Professional Documents
Culture Documents
Du Brul, Jack Philip Mercer 05 - Rzeka Zniszczenia (YES)
Du Brul, Jack Philip Mercer 05 - Rzeka Zniszczenia (YES)
Rzeka Zniszczenia
***
***
***
***
Wbrew zaleceniom lekarza Mercer wypisał się ze szpitala
trzydzieści sześć godzin później. Już nie zwracał szpitalnych
posiłków i czuł, że szybko wracają mu siły. Lauren uparła się,
że zdradzi mu, czego się dowiedziała, dopiero wtedy, gdy on
wyzdrowieje, dlatego pragnienie dotarcia do prawdy
przemogło w nim słabość ciała. Ona i Harry towarzyszyli mu w
krótkiej drodze taksówką ze szpitala do hotelu Harry'ego.
Wieżowiec Caesar Park stał przy plaży w południowej części
stolicy Panamy. Był ekskluzywnym hotelem dla biznesmenów
i atrakcją dla turystów. Jedni i drudzy gapili się na Mercera,
kiedy przyjaciele prowadzili go przez hotelowy hal. Choć mógł
iść o własnych siłach, rzucała się w oczy jego bladość. Harry
zachował się zgodnie z przewidywaniami i kartą kredytową
Mercera zapłacił za trzypokojowy apartament blisko
najwyższego piętra. Kiedy weszli, pokojówka uprzątała
niezliczone tace przyniesione przez obsługę hotelową. Inny
pracownik uzupełniał spustoszony minibarek.
Mercer opadł na miękki fotel.
– I ile ja płacę za taką noc?
– Na pewno więcej niż za szpitalny pokój. - Nieprzejęty
grymasem Mercera Harry przygotował im wszystkim po
drinku; dla siebie potrójnego jacka daniel'sa z imbirem, gimlet
dla Mercera i glenfiddicha w wysokiej szklance dla Lauren. -
Roddy przyprowadzi tu swoją rodzinę na basen. Kiedy
przyjdzie, porozmawiamy.
Czas oczekiwania Mercer spędził w łazience. Mocząc się w
wannie, zawołał do Harry'ego, żeby nalał mu jeszcze jednego
drinka. W jednej z sypialni znalazł ubrania w swoim rozmiarze
kupione przez Lauren i Harry'ego. Włożył dżinsy, koszulkę
polo i adidasy.
– Nie ufam twojej nagłej trosce, Harry. W co ty pogrywasz?
– Miałem nadzieję, że pokryjesz linię kredytową, którą
otworzyłem w kasynie - wyrzucił z siebie osiemdziesięciolatek.
- I pozwolisz mi korzystać jakiś tydzień z tego pokoju. Nie
byłem na wakacjach od Bóg wie jak dawna.
– Od lat jesteś na emeryturze i właściwie to mieszkasz na
stałe w barze U Małego - zakpił Mercer. - Całe twoje życie to
wakacje.
Zanim Harry zdążył zaprotestować, rozległo się pukanie do
drzwi i do pokoju wpadła czwórka rozbrykanych dzieci, wśród
nich Miguel. Za nimi weszli Rodrigo Herrara i atrakcyjna
kobieta kilka lat młodsza od niego. Po wzajemnym
przedstawieniu się Carmen Herrara zabrała rozochocone dzieci
z powrotem na dół, na basen za hotelem.
– Dobrze wyglądasz - stwierdził Roddy, biorąc piwo od
Mercera.
– Lekarze stwierdzili, że najlepiej zrobi mi odpoczynek i
jedzenie, a jedno i drugie jest znacznie lepsze tutaj. - Mercer
machnięciem ręki wskazał bogato urządzony salon. - Lauren
wspomniała, że wiesz coś o helikopterze, który zaatakował
Rubena i jego ludzi. Dzięki, że przyszedłeś nam o tym
powiedzieć.
– Nie mam pracy od czterech miesięcy - powiedział Roddy,
przyznając się do tego z pewnym wstydem. - Przyjście do tego
hotelu to dla Carmen i dzieci jak Gwiazdka. To ja powinienem
dziękować tobie.
Mercer zrozumiał, że powinien poczekać z zaspokojeniem
ciekawości, co Herrara wie o helikopterze. Bezrobotny Herrara
wziął do siebie Miguela bez pytania i Mercer poczuł się w
obowiązku dowiedzenia się od niego, jak doszło do utraty
pracy. Co więcej, uświadomił sobie, naprawdę chciał to
wiedzieć. Z głosu i postawy Roddy'ego biła duma, jeszcze
niezmiażdżona okolicznościami - godność, która w Mercerze
natychmiast wzbudziła szacunek.
– Harry mówił, że pracowałeś na kanale?
– Byłem pilotem statków, dopóki nie cofnęli mi licencji po
wypadku. Według mnie - podejrzanym.
– Podejrzanym?
– Kiedy wypłynęliśmy ze śluz Pedro Miguel w stronę
Atlantyku, drobnicowiec z rudą, który pilotowałem, nagle
skręcił na przeciwny pas. Otarliśmy się o mniejszy frachtowiec
i zrobiliśmy mu dziurę w poszyciu tuż nad linią wody. Na
szczęście nikomu nic się nie stało. Śledztwo nie wykazało
żadnej mechanicznej usterki statku, który pilotowałem, więc
uznali, że to była moja wina.
– Roddy powiedział, że to samo zdarzyło się trzem innym
pilotom w tym samym miejscu - przerwał Harry. - Mówił, że to
było tak, jakby trafili na gwałtowny boczny prąd, który
zepchnął ich z kursu. Pedro Miguel jest tuż na południe od
Przekopu Gaillarda, najwęższego odcinka kanału, i nie ma tam
żadnych prądów. To nie powinno było się stać.
– Tamci piloci też zostali zwolnieni? - spytała Lauren.
– Tak, zastąpiono ich Chińczykami pracującymi dla firmy o
nazwie HatchCo, Hatcherly Consolidated.
Na dźwięk słowa „Chińczycy" Mercer drgnął. Jean Derosier
mówił, że człowiek skupujący na jego aukcji pamiątki
dotyczące kanału był chińskim biznesmenem powiązanym
interesami z Panamą.
– Stąd wiem o tym helikopterze - ciągnął Roddy. - Kapitan
Vanik podała mi numer identyfikacyjny, który widziałeś.
Należy do Hatcherly.
– Hatcherly to chińska firma? - Mercer chciał potwierdzić
swoje podejrzenie.
– Ma siedzibę w Szanghaju. Miejscowy dyrektor nazywa się
Liu Yousheng. Jest mniej więcej w moim wieku, ale z tego, co
wiem, ma duże wpływy w chińskim rządzie, a także olbrzymi
majątek własny. Wszyscy nowi piloci na kanale są
Chińczykami. Właściwie większość nowych pracowników
kanału to Chińczycy.
– HatchCo nie jest czasem tą firmą, do której należą porty na
obu końcach kanału? - zaciekawiła się Lauren.
– Nie, tamta ma siedzibę w Hongkongu, chociaż krążą
pogłoski, że jest kontrolowana przez chiński rząd. Do
Hatcherly należy mniejszy port przeładunkowy w Balboa,
dawna baza amerykańskiej marynarki wojennej. Kupili ją za
jedną dziesiątą jej wartości dzięki łapówkom i zastraszaniu,
którym nikt nie chce się przyjrzeć. HatchCo ma także
lukratywny kontrakt na dostarczanie pilotów i innych
pracowników obsługi kanału. Mieli zatrudniać miejscowych,
ale większość stanowisk jest obsadzona chińskimi
imigrantami. - W głosie Roddy'ego zabrzmiała gorycz. - Nasz
związek zawodowy interweniuje u nowego dyrektora kanału,
Felixa Silvery-Ariasa, ale on nic nie robi.
– Skąd wiesz, że helikopter należy do HatchCo?
– Po numerze identyfikacyjnym, który widziałeś ty i kapitan
Vanik - odparł Roddy. - Ostatnie litery to HC. Hatcherly
dysponuje kilkoma śmigłowcami. Widać je nad całą strefą
Kanału Panamskiego. Wszystkie mają numery identyfikacyjne
kończące się na HC. Firma Chińczyków jest bardzo dobrze
strzeżona, więc wątpię, żeby ktoś im go ukradł.
Lauren wypowiedziała głośno to, o czym wszyscy pomyśleli.
– To oni stoją za morderstwem Rubena i wypadkami w
obozie Gary'ego Barbera.
– I cholernie mało brakowało, by uśmiercili nas nad jeziorem
ładunkami głębinowymi - dodał Mercer. Wreszcie się
dowiedział, kim są wrogowie. - Prawdopodobnie można do
tego dodać atak na mnie w Paryżu. Nie uwierzę, że tych trzech
Chińczyków, zawodowych morderców, którzy mnie tam
ścigali, nie było powiązanych z Hatcherly. - Ale nadal nie
wiedział, kim jest człowiek, który zastrzelił złodzieja
wynajętego do kradzieży dziennika. - Harry, masz dziennik
Lepinaya?
– Jest w hotelowym sejfie - odparł przyjaciel, szykując sobie
kolejnego drinka.
– Dobry pomysł.
– Lauren na niego wpadła.
Mercer z trudem powstrzymał się przed wysłaniem
Harry'ego po dziennik. Chciał jak najszybciej go przeczytać.
Gdzieś na kartach dziennika znajdował się klucz do tego, co się
tu działo. Dlaczego próbowano go zabić? Tylko po to, żeby
zdobyć dziennik. Teraz jednak Mercer zyskał przewagę. Jego
przeciwnicy nie wiedzieli, że są świadkowie ich przestępczej
akcji nad jeziorem. Nie podejrzewali, że Mercer podąża już ich
tropem.
Dyrektor Hatcherly w Panamie, Liu Yousheng, nie zdobył
dziennika Lepinaya. Nie wiedział też, czy człowiek, którego
jego ludzie ścigali w paryskich kanałach, miał go przy sobie,
kiedy z nich wychodził. Zdaniem Mercera Liu zrezygnował już
z dziennika i przestał sobie zaprzątać nim głowę. Biznesmen
nie wiedział także, że mają go ludzie, którzy byli świadkami
akcji nad jeziorem. Dawało to Mercerowi pole manewru.
Dopiero za kilka dni nabierze wystarczająco dużo sił, żeby zająć
się Hatcherly Consolidated i Liu Youshengiem. Chciał
wykorzystać ten czas na zebranie jak najwięcej informacji o
chińskiej firmie, a w tym pokoju były dwie osoby, które mogły
mu w tym pomóc. Jeśli by się zgodziły.
– Roddy, Lauren powiedziała ci o tym, co się wydarzyło nad
jeziorem?
– Kilka dni czekaliśmy, aż odzyskasz przytomność, więc
mieliśmy dużo czasu, by opowiedzieć sobie o wszystkim.
Wiem nawet to, że Harry pozwala ci mieszkać w jego domu w
Waszyngtonie, chociaż w to chyba akurat nie wierzę.
Mercer się zaśmiał i spojrzał ostro na siedzącego z niewinną
miną Harry'ego.
– On się tylko tam tak zachowuje, jakby to był jego dom.
– Jeśli chcesz mnie zapytać, czy jestem skłonny pomóc,
odpowiedź brzmi „tak". - Łagodne zazwyczaj oblicze Herrary
nabrało surowości. Groźnie ściągnął brwi nad ciemnymi
oczami. - Carmen i ja rozmawialiśmy o tym, kiedy dzięki
kapitan Vanik Harry nas znalazł. Kapitan Vanik spytała, czy
przypadkiem wiem coś o tamtym helikopterze, a ja
zrozumiałem, że zamieszane jest w to Hatcherly, i od razu
wiedziałem, że muszę pomóc. Dlatego właśnie
zaopiekowaliśmy się Miguelem, żebyście nie musieli się o
niego martwić, kiedy weźmiecie się do tych bastardos. To przez
nich straciłem pracę. Żyjemy z oszczędności, w nadziei że
związek znajdzie mi jakąś robotę. Sprzedam łódź i stracimy
dom, jeśli nic się nie zmieni.
– Mogę ci zapłacić... - zaczął Mercer, ale natychmiast
zrozumiał, że uraził dumę Roddy'ego. Szybko się poprawił - ...za
opiekę nad Miguelem, dopóki nie znajdziemy jego krewnych w
Miami.
Roddy pokręcił głową.
– Co znaczy jeszcze jedna mała gęba, kiedy ma się już trzy do
wykarmienia. - Dobrze wiedział, że Mercer chce pomóc jego
rodzinie, a on desperacko potrzebował pieniędzy. - Przyjmę je
w imieniu chłopca.
– Muszę być z tobą szczery, Roddy. Ci goście są bezlitośni.
Będę cię chronił w miarę możliwości, ale nie mogę za nic
ręczyć.
– Nie rozumiesz, doktorze Mercer - odparował Herrara. -
Właśnie o tym, co mi grozi, rozmawiałem z Carmen. Znam
ryzyko.
– Dziękuję. - Mercer odwrócił się do Lauren Vanik. - Wiem, że
masz obowiązki wobec ambasady, ale przyda się nam każda
pomoc.
Lauren spojrzała na zegarek.
– Od trzech godzin jestem oficjalnie na tygodniowym
urlopie. To znaczy, że muszę zrezygnować z odwiedzin brata w
San Francisco za miesiąc, ale chyba warto.
Mercer spojrzał jej w oczy.
– Wynagrodzę ci to.
W ciągu zaledwie kilku dni oboje razem przeszli tak dużo,
jakby znali się całe życie. Mercer czuł coś więcej niż zwykłą
wdzięczność.
– Co do mnie - powiedział Harry, przerywając im
wpatrywanie się w siebie - dalej będę gościł wszystkich w tym
królewskim apartamencie, który Mercer tak hojnie mi
podarował, o ile nie będę w nim właśnie zabawiał señoritas.
– Po pierwsze, ty zdegenerowany lubieżniku, żadna señorita
tu nie przyjdzie, chyba że jej zapłacisz...
– Och, ależ prostytucja w Panamie jest legalna.
– Nieważne. Płacę za apartament, więc jest mój. Możesz w
nim mieszkać, ale jak sprowadzisz tu dziwkę, schowam ci
viagrę.
– Ja nie używam viagry! - ryknął Harry - zbyt często. -
Odwrócił się do Lauren i puścił do niej oko. - Właściwie to
Mercer łyka te niebieskie pigułki jak miętówki. Tak mu
rozrzedziły krew, że trzeba godziny, żeby przestał krwawić, jak
się zatnie przy goleniu. Prawdziwa tragedia, taki młody facet.
Mercer przekonał się, że Harry nie potrzebował dużo czasu,
żeby oczarować Lauren. Miał w sobie przedziwny urok, po
części bezdomnego włóczęgi, po części Freda Astaire'a. Zanim
zdążył dodać coś jeszcze, Mercer podjął interesujący ich
wszystkich temat.
– Co wiemy o Hatcherly?
– Całkiem sporo. - Lauren wyjęła notes z plecaka, który
nosiła zamiast torebki. Otworzyła notes na pierwszej stronie. -
Kiedy się dowiedzieliśmy, że to ich helikopter, Roddy i ja
zasięgnęliśmy języka od naszych informatorów.
– Mam kuzyna, który pracuje w ich porcie przeładunkowym
- powiedział Rodrigo. - Jest kierowcą wózka widłowego.
Jednym z zatrudnionych dla zmydlenia oczu Panamczyków,
którzy pewnie niedługo stracą pracę.
Lauren zajrzała w notatki.
– Ich port ma powierzchnię dwudziestu trzech hektarów i
nabrzeże długości ponad dwóch tysięcy metrów. Planują
dobudować prostopadłe keje, żeby potroić tę długość, ale na
razie jest tam tylko mocny falochron. Mogą przepuścić około
dwustu tysięcy kontenerów rocznie, ale od chwili otwarcia
ruch jest tam niewielki. Według Roddy'ego ceny mają prawie
dwukrotnie wyższe niż konkurencja.
– To bez sensu - zauważył Mercer.
– Dalej jest jeszcze dziwniej. Hatcherly dopiero co wydało
fortunę, żeby kupić od amerykańskiej firmy linię kolejową
łączącą brzegi przesmyku, i zbudowało punkt przeładunkowy.
Zainstalowali tam automatyczny system ładowania i
magazynowania, który ułatwia rozładowanie pociągów
towarowych i przenoszenie kontenerów w wyznaczone
miejsce, dopóki nie będą gotowe do załadunku na statek. Robi
to dźwig linowy, sterowany tylko przez kilku ludzi
obsługujących komputery. Przewożą trochę towarów koleją,
ale daleko im do maksymalnej przepustowości.
– Dlatego właśnie mój kuzyn straci pracę. Wszystko jest tam
zautomatyzowane.
– Jeśli Hatcherly planuje jakieś duże przedsięwzięcie, będą
musieli zrobić to potajemnie - stwierdził Mercer. - Mają
magazyny?
– Kilka. I to olbrzymich.
Mercer odwrócił się do Roddy'ego.
– Czy twój kuzyn może nas przemycić do środka?
– Nie. Mają tam ochronę, wielu ochroniarzy to byli
członkowie Batalionów Godności Noriegi, żołnierze
odpowiedzialni za najgorsze ze zbrodni Ananasa. - Roddy użył
pogardliwego pseudonimu panamskiego dyktatora, którego
Amerykanie obalili w 1989 roku. Ksywa „Ananas" odnosiła się
do okropnie dziobatej twarzy Manuela Noriegi. - Dawni
Durnie1 - tak członków Batalionów Godności nazywali
amerykańscy żołnierze, biorący udział w operacji „Słuszna
Sprawa" - patrolują wzdłuż ogrodzenia, które jest pod
napięciem i wyposażone w czujniki ruchu. Są tam też chińscy
wartownicy, którzy regularnie przeczesują plac z kontenerami.
Hatcherly w jakiś sposób zdobyło pozwolenie, żeby uzbroić ich
wszystkich w broń automatyczną.
– Lekka przesada, jeśli mają chronić kontenery towarowe,
których nie da się ukraść bez dźwigu i osiemnastokołowego
tira - powiedział Harry. - Musimy zobaczyć, co oni tam knują.
– To samo pomyślałem - zgodził się Mercer. - A jak z
podejściem od strony wody?
– Na dźwigach portowych zainstalowano silne reflektory -
odparła Lauren. - Kiedy byłeś w szpitalu, Roddy i ja
popłynęliśmy tam jego łodzią. Nie zbliżyliśmy się nawet na
pięćdziesiąt metrów, bo wysłali łódź patrolową, żeby nas
odeskortowała.
– Możemy tam się dostać wpław?
– Może, ale to by było ryzykowne. I nie wiemy, jak silną
ochronę mają na nabrzeżu. Cały ten port jest pilnowany jak
forteca.
– Czyli nie ma łatwego sposobu wejścia? - Ponad miarę
rozbudowana ochrona podpowiadała Mercerowi, że wpadł na
właściwy trop.
– Jest - odparł Roddy. - No, może nie łatwy. Ale łatwiejszy.
Możemy wejść tylnymi drzwiami, że tak powiem.
Mercer pytająco uniósł brew.
1
Nieprzetłumaczalna gra słów w oryginale „Dingbats", czyli „durnie, głupcy, palanty", co brzmi
jak skrót angielskiej nazwy Batalionów Godności - Dignity Battalions (przyp. tłum.).
– Tory kolejowe. Lauren i ja rozmawialiśmy o tym. Możemy
się schować w kontenerze nocą, wtedy gdy będzie pracował
mój kuzyn. Rozładowują pociągi wózkami widłowymi, bo
podwieszany dźwig nie jest jeszcze w pełni sprawny. Mój
kuzyn Victor może odstawić nasz kontener w odludne miejsce
i tam nas wypuści. A gdy skończymy się rozglądać, załaduje
kontener z powrotem na pociąg, który będzie wracał do
atlantyckiego portu Cristobal.
– Jak możemy się dostać do kontenera w Cristobal? - spytał
Mercer. Oczy Lauren znów przyciągnęły jego uwagę,
fascynując go kolejną niezauważaną dotąd przez niego
właściwością.
Gdy rozmawiała o czymś mało ważnym, odwracała głowę
tak, że jej cieplejsze, niebieskie oko nadawało twarzy serdeczny
i wesoły wyraz. Gdy rozmowa schodziła na poważniejsze
tematy, ustawiała się tak, że dominować zaczynało oko szare.
Mercera pociągały obie strony jej osobowości. Jedna była
uosobieniem południowego wdzięku, druga, zdystansowana i
chłodna, emanowała pewnością siebie. Lauren była jak dwie
odrębne osoby w jakiś sposób połączone w jedną.
– Już to rozpracowałam. - Nachyliła się do przodu. - Znam
pewnego importera-eksportera, działającego w Strefie
Wolnego Handlu Colon. Ma syna, który zaangażował się w
handel narkotykami jako kurier. Trzy miesiące temu jego
ojciec poprosił mnie o pomoc w sprowadzeniu chłopaka na
dobrą drogę. Udając policjantów, Ruben i jego ludzie włamali
się którejś nocy do mieszkania chłopaka. Trochę go
poturbowali, zabrali mu paszport i powiedzieli, że jak spróbuje
go wyrobić na nowo, to wrócą. Nie trzeba chyba dodawać, że
chłopak porzucił marzenia o zostaniu następnym Pablem
Escobarem. - Uśmiechnęła się na to wspomnienie. - Jego ojciec
ma u mnie dług wdzięczności.
– A chińscy wartownicy?
– Roddy powiedział „łatwiej", nie „łatwo".
– Potrzebujemy broni. - Mercer, wypowiadając te słowa,
poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Znów ryzykował
życie dla sprawy, której do końca nie rozumiał. Pierwszy raz
zdarzyło się to w Iraku, gdzie towarzyszył oddziałowi
komandosów, by ustalić czy Saddam Husajn miał możliwość
wydobycia uranu. Odtąd krążyło wokół niego zagrożenie
przemocą. Nigdy go nie szukał. Samo go znajdowało, w
okolicznościach, których nie mógł uniknąć. Ale zawsze -
wcześniej na Hawajach, Alasce, w Erytrei, ostatnio na
Grenlandii - czuł, że musi stawić mu czoło.
Lauren odczytała to w jego oczach. Harry opowiedział jej
trochę o przeszłości Mercera i wiedziała, że ten człowiek nie
lubi być do niczego zmuszany. Powoli kiwnęła głową.
– Tym też się zajęłam. Roddy, jeśli będziemy mieli szczęście,
nikt nas nie zauważy, ale jeśli nie... Jesteś pewien, że chcesz
brać w tym udział?
Roddy się nie wahał.
– Walczę, by ocalić moją rodzinę, to lepszy powód niż wasze.
– Nie - warknął Mercer. - Ty nie idziesz. Może i masz dobry
powód, ale nie masz żadnego doświadczenia w walce.
Nie zamierzał dopuścić do tego, żeby Roddy osierocił dzieci,
a Carmen została wdową.
– Lauren i ja wiemy, co robimy. To dla nas nie pierwszy raz.
Twarz Roddy'ego poczerwieniała od nietłumionego gniewu.
Spojrzał na Lauren, szukając wsparcia.
– Damy sobie radę sami. - Lauren rozumiała, o co chodziło
Mercerowi. - Twoim zadaniem będzie dowiedzieć się jak
najwięcej o Liu Youshengu. Jeśli nie znajdziemy niczego w
terminalu towarowym, naszym jedynym wyjściem może się
okazać dotarcie bezpośrednio do niego.
Zanim Roddy zdążył odpowiedzieć, wróciła Carmen z
dziećmi. Trójka maluchów otoczyła ojca ciasnym kołem,
domagając się uwagi i opowiadając o tym, jak cały dzień się
kąpały w basenie. Miguel od razu pobiegł do Mercera, by
pokazać mu pieniądze - dostał je od angielskiej turystki za
wyłowienie okularów przeciwsłonecznych, które wpadły jej do
basenu.
Uprzytomniwszy sobie, co ma do stracenia, Roddy spojrzał
na Mercera i już nie oponował.
– Zrobię, jak mówicie.
Cristobal, Panama
***
***
***
2
American Society for the Prevention of Cruelty to Animals – amerykański odpowiednik
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami (przyp. tłum.).
głupimi gierkami i wpakuj mi kulkę w łeb. Nie mam nic, czego
byście chcieli, więc skończmy to tu i teraz.
– Cóż... - Liu się uśmiechnął, zadowolony z tego, co wziął za
pierwszy wyłom w murze spokoju Mercera. - Nie sądzę, żeby to
też była prawda. Myślę, że może mi pan powiedzieć bardzo
dużo.
Wezwał do celi więcej strażników.
Mercer dał się im obezwładnić, oszczędzając siły na
przesłuchanie. Chwilę później został przykuty do noszy i
zaniesiony korytarzem z pustaków do innej celi. Było w niej tak
samo chłodno, jak w poprzedniej, co wskazywało, że znajdują
się pod ziemią. Nosze położono na metalowym stole, a potem
skrępowano go dodatkowymi pasami tak, żeby leżał całkowicie
nieruchomo. Strażnicy wyszli.
Liu stanął u szczytu stołu.
– Więcej się nie zobaczymy, doktorze Mercer, więc uczynię
panu zaszczyt i złożę życzenia spokojnej podróży.
Ze swojego miejsca Mercer nie widział drugiego człowieka,
który wszedł do celi, ale wzbudziły się w nim jak najgorsze
przeczucia na widok niesmaku, który pojawił się na twarzy
Liu.
– Ma pan moją listę pytań, panie Sun. Proszę zdobyć na nie
odpowiedzi.
Liu wyszedł, rozmyślnie trzymając się od Suna jak najdalej.
W polu widzenia Mercera nagle pojawiła się głowa szkieletu.
Gdyby mógł, odsunąłby się. Była to trupia twarz, zapadnięta i
pomarszczona niczym twarz mumii. Płatki skóry sypały się z
niej jak wstrętny łupież. Oddech mężczyzny spowił Mercera
smrodem gnijącego mięsa.
Zęby Suna były czarne. Chińczyk przesunął palcem po
policzku Mercera, jakby zadziwiony elastycznością jego skóry.
Palec w dotyku przypominał szpon zdechłego ptaka. Mercer ze
złością zauważył, na ręku oprawcy własny zegarek, TAG heuer.
– Od bardzo dawna nie przyjaźniłem się z Amerykanami. -
Sun mówił całkiem poprawnie po angielsku; w głosie brzmiał
dziecięcy zachwyt. Mercera przeszły ciarki. - jednego
złapaliśmy na przemycie broni do Tybetu sześć lat temu, ale
był moim przyjacielem tylko przez krótki czas, więc go nie
liczę. Moim ostatnim prawdziwym amerykańskim
przyjacielem był pilot sił powietrznych, który przyszedł do
mnie pod koniec waszej wojny w Wietnamie. Przyjaźniliśmy
się do 1983 roku.
Mercer odruchowo przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że
Sun uważa ludzi przez siebie torturowanych za przyjaciół. Był
człowiekiem o tak pokręconej psychice, że lubił to, co robił, być
może nawet tego potrzebował. Mimo panującego w celi chłodu
Mercer zaczął się pocić.
– Mój ostatni amerykański przyjaciel zdołał ukryć przede
mną jeden sekret - ciągnął Sun, a jego czarne oczy zamgliły się
na wspomnienie lotnika, którego dawno temu maltretował. -
Wyhodował sobie paznokieć u ręki tak, że żaden z jego
strażników tego nie zauważył. Którejś nocy wyostrzył go na
ścianie celi i przeciął tkankę pod językiem. Znaleźliśmy go
następnego ranka. Połknął własny język, żeby się udławić.
Otrząsnął się ze wspomnień.
– Pod koniec nasze rozmowy nie były już takie dobre, ale
wciąż wspominam wcześniejsze spotkania. Nigdy nie
odkryłem, jak udawało mu się tak długo mówić. Całymi latami.
Niesłychane.
Mercer uświadomił sobie, że „mówieniem" Sun nazywał
krzyki torturowanych. Rozmowy toczyły się z udziałem
narzędzi tortur zadających niewysłowiony ból.
– Tak czy inaczej - ciągnął oprawca - teraz mam ciebie.
Obawiam się, że nie możemy się długo przyjaźnić. Pan Liu nie
ma zbyt wiele czasu. Mimo to myślę, że nasze rozmowy będą
interesujące.
Sun rozwinął obok głowy Mercera czarne zawiniątko. W
środku znajdowała się kolekcja cienkich igieł do akupunktury.
Setek igieł.
Poddając się Chińczykom na samochodowcu, Mercer
wiedział, że coś takiego go czeka. Dobrowolnie wybrał takie
wyjście, by zyskać dodatkowy czas na utrzymanie się przy
życiu. Jednak zobaczywszy po raz pierwszy Suna i jego igły,
pomyślał, że być może mądrzej byłoby dać się zabić od razu
żołnierzom.
– Jest wiele sposobów, żeby zmusić kogoś do mówienia -
powiedział Sun tonem swobodnej konwersacji. - Większości
ludzi wystarczy groźba śmierci. Ty wiesz dobrze, że śmierć jest
nieunikniona, więc to nie zadziała. Innym sposobem jest
okaleczenie. Ludzie obawiają się trwałego okaleczenia tak jak
śmierci. Ale znów w twoim przypadku słowo trwałe oznacza
dzień lub dwa. Kiepska groźba, co?
– Mnie wystarczy - wycharczał Mercer. W gardle zaschło mu
tak, jakby połknął zawartość klepsydry z piaskiem. - Co chcesz
wiedzieć?
Sun się uśmiechnął i ze skóry wokół jego ust posypał się
deszcz płatków.
– Chyba sobie ze mnie żartujesz. Nasza rozmowa jeszcze się
nie zaczęła. W twoim przypadku moim zadaniem jest sprawić,
byś uwierzył, że śmierć jest lepsza niż to, co ci zrobię. Żeby tak
się stało, musisz wpierw odpowiedzieć na moje pytania.
Pozwolę ci umrzeć, dopiero wtedy gdy dostanę odpowiedź.
Rozumiesz?
Sun nie czekał na słowa ofiary. Mistrzowsko opanował
metody stworzone na długo przed początkami historii pisanej.
Zaczął wbijać igły w ciało Mercera, najpierw przebijając skórę
szybkim ruchem palców, a potem wkręcając je głębiej. Mercer
przygotował się na ból, ale igły wchodzące w jego ciało nie
sprawiały bólu. Czuł tylko nieprzyjemne ukłucia, nic więcej,
choć Sun wbił czterdzieści igieł w różne części jego ciała.
Większość umieścił w szyi, na piersiach i w brzuchu, pozostałe
- między palcami i na obu kostkach.
– Już. - Sun odsunął się, żeby podziwiać swoje dzieło. -
Punkty na meridianach są otwarte. Wszystkie części twojego
ciała nie były tak silnie połączone ze sobą od chwili, kiedy byłeś
tylko garstką komórek zawieszoną w łonie matki. Igły
pozwalają impulsom przepływać tak swobodnie, że mózg
pracuje ciężej, by utrzymać jednostajny przepływ siły życiowej,
chi, między wszystkimi otwartymi punktami. To tak, jakby
elektrownia musiała nagle zasilić kilkadziesiąt nowych
domów. Czujesz się trochę bardziej zmęczony?
– Pieprz się.
Żałosna riposta była wszystkim, na co Mercer mógł się
zdobyć. Sun przestroił w nim układ nerwowy i sprowadził na
poziom nadwrażliwości, której Mercer nigdy wcześniej nie
doświadczył. Odczuwał swoje ciało na sposoby wcześniej mu
nieznane. Czuł mrowienie rosnących włosów i pulsowanie
krwi w najcieńszych naczyniach włosowatych. Strach też
odczuwał silniej.
Sun pochylił się nad nim. Twarz Mercera spowił cuchnący
oddech.
– W Chinach są specjalne przybytki, gdzie wyuczone kobiety
używają tej techniki, by wprowadzać mężczyzn na
nieosiągalne inaczej poziomy rozkoszy. W stanie, w którym
jesteś teraz, mógłbym wbić jeszcze dwie igły i nie uwierzyłbyś,
jakie to przyjemne. - Opuścił głos do nabożnego szeptu. -
Istnieje stare podanie o mściwej konkubinie, która
doprowadziła cesarza do szaleństwa, wywołując u niego
orgazm, który trwał osiem dni z rzędu.
Wyprostował się.
– Ale ciebie czeka inny los.
Zwinnym ruchem wbił igłę w punkt na ramieniu Mercera i
nagle w ustach geologa eksplodowała błyskawica, jakby ktoś
roztrzaskał mu wszystkie zęby. Wrażenie do tego stopnia
przekraczało granicę bólu, że nie miało nawet nazwy. Zdzierało
warstwę racjonalności jak kartkę z kalendarza.
Sun wyjął igłę i męka natychmiast się skończyła. Mercerowi
usta zdrętwiały i napełniły się śliną.
– Powinienem uprzedzić, że punkty na meridianach nie
działają tak bezpośrednio, jak mógłbyś podejrzewać. Zobacz, co
się stanie z sercem, kiedy wbiję jedną tutaj.
Wkręcił igłę za ucho Mercera.
Przed chwilą Mercer był bardziej niż zwykle świadom pracy
swojego serca. Czuł każde jego uderzenie, każde otwarcie i
zamknięcie zastawek i ciśnienie krwi w aortach. Miał wrażenie,
że przy odrobinie koncentracji będzie mógł jego pracę
kontrolować. Sun pokazał mu, że to nieprawda.
Kiedy maleńka igła trafiła w nerw w miękkim ciele za
prawym uchem, serce Mercera po prostu stanęło. Przestało bić,
przestało pompować krew. Był martwy. A jednak myślał i czuł,
jak dalej umiera. Ale nie wpadł w panikę. Zabrakło adrenaliny,
która wywołałaby w nim taką reakcję. Groza rozszerzyła jego
oczy do ostatecznych granic. Spojrzeniem błagał obojętnego
oprawcę, żeby zwrócił mu życie. Sun trzymał igłę w ciele przez
dwie sekundy, trwające dłużej niż wieczność. Kiedy ją wyjął i
odblokował ścieżkę nerwową, serce Mercera znów zaczęło bić,
jakby nic się nie stało.
– Teraz już wiesz, co mogę zrobić - powiedział Sun. - Dam ci
jedną szansę odpowiedzenia na pytania pana Liu.
– Pytaj - odparł Mercer, nie mogąc uwierzyć, że słyszy ton
rezygnacji we własnym głosie.
Sun postawił na stole obok jego głowy dyktafon.
– Widziałeś transport złota w magazynie Hatcherly.
– Tak.
– Kto był z tobą w magazynie?
– Agent CIA nazwiskiem Felix Leiter - skłamał Mercer
zrezygnowanym tonem. Jego gra zasługiwała na Oscara. -
Tylko tyle o nim wiem.
– Czy to oddział CIA pomógł wam uciec przy ogrodzeniu?
– Nie. To byli najemnicy sprowadzeni z Bogoty.
Przez piętnaście minut Mercer plótł bzdury o intrydze CIA,
dodając takie szczegóły, jak nazwy kodowe i położenie
fikcyjnych kryjówek. Opowiadał Sunowi historyjkę, którą Liu
Yousheng chciał usłyszeć, o tym, że Stany Zjednoczone działają
na oślep, nie rozumiejąc, co się naprawdę dzieje. Starał się
przekonać Suna, że skoro on, Mercer, został schwytany, jego
kontakt najprawdopodobniej się wycofa, bo operacja, w której
brali udział, nie była oficjalnie sankcjonowana przez
dowództwo CIA w Langley.
Sun przeprowadził setki przesłuchań i potrafił sondować
opowiadaną mu historię ze wszystkich stron, szukając
nieścisłości. Zadawał pytania przez godzinę, bez przerwy, z
prędkością karabinu maszynowego, a Mercer piętrzył
kłamstwa, plotąc z nich sieć równie zawiłą, co delikatną. Ani
razu Sunowi nie udało się podejść ofiary. Mercer ani razu się
nie potknął. Każda odpowiedź potwierdzała poprzedni fakt.
Nazwy kodowe się nie zmieniały, adresy pozostawały te same,
a kolejność zdarzeń, najtrudniejsza do utrzymania, była
zachowana i wiarygodna.
Mercer idealnie odgadywał stan psychiczny Suna. Mimo
pozbawionych życia oczu oprawcy w drugiej godzinie
przesłuchania Mercer wyczuł w nim zmianę, sygnalizującą, że
Sun uważa, iż wydobył z ofiary prawdę. Sesja dobiegała końca,
a z nią także życie Mercera. Kupił sobie trochę więcej czasu, ale
wiedział, że kontynuacja gry nic mu nie da. Nadeszła pora
walki i modłów o to, żeby przeżyć to, co Sun obiecał z nim
zrobić.
– Mówiłeś o najemnikach, którzy przylecieli do Panamy -
zaczął Sun po raz ósmy.
– Przylecieli z Medellin wyczarterowanym samolotem.
Błąd był celowy, a przesłuchujący natychmiast wychwycił
drobną pomyłkę.
Szalony akupunkturzysta spojrzał złowrogo na Mercera.
Twarz geologa wykrzywił grymas przerażenia. Przyszło mu to
z łatwością.
– Mówiłeś wcześniej, że najemnicy przylecieli z Bogoty. A
teraz, że z Medellin.
– Nie pamiętam - wyjąkał Mercer, z jeszcze bardziej
widocznym poczuciem winy.
Był przywiązany do stołu, nie widział więc, że Sun trzyma
nad jego lewą dłonią igłę. Poczuł, że metal wbija mu się w ciało,
a potem skóra jego głowy stanęła w ogniu jak przypalana
palnikiem. Słyszał trzask i czuł smród palonych włosów. Ból
rozlał się jak kałuża płonącej ropy. Mercer naparł na krępujące
go więzy w nieludzkiej męce i zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć,
przejęty strachem, że płomienie wleją mu się do gardła.
Ale żadnego ognia nie było. Przeraźliwe pieczenie
spowodował elektryczny impuls płynący w jego nerwach,
chemia jego własnego organizmu. Bez względu na to, jak
Mercer próbował to sobie tłumaczyć, ból dalej palił, okrutny i
nieustępliwy.
Sun nachylił się nad jego twarzą.
– Mów do mnie - zachęcił. - Niech usłyszę, jak mówisz. Z ust
Mercera wyrwał się cichy skowyt.
– Tak, właśnie tak - szeptał Sun ogarnięty wręcz rozkoszą.
Mercer odwrócił głowę, na ile pozwalały krępujące go więzy,
i wrzasnął z całych sił w ucho Suna. Komuś młodszemu
mógłby uszkodzić słuch. Sun cofnął się i wyciągnął igłę z jego
dłoni. Bez złości, bez irytacji; nic nie wskazywało, że przejął się
wrzaskiem Mercera.
– Bogota czy Medellin?
Igła wbiła się w żebra Mercera, druga - obok sutka po
przeciwnej stronie klatki piersiowej.
To było tak, jakby te dwa punkty połączył przepływający
przez nie elektryczny prąd. Mercer miał wrażenie, że jest
drążony, że ból wyskrobuje z niego ciało.
Jego pierwsza pomyłka była umyślna, ale drugą popełnił
niechcący.
– Bogota - wycharczał.
Gdyby trzymał się poprzedniej wersji kłamstwa i powiedział
„Medellin", Sun rozebrałby jego zeznanie na części pierwsze,
być może trochę mu folgując.
Oprawca instynktownie przejrzał Mercera i zrozumiał, że
ten wymyślił całą historyjkę.
– Bardzo dobrze - pogratulował z autentycznym
zaskoczeniem. - Prawie mnie nabrałeś. Teraz zaczniemy od
początku, tyle że drugiej szansy już nie dostaniesz.
Igły poszły w ruch, łącząc nerwy, które ewolucja rozmyślnie
rozmieściła z dala od siebie, otwierając ścieżki cierpienia,
którego nikt nie mógł wytrzymać.
Ile to trwało, tego Mercer nie miał się nigdy dowiedzieć.
Zatopiony w rozszalałej powodzi cierpienia, znalazł się poza
czasem. Pan Sun, niezrównany artysta, uczynił z jego ciała
instrument, na którym wygrywał pieśń bolesnej męki.
Cienkimi igłami generował kolejne rodzaje bólu, czasami go
wzmacniając, czasami osłabiając, ale nigdy nie dając swojej
ofierze chwili wytchnienia. Z rzadka zadawał jakieś pytania,
ale nie czekał na odpowiedź. Był pochłonięty swoim występem,
dyrygował orkiestrą doznań mających sprawić ból.
Mercer niewątpliwie walczył, powtarzał fragmenty swojej
wcześniej opowiedzianej historii albo milczał, kiedy ból
odbierał mu zdolność myślenia. Wiedział jednak, że to właśnie
jest celem Suna: uczynić z niego kłębek bólu, błagający o
możliwość odpowiedzenia na pytanie.
Igła wbita między palce sprawiła, że poczuł, iż jego gałki
oczne zapadły się i zostały osuszone z płynów. To było jak
dotąd najgorsze. Sun wbił następną igłę. W płucach Mercera
pojawiły się rozżarzone węgle. Każdy oddech stał się ognistą
męczarnią. Mercer zagubił się w bólu. Jeszcze jedna igła,
najlżejsze dotknięcie, i już z tego nie wyjdzie.
Musiał znaleźć coś, czego mógłby się uchwycić, kotwicę,
która utrzymałaby go w racjonalnym świecie istniejącym poza
udręczoną skorupą ciała. Jak pływak rzucany falami musiał
znaleźć skałę, której mógłby się uchwycić i utrzymać głowę
ponad powierzchnią bólu, w którym tonął. Przez głowę
przelatywały mu obrazy, myśli o tym, co znaczyło dla niego
najwięcej.
Osiągnięcia. Przemknęły tak szybko, że żadnego nie zdążył
pochwycić. Żadne z nich nic teraz nie znaczyło.
Kobiety, które znał. Wróciło do niego kilka rozmazanych
twarzy i urywków rozmów, a potem zniknęły zmiecione
cierpieniem.
Jego niania Jurna. Pojawiła się w jego wyobraźni tak
udręczona tym, co przeżywał, że pozwolił jej odejść.
Jego matka i ojciec. Utrzymał w głowie ich obraz przez
krótką chwilę; potem zniknęli, patrząc na niego smutno, jakby
znów go zawiedli, nie dając schronienia, którego tak
rozpaczliwie potrzebował.
Przyjaciele. Harry White w barze Małego, wrabiający
niczego niepodejrzewającego gościa w postawienie mu drinka
przez rzut parą podrabianych monet. Nawet Harry zniknął w
fali bólu.
Boże, jest w ogóle coś takiego? - krzyknęła dusza Mercera.
Jakie miało znaczenie, czy powstrzyma Liu Youshenga? Kim
był, żeby chronić Lauren i Bruneseau? Ile dla niego znaczyli? Z
pewnością nie aż tyle.
Sun przesunął palcem po policzku Mercera, a ten poczuł,
jakby zerwano mu z niej płat skóry. Wiedział, że wrzeszczy,
wrzeszczy od wielu minut, ale już tego nie słyszał.
Nie było niczego, co pomogłoby mu uciec od tortur Suna.
Żadnego schronienia, żadnego pomysłu, jak wyzwolić się od
męczarni. Wiedział, że w końcu się złamie. Wiedział. To było
okropne.
Harry nie używał dwóch podrabianych monet. Była tylko
jedna, sfałszowana dwudziestopięciocentówka o dwóch
orłach, którą kupił w sklepie ze śmiesznymi drobiazgami.
Mercer poczuł ból w kolanie, jakby uderzono je młotem, a
odłamki kości tarły o siebie. Czubkiem języka wymacał zęby.
Jakimś cudem zamknął usta. Przestał krzyczeć.
To nie pierwszego lepszego klienta Harry oszukał. Sukinsyn
wypróbował swoją monetę na mnie. Musiałem mu kupić ze
cztery drinki, zanim się domyśliłem.
– Mów do mnie! - wrzasnął Sun.
Mercer go zignorował, ledwo zauważając, że jego dłoń
została zanurzona w roztopionej stali.
– Oszukasz mnie raz, wstyd dla ciebie - rechotał Harry, kiedy
rozszyfrował jego podstęp. - Oszukasz mnie dwa razy, wstyd
dla mnie. - A potem zakończył. - Oszukasz mnie cztery razy z
rzędu i jestem największym naiwniakiem pod słońcem.
– Odpowiadaj! - wrzeszczał dalej Sun. - Kto był z tobą w
magazynie?
Nie naiwniakiem. Powiedział „frajerem". Największym
frajerem pod słońcem.
Mercer nie miał nadziei, że pokona ból, który mu zadawano -
żaden człowiek by jej nie miał. A jednak znalazł schronienie, w
którym fale cierpienia odbijały się od zapory, którą wzniósł w
umyśle. Zapora była tak mocna, jak jego emocjonalny z nią
związek. Zamiast złamać Mercera do końca, Sun pozbawił go
wszystkiego oprócz jednego. Przez ten jeden element obrony
ból nie mógł się przedrzeć. Mercer nigdy by nie przypuszczał,
że to będzie Harry White. Jego rodzice, tak, oddanie ideałom, w
które wierzył - być może, nawet wspomnienie niektórych
kobiet, które kochał. Ale Harry?
Kim był dla niego Harry? Żeby pokonać ból, musiał
odpowiedzieć na to pytanie. „Przyjaciel" - nie, Harry był dla
niego więcej niż przyjacielem; „drugi ojciec" - brzmiało jak
newage'owa bzdura. W takim razie kim Harry był? On to ja,
zrozumiał Mercer. Czy raczej ktoś, kim chcę być za czterdzieści
lat. Nie chodzi o gorzałę, papierosy czy kiepskie dowcipy. To
lojalność, całkowita pewność, że przysługa, o jaką się poprosi,
zostanie wyświadczona. Harry był człowiekiem, którego ludzie
będą pamiętać dziesiątki lat po jego odejściu. To rzadko się
zdarza poza wspomnieniami w gronie rodzinnym lub kręgiem
sportowych legend. Wywierał wpływ na otaczających go ludzi
w zaskakujący sposób, ale zawsze kontakt z nim czynił z nich
ludzi trochę lepszych. Lauren przekonała się o tym po zaledwie
kilku dniach. A Roddy był gotów ruszyć do walki tylko dlatego,
że Harry przyjaźnił się z jego zmarłym ojcem.
Olśnieniem było nagłe zrozumienie, że mimo wszystkich
swoich wad Harry jest dla Mercera wzorem do naśladowania,
osobą, na podobieństwo której Mercer ukształtował
przynajmniej jakąś część siebie. Prawie dziesięć lat trwająca
przyjaźń z Harrym uczyniła z Mercera człowieka, którym teraz
był. Zrozumiał, że jego stary przyjaciel od samego początku był
dla niego liną ratunkową - kotwicą - nie tylko w chwilach
cierpienia, ale przez wszystkie lata znajomości.
Sun wyczuł, że to, co wyczynia z Mercerem, przestaje
odnosić skutek. Nie spodziewał się, że Amerykanin będzie
wiedział, jak uciec przed bólem sprawianym przez igły, ale od
razu dostrzegł, że Mercer wymyka się cierpieniu. Potęgowanie
bólu nic by nie dało. Sun wyjął jedną z igieł, którymi otworzył
punkty przepływu energii, i kruchy system sztucznych
połączeń się rozsypał.
W jednej chwili cały ból ustąpił. Nawet wspomnienie bólu
zniknęło. Mercer leżał nieco zdyszany. Przetrzymał. Chwilę
trwało, zanim w pełni pojął, że nie będzie żadnych efektów
ubocznych. Jego ciało już zapomniało o wielogodzinnych
męczarniach, tak jakby ich w ogóle nie było, nawet jeśli sam
Mercer pamiętał, że jeszcze przed kilkoma sekundami ból
przeszywał go na wskroś.
Oprawca spojrzał na niego z respektem. Wyciągnął igły z
ciała Mercera i zawinął je w szmatkę, a potem wyłączył
dyktafon.
– Dobra robota. Pokonałeś igły, ale nie myśl, że wygrałeś.
Pan Liu dał mi dwa dni na zdobycie informacji, których
potrzebuje. Jutro przyjdę tu z obcęgami i młotkami. - Sun
zawiązał tobołek z igłami. - Przezwyciężenie samoistnie
zrodzonego bólu to jedno. Zobaczymy, jak sobie poradzisz,
kiedy naprawdę przypiekę ci stopy i zmiażdżę jądra w imadle.
Czuć ból to jedno, obserwować okaleczanie swojego ciała to coś
zupełnie innego, zapewniam cię.
Mercer milczał. W jego oczach płonął sprzeciw. Sun ruszył
do drzwi, a do środka wszedł strażnik, żeby zabrać geologa z
powrotem do celi, gdzie zostawił go z miską wody i drugą ryżu
oraz metalowym wiadrem z pokrywą - na nieczystości.
Mercer przez godzinę leżał na podłodze, powoli dochodząc
do siebie po niedających się ująć w słowa przeżyciach.
Rozmasował kilka mięśni, które pod wpływem bólu chwycił
kurcz, ale poza tym czuł się całkiem nieźle. Od zapachu
jedzenia ściskał mu się żołądek i bardzo chciało mu się pić;
odrobina śliny w ustach była gęsta jak pasta. Mimo to
podejrzliwie przyglądał się temu, co przynieśli Chińczycy. Był
pewien, że jedzenie lub wodę doprawiono narkotykami, a może
jedno i drugie, więc wylał je do wiadra. Usiadł plecami do
ściany i rozejrzał się dokładnie po celi w świetle słabej żarówki.
– Dobrze, Harry - szepnął. - Dzięki tobie zyskałem kilka
godzin.
Masz jakiś pomysł, co mogę z tym zrobić?
Uciec, baranie. Mercer prawie usłyszał odpowiedź.
Łatwo ci mówić. Wsadzono mnie do betonowej celi za
zamkniętymi stalowymi drzwiami. Zawiasy są na zewnątrz.
Nad drzwiami jest przerdzewiała kratka wentylacyjna szeroka
na trzydzieści i wysoka na dwadzieścia centymetrów. Oprócz
żarówki podłączonej do kabla w stalowej osłonie nie mam nic
oprócz dwóch pustych misek, jednego przepełnionego wiadra
na nieczystości i bokserek na sobie. Co proponujesz?
Oczywiście pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Cela prawdopodobnie była kiedyś składzikiem. Kiedy
strażnicy wlekli go korytarzem, Mercer widział korytarz z
dziesięcioma identycznymi drzwiami. Domyślał się, że jest w
jakimś podziemnym magazynie. Ale budynek nadawał się też
doskonale na więzienie. Mercer wiedział, że nie ma szansy
wydostać się stąd przed następną „rozmową" z panem Sunem.
– Gdybym tylko miał śrubokręt...
Kopalnia Dwudziestu Diabłów,
prowincja Cocle, Panama
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***