnym. Lawiny sunęły
nieskrępowanie przez kilka minut, a osuwiska miały
powstawać jeszcze przez kilka dni, dopóki ziemia się nie uleży.

***

Po raz pierwszy od dziesiątego października 1913 roku,


kiedy to na przekazany telegrafem sygnał od Woodrowa
Wilsona z Białego Domu zdetonowano zaporę oddzielającą
Przekop Gaillarda od jeziora Gatun, Atlantyk i Ocean Spokojny
nie były już połączone. Najważniejsza droga morska w historii
żeglugi handlowej została przecięta. W kłębach pyłu i
gasnących płomieni rozszalała woda uderzała z obu stron w
ziemny czop sięgający od brzegu do brzegu.
Mercer popędził swoich ludzi, kiedy tylko uderzyła ich fala
dźwięku. Nie mogli tracić cennych sekund, które dała im
eksplozja. Pilot seahawka zrozumiała rozkazy i nie traciła czasu
na gapienie się na okropne dzieło zniszczenia. Zawróciła
helikopter ciasnym łukiem i obniżyła wysokość, żeby boczny
strzelec mógł otworzyć ogień prosto do wnętrza mostka
„Korvalda". Na wszystkie strony poleciało szkło i krew.
Żołnierze Legii poprowadzili całą grupę wokół skrzydła
mostka i przez to, co dotąd było ścianą nadbudówki. Stal była
śliska od deszczu i nierówna. Nie było gdzie się schować.
Gdyby nie helikopter, który przyszpilił Chińczyków, ich szarża
zostałaby rozniesiona, zanim w ogóle nabrałaby rozpędu.
Münz i Foch pierwsi dotarli na skraj nadbudówki, padli
płasko i wyjrzeli, kto czy co może być pod nimi. Mercer i
Lauren patrzyli na skrzydło mostka „Korvalda", sterczące trzy
metry nad ich głowami. Jak dotąd żaden z Chińczyków na
pokładzie nie wystawił się na strzał.
– Czysto - zawołał Foch i zniknął za krawędzią.
Pozostali pobiegli do przodu. Reling „Korvalda" był
trzydzieści centymetrów w dole i niecały metr od nich. Woda
między dwoma statkami kipiała - to z przewróconego
frachtowca uciekało powietrze.
Foch zaczekał w cieniu wentylatora, żeby pomóc innym
przy przeskakiwaniu. Nad nimi, dziesięć metrów w stronę
rufy, zmasakrowana sterówka wciąż była traktowana ogniem
automatycznym przez seahawka. Kawałek dalej spod
oderwanego komina „Rose" wystawały groteskowo dwie pary
nóg.
– Jaki jest plan? - spytał Mercer Focha.
Ten wzruszył ramionami.
– Je ne sais pas. Myślałem, że pan ma jakiś pomysł.
Mercer spojrzał w stronę dziobu i zobaczył jakiś ruch.
Chiński żołnierz przekradał się wzdłuż wystających pokryw
luków, żeby znaleźć miejsce, z którego mógłby ostrzelać
helikopter z karabinu szturmowego. Mercer podrzucił do
ramienia M-16, ale Rabidoux był szybszy i powalił Chińczyka
trzynabojową serią.
Dwaj inni podnieśli się ze swoich kryjówek i zostali skoszeni
przez Lauren i Focha.
– Helikopter zdjął wszystkich na mostku - powiedział
Mercer; oddychał krótko i szybko, bo jego ciało znów zaczynała
elektryzować adrenalina. - Foch, niech pan weźmie dwóch
ludzi i przeczesze pokład dziobowy, żeby nikt się do nas nie
podkradł.
– D'accord. - Foch pociągnął Münza i legionistę, którego
nazwiska Mercer nie znał, a potem zniknął za kominem.
Mercer i pozostali ruszyli w stronę nadbudówki, uważając
na wciąż sypiące się z mostka szkło. Kiedy dotarli do
zamkniętego luku, Bruneseau zajął pozycję ubezpieczającą, a
Rabidoux zakręcił kołem zamka.
W środku nikt nie czekał.
– Nie robiliśmy już tego aby dzisiaj? - zauważył Harry, kiedy
weszli do środka, chowając się przed burzą.
– Przestań narzekać i pomóż nam znaleźć miejsce, żeby się
zadekować, dopóki nie wróci Foch.
Poszli ciemnym korytarzem, skręcając w lewo, w głąb
statku, i znaleźli otwartą kajutę. Mercer wszedł pierwszy, z M-
16 mocno przyciśniętym do ramienia. Pomieszczenie było
puste. Harry od razu usiadł przy biurku.
– Od razu lepiej. Ta cholerna proteza zaczyna mi dokuczać.
Chwilę później usłyszeli przed kajutą jakieś poruszenie. René
wyjrzał za drzwi, a potem otworzył je przed Fochem i
pozostałymi.
– Pokład czysty?
Porucznik kiwnął głową.
– Było jeszcze trzech. Co teraz robimy, polujemy na resztę?
Mercer się zastanowił.
– Nie. Tylko na jednego.
– Suna? - spytał Harry, rozumiejąc go.
– Muszę to zrobić - powiedział Mercer. - Nie umiem wyjaśnić
dlaczego, ale muszę.
– Nie warto - stwierdziła Lauren zaskoczona tym, co geolog
zaproponował. - Możemy wszyscy tutaj zaczekać. Nikt nas nie
znajdzie, a panamska straż przybrzeżna będzie tu za parę
minut.
– I ja chcę, żebyście tu zaczekali. Ale sam idę.
Mercer sprawdził amunicję w swoim M-16 i czy za paskiem
spodni ma jeszcze czterdziestkępiątkę.
– Sun nie ucieknie - przekonywała Lauren. Nigdy przedtem
nie widziała takiej zaciekłości w oczach Mercera i przerażało ją
to. - Wcześniej mówiłeś, co sądzisz o facetach typu macho. No,
to teraz zastosuj się do własnych rad.
Mercer nie patrzył na nią.
– Gdybyś wiedziała, jak pusty się czuję przez to, co mi zrobił,
nie prosiłabyś, żebym został. Nie będę sobą, dopóki nie będę
wiedział, że on nie żyje. To bez sensu, wiem. Ale tak czuję.
Harry wstał.
– Puść go, Lauren. On ma rację.
– Ty też? - Odwróciła się do starca. Czuła się zdradzona, bo
była pewna, że najlepszy przyjaciel Mercera dostrzeże
niedorzeczność jego planów.
– Tak będzie najlepiej. Idź, Mercer. My tu zostaniemy.
– Znów będę twoim dłużnikiem - powiedział Mercer,
ruszając do drzwi. Lauren patrzyła na niego z obrzydzeniem. -
Przykro mi - powiedział samym ruchem ust i pobiegł
korytarzem.
Przez kilka długich sekund nikt się nie poruszył ani nic nie
mówił. W końcu Foch spojrzał na Harry'ego.
– Wystarczy?
– Jeszcze kilka sekund.
– O czym wy mówicie? - wybuchła Lauren.
– Idziemy za nim, oczywiście - odparł Harry. - A co myślałaś?

***

Stopy Mercera ledwie dotykały w biegu wytartego linoleum.


Miał wrażenie, że coś wzmocniło jego wzrok, że nic nie ukryje
się przed jego spojrzeniem. Nawet najgłębsze cienie wydawały
się jasne. Słuch też miał jakby lepszy. Każde skrzypnięcie i
jęknięcie niosące się echem po statku rozbrzmiewało wyraźnie
w jego uszach, a on potrafił wskazać, skąd każdy dźwięk
pochodził.
Wspiął się dwa pokłady wyżej, zbliżając się do miejsca, gdzie
automatyczny ogień ze śmigłowca wciąż chłostał mostek.
Minął zwłoki oficera, który dotarł tu ze sterówki, by umrzeć.
Ślad krwi z dziur po kulach dużego kalibru w jego piersi
prowadził w górę trzeciego biegu schodów. Przez miarowe
staccato karabinu maszynowego Mercer słyszał głosy
krzyczące coś po chińsku. Ruszył w górę po schodach, nie
wychylając się i trzymając blisko ściany.
Na górnym półpiętrze domyślił się, że mostek został
ewakuowany, bo drzwi dzielące go od reszty nadbudówki były
zamknięte. Po lewej miał krótki korytarz, zawracający w stronę
rufy. Tam mieli kwatery oficerowie. Po prawej mógł zajrzeć do
innej sporej kajuty, prawdopodobnie kapitańskiej. Stamtąd
właśnie dobiegały głosy.
Wyszedł z klatki schodowej, żeby lepiej widzieć, co się dzieje
wewnątrz. W jednym z mężczyzn rozpoznał kapitana, w
drugim przysadzistego cywila. Niestety, trzecim nie był Sun.
Był to żołnierz. Im dłużej Mercer mu się przyglądał, tym
bardziej był przekonany, że to ten sam człowiek, który wziął go
do niewoli po pościgu na samochodowcu.
Nie rozumiał, co mówią, ale wyglądało na to, że żołnierz jest
z czegoś niezadowolony. Właściwie można było pomyśleć, że
wygraża pistoletem cywilowi i kapitanowi.
– Po raz ostatni, Huai - powiedział generał Yu, starając się
utrzymać gniew na wodzy. - Odłóż ten cholerny pistolet.
– Nie mogę tego zrobić, panie generale. Dopóki nie powie mi
pan dokładnie, dlaczego uważał pan za konieczne poświęcać
moich ludzi.
– Mówiłem ci, że śmierć żołnierzy to cena wojny.
– Tego właśnie nie rozumiem. Przeciwko komu była ta
wojna? Panamie? Ameryce? Przeciw komu?
Yu zacisnął usta, nagle rozumiejąc, o co chodziło
sierżantowi. Tracił ludzi w konflikcie, którego nie rozumiał.
Chciał usłyszeć odpowiedź, a Yu wiedział, że nie zadowoli go
jakieś wymyślone na poczekaniu kłamstwo.
– Sierżancie, ta operacja miała na celu obronę naszego stylu
życia. Nie wszyscy nasi wrogowie mają białą skórę i okrągłe
oczy. Niektórzy są w naszych własnych szeregach.
– Liu Yousheng może jest draniem, ale nigdy nie uważałem
go za mojego wroga.
Yu podchwycił jego słowa.
– A może jest nim? Zabiłeś go?
Huai wyczuł desperację generała.
– Być może. A może wypuściłem go i w tej właśnie chwili
załatwia sobie powrót do Chin.
W rzeczywistości Liu leżał nieprzytomny w kajucie,
przykuty do rury za sedesem. Huai jeszcze nie wiedział, czy
powiedziałby o nim komuś, czy pozwolił mu utonąć razem z
„Korvaldem", który nabierał wody przez dziury w kadłubie. W
ciągu kilku minut, podczas których wpadł do kajuty i znalazł
Yu chowającego się przed helikopterem, wyczuł, że pokład się
znacznie przechylił.
– Puściłeś go! - zagrzmiał generał.
Huai wycelował dokładniej pistolet, przypominając Yu, kto
tu teraz rządzi.
– Kto uznał, że Liu jest naszym wrogiem?
– Twój rząd.
– Czyli mój rząd uznał go za zdrajcę, a mimo to pozwolił,
żeby kilkunastu moich ludzi zginęło, pracując dla niego, tylko
po to, żeby z jego zdrady uczynić polityczną przestrogę. Moim
zdaniem to większa zbrodnia niż cokolwiek, co zrobił Liu.
– I co zamierzasz z tym zrobić? - prychnął Yu, wykrzywiając
się z pogardą. Był u kresu cierpliwości. - Zastrzelisz mnie?
Wtedy będziesz musiał zastrzelić kapitana i wszystkich na
statku, bo w przeciwnym razie to oni ciebie zabiją.
– Tego właśnie pan nie rozumie - odparł spokojnie sierżant. -
To jest właśnie ofiara, jaką żołnierz jest skłonny ponieść dla
swoich współtowarzyszy. Mogę zginąć, ale zabiję pana.
Zdradził pan moich ludzi, zdradził pan mnie i zdradził pan
Armię Ludowo-Wyzwoleńczą. - Podniósł pistolet. - Za zdradę
swoich żołnierzy, generale Yu Kwan, skazuję pana na śmierć.
Strzał zabrzmiał głośno i przenikliwie.
Sierżant Huai zatoczył się w tył, sięgając lewą ręką do piersi,
gdzie z rany sączyła się krew. Pan Sun obserwował całą
rozmowę z kryjówki w sąsiedniej łazience. Podobała mu się
naładowana emocjami rozgrywka między żołnierzem
weteranem a żołnierzem politykiem, karmił się ich strachem i
nienawiścią. Wiedział jednak, komu jest winien lojalność, i
precyzyjnie ocenił, kiedy sierżant strzeli. Wystrzelił ze swojego
pistoletu na chwilę przed Huaiem i z zadowoleniem stwierdził,
że trafił kilka centymetrów od miejsca, w które celował. Nigdy
nie radził sobie dobrze z bronią.
Drugi strzał, opóźniony o ułamek sekundy, trafił idealnie
tam, gdzie miał trafić. Kula została wystrzelona w tej samej
chwili, kiedy w pierś Huai wnikał pocisk i wywaliła mózg
generała Yu przez potylicę. Szaroczerwona galareta uderzyła w
ścianę kajuty i jak szlam spłynęła na podłogę.
Mercer patrzył, jak obaj mężczyźni padają na ziemię. Stał pod
złym kątem, żeby widzieć, czy to cywil zastrzelił żołnierza z
ukrytej broni, ale rozsądek mu podpowiadał, że każdy, kto był
zamieszany w tę intrygę, miał jakąś broń. Jedno wiedział - ten
incydent jego nie dotyczył. Mercer miał na pieńku z Sunem, nie
z chińską armią czy jej cywilnymi zwierzchnikami. Kapitan
statku przestąpił nad ciałem żołnierza, żeby zamknąć drzwi do
kajuty.
Mercer wychynął z ukrycia za szafką. Wypchnął z umysłu
to, co właśnie widział, i kontynuował polowanie na Suna,
domyślając się, że oprawca będzie się ukrywał najdalej jak się
da od mostka. Szedł korytarzem, zaglądając do kajut.
Większość była otwarta i przeszukanie ich trwała chwilę.
Zamknięte drzwi Mercer wyważał kopnięciem, najciszej jak
mógł, choć kakofonia z zewnątrz i alarmy wyjące na mostku
zagłuszały wszelkie hałasy.
Za każdym razem, kiedy wracał na korytarz, zerkał w stronę
kajuty kapitana, żeby się upewnić, czy nikt nie wyszedł. Przy
ostatnich drzwiach nacisnął klamkę. Zamknięte. Kopnął
mocno i symboliczny zamek puścił. Mercer podrzucił M-16 do
ramienia i jednym ruchem omiótł lufą całą kajutę. Nikogo.
Zajrzał do łazienki. Do sedesu był przykuty jakiś człowiek.
Co jest, do diabła? Łazienka była malutka, więc zarzucił
karabin na ramię i wyciągnął czterdziestkępiątkę. Zawołał
cicho. Brak odpowiedzi. Podszedł powoli i szturchnął ciało
stopą. Mężczyzna leżał twarzą do dołu i się nie poruszał. Do ręki
miał przykutą teczkę. Mercer kopnął jeszcze raz, mierząc tak,
żeby odwrócić leżącego. Natychmiast poznał Liu Youshenga i z
trudem się opanował, żeby nie nacisnąć spustu.
– Co my tu mamy.
Przyjrzał się dokładniej. Połowę twarzy Liu pokrywał
fioletowy, opuchnięty siniak. Mercer dotknął jego policzka.
Skóra była zimna i woskowa. Liu nie żył. Ten, kto uderzył go w
głowę, wymierzył odrobinę za silny cios i spowodował wylew
do mózgu.
– Bardzo dobrze.
Statek zaskrzypiał, przechylając się jeszcze bardziej na
wywróconego „Englander Rose". Mercer obejrzał się przez
ramię, sprawdzając, czy w drzwiach kajuty nikogo nie ma, a
potem pochylił się, żeby przestrzelić kajdanki na ręku Liu.
Zakładał, że cokolwiek jest w teczce, musi mieć wartość.
Pan Sun zobaczył, jak Amerykanin wchodzi do ostatniej
kajuty, kiedy ruszył szukać drogi ucieczki. Zachęcony celnością
swojego poprzedniego strzału, postanowił osobiście
zlikwidować Mercera. Wydawało mu się właściwe, że jedyny
człowiek, który zdołał uciec, zanim złamały jego opór igły do
akupunktury, był teraz o kilka kroków od niego nieświadom,
że jest obiektem polowania.
Sun przemierzał korytarz upiornie cichymi krokami. Przy
drzwiach kajuty schylił się, żeby do niej zajrzeć. Coś pstryknęło
w jego starych kolanach. Mercer był w łazience, schylony nad
czymś, co Sun uznał za zwłoki Liu Youshenga. Napatrzył się na
śmierć wystarczająco długo, by ją rozpoznać z każdej
odległości.
Odległość była mniejsza niż przy poprzednim strzale, ale
Sun nie spieszył się, podnosząc ciężki pistolet. Mercer wciąż
stał do niego plecami. Muszka zrównała się z wycięciem
szczerbinki. Nabój był w komorze, a spust zaczął się cofać. Dłoń
Suna zadrżała. Puścił spust, odetchnął głęboko i wycelował
ponownie.
Tym razem go miał.
Jakiś szósty zmysł kazał Mercerowi w ostatniej chwili się
odwrócić. Zobaczył Suna przykucniętego w drzwiach kajuty z
pistoletem w ręku. Mercer własną broń trzymał opuszczoną
wzdłuż boku. Był szybki, ale nie tak szybki.
Sun zdążył się uśmiechnąć.
A potem wrzasnął, kiedy lśniący szpic zahartowanej stali
wyłonił się z jego piersi i przyszpilił go do podłogi. Z ust
trysnęła mu jasna, tętnicza krew, oczy rozszerzyły się i zgasły.
Ostrze wycofało się i do kajuty wszedł Harry. Jego szpada lśniła
szkarłatem.
– To będzie trzeci dług. - Harry pochylił się i zdarł zegarek z
nadgarstka Suna. - TAG heuer. Hm. Wygląda jak twój. - Rzucił
go Mercerowi. - To chyba wystarczający dowód, że cokolwiek
ten kutas ci zabrał, znów należy do ciebie.
Mercer popatrzył na zegarek, a potem na przyjaciela,
oszołomiony, wdzięczny, przytłoczony falą przepełniającego
uczucia. Z jego ust z trudem wyrwały się słowa.
– Harry, powiem ci coś, ale jak komuś powtórzysz, to będę
się tego wypierał do grobowej deski.
– Ja to wiedziałem od samego początku. - Głos Harry'ego był
zduszony, opuściła go nagła brawura. Oczy mu zwilgotniały. - I
ja ciebie też kocham, chłopcze.
Epilog

Kiedy wszyscy zebrali się nad wulkanicznym jeziorem,


Mercer i Miguel zostali sami nad brzegiem Rzeki Zniszczenia.
Pozostałości obozu Gary'ego Barbera wyglądały podobnie jak
kilka tygodni wcześniej. Może parę tropów zwierząt więcej,
może nowe pędy dżungli między podartymi namiotami i
rozrzuconym sprzętem - to była jedyna różnica. Jednak
chłopiec i mężczyzna spacerujący w milczeniu czuli coś jeszcze.
Duchy odeszły.
Duchy Gary'ego i jego ludzi, w tym rodziców Miguela,
znalazły spokój dzięki ofiarom, które wszyscy ponieśli od dnia,
w którym Mercer znalazł ciała. Nie trzeba było o tym mówić.
To było równie oczywiste, jak upał i wilgoć w wąskiej, płytkiej
dolinie.
– Będziesz szczęśliwy z Roddym i Carmen? - spytał Mercer,
kiedy znaleźli na brzegu rzeki wygodne miejsce, żeby usiąść.
– Chyba tak - odparł szczerze Miguel. - Są bardzo dobrzy, a ja
lubię ich dzieci.
– A szkoła? Cieszysz się, że do niej idziesz?
Chłopiec się skrzywił.
– Będą się ze mnie śmiać, bo nie umiem czytać tak dobrze jak
inne dzieci w moim wieku. I o innych rzeczach też nie wiem
tyle, co inni.
– Nie sądzisz, że jeśli będziesz się uczył, to się dowiesz tego
wszystkiego, co oni już wiedzą?
– Może - zawahał się chłopiec.
– Może, może - powiedział Mercer i się zaśmiał. - Za rok
będziesz najmądrzejszym dzieciakiem w całej szkole.
– Tak myślisz? - rozpromienił się Miguel.
– Wiem o tym. I wiesz, co jeszcze?
– Co?
– Jak będziesz miał dobre stopnie, ty i rodzina Roddy'ego
będziecie mogli przylecieć do mnie do Waszyngtonu na
bożonarodzeniowe ferie.
– Rany! A pan Harry tam będzie?
– Uwierz mi, pan Harry zawsze tam jest.
– W takim razie będę dostawał dobre stopnie.
Powiedział to tak, jakby same słowa wystarczyły, aby się tak
stało. Mercer podejrzewał, że u chłopca tak bystrego jak Miguel
tak właśnie prawdopodobnie będzie. Miguel był wyjątkowym
dzieckiem, spostrzegawczym i odpowiedzialnym ponad swój
wiek. Dzięki miłości i wsparciu rodziny Roddy'ego mógł
przezwyciężyć przeżytą traumę z właściwą tylko dzieciom
odpornością.
– A Lauren? Ona też tam będzie?
Tym razem to Mercer musiał się wykręcić. Nie omawiali
jeszcze z Lauren swoich planów poza wyprawę nad Rzekę
Zniszczenia. Właściwie bardzo mało się widzieli w ciągu
tygodnia, który upłynął, odkąd położyli kres próbom
rozmieszczenia przez Liu Youshenga broni jądrowej w
Panamie.
Ostatni akt dramatu pozostawił dziesiątki pytań i Lauren
została przydzielona, wraz z ludźmi z CIA, FBI i Departamentu
Obrony, do znalezienia na nie odpowiedzi. Dwa dni trwało
ustalenie, że cywil, którego zamordowano na „Korvaldzie" -
czego Mercer był świadkiem - to wysoko postawiony generał
nazwiskiem Yu Kwan. Nikt na razie nie wiedział, co wojskowy
robił na statku ani dlaczego rakiety wydobyte z ładowni przez
barkę z dźwigiem okazały się atrapami. Obudowy wyglądały
jak prawdziwe, ale w środku znaleziono tylko betonowe
wypełnienie, żeby ważyły tyle co prawdziwe rakiety
międzykontynentalne.
– Nie wiem, czy będzie - powiedział w końcu Mercer. Lauren
miała przyjechać tego dnia po południu na dwa dni. Będzie
miał prawdopodobnie jedyną okazję, żeby ją zapytać.
Sam Mercer przebywał nad jeziorem od trzech dni, razem z
Fochem i jego ludźmi. René Bruneseau wyleciał do Francji
niedługo po tym, jak straż przybrzeżna uratowała ich z
tonącego statku chłodni, a on machnął dyplomatycznym
paszportem gwarantującym immunitet. Mercer nie miał do
niego pretensji za uniknięcie nocy w areszcie, do którego trafili
wszyscy pozostali, dopóki ambasady amerykańska i francuska,
wraz z przedstawicielami Pentagonu, nie ujęli się za nimi.
Jeszcze zanim ich uratowano, Roddy Herrara organizował
już ludzi do zatkania zniszczonych wrót śluzy. Z powodu
niezwykle silnego nurtu operatorzy nie śmieli zamknąć
działającej pary, słusznie się obawiając, że hydraulika nie
powstrzyma wody od pogięcia stali i zniszczenia wrót.
Oznaczało to, że można było jedynie pozwolić, by woda
uwięziona między ziemnym czopem w Przekopie Gaillarda a
śluzą Pedro Miguel dalej płynęła. Zbiornik przed śluzą
Miraflores mógł ją pomieścić, ale trzeba było zamknąć
najwyższe wrota, inaczej jezioro Miraflores zostałoby
całkowicie osuszone.
Wtedy właśnie do akcji wkroczył Roddy wraz z kilkoma
innymi pilotami. Zajęli frachtowiec uwięziony na jeziorze i
przeciągnęli grube liny z jego rufy do uchwytów na
działających wrotach. Używając statku jako gigantycznej
kotwicy, mieli lepszą kontrolę nad wrotami i udało im się
zamknąć je tak, że ich skrzydła się nie pogięły.
Skoro woda już nie uciekała, minęło niebezpieczeństwo
utraty możliwości korzystania z kanału na lata. W strefie
trzymano tylko jedną parę zapasowych wrót i te miały zostać
niedługo zainstalowane w Pedro Miguel. Amerykańska huta
miała dostać zlecenie na wyprodukowanie następnych,
mających zastąpić zniszczone wrota w Miraflores.
Przywrócenie śluzy do stanu używalności miało potrwać kilka
miesięcy, ale jeszcze dłużej zapowiadało się wybieranie gruzu z
Przekopu Gaillarda. Jednak sprzęt górniczy z oszukańczej
kopalni Dwudziestu Diabłów był już w drodze. Niedługo miały
go wspomóc pogłębiarki i inne maszyny zarządu kanału.
W ten sposób radzono sobie z materialnymi reperkusjami
tego, co usiłował zrobić Liu. Polityczne konsekwencje miały się
ciągnąć latami, choć na tym etapie Mercera w ogóle to nie
obchodziło. Dla niego sprawa była zakończona.
Tym, co przyprowadziło go nad niewielką rzekę w samym
sercu prowincji Darien, było przeczucie, że potrafi odnaleźć
dwukrotnie zrabowany skarb. Foch i jego ludzie, w tym
kierowca, którego wypuszczono z aresztu, oraz Gerard, ten,
który straci! kawałek palca w kopalni, pojechali razem z nim.
Potrzebował ich pomocy, bo żeby dostać się tam, gdzie według
niego spoczywał ukryty skarb, trzeba było najpierw sporo
rzeczy wysadzić w powietrze.
Mercer wstał i otrzepał siedzenie spodni.
– Co powiesz, żebyśmy poszli z powrotem i poczekali na
Lauren?
***

Wejście pod wodospad trwało teraz trochę dłużej, ponieważ


rejon, w którym pracowali legioniści, był całkowicie
niedostępny. Ciała chińskich żołnierzy, którzy wypadli z
zodiaca wbitego w urwisko, zostały zabrane przez ich
towarzyszy, ale poszarpane szczątki pontonu wciąż leżały w
niecce w połowie wysokości zbocza.
Kiedy tylko dotarli na szczyt, Miguel pobiegł przodem, żeby
pobawić się z dziećmi Roddy'ego pod czujnym okiem Carmen
Herrary. Dzieci puszczały kaczki z pomostu, który zbudowali
ludzie Liu Youshenga podczas ich pobytu nad jeziorem. Cały
sprzęt Chińczyków pozostał na miejscu, kiedy panamska
policja, wsparta seahawkami z „McCampbella", zaatakowała
teren wykopków i wszystkich aresztowała.
Chińskich nadzorców deportowano bez sądu, a miejscowym
pozwolono wrócić do ich wiosek.
Śmiech dzieci rozpraszał trochę smętną atmosferę
opuszczenia, która opadła na ciche namioty i budynki. Kilku
panamskich żołnierzy pozostało jako strażnicy na wypadek,
gdyby partyzanci chcieli sprawdzić, co się stało na szczycie
góry, ale trzymali się głównie ze sobą, pozwalając Mercerowi i
Francuzom pracować. Carmen i Roddy przyjechali z dziećmi
dopiero dziś rano.
– Tu jesteś - zawołał Foch z obozowego stołka. On i jego
ludzie siedzieli wokół wygasłego ogniska z Roddym. Wszyscy
trzymali butelki piwa. Porucznik podał jedno Mercerowi. -
Napijesz się?
– No jasne. - Mercer opadł na płócienne krzesło, zdyszany po
długiej wspinaczce. - Gdzie jest Harry?
– Poszedł się zdrzemnąć. Upał go wykańcza.
– Mnie też. - Mercer przesunął zimną butelką po czole.
Sprawdził, która godzina. - Lauren powinna tu być lada chwila
i będziemy mogli ruszać z tym cyrkiem w trasę. Henri... - W
dowód szacunku Foch powiedział Mercerowi, jak ma na imię -
...sprawdziłeś liny trzymające łodzie?
– Wystarczająco długie.
– I sprawdziłeś dwa razy ładunki?
– Ja sprawdziłem - odparł Münz.
– W takim razie jesteśmy gotowi.
Dziesięć minut później ciche brzęczenie przerodziło się w
niski łoskot nadlatującego helikoptera. SH-60 przeleciał nad
krawędzią kaldery i usiadł kawałek dalej na piaszczystej plaży,
wzbijając tuman kurzu, który zaczął osiadać dopiero, kiedy
łopaty wirnika zwolniły. Mercer już biegł, kiedy z otwartych
drzwi śmigłowca wysiadło czterech mężczyzn w uniformach
khaki, a za nimi smukła postać Lauren w obciętych dżinsach i
obcisłym T-shircie.
Mężczyźni byli pracownikami panamskiego muzeum
antropologicznego i mieli zabezpieczyć wszelkie artefakty. Z
pomocą Lauren wyładowali kilka waliz i kilka wyglądających
na ciężkie skrzyń. Wyglądało na to, że wszystko, czego Lauren
będzie potrzebowała na weekendowy pobyt, mieściło się w
pogniecionym chlebaku, który zarzuciła sobie na ramię.
Mercer odruchowo się schylił, wchodząc pod wirnik
obracający się wysoko nad jego głową.
– Jak minął lot? - spytał, biorąc torbę Lauren.
– Pieprzyć konwenanse - odparła wyzywająco. - Pocałuj
mnie.
Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała, przywierając do
niego całym ciałem. Naukowcy odwrócili się, zawstydzeni, a
potem znów zaczęli zerkać. Ręka Mercera wsunęła się pod
koszulkę Lauren, podciągając ją wystarczająco, by ukazać
miskę bikini, który miała pod spodem. Żaden z mężczyzn
więcej się nie odwrócił.
– O, hej - zawołała Lauren lekko zdyszana. - Chciałabym ci
przedstawić pilota. To ona nas osłaniała. Jean Farrow, to jest
Philip Mercer.
Pilot sięgnęła przez otwarte okno, żeby uścisnąć Mercerowi
dłoń.
– Miło mi pana poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie - odparł. - Bez pani
wszyscy bylibyśmy teraz osobistymi poduszkami na igły
chińskiego oprawcy.
Farrow odwróciła się do Lauren.
– Muszę wracać na „McCampbella". Przylecę po panią w
poniedziałek o ósmej.
– Tak jest. Do zobaczenia.
Wirnik znów zaczął się obracać i cała grupa potruchtała do
obozu, ciągnąc swoje rzeczy. Kiedy helikopter zniknął nad
krawędzią wulkanu, dżungla eksplodowała zwyczajnym
chórem zwierzęcych wrzasków, pisków i nawoływań.
Wkrótce wszyscy siedzieli wokół ogniska; rozdano piwa.
Harry też tam był; skwaszony po drzemce, powoli się
rozgrzewał pierwszym Jackiem danielsem z piwem
imbirowym. Nikt nie wiedział, skąd udało mu się wziąć lód do
drinka, bo piwo pochodziło z gazowej lodówki, która ledwie je
chłodziła. Wszyscy razem wyglądali raczej jak na pikniku niż
na naukowej ekspedycji, co było zamierzeniem Mercera.
Traktował tę wyprawę jak swoją zapłatę za powstrzymanie
Chińczyków.
Lauren, siedząca tak, że ich krzesła się stykały, i trzymająca
go za rękę, przedstawiła naukowców, których szef nazywał się
Hernan Parada.
– Znałem pana przyjaciela, Gary'ego Barbera - powiedział
Parada płynnym angielskim. - Przyszedł do mnie, kiedy
przyjechał do Panamy, żeby porozmawiać o legendzie
dwukrotnie zrabowanego skarbu. Po pięciu minutach
wiedziałem, że go nie przekonam, żeby nie tracił czasu na
poszukiwania.
– Kiedy Gary'emu na czymś zależało, był jak pitbull.
– Tak, właśnie. Później rozmawialiśmy wiele razy i
przekonałem się, że to nie był jeden z wielu poszukiwaczy
przygód, którzy liczą na szybką fortunę. Znał legendy lepiej niż
ja, wiedział także o wiele więcej na temat prawdziwej historii
El Camino Real, Królewskiego Szlaku. - Naukowiec zaciągnął
się zdobioną fajką i wyczesał z brody okruchy tytoniu. -
Chociaż nigdy nie sądziłem, że go faktycznie znajdzie.
– Bo nie znalazł. Był blisko, ale nie dostrzegł ostatniego
fragmentu układanki. - Mercer przerwał. - Nie wiedział też
wystarczająco dużo o geologii tej góry, żeby zauważyć
anomalię.
Po ludziach przeszedł pomruk.
– Anomalię?
– Wodospad. Jest sztuczny.
– To znaczy?
– To znaczy, że to nie jest naturalna formacja geologiczna.
Został zbudowany, zakładam, że przez inkaskich wojowników,
żeby zatamować jezioro i całkowicie zalać kalderę.
– Proszę, musi pan zacząć od początku. - Parada pozwolił,
żeby zgasła mu fajka.
– Dobrze. Tam, gdzie Rzeka Zniszczenia wpada do Rio Tuira,
był niewysoki próg, który nie pozwalał ciekawskim rybakom
dopłynąć do tej góry. Gary odkrył, że próg nie był dziełem
natury. To była tama zbudowana z kamieni; woda, która zalała
część doliny i podniosła poziom Rzeki Zniszczenia o jakieś trzy
metry. W czasach rządów Hiszpanów jedynymi traktami w
dżungli były żeglowne rzeki. Budując taką zaporę, Inkowie
zyskali pewność, że konkwistadorzy nie zainteresują się tą
małą rzeczką. Gary był przekonany, że ta sztuczka to znak, że
skarb jest ukryty gdzieś poniżej nas nad rzeką. Nie przyszło mu
do głowy, że Inkowie, mistrzowie sztuki budowniczej, poszli ze
swoim planem krok dalej. Kiedy odkryli tę okolicę, zobaczyli
okrągły szczyt góry częściowo wypełniony wodą. Ale szczelina
w zboczu uniemożliwiała jego całkowite zalanie. Według
moich obliczeń szczelina ta miała około dwunastu metrów
szerokości u szczytu i blisko piętnaście metrów wysokości.
Profesor Parada przerwał, chociaż bardzo chciał usłyszeć
resztę tej historii.
– Jak pan to obliczył?
– Po kącie nachylenia - odparł Mercer. - Zbocze wszędzie
dookoła ma stałe nachylenie trzydziestu czterech stopni. Tak
samo dolina Rzeki Zniszczenia. To jest naturalny kąt, pod jakim
ułożyły się tutejsze gleby po kilku milionach lat erozji. Ale
wodospad, a przynajmniej jego górne piętnaście metrów, jest o
wiele bardziej stromy, ma prawie siedemdziesiąt trzy stopnie,
jeśli brać pod uwagę całość.
– Jak na to wpadłeś? - spytała Lauren.
– Podstawowa trygonometria. Wydawało mi się mało
prawdopodobne, żeby, kiedy ten wulkan rósł podczas
niezliczonych erupcji, korek twardej, a więc słabo erodującej
skaty utkwił na szczycie łagodniejszego niższego zbocza.
Musiał być dziełem rąk ludzkich.
– Tama, taka jak na dole - wykrzyknął Roddy.
– Tylko o wiele większa.
– Czyli Inkowie, którzy napadali na karawany ze złotem,
zbudowali te tamy, żeby ukryć swój skarb gdzieś wewnątrz
kaldery.
Mercer ścisnął lekko dłoń Lauren.
– Otóż to. Kiedy schowali złoto, zatkali szczelinę swoją tamą
i jezioro wezbrało. Nie było takiej możliwości, żeby ktoś znalazł
skarby bez nowoczesnego sprzętu do nurkowania.
– Kiedy już napełnili jezioro, jak ukrywali dodatkowe porcje
zrabowanego złota?
– Domyślam się, że pod koniec pory suchej, kiedy poziom
jeziora i tak był już niski, ryzykowali wyciągnięcie jakiegoś
kamienia z tamy, żeby spuścić trochę wody i móc się dostać do
kryjówki.
Parada był zadowolony z odpowiedzi na swoje pytanie.
– Kiedy umieszczali kamień z powrotem na miejscu i
zaczynały padać deszcze, kryjówka znów była niedostępna.
– A ponieważ deszcze w tym kraju leją regularniej niż ja -
przyciął Harry - jezioro pewnie zapełniało się bardzo szybko.
– No to gdzie on jest? - głos Roddy'ego brzmiał, jakby dopadła
go już gorączka złota.
– Wskazówka była w dzienniku, który kupiłem w Paryżu. -
Mercer wyjął go z wodoodpornej torby pod krzesłem. - Godin
de Lepinay spędził w Panamie kilka miesięcy, robiąc
rozpoznanie przed przystąpieniem Francuzów do kopania
kanału. Napisał między innymi o wulkanicznym jeziorze na
północy. Była akurat pora sucha i zafascynował go labirynt
jaskiń na wyspie pośrodku jeziora. Nigdy niczego takiego nie
widział. Myślę, że nasza wyspa również jest zryta jaskiniami i
tam właśnie Inkowie chowali swoje skarby.
Wszyscy równocześnie odwrócili się do małej wysepki
trzysta metrów od brzegu, miejsca, w którym Mercer, Lauren i
Miguel spędzili noc otoczeni przez duszący dwutlenek węgla.
– Spaliśmy na nim - szepnęła Lauren.
– Co teraz zrobimy? - spytał Parada zza chmury
aromatycznego dymu.
– Wysadzimy tamę, poczekamy, aż jezioro opadnie do
naturalnego poziomu, i zobaczymy, czy miałem rację. - Mercer
popatrzył na otaczające go twarze; nigdy nie widział takiej
niecierpliwości. - Ludzie porucznika Focha rozmieścili już
ładunki wybuchowe i mamy zgodę władz na spuszczenie wody
z jeziora. Wszyscy mieszkający nad Rio Tuira zostali ostrzeżeni,
żeby spodziewać się dziś po południu niewielkiej powodzi.
– Na Boga, drogi panie - powiedział Parada, uderzając się
dłonią w udo, jakby on też dostał gorączki złota. - Na co
czekamy?
– Cóż, na pańskie pozwolenie wysadzenia tamy zbudowanej
przez Inków. Obawiałem się, że może ją pan uznać za ważny
zabytek.
Parada chwilę się zastanawiał, potem porozmawiał po
hiszpańsku ze swoimi towarzyszami.
– Gdyby przyszedł pan do nas tydzień temu, powiedziałbym
„nie". Ale kiedy kanał nie działa, a na jego naprawę mamy tyle,
ile możemy pożyczyć od innych krajów, Panama będzie
głodować. Utrata wiedzy naukowej jest chyba warta korzyści.
– Wiem, że nie było łatwo. - Mercer rzucił mu plastikową
torebkę śniadaniową pełną trzydziestopięciomilimetrowych
rolek filmowych. - To wszystko zdjęcia tamy. Nagrałem też
około godziny materiału wideo, kiedy podkładaliśmy ładunki.
Może to uspokoi panu trochę sumienie.
Parada kiwnął głową.
– Si, gracias.
Kilkaset metrów od wodospadu znaleźli dobry punkt
widokowy, z którego mogli widzieć dół tamy i kawałek doliny
rzeki. Nikt nie protestował, kiedy Mercer dał detonator
Miguelowi. Chłopiec wziął go z powagą, przeczuwając, że w ten
sposób zniszczy na zawsze miejsce śmierci swoich rodziców.
Spojrzał na Roddy'ego. Panamczyk przyklęknął na jedno
kolano, ujął drżące dłonie Miguela w swoje i razem wcisnęli
guzik.
Eksplozja była stłumiona przez odległość i przez to, że
ładunki zostały wepchnięte w szczeliny skały. Z tamy strzelił
obłok pyłu i odłamków, a w nim zalśniła brylantowo woda.
Fala uderzeniowa idąca doliną spłoszyła setki ptaków i
wywołała kakofonię wrzasków zwierząt. Kiedy grzmot
wybuchu ucichł, wszyscy usłyszeli, jak ziemia jęczy pod
naporem olbrzymich ciężarów przesuwających się wewnątrz
kamiennej ściany.
A potem zobaczyli, że z podstawy wodospadu wypływa
więcej wody, niż przelewa się górą. Z początku nurt był
niedostrzegalny, ale stopniowo rósł, aż z otworu wyrwanego
przez ładunki trysnął strumień. Na ich oczach woda
powiększyła dziurę, wyrywając coraz więcej luźnych głazów.
Im wyrwa była większa, tym więcej wody przez nią
przepływało, co z kolei coraz bardziej niszczyło tamę. Duży jej
odcinek popękał, wokół krawędzi wystrzeliły wodne gejzery, a
potem runęła cała, zmiatając tony skał.
Głazy, rozmieszczone starannie na brzegach szalejącego
nurtu, zostały przezeń wessane i ciśnięte w dolinę. Brzegi Rzeki
Zniszczenia zniknęły, wszystko, co na nich było, woda
porywała i wywracała. Waliły się drzewa, padały całe połacie
dżungli. Padły następne fragmenty tamy, olbrzymie kawały
skał i strumienie wody, od których trzęsła się ziemia.
Jak deszczówka w kanale burzowym, woda rwała przez
wyrwę, po raz pierwszy od setek lat mogąc płynąć swoim
naturalnym korytem. Widok takiej potęgi uwolnionej naraz
był hipnotyzujący i wszyscy stali jak wryci blisko godzinę, nie
mogąc od niego oderwać oczu.
Poziom jeziora opadał o wiele szybciej, niż Mercer się
spodziewał. Użył wzoru hydrologicznego Manninga, żeby
ustalić, że około trzydziestu milionów metrów sześciennych
wody w jeziorze będzie wypływać przez około ośmiu godzin,
ale wyglądało na to, że źle policzył niektóre wartości. Przepływ
wody był większy niż tysiąc pięćset metrów sześciennych na
sekundę.
Obejrzał się niepewnie na wysepkę na środku niknącego
jeziora. W miarę jak poziom wody opadał, a brzeg jeziora się
cofał, stawała się coraz większa. Miejsce, w którym tamtej
okropnej nocy ukryli łódź Gary'ego, znajdowało się już trzy
metry nad wodą.
– Nie ma sensu tu stać - powiedział w końcu. - Może
popłyniemy na wyspę i tam zaczekamy.
Zeszli na dół. Tam, gdzie jeszcze niedawno pluskały fale,
parę kroków od obozowiska, teraz rozciągała się błotnista
łacha, opadająca stromo do cofającego się lustra wody. Sporo
miejsc było tak niestabilnych, że całe połacie mułu osuwały się
w dół. Pomost wyglądał dziwnie nie na miejscu, stojący
samotnie na beczkach wysoko nad brzegiem. Trzy łodzie
oddaliły się na cumach, zasysane przez nurt w stronę wyrwy w
tamie. Gdyby Foch nie wydłużył lin, łódki leżałyby już na
suchej ziemi.
On i Rabidoux przyciągnęli je z powrotem do brzegu i
pomogli wsiąść pozostałym. Carmen nie miała ochoty płynąć,
więc została z dziećmi, chociaż nic nie mogło powstrzymać
przed udziałem w przygodzie Miguela. Odbili na silniku i
okrążyli wysepkę, szukając jaskini. To, że niczego nie zobaczyli,
nie zmniejszyło ich ekscytacji.
Wyciągnęli motorówki na brzeg; wszyscy musieli brodzić w
lepkim błocie, żeby dostać się na twardą ziemię. Harry miał
najgorzej przez swoją sztuczną nogę i potrzebował pomocy
Focha i Mercera. Z przywiezionej lodówki rozdano piwo i colę
dla Miguela. Roddy poczęstował też wszystkich kanapkami,
które Carmen zrobiła na tę okazję.
Rozmowa przeszła od relacji z tego, co się wydarzyło na
kanale, do korzyści, jakie Parada i jego towarzysze mieli
odnieść, znajdując być może legendarny skarb. Co pół godziny
ktoś z grupy przepraszał pozostałych i obchodził wysepkę
dookoła, trzymając się dawnej linii brzegu, żeby nie wpaść w
błoto. Kiedy słońce zniżyło się nad horyzontem, Mercer
oznajmił, że zrobi ostatni obchód, a potem powinni wrócić do
obozowiska, przeczekać noc i przypłynąć tu znów rano. Lauren
wstała razem z nim.
– Obrazisz się za towarzystwo? - Uśmiechnęła się szeroko,
biorąc go za rękę.
– Ani trochę.
Oddalili się niecałą minutę od obozowiska, kiedy Mercer
nagle się zatrzymał. Lauren odwróciła się do niego i przechyliła
głowę, czekając na pocałunek. Po chwili otworzyła oczy,
zirytowana, że Mercer tego nie zrobił. Ale on nawet na nią nie
spojrzał. Całą uwagę skupił na dziwnej formacji skalnej
wyłaniającej się z opadającej wody.
– Co to jest?
– Ziemia z urobku.
– Jaskinia?
– Chyba tak. Pewni możemy być za jakąś godzinę. Woda
wciąż dużo ukrywa.
Zanim zdążyli wrócić do pozostałych, profesor Parada i
Roddy przyszli zobaczyć, czemu tak długo nie wracają. Chwilę
później wszyscy zeszli po błotnistym zboczu. Muł był gęsty i
śmierdział zgnilizną.
Musieli okrążyć sterczącą skałę, żeby zobaczyć jaskinię.
Brodząc po kolana w wodzie, doszli do wejścia. Grota miała
około dziesięciu metrów szerokości i dwóch wysokości,
wyglądała jak czarna paszcza prowadząca w głąb ziemi. Skały
były chłodne i śliskie. Mercer jako jedyny pamiętał o zabraniu
latarki.
Trzymając ją przed sobą, wszedł do jaskini, macając przed
sobą stopami, żeby sprawdzić, czy podłoga nagle nie opada.
Woda kapała ze sklepienia jak deszcz. Lauren też weszła, tuż za
Mercerem; stąpała po jego śladach.
Podłoga zniknęła. Mercer pomacał stopą i znalazł stopień
piętnaście centymetrów niżej. Potem następny i następny. Był
na schodach znikających w mętnej wodzie. Zatrzymał się,
kiedy zanurzył się po pierś.
– Chyba jednak będzie nam potrzebny sprzęt do nurkowania
- zauważyła Lauren.
– Nie, woda opada. Pod nami jest chyba podziemny tunel,
przez który jaskinia się opróżnia z wody. Musimy tylko dać mu
trochę więcej czasu.
Po minucie woda sięgała mu do pasa i Mercer przeszedł
kolejnych kilka stopni. Lauren trzymała się za nim, wyżej,
drżąc z zimna. Kiedy tylko mógł, Mercer schodził coraz niżej.
– Chyba jestem na dnie. - Odwrócił się i popatrzył za siebie.
Wlot jaskini, ponad dziesięć metrów za nimi, znajdował się
teraz trzy metry nad ich głowami. W słabym świetle
wpadającym przez otwór widać było sylwetki pozostałych.
Gdzieś w ciemności Mercer usłyszał szum wody
wypływającej małym bocznym tunelem, tak jak przewidywał.
Jaskinia była większa, jego mała latarka nie mogła oświetlić jej
całej. Mercer i Lauren skręcili w prawo, chcąc znaleźć ścianę.
Woda wciąż sięgała im powyżej kolan, więc nie spostrzegli
przeszkody. Mercer zderzył się z nią, niezgrabnie spróbował
złapać równowagę i ostatecznie upadł razem z Lauren.
Uderzył się w bark, ale podłoże wydawało się luźne, raczej
jak stos żwiru niż wulkaniczna skała. Mercer pomacał dookoła
siebie pod wodą i zebrał garść kamyków.
– Co to? - spytała Lauren.
Wytrząsnął wodę z latarki i zaklął, kiedy zaczęła gasnąć - nie
była wodoodporna. Poświecił na to, co wyjął z wody. Nawet w
kiepskim świetle nie sposób było nie rozpoznać zielonego
ognia garści szmaragdów, z których najmniejszy był wielkości
żołędzia.
– O mój Boże! - Lauren pomacała dookoła siebie i podniosła
garść kamieni, wypuszczając je między palcami jak piasek na
plaży.
Zebrała ich jeszcze więcej i obsypała nimi głowę Mercera. On
zrobił to samo Lauren, ze śmiechem wcierając jej we włosy
szlachetne kamienie i błoto.
Powiódł dookoła światłem latarki i mignął mu stos
niewielkich, drewnianych skrzynek. Na wpół popełzł, na wpół
podpłynął w ich stronę. Kiedy dotknął wieka jednej z nich,
drewno rozpadło się pod palcem. Mercer zrobił w nim otwór
wystarczający, żeby weszła cała ręka. W środku rozpoznał
mydlany dotyk metalowych krążków. Chwycił ich garść i
rzucił je Lauren, obsypującej sobie nogi szmaragdami. Jedna z
monet wylądowała jej na kolanach. Jakby zagniewane, że tak
długo trzymano je w ciemności, złoto błysnęło jak małe
lusterko.
Lauren wykrzyknęła z zachwytu.
– Wszystko tu jest, prawda?
Latarka zgasła, ale żadne z nich się tym nie przejęło.
Obejmowali się w zimnym skarbcu. W końcu wrócili na
powierzchnię, wpełzając po stopniach, aż zobaczyli światło
padające z wejścia. Byli przemoczeni i od stóp do głów pokryci
błotem, które migotało tam, gdzie przykleiły się szmaragdy i
inne klejnoty.
Parada czekał na nich na górze schodów.
– Co znaleźliście?
Mercer otrząsnął się jak pies, ochlapując błotem całą grupę.
Miguel się zaśmiał, Parada sapnął, a Roddy zawył z radości,
kiedy złapał szmaragd.
– Co znaleźliśmy? - oznajmił Mercer. - Znaleźliśmy sukces.
Ponieważ resztę latarek zostawili na brzegu, nie mieli
innego wyjścia, jak wrócić do obozowiska. Carmen rozpaliła
ognisko, żeby wskazać im drogę, ale musieli przejść kilkaset
metrów przez błoto. Jezioro wciąż wypływało przez rozbitą
tamę. Do rana być może dałoby się przejść do jaskini suchą
stopą. Miało się to okazać dopiero o świcie.
Carmen była także dość przewidująca, by kazać dwóm
panamskim żołnierzom nabrać wody do beczek, z których
jedną postawiła blisko ognia, żeby się ogrzała. Każdy wziął po
dwudziestolitrowym wiadrze i poszedł do swojego namiotu
trochę się obmyć przed powrotem do ogniska na kolację.
Wypito sporo drinków. Zabawa skończyła się dobrze po
północy; dzieci spały zwinięte na kolanach dorosłych.
Mercer pomógł Roddy'emu zebrać jego stadko i wsunąć je do
namiotu, który pilot zajął dla swojej rodziny. Przy wejściu
chwycił dłoń Roddy'ego i odwrócił ją wnętrzem do góry, a
potem wysypał na nią kilka najpiękniejszych szmaragdów,
jakie znalazł w jaskini. Schował je w kieszeni, kiedy razem z
Lauren wracali na powierzchnię.
– Co to? - spytał Roddy, lekko wstawiony.
– Dla ciebie.
– Nie. Nie mogę. Dostałem z powrotem pracę. Potrafię sam
utrzymać rodzinę.
– W takim razie weź je dla Miguela. Niech ma życie, na jakie
zasługuje.
Roddy poddał się alkoholowi i emocjom.
– Wezmę je i wykorzystam, kiedy on i moje dzieci pójdą na
studia. - Objął Mercera i mocno go uściskał. - Ty też zawsze
będziesz dla niego jak ojciec, wiesz?
– Wiem, ale nie mogę mu zapewnić normalnego domu tak
jak ty, miłości, rodziny. Przynajmniej tyle mogłem zrobić.
Wracając do swojego namiotu, Mercer czuł dumę zmieszaną
z żalem. Wątpił, by kiedykolwiek miał dzieci, ale gdyby tak się
stało, miał nadzieję, że będzie tak dobrym ojcem i tak dobrym
człowiekiem jak Roddy Herrara.
Lauren czekała na niego w namiocie. Siedziała po turecku na
jego łóżku, plecami do niego. Koszulkę miała sfałdowaną na
biodrach, dzięki czemu Mercer mógł podejrzeć miejsce, gdzie
zaczynało się rozcięcie między dwiema kształtnymi półkulami.
– Jeśli przyszła pani pościelić łóżko - drgnęła, zaskoczona -
czy mogłaby pani zostawić trochę więcej miętówek?
Obejrzała się przez ramię. Jej czarodziejskie oczy jarzyły się
w rozmytym świetle lampy.
– Przykro mi, proszę pana, jest po jednej na klienta. Mogę
panu przynieść więcej poduszek.
– Och, nie trzeba. Bardzo twardo sypiam, nawet nie
zauważam, że mam poduszki.
– Naprawdę myślisz, że będziesz dzisiaj spał?
Mercer kopnięciem zrzucił buty i ściągnął przez głowę
koszulę. Podszedł do Lauren, nachylił się ku niej i pocałował ją
w usta, językiem przyciskając coś, co przytknął dłonią do jej
warg. Lauren wzdrygnęła się i sięgnęła po to coś. Kamień był
mokry od ich śliny, migotał i lśnił. Odetchnęła i podniosła
klejnot do światła.
– Nie mogę go zatrzymać, prawda? - spytała cienkim,
dziewczęcym głosikiem.
– Właśnie dałem całą garść Roddy'emu. Myślę, że jest słuszne
i właściwe, żebyś ty dostała najładniejszy, jaki znaleźliśmy.
Możesz sobie z niego zrobić pierścionek.
– Pierścionek? Może i znasz się na wydobywaniu klejnotów,
ale nie masz pojęcia o ich oprawianiu. - Przyglądała się wciąż
pięćdziesięciokaratowemu kamieniowi, rozkoszując się
błyskami światła, które rzucał. - Matko Boska, mogłabym go
używać jako przycisku do papieru.
Mercer znów ją pocałował.
– Możesz z nim zrobić, co chcesz.
Pociągnęła go na łóżko, obok siebie. Nawet bez stanika jej
doskonale kształtne piersi napinały materiał koszulki.
– Przy okazji - powiedział Mercer - zapraszam Roddy'ego i
jego rodzinę do Waszyngtonu na Boże Narodzenie. Miguel
pytał, czy ty też przyjedziesz.
Uniosła brew.
– Tylko Miguel, czy ty też chcesz, żebym przyjechała?
– Cóż... - przeciągnął to słowo. - Myślałem też, czy by nie
zaprosić Focha i jego chłopaków. Bez ciebie spotkanie byłoby
niekompletne.
Żartobliwie klepnęła go w ramię.
– To jedyny powód, dla którego chcesz mnie zaprosić?
– Nie przychodzi mi do głowy żaden inny - odparł Mercer z
udawaną śmiertelną powagą, więc znów go uderzyła. - A
poważnie, przyjechałabyś?
Lauren spochmurniała.
– Chociaż bardzo bym chciała, nie mogę.
Mercer zamrugał, oszołomiony tym, że się nie zgodziła.
– Myślałem, że...
– Zapomniałeś, że nie jestem taka jak ty - powiedziała cicho
Lauren, wiedząc, że go rani, i żałując tego. - Wojsko bardzo
nieprzychylnie patrzy na żołnierzy, którzy robią sobie wolne,
kiedy chcą. Ma nawet na to swoje określenie: dezercja.
– No tak, ale macie przecież urlopy, a poza tym chyba daliby
ci trochę luzu po tym, co tu przeszliśmy.
Odwróciła wzrok.
– Wręcz przeciwnie. Wywiad wojskowy już przeczesuje cały
ten kraj i pomaga miejscowym szukać innych zamieszanych w
operację Liu. Felix Silvera-Arias współpracuje, ale potrzeba
będzie o wiele więcej, żeby dopaść prezydenta Quintere.
Wątpię, żebym dostała wolne przez długi czas.
– Daj spokój, Lauren. Do świąt jest jeszcze kilka miesięcy. -
Mercer nie potrafił zrozumieć, czemu jest taka uparta.
– Udało mi się wyrwać na weekend, żebyśmy mogli pobyć
trochę razem. Oboje na to zasłużyliśmy, ale potem... nic nie
mogę obiecać.
Mercer pomyślał, że rozumie. Choć było to dziwne i choć
bardzo go to bolało, był jej wdzięczny za szczerość. Nie chodziło
o jej pracę. Chodziło o to, że oboje potrzebowali czasu, żeby
spojrzeć na minione tygodnie z perspektywy. Szalona
przejażdżka górską kolejką się skończyła i oboje byli zbyt
roztrzęsieni, żeby wsiadać do następnej. Mercer bywał już
wcześniej w takiej sytuacji. Tyle że z reguły to on wymyślał
wymówki, żeby uciec. Zrozumiał trochę lepiej, jaki ból sprawiał
tamtym kobietom, ale nie uważał mimo to, żeby wtedy
decydował źle lub żeby Lauren nie miała racji teraz.
– W takim razie, jeśli możesz mi dać tylko jeden weekend -
powiedział raźniej, niż się czuł - nie mam innego wyjścia, jak
się nim zadowolić.
Pogładziła go po policzku.
– Zrobiłam ci przykrość?
– Trochę - przyznał. - Ale dam sobie radę.
Jej dłoń zsunęła się na jego nagą pierś i jeszcze niżej.
– Chyba wiem, jak mogę ci pomóc szybko dojść do siebie.
– Ależ panienko Lauren - powiedział w okropnej parodii jej
południowego akcentu. - Myślałem, że zacne damy takie jak
panienka nie robią takich rzeczy.
Lauren objęła go jedną nogą w pasie i ściągnęła koszulkę.
– Ależ paniczu Philipie, czy nikt paniczowi nie pokazał, na
czym naprawdę polega południowa gościnność?
Podziękowania

Książka ta nie powstałaby bez pomocy życzliwych mi osób.


Najważniejszą z nich jest moja żona Debbie, która zgodziła się,
bym wybrał się na dwutygodniowy rejs bez niej zaledwie w
miesiąc po naszym ślubie. Jak mi się to udało, pozostanie moją
zawodową tajemnicą. Muszę podziękować kapitanowi
Attiliemu Guerriniemu i jego załodze z Dawn Princess. A w
Panamie - Josemu Luisowi Fernandezowi i pilotowi George'owi
Allenowi za udzielenie odpowiedzi na moje niezliczone
pytania. Za wszelkie nieścisłości, jakie pojawiły się w tej
powieści, odpowiadam wyłącznie ja sam, nie oni.
Chciałbym podziękować mojemu siostrzeńcowi Miguelowi
Saundersowi, za to, że pozwolił mi użyć swojego imienia, oraz
mojemu wujowi Peterowi za nauczenie mnie, jak zrobić królika
z serwetki, którą to sztuczkę pokazał mi, kiedy miałem siedem
lat; nigdy jej nie zapomniałem. Muszę także podziękować
Dougowi Gradowi, redaktorowi z New American Library. Nie
tylko dowiedział się wszystkiego o paryskich kanałach, ale
wręcz wybrał się tam wraz ze swoją żoną. To się nazywa
romantyczny gest.
Czytelników może zainteresować informacja, że działo
VGAS jest ciągle udoskonalane. Nieco okroiłem jego
możliwości, bo w to, co naprawdę potrafi, doprawdy trudno
uwierzyć.

You might also like