You are on page 1of 419

Antykruchość

O rzeczach, którym służą wstrząsy


Nassim Nicholas Taleb
Prolog
I. JAK KOCHAĆ WIATR
Wiatr gasi świecę i podsyca ogień.
Podobnie jest z przypadkowością, niepewnością i chaosem: chcesz z nich
korzystać, zamiast się przed nimi ukrywać. Chcesz być ogniem i pragniesz
wiatru. Tak można podsumować niepokorny stosunek autora tej książki do
przypadkowości i niepewności. Nie chcemy tylko przetrwać niepewności,
jakoś sobie z nią poradzić. Pragniemy ją przezwyciężyć, a oprócz tego
jeszcze - jak pewna klasa agresywnych rzymskich stoików - mieć ostatnie
słowo. Zadanie polega na tym, żeby udomowić, a nawet zdominować czy
wręcz podbić to, co niewidzialne, mętne, niewytłumaczalne. Jak?
II. ANTYKRUCHOŚĆ
Niektórym rzeczom służą wstrząsy; rozwijają się i rozkwitają pod
wpływem zmienności, przypadkowości, nieładu i stresu; przygody, ryzyko i
niepewność to ich żywioł. Jednakże, mimo wszechobecności tego zjawiska,
nie istnieje słowo opisujące dokładne przeciwieństwo kruchości. Nazwijmy
je zatem antykruchością.
Antykruchość to coś więcej niż odporność czy wytrzymałość. Odporność
pozwala przetrwać wstrząs bez zmian; antykruchość zmienia na lepsze. Ta
cecha odpowiada za wszystko, co podlega zmianom w czasie: ewolucję,
kulturę, idee, rewolucje, systemy polityczne, innowacje technologiczne,
sukcesy kulturowe i ekonomiczne, zasady przetrwania na rynku, dobre
przepisy kulinarne (na przykład na rosół albo befsztyk tatarski z kroplą
koniaku), rozkwit miast i kultur, systemy prawne, lasy równikowe, odporność
szczepów bakterii... Nawet za nasze istnienie jako gatunku na tej planecie.
Przy tym antykruchość wyznacza granicę między tym, co żywe i organiczne
(lub złożone), jak ludzkie ciało, a tym, co bezwładne, na przykład
przedmiotem fizycznym, takim jak zszywacz na twoim biurku.
Antykruchość kocha przypadkowość i niepewność, a to pociąga za sobą
miłość do błędów, określonej klasy błędów, co ma zasadnicze znaczenie.
Osobliwość antykruchości polega na tym, że pozwala nam radzić sobie z
tym, co nieznane, robić rzeczy, których nie rozumiemy - i to robić je dobrze.
Pozwolę sobie powiedzieć to bardziej dobitnie: działanie idzie nam znacznie
lepiej niż myślenie, i to dzięki antykruchości. Wolałbym być głupi i
antykruchy niż wyjątkowo mądry i kruchy. Nie mam co do tego
najmniejszych wątpliwości.
Łatwo zrozumieć, czemu w naszym otoczeniu służy pewna dawka stresu i
zmienności: systemom gospodarczym, twojemu ciału, twojej diecie (jak się
wydaje, cukrzyca i choroba Alzheimera wynikają w dużej mierze z braku
zróżnicowania posiłków i stresora, jakim jest sporadyczne doznanie głodu),
twojej psychice. Istnieją nawet antykruche kontrakty finansowe,
zaprojektowane z myślą o czerpaniu korzyści ze zmienności rynków.
Antykruchość pozwala nam lepiej zrozumieć kruchość. Nie możemy
poprawić stanu zdrowia, nie pokonując choroby - ani zwiększyć bogactwa,
nie zmniejszając strat; na tej samej zasadzie antykruchość i kruchość
stanowią pewne punkty na wspólnej skali.
Niepredyktywność
Znajomość mechanizmów antykruchości pozwoli nam zbudować ogólny,
systematyczny model niepredyktywnego podejmowania decyzji w warunkach
niepewności w biznesie, polityce, medycynie i całym życiu - wszędzie tam,
gdzie przeważa nieznane, w każdej sytuacji, w której pojawia się
przypadkowość, zmienność, mętność lub brak pełnego zrozumienia.
Znacznie łatwiej ocenić, czy coś jest kruche, niż przewidzieć wystąpienie
zdarzenia, które może mu zaszkodzić. Kruchość potrafimy zmierzyć; ryzyko
pozostaje niemierzalne (wszędzie poza kasynem lub umysłami ludzi
nazywających się specjalistami od spraw ryzyka). To pozwala rozwiązać
problem, który nazwałem Czarnym Łabędziem - polegający na niemożności
skalkulowania ryzyka ważnych, rzadkich zdarzeń; przewidzenia, że nastąpią.
Łatwiej poradzić sobie z podatnością na niekorzystne skutki zmienności, niż
przewidzieć zdarzenie, które je wywoła. Dlatego proponuję postawić na
głowie obecne przekonania o prognozach, przewidywaniach i zarządzaniu
ryzykiem. Dla każdej dziedziny i każdego obszaru zastosowań podajemy
reguły przejścia od kruchości do antykruchości przez redukcję kruchości lub
okiełznanie antykruchości. Antykruchość (i kruchość) niemal zawsze
pozwala wykryć prosty test na asymetrię: wszystko, czemu zdarzenia losowe
(lub pewne wstrząsy) przynoszą więcej korzyści niż strat, jest antykruche;
odwrotna zależność świadczy o kruchości.
Odzieranie z antykruchości
Co istotne, jeśli antykruchość jest cechą wszystkich naturalnych (i
złożonych) systemów, którym udało się przetrwać, to pozbawienie tych
systemów zmienności, przypadkowości i stresorów im zaszkodzi. Zaczną
słabnąć, umrą lub eksplodują. Kruszymy gospodarkę, nasze zdrowie, życie
polityczne, edukację, niemal wszystko... tłumiąc przypadkowość i
zmienność. Miesiąc spędzony w łóżku (najlepiej z kompletem tomów Wojny
i pokoju i dostępem do wszystkich osiemdziesięciu sześciu odcinków
Rodziny Soprano) skutkuje zanikiem mięśni; na tej samej zasadzie złożone
systemy pozbawione stresorów słabną albo umierają. Nasz nowoczesny,
ustrukturyzowany świat szkodzi nam w dużej mierze odgórnie narzuconymi
prawami i rozmaitymi ustrojstwami (określanymi w tej książce mianem
radziecko-harwardzkich złudzeń), które działają właśnie w ten sposób: są
zniewagą dla antykruchości systemów. Na tym polega tragedia
nowoczesności: podobnie jak neurotycznie nadopiekuńczy rodzice często
najbardziej szkodzą nam ci, którzy starają się pomóc. Jeśli niemal wszystkie
odgórne inicjatywy kruszą i blokują antykruchość, to wszystkie inicjatywy
oddolne rozkwitają dzięki odpowiedniej dawce stresu i nieładu. Sam proces
odkrycia (albo innowacji, albo postępu technologicznego) wymaga raczej
antykruchych eksperymentów i agresywnego podejścia do ryzyka niż
formalnej edukacji.
Korzyść kosztem innych
I w tym miejscu wypada wspomnieć o największym producencie
kruchości w społeczeństwie i największym generatorze kryzysów, jakim jest
system, w którym nie ryzykuje się własną skórą. Niektórzy zyskują
antykruchość kosztem innych, gdyż czerpią korzyści (lub zyski) z
nieprzewidywalności, zmian i zamętu, równocześnie narażając innych na
ryzyko spowodowanych przez nie strat lub szkód. A tego rodzaju
antykruchość-kosztem-kruchości-innych pozostaje dziś niewidoczna -
radziecko-harwardzkie kręgi intelektualne nie rozumieją zjawiska
antykruchości, przez co rzadko dostrzegają opisaną asymetrię i nigdy (jak
dotąd) o niej nie uczą. Co więcej, jak przekonaliśmy się podczas kryzysu
finansowego, który wybuchł w 2008 roku, to potężne ryzyko-dla-innych
łatwo trzymać w ukryciu dzięki rosnącej złożoności współczesnych instytucji
i procesów politycznych. W przeszłości wyłącznie ludzie o wysokiej pozycji
lub statusie społecznym podejmowali ryzyko i ponosili negatywne
konsekwencje swoich działań, a ci, którzy robili to dla dobra innych, byli
bohaterami. Tymczasem dziś nastąpił zwrot o 180 stopni. Jesteśmy
świadkami narodzin nowej klasy antybohaterów, czyli biurokratów,
bankierów, członków MZSz (Międzynarodowego Związku Szpanerów)
uczestniczących w forum w Davos oraz profesorów, którzy cieszą się zbyt
dużą władzą, ale nie ponoszą żadnej realnej odpowiedzialności. To oni
wykorzystują system, podczas gdy cenę płacą obywatele. Jeszcze nigdy w
historii tak wielu nie ryzykantów, czyli ludzi nienarażonych osobiście na
niebezpieczeństwo, nie sprawowało tak wielkiej kontroli. Tymczasem
podstawowa zasada etyczna brzmi: nie będziesz korzystał z antykruchości
kosztem kruchości innych.
III. ANTIDOTUM NA CZARNEGO ŁABĘDZIA
Chcę żyć szczęśliwie w świecie, którego nie rozumiem.
Czarne Łabędzie (pisane wielkimi literami) to nieprzewidywalne i
nieregularne zdarzenia o ogromnej skali i potężnych konsekwencjach,
nieoczekiwane dla danego obserwatora - nazywanego zwykle indykiem - jeśli
nie tylko go zaskoczą, ale też mu zaszkodzą. Postawiłem tezę, że historię
tworzą przede wszystkim zdarzenia o randze Czarnych Łabędzi, podczas gdy
my skupiamy się na jak najdokładniejszym zrozumieniu tego, co zwyczajne,
dlatego nasze modele, teorie i interpretacje nie mogą ich wychwycić ani
zmierzyć możliwości wystąpienia tego rodzaju wstrząsów.
Czarne Łabędzie opanowują nasze myśli, przez co mamy wrażenie, że
prawie albo tak jakby je przewidzieliśmy, bo z perspektywy czasu potrafimy
je wyjaśnić. Z powodu tego złudzenia przewidywalności nie zdajemy sobie
sprawy z ich roli w naszym życiu. Życie jest labiryntem - i to w znacznie
większym stopniu, niż wskazywałyby na to nasze wspomnienia. Ludzki
umysł zajmuje się zmienianiem historii w regularną, liniową opowieść, przez
co nie doceniamy wagi przypadkowości. A kiedy ją dostrzeżemy, czujemy
strach i reagujemy zbyt mocno. Ze względu na ów lęk oraz pragnienie
porządku niektóre systemy ludzkie, zakłócając niewidoczną lub mało
widoczną logikę wydarzeń, narażają się na negatywne skutki Czarnych
Łabędzi, niemal nigdy nie czerpiąc z nich korzyści. Szukając porządku,
odnajdujesz tylko pseudoporządek; jedynie oswajając przypadkowość,
zyskujesz pewien stopień kontroli i porządku.
W złożonych systemach występuje wiele wzajemnych zależności -
trudnych do wykrycia - oraz nieliniowych reakcji. Nieliniowych w tym
sensie, że jeśli podniesiesz dwukrotnie na przykład dawkę lekarstwa albo
liczbę pracowników w fabryce, nie uzyskasz dwa razy lepszych efektów -
rezultat będzie albo znacznie lepszy, albo dużo gorszy. Dwa weekendy w
Filadelfii nie są dwa razy przyjemniejsze niż jeden - sprawdziłem na własnej
skórze. Taka reakcja przedstawiona na wykresie nie będzie linią prostą (jak w
przypadku reakcji liniowej), tylko krzywą. W takim środowisku proste
związki przyczynowe nie mają racji bytu; trudno zrozumieć funkcjonowanie
całego mechanizmu, przyglądając się pojedynczym częściom.
Złożone systemy stworzone przez człowieka zwykle produkują kaskady i
niekontrolowane łańcuchy reakcji, które ograniczają, a wręcz eliminują
przewidywalność i wywołują zdarzenia o ogromnej skali. Zatem, chociaż
poziom wiedzy technologicznej we współczesnym świecie rośnie,
paradoksalnie - coraz trudniej przewidzieć, jakie będą tego skutki. Ze
względu na rozwój sztucznych modeli, odejście od pradawnych, naturalnych
wzorców oraz spadek odporności wywołany przez wszechobecną złożoność,
rola Czarnych Łabędzi obecnie rośnie. Co więcej, padamy ofiarą nowej
choroby, nazwanej w tej książce neomanią, która każe nam budować systemy
wrażliwe na działanie Czarnych Łabędzi. Jest nią postęp.
Irytującym aspektem zagadnienia Czarnych Łabędzi - a właściwie
zasadniczą, często pomijaną kwestią - jest to, że prawdopodobieństwo
rzadkich zdarzeń jest niepoliczalne. O powodziach stulecia wiemy znacznie
mniej niż o powodziach pięciolecia - błąd modelu rośnie, kiedy w grę
wchodzi niskie prawdopodobieństwo. Im rzadsze zdarzenie, tym trudniej je
przewidzieć i tym mniej wiemy o częstotliwości jego występowania - a mimo
to, im rzadsze zdarzenie, tym bardziej pewnie wypowiadają się o nim ci
„naukowcy”, którzy prognozują, modelują i korzystają z programu
PowerPoint podczas konferencji, pokazując równania na kolorowym tle.
Na szczęście to matka natura - dzięki swojej antykruchości - jest
najlepszym specjalistą od spraw rzadkich zdarzeń i najlepiej zarządza
Czarnymi Łabędziami; przez miliardy lat świetnie sobie radzi bez
szczegółowych instrukcji tego czy innego dyrektora z dyplomem prestiżowej
uczelni, mianowanego przez specjalną komisję rekrutacyjną. Antykruchość to
coś więcej niż antidotum na Czarne Łabędzie; kiedy zrozumiemy jej
mechanizm, przestaniemy odczuwać intelektualny opór przed
zaakceptowaniem zasadniczej roli tych zdarzeń dla rozwoju historii,
technologii, wiedzy i wszystkiego innego.
Odporność nie jest wystarczająco odporna
Zwróćcie uwagę, że matka natura nie jest li tylko „ostrożna”. Bywa
agresywna, kiedy niszczy i zastępuje, dobiera i przetasowuje. Jeśli chodzi o
zdarzenia losowe, odporność z całą pewnością nie wystarczy. W dłuższej
perspektywie wszystko, co charakteryzuje choćby najdrobniejsza słabość,
ulega rozpadowi pod wpływem nieubłaganego czasu - a mimo to nasza
planeta istnieje prawdopodobnie od 4 miliardów lat, czego nie można
wyjaśnić zwykłą odpornością: potrzebna byłaby idealna odporność, żeby
jedna awaria nie zniszczyła całego systemu. Idealna odporność jest
nieosiągalna, dlatego potrzebujemy mechanizmu, dzięki któremu system
będzie się nieustannie regenerował, wykorzystując zdarzenia losowe,
nieprzewidywalne wstrząsy, stresory i niestabilność, zamiast padać ich ofiarą.
W dłuższej perspektywie antykruchość zyskuje na błędnych
przewidywaniach. Kontynuując ten tok rozumowania, dojdziemy do
wniosku, że te zjawiska, które zyskują dzięki przypadkowości, powinny
dominować w dzisiejszym świecie, podczas gdy zjawiska, którym
przypadkowość szkodzi, powinny z niego zniknąć. I tak właśnie się dzieje.
Żyjemy iluzją, że świat działa dzięki konkretnym przedsięwzięciom,
badaniom uniwersyteckim i świadczeniom przyznawanym przez
biurokratów, ale istnieją fascynujące - naprawdę fascynujące - dowody na to,
że to jedynie złudzenie, złudzenie, które nazywam uczeniem ptaków latania.
Technologia to owoc antykruchości, którą wykorzystują ryzykanci,
majstrując przy rzeczywistości metodą prób i błędów. Tymczasem projekty
opracowywane przez analitycznych prymusów to kwestia drugoplanowa.
Odkryć dokonują inżynierowie i kombinatorzy, podczas gdy uczeni piszą
podręczniki do historii; będziemy musieli zmienić historyczne interpretacje
rozwoju, innowacji i wielu podobnych pojęć.
O mierzalności (niektórych) rzeczy
Kruchość jest raczej mierzalna, ryzyko - zupełnie niemierzalne,
szczególnie ryzyko związane z rzadkimi zdarzeniami. Powiedziałem, że
możemy oszacować, a nawet zmierzyć, kruchość i antykruchość, ale nie
jesteśmy w stanie skalkulować ryzyka i prawdopodobieństwa wstrząsów i
rzadkich zdarzeń, niezależnie od tego, jak zaawansowanym modelem się
posłużymy. Zarządzanie ryzykiem - w dzisiejszej postaci - to nauka o
zdarzeniach, które mają nastąpić w przyszłości. Tylko część ekonomistów
oraz niektórzy szaleńcy mogą utrzymywać - wbrew doświadczeniu - że
„mierzą” przyszłą częstość występowania tych rzadkich zdarzeń. I tylko
frajerzy im wierzą - wbrew doświadczeniu i dotychczasowej sprawdzalności
takich pomiarów. Tymczasem kruchość i antykruchość to elementy aktualnej
charakterystyki danego obiektu, stolika, firmy, przemysłu, państwa, systemu
politycznego. Możemy wykryć kruchość, zobaczyć ją, a w wielu
przypadkach także zmierzyć - albo przynajmniej zmierzyć w kategoriach
względnych z niewielkim marginesem błędu - podczas gdy porównywanie
ryzyka okazuje się (jak dotąd) zawodne. Nie da się stwierdzić z żadną dozą
pewności, że jakieś odległe zdarzenia lub wstrząsy są bardziej
prawdopodobne niż inne (chyba że człowiek lubi się oszukiwać), można
jednak ze znacznie większą pewnością ocenić, że w razie konkretnego
zdarzenia dane obiekty lub struktury będą bardziej kruche niż inne. Bez trudu
stwierdzisz, że twoja babcia jest bardziej wrażliwa na nagłe wahania
temperatury niż ty, że jakaś dyktatura wojskowa gorzej zniesie zmiany
polityczne niż Szwajcaria, że w razie kryzysu jeden bank będzie bardziej
zagrożony niż inny albo że trzęsienie ziemi wyrządzi większe szkody
nowoczesnemu budynkowi o słabych fundamentach niż katedrze w Chartres.
I - co najważniejsze - możesz nawet przewidzieć, który z tych obiektów
przetrwa dłużej. Zamiast mówić o ryzyku (które jest równocześnie
predyktywne i ugrzecznione), proponuję używać pojęcia kruchości, które nie
jest predyktywne i, w odróżnieniu od ryzyka, ma interesujące określenie na
swoje przeciwieństwo funkcjonalne, nieugrzecznione pojęcie antykruchości.
Żeby zmierzyć antykruchość, można zastosować wzór przypominający
przepis na kamień filozoficzny, zwięzłą i uproszczoną formułę, która
pozwala zidentyfikować tę cechę niezależnie od dziedziny - od medycyny po
strukturę społeczeństw. Nieświadomie wykorzystujemy antykruchość - w
życiu codziennym, a równocześnie świadomie ją odrzucamy - szczególnie w
życiu intelektualnym.
Wyznawca kruchości
Kierujemy się zasadą, że nie należy ingerować w sprawy, których nie
rozumiemy. Tymczasem niektórzy ludzie postępują wręcz przeciwnie.
Wyznawca kruchości należy do tej kategorii ludzi, którzy zwykle występują
w garniturze i krawacie, często także w piątki; taki człowiek przyjmuje żarty
z lodowatą powagą i często bardzo wcześnie dorabia się kłopotów z
kręgosłupem od siedzenia przy biurku, latania samolotami i wnikliwego
studiowania gazet. Nierzadko uczestniczy w osobliwym rytuale, znanym
powszechnie jako spotkanie. Oprócz wymienionych cech charakteryzuje go
przekonanie, że to, czego nie widzi, nie istnieje, albo że to, czego nie
rozumie, nie istnieje. Zasadniczo myli rzeczy nieznane z nieistniejącymi.
Wyznawca kruchości pada ofiarą złudzenia radziecko-harwardzkiego,
(nienaukowego) przeszacowania zasięgu wiedzy naukowej. Przez to
złudzenie staje się kimś, kogo nazywa się naiwnym racjonalistą,
racjonalizatorem, a niekiedy po prostu racjonalistą w tym sensie, że wierzy,
iż jest w stanie bez trudu dotrzeć do przyczyn zdarzeń. I nie mylmy
racjonalizowania z racjonalnością - te dwa pojęcia niemal zawsze są
dokładnym przeciwieństwem. W większości złożonych dziedzin, poza
fizyką, przyczyny zdarzeń często nie są dla nas oczywiste, a jeszcze mniej
oczywiste stają się dla kogoś, kto jest wyznawcą kruchości. Brak instrukcji
obsługi w przypadku zjawisk naturalnych nie stanowi jednak szczególnej
przeszkody - niektórzy wyznawcy kruchości podejmą się wspólnie
stworzenia takiej instrukcji dzięki przyjętej przez siebie definicji terminu
„nauka”.
Zatem za sprawą orędowników kruchości współczesna kultura jest coraz
bardziej ślepa na wszystko, co tajemnicze i nieprzeniknione, na to, co
Nietzsche nazywał dionizyjskością w życiu. Albo, tłumacząc Nietzschego na
mniej poetycki, ale nie mniej trafny slang brooklyński: chodzi o to, co nasz
bohater Gruby Tony nazywa frajerską rozgrywką.
Krótko mówiąc, wyznawca kruchości (w dziedzinie medycyny,
ekonomii, planowania społecznego) to człowiek, przez którego angażujesz
się w nienaturalne strategie i działania przynoszące niewielkie i widoczne
korzyści oraz potencjalnie poważne i niewidoczne skutki uboczne.
Istnieją piewcy kruchości w zakresie medycyny, którzy przesadnie
ingerują w organizm, nie wierząc w naturalną zdolność ciała do regeneracji, i
podają pacjentom leki mogące wywołać bardzo poważne skutki uboczne;
wyznawcy kruchości w dziedzinie polityki (interwencjonista i planista
społeczny), którzy mylą gospodarkę z pralką wymagającą ciągłych napraw
(dokonywanych przez nich samych) i sami ją niszczą; orędownicy kruchości
w zakresie psychiatrii, którzy faszerują dzieci lekami, żeby „poprawić” ich
życie intelektualne i emocjonalne; entuzjaści kruchości z kategorii
nadopiekuńczych matek; wyznawcy kruchości w zakresie finansów, którzy
każą ludziom korzystać z modeli ryzyka, które rujnują system bankowy (a
potem sami ponownie z nich korzystają); fanatycy kruchości w wojskowości,
którzy zakłócają funkcjonowanie złożonych systemów; zwolennicy kruchości
w zakresie przewidywań, przez których częściej podejmujesz ryzyko, i wiele
innych odmian.
W rzeczy samej, w dyskursie politycznym brakuje pewnego pojęcia.
Politycy w swoich przemówieniach, sloganach i obietnicach trzymają się
ostrożnych określeń, takich jak: odporność i trwałość, nie wspominając ani
słowem o antykruchości. Tym samym tłumią mechanizmy rozwoju i
ewolucji. Nie zaszliśmy tak daleko dzięki ugrzecznionemu pojęciu
odporności. A co gorsza, nie zaszliśmy tak daleko dzięki politykom - lecz
dzięki apetytowi na ryzyko i błędy pewnej grupy ludzi, których musimy
wspierać, chronić i szanować.
Kiedy proste jest bardziej zaawansowane
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, złożony system nie wymaga
skomplikowania i regulacji ani misternych strategii. Im prościej, tym lepiej.
Komplikacje prowadzą do multiplikatywnych łańcuchów niespodziewanych
skutków. Brak przejrzystości sprawia, że interwencja wywołuje
nieprzewidziane konsekwencje, po których następują przeprosiny za
„nieprzewidywalność” tychże; kolejna ingerencja, podjęta w celu naprawy
owych skutków ubocznych, wywołuje serię rozgałęziających się,
„nieprzewidzianych” reakcji, z których każda jest gorsza od poprzedniej.
Jednakże we współczesnym świecie trudno jest wdrażać tę prostotę,
ponieważ godzi ona w interesy ludzi, którym zależy na komplikacjach,
uzasadniają nimi swoją rację bytu.
Mniej oznacza więcej i zwykle jest skuteczniejsze . Z tego powodu
przedstawię szereg sztuczek, wytycznych i zakazów i pokażę, jak żyć w
świecie, którego nie rozumiemy, co więcej - jak nie bać się korzystać ze
zjawisk, których kompletnie nie ogarniamy, a nawet w jaki sposób
powinniśmy z nich korzystać. Albo, jeszcze lepiej, jak zmierzyć się z własną
ignorancją i przestać się wstydzić tego, że jesteśmy ludźmi - jak być
człowiekiem bez kompleksów, dumnym z siebie. To jednak może wymagać
pewnych zmian strukturalnych. Proponuję pewien plan modyfikacji
systemów stworzonych przez człowieka, który pozwoli dojść do głosu
prostocie - i naturalności. Ale osiągnąć prostotę wcale nie jest łatwo. Steve
Jobs doszedł do wniosku, że „musisz ciężko pracować, żeby oczyścić swój
sposób myślenia i uczynić go prostym”. Arabowie tak mówią o ciętej
polemice: zrozumie ją każdy, napisze tylko mistrz. Heurystyka w moim
rozumieniu to uproszczone, zdroworozsądkowe zasady, dzięki którym łatwo
zrealizować pewne założenia. Jednakże ich główną zaletą jest to, że
użytkownik wie, iż nie są doskonałe i stanowią tylko środki doraźne, dzięki
czemu nie wierzy bezgranicznie w ich moc. Kiedy o tym zapominamy, stają
się niebezpieczne.
IV. TA KSIĄŻKA
Moja droga do zrozumienia antykruchości była z pewnością nieliniowa.
Pewnego dnia nagle zdałem sobie sprawę, że kruchość - która nie miała
technicznej definicji - można sparafrazować jako cechę rzeczy, które źle
znoszą zmienność, a rzeczy, które źle znoszą zmienność, źle znoszą także
przypadkowość, niepewność, chaos, błędy, stresory itp. Pomyślcie o czymś
kruchym, na przykład o przedmiotach w waszym salonie, takich jak szklana
ramka, telewizor, albo, jeszcze lepiej, porcelana w kredensie. Jeśli uznacie je
za kruche, z pewnością postanowicie zostawić je w spokoju, zapewnić im ład
i porządek. Trzęsienie ziemi albo wizyta waszego nadpobudliwego
siostrzeńca z pewnością nie przysłuży się kruchemu przedmiotowi. Poza tym
wszystko, co źle znosi zmienność, równie źle znosi stresory, uszkodzenia,
chaos, rozmaite zdarzenia, nieład, nieprzewidziane konsekwencje,
niepewność oraz, co najważniejsze, czas. Natomiast termin „antykruchość”
jest jak gdyby przeciwieństwem definicji kruchości. Dobrze znosi zmienność
itp. I czas. A przy tym też ma silny i przydatny związek z nieliniowością:
wszystkie nieliniowe zjawiska są albo kruche, albo antykruche w reakcji na
określone źródło przypadkowości.
Najdziwniejsze jest to, że ta oczywista zależność, w myśl której wszystko
to, co kruche, nienawidzi zmienności, i vice versa, została całkowicie
zignorowana w dyskursie naukowym i filozoficznym. Całkowicie.
Tymczasem badanie wrażliwości zjawisk na zmienność to dziwna branża
biznesu, którą zajmowałem się przez 20 lat, czyli większość mojego
dorosłego życia - wiem, że to zajęcie nietypowe, obiecuję, że później
wyjaśnię, dlaczego. Skupiałem się w tej dziedzinie na identyfikowaniu
obiektów, które „kochają zmienność” lub „nienawidzą zmienności”;
wystarczyło więc rozszerzyć koncepcje z domeny finansów, na której się
koncentrowałem, na szerszą kwestię podejmowania decyzji w warunkach
niepewności, niezależnie od domeny, począwszy od nauk politycznych przez
medycynę aż po wybór restauracji, w której zjemy obiad.
W tej dziwnej grupie ludzi, którzy zawodowo zajmują się zmiennością,
istnieją dwa typy specjalistów. Do pierwszej kategorii należą teoretycy,
autorzy raportów i komentatorzy, którzy badają przyszłe zdarzenia i opisują
je w książkach i referatach; drugą tworzą praktycy, którzy zamiast badać
przyszłe zdarzenia, próbują zrozumieć, jak różne obiekty reagują na
zmienność (ale praktycy zwykle są zbyt zajęci praktykowaniem, żeby pisać
książki, artykuły, referaty, przemówienia, równania i teorie, za które mogliby
zostać wyróżnieni przez Szacownych Członków Akademii z Uporczywym
Zaparciem). Różnica między tymi dwiema kategoriami jest zasadnicza: jak
się przekonaliśmy, znacznie łatwiej i prościej zrozumieć, że dany obiekt źle
znosi zmienność - a więc jest kruchy - niż próbować przewidywać szkodliwe
zdarzenia, w rodzaju tych ogromnych Czarnych Łabędzi. Ale na ogół tylko
praktycy (albo ludzie, którzy coś robią) spontanicznie łapią, o co chodzi.
(Dość szczęśliwa) rodzina zaburzeń
Jedna uwaga techniczna. Stale powtarzam, że kruchość i antykruchość
oznacza potencjalną korzyść lub szkodę w reakcji na coś związanego ze
zmiennością. Czym jest to coś? Mówiąc wprost, jest to jeden z członków
wielopokoleniowej rodziny zaburzeń.
Wielopokoleniowa rodzina (albo grupa) zaburzeń: (i) niepewność, (ii)
niestabilność, (iii) niedoskonała, niepełna wiedza, (iv) przypadek, (v) chaos,
(vi) zmienność, (vii) nieład, (viii) entropia, (ix) czas, (x) niewiadoma, (xi)
losowość, (xii) zamieszanie, (xiii) stresor, (xiv) błąd, (xv) dyspersja
wyników, (xvi) niewiedza. Niekiedy niepewność, nieład i niewiadoma
przynoszą dokładnie takie same skutki: niemal wszystkie wpływają
pozytywnie (do pewnego stopnia) na systemy antykruche, a negatywnie na
systemy kruche - nawet jeśli zaburzeniami tymi zajmują się ludzie w
odrębnych budynkach w kampusach uniwersyteckich, a jakiś domorosły
filozof, który przez całe życie nigdy nie podjął prawdziwego ryzyka,
oświadczy z niezbitą pewnością, że „to zupełnie różne kwestie”. Skąd na
liście punkt (ix), czas? Z funkcjonalnego punktu widzenia czas jest podobny
do zmienności: im więcej czasu, tym więcej zdarzeń, więcej nieładu;
zauważcie, że jeśli w pewnym ograniczonym zakresie jesteście w stanie
przetrwać stratę i reagujecie antykruchością na niewielkie błędy, to czas
przynosi tego rodzaju błędy lub przeciwbłędy, które ostatecznie wyjdą wam
na dobre. Wasze babcie nazwałyby to doświadczeniem. Wszystko, co kruche,
z czasem niszczeje.
Tylko jedna książka
To właśnie czyni tę książkę moją najważniejszą pracą. Miałem tylko
jeden, główny pomysł, i za każdym razem szedłem o krok dalej, tyle że
ostatni krok - ta książka - przypomina raczej duży skok. W ten sposób
wracam do swojego praktycznego ja i duszy praktyka, ponieważ łączę tu całą
swoją historię praktyka i „specjalisty od spraw zmienności” z intelektualnym
i filozoficznym zainteresowaniem kwestią losowości i niepewności;
wcześniej były to dla mnie odrębne dziedziny.
Moje teksty nie są samodzielnymi esejami na konkretne tematy, z
początkiem, rozwinięciem i końcem oraz datą ważności; to raczej
niepokrywające się rozdziały poświęcone tej centralnej idei, zbiór analiz
skupionych na niepewności, losowości, prawdopodobieństwie i nieładzie, w
których zastanawiam się, co mamy robić w świecie, którego nie rozumiemy,
w świecie o niewidocznych elementach i własnościach, pełnym losowości i
złożonym. Zajmuję się zatem procesem podejmowania decyzji w niejasnych
sytuacjach. Obowiązuje zasada, że losowo wybrany rozdział jednej książki,
na przykład Antykruchości, i losowo wybrany rozdział innej książki, na
przykład Fooled by Randomness4, powinna dzielić podobna odległość jak
rozdziały jednej długiej książki. Zasada ta pozwala żonglować dziedzinami
(takimi jak: nauka, filozofia, biznes, psychologia, literatura i elementy
autobiograficzne) bez popadania w chaos.
Zatem związek tej książki z publikacją The Black Swan5 byłby
następujący: wbrew chronologii (i mimo że niniejszy esej prowadzi ideę
Czarnego Łabędzia do naturalnych, logicznych wniosków) Antykruchość jest
tomem podstawowym, a The Black Swan czymś w rodzaju tekstu
pomocniczego, wersji teoretycznej, a może nawet dodatku. Dlaczego? Bo
książka The Black Swan i jej poprzedniczka, Fooled by Randomness,
powstały po to, żeby przekonać nas, że znaleźliśmy się w tragicznym
położeniu - i ciężko na to pracowały. Założeniem niniejszej publikacji jest to,
że nikogo nie trzeba przekonywać o tym, że: (a) Czarne Łabędzie dominują
w społeczeństwie i w historii (a ludzie, z powodu racjonalizacji ex post,
uważają, że potrafią je zrozumieć); i (b) w rezultacie nie wiemy do końca, co
się dzieje, szczególnie w sytuacji ostrej nieliniowości; dlatego możemy od
razu przejść do rzeczy.
Zero odwagi, zero wiary
Zgodnie z etosem praktyka w tej książce kieruję się zasadą: jem to, co
ugotowałem. Przez całą karierę zawodową w każdej linijce piszę tylko o tym,
co sam zrobiłem, a jeśli radzę innym podjąć jakieś ryzyko lub go unikać, to
znaczy, że sam je podejmuję albo sam go unikam. Jeżeli się mylę, ucierpię
jako pierwszy. W The Black Swan ostrzegałem przed kruchością systemu
bankowego i obstawiałem, że upadnie (zwłaszcza, kiedy moje przestrogi
zlekceważono); inaczej pisanie o tym byłoby nieetyczne. Zastrzeżenie to
dotyczy każdej dziedziny, łącznie z medycyną, innowacjami
technologicznymi i zwykłymi, codziennymi czynnościami. Nie oznacza to, że
osobiste doświadczenie człowieka stanowi reprezentatywną próbę
doświadczeń, z których można wysnuć wnioski o jakiejś koncepcji; osobiste
doświadczenia po prostu nadają opiniom autentyczności i szczerości.
Doświadczenie nie pozwala na wybiórczą analizę danych, co ma miejsce w
badaniach, szczególnie tych „obserwacyjnych”, w których badacz próbuje
odkryć dawne wzorce i przez samą ilość danych odnajduje w nich stworzoną
przez siebie narrację.
Ponadto, jeśli muszę sprawdzić coś w bibliotece, żeby o tym napisać, to
pisanie na ten temat wydaje mi się nieuczciwe i nieetyczne. Traktuję to jak
filtr - jedyny filtr. Jeśli jakiś temat nie interesuje mnie na tyle, żebym szukał o
nim informacji dla siebie, z ciekawości lub jakiejś potrzeby, i dotąd tego nie
zrobiłem, to nie powinienem o nim pisać, i już. Co nie oznacza, że nie
dopuszczam korzystania z bibliotek (realnych i wirtualnych); po prostu to nie
one nie powinny być źródłem konkretnej koncepcji. Studenci płacą za to,
żeby pisać eseje na tematy, o których muszą czerpać wiedzę z biblioteki,
żeby rozwijać się intelektualnie; specjalista, który otrzymuje wynagrodzenie
za swoje teksty i jest traktowany poważnie przez innych, powinien stosować
silniejszy filtr. Dopuszczalne są wyłącznie wydestylowane pomysły, te, które
siedzą w nas od dawna, i których źródłem jest rzeczywistość. Przyszedł czas,
żeby wskrzesić niezbyt dobrze znaną filozoficzną koncepcję zaangażowania
doksastycznego; koncepcję klasy przekonań, które nie są jedynie
deklaratywne i do których jesteśmy na tyle przywiązani, że jesteśmy gotowi
podjąć w ich imię ryzyko osobiste.
Jeśli coś widzisz
Współczesny świat zastąpił etykę prawniczym żargonem: dziś dobry
prawnik potrafi wygrać z prawem. Dlatego ujawniam, w jaki sposób ludzie,
którzy manipulują systemem, dokonują transferu kruchości, a w zasadzie
kradną antykruchość. Ci ludzie zostaną nazwani po imieniu. Poeci i malarze
są wolni, liberi poetae et pictores, ale z taką wolnością wiążą się
kategoryczne imperatywy moralne. Pierwsza reguła etyki:
Jeśli widzisz oszustwo i nie nazywasz go oszustwem, jesteś oszustem.
Być miłym dla aroganta to jak być aroganckim dla kogoś miłego; na tej
samej zasadzie życzliwość wobec człowieka, który dopuszcza się
nikczemności, stanowi przyzwolenie na tę nikczemność.
Co więcej, wielu pisarzy i badaczy prywatnie, na przykład po kilku
kieliszkach wina, mówi co innego, niż ogłasza drukiem. Ich teksty są zatem
fałszywe. A wiele problemów społeczeństwa bierze się z argumentu, że „inni
ludzie tak robią”. Więc jeśli prywatnie po trzecim kieliszku libańskiego
(białego) wina nazwę kogoś niebezpiecznie zwichniętym etycznie wyznawcą
kruchości, będę zobligowany zrobić to samo w tej książce.
Nazywanie ludzi i instytucji fałszywymi - i to w druku - kiedy inni
(jeszcze) ich o to nie oskarżają, ma swoją cenę, ale nie dość wysoką, by
mogła mnie odstraszyć. Kiedy matematyk Benoît Mandelbrot przeczytał
szpalty The Black Swan, książki, którą mu zadedykowałem, zadzwonił do
mnie i cicho zapytał: „W jakim języku życzyć ci szczęścia? Przyda ci się”.
Jak się okazało, nie potrzebowałem szczęścia; byłem antykruchy w obliczu
rozmaitych ataków: im bardziej atakowała mnie Pierwsza Reprezentacja
Wyznawców Kruchości, tym większą popularność zyskiwały moje tezy, bo
ludzie mieli motywację, żeby je sprawdzić. Teraz jest mi wstyd, że nie
poszedłem jeszcze dalej, nazywając rzeczy po imieniu.
Kompromis oznacza przyzwolenie. Jedyna nowożytna maksyma, jaką się
kieruję, jest autorstwa George’a Santayany: Człowiek jest moralnie wolny,
kiedy [...] ocenia świat i ocenia innych ludzi z bezkompromisowa szczerością.
To nie tylko cel, lecz także obowiązek.
Proces erozji
Druga kwestia etyczna.
Jestem zobowiązany poddać się procesowi naukowemu, dlatego że
wymagam tego od innych, ale tylko w takim zakresie jak oni. Kiedy czytam
empiryczne stwierdzenia z dziedziny medycyny lub innych nauk ścisłych,
chcę wiedzieć, że przeszły one procedurę recenzji naukowej, coś w rodzaju
weryfikacji faktów, testu dyscypliny intelektualnej autorów. Z kolei
twierdzenia logiczne lub twierdzenia poparte rozumowaniem
matematycznym nie wymagają takich procedur: mogą i muszą być
niezależne. Dlatego techniczne przypisy do swoich książek zamieszczam w
specjalistycznych, akademickich publikacjach - i nigdzie indziej (i
ograniczam je do twierdzeń wymagających dowodów lub bardziej
rozbudowanych argumentów technicznych). Jednakże w imię autentyczności
i dla uniknięcia oskarżeń o karierowiczostwo (dewaluację nauki przez
zamianę jej w sport wyczynowy), nie pozwalam sobie publikować niczego
poza tymi przypisami.
Po ponad 20 latach pracy w charakterze tradera i biznesmena w branży,
którą określiłem jako „dziwną”, spróbowałem tego, co nazywane jest karierą
akademicką. I chciałbym powiedzieć tyle - to właśnie stało się inspiracją do
sformułowania koncepcji antykruchości w życiu oraz dychotomii między
tym, co naturalne, a wyobcowaniem nienaturalnego. Biznes jest naturalny,
przyjemny, ekscytujący, tętniący życiem i naturalny; tymczasem świat
akademicki w swojej dzisiejszej zawodowej formule nie wykazuje żadnej z
tych cech. A dla tych, którzy sądzą, że świat akademicki jest spokojniejszym,
wyciszonym emocjonalnie miejscem w porównaniu ze zmiennym i
ryzykownym światem biznesu, mam niespodziankę: kiedy jesteś aktywny,
problemy i sytuacje awaryjne następują jedne po drugich każdego dnia,
wypierając i eliminując zmartwienia, urazy i konflikty dnia poprzedniego.
Klin wybija się klinem, a są one zdumiewająco różnorodne. Do tego
naukowcy (szczególnie z zakresu nauk społecznych) nie ufają sobie
nawzajem; żyją swoimi małostkowymi obsesjami, zazdrością i lodowatą
nienawiścią. Drobne gafy przeradzają się w urazy, które z czasem petryfikują
się w procesie samotnej pracy przed komputerem w stałym środowisku. Nie
wspominając już o chorobliwej zazdrości, niemal niespotykanej w świecie
biznesu... Z mojego doświadczenia wynika, że pieniądze i transakcje
oczyszczają relacje, natomiast idee i abstrakcyjne kwestie, takie jak uznanie
czy szacunek, wypaczają je, tworząc atmosferę nieustannej rywalizacji.
Handel, biznes, lewantyńskie targowiska (ale duże rynki i korporacje już
nie) to działania i miejsca, które wydobywają z ludzi to, co najlepsze, dzięki
czemu stają się wielkoduszni, szczerzy, życzliwi, ufni i otwarci. Jako członek
chrześcijańskiej mniejszości na Bliskim Wschodzie mogę zaręczyć, że
handel, szczególnie drobny, to droga do tolerancji - w mojej ocenie jedyna
droga do jakiejkolwiek formy tolerancji. Bije na głowę wykłady i
racjonalizacje. Podobnie jak w przypadku antykruchego kombinowania błędy
są niewielkie i szybko odchodzą w niepamięć.
Chcę się cieszyć z tego, że jestem człowiekiem, i przebywać w
środowisku, w którym inni ludzie kochają swoje przeznaczenie - ale dopóki
nie zetknąłem się ze światem akademickim, nawet nie podejrzewałem, że
prowadzi do tego pewna forma handlu (w połączeniu z nauką w samotności).
To Matt Ridley, autor książek z dziedziny biologii i libertariański
ekonomista, uświadomił mi, że prawdziwie intelektualną częścią mojej
osobowości jest fenicki (a dokładniej - kananejski) kupiec.
V. ORGANIZACJA KSIĄŻKI
Antykruchość składa się z siedmiu ksiąg oraz rozdziału z komentarzami.
Dlaczego nazwałem je księgami? Kiedy prozaik i eseista Rolf Dobelli
przeczytał rozdziały poświęcone etyce i via negativa, które dostarczyłem mu
oddzielnie, w pierwszym odruchu stwierdził, że każda z nich powinna być
wydana jako odrębna książka w formie krótkiego lub średniej długości eseju.
Specjalista w dziedzinie streszczania książek musiałby stworzyć cztery albo
pięć odrębnych opisów. Dla mnie jednak nie były to samodzielne eseje;
każdy z rozdziałów ukazuje zastosowania głównej koncepcji, rozwijając lub
prezentując perspektywę różnych dziedzin, takich jak: ewolucja, polityka,
innowacje biznesowe i odkrycia naukowe, ekonomia, etyka, epistemologia i
filozofia ogólna. Z tego powodu określam je mianem ksiąg, a nie rozdziałów
czy części. Uważam, że książki nie są rozwinięciem artykułów prasowych,
tylko pewnym doświadczeniem czytelniczym, a naukowcy, którzy czytają po
to, żeby cytować innych autorów w swoich pracach - a nie dla przyjemności,
z ciekawości albo po prostu dlatego, że lubią czytać - denerwują się, kiedy
nie mogą szybko przebiec tekstu wzrokiem i podsumować go jednym
zdaniem, nawiązując do jakiegoś istniejącego dyskursu, w którym
uczestniczą. Co więcej, ten esej jest absolutnym przeciwieństwem
podręcznika - łączy wątki autobiograficzne i przypowieści z bardziej
filozoficznymi i naukowymi analizami. Piszę o prawdopodobieństwie,
wkładając w to całą duszę i wszystkie doświadczenia z zakresu
podejmowania ryzyka; rozdrapuję swoje blizny, dlatego przedstawione
koncepcje są nierozerwalnie związane z moim życiem. Forma eseju
osobistego idealnie pasuje do tematu niepewności.
Kolejność jest następująca.
W Dodatku do Prologu przedstawiam triadę w formie wyczerpującej
tabeli, ukazując mapę świata na skali kruchości.
Księga I, Wstęp do antykruchości, prezentuje tę nową właściwość.
Omawiam w niej ewolucję i świat organiczny jako najbardziej naturalny
antykruchy system. Przyglądam się również zależności między
antykruchością zbiorowości a kruchością jednostki.
Księga II, Nowoczesność i odrzucenie antykruchości, ukazuje, co się
dzieje, kiedy pozbawimy systemy - głównie polityczne - zmienności.
Omawiam w niej wynalazek zwany państwem narodowym, a także
koncepcję szkód wyrządzanych przez uzdrowicieli, którzy usiłują pomóc
pacjentom, a ostatecznie bardzo im szkodzą.
Księga III, Światopogląd niepredyktywny, wprowadza postać Grubego
Tony’ego. Opisuję w niej jego intuicyjną zdolność wykrywania kruchości, a
także przedstawiam zasadniczą asymetrię rzeczy, wyłaniającą się z pism
Seneki, rzymskiego filozofa i praktyka.
Księga IV, Opcyjność, technologia i inteligencja antykruchości.
Objaśniam w niej, dlaczego u podłoża rzeczywistości leży pewna asymetria,
a nie ludzka inteligencja, i w jaki sposób opcyjność zaprowadziła nas w
miejsce, w którym się obecnie znajdujemy. Jest ona przeciwieństwem
metody, którą określam mianem radziecko-harwardzkiej. A Gruby Tony
kłóci się z Sokratesem o to, dlaczego robimy rzeczy, których nikt nie potrafi
wyjaśnić.
Księga V, Nieliniowość i nieliniowość (sic!), poświęcona jest kamieniowi
filozoficznemu i jego przeciwieństwu. Opisuję w niej, jak zmienić ołów w
złoto, a złoto w ołów. Te dwa rozdziały to techniczna część książki - jej
hydraulika. Kreślę w nich mapę kruchości (jako efektów nieliniowości, a
konkretniej - wypukłości) i pokazuję, jaką przewagę daje pewien rodzaj
strategii wypukłych.
Księga VI, Via negativa. Przedstawiam w niej mądrość i skuteczność
odejmowania i jego przewagę nad dodawaniem (czyli wyższość aktów
zaniechania nad działaniami na szkodę). W tej części wprowadzam pojęcie
efektów wypukłości, które podstawowe zastosowanie znajdują, rzecz jasna,
w medycynie. Przyglądam się medycynie wyłącznie z perspektywy
epistemologicznej, z punktu widzenia zarządzania ryzykiem - a w takim
ujęciu wygląda inaczej.
Księga VII, Etyka asymetrii, zakorzenia etykę w transferach kruchości, w
których jedna strona czerpie korzyści, a druga ponosi straty. W tym miejscu
wskazuję problemy generowane przez system, w którym nie ryzykuje się
własną skórą.
Publikację kończą wykresy, uwagi i dodatek techniczny.
Niniejsza książka funkcjonuje na trzech poziomach. Pierwszym jest
poziom literacki i filozoficzny, z przypowieściami i przykładami oraz bardzo
ograniczoną argumentacją specjalistyczną. Wyjątkiem jest Księga V (kamień
filozoficzny), która przedstawia kwestię wypukłości (oświecony czytelnik
może ją pominąć, ponieważ istota tej argumentacji została zawarta w innych
miejscach).
Drugi poziom stanowi Dodatek II z wykresami i bardziej technicznym
wywodem, choć bez skomplikowanych przykładów. Trzecim poziomem są
materiały pomocnicze z rozbudowaną argumentacją w postaci tekstów i
komentarzy specjalistycznych (nie bierzcie moich przykładów i przypowieści
za dowody; pamiętajcie, że esej nie jest dokumentem naukowym, ale
dokument naukowy jest dokumentem naukowym). Wszystkie te materiały
pomocnicze zostały zgromadzone w dostępnej bezpłatnie książce
elektronicznej.
Dodatek do prologu
Triada albo mapa świata i rzeczy w podziale na trzy własności
Teraz spróbuję - wkładając w to pewien wysiłek - połączyć w jednym
wątku w umyśle czytelnika elementy, które wydają się bardzo odległe od
siebie, między innymi dokonania Katona Starszego, Nietzschego, Talesa z
Miletu, siłę systemu miast-państw, stabilność fachu rzemieślników, proces
dokonywania odkryć, jednostronność nieprzejrzystości, finansowe
instrumenty pochodne, odporność na antybiotyki, systemy oddolne, sugestię
Sokratesa, żeby przesadnie racjonalizować rzeczywistość, uczenie ptaków
latania, obsesyjną miłość, ewolucję w rozumieniu darwinowskim,
matematyczną koncepcję nierówności Jensena, opcyjność i teorię opcji, ideę
heurystyki odziedziczonej po przodkach, prace Josepha de Maistre’a i
Edmunda Burke’a, antyracjonalizm Ludwiga Wittgensteina, fałszywe teorie
elit ekonomicznych, kombinatorstwo i bricolage, terroryzm nasilony przez
śmierć członków ugrupowań terrorystycznych, apologię rzemieślników,
etyczne skazy klasy średniej, treningi (i dietę) w prehistorycznym stylu,
koncepcję jatrogenii medycznej, wspaniałą koncepcję wielkiej duszy
(megalopsychon), moją obsesję ideą wypukłości (i moją fobię wklęsłości),
kryzys bankowy i ekonomiczny pierwszej dekady XXI wieku, mylne
rozumienie redundancji, różnicę między turystą a flâneurem itp. A wszystko
w jednym i - o czym jestem przekonany - prostym wątku. Jak do tego
dojdzie? Na początek zobaczymy, w jaki sposób rzeczywistość - praktycznie
wszystkie istotne jej aspekty - można podzielić i zakwalifikować do trzech
kategorii. Nazywam to triadą.
Trzy to magiczna liczba
Z Prologu dowiedzieliśmy się, że pomysł polega na tym, żeby skupić się
na kruchości, zamiast przewidywać i obliczać prawdopodobieństwo
przyszłych zdarzeń, oraz że kruchość i antykruchość występują na
stopniowalnej skali. W tym miejscu staramy się stworzyć mapę ekspozycji na
ryzyko. (Coś takiego nazywa się rzeczywistym rozwiązaniem, chociaż tylko
badacze i inni ludzie o ograniczonym kontakcie z rzeczywistością używają
określenia „rzeczywiste rozwiązanie” zamiast mówić po prostu o
„rozwiązaniu”).
Triada przyporządkowuje obiekty do jednej z trzech kolumn: KRUCHE
WYTRZYMAŁE ANTYKRUCHE
Przypomnijmy, że obiekty kruche potrzebują spokoju, antykruche
rozwijają się pod wpływem chaosu, a na wytrzymałych ani jedno, ani drugie
nie robi większego wrażenia. Zachęcam was, żebyście, posługując się triadą,
sprawdzili, jakie zastosowanie znajdują prezentowane w książce koncepcje w
różnych dziedzinach. Zadanie polega po prostu na tym, żebyście - omawiając
jakiś obiekt albo strategię z danego obszaru - ocenili, do której kategorii
triady należy je zaliczyć i co wpłynęłoby na nie pozytywnie. Na przykład:
scentralizowane państwo narodowe znajduje się z lewej strony triady, w
kategorii obiektów kruchych, natomiast zdecentralizowany system miast-
państw umieszczamy z prawej strony, w kategorii obiektów antykruchych.
Wdrażając rozwiązania zastosowane w tym drugim systemie, możemy odejść
od prawdopodobnie niepożądanej kruchości dużego państwa. Albo spójrzmy
na błędy. Po lewej stronie, w kategorii kruchości, błędy są rzadkie i poważne,
ale kiedy już wystąpią, są nieodwracalne; po prawej stronie błędy są drobne i
błahe, odwracalne i łatwe do naprawienia. Ponadto niosą masę informacji.
Zatem system oparty na kombinowaniu metodą prób i błędów cechowałaby
antykruchość. Jeśli chcecie stać się antykruchymi, przyjmijcie pozycję
„kocha błędy” - po prawej stronie od pozycji „nienawidzi błędów” - i
popełniajcie liczne pomyłki o niskiej szkodliwości. Tego rodzaju proces i
podejście nazywać będziemy strategią sztangi.
Albo weźmy na przykład kategorię zdrowia. Dodawanie znajduje się z
lewej strony, odejmowanie z prawej. Usunięcie leku albo jakiegoś innego
nienaturalnego stresora - na przykład glutenu, fruktozy, środków
uspokajających, lakieru do paznokci albo podobnej substancji - metodą prób i
błędów wiąże się z większą wytrzymałością niż wprowadzenie nowych
leków o nieznanych skutkach ubocznych - nieznanych mimo zapewnień o
dowodach i śmowodach.
Czytelnik widzi zatem, że mapa bez żadnych zahamowań rozciąga się na
różne dziedziny ludzkiego życia i działalności, takie jak: kultura, medycyna,
biologia, systemy polityczne, technologia, organizacja miast, życie
społeczno-ekonomiczne i inne kwestie, które mniej lub bardziej go dotyczą.
Udało mi się nawet wymienić jednym tchem proces podejmowania decyzji i
włóczęgę. Zatem ta prosta metoda doprowadzi nas zarówno do filozofii
politycznej opartej na ryzyku, jak i do strategii podejmowania decyzji
medycznych.
Triada w praktyce
Zauważmy, że terminy „kruchość” i „antykruchość” są używane jako
pojęcia względne, a nie kategorie absolutne: obiekt z prawej strony triady jest
bardziej antykruchy niż ten z lewej strony. Na przykład rzemieślnicy
wykazują większą antykruchość niż małe firmy, ale gwiazda rocka będzie
bardziej antykrucha niż jakikolwiek rzemieślnik. Dług zawsze lokuje was z
lewej strony, bo zwiększa kruchość systemów ekonomicznych. A obiekty są
antykruche do pewnego poziomu stresu. Odrobina niedbalstwa może
wpłynąć korzystnie na twoje ciało, ale tylko do określonego momentu -
upadek z wieży Babel nie będzie mu służyć.
Złota wytrzymałość : Co więcej, wytrzymałość w środkowej kolumnie nie
jest odpowiednikiem arystotelesowskiego złotego środka, tak jak na przykład
szczodrość znajduje się pomiędzy rozrzutnością a skąpstwem - może nim
być, ale nie musi. Antykruchość zazwyczaj jest pożądaną cechą, ale nie
zawsze, ponieważ w niektórych przypadkach byłaby kosztowna, i to bardzo.
Ponadto wytrzymałość trudno uznać za cechę zawsze pożądaną. Można
umrzeć od bycia nieśmiertelnym, jak powiedział Nietzsche.
Wreszcie, czytelnik, który boryka się z nowym słowem, może od niego
za dużo wymagać. Jeśli wyraz „antykruchość” wydaje się mało precyzyjny i
ograniczony do konkretnych źródeł szkód lub zmienności, a w pewnym
stopniu także źródeł ekspozycji na ryzyko, to pamiętajmy, że to samo
dotyczy słowa „kruchość”. Antykruchość jest uzależniona od sytuacji.
Bokser może być wytrzymały i krzepki fizycznie, dzięki czemu w każdym
kolejnym starciu walczy coraz lepiej, ale wewnętrznie kruchy, przez co
wybucha płaczem, kiedy rzuca go dziewczyna. Niewykluczone, że u waszych
babć jest, albo było, na odwrót - łatwo sobie wyobrazić osobę o kruchym
ciele i nieugiętym duchu. Doskonale pamiętam następującą scenę z libańskiej
wojny domowej: słaba staruszka, wdowa (była ubrana na czarno), wymyśla
członkom straży ochotniczej ze strony wroga za to, że w czasie potyczki
wybili jej szybę w oknie. Uzbrojeni mężczyźni mierzyli do niej z broni;
wystarczyłaby jedna kula, żeby ją zabić, ale wyraźnie czuli się niepewnie,
przestraszeni jej wybuchem. Stanowiła przeciwieństwo boksera: krucha
fizycznie o silnym charakterze.
A teraz triada.
Księga I
Wstęp do antykruchości
W dwóch pierwszych rozdziałach wprowadzam pojęcie antykruchości i
ilustruję je przykładami. W Rozdziale 3 pojawia się rozróżnienie między tym,
co organiczne, a tym, co mechaniczne, co obrazuje różnica między waszym
kotem a pralką. Rozdział 4 wyjaśnia, w jaki sposób antykruchość niektórych
ludzi wynika z kruchości innych, dlaczego błędy służą jednym, a innym nie -
a więc omówione są w nim zjawiska, które ludzie zwykle określają mianem
ewolucji, rozpisując się na ich temat.
Rozdział 1
Między Damoklesem a hydrą
Proszę, odetnij mi głowę - Jak kolory w magiczny sposób stają się
kolorami - Jak podnosić ciężary w Dubaju
POŁOWA ŻYCIA NIE MA NAZWY
Jesteś na poczcie, żeby wysłać prezent, paczkę wypełnioną kieliszkami
szampana, do kuzyna w środkowej Syberii. Ponieważ zawartość paczki może
zostać uszkodzona w transporcie, nalepiasz na pudełku naklejkę z
(czerwonym) ostrzeżeniem „ostrożnie”, „kruche”, „uwaga”. A teraz
wyobraźmy sobie dokładne przeciwieństwo tej sytuacji. Co będzie
odwrotnością kruchości?
Prawie wszyscy odpowiadają, że przeciwieństwo kruchości to:
wytrzymałość, odporność, trwałość lub coś w tym rodzaju. Ale
wytrzymałość, odporność (i spółka) znaczy, że danego przedmiotu nie można
uszkodzić ani ulepszyć, więc nie trzeba opatrywać go żadnym ostrzeżeniem -
czy widzieliście kiedykolwiek paczkę z napisem „wytrzymałe” grubymi
zielonymi literami? Logicznie rzecz biorąc, dokładnym przeciwieństwem
kruchej paczki byłaby przesyłka, na której ktoś napisał „z paczką należy
obchodzić się nieostrożnie”. Jej zawartość byłaby nietłukąca, ale to nie
wszystko - wstrząsy i rozmaite uszkodzenia miałyby na nią korzystny wpływ.
Krucha paczka w najlepszym razie nie zostanie uszkodzona, a wytrzymała -
w najlepszym i najgorszym razie nie zostanie uszkodzona. Zatem przesyłka,
która jest przeciwieństwem kruchej paczki, w najgorszym razie nie zostanie
uszkodzona. Taką przesyłkę nazwaliśmy antykruchą; neologizm był
konieczny, ponieważ Oxford English Dictionary nie podaje prostego,
niezłożonego rzeczownika na określenie przeciwieństwa kruchości. Idea
antykruchości nie jest bowiem częścią naszej świadomości - ale, na szczęście,
jest częścią naszych historycznych zachowań i naszego aparatu
biologicznego, a także wszechobecną własnością każdego systemu, który
przetrwał do dziś.
Rys. 1. Paczka, na której nadawca napisał: „Obchodzić się nieostrożnie”.
Potrzebuje stresorów i chaosu.

Żeby się przekonać, jak obce jest to pojęcie ludzkiemu umysłowi,


powtórzcie ten eksperyment i kiedy będziecie uczestniczyć w jakimś
spotkaniu, pikniku lub wiecu poprzedzającym wybuch zamieszek, zapytajcie
o antonim kruchości (precyzując niestrudzenie, że chodzi wam o dokładną
odwrotność, a więc zjawisko o przeciwnych własnościach i skutkach).
Prawdopodobnie oprócz słowa „wytrzymałość” usłyszycie takie propozycje,
jak: nietłukący, trwały, o solidnej konstrukcji, silny, odporny i -odporny (na
przykład wodoodporny), nie- jakiś (na przykład nierdzewny) - chyba że
pytani słyszeli o tej książce. To błąd, który popełniają nie tylko jednostki,
lecz także całe dziedziny wiedzy; znalazłem go w każdym słowniku. Można
na to spojrzeć z innej strony: przeciwieństwem ładunku dodatniego jest
ładunek ujemny, a nie neutralny, dlatego przeciwieństwem dodatniej
kruchości powinna być kruchość ujemna (stąd moje określenie
„antykruchość”), nie neutralna - a tym jest wytrzymałość, siła i
niezniszczalność. W zasadzie, kiedy zapiszemy tę zależność w języku
matematycznym, antykruchość okaże się kruchością ze znakiem ujemnym.
Ignorancja w tym zakresie wydaje się powszechna. Nie istnieje określenie
antykruchości w głównych znanych dziś językach, współczesnych i
starożytnych, w języku potocznym i w slangu. Nawet język rosyjski (w
wersji radzieckiej) i literacki język brooklyński nie mają odrębnej nazwy na
antykruchość i utożsamiają ją z wytrzymałością. Nie mamy nazwy na połowę
życia - i to tę ciekawszą.
PROSZĘ, UTNIJ MI GŁOWĘ
Skoro nie istnieje pospolity rzeczownik na określenie antykruchości,
możemy sięgnąć po jej mitologiczny odpowiednik, wyraz historycznej
inteligencji w postaci sugestywnych metafor. W rzymskiej, zrecyklingowanej
wersji greckiego mitu sycylijski tyran Dionizos II pozwala schlebiającemu
mu dworzaninowi, Damoklesowi, wziąć udział w wystawnej uczcie, ale każe
zawiesić nad jego głową miecz na jednym włosie z końskiego ogona. Koński
włos ma to do siebie, że ostatecznie pęka pod wpływem ciężaru. Następuje
więc krwawa scena, słychać przeraźliwe krzyki i pojawiają się starożytne
karetki pogotowia. Damokles jest kruchy - to kwestia czasu, zanim spadnie
na niego miecz.
W innej starożytnej legendzie, tym razem w greckiej interpretacji
starożytnej legendy semickiej i egipskiej, spotykamy feniksa, ptaka o
pięknym ubarwieniu. Za każdym razem, kiedy umiera, odradza się z
własnych popiołów. Zawsze wraca do stanu wyjściowego. Tak się składa, że
feniks jest symbolem Bejrutu, miasta, w którym dorastałem. Według legendy
Berytos (bo tak dawniej nazywano Bejrut) w ciągu prawie 5 tysięcy lat,
odkąd powstał, siedem razy był niszczony i siedem razy go odbudowano. Ta
historia brzmi przekonująco, ponieważ na własne oczy widziałem ósmy taki
przypadek: centrum Bejrutu (najstarsza część miasta) zostało całkowicie
zniszczone po raz ósmy pod koniec mojego dzieciństwa w wyniku brutalnej
wojny domowej. A później ósmy raz zostało odtworzone.
Ale Bejrut po odbudowie stał się jeszcze piękniejszy, niż był wcześniej,
dzięki ciekawemu zrządzeniu losu: podczas rekonstrukcji odkryto ponownie
rzymską szkołę prawa, którą pogrzebało trzęsienie ziemi z 551 roku naszej
ery. Historia zrobiła nam prezent, chociaż wywołał on ostry konflikt między
archeologami i deweloperami. Tym razem miasto nie zachowało się jak
feniks, to nie była tylko wytrzymałość. I tak przechodzimy do trzeciej
mitologicznej metafory, jaką jest hydra.
W mitologii greckiej hydra to stworzenie przypominające węża, które
zamieszkiwało bagna w okolicy Lerny, koło Argos, i miało wiele głów.
Kiedy obcinano mu jedną, w jej miejsce wyrastały dwie lub trzy nowe.
Trauma służyła potworowi. Hydra to symbol antykruchości.
Miecz Damoklesa wskazuje na skutki uboczne władzy i sukcesu: każdy,
kto wejdzie na szczyt, jest nieustannie narażony na niebezpieczeństwo - ktoś
zawsze stara się go obalić. I, podobnie jak miecz, zagrożenie będzie
bezgłośne, nieubłagane i nieciągłe. Ujawni się nagle, po długim okresie
spokoju, być może właśnie w chwili, gdy rządzący przyzwyczai się do niego
i zapomni o jego istnieniu. Czarne Łabędzie będą na was czyhać, ponieważ
teraz będziecie mieli dużo więcej do stracenia; to cena sukcesu (i rozwoju),
być może nieunikniona kara za nadmierny sukces. W ostatecznym
rozrachunku liczy się wytrzymałość włosa, na którym wisi miecz - nie
bogactwo i władza ucztujących. Na szczęście jednak można zidentyfikować,
zmierzyć i rozwiązać te problemy - jeśli ktoś potrafi słuchać. Sens triady
polega na tym, że w wielu sytuacjach potrafimy zmierzyć siłę tego włosa.
Zastanówcie się, jak toksyczny dla społeczeństwa może być ten
mechanizm sukcesu-poprzedzającego-upadek. Kiedy na jednego z
biesiadujących spadnie miecz Damoklesa, pociągnie to za sobą inne
negatywne skutki i zaszkodzi pozostałym. Na przykład upadek dużej
instytucji wpłynie na całe społeczeństwo.
Złożoność, pewna odmiana rozwoju, przynosi kruchość również Czarnym
Łabędziom: w miarę jak społeczeństwa robią się coraz bardziej
skomplikowane, stają się coraz bardziej „innowacyjne” i wyspecjalizowane,
rośnie w nich zagrożenie kryzysem. Taką tezę przedstawił wspaniale - i
przekonująco - archeolog Joseph Tainter. Ale nie musi tak być: czeka to tylko
tych, którzy nie zdecydują się zrobić kolejnego kroku, żeby zrozumieć
matrycę rzeczywistości. Aby zrównoważyć sukces, potrzebujesz
odpowiednio dużej dawki wytrzymałości, a nawet antykruchości. Musisz być
feniksem, a być może hydrą. Inaczej spadnie na ciebie miecz Damoklesa.
O konieczności nazywania
Wiemy więcej, niż nam się wydaje, dużo więcej, niż potrafimy wyrazić.
Nawet jeśli nasze formalne systemy myślenia umniejszają wartość tego
naturalnego zjawiska i nie potrafimy nazwać antykruchości, a nasze mózgi
wręcz zwalczają tę koncepcję, to nie znaczy, że nie uwzględniamy jej w
swoich działaniach. Nasze spostrzeżenia i przeczucia, wyrażane w czynach,
bywają ważniejsze niż to, co wiemy, co klasyfikujemy w tabelach,
omawiamy za pomocą słów i przekazujemy dzieciom w szkole. Tę kwestię
przedstawiam wyczerpująco dalej, zwłaszcza w kontekście ważnego pojęcia
wiedzy apofatycznej (takiej, której nie można wyrazić wprost ani
bezpośrednio opisać językiem, którym dysponujemy); tymczasem
przyjrzyjmy się pewnemu zdumiewającemu zjawisku.
W książce Through the Language Glass lingwista Guy Deutscher pisze,
że wiele ludów pierwotnych porozumiewa się, nazywając tylko dwa lub trzy
kolory, chociaż nie są daltonistami. Podczas prostego testu umieją dopasować
nici do odpowiednich kolorów. Są w stanie dostrzec różnice między
poszczególnymi pasmami tęczy, ale nie wyrażają ich w swoim języku. Te
populacje nie rozróżniają kolorów tylko kulturowo, nie biologicznie.
Na tej samej zasadzie my nie dostrzegamy antykruchości z powodów
intelektualnych, a nie organicznych. Żeby zrozumieć różnicę, zwróćcie
uwagę, że nazwa niebieski jest wam potrzebna, gdy chcecie o czymś
opowiedzieć, a nie wtedy, gdy chcecie coś zrobić.
Nie każdy wie, że wiele kolorów, które dziś uważamy za oczywiste, przez
długi czas nie miało nazwy - nawet w podstawowych tekstach kultury
zachodniej. Starożytne teksty, które powstały w krajach basenu Morza
Śródziemnego, zarówno greckie, jak i semickie, zawierają bardzo niewiele
określeń kolorów, skupionych głównie na rozróżnieniu między ciemnością i
jasnością - Homer i jemu współcześni ograniczali się do trzech lub czterech
barw: czerni, bieli i jakiejś nieokreślonej części tęczy, często podciąganej pod
czerwień albo żółć.
Skontaktowałem się z Guyem Deutscherem. Był bardzo pomocny i
zwrócił mi uwagę, że starożytni nie mieli nazwy nawet na tak podstawowy
kolor jak niebieski. Brak słowa „niebieski” w starożytnej Grece wyjaśnia,
dlaczego Homer wielokrotnie pisze o morzu ciemnym jak wino (oinopa
ponton), co mogło być mylące dla czytelników (łącznie z niżej podpisanym).
Co ciekawe, jako pierwszy odkrył to brytyjski premier William Gladstone
w latach 50. XIX wieku (za co niesprawiedliwie i bezmyślnie zwymyślali go
nieprzychylni mu dziennikarze). Gladstone, człowiek o dużej erudycji,
napisał w przerwie między sprawowaniem urzędu imponujący traktat o
Homerze, liczący 1700 stron. W ostatniej części ujawnił ograniczony zasób
terminów kolorystycznych, przypisując współczesne uwrażliwienie na liczne
niuanse barw międzypokoleniowemu treningowi wzroku. Udowodniono
jednak, że niezależnie od nazw kolorów stosowanych w danej kulturze ludzie
potrafili rozpoznawać wiele barw - jeżeli nie cierpieli na daltonizm.
Gladstone był imponującą postacią pod wieloma względami. Oprócz
erudycji, siły charakteru, szacunku dla słabszych i dużej energiczności,
czterech bardzo pożądanych cech (spośród których szacunek dla słabszych,
po odwadze intelektualnej, wydaje się najbardziej atrakcyjną cechą
piszącemu te słowa), miał zdumiewającą zdolność przewidywania.
Wywnioskował coś, co niewielu w jego czasach odważyło się zasugerować:
że Iliada nawiązuje do rzeczywistej historii (nie odkryto jeszcze wówczas
Troi). A przy tym, co niezwykle ważne dla tej książki, w kolejnej proroczej
wizji nalegał na utrzymywanie zrównoważonego budżetu państwa: deficyty
budżetowe okazały się głównym źródłem kruchości systemów społecznych i
ekonomicznych.
PROTOANTYKRUCHOŚĆ
Znane są nazwy dwóch idei będących zapowiedzią antykruchości i dwa
prekursorskie zastosowania, które obejmują niektóre z jej szczególnych
przypadków. Są to łagodne aspekty antykruchości, ograniczone do dziedziny
medycyny. Stanowią jednak dobry punkt wyjścia.
Jak głosi legenda, Mitrydates IV Filopator, król Pontu w Azji Mniejszej,
ukrywając się po zabójstwie ojca, uodpornił się na wszelkie trucizny,
zażywając toksyczne substancje w coraz większych dawkach, zbyt małych
jednak, żeby okazały się śmiertelne. Później uczynił ten proces elementem
skomplikowanego rytuału religijnego. Owa odporność przysporzyła mu
jednak problemów później, kiedy zażył truciznę, żeby odebrać sobie życie.
Próba samobójcza okazała się nieudana, ponieważ „zabezpieczył się za
pomocą innych leków”, dlatego musiał poprosić żołnierza sprzymierzonej
armii, żeby przebił go mieczem.
Metoda zwana antidotum Mithridatium, stosowana entuzjastycznie przez
Celsusa, słynnego lekarza starożytności, musiała być dosyć modna w
Rzymie, ponieważ mniej więcej sto lat później nieco skomplikowała
matkobójcze plany cesarza Nerona. Neron obsesyjnie pragnął zabić swoją
matkę, Agrypinę, która, żeby było ciekawiej, była siostrą Kaliguli (i, co
jeszcze ciekawsze, rzekomą kochanką filozofa Seneki, o którym piszę więcej
dalej). Matka jednak zwykle dość dobrze zna swojego syna i potrafi
przewidzieć, co zrobi, zwłaszcza jeśli to jej jedyne dziecko - a Agrypina
miała trochę doświadczenia z truciznami, jako że prawdopodobnie posłużyła
się tą metodą, żeby zabić przynajmniej jednego ze swoich mężów
(uprzedzałem, że robi się ciekawie). Dlatego, podejrzewając, że Neron wydał
na nią wyrok, zmitrydatyzowała się na trucizny, które mogli zdobyć
podwładni jej syna. Podobnie jak król Mitrydates Agrypina ostatecznie
zginęła w bardziej mechaniczny sposób, kiedy jej syn (podobno) nasłał na nią
zabójców, w ten sposób udzielając nam drobnej, choć ważnej lekcji, że nie na
wszystko można się uodpornić. Do dziś, choć minęło 2 tysiące lat, nikt nie
znalazł sposobu na to, jak zabezpieczyć się przed mieczem.
Przyjmijmy, że mitrydatyzm to wynik ekspozycji na niewielką dawkę
substancji, która z czasem uodparnia człowieka na jej większą ilość. Ta sama
zasada stosowana jest w przypadku szczepień i leczenia alergii. Nie jest to
jeszcze antykruchość, tylko raczej umiarkowany poziom wytrzymałości, ale
zrobiliśmy pierwszy krok we właściwym kierunku. I zaczynamy już
rozumieć, że być może całkowicie pozbawieni trucizny stajemy się na nią
bardziej podatni (krusi), a żeby nabrać odporności, trzeba trochę pocierpieć.
Teraz wyobraźmy sobie, że trująca substancja w określonej dawce nie tylko
zwiększa twoją odporność, ale też poprawia twoją ogólną kondycję fizyczną.
Hormeza (słowo ukute przez farmakologów) zachodzi wtedy, gdy niewielka
dawka szkodliwej substancji wpływa korzystnie na organizm, działając jak
lekarstwo. Odrobina substancji, która w większej dozie jest trująca,
wzmacnia organizm, ponieważ wywołuje pewnego rodzaju nadmierną
reakcję. W momencie odkrycia zjawisko to interpretowano nie tyle w
kategoriach „trucizna leczy”, co „szkodliwość zależy od dawki” albo „efekt
leczenia zależy od dawki”. Naukowcy interesują się właśnie nieliniowością
reakcji na dawkę.
Starożytni dobrze znali zjawisko hormezy (ale go nie nazwali, podobnie
jak koloru niebieskiego). Jednakże dopiero w 1888 roku zostało ono po raz
pierwszy opisane naukowo (choć wciąż pozostało nienazwane) przez
niemieckiego toksykologa Hugona Shulza, który zauważył, że niewielkie
dawki trucizny stymulują wzrost drożdży, podczas gdy większe dawki
hamują ich rozwój. Niektórzy badacze utrzymują, że korzystnego wpływu
warzyw na organizm nie wyjaśnia zawartość witamin ani żadne inne
racjonalizujące teorie (czyli koncepcje, które wydają się rozsądne na
poziomie narracji, ale nie zostały sprawdzone empiryczne). W ich opinii
rośliny chronią się przed zagrożeniami i drapieżnikami za pomocą trujących
substancji, które, zażyte w odpowiednich ilościach, mogą stymulować ludzki
organizm. Tu również ograniczona, niewielka dawka trucizny przynosi
korzystne skutki.
Zdaniem wielu restrykcja kaloryczna (stała lub sporadyczna) wywołuje
zdrowe reakcje i zmiany, które, między innymi, wydłużają oczekiwaną
długość życia zwierząt laboratoryjnych. My, ludzie, żyjemy zbyt długo, żeby
badacze mogli sprawdzić, czy taka restrykcja wydłuża naszą oczekiwaną
długość życia (jeśli hipoteza jest prawdziwa, to obiekty badawcze żyłyby
dłużej niż badacze). Ale wygląda na to, że wpływa ona korzystnie na stan
zdrowia ludzi (a niekiedy również na ich poczucie humoru). Skoro jednak
nadmiar przyniósłby odwrotny skutek, to sporadyczną restrykcję kaloryczną
można interpretować w następujący sposób: zbyt duża ilość zwykłego
jedzenia szkodzi, a pozbawienie ludzi stresora w postaci głodu może skracać
ich życie; zatem hormeza jedynie odtwarza u ludzi naturalną równowagę
między odżywianiem i głodem. Innymi słowy, hormeza jest normą, a jej brak
nam szkodzi.
W latach 40. XX wieku metoda ta straciła w pewnej mierze szacunek i
zainteresowanie naukowców. Hormezę praktykowano rzadziej, ponieważ
niektórzy mylnie kojarzyli ją z homeopatią. Tego rodzaju skojarzenie jest
niesprawiedliwe, ponieważ to zupełnie inne mechanizmy. Homeopatia opiera
się na innych założeniach, z których jedno głosi, że niewielkie, wysoce
rozcieńczone dawki substancji chorobotwórczych (tak małe, że niemal
niedostrzegalne, dlatego nie powodują hormezy) mogą się przyczynić do
wyleczenia danej choroby. Istnieje niewiele empirycznych dowodów na
skuteczność homeopatii, która ze względu na metodologię badawczą
zaliczana jest dziś do metod medycyny niekonwencjonalnej. Tymczasem
hormeza, jako zjawisko, została potwierdzona licznymi dowodami
naukowymi.
Jednakże, co istotniejsze, teraz rozumiemy, że pozbawiając systemy
niezbędnych stresorów, niekoniecznie działamy na ich korzyść - możemy im
wręcz zaszkodzić.
NIEZALEŻNOŚĆ KONTEKSTOWA ZALEŻY OD KONTEKSTU
Niektórzy rozumieją, że systemy mogą potrzebować pewnej dozy stresu i
niepokoju, ale dostrzegają tę zależność tylko w wybranych obszarach.
Świadczy to o zależności kontekstowej naszych umysłów, przy czym kontekst
to pewien obszar lub kategoria aktywności. Część ludzi potrafi zrozumieć
określoną koncepcję na gruncie jednej dziedziny, na przykład medycyny, ale
nie widzi jej na innym obszarze, na przykład w życiu społeczno-
ekonomicznym. Albo rozumie coś w klasie szkolnej, ale już nie w bardziej
złożonym środowisku ulicznym. Ludzie z jakiegoś powodu nie rozpoznają
sytuacji poza kontekstami, w których zwykle się z nimi spotykają.
Jaskrawy przykład zależności kontekstowej zaobserwowałem na
podjeździe hotelu w pseudomieście, jakim jest Dubaj. Facet wyglądający na
bankowca kazał bagażowemu w uniformie nieść swoje walizki (potrafię
natychmiast rozpoznać bankowców określonego typu, ponieważ mam na nich
alergię, która wpływa nawet na to, jak oddycham). Jakiś kwadrans później
zobaczyłem, jak ten sam bankowiec ćwiczy na siłowni, unosząc ciężarki w
taki sposób, jak gdyby machał ciężką walizką. Zależność kontekstowa jest
wszechobecna.
Ale problem nie polega tylko na tym, że mitrydatyzm i hormeza są znane
w (niektórych) kręgach medycznych, a niedostrzegane w innych obszarach,
takich jak życie społeczno-ekonomiczne. Nawet w obrębie medycyny bywają
ignorowane. Ten sam lekarz może zalecić ci ćwiczenia, żebyś „wzmocnił
organizm”, a kilka minut później wypisać receptę na antybiotyki z powodu
błahej infekcji, żebyś „się nie rozchorował”.
Kolejny przykład zależności kontekstowej: zapytajcie obywatela Stanów
Zjednoczonych, czy jakaś pararządowa organizacja, ciesząca się znaczną
niezależnością (i działająca bez ingerencji Kongresu) powinna kontrolować
ceny samochodów, porannych gazet i win Malbec, które należą do jej
obszaru zainteresowań. Wpadłby we wściekłość, bo to pogwałciłoby
wszystkie zasady, na których opiera się ten kraj, i już za samo to pytanie
nazwałby was komunistycznymi, postradzieckimi szpiegami. W porządku.
Potem zapytajcie go, czy agencja tego samego rządu powinna kontrolować
rynek walut, głównie kurs dolara w stosunku do euro oraz mongolskiego
tugrika. Identyczna reakcja: nie jesteśmy we Francji. A później zwróćcie mu
delikatnie uwagę, że System Rezerwy Federalnej w Stanach Zjednoczonych
zajmuje się kontrolowaniem i zarządzaniem ceną innego dobra, innej
wartości, zwanej w gospodarce stopą oprocentowania, stopą procentową.
Libertariański kandydat na prezydenta Ron Paul został uznany za wariata, bo
zaproponował zniesienie Rezerwy Federalnej albo ograniczenie jej roli. Ale
zostałby uznany za wariata także wtedy, gdyby zaproponował utworzenie
instytucji kontrolującej inne ceny.
Wyobraźcie sobie człowieka, który ma zdolności lingwistyczne, ale nie
potrafi przełożyć pojęć z jednego języka na drugi i uczy się na nowo
znaczenia słów: „krzesło”, „miłość” i „szarlotka”, za każdym razem, kiedy
poznaje nowy język. Nie rozumie, że: house (angielski), casa (hiszpański) i
byt (semicki) to jedno i to samo. W pewnym sensie wszyscy cierpimy na tę
przypadłość, ponieważ nie rozpoznajemy tej samej koncepcji, kiedy zostanie
przedstawiona w innym kontekście. To tak, jak gdyby człowiek dawał się
zwieść najbardziej powierzchownej warstwie rzeczywistości, opakowaniu,
błyszczącemu papierowi prezentowemu. Dlatego nie dostrzegamy
antykruchości w oczywistych, zbyt oczywistych miejscach. W przyjętym
sposobie myślenia o sukcesie, rozwoju ekonomicznym czy innowacji nie
mieści się idea, że muszą one być skutkiem nadmiernej kompensacji w
obliczu stresorów. Nie dostrzegamy też działania mechanizmu nadmiernej
kompensacji na innych obszarach. (A zależność kontekstowa tłumaczy
również, dlaczego wielu badaczy nie zauważa, że niepewność, niepełne
zrozumienie, nieład i zmienność są członkami tej samej rodziny).
Owa nieumiejętność przekładu to ograniczenie umysłowe, które dotyka
wszystkich ludzi. Jeśli zależy nam na mądrości i racjonalności, musimy
wykonać pewien wysiłek, żeby obalić tę barierę.
Teraz zajmijmy się dokładniej kwestią nadmiernej kompensacji.
Rozdział 2
Wszechobecna nadmierna kompensacja i nadmierna reakcja
Czy łatwo się pisze na pasie startowym na Heathrow? - Postaraj się, żeby
papież umieścił twoje dzieło na indeksie ksiąg zakazanych - Jak pobić
ekonomistę (niezbyt mocno, tylko na tyle, żeby trafić do więzienia)
Zależność kontekstową u siebie samego dostrzegłem pewnego dnia w
gabinecie Davida Halperna, brytyjskiego doradcy rządowego i lobbysty.
Halpern poinformował mnie - nawiązując do koncepcji antykruchości - o
zjawisku tak zwanego wzrostu pourazowego, przeciwieństwie zespołu stresu
pourazowego, które sprawia, że ludzie pod wpływem przeszłych trudności
rozwijają się i przekraczają własne ograniczenia. Nigdy wcześniej o tym nie
słyszałem i przyznaję ze wstydem, że nigdy nie starałem się dowiedzieć:
istnieje kilka źródeł tych informacji, ale są one znane jedynie
przedstawicielom wąskiej specjalistycznej dziedziny. W intelektualnych i tak
zwanych uczonych kręgach słychać raczej o bardziej drastycznym zespole
stresu pourazowego niż o rozwoju pourazowym. Jednakże kultura popularna
zna to zjawisko, o czym świadczy wyrażenie: „To wyrabia charakter”.
Wiedzieli o nim również starożytni klasycy z krajów basenu Morza
Śródziemnego i nasze babcie.
Intelektualiści zwykle skupiają się na negatywnych reakcjach na
przypadkowość (czyli na kruchości) zamiast na reakcjach pozytywnych (czyli
antykruchości). I to nie tylko na gruncie psychologii: wszędzie bez wyjątku.
Jak wymyślić innowację? Najpierw spróbujcie popaść w kłopoty.
Poważne, ale nie fatalne w skutkach. Uważam - to nie przypuszczenie, raczej
przekonanie - że innowacje i rozwój wypływają z sytuacji i przynoszą
rozwiązania wykraczające poza zaspokojenie potrzeb (na przykład
nieplanowane skutki uboczne pierwotnego wynalazku albo próby
wynalazku). Oczywiście, antyczny świat miał coś do powiedzenia na ten
temat, czego przykładem jest łacińskie porzekadło, że finezja rodzi się z
głodu (artificia docuit fames). Ta myśl przenika literaturę antyczną: u
Owidiusza nieszczęścia bywają impulsem do kreatywnego działania
(ingenium mala saepe movent), co w brooklyńskim dialekcie brzmi tak:
„Kiedy życie daje ci cytryny...”.
Właśnie ów nadmiar energii uwolniony dzięki przesadnej reakcji na
przeszkody odpowiada za innowacje! Ten przekaz od starożytnych jest dużo
głębszy, niż może się wydawać. Stoi w sprzeczności ze współczesnymi
metodami i koncepcjami innowacji i rozwoju na wielu poziomach, ponieważ
zwykle uważamy, że droga do innowacji wiedzie przez fundusze wsparcia,
kontrolowane przez aparat biurokratyczny, precyzyjne plany oraz zajęcia w
Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda, prowadzone przez Niezwykle
Utytułowanego Profesora Innowacji i Przedsiębiorczości (który nie ma na
koncie żadnej innowacji), albo wymaga doradztwa jakiegoś konsultanta
(który nie ma na koncie żadnej innowacji). To błędne rozumowanie -
spójrzcie, jak nieproporcjonalnie dużą rolę odgrywają niewykształceni
technicy i przedsiębiorcy w rozmaitych przełomach technologicznych,
począwszy od rewolucji przemysłowej aż po powstanie Doliny Krzemowej, a
zrozumiecie, co mam na myśli.
Jednakże wbrew wyraźnym dowodom na coś wręcz przeciwnego oraz
mądrości, którą można zdobyć za darmo od starożytnych (albo babć),
współcześni ludzie usiłują tworzyć innowacje w sytuacji komfortu,
bezpieczeństwa i przewidywalności, zamiast pogodzić się z tym, że potrzeba
naprawdę jest matką wynalazku. Wielu, podobnie jak wielki rzymski polityk
Kato Starszy, uważa komfort - niemal każdego rodzaju - za drogę ku
upadkowi. Nie lubił, kiedy było za łatwo, ponieważ martwił się, że to osłabia
charakter. A słabość, której się obawiał, nie dotyczyła tylko jednostek: mogła
ogarnąć całe społeczeństwo. Zwróćcie uwagę, że w chwili, gdy piszę te
słowa, żyjemy w okresie kryzysu zadłużenia. Świat traktowany jako całość
nigdy nie był bogatszy i nigdy nie był bardziej zadłużony, żyjąc z cudzych
pieniędzy. Doświadczenie pokazuje, że z perspektywy społeczeństwa im
bogatsi się stajemy, tym trudniej nam zadowolić się tym, co mamy. Trudniej
znieść nadmiar niż niedobór.
Kato uśmiechnąłby się, gdyby usłyszał o efekcie zaobserwowanym
niedawno w dziedzinie lotnictwa: automatyzacja samolotów obniża
wymagania wobec pilotów, przez co latanie staje się dla nich zbyt
komfortowe, niebezpiecznie komfortowe. Stępienie koncentracji i
umiejętności pilotów przez stawianie im zbyt niskich wymagań skutkuje
katastrofami lotniczymi i śmiercią pasażerów. Odpowiada za to po części
regulacja Federalnej Administracji Lotnictwa (FAA), która zmusiła przemysł
do zwiększenia automatyzacji w kokpicie. Na szczęście FAA w końcu
zrozumiała, na czym polega problem: niedawno odkryła, że piloci często
„cedują zbyt dużo odpowiedzialności na zautomatyzowane systemy”.
JAK WYGRAĆ WYŚCIGI KONNE
Mówi się, że najlepsze konie przegrywają, kiedy ścigają się ze słabszymi,
a wygrywają z lepszymi rywalami. Niedostateczna kompensacja
spowodowana nieobecnością stresora, odwrotna hormeza, brak wyzwania
pogrąży najlepszych z najlepszych. Albatros z wiersza Baudelaire’a
„wiecznie się o swe skrzydła olbrzymie potyka” - wielu lepiej radzi sobie na
zajęciach z rachunków różniczkowych dla zaawansowanych niż na kursie dla
początkujących. Ten mechanizm nadmiernej kompensacji kryje się w
najmniej oczekiwanych miejscach. Jeśli jesteś zmęczony
międzykontynentalnym lotem, idź na siłownię i zmęcz się, zamiast
odpoczywać. Inna świetnie znana sztuczka: jeśli chcesz coś pilnie załatwić,
zleć to najbardziej (albo prawie najbardziej) zajętej osobie w biurze.
Większość ludzi marnuje czas wolny, ponieważ w czasie wolnym stają się
dysfunkcjonalni i leniwi, tracąc motywację do działania - im bardziej są
zajęci, tym więcej energii wkładają we wszystko, co robią. Kolejny przykład
nadmiernej kompensacji.
Prowadząc wykłady, odkryłem ciekawą zależność. Od organizatorów
konferencji słyszałem, że chcąc przyciągnąć uwagę sali, powinienem mówić
wyraźnie, z przesadną artykulacją godną prezenterów telewizyjnych, a może
nawet zatańczyć na scenie. Niektórzy próbują wysyłać autorów do szkoły
wystąpień publicznych - kiedy pierwszy raz ktoś mi to zasugerował,
wyszedłem z pokoju, zdecydowany natychmiast zmienić wydawcę. Z mojego
doświadczenia wynika, że lepiej mówić szeptem, niż krzyczeć. Lepiej, kiedy
nie słyszą cię dokładnie, lepiej mówić trochę niewyraźnie. Pracując jako pit
trader (jeden z tych obłąkańców, którzy stoją w tłumie ludzi i, drąc się na
całe gardło, składają zlecenia w trakcie notowań ciągłych), dowiedziałem się,
że ilość hałasu generowana przez daną osobę jest odwrotnie proporcjonalna
do jej miejsca w hierarchii: podobnie jak mafijni donowie najpotężniejsi
traderzy mówili najciszej. Trzeba mieć na tyle samokontroli, żeby zmusić
widownię do wysiłku słuchania, dzięki czemu będzie mogła wejść na wyższy
poziom intelektualny. Ten paradoks uwagi został już w pewnej mierze
zbadany: istnieją empiryczne dowody na tak zwany efekt dysfluencji.
Wysiłek umysłowy przenosi nas na wyższy poziom intelektualny, angażując
bardziej dynamiczną i analityczną maszynerię mózgu. Guru zarządzania
Peter Drucker i psychoanalityk Jacques Lacan, dwie osoby o największej
charyzmie w swoich dziedzinach, są zaprzeczeniem wytrawnego,
zarozumiałego mówcy czy prezentera telewizyjnego z perfekcyjną dykcją.
Ten sam lub podobny mechanizm nadmiernej kompensacji sprawia, że
lepiej koncentrujemy się w otoczeniu, w którym występuje w tle pewien
szum, słychać przypadkowe odgłosy, jak gdyby akt tłumienia tego hałasu
pomagał nam skupić uwagę. To zdumiewająca umiejętność człowieka:
potrafi filtrować hałas i wśród wielu głośnych rozmów rozpoznać sygnał
happy hour. Zatem nie tylko umiemy nadmiernie kompensować hałas, ale
czasami wręcz go potrzebujemy. Jak wielu pisarzy lubię siedzieć w kawiarni,
pracując w gwarze rozmów. Zauważcie, że przed snem lubimy słyszeć szelest
liści albo szum oceanu: istnieją nawet elektryczne ustrojstwa produkujące
biały szum, dzięki któremu ludziom lepiej się śpi. Te niewielkie zakłócenia,
jak hormetyczne reakcje, działają do pewnego momentu. Wprawdzie jeszcze
tego nie próbowałem, ale jestem przekonany, że trudno byłoby napisać esej
na pasie startowym lotniska Heathrow.
Antykruche reakcje jako redundancja
Kiedy usłyszałem słowo „pourazowy” na tamtym londyńskim spotkaniu,
coś mi zaświtało. Uderzyło mnie wtedy, że te antykruche, hormetyczne
reakcje były tylko pewnego rodzaju redundancją, i zobaczyłem spójność
wszystkich rozwiązań matki natury. Wszędzie chodzi o redundancję. Natura
lubi ubezpieczyć się na zapas.
Warstwy redundancji to główna cecha systemów naturalnych służąca
zarządzaniu ryzykiem. My, ludzie, mamy dwie nerki (nawet księgowi),
zapasowe części zamienne i nadprogramową wydajność wielu rozmaitych
organów i systemów (na przykład płuc, systemu nerwowego, systemu
tętniczego), podczas gdy systemy tworzone przez ludzi zwykle są oszczędne i
- można by powiedzieć - odwrotnie redundantne. Historia uczy, że często się
zadłużamy, co jest przeciwieństwem redundancji (50 tysięcy
nadprogramowej gotówki w banku albo, jeszcze lepiej, pod materacem, to
redundancja; zadłużenie w banku na tę kwotę, czyli dług, to odwrotność
redundancji). Redundancja jest dwuznaczna, ponieważ sprawia wrażenie
marnotrawstwa, jeśli nie dzieje się nic niezwykłego. Tyle że zwykle dzieje
się coś niezwykłego.
Ponadto redundancja nie musi być ugrzeczniona, niekiedy bywa skrajnie
agresywna. Na przykład, jeśli masz dodatkowy zapas, powiedzmy, nawozu w
magazynie, na wszelki wypadek, a na rynku zapanuje niedobór z powodu
zamieszek w Chinach, możesz sprzedać nadmiar z wysokim przebiciem.
Albo jeśli masz dodatkowe zasoby ropy, możesz dużo zarobić w czasie
problemów z wydobyciem.
Okazuje się, że ta sama, dokładnie ta sama logika rządzi nadmierną
kompensacją: to po prostu kolejna forma redundancji. Dodatkowa głowa
hydry niczym się nie różni od nadplanowej - a więc na pozór redundantnej -
nerki u ludzi ani od umiejętności zniesienia dodatkowego stresora. Jeśli
zażyjesz na przykład 15 miligramów trującej substancji, twoje ciało może się
wzmocnić, przygotowując się na przyjęcie 20 albo jeszcze większej ilości
miligramów, a efektem ubocznym będzie ogólne wzmocnienie organizmu. Te
dodatkowe 5 miligramów trucizny, które wytrzyma twoje ciało, niczym się
nie różni od dodatkowych zapasów niezbędnych lub potrzebnych dóbr, na
przykład dodatkowej gotówki w banku albo zapasu jedzenia w piwnicy. A
wracając do motorów innowacji: można powiedzieć, że nadmiar motywacji i
siły woli, generowany przez przeszkody, również stanowi pewną dodatkową
zdolność, która niczym się nie różni od dodatkowego pudła prowiantu.
System, który nadmiernie kompensuje, wyrabia nadgodziny, podnosząc
wydajność i siłę do nadprogramowego poziomu w oczekiwaniu na
negatywny rozwój wydarzeń w reakcji na informację o możliwym
zagrożeniu. I, oczywiście, ta nadprogramowa wydajność i siła mogą się
przydać; zostać wykorzystane przy okazji. Przekonaliśmy się już, że
redundancja nie jest efektem realizacji planu, więc ta dodatkowa siła może
przynieść pewne korzyści, nawet jeśli nie występuje żadne zagrożenie.
Powiedzcie następnemu analitykowi MBA albo profesorowi szkoły
biznesowej, którego spotkacie, że redundancja nie jest strategią obronną;
przypomina raczej inwestycję niż zwykłe ubezpieczenie. I powiedzcie mu, że
system, który nazywa niewydajnym, często jest bardzo wydajny.
W rzeczy samej, nasze ciała odkrywają prawdopodobieństwo w bardzo
wyrafinowany sposób i oceniają ryzyko znacznie trafniej niż nasze umysły.
Na przykład specjaliści w dziedzinie zarządzania ryzykiem badają przeszłość,
szukając informacji o tak zwanym najgorszym możliwym scenariuszu, i
wykorzystują go do szacowania przyszłego ryzyka - taka metoda nosi nazwę
stress testing. Traktują najgorszą recesję, najgorszą wojnę, najgorszą zmianę
stóp procentowych albo największy poziom bezrobocia w historii jako obraz
najgorszego rozwoju wydarzeń w przyszłości. Nigdy nie dostrzegają jednak
pewnej niekonsekwencji: owo tak zwane najgorsze możliwe zdarzenie, w
chwili, gdy miało miejsce, było gorsze od najgorszego możliwego
scenariusza, jaki zakładano w owym czasie. Nikt nie zwraca na to uwagi.
To upośledzenie nazwałem problemem Lukrecjusza, na cześć łacińskiego
filozofa i poety, który napisał, że głupiec wierzy, że najwyższa góra na
świecie będzie tak wysoka jak najwyższa góra, którą sam widział.
Największy obiekt dowolnego rodzaju, który widzieliśmy sami albo o którym
słyszeliśmy od innych, uznajemy za największy obiekt, jaki może istnieć na
świecie. Robimy tak od tysiącleci. W Egipcie faraonów, który, tak się składa,
był pierwszym w pełni ukształtowanym państwem narodowym zarządzanym
odgórnie przez biurokratów, urzędnicy notowali najwyższy poziom Nilu i na
tej podstawie przewidywali, co najgorszego może ich spotkać w przyszłości.
Ten sam mechanizm funkcjonował w reaktorze jądrowym w Fukushimie,
w którym doszło do katastrofalnej awarii w wyniku tsunami w 2011 roku.
Reaktor zbudowano w taki sposób, żeby przetrwał najgorsze trzęsienie ziemi,
jakie odnotowano w przeszłości. Konstruktorzy nie potrafili sobie wyobrazić
nic gorszego - nie wzięli pod uwagę, że w przeszłości ów najgorszy
scenariusz musiał być zaskoczeniem, ponieważ nigdy wcześniej nie zdarzyło
się nic podobnego. Podobnie, były prezes Zarządu Rezerwy Federalnej,
wyznawca kruchości, dr Alan Greenspan, w swoich przeprosinach przed
Kongresem przywołał klasyczną wymówkę: „Nigdy wcześniej tak nie było”.
Cóż, natura, w odróżnieniu od wyznawców kruchości pokroju Greenspana,
przygotowuje się na to, co jeszcze się nie zdarzyło, zakładając, że zawsze
może być gorzej.
Jeśli ludzie toczą ostatnią walkę, natura toczy następną. Wasze ciało
wyobraża sobie przyszłość z większym polotem niż wy sami. Zwróćcie
uwagę, jak ludzie trenują podnoszenie ciężarów: wasze ciało szarżuje w
reakcji na bodźce i przygotowuje się na zapas (oczywiście, w takim stopniu,
w jakim pozwala mu na to biologia). W ten sposób ciała stają się silniejsze.
Po wybuchu kryzysu bankowego otrzymywałem rozmaite pogróżki;
dziennikarze Wall Street Journal zasugerowali wręcz, że powinienem
„wynająć armię ochroniarzy”. Próbowałem mówić sobie: spokojnie, nic się
nie martw, to tylko groźby niezadowolonych bankowców, a poza tym,
najpierw człowiek dostaje kulkę, a potem czyta się o tym w gazetach, a nie na
odwrót. Ale ta argumentacja jakoś do mnie nie trafiała i ani w Nowym Jorku,
ani w Londynie nie potrafiłem się zrelaksować, nie pomagał nawet napar z
rumianku. Zacząłem odczuwać paranoiczny lęk w miejscach publicznych;
przyglądałem się ludziom, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi.
Poważnie rozważałem, czy nie wynająć ochroniarza, ale uznałem, że lepiej (i
zdecydowanie oszczędniej) będzie się do niego upodobnić. Znalazłem
Lenny’ego „Ciacho”, trenera ważącego jakieś 280 funtów (130 kilogramów),
który dorabiał sobie, pracując w ochronie. Jego ksywka i waga wzięły się z
upodobania do ciastek. Lenny „Ciacho” był najbardziej onieśmielającą osobą
w promieniu setek kilometrów, a miał 60 lat. Dlatego, zamiast brać lekcje,
patrzyłem, jak trenuje. Lubił trening typu maksymalny osiąg i polecał go z
całego serca, ponieważ w jego ocenie był najskuteczniejszy i zajmował
najmniej czasu. Metoda Lenny’ego polegała na krótkich wizytach na siłowni,
podczas których koncentrował się wyłącznie na poprawieniu swojego
poprzedniego najlepszego wyniku, wyrwaniu jak największego ciężaru;
jakby chciał przesunąć wskaźnik najwyższego poziomu wody. Na treningu
wystarczało pokonać swój rekord raz albo dwa, bez konieczności nudnych,
pochłaniających czas powtórzeń. To ćwiczenie wprowadziło mnie w świat
naturalistycznego podnoszenia ciężarów, którego zasady potwierdza fachowa
literatura: pracuj na maksymalnych obrotach, a przez resztę czasu
odpoczywaj i przepuszczaj pieniądze na steki wielkości stołu. Od czterech lat
próbuję przesunąć swoją granicę wytrzymałości; to niesamowite
obserwować, jak mój organizm przygotowuje się do pobicia poprzedniego
rekordu - dopóki nie dojdzie do kresu sił. Kiedy robię martwy ciąg (tzn.
udaję, że podnoszę kamień do poziomu talii) ze sztangą ważącą 330 funtów,
a potem odpoczywam, mogę spokojnie założyć, że wyrabiam w sobie
dodatkową siłę, ponieważ moje ciało przewiduje, że następnym razem będzie
musiało podnieść 335 funtów. Dzięki takiemu treningowi pozbyłem się
paranoi i odzyskałem spokój ducha w miejscach publicznych, ale to nie
wszystko - przyniósł mi on również małe, niespodziewane udogodnienia.
Kiedy kierowcy limuzyn atakują mnie w hali przylotów na lotnisku
Kennedy’ego, nalegając, żebym skorzystał z ich usług, a ja spokojnie każę im
się od*******ić, natychmiast odchodzą. Są jednak pewne minusy tej
sytuacji: części czytelników, których poznaję na konferencjach, trudno jest
obcować z intelektualistą o wyglądzie ochroniarza - intelektualiści mogą być
albo smukli, albo kluchowaci i w kiepskiej formie, ale nie powinni wyglądać
jak rzeźnicy.
Oto spostrzeżenie, którym podzielił się ze mną analityk ryzyka, mój
ulubiony rywal intelektualny (a prywatnie przyjaciel) Aaron Brown, a które
da do myślenia darwinistom: już sam termin „dostosowanie” może być dość
nieprecyzyjny, a nawet wieloznaczny, i dlatego przydatne okazuje się pojęcie
antykruchości, zjawiska, które wykracza poza zwykłe dostosowanie. Czym
jest dostosowanie? Czy chodzi o idealną adaptację do minionego stanu
danego środowiska czy może o ekstrapolację do środowiska z
intensywniejszymi stresorami? Wiele osób wskazuje na pierwszy rodzaj
przystosowania, ignorując mechanizm antykruchości. Ale gdyby zapisać
standardowy model selekcji w postaci matematycznej, otrzymalibyśmy
nadmierną kompensację, a nie zwykłe dostosowanie.
Nawet psychologowie, którzy badali antykruchą reakcję, jaką jest rozwój
pourazowy, i dysponują danymi, które potwierdzają jego występowanie, nie
do końca rozumieją tę koncepcję, ponieważ mówią o niej w kategoriach
odporności.
O ANTYKRUCHOŚCI ZAMIESZEK, MIŁOŚCI I INNYCH
NIESPODZIEWANYCH BENEFICJENTÓW STRESU
Kiedy podejmiemy wysiłek, żeby przezwyciężyć zależność kontekstową,
zjawisko nadmiernej kompensacji okazuje się wszechobecne.
Ludzie, którzy rozumieją odporność bakterii w dziedzinie biologii,
zupełnie nie pojmują sentencji Seneki o odwrotnym skutku karania w De
clementia: „Powtarzana kara, choć tłumi nienawiść nielicznych, wzbudza
nienawiść wszystkich... podobnie jak drzewa, które zostały przycięte,
wypuszczają znów niezliczone gałęzie”. Bowiem rewolucje karmią się
uciskiem, a gdy kilka głów demonstrantów faktycznie spadnie, kolejne
odrastają coraz szybciej. Efekt ten podsumowuje jedna z irlandzkich piosenek
rewolucyjnych:
Im wyższe stawiacie barykady, tym bardziej rośniemy w siłę.
W pewnym momencie tłumy przeobrażają się, zaślepione gniewem i
poczuciem oburzenia, inspirowane heroizmem nielicznych, którzy są gotowi
poświęcić własne życie dla sprawy (chociaż oni nie uznają tego za
poświęcenie) i głodne przywileju męczeństwa. Ruchy i rewolucje polityczne
mogą być wysoce antykruche i nie ma sensu próbować ich stłumić przy
użyciu brutalnej siły; lepiej nimi manipulować, poddać się albo podejść je w
inny sposób, jak Herakles hydrę.
Jeśli to antykruchość się budzi, reaguje z nadmierną siłą i nadmiernie
kompensuje w obliczu stresorów i szkód, to jednym z najbardziej
antykruchych zjawisk, jakie napotkacie poza światem gospodarki, jest
pewien rodzaj uporczywej miłości (lub nienawiści), która zdaje się
przesadnie reagować i nadmiernie kompensować takie przeszkody, jak:
dystans, mezalians czy każda świadoma próba jej zabicia. Literatura obfituje
w postaci owładnięte antykruchą namiętnością, na pozór wbrew własnej woli,
jeśli można tak powiedzieć. W długiej powieści Prousta W poszukiwaniu
straconego czasu Swann, żydowski marszand z wyżyn społecznych,
zakochuje się w Odette, damie z półświatka, swego rodzaju utrzymance, pół-,
a może tylko ćwierćprostytutce, która źle go traktuje. Jej nieosiągalność
podsyca obsesję Swanna, który poniża się, żeby spędzić z nią odrobinę
więcej czasu. Jest od niej uzależniony emocjonalnie, śledzi ją podczas
schadzek z innymi mężczyznami, wyczekując bezwstydnie na klatkach
schodowych, przez co, oczywiście, Odette staje się dla niego jeszcze bardziej
nieosiągalna. Ta opowieść jest ponoć zbeletryzowaną wersją obsesji samego
Prousta na punkcie swego kierowcy (mężczyzny). Albo weźmy na przykład
półautobiograficzną powieść Dina Buzzatiego Un amore, historię mężczyzny
z Mediolanu w średnim wieku, który zakochuje się - oczywiście
przypadkowo - w tancerce z La Scali, która dorabia sobie jako prostytutka.
Ona oczywiście nim pomiata, wykorzystuje go, żeruje na nim; im gorzej go
traktuje, tym bardziej on wystawia się na jej tortury, żeby zaspokoić
antykruche pragnienie spędzenia z nią kilku chwil. Ta opowieść ma jednak
coś w rodzaju happy endu: z biografii Buzzatiego wynika, że w wieku 60 lat
poślubił dwudziestopięcioletnią Almerinę, byłą tancerkę, która
prawdopodobnie była pierwowzorem postaci z jego powieści; wkrótce potem
pisarz zmarł, a Almerina zadbała o jego spuściznę literacką.
Nawet gdy tacy autorzy jak Lukrecjusz (ów od wysokich gór we
wcześniejszej części tego rozdziału) narzekają na uzależnienie, więzienie i
alienację miłości, traktując ją jako chorobę, której można zapobiec, okłamują
nas albo siebie samych. Świadczy o tym legenda: Lukrecjusz, kapłan
antyromansu, sam być może padł ofiarą niekontrolowanego - antykruchego -
zauroczenia.
Podobnie jak katusze miłości niektóre myśli są tak antykruche, że
wzmacniamy je, usiłując się ich pozbyć, przez co zmieniają się one w
obsesję. Psychologowie wykazali ironię procesu kontroli myśli: im więcej
energii wkładasz w kontrolowanie tego, co i o czym myślisz, tym bardziej
twoje myśli kontrolują ciebie.
Proszę, zakażcie mojej książki: Antykruchość informacji
Informacja jest antykrucha; próby blokady informacji wzmacniają ją
bardziej niż wysiłki, żeby ją popularyzować. Na przykład wiele osób rujnuje
swoją reputację, usiłując jej bronić. Podstępni Wenecjanie wiedzieli, jak
rozpowszechniać wiadomości, przedstawiając je jako sekret. Przeprowadźcie
następujący eksperyment z dziedziny plotkarstwa: zdradźcie komuś jakąś
tajemnicę i podkreślcie, że to tajemnica, błagając rozmówcę, żeby „nikomu
nie mówił”; im mocniej będziecie nalegać, żeby coś pozostało tajemnicą, tym
więcej osób o tym usłyszy.
Wszyscy bardzo wcześnie uczymy się, że książki i idee są antykruche i
wzmacniają się dzięki atakom - „barykady podsycają ogień”, jak mawiał
rzymski cesarz Marek Aureliusz (jeden z aktywnych stoików). Zakazane
książki są atrakcyjne przez swoją antykruchość w obliczu zakazów. Pierwszą
książką Grahama Greene’a, jaką przeczytałem w dzieciństwie, była Moc i
chwała, a wybrałem ją właśnie z tego powodu, że została umieszczona w
indeksie ksiąg zakazanych przez Watykan. Na tej samej zasadzie jako
nastolatek zaczytywałem się książkami amerykańskiego ekspatrianta
Henry’ego Millera - jego najważniejsza książka sprzedała się w milionie
egzemplarzy w ciągu roku dzięki temu, że była zakazana w 23 stanach. To
samo dotyczyło Pani Bovary czy Kochanka Lady Chatterley.
Krytyka to dla książki autentyczne, rzeczywiste wyróżnienie, bo
sygnalizuje, że nie jest nudna, a to najgorsze, co może spotkać książkę.
Weźmy na przykład fenomen Ayn Rand: jej Atlas zbuntowany i Źródło są
czytane od ponad 50 lat przez miliony ludzi, wbrew, a w zasadzie
prawdopodobnie dzięki brutalnie krytycznym recenzjom i próbom
zdyskredytowania autorki. Priorytetową informacją jest intensywność: liczy
się wysiłek, jaki krytyk wkłada w to, żeby powstrzymać innych przed
cytowaniem danej książki, a mówiąc ogólniej, w życiu liczy się wysiłek, jaki
wkładasz w obmawianie drugiego człowieka, a nie to, co o nim powiesz.
Więc jeśli naprawdę chcesz, żeby ludzie przeczytali jakąś książkę,
zakomunikuj im z oburzeniem, że jest przereklamowana (a chcąc uzyskać
efekt przeciwny, powiedz, że jest niedoceniana).
Balzac opisuje, że aktorki płaciły dziennikarzom (często w naturze) za
pozytywne recenzje - ale najsprytniejsze prosiły o negatywne opinie,
wiedząc, że to czyni je bardziej interesującymi.
Właśnie kupiłem książkę Toma Hollanda o rozkwicie islamu wyłącznie z
tego powodu, że autor został zaatakowany przez Glena Bowersocka,
uważanego za największego żyjącego eksperta w dziedzinie Bliskiego
Wschodu w czasach rzymskich. Wcześniej miałem Toma Hollanda za
zwykłego popularyzatora wiedzy i nie brałem go poważnie. I nawet nie
próbowałem przeczytać recenzji Bowersocka. Oto więc prosta,
zdroworozsądkowa (lub heurystyczna) zasada: żeby oszacować jakość
analizy, sprawdź rangę największego krytyka albo rangę najmniej ważnego
krytyka, któremu autor odpowiada na piśmie - liczy się niższa wartość.
Sama krytyka może okazać się antykrucha w obliczu represji, jeśli krytyk
chce zostać zaatakowany przez swoją ofiarę, żeby zyskać wiarygodność. Jean
Fréron, ponoć niezwykle zazdrosny myśliciel, mimo mierności, jaka cechuje
zazdrosnych myślicieli, zdołał odegrać pewną rolę w historii idei: do tego
stopnia zirytował skądinąd błyskotliwego Woltera, że został bohaterem jego
satyrycznych poematów. Wolter, który nie miał sobie równych w irytowaniu
ludzi dla własnych korzyści, zapomniał, jak działa ten mechanizm, kiedy sam
padł ofiarą krytyki. Być może urok Woltera polegał na tym, że nie szczędził
nikomu swojej inteligencji. Zatem mechanizm antykruchości dotyczy w
równej mierze ataków na nasze idee i na naszą osobę: obawiamy się ich i nie
lubimy negatywnego rozgłosu, ale kampanie oszczerstw, o ile uda się je
przetrwać, przynoszą ogromne korzyści, jeżeli tylko nasz krytyk ma
odpowiednio silną motywację albo odczuwa odpowiednio wielką złość - na
przykład gdy jedna kobieta obmawia drugą w obecności mężczyzny (albo
vice versa). Wyraźnie mamy tu do czynienia ze stronniczą selekcją: dlaczego
krytyk wybrał właśnie ciebie, a nie kogoś innego, jedną z miliona osób, które
zasługują na atak, ale nie są go warte? Energia, którą włożył w atak lub
oczernianie ciebie, zwiększy twoją popularność dzięki mechanizmom
antykruchości.
Mój pradziadek Nicolas Ghosn był szczwanym politykiem, który zdołał
utrzymać się przy władzy i zajmować stanowiska rządowe, mimo że miał
licznych wrogów (z których najbardziej zaciekłym był mój prapradziadek ze
strony Talebów). Kiedy jego najstarszy syn, a mój dziadek, rozpoczynał
karierę administracyjną, która miała go zawieść do świata polityki, mój
pradziadek (a jego ojciec) wezwał go do siebie na łożu śmierci. „Synu, jestem
tobą rozczarowany”, powiedział. „Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś powiedział
o tobie złe słowo. Nie potrafisz wzbudzać zazdrości”.
Znajdź inną pracę
Jak przekonaliśmy się z historii o Wolterze, nie można stłumić krytyki:
jeśli wam szkodzi, odejdźcie. Łatwiej zmienić pracę, niż kontrolować swoją
reputację albo wizerunek publiczny. Niektóre stanowiska i zawody stają się
kruche w obliczu zniszczonej reputacji, a w dobie Internetu nie można jej w
żaden sposób kontrolować - nie warto mieć takiej pracy. Nie chcesz
„kontrolować” swojej reputacji; nie będziesz w stanie tego dokonać,
kontrolując przepływ informacji. Zamiast tego skup się na zmianie swojej
ekspozycji na ryzyko, na przykład stawiając się w sytuacji, w której nie
zaszkodzi ci utrata dobrej opinii, albo wręcz w sytuacji, w której będziesz
czerpał korzyści z antykruchości informacji. W tym sensie pisarz jest
antykruchy, ale - jak zobaczymy dalej - nie można tego powiedzieć o
większości nowoczesnych profesji.
Byłem w Mediolanie, usiłując wytłumaczyć koncepcję antykruchości
Luce Fromentonowi, mojemu włoskiemu wydawcy (odwołując się w dużej
mierze do języka ciała i gestykulacji). Przyjechałem po części skuszony
winami deserowymi ze szczepu Moscato, a po części na konwencję, na której
drugim głównym mówcą był słynny ekonomista z obozu wyznawców
kruchości. Przypomniawszy sobie nagle, że jestem autorem,
zaproponowałem Luce następujący eksperyment myślowy: co mnie spotka,
jeśli pobiję tego ekonomistę publicznie (poza głośnym procesem, który
wywoła ogromne zainteresowanie nowymi pojęciami wśród wyznawców
kruchości i wyznawców antykruchości)? Bo wiecie, ten ekonomista miał tak
zwaną tête à baffe, twarz, która aż się prosi o cios pięścią, tak jak cannoli aż
się prosi o kęs. Zastanowił się nad tym przez chwilę... No cóż, nie namawia
mnie do tego, ale, sam rozumiem, nie zaszkodziłoby to sprzedaży książek.
Nic, co zrobię jako autor i przez co trafię na pierwszą stronę Corriere della
Sera, nie zaszkodzi mojej książce. Niemal żaden skandal nie stanowi
problemu dla artysty lub pisarza.
A teraz załóżmy, że jestem kierownikiem średniego szczebla w jakiejś
korporacji notowanej na Londyńskiej Giełdzie Papierów Wartościowych, z
rodzaju tych, którzy nigdy nie ryzykują nieodpowiedniego stroju i zawsze
chodzą w garniturze i pod krawatem (nawet na plaży). Co by się ze mną
stało, gdybym zaatakował wyznawcę kruchości? Utrata pracy i aresztowanie
ciągnęłyby się za mną do końca życia. Stałbym się ofiarą antykruchości
informacyjnej. Tymczasem człowiek, którego zarobki oscylują na poziomie
płacy minimalnej, na przykład pracownik budowlany albo taksówkarz, nie
polega za bardzo na reputacji i ma prawo do wyrażania własnych opinii. On
byłby jedynie wytrzymały w porównaniu z artystą, który jest antykruchy.
Tymczasem pracownik średniego szczebla w banku, spłacający kredyt
hipoteczny, byłby skrajnie kruchy. W zasadzie byłby w stu procentach
więźniem systemu wartości, który deprawuje go do głębi - ponieważ musi co
roku spędzić wakacje na Barbados. To samo dotyczy urzędników służby
cywilnej w Waszyngtonie. Dzięki tej prostej w obsłudze heurystyce (czyli,
powtarzając definicję, zwykłej, skompresowanej, niepisanej zasadzie)
odkryjesz niezależność i wytrzymałość czyjejś reputacji. Z kilkoma
wyjątkami ci, którzy ubierają się ekstrawagancko, mają wytrzymałą, a wręcz
antykruchą reputację; natomiast gładko ogolone typy w garniturach i pod
krawatem nawet na plaży cechują się kruchą reputacją, której mogą
zaszkodzić informacje na ich temat.
Ogromne korporacje i rządy najwyraźniej nie rozumieją tej odbitej
władzy informacji i nie zdają sobie sprawy, że tych, którzy ją kontrolują, też
można kontrolować. Kiedy słyszysz, że jakaś korporacja albo zadłużone
państwo usiłuje odzyskać zaufanie, wiesz, że są kruche, a więc skazane na
zagładę. Informacja jest bezlitosna: jedna konferencja prasowa dla
uspokojenia inwestorów, a ci uciekną, rozkręcając spiralę śmierci albo
wywołując panikę bankową. Co wyjaśnia, dlaczego jestem stanowczo
przeciwny - jako zdeklarowany zwolennik tak zwanego konserwatyzmu
fiskalnego - zadłużaniu się przez rządy. Kiedy nie masz długu, nie
przejmujesz się swoją reputacją w kręgach ekonomicznych - a z jakiegoś
powodu dopiero kiedy się nią przejmujesz, cieszysz się dobrą reputacją.
Podobnie jak w sztuce uwodzenia ludzie najwięcej dają tym, którzy najmniej
ich potrzebują.
A my jesteśmy ślepi na tę antykruchość informacji w coraz większej
liczbie dziedzin. Gdybym pobił rywala w czasach prehistorycznych,
zraniłbym go, osłabił, być może wyeliminował na zawsze - przy okazji
zażywając trochę ruchu. Gdybym zlecił jego morderstwo mafii, straciłby
życie. Ale jeśli zorganizuję zmasowany atak informacyjny na jego strony
internetowe i gazety, być może pomogę jemu, a zaszkodzę samemu sobie.
Zatem kończę ten fragment następującą refleksją. To zastanawiające, że
najbardziej pomagają nam nie ci, którzy próbują to zrobić (na przykład
udzielając nam dobrych rad), tylko ci, którzy aktywnie starają się -
nieskutecznie - nam zaszkodzić.
Teraz przejdziemy do podstawowego rozróżnienia na obiekty, które lubią
stres, i obiekty, którym on nie służy.
Rozdział 3
Kot i pralka
Stres to wiedza (a wiedza to stres) - Organiczne i mechaniczne - Na razie
nie potrzebujemy tłumacza - Obudzić w sobie zwierzę - po dwustu latach
nowoczesności
Stawiam niniejszym śmiałą hipotezę, że wszystko, co ma w sobie życie,
jest do pewnego stopnia antykruche (ale zależność ta nie działa w drugą
stronę). Jak się wydaje, sekret życia tkwi w antykruchości.
Zazwyczaj to, co naturalne - biologiczne - jest równocześnie antykruche i
kruche, w zależności od źródła (i zakresu) zmian. Stresory mogą wpływać
korzystnie na ludzkie ciało (wzmacniając je), ale tylko do określonej granicy.
Na przykład wasze kości zgęstnieją, jeśli będą poddawane sporadycznym
obciążeniom; mechanizm ten jest znany jako prawo Wolffa od czasu
opublikowania w 1892 roku artykułu przez niemieckiego chirurga. Ale talerz,
samochód i każdy inny przedmiot nieożywiony - już nie. Te obiekty mogą
być wytrzymałe, ale nie mogą być z natury rzeczy antykruche.
Nieożywiony - a więc nieżywy - materiał zwykle pod wpływem naporu
ulega zmęczeniu albo się niszczy. O jednym z rzadkich wyjątków od tej
reguły, o jakich słyszałem, pisze doktorant Brent Cary w swoim raporcie z
eksperymentu przeprowadzonego w 2011 roku. Udowadnia on, że materiał
kompozytowy z odpowiednio ułożonych nanorurek węglowych sam się
wzmacnia. To reakcja wcześniej nienotowana w przypadku materiałów
syntetycznych, „zbliżona do zlokalizowanego samowzmocnienia, które
występuje w strukturach biologicznych”. Zjawisko to przekracza granicę
między żywym a nieożywionym, ponieważ może doprowadzić do stworzenia
przystosowalnego materiału nośnego.
Wspomniane wyżej rozróżnienie możemy uznać za wyznacznik granicy
między żywym i nieożywionym. To, że tworzywa sztuczne muszą być
antykruche, żebyśmy mogli ich używać jako tkanek, wskazuje na istotną
różnicę między tym, co biologiczne, a tym, co syntetyczne. Wasz dom, wasz
robot kuchenny i wasze biurko w końcu ulegną zniszczeniu i nie naprawią się
same. Z czasem mogą wyglądać lepiej (jeśli są tworem rzemieślnika),
podobnie jak wasze dżinsy będą wyglądać modniej, kiedy się przetrą, ale w
końcu przyjdzie na nie pora; nawet najtwardszy materiał ostatecznie zacznie
przypominać rzymskie ruiny. Znoszone dżinsy mogą wyglądać modniej, ale
materiał, z którego są uszyte, nie stanie się mocniejszy; nie wzmocni się sam
z siebie. Wyobraźcie sobie jednak tkaninę, która sprawiłaby, że z czasem
staną się trwalsze i lepsze, a dodatkowo samonaprawialne.
Ludzie są zdolni do autoregeneracji, ale ich życie kiedyś się kończy (jeśli
mają szczęście, pozostawiają po sobie geny, książki albo jakieś informacje,
ale to już inna kwestia). Uprzedzenia i błędy logiczne sprawiają, że zjawisko
starzenia jest zwykle błędnie rozumiane. Obserwujemy starszych ludzi i
widzimy, jak się starzeją, dlatego proces starzenia kojarzymy z zanikiem
masy mięśniowej, słabością kości, utratą sprawności umysłowej,
upodobaniem do muzyki Franka Sinatry i podobnymi przejawami
degeneracji organizmu. Tymczasem owa nieumiejętność autoregeneracji
wynika w dużej mierze z nieprzystosowania - zbyt małej liczby stresorów
albo zbyt krótkiego czasu na regenerację między stresorami. Dla autora tej
książki nieprzystosowanie oznacza rozbieżność między czyimś projektem a
strukturą przypadkowości otoczenia (co bardziej technicznie nazywam jego
własnościami dystrybucyjnymi albo statystycznymi). To, co obserwujemy
podczas procesu starzenia się, to połączenie nieprzystosowania i senescencji,
a jak się wydaje, te dwa zjawiska mogą występować rozłącznie - być może
senescencja jest nieunikniona, i słusznie (inne rozwiązanie stałoby w
sprzeczności z logiką życia, o czym przekonamy się w następnym rozdziale);
ale nieprzystosowania można uniknąć. Starzenie się wynika w dużej mierze z
błędnego rozumienia skutków wygody, choroby cywilizacyjnej: ludzkie
życie trwa coraz dłużej, ale ludzie są coraz bardziej chorzy. W środowisku
naturalnym ludzie umierają, nie doświadczając starości - albo doświadczając
jej przez bardzo krótki okres. Na przykład niektóre wskaźniki, takie jak
ciśnienie tętnicze, które u ludzi współczesnych zwykle pogarszają się z
czasem, nie zmieniają się w ciągu życia ludów łowiecko-zbierackich. A owo
sztuczne starzenie jest skutkiem stłumienia wewnętrznej antykruchości.
Złożoność
Ta dychotomia organiczno-mechaniczna jest dobrym punktem wyjścia do
zrozumienia różnicy między dwoma rodzajami zjawisk, ale możemy
przedstawić ją jeszcze wyraźniej. Wiele stworzonych przez człowieka idei,
takich jak społeczeństwo, działalność gospodarcza, rynek i zachowania
kulturowe, rozwija się samoistnie, osiągając pewnego rodzaju
samoorganizację. Nie są wprawdzie czysto biologiczne, ale przypominają
organizmy żywe, ponieważ w pewnym sensie rozmnażają się i replikują -
chociażby plotki, idee, technologie i firmy. Bliżej im do kota niż do pralki,
ale zwykle są mylnie postrzegane jako pralki. Na tej samej zasadzie możemy
uogólnić nasze rozróżnienie między tym, co biologiczne, i tym, co
niebiologiczne. Bardziej realny wydaje się podział na systemy niezłożone i
złożone.
Syntetyczne, mechaniczne i techniczne urządzenia o prostych reakcjach,
stworzone przez człowieka, są skomplikowane, ale nie „złożone”, ponieważ
nie istnieją w nich zależności wewnętrzne. Wciskasz guzik, na przykład
włącznik światła, i uzyskujesz precyzyjnie określony efekt, bez żadnych
wątpliwości co do konsekwencji tego działania, nawet w Rosji. Tymczasem
w systemach złożonych występują liczne współzależności. Pomyślcie o tym
w kategoriach ekosystemu: jeśli usuniecie z niego określone zwierzę,
zakłócicie łańcuch pokarmowy: drapieżniki, które się nim żywią, umrą z
głodu, a gatunki będące jego pożywieniem zaczną się rozwijać bez
ograniczeń, wywołując liczne komplikacje i wiele kaskadowych skutków
ubocznych. Kananejczycy, Fenicjanie, Rzymianie i późniejsi mieszkańcy gór
Liban wytrzebili lwy, co doprowadziło do szybkiego wzrostu liczby kóz
żywiących się korzeniami drzew. Rezultatem okazało się wylesienie tych
górskich rejonów, co trudno było zawczasu przewidzieć. Jeśli zamkniecie
bank w Nowym Jorku, skutki dadzą się odczuć od Islandii aż po Mongolię.
W złożonym świecie sama idea przyczyny wydaje się podejrzana: albo
odkrycie przyczyny jest niemal niemożliwe, albo pozostaje właściwie
nieznana. To kolejny powód, żeby ignorować gazety, które nieustannie
podają przyczyny rozmaitych zdarzeń.
STRESORY SĄ INFORMACJĄ
Istotą systemów złożonych, czyli tych, w których między elementami
zachodzą interakcje, jest to, że przekazują one informacje owym elementom
przez stresory albo dzięki tym stresorom: wasze ciało otrzymuje komunikaty
ze środowiska nie za pośrednictwem waszego aparatu logicznego, inteligencji
oraz umiejętności rozumowania i kalkulacji, lecz przez stres, hormony albo
inne nośniki informacji, których jeszcze nie odkryliśmy. Jak już się
przekonaliśmy, wasze kości wzmocnią się pod wpływem grawitacji, na
przykład po (krótkim) okresie pracy w firmie przewożącej fortepiany. Staną
się słabsze, jeśli kolejną przerwę świąteczną spędzicie na stacji kosmicznej z
zerową grawitacją albo (z czego niewielu zdaje sobie sprawę) jeśli będziecie
długo jeździć na rowerze. Skóra na waszych dłoniach stwardnieje, jeżeli całe
lato będziecie pracować w spółdzielczym gospodarstwie zarządzanym
radzieckimi metodami. Wasza skóra jaśnieje zimą i opala się latem
(szczególnie jeśli macie śródziemnomorskie korzenie, a w mniejszym
stopniu, jeżeli pochodzicie z Irlandii, Afryki lub innych miejsc, w których
pogoda kształtuje się podobnie przez cały rok).

Rys. 2. To zdjęcie tłumaczy, dlaczego tak interesują mnie kości. Identyczne


obrazy kobiet dźwigających na głowie wodę lub ziarno napotkamy w
tradycyjnych społeczeństwach w Indiach, Afryce i obu Amerykach. Na
Bliskim Wschodzie istnieje nawet piosenka miłosna o atrakcyjnej kobiecie z
amforą na głowie. Taka terapia pomogłaby bardziej niż leki na zwiększenie
gęstości kości - ale przełożyłaby się negatywnie na wyniki finansowe
koncernów farmaceutycznych.

Co więcej, błędy i ich konsekwencje też stanowią informację: dla małych


dzieci ból to jedyna informacja z zakresu zarządzania ryzykiem, ponieważ
nie mają jeszcze rozwiniętej zdolności logicznego rozumowania. W
systemach złożonych informacja to po prostu podstawa. A wokół nas istnieje
znacznie więcej nośników informacji, niż mogłoby się wydawać. Będziemy
to nazywać nieprzejrzystością przyczynową: trudno dojrzeć strzałkę
prowadzącą od przyczyny do skutku, przez co spora część tradycyjnych
metod analizy, a także logika, przestaje mieć zastosowanie. Jak już
powiedziałem, przewidywalność konkretnych zdarzeń jest niewielka, a
odpowiada za to właśnie nieprzejrzystość przyczynowa. Co więcej, ze
względu na nieliniowość zdarzeń potrzebujemy większej widoczności niż w
przypadku zwykłych systemów - tymczasem mamy do czynienia z brakiem
przejrzystości.
Wróćmy jeszcze raz do kości. Kości to mój konik, a koncepcja, którą
teraz omówię, sprawiła, że zamiast korzystać z maszyn do ćwiczeń na
siłowni, wolę podnosić ciężkie przedmioty. Ta obsesja na punkcie ludzkiego
szkieletu zaczęła się, kiedy znalazłem artykuł opublikowany przez Gerarda
Karsenty’ego i jego współpracowników w magazynie Nature w 2003 roku.
Tradycyjnie zakłada się, że starość wywołuje słabość kości (tracą gęstość,
stają się bardziej łamliwe), jak gdyby istniała tu jednokierunkowa zależność,
za którą prawdopodobnie odpowiadają hormony (kobiety zaczynają cierpieć
na osteoporozę po menopauzie). Tymczasem Karsenty i badacze, którzy po
nim zajęli się tym zagadnieniem, wykazali, że zależność ta może zachodzić
także w drugą stronę: utrata gęstości kości i pogorszenie stanu kośćca
skutkuje starzeniem, cukrzycą, a w przypadku mężczyzn - bezpłodnością i
zaburzeniami sprawności seksualnej. Nie można wyizolować żadnego
stosunku przyczynowego w systemie złożonym. Co więcej, opowieść o
kościach i przytoczonym błędnym rozumieniu współzależności ilustruje, jak
brak stresu (w tym wypadku obciążenia kości) może powodować starzenie, a
pozbawienie stresorów antykruchego systemu spragnionego stresu wywołuje
poważną kruchość - w Księdze II spostrzeżenie to przeniesiemy na systemy
polityczne. Metoda treningowa Lenny’ego, którą obserwowałem i
usiłowałem naśladować w poprzednim rozdziale, polegała w równej mierze
na obciążaniu i wzmacnianiu kości co na wzmacnianiu mięśni - Lenny nie
znał tego mechanizmu, ale heurystycznie odkrył, że podnoszenie ciężarów
wpływa korzystnie na jego organizm. Kobiety na Rysunku 2 cieszą się
doskonałym zdrowiem i wspaniałą posturą dzięki temu, że przez całe życie
noszą na głowie ciężkie dzbany z wodą.
Na antykruchość wpływają pewne czynniki. Ważna jest częstotliwość
stresorów. Ludzie zwykle lepiej sobie radzą ze stresorami ostrymi niż z
chronicznymi, szczególnie gdy po tych pierwszych następuje odpowiednio
długi czas na regenerację, dzięki czemu stresory mogą wykonać swoje
zadanie jako nośniki informacji. Na przykład intensywny wstrząs
emocjonalny, wywołany widokiem węża wysuwającego się spomiędzy
klawiszy mojej klawiatury albo wampira wchodzącego do mojego pokoju, po
którym oczywiście nastąpiłby okres kojącego poczucia bezpieczeństwa
(zapewnionego przez napar z rumianku i muzyką barokową) - dość długi,
żebym odzyskał kontrolę nad emocjami - wpłynąłby korzystnie na moje
zdrowie, oczywiście przy założeniu, że zdołałbym pokonać węża lub
wampira po zaciekłej, miejmy nadzieję heroicznej, walce i zrobiłbym sobie
zdjęcie obok martwego drapieżcy. Tego rodzaju stresor z pewnością byłby
lepszy niż lekki, ale nieustanny stres wywołany takimi czynnikami, jak: szef,
kredyt hipoteczny, problemy podatkowe, poczucie winy z powodu
niezłożenia zeznania podatkowego, egzaminy, obowiązki domowe, e-maile,
na które trzeba odpowiedzieć, formularze do wypełnienia, codzienne dojazdy
do pracy i do domu - sprawy, przez które czujesz się więźniem swojego
życia. Innymi słowy, presja cywilizacyjna. W zasadzie neurobiolodzy
pokazują, że pierwszy ze stresorów jest niezbędny, a drugi - szkodliwy dla
naszego zdrowia. Żeby sobie wyobrazić, jak szkodliwy może być stresor o
niskim natężeniu bez okresu regeneracji, pomyśl o tak zwanej chińskiej
torturze wodnej: pojedynczych kroplach, które spadają nieustannie w to samo
miejsce na twojej głowie, nie dając ci chwili wytchnienia.
W rzeczy samej, Herakles zdołał pokonać hydrę, wypalając rany na
kikutach, z których właśnie odciął głowy. Dzięki temu głowy nie odrosły, a
antykruchość nie mogła zadziałać. Innymi słowy, zakłócił proces regeneracji.
Tabela 2 pokazuje różnice między omawianymi typami systemów.
Zwróćcie uwagę, że między tym, co techniczne, a tym, co organiczne, mogą
istnieć stadia pośrednie, chociaż systemy zwykle mieszczą się w jednej albo
w drugiej kategorii.
Czytelnik może się zacząć domyślać, na czym polega podstawowy
problem, na który się natykamy, gdy odgórnie ingerujemy w systemy
polityczne (albo podobne systemy złożone), co jest tematem Księgi II.
Wyznawca kruchości mylnie uważa gospodarkę za pralkę, która wymaga
comiesięcznej konserwacji, albo myśli, że ciało funkcjonuje na takich
samych zasadach jak odtwarzacz płyt kompaktowych.
Sam Adam Smith porównał gospodarkę do zegarka albo zegara, który raz
wprawiony w ruch działa autonomicznie. Jestem jednak pewny, że nie myślał
o niej w tych kategoriach, że widział w gospodarce raczej żywy organizm, ale
brakowało mu pojęć, którymi mógłby to wyrazić. Smith rozumiał
nieprzejrzystość systemów złożonych oraz ich współzależność, ponieważ
stworzył koncepcję niewidzialnej ręki. Niestety, w odróżnieniu od Adama
Smitha Platon tego nie rozumiał. Lansował słynną metaforę państwa jako
okrętu, a okręt, rzecz jasna, wymaga nadzoru kapitana. Przekonywał, że
jedynymi ludźmi, którzy nadają się na kapitana tego okrętu, są władcy-
filozofowie, oświeceni ludzie obdarzeni władzą absolutną, którzy mają
dostęp do Formy Dobra. Co jakiś czas daje się słyszeć okrzyk: „kto nami
rządzi?”, jak gdyby świat potrzebował, żeby ktoś nim rządził.
Równowaga, tylko nie to
Przedstawiciele nauk społecznych używają pojęcia równowagi, opisując
zbilansowany układ przeciwnych sił, na przykład podaży i popytu, dzięki
któremu niewielkie zakłócenia albo odchylenia w jednym kierunku, tak jak w
przypadku wahadła, wyrównuje korekta w przeciwnym kierunku, która
przywraca stabilność. Krótko mówiąc, taką równowagę uważa się za cel
gospodarki.
Jeśli przyjrzymy się dokładniej temu, do czego zachęcają nas
przedstawiciele nauk społecznych, odkryjemy, że ów cel może się równać
śmierci. Teoretyk złożoności Stuart Kauffman używa koncepcji równowagi,
żeby oddzielić od siebie dwa światy, przedstawione w tabeli 2. W przypadku
nieorganicznych, niezłożonych obiektów, na przykład przedmiotu na stole,
równowaga (tradycyjnie definiowana) zachodzi w stanie inercji. Zatem w
przypadku czegoś organicznego równowaga (w tym znaczeniu) zachodzi
tylko po śmierci.
Przeanalizujmy przykład podany przez Kauffmana: w waszej wannie
tworzy się wir. Sytuacja tego rodzaju jest trwale daleka od stanu równowagi -
wygląda na to, że organizmy i systemy dynamiczne istnieją właśnie w takim
stanie. Dla nich stan normalności wymaga pewnego stopnia zmienności,
losowości, nieustannej wymiany informacji i stresu, co wyjaśnia, dlaczego
szkodzi im brak zmienności.
ZBRODNIE PRZECIW DZIECIOM
Nie tylko jesteśmy przeciwni stresorom i ich nie rozumiemy, ale też w
celu wyeliminowania zmienności i nieprzewidywalności dopuszczamy się
zbrodni przeciw życiu, żyjącym, nauce i mądrości.
Czuję gniew i frustrację na myśl o tym, że jeden na dziesięciu
Amerykanów po ukończeniu szkoły średniej przyjmuje jakiegoś rodzaju
antydepresant, taki jak prozac. W rzeczy samej, dziś jeśli cierpicie na
wahania nastrojów, musicie się tłumaczyć, dlaczego nie bierzecie leków. W
ostrych, patologicznych przypadkach istnieją zapewne dobre powody, żeby
podjąć terapię lekową. Jednak nastroje, smutek, ataki niepokoju to,
przynajmniej dla mnie, drugie źródło inteligencji - a może nawet i pierwsze.
Odprężam się i łagodnieję, kiedy pada deszcz; staję się bardziej refleksyjny i
zwykle piszę wtedy coraz wolniej przy akompaniamencie kropel
uderzających o szybę, co Verlaine nazywał jesiennym łkaniem (sanglots). Są
dni, kiedy ogarnia mnie poetycka melancholia, którą Portugalczycy określają
mianem saudade, a Turcy - hüzün (od arabskiego słowa oznaczającego
smutek). Kiedy indziej jestem bardziej agresywny, mam więcej energii -
wtedy piszę mniej, więcej spaceruję, robię inne rzeczy, kłócę się z
analitykami, odpowiadam na e-maile, rysuję wykresy na tablicach. Czy
należałoby mnie zmienić w warzywo albo w zadowolonego z siebie
imbecyla?
Gdyby prozac był dostępny w minionym stuleciu, zniknąłby spleen
Baudelaire’a, nastroje Edgara Allana Poego, poezja Sylvii Plath i lamenty tak
wielu innych poetów. W zasadzie każdy przejaw języka duszy zostałby
uciszony...
Gdyby koncerny farmaceutyczne mogły znieść pory roku,
prawdopodobnie by to zrobiły - oczywiście dla zysku. Istnieje jeszcze jedno
niebezpieczeństwo: krzywdzimy nie tylko dzieci, lecz także społeczeństwo i
naszą przyszłość. Działania, które mają ograniczyć zmienność w życiu dzieci,
ograniczają również zmienność i różnice w naszym ponoć Wspaniałym
Zglobalizowanym Kulturowo Społeczeństwie.
Ukarani przez tłumaczenie
Kolejna zapomniana cecha stresorów uwidacznia się w procesie
akwizycji języka - nie znam nikogo, kto nauczył się swojej mowy ojczystej z
podręcznika, zaczynając od gramatyki, zdając co semestr egzaminy i
systematycznie przyporządkowując słowa do poznawanych reguł. Języka
najlepiej uczymy się w trudnych sytuacjach, krocząc od błędu do błędu,
kiedy musimy się porozumieć w mniej lub bardziej stresujących
okolicznościach, zwłaszcza w chwilach, gdy wyrażamy palące potrzeby (na
przykład potrzebę fizjologiczną, która pojawia się po kolacji w tropikach).
Nowych słów uczymy się, podejmując pewien wysiłek, ale ów wysiłek
nie polega na wkuwaniu, tylko na komunikacji, najczęściej gdy jesteśmy
zmuszeni czytać drugiej osobie w myślach - pokonując strach przed
popełnianiem błędów. Niestety, sukces, bogactwo i technologia utrudniają
naukę języka tym sposobem. Kilka lat temu, kiedy nikt się mną nie
interesował, a organizatorzy konferencji zagranicznych nie przydzielali mi
usłużnego „asystenta podróży” płynnie posługującego się facebookową
odmianą angielskiego, musiałem sam sobie radzić i uczyć się słówek,
pokazując palcem o co mi chodzi i stosując metodę prób i błędów (zupełnie
jak dziecko). Bez kieszonkowych urządzeń, bez słownika, bez niczego. Teraz
ponoszę karę za przywileje i wygodę - a nie potrafię się oprzeć wygodzie.
Moja kara przybiera postać osoby mówiącej płynnie po angielsku, która wita
mnie na lotnisku, trzymając kartkę z moim nazwiskiem, zwykle zresztą
przekręconym. Zero stresu, zero niepewności i zero kontaktu z rosyjskim,
tureckim, chorwackim albo polskim poza brzydkimi (i uporządkowanymi)
podręcznikami. Co gorsza, ta osoba mi nadskakuje, a ciężko mi znieść jej
służalczość i gadatliwość, zwłaszcza gdy jestem wykończony długim lotem.
Zdecydowanie najlepszy sposób na naukę obcego języka to spędzić
trochę czasu w zagranicznym więzieniu. Mój przyjaciel Chad Garcia
podszkolił rosyjski dzięki mimowolnemu pobytowi w izolatce w
moskiewskim szpitalu, gdzie przechodził kwarantannę z powodu
nieistniejącej choroby. Był to zmyślny proceder porwań medycznych,
ponieważ w chaosie, jakim był schyłek ZSRR, władze mogły zamykać
przyjezdnych w szpitalu, do czasu aż zapłacą ogromną sumę za odpowiednie
zezwolenie. Chad, który wówczas ledwo znał ten język, musiał czytać
Tołstoja w oryginale i nauczył się całkiem sporo słówek.
Turystyfikacja
Mój przyjaciel Chad skorzystał z tego rodzaju chaosu, który występuje
już coraz rzadziej dzięki współczesnej chorobie turystyfikacji. W ten sposób
określam ów aspekt nowoczesności, który traktuje ludzi jak pralki o
uproszczonych, mechanicznych reakcjach - zaopatrzone w szczegółową
instrukcję obsługi. To systematyczne usuwanie niepewności i losowości ze
świata, które sprawia, że staje się on przewidywalny w najdrobniejszych
szczegółach. A wszystko to w imię wygody, komfortu i wydajności.
Turystyfikacja ma się do życia tak, jak turysta do poszukiwacza przygód;
polega na przekształcaniu doświadczeń, nie tylko podroży, w coś w rodzaju
scenariusza dla aktorów. Przekonamy się, jak turystyfikacja kastruje systemy
i organizmy, które lubią niepewność, wysysając z nich przypadkowość do
ostatniej kropli, a równocześnie stwarzając iluzję korzyści. Kto ponosi za to
winę? System edukacji, planowanie przestrzenne, finansowanie
teleologicznych badań naukowych, francuski baccalaureate, maszyny do
ćwiczeń itp. I elektroniczny kalendarz.
Ale najgorszą turystyfikacją jest życie, które my, ludzie współcześni,
musimy prowadzić w niewoli w naszym czasie wolnym: piątkowa wizyta w
operze, zapowiedziane przyjęcia, zaplanowany śmiech. Kolejna złota klatka.
Taka „ukierunkowana na cele” postawa głęboko rani moje egzystencjalne ja.
Potajemna żądza przypadku
I tak dochodzimy do egzystencjalnego aspektu przypadkowości. Jeśli nie
jesteście pralką albo zegarem z kukułką - innymi słowy, jeśli żyjecie - w
głębi duszy lubicie pewną dozę przypadkowości i nieładu.
Nieprzewidywalność rozpala wyobraźnię. Lubimy umiarkowany (i w
wysokim stopniu oswojony) świat gier, począwszy od kibicowania
sportowcom aż po wstrzymywanie oddechu, zanim kości spadną na stół
podczas kolejnej wizyty w Las Vegas. Sam, pisząc te słowa, staram się
uniknąć tyranii precyzyjnego, dokładnego planu, czerpiąc natchnienie z
mętnego wewnętrznego źródła, które mnie zaskakuje. Pisać warto tylko
wtedy, kiedy człowiek drży z podekscytowania, dlatego lubię tworzyć książki
i nie znoszę pisać komentarzy na 750 słów, które, nawet bez filisterstwa
redaktora, przypominają mi kaftan bezpieczeństwa i śmiertelnie mnie nudzą.
Choć może się to wydać zdumiewające, jeśli autor nudzi się przy pisaniu, z
pewnością znudzi też czytelników.
Gdybym potrafił przewidzieć, jak dokładnie będzie wyglądał mój dzień,
poczułbym się odrobinę martwy. Co więcej, przypadkowość jest niezbędna w
prawdziwym życiu. Nasi przodkowie byli pobudzani przez bodźce naturalne
- strach, głód, pożądanie - dzięki którym ćwiczyli swoje ciała i
dostosowywali się do środowiska. Zwróćcie uwagę, jak łatwo znaleźć
energię, żeby podnieść samochód, jeśli pod nim znajduje się płaczące
dziecko, albo biec ile sił, kiedy zobaczy się dzikie zwierzę po drugiej stronie
ulicy. Porównajcie to z przytłaczającym obowiązkiem, jakim są ćwiczenia na
siłowni zaplanowane na 18.00 z jakimś trenerem osobistym - oczywiście,
zakładając, że nie musicie wyglądać jak ochroniarz. Zauważcie też, jak łatwo
opuścić posiłek, kiedy jest to spowodowane nieprzewidywalnością
środowiska, z powodu braku jedzenia - w porównaniu z „dyscypliną”, jakiej
wymaga trzymanie się tej czy innej osiemnastodniowej diety. Są ludzie,
którzy traktują życie jak pewien projekt. Po rozmowie z nimi przez kilka
godzin możecie czuć się kiepsko, a życie zaczyna wam smakować jak
niedosolona potrawa. Ja, człowiek poszukujący emocjonujących przeżyć,
mam wykrywacz ściem, który działa równie dobrze jak mój wykrywacz
nudy. Jak gdybym był wyposażony w naturalny filtr, awersję do monotonii.
W życiu ludzi pierwotnych nie istniała praca domowa, szef, urzędnik służby
cywilnej, oceny na studiach, rozmowy z dziekanem, konsultanci z MBA,
tabele procedur, formularze zgłoszeniowe, wyjazdy do New Jersey,
zagwozdki gramatyczne, rozmowy z kimś, kto was nudzi: życie składało się z
przypadkowych bodźców i nic, ani dobrego, ani złego, nie wydawało się
pracą. Owszem, bywało niebezpiecznie, ale nigdy nudno. Wreszcie,
środowisko, które charakteryzuje zmienność (a przez to przypadkowość), nie
naraża nas na dolegliwości związane z chronicznym stresem, w odróżnieniu
od systemów zaprojektowanych przez człowieka. Jeśli idziecie po nierównej,
niewykonanej przez człowieka nawierzchni, każdy krok będzie inny -
porównajcie to z pozbawioną przypadkowości maszyną na siłowni, która
zmusza was do wiecznego powtarzania tych samych ruchów. Większość
współczesnego życia składa się z możliwych do uniknięcia dolegliwości
związanych z chronicznym stresem.
Teraz przyjrzyjmy się pewnemu aspektowi ewolucji, która jest ekspertem
w dziedzinie antykruchości.
Rozdział 4
To, co mnie zabija, wzmacnia innych
Antykruchość dla jednych to kruchość dla innych - Wprowadzamy
pomysł, że kiedy za dużo myślimy, bardzo niewiele robimy - Ponoś porażki
tam, gdzie inni odnoszą sukces - Kiedyś możesz dostać kartkę z
podziękowaniem
ANTYKRUCHOŚĆ WARSTWA PO WARSTWIE W niniejszym
rozdziale piszę o błędach, ewolucji i antykruchości. Istnieje pewien haczyk:
chodzi głównie o błędy innych - antykruchość niektórych musi zaistnieć
kosztem kruchości pozostałych. W systemie trzeba poświęcić pewne komórki
- a dokładniej: kruche komórki, albo ludzi - dla dobra innych komórek albo
całości. Kruchość każdego start-upu jest niezbędna, żeby gospodarka mogła
być antykrucha, i to między innymi dlatego przedsiębiorczość się sprawdza:
dzięki kruchości pojedynczych przedsiębiorców i - z konieczności -
wysokiemu odsetkowi niepowodzeń.
Zatem antykruchość staje się trochę bardziej zawiła, i interesująca, w
systemach, w których istnieją warstwy i hierarchie. Żyjący organizm nie jest
jedną, skończoną całością; składa się z pewnych elementów i sam może być
elementem większej całości. Owe elementy niekiedy ze sobą konkurują.
Posłużmy się innym przykładem biznesowym. Restauracje są kruche;
rywalizują ze sobą, ale z tego właśnie powodu zbiorowość lokalnych
restauracji jest antykrucha. Gdyby poszczególne restauracje były wytrzymałe,
a przez to nieśmiertelne, cały biznes ogarnęłaby stagnacja, a klientom
podawano by potrawy rodem ze stołówki - i to radzieckiej. Co więcej, biznes
restauracyjny gnębiłyby systemowe niedobory, a od czasu do czasu
następowałoby całkowite załamanie wymagające interwencji rządowej.
Jakość, stabilność i solidność całej branży zawdzięczamy kruchości
pojedynczych restauracji.
Zatem niektóre elementy wewnątrz systemu muszą być kruche, żeby w
rezultacie cały system mógł być antykruchy. Ewentualnie sam organizm
może być kruchy, ale informacje zakodowane w reprodukowanych genach
będą antykruche. To ważny wniosek, ponieważ leży u podstaw logiki
ewolucji. Dotyczy to w równej mierze przedsiębiorców, co poszczególnych
badaczy.
Co więcej, kilka akapitów temu wspomniałem o „poświęceniu”. Niestety,
z błędów często korzystają inni, zbiorowość - jak gdyby jednostki zostały
zaprojektowane w taki sposób, żeby mylić się nie dla własnego dobra, tylko
dla dobra ogółu. Niestety, zwykle rozmawiamy o błędach, nie uwzględniając
tych warstw i transferów kruchości.
Ewolucja a nieprzewidywalność
Powiedziałem, że koncepcje mitrydatyzmu i hormezy to przejawy
protoantykruchości, bardzo wstępne koncepcje: są wręcz odrobinę naiwne i
będziemy je musieli dopracować, a nawet wykroczyć poza nie, żeby
przyjrzeć się złożonemu systemowi jako całości. Hormeza jest metaforą,
antykruchość jest zjawiskiem.
Primo, mitrydatyzm i hormeza to bardzo słabe formy antykruchości,
które przynoszą systemom ograniczone korzyści ze zmienności, przypadku
lub szkód, a po przekroczeniu określonej dawki przestają mieć pozytywne
lub ochronne działanie. Są interesujące głównie dlatego, że ich brak jest
szkodliwy, czego intuicyjnie nie dostrzegamy - naszym umysłom trudno jest
zrozumieć skomplikowane reakcje (myślimy w sposób liniowy, a reakcje
uzależnione od dawki przebiegają nieliniowo). Nasze liniowe umysły nie
lubią niuansów i redukują informacje do dwójkowego podziału na
„szkodliwe” albo „pomocne”.
Secundo, co jest ich największą słabością, ich perspektywa jest
zewnętrzna i traktują organizm jako całość, pojedynczy byt, podczas gdy
obraz ten można trochę zniuansować.
Z procesem ewolucji wiąże się inna, mocniejsza odmiana antykruchości,
która wykracza poza hormezę - a w zasadzie jest zupełnie inna od hormezy;
to wręcz jej przeciwieństwo. Można ją określić mianem hormezy - z -
silniejszą - reakcją - na - szkodę, jeśli spojrzymy na nią z zewnątrz, a nie od
wewnątrz. Ta inna odmiana antykruchości jest ewolucyjna i działa na
poziomie informacyjnym - geny są informacją. W odróżnieniu od hormezy
jednostka nie wzmacnia się w reakcji na stres, tylko umiera. Zachodzi jednak
transfer korzyści; inne jednostki mogą przetrwać - a te, które przetrwają, są
wyposażone w cechy, które wzmacniają zbiorowość, prowadząc do
modyfikacji określanych zbiorczo w podręcznikach i w dziale nauki we
wtorkowym wydaniu New York Timesa mglistym terminem „ewolucja”.
Zatem antykruchość, o której tu mowa, dotyczy nie tyle słabych z natury
organizmów, co kodu genetycznego, który po sobie zostawią. Ów kod nie
dba szczególnie o dobro jednostki - wręcz przeciwnie, ponieważ niszczy
wiele rzeczy w jej otoczeniu. Robert Trivers wyjaśnił rywalizację między
genem a organizmem w swojej koncepcji samolubnego genu.
Właściwie najbardziej interesującym aspektem ewolucji jest to, że działa
wyłącznie dzięki swojej antykruchości; jest zakochana w stresorach,
przypadkowości, niepewności i nieładzie - chociaż poszczególne organizmy
są stosunkowo kruche, pula genów wykorzystuje wstrząsy, żeby poprawić
swoje dostosowanie.
Ten przykład ukazuje napięcie między naturą a poszczególnymi
organizmami.
Wszystkie żywe lub organiczne byty w naturze żyją przez określony czas,
a później umierają - nawet Matuzalem nie dożył tysiąca lat. Ale to, co
umiera, najpierw się rozmnaża, produkując potomstwo z kodem
genetycznym różnym w pewien sposób od kodu rodzica; ze
zmodyfikowanymi informacjami. Informacja genetyczna Matuzalema jest
wciąż żywa w Damaszku, Jerozolimie i oczywiście na nowojorskim
Brooklynie. Z perspektywy natury organizmy żywe nie wydają się specjalnie
potrzebne, gdy ich zdolności rozrodcze zostaną wyczerpane (poza
szczególnym przypadkiem zwierząt żyjących w grupach, o czym świadczy
instytucja babci w społecznościach ludzi i słoni; bo babcie pomagają
przygotować potomstwo do przejęcia sterów). Natura woli kontynuować grę
na poziomie informacyjnym, na poziomie kodu genetycznego. Zatem
organizmy muszą umierać, żeby natura była antykrucha - natura jest
oportunistyczna, bezlitosna i egoistyczna. Wyobraźcie sobie, w ramach
eksperymentu myślowego, nieśmiertelny organizm, bez wbudowanej daty
ważności. Żeby przetrwać, musiałby być idealnie przygotowany na wszystkie
zdarzenia losowe, jakie mogą wystąpić w danym środowisku; wszystkie
przyszłe nieprzewidziane okoliczności. Tymczasem, jak na złość, zdarzenia
losowe są, no cóż, przypadkowe. Nie ogłaszają swojego nadejścia z
wyprzedzeniem. Nie pozwalają organizmom się przygotować i wprowadzić
odpowiednie modyfikacje, by mogły przetrwać wstrząs. Dla nieśmiertelnego
organizmu preadaptacja w przygotowaniu na wszystkie takie ewentualności
byłaby koniecznością. W momencie zdarzenia losowego jest już za późno.
Organizm powinien być przystosowany na wstrząs albo pożegna się z
życiem. Przekonaliśmy się już, że nasze ciała reagują trochę za mocno w
odpowiedzi na stresory, ale to niewystarczające zabezpieczenie, bo nie
potrafią przewidzieć przyszłości. Umieją przygotować się na następną wojnę,
ale nie umieją jej wygrać. Adaptacja post factum, nawet najszybsza, zawsze
przychodzi za późno.
Żeby spełnić warunki takiej nieśmiertelności, organizmy muszą idealnie
przewidzieć przyszłość - nie wystarczą niemal idealne prognozy.
Tymczasem, pozwalając organizmom przeżyć po jednym życiu, po kolei, i
dokonując modyfikacji pomiędzy kolejnymi pokoleniami, natura nie musi
przewidywać przyszłych warunków. Wystarczy jej bardzo przybliżone
pojęcie, w jakim kierunku zmierza świat. W zasadzie nawet to przybliżone
pojęcie nie jest niezbędne. Każde zdarzenie losowe niesie ze sobą antidotum
w postaci zmian ekosystemu. To tak, jak gdyby natura zmieniała się na
każdym kroku i w każdym momencie modyfikowała swoją strategię.
Przełóżmy to na życie gospodarcze i instytucjonalne. Gdyby natura
rządziła gospodarką, nie zapewniałaby bezustannie wsparcia swoim
ożywionym elementom, żeby żyły wiecznie. Zlikwidowałaby stałe
departamenty do spraw administracji i planowania, które usiłują przechytrzyć
przyszłość, i nie dopuściłaby do tego, żeby kanciarze z Urzędu do spraw
Administracji i Budżetu popełniali błędy wynikające z arogancji poznawczej.
Jeśli potraktujemy historię jako złożony system przypominający naturę,
okaże się, że - podobnie jak natura - historia nie pozwala jednemu imperium
na zawsze zdominować naszej planety, chociaż każde supermocarstwo: od
Babilonu przez Egipt, Persję, Rzym, aż po współczesną Amerykę, wierzyło
w wieczność swojej dominacji i produkowało historyków, którzy
przedstawiali potwierdzające ją teorie. Systemy poddane losowości - i
nieprzewidywalności - budują mechanizm wykraczający poza wytrzymałość,
żeby móc odradzać się z każdym pokoleniem, przy ciągłej zmienności
populacji i gatunków.
Podstawowa zasada zarządzania Czarnymi Łabędziami: natura (i systemy
przypominające naturę) woli różnorodność między organizmami od
różnorodności w obrębie jednego, nieśmiertelnego organizmu, chyba że za
ów nieśmiertelny organizm uznać samą naturę, jak w panteizmie Spinozy i
religiach azjatyckich albo w stoicyzmie Chryzypa lub Epikteta. Jeśli
spotkacie przypadkiem historyka cywilizacji, spróbujcie mu to wyjaśnić.
Przyjrzyjmy się, w jaki sposób ewolucja korzysta z nieprzewidywalności i
zmienności (oczywiście w określonych dawkach). Do pewnego poziomu, im
więcej szumu i zakłóceń w systemie (wyłączając skrajne wstrząsy,
prowadzące do wymarcia gatunku), tym większy wpływ będzie miało
przetrwanie najsilniejszych i przypadkowe mutacje na kształtowanie cech
kolejnego pokolenia. Załóżmy, że jakiś organizm ma dziesięcioro młodych.
W idealnie stabilnym środowisku cała dziesiątka będzie mogła się
rozmnażać. Jednakże jeśli niestabilność środowiska wyeliminuje pięcioro z
nich (najczęściej słabszych od rodzeństwa, któremu udało się przetrwać),
będą się rozmnażać te, których ewolucja uznała (po chwili zastanowienia) za
lepszych. Dzięki temu geny trochę się wzmocnią. Będzie podobnie, jeśli
wśród potomstwa występuje pewna różnorodność wywołana sporadyczną,
przypadkową, spontaniczną mutacją, czymś w rodzaju błędu kopiowania w
kodzie genetycznym - wówczas najlepsi powinni się rozmnażać, podnosząc
poziom dostosowania gatunku. Zatem ewolucja czerpie korzyści z
przypadkowości na dwa różne sposoby: korzysta z przypadkowości mutacji i
przypadkowości środowiska - obie w podobny sposób wywołują zmiany w
cechach przyszłych pokoleń; tych, którym uda się przetrwać.
Nawet jeśli w wyniku jakiegoś skrajnego zdarzenia wyginie cały gatunek,
nie stanie się nic wielkiego, to część gry. Wynika to z procesu ewolucji.
Gatunki, które przetrwają, okażą się najlepiej dostosowane, dlatego zajmą
miejsce dinozaurów - w ewolucji nie chodzi o gatunek, tylko o służbę całej
naturze.
Zauważcie jednak, że ewolucja lubi przypadkowość w pewnych
granicach. Jeśli jakaś katastrofa zniszczy życie na całej planecie, to nawet
najlepiej dostosowani nie przetrwają. Podobnie jest, gdy przypadkowe
mutacje zdarzają się zbyt często: wówczas wzrost dostosowania może się nie
utrwalić, a zdarza się wręcz, że kolejna mutacja odwraca korzystny efekt: jak
stale powtarzam, natura jest antykrucha do pewnego poziomu, choć trzeba
przyznać, że to dość wysoki poziom - może znieść wiele, bardzo wiele
wstrząsów. Gdyby katastrofa jądrowa zlikwidowała większość, ale nie całość
życia na Ziemi, jakiś szczur albo bakteria pojawiłyby się znikąd, być może na
dnie oceanu, i cała historia zaczęłaby się od początku, bez nas i, oczywiście,
bez pracowników Urzędu do spraw Administracji i Budżetu.
Zatem, w pewnym sensie, podczas gdy hormeza opisuje sytuacje, w
których jednostkowe organizmy czerpią korzyści z bezpośredniej szkody,
jakiej doznają, ewolucja ma miejsce wtedy, gdy szkoda uśmierca
jednostkowy organizm, a korzyści zostają przeniesione na inne organizmy -
te, które przetrwały - oraz na przyszłe pokolenia.
Przykładem tego, że rodziny organizmów lubią wyrządzane im szkody,
ponieważ dzięki nim mogą ewoluować (znów - do pewnego stopnia), choć
nie w postaci pojedynczych organizmów, jest zjawisko odporności
antybiotykowej. Im bardziej próbujesz zaszkodzić bakteriom, tym silniejsze
będą te, którym uda się przetrwać - chyba że zdołasz całkowicie je
wyeliminować. To samo dotyczy terapii nowotworów: dość często te
komórki rakowe, które przetrwają toksyczną chemioterapię i radioterapię,
reprodukują się szybciej i zajmują miejsce słabszych komórek.
Organizmy to populacje, a populacje to organizmy
Pomysł, żeby rozpatrywać rzeczy w kategoriach populacji, a nie
jednostek, w którym korzyści całości wynikają ze szkód wyrządzonych
poszczególnym osobnikom, przyszedł mi do głowy pod wpływem analiz
antykruchości Antoine’a Danchina, kiedyś fizyka, a dziś genetyka. Jego
zdaniem analiza powinna uwzględniać to, że organizm nie zawsze jest
odrębny i niezależny: istnieją warstwy i hierarchie. Jeśli patrzysz na
rzeczywistość z perspektywy populacji, musisz wykroczyć poza pojęcia
hormezy i mitrydatyzmu w opisie antykruchości. Dlaczego? Parafrazując
wysuniętą wcześniej tezę: hormeza jest metaforą bezpośredniej
antykruchości, w której organizm odnosi bezpośrednią korzyść z
wyrządzonych mu szkód; w przypadku ewolucji, to, co znajduje się wyżej w
hierarchii niż organizm, czerpie korzyści ze szkód wyrządzonych
organizmowi. Z zewnątrz może się wydawać, że zachodzi hormeza, ale
patrząc od wewnątrz, należy uznać, że w tej grze są wygrani i przegrani.
Jak funkcjonuje ów podział na warstwy? Drzewo ma wiele gałęzi, które
wyglądają jak małe drzewka; te duże gałęzie dzielą się na wiele mniejszych
gałązek, które wyglądają jak jeszcze mniejsze drzewka. To przejaw tak
zwanego samopodobieństwa fraktalnego, zjawiska opisanego przez
matematyka Benoîta Mandelbrota. Rozmaite obiekty cechuje podobna
hierarchia, a my widzimy jedynie wierzchnią warstwę z zewnątrz. Komórka
składa się z populacji cząsteczek międzykomórkowych; z kolei organizm
składa się z populacji komórek, a gatunek - z populacji organizmów.
Mechanizm wzmacniający gatunek funkcjonuje kosztem niektórych
organizmów; z kolei organizm wzmacnia się kosztem niektórych komórek.
Ta sama zależność zachodzi w obie strony - od najwyższego do najniższego
poziomu.
Na przykład, jeśli pijesz trującą substancję w małych dawkach, twój
organizm wraca do zdrowia dzięki ewolucyjnemu (zdaniem Danchina)
mechanizmowi w obrębie twojego organizmu, w którym uszkodzone białka
w komórkach zastępowane są przez silniejsze - i młodsze - odpowiedniki, a
te silniejsze zostają ocalone (lub coś w tym rodzaju). Kiedy się głodzisz,
organizm najpierw poświęca uszkodzone białka i zastępuje je innymi w
procesie zwanym autofagią. To proces czysto ewolucyjny, który selekcjonuje
i zabija najsłabsze ogniwa w imię dobra ogółu. Nie trzeba jednak wierzyć w
jakąś konkretną teorię biologiczną (na przykład o starzejących się białkach i
autofagii), żeby przyjąć do wiadomości generalną ideę, że presja przetrwania
wewnątrz organizmu ma pewien wpływ na ogólną poprawę jego kondycji w
sytuacji zewnętrznego stresu.
DZIĘKUJEMY ZA BŁĘDY
Teraz przejdziemy do błędów, pokazując, jak błędy niektórych ludzi
mogą przynieść korzyści innym.
Zależności między kruchością, błędami i antykruchością można uprościć
w następujący sposób. Kiedy jesteś kruchy, twój stan zależy od tego, czy
wszystko przebiega zgodnie z planem, przy możliwie najmniejszych
odchyleniach od normy - ponieważ odstępstwa od normy przynoszą więcej
szkód niż korzyści. Dlatego kruche systemy muszą przyjąć bardzo
predyktywną postawę, i na odwrót, systemy predyktywne wywołują
kruchość. Jeśli pragniesz odstępstw od normy i nie przejmujesz się
ewentualną dyspersją przyszłych wyników, ponieważ większość będzie dla
ciebie korzystna, to jesteś antykruchy.
Co więcej, element przypadkowości w metodzie prób i błędów nie jest do
końca przypadkowy, jeśli metodę tę stosuje się racjonalnie, traktując błędy
jako źródło informacji. Jeżeli każda próba przynosi ci informacje o tym, co
nie działa, zaczynasz zbliżać się do rozwiązania - więc każda próba staje się
coraz cenniejsza, przypominając raczej wydatek niż błąd. I, oczywiście, po
drodze dokonujesz ważnych odkryć.
Nauka na cudzych błędach
Pamiętajmy jednak, że ten rozdział traktuje o warstwach, jednostkach,
hierarchiach, strukturze fraktalnej i różnicy między interesem jednostki a
interesami jej podjednostek. Często się zdarza, że błędy innych przynoszą
korzyści reszcie - ale, niestety, nie błądzącym. Przekonaliśmy się już, że w
odpowiednim kontekście stresory są informacją. W antykruchych systemach
błędy powinny przynosić więcej korzyści niż szkód. Oczywiście, mam tu na
myśli niektóre błędy, nie wszystkie; te, które nie niszczą systemu, pomagają
zapobiegać większym katastrofom. Inżynier i historyk inżynierii Henry
Petroski uzasadnia to w bardzo elegancki sposób. Gdyby nie słynne
zatonięcie „Titanica”, podczas którego zginęło tak wielu ludzi, nadal
budowalibyśmy coraz większe transatlantyki, a następna katastrofa byłaby
jeszcze tragiczniejsza. Zatem ofiary zostały poświęcone dla dobra ogółu;
dzięki nim bez wątpienia ludzkość uratowała więcej osób, niż straciła.
Historia „Titanica” obrazuje różnicę między korzyścią systemu a stratą jego
poszczególnych części.
To samo dotyczy awarii w Fukushimie: można spokojnie założyć, że
zwróciła nam uwagę na problem z reaktorami jądrowymi (i niskim
prawdopodobieństwem), zapobiegając tym samym poważniejszym
katastrofom. (Zauważcie, że już wtedy widać było wyraźnie wady metody
naiwnego stress testingu i ufności w modele ryzyka, ale, podobnie jak w
przypadku kryzysu ekonomicznego, nikogo to nie interesowało).
Każda katastrofa lotnicza zwiększa nasze bezpieczeństwo, koryguje
system i czyni kolejny lot bezpieczniejszym - ci, którzy giną, przyczyniają się
do poprawy bezpieczeństwa pozostałych. Lot Swissairu nr 111, lot TWA nr
800 i lot Air France nr 447 pozwoliły usprawnić system. Jednakże te systemy
uczą się dlatego, że są antykruche i zaprojektowane w taki sposób, żeby
czerpać korzyści z niewielkich błędów; tego samego nie można powiedzieć o
kryzysach ekonomicznych, ponieważ system ekonomiczny nie jest
antykruchy w swojej obecnej postaci. Dlaczego? Każdego roku odbywają się
setki tysięcy lotów, a katastrofa jednego z nich nie wpływa na pozostałe,
dlatego błędy mają ograniczony zasięg i niosą ważne informacje - tymczasem
systemy ekonomiczne funkcjonują jako jedność: błędy rozprzestrzeniają się i
nakładają na siebie.
Powtarzam jeszcze raz, mowa o błędach konkretnych, a nie ogólnych, a
więc o błędach niewielkich, a nie poważnych i śmiertelnych. To odróżnia
dobre i złe systemy. Dobre systemy, na przykład linie lotnicze, są
przygotowane na niewielkie, niezależne od siebie błędy - a w rezultacie są to
błędy o korelacji ujemnej, ponieważ dzisiejsze pomyłki obniżają
prawdopodobieństwo wystąpienia pomyłek w przyszłości. To jeden ze
sposobów na wykazanie, jak jedno środowisko może być antykruche
(lotnictwo), a inne kruche (współczesne życie ekonomiczne, połączone
współzależnościami na zasadzie: ziemia jest płaska).
Jeśli każda katastrofa lotnicza zmniejsza prawdopodobieństwo kolejnej,
to każdy upadek banku zwiększa prawdopodobieństwo upadku kolejnej
instytucji. Musimy wyeliminować błędy drugiego rodzaju - te zaraźliwe -
budując idealny system społeczno-ekonomiczny. Odwołajmy się raz jeszcze
do matki natury.
To, co naturalne, powstało dzięki szeregowi niesystemowych błędów:
niewłaściwa postawa przy dźwiganiu ciężarów przekłada się na niewielkie
kontuzje, które pomagają mi następnym razem, bo próbuję uniknąć bólu - w
końcu temu właśnie służy ból. Lamparty, które poruszają się z naturalną
gracją, nie mają trenerów osobistych instruujących je, jak „właściwie” wnieść
jelenia na drzewo. Ludzkie rady mogą się sprawdzać w przypadku
sztucznych sportów, takich jak tenis, kręgle czy strzelectwo, ale nie mają
zastosowania do naturalnych ruchów.
Niektóre branże kochają własne błędy. Towarzystwa reasekuracji, które
koncentrują się na ubezpieczaniu różnego rodzaju ryzyka katastroficznego (i
w których towarzystwa ubezpieczeniowe „reasekurują” tego typu
niedywersyfikowalne ryzyko), potrafią świetnie sobie radzić, gdy dotknie je
klęska albo nastąpi jakieś rzadkie zdarzenie. Jeśli uda im się przetrwać i są na
to przygotowane (a niewielu udaje się opracować plan na taką ewentualność),
nadrabiają straty, podnosząc niewspółmiernie składki ubezpieczeniowe - a
klienci reagują przesadnie i dopłacają za ubezpieczenie. Towarzystwa
twierdzą, że nie mają pojęcia, jaka powinna być uczciwa wartość, czyli
właściwa wycena reasekuracji, ale wiedzą z całą pewnością, że w okresach
napięcia jest zawyżona, co w dłuższej perspektywie pozwala im nieźle
zarobić. Przetrwają błędy, jeśli tylko utrzymają je na niewysokim poziomie.
Jak zostać Matką Teresą
Zmienność wywołuje błędy i uruchamia mechanizmy przystosowania;
dzięki niej dowiadujesz się też, kim są twoi przyjaciele. Informacji dostarczą
ci zarówno twoje porażki, jak i sukcesy. Jednak, i to jest jedna z dobrych
stron życia, czasami dowiadujesz się czegoś o charakterze człowieka dopiero
wtedy, kiedy go zranisz błędem, za który jesteś odpowiedzialny wyłącznie ty
sam - byłem zdumiony wielkodusznością niektórych ludzi, którzy wybaczyli
mi moje błędy. I, oczywiście, uczysz się na błędach innych. Możesz się nigdy
nie dowiedzieć, z kim masz do czynienia, dopóki dana osoba nie stanie przed
szansą złamania zasad moralnych lub etycznych. Pamiętam koleżankę z klasy
z liceum, na pozór miłą i uczciwą dziewczynę, która należała do mojej grupy
znajomych, antymaterialistycznych utopistów. Dowiedziałem się, że wbrew
moim oczekiwaniom (i swojemu niewinnemu wyglądowi) nie wyrosła na
Matkę Teresę ani Różę Luksemburg - zamiast tego rzuciła pierwszego
(bogatego) męża dla innego, bogatszego mężczyzny, którego z kolei
zostawiła, gdy popadł w kłopoty finansowe, dla następnego, jeszcze
bogatszego i bardziej wpływowego (i hojnego) kochanka. W środowisku
wolnym od przemocy uznałbym ją za utopistkę i świętą (ona sama pewnie też
by tak o sobie myślała). Niektórzy członkowie społeczeństwa - ci, którzy się
z nią nie ożenili - otrzymali cenne informacje, podczas gdy inni, jej ofiary, za
to zapłacili.
Co więcej, za nieudacznika uważam tego, kto, popełniwszy błąd, nie
dokonuje introspekcji, nie wykorzystuje tej pomyłki, tylko czuje wstyd;
przyjmuje pozycję obronną, zamiast docenić nowo zdobyte informacje; kto
próbuje wyjaśnić, dlaczego popełnił błąd, zamiast zostawić go za sobą. Tacy
ludzie często postrzegają samych siebie jako „ofiary” jakiejś szerszej intrygi,
złego szefa albo kiepskiej pogody.
Na koniec jeszcze jedna myśl. Ten, kto nigdy nie zgrzeszył, jest mniej
wiarygodny niż ten, kto zgrzeszył tylko raz. A człowiek, który popełnił
mnóstwo błędów - ale nigdy dwa razy tego samego - jest bardziej
wiarygodny niż człowiek, który nigdy żadnego nie popełnił.
DLACZEGO GRUPA NIENAWIDZI JEDNOSTKI
Przekonaliśmy się już, że antykruchość na polu biologii działa dzięki
warstwom. Ta rywalizacja między suborganizmami przyczynia się do
ewolucji: komórki naszego ciała konkurują ze sobą; w komórkach konkurują
ze sobą białka, i tak w całym systemie. Przełóżmy ten mechanizm na grunt
ludzkich przedsięwzięć. Takie same warstwy występują w gospodarce:
jednostki, rzemieślnicy, małe firmy, działy w korporacjach, korporacje,
gałęzie przemysłu, gospodarka regionalna, i wreszcie, na samym szczycie,
gospodarka jako całość - a podział ten może być jeszcze dokładniejszy, z
większą liczbą warstw.
Żeby gospodarka była antykrucha i podlegała procesowi zwanemu
ewolucją, każda pojedyncza firma z konieczności musi być krucha, narażona
na porażkę - w procesie ewolucji organizmy (albo ich geny) muszą umierać,
kiedy w ich miejsce pojawią się nowe, żeby system mógł się wzmacniać albo
żeby uniknąć reprodukcji elementów, które są słabsze od innych. I,
odpowiednio, antykruchość wyższego poziomu może wymagać kruchości - i
poświęcenia - poziomu niższego. Za każdym razem, kiedy używasz ekspresu
do kawy, żeby zrobić sobie poranne cappuccino, korzystasz z porażki - i
kruchości - przedsiębiorcy, który poległ. Poległ, żeby do twojej kuchni mógł
trafić lepszy produkt.
Innym przykładem są społeczeństwa tradycyjne. W nich też występuje
podobna stratyfikacja: jednostki, najbliższa rodzina, rodzina
wielopokoleniowa, plemię, ludzie posługujący się tym samym dialektem,
wspólnoty etniczne, grupy.
Chociaż poświęcenie wydaje się oczywistą strategią w koloniach
mrówek, jestem pewny, że pojedynczy biznesmeni nie wykazują szczególnej
chęci, żeby popełnić harakiri dla dobra całej gospodarki; z tego powodu
starają się osiągnąć antykruchość albo przynajmniej jakiś poziom odporności.
Niekoniecznie odpowiada to interesom zbiorowości, czyli gospodarki.
Istnieje zatem problem, w którym interes sumy (czyli zbiorowości) różni się
od interesu każdej z jego części - bo w zasadzie zbiorowość chce zaszkodzić
swoim elementom.
To nieprzyjemna konstatacja, że bezlitosność jest motorem rozwoju. Jak
rozwiązać ten problem? Niestety, nie istnieje rozstrzygnięcie, które
zadowoliłoby każdego - ale można złagodzić krzywdy wyrządzane
najsłabszym. Sprawa jest poważniejsza, niż mogłoby się wydawać. Ludzie
idą na studia biznesowe, żeby się nauczyć, jak prosperować i przetrwać na
rynku - ale gospodarka jako całość nie chce, żeby przetrwali, tylko żeby
podejmowali całe mnóstwo nierozważnych kroków, ślepo wierząc w swój
sukces. Ich branże rozwijają się od porażki do porażki. Systemy naturalne i
zbliżone do naturalnych chcą, żeby pojedyncze podmioty gospodarcze
wykazywały nadmierną pewność siebie, czyli przeszacowywały
prawdopodobieństwo sukcesu i nie doszacowywały prawdopodobieństwa
porażki swoich firm, pod warunkiem, że ich porażka nie wpłynie na innych.
Innymi słowy, chcą, żeby nadmierna pewność siebie występowała lokalnie,
ale nie globalnie.
Wiemy już, że branża restauracyjna zawdzięcza swoją fantastyczną
wydajność właśnie temu, że kruche restauracje co chwilę bankrutują, a
przedsiębiorcy ignorują tę możliwość, przekonani, że im się uda. Innymi
słowy, pewien rodzaj lekkomyślnego, a nawet samobójczego ryzykanctwa
jest zdrowy dla gospodarki - pod warunkiem, że nie wszyscy ludzie
podejmują to samo ryzyko, a ponadto ma ono wymiar niewielki i lokalny.
Jak się przekonamy dalej, zakłócając ten model swoimi interwencjami,
rządy zazwyczaj faworyzują określoną grupę firm, na tyle dużych, że trzeba
je uratować, żeby uniknąć rozprzestrzenienia się negatywnych skutków na
inne przedsiębiorstwa. To przeciwieństwo zdrowego podejmowania ryzyka;
w ten sposób kruchość zostaje przeniesiona ze zbiorowości na
niedostosowanych. Ludziom trudno zrozumieć, że rozwiązaniem byłoby
stworzenie systemu, w którym niczyja porażka nie pociągnęłaby za sobą
następnych - ponieważ nieustanne niepowodzenia pozwalają utrzymać
system.
TO, CO MNIE NIE ZABIJE, ZABIJE INNYCH
Czas obalić pewien mit. Jako orędownik antykruchości muszę przestrzec
czytelników przed złudzeniem, że antykruchość występuje tam, gdzie
naprawdę jej nie ma. Możemy mylnie wziąć antykruchość systemu za
antykruchość jednostki, kiedy w rzeczywistości istnieje ona kosztem
jednostki (różnica między hormezą a selekcją).
Łatwo uznać, że słynne powiedzenie Nietzschego: co mnie nie zabije, to
mnie wzmocni, dotyczy mitrydatyzmu albo hormezy. Możliwe, że dotyczy
jednego z tych procesów, ale równie dobrze może oznaczać, że to, co mnie
nie zabiło, nie wzmocniło mnie, ale ocalałem, bo jestem silniejszy od innych;
za to zabiło innych i teraz populacja jest silniejsza, ponieważ słabsi zostali
wyeliminowani. Innymi słowy, zdałem egzamin końcowy. Omówiłem ten
problem we wcześniejszych tekstach o fałszywym złudzeniu przyczynowości
- na przykładzie artykułu prasowego, w którym napisano, że nowych
członków mafii, byłych radzieckich zesłańców, „zahartował pobyt w gułagu”
(radzieckim obozie pracy przymusowej). Najsłabsi umierali w gułagu, stąd
pojawiało się wrażenie, że wychodzący na wolność są silniejsi. Czasem
patrzymy na ludzi, którzy przetrwali jakąś próbę, i uznajemy, że skoro
populacja ocalałych jest silniejsza od pierwotnej, to owa próba wyszła im na
dobre. Innymi słowy, próbą może być po prostu koszmarny egzamin, w
którym polegną ci, co nie zdali. Tymczasem w rzeczywistości możemy
obserwować jedynie transfer kruchości (a raczej antykruchości) od jednostki
do systemu, o czym pisałem wcześniej. Ujmę to jeszcze inaczej. Kohorta,
która przetrwała, jest wyraźnie silniejsza niż kohorta pierwotna - ale tego
samego nie można powiedzieć o jednostkach, ponieważ najsłabsze zginęły.
Ktoś musiał zapłacić cenę za wzmocnienie systemu.
Ja i my
Owo wyraźne napięcie między interesami jednostki a interesem
zbiorowości jest nowym zjawiskiem w historii świata: w przeszłości
jednostkom nie przypisywano niemal żadnego znaczenia. Poświęcenie dla
grupy to działanie heroiczne: służy całemu plemieniu, ale szkodzi tym, którzy
giną w gorączce wojny. Ów heroiczny odruch, żeby poświęcić interes
jednostki dla dobra grupy, przybrał zaskakującą formę w przypadku
zamachowców-samobójców. Ci przedśmiertni terroryści wprowadzają się w
stan przypominający ekstatyczny trans, w którym intensywne emocje
pozwalają im zobojętnieć na własną śmiertelność. Błędne jest przekonanie,
że zamachowcy-samobójcy kierują się obietnicą nagrody w postaci jakiegoś
islamskiego raju, w którym czekają na nich dziewice i inne rozrywki. Jak
zauważył antropolog Scott Atran, pierwsi zamachowcy-samobójcy na
Bliskim Wschodzie byli rewolucjonistami wywodzącymi się ze środowisk
grecko-prawosławnych - czyli z mojego plemienia - a nie islamskich.
Mamy w sobie pewnego rodzaju przełącznik, który zabija w nas
indywidualizm na rzecz poczucia zbiorowości, które sprawia, że ludzie
oddają się grupowym tańcom, masowym protestom albo wojnie. W takich
chwilach nasze uczucia stają się uczuciami stada. Stajemy się częścią czegoś,
co Elias Canetti nazywa rytmicznym i pulsującym tłumem. Innego rodzaju
doświadczenia zbiorowego możemy doznać podczas zamieszek ulicznych,
kiedy strach przed władzą znika pod wpływem grupowych emocji.
Spróbujmy teraz uogólnić te spostrzeżenia. Patrząc na świat z pewnego
dystansu, widzę absolutne napięcie między człowiekiem a naturą - napięcie
dotyczące wymiany kruchości. Zobaczyliśmy już, że natura chce przetrwać
jako całość - niekoniecznie w postaci każdego gatunku - a każdy gatunek
chce, żeby jego osobniki były kruche (szczególnie po tym, jak się rozmnożą),
żeby mógł w nim zajść ewolucyjny proces doboru. Zobaczyliśmy, dlaczego
transfer kruchości od jednostek do gatunku jest konieczny dla jego
przetrwania: gatunki są potencjalnie antykruche, przy założeniu, że DNA to
informacje, ale członkowie gatunku są zniszczalni, dlatego można ich
poświęcić; w rzeczywistości zostali zaprojektowani w taki sposób, żeby
poświęcić się dla dobra zbiorowości.
Antykruchość śmantykruchość. Część przedstawianych idei dostosowania
i doboru wywołuje we mnie dyskomfort, przez co trudno mi pisać niektóre
fragmenty - nienawidzę bezwzględności procesu selekcji, nieugiętej
nielojalności matki natury. Nienawidzę idei rozwoju dzięki krzywdzie
innych. Jako humanista opowiadam się przeciw antykruchości systemów
kosztem jednostek, ponieważ w tym toku rozumowania pojedynczy człowiek
przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Ogromną zasługą oświecenia było wysunięcie na pierwszy plan jednostki,
jej praw, jej wolności, jej niezależności, jej „dążenia do szczęścia”
(cokolwiek to oznacza), a przede wszystkim - jej prywatności. Wprawdzie
oświecenie odrzucało antykruchość, ale cała epoka i systemy polityczne,
które się z niej wyłoniły, wyzwoliły nas (do pewnego stopnia) od
utrzymującej się przez wieki dominacji społeczeństwa, plemienia i rodziny.
W kulturach tradycyjnych podstawową jednostką jest zbiorowość;
zachowanie konkretnych jej członków bywa postrzegane jako szkodliwe dla
ogółu - honor rodziny zostaje splamiony, jeśli córka zajdzie w ciążę lub też
członek rodziny dopuści się poważnych oszustw finansowych i założy
piramidę finansową albo, co gorsza, wykłada na uniwersytecie tak
szarlatański przedmiot jak ekonomia. Takie podejście nie zniknęło z epoką
oświecenia. Jeszcze pod koniec XIX i na początku XX wieku zdarzało się na
przykład, że w wiejskich regionach Francji ludzie byli gotowi poświęcić
oszczędności całego życia, żeby spłacić długi jakiegoś dalekiego krewnego
(co nazywano passer l’éponge, w dosłownym tłumaczeniu: starcie należności
gąbką z tablicy), i w ten sposób ocalić honor i dobre imię całej rodziny.
Uważano to za obowiązek. (Przyznaję, że sam zrobiłem coś w tym rodzaju w
XXI wieku!).
Najwyraźniej system musi istnieć, żeby jednostka mogła przetrwać.
Trzeba zatem zachować ostrożność, wynosząc interesy jednych ponad interes
innych, trzeba pamiętać o współzależności i złożoności.
W cosa nostrze, mafii sycylijskiej, określenie „człowiek honoru” (uomo
d’onore) sugeruje, że jeśli dana osoba wpadnie w ręce policji, będzie milczeć
i nie doniesie na swoich przyjaciół, niezależne od korzyści, jakie mogłoby jej
to przynieść, oraz że dożywotni wyrok więzienia jest lepszy od ugody, która
zaszkodziłaby innym członkom mafii. Plemię (cosa nostra) jest ważniejsze od
jednostki. A do upadku mafii doprowadziło nowe pokolenie mafiosów,
gotowych wejść w układ z prokuraturą. (Zauważ, że „honor” w mafii
ogranicza się do tego rodzaju solidarności grupowej - w innych
okolicznościach jej członkowie kłamią i nie zachowują się honorowo w
najmniejszym stopniu. Poza tym zabijają ludzi, zachodząc ich od tyłu, co w
krajach wschodniej części basenu Morza Śródziemnego uważane jest za
najczystszą formę tchórzostwa).
Na tej samej zasadzie my, ludzie, musimy być egocentryczni kosztem
innych gatunków, choć może to grozić kruchością ekosystemu, jeśli taka
strategia zapewnia nam przetrwanie. Nasze interesy - jako rasy ludzkiej - są
ważniejsze od interesów natury; możemy zaakceptować pewną
niewydolność, pewną kruchość, żeby chronić jednostki, chociaż wyrządzając
zbyt wielkie szkody środowisku naturalnemu, ostatecznie możemy
zaszkodzić sobie samym.
Rozumiemy już, że konieczny jest pewien kompromis między interesami
zbiorowości a interesami jednostki. Gospodarka nie może przetrwać, jeśli nie
poświęci poszczególnych jednostek; ich ochrona jest szkodliwa, a
ograniczanie sił ewolucji w imię korzyści jednostek wydaje się zbędne.
Możemy jednak ustrzec je przed śmiercią głodową, zapewnić im pewnego
rodzaju zabezpieczenie społeczne. I traktować je z szacunkiem. A nawet
lepiej, o czym zaraz się przekonamy.
Narodowy Dzień Przedsiębiorcy
Wprawdzie jako utopista (w rzeczy samej) jestem zdegustowany
własnymi wnioskami, ale myślę, że wciąż istnieje dla nas jakaś nadzieja.
Szacunek, jaki wzbudzają heroiczne zachowania, jest pewną formą
rekompensaty ze strony społeczeństwa dla tych, którzy podejmują ryzyko dla
innych. A przedsiębiorczość to ryzykowna, heroiczna działalność, niezbędna
dla rozwoju i przetrwania gospodarki. Jest również z konieczności zbiorowa
z przyczyn epistemologicznych - przyczynia się do podniesienia poziomu
wiedzy. Ktoś, komu się nie udało niczego osiągnąć, dostarcza innym wiedzę,
najbardziej rzetelną wiedzę, o braku sukcesu (o tym, jaka strategia nie działa)
- ale nie zyskuje za to żadnego, albo niemal żadnego, uznania. Stanowi
centralny element w procesie, w którym nagrody trafiają do innych, a co
gorsza, on sam nie cieszy się szacunkiem. Okazuję niewdzięczność
człowiekowi, który, wiedziony nadmierną pewnością siebie, otworzył
restaurację, po czym musiał ją zamknąć - rozkoszuję się pysznym posiłkiem,
podczas gdy on prawdopodobnie żywi się tuńczykiem z puszki.
Żeby się rozwijać, nowoczesne społeczeństwo powinno traktować
zrujnowanych przedsiębiorców z taką samą czcią jak poległych żołnierzy -
być może z mniejszymi honorami, ale z dokładnie tych samych powodów
(przedsiębiorca wciąż żyje, choć zapewne boryka się z załamaniem
psychicznym i stygmatyzacją społeczną, szczególnie jeśli mieszka w
Japonii). Żaden żołnierz, ani żywy, ani martwy, nie okryje się hańbą (chyba
że okazał tchórzostwo), podobnie jak żaden przedsiębiorca czy badacz
naukowy; natomiast żaden gaduła, domorosły filozof, komentator,
konsultant, lobbysta czy profesor uczelni biznesowej nie okryje się chwałą,
jeśli nie podejmuje osobistego ryzyka. (Przykro mi).
Psychologowie uznają „nadmierną pewność siebie” za chorobę, przez
którą ludzie decydują się na ryzyko, zaślepieni wiarą w swój sukces. Istnieje
jednak różnica między łagodnym, heroicznym podejmowaniem ryzyka
korzystnego dla innych w systemach antykruchych a agresywniejszym,
współczesnym typem ryzykowania, kojarzonym z negatywnymi Czarnymi
Łabędziami, na przykład nadmierną pewnością siebie „naukowców”
kalkulujących ryzyko potencjalnych szkód, jakie może wyrządzić reaktor w
Fukushimie. W tym pierwszym przypadku nadmierna pewność siebie to
cecha pożądana, a nie powód do przepisania leków.
Porównajmy przedsiębiorców do skąpych menedżerów firm, którzy
wspinają się po szczeblach hierarchii, sporadycznie napotykając realne
przeszkody. Ich kohorta rzadko jest narażona na ryzyko.
To, co Erazm z Rotteradmu nazywał ingratitudo vulgi, niewdzięcznością
mas, rośnie w dobie globalizacji i Internetu. Moim marzeniem - i
rozwiązaniem tej sytuacji - byłoby ustanowienie Narodowego Dnia
Przedsiębiorcy z następującym przekazem:
Większość z was poniesie porażkę, straci majątek i szacunek, ale jesteśmy
wam wdzięczni za ryzyko, jakie podejmujecie, i wasze poświęcenie dla
rozwoju gospodarczego planety oraz wydźwignięcia innych z biedy. To wy
jesteście źródłem naszej antykruchości. Naród wam dziękuje.

Księga II
Nowoczesność i odrzucenie antykruchości
Podobnie jak albatros z melancholijnego wiersza Baudelaire’a to, co
zostało stworzone, by latać, kiepsko sobie radzi uwięzione na ziemi, skazane
na dreptanie w miejscu. I dobrze się składa, że zmienność [ang. volatility -
przyp. tłum.] pochodzi od łacińskiego słowa volare, które oznacza: latać.
Pozbawiając systemy polityczne (i nie tylko) zmienności, szkodzimy im i
wywołujemy w efekcie większą zmienność rodzaju kaskadowego.
W Księdze II zajmiemy się kruchością, która wynika z odrzucenia
hormezy, naturalnej antykruchości organizmów. Pokażę, jak mimo
najlepszych chęci szkodzimy systemom, gdy zabawiamy się w dyrygentów.
Kruszymy systemy społeczne i gospodarcze, odmawiając im stresorów i
przypadkowości, kładąc je do prokrustowego łoża ciepłej i wygodnej - lecz w
ostatecznym rozrachunku szkodliwej - nowoczesności.
W greckiej mitologii Prokrust był właścicielem gospody. Żeby goście
zmieścili się w jego łożu, zbyt wysokim ucinał kończyny, a niskich
odpowiednio rozciągał. Dzięki temu posłanie idealnie pasowało do każdego
przybysza.
Jak przekonaliśmy się w Rozdziale 3, traktując organizm jak prostą
maszynę, stosujemy pewne uproszczenie, przybliżenie albo redukcję, które
przypominają ideę prokrustowego łoża. Często robimy to z
najszlachetniejszych pobudek, próbując za wszelką cenę naprawić sytuację,
ale w rezultacie pogarszamy ją jeszcze bardziej przez swój strach przed
przypadkowością i zamiłowanie do wygody.
Księga II omawia również rywalizację człowieka z siłami natury i głód
zmienności w niektórych antykruchych systemach oraz ukazuje, jak
narażamy (między innymi) nasze systemy społeczne i polityczne na Czarne
Łabędzie, kiedy pozbawiamy je zmienności.
Rozdział 5
Lewantyńskie targowisko i biurowiec
Czerwoni i biali jadą do Zurychu - Wojna nie jest więzieniem - Myślał
indyk o niedzieli - Pamiętaj, jesteśmy w Ekstremistanie
DWA TYPY ZAWODÓW
Oto losy Ioannisa (Johna) i Georgiosa (George’a), dwóch identycznych
braci bliźniaków, którzy przyszli na świat na Cyprze (jeden i drugi), a
obecnie mieszkają w granicach Wielkiego Londynu. John od 25 lat pracuje
jako urzędnik w dziale kadr dużego banku i zajmuje się relokacją
pracowników na całym świecie. George jest taksówkarzem.
Dochody Johna są całkowicie przewidywalne (tak mu się przynajmniej
wydaje), dostaje pakiet świadczeń socjalnych, co roku ma cztery tygodnie
urlopu, a na dwudziestopięciolecie pracy przysługuje mu złoty zegarek. Co
miesiąc na jego konto w lokalnym oddziale banku NatWest trafia 3082 funty.
Część przeznacza na spłatę kredytu hipotecznego na swój dom w zachodniej
części Londynu, opłaty i zapas sera feta, a resztę odkłada. W sobotnie
poranki, kiedy większość ludzi ociąga się ze wstawaniem z łóżka, John
zwykle budzi się zadowolony, powtarzając, że życie jest piękne. Tak dzieje
się do czasu kryzysu bankowego, kiedy okazuje się, że jego stanowisko w
banku staje się zbędne. Bezrobocie będzie miało dla niego poważne
konsekwencje. Jako ekspert w dziedzinie kadr widział niejedną już implozję
długiej kariery, której ofiary, zwolnione po pięćdziesiątym roku życia, nigdy
nie stanęły na nogi.
George, który mieszka przy tej samej ulicy co jego brat, jeździ czarną
taksówką - znaczy to, że ma licencję taksówkarza. Żeby ją zdobyć, przez trzy
lata rozwijał swoje płaty czołowe, zapamiętując ulice i plany podróży na
całym obszarze Wielkiego Londynu. Teraz może zabierać klientów z ulicy.
Jego dochody bywają bardzo różne. W dobre dni zarabia kilkaset funtów, z
kolei w gorsze nie wystarcza mu nawet na pokrycie kosztów, ale rok do roku
ma podobne wyniki co brat. Do dziś w swojej dwudziestopięcioletniej
karierze miał tylko jeden dzień bez żadnego kursu. Z powodu zmienności
dochodów stale zazdrości bratu bezpieczeństwa jego zatrudnienia - ale w
rzeczywistości owo bezpieczeństwo to tylko złudzenie. To właśnie George
jest w lepszej sytuacji. Oto główne złudzenie naszego życia: przekonanie, że
przypadkowość jest ryzykowna, że to coś złego - i że ograniczając
przypadkowość, wyeliminujemy ją całkowicie.
Rzemieślnicy, na przykład taksówkarze, prostytutki (bardzo, bardzo stary
zawód), cieśle, hydraulicy, krawcy i dentyści, osiągają zmienne dochody, ale
są raczej odporni na niewielkiego zawodowego Czarnego Łabędzia, który
całkowicie pozbawiłby ich dochodów. Ich ryzyko jest widoczne. Inaczej jest
w przypadku pracowników, którzy nie doświadczają żadnej zmienności.
Wystarczy jeden zaskakujący telefon z działu kadr, żeby ich dochód zmalał
do zera. Ryzyko tych pracowników jest ukryte.
Dzięki zmienności pewne zawody zyskują jakąś dozę antykruchości:
niewielkie wahania zmuszają ludzi, którzy je wykonują, do nieustannej
adaptacji i wprowadzania modyfikacji na podstawie wskazówek
dostarczanych przez otoczenie; można powiedzieć, że stale odczuwają presję,
która każe im się dostosowywać. Pamiętajmy, że stresory są informacją;
przedstawiciele takich zawodów ciągle napotykają stresory, więc dokonują
zmian, które wychodzą im na dobre. Dodatkowo są otwarci na dary od losu i
przyjemne niespodzianki, darmowe opcje - co jest charakterystyczną cechą
antykruchości, o czym przekonamy się w Księdze IV. George jest
przygotowany na to, że od czasu do czasu dostanie jakieś wariackie zlecenie,
które może odrzucić, na przykład jak wtedy, gdy po wybuchu wulkanu na
Islandii, kiedy Wielka Brytania zawiesiła ruch lotniczy, bogata starsza pani
poprosiła go, żeby ją zawiózł na wesele na południu Francji - droga w obie
strony liczyła prawie 3220 kilometrów. Podobnie w przypadku prostytutki
istnieje pewne niewielkie prawdopodobieństwo, że zadurzy się w niej jakiś
bogaty klient, który podaruje jej bardzo drogi diament albo poprosi, żeby
została jego żoną na pewien - krótki zresztą - czas poprzedzający jej
wdowieństwo.
Poza tym George może pracować do ostatniego tchu (wielu ludzi
prowadzi taksówki jeszcze po osiemdziesiątce, głównie dla zabicia czasu),
ponieważ jest swoim własnym szefem. Z kolei jego brat wydaje się zupełnie
niezatrudnialny po pięćdziesiątce.
Różnica między tymi dwoma zmiennościami dochodów dotyczy również
systemów politycznych i - jak przekonamy się w kolejnych dwóch
rozdziałach - niemal wszystkich aspektów życia. Ograniczanie przez
człowieka przypadkowości sprawia, że wytwarza się coś na pozór dochodu
Johna: stabilnego, spokojnego, ale kruchego. Taki dochód jest bardziej
narażony na poważne wstrząsy, które mogą zredukować go do zera (plus
wysokość świadczenia dla bezrobotnych w przypadku mieszkańców państw
opiekuńczych). Naturalna przypadkowość wyraża się raczej w dochodzie
George’a: potężne wstrząsy odgrywają tu mniejszą rolę, ale zmienność
występuje codziennie. Ponadto tego rodzaju zmienność pomaga usprawnić
system (stąd mowa o antykruchości). Tydzień spadających dochodów jest dla
taksówkarza lub prostytutki informacją o otoczeniu - sugeruje, że trzeba
poszukać klientów w innej dzielnicy; po mniej więcej miesiącu bez
dochodów zaczną się doszkalać.
Co więcej, dla osoby samozatrudnionej niewielki (niekatastrofalny) błąd
stanowi cenną informację, która wpływa na jego proces adaptacyjny; dla
pracownika takiego jak John błąd to coś, co trafia do jego akt prowadzonych
przez dział kadr. Yogi Berra powiedział kiedyś: „popełniliśmy zły błąd” - w
przypadku Johna wszystkie błędy są złe. Natura kocha małe błędy (bez nich
niemożliwa jest wariancja genetyczna), ludzie nie - więc jeśli opierasz się
wyłącznie na ludzkich opiniach, przyjmujesz podejście, które jest niechętne
antykruchości.
Dlatego niestety my, ludzie, obawiamy się zmienności drugiego typu i
naiwnie nadkruszamy systemy - albo zapobiegamy ich antykruchości -
usiłując je chronić. Innymi słowy, unikając niewielkich błędów, sprawiamy,
że większe stają się poważniejsze. Warto to sobie powtarzać w każdej
sytuacji.
Model scentralizowanego państwa przypomina dochód Johna; model
miasta-państwa - dochód George’a. John ma jednego dużego pracodawcę,
George wielu mniejszych - więc może wybrać tych, którzy najbardziej mu
odpowiadają, i w dowolnym momencie dysponuje „większą liczbą opcji”.
Jeden z nich ma złudzenie stabilizacji, ale jest kruchy; drugi ma złudzenie
zmienności, ale jest wytrzymały, a nawet antykruchy.
Im większa zmienność występuje w danym systemie, tym mniej narażony
jest on na Czarne Łabędzie. Przyjrzyjmy się teraz, jak przekłada się to na
systemy polityczne na przykładzie Szwajcarii.
Lenin w Zurychu
Jakiś czas temu siedziałem w kawiarni przerobionej na elegancką
restaurację w Zurychu i wczytywałem się w potwornie drogie menu, w
którym ceny były przynajmniej trzy razy wyższe niż w lokalu podobnej
jakości w Stanach Zjednoczonych. Niedawny kryzys światowy jeszcze
bardziej wzmocnił status Szwajcarii jako bezpiecznej przystani, przez co jej
waluta ogromnie się umocniła. Szwajcaria jest najbardziej antykruchym
miejscem na Ziemi, ponieważ korzysta ze wstrząsów, które ogarniają resztę
świata. Mój przyjaciel, który jest pisarzem, powiedział mi, że Lenin, gdy
mieszkał w tym mieście, zwykł grywać w szachy z dadaistycznym poetą
Tristanem Tzarą w tej właśnie kawiarence. Owszem, rosyjski rewolucjonista
Władimir Iljicz Uljanow, który później zasłynął jako Lenin, spędził trochę
czasu w Szwajcarii, pracując nad swoim projektem wielkiego, zarządzanego
odgórnie modernistycznego państwa i największego ludzkiego eksperymentu
w zakresie scentralizowanej kontroli państwowej. Uderzyło mnie, że bywał
tu Lenin, bo kilka dni wcześniej uczestniczyłem w konferencji w Montreux
nad Jeziorem Genewskim, w hotelu, w którym Vladimir Nabokov, rosyjski
arystokrata i emigrant, a przy tym ofiara Lenina, spędził ostatnich
kilkadziesiąt lat życia.
Wydało mi się interesujące, że Konfederacja Szwajcarska była ostoją i
dla czerwonych, i dla białych, zarówno dla bolszewików, jak i dla
arystokratów, których wypędzono z kraju. W najważniejszych miastach,
takich jak Zurych, Genewa czy Lozanna, zostały do dziś ślady po
uciekinierach politycznych, którzy szukali tam schronienia: rozmaitych
emigrantach - od irańskiej rodziny królewskiej, usuniętej z kraju przez
islamistów, aż po najnowszego afrykańskiego magnata, który realizuje „plan
B”. Nawet Wolter przez jakiś czas ukrywał się w Ferney na przedmieściach
Genewy, niedaleko granicy z Francją (jeszcze zanim Genewa dołączyła do
konfederacji). Wolter, kryty na każdą okoliczność złośliwiec, zmykał do
Ferney po tym, jak obraził króla Francji, kościół katolicki albo jakąś inną
władzę - mało kto wie, że miał również finansowe powody, żeby szukać tam
schronienia. Do wszystkiego doszedł własną pracą: był bogatym kupcem,
inwestorem i spekulantem. Warto podkreślić, że sporą część majątku
zawdzięczał antykruchości wobec stresorów, ponieważ zaczął budować
swoją fortunę na początku wygnania.
Więc, tak jak Wolter, istnieją też inne typy uchodźców - uchodźcy
finansowi z miejsc, w których dochodzi do niepokojów społecznych. Można
ich rozpoznać po drogim i nudnym ubiorze, nijakim słownictwie,
nienaturalnych manierach i drogich (błyszczących) zegarkach. Można ich
określić mianem anty-Wolterów. Jak wielu bogaczom wydaje im się, że
mogą się śmiać z własnych żartów. Ci (nudni) ludzie nie szukają bezpiecznej
przystani: to ich aktywa potrzebują ochrony. Niektóre postaci świata polityki
wolą schronić się przed swoimi rodakami we Francji albo Anglii, które są
bardziej ekscytujące w sobotni wieczór, ale ich konta z pewnością lepiej się
czują w Szwajcarii. To najbardziej wytrzymałe ekonomicznie miejsce na
Ziemi - i to od wieków.
Wielu różnych ludzi wraz ze swoimi portfelami trafia tu, do Szwajcarii, w
poszukiwaniu ochrony, bezpieczeństwa i stabilizacji. Ale wszyscy ci
uchodźcy nie dostrzegają pewnego oczywistego faktu: najbardziej stabilne
państwo na świecie nie ma rządu. I nie jest stabilne mimo braku rządu; jest
stabilne właśnie dlatego, że go nie ma. Zapytaj przypadkowego Szwajcara o
nazwisko prezydenta i policz, ilu potrafi je wymienić - zwykle znają
prezydenta Francji czy Stanów Zjednoczonych, ale własnego już nie.
Szwajcarska waluta radzi sobie najlepiej (w chwili, gdy piszę tę książkę,
okazała się najbezpieczniejsza), ale lokalny bank centralny jest maleńki,
nawet jak na państwo tych rozmiarów.
Czy ci politycy, którzy czekają na właściwy moment, aby wrócić do
władzy (albo o nim marzą), zdają sobie sprawę, że są w Szwajcarii dlatego,
że ten kraj nie ma rządu, i odpowiednio modyfikują swoje poglądy na temat
państw narodowych i systemów politycznych? Wcale!
To nie do końca prawda, że Szwajcarzy nie mają rządu. Nie mają dużego,
scentralizowanego rządu, który w ogólnym dyskursie nazywa się rządem -
krajem rządzą całkowicie oddolne, regionalne jednostki administracyjne
nazywane kantonami, niemal suwerenne państewka tworzące konfederację.
Występuje tam duża zmienność, a spory między mieszkańcami mają poziom
kłótni o miejskie fontanny i inne nieciekawe kwestie. Nie zawsze bywa to
przyjemne, ponieważ w takim systemie bliźni stają się bardzo wścibscy - to
dyktatura oddolna, nie odgórna, ale wciąż dyktatura. Jednakże owa oddolna
forma dyktatury chroni przed romantyzmem utopii, ponieważ w tak
nieintelektualnej atmosferze nie może się narodzić żadna wielka idea
- wystarczy spędzić trochę czasu w kafejkach w starej części Genewy,
szczególnie w niedzielne popołudnie, żeby zrozumieć, że cały proces jest
wysoce nieintelektualny, bez śladu górnolotności, a wręcz dość żałosny (jak
głosi słynna anegdota, największym osiągnięciem Szwajcarów było
wynalezienie zegara z kukułką, więc nie mogą się równać z innymi narodami
- historyjka byłaby sympatyczna, gdyby nie fakt, że Szwajcarzy wcale nie
wynaleźli zegara z kukułką). Taki właśnie system wytwarza stabilność -
nużącą stabilność - na każdym możliwym poziomie.
I zauważcie, że te obrzydliwie efekciarskie scenki, na które człowiek
natyka się w Szwajcarii, w Genewie, w niektórych dzielnicach Zurychu (w
centrum), a zwłaszcza w kurortach narciarskich, takich jak Gstaad i St.
Moritz, nie są bezpośrednim wytworem tego kraju ani częścią jego misji,
tylko skutkiem jego sukcesu. Ponieważ Szwajcaria jak magnes przyciąga
nieprzyzwoicie bogatych ludzi i oszustów podatkowych.
Na razie zwróćcie uwagę, że to ostatnie znaczące państwo, które nie jest
państwem narodowym, tylko zbiorem niewielkich gmin, pozostawionych
samym sobie.
WAHANIA ODDOLNE
Wahaniami oddolnymi - albo szumem - nazywam ten rodzaj zmienności
politycznej, który zachodzi w gminie; drobne sprzeczki i spięcia w procesie
załatwiania zwykłych spraw. Nie są skalowalne (albo niezmiennicze, jak to
się określa w opisie transformacji skali): innymi słowy, jeśli zwiększysz ich
rozmiar, na przykład pomnożysz liczbę ludzi w danej społeczności przez sto,
otrzymasz znacząco inną dynamikę. Duży kraj nie zachowuje się jak
gigantyczna gmina i na tej samej zasadzie małe dziecko nie przypomina
niewielkiego dorosłego. Istnieje między nimi różnica jakościowa: wzrost
liczby osób w danej społeczności zmienia jakość stosunków między
stronami. Przypomnijmy sobie opis nieliniowości z Prologu. Jeśli
pomnożycie liczbę członków danej zbiorowości przez dziesięć, nie
zachowacie jej cech: dojdzie do transformacji. W tym momencie
przechodzimy od tego, co przyziemne - ale efektywne - do abstrakcyjnych
ilości, ciekawszych, być może bardziej akademickich, ale niestety mniej
produktywnych.
Zbiór gmin, które charakteryzują urocze regionalne zatargi, intensywne
konflikty wewnętrzne i mieszkańcy chcący się nawzajem pogrążyć, składa
się na obraz łagodnego i stabilnego kraju. Przekonaliśmy się już, że
Szwajcaria przypomina dochód drugiego z braci, stabilny dzięki wahaniom i
szumom na poziomie lokalnym. Dzienny dochód taksówkarza nie jest
stabilny, ale roczny już tak; podobnie Szwajcarię, na poziomie całego kraju,
cechuje stabilność, ponieważ zbiór kantonów stanowi solidną podstawę
systemu.
Sposób, w jaki ludzie załatwiają sprawy lokalne, różni się znacznie od
metod zarządzania ogromnymi abstrakcyjnymi wydatkami publicznymi: w
dawnych czasach mieszkaliśmy w niewielkich skupiskach i plemionach i
całkiem nieźle sobie w nich radziliśmy.
Co więcej, w środowisku gminnym pewną rolę odgrywa biologia, ale w
większym systemie już nie. Rząd nie musi czuć ukłucia wstydu (rumieńca na
policzkach), biologicznej reakcji na nadmierne wydatki i inne niewłaściwe
zachowania, na przykład mordowanie Wietnamczyków. Kontakt wzrokowy z
ludźmi równymi sobie zmienia zachowanie człowieka. Tylko firmowa
pijawka przyssana do biurka traktuje ludzi jak rzędy cyfr. Człowiek, którego
w niedzielę rano widujesz w kościele, będzie odczuwał dyskomfort, mając
świadomość, że popełnił jakieś błędy - i będzie się czuł bardziej za nie
odpowiedzialny. W małej, lokalnej skali jego ciało i reakcje biologiczne będą
mu podpowiadać, żeby nie szkodził innym. W większej skali inni ludzie stają
się pojęciem abstrakcyjnym; zważywszy na brak kontaktu społecznego z
osobami, o które chodzi, urzędnik państwowy słucha raczej mózgu niż
swoich emocji - opiera się na liczbach, arkuszach, statystykach, kolejnych
arkuszach i teoriach. Kiedy podzieliłem się tym wnioskiem z moim
współpracownikiem Markiem Blythe’em, wymknęło mu się coś
oczywistego: „Stalin nie mógłby istnieć w gminie”.
Małe jest piękne na wiele różnych innych sposobów. Na razie
zapamiętajcie, że małe (w grupie, czyli zbiór małych jednostek) jest bardziej
antykruche niż duże - a w zasadzie duże jest skazane na kryzys. To
matematyczna własność, która niestety wydaje się uniwersalna, bowiem
dotyczy ogromnych korporacji, bardzo dużych ssaków i rozbudowanych
administracji. Wyjaśniam ją w dalszej części książki.
Z abstrakcyjnością wiąże się jeszcze jeden kłopot, tym razem
psychologiczny. My, ludzie, gardzimy tym, co nie jest konkretne. Bardziej
poruszy nas jedno płaczące niemowlę niż tysiące ludzi umierających w
miejscu oddalonym od naszego salonu telewizyjnego. W pierwszym
przypadku mamy do czynienia z tragedią, w drugim - ze statystyką. Nasza
energia emocjonalna nie dba o prawdopodobieństwo. Sytuację pogarszają
jeszcze media, które wykorzystują nasze upodobanie do anegdot, naszą
pogoń za sensacją, czego skutkiem jest ogromna niesprawiedliwość. Dziś co
siedem sekund ktoś umiera na cukrzycę, ale w wiadomościach słyszymy
tylko o ofiarach huraganów - i to od reportera, który stoi na tle fruwających
domów.
Problem polega na tym, że tworząc biurokrację, pozwalamy urzędnikom
podejmować decyzje oparte na abstrakcyjnych, teoretycznych zasadach,
ulegając złudzeniu, że dzięki temu będą dokonywać wyborów racjonalnie i
odpowiedzialnie.
Zauważcie też, że lobbyści - ta irytująca rasa - nie mogą istnieć w gminie
czy małym regionie. Dzięki centralizacji (części) władzy w Komisji
Europejskiej w Brukseli Europejczycy przekonują się na własnej skórze o
istnieniu tych mutantów, które usiłują manipulować demokracją w służbie
jakiejś wielkiej korporacji. Wpływając na jedną decyzję lub regulację w
Brukseli, pojedynczy lobbysta osiąga ogromny sukces. To znacznie lepszy
interes (zrobiony niskim kosztem) niż lobbowanie w gminie, które
wymagałoby całej armii lobbystów do przekonywania poszczególnych
członków danej społeczności.
Zwróćcie też uwagę na inny efekt skali: małe korporacje rzadziej
zatrudniają lobbystów.
Ta sama oddolna zasada stosuje się do prawa. Włoski filozof polityki i
prawa Bruno Leoni przekonuje o wytrzymałości prawa stanowionego przez
sędziów (ze względu na jego różnorodność) w porównaniu z
sformułowanymi, sztywnymi kodeksami zasad. Owszem, wyrok sądu bywa
loterią - ale ten system pomaga zapobiegać poważnym błędom. Posługuję się
przykładem Szwajcarii, żeby pokazać naturalną antykruchość systemów
politycznych i wyjaśnić, że stabilność osiąga się przez zarządzanie szumem
dzięki mechanizmom, które pozwalają mu wybrzmieć w sposób naturalny;
nie należy go minimalizować. Jeszcze jedna ważna cecha Szwajcarii:
edukacja uniwersytecka w tym prawdopodobnie najwydajniejszym państwie
w historii stoi na bardzo niskim poziomie w porównaniu z resztą bogatych
narodów. Nawet nauka bankowości za moich czasów opierała się na modelu
terminowania; raczej była więc praktyczna niż teoretyczna. Inaczej mówiąc,
skupiano się na techne (rzemiośle i wiedzy specjalistycznej), a nie ëpistémë
(wiedzy książkowej).
Z DALA OD EKSTREMISTANU
Przyjrzyjmy się teraz technicznym aspektom tego procesu, bardziej
statystycznemu ujęciu wpływu interwencji człowieka na zmienność systemu.
Owa oddolna zmienność i zmienność systemów naturalnych mają pewną
matematyczną własność. Generują ten rodzaj przypadkowości, który
nazywam Przeciętnostanem [ang. Mediocristan - przyp. tum.] - mnóstwo
wariancji, które mogą budzić lęk, ale w ostatecznym rozrachunku zwykle się
znoszą (z upływem czasu albo w grupie gmin składających się na większą
konfederację lub jednostkę) - w odróżnieniu od niesfornego Ekstremistanu, w
którym przez większość czasu sytuacja jest stabilna, a od czasu do czasu
powstaje potworny chaos i gdzie błędy wywołują poważne konsekwencje. W
pierwszym przypadku mamy do czynienia z fluktuacją, w drugim - ze
skokami. W pierwszym dochodzi do wielu niewielkich wahań, w drugim - do
potężnych wahnięć. Podobnie wypada porównanie dochodu kierowcy z
dochodem pracownika banku. Te dwa typy przypadkowości są jakościowo
różne. Przeciętnostan notuje wiele odchyleń od normy, ale żadne z nich nie
jest skrajne; w Ekstremistanie odchyleń jest niewiele, ale te, które mają
miejsce, są skrajne.
Oto inny przykład obrazujący tę różnicę: wasze spożycie kalorii jest
rodem z Przeciętnostanu. Jeśli policzycie, ile kalorii przyjmujecie w ciągu
roku, nawet nie biorąc poprawki, że w pewnych szacunkach mijacie się z
prawdą, większość tej sumy nie przypadnie na żaden pojedynczy dzień
(myślę, że dziennie będzie to maksymalnie pół procent sumy, czyli około 5
tysięcy kalorii, gdyby założyć, że w ciągu roku konsumujecie po 800 tysięcy
kalorii). Zatem wyjątek, zdarzenie rzadkie, wywiera niewielki wpływ na
sumę i wynik długoterminowy. Nie możecie podwoić swojej wagi w jeden
dzień, miesiąc, a nawet - prawdopodobnie - w rok, ale możecie w jednej
chwili podwoić swój majątek albo stracić połowę aktywów.
Jeśli się przyjrzeć, dla porównania, sprzedaży powieści, okaże się, że
najlepsza 0,1 proc. książek odpowiada za ponad połowę sprzedanych pozycji
(i jakieś 90 proc. zysków), zatem wyjątek, zdarzenie o prawdopodobieństwie
jeden do tysiąca, odgrywa najważniejszą rolę.
Jak widać, kwestie finansowe - i ekonomiczne - zwykle należą do
Ekstremistanu. Podobnie jest z historią, w której przejścia od jednego stanu
do drugiego są nieciągłe i skokowe.
Rys. 3. Szum miejski, rozkład wariancji na targowiskach (pierwszy wykres) w
porównaniu z systemami scentralizowanymi lub zarządzanymi przez
człowieka (drugi wykres) albo, analogicznie, dochód taksówkarza (pierwszy
wykres) i pracownika banku (drugi wykres). Drugi wykres ukazuje ruch od
kaskady do kaskady albo od Czarnego Łabędzia do Czarnego Łabędzia.
Nadmierna ingerencja człowieka mająca na celu uspokojenie lub
kontrolowanie procesów wywołuje przejście od systemu pierwszego typu,
czyli Przeciętnostanu, do systemu drugiego typu, czyli Ekstremistanu. Efekt
ten występuje we wszelkiego rodzaju systemach o ograniczonej zmienności -
w medycynie, polityce, ekonomii, a nawet w modelu zmienności nastrojów dla
organizmu przyjmującego lub nieprzyjmującego prozac. Ukazuje również
różnice między Doliną Krzemową, napędzaną kreatywnością
przedsiębiorców (pierwszy wykres), a systemem bankowym (drugi wykres).

Rysunek 3 obrazuje, jakie szkody wyrządza się antykruchym systemom,


pozbawiając je naturalnych wahań (głównie przez naiwne interwencje). Ta
logika ma zastosowanie nie tylko w przypadku hałasu miejskiego, lecz także:
dziecka, które przez pewien czas przebywa w jałowym środowisku, a później
zostaje wypuszczone na dwór; systemu, w którym stabilizacja polityczna jest
narzucona odgórnie; skutków kontroli cen; przewagi dużych korporacji itp.
Przechodzimy od systemu, który wytwarza stałą, lecz możliwą do
kontrolowania zmienność (czyli od Przeciętnostanu), bliskiego statystycznej
„krzywej dzwonowej” (z łagodnej rodziny rozkładów normalnych albo
rozkładów Gaussa), do systemu, który cechuje duża nieprzewidywalność i
który zwykle zmienia się skokowo; ma tak zwane grube ogony. Grube ogony
- synonim Ekstremistanu - oznaczają, że odosobnione zdarzenia, właśnie te,
które znajdują się w tak zwanym ogonie, odgrywają nieproporcjonalnie
ważną rolę. Systemy z pierwszego wykresu są zmienne; doznają fluktuacji,
ale nie toną. Systemy z drugiego wykresu nie doznają żadnych istotnych
fluktuacji, ale może je zatopić jeden rzadki krach. W dłuższej perspektywie
ten drugi system jest dużo bardziej zmienny, ale zmiany pojawiają się w nim
hurtem. Kiedy ograniczamy pierwszy system, otrzymujemy w rezultacie
drugi.
Zauważcie również, że w Ekstremistanie przewidywalność jest bardzo
mała. W przypadku drugiej, pseudołagodnej przypadkowości błędy wydają
się występować rzadko, ale kiedy już następują, są duże i często
katastrofalne. Właściwie, a tezę tę rozwijam w Księdze IV, wszystko to, co
zostaje ograniczone planami, nie udaje się właśnie z tego powodu - to mit, że
proces planowania pomaga korporacjom sprawnie funkcjonować: w zasadzie
przekonaliśmy się już, że świat jest zbyt przypadkowy i nieprzewidywalny,
żeby opierać jakąś strategię na prognozowaniu przyszłości. Przetrwanie
zapewnia bowiem odpowiednia kombinacja zdolności adaptacyjnych i
warunków środowiskowych.
Wielki problem indyka
Pozwólcie, że porzucę teraz techniczny żargon oraz wykresy grubych
ogonów i Ekstremistanu i przejdę na slang libański. W Ekstremistanie ludzie
polegają na przeszłości i rozumieją historię całkowicie opacznie. Na
podstawie drugiego wykresu na Rysunku 3, przed wielkim spadkiem łatwo
byłoby uwierzyć, że system jest już bezpieczny, zwłaszcza że widać, jak
stopniowo odchodzi od „przerażającej”, wyraźnie zmiennej przypadkowości
w górnej części do rzecz rzekomo bezpiecznego dołu. To wygląda na spadek
zmienności - ale nim nie jest.

Rys. 4. Indyk, który opiera się w swoich przewidywaniach na „dowodach”;


nieświadom zbliżającego się Święta Dziękczynienia, ustala „zdecydowane”
plany na przyszłość, opierając się na informacjach z przeszłości.

Rzeźnik karmi indyka przez tysiąc dni; w oczach rzeszy analityków


każdy dzień przynosi „rosnącą statystyczną pewność”, że rzeźnicy uwielbiają
indyki. Rzeźnik będzie karmił indyka, ale kilka dni przed Świętem
Dziękczynienia przestanie. Przychodzi taki dzień, gdy nie jest dobrze być
indykiem. Kiedy rzeźnik zaskoczy ptaka, indyk zostanie zmuszony do rewizji
swoich poglądów - dokładnie w momencie, gdy najmocniej będzie wierzył w
tezę, że rzeźnicy uwielbiają indyki i że jego życie toczy się bardzo spokojnie i
przewidywalnie. Kluczowy jest fakt, że taka niespodzianka będzie Czarnym
Łabędziem tylko dla indyka; z perspektywy rzeźnika wcale Czarnym
Łabędziem nie będzie.
Dzięki historii indyka poznajemy również źródło wszystkich szkodliwych
błędów: mylenie braku dowodów szkodliwości z dowodami na brak owej
szkodliwości. Jak się przekonamy, ów błąd występuje powszechnie w
kręgach intelektualnych i jest głęboko zakorzeniony w naukach społecznych.
Zatem misją naszego życia staje się znalezienie odpowiedzi na pytanie,
jak nie być indykiem, albo, jeśli to możliwe, jak być przeciwieństwem
indyka, czyli systemem antykruchym. Nie-bycie indykiem zaczyna się od
zrozumienia różnicy między prawdziwą a sztuczną stabilnością.
Podobnie, przed wydarzeniami, które zasłynęły jako arabska wiosna
ludów w 2011 roku, Egipt i Syria robiły nas w konia (a dziś, kiedy piszę te
słowa, w konia robi nas Arabia Saudyjska, o czym będzie mowa trochę
dalej).
Czytelnik może sobie z łatwością wyobrazić, co się dzieje, kiedy
ograniczone systemy ze stłumioną zmiennością eksplodują. Mamy świetny
przykład: odsunięcie od władzy partii Baas i nagłe obalenie Saddama
Husajna i jego reżimu w 2003 roku przez Stany Zjednoczone. Ponad sto
tysięcy ludzi straciło życie, a dziś, 10 lat później, w kraju nadal panuje chaos.
DWANAŚCIE TYSIĘCY LAT
Dyskusję rozpoczęliśmy od przykładu Szwajcarii. Teraz udamy się na
Wschód.
Północny Lewant, obecnie północna część Syrii i Libanu, był jedną z
najzamożniejszych prowincji w historii ludzkości przez bardzo długi okres,
który trwał od neolitu preceramicznego do całkiem niedawna, do połowy XX
wieku. Daje to w sumie 12 tysięcy lat - porównajmy zatem Lewant na
przykład z Anglią, która jest zamożna od trzech lub czterech stuleci, albo ze
Skandynawią, która dobrze sobie radzi dopiero od dwóch stuleci. Niewiele
regionów na Ziemi prosperowało bez przerwy przez dłuższy czas. Miasta
rozkwitały i upadały, tymczasem Aleppo, Emesa (dzisiejszy Hims) i
Laodycea (Latakia) pozostawały stosunkowo zamożne.
W północnym Lewancie od czasów starożytnych dominowali kupcy,
głównie ze względu na jego lokalizację pośrodku Jedwabnego Szlaku, oraz
właściciele ziemscy, ponieważ prowincja ta produkowała pszenicę dla dużej
części krajów basenu Morza Śródziemnego, w szczególności dla Rzymu.
Tereny te zaopatrywały kilku rzymskich cesarzy, kilku papieży katolickich
przed schizmami i ponad trzydziestu greckojęzycznych autorów i filozofów
(w tym wielu scholarchów Akademii Platońskiej), a także przodków
amerykańskiego wizjonera i przedsiębiorcy Steve’a Jobsa, któremu ludzkość
zawdzięcza komputery Apple - jednego właśnie używam, pisząc te słowa
(oraz tablety iPad, na których być może je czytacie). O autonomii prowincji
wiemy z zapisów zachowanych z czasów rzymskich: zarządzały nią wtedy
miejscowe elity. Panowały tam zdecentralizowane rządy lokalnej ludności, a
imperium osmańskie podtrzymało ten system.
Później miały miejsce dwa wydarzenia. Po pierwsze, po I wojnie
światowej jedna z części północnego Lewantu została włączona do nowo
utworzonego państwa syryjskiego i oddzielona od drugiej części, która dziś
należy do Libanu. Wcześniej cały ten obszar należał do imperium
osmańskiego, ale poszczególne regiony cieszyły się sporą autonomią -
Osmanowie, podobnie jak Rzymianie przed nimi, pozwalali miejscowym
elitom rządzić, dopóki płaciły odpowiednio wysokie podatki, podczas gdy
oni skupiali się na toczeniu wojen. Osmański rodzaj imperialnego pokoju,
pax Ottomana, podobnie jak jego poprzednik pax Romana, wpływał
korzystnie na handel. Kontrakty były realizowane; do tego właśnie
najbardziej potrzebne są rządy. W niedawno wydanej nostalgicznej książce
Levant Philip Mansel udowadnia, w jaki sposób miasta na wschodzie basenu
Morza Śródziemnego funkcjonowały jako miasta-państwa, oddzielone od
pozostałych regionów.
Później, kilkadziesiąt lat po powstaniu Syrii, pojawiła się modernizacyjna
partia Baas, lansując nową utopię. Gdy tylko jej członkowie scentralizowali
władzę i narzucili swoje etatystyczne prawa, Aleppo i Hims podupadły.
Partia Baas, realizując swój program „modernizacji”, zastąpiła archaiczny
chaos targów nowoczesnymi biurowcami. Efekty były widoczne
natychmiast: z dnia na dzień rodziny kupców przeniosły się do takich miejsc,
jak Nowy Jork i New Jersey (w przypadku Żydów), Kalifornia (w przypadku
Ormian) i Bejrut (w przypadku chrześcijan). Atmosfera w Bejrucie sprzyjała
rozwojowi handlu, a Liban był spokojnym, mniejszym, zdezorganizowanym
krajem, właściwie pozbawionym rządu centralnego. Na tyle małym, że sam
mógłby być gminą: był mniejszy niż średniej wielkości aglomeracja.
Wojna, więzienie czy jedno i drugie
Wprawdzie w Libanie panowały odpowiednie warunki, ale kraj był zbyt
słabo zorganizowany, a ponieważ zezwolono różnym frakcjom palestyńskim
posiadać broń, sprowokowano wyścig zbrojeń między tymi społecznościami.
Państwo przyglądało się spokojnie narastającemu napięciu. Dezorganizacja
jest inspirująca, jednakże w Libanie sprawy zaszły za daleko. To tak, jak
gdyby bossom mafii nowojorskiej pozwolono mieć większą armię, niż ma
Kolegium Połączonych Szefów Sztabów (wyobraźcie sobie Johna Gottiego z
pociskami rakietowymi). Dlatego w 1975 roku w Libanie wybuchła wojna
domowa.
Jeden z przyjaciół mojego dziadka, zamożny kupiec z Aleppo, który
uciekł przed reżimem partii Baas, wypowiedział zdanie, które wciąż mnie
szokuje. Kiedy mój dziadek zapytał go w czasie wojny libańskiej, dlaczego
nie wraca do Aleppo, odparł kategorycznie: „My, mieszkańcy Aleppo,
wolimy wojnę od więzienia”. Sądziłem, że chce przez to powiedzieć, że
trafiłby do więzienia. Dopiero później zorientowałem się, że przez
„więzienie” rozumie utratę swobód politycznych i ekonomicznych.
Życie gospodarcze najwyraźniej również lepiej znosi wojnę od więzienia.
Około stu lat temu Liban i północna Syria miały bardzo zbliżony wskaźnik
bogactwa na mieszkańca (które ekonomiści nazywają produktem krajowym
brutto) oraz identyczną kulturę, język, skład etniczny, kuchnię, a nawet żarty.
Nic się nie zmieniło poza tym, że w Syrii do władzy doszła
„modernizacyjna” partia Baas, a Liban pozostał całkowicie spolegliwym
państwem. Mimo wojny domowej, która zdziesiątkowała populację, wybiła
elity intelektualne i cofnęła wyniki gospodarcze o kilkadziesiąt lat, i mimo
chaosu panującego w kraju dzisiejszy Liban oferuje mieszkańcom znacznie
lepszy komfort życia - a poziom bogactwa jest od trzech do sześciu razy
wyższy niż w Syrii.
Powyższy wniosek nie umknął Machiavellemu. Jean-Jacques Rousseau
napisał, cytuję: „Zdawało się - mówi Machiavelli - że wśród mordów,
proskrypcji, wojen domowych nasza republika potężniała [...] cnoty
obywatelskie bardziej ją wzmacniały [...]. Trochę ruchu udziela duszom
sprężystości, a wolność przyczynia się do szczęśliwości rodzaju ludzkiego
więcej niż pokój”.
Pax Romana
Scentralizowane państwo narodowe nie jest nowym zjawiskiem w
historii. W zasadzie w niemal identycznej formie jak dziś istniało w
starożytnym Egipcie. Jednak był to pewien wyjątek i owo państwo nie
przetrwało zbyt długo: zaczęło chylić się ku upadkowi po zderzeniu z
szalonymi, nieokiełznanymi, zdezorganizowanymi, dokuczliwymi
najeźdźcami z Azji Mniejszej, uzbrojonymi w rydwany bojowe, prawdziwe
maszyny do zabijania.
Dynastie starożytnego Egiptu nie rządziły nim jak cesarstwem, tylko jak
zintegrowanym państwem, a to znacząca różnica - jak wiemy, te dwie
metody rządów przynoszą innego rodzaju zmienność. Państwa narodowe
opierają się na scentralizowanej biurokracji, podczas gdy cesarstwa, na
przykład cesarstwo rzymskie albo imperium osmańskie, opierały się na
miejscowych elitach, pozwalając w zasadzie miastom-państwom
prosperować i zachować sporą autonomię - ponieważ autonomia ta dotyczyła
handlu, a nie wojskowości, niezwykle sprzyjała utrzymaniu pokoju. W
rzeczywistości Osmanowie wyświadczali swym wasalom i suzerenom
przysługę, nie pozwalając im uczestniczyć w zmaganiach wojennych -
usunęli w ten sposób pokusy militarne i pomogli im osiągnąć sukces;
niezależnie od tego, jak niesprawiedliwy wydawał się ów system, pozwalał
miejscowej ludności skupić się na handlu zamiast na wojnie. Chronił ich
przed nimi samymi. Taki argument na rzecz tworzenia niewielkich państw
podaje David Hume w swojej Historii Anglii. Wielkie kraje kusi wojna.
Bez wątpienia ani Rzymianie, ani Osmanowie nie przyznawali regionom
autonomii dlatego, że miejscowa ludność kochała swoją wolność; robili to
dla wygody. Połączenie imperium (w pewnych kwestiach) i na wpół
niezależnych regionów (które mogą załatwiać własne sprawy) zapewniało
większą stabilność niż rozwiązanie pośrednie: scentralizowane państwo
narodowe z flagami i jasno określonymi granicami.
Jednakże państwa, nawet scentralizowane, na przykład Egipt czy Chiny,
w praktyce nie różniły się szczególnie od terenów rzymskich lub osmańskich
- wyjątkiem była centralizacja intelektu w postaci systemu skrybów i
mandarynów, ustanawiająca monopol na wiedzę. Niektórzy z nas pamiętają
jeszcze czasy bez Internetu i elektronicznego oprzyrządowania, które dziś
kontrolują wpływy podatkowe. A przed nastaniem nowoczesnych sieci
komunikacji, obejmujących telegraf, pociąg, a później telefon, państwa
musiały polegać na posłańcach. Zatem prowincjonalny władca lokalny był
królem w bardzo wielu sprawach, nawet jeśli nie nosił takiego tytułu. Do
niedawna państwa narodowe stanowiły około 5 proc. światowej gospodarki -
we współczesnej Europie wskaźnik ten jest mniej więcej dziesięć razy
wyższy. A co więcej, rządy były wystarczająco zajęte prowadzeniem wojny,
żeby zostawić kwestie biznesowe biznesmenom.
Bić albo nie bić
Przyjrzyjmy się Europie sprzed powstania dwóch państw narodowych,
Niemiec i Włoch (co określano mianem zjednoczenia, jak gdyby każdy z
tych narodów stanowił jakąś jedną całość w jakiejś romantycznej wizji
przeszłości). Do czasu pojawienia się tych romantycznych bytów istniała
podzielona, amorficzna masa małych państewek i państw-miast, między
którymi panowało ciągłe napięcie i które zawierały zmienne sojusze. Przez
większość swojej historii Genua i Wenecja rywalizowały o wschodnie i
południowe wybrzeże Morza Śródziemnego jak dwie prostytutki walczące o
lepsze miejsce na ulicy. Kiedy państewka walczą ze sobą, jest w tym coś, co
krzepi: przeciętność może sobie poradzić z najwyżej jednym wrogiem,
dlatego wojna z kimś oznacza sojusz z kimś innym. Gdzieś zawsze
dochodziło do napięć, ale bez żadnych poważnych skutków; przypominały
one problem opadów na Wyspach Brytyjskich: dużo łatwiej radzić sobie z
mżawką, która nie wywołuje powodzi, niż z sytuacją przeciwną - długimi
okresami suszy, po których następują intensywne deszcze. Innymi słowy,
Przeciętnostan jest korzystniejszy.
Oczywiście, w XIX wieku państwa narodowe powstawały jedno po
drugim, co skutkowało dwiema wojnami światowymi oraz ich następstwami,
przynosząc ponad 60 milionów (a prawdopodobnie 80 milionów) ofiar.
Różnica między wojną a brakiem wojny stała się ogromna, a przeskok od
jednego stanu do drugiego charakteryzuje wyraźny brak ciągłości. Nie różni
się to od przejścia na model zwycięzca bierze wszystko w przemyśle, w
którym dominują rzadkie zdarzenia. Grupa państewek przypomina branżę
restauracyjną, o której mówiliśmy wcześniej: jest zmienna, ale nigdy nie
dochodzi w niej do ogólnego kryzysu, czego nie można powiedzieć na
przykład o branży bankowej. Dlaczego? Ponieważ branża restauracyjna
składa się z wielu niezależnych i rywalizujących niewielkich jednostek, które
pojedynczo nie zagrażają systemowi i nie wymuszają jego przejścia z
jednego stanu do drugiego. Przypadkowość jest rozproszona, a nie
skoncentrowana.
Niektórzy ludzie dali się zwieść naiwnemu przeświadczeniu (godnemu
indyka), że świat staje się coraz bezpieczniejszy, i - rzecz jasna - naiwnie
przypisują to istnieniu świętego „państwa” (mimo że oddolnie rządzona
Szwajcaria ma jeden z najniższych wskaźników przemocy na świecie).
Równie dobrze można stwierdzić, że bomby atomowe są bezpieczniejsze, bo
rzadziej wybuchają. Liczba aktów przemocy na świecie spada, za to wojny
stają się coraz bardziej zbrodnicze. Byliśmy bardzo blisko ostatecznej
katastrofy w latach 60. XX wieku, kiedy Stany Zjednoczone planowały
przeprowadzić atak nuklearny na Związek Radziecki. Niewiele brakowało.
Kiedy analizujemy ryzyko w Ekstremistanie, nie bierzemy pod rozwagę
dowodów (one pojawiają się za późno), ale oceniamy potencjalne szkody:
jeszcze nigdy świat nie był tak zagrożony. Nigdy. Trudno wyjaśnić naiwnym
ludziom zapatrzonym w dane, że ryzyko leży w przyszłości, a nie w
przeszłości. Bezładne, wieloetniczne cesarstwo, zwane monarchią austro-
węgierską, zniknęło z mapy po I wojnie światowej, wraz ze swoim
osmańskim sąsiadem i rywalem (oraz w dużym stopniu bratem - nie mówcie
im). Zastąpiły je nowiutkie, uporządkowane państwa narodowe. Imperium
osmańskie o pogmatwanej strukturze narodowej - a raczej to, co z niego
zostało - przerodziło się w Turcję, wzorowaną na Szwajcarii. Nikt nie
zauważył w tym braku konsekwencji. Wiedeń został uwięziony w Austrii, z
którą łączyło go niewiele oprócz języka urzędowego. Wyobraźcie sobie, że
przenosicie Nowy Jork do środkowego Teksasu i dalej nazywacie go Nowym
Jorkiem. Stefan Zweig, żydowski pisarz z Wiednia, uważany wówczas za
najbardziej wpływowego autora na świecie, dał wyraz swojemu żalowi w
przejmujących wspomnieniach zatytułowanych Świat wczorajszy. Wiedeń
zasilił szeregi miast wielokulturowych, takich jak Aleksandria, Smyrna,
Aleppo, Praga, Saloniki, Konstantynopol (dziś Stambuł) i Triest, wciśnięty na
prokrustowe łoże państwa narodowego, a jego mieszkańców ogarnęła
międzypokoleniowa nostalgia. Zweig nie potrafił pogodzić się z tą stratą ani
żyć gdzie indziej i później popełnił samobójstwo w Brazylii. Jego
wspomnienia czytałem po raz pierwszy w podobnej sytuacji fizycznego i
kulturowego wygnania, kiedy mój lewantyński świat chrześcijański
zniszczyła wojna libańska; zastanawiałem się, czy Zweig mógłby przeżyć,
gdyby zamiast do Brazylii pojechał do Nowego Jorku.
Rozdział 6
Powiedzcie im, że uwielbiam (odrobinę) losowości
Maxwell w Ekstremistanie - Skomplikowane mechanizmy karmienia osła -
Wergiliusz mówi: zrób to, ale już
W poprzednim rozdziale postawiliśmy tezę, że charakter ryzyka, na które
wystawiony jest pierwszy brat (kruchy pracownik banku), jest zupełnie inny
od charakteru ryzyka drugiego brata (stosunkowo antykruchego
rzemieślniczego taksówkarza). Analogicznie, charakter ryzyka w systemie
scentralizowanym różni się od charakteru ryzyka w chaotycznej konfederacji
zarządzanej z poziomu gmin. Ów drugi typ jest stabilny w dłuższej
perspektywie ze względu na pewną dawkę zmienności.
Naukowego dowodu na to, że ścisła kontrola może przynieść odwrotny
skutek i wywołać awarię, dostarczył James Clerk Maxwell, ten od teorii
elektromagnetycznej. Regulatory to instrumenty mające za zadanie
kontrolowanie prędkości silników parowych przez kompensowanie nagłych
wahnięć. Ich celem było ustabilizowanie pracy silników i na pozór im się to
udawało, ale - paradoksalnie - niekiedy wywoływały kapryśne zachowania i
awarie. Lekka kontrola się sprawdza; ścisła kontrola prowadzi do
nadmiernych reakcji, które czasem skutkują uszkodzeniem maszynerii. W
słynnym artykule On Governors, opublikowanym w 1867 roku, Maxwell
zaproponował model tych zachowań i wykazał matematycznie, że ścisła
kontrola prędkości silników skutkuje niestabilnością. To zdumiewające, że
eleganckie matematyczne obliczenia Maxwella i wnioski dotyczące
niebezpieczeństw ścisłej kontroli można rozciągnąć na inne dziedziny życia,
podważając wiarę w pseudostabilizację i obnażając ukrytą, długofalową
kruchość. Na rynkach ustalanie cen lub, analogicznie, eliminacja
spekulantów - tak zwanych traderów szumu [ang. noise traders - przyp.
tłum.] - oraz eliminacja umiarkowanej zmienności, jaką ze sobą niosą, tworzy
złudzenie stabilności, w którym okresy spokoju zakłócają duże skoki kursów.
Gracze są nieprzyzwyczajeni do zmienności, dlatego nawet najmniejsze
odchylenie ceny uznają za efekt poufnych informacji albo zmian kondycji
systemu, i wpadają w panikę. Jeśli kurs waluty nigdy się nie zmienia, nawet
drobny, najdrobniejszy ruch oznacza dla wszystkich koniec świata. Odrobina
zamieszania w istocie stabilizuje system.
Lekko zbijając ludzi z tropu, wywołuje się korzystny efekt - zarówno dla
siebie samego, jak i dla nich. Oto, jak zasada ta przekłada się na życie
codzienne: wyobraźcie sobie wyjątkowo punktualną i przewidywalną osobę,
która przez 15 lat codziennie wraca do domu o szóstej po południu. Na
podstawie jej powrotu można regulować zegarki. Wystarczy, że spóźni się o
kilka minut, a jej rodzina będzie się niepokoiła. Tymczasem osoba z odrobiną
bardziej zmiennym - a przez to nieprzewidywalnym - planem dnia nie
wzbudzi niepokoju rodziny nawet półgodzinnym spóźnieniem.
Wahania mogą również pełnić funkcję swego rodzaju czynników
oczyszczających. Niewielkie pożary lasów okresowo oczyszczają system z
najbardziej łatwopalnych materiałów, nie dając im się nagromadzić.
Systematyczne zapobieganie pożarom lasów „dla bezpieczeństwa” sprawia,
że kiedy pożar wreszcie wybuchnie, będzie dużo groźniejszy. Z podobnych
przyczyn stabilizacja nie sprzyja gospodarce: długie okresy koniunktury bez
jakichkolwiek komplikacji osłabiają firmy, a ukryte słabości cicho gromadzą
się tuż pod powierzchnią - więc opóźnianie kryzysów to nie najlepszy
pomysł. Podobnie, brak wahań na rynku sprawia, że ukryte ryzyko może się
bezkarnie akumulować. Im dłuższy okres bez załamania rynkowego, tym
większe będą szkody, kiedy wreszcie nastąpi.
Ten niepożądany skutek stabilności łatwo przedstawić w postaci modelu,
ale kiedy zostałem traderem, usłyszałem o heurystyce, którą posługują się
weterani giełdowi, i to wyłącznie starzy, zaprawieni w bojach weterani: kiedy
rynek osiąga „nowe” dno, a więc spada do nienotowanego od dawna
poziomu, trzeba upuścić dużo krwi - ludzie w panice pozbywają się
aktywów. Niektórzy, nieprzyzwyczajeni do spadków, ponoszą poważne
straty i mogą popaść w tarapaty finansowe. Jeśli tak niskich wyników nie
notowano na przykład od dwóch lat, będzie to „największa obniżka od dwóch
lat”, która wyrządzi większe szkody niż „największa obniżka od roku”. Co
ważne, weterani nazywają to zjawisko gruntownymi porządkami, które
pozwalają pozbyć się słabych graczy. Słaby gracz to oczywiście ktoś, kto jest
kruchy, ale o tym nie wie i daje się zwieść fałszywemu poczuciu
bezpieczeństwa. Kiedy wielu słabych graczy w panice opuszcza rynek, razem
wywołują kryzys. Zmienny rynek nie pozwala graczom czekać zbyt długo na
taką eliminację ryzyka, w ten sposób zapobiegając załamaniom rynku.
Fluctuat nec mergitur (miota [lub rzuca] nim fala, lecz on nie tonie), jak
głosi łacińska sentencja.
GŁODNE OSŁY
Dotychczas przekonywałem, że usuwanie losowości z antykruchego
systemu nie zawsze jest dobrym pomysłem. Teraz przyjrzymy się sytuacji, w
której standardową metodą jest zwiększanie losowości stanowiącej dla
antykruchego systemu paliwo, którego wciąż mu za mało.
Osioł, któremu doskwiera w równej mierze głód i pragnienie, a stoi w
takiej samej odległości od jedzenia i wody, nieuchronnie zdechnie z głodu
albo z pragnienia. Ale zwierzę można uratować, popychając je w losowo
wybranym kierunku. Metafora ta nosi nazwę osła Buridana, od nazwiska
średniowiecznego filozofa Jana Buridana, którego zasługą - jedną z wielu -
było stworzenie tego eksperymentu myślowego. Kiedy pewne systemy trwają
w niebezpiecznym impasie, to losowość i tylko losowość może je z niego
wyrwać i uwolnić. W tym przypadku brak losowości oznacza pewną śmierć.
Pomysł, że wprowadzenie szumu losowego do systemu może wpłynąć
korzystnie na jego pracę, znalazł zastosowanie w wielu dziedzinach. W
mechanizmie zwanym rezonansem stochastycznym obecność szumu
losowego w tle sprawia, że wyraźniej słychać dźwięki (na przykład muzykę).
Wcześniej zobaczyliśmy, że psychologiczny mechanizm nadmiernej
kompensacji pomaga nam otrzymywać komunikaty mimo hałasu; w tym
przypadku nie chodzi o psychologiczną, lecz o fizyczną własność systemu.
Słabe sygnały SOS, zbyt słabe, żeby wychwyciły je odległe odbiorniki, mogą
się stać słyszalne na tle szumów i losowych zakłóceń. Przypadkowy hałas
wzmacnia sygnał, pozwalając mu przekroczyć próg słyszalności - w tej
sytuacji nic nie jest lepsze od losowości, która nic nie kosztuje, bo
otrzymujemy ją za darmo.
Ciekawym przykładem jest metalurgiczna metoda wyżarzania, czyli
technika, dzięki której metal staje się mocniejszy i bardziej jednorodny.
Polega na nagrzaniu i kontrolowanym studzeniu materiału w celu
zwiększenia jego rozmiaru i zmniejszenia defektów. Podobnie jak w
przypadku osła Buridana ciepło pozwala atomom uwolnić się z pierwotnie
zajmowanych pozycji i prowadzić przypadkową wędrówkę między stanami
wyższej energii; studzenie daje im większe szanse na odnalezienie nowych,
lepszych konfiguracji.
Jako dziecko miałem okazję obserwować pewnego rodzaju proces
wyżarzania, ponieważ mój ojciec miał osobliwy zwyczaj: codziennie po
powrocie do domu stukał lekko w drewniany barometr. Delikatnie go
poklepywał, a potem odczytywał z niego domową prognozę pogody. Pod
wpływem uderzenia igła barometru ruszała z miejsca i odnajdywała
faktyczną pozycję równowagi. To lokalna odmiana antykruchości.
Matematycy, zainspirowani techniką metalurgiczną, posługują się metodą
symulacji komputerowej zwaną symulowanym wyżarzaniem dla opracowania
bardziej uogólnionych, optymalnych rozwiązań rozmaitych problemów i
sytuacji; rozwiązań, które zapewnia wyłącznie losowość.
Losowość świetnie się sprawdza przy poszukiwaniach - czasem lepiej niż
ludzie. Nathan Myhrvold zwrócił mi uwagę na kontrowersyjny artykuł,
opublikowany w magazynie Science w 1975 roku, który wykazał, że losowe
odwierty są skuteczniejsze od wszystkich pozostałych metod poszukiwań
stosowanych w owym czasie.
Jak na ironię, te tak zwane systemy chaotyczne, doświadczające owej
odmiany wahań, która nazywana jest chaosem, mogą zostać ustabilizowane
dzięki zwiększeniu elementu losowości. Efekt ten zademonstrował za
pomocą dziwacznej metody jeden z doktorantów. Najpierw wprawił piłki na
stole w chaotyczny ruch dzięki miarowym wibracjom powierzchni. Pod
wpływem równomiernych wstrząsów piłki podskakiwały w bezładny,
nieelegancki sposób. Później, jakby za sprawą magii, przesunął przełącznik, a
skoki piłek stały się uporządkowane. Magia polegała na tym, że owo
przejście od chaosu do porządku nie wynikało z usunięciu chaosu, lecz z
dodania losowych, całkowicie losowych wstrząsów o niskiej intensywności.
Ten piękny eksperyment wzbudził we mnie taki entuzjazm, że miałem ochotę
poinformować nieznajomych, mijanych na ulicy, że kocham losowość!
Wyżarzanie polityczne
Trudno jest przekonać prawdziwych ludzi, że stresory i niepewność
odgrywają ważną rolę w ich życiu - więc możecie sobie wyobrazić, jak
ciężko byłoby wytłumaczyć to politykom. A jednak właśnie w ich świecie
pewna doza losowości jest najbardziej potrzebna.
Kiedyś miałem okazję zobaczyć scenariusz pewnego filmu, przypowieści
o mieście rządzonym w stu procentach przez losowość - bardzo borgesowski
pomysł. Co pewien czas władca losowo przyznawał mieszkańcom nową rolę
w mieście. Na przykład rzeźnik zostawał piekarzem, piekarz więźniem itp.
Ostatecznie ludzie zbuntowali się przeciw władcy, domagając się stabilizacji
jako swojego niezbywalnego prawa.
Zacząłem się zastanawiać, czy nie powinna powstać odwrotna
przypowieść: to nie władcy powinni losowo przypisywać mieszkańcom role
do odegrania, tylko mieszkańcy powinni losowo wyznaczać władców,
mianować i odwoływać ich na chybił trafił. Taka metoda przypomina
symulowane wyżarzanie - i tak się składa, że jest równie skuteczna. Okazało
się, że starożytni - znowu ci starożytni! - zdawali sobie z tego sprawę:
członków zgromadzeń ludowych w Atenach wybierano w drodze losowania,
co miało chronić cały system przed degeneracją. Na szczęście zależność tę
zbadano na gruncie współczesnych systemów politycznych. Alessandro
Pluchino wraz ze współpracownikami wykazał w symulacji komputerowej,
że dodanie pewnej liczby losowo wybranych polityków do systemu może
usprawnić funkcjonowanie parlamentu.
Niekiedy korzystny wpływ na system mają stresory innego typu.
Zdaniem Woltera najlepszą metodą nadzoru nad rządzącymi były zamachy
na tle politycznym. Królobójstwo to swego rodzaju odpowiednik stukania w
barometr dla poprawienia jego działania. Skutkuje pewnym - często jakże
potrzebnym - przetasowaniem na scenie politycznej, do którego żaden władca
nie dopuściłby z własnej woli. Próżnia, która wytwarza się na szczycie,
wywołuje efekt wyżarzenia, dzięki czemu wyłania się nowy przywódca.
Długotrwały spadek przedwczesnej umieralności w społeczeństwie wpłynął
na nas korzystnie - ale pozbawił nas naturalnej fluktuacji na najwyższym
szczeblu. Morderstwo jest standardową procedurą sukcesji w mafii (w
ostatnim nagłośnionym przypadku wyżarzania John Gotti zamordował
swojego poprzednika przed nowojorską restauracją, żeby zostać capo
rodziny). Poza mafią, szefowie i członkowie zarządów utrzymują się dziś
dłużej na swoich stanowiskach, co utrudnia karierę wielu ludziom:
menedżerom, etatowym wykładowcom, politykom, dziennikarzom - dlatego
musimy kompensować ten stan rzeczy za pomocą loterii.
Niestety, losowość nie pozwala wyeliminować całej partii politycznej.
Przekleństwem Stanów Zjednoczonych nie jest system dwupartyjny, tylko
fakt, iż są skazane na te same dwie partie. Partie nie mają wbudowanej,
naturalnej daty ważności.
Wreszcie, starożytni udoskonalili metodę zdawania się na los w mniej lub
bardziej trudnych sytuacjach - i zintegrowali ją z przepowiadaniem
przyszłości. W rzeczywistości chodziło o wybór rozwiązania na oślep, bez
konieczności podejmowania żadnej decyzji, żeby później człowiek nie musiał
czuć się odpowiedzialny za jej konsekwencje. Robił to, co nakazali mu
bogowie, żeby później nie kwestionować swoich wyborów. Jedna z tych
metod, nazywana sortes virgilianae (los, o którym zadecydował wspaniały
poeta Wergiliusz), polegała na otworzeniu Eneidy tegoż autora na chybił
trafił i interpretacji wersu, który jako pierwszy rzuci się w oczy, jako
instrukcji dalszego postępowania. Powinniście stosować tę metodę przed
każdą trudną decyzją biznesową. Będę to powtarzał, dopóki nie ochrypnę:
starożytni znali tajne, zaawansowane metody i sztuczki pozwalające
korzystać z losowości. Sam praktykuję tę heurystykę randomizacji w
restauracjach. Długie i zawiłe jadłospisy narażają mnie na coś, co
psychologowie nazywają tyranią wyboru, i zostawiają z piekącym
poczuciem, że powinienem był zamówić coś innego. Z tego powodu ślepo i
systematycznie powtarzam zamówienie mężczyzny z największą nadwagą
przy moim stoliku; jeśli nie ma ze mną takiej osoby, wskazuję losowo jakąś
pozycję z menu, nie czytając nawet nazwy, spokojny, że wyboru dokonał za
mnie Baal.
BOMBA ZEGAROWA ZWANA STABILNOŚCIĄ
Pokazałem już, że bez pożaru dochodzi do kumulacji materiałów
łatwopalnych. Ludzie reagują szokiem i oburzeniem, kiedy im mówię, że
brak niestabilności politycznej, a nawet wojny, prowadzi do nagromadzenia
wybuchowych materiałów i tendencji tuż pod powierzchnią systemu.
Posługuję się prostą argumentacją, że bez kryzysów ukryte ryzyko stopniowo
narasta, ponieważ ludzie mają motywację, żeby ukrywać coraz więcej
ekspozycji „w ogonie” rozkładu statystycznego, czyli zwiększać ekspozycję
na rzadkie zdarzenia.
Drugi krok: Czy (małe) wojny ratują życie?
Antyoświeceniowy filozof polityczny Joseph de Maistre zauważył, że
konflikty wzmacniają państwa. Dyskusyjna teza - w końcu wojna to nic
dobrego; sam jako ofiara brutalnej wojny domowej mogę zaświadczyć o jej
potwornościach. Jednak w jego rozumowaniu jedno wydaje mi się ciekawe -
i eleganckie: de Maistre zwrócił uwagę, że błędem jest analizowanie strat
spowodowanych przez dane wydarzenie i ignorowanie reszty historii.
Zastanowiło mnie również, że ludziom łatwiej, choć też niezbyt łatwo,
zrozumieć odwrotną zależność, czyli dostrzec, że nie należy analizować
bezpośrednich korzyści, nie uwzględniając długofalowych skutków
ubocznych. Uznajemy ofiary za straty, nie biorąc pod uwagę drugiego kroku,
tego, co się będzie działo później - w odróżnieniu od ogrodników, którzy
rozumieją, że przycinanie drzew je wzmacnia.
Podobnie pokój - jakiś wymuszony, narzucony, nienaturalny pokój -
może kosztować ludzi życie: przypomnijmy sobie, że do I wojny światowej
doprowadziło wielkie samozadowolenie z niemal stulecia stosunkowego
pokoju w Europie w połączeniu z powstaniem silnie uzbrojonego państwa
narodowego.
Powtórzmy to jeszcze raz: wszyscy kochamy pokój i wszyscy
uwielbiamy stabilizację gospodarczą i emocjonalną - ale w dłuższej
perspektywie nie chcemy wyjść na frajerów. Na początku każdego roku
szkolnego aplikujemy sobie szczepionkę (wstrzykując do własnego
organizmu odrobinę szkodliwej substancji, żeby podnieść odporność), ale nie
potrafimy zastosować tego mechanizmu w polityce i gospodarce.
Co powiedzieć twórcom polityki zagranicznej
Podsumowując: problem ze sztucznie tłumioną zmiennością nie polega
tylko na tym, że w rezultacie system staje się bardzo kruchy; chodzi o to, że
równocześnie nie przejawia żadnego widocznego ryzyka. Pamiętajcie
również, że zmienność jest informacją. W zasadzie takie systemy są
zazwyczaj zbyt spokoje i wykazują minimalną zmienność, podczas gdy
ukryte ryzyko gromadzi się tuż pod powierzchnią. Przywódcy polityczni i
twórcy strategii gospodarczych starają się ustabilizować system przez
ograniczenie fluktuacji, ale zwykle przynosi to odwrotne skutki. Te sztucznie
ograniczane systemy zaczynają być podatne na Czarne Łabędzie. Środowiska
tego rodzaju zwykle doznają potężnego kryzysu - co przedstawiono na
rysunku 3 - na który nikt nie jest przygotowany i który niweczy lata
stabilizacji albo, w niemal wszystkich przypadkach, doprowadza system do
znacznie gorszego stanu niż stan wyjściowej zmienności. W rzeczy samej, im
później nastąpi eksplozja, tym większych szkód doznają systemy
gospodarczy i polityczny.
Dążenie do stabilizacji przez osiąganie stabilizacji (i ignorowanie
drugiego kroku) to przejaw niezwykłego frajerstwa polityki gospodarczej i
zagranicznej. Lista przykładów jest przygnębiająco długa: przed rozruchami
z 2011 roku Stany Zjednoczone przez 40 lat wspierały skorumpowane
władze Egiptu, żeby „uniknąć chaosu”, czego ubocznym skutkiem było
powstanie klanu uprzywilejowanych złodziei, chronionych przez
supermocarstwa - na tej samej zasadzie bankierzy zasłaniali się swoim
statusem „zbyt wielkich by upaść”, żeby oszukać podatników i wypłacić
sobie wysokie premie.
Arabia Saudyjska to kraj, który w chwili, gdy piszę te słowa, najbardziej
mnie martwi i oburza. To typowy przykład stabilizacji narzuconej odgórnie
przez supermocarstwo kosztem wszelkich zasad moralnych i etycznych oraz,
rzecz jasna, kosztem samej stabilizacji.
To państwo, będące „sojusznikiem” Stanów Zjednoczonych, to
monarchia absolutna, w której nie istnieje konstytucja. Ale nie to jest
szokujące z perspektywy moralności. Władzę sprawuje tam grupa od 7 do 15
tysięcy członków rodziny królewskiej, którzy wiodą wystawne hedonistyczne
życie, stojące w jawnej sprzeczności z purystycznymi ideałami, dzięki
którym się tam znaleźli. Zastanówcie się nad tą sprzecznością: proste
plemiona pustynne, które, niczym amisze, czerpią swoją legitymizację z
wyznawania surowych zasad moralnych, dzięki supermocarstwu mogą
zamienić się w hedonistów niemających zahamowań - król podróżuje dla
przyjemności ze świtą, która wypełnia cztery jumbo jety. To spore
odstępstwo od zasad jego przodków. Członkowie rodziny królewskiej
zgromadzili fortunę, przechowywaną w dużej mierze w zachodnich sejfach.
Bez ingerencji Stanów Zjednoczonych w kraju doszłoby do rewolucji,
rozłamu, zamieszek i - być może - do tej pory sytuacja by się ustabilizowała.
Tłumienie szumu w dłuższej perspektywie tylko pogarsza sytuację.
Najwyraźniej „sojusz” między saudyjską rodziną królewską a Stanami
Zjednoczonymi miał przynieść stabilizację. Jaką? Jak długo można
oszukiwać system? W zasadzie nie ma znaczenia, jak długo; spójrzcie na
rysunek 4; przypomina to pożyczkę, którą w końcu trzeba spłacić. Istnieją też
kwestie etyczne, które omawiam w Rozdziale 24, szczególnie kazuistyka, w
której człowiek znajduje uzasadnienie - w rodzaju „przez wzgląd na” -
złamania sztywnej w innych okolicznościach zasady moralnej. Niewielu
ludzi zdaje sobie sprawę, skąd bierze się niechęć Irańczyków do Stanów
Zjednoczonych: otóż ta ostoja demokracji wyniosła do władzy monarchę,
brutalnego szacha, który splądrował kraj, ale zapewnił Stanom
Zjednoczonym „stabilny” dostęp do Zatoki Perskiej. Dzisiejszy teokratyczny
ustrój Iranu jest w dużej mierze skutkiem tych represji. Musimy się nauczyć
myśleć w kategoriach drugiego kroku, łańcuchów konsekwencji i skutków
ubocznych.
Bardziej mnie niepokoi, że w przeszłości, szczególnie po 11 września
2001 roku, amerykańska polityka wobec Bliskiego Wschodu przesadnie
skupiała się na tłumieniu wszelkich zmian politycznych, żeby powstrzymać
„fundamentalizm islamski” - hasło, które wykorzystywała prawie każda
administracja. Pomijając fakt, że zabijanie islamistów zmniejsza ich liczbę,
Zachód i jego autokratyczni arabscy sojusznicy wzmocnili tylko
fundamentalistów islamskich, spychając ich do podziemia.
Przekonaliśmy się już, że sztuczne ograniczanie zmienności prowadzi do
tragiczniejszych skutków. A ograniczanie wolności wyrazu, na przykład
zagłuszanie głosu rynków przez kontrolowanie cen, przynosi dziwną i
całkowicie powierzchowną odmianę stabilizacji. Przyszedł czas, żeby
amerykańscy decydenci zrozumieli, że im bardziej ingerują w politykę
innych krajów, chcąc wprowadzić stabilizację, tym bardziej je destabilizują.
A może przyszedł czas na ograniczenie roli decydentów w kwestiach
politycznych.
To jedna z reguł życia: nie ma stabilizacji bez zmienności.
CO NAZYWAMY TU NOWOCZESNOŚCIĄ?
Moja definicja nowoczesności obejmuje zakrojoną na wielką skalę
dominację człowieka nad środowiskiem, systematyczne wygładzanie
nierówności na świecie oraz tłumienie zmienności i stresorów.
Nowoczesność polega na systematycznym wykorzenianiu ludzi z
ekosystemu pełnego przypadkowości i losowości - mowa o ekosystemie
fizycznym, społecznym, a nawet epistemologicznym. Nowoczesność to coś
więcej niż postśredniowieczny, postrolniczy i postfeudalny okres
historyczny, jak głoszą podręczniki socjologii. To raczej duch epoki
naznaczonej racjonalizacją (naiwnym racjonalizmem) i wiarą, że ludzie
potrafią zrozumieć społeczeństwo, dlatego powinni sami je zaprojektować.
Wraz z nią narodziła się teoria statystyczna, która odpowiada za potworną
krzywą dzwonową. Oraz nauka liniowa. Oraz koncepcja „wydajności” - albo
optymalizacji.
Nowoczesność to prokrustowe łoże, dobre albo złe - to redukowanie ludzi
do postaci, która wydaje się wydajna i pożyteczna. Niektóre z jej aspektów
się sprawdzają: nie wszystkie prokrustowe łoża mają negatywne skutki,
niektóre mogą okazać się korzystne, choć to nieczęsty przypadek.
Wyobraźcie sobie lwa, który żyje komfortowo w przewidywalnym
świecie zoo na Bronksie (gdzie w niedzielne popołudnie zwiedzający tłoczą
się przed jego wybiegiem, żeby obserwować go z mieszaniną ciekawości,
podziwu i współczucia), i porównajcie do jego kuzynów żyjących na
wolności. My też kiedyś byliśmy ludźmi hodowanymi w warunkach
naturalnych i mieliśmy hodowane w warunkach naturalnych dzieci - przed
nastaniem złotej ery nadopiekuńczych matek.
Przechodzimy teraz w fazę nowoczesności, której symbolami są:
lobbysta, spółka z bardzo, bardzo ograniczoną odpowiedzialnością, MBA,
frajerstwo, sekularyzacja (a raczej tworzenie nowych świętych wartości,
czego przykładem jest zastępowanie ołtarzy flagami), fiskus, lęk przed
szefem, weekend w jakimś interesującym miejscu (i tydzień roboczy w mniej
interesującym miejscu), oddzielenie pracy od czasu wolnego (chociaż dla
kogoś z mądrzejszej epoki wyglądałyby identycznie), plan emerytalny,
kłótliwi intelektualiści, którzy nie zgodziliby się z tą definicją
nowoczesności, dosłowność, rozumowanie indukcyjne, filozofia nauki,
narodziny nauk społecznych, gładkie powierzchnie i egocentryczni
architekci. Przemoc zostaje przeniesiona z poziomu jednostek na poziom
państw, podobnie jak dyscyplina finansowa. Oczywiście, w samym centrum
znajduje się odrzucenie antykruchości.
Obserwujemy pewne uzależnienie od narracji, intelektualizację działań i
przedsięwzięć. Przedsiębiorstwa i funkcjonariusze publiczni - a nawet
pracownicy dużych korporacji - mogą robić wyłącznie te rzeczy, które
mieszczą się w określonej narracji, w odróżnieniu od firm, które mogą
kierować się po prostu zyskownością, niezależnie od tego, czy mają jakąś
zgrabną historyjkę. Pamiętajcie, że kiedy budujecie narrację, potrzebujecie
nazwy dla koloru niebieskiego - ale kiedy działacie, nie jest wam potrzebna;
bez słowa „niebieski” myśliciel będzie miał utrudnione zadanie, praktyk -
nie. (Trudno jest przekonać intelektualistów o intelektualnej przewadze
praktyki).
Nowoczesność zwiększyła rozdźwięk między tym, co zmysłowe, a tym,
co istotne - w środowisku naturalnym doznania zmysłowe są, no cóż,
zmysłowe z jakiegoś powodu; dziś to z prasy czerpiemy tak zasadniczo
ludzkie przyjemności, jak plotki i anegdoty, i przejmujemy się życiem
prywatnym ludzi w bardzo odległych miejscach.
W rzeczy samej, w przeszłości, kiedy nie zdawaliśmy sobie w pełni
sprawy z istnienia mechanizmów antykruchości, samoorganizacji i
samoistnej regeneracji, mimo wszystko szanowaliśmy je dzięki
przekonaniom, które pozwalały nam zarządzać niepewnością i przetrwać ją.
Prawo dokonywania zmian na lepsze przyznawaliśmy Bogu (bogom). Być
może nie wierzyliśmy, że problemy rozwiążą się same, bez pomocy jakiejś
siły sprawczej. Ale tą siłą sprawczą byli bogowie, a nie kapitanowie okrętu z
harwardzkim dyplomem.
Zatem narodziny państwa narodowego są kolejnym elementem tego
procesu - transferu sprawczości do zwykłych ludzi. Historia państwa
narodowego to historia o koncentracji i potęgowaniu ludzkich błędów.
Nowoczesność zaczyna się od monopolu państwa na stosowanie przemocy, a
kończy na monopolu państwa w prowadzeniu nieodpowiedzialnej polityki
fiskalnej.
Omówimy dalej kolejne dwa kluczowe elementy stanowiące istotę
nowoczesności. Primo, w Rozdziale 7 - naiwny interwencjonizm oraz cenę,
jaką się płaci za naprawianie rzeczy, które należy zostawić w spokoju.
Secundo, w Rozdziale 8, we wstępie do Księgi III, ideę zastąpienia Boga i
bogów decydujących o przyszłości koncepcją jeszcze bardziej fundamentalną
religijnie, a mianowicie bezwarunkową wiarą w prognozę naukową,
niezależnie od dziedziny, która ma zredukować przyszłość do rzędu
miarodajnych lub niemiarodajnych cyfr. Udało nam się bowiem zastąpić
wierzenia religijne naiwną ufnością we wszystko, co może uchodzić za
naukę.
Rozdział 7
Naiwna interwencja
Przyjrzyjmy się potrzebie, żeby „coś zrobić”, na poniższym obrazowym
przykładzie. W latach 30. XX wieku do nowojorskich lekarzy trafiło 389
dzieci, z których 174 zalecono usunięcie migdałków. Pozostałych 215 dzieci
znów zaprowadzono do lekarza, którzy zalecili operację 99 z nich. Spośród
pozostałych 116 dzieci po raz kolejny przyprowadzonych przed oblicze
doktora 52 zalecono tonsillektomię. Weźcie pod uwagę, że stan chorobowy
występuje w 2- 4 proc. przypadków, a śmierć następuje w wyniku jednej na
około 15 tysięcy takich operacji (dziś, wtedy nie, ponieważ w owym czasie
operacja wiązała się z bardzo wysokim ryzykiem), a zrozumiecie, gdzie leży
punkt równowagi między korzystnym a niekorzystnym wpływem tej
procedury na zdrowie. Dzięki owej historii mamy okazję obserwować
zabójstwo probabilistyczne w praktyce, ponieważ przewidywana dalsza
długość życia każdego dziecka, które przechodzi zbędną operację, zostaje
skrócona. Ten przykład pokazuje nie tylko szkody, jakie mogą wyrządzać
niewczesne interwencje, lecz także, co gorsza, brak świadomości potrzeby
szukania punktu równowagi między korzyściami a szkodami.
Owo pragnienie „pomocy” nazwiemy naiwnym interwencjonizmem.
Teraz przyjrzymy się jego cenie.
INTERWENCJA I JATROGENIA
W przypadku usunięcia migdałków dzieciom poddanym niepotrzebnemu
zabiegowi wyrządzono szkodę, podczas gdy nieliczne inne odniosły korzyści.
Taka strata netto, przewaga szkód (zwykle ukrywanych lub ujawnianych z
opóźnieniem) nad korzyściami z terapii, nosi nazwę jatrogenii, co dosłownie
oznacza „pochodzący od lekarza”, ponieważ iatros to po grecku uzdrowiciel.
W Rozdziale 21 założymy, że za każdym razem, kiedy idziecie do lekarza i
poddajecie się kuracji, narażacie się na ryzyko szkód dla zdrowia, które
należy analizować w taki sam sposób, w jaki analizuje się inne transakcje
tego rodzaju: prawdopodobne korzyści minus prawdopodobne szkody.
Klasycznym przykładem jatrogenii była śmierć prezydenta Jerzego
Waszyngtona w grudniu 1799 roku - mamy dość dowodów na to, że lekarze
w dużej mierze przyczynili się do jego śmierci, a przynajmniej ją
przyśpieszyli, wskutek zastosowania standardowej wówczas kuracji, która
obejmowała upuszczanie krwi (od 5 do 9 funtów).
Ryzyko, że uzdrowiciel wyrządzi nam krzywdę, może pozostać
całkowicie niedostrzeżone, bo, jak się wydaje - choć zdania na ten temat są
podzielone - do czasu odkrycia penicyliny bilans medycyny był
zdecydowanie ujemny. Wizyta u lekarza zwiększała zagrożenie śmiercią. Co
jednak znaczące, jatrogenia medyczna stopniowo rosła wraz z rozwojem
wiedzy, by osiągnąć rekordową wartość pod koniec XIX wieku. Dzięki ci,
nowoczesności! To właśnie „postęp naukowy”, narodziny kliniki oraz
zastąpienie domowych sposobów leczenia kuracjami medycznymi
doprowadziły do skokowego wzrostu śmiertelności, głównie z powodu
schorzenia, które wówczas zwano gorączką szpitalną - Leibniz nazwał te
szpitale seminaria mortis, wylęgarniami śmierci. Dowody na wzrost
śmiertelności są bardzo mocne, ponieważ wszystkie ofiary udało się w końcu
zgromadzić w jednym miejscu: w tych instytucjach umierali ludzie, którzy
przeżyliby poza nimi. Węgierski lekarz Ignaz Semmelweis padł ofiarą
niewybrednych ataków, kiedy zauważył, że więcej kobiet umiera przy
porodzie w szpitalu, niż rodząc na ulicy. Nazwał elitę lekarzy bandą
przestępców - i miał rację: lekarze, którzy nadal zabijali pacjentów, nie mogli
uwzględnić jego wniosków i wprowadzić zmian, ponieważ „nie poparł
swoich obserwacji żadną teorią”. Semmelweis popadł w depresję - bezsilny
wobec działań, które uważał za zbrodnie, i oburzony postawą establishmentu.
Skończył w przytułku, gdzie zmarł, jak na ironię losu, na tę samą gorączkę
szpitalną, przed którą przestrzegał.
Historia Semmelweisa jest smutna: to człowiek, który został ukarany,
upokorzony, a wręcz zabity, bo mówił prawdę po to, żeby ratować innych.
Najgorszą karą była bezsilność wobec ryzyka i niesprawiedliwości. Ale to
również wesoła historia - w końcu prawda wyszła na jaw, a jego misja
zakończyła się sukcesem, choć z pewnym opóźnieniem. A płynie z niej
następujący morał: nie należy oczekiwać uznania za mówienie prawdy.
Jedyne, co dobre w jatrogenii, to sama medycyna. Dostrzegamy problem
w tym obszarze, ponieważ w nim działamy. Powoli zaczynamy sobie z nim
radzić. Teraz jatrogenia jest po prostu wpisana w koszty działania: w Stanach
Zjednoczonych błędy medyczne nadal zabijają od trzech (zdaniem lekarzy)
do dziesięciu razy więcej ludzi niż wypadki samochodowe. Powszechnie
wiadomo, że pomyłki lekarzy - nie wspominając już o możliwości zakażenia
w szpitalu - powodują więcej zgonów niż jakakolwiek odmiana raka.
Metodologia stosowana przez placówki medyczne przy podejmowaniu
decyzji wciąż nie uwzględnia odpowiednich zasad zarządzania ryzykiem, ale
mimo tak naiwnego podejścia do ryzyka medycyna funkcjonuje coraz lepiej.
Powodem do zmartwień jest co innego: firmy farmaceutyczne, lobbyści i
określone grupy interesów namawiają do stosowania niepotrzebnych terapii,
produkując szkody, które nie uwidaczniają się od razu i nie są uznawane za
błędy. Branża farmaceutyczna posługuje się ukrytą i rozproszoną jatrogenią,
a przy tym rośnie w siłę. Łatwo dostrzec jatrogenię, jeśli chirurg amputuje
niewłaściwą nogę albo zoperuje niewłaściwą nerkę, albo gdy pacjent umrze z
powodu niepożądanego działania leku. Ale jeśli podajesz dziecku lek na
wyimaginowaną albo wymyśloną chorobę, na przykład ADHD albo depresję,
zamiast wypuścić je z klatki, w której jest uwięzione, długofalowe szkody
wynikające z takiej kuracji pozostaną w dużej mierze ukryte. Jatrogenię
potęguje tak zwany problem agencji. Problem ten, często nazywany
problemem przełożonego-agenta, pojawia się, kiedy osobisty interes jednej
strony (agenta) różni się od interesów tych, którzy korzystają z jego usług
(jak przełożony). Problem agencji występuje na przykład w przypadku
maklera giełdowego i lekarza, którzy ostatecznie zainteresowani są stanem
swojego konta, a nie czyjąś kondycją finansową i zdrowotną, i udzielają temu
komuś rad, które mają przynieść korzyści im samym. Albo w przypadku
polityków, którzy zajmują się swoimi karierami.
Po pierwsze nie szkodzić
Medycyna wie o istnieniu jatrogenii przynajmniej od IV wieku przed
naszą erą - primum non nocere („po pierwsze nie szkodzić”) to pierwsza
zasada przypisywana Hipokratesowi, włączona do tak zwanej przysięgi
Hipokratesa, składanej przez każdego lekarza po ukończeniu studiów. Po
prostu musiały minąć 24 stulecia, zanim medycyna zdołała zrealizować ten
światły pomysł. Wprawdzie lekarze od dawna recytują non nocere, ale
pojęcie jatrogenii weszło do powszechnego użycia bardzo, bardzo późno,
dopiero kilkadziesiąt lat temu. Do tego czasu wyrządzono wiele szkód. Sam
nie znałem tego słowa, dopóki nie zapoznał mnie z nim pisarz Bryan
Appleyard (wcześniej używałem wyrażenia „szkodliwe niezamierzone skutki
uboczne”). Zatem zostawmy medycynę, by wrócić do niej za kilkanaście
rozdziałów, i zastosujmy tę ideę zrodzoną na gruncie medycyny w innych
dziedzinach życia. Skoro brak interwencji implikuje brak jatrogenii, źródłem
szkód jest odrzucenie antykruchości - czyli poczucie, że my, ludzie, jesteśmy
niezbędni do tego, żeby świat mógł się kręcić.
Popularyzacja koncepcji uogólnionej jatrogenii to trudne zadanie. Samo
pojęcie jatrogenii jest obecne właściwie wyłącznie w dyskursie medycznym
(gdzie również upowszechnia się powoli). Tymczasem, podobnie jak w
przypadku niebieskiego koloru, istnienie nazwy zjawiska pomaga podnieść
jego świadomość w społeczeństwie. Zastosujemy ideę jatrogenii na gruncie
politologii, ekonomii, urbanistyki, edukacji i innych dziedzin. Żaden z
konsultantów i badaczy wymienionych dyscyplin, z którymi próbowałem o
tym rozmawiać, nie miał pojęcia, o czym mówię - i żadnemu nie przyszło do
głowy, że mogą powodować jakiekolwiek szkody. Właściwie, jeśli ktoś
podszedłby z takim sceptycyzmem do ich pola zainteresowań, oskarżyliby
go, że jest „przeciwnikiem postępu naukowego”.
Koncepcję tę znajdziemy jednak w niektórych tekstach religijnych, Koran
wspomina o „tych, którzy czynią zło, sądząc, że czynią dobro”.
Podsumowując: każda dziedzina, w której występuje naiwny
interwencjonizm, a wystarczą nawet zwykłe działania interwencyjne, będzie
skażona jatrogenią.
Przeciwieństwo jatrogenii
Znamy już słowo oznaczające wyrządzanie szkód przy próbie niesienia
pomocy, ale nadal nie znamy określenia sytuacji przeciwnej, gdy ostatecznie
pomocny okazuje się ktoś, kto usiłuje nam zaszkodzić. Pamiętajcie po prostu,
że atak na to, co antykruche, przyniesie odwrotne skutki. Na przykład dzięki
hakerom systemy stają się silniejsze. Obsesyjna i zaciekła krytyka Ayn Rand
zwiększa sprzedaż jej książki.
Niekompetencja działa w obie strony. W filmie Mela Brooksa
Producenci dwaj nowojorscy wielbiciele teatru wpadają w kłopoty, bo
odnoszą sukces zamiast upragnionej porażki. Sprzedali wielu inwestorom te
same udziały w sztuce wystawianej na Broadwayu, licząc na to, że kiedy
sztuka padnie, zachowają nadwyżkę środków. Ich intryga nie zostałaby
odkryta, gdyby inwestorzy nie zyskali ani centa na swoich udziałach.
Problem polega na tym, że bardzo starali się stworzyć kiepską sztukę -
zatytułowaną Wiosna dla Hitlera. Poszło im to fatalnie. Spektakl okazał się
ogromnym hitem. Wyzwoliwszy się od łączących ich uprzedzeń, stworzyli
coś interesującego. Podobną ironię losu obserwowałem w świecie tradingu:
mój kolega był tak niezadowolony ze swojej premii rocznej, że zaczął
obstawiać wielkie kwoty z portfela swojego pracodawcy - i mnóstwo dla
niego zarobił. Więcej, niż gdyby starał się osiągnąć taki wynik.
Być może kapitalizm opiera się właśnie na efekcie odwrotnej jatrogenii,
niezamierzonych-chociaż-nie-aż-tak-niezamierzonych konsekwencjach:
system pomaga zmienić egoistyczne (albo, dokładnie rzecz biorąc,
niekoniecznie dobroczynne) cele na poziomie osobistym w rezultat korzystny
dla zbiorowości.
Jatrogenia na szczycie
Dwie dziedziny szczególnie cierpią z powodu braku świadomości
jatrogenii: życie społeczno-ekonomiczne oraz (jak przekonaliśmy się przed
chwilą dzięki historii Semmelweisa) ludzkie ciało, a więc pola, na których
dotychczas łączyliśmy niskie kompetencje z wysokim interwencjonizmem i
brakiem poszanowania dla samoistnego działania i regeneracji - nie mówiąc
już o wzroście i rozwoju.
Jak przekonaliśmy się w Rozdziale 3, między organizmami
(biologicznymi lub niebiologicznymi) a maszynami istnieją pewne różnice.
Ludzie o nastawieniu mechanistycznym zwykle interpretują wszystko wokół
jako problem techniczny. Świetnie się to sprawdza w przypadku maszyn, ale
jeśli problem dotyczy kota, lepszym pomysłem będzie zatrudnić weterynarza
niż cyfronika, a jeszcze lepszym - poczekać, aż nasz pupil sam wyzdrowieje.
Tabela 3 pokazuje przykłady owych prób „poprawy sytuacji” w różnych
dziedzinach oraz ich skutki. Zwróćcie uwagę na oczywisty wniosek: we
wszystkich przypadkach mamy do czynienia z odrzuceniem antykruchości.
Czy wieloryb może latać jak orzeł?
Badacze społeczni i ekonomiści nie rodzą się ze świadomością zjawiska
jatrogenii i oczywiście nie mają na nie nazwy - kiedy postanowiłem
poprowadzić zajęcia o błędach modelu w ekonomii i finansach, niewiele osób
potraktowało mnie i mój pomysł poważnie, a ci, którzy to zrobili, próbowali
mnie powstrzymać, pytając o moją „teorię” (tak jak w historii Semmelweisa).
Nie rozumieli, że planuję omówić i skatalogować błędy wynikające z teorii, a
właściwie samą ideę stosowania teorii bez uwzględnienia wpływu
potencjalnych błędów, które z niej wypływają. Teoria to bardzo
niebezpieczna rzecz. I oczywiście można uprawiać bez niej naukę. Tym, co
naukowcy nazywają fenomenologią, jest dostrzeganie pewnej empirycznej
regularności, za którą nie stoi żadna wyraźna teoria. W triadzie zaliczyłem
teorie do kategorii zjawisk kruchych, a fenomenologię - do wytrzymałych.
Teorie są niezwykle kruche; pojawiają się i znikają, a potem znów się
pojawiają i znikają, natomiast fenomenologia trwa. Trudno mi uwierzyć, że
ludzie nie zdają sobie sprawy, iż fenomenologia jest wytrzymała i użyteczna,
a nadmiernie zachwalane teorie nie pozwalają podejmować właściwych
decyzji - poza dziedziną fizyki.
Fizyka jest uprzywilejowana, ale stanowi wyjątek, dlatego gdy inne
dyscypliny usiłują ją naśladować, przypominają wieloryba, który próbuje
poderwać się do lotu jak orzeł. Na gruncie fizyki błędy maleją z teorii na
teorię. Stwierdzenie, że Newton się mylił, przyciąga uwagę i służy
poczytności sensacyjnych pisemek naukowych, ale w ostatecznym
rozrachunku jest nieprawdziwe; dużo uczciwiej byłoby powiedzieć: „Teoria
Newtona jest nieprecyzyjna w pewnych szczególnych przypadkach”.
Przewidywania oparte na mechanice newtonowskiej są zdumiewająco
precyzyjne dla wszystkich obiektów oprócz tych poruszających się z
prędkością bliską prędkości światła, co pewnie nie czeka was w kontekście
najbliższych wakacji. Pojawiają się też bzdurne doniesienia, że Einstein się
mylił co do prędkości światła - a przyrządy, które pozwalają tego dowieść, są
tak złożone i tak precyzyjne, że już samo to wskazuje, jak mikroskopijne
znaczenie będzie to miało dla was i dla mnie w bliższej i dalszej przyszłości.
Z drugiej strony, nauki społeczne wydają się coraz bardziej rozbieżne z
każdą kolejną teorią. W epoce zimnej wojny Uniwersytet Chicagowski
lansował teorie leseferyzmu, podczas gdy Uniwersytet Moskiewski głosił ich
przeciwieństwo - ale wydziały fizyki na obu uczelniach zgadzały się ze sobą
w większości kwestii, jeśli nie we wszystkich. Z tego powodu umieściłem
teorie z zakresu nauk społecznych w lewej kolumnie, jako niezwykle kruche
w obliczu decyzji praktycznych i nieprzydatne w analizach ryzyka. Już samo
określenie „teoria” jest przygnębiające. W naukach społecznych powinniśmy
nazywać takie konstrukty chimerami, a nie teoriami.
Będziemy musieli stworzyć metodologię, która pozwoli uporać się z tymi
wadami. Nie możemy czekać kolejnych 24 stuleci z założonymi rękami.
Inaczej niż w przypadku medycyny, w której jatrogenia rozkładała się równo
w populacji (wywołując efekt Przeciętnostanu), w dziedzinie nauk
społecznych i polityki może ona doprowadzić do potężnej eksplozji (rodem z
Ekstremistanu). Z powodu koncentracji władzy.
Nie nicnierobienie
Podstawową przyczyną kryzysu ekonomicznego, który rozpoczął się w
2007 roku, była jatrogenia podjętej przez Zagorzałego wyznawcę kruchości
Alana Greenspana - bez wątpienia jednego z czołowych jatrogenistów
wszech czasów - próby spłaszczenia cyklu koniunkturalnego. W jej wyniku
wszelkie ryzyko zostało zmiecione pod dywan, gdzie mogły się spokojnie
gromadzić, by ostatecznie rozsadzić gospodarkę. Najbardziej przygnębiające
w historii Greenspana jest to, że facet był wolnorynkowcem, na pozór
przekonanym, że systemy należy zostawić samym sobie. Ludzie potrafią się
po mistrzowsku oszukiwać. Ten sam naiwny interwencjonizm zastosował
brytyjski rząd wyznawcy kruchości Gordona Browna, badacza epoki
oświecenia, który postawił sobie za cel „wyeliminowanie” cyklu
koniunkturalnego. Premier Brown, wyznawca kruchości i wielki, choć
niedorastający Greenspanowi do pięt, jatrogenista, teraz próbuje pouczać
świat o „etyce” i „zrównoważonych” finansach - ale jego polityka
centralizacji technologii informacyjnych (która skutkowała ogromnym
nadwerężeniem budżetu i opóźnieniem reform), wcale nie przyczyniła się do
decentralizacji i promocji małych jednostek. W rzeczy samej, brytyjska
służba zdrowia zaczęła funkcjonować na zasadzie, że jeśli w jakimś odległym
szpitalu na podłogę spadnie szpilka, ma to być słychać w Whitehall (zespole
budynków rządowych w Londynie). Techniczne wyjaśnienie zagrożeń, jakie
się wiążą z koncentracją, można znaleźć w Rozdziale 18.
Próby wyeliminowania cyklu koniunkturalnego skutkowały kruchością
na niewyobrażalną skalę. A wystarczy niewielki pożar tu i ówdzie, żeby
pozbyć się łatwopalnych materiałów z lasu; analogicznie, wystarczą
niewielkie straty tu i tam, żeby pozbyć się słabszych firm z gospodarki na
tyle wcześnie, żeby mogły „szybko upaść” (i zacząć od nowa), minimalizując
długofalowe straty systemu.
Problem etyczny pojawia się, kiedy komuś powierzona zostaje władza.
Działania Greenspana były szkodliwe, ale nawet gdyby o tym wiedział,
musiałby wykazać się heroiczną odwagą, żeby wyjaśnić, dlaczego nie
podejmuje żadnej interwencji w demokracji, w której zdobywa się głosy,
obiecując lepsze rezultaty niż przeciwnik, niezależnie od faktycznych
późniejszych kosztów.
Prostoduszny interwencjonizm występuje powszechnie w rozmaitych
zawodach. Zupełnie jak w przykładzie z usunięciem migdałków: jeśli dasz
typowemu redaktorowi jakiś tekst, zaproponuje pewną liczbę zmian, jakieś
pięć na stronę. Zaakceptuj jego „poprawki” i pokaż tekst innemu
redaktorowi, który dokonuje zmian z podobną wnikliwością (redaktorzy
różnią się pod tym względem), a zobaczysz, że zaproponuje taką samą liczbę
zmian, niekiedy wycofując te dokonane przez poprzednika. Z trzecim
redaktorem będzie tak samo.
Nawiasem mówiąc, ci, którzy robią za dużo w jednej dziedzinie, w innej
robią za mało - a redagowanie to dość trafny przykład. W mojej karierze
pisarskiej zauważyłem, że redaktorzy, którzy dokonują zbyt wielu zmian w
tekście, często nie zauważają literówek (i na odwrót). Kiedyś wycofałem
swój komentarz z dziennika Washington Post z powodu nadmiaru kompletnie
zbytecznych poprawek. Tekst wyglądał tak, jakby każde słowo zostało
zastąpione synonimem z tezaurusa. Opublikowałem ten artykuł w Financial
Times. Ich redaktor zrobił jedną poprawkę: 1989 zmienił na 1990. W
Washington Post tak bardzo się starali, że przegapili jedyny istotny błąd. Jak
się jeszcze przekonamy, interwencjonizm uszczupla zasoby umysłowe i
ekonomiczne; rzadko można na niego liczyć w chwilach, gdy jest najbardziej
potrzebny. (Uważajcie, czego sobie życzycie: mała administracja rządowa
może okazać się skuteczniejsza we wszystkich swoich działaniach - jak na
ironię, ograniczenie rozmiarów i zakresu kompetencji może sprawić, że
stanie się potężniejsza od rozbudowanej administracji).
Nienaiwny interwencjonizm
W tym miejscu muszę ostrzec przed błędną interpretacją mojej
argumentacji. Nie jestem przeciwnikiem idei interwencji; właściwie na
powyższym przykładzie pokazałem, że równie mocno martwi mnie
niewystarczająca interwencja w chwilach, gdy jest rzeczywiście konieczna.
Przestrzegam jedynie przed naiwnymi interwencjami i nieświadomością
szkód, jakie mogą wyrządzić.
Moja teza z pewnością będzie błędnie interpretowana - przez pewien
czas. W książce Fooled by Randomness przekonywałem - podobnie jak tu -
że zwykle nie doceniamy roli przypadkowości w ludzkim życiu, co można
podsumować zdaniem: „Życie jest bardziej przypadkowe, niż wam się
wydaje”. Tymczasem według mediów mój przekaz brzmiał: „Wszystko jest
przypadkowe” albo „wszystkim rządzi ślepy los”, co było przykładem
prokrustowego łoża, które zmienia metodą redukcji. Podczas wywiadu
radiowego, gdy próbowałem wyjaśnić dziennikarzowi subtelną różnicę
między tymi stwierdzeniami, usłyszałem, że to „zbyt skomplikowane”, więc
po prostu wyszedłem ze studia, zostawiając go samego. Najbardziej
przygnębia fakt, że ludzie, którzy popełniali takie błędy, byli wykształceni; to
byli dziennikarze, którym powierzono zadanie przedstawiania świata nam,
niewtajemniczonym. Chcę powiedzieć tylko tyle, że nie powinniśmy
ignorować naturalnej antykruchości systemów i ich umiejętności dbania o
siebie, bo nie dając im na to szansy, szkodzimy im i zwiększamy ich
kruchość.
Przykład nadgorliwego redaktora pokazał, że nadmiernej interwencji
towarzyszy niewystarczająca interwencja. I rzeczywiście, zwykle przesadnie
ingerujemy w obszary, które przynoszą minimalne korzyści (ale wiążą się z
ogromnym ryzykiem), a niewystarczająco w obszary, na których interwencja
jest niezbędna, takie jak sytuacje awaryjne. Zależność ta jest wyraźna w
dziedzinie medycyny. Chodzi więc o ukrócenie interwencji na pewnych
polach, takich jak ekologia, oraz o ograniczenie pokusy nadużyć i
negatywnego wpływu dużych korporacji na gospodarkę.
Co powinniśmy kontrolować?
Zasadniczo interwencje w celu ograniczenia rozmiarów (firm, lotnisk,
źródeł zanieczyszczenia środowiska), koncentracji i prędkości przyczyniają
się do redukcji ryzyka Czarnych Łabędzi. Takie działania mogą być
pozbawione jatrogenii - ale trudno namówić rządy do zredukowania
administracji. Na przykład od lat 70. znana jest teza, że ograniczenie
prędkości na autostradzie (i egzekwowanie tego ograniczenia) prowadzi do
dużego wzrostu bezpieczeństwa. Brzmi prawdopodobnie, ponieważ ryzyko
wypadków rośnie nieproporcjonalnie (czyli nielinearnie) wraz z prędkością, a
nasi przodkowie nie przekazali nam w genach takiej wiedzy. Brawurowy
kierowca ogromnego tira na autostradzie zagraża waszemu bezpieczeństwu,
dlatego należy go powstrzymać, zanim wjedzie w wasz mały kabriolet - albo
postawić w sytuacji, w której to jego geny zostaną wyeliminowane z puli
genów ludzkości, a nie wasze. Prędkość to owoc nowoczesności, a ja zawsze
dopatruję się ukrytej kruchości w zjawiskach postnaturalnych - dalsze
dowody techniczne przedstawię w Rozdziałach 18 i 19.
Trafia do mnie jednak przeciwny argument, że znaki drogowe nie
redukują ryzyka, ponieważ obniżają poziom skupienia kierowców;
eksperymenty wykazały, że scedowanie kontroli nad sytuacją na system
obniża czujność (znów mamy do czynienia z brakiem nadmiernej
kompensacji). Kierowcy potrzebują stresorów i napięcia wywołanego
poczuciem zagrożenia, żeby utrzymać koncentrację i kontrolować ryzyko,
zamiast zdawać się na czynniki zewnętrzne, o czym świadczy na przykład
fakt, że więcej pieszych ginie na wyznaczonych przejściach niż podczas
przechodzenia przez jezdnię w miejscach niedozwolonych. Niektórzy
libertarianie przywołują przykład holenderskiego miasta Drachten, w którym
przeprowadzono wspaniały eksperyment: usunięto wszystkie znaki drogowe.
Ta deregulacja zaowocowała wzrostem poziomu bezpieczeństwa na drodze,
potwierdzając antykruchość uważności w praktyce - poczucie zagrożenia i
odpowiedzialności wyraźnie wyostrza spostrzegawczość. W wyniku
eksperymentu wiele niemieckich i holenderskich miast zmniejszyło liczbę
znaków drogowych. Z pewną odmianą efektu Drachten spotkaliśmy się w
Rozdziale 2, omawiając problem automatyzacji samolotów, która wywołuje
skutek odwrotny od zamierzonego, gdyż pozbawia pilotów czujności. Nie
należy jednak posuwać się za daleko w uogólnieniach, ponieważ efekt
Drachten nie sugeruje, że warto odrzucić wszystkie zasady rządzące
społeczeństwem. Jak już mówiłem, prędkość na autostradzie charakteryzuje
inna dynamika i ryzyko innego rodzaju.
Niestety, trudno mi się przebić z koncepcją kruchości i antykruchości w
aktualnym dyskursie politycznym Stanów Zjednoczonych - tym potwornym,
sztywnym, dwudzielnym systemie. Przez większość czasu demokratyczna
strona amerykańskiego spektrum opowiada się za nadmierną interwencją,
bezwarunkową regulacją i rozbudowaną administracją rządową, podczas gdy
strona republikańska kocha wielkie korporacje, bezwarunkową deregulację i
militaryzm. Dla mnie to to samo. Jeszcze bardziej podobne są ich poglądy na
temat długu, ponieważ i jedna, i druga strona zazwyczaj zachęcają obywateli,
korporacje i rząd do zwiększania zadłużenia (co wywołuje kruchość i zabija
antykruchość). Uważam, że zarówno rynki, jak i rządy są nieinteligentne w
kwestii zdarzeń o randze Czarnych Łabędzi - chociaż nie dotyczy to matki
natury, dzięki jej konstrukcji, ani rynków starszego typu (takich jak
targowisko), w odróżnieniu od dzisiejszych.
Pozwólcie, że uproszczę swoje podejście do interwencji. Chodzi mi
przede wszystkim o to, żeby wypracować jakąś przemyślaną procedurę
oceny, kiedy warto interweniować, a kiedy lepiej zostawić systemy w
spokoju. Być może interwencja będzie konieczna, żeby zapanować nad
jatrogenią nowoczesności - szczególnie nad dużym zanieczyszczeniem
środowiska i koncentracją potencjalnych - choć jeszcze niewidocznych -
szkód. Zagrożenia tego rodzaju zauważamy zwykle dopiero wtedy, kiedy jest
już za późno. Prezentowane tu koncepcje nie są polityczne, lecz wywodzą się
z dziedziny zarządzania ryzykiem. Nie należę do żadnej konkretnej partii i z
żadną nie jestem szczególnie związany. Wprowadzam jedynie pojęcia szkody
i kruchości do naszego słownika i postuluję zastosowanie odpowiednich
strategii, dzięki którym nie skażemy na zagładę naszej planety i siebie
samych.
POCHWAŁA PROKRASTYNACJI FABIAŃSKIEJ
W interwencjonizmie jest pewien element oszustwa, coraz większy w
społeczeństwie sprofesjonalizowanym. Znacznie łatwiej sprzedać hasło:
„Zobacz, co dla ciebie zrobiłem”, niż: „Zobacz, czego dla ciebie uniknąłem”.
Oczywiście, problem potęguje system premii oparty na „wynikach”.
Szukałem historycznych doniesień o bohaterach, którzy zostali bohaterami za
to, czego nie zrobili, ale brak działania nie rzuca się w oczy; miałem z tym
kłopot. Lekarz, który nie podejmuje się (bardzo opłacalnej) operacji pleców,
pozwalając im się samoistnie wyleczyć, nie otrzyma tak wysokiego
wynagrodzenia i nie będzie oceniany tak dobrze jak lekarz, który przedstawi
operację jako konieczność, a później przyniesie pacjentowi ulgę,
równocześnie narażając go na ryzyko komplikacji oraz inkasując sporą
sumkę. Ten drugi lekarz będzie jeździł różowym rolls-royce’em.
Menedżerowie, którzy unikają strat, często nie są za to nagradzani.
Prawdziwym bohaterem w świecie Czarnych Łabędzi jest ten, kto zapobiega
katastrofie, ale - skoro nie doszło do katastrofy - rzecz jasna nie przynosi mu
to uznania ani premii. Kwestię tę omówię dokładniej w Księdze VI,
poświęconej etyce, gdzie wyjaśnię niesprawiedliwość systemu premii oraz
pokażę, jak złożoność potęguje tę niesprawiedliwość.
Jak to zwykle bywa, starożytni wydają się dużo mądrzejsi od nas, ludzi
ery nowoczesności, a ich mądrość jest dużo prostsza. Rzymianie szanowali
człowieka, który przynajmniej sprzeciwiał się interwencji i opóźniał ją.
Generał Fabiusz Maksimus zyskał przydomek Kunktator, co oznacza:
zwlekający. Unikając i opóźniając starcie z wojskami Hannibala,
doprowadzał do szaleństwa przeciwnika, który miał wyraźną przewagę
militarną. A militaryzm Hannibala można z powodzeniem uznać za pewną
formę interwencjonizmu (w stylu George’a W. Busha, tyle że Hannibal sam
brał udział w walce, zamiast śledzić ją z zacisza gabinetu) i porównać ją z
mądrością Kunktatora.
Niezwykle inteligentna grupa rewolucjonistów z Wielkiej Brytanii
stworzyła ruch polityczny pod nazwą Towarzystwo Fabiańskie (od imienia
Kunktatora), oparty na pomyśle opóźniania rewolucji. Członkami
towarzystwa byli George Bernard Shaw, H.G. Wells, Leonard i Virginia
Woolf, Ramsay MacDonald, a przez chwilę także Bertrand Russell. Z
perspektywy czasu przyjęta strategia okazała się bardzo skuteczna, nie tyle
jako metoda osiągania wyznaczonych celów, co pogodzenia się z faktem, że
owe cele mogą ulegać zmianie. Dzięki swojej prokrastynacji zostawili
sprawy własnemu biegowi i mieli szansę zmienić zdanie, zanim podejmą
jakieś nieodwracalne decyzje. Oczywiście zmienili zdanie, widząc klęskę i
potworność stalinizmu i podobnych reżimów.
Pewne łacińskie powiedzenie głosi: festina lente, „Spiesz się powoli”.
Rzymianie nie byli jedynym starożytnym narodem, który szanował akty
świadomego zaniechania. Chiński myśliciel Laozi stworzył doktrynę wu-wei,
„biernego działania”.
Niewiele osób rozumie, że prokrastynacja to nasz naturalny mechanizm
obronny, dzięki któremu pozwalamy, żeby problemy rozwiązały się same w
swej antykruchości; to przejaw pewnego rodzaju mądrości środowiskowej
lub naturalnej, który nie zawsze jest szkodliwy - na poziomie
egzystencjalnym moje ciało buntuje się w ten sposób przeciw osaczeniu.
Moja dusza walczy z prokrustowym łożem nowoczesności. Oczywiście, w
nowoczesnym świecie moje zeznanie podatkowe nie złoży się samo - ale
odwlekając niekonieczną wizytę u lekarza albo napisanie tekstu, dopóki ciało
nie powie mi, że jestem na to gotowy, korzystam być może z bardzo
potężnego naturalnego filtra. Piszę tylko wtedy, gdy mam na to ochotę, i
tylko na temat, na który mam ochotę pisać - a czytelnik nie jest głupi. Zatem
wykorzystuję prokrastynację jako komunikat od mojego wewnętrznego ja i
mojej głębokiej przeszłości ewolucyjnej, opierając się interwencjonizmowi w
swoim pisaniu. Tymczasem część psychologów i ekonomistów
behawioralnych uznaje prokrastynację za chorobę, którą należy leczyć.
Prokrastynacja nie została jeszcze wystarczająco zmedykalizowana,
dlatego niektórzy kojarzą ją z omawianym przez Platona stanem akrazji,
zjawiskiem braku samokontroli lub słabej woli; inni z „patologią” o nazwie
abulia, chorobliwym brakiem woli. Być może firmy farmaceutyczne
pewnego dnia wymyślą na to tabletkę.
Prokrastynacja w zakresie procedur medycznych również przynosi
korzyści: przekonaliśmy się już, że chroni przed błędami lekarskimi i
pozwala naturze robić, co do niej należy, uwzględniając ów niewygodny fakt,
że natura popełnia błędy rzadziej niż naukowcy. Psychologowie i
ekonomiści, którzy analizują „nieracjonalność”, nie zdają sobie sprawy, że
instynkt dyktuje ludziom prokrastynację tylko w sytuacjach, w których ich
życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Nie zwlekam z reakcją, kiedy widzę
lwa w drzwiach mojej sypialni albo pożar w salonie sąsiada. Nie zwlekam z
wizytą u lekarza, jeśli zostanę ciężko ranny. Reaguję tak na nienaturalne
obowiązki i procedury. Kiedyś stale przekładałem operację rdzenia
kręgowego po urazie pleców - i pozbyłem się wszystkich problemów z
plecami dzięki wakacyjnym wędrówkom po Alpach oraz treningom
podnoszenia ciężarów. Niektórzy psychologowie i ekonomiści chcą, żebym
stłumił w sobie ten naturalny instynkt (wewnętrzny wykrywacz ściem), który
pozwolił mi odwlekać planowy zabieg i zminimalizować ryzyko - to
zniewaga dla antykruchości naszych ciał. Skoro prokrastynacja to komunikat
od naszej naturalnej siły woli, przekazywany za pomocą niskiej motywacji,
to lekiem jest zmiana środowiska - albo zawodu - na takie, w którym
człowiek nie odczuwa potrzeby prokrastynacji. Niewiele osób jest w stanie
wywieść logiczny wniosek, że zamiast tego powinniśmy żyć tak, żeby
doceniać prokrastynację jako naturalistyczną formę podejmowania decyzji z
uwzględnieniem ryzyka.
Przymiotnik „naturalistyczny” okazał się mylący. Filozofowie mówią o
błędzie naturalistycznym, sugerując, że to, co naturalne, niekoniecznie jest
moralnie słuszne - z czym osobiście się zgadzam. Dałem temu wyraz w
Rozdziale 4, omawiając problem stosowania darwinowskiej selekcji w
społeczeństwie nowoczesnym i zwracając uwagę na potrzebę ochrony tych,
którym się nie udaje, co jest sprzeczne z prawami natury. Problem polega na
tym, że niektórzy w nieuprawniony sposób przenoszą pojęcie błędu
naturalistycznego poza domenę moralności. Ich zdaniem przykładem takiego
błędu jest poleganie na naturalistycznym instynkcie w chwilach zwątpienia.
Tymczasem nie można tego uznać za błąd w przypadku analiz ryzyka.
Najlepszym sprawdzianem kruchości jest czas - bo dopuszcza chaos w
dużych dawkach - a natura to jedyny system, który z czasem nabiera
odporności. Jednakże część filozofów nie rozumie wyższości ryzyka i
przetrwania nad filozofowaniem, a ich geny powinny ostatecznie opuścić
pulę genów ludzkości - prawdziwi filozofowie zgodziliby się z moją tezą.
Gorszy błąd popełniają ludzie, którzy sądzą, że to, co naturalistyczne, musi
być błędne.
Właściwie to dzięki prokrastynacji decyduję, o czym napiszę w tej
książce. Jeśli odkładam napisanie jakiegoś fragmentu, to znaczy, że trzeba go
wyciąć. To prosta zasada: po co miałbym próbować oszukać ludzi, pisząc na
temat, który mnie nie kręci?.
Zgodnie z moim środowiskowym tokiem myślenia człowiek, który
oddaje się prokrastynacji, nie jest nieracjonalny; to jego środowisko jest
nieracjonalne. I to psycholog lub ekonomista, który nazywa go
nieracjonalnym, przekracza wszelkie granice nieracjonalności.
Nam, ludziom, bardzo trudno jest filtrować informacje, zwłaszcza te
efemeryczne, a prokrastynacja może nam pomóc lepiej je filtrować i uniknąć
konsekwencji rzucania się na informacje, co omówię w dalszej części książki.
NEUROTYCZNOŚĆ W ILOŚCIACH PRZEMYSŁOWYCH
Wyobraźcie sobie człowieka, którego w języku potocznym nazywamy
neurotykiem. Jest żylasty, skrzywiony, głos mu się załamuje. Kręci szyją na
wszystkie strony, gdy usiłuje się wysłowić. Jeśli wyskoczy mu niewielka
krostka, od razu zakłada, że to rak, i to śmiertelna odmiana, która już
zaatakowała jego węzły chłonne. Hipochondria naszego bohatera nie
ogranicza się do dziedziny zdrowia: na mały problem zawodowy reaguje tak,
jak gdyby bankructwo było bliskie i pewne. W biurze jest wyczulony na
każdy, najdrobniejszy szczegół i regularnie robi z igły widły. Ostatnie, czego
byście sobie życzyli, to utknąć z nim w korku w drodze na ważne spotkanie.
Czasownik „przesadzać” powstał z myślą o nim: on nie reaguje, tylko
przesadza.
Porównajcie go z kimś niewzruszonym, kto potrafi zachować spokój w
chwilach napięcia, a więc ma umiejętność uznawaną za niezbędną, żeby
zostać liderem, dowódcą wojskowym albo mafijnym ojcem chrzestnym.
Zwykle powściągliwie reaguje na nowe informacje - potrafi wam
zaimponować samokontrolą w trudnych okolicznościach. Jeśli chcecie
usłyszeć opanowany, spokojny i beznamiętny głos, posłuchajcie wywiadów z
Salvatorem Gravano, pseudonim Sammy the Bull, zamieszanym w zabójstwo
dziewiętnastu ludzi (rywali z mafii). Mówi zupełnie swobodnie, jakby to, o
czym opowiada, nie było niczym szczególnym. Ale ten drugi typ w razie
potrzeby może zareagować; w tych rzadkich sytuacjach, kiedy jest
rozgniewany, wszyscy o tym wiedzą i traktują to poważnie, inaczej niż w
przypadku neurotyka.
Ilość informacji, z jaką styka się współczesny człowiek, zmienia go ze
zrównoważonego gościa z drugiego przykładu w neurotyka z pierwszego. Na
potrzeby tego wywodu przyjmijmy, że drugi gość reaguje tylko na
prawdziwe informacje, a pierwszy w dużej mierze na szum. Różnica między
nimi uświadomi nam różnicę między szumem a sygnałem. Szum to ta część
komunikatu, którą powinniście zignorować; sygnał należy brać pod uwagę.
Wcześniej wspominaliśmy już o szumie; teraz czas zająć się nim
dokładniej. Na gruncie nauki szum to określenie ogólne, obejmujące więcej
niż faktyczne dźwięki. Opisuje przypadkowe i całkowicie bezużyteczne
informacje, których należy się pozbyć, żeby zrozumieć to, czego się słucha.
Przykładem mogą być te elementy zaszyfrowanej wiadomości, które nie mają
żadnego sensu: losowo wybrane litery dla zmylenia szpiegów albo szum w
słuchawce telefonicznej, który starasz się ignorować, żeby skupić się
wyłącznie na głosie swojego rozmówcy. Właśnie ta osobista lub intelektualna
nieumiejętność odróżnienia sygnału od szumu odpowiada za nadmierną
interwencję.
Legalny sposób zabijania ludzi
Jeśli chcecie przyśpieszyć czyjąś śmierć, wynajmijcie mu lekarza
osobistego. I nie mam na myśli kiepskiego lekarza: niech wybierze sobie sam
tego, który mu się podoba, a wy zapłaćcie. Każdy lekarz się nada.
Prawdopodobnie to jedyna metoda morderstwa, która jest całkowicie zgodna
z prawem. Z historii o tonsillektomii dowiedzieliśmy się, że dostęp do
danych zwiększa interwencjonizm - a przez to zachowujemy się jak
neurotycy. Rory Sutherland zwrócił mi uwagę, że ludzie, którzy mają
osobistych lekarzy, muszą być szczególnie narażeni na naiwny
interwencjonizm, a co za tym idzie - jatrogenię; lekarze muszą uzasadniać, że
zasługują na swoje wynagrodzenie, i udowadniać samym sobie, że mają
odrobinę etyki zawodowej, a nicnierobienie im w tym nie pomaga. I
rzeczywiście, osobisty lekarz piosenkarza
Michaela Jacksona został oskarżony o coś w rodzaju nadmiernej
interwencji tłumiącej antykruchość (chociaż trochę potrwa, zanim sądy
otrzaskają się z tą teorią). Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego głowy
państw i bardzo bogaci ludzie, którzy mają dostęp do najlepszej opieki
medycznej, umierają równie łatwo jak zwykli ludzie? Wygląda na to, że
powodem jest przesadna medykalizacja i nadmierna opieka zdrowotna.
Analogicznie, ci menedżerowie korporacyjni i decydenci (w rodzaju
wyznawcy kruchości, Greenspana), którzy dysponują całymi działami
gromadzącymi precyzyjne dane, dzięki czemu mają dostęp do „aktualnych”
statystyk, mogą przesadnie reagować i mylnie traktować szum jako
informację - Greenspan śledził na przykład wahania sprzedaży odkurzaczy w
Cleveland, „żeby się dokładnie zorientować, w jakim kierunku zmierza
gospodarka”, i przez tego rodzaju mikrozarządzanie wpędził nas w chaos.
Odwołując się do danych przy podejmowaniu decyzji biznesowych i
gospodarczych, narażamy się na poważne skutki uboczne - dziś, dzięki
globalnej łączności, danych jest całe mnóstwo, ale im głębiej się w nie
zanurzysz, tym więcej okaże się błędnych. Oto cecha danych, o której
wspomina się bardzo rzadko: w dużych ilościach - a nawet w umiarkowanych
ilościach - są toksyczne.
Poprzednie dwa rozdziały pokazały, jak wykorzystywać szum i losowość
dla własnego pożytku; ale szum i losowość mogą też wykorzystać ciebie,
zwłaszcza jeśli są całkowicie nienaturalne, jak dane uzyskane z Internetu albo
z mediów.
Im częściej analizujesz dane, tym niewspółmiernie większe
prawdopodobieństwo, że natkniesz się na szum (a nie na cenną część
informacji zwaną sygnałem); stąd stosunek szumu do sygnału będzie wyższy.
To powoduje dezorientację, która nie wynika z czynników psychologicznych,
ale jest inherentną cechą samych danych. Załóżmy, że co roku analizujecie
pewne dane: ceny akcji albo sprzedaż nawozu w fabryce twojego teścia, albo
inflację we Władywostoku. Przyjmijmy ponadto, że w przypadku danych,
które obserwujecie z częstotliwością raz na rok, stosunek sygnału do szumu
wynosi mniej więcej jeden do jednego (czyli dane składają się w połowie z
szumu, a w połowie z sygnału) - to znaczy, że około połowy zmian
rzeczywiście wynika z poprawy albo pogorszenia sytuacji, a druga połowa to
efekt przypadkowości. Taki stosunek uzyskacie, sprawdzając dane raz na rok.
Ale gdybyście analizowali te same dane codziennie, omawiana zależność
wyglądałaby inaczej - 95 proc. stanowiłby szum, a sygnał tylko 5 proc..
Natomiast jeśli analizujecie dane co godzinę, jak ludzie, którzy śledzą
wiadomości i wahania kursów, stosunek szumu do sygnału kształtuje się na
poziomie 99,5 do 0,5 proc.. To oznacza, że szumu jest dwieście razy więcej
niż sygnału - dlatego każdy, kto słucha wiadomości (poza momentami, gdy
dzieje się coś bardzo, bardzo ważnego), nie zasługuje nawet na miano frajera.
Zastanówcie się nad jatrogenią prasy codziennej. Każdego dnia gazety
muszą zapełnić strony jakimiś wiadomościami - przede wszystkim tymi, o
których piszą też inne gazety. Ale żeby działać jak należy, powinny milczeć
wtedy, gdy nie dzieje się nic ważnego. W niektóre dni gazety powinni mieć
dwie linijki, a w inne - dwieście stron, proporcjonalnie do intensywności
sygnału. Jednakże prasa chce zarabiać, dlatego musi sprzedawać nam papkę
informacyjną. A papka informacyjna powoduje jatrogenię.
Ta historia ma również wymiar biologiczny. Powtarzam, że w
środowisku naturalnym stresor stanowi informację. Zatem nadmiar
informacji wywołałby nadmierny stres, przekraczający próg antykruchości.
W medycynie odkrywamy uzdrawiającą moc postu, który pozwala uniknąć
przypływu hormonów będącego następstwem spożywania posiłków.
Hormony przekazują informacje różnym częściom naszego systemu, a
nadmiar hormonów dezorientuje organizm. Także w tym przypadku, jak w
przykładzie ze zbyt często otrzymywanymi wiadomościami, nadmiar
informacji staje się szkodliwy - codzienne wiadomości i cukier dezorientują
nasz organizm w taki sam sposób. A w Rozdziale 23 (poświęconym etyce)
pokażę, jak nadmiar danych (szczególnie jałowych) całkowicie pozbawia
statystyki sensu.
Teraz dodajmy perspektywę psychologiczną: nie potrafimy wyciągnąć
wniosków, dlatego reagujemy przesadnie emocjonalnie na szum. Najlepszym
rozwiązaniem jest analiza wyłącznie bardzo dużych zmian danych lub
warunków i ignorowanie mniejszych.
Istnieje małe prawdopodobieństwo, że weźmiemy niedźwiedzia za
kamień (za to większe, że weźmiemy kamień za niedźwiedzia), i analogicznie
- jest prawie niemożliwe, żeby racjonalny człowiek z czystym, nieskażonym
umysłem, człowiek, który nie tonie w danych, wziął istotny sygnał, ważny
dla jego możliwości przetrwania, za szum, chyba że jest znerwicowany,
przewrażliwiony i neurotyczny, przez co rozpraszają i dezorientują go inne
komunikaty. Ważne sygnały mają sposoby, żeby do was dotrzeć. W historii o
tonsillektomii najlepiej byłoby wziąć pod uwagę tylko te dzieci, które były
bardzo chore i regularnie cierpiały na zapalenie gardła.
Neurotyczność potęgowana medialnie
Media produkują zbyt wiele szumu, gloryfikując anegdoty. Przez media
żyjemy w coraz bardziej wirtualnej rzeczywistości, odgrodzeni od
prawdziwego świata, każdego dnia odrobinę bardziej, choć coraz mniej
zdajemy sobie z tego sprawę. Pomyślcie, że w Stanach Zjednoczonych
codziennie umiera 6200 osób, a wielu tym śmierciom można by było
zapobiec. Tymczasem media donoszą wyłącznie o najbardziej
anegdotycznych lub sensacyjnych przypadkach (huraganach, niecodziennych
wypadkach, małych katastrofach samolotu), kreśląc coraz bardziej
zniekształconą mapę faktycznego ryzyka. W środowisku naszych przodków
anegdota, coś „ciekawego”, to informacja; dziś już nie. Podobnie,
przedstawiając pewne wyjaśnienia i teorie, media wytwarzają w nas
złudzenie, że rozumiemy świat.
A dziennikarze rozumieją wydarzenia (i ryzyko) dopiero po fakcie -
równie dobrze mogliby zarządzić kontrolę bezpieczeństwa po tym, jak
samolot wyląduje, albo zastosować strategię, którą starożytni nazywali post
bellum auxilium, czyli wysłać posiłki po bitwie. Przez zależność kontekstową
zapominamy o tym, że powinniśmy porównać naszą mapę świata z
rzeczywistością. Dlatego żyjemy w coraz bardziej kruchym świecie,
przekonani, że coraz lepiej go rozumiemy.
Podsumowując: najlepszym sposobem na ograniczenie interwencjonizmu
jest racjonowanie podaży informacji w najbardziej naturalny sposób. Trudno
przyjąć to do wiadomości w dobie Internetu. Miałem duże trudności z
wytłumaczeniem, że im więcej otrzymujemy danych, tym gorzej orientujemy
się w sytuacji i tym większą wywołujemy jatrogenię. Ludzie nadal się łudzą,
że „nauka” oznacza większą liczbę danych.
PAŃSTWO MOŻE POMÓC - JEŚLI JEST NIEKOMPETENTNE
Historia głodu w Chinach, który w latach 1958- 1961 zabił 30 milionów
ludzi, uświadomi nam, jakie są skutki, kiedy państwo „za bardzo się stara”.
Xin Meng, Nancy Qian i Pierre Yared analizowali różnice na poszczególnych
obszarach, badając przestrzenną dystrybucję głodu. Odkryli, że niedobór był
większy w regionach o wyższej produkcji żywności przed wybuchem klęski
głodu, co oznaczało, że za problem odpowiadała w dużej mierze rządowa
polityka dystrybucji żywności i nieelastyczność systemu zaopatrzenia. Co
więcej, w ciągu ostatniego stulecia klęska głodu wybuchała
nieproporcjonalnie często w gospodarkach centralnie planowanych.
Często jednak niekompetencja państwa pomaga uchronić nas przed
pułapką etatyzmu i nowoczesności - to odwrotna jatrogenia. Spostrzegawczy
autor Dmitri Orlov opisał, jak po upadku Związku Radzieckiego udało się
uniknąć katastrofy właśnie dzięki temu, że system produkcji żywności był
nieefektywny i powstawały w nim niezamierzone nadwyżki, co przyczyniło
się do ustabilizowania sytuacji. Stalin majstrował przy rolnictwie, również
wywołując głód w swoim kraju. Ale ani za jego rządów, ani za rządów jego
następców produkcji rolnej nie udało się zefektywizować, czyli
scentralizować i zoptymalizować, jak w dzisiejszej Ameryce, dlatego wokół
każdego miasta wytwarzano podstawowe produkty żywnościowe, co było
droższym rozwiązaniem, ponieważ nie pozwalało czerpać korzyści ze
specjalizacji. Ten całkowity brak specjalizacji zapewniał ludziom dostęp do
każdego rodzaju żywności mimo daleko posuniętego rozpadu instytucji. W
Stanach Zjednoczonych spalamy 12 kalorii w wyniku transportu żywności
dostarczającej jedną kalorię; w Związku Radzieckim stosunek ten wynosił
jeden do jednego. Można sobie wyobrazić, co wydarzyłoby się w USA (albo
w Europie) w razie problemów z produkcją żywności. Co więcej, z powodu
niewydolnego systemu budownictwa mieszkaniowego w państwie
radzieckim te same rodziny mieszkały w swoim sąsiedztwie od trzech
pokoleń i miały ze sobą bliskie relacje, dzięki czemu - jak w przypadku
wojny libańskiej - trzymały się razem i mogły sobie pomagać. Ludzi łączyły
rzeczywiste więzi, a nie znajomość na portalu społecznościowym, dlatego
karmili głodnego przyjaciela, spodziewając się, że jakiś (prawdopodobnie
inny) przyjaciel pomoże im, jeśli znajdą się w trudnej sytuacji. A odgórnie
zarządzane państwo nie zawsze bywa za takie uznawane, o czym
przekonamy się za chwilę dzięki innej historii o korzystnym wpływie
niekompetencji państwa.
We Francji panuje większy bałagan, niż wam się wydaje
Teraz obalę mit, że Francja świetnie sobie radzi, ponieważ jest odgórnie
zarządzanym państwem i kolebką racjonalistycznego racjonalizmu
Kartezjusza. Podobnie jak Rosjanie Francuzi mieli szczęście, że ich plany w
większości spełzły na niczym.
Przez ostatnich 20 lat zastanawiałem się, dlaczego Francja, kraj
zarządzany odgórnie przez przerośniętą administrację, odnosi tak wielkie
sukcesy na tylu polach. W końcu to ojczyzna Jana Baptysty Colberta,
wielkiego teoretyka państwa, które przenika wszystko. W rzeczy samej,
współczesna kultura francuska jest ultrainterwencjonistyczna, na zasadzie
„szukaj dziury w całym” [ang. if it ain’t broke, fix it - przyp. tłum.]. A we
Francji z reguły wszystko działa dobrze, często lepiej niż gdzie indziej; zatem
pojawia się pytanie, czy Francja może być przykładem na to, że
scentralizowany system biurokratyczny, który uciska chaotyczne gminy,
stwarza korzystne warunki do rozwoju, szczęścia, wartościowych odkryć
naukowych i dobrej literatury, wspaniałej pogody, zróżnicowanej flory
śródziemnomorskiej, wysokich gór, świetnego transportu, atrakcyjnych
kobiet i doskonałej kuchni. Czytając The Discovery of France Grahama
Robba, odkryłem zasadniczy fakt, który sprawił, że zobaczyłem ten kraj w
zupełnie innym świetle. Zacząłem wówczas szukać w literaturze informacji
pozwalających zweryfikować oficjalną wersję historii tego kraju.
Tymczasem prawda była na wyciągnięcie ręki: Francja, mimo wysiłków
Ludwika XIV, Napoleona i Julesa Ferry’ego, autora programu edukacji
narodowej, żeby zjednoczyć te tereny, państwem narodowym była tylko z
nazwy. W 1863 roku w tym kraju nie mówiło się po francusku (język ten
znała jedna na pięć osób), tylko wieloma językami i dialektami (ciekawostka:
w 1904 roku literacką Nagrodę Nobla otrzymał Francuz Frédéric Mistral,
który pisał po prowansalsku, w nieznanym już języku południowego regionu
Francji). Brak integracji językowej - podobnie jak wielość odmian sera
(około czterystu różnych rodzajów) - symbolizuje trudności z centralizacją
kraju. Francji nie łączyły żadne więzi etniczne czy lingwistyczne - stanowiła
po prostu własność pewnego króla i słabej arystokracji. Miała fatalne drogi, a
większość kraju pozostawała niedostępna dla podróżników. Pobór podatków
był niebezpiecznym zajęciem, wymagającym nieustępliwości i roztropności.
Właściwie Paryż stopniowo „odkrywał” resztę kraju, w wielu przypadkach
po odkryciu kolonii w Afryce Północnej i innych miejscach. W grubej i
wciągającej książce La rebellion française historyk Jean Nicolas pokazuje,
jak zaawansowana była lokalna kultura buntu - z perspektywy historycznej
rewolucje to francuski sport narodowy.
A przy tym Francja miała ograniczoną kontrolę nad Paryżem - nie
większą niż dzisiejsze scentralizowane władze państwowe Brazylii mają nad
fawelami w Rio. Ludwik XIV, Król Słońce, przeniósł dwór do Wersalu, żeby
uciec przed paryskim motłochem. Kontrolowanie Paryża stało się możliwe
dopiero wtedy, gdy Haussmann w latach 60. XIX wieku zastąpił kamienice i
wąskie uliczki szerokimi alejami, dzięki czemu policja mogła zapanować nad
tłumem. W rzeczywistości Francja składała się głównie z Paryża i „pustyni”
poza nim, ponieważ Paryż nieszczególnie dbał o resztę kraju. Państwo
zostało scentralizowane dopiero w wyniku długotrwałych programów i
„planów pięcioletnich” budowy dróg, kolei i szkół publicznych oraz dzięki
rozpowszechnieniu telewizji. Napoleońskie marzenie o integracji, które
zaczął realizować de Gaulle po II wojnie światowej, zostało spełnione
dopiero za rządów Valéry’ego Giscarda d’Estaing w latach 70. XX wieku,
zanim rozpoczęła się decentralizacja. Być może dwie dekady
rozbudowanego, scentralizowanego aparatu państwowego wpłynęły na
Francję pozytywnie, ale równie dobrze można powiedzieć, że miała
szczęście, iż rozbudowane państwo zdopingowało ją do rozwoju i w
odpowiedniej chwili zniknęło.
Szwecja i rozbudowany aparat państwowy
Oprócz Francji zdumiewały mnie również Szwecja i inne państwa
skandynawskie - na przykład Dania, często podawana za przykład dużego
państwa, „które działa”: rząd kontroluje dużą część lokalnej gospodarki. Jak
to możliwe, że najszczęśliwszy naród na świecie, czyli Duńczycy (przy
założeniu, że szczęście jest zarówno mierzalne, jak i pożądane), mieli tak
monstrualnie rozbudowany aparat państwowy? Czy dzieje się tak dlatego, że
te państwa są mniejsze niż nowojorski obszar metropolitalny? Te pytania
dręczyły mnie, dopóki mój współpracownik, politolog Mark Blyth, nie
pokazał mi, że to również jest zafałszowana narracja: w rzeczywistości
sytuacja ma się tak samo jak ze Szwajcarią (tyle że klimat jest gorszy i nie
ma tam dobrych kurortów narciarskich). Państwo występuje jako poborca
podatków, ale pieniądze wydawane są samodzielnie przez gminy; te
przeznaczają je na przykład na szkolenia, które społeczność lokalna uzna za
potrzebne, żeby zaspokoić prywatny popyt na pracowników. Elity
ekonomiczne cieszą się większą swobodą niż w większości państw
demokratycznych - a więc etatyzm jest tylko pozorny. Co więcej,
doświadczenia Szwecji i pozostałych państw skandynawskich dowodzą, że
chaos może przynieść korzyści, ponieważ u schyłku zimnej wojny, około
roku 1990, przeszły ostrą recesję, na którą zareagowały w sposób godny
podziwu, zaostrzając politykę budżetową, dzięki czemu ustrzegły się przed
kryzysem finansowym, który wybuchł jakieś 20 lat później.
MYLENIE KATALIZATORA Z PRZYCZYNĄ
Kiedy trzymane w karbach i głodne naturalnego chaosu systemy załamują
się, co jest nieuniknione ze względu na ich kruchość, nigdy nie upatrują
przyczyny swojej porażki w kruchości. Porażkę interpretują jako wynik
błędnego prognozowania. Podobnie jak w przypadku rozsypującej się góry
piasku niemądrze byłoby zakładać, że niestabilny most zawalił się przez
ostatnią ciężarówkę, która nim przejechała, a jeszcze bardziej niemądra
byłaby próba przewidzenia z wyprzedzeniem, która ciężarówka wywoła taki
efekt. A mimo to często takie próby się podejmuje.
W 2011 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama obwinił
służby wywiadowcze za to, że nie przewidziały rewolucji egipskiej, która
miała miejsce tamtej wiosny (tak jak były prezydent Stanów Zjednoczonych
Jimmy Carter mógł winić służby wywiadu za to, że jego administracja nie
przewidziała rewolucji islamskiej w Iranie w 1979 roku), nie rozumiejąc, że
najistotniejsze jest stłumione ryzyko w statystycznym ogonie - a nie fakt, że
nie zauważyliśmy ostatniego ziarnka piasku. A oto analogia w systemie
gospodarczym: po wybuchu kryzysu finansowego w latach 2007- 2008 wiele
osób wyrażało opinię, że gdyby udało się przewidzieć załamanie rynku
kredytów subprime (które ich zdaniem wywołało kryzys), sytuacja
wyglądałaby lepiej. Nie wyglądałaby, klnę się na Baala, ponieważ był to
jedynie symptom kryzysu, a nie jego przyczyna. Na tej samej zasadzie
Obama, obwiniając służby wywiadowcze o to, iż jego administracja nie
zdołała przewidzieć powstania egipskiego, pokazuje, że nie rozumie
złożonych systemów oraz że przyjął błędną strategię. W tej historii
supermocarstwa to zwykłe indyki.
Błąd Obamy wynika ze złudnej wiary w lokalne łańcuchy przyczynowe.
Ludzie mylą katalizatory z przyczynami i zakładają, że można się
dowiedzieć, jakie skutki wywołają konkretne katalizatory. Żaden z
obserwatorów nie mógł przewidzieć, jak skończy się egipska rewolucja, a
szczególnie ci, którzy byli w nią zaangażowani. Dlatego obwinianie CIA albo
innej agencji wywiadowczej jest równie nieroztropne jak płacenie im, żeby
przewidywały takie zdarzenia. Rządy marnują miliardy dolarów, usiłując
przewidzieć wydarzenia generowane przez systemy współzależne, a przez to
niezrozumiałe statystycznie na poziomie indywidualnym.
W większości interpretacji protestów społecznych mylone są katalizatory
z przyczynami. Weźmy na przykład arabską wiosnę ludów z 2011 roku.
Początkowo za przyczynę zamieszek w Tunezji i Egipcie uznawano wzrost
cen żywności, a nie zmęczenie społeczeństwa opresyjną dyktaturą. Ale
Bahrajn i Libia to kraje zamożne, które mogły sobie pozwolić na import
zboża i innych artykułów spożywczych. Co więcej, kilka lat wcześniej ceny
były znacznie wyższe, a nie wybuchały żadne protesty. Także w tym
przypadku skupiono się na niewłaściwych zjawiskach, chociaż rozumowanie
wydawało się prawidłowe. To system i jego kruchość powinny być
przedmiotem analiz, a nie poszczególne zdarzenia - fizycy nazywają to teorią
perkolacji, według której bada się cechy losowości terenu, a nie
pojedynczego elementu terenu.
Mark Abdollahian z Sentia Group, jednej z firm przygotowujących, na
zlecenie rządu Stanów Zjednoczonych, analizy prognostyczne (w których nie
przewidziano rewolucji), stwierdził, że decydenci powinni myśleć o Egipcie
„jak o Las Vegas. W blackjacku, jeśli jesteś o 4 proc. lepszy od przeciętnego
gracza, zarabiasz konkretne pieniądze”. Ale to nieuzasadniona analogia - w
zasadzie reprezentuje wszystko, czemu jestem przeciwny. W kwestii Egiptu
nie można być „o 4 proc. lepszym”. Takie działania to nie tylko marnowanie
pieniędzy, ale też wytwarzanie fałszywej pewności na podstawie błędnych
założeń. To znamienne, że analitycy wywiadu popełnili ten sam błąd co
specjaliści w dziedzinie zarządzania ryzykiem, którzy nie przewidzieli
kryzysu ekonomicznego - i usprawiedliwiali się w ten sam sposób. Polityczne
i ekonomiczne „zdarzenia skrajnie rzadkie” [ang. tail events - przyp. tłum.] są
nieprzewidywalne, a ich prawdopodobieństwo nie może zostać zmierzone
naukowo. Niezależnie od tego, ile dolarów przeznaczymy na analizy,
przewidywanie rewolucji to nie to samo co liczenie kart; ludziom nigdy nie
uda się zamienić polityki i gospodarki w prostą losowość blackjacka.
Rozdział 8
Prognoza jako dziecko nowoczesności
Nigdy nie krzyczcie po francusku - Pani Bré zyskuje szacunek - terytorium
Czarnych Łabędzi
Jesień 2009 roku zastała mnie w Korei w towarzystwie gromady
ważniaków w garniturach i krawatach. W panelu zasiadał niejaki Takatoshi
Kato, wówczas zastępca dyrektora zarządzającego ważnej instytucji
międzynarodowej. Przed dyskusją panelową przedstawił nam krótką
prezentację w programie PowerPoint z prognozami gospodarczymi jego
działu na lata 2010, 2011, 2012, 2013 i 2014. To były czasy, zanim
postanowiłem wspiąć się na górę, przemawiać wolno kaznodziejskim tonem i
zacząć zawstydzać ludzi zamiast ich obrażać. Słuchając prezentacji Kata, nie
mogłem się opanować i wpadłem w furię przed dwoma tysiącami
Koreańczyków - ogarnęła mnie taka wściekłość, że prawie zacząłem
krzyczeć po francusku, zapominając, że jestem w Korei. Wbiegłem na
podium i oznajmiłem publiczności, że następnym razem, kiedy jakiś facet w
garniturze i pod krawatem przedstawi im prognozy na przyszłość, powinni go
poprosić o pokazanie swoich prognoz z przeszłości - w tym przypadku, co
przewidywał na lata 2008 i 2009 (okres kryzysu) od dwóch do pięciu lat
wcześniej, w 2004, 2005, 2006 i 2007 roku. Wtedy okazałoby się, że Wielce
Szanowny Kato-san i jego współpracownicy są, ujmując to delikatnie, nie
najlepsi w formułowaniu prognoz. A nie dotyczy to tylko pana Kato: nasza
skuteczność w przewidywaniu rzadkich zdarzeń w dziedzinie polityki i
gospodarki nie jest nawet bliska zeru: wynosi dokładnie zero. I na
poczekaniu wymyśliłem rozwiązanie. Nie możemy zamknąć wszystkich
fałszywych proroków w więzieniu; nie możemy powstrzymać ludzi przed
pytaniem o prognozy; nie możemy zakazać ludziom zatrudnić następnej
osoby, która obieca im pewną wizję przyszłości. „Po prostu chcę żyć w
świecie, w którym takie prognozy, jak te przedstawione przez pana Kato,
wam nie szkodzą. A taki świat ma pewną wyjątkową cechę: wytrzymałość”.
Właśnie tam narodził się pomysł utworzenia triady jako odpowiedzi na
moją frustrację - systemu kruchości - wytrzymałości - antykruchości, który
zastąpi metody predyktywne.
Pani Bré ma rywali
Tym, co doprowadzało mnie do furii, była świadomość, że
prognozowanie nie jest neutralne. Szkopuł tkwi w jatrogenii. Prognozy mogą
być bardzo szkodliwe dla ryzykantów - tak jak podanie chorym na raka
„cudownego leku” zamiast chemioterapii albo upuszczenie krwi w historii
Jerzego Waszyngtona. I były na to dowody. Danny Kahneman - całkiem
słusznie - nieustannie upominał mnie za moje wściekłe ataki na szacownych
(jeszcze) członków establishmentu. Tak nie powinien się zachowywać
rozsądny członek inteligencji, którym rzekomo zostałem. A jednak to on
najbardziej podsycał moją frustrację i złość, pokazując mi dowody na
jatrogenię. Liczne badania empiryczne potwierdzają, że podając komuś
przypadkową prognozę liczbową, zwiększamy jego skłonność do ryzyka,
nawet jeśli dana osoba wie, że prognozy są przypadkowe i całkowicie
nieścisłe.
Stale słyszę narzekania na prognostów, ale mało kto decyduje się na
następny, oczywisty krok, jakim jest unikanie jatrogenii wynikającej z
prognozowania. Rozumiemy konieczność zabezpieczenia domu w taki
sposób, żeby dzieci nie zrobiły sobie krzywdy, ale nie widzimy potrzeby
zabezpieczenia samych siebie przed nieposkromioną pychą prognostów.
Predyktywność
Życie jest proste dlatego, że wytrzymałe i antykruche systemy nie muszą
rozumieć świata tak gruntownie, jak kruche - i nie potrzebują prognoz. Żeby
pokazać, że redundancja jest niepredyktywnym, a raczej mniej
predyktywnym mechanizmem działania, posłużę się argumentem z Rozdziału
2: jeśli trzymacie nadmiar gotówki w banku (a w piwnicy macie stosy
zbywalnych dóbr, takich jak puszki mielonki i humusu oraz sztabki złota),
nie musicie wiedzieć dokładnie, które zdarzenie wywoła potencjalne
problemy. Może to być wojna, rewolucja, trzęsienie ziemi, recesja, epidemia,
atak terrorystyczny, secesja stanu New Jersey, cokolwiek - nie musicie się
zastanawiać, co przyniesie przyszłość, w odróżnieniu od ludzi w odwrotnej
sytuacji, czyli zadłużonych. Oni, z powodu swojej kruchości, muszą się nad
tym zastanawiać i potrzebują znacznie dokładniejszych prognoz.
Stan uzębienia
Kruchość można kontrolować w znacznie większym stopniu, niż wam się
wydaje. Wyjaśnię to w trzech punktach:
(i) Skoro wykryć (anty)kruchość - a właściwie zwęszyć ją, jak pokaże
nam Gruby Tony w kilku kolejnych rozdziałach - jest znacznie łatwiej, niż
przewidzieć i zrozumieć dynamikę zdarzeń, nasze zadanie polega na
wyjaśnieniu, co robić, żeby zminimalizować szkody (i zmaksymalizować
zyski) powstałe wskutek błędów prognozowania, czyli (inaczej mówiąc), co
robić, żeby nasz świat nie rozpadł się na kawałki, kiedy popełnimy błąd, a
wręcz zyskał na tym doświadczeniu.
(ii) Na razie nie chcemy zmieniać świata (zostawmy to harwardzko-
radzieckim utopistom i innym wyznawcom kruchości); najpierw powinniśmy
zwiększyć wytrzymałość różnych rzeczy na usterki i błędne prognozy albo
nauczyć się wykorzystywać te pomyłki, robiąc z cytryn lemoniadę.
(iii) Jeśli chodzi o lemoniadę, wygląda na to, że historia polega właśnie
na produkowaniu jej z cytryn; to dzięki antykruchości świat idzie naprzód
pod wpływem największego stresora, jakim jest czas.
Co więcej, kiedy wydarzy się coś niespodziewanego, musimy przestać się
winić za to, że nie przewidzieliśmy tego zdarzenia (na przykład tsunami,
arabsko-semickiej wiosny ludów czy podobnych protestów społecznych,
trzęsienia ziemi, wojny albo kryzysu finansowego), i wziąć
odpowiedzialność za to, że nie zrozumieliśmy (anty)kruchości, a więc zadać
sobie pytanie: „dlaczego zbudowaliśmy coś tak kruchego w obliczu zdarzeń
tego rodzaju?”. Można komuś wybaczyć, że nie przewidział tsunami albo
kryzysu ekonomicznego, ale nie można mu wybaczyć, że zbudował coś, co
jest kruche w ich obliczu.
Jeśli chodzi o naiwny utopizm, a więc ignorowanie historii, nie możemy
się zdać na racjonalistyczną eliminację chciwości i innych ludzkich wad,
które kruszą społeczeństwo. Ludzkość usiłuje tego dokonać od tysięcy lat, a
ludzie wciąż są tacy sami. Jedyna realna zmiana to stan naszego uzębienia.
Ostatnie, czego nam trzeba, to kolejni niebezpieczni moralizatorzy (ludzie,
którzy wyglądają, jakby nieustannie cierpieli na zaburzenia układu
pokarmowego). Bardziej inteligentnym (i praktycznym) pomysłem będzie
uodpornienie świata na chciwość albo, przy odrobinie szczęścia, zapewnienie
społeczeństwu korzyści z chciwości i innych rzekomych wad ludzkości.
Mimo złej prasy to przedstawiciele przemysłu nuklearnego należą do
nielicznych, którzy zrozumieli tę zależność i wyciągnęli z niej logiczne
wnioski. Po katastrofie reaktora w Fukushimie, zamiast przewidywać awarie
i obliczać prawdopodobieństwo kolejnych katastrof, inteligentne firmy
nuklearne uświadomiły sobie, że powinny się skupić na ekspozycji na awarię
- dzięki czemu to, czy uda się ją przewidzieć, przestanie być istotne. Takie
podejście skutkuje budową niewielkich reaktorów, umieszczonych głęboko w
ziemi i otoczonych odpowiednią liczbą warstw ochronnych, żeby skutki
ewentualnej awarii były ograniczone - kosztowne rozwiązanie, ale lepszy
rydz niż nic.
Kolejnym przykładem, tym razem z dziedziny ekonomii, jest strategia
szwedzkiego rządu, który po problemach budżetowych z 1991 roku skupił się
na dyscyplinie budżetowej, dzięki czemu uniezależnił się w dużym stopniu
od prognoz ekonomicznych, a późniejsze kryzysy nie miały większego
wpływu na jego sytuację.
Jak zostać przeciwieństwem indyka
Każdy trzeźwo myślący (i trzeźwy) człowiek rozumie, że umiemy
umieścić na Księżycu kosmonautę, rodzinę z dziećmi, całą wieś łącznie z
miniratuszem, i przewidywać trajektorie planet oraz najdrobniejsze zjawiska
z zakresu fizyki kwantowej, a mimo to rządy, dysponujące równie
precyzyjnymi modelami, nie potrafią przewidzieć rewolucji, kryzysów i
deficytu budżetowego ani zmian klimatu. Ani nawet kursów zamknięcia na
kilka godzin przed końcem pracy giełdy.
Najwyraźniej istnieją dwie różne domeny - w pierwszej potrafimy
stawiać prognozy (do pewnego stopnia), a w drugiej - w domenie Czarnych
Łabędzi - powinny funkcjonować wyłącznie indyki i zindyczeni ludzie. A
granica między domenami jest równie wyraźna (dla nie-indyków), jak
różnica między kotem a pralką.
Życie społeczne, gospodarcze i kulturalne toczy się w domenie Czarnych
Łabędzi, życie fizyczne - w dużo mniejszym zakresie. Pomysł polega na tym,
żeby wydzielić subdomeny, w których te Czarne Łabędzie są równocześnie
nieprzewidywalne i istotne, oraz subdomeny, w których rzadkie zdarzenia nie
mają większego znaczenia, bo są przewidywalne albo nieistotne.
W Prologu wspomniałem, że w domenie Czarnych Łabędzi losowość jest
niepoliczalna. Będę to powtarzać, dopóki nie ochrypnę. Granica jest
matematyczna, koniec kropka, nie można tego w żaden sposób obejść. To, co
jest niemierzalne i nieprzewidywalne, pozostanie niemierzalne i
nieprzewidywalne, niezależnie od tego, ilu doktorów z rosyjskimi i
hinduskimi nazwiskami zatrudnicie do tego zadania - i niezależnie od tego,
ile dostanę listów z pogróżkami. W strefie Czarnych Łabędzi wiedza ma
swoje granice, których nie da się przekroczyć, nawet stosując najbardziej
zaawansowane modele statystyczne i strategie zarządzania ryzykiem.
Nie zamierzam poprzestać na stwierdzeniu, że nie możemy się niczego
dowiedzieć o tych kwestiach - w przeszłości sceptycyzmowi poświęciło się
wielu klasyków filozofii, między innymi Sekstus Empiryk, Al-Ghazali,
Hume i wielu innych sceptyków i empiryków sceptycznych. Ja jedynie
nadałem charakter formalny ich poglądom i unowocześniłem je, traktując tę
perspektywę jako tło i przypis do mojej argumentacji przeciw indykom.
Zatem skupiam się na tym, kiedy należy, a kiedy nie należy być
sceptycznym. Innymi słowy, skupiam się na tym, żeby wyjść z tego p***ą
czwartą ćwiartkę - czwarta ćwiartka to naukowa nazwa, którą nadałem
domenie Czarnych Łabędzi, w której mamy wysoką ekspozycję na rzadkie
zdarzenia, a owe rzadkie zdarzenia są niemierzalne.
Co gorsza, dziś, w dobie nowoczesności, Ekstremistan rośnie w siłę.
Efekty typu zwycięzca bierze wszystko stale się pogłębiają: autor, firma,
pomysł, muzyk albo sportowiec odnosi sukces globalny - albo żaden.
Zmniejsza to przewidywalność, ponieważ niemal wszystkie aspekty życia
społeczno-ekonomicznego są dziś zdominowane przez Czarne Łabędzie. Jak
gdyby nasze wysublimowanie sprawiało, że stale wyrywamy się przed
szereg, tworząc rzeczy, które coraz mniej potrafimy zrozumieć.
Koniec z Czarnymi Łabędziami
Tymczasem w ciągu kilku ostatnich lat, po odkryciu koncepcji Czarnych
Łabędzi, świat również obrał nowy kierunek. Oportuniści zajmują się dziś
przewidywaniem, prognozowaniem i wyprognozowywaniem Czarnych
Łabędzi przy użyciu jeszcze bardziej skomplikowanych modeli,
wywodzących się z teorii chaosu-złożoności-katastrof-fraktali. Odpowiedź
jak zwykle jest prosta: mniej znaczy więcej; sprowadźmy dyskurs do
(anty)kruchości.

Księga III
Niepredyktywna wizja świata
Czytelnicy, witamy w niepredyktywnej wizji świata.
Rozdział 10 przedstawia stoicyzm Seneki, traktując go jako punkt
wyjścia do zrozumienia antykruchości i przedstawiając zastosowania tego
podejścia w tak różnych dziedzinach, jak filozofia, religia czy inżynieria.
Rozdział 11 prezentuje strategię sztangi i wyjaśnia, dlaczego dualistyczna
strategia łączenia wysokiego ryzyka i bardzo zachowawczych działań jest
lepsza od utrzymywania ryzyka na przeciętnym poziomie.
Księgę III rozpoczniemy jednak opowieścią o naszych dwóch
przyjaciołach, którzy czerpią mnóstwo radości - i zysków - z wykrywania
kruchości i wykorzystywania złudzeń jej entuzjastów.
Rozdział 9
Gruby Tony i wyznawcy kruchości
Węchowe metody postrzegania kruchości - Problem lunchu - Otwórz
szybko kopertę - Nowy podział świata z perspektywy New Jersey - Morze
staje się coraz głębsze
GNUŚNI TOWARZYSZE PODRÓŻY
Przed kryzysem ekonomicznym z 2008 roku outsiderowi trudno byłoby
zrozumieć powiązania Nera Tulipa i Tony’ego DiBenedettego, znanego jako
Gruby Tony albo, poprawniej politycznie, Poziomy Tony.
Podstawowym zajęciem Nera była lektura książek, którą przerywał tylko
dla kilku czynności pomocniczych. Z kolei Gruby Tony czytał tak mało, że
gdy wspomniał kiedyś, iż chciałby spisać swoje pamiętniki, Nero zażartował:
„Gruby Tony napisałby dokładnie o jedną książkę więcej, niż ich przeczytał”.
Gruby Tony, będąc jak zwykle o kilka kroków przed kolegą, przypomniał
Nerowi jego własne słowa: „Kiedyś powiedziałeś, że jeśli ktoś ma ochotę
przeczytać powieść, to mógłby też napisać własną”. (Pewnego dnia Nero
zacytował brytyjskiego premiera i pisarza Benjamina Disraelego, który pisał
powieści, ale nie lubił ich czytać).
Tony wychował się w Brooklynie, a potem przeprowadził się do New
Jersey i miał dokładnie taki akcent, jakiego można się po nim spodziewać.
Nieobciążony czasochłonnym (i jego zdaniem bezużytecznym) zwyczajem
czytania książek i uczulony na ustrukturyzowaną pracę biurową Gruby Tony
przez większość dnia nie robił nic, od czasu do czasu tylko zawierając jakieś
transakcje handlowe. I oczywiście - pochłaniając ogromne ilości jedzenia.
Znaczenie lunchu
Większość ludzi w ich otoczeniu kręciła się jak fryga, walcząc z różnymi
odmianami braku sukcesu, ale Nera i Grubego Tony’ego łączył strach przed
nudą. Przerażała ich wizja, że budzą się wcześnie rano i nie mają żadnych
planów na cały dzień. Dlatego w okresie poprzedzającym kryzys, żeby
ustrzec się przed nudą, spotykali się często, żeby, jak ująłby to Gruby Tony,
„popełnić lunch”. Jeśli mieszkasz w mieście tętniącym życiem, takim jak
Nowy Jork, i masz sympatyczne usposobienie, bez problemu znajdziesz
dobre towarzystwo na kolację - ludzi, którzy w swobodnym stylu
podtrzymują interesującą rozmowę. Tymczasem lunch sprawia poważne
trudności, szczególnie w okresach wysokiego zatrudnienia. Stosunkowo
łatwo znaleźć partnera na lunch spośród rzesz szeregowych urzędników
biurowych, ale uwierzcie mi, lepiej się do nich nie zbliżać. Z porów wprost
ciekną im hormony stresu i trawi ich niepokój, jeśli rozmawiają o
czymkolwiek, co może odwrócić ich myśli od tego, co uważają za swoją
„pracę”, a gdy, przedzierając się przez odmęty ich umysłu, natrafisz na mniej
nieciekawą wysepkę, natychmiast cię spławią słowami: „Muszę lecieć” albo
„Kwadrans po drugiej mam spotkanie”.
Co więcej, Gruby Tony cieszył się szacunkiem we właściwych miejscach.
W odróżnieniu od Nera, któremu epizody filozoficznych rozmyślań nie
przysparzały popularności, czyniąc go niewidzialnym dla kelnerów, Tony
wywoływał ciepłe i entuzjastyczne reakcje, kiedy pojawiał się we włoskiej
restauracji. Na jego widok kelnerzy i reszta personelu organizowali coś na
kształt parady powitalnej; właściciel restauracji ściskał go ostentacyjnie, a
pożegnania po posiłku były długie i wylewne - sam właściciel, czasem w
towarzystwie matki, odprowadzał go do wyjścia z jakimś podarunkiem, na
przykład domową grappą (albo jakimś dziwnym trunkiem w niepodpisanej
butelce), ściskał i gorąco zapraszał na środową specjalność szefa kuchni.
Zatem Nero, kiedy przebywał w okolicach Nowego Jorku, nie musiał się
martwić o lunch, bo zawsze mógł liczyć na Tony’ego. Spotykali się w klubie
fitness, gdzie nasz rozrośnięty w poziomie bohater uprawiał własną odmianę
„triatlonu” (sauna, jacuzzi i łaźnia parowa), i stamtąd razem szli odbierać
hołdy właścicieli restauracji. Dlatego Tony wyjaśnił kiedyś Nerowi, że „nic
mu po nim” wieczorami - ma lepszych, zabawniejszych, bardziej włoskich
przyjaciół z New Jersey, których pomysły, w przeciwieństwie do pomysłów
Nera, mogą mu się do czegoś „przydać”.
Antykruchość bibliotek
Nero żył w częściowej (i tymczasowej) ascezie, kładł się spać około
dziewiątej wieczorem, w zimie czasem jeszcze wcześniej. Starał się
wychodzić z przyjęć, zanim alkohol sprawi, że ludzie zaczną wtajemniczać
się nawzajem w swoje sprawy prywatne albo, co gorsza, schodzić na tematy
metafizyczne. Nero wolał wykonywać swoje zajęcia przy świetle dziennym:
próbował budzić się rano, gdy promienie słońca oświetlały delikatnie jego
sypialnię, kładąc się jasnymi pasmami na ścianach.
Czas upływał mu na zamawianiu książek z księgarni internetowych i
lekturze tychże. Po zakończeniu swoich burzliwych, jakże burzliwych,
przygód niczym Sindbad Żeglarz i wenecki podróżnik Marco Polo zadowolił
się cichym, spokojnym życiem weterana.
Nero cierpiał na pewną estetyczną dolegliwość przejawiającą się
wstrętem - wręcz fobią - do: ludzi w japonkach, telewizji, bankowców,
polityków (prawicowych, lewicowych i centrystów), New Jersey, bogaczy z
New Jersey (takich jak Gruby Tony), bogaczy, którzy wybierają się na rejsy
wycieczkowe (i wychodzą w japonkach na wenecki brzeg), administracji
uniwersytetów, zagadek gramatycznych, ludzi popisujących się
znajomościami, muzyki w windach i elegancko ubranych sprzedawców i
biznesmenów. Z kolei Gruby Tony miał inne alergie: między innymi na
bezmyślne kukły, czyli, jak można się domyślać, ludzi, którzy znają się na
wszystkich zbędnych, administracyjnych szczegółach rozmaitych spraw, ale
nie zauważają tego, co najważniejsze (i nawet o tym nie wiedzą), więc
rozmowa z nimi oznacza czczą gadaninę, w której nie można się nawet
zbliżyć do sedna sprawy.
A poza tym Gruby Tony potrafił zwęszyć kruchość. Dosłownie.
Twierdził, że umie rozgryźć człowieka po pierwszym spojrzeniu, w chwili,
gdy wejdzie do restauracji. Praktycznie było to prawdą. Nero zauważył
bowiem, że Gruby Tony, rozmawiając z ludźmi po raz pierwszy, podchodzi
do nich bardzo blisko i obwąchuje ich, zupełnie jak pies. I nawet nie zdawał
sobie z tego sprawy.
Nero należał do stowarzyszenia sześćdziesięciu tłumaczy-ochotników,
którzy wspólnie pracowali dla francuskiego domu wydawniczego Les Belles
Lettres nad niepublikowanymi wcześniej starożytnymi tekstami w grece,
łacinie i języku aramejskim (syryjskim). Grupa funkcjonuje na
libertariańskich zasadach, z których jedna głosi, że tytuły uniwersyteckie i
prestiż nie dają żadnej przewagi w dyskusjach. Kolejną jest obowiązkowy
udział w dwóch „dostojnych” ceremoniach w Paryżu - 7 listopada, dla
upamiętnienia śmierci Platona, i 7 kwietnia, w dniu narodzin Apolla. Oprócz
tego Nero należał do lokalnego klubu ciężarowców, który spotykał się w
soboty w specjalnie przystosowanym do tego celu garażu. Klub składał się
głównie z nowojorskich odźwiernych, woźnych i facetów o wyglądzie
gangsterów, którzy w lecie chodzą w podkoszulkach bez rękawów.
Niestety, rentierzy stali się niewolnikami wewnętrznego poczucia
niezadowolenia i pasji, nad którymi nie potrafili zapanować. Im więcej
wolnego czasu miał Nero, tym bardziej czuł się w obowiązku nadrobić
stracony czas, wypełniając luki w swojej wiedzy i zgłębiając interesujące go
dziedziny. W ten sposób przekonał się, że najgorsze, co można zrobić, żeby
dowiedzieć się o czymś trochę więcej, to spróbować dowiedzieć się o tym
trochę więcej. Morze staje się coraz głębsze, im dalej się w nie wejdzie, jak
głosi weneckie przysłowie. Ciekawość jest antykrucha, podobnie jak
uzależnienie, a próby zaspokojenia jej tylko ją pogłębiają - książki
wypełniają tajną misję, mnożąc się na potęgę, o czym wie każdy posiadacz
regału na całą ścianę. W chwili, gdy piszę te słowa, Nero mieszka w
towarzystwie 15 tysięcy książek i łamie sobie głowę, jak się pozbyć pustych
pudeł i papieru pakowego z codziennych dostaw z księgarni. Jedynymi
źródłami, które Nero zgłębiał dla przyjemności, a nie z dziwacznego
obowiązku-czytania-dla-poszerzania-horyzontów, były teksty medyczne,
które budziły w nim naturalną ciekawość. Ciekawość ta wynikała z jego
dwóch bliskich spotkań ze śmiercią: za pierwszym razem z powodu raka, za
drugim z powodu katastrofy helikoptera, dzięki której przekonał się o
kruchości technologii oraz o zdolnościach autoregeneracyjnych ludzkiego
ciała. Zatem sporo czasu zajmowała mu lektura podręczników (nie artykułów
- podręczników) z zakresu medycyny albo innych specjalistycznych tekstów.
Nero odebrał formalne wykształcenie z dziedziny statystyki i
prawdopodobieństwa, które traktował jako szczególną gałąź filozofii. Przez
całe dorosłe życie pisał filozoficzne dzieło pod tytułem Prawdopodobieństwo
i metaprawdopodobieństwo. Miał tendencję do porzucania go co dwa lata i
podejmowania na nowo dwa lata później. Czuł, że pojęcie
prawdopodobieństwa w dzisiejszym znaczeniu jest zbyt wąskie i zbyt
niepełne, żeby wyrazić rzeczywisty charakter decyzji w ekosystemie
prawdziwego świata.
Nero lubił długie spacery po starych miastach, bez mapy. W celu
deturystyfikacji swoich podróży korzystał z następującej metody: próbował
wprowadzić do grafiku odrobinę losowości. Nigdy nie wybierał kolejnego
miejsca, do którego się uda, zanim nie spędził trochę czasu tam, gdzie
aktualnie przebywał, co doprowadzało do szału pracowników jego biura
turystycznego - na przykład, jeśli był w Zagrzebiu, dalszy kierunek podróży
zależał od jego stanu umysłu w Zagrzebiu. Najczęściej do kolejnych miast
przyciągał go zapach - a zapachu nie da się pokazać w katalogu.
W Nowym Jorku Nero siedział najczęściej w swoim gabinecie przy
biurku naprzeciwko okna, od czasu do czasu wpatrując się z rozmarzeniem w
wybrzeże New Jersey po drugiej stronie rzeki Hudson, i przypominał sobie,
jak się cieszy, że tam nie mieszka. Dlatego oznajmił Grubemu Tony’emu, że
odwzajemnia jego: „Nic mi po tobie” (w równie niedyplomatycznych
słowach), co - jak się przekonamy - mijało się z prawdą.
O FRAJERACH I NIEFRAJERACH
Po kryzysie z 2008 roku stało się jasne, co ci dwaj jegomoście mieli ze
sobą wspólnego: obaj potrafili przewidzieć frajerski kryzys kruchości.
Połączyło ich przekonanie, że potężne załamanie rynku, które pociągnie za
sobą lawinową, bezprecedensową destrukcję nowoczesnego systemu
ekonomicznego na nienotowaną dotąd skalę, nastąpi z tej prostej przyczyny,
że na świecie istnieją frajerzy. Nasi dwaj bohaterowie reprezentowali jednak
dwie zupełnie inne szkoły.
Gruby Tony uważał, że największymi frajerami są nadgorliwcy,
administratorzy, a przede wszystkim bankowcy (był tego zdania w okresie,
gdy wszyscy wciąż jeszcze mieli ich za geniuszy). Co więcej - że w grupie są
jeszcze większymi frajerami niż pojedynczo. W dodatku miał naturalną
umiejętność wykrywania owych frajerów, zanim ich biznes zdążył upaść.
Gruby Tony utrzymywał się z tej działalności, prowadząc, jak mogliśmy się
przekonać, próżniacze życie.
Zainteresowania Nera przypominały zainteresowania Tony’ego, tyle że
wywodziły się z tradycji intelektualnych. Zdaniem Nera system zbudowany
na złudzeniu, że prawdopodobieństwo można zrozumieć, musiał upaść.
Stawiając na upadek kruchości, zyskiwali antykruchość. Dlatego Tony
zarobił na kryzysie krocie, od kilkudziesięciu do kilkuset milionów - a dla
Tony’ego każda suma niższa niż krocie to „grosze”. Nero też trochę zarobił,
dużo mniej od Tony’ego, ale i tak był zadowolony, że wygrał - tak, jak
powiedziałem wcześniej, był już niezależny finansowo i nie lubił tracić czasu
na myślenie o pieniądzach. Szczerze mówiąc, fortuna rodziny Nera osiągnęła
rekordowy poziom w 1804 roku, dlatego nie musiał mierzyć się z
trudnościami, które napotykali inni poszukiwacze przygód, a pieniądze nie
były dla niego wyznacznikiem pozycji społecznej. O tym stanowiła jedynie
erudycja dziś i - być może - mądrość na starość. Nadmiar bogactwa, którego
się nie potrzebuje, to poważne obciążenie. Nic nie wydawało mu się gorsze
niż przesadna wykwintność - w dziedzinie ubioru, posiłków, stylu życia,
manier. Do tego bogactwo jest nieliniowe. Powyżej pewnego poziomu
zmusza ludzi do tego, żeby bez końca komplikowali sobie życie,
zamartwiając się, czy gospodyni w jednym z ich domów na wsi nie oszukuje,
źle wykonując swoje obowiązki, i podobnymi kwestiami, które mnożą się
wraz z pieniędzmi.
Etyczny wymiar stawiania na upadek frajerów omawiam w Księdze VII, ale
tu również istnieją dwie szkoły. Nero twierdził, że najpierw powinno się
ostrzec ludzi, że są frajerami, podczas gdy Tony był przeciwny samej idei
ostrzegania. „Wyśmieją cię”, mówił. „Słowa są dla mięczaków”. System
oparty na ostrzeżeniach słownych zdominują paple, które i tak nigdy nie
podejmują ryzyka. Ci ludzie nie będą szanować ciebie ani twoich pomysłów,
chyba że zabierzesz im kasę.
Co więcej, Gruby Tony namawiał Nera, żeby dostrzegł wartość rytualną
fizycznej formy łupów, w tym przypadku wyciągu z rachunku bankowego,
który - jak już powiedzieliśmy - nie miał nic wspólnego z ich wartością
materialną ani nawet z siłą nabywczą, a jedynie odzwierciedlał ich wartość
symboliczną. Tony rozumiał, dlaczego Juliusz Cezar zapłacił za
sprowadzenie Wercyngetoryksa, przywódcy powstania Galów, do Rzymu w
łańcuchach. Żądał fizycznego symbolu swojego zwycięstwa.
Potrzeba skupienia się na czynach i unikania słów ma jeszcze jeden
wymiar: niezdrowe uzależnienie od zewnętrznego uznania. Ludzie okazują je
w okrutny i niesprawiedliwy sposób, dlatego najlepiej nie uczestniczyć w tej
grze. Uodpornijcie się na to, jak traktują was inni. W pewnym momencie
Nero zaprzyjaźnił się z legendarnym naukowcem, gigantem, do którego czuł
ogromny szacunek. Ów człowiek, który w swojej dziedzinie osiągnął
wszystko (w oczach innych), wciąż poświęcał czas na sprawdzanie, jaki jest
jego status w społeczności naukowej w danym tygodniu. Oburzał się na
autorów, którzy go „nie cytowali”, albo obruszał na ten lub inny komitet za
to, że przyznał medal, którym jego nigdy nie wyróżniono, komuś, kogo
uważał za gorszego od siebie - jakiemuś hochsztaplerowi!
Nero przekonał się, że niezależnie od tego, ile satysfakcji ze swoich
osiągnięć czerpały te uzależnione od słów szychy, brakowało im spokoju
Tony’ego; pozostawały kruche, ponieważ niepokoiły je komplementy,
których nie usłyszały, oraz komplementy, które usłyszeli inni, i stresowały
się tym, co odebrali im ludzie o mniejszych zdolnościach intelektualnych.
Dlatego Nero obiecał sobie, że wyzwoli się od tego wszystkiego za pomocą
prostego rytuału - na wypadek, gdyby miał kiedyś ulec podobnej pokusie.
Zyski Nera z tego, co nazwał zakładem Grubego Tony’ego, po odliczeniu
kosztu nowego samochodu (minicoopera) i nowego zegarka Swatch za 60
dolarów, stanowiły oszałamiająco wysoką sumę w jego portfelu
inwestycyjnym. Co miesiąc otrzymywał podsumowanie wyników za dany
okres, wysyłane (co ciekawe) z adresu w New Jersey, wraz z trzema innymi
wyciągami z zagranicy. Przypomnijmy, że nie liczyła się kwota, tylko
namacalność jego działania - kwota mogła wynosić jedną dziesiątą, a nawet
jedną setną tej sumy, a efekt byłby ten sam. Zatem Nero uodparniał się na grę
o uznanie, otwierając kopertę z wyciągiem i zajmując się własnymi sprawami
przez resztę dnia i ignorując istnienie okrutnych i niesprawiedliwych
użytkowników słów.
Jednakże gdyby Nero doprowadził swoją etykę do logicznej konkluzji,
czułby się równie dumny - i usatysfakcjonowany - gdyby w kopercie
znajdował się wykaz strat. Honor człowieka jest proporcjonalny do
osobistego ryzyka, jakie ponosi za wyrażanie swojej opinii - czyli do jego
ekspozycji na straty. Podsumowując: Nero wierzył w erudycję, estetykę i
podejmowanie ryzyka - i w niewiele więcej.
A w kwestii finansów, chcąc uniknąć pułapki dobroczynności, Nero
stosował regułę Grubego Tony’ego i systematycznie przekazywał
potrzebującym wsparcie finansowe, tym, którzy akurat nie prosili go
bezpośrednio o datki. I nigdy, przenigdy, nie dał ani grosza żadnej
organizacji charytatywnej poza taką, w której ani jedna osoba nie pobierała
wynagrodzenia.
Samotność
Słowo o samotności Nera. W mrocznych dniach przed kryzysem
ekonomicznym z 2008 roku czasami cierpiał, pozostawiony sam na sam ze
swoimi pomysłami - niekiedy, zwłaszcza w niedzielne noce, zastanawiając
się, czy to on czy też świat jest problemem. Lunch z Grubym Tonym był dla
niego jak łyk wody na pustyni; świadomość, że albo nie jest szalony, albo
przynajmniej nie jest w swym szaleństwie osamotniony, przynosiła mu
natychmiastową ulgę. Rzeczywistość nie miała sensu, ale nie sposób było
dotrzeć z tym przekazem do innych, szczególnie do ludzi uznawanych za
inteligentnych.
Zauważcie, że z blisko miliona specjalistów w dziedzinie ekonomii,
zasiadających w rządach (od Kamerunu po Waszyngton, D.C.), na
uczelniach, w mediach, bankach i korporacjach, albo wykonujących
prywatne analizy na okoliczność podjęcia decyzji ekonomicznych i
inwestycyjnych, ledwie garstka wiedziała, co się święci - a jeszcze mniej
było takich, którym udało się przewidzieć pełen zakres szkód.
Do tego spośród tych, którzy wiedzieli, co się święci, ani jeden nie
zdawał sobie sprawy, że kryzys był produktem nowoczesności.
Nero stawał w centrum Nowego Jorku niedaleko miejsca, w którym
dawniej piętrzyły się wieże World Trade Center, naprzeciwko kolosalnych
budynków mieszczących głównie banki i domy maklerskie. Mrowiły się w
nich setki ludzi, którzy wydatkowali gigawaty energii na sam dojazd z New
Jersey, konsumowali miliony bajgli z serem, po których odpowiedź
insulinowa (teoretycznie) podpalała im tętnice, oraz produkowali gigabajty
informacji, rozmawiając, prowadząc korespondencję i pisząc artykuły. Oni
nie mieli o niczym pojęcia: to wszystko - to był jedynie szum. Szum, czyli:
zmarnowany wysiłek, kakofonia, nieestetyczne zachowanie, zwiększona
entropia, produkcja energii, która skutkuje lokalnym ociepleniem
nowojorskiej ekostrefy [ang. ecozone - przyp. tłum.], oraz olbrzymie
złudzenie tak zwanego bogactwa, które musiało w końcu jakoś wyparować.
Gdyby ułożyć książki Nera jedna na drugiej, powstałaby wysoka góra.
Niestety, zdaniem ich właściciela - czyli specjalisty - wszystkie fragmenty
dotyczące prawdopodobieństwa, statystyki albo modeli matematycznych były
pustosłowiem, mimo że opisywały dowody na to czy na owo. Z kilku
lunchów z Grubym Tonym można było dowiedzieć się więcej niż ze
wszystkich działów nauk społecznych harwardzkich bibliotek, w których
zgromadzono blisko 2 miliony książek i raportów badawczych, co daje
łącznie 33 miliony godzin lektury, a więc prawie 9 tysięcy lat czytania na
pełen etat. To dopiero potężne frajerstwo.
Co może przewidzieć nieprognosta
Gruby Tony nie wierzył w prognozy. Ale zarobił mnóstwo forsy, bo
prognozował, że niektórzy ludzie - progności - splajtują. Czy to nie
paradoks? Na konferencjach Nero spotykał fizyków z Instytutu w Santa Fe,
którzy wierzyli w prognozy i korzystali z wyrafinowanych modeli
prognostycznych, ale decyzje biznesowe podejmowane na podstawie tych
prognoz okazywały się bardzo nietrafne - tymczasem Gruby Tony, który nie
wierzył w prognozy, zbił na swoich majątek.
Nie można antycypować żadnego ogólnego trendu, ale można
przewidywać, że ci, którzy opierają się na prognozach, podejmą większe
ryzyko, wpadną w jakieś kłopoty, a może nawet splajtują. Dlaczego?
Człowiek, który stawia prognozy, będzie kruchy wobec błędów tychże
prognoz. Pilot, który jest zbyt pewny siebie, w końcu rozbije samolot. A
prognozy wyrażone liczbowo skłaniają ludzi do podejmowania większego
ryzyka.
Gruby Tony jest antykruchy po prostu dlatego, że czeka go odmienny los
niż jego kruche ofiary. Model Grubego Tony’ego jest bardzo prosty.
Identyfikuje kruchości, stawia na załamanie kruchej jednostki, poucza Nera i
kłóci się z nim o tematy społeczno-kulturowe, podczas gdy Nero czepia się
życia w New Jersey i zgarnia ogromne zyski po krachu. A później je lunch.
Rozdział 10
Potencjał zysku i strat u Seneki
Jak przetrwać rady - Nic nie stracić czy nic nie zyskać - Co robić podczas
następnej katastrofy morskiej
Kilka tysięcy lat przed Grubym Tonym inny syn Półwyspu Apenińskiego
rozwiązał problem antykruchości. Tyle że był nieco większym intelektualistą
niż nasz poziomy przyjaciel i wyrażał się bardziej elegancko od niego. Przy
tym odnosił nie mniejsze sukcesy w realnym świecie - a nawet odniósł dużo
większy sukces w interesach niż Gruby Tony, i był nie gorszym
intelektualistą od Nera. Mowa o stoickim filozofie Senece, który, jak
wspomnieliśmy wcześniej, rzekomo był kochankiem matki Nerona (ale w
rzeczywistości nim nie był). Rozwiązał on problem antykruchości - znalazł
odpowiedź na pytanie, co łączy elementy triady - dzięki filozofii stoickiej.
Czy chodzi o coś poważnego?
Lucjusz Anneusz Seneka był filozofem, a przy okazji najbogatszym
człowiekiem w cesarstwie rzymskim, po części dzięki swojej
przedsiębiorczości, a po części dzięki posadzie wychowawcy Nerona,
barwnego cesarza, tego samego, który kilka rozdziałów temu próbował
sprzątnąć swoją matkę. Seneka był wyznawcą i ważnym promotorem
stoicyzmu. Porwał ludzi takich jak ja i większość moich przyjaciół, których
zaznajomiłem z jego twórczością, bo przemawiają do nas jego zasady; za
słowami Seneki szły czyny, gdyż skupiał się na praktycznym wymiarze
stoicyzmu, na przykład jak podróżować, jak żyć, żeby nie popełnić
samobójstwa (chociaż sam musiał je popełnić), a przede wszystkim, jak sobie
radzić z przeciwnościami losu, biedą i, co jeszcze ważniejsze, bogactwem.
Seneka interesował się praktyką podejmowania decyzji, dlatego
naukowcy uznali jego myśl za nie dość teoretyczną i filozoficzną. Ale żaden
z komentatorów nie odnalazł u Seneki koncepcji asymetrii, które stanowią
podstawę tej książki i w ogóle życia, klucz do wytrzymałości i antykruchości.
Żaden. Chcę przez to powiedzieć, że mądre podejmowanie decyzji jest dużo
ważniejsze - nie tylko w wymiarze praktycznym, lecz także w filozoficznym
- niż wiedza.
Inni filozofowie, kiedy podejmowali jakieś działania, przechodzili od
teorii do praktyki. Arystoteles, próbując dawać rady praktyczne, a
kilkadziesiąt lat wcześniej Platon ze swoją koncepcją państwa i radami dla
rządzących, szczególnie dla władcy Syrakuz, byli albo nieudolni, albo
nieskuteczni. Żeby odnieść sukces jako królfilozof, lepiej najpierw być
królem niż filozofem, o czym świadczy poniższy współczesny przykład.
Dzisiejsi przedstawiciele dyscypliny teorii decyzji niestety uważają drogę
od teorii do praktyki za jednokierunkową. Zwykle zajmują się najbardziej
złożonymi problemami, które nie mają żadnego zastosowania. Świadczy o
tym anegdota o niejakim profesorze Triffacie (zmieniam nazwisko, bo
historia może być wątpliwa, ale jest - jak wynika z moich doświadczeń -
bardzo znamienna). To jeden z „cytowanych” specjalistów z dziedziny teorii
decyzji, autor najważniejszego podręcznika i współtwórca doniosłej i
bezużytecznej koncepcji racjonalnego podejmowania decyzji, pełnej
doniosłych i bezużytecznych aksjomatów i śmaksjonatów oraz doniosłych i
jeszcze bardziej bezużytecznych obliczeń prawdopodobieństwa i
śmrawdopodobieństwa. Jak głosi anegdota, Triffat, wówczas zatrudniony na
Uniwersytecie Columbia, zadręczał się dylematem, czy przyjąć posadę na
Harvardzie - wielu ludzi, którzy wypowiadają się na temat ryzyka, przez całe
życie nie mierzy się z decyzjami trudniejszymi od tej. Kolega zasugerował
mu, żeby wykorzystał jedną ze swoich Wysoko Cenionych, Szanowanych i
Wielce Zaawansowanych technik naukowych z czymś w rodzaju
„maksymalnej oczekiwanej użyteczności”. „W końcu ty stale o tym piszesz”,
stwierdził kolega. Na co Triffat odpowiedział z irytacją: „Daj spokój, tu
chodzi o coś poważnego!”.
W odróżnieniu od niego Senece chodziło wyłącznie „o coś poważnego”.
Kiedyś udało mu się wyjść cało z katastrofy morskiej, w której zginęli
pozostali członkowie jego rodziny. Pisał też do swoich przyjaciół listy z
mniej lub bardziej praktycznymi radami. A ostatecznie, kiedy odebrał sobie
życie, zastosował się we wspaniały, pełen godności sposób do zasad, które
głosił. Zatem podczas gdy harwardzkich ekonomistów czytają tylko ludzie,
którzy piszą prace naukowe czytane przez innych ludzi, którzy piszą prace
naukowe i których dzieła (przy odrobinie szczęścia) trafią na śmietnik
historii, Lucjusz Anneusz, znany jako Seneka Młodszy, nadal jest czytany
przez prawdziwych ludzi, dwa tysiące lat po swojej śmierci. Zobaczmy, co
chciał nam przekazać.
Ograniczenie potencjału spadków
Zacznijmy od następującej sprzeczności. Przedstawiliśmy Senekę jako
najbogatszą osobę w cesarstwie rzymskim. Jego majątek wynosił 300
milionów denarów (dla porównania, w mniej więcej tym samym okresie
Judasz dostał 30 denarów, równowartość miesięcznej pensji, za wydanie
Jezusa). Trudno z przekonaniem czytać, jak na dobra materialne utyskuje
człowiek, który pisze swoje teksty na jednym z kilkuset drewnianych stołów
z nogami z kości słoniowej, jakie posiada.
Tradycyjna definicja stoicyzmu w literaturze przedmiotu wiąże się z
pewną obojętnością na wyroki losu oraz innymi koncepcjami harmonii z
kosmosem, które w tym miejscu pomijam. Chodzi o nieustanne umniejszanie
wartości ziemskiego dobytku. Kiedy Zenon z Kition, założyciel szkoły
stoicyzmu, stracił majątek w katastrofie morskiej (w starożytnych tekstach
zdarza się ich sporo), ogłosił, że jest szczęśliwy, bo pozbawiony tego ciężaru
może uprawiać filozofię. A podstawowym zwrotem przewijającym się przez
dzieła Seneki jest nihil perditi - „nic nie straciłem”, padające po jakimś
negatywnym doświadczeniu. Stoicyzm sprawia, że pragniesz wyzwania,
jakim jest katastrofa. Poza tym stoicy gardzą luksusem: o człowieku
prowadzącym wystawne życie Seneka napisał: „zaciągnął dług albo u innej
osoby, albo u losu”.
Interpretowana w ten sposób idea stoicyzmu staje się czystą
wytrzymałością - bo osiągnięcie stanu odporności na okoliczności
zewnętrzne, zarówno dobre, jak i złe, i brak kruchości wobec decyzji
dokonywanych przez los to właśnie wytrzymałość. Zdarzenia losowe nie
wpływają na nas w żaden sposób (jesteśmy zbyt silni, żeby przegrać, i nie
dość chciwi, żeby cieszyć się z wygranej), więc pozostajemy w środkowej
kolumnie triady.
Czytając samego Senekę, bez pośredników, otrzymujemy jednak inny
obraz sytuacji. Stoicyzm w wydaniu Seneki to antykruchość wobec losu.
Zero ciosów od Pani Fortuny, same prezenty.
Owszem, w teorii Seneka realizował program filozoficzny, usiłując
trzymać się opisanej powyżej tradycji stoickiej: w stoicyzmie nie chodziło o
korzyści i nagrody, więc teoretycznie nie znajdował się na poziomie
antykruchości, tylko redukcji kruchości psychologicznej i poczucia kontroli
nad własnym losem. Jednak jest coś, co całkowicie umknęło komentatorom.
Skoro bogactwo jest takim ciężarem, i to zbędnym, to po co je mieć?
Dlaczego Seneka je zatrzymał?
Tak jak psychologowie z Rozdziału 2, którzy ignorują rozwój pourazowy,
ale skupiają się na zespole stresu pourazowego, intelektualiści nie przepadają
za antykruchością - dla nich świat kończy się na wytrzymałości. Nie wiem, z
czego to wynika, ale nie lubią antykruchości. Dlatego nie biorą pod uwagę,
że Seneka chciał prezentów od losu i że nie ma w tym nic złego.
Na początek dowiemy się od wielkiego mistrza, czym uzasadniał
łagodzenie potencjału spadków, stanowiące standardowy przekaz stoików -
wytrzymałość, ochronę przed szkodliwym wpływem emocji, sposoby
wychodzenia z pierwszej kolumny triady i tym podobne. Następnie pokażę
wam, że w rzeczywistości proponował on czytelnikom antykruchość. A
później uogólnię jego sztuczkę. Rozciągnę ją do generalnej metody
wykrywania antykruchości w Rozdziałach 18 i 19.
Stoickie uodpornienie na emocje
Sukces pociąga za sobą pewną asymetrię: kiedy go odniesiesz, zaczynasz
mieć znacznie więcej do stracenia niż do zyskania. Jesteś więc kruchy.
Wróćmy do historii o mieczu Damoklesa. Nie czekają nas żadne dobre
wiadomości, za to możemy usłyszeć wiele złych nowin. Kiedy zostajesz
bogaczem, cierpienie wywołane utratą fortuny przewyższa emocjonalną
korzyść z powiększania majątku, dlatego żyjesz w ciągłym poczuciu
zagrożenia. Bogaty człowiek staje się zakładnikiem swojego stanu
posiadania, jego aktywa przejmują nad nim kontrolę, nie pozwalają mu spać,
podnoszą poziom stężenia hormonów stresu we krwi, pozbawiają go
poczucia humoru, mogą nawet sprawić, że na czubku nosa wyrosną mu
włosy, oraz wywołać podobne dolegliwości. Seneka rozumiał, że posiadając
majątek, musimy się martwić tym, że możemy go stracić; to sprawia, że
majątek działa jak kara, ponieważ jesteśmy od niego zależni. Pragniemy mieć
stuprocentowy potencjał wzrostu i zerowy potencjał spadków. Co więcej:
uzależnienie od okoliczności - a raczej od emocji wywołanych przez
okoliczności - skutkuje pewną formą niewolnictwa.
Ta asymetria między skutkami pozytywnych i negatywnych wydarzeń,
korzyści i szkód musiała być znana starożytnym - wcześniejszy opis tego
zjawiska znalazłem u Tytusa Liwiusza. „Ludzie odczuwają rzeczy dobre
mniej intensywnie niż złe” (łac. segnius homines bona quam mala sentiunt),
napisał pół pokolenia przed Seneką. Starożytni - głównie dzięki Senece - biją
na głowę nowoczesnych psychologów i teoretyków decyzji w rodzaju
Triffata, których teorie skupiają się na idei awersji do ryzyka (lub straty).
Myśl starożytnych jest głębsza, bardziej praktyczna, a przy tym wykracza
poza prostackie zalecenia terapeutyczne.
Pozwólcie, że przełożę to na język współczesny. Wyobraźcie sobie
sytuację, w której macie dużo do stracenia i mało do zyskania. Jeśli
dodatkowa pula bogactwa, powiedzmy tysiąc szekli fenickich, nie przyniesie
wam żadnych korzyści, za to utrata tej samej kwoty mogłaby wam wyrządzić
ogromne szkody, to macie do czynienia z asymetrią. I nie jest to dobra
asymetria: jesteście krusi.
Praktyczną metodą przeciwdziałania takiej kruchości było, według
Seneki, ćwiczenie intelektualne, w którym człowiek godzi się ze stratą całego
dobytku. Dzięki temu, jeśli straty faktycznie nastąpią, człowiek nie odczuje
tego - w ten sposób wyzwoli się spod wpływu okoliczności. Przypomina to
wykup ubezpieczenia od strat. Na przykład Seneka często wyruszał w podróż
wyposażony jak rozbitek po katastrofie morskiej i zabierał ze sobą koc, żeby
móc spać na ziemi, ponieważ w tamtych czasach istniało niewiele zajazdów
(chociaż, by osadzić tę opowieść w ówczesnym kontekście, muszę dodać, że
towarzyszył mu „tylko jeden czy dwóch niewolników”).
Żeby uświadomić czytelnikom, jak nowoczesne było podejście Seneki,
opowiem teraz, w jaki sposób zastosowałem tę odmianę stoicyzmu, żeby
uwolnić się od psychicznych skutków przypadkowości życia. Zawsze
nienawidziłem idei zatrudnienia i związanej z tym zależności od czyjejś
arbitralnej opinii, szczególnie że większość działań wielkich korporacji
narusza moje poczucie etyki. Z tego powodu, z wyjątkiem jednego
ośmioletniego okresu, zawsze byłem samozatrudniony. W ostatnim miejscu
pracy napisałem rezygnację jeszcze zanim zacząłem pracować. Zamknąłem
ten dokument w szufladzie biurka i tylko dzięki temu czułem się wolny przez
cały okres, który tam spędziłem. Inny przykład: zawód tradera wystawia
człowieka na dużą dawkę losowości, która wywołuje w nim nieustanne
napięcie psychiczne, odciskające się bolesnym piętnem na jego duszy. Kiedy
pracowałem w tym charakterze, każdego ranka wyobrażałem sobie, że
sprawy faktycznie przybrały najgorszy możliwy obrót - a reszta dnia była już
tylko przyjemnym dodatkiem. Metoda psychicznego przygotowania się „na
najgorsze” działała na mnie uspokajająco, ale na tym nie koniec jej
pozytywnych efektów: dzięki niej zacząłem podejmować określony rodzaj
ryzyka, w którym najgorszy możliwy scenariusz jest jasno określony i
jednoznaczny, a potencjał spadków - ograniczony i znany. Trudno trzymać
się rygorystycznie metody mentalnego godzenia się ze stratą, kiedy wszystko
idzie dobrze, ale właśnie wtedy najbardziej jej potrzebujemy. Co więcej, od
czasu do czasu podróżuję, jak Seneka, w niewygodzie (chociaż mnie nie
towarzyszy „jeden czy dwóch niewolników”).
Mądre życie polega właśnie na przyjęciu takiej pozycji emocjonalnej, w
której wyeliminujemy cierpienie płynące z niekorzystnych wydarzeń, a jak
mogliśmy się przekonać, pomaga w tym mentalne pogodzenie się z utratą
całego dobytku, dzięki czemu człowiek nie przejmuje się potencjałem
spadków. Wówczas zmienność świata przestaje wpływać na niego
negatywnie.
Udomowienie emocji
Interpretowany w ten sposób stoicyzm polega na udomowieniu, a
niekoniecznie eliminacji, emocji. Nie chodzi o to, żeby ludzie zamienili się w
warzywa. Chodzi o wydobycie z emocji ich istoty, przy zachowaniu
odpowiednich dyspozycji afektywnych. Moim ideałem współczesnego
mędrca stoickiego jest człowiek, który przekształca strach w rozwagę, ból w
informację, błędy w nowy początek, a pragnienie w działanie.
Seneka proponuje kompletny program treningowy, ucząc, jak radzić
sobie z życiem i odpowiednio wykorzystywać emocje - dzięki prostym a
skutecznym sztuczkom. Na przykład jednym ze sposobów pozwalających
rzymskiemu stoikowi oddzielić złość od słusznego działania i uniknąć
uczynków, których by później żałował, było niebicie służącego tego dnia, w
którym dopuścił się wykroczenia. Współczesnym ludziom nie wydaje się to
szczególnie słuszne, ale porównajmy to z czynem skądinąd rozważnego
cesarza Hadriana, który dźgnął służącego w oko w przypływie
niekontrolowanej wściekłości. Kiedy jego gniew ostygł i poczuł skruchę,
wyrządzone szkody były już nieodwracalne.
Seneka podaje również katalog czynów społecznych: inwestuj w dobre
uczynki. Majątek może nam zostać odebrany, ale dobre, cnotliwe uczynki -
już nie.
Jak zostać panem
Przedstawiona wyżej historia jest dobrze znana; dzięki niej nauczyliśmy
się przesuwać od lewej części triady (czyli kruchości) do części środkowej
(wytrzymałości). Ale Seneka poszedł dalej.
Powiedział, że bogactwo jest niewolnikiem mądrego człowieka i panem
głupca. Tym samym odszedł nieco od rzekomych stoickich zwyczajów:
zachował potencjał wzrostu. W mojej ocenie zapewnienia wcześniejszych
stoików, że wolą ubóstwo od bogactwa, należy traktować podejrzliwie.
Mogła to być tylko pusta gadanina. Większość z nich faktycznie była biedna,
więc być może dostosowała do tego stanu swoje opowieści (w historii o
Talesie z Miletu poznamy ideę kwaśnych winogron - grę poznawczą, w
której człowiek wmawia sobie, że winogrona, których nie może dosięgnąć, są
kwaśne). Seneka żył w zgodzie ze swoimi przekonaniami i nie możemy
ignorować faktu, że zachował swój majątek. A co najważniejsze, pokazał, że
woli bogactwo niewywołujące szkód od biedy.
Seneka wyłożył nawet swoją strategię w De beneficiis, otwarcie
nazywając ją analizą kosztów i korzyści przez użycie słowa „buchalteria”:
„Buchalteria korzyści jest prosta: każde działanie to wydatek; jeśli
ktokolwiek odwzajemni owo działanie, mamy do czynienia z wyraźnym
zyskiem [moje podkreślenie]; jeśli nikt go nie odwzajemni, nie stanowi straty,
ponieważ podarowałem je dla przyjemności dawania”. To buchalteria
moralna, ale wciąż buchalteria. Zatem zrobił losowi psikusa: zachował to, co
dobre, a odrzucił to, co złe; pozbył się potencjału spadków, zachowując
potencjał wzrostu. W sposób wyrachowany - eliminując z losu negatywne
zdarzenia i niefilozoficznie zatrzymując możliwe korzyści. Ta analiza strat i
zysków nie jest do końca stoicka w znaczeniu, jakie ludzie nadają
stoicyzmowi (jak się wydaje, ludzie, którzy studiują stoicyzm, chcą, żeby
Seneka i inni stoicy myśleli tak, jak ludzie, którzy studiują stoicyzm). Istnieje
w niej asymetria między potencjałem wzrostu a potencjałem spadku. To
antykruchość w najczystszej postaci.
Fundamentalna asymetria
Podsumujmy asymetrię Seneki w jednej regule. Idea, którą posługiwałem
się wcześniej, brzmi: więcej do stracenia przez przeciwności losu. Jeśli masz
więcej do stracenia niż do zyskania na zdarzeniach losowych, to występuje
asymetria, i to niekorzystna. A taka asymetria jest uniwersalna. Zobaczmy,
jak wywołuje w nas kruchość.
Przypomnijmy sobie paczkę z Rozdziału 1: nie służą jej wstrząsy i
nienawidzi członków rodziny zaburzeń - dlatego jest krucha (niezwykle
krucha, ponieważ nie ma absolutnie nic do zyskania, stąd asymetria jest
ogromna). Antykrucha paczka ma więcej do zyskania niż do stracenia w
wyniku potrząsania. Wystarczy prosty test: jeśli nie mam nic do stracenia, to
zostają same korzyści i jestem antykruchy.
Całą tabelę 1 z triadami w różnych obszarach i dziedzinach można
wyjaśnić w tych kategoriach. Bez wyjątku. Żeby zrozumieć, dlaczego
asymetryczne wyniki [ang. payoffs - przyp. tłum.] lubią zmienność,
wystarczy sobie uświadomić, że jeśli macie mniej do stracenia niż do
zyskania, większy potencjał wzrostu niż spadku, to zmienność wam służy (w
sumie przyniesie wam korzyści) i jesteście przy tym antykrusi. Zatem
zadaniem autora niniejszych słów jest powiązanie tych czterech elementów z
fundamentalną asymetrią.
Kruchość oznacza więcej do stracenia niż do zyskania, a to równa się
większy potencjał spadku niż wzrostu, co daje (niekorzystną) asymetrię
i
Antykruchość oznacza więcej do zyskania niż do stracenia, a to równa się
większy potencjał wzrostu niż spadku, co daje (korzystną) asymetrię
Jesteście antykrusi wobec danego źródła zmienności, jeśli potencjalne
zyski przewyższają potencjalne straty (i vice versa).
Co więcej, jeśli macie większy potencjał wzrostu niż spadku, to brak
zmienności i stresorów może wam szkodzić.
Teraz pytanie brzmi, jak zastosować tę koncepcję - redukcję potencjału
spadku i zwiększenie potencjału wzrostu - w praktyce? Metodą sztangi z
kolejnego rozdziału.
Rozdział 11
Nigdy nie bierz ślubu z gwiazdą rocka
Szczegółowa rozpiska, jak i z kim zdradzać męża - Wprowadzenie do
strategii sztangi - Przekształcanie dyplomatów w pisarzy i vice versa
Strategia sztangi (albo strategia bimodalna) to sposób na osiągnięcie
antykruchości i przejście na prawą stronę triady. Monogamiczne ptaki
praktykują ją, dopuszczając się od czasu do czasu zdrady z lokalną gwiazdą
rocka. Pisarze lepiej sobie radzą dzięki regularnej pracy od 9 do 17,
niezwiązanej w żaden sposób z pisarstwem.
O NIEODWRACALNOŚCI ZNISZCZONYCH PACZEK
Pierwszym krokiem w kierunku antykruchości jest ograniczenie
potencjału spadku, a nie zwiększenie potencjału wzrostu; a więc obniżenie
ekspozycji na negatywne Czarne Łabędzie, aby naturalna antykruchość
mogła zadziałać.
Łagodzenie kruchości to nie opcja, tylko wymóg. Może się to wydawać
oczywiste, ale łatwo przeoczyć tę kwestię. Kruchość jest bowiem bardzo
wyczerpująca, jak śmiertelna choroba. Paczka, która ulegnie zniszczeniu pod
wpływem niekorzystnych warunków, nie naprawi się, kiedy warunki wrócą
do normy. Kruchość działa na zasadzie zapadki, powoduje nieodwracalne
szkody. Liczy się obrana droga, kolejność wydarzeń, a nie tylko cel -
naukowcy nazywają to zależnością od ścieżki. Zależność od ścieżki można
przedstawić obrazowo w następujący sposób: twoje doświadczenie,
obejmujące w pierwszym kroku operację usunięcia kamieni nerkowych, a w
drugim znieczulenie, będzie inne niż doświadczenie tych samych zabiegów w
odwrotnej kolejności. Posiłek, który zaczyna się od kawy i deseru, a kończy
na zupie pomidorowej, wywoła inne doznania niż ten, w czasie którego
potrawy podane zostaną w odwrotnej kolejności. Gdy uwzględnimy
uzależnienie od ścieżki, nasze zadanie okaże się proste: łatwo zidentyfikować
kruchość i umieścić ją w lewej kolumnie triady, niezależnie od potencjału
wzrostu - ponieważ to, co zepsute, zwykle pozostanie zepsute na zawsze.
Ta kruchość, wynikająca z zależności od ścieżki, często bywa
ignorowana przez biznesmenów, którzy, specjalizując się w myśleniu
statycznym, sądzą, że ich podstawowym zadaniem jest generowanie zysków,
a przetrwanie i kontrola ryzyka to coś, co mogą ewentualnie rozważyć -
umyka im, że z punktu widzenia logiki dużo ważniejsze jest przetrwanie niż
sukces. Żeby wypracować zyski i kupić bmw, dobrze byłoby najpierw
przetrwać.
Takie kwestie, jak prędkość i rozwój - wszystko, co jest związane z
ruchem - są puste i pozbawione znaczenia, jeśli przedstawia się je bez
uwzględnienia kruchości. Weźcie pod uwagę, że człowiek, który jedzie 250
mil na godzinę w Nowym Jorku, może być pewny, że nigdzie nie dojedzie -
faktyczna prędkość wyniesie dokładnie zero mil na godzinę. Bez wątpienia
trzeba się skupić na faktycznej, a nie nominalnej prędkości, jednak w naszym
dyskursie społeczno-politycznym coś nie pozwala nam dostrzec tej
oczywistości.
Uwzględniając zależność od ścieżki, nie można już oddzielać wzrostu
gospodarczego od ryzyka recesji, zysków finansowych od ryzyka
morderczych strat, a efektywności od groźby wypadku. Idea efektywności
przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie sama w sobie. Skoro hazardzista
ponosi ryzyko całkowitego bankructwa (może wszystko stracić), to
potencjalne zyski z jego strategii są zupełnie nieistotne. Kilka lat temu
pewien uniwersytecki uczony chwalił mi się, że fundusz jego uczelni zarabia
około 20 proc., nie zdając sobie sprawy, że owe zyski niosły ze sobą
kruchość, która mogła z łatwością spowodować katastrofalne straty - i
rzeczywiście, jeden kiepski rok wymazał wszystkie te zyski i zagroził
istnieniu uniwersytetu.
Innymi słowy, jeśli coś jest kruche, ryzyko zniszczenia tego czegoś
sprawia, że wszystkie działania, które mają ulepszyć ową rzecz albo podnieść
jej „wydajność”, nie mają znaczenia, jeśli wcześniej nie zostanie
zredukowane ryzyko jej zniszczenia. Jak pisał Publiliusz Syrus, niczego nie
da się zrobić pośpiesznie i bezpiecznie - niemal niczego.
Jeśli chodzi o wzrost PKB (produktu krajowego brutto), można go
osiągnąć bardzo łatwo, obciążając długiem następne pokolenia - a
gospodarka może się załamać w przyszłości, przygnieciona koniecznością
spłaty tego długu. Wzrost PKB, podobnie jak poziom cholesterolu, sprawia
wrażenie redukcji metodą prokrustowego łoża, zastosowanej w systemach
gier. W samolocie, w którym ryzyko katastrofy jest wysokie, kwestia
„prędkości” jest nieistotna, ponieważ wiemy, że maszyna może nie dotrzeć
do celu; podobnie wzrostu gospodarczego obciążonego kruchościami nie
można nazywać wzrostem, czego rządy wciąż jeszcze nie pojęły. W rzeczy
samej, w złotych latach po rewolucji przemysłowej, czyli okresie, który
przyniósł Europie dominację, wzrost gospodarczy był bardzo skromny,
poniżej 1 proc. na głowę. Ale mimo niskiego poziomu był to wzrost
wytrzymały - tymczasem państwa, które dziś ścigają się o najwyższy wzrost,
przypominają nastoletnich kierowców, odurzonych prędkością.
SZTANGA SENEKI
To prowadzi nas do rozwiązania w formie sztangi - praktycznie wszystkie
rozwiązania kwestii niepewności mają formę sztang.
Co mam na myśli, mówiąc o sztandze? Sztanga (pręt z obciążnikami na
obu końcach, używany przez ciężarowców) obrazuje ideę połączenia
odseparowanych od siebie skrajności i unikania wartości środkowych. W
kontekście antykruchości sztanga nie musi być symetryczna: po prostu składa
się z dwóch skrajności, między którymi nie ma nic. Rozwiązanie to można
nazwać bardziej technicznie strategią bimodalną, ponieważ obejmuje dwa
odrębne sposoby działania zamiast pojedynczej, centralnej metody.
Początkowo posłużyłem się obrazem sztangi dla opisu dualistycznej
postawy, w której działamy ostrożnie w pewnych obszarach (wytrzymałych
w obliczu negatywnych Czarnych Łabędzi) i wielokrotnie podejmujemy
ryzyko w innych, w których jest ono niewielkie (otwartych na pozytywne
Czarne Łabędzie), osiągając w ten sposób antykruchość. Z jednej strony
mamy tu do czynienia ze skrajną awersją do ryzyka, a z drugiej - ze skrajną
miłością do ryzyka, zamiast „umiarkowanego” albo nieznośnego
„przeciętnego” podejścia do ryzyka, które w rzeczywistości jest frajerstwem
(ponieważ nie można dać się zwieść ryzykowności „wysokiego ryzyka” i
„braku ryzyka”, podczas gdy umiarkowane ryzyko może podlegać
ogromnym błędom pomiaru). Jednakże ze względu na swoją konstrukcję
sztanga przynosi również redukcję potencjalnego ryzyka spadków
- eliminuje ryzyko całkowitej klęski.
Podam przykład z dziedziny zwykłych finansów. Odwołując się do nich
najłatwiej wytłumaczyć ten efekt, choć większość go nie rozumie. Jeśli
trzymacie 90 proc. swoich funduszy w nudnej gotówce (zakładając, że
jesteście chronieni przed inflacją) lub w instrumentach zachowujących
wartość inwestycji, zbliżonych do pieniądza gotówkowego [ang. numeraire
repository of value - przyp. tłum.], a 10 proc. w bardzo ryzykownych,
najbardziej ryzykownych papierach wartościowych, nie możecie stracić
więcej niż 10 proc., przy równoczesnej ekspozycji na potężny potencjał
wzrostu. Człowiek, który trzyma 100 proc. swoich środków w papierach
wartościowych o umiarkowanym ryzyku, ponosi ryzyko całkowitej ruiny z
powodu błędnego wyliczenia ryzyka. Dzięki strategii sztangi fakt, że ryzyko
rzadkich zdarzeń jest niepoliczalne i kruche wobec błędnych szacunków,
przestaje być problemem; w przypadku takiej sztangi finansowej można
określić maksymalną możliwą stratę.
Antykruchość stanowi bowiem połączenie agresji i paranoi - ograniczcie
potencjał spadków, chrońcie się przed skrajnymi stratami i pozwólcie, żeby
pozytywne Czarne Łabędzie, symbolizujące potencjał wzrostu, same się
pojawiły. Znamy już asymetrię Seneki: przewaga potencjału wzrostu nad
potencjałem spadku może wynikać po prostu z ograniczenia skrajnego
potencjału spadku (krzywd emocjonalnych), a nie z poprawienia sytuacji na
środku.
Sztangą może być każda dualistyczna strategia złożona ze skrajności,
pozbawiona demoralizujących rozwiązań pośrednich - z jakiegoś powodu
wszystkie strategie tego rodzaju skutkują pozytywną asymetrią.
I znów, żeby zrozumieć różnicę między sztangami i niesztangami, weźcie
pod uwagę, że restauracje podają danie główne, na przykład krwisty
minutowy stek z sałatką (i kieliszkiem malbeca), a później, oddzielnie, kiedy
skończycie z mięsem, przynoszą wam ciasto z kozim serem (z kieliszkiem
muscata). A teraz wyobraźcie sobie, że restauracje nie przyjmują od was
zamówienia, tylko kroją ciasto i stek na drobne kawałeczki i mieszają je ze
sobą w jednej z tych hałaśliwych maszyn. Działania „pośrodku”
przypominają właśnie tego rodzaju miażdżenie i mieszanie. Przypomnijcie
sobie Nera z Rozdziału 9, który zadawał się z dozorcami i uczonymi, rzadko
spędzając czas z ludźmi znajdującymi się pomiędzy nimi na skali aspiracji
intelektualnych.
Kiedy w grę wchodzi ryzyko, od „ostrożnego optymizmu” całego
personelu pokładowego wolę, gdy stewardesy są maksymalnie
optymistyczne, a pilot maksymalnie pesymistyczny albo, jeszcze lepiej -
ogarnięty paranoją.
Księgowy i gwiazda rocka
Systemy biologiczne obfitują w strategie sztangi. Weźmy na przykład
następujące podejście do godów, które nazywamy: 90 proc. księgowych, 10
proc. gwiazd rocka. (Ja tylko opisuję, nie wyrażam własnej opinii). W
królestwie zwierząt samice niektórych gatunków monogamicznych (do
których zaliczają się ludzie) zwykle wychodzą za mąż za kogoś w rodzaju
księgowego albo (jeszcze bardziej bezbarwnego) ekonomisty, czyli za
statecznego osobnika, który może utrzymać rodzinę, a raz na jakiś czas
zdradzają go z agresywnym samcem alfa, gwiazdą rocka, w ramach strategii
dualistycznej. Ograniczają potencjał spadku, wykorzystując stosunki
pozamałżeńskie, żeby zapewnić sobie genetyczny potencjał wzrostu, albo
dobrą zabawę, albo jedno i drugie. Nawet moment zdrady wydaje się
nieprzypadkowy, ponieważ odpowiada okresom wysokiego
prawdopodobieństwa zajścia w ciążę. Dowody na stosowanie takiej strategii
widzimy u tak zwanych ptaków monogamicznych: lubią zdradzać, a ponad
jedna dziesiąta piskląt w gnieździe to potomstwo innego samca niż
domniemany ojciec. To fakt, ale istnieją różne teorie na ten temat.
Ewolucjoniści twierdzą, że samice pragną zarówno stabilizacji ekonomicznej
i społecznej, jak i dobrych genów dla swoich dzieci. Nie zawsze można
uzyskać obie korzyści od kogoś pośrodku skali, kto ma wszystkie
wymienione zalety (dawcy dobrych genów, czyli samce alfa, zwykle nie
zapewniają stabilizacji, i vice versa). Czemu nie zjeść ciastka i mieć ciastko?
Czyli życiową stabilizację i dobre geny? Alternatywna teoria brzmi, że
samice chcą po prostu zaznać przyjemności - czyli pragną życiowej
stabilizacji i dobrej zabawy. Przypomnijcie sobie też z Rozdziału 2, że
nadmierna kompensacja, żeby zadziałać, wymaga wystąpienia pewnych
szkód i stresorów, bo to one wskazują, co jest istotne. To znaczy, że
pozwalamy dzieciom przez chwilę igrać z ogniem, żeby uczyły się na swoich
błędach i później były bardziej bezpieczne. Ponadto pozwalamy ludziom
doświadczyć trochę, nie za dużo, stresu, żeby lekko ich otrzeźwić.
Równocześnie jednak musimy ich chronić przed dużym niebezpieczeństwem
- obowiązuje zasada: ignoruj małe niebezpieczeństwa, włóż energię w
ochronę przed poważnym zagrożeniem. I tylko przed poważnym
zagrożeniem. Takie podejście można łatwo rozciągnąć na politykę społeczną,
medycynę oraz wiele innych dziedzin.
Podobne idee napotykamy w tradycji naszych przodków. Jak głosi
przysłowie żydowskie: „przygotuj się na najgorsze, najlepsze potoczy się
samo”. Może to brzmieć jak banał, ale nim nie jest: zwróćcie uwagę, że
ludzie zwykle przygotowują się na najlepszy możliwy rozwój wydarzeń w
nadziei, że najgorsze problemy rozwiążą się same. Istnieją liczne dowody na
to, że ludzie mają awersję do małych strat, ale brakuje dowodów awersji do
ogromnego ryzyka związanego z Czarnymi Łabędziami (których nie
doceniają). Ludzie zwykle ubezpieczają się od małych, prawdopodobnych
strat, ale już nie od dużych i rzadkich katastrof. Dokładnie odwrotnie niż
powinni.
Z dala od złotego środka
Wróćmy do techniki sztangi. W bardzo wielu dziedzinach środek nie jest
wcale złotym środkiem, a zastosowanie ma raczej strategia bimodalna
(maksymalne bezpieczeństwo plus maksymalna spekulacja).
Weźmy na przykład literaturę, najbardziej bezkompromisową, najbardziej
spekulacyjną, najbardziej wymagającą i najbardziej ryzykowną ze wszystkich
karier. Zgodnie z tradycją pisarze z Francji i innych europejskich państw
szukają synekury, na przykład ciepłej posady urzędnika służby cywilnej,
niewymagającej intelektualnie i zapewniającej wysokie bezpieczeństwo
zatrudnienia, a więc pracy niskiego ryzyka, która przestaje istnieć, kiedy
wychodzisz z biura. W wolnym czasie piszą wszystko, co im się podoba,
kierując się własnymi standardami. Liczba pracowników uniwersyteckich
wśród francuskich literatów jest porażająco niska. Amerykańscy pisarze
zwykle pracują w mediach lub na uniwersytecie, co czyni ich więźniami
systemu i ma demoralizujący wpływ na ich twórczość; jeśli wybierają karierę
akademicką, narażają się na ciągły stres, naciski, a wręcz ostrą degenerację
duszy. Każda linijka, którą napiszecie według standardów kogoś innego,
zabija coś głęboko w was samych; to jak prostytucja. Z drugiej strony, model
synekury - i pisarstwa - zapewnia spokój; to drugie najlepsze rozwiązanie po
niezależności finansowej. Na przykład wielcy poeci francuscy Paul Claudel i
Saint-John Perse oraz powieściopisarz Stendhal byli dyplomatami; duża
część pisarzy angielskich pracowała w służbie cywilnej (Trollope na
poczcie); Kafka był pracownikiem firmy ubezpieczeniowej. A co najlepsze,
Spinoza produkował soczewki, dzięki czemu jego filozofia była całkowicie
odporna na demoralizację akademicką wszelkiego rodzaju.
Jako nastolatek sądziłem, że naturalnym sposobem na zrobienie
prawdziwej kariery jako literat lub filozof jest wybór leniwej, przyjemnej i
niewymagającej pracy dyplomaty, na co zdecydowało się wielu członków
mojej rodziny. Istniała otomańska tradycja mianowania chrześcijan
prawosławnych emisariuszami i ambasadorami, a nawet ministrami spraw
zagranicznych, zachowana przez państwa Lewantu (mój dziadek i pradziadek
byli ministrami spraw zagranicznych). Tyle że obawiałem się zmiany
podejścia do mniejszości chrześcijańskiej i, jak się okazało, miałem rację.
Dlatego zostałem traderem, a pisałem w czasie wolnym i na własnych
warunkach. Sztanga biznesmen - uczony jest idealna; po trzeciej albo
czwartej po południu, czyli kiedy wyszedłem z biura, moja praca przestawała
istnieć do następnego dnia i mogłem poświęcić całą energię temu, co
uważałem za najbardziej wartościowe i interesujące. Kiedy spróbowałem
kariery uniwersyteckiej, poczułem się jak więzień, zmuszony śledzić mniej
ambitne programy autopromocji moich kolegów.
A w kwestiach zawodowych można stosować serię sztang: najpierw
wybierać bardzo bezpieczne miejsca pracy, a później - spekulacyjne zajęcia.
Mój przyjaciel zbudował sobie bardzo bezpieczną karierę redaktora książek,
w której cieszył się bardzo dobrą reputacją. Później, po jakichś 10 latach,
odszedł, żeby robić coś bardzo spekulacyjnego i wysoce ryzykownego. To
prawdziwa sztanga w każdym znaczeniu tego słowa: jeśli spekulacja się nie
uda albo nie przyniesie mu oczekiwanej satysfakcji, zawsze może wrócić do
poprzedniego zawodu. Na to zdecydował się Seneka: początkowo wiódł
bardzo aktywny, awanturniczy żywot, po którym przeszedł okres
filozoficznego wycofania, pisania i medytacji, zamiast wybrać rozwiązanie
pośrednie, realizując oba style życia w umiarkowanym zakresie. Wielu „ludzi
czynu”, którzy zmienili się w „myślicieli”, takich jak Montaigne,
zdecydowało się na seryjną sztangę, na zasadzie: czyste działanie, a później
czysta refleksja.
Jeśli muszę pracować, wolę intensywniej pracować przez krótki okres i
nic nie robić przez resztę czasu (zakładając, że nicnierobienie oznacza
naprawdę nierobienie niczego), dopóki nie dojdę całkowicie do siebie i nie
zacznę czekać z niecierpliwością na powtórkę, od potworności w stylu
japońskim, czyli niekończącej się pracy o niskiej intensywności w połączeniu
z brakiem snu. Główne danie i deser są podawane oddzielnie. I rzeczywiście,
Georges Simenon, jeden z najbardziej płodnych pisarzy XX wieku, pisał
jedynie sześćdziesiąt dni w roku, a przez trzysta pozostałych „nie robił nic”.
Wydał ponad dwieście powieści.
Udomowienie niepewności
W pozostałej części książki poznacie wiele technik sztangi, które
wykazują dokładnie tę samą asymetrię i z jakiegoś powodu w kwestii ryzyka
generują ten sam rodzaj ochrony oraz pomagają okiełznać antykruchość.
Wszystkie są do siebie uderzająco podobne. Przyjrzyjmy się kilku
dziedzinom. W obszarze ryzyka osobistego możecie z łatwością się
usztangowić, usuwając ryzyko totalnej klęski na każdym polu. Osobiście
mam totalną paranoję na punkcie określonych rodzajów ryzyka, a na inne
reaguję bardzo agresywnie. Moje zasady to: żadnych papierosów, żadnego
cukru (zwłaszcza fruktozy), żadnych motocykli, żadnych rowerów w mieście
albo, ogólniej, poza strefą bez ruchu samochodowego w rodzaju Sahary i
żadnych związków z mafiami wschodnioeuropejskimi; poza tym za nic nie
wsiądę do samolotu, którym nie steruje zawodowy pilot (chyba że ma
drugiego pilota). Z wyjątkiem pozycji figurujących na powyższej liście mogę
podejmować wszelkie rodzaje ryzyka zawodowego i osobistego, szczególnie
te, w których nie grozi mi śmiertelny uraz.
W dziedzinie polityki społecznej sztanga oznacza, że chroni się bardzo
słabych, a silnym pozwala się działać, zamiast pomagać klasie średniej
konsolidować swoje przywileje, które blokują ewolucję i wywołują rozmaite
problemy gospodarcze, zwykle najmocniej uderzające w ludzi biednych.
Zanim Wielka Brytania stała się państwem biurokratycznym, miała
postać sztangi, w której jedną skrajnością byli poszukiwacze przygód
(zarówno gospodarczych, jak i fizycznych), a drugą - arystokracja.
Arystokracja w zasadzie nie odgrywała żadnej ważnej roli, pomagała jedynie
zachować pewien poziom ostrożności, podczas gdy awanturnicy przetrząsali
planetę w poszukiwaniu okazji handlowych albo ślęczeli w domach nad
swoimi wynalazkami. Dziś Londyn pełen jest przedstawicieli mieszczańskiej
bohemy poławiaczy bonusów i premii.
Moje podejście do pisania jest następujące: albo esej literacki, który
zrozumie każdy czytelnik, albo teksty techniczne, i nic pośrodku - żadnych
wywiadów z dziennikarzami albo artykułów i komentarzy prasowych poza
tymi, których wymagają ode mnie wydawcy.
Być może pamiętacie program treningowy z Rozdziału 2, który polegał
na podniesieniu maksymalnego ciężaru, jaki się potrafi podnieść - i to
wszystko. Inne treningi wiązały się z mniej intensywnymi, ale znacznie
dłuższymi wizytami na siłowni. Taki program, w połączeniu ze zwykłymi
spacerami, stanowi sztangę treningową.
Kolejne sztangi. Zróbcie coś szalonego (od czasu do czasu roztrzaskajcie
jakiś mebel), tak jak Grecy pod koniec uczty zakrapianej winem, i bądźcie
„racjonalni” w poważnych sprawach. Czytajcie albo tandetne magazyny
plotkarskie, albo klasykę i awangardę literatury, i nic pomiędzy.
Rozmawiajcie albo ze studentami studiów licencjackich, taksówkarzami i
ogrodnikami, albo z naukowcami największego kalibru; nigdy z przeciętnymi
uczonymi, skupionymi na swojej karierze. Jeśli kogoś nie lubicie, zostawcie
go w spokoju albo wyeliminujcie; nie atakujcie go słownie.
Zatem przyjmijmy na razie, że strategia sztangi w odniesieniu do
losowości pozwala osiągnąć antykruchość dzięki złagodzeniu kruchości i
ograniczeniu ryzyka poniesienia szkód - taka metoda prowadzi do redukcji
cierpienia z powodu potencjalnych strat przy zachowaniu korzyści z
potencjalnych zysków.
Wracając do dziedziny finansów: sztanga nie musi oznaczać, że
przechowujemy oszczędności w gotówce, chroniąc ją przed inflacją, a resztę
lokujemy w spekulacyjnych papierach wartościowych. Do sztangi prowadzi
wszystko, co eliminuje ryzyko bankructwa. Sławny inwestor Ray Dalio ma
następujące przesłanie dla ludzi, którzy robią zakłady: „Upewnijcie się, że
prawdopodobieństwo scenariusza nie do zaakceptowania (czyli bankructwa
albo katastrofy) wynosi zero”. Taka zasada od razu skutkuje sztangą.
Większość pozycji po prawej strony triady ma element sztangi, który jest
konieczny, ale niewystarczający do zapewnienia im bezpieczeństwa
Tak jak stoicyzm polega na oswojeniu, a nie wyeliminowaniu emocji, tak
sztanga polega na oswojeniu, a nie wyeliminowaniu, niepewności.

Księga IV
Opcjonalność, technologia i inteligencja antykruchości
Przejdziemy teraz do innowacji, koncepcji opcji i opcjonalności.
Pokażemy, jak przeniknąć nieprzeniknione, całkowicie je zdominować i
podbić.
CZY NAPRAWDĘ WIESZ, DOKĄD ZMIERZASZ?
Summa Theologiae Świętego Tomasza z Akwinu to książka, jakich dziś
już się nie pisze, monumentalne dzieło, bo summa to całościowe
przedstawienie określonej dyscypliny, które równocześnie uwalnia je od
narzuconej mu wcześniej struktury - czyli antypodręcznik. W tym przypadku
tematem jest teologia, a więc kwestie czysto filozoficzne, a książka
uwzględnia wszystkie źródła wiedzy, które odnoszą się do zawartych w niej
tez. A przy tym odzwierciedla - i w dużej mierze ukierunkowuje - myśl
średniowiecza.
Dość daleko jej do książki o prostej, zamkniętej tematyce. Umniejszanie
roli antykruchości przez erudycyjny umysł najwyraźniej uwidacznia się w
zdaniu, które zdominowało Summę, powtarzanym w wielu miejscach; jedna z
jego wersji brzmi tak: „Każda rzecz, która jest w ruchu, porusza się gwoli
dopięcia jakiegoś celu” (łac. agens autem non movet nisi ex intentione finis).
Innymi słowy, istoty poruszające się wiedzą, dokąd zmierzają. To argument
teleologiczny (od greckiego słowa telos oznaczającego cel), którego twórcą
był Arystoteles. Wszyscy, łącznie ze stoikami, ale wyłączając sceptyków,
dawali się nabrać na argumenty teleologiczne w teorii, ale z całą pewnością
nie w praktyce. Nawiasem mówiąc, Święty Tomasz z Akwinu nie cytuje
Arystotelesa - którego nazywa Filozofem - tylko Ibn Rushda, znanego też
jako Awerroes, arabskiego twórcę syntezy myśli Arystotelesa, którego
Święty Tomasz z Akwinu nazywa Komentatorem. A Komentator
spowodował wielkie szkody. Wpływy arabskie w filozofii Zachodu są
znacznie większe, niż się powszechnie uważa, podczas gdy
postśredniowieczni Arabowie zdołali się ustrzec przed średniowiecznym
racjonalizmem.
Właśnie w tym dziedzictwie intelektualnym, którego podstawą jest zdanie
„porusza się gwoli dopięcia jakiegoś celu”, należy szukać źródła błędu,
popełnianego przez człowieka z największym uporem, spotęgowanego przez
przynajmniej 200 lat złudnej wiary w bezwarunkowe poznanie naukowe. To
ten błąd najmocniej kruszy nasze systemy.
Błąd teleologiczny
Błędem teleologicznym będziemy nazywać złudzenie, że wiecie
dokładnie, dokąd zmierzacie, i wiecie dokładnie, dokąd zmierzaliście w
przeszłości, oraz że w przeszłości inni ludzie odnieśli sukces dlatego, że
wiedzieli, dokąd zmierzali.
Racjonalny włóczęga to człowiek, który w odróżnieniu od turysty po
każdym kroku koryguje swój plan podróży, żeby móc chłonąć otaczającą
rzeczywistość na podstawie nowych informacji. Próbował to praktykować
podczas swoich podróży Nero, często kierując się zmysłem zapachu.
Włóczęga nie jest niewolnikiem planu, który w obliczu nowych danych
przestaje mieć sens. Turystyka, faktyczna lub metaforyczna, jest przepojona
złudzeniem teleologicznym; zakłada, że człowiek ma pełną wiedzę, i zamyka
go w sztywnych ramach planu. Włóczęga natomiast nieustannie i - co ma
kluczowe znaczenie - racjonalnie modyfikuje swoje cele, w miarę
zdobywania nowych wiadomości.
Słowo ostrzeżenia: włóczęga wykazuje ogromny oportunizm w życiu i w
biznesie - ale nie w życiu prywatnym i sprawach, które dotyczą innych osób.
Przeciwieństwem oportunizmu w stosunkach międzyludzkich jest lojalność,
uczucie szlachetne, które należy jednak ulokować odpowiednio, czyli w
dziedzinie stosunków międzyludzkich i zobowiązań moralnych. Z błędem
polegającym na założeniu, że dokładnie wiecie, dokąd zmierzacie, i już dziś
znacie swoje jutrzejsze preferencje, wiąże się kolejny. Chodzi o złudzenie, że
inni też wiedzą, dokąd zmierzają, i że mogą powiedzieć ci, czego chcą, jeśli
ich tylko o to zapytacie. Nigdy nie pytajcie ludzi, czego chcą, dokąd chcą
dotrzeć albo dokąd, ich zdaniem, powinni zmierzać, a już na pewno nie o to,
czego będą pragnęli jutro. Siłą przedsiębiorcy komputerowego Steve’a Jobsa
był właśnie brak zaufania do badań rynkowych i grup fokusowych - w
których pyta się respondentów, czego chcą - i kierowanie się własną
wyobraźnią. Wychodził z założenia, że ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki
im się tego nie da. Ta umiejętność modyfikacji trybu postępowania to opcja
zmiany. Opcje - i opcjonalność, czyli własność opcji - są tematem Księgi IV.
Opcjonalność ma wiele konsekwencji, ale zasadniczo opcja czyni was
antykruchymi i pozwala wam czerpać korzyści z szans, jakie stwarza
niepewność, bez ponoszenia równocześnie poważnych szkód z powodu
zagrożeń, które niepewność ze sobą niesie.
Największa przewaga Ameryki
To opcjonalność pozwala systemom działać i rozwijać się - ale do tego
potrzebny jest odpowiedni typ człowieka. Wielu ludzi bez przerwy narzeka
na niski poziom formalnego wykształcenia w Stanach Zjednoczonych (o
czym mają świadczyć na przykład stopnie z matematyki). Jednakże ci ludzie
nie zdają sobie sprawy, że to właśnie tu rodzą się innowacje, kopiowane
przez resztę świata. A nie zawdzięczamy tego uniwersytetom, które w
oczywisty sposób przypisują sobie więcej zasług, niż wynika z ich osiągnięć.
Tak jak w Wielkiej Brytanii w okresie rewolucji przemysłowej przewaga
Ameryki polega na podejmowaniu ryzyka i korzystaniu z opcjonalności, tej
zdumiewającej umiejętności racjonalnego zastosowania metody prób i
błędów, w której to żaden wstyd doznać porażki, zacząć od początku i
ponieść kolejną porażkę. Tymczasem we współczesnej Japonii porażka
wywołuje wstyd, przez co ludzie unikają myślenia o ryzyku, zarówno
finansowym, jak i nuklearnym, i czerpią niewielkie korzyści z niepewności.
Siedzą na tykającej bombie zegarowej. Postawa ta pozostaje w
zastanawiającej sprzeczności z ich tradycyjnym szacunkiem dla upadłych
bohaterów i tak zwanej szlachetnej porażki.
Księga IV doprowadzi tę koncepcję do jej naturalnej konkluzji.
Przedstawię w niej dowody (z rozmaitych dziedzin, począwszy od
architektury średniowiecznej przez medycynę i inżynierię aż po
innowacyjność) na to, że największą siłą naszego społeczeństwa jest
prawdopodobnie cecha, do której podchodzimy z największą nieufnością,
czyli immanentna antykruchość określonych systemów podejmowania
ryzyka.
Rozdział 12
Kwaśne winogrona Talesa
W którym omawiam ideę przejścia od słów do czynów - Koncepcja
darmowej opcji - Czy filozofa można nazwać nuworyszem?
W Polityce Arystotelesa pojawia się anegdota o presokratejskim filozofie
i matematyku - Talesie z Miletu. Ta historyjka, zajmująca zaledwie pół
strony, równocześnie przedstawia antykruchość i ją krytykuje, przy tym
wprowadzając kwestię opcjonalności. Co zdumiewające, Arystoteles,
prawdopodobnie najbardziej wpływowy filozof wszech czasów, wyciągnął
całkowicie mylny morał z własnej anegdoty. Ten błąd powtarzają jego
zwolennicy, szczególnie ci od czasu oświecenia i rewolucji naukowej. Nie
chcę tu oczerniać wielkiego Arystotelesa, tylko uświadomić czytelnikom, że
to inteligencja każe nam odrzucić antykruchość i ignorować potęgę
opcjonalności.
Tales był filozofem, greckojęzycznym Jonem pochodzenia fenickiego z
nabrzeżnego miasta Milet w Azji Mniejszej, i jak niektórzy filozofowie lubił
swoją pracę. Milet był ośrodkiem handlowym i panowała w nim kupiecka
atmosfera, typowa dla osad fenickich. Ale Tales, jak to filozof, był ubogi.
Miał dość kolegów trudniących się handlem, którzy powtarzali mu do
znudzenia: „Ludzie czynu działają, a reszta filozofuje”. Dlatego wymyślił
następujący fortel: zarezerwował na cały sezon wszystkie tłocznie oliwy w
pobliżu Miletu i Chios, w bardzo korzystnej cenie. Plony okazały się
niezwykle udane i wiele osób potrzebowało skorzystać z tłoczni. Tales
podnajmował je na własnych warunkach, zbijając na tym całkiem pokaźny
majątek. A później wrócił do filozofii.
Zgromadzona suma była ogromna. Wprawdzie za niska, by uczynić go
bogaczem, ale dość wysoka, żeby mógł udowodnić innym - a podejrzewam,
że także sobie samemu - że wie, o czym mówi, i naprawdę nie musi zaprzątać
sobie głowy pieniędzmi. Na własne potrzeby taką kwotę nazywam
pieniędzmi na odwal się, bo zapewniają większość, a może nawet wszystkie
korzyści bogactwa (z których najważniejsze są niezależność i możliwość
zajmowania się wyłącznie tym, co was interesuje), ale bez skutków
ubocznych w rodzaju konieczności udziału w oficjalnych galach
dobroczynnych i wysłuchiwania szczegółowych opowieści o renowacji
czyjegoś wyłożonego marmurem domu. Najgorszym skutkiem ubocznym
bogactwa są relacje społeczne, które wymusza na swoich ofiarach, ponieważ
właściciele wielkich rezydencji zwykle obracają się w towarzystwie innych
właścicieli wielkich rezydencji. Po przekroczeniu określonego poziomu
zamożności i niezależności ludzie stają się coraz mniej sympatyczni, a coraz
bardziej nudni.
Z historii Talesa można wyciągnąć wiele wniosków, a wszystkie są
powiązane z asymetrią (i konstrukcją antykruchego zysku). Podstawowy
wniosek odnosi się do następującego stwierdzenia Arystotelesa: „Ale dzięki
swojej wiedzy astronomicznej zauważył, chociaż wciąż trwała zima, że oliwki
wspaniale obrodzą...”. Zatem zdaniem Arystotelesa przyczyną sukcesu
Talesa była jego większa wiedza.
Większa wiedza?
Tales postawił się w odpowiedniej sytuacji, żeby móc wykorzystać swój
brak wiedzy - oraz magiczną własność, jaką jest asymetria. Podstawowy
wniosek dotyczący asymetrii potencjału zysków i strat brzmi tak, że Tales nie
musiał znać się na gwiazdach, żeby osiągnąć to, co osiągnął. Po prostu
zawarł umowę stanowiącą archetyp owej asymetrii, być może najczystszy jej
przejaw. To pewna opcja, „prawo, a nie obowiązek” dla nabywcy i,
oczywiście, „obowiązek, a nie prawo” dla drugiej strony umowy, zwanej
sprzedawcą. Tales miał prawo - a nie obowiązek - wykorzystać tłocznie
oliwy w razie nagłego wzrostu popytu, natomiast druga strona miała
obowiązek, a nie prawo to zrobić. Tales zapłacił niewielką cenę za ten
przywilej o ograniczonym potencjale strat i ogromnym potencjale zysków.
Była to pierwsza udokumentowana opcja na świecie.
Opcja jest zatem czynnikiem antykruchości.
OPCJA I ASYMETRIA
Epizod z tłocznią oliwy miał miejsce około 600 lat przed tym, jak Seneka
spisał swoje dzieła na stołach wspartych na nogach z kości słoniowej, i około
300 lat przed erą Arystotelesa.
Wzór z Rozdziału 10 brzmiał następująco: Antykruchość równa się więcej
do zyskania niż do stracenia, równa się większy potencjał wzrostu niż spadku,
równa się (korzystna) asymetria, równa się lubi zmienność. A jeśli zarabiacie
więcej, kiedy macie rację, niż tracicie, kiedy się mylicie, to w dłuższej
perspektywie zmienność przynosi wam korzyści (i na odwrót). Ponosicie
stratę tylko wtedy, gdy wielokrotnie płacicie zbyt dużo za opcję. W opisanym
przypadku Tales najwyraźniej zrobił dobry interes - ale w dalszej części
Księgi IV przekonacie się, że nie płacicie za opcje, które zapewniają nam
natura i innowacje technologiczne. Opcje finansowe bywają drogie, ponieważ
ludzie wiedzą, że to opcje, a ktoś je sprzedaje po określonej cenie - jednakże
najbardziej interesujące opcje są darmowe albo, w najgorszym wypadku,
tanie. Zasadniczo nie musimy wiedzieć, co się dzieje, gdy kupujemy coś tanio
- kiedy asymetria działa na naszą korzyść. A nie dotyczy to wyłącznie
kupowania tanio: nie musimy niczego rozumieć, jeśli mamy jakąś przewagę.
W przypadku opcjonalności przewaga polega na tym, że kiedy mamy rację,
dostajemy większą wypłatę [ang. payoff], dlatego nie musimy mieć racji zbyt
często.
Opcje słodkich winogron
Opcja, o której teraz opowiem, nie różni się szczególnie od tego, co
nazywamy opcjami w życiu codziennym - w kurorcie, oferującym wiele
różnych opcji spędzania urlopu, macie większą szansę na zaspokojenie
swoich oczekiwań niż w kurorcie, w którym wybór jest węższy. Zatem
potrzebujecie mniej informacji, czyli mniej wiedzy, na temat kurortu
oferującego więcej opcji.
Anegdota o Talesie mówi też o innych, ukrytych opcjach. Inteligentnie
wykorzystana niezależność finansowa może uczynić was wytrzymałymi;
otwiera przed wami różne możliwości i pozwala podjąć dobrą decyzję.
Ostateczną opcją jest wolność. Co więcej, nigdy nie poznacie samych siebie -
swoich prawdziwych preferencji - jeśli nie zmierzycie się z różnymi
decyzjami i opcjami. Pamiętajcie, że zmienność życia pomaga nam
dowiedzieć się więcej nie tylko o innych, lecz także o nas samych. Wielu
ludzi żyje w biedzie wbrew własnej woli. Takie osoby zyskają wytrzymałość
dopiero wtedy, gdy wmówią innym, że bieda była ich wyborem - jak gdyby
mieli inną opcję. Czasem jest tak naprawdę, ale wielu z nich w
rzeczywistości nie ma żadnej opcji - więc ją wymyślają. Z kwaśnymi
winogronami - z bajki Ezopa - mamy do czynienia wtedy, gdy ktoś sam
siebie przekona, że winogrona, których nie może dosięgnąć, są kwaśne.
Eseista Michel de Montaigne widzi w anegdocie o Talesie historię
uodpornienia na kwaśne winogrona: musicie się dowiedzieć, czy nie lubicie
pogoni za pieniądzem i bogactwem dlatego, że naprawdę jej nie lubicie, czy
dlatego, że racjonalizujecie swój brak sukcesów w tym zakresie argumentem,
że bogactwo jest czymś niewłaściwym, gdyż źle wpływa na układ trawienny
człowieka, spędza mu sen z powiek albo wywołuje inne dolegliwości. Zatem
epizod ów oświecił filozofa w kwestii jego własnych wyborów życiowych -
Tales zrozumiał, na ile autentyczne było jego zainteresowanie filozofią. Miał
inne opcje. A, co warto powtórzyć, opcje, wszelkie opcje, są wektorami
antykruchości, ponieważ dzięki nim wasz potencjał zysków może być
wyższy od potencjału strat. Tales, tworząc swoją szkołę filozoficzną, został
własnym mecenasem; to chyba najlepsza sytuacja z możliwych, gdy
człowiek jest równocześnie niezależny i twórczy intelektualnie. Teraz miał
jeszcze więcej opcji. Nie musiał spowiadać się innym - potencjalnym
sponsorom - dokąd zmierza, bo sam mógł tego nie wiedzieć, a dzięki potędze
opcji - nie musiał. Kilka poniższych przykładów pomoże nam zagłębić się w
temat opcjonalności - własności wypłat [ang. payoffs] i różnych sytuacji
powiązanych z opcjami.
Sobotni wieczór w Londynie
Sobotnie popołudnie w Londynie. Zmagam się z bardzo stresującym
pytaniem, jak spędzić wieczór. Lubię ten rodzaj nieprzewidywalności, który
cechuje przyjęcia (chodzenie na nie charakteryzuje opcjonalność; to zapewne
najlepsze rozwiązanie dla kogoś, kto chce czerpać korzyści z niepewności
przy niskim potencjale strat). Mój lęk przed samotnym posiłkiem w
restauracji, umilanym lekturą fragmentu Rozmów tuskulańskich Cycerona,
które, w kieszonkowym wydaniu, noszę przy sobie od ponad dekady i czytam
zawsze, gdy zdarza mi się jeść w pojedynkę (mniej więcej trzy i pół strony
rocznie), koi telefon. Ktoś spoza kręgu moich bliskich przyjaciół, słysząc, że
jestem w mieście, zaprasza mnie na imprezę w Kensington, ale z jakiegoś
powodu nie wymusza na mnie deklaracji, że przyjdę - rzuca tylko: „Wpadnij,
jeśli chcesz”. Przyjęcie jest lepsze od posiłku w towarzystwie Rozmów
tuskulańskich Cycerona, ale zaproszeni goście nie wydają mi się interesujący
(wielu pracuje w City, a ludzie zatrudnieni w instytucjach finansowych
rzadko są frapujący i jeszcze rzadziej sympatyczni). Wiem, że mógłbym
znaleźć jakiś ciekawszy sposób na spędzenie wieczoru, ale nie jestem
pewien, czy mi się to uda. A więc mogę podzwonić: jeśli dostanę lepszą
ofertę niż przyjęcie w Kensington, na przykład propozycję kolacji z którymś
z moich prawdziwych przyjaciół, to z niej skorzystam. W przeciwnym razie
pojadę taksówką do Kensington. Mam opcję, a nie obowiązek. Nie poniosłem
w związku z nią żadnych kosztów, ponieważ nawet o nią nie zabiegałem.
Mam zatem niewielki, a w zasadzie nieistniejący potencjał strat i duży
potencjał zysku. To darmowa opcja, ponieważ nie wiąże się z żadnym
realnym kosztem.
Twój czynsz
Drugi przykład: załóżmy, że jesteście lokatorami w budynku objętym
kontrolą czynszów w Nowym Jorku, a regały w waszym mieszkaniu biegną,
rzecz jasna, od ściany do ściany. Macie opcję pozostania w nim tak długo,
jak zechcecie, ale nie jesteście do tego zobowiązani. Jeśli postanowicie
wyjechać do Ułan Bator w Mongolii i zacząć tam nowe życie, wystarczy, że
powiadomicie właściciela z odpowiednim wyprzedzeniem, i już. W innym
wypadku właściciel ma obowiązek pozwolić wam zostać w tym budynku w
zasadzie na zawsze i ustalać czynsz na przewidywalnym poziomie. Nawet
gdyby czynsze w mieście bardzo wzrosły, a na rynku nieruchomości pękła
bańka inwestycyjna, możecie czuć się raczej bezpiecznie. Z drugiej strony,
jeśli czynsze spadną, możecie z łatwością zmienić mieszkanie i obniżyć
comiesięczne płatności - a nawet kupić nowe mieszkanie i wziąć kredyt
hipoteczny z niższą miesięczną ratą.
Zwróćcie uwagę na tę asymetrię. Obniżka czynszu wam służy, a
podwyżka nie szkodzi. Dlaczego? Bo znów dysponujecie pewną opcją, a nie
jesteście do niczego zobowiązani. W pewnym sensie niepewność podnosi
wartość takiego przywileju. Gdybyście musieli się zmierzyć z wysokim
poziomem niepewności co do przyszłego rozwoju wydarzeń, potencjalnym
drastycznym spadkiem wartości nieruchomości albo potężnym wzrostem cen
na tym rynku, wasza opcja stałaby się jeszcze cenniejsza. Im wyższy poziom
niepewności, tym cenniejsza opcja.
I znowu jest to opcja wbudowana w daną sytuację, ponieważ za ów
przywilej nic się nie płaci.
Asymetria
Przyjrzyjmy się jeszcze raz asymetrii opcji Talesa - i wszystkich innych
opcji. Na Rysunku 5 oś pozioma przedstawia koszty wynajmu, a oś pionowa
- odpowiadające im zyski w szeklach. Rysunek ukazuje tę asymetrię: z jednej
strony rezultat jest lepszy niż z drugiej (gdy macie rację, zarabiacie krocie,
gdy się mylicie, tracicie niewiele).
Rys. 5. Antykruchość Talesa. Niewiele zapłacił za ogromny potencjał
zysków. Wyraźna asymetria między potencjałem zysków a potencjałem strat.

Oś pionowa na rysunku 5 przedstawia funkcję kosztu wynajmu tłoczni


oliwy (zysk z opcji). Zwróćcie uwagę na nieliniowość tego wykresu (czyli
asymetrię, w której potencjalne zyski przewyższają potencjalne straty;
asymetria jest pewną formą nieliniowości).
Zjawiska, którym służy dyspersja wyników
Oto jedna z cech opcji: nie interesuje jej przeciętny rezultat, lecz
wyłącznie korzystne wyniki (ponieważ po przekroczeniu określonego
poziomu potencjał spadków przestaje mieć znaczenie). Autorzy, artyści, a
nawet filozofowie znacznie lepiej sobie radzą, gdy mają niewielką grupkę
fanatycznych wyznawców, niż gdy ich pracę doceniają rzesze wielbicieli.
Liczba ludzi, którzy ich nie lubią, jest bez znaczenia - nie istnieje
przeciwieństwo kupna książki, coś co byłoby odpowiednikiem utraty gola w
meczu piłkarskim, a brak możliwości ujemnych rezultatów w przypadku
sprzedaży książek zapewnia autorom dużą opcjonalność.
Dobrze też, gdy ich fani są równocześnie entuzjastyczni i wpływowi.
Wittgenstein na przykład uważany był powszechnie za wariata, dziwaka albo
zwyczajnego ściemniacza przez tych, których opinia się nie liczyła (niewiele
tekstów udało mu się wydać). Ale przy tym miał nieliczną grupkę wielbicieli,
z których część, jak Bertrand Russell oraz J.M. Keynes, była niezwykle
wpływowa.
Zostawiając już temat książek, zastanówcie się nad tą prostą heurystyką:
wasz dorobek i poglądy w kwestii polityki, sztuki i innych dziedzin życia
staną się antykruche nie wtedy, gdy sto procent ludzi je zaakceptuje lub
będzie do nich przychylnie nastawionych, tylko wtedy, gdy dużej części
społeczeństwa nie spodobacie się wy sami (nawet bardzo) i wasz przekaz, ale
będziecie mieli nielicznych, choć niezwykle lojalnych i entuzjastycznych
zwolenników. Opcje lubią dyspersję rozkładu wyników i nie przejmują się
zanadto średnią.
Kolejną domeną, która nie dba o średnią, tylko o rozproszenie wyników
wokół średniej, jest przemysł dóbr luksusowych - rynek biżuterii, zegarków,
sztuki, drogich apartamentów w eleganckich lokalizacjach, drogich
kolekcjonerskich win, wyśmienitej ekologicznej karmy dla psów zawierającej
probiotyki itp. Branże tego rodzaju skupiają się na puli funduszy
najzamożniejszych. Gdyby przeciętny roczny dochód zachodniej populacji
wynosił 50 tysięcy dolarów, a wszyscy zarabialiby tyle samo, sprzedawcy
dóbr luksusowych nie utrzymaliby się na rynku. Tymczasem jeśli średnia
pozostaje taka sama, a dochody poszczególnych grup rozkładają się nierówno
- niektórzy zarabiają ponad 2 miliony dolarów, a inni nawet ponad 10
milionów dolarów rocznie - to branża towarów luksusowych ma mnóstwo
klientów, nawet jeśli owe wysokie zarobki równoważą niskie pensje masy
ludzi. Ogony rozkładu po stronie lepiej zarabiających, czyli ekstremum, w
większej mierze uwarunkowane są zmianami nierówności niż zmianami
średniej. Służy im rozproszenie wyników, zatem są antykruche. To wyjaśnia
bańkę na rynku nieruchomości w centralnym Londynie, wynikającą z
nierówności na lokalnych rynkach w Rosji i Zatoce Perskiej, a całkowicie
niezależną od dynamiki rynku w samej Wielkiej Brytanii. Cena metra
kwadratowego niektórych mieszkań przeznaczonych dla najbogatszych jest
dwadzieścia razy wyższa niż cena metra w bloku oddalonym o kilka
przecznic.
Były prezydent Uniwersytetu Harvarda Larry Summers popadł w
tarapaty, usiłując wyjaśnić tego rodzaju zależność, co w efekcie kosztowało
go posadę. Próbował powiedzieć, że mężczyźni i kobiety są obdarzeni
równym poziomem inteligencji, ale w populacji mężczyzn wyniki są bardziej
zróżnicowane i rozproszone (co pociąga za sobą zmienność), dlatego istnieje
więcej mężczyzn o bardzo niskim i bardzo wysokim poziomie inteligencji. W
ten sposób wyjaśniał nadreprezentację mężczyzn w kręgach naukowych i
intelektualnych (a także w więzieniach i na bruku). Liczba naukowców
odnoszących sukcesy uzależniona jest od ogona, od skrajności, a nie od
średniej. Na tej samej zasadzie opcja nie przejmuje się niekorzystnymi
wynikami, a autor nie przywiązuje wagi do negatywnych opinii.
Obecnie nikt nie śmie stwierdzić oczywistego faktu: rozwój
społeczeństwa nie wynika z podnoszenia średniej, w stylu azjatyckim, tylko
ze zwiększenia liczby ludzi w ogonach rozkładu, tej niewielkiej, bardzo
nielicznej grupy ryzykantów - dość szalonych, by myśleć samodzielnie,
obdarzonych rzadką umiejętnością zwaną wyobraźnią i jeszcze rzadszą
cechą, zwaną odwagą - którzy wprawiają świat w ruch.
TALES KONTRA ARYSTOTELES
Przejdźmy do filozofii. Jak przekonaliśmy się przy prezentacji problemu
Czarnego Łabędzia w Rozdziale 8, przedstawiciele teorii decyzji skupiają się
na rezultatach [ang. payoffs], konsekwencjach działań (dlatego uwzględniają
asymetrie i efekty nieliniowe). Zwolennicy Arystotelesa skupiają się na tym,
kto ma rację, a kto się myli - innymi słowy, na czystej logice. Takie postawy
mają ze sobą mniej wspólnego, niż mogłoby się wydawać.
Błędem Arystotelesa było przekonanie, że wiedza o jakimś zdarzeniu
(rozmiarze przyszłych plonów albo koszcie wynajmu tłoczni oliwy, który
pokazaliśmy na osi poziomej) oznacza to samo, co czerpanie z niego zysków
(oś pionowa). W tym wypadku, ze względu na asymetrię, są to dwie różne
sprawy. Widać to wyraźnie na wykresie. Jak powie Gruby Tony w Rozdziale
14: „to nie jedno i to samo”.
Jak być głupim
Jeśli „macie opcjonalność”, w zasadzie nie potrzebujecie tego, co
potocznie nazywane jest inteligencją, wiedzą, przenikliwością i
umiejętnościami, i nie musicie korzystać z różnych skomplikowanych
procesów, które zachodzą w komórkach mózgowych. A to dlatego, że nie
musicie mieć zbyt często racji. Wystarczy, że będziecie dość bystrzy, żeby
unikać nieinteligentnych działań, które wam szkodzą (niektóre akty
zaniechania), oraz rozpoznawać korzystne rezultaty, gdy się pojawią. (Co
ważne, nie musicie dostrzegać ich z wyprzedzeniem, wystarczy, że
zorientujecie się po ich wystąpieniu).
Tę cechę, dzięki której możemy być głupi albo uzyskać lepszy rezultat,
niż wynikałoby z naszej wiedzy, będę chwilowo nazywał kamieniem
filozoficznym albo błędem wypukłości, który bierze się z własności
matematycznej zwanej nierównością Jensena. Mechanika tego zjawiska
zostanie wyjaśniona później, w Księdze V, w której weźmiemy na warsztat
kwestie techniczne. W tym miejscu należy wspomnieć, że ewolucja tworzy
zdumiewająco zaawansowane obiekty bez pomocy inteligencji, dzięki
połączeniu opcjonalności i pewnego rodzaju filtra doboru, a także odrobiny
losowości, o czym przekonamy się dalej.
Natura i opcje
Wielki francuski biolog François Jacob wprowadził do nauki pojęcie
opcji (albo cech opcyjnych) w systemach naturalnych. Dokonał tego metodą
prób i błędów w odmianie zwanej po francusku bricolage. Bricolage
przypomina łatanie, czyli radzenie sobie z tym, co się ma, przy
wykorzystaniu elementów, które w innej sytuacji poszłyby na śmietnik.
Jacob przekonywał, że natura przeprowadza selekcję nawet w łonie
kobiety: około połowy wszystkich embrionów podlega samoistnemu
poronieniu - łatwiej wprowadzić taki mechanizm, niż zaprojektować idealne
dziecko zgodnie z precyzyjnym planem. Natura zatrzymuje to, co jej się
podoba, jeżeli owo coś spełnia jej standardy, albo - w kalifornijskim stylu -
doprowadza do „wczesnej porażki”. Ma taką opcję i z niej korzysta. Rozumie
efekty opcjonalności znacznie lepiej niż ludzie, a z całą pewnością lepiej niż
Arystoteles.
Natura funkcjonuje na zasadach opcjonalności, co oznacza, że
opcjonalność stanowi substytut inteligencji. Metodę prób i błędów będziemy
nazywać kombinowaniem, gdy przynosi niewielkie błędy i ogromne zyski.
Wypukłość, bardziej precyzyjne określenie tego rodzaju pozytywnej
asymetrii, zostanie dokładniej omówiona w Rozdziale 18.
Wykres na Rysunku 7 najlepiej obrazuje kalifornijski światopogląd,
któremu dał wyraz Steve Jobs w swojej słynnej maksymie: „bądź głodny,
bądź głupi”. Pewnie chciał przez to powiedzieć: „bądź szalony, ale na tyle
racjonalny, żeby wybrać lepsze z rozwiązań, na które wpadniesz”. Każde
zastosowanie metody prób i błędów może być opcją, jeśli potrafimy
zidentyfikować korzystny rezultat i zrobić z niego użytek, o czym
przekonamy się za chwilę.
Rys. 6. Mechanizm metody prób i błędów o charakterze opcyjnym (model
wczesnej porażki) albo kombinowanie wypukłe. Błędy o niskich kosztach,
znanym maksymalnym poziomie strat oraz wysokie potencjalne zyski
(nieograniczone). Podstawowa cecha pozytywnych Czarnych Łabędzi: zyski
są nieograniczone (inaczej niż w przypadku losu na loterii), a raczej ich
granice są nieznane; tymczasem straty wywołane błędami są ograniczone i
znane.

Rys. 7. Ta sama sytuacja jak na Rysunku 6, tyle że w Ekstremistanie zysk


może być potwornie wysoki.

Racjonalność
Dla pełnej jasności przyjrzyjmy się tej definicji opcji:
Opcja = asymetria + racjonalność
Racjonalność polega na tym, że zachowujemy to, co dobre, a pozbywamy
się tego, co złe, umiejętnie czerpiąc zyski. Natura stosuje filtr pozwalający
ocalić zdrowe dziecko i usunąć chore. Na tym polega różnica między
antykruchością a kruchością. W kruchych systemach nie ma opcji. Ale
system antykruchy musi wybrać, co będzie najlepsze - najlepszą opcję.
Najcudowniejszym atrybutem natury jest racjonalność, z jaką wybiera
swoje opcje i decyduje, co będzie dla niej najlepsze - dzięki procesowi
testowania, z którym wiąże się ewolucja. W odróżnieniu od badacza, który
boi się zrobić coś innego niż zwykle, natura dostrzega opcję - asymetrię - w
sytuacjach, w których ona występuje. W ten sposób się rozwija: systemy
biologiczne przechodzą w stan korzystniejszy od poprzedniego, co wynika ze
wspomnianej wcześniej zależności od ścieżki. W metodzie prób i błędów
racjonalność polega na nieodrzucaniu rozwiązania, które jest znacznie lepsze
od stosowanego dotychczas.
Jak już mówiłem, w biznesie ludzie płacą za opcję, która została
zidentyfikowana i zapisana w kontrakcie, dlatego jasno określone opcje
zwykle są drogie, podobnie jak umowy ubezpieczeniowe. Często nawet za
drogie. Jednakże ze względu na zależność kontekstową naszych umysłów nie
dostrzegamy opcji w innych miejscach, w których ich wartość jest
niedoszacowana albo są dostępne za darmo.
O asymetrii opcji usłyszałem na zajęciach w Wharton School podczas
wykładu o opcjach finansowych, który wpłynął na całą moją karierę.
Natychmiast zdałem sobie sprawę, że nawet profesor nie dostrzega implikacji
teorii, którą głosi. Nie rozumiał nieliniowości ani faktu, że opcjonalność
wynika z pewnej asymetrii! Oto potęga zależności kontekstowych: przegapił
asymetrię tam, gdzie nie wspominał o niej podręcznik - rozumiał
opcjonalność na gruncie matematyki, i tylko w tej jednej dziedzinie. Nie
uważał prób i błędów za opcje. Nie uznał błędu modelu za opcję negatywną.
Minęło 30 lat, ale wielu ludzi nadal nie rozumie w pełni idei asymetrii,
chociaż, paradoksalnie, prowadzi wykłady na ten temat.
Opcja kryje się tam, gdzie nie chcemy jej szukać. Powtórzę, że opcjom
służy zmienność, a także sytuacje, w których błędy wiążą się z niskimi
kosztami. Zatem błędy tego rodzaju przypominają opcje: w dłuższej
perspektywie fartowne błędy przynoszą zyski, a niefartowne - straty. Właśnie
tę zależność wykorzystywał Gruby Tony: niektóre modele dopuszczają
wyłącznie niefartowne błędy, szczególnie modele wyceny instrumentów
pochodnych i inne zjawiska, które powodują kruszenie.
Uderzyła mnie również ignorancja społeczeństwa, a zwłaszcza
intelektualistów, w kwestii opcji. Jak zobaczymy w kolejnym rozdziale,
mieliśmy je cały czas pod nosem.
Życie jest długą gammą
Rzeczywiście pod nosem. Pewnego dnia mój przyjaciel Anthony
Glickman, kiedyś rabin i badacz Talmudu, później trader handlujący
opcjami, a teraz znów rabin i badacz Talmudu (na razie), po jednej z rozmów
o tym, że wszystko wokół nas cechuje opcjonalność, albo po jednej z moich
tyrad na temat stoicyzmu oświadczył spokojnie: „Życie jest długą gammą”.
(W tym żargonie „być długim” oznacza „korzystać z”, „być krótkim” -
„tracić na”, a „gamma” to określenie nieliniowości opcji, zatem „być długą
gammą” to znaczy „korzystać ze zmienności i fluktuacji”. Anthony używał
nawet adresu e-mail „@longgamma.com”).
Obszerna literatura naukowa usiłuje nas przekonać, że posiadanie opcji
jest nieracjonalne, ponieważ ceny niektórych opcji są zawyżone. Taki
wniosek płynie z wyliczania ryzyka metodami, których uczy się w szkołach
biznesu. Nie uwzględniają one jednak możliwości wystąpienia rzadkich
zdarzeń. Co więcej, badacze powołują się na tak zwane
niedoszacowanie/przeszacowanie wysokiego prawdopodobieństwa [ang.
long-shot bias - przyp. tłum.] czy też efekt loterii, który sprawia, że ludzie
decydują się ponieść zawyżone koszty owego przeszacowania, uprawiając
hazard w kasynach i innych miejscach. To oczywiście szarlataneria,
uzurpująca sobie miano nauki: zupełnie jak Triffatowi nieryzykantom ryzyko
kojarzy się wyłącznie z kasynem. Jak wszystkie ekonomiczne teorie
niepewności także ta mylnie zakłada, że losowość życia można przyrównać
do łatwo policzalnej losowości kasyna, co nazywam błędem ludycznym (od
słowa ludes, które po łacinie oznacza „gry, zabawy”) - popełnił go również
facet od blackjacka w Rozdziale 7. W zasadzie krytykowanie wszystkich
zakładów o rzadkie zdarzenia tylko dlatego, że ceny losów na loterii są
zawyżone, jest równie niemądre jak krytykowanie wszystkich, którzy
podejmują jakiekolwiek ryzyko, tylko dlatego, że na dłuższą metę kasyna
zarabiają na hazardzistach - nie zapominajmy, że jesteśmy na obecym
poziomie rozwoju cywilizacyjnego właśnie z powodu ryzyka
podejmowanego poza kasynem. Ponadto zakłady w kasynach i losy na loterii
charakteryzuje określony maksymalny potencjał zysków - w prawdziwym
życiu możliwe korzyści są często nieograniczone, a różnica między tymi
kasynem i życiem bywa znaczna.
Podejmowanie ryzyka to nie hazard, a opcjonalność to nie los na loterii.
Ponadto argumenty za przeszacowaniem szansy wygranej mają bardzo
ograniczone zastosowanie. Gdyby stworzyć listę branż, które historycznie
wygenerowały największe bogactwo, okazałoby się, że każdą z
wymienionych dziedzin cechowałaby opcjonalność. Niestety, istnieje też
opcjonalność polegająca na tym, że ludzie kradną opcje współobywatelom i
podatnikom (o czym przekonamy się w rozdziałach poświęconych etyce w
Księdze VII), na przykład dyrektorzy generalni firm, którzy zapewniają sobie
potencjalne zyski, obniżając poziom osobistych strat do zera. Historycznie
największymi producentami bogactwa w Ameryce były: po pierwsze, rynek
nieruchomości (na którym inwestorzy zyskują opcję kosztem banków), a po
drugie, branża technologiczna (która posługuje się niemal wyłącznie
metodami prób i błędów). Co więcej, branże o negatywnej opcjonalności
(chodzi o przeciwieństwo posiadania opcji), takie jak bankowość, w
perspektywie długoterminowej notują fatalne wyniki: banki okresowo tracą
wszystkie zarobione pieniądze z powodu krachów. Wszystko to przyćmiewa
jednak rola opcjonalności w dwóch procesach ewolucji: naturalnym i
naukowo-technologicznym. Ten drugi omawiam w Księdze IV.
Rzymska polityka lubi opcjonalność
Nawet systemy polityczne są wynikiem pewnego rodzaju racjonalnego
kombinatorstwa, w którym ludzie świadomie wybierają lepszą opcję: rzymski
system polityczny powstał w procesie kombinowania, a nie „rozumowania”.
Polibiusz w swoim dziele Dzieje porównuje greckiego legislatora Likurga,
który opracował swój system polityczny jako człowiek „niedoświadczony
przez los”, do bardziej awangardowych Rzymian, którzy kilkaset lat później
„stworzyli własny, nie kierując się żadną logiką [pokreślenie autora], lecz
tylko dzięki dyscyplinie zdobytej w zmaganiach z problemami, za każdym
razem wybierając najlepsze rozwiązanie na podstawie doświadczeń z
rozmaitych katastrof ”.
Co dalej
Podsumujmy to, co już wiemy. W Rozdziale 10 poznaliśmy
fundamentalną asymetrię, wpisaną w filozofię Seneki: wyższy potencjał
wzrostu niż spadku i na odwrót. W tym rozdziale doprecyzowałem tę myśl i
pokazałem, że przejawem owej asymetrii jest opcja, dzięki której możemy
skorzystać z potencjału wzrostu, jeśli taka jest nasza wola, nie narażając się
jednak na potencjalne straty. Opcja jest bronią antykruchości.
Oto kolejny wniosek z tego rozdziału oraz morał całej Księgi IV: opcja
stanowi substytut wiedzy - właściwie nie do końca rozumiem, czym jest
jałowa wiedza, ponieważ cała wiedza jest mglista i jałowa. Dlatego
wysuwam śmiałe przypuszczenie (oparte na dość przekonujących
argumentach przedstawionych w kilku kolejnych rozdziałach), że wiele
osiągnięć, które rzekomo zawdzięczamy naszym umiejętnościom, w
rzeczywistości zawdzięczamy opcjom, ale opcjom odpowiednio
wykorzystanym, tak jak w przypadku Talesa - i matki natury - a nie naszym
zdolnościom poznawczym. Ma to istotne konsekwencje. Jeżeli uważacie
edukację za przyczynę bogactwa, a nie jego skutek, a inteligentne
zachowania i odkrycia za owoc inteligentnych teorii, to czeka was
niespodzianka. Zobaczcie, na czym polega.
Rozdział 13
Uczenie ptaków latania
Koło, wreszcie - Poprzednicy Grubego Tony’ego - Podstawowy problem
polega na tym, że ptaki rzadko piszą więcej od ornitologów - Łączenie
głupoty z mądrością, zamiast na odwrót.
Oto historia walizki na kółkach.
W niemal każdą podróż zabieram wielką walizkę na kółkach, wypełnioną
głównie książkami. Jest ciężka (książki, które chcę przeczytać w podróży,
prawie zawsze są wydane w sztywnej oprawie).
W czerwcu 2012 wyjechałem z tą typową, ciężką, wypełnioną książkami
walizką przed międzynarodowy terminal na lotnisku JFK i, spoglądając na
kółeczka przytwierdzone od spodu oraz metalową rączkę, za którą można ją
ciągnąć, nagle przypomniałem sobie czasy, kiedy musiałem targać bagaż
pełen książek przez ten sam terminal, robiąc regularne przerwy, żeby
odpocząć i usunąć kwas mlekowy z obolałych mięśni ramion. Nie stać mnie
było na bagażowego, a nawet gdybym mógł sobie pozwolić na jego usługi,
korzystając z nich, czułbym się niekomfortowo. Od 30 lat przemierzałem ten
sam terminal, z walizkami na kółkach lub bez. Różnica jest zdumiewająca.
Uderzyło mnie, jak bardzo brakowało nam wyobraźni: tyle lat układaliśmy
bagaże na wózkach na kółkach, a nikomu nie przyszło do głowy, by kółeczka
zamontować bezpośrednio w walizce.
Czy dacie wiarę, że od wynalezienia koła (prawdopodobnie przez
Mezopotamczyków) do tego genialnego zastosowania owego wynalazku
(przez jakiegoś producenta walizek na ponurych przemysłowych
przedmieściach) musiało upłynąć blisko 6 tysięcy lat? Ileż miliardów godzin
stracili tacy podróżnicy jak ja, taszcząc swój bagaż przez korytarze pełne
nieuprzejmych pracowników służb celnych!
Co gorsza, wpadliśmy na ten pomysł 40 lat po tym, jak człowiek stanął na
Księżycu. Ileż finezji wymaga wysłanie kogoś w kosmos, a przecież taka
procedura nie ma absolutnie żadnego wpływu na moje życie - w porównaniu
z kwasem mlekowym w moich mięśniach, bólem krzyża, obtarciami na
dłoniach i poczuciem bezradności na widok długiego korytarza. Mówimy o
czymś trywialnym, bardzo prostej technologii, która jednak bardzo ułatwia
życie.
Opisana technologia wydaje się prosta dopiero po jej wynalezieniu, a nie
przed nim. Ci wszyscy genialni uczeni, którzy przemierzają świat, żeby
wziąć udział w rozmaitych konferencjach i dyskutować o Gödelu, Śmodelu,
hipotezie Riemanna, kwarkach i śmarkach, musieli taszczyć walizki przez
terminale lotnicze, ale nigdy nie zastanowili się nad owym błahym
problemem transportu. (Powiedzieliśmy już, że w kręgach intelektualnych
liczą się „trudne” rozwiązania, podczas gdy praktyka nie karze za prostotę). I
nawet gdyby ci błyskotliwi uczeni pochylili się nad tak oczywistym i
banalnym problemem, prawdopodobnie nie wymyśliliby nic mądrego.
Na tym przykładzie widać, w jaki sposób myślimy o przyszłości.
Ludziom do tego stopnia brakuje wyobraźni, że nie wiedzą nawet, co będzie
ważne jutro. Pozwalają, żeby losowość karmiła ich odkryciami - i dlatego
antykruchość jest niezbędna.
Sama historia koła jest jeszcze bardziej upokarzająca niż opowieść o
walizce: stale się słyszy, że Mezopotamczycy nie wynaleźli koła. Owszem,
wynaleźli. Używali kół ale tylko w zabawkach dla dzieci. Tak samo jak w
historii o walizce, Majowie i Zapotekowie nie przeszli od odkrycia do
zastosowania. Przy budowie piramid wykorzystywali ogromne nakłady
ludzkiej pracy, kukurydzy i kwasu mlekowego do transportu potężnych
kamiennych płyt po płaskim terenie, doskonałym podłożu dla wózków
ręcznych i rydwanów. Przesuwali je nawet na kłodach drewna. Tymczasem
ich dzieci ciągnęły zabawki na kółkach po zdobionych podłogach (chociaż
nie ma co do tego pewności, ponieważ zabawki mogły być używane
wyłącznie podczas ceremonii pogrzebowych).
To samo dotyczy silnika parowego: Grecy skonstruowali działający
model takiego urządzenia, oczywiście dla zabawy - turbinę, która obraca się
po podgrzaniu, opisał Heron z Aleksandrii. Ale dopiero podczas rewolucji
przemysłowej odkryliśmy to wcześniejsze odkrycie.
Geniusze wymyślają to, co ich poprzednicy i na tej samej zasadzie
innowacje praktyczne kreują własnych przodków teoretycznych. W procesie
odkrywania i wdrażania kryje się pewna tajemnica - zjawisko, które ludzie
zwykle nazywają ewolucją. Rządzą nami niewielkie (lub ogromne)
przypadkowe zmiany, bardziej przypadkowe, niż nam się wydaje. Jesteśmy
mocni w gębie, ale tak naprawdę brakuje nam wyobraźni; wyjątkiem są
nieliczni wizjonerzy, którzy zdają się dostrzegać opcjonalność
rzeczywistości. Potrzebujemy pomocy losowości - i podwójnej dawki
antykruchości. Bowiem losowość odgrywa istotną rolę na dwóch poziomach:
wynalazku i jego wdrożenia. To pierwsze nie zaskakuje, chociaż
umniejszamy rolę przypadku, zwłaszcza mówiąc o własnych odkryciach.
Zrozumienie tej drugiej zależności zajęło mi całe życie: wdrożenie
wynalazku nie jest konieczną konsekwencją owego wynalazku. Ono również
wymaga odrobiny szczęścia i sprzyjających okoliczności. Historia medycyny
zna mnóstwo przykładów dziwnego rozwoju wydarzeń, w którym między
odkryciem lekarstwa a jego zastosowaniem upływało dużo czasu - jakby
chodziło o dwa odrębne przedsięwzięcia, z których drugie jest trudniejsze,
znacznie trudniejsze od pierwszego. Samo wprowadzenie czegoś nowego na
rynek wymaga walki z szeregiem przeciwników, administratorów,
bezmyślnych kukieł i formalistów, zmagań z mnóstwem drobiazgów, które
zniechęcają do działania, oraz własnym zniechęceniem, wywołanym tym
stanem rzeczy. Innymi słowy, trzeba zidentyfikować opcję (ponieważ
jesteśmy ignorantami w tej dziedzinie). Wówczas już wystarczy mieć dość
rozumu, żeby zdać sobie sprawę, czym dysponujemy.
Prawie-wynalezione
Istnieje bowiem kategoria rzeczy prawie-wynalezionych, a przejście od
czegoś prawie-wynalezionego do wynalazku często stanowi prawdziwy
przełom. Czasem potrzebny jest jeden wizjoner, który wymyśli, co zrobić z
danym odkryciem - bo nikt poza nim nie wpadłby na dane rozwiązanie.
Przykładem niech będzie myszka komputerowa albo tak zwany interfejs
graficzny - to Steve Jobs umieścił je na waszym biurku, a potem w waszym
laptopie. Tylko on miał wizję dialektyki między obrazami a istotami
ludzkimi, do której później dodał dźwięk, tworząc trialektykę. To
rozwiązania, które - jak to się mieliśmy pod nosem. Co więcej, właśnie
najprostsze „technologie”, a może nawet nie technologie, tylko narzędzia,
takie jak koło, rządzą światem. Mimo towarzyszącego im rozgłosu to, co
nazywamy technologiami, charakteryzuje wysoka śmiertelność, co pokazuję
w Rozdziale 20. Zauważcie, ile środków transportu zaprojektowano w ciągu
ostatnich 3 tysięcy lat, przypomnijcie sobie zaprzęgi bojowe Hyksosów i
rysunki Herona z Aleksandrii - tymczasem dziś transport indywidualny
ogranicza się do rowerów i samochodów (oraz kilku wariantów pośrednich).
Już wtedy technologie przeżywały okresy rozwoju i regresu, a bardziej
naturalne i mniej kruche wypierały bardziej zaawansowane odpowiedniki.
Koło, odkryte na Bliskim Wschodzie, zniknęło z horyzontu po inwazji
arabskiej, po której zaczęto powszechnie korzystać z wielbłądów - ludność
uznała, że zwierzęta są bardziej wytrzymałe, a przez to w dłuższej
perspektywie wydajniejsze od kruchej technologii koła. Ponadto jedna osoba
mogła kontrolować aż sześć wielbłądów, ale tylko jeden powóz, dlatego
odejście od technologii okazało się ekonomiczne.
Jeszcze raz, mniej znaczy więcej
Historia z walizką przypomniała mi się, kiedy patrząc na porcelanową
filiżankę, uświadomiłem sobie, że istnieje prosta definicja kruchości oraz
jasna i praktyczna heurystyka testu: im prostsze i bardziej oczywiste
odkrycie, tym trudniej je zrozumieć, stosując skomplikowane metody. To, co
najistotniejsze, ukazuje jedynie praktyka. Ileż z tych łatwych, trywialnie
prostych heurystyk mamy tuż pod nosem!? Wyśmiewają naszą nieporadność.
Historia koła ilustruje też podstawową tezę tego rozdziału: zarówno
rządy, jak i uniwersytety mają bardzo ograniczony wpływ na innowacje i
odkrycia, nie tylko ze względu na swój oślepiający racjonalizm, lecz także
dlatego, że szukają rozwiązań skomplikowanych, drastycznych,
sensacyjnych, zdumiewających, naukowych, ambitnych - przez co rzadko
myślą o kółkach walizki. Tak zrozumiałem, że prostota nie przynosi laurów.
Luki w myśleniu
Anegdota o Talesie i historia wynalezienia koła dowiodły, że
antykruchość (dzięki asymetrycznym rezultatom metody prób i błędów)
zastępuje inteligencję. Potrzebujemy jednak trochę inteligencji. Jak wynika z
tego, co już wiemy o racjonalności, wystarczy umieć zauważyć, że to, czym
dysponujemy, jest lepsze od tego, czym dysponowaliśmy wcześniej - innymi
słowy, wystarczy dostrzec opcję (albo „zrealizować opcję”, jak mawiają
ludzie biznesu, czyli wykorzystać cenną alternatywę przewyższającą
poprzednie rozwiązanie, czerpiąc pewną korzyść z tej zmiany - to jedyna
część procesu wymagająca racjonalności). Jak pokazuje historia technologii,
nie zawsze potrafimy wykorzystać te opcje, które zapewnia antykruchość:
niektóre czekają na to przez dłuższy czas. Mówiliśmy już o tym, ile czasu
upłynęło od wynalezienia koła do jego zastosowania. Badacze medyczni
nazywają takie opóźnienie luką przekładu - to okres między chwilą
dokonania odkrycia a momentem pierwszego zastosowania tegoż odkrycia.
Luka ta wynika z nadmiernego szumu i zainteresowania kręgów
akademickich, a współcześnie, jak pokazała Contopoulos-Ioannidis wraz ze
współpracownikami, okres ten jeszcze się wydłuża.
Historyk David Wooton opisuje, że od odkrycia zarazków do uznania ich
za przyczynę chorób upłynęło 200 lat, między opracowaniem teorii gnicia i
rozpadu a powstaniem koncepcji antyseptyki - trzydzieści, a między
odkryciem antyseptyki a narodzinami farmakoterapii - sześćdziesiąt.
Sprawy mogą jednak przybrać zły obrót. W ciemnych wiekach medycyny
lekarze kierowali się naiwną, racjonalistyczną teorią równowagi humorów w
ciele. Choroba miała wynikać z zaburzenia owej równowagi, którą starano się
przywrócić różnymi zabiegami. W swojej książce o humorach Noga Arikha
opisuje, że po tym, jak William Harvey przedstawił mechanizm krążenia krwi
w latach 20. XVII wieku, można by oczekiwać, że tego rodzaju teorie i
powiązane z nimi praktyki zanikną. Mimo to ludzie nadal mówili o
humorach, a lekarze przez kolejnych kilkaset lat przepisywali phlebotomię
(upuszczanie krwi), enemę (wolę tego nie objaśniać) oraz kataplazmy (okłady
z wilgotnego kawałka chleba lub woreczka ze zbożem w miejscu zmian
zapalnych). Kuracje te stosowano nawet wówczas, gdy Pasteur już dowiódł,
że przyczyną chorób zakaźnych są zarazki.
Jako sceptyczny empiryk nie uważam, żeby opór przed nową technologią
zawsze był nieracjonalny: jeśli ktoś sądzi, że nie ma pełnego obrazu jakiejś
kwestii, dobrze, żeby poczekał, aż czas zweryfikuje jego wątpliwości. Na tym
polega naturalistyczne zarządzanie ryzykiem. Jednakże całkowicie
nieracjonalnie postępuje ten, kto trzyma się kurczowo starej technologii,
która nie jest naturalistyczna, tylko wyraźnie szkodliwa, albo odrzuca nową
technologię (na przykład walizki na kółkach), która w sposób oczywisty
pozbawiona jest ewentualnych skutków ubocznych występujących w
poprzednim rozwiązaniu. A opór przed usunięciem skutków ubocznych jest
niewłaściwy i karygodny (stale powtarzam, że usunięcie nienaturalnych
rozwiązań nie niesie ze sobą długofalowych skutków ubocznych; zwykle nie
skutkuje jatrogenią).
Innymi słowy, nie uważam oporu przed wdrożeniem takich odkryć za
mądry ani nie wyjaśniam go jakąś tajemną wiedzą czy strategią zarządzania
ryzykiem; nic z tych rzeczy. To wyraz chronicznego tchórzostwa i braku
heroizmu fachowców: niewielu jest gotowych zaryzykować swoją pracę i
reputację w imię zmiany.
Poszukiwania oraz dlaczego błędy mogą być inwestycjami
Metoda prób i błędów ma pewną nadrzędną wartość, której ludzie wciąż
nie rozumieją: tak naprawdę nie rządzi nią losowość, bo ze względu na
opcjonalność wymaga pewnej racjonalności. Potrzeba inteligencji, żeby
rozpoznać korzystny wynik i wiedzieć, co należy odrzucić.
I potrzeba rozsądku, żeby naszymi próbami i błędami nie kierował
wyłącznie przypadek. Jeśli szukasz portfela w salonie metodą prób i błędów,
to działasz racjonalnie, gdy nie sprawdzasz dwa razy w tym samym miejscu.
W wielu przypadkach każda próba, każda porażka przynosi kolejne
informacje, z których każda jest cenniejsza od poprzedniej - bo już wiesz, co
nie działa, albo gdzie nie ma portfela. Z każdą próbą znajdujesz się coraz
bliżej rozwiązania, przy założeniu, że wiesz dokładnie, czego szukasz w
danym otoczeniu. Na podstawie nieudanej próby możemy z czasem się
domyślić, dokąd należy zmierzać.
Najlepszym przykładem tej strategii będzie modus operandi Grega
Stemma, który specjalizuje się w wydobywaniu dawno zatopionych statków
z dna morza. W 2007 roku nazwał swoje największe (wówczas) znalezisko
Czarnym Łabędziem, nawiązując do poszukiwania ekstremalnie
pozytywnych rezultatów. Znalezisko było pokaźne - skrzynia metali
szlachetnych wartych dziś miliardy dolarów. Jego Czarnym Łabędziem była
hiszpańska fregata Nuestra Señora de las Mercedes, zatopiona przez
Brytyjczyków przy południowym wybrzeżu Portugalii w 1804 roku. Stemm
okazał się reprezentatywnym przedstawicielem poszukiwaczy pozytywnych
Czarnych Łabędzi, a jego działania dowiodły, że tego rodzaju poszukiwania
stanowią wysoce kontrolowaną formę losowości.
Spotkałem się z nim i opowiedziałem mu o swoich pomysłach: jego
inwestorzy (podobnie jak moi, bo wciąż jeszcze działałem w branży
finansowej) przeważnie nie rozumieli, że dla poszukiwacza skarbów „zły”
kwartał (taki, w którym ponosi się wydatki na poszukiwania, ale nic się nie
znajduje) nie jest oznaką problemów, jak w przypadku biznesu o stałych
przepływach gotówkowych, na przykład przychodni dentystycznej albo
burdelu. Przez wzgląd na zależność kontekstową naszych umysłów ludzie nie
nazywają stratą pieniędzy wydanych na przykład na wyposażenie biura, ale
już koszty poszukiwań postrzegają w takich kategoriach.
Stemm stosuje następującą metodę. Zaczyna od szczegółowej analizy
obszaru, na którym może znajdować się statek. Zgromadzone dane
przedstawia syntetycznie na mapie, na której definiuje strefy o różnym
poziomie prawdopodobieństwa. Następnie wyznacza rejon poszukiwań z
założeniem, że musi zyskać pewność, iż statek nie leży w określonej strefie,
zanim przejdzie do strefy o niższym prawdopodobieństwie. Jego działania
wydają się przypadkowe, ale to mylne wrażenie. Przypominają poszukiwanie
skarbów we własnym domu: każdy kolejny krok zwiększa
prawdopodobieństwo korzystnego rezultatu, ale tylko wtedy, gdy jesteś
pewny, iż skarbu nie ma na przeszukanym już obszarze.
Niektórzy czytelnicy zapewne kwestionują moralność poszukiwaczy
zatopionych statków i znalezione tam skarby uważają za własność narodową,
a nie prywatną. Przyjrzyjmy się zatem innej dziedzinie. Metoda Stemma
znajduje zastosowanie w poszukiwaniach ropy naftowej i gazu, szczególnie
na dnie niezbadanych oceanów, przy czym różnica polega na tym, że w
przypadku wraku statku potencjalny zysk ogranicza się do wartości skarbu,
podczas gdy pola naftowe i inne zasoby naturalne mogą przynieść niemal
nieograniczone zyski (albo granice zysków wytyczone są bardzo wysoko).
Na koniec przypomnijcie sobie losowe odwierty, o których pisałem w
Rozdziale 6 - okazały się skuteczniejsze od bardziej ukierunkowanych
strategii. Ta metoda poszukiwań, której podstawą jest opcjonalność, nie
opiera się na czystej, niemądrej losowości. Dzięki opcjonalności losowość
zostaje obłaskawiona i przynosi owoce.
Twórcze i nietwórcze destrukcje
Człowiekiem, który pojął (w ograniczonym zakresie), że uogólniona
wersja metody prób i błędów zawiera, no cóż, błędy, choć niespecjalnie
pojmował, czym jest asymetria (lub to, co od Rozdziału 12 nazywamy
opcjonalnością), był ekonomista Joseph Schumpeter. Zdawał sobie sprawę,
że niektóre rzeczy muszą się zepsuć, żeby cały system mógł funkcjonować
lepiej. Określa się to twórczą destrukcją. Jak wiele innych pojęć także to
stworzył filozof Karol Marks, chociaż odkrywcą koncepcji był Nietzsche, o
czym więcej przeczytacie w Rozdziale 17. Jednakże lektura dzieł
Schumpetera pokazuje, że nie myślał on w kategoriach niepewności i
nieprzejrzystości; interwencjonizm całkowicie przesłonił mu rzeczywistość -
miał przekonanie, że rządy mogą odgórnie wprowadzać innowacje, które to
przekonanie obalam już za kilka stron. Nie rozumiał również koncepcji
uwarstwienia napięć ewolucyjnych. A co istotniejsze, zarówno on, jak i jego
krytycy (harwardzcy ekonomiści, którzy uważali, że nie zna się na
matematyce), przegapili koncepcję antykruchości jako efektu asymetrii
(opcjonalności), a co za tym idzie, nie zauważyli, że kamień filozoficzny - o
czym więcej niebawem - stanowi czynnik rozwoju. Przeoczyli więc połowę
życia.
RADZIECKO-HARWARDZKI WYDZIAŁ ORNITOLOGII
Ogromna część technologicznego know-how jest owocem antykruchości,
opcjonalności, prób i błędów, dlatego niektórzy ludzie i niektóre instytucje
próbują ukryć przed nami ten fakt albo umniejszyć jego rolę.
Istnieją dwa rodzaje wiedzy. Pierwszy w zasadzie nie jest „wiedzą”;
przez swój niejednoznaczny charakter nie kojarzy się nam ze ścisłymi
definicjami tego pojęcia. Mam na myśli pewien sposób działania, którego
właściwie nie potrafimy jasno i dokładnie opisać - niekiedy nazywany
apofatycznym - a mimo to stosujemy go, i to z powodzeniem. Drugi rodzaj
bardziej przypomina to, co nazywamy wiedzą: obejmuje rzeczy, których
uczymy się w szkole, za które możemy dostać ocenę, które da się
skodyfikować, wyjaśnić, zakademizować, zracjonalizować, sformalizować,
steoretyzować, zsowietyzować, zbiurokratyzować, zharwardyzować,
udowodnić itp. Błąd naiwnego racjonalizmu sprawia, że przeceniamy
znaczenie i niezbędność wiedzy drugiego rodzaju, czyli wiedzy
akademickiej, w życiu codziennym - i umniejszamy rolę wiedzy
niekodyfikowalnej, bardziej złożonej, intuicyjnej albo płynącej z
doświadczenia. Tymczasem nie istnieje dowód na obalenie tezy, iż owa
wyjaśnialna wiedza odgrywa w naszym życiu zdumiewająco niewielką rolę.
Łatwo nam uwierzyć, że umiejętności i pomysły, które w rzeczywistości
zawdzięczamy antykruchemu działaniu albo które przyszły nam naturalnie
(bo mieliśmy je dzięki wrodzonemu instynktowi biologicznemu), pochodzą z
książek, teorii i logicznego rozumowania. Zaślepia nas ta wiara; być może
coś w naszych mózgach każe nam tak myśleć. Przeanalizujmy, jak to się
dzieje.
Niedawno szukałem definicji pojęcia technologii. Większość źródeł
określa ją jako zastosowanie wiedzy naukowej w projektach praktycznych -
co warza wrażenie, że wiedza płynie głównie, a wręcz wyłącznie, od
wzniosłej „nauki” (uprawianej przez kapłańską kastę dostojników z tytułami
przed nazwiskiem) do podrzędnej praktyki (uprawianej przez
niewtajemniczony motłoch bez osiągnięć intelektualnych umożliwiających
członkostwo w kaście kapłańskiej). Zatem w literaturze sposób zdobywania
wiedzy jest przedstawiany następująco: elementarne badania przynoszą
wiedzę naukową; ta generuje nowe technologie, które znajdują praktyczne
zastosowania i skutkują wzrostem gospodarczym oraz innymi na pozór
interesującymi zjawiskami. Część zysków z „inwestycji” w badania
elementarne zostanie przeznaczona na kolejne inwestycje w badania
elementarne, a obywatele będą się bogacić i czerpać z tej wiedzy korzyści w
postaci samochodów marki Volvo, wyjazdów na narty, diety
śródziemnomorskiej i długich wędrówek po pięknie utrzymanych parkach
publicznych.
Taka wizja nazywana jest liniowym modelem Baconowskim, od
nazwiska filozofa nauki Francisa Bacona; oto moja wersja interpretacji tegoż
modelu, dokonanej przez naukowca Terence’a Kealeya (który, co istotne,
praktykuje naukę, bo jest biochemikiem, a nie historykiem nauki):
Środowisko akademickie → Nauka stosowana & technologia → Praktyka
Model ów może mieć zastosowanie w przypadku bardzo niszowych (choć
głośnych) projektów, takich jak konstrukcja bomby atomowej, ale w
pozostałych dziedzinach, które analizowałem, sytuacja przedstawia się
dokładnie na odwrót. A przynajmniej nie ma gwarancji, że ów model jest
prawdziwy, ani też, co zdumiewające, nie ma żadnych pewnych dowodów na
to, że taki jest. Być może środowisko akademickie sprzyja rozwojowi nauki i
technologii, ale w niezamierzony, nieteleologiczny sposób, o czym
przekonamy się później (innymi słowy, badania ukierunkowane mogą okazać
się złudzeniem).
Wróćmy do metafory ptaków. Wyobraźcie sobie następujące wydarzenie:
grupa dostojników (z Uniwersytetu Harvarda albo podobnej instytucji)
prowadzi dla ptaków wykład o lataniu. Wyobraźcie sobie łysych mężczyzn
po sześćdziesiątce, ubranych w czarne togi, którzy rozprawiają oficjalnym
żargonem, tu i ówdzie wplatając równania. Po wykładzie ptaki zaczynają
latać. Niepodważalny dowód sukcesu! Dostojnicy śpieszą na wydział
ornitologii pisać książki, artykuły i raporty stwierdzające, że ptaki ich
posłuchały - wzorcowy przykład wnioskowania przyczynowego. Harwardzki
wydział ornitologii od dziś jest niezbędny ptakom do latania. W ramach
wdzięczności rząd dofinansuje jego badania.
Matematyka → Ornitologiczne technologie nawigacji i machania
skrzydłami → (niewdzięczne) ptaki latają
Tak się składa, że ptaki nie piszą artykułów ani książek (prawdopodobnie
dlatego, że są tylko ptakami), więc nigdy nie poznamy ich wersji tej historii.
Tymczasem kapłani nauki głoszą swoją prawdę kolejnym pokoleniom, które
zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, jak miały się sprawy przed
harwardzkimi wykładami. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, że ptaki
nie potrzebują wykładów - i nikt nie ma najmniejszego powodu, żeby
sprawdzić, ile ptaków lata bez pomocy tej zacnej instytucji naukowej.
Problem polega na tym, że to, co napisałem powyżej, wydaje się
groteskowe, ale wystarczy zmienić kontekst, żeby zaczęło brzmieć rozsądnie.
Oczywiście, nikt nie uważa, że ptaki uczą się latać dzięki ornitologom - a
jeśli ktoś wyznaje taki pogląd, to trudno byłoby mu przekonać do niego ptaki.
Dlaczego jednak, kiedy dokonamy antropomorfizacji i ptaki z przykładu
zastąpimy ludźmi, pomysł, że uczymy się czegokolwiek dzięki wykładom,
wydaje się wiarygodny? W kwestii ludzkiej sprawczości nagle popadamy w
dezorientację.
Opisane złudzenie utrwala się coraz bardziej dzięki subwencjom
rządowym, dolarom podatników oraz pęczniejącej (i samonapędzającej się)
machinie biurokratycznej w Waszyngtonie, która dokłada wszelkich starań,
żeby „ułatwić ptakom latanie”. Problemy zaczynają się wtedy, gdy ludzie
zaczynają obcinać dotacje dla tych instytucji - pojawiają się zarzuty, że
zabijają ptaki, nie pomagając im latać.
To tak jak w żydowskim powiedzeniu: „jeśli uczeń jest mądry, nauczyciel
uważa to za swoją zasługę”. Wrażenie to jest wynikiem błędu konfirmacji:
oprócz smutnego faktu, że historia należy do tych, którzy mogą ją spisać
(niezależnie od tego, czy są zwycięzcami czy przegranymi), musimy wziąć
pod uwagę, że ci, którzy spisują historię, uwzględniają fakty potwierdzające
własną wersję wydarzeń (czyli opisują, co się udało); nie podają pełnego
obrazu sytuacji, czyli co się udało, a co nie. Na przykład w raportach z badań
ukierunkowanych przeczytacie o tym, co osiągnięto dzięki dofinansowaniu
(na przykład o lekach na AIDS albo innych modnych, nowoczesnych
medykamentach), ale już nie o tym, czego nie zdołano osiągnąć - dlatego
może pojawić się złudzenie, że takie badania mają ponadprzeciętną
skuteczność.
I, rzecz jasna, nikt nie wspomina o jatrogenii. Nigdy nie usłyszycie, że
edukacja w pewnym sensie wam zaszkodziła.
Dlatego nie rozumiemy, że proces ten może przebiegać inaczej, i nie
dostrzegamy roli alternatywnego procesu, czyli pętli, w naszym życiu:
Losowe kombinowanie (antykruche) → Heurystyka (technologia) →
Praktyki i nauka zawodu → losowe kombinowanie (antykruche) →
Heurystyka (technologia) → Praktyki i nauka zawodu.
Równolegle do powyższej pętli przebiega inna:
Praktyka → Teorie akademickie → Teorie akademickie → Teorie
akademickie → Teorie akademickie... (oczywiście, z pewnymi wyjątkami i
przypadkowymi przeciekami, które są jednak bardzo rzadkie, przesadnie
nagłaśniane i zanadto uogólniane).
Co istotne, fałsz modelu Baconowskiego można wykryć, sprawdzając, jak
miały się sprawy przed harwardzkimi wykładami i egzaminami z latania dla
ptaków. Przekonałem się o tym przypadkowo (naprawdę przypadkowo)
podczas swojej kariery praktyka i badacza zmienności, dzięki szczęśliwemu
zrządzeniu losu. Ale zanim do tego przejdę, omówię epifenomeny oraz
wektor edukacji.
EPIFENOMENY
Złudzenie radziecko-harwardzkie (uczenie ptaków latania i wiara, że ta
cudowna umiejętność jest konsekwencją tych lekcji) należy do pewnego
rodzaju złudzeń przyczynowych zwanych epifenomenami. Czym są owe
złudzenia? Człowiek, który spędzi trochę czasu na mostku albo na
stanowisku sternika, patrząc na ogromny kompas, łatwo ulega złudzeniu, że
to kompas steruje statkiem, a nie tylko odzwierciedla kierunek, w którym on
płynie.
Efekt uczenia ptaków latania to przykład przekonania epifenomenalnego:
w bogatych i rozwiniętych krajach prowadzi się wiele badań naukowych,
dlatego bezkrytycznie zakładamy, że to badania generują bogactwo. W
przypadku epifenomenu - A zwykle występuje w towarzystwie B, dlatego
można odnieść wrażenie, że A wywołuje B albo B wywołuje A, w zależności
od uwarunkowań kulturowych albo tego, co wyda się bardziej
prawdopodobne miejscowemu dziennikarzowi. Mało kto ulega złudzeniu, że
skoro tylu chłopców ma krótkie włosy, to krótkie włosy determinują płeć,
albo że ludzie stają się biznesmenami, kiedy włożą krawat. Łatwo jednak
paść ofiarą innych epifenomenów, szczególnie w naszej kulturze
informacyjnej.
Wiąże się z tym pewne zagrożenie, ponieważ zdarza się, że epifenomeny
napędzają jakieś działanie, a później, z perspektywy czasu, używane są do
uzasadnienia tegoż działania. Dyktator - podobnie jak rząd - czuje się
niezastąpiony, bo niełatwo znaleźć dla niego alternatywę albo alternatywa
istnieje, ale jest ukrywana przez określone grupy interesów. System Rezerwy
Federalnej Stanów Zjednoczonych może doprowadzić gospodarkę do ruiny, a
jednoczesnie przekonywać o swojej skuteczności. Ludzie boją się
alternatywy. W okresie rekordowej jatrogenii medycyna również czuła się
niezastąpiona.
Chciwość jako przyczyna
Podobnie jak lęk przed recesją chciwość często uznaje się za przyczynę
rozmaitych wydarzeń, co wywołuje wrażenie, że gdyby udało nam się
zrozumieć jej źródła i usunąć ją z naszego życia, dany problem przestałby
istnieć. Co więcej, dominuje przekonanie, że chciwość to zjawisko nowe,
ponieważ nowe są potężne załamania gospodarcze. Kryzys, który rozpoczął
się w latach 2007- 2008, wyjaśniano „chciwością”, a nie kruchością
systemową, co (znów) obudziło w nas utopijne marzenie, żeby pozbyć się
chciwości. To epifenomen - chciwość jest znacznie starsza niż kruchość
systemowa. Istnieje od zawsze. Ze wzmianki Wergiliusza o głodzie złota i
zdania radix malorum est cupiditas (z łacińskiej wersji Nowego Testamentu),
które miały zostać napisane ponad 2 tysiące lat temu, wiemy, że problem
chciwości pojawiał się na przestrzeni wieków i żadnemu z rozlicznych
systemów politycznych, jakie powstały od tamtej pory, nie udało się znaleźć
nań lekarstwa. Powieść Trollope’a The Way We Live Now, opublikowana
prawie 150 lat temu, to lament nad uporczywością chciwości i oszustów,
którego ton przypomina przekazy mediów wieszczących początek „dekady
chciwości” w 1988 roku oraz głosy krytyków „kapitalistycznej chciwości” z
2008 roku. Chciwość zdumiewająco regularnie uznawana jest za przypadłość
(a) nową i (b) wyleczalną. To podejście w stylu prokrustowego łoża: trudniej
jest zmienić ludzi, niż stworzyć systemy odporne na chciwość, ale nikt nie
myśli o tym prostym rozwiązaniu. Za powód rozmaitych błędów często
podaje się też „brak czujności” (a jak przekonamy się z historii Société
Générale w Księdze V, rzeczywistym powodem bywa zbyt duży rozmiar i
kruchość). Brak czujności nie jest przyczyną śmierci mafijnego dona;
przyczyną śmierci jest fakt, że narobił sobie wrogów, a lekarstwem -
znajdowanie przyjaciół.
Obalanie epifenomenów
Epifenomeny w dyskursie i świadomości kulturowej odkrywa się,
analizując kolejność wydarzeń i sprawdzając, czy jedno zawsze poprzedza
drugie. Metodę tę dopracował świętej pamięci Clive Granger (dżentelmen w
każdym calu), zdobywca zasłużonego Nobla z dziedziny ekonomii, czyli
nagrody Banku Szwecji (Sveriges Riksbank) przyznawanej na cześć Alfreda
Nobla, którą wyróżniono wielu wyznawców kruchości. To jedyna ściśle
naukowa technika, dzięki której filozofowie nauki mogą ustalić związki
przyczynowe, ponieważ pozwala odkryć, a nawet zmierzyć, tak zwaną
przyczynę w sensie Grangera. Wystarczy prześledzić kolejność zdarzeń. W
sytuacjach epifenomenalnych ostatecznie rozpatruje się A i B łącznie, ale
jeśli doprecyzuje się metody analizy, uwzględniając porządek zdarzeń, w ten
sposób wprowadzając do niej wymiar czasu - co następuje jako pierwsze, A
czy B - i zbada uzyskane dowody, można się przekonać, czy A naprawdę
wywołuje B.
Co więcej, Granger wpadł na wspaniały pomysł, żeby porównywać
różnice, czyli zmiany w zakresie A i B, a nie tylko poziom A i B. Wprawdzie
nie wierzę, że metoda Grangera pozwoli mi stwierdzić z całą pewnością, że A
wywołuje B, ale sądzę, że pomoże mi obalić fałszywą przyczynowość i
stwierdzić, iż teza, że B wywołuje A, jest fałszywa albo niedostatecznie
udowodniona przez kolejność zdarzeń.
Istotna różnica między teorią a praktyką polega właśnie na odkrywaniu
kolejności zdarzeń i zachowywaniu jej w pamięci. Skoro, jak zauważył
Schopenhauer, życie płynie naprzód, ale pamięć wstecz, to książki nasilają
ten efekt - nasze wspomnienia, nauka i instynkt również obejmują pewne
uporządkowane sekwencje. Ktoś, kto dziś przygląda się pewnym zdarzeniom,
ale sam ich nie przeżył, mógłby nabrać złudnego wrażenia odnośnie do ich
przyczynowości, gdyby pomylił porządek zdarzeń. W prawdziwym życiu,
mimo rozmaitych błędów, nie występuje tyle asynchronii, ile mogłoby się
wydawać, że występuje studentowi historii. Niegrzeczna historia, pełna
kłamstw i błędów!
Oto jeden ze sposobów na obalenia fałszywej przyczynowości: jeszcze
nawet nie umarłem, a moje poglądy już są zniekształcane. Rozmaici autorzy
snują teorie na temat ich pochodzenia, jak gdyby ludzie najpierw czytali
książki, a potem tworzyli własne koncepcje. Nie biorą pod uwagę, że może
być na odwrót; ludzie szukają książek, które potwierdzają ich poglądy. Na
przykład pewien dziennikarz (Anatole Kaletsky) dostrzegł wpływy Benoîta
Mandelbrota w mojej książce Fooled by Randomness wydanej w 2001 roku,
kiedy nie wiedziałem nawet, kim jest Mandelbrot. To proste: dziennikarz
dostrzegł podobieństwa między dwoma przedstawicielami pewnej dziedziny,
sprawdził, kto jest starszy, i natychmiast wyciągnął z tych informacji
fałszywy wniosek. Nie przyszło mu do głowy, że ludzie o podobnych
poglądach lubią trzymać się razem i że to owe podobieństwa intelektualne
stały się przyczyną naszej relacji, a nie na odwrót. Z tego powodu nieufnie
traktuję relacje mistrz - uczeń, o których dowiadujemy się z historii: prawie
wszyscy ludzie, których nazywa się moimi uczniami, są nimi, bo połączył
nas podobny sposób myślenia.
Wybiórcza analiza danych (albo Błąd konfirmacji)
Przypomnijcie sobie broszury turystyczne, na których różne państwa
wychwalają swoje zalety: zdjęcia, które w nich znajdziecie, prawdopodobnie
będą wyglądać dużo, dużo lepiej od tego, co zastaniecie na miejscu. A ów
błąd, ową różnicę (na którą ludzie robią poprawkę dzięki zdrowemu
rozsądkowi), można zapisać w postaci równania: kraj pokazany w broszurze
turystycznej minus kraj, który widzisz na własne oczy. Różnica może być
duża albo mała. Podobnej korekty dokonujemy w przypadku produktów
komercyjnych, nie ufając nadmiernie reklamie.
Ale nie bierzemy poprawki na tego rodzaju różnice w dziedzinie nauki,
medycyny i matematyki - z tych samych powodów, dla których nie
zwracaliśmy uwagi na jatrogenię. W głębi duszy kochamy wszystko, co
wyrafinowane. W badaniach instytucjonalnych można dobierać fakty w taki
sposób, żeby potwierdzały naszą wersję wydarzeń, nie ujawniając danych,
które ją podważają albo nie mają do niej zastosowania - dlatego publiczny
obraz wiedzy jest tendencyjny. Społeczeństwo wierzy w niezbędność wysoce
skonceptualizowanych, rzeczowych i sterylnych metod harwardzkich. A
badania statystyczne zwykle są naznaczone tego rodzaju jednostronnością.
To kolejny powód, dla którego argumenty obalające jakąś tezę wydają się
bardziej wiarygodne od tych, które ją potwierdzają.
Zatem, podobnie jak politycy, środowiska akademickie mają wiele
sposobności, żeby opowiadać nam, co dla nas zrobiły, nie wspominając o
tym, czego dla nas nie zrobiły. Tym samym pokazują, jak ważne i
niezastąpione są ich metody. Dotyczy to wielu dziedzin życia. Traderzy
opowiadają o swoich sukcesach, żebyśmy uwierzyli, że są inteligentni i nie
dostrzegali ich skrywanych porażek. Jeśli chodzi o naukę akademicką: kilka
lat temu Michael Atiyah, wspaniały matematyk pochodzenia angielsko-
libańskiego znany z teorii strun, przyjechał do Nowego Jorku zbierać
pieniądze na budowę centrum badań matematycznych w Libanie. W swoim
przemówieniu wyliczył praktyczne zastosowania matematyki, z których
korzysta współczesne społeczeństwo, między innymi sygnalizację świetlną.
W porządku. Ale co z obszarami, na których matematyka doprowadziła do
katastrofy (takimi jak ekonomia i finanse publiczne, gdzie cały system
eksplodował?). I co z obszarami poza zasięgiem matematyki, o których piszę
dalej? Przyszedł mi wtedy do głowy inny projekt: katalog sfer, w których
matematyka nie przynosi żadnych rezultatów, czym wywołuje szkody.
Wybiórcza analiza danych ma opcjonalność: ten, kto opowiada daną
historię (i ją publikuje), ma tę przewagę, że może pokazać przykłady na
potwierdzenie swojej tezy i całkowicie pominąć resztę argumentów - a im
większa zmienność i dyspersja wyników, tym bardziej imponujący będzie
największy sukces (i tym mroczniejsza będzie największa porażka). Osoba
obdarzona opcjonalnością - prawem, żeby wybrać własną historię - mówi
tylko o tym, co służy jej celom. Podkreśla swój potencjał zysku i ukrywa
potencjał strat, przez co istotne stają się tylko najbardziej sensacyjne
elementy.
Prawdziwy świat opiera się na inteligencji antykruchości, ale żaden
uniwersytet tego nie przyzna - podobnie jak interwencjoniści nie potrafią
zaakceptować tego, że sytuacja może się poprawić bez ich interwencji.
Wróćmy do koncepcji, że uniwersytety generują bogactwo i wzrost poziomu
wiedzy użytecznej dla społeczeństwa. Mamy tu do czynienia ze złudzeniem
przyczynowości; czas je rozwiać.
Rozdział 14
Kiedy dwie rzeczy to nie „jedno i to samo”
Błąd mokrej tarcicy - Poszukiwania wektora odkrycia - Umieszczenie
Iraku w samym środku Pakistanu - Prometeusz nigdy nie oglądał się wstecz
Piszę te słowa w miejscu sprzyjającym refleksji nad wektorem wiedzy: w
Abu Zabi, mieście, które rozkwitło na pustyni, jak gdyby podlewano je ropą.
Mdli mnie na widok gmachów uniwersyteckich, budowanych z zysków
ze sprzedaży ropy naftowej przez władze przekonane, że złoża surowca
można zamienić w wiedzę, zatrudniając profesorów z prestiżowych uczelni i
umożliwiając miejscowej młodzieży studia (a raczej czekając, aż miejscowej
młodzieży zachce się pójść na studia, ponieważ na razie z darmowej edukacji
w Abu Zabi korzysta wielu studentów z Bułgarii, Serbii albo Macedonii). Ale
to nie wszystko: wystarczy jeden czek, żeby importować zza oceanu całą
szkołę, na przykład Sorbonę czy Uniwersytet Nowojorski (między innymi).
Po to, żeby za kilka lat miejscowa ludność mogła zbierać owoce
niesamowitego postępu technologicznego.
Taka inwestycja wydaje się rozsądna, jeśli mamy przekonanie, że wiedza
uniwersytecka generuje bogactwo gospodarcze. Jednakże źródłem tego
przekonania są raczej przesądy niż dowody empiryczne. Przypomnijcie sobie
historię Szwajcarii z Rozdziału 5 - to kraj o bardzo niskim poziomie
formalnej edukacji. Zastanawiam się, czy moje mdłości nie biorą się z
poczucia, że te pustynne plemiona są okradane ze swoich pieniędzy przez
establishment, który przejmuje ich zasoby, przekierowując je do zarządów
zachodnich uniwersytetów. Źródłem lokalnego bogactwa była ropa naftowa,
a nie jakiś profesjonalny know-how, dlatego jestem przekonany, że obecne
wydatki na edukację zupełnie nie mają sensu i w rzeczywistości
obserwujemy wielki transfer zasobów (lepiej byłoby wykorzystać miejscową
antykruchość, zmuszając obywateli do zarabiania pieniędzy w sposób
naturalny, uwzględniając okoliczności).
Gdzie są stresory?
Model Abu Zabi nie uwzględnia pewnego czynnika. Gdzie są stresory?
Analizując naturę interwencjonizmu przekonaliśmy się, że niektóre systemy
niszczeją pod nieobecność stresorów, a wzmacniają się pod wpływem stresu,
czego doskonałym przykładem jest ludzkie ciało. Żeby znaleźć ludzi
obdarzonych mądrością pozwalającą dostrzec tę zasadę rozwoju, musimy się
cofnąć do starożytności - człowiek współczesny jest mocno upośledzony pod
względem mądrości. Przypomnijcie sobie cytat z Seneki i Owidiusza, że
finezja jest dzieckiem potrzeby, a sukces - dzieckiem trudności. Wiele wersji
tej maksymy, datowanych na średniowiecze (na przykład necessitas magistra
Erazma z Rotterdamu), przeniknęło do naszego codziennego języka, jak
powiedzenie: „Potrzeba matką wynalazku”. Najlepszy, jak zwykle, był mistrz
aforyzmów Publiliusz Syrus, który powiedział, że „bieda rodzi
doświadczenia” (hominem experiri multa paupertas iubet). Ale ta sama teza i
koncepcja pojawiają się w różnych formach u wielu autorów antycznych,
między innymi u Eurypidesa, pseudo-Teokryta, Plauta, Apulejusza,
Zenobiusza, Juwenalisa, a dziś oczywiście nazywana jest rozwojem
pourazowym. Praktyczne zastosowania tej antycznej maksymy wydały mi się
przeciwieństwem strategii wdrażanej w Abu Zabi. Lewantyńska wioska
Amjun, w której przyszedłem na świat, w czasie wojny została splądrowana i
wysiedlona, a jej mieszkańcy tułali się po całym świecie. Dwadzieścia pięć
lat później, po odegraniu się na swoich oprawcach, zaczęła opływać w
dostatki: mój własny dom, wysadzony wówczas w powietrze, dziś jest
większy niż dawniej. Kiedy ojciec pokazywał mi wille mnożące się na wsi i
narzekał na nuworyszy, w pewnym momencie oznajmił spokojnie: „Gdybyś
tu został, też bumelowałbyś teraz na plaży. Ludzie z Amjun dobrze sobie
radzą tylko pod presją”. To antykruchość.
L’art pour l’art, uczyć się dla samej nauki
Przyjrzyjmy się teraz dowodom wskazującym kierunek wektora
przyczynowości, a więc zastanówmy się, czy to prawda, że wiedza
wykładana na uniwersytetach prowadzi do dobrobytu. Poważne badania
empiryczne (które zawdzięczamy przede wszystkim niejakiemu Lantowi
Pritchettowi, wówczas ekonomiście Banku Światowego) nie przynoszą
żadnych dowodów na to, że podniesienie ogólnego poziomu edukacji
podnosi poziom dochodów w kraju rozpatrywanym jako całość. Wiemy
jednak, że prawdziwa jest odwrotna zależność, czyli że bogactwo prowadzi
do wzrostu poziomu wykształcenia. To nie złudzenie optyczne. Nie musimy
powoływać się na dane Banku Światowego, to samo można wywnioskować,
nie wstając z fotela. Określmy zatem kierunek wektora:
Edukacja → Bogactwo i wzrost gospodarczy czy Bogactwo i wzrost
gospodarczy → Edukacja.
Dowody łatwo sprawdzić, mamy je tuż pod nosem. Wystarczy spojrzeć
na bogate kraje, które mają dość wysoki poziom wykształcenia, i zastanowić
się, która okoliczność wystąpiła jako pierwsza. Weźmy na warsztat
następujący sugestywny argument w stylu mniej znaczy więcej, wysunięty
przez niepokornego ekonomistę Ha-Joona Changa. W 1960 roku wskaźnik
alfabetyzacji na Tajwanie był znacznie niższy niż na Filipinach, które
notowały przy tym dwa razy wyższy dochód na mieszkańca; dziś dochody na
Tajwanie są dziesięć razy wyższe niż na Filipinach. Równocześnie Korea
miała znacznie gorszy wskaźnik alfabetyzacji niż Argentyna (gdzie notowano
wyniki należące do najlepszych na świecie), a dochód przypadający na
jednego Koreańczyka był pięć razy niższy; dziś jest trzy razy wyższy. Co
więcej, w tym samym okresie Afryka Subsaharyjska notowała coraz lepsze
wskaźniki alfabetyzacji, czemu towarzyszyło jednak obniżenie warunków
bytowych ludności lokalnej. Przykłady można mnożyć (analiza Pritchetta jest
dość dokładna), zastanawiam się jednak, dlaczego ludzie nie uświadamiają
sobie prostej prawdy, że padli ofiarą efektu zaślepienia losowością. Mylą
współwystępowanie z przyczynowością: z faktu, że bogate kraje są dobrze
wykształcone, natychmiast wnioskują, iż przyczyną ich bogactwa jest
wykształcenie, nawet tego nie sprawdzając. Kolejny epifenomen. (Ten błąd
rozumowania wynika po części z myślenia życzeniowego, ponieważ
edukacja jest uważana za coś „dobrego”; zastanawiam się, dlaczego ludzie
nie dokonują epifenomenalnych skojarzeń między zamożnością a czymś
„złym”, na przykład dekadencją, i nie dochodzą do wniosku, że bogactwo
generuje dekadencja albo jakaś inna dolegliwość bogaczy, na przykład
wysoka liczba samobójstw).
Nie twierdzę, że z punktu widzenia jednostki edukacja jest bezużyteczna:
w końcu pozwala zdobyć kwalifikacje przydatne w karierze zawodowej - ale
na poziomie kraju efekt ten zanika. Edukacja stabilizuje dochód rodzin w
kolejnych pokoleniach. Kupiec zbija fortunę, jego dzieci idą na Sorbonę,
zostają lekarzami i sędziami pokoju. Rodzina zachowuje majątek, ponieważ
dyplomy ukończenia szkół wyższych pozwalają jej członkom pozostać w
klasie średniej jeszcze długo po tym, jak zdobycze przodków zostaną
uszczuplone. Ale w przypadku krajów taki efekt nie występuje.
Alison Wolf obnaża błąd rozumowania, w którym z faktu, że bez
zaawansowanej wiedzy trudno sobie wyobrazić Microsoft albo British
Aerospace, wyciąga się wniosek, iż wyższy poziom edukacji oznacza
większe bogactwo. „Prosta jednokierunkowa zależność, tak fascynująca dla
naszych polityków i publicystów - według której dofinansowując edukację,
otrzymujemy wzrost gospodarczy - w rzeczywistości nie istnieje. Co więcej,
im bardziej rozdęty i skomplikowany jest sektor edukacji, tym mniej
oczywiste stają się jego związki z wydajnością pracowników”. I, podobnie
jak Pritchett, Wolf analizuje takie kraje jak Egipt, pokazując, że ogromny
skok edukacyjny nie przełożył się na Bogobojnie Czczony Wzrost PKB,
Który Decyduje o Pozycji Kraju w Rankingach Światowych. Nie chodzi o to,
żeby krytykować rządowe strategie edukacyjne, wdrażane w szlachetnych
celach, na przykład dla niewelowania nierówności społecznych, zapewnienia
biednym dostępu do dobrej literatury: dzieł Dickensa, Wiktora Hugo czy
Juliena Gracqa, albo obrony praw kobiet w ubogich krajach, co przy okazji
obniża lokalny współczynnik urodzeń. Ale przy realizacji takich programów
naprawdę nie ma sensu powoływać się na „wzrost gospodarczy” czy
„bogactwo”.
Kiedyś spotkałem na przyjęciu (przyjęcia sprzyjają opcjonalności) Alison
Wolf. Na moją prośbę zaczęła przedstawiać innym gościom dowody na
nieskuteczność finansowania formalnej edukacji. Gdy jednego ze słuchaczy
sfrustrował nasz sceptycyzm, Wolf powiedziała mu: „To jest prawdziwa
edukacja”, wskazując na pokój pełen gawędzących ludzi. Analogicznie, nie
twierdzę, że wiedza jest nieważna; w tej dyskusji sceptycyzm dotyczy
utowarowionej, z góry zdefiniowanej i przypudrowanej wiedzy, którą można
kupić na wolnym rynku i wykorzystać do autoreklamy. Chciałbym też
przypomnieć czytelnikom, że nauka i zorganizowana edukacja to nie to
samo.
Kolejna opowieść o przyjęciu. Jeden z gości na oficjalnej, eleganckiej
kolacji wygłosił krótką krytykę poziomu wykształcenia w Stanach
Zjednoczonych, popadając w panikę w rodzaju „dzieci dostają słabe stopnie z
matematyki”. Chociaż zgadzałem się z nim w innych kwestiach, poczułem
się wywołany do tablicy. Przerwałem mu, wtrącając, że amerykańską
wartością jest wypukłe ryzykowanie i że cieszę się, iż nie przypominamy
kultur nadopiekuńczych matek, jakie opisuję w niniejszej książce. Moja
wypowiedź wzbudziła powszechne oburzenie, ludzie nie wiedzieli, co o tym
myśleć, albo wyrażali stanowczy, choć bierny, sprzeciw wobec mojego
stanowiska, poza jedną osobą, która mnie poparła. Okazało się, że stoi na
czele nowojorskiego systemu edukacji.
Zwróćcie też uwagę, że nigdzie nie twierdzę, iż uniwersytety nie generują
żadnej wiedzy i nie przyczyniają się do wzrostu gospodarczego (wyjątkiem
jest oczywiście najbardziej tradycyjna ekonomia i inne przesądy, które nie
pozwalają nam iść naprzód); mówię tylko, że ich rola jest wyolbrzymiana, a
ich pracownicy zdają się wykorzystywać naiwność, z jaką ustalamy
niewłaściwe związki przyczynowe, opierając się głównie na przelotnych
wrażeniach.
Wytworne kolacje
Edukacja ma również inne zalety oprócz stabilizowania zarobków
rodziny. Dzięki niej jednostki stają się bardziej wytwornymi gośćmi na
kolacji. Nie należy tego ignorować. Pomysł, że ludzi powinno się kształcić,
żeby poprawić sytuację gospodarczą, jest stosunkowo nowy. Tymczasem już
50 lat temu rząd brytyjski opisał inny cel kształcenia niż wytyczany przez
współczesne władze: chodziło o krzewienie wartości, wychowywanie
dobrych obywateli oraz „kształcenie dla samego kształcenia”, a nie w imię
wzrostu gospodarczego (wtedy nie rządzili nami frajerzy). Na to samo
zwraca uwagę Alison Wolf.
Podobnie w starożytności nauka istniała dla samej nauki - dzięki niej
uczeń miał się stać dobrym człowiekiem, z którym warto porozmawiać; nie
chodziło o tak prymitywny cel, jak zwiększenie zapasu złota w pilnie
strzeżonej kasie państwowej. Powiem wprost: przedsiębiorcy, zwłaszcza ci z
branży technicznej, nie są najlepszym towarzystwem podczas kolacji - im
lepiej radzą sobie w interesach, tym gorzej się z nimi rozmawia (oczywiście,
istnieją wyjątki od tej reguły). Pamiętam heurystykę, którą stosowałem w
poprzednim zawodzie, rekrutując pracowników (nazywałem ją: oddziel tych,
którzy w muzeum patrzą na obraz Cézanne’a na ścianie, od tych, którzy
skupiają się na zawartości śmietnika): im ciekawiej się z kimś rozmawia, im
większe ma obycie, tym bardziej może popaść w pułapkę myślenia, że jest
rzeczywiście dobry w biznesie, w którym pracuje (co psychologowie
nazywają efektem aureoli, błędnym przekonaniem, że, przypuśćmy,
umiejętność jazdy na nartach przekłada się niechybnie na umiejętność
poprowadzenia warsztatu garncarstwa albo zarządzania działem banku albo
że sprawny szachista byłby dobrym strategiem w prawdziwym życiu).
Zrównując umiejętności praktyczne z umiejętnościami oratorskimi,
wyraźnie dopuszczamy się pewnej nieścisłości. Z moich doświadczeń
wynika, że świetni praktycy niekiedy wyrażają się zupełnie niezrozumiale -
nie muszą poświęcać energii na to, by przedstawiać swoje refleksje i
wewnętrzną spójność w formie eleganckich opowieści. Przedsiębiorcy mają
po prostu działać, a nie myśleć, dlatego zajmują się działaniem, a nie
mówieniem, i byłoby niesprawiedliwe, niewłaściwe, a wręcz obelżywe
mierzyć ich tą miarą. Podobnie ma się sprawa z rzemieślnikami: ważne jest,
co produkują, a nie co mówią. Mogą nawet mieć fałszywe przekonania,
które, w ramach skutków ubocznych (odwrotna jatrogenia), pozwalają im
wytwarzać lepsze towary - i co z tego? Tymczasem w przypadku biurokratów
nie istnieje obiektywna miara sukcesu, nie działają też siły rynkowe, dlatego
wybiera się ich na podstawie prymitywnego efektu aureoli, czyli wyglądu i
elegancji. Skutkiem ubocznym jest to, że lepiej się z nimi rozmawia. Jestem
pewny, że z pracownikiem Organizacji Narodów Zjednoczonych miałbym
ciekawsze tematy do rozmowy niż z jednym z kuzynów Grubego Tony’ego
albo informatykiem z obsesją na punkcie obwodów scalonych.
Przyjrzyjmy się dokładniej temu błędowi myślenia.
BŁĄD MOKREJ TARCICY
W jednej z rzadkich niekrętackich książek z dziedziny finansów - pod
opisowym tytułem What I Learned Losing a Million Dollars [Czego nauczyła
mnie utrata miliona dolarów - przyp. tłum.] - bohater dokonuje ważnego
odkrycia. Uświadamia sobie, że niejaki Joe Siegel, trader, który z ogromnym
powodzeniem handluje tak zwaną mokrą tarcicą, naprawdę sądzi, że chodzi o
tarcicę ociekającą wodą (a nie o świeżo ścięte drzewo, nazywane tak dlatego,
że nie zdążyło wyschnąć). A mimo to obraca tym towarem i odnosi sukcesy!
Tymczasem narrator, wyznawca doniosłych intelektualnych teorii zmian
kursów, bankrutuje.
Nie chodzi tylko o to, że jeden z najlepszych traderów zajmujących się
transakcjami obrotu drewnem nie rozumie tak podstawowej kwestii, jak
znaczenie przymiotnika „mokra” w tym kontekście. Chodzi o to, że wie o
tarcicy coś, co inni, którzy nie są ekspertami w tej dziedzinie, uznają za
nieistotne. Ludzie, których nazywamy ignorantami, mogą wcale nimi nie być.
W rzeczywistości prognozowanie przepływu zamówień na tarcicę i
standardowa narracja miały niewiele wspólnego z tym, co wydawałoby się
istotne komuś z zewnątrz. Ludzi, którzy działają w terenie, nie poddaje się
typowym testom; są wybierani w możliwie najmniej narracyjny sposób -
umiejętność argumentacji w praktyce nie robi większej różnicy. Ewolucja nie
opiera się na narracjach, to ludzie ich potrzebują. Ewolucja nie potrzebuje
nazwy koloru niebieskiego.
Zatem błędem mokrej tarcicy nazwijmy sytuację, w której człowiek myli
jedno źródło potrzebnej wiedzy - „mokrość” tarcicy - z innym, mniej
widocznym z zewnątrz, trudniejszym do zastosowania i wyrażenia słowami.
Mój wszechświat intelektualny legł w gruzach, jak gdyby wszystko, co
studiowałem, nie tylko było bezużyteczne, lecz także okazało się sprytnym
oszustwem. Kiedy zacząłem zajmować się zawodowo instrumentami
pochodnymi albo „zmiennością” (specjalizowałem się w nieliniowościach),
skupiałem się na kursach walut. Pracowałem w tym obszarze przez kilka lat.
Dzieliłem biuro z traderami rynku walutowego, którzy nie mieli do czynienia
z instrumentami technicznymi w takim stopniu jak ja; oni po prostu kupowali
i sprzedawali waluty. Wymiana walut to bardzo stara profesja o długich
tradycjach; przypomnijcie sobie przypowieść o Jezusie Chrystusie i
przekupniach. Jako świeżo upieczony absolwent wytwornego uniwersytetu z
kręgu Ligi Bluszczowej przeżyłem spory wstrząs. Można by przypuszczać,
że ludzie, którzy specjalizują się w wymianie walut, mają ogólne pojęcie o
ekonomii, geopolityce, matematyce, przyszłych kursach walut i różnicach
cen w poszczególnych krajach. Albo że zaczytują się w raportach
publikowanych w ilustrowanych magazynach przez rozmaite instytucje.
Oczami wyobraźni widziałem kosmopolitycznych jegomościów, którzy
wkładają fular do opery w sobotni wieczór, wprawiają sommelierów w
zakłopotanie swoją wiedzą, a środowe popołudnia spędzają na lekcjach
tanga. A przynajmniej mówią wyraźnie po angielsku. Nic z tych rzeczy.
Pierwszego dnia pracy odkryłem, jak wygląda rzeczywistość. Pracownicy
działu walutowego składali się głównie z mieszkańców New Jersey i
Brooklynu, o włoskich korzeniach. To byli ludzie ulicy, w każdym calu,
którzy zaczynali od wysyłania przelewów na zapleczach banków, a kiedy
rynek się rozszerzył, wręcz eksplodował wraz z rozwojem handlu i
upłynnieniem kursów walutowych, przekwalifikowali się na traderów i
zdominowali tę branżę. Przy okazji zbijając majątek.
Pierwszym ekspertem, z którym rozmawiałem, był niejaki Basil Coś-tam-
z-samogłoską-na-końcu, ubrany w ręcznie szyty garnitur Brioni. Powiedziano
mi, że to największy trader od franków szwajcarskich na świecie, legenda
swoich czasów - w latach 80. XX wieku przewidział wielkie załamanie
dolara i kontrolował ogromnej wartości pozycje. Ale z naszej krótkiej
rozmowy wywnioskowałem, że nie potrafiłby wskazać Szwajcarii na mapie -
naiwnie sądziłem, że jest Włochem szwajcarskiego pochodzenia, a on nie
miał nawet pojęcia, że w Szwajcarii mówi się po włosku. Nigdy tam nie był.
Kiedy zobaczyłem, że bynajmniej nie jest wyjątkiem, zacząłem panikować,
patrząc, jak lata kształcenia odchodzą w niebyt. Tego samego dnia przestałem
czytać raporty gospodarcze. W trakcie owej dezintelektualizacji przez pewien
czas czułem się paskudnie - właściwie do dziś nie doszedłem do siebie.
Jeśli w Nowym Jorku rządziły niebieskie kołnierzyki, to w Londynie
dominująca grupa rekrutowała się z klasy robotniczej. Tu gracze byli w stu
procentach cockneyowscy, co jeszcze bardziej oddalało ich od społeczeństwa
posługującego się pełnymi zdaniami. Ci mieszkańcy wschodniego Londynu,
ludzie ulicy z charakterystycznym akcentem, stworzyli własny system
liczbowy. Zamiast „pięć” mówią „Lady Godiva” albo „ching”, piętnaście to
„komodor”, dwadzieścia pięć to „kucyk” itd. Musiałem nauczyć się tego
żargonu, żeby móc się z nimi porozumieć, a przede wszystkim, żeby móc się
z nimi napić, kiedy przyjeżdżałem z wizytą. W tamtych czasach londyńscy
traderzy upijali się prawie codziennie w porze lunchu, zwłaszcza w piątek
przed otwarciem giełdy nowojorskiej. „Piwo zamienia cię we lwa”, wyjaśnił
mi jeden z nich, pośpiesznie dopijając drinka przed rozpoczęciem notowań w
Nowym Jorku.
Najzabawniej było słuchać dobywających się z głośników
transatlantyckich rozmów prowadzonych między brooklyńczykami i tymi
cockneyowskimi brokerami, zwłaszcza gdy ci pierwsi usiłowali naśladować
akcent interlokutorów, żeby się z nimi dogadać (niektórzy w ogóle nie
używali standardowej odmiany języka angielskiego).
I tak nauczyłem się, że cena i rzeczywistość w oczach ekonomistów nie
są jednym i tym samym. Jedna może być funkcją drugiej, ale owa funkcja jest
zbyt skomplikowana, żeby przedstawić ją matematycznie. Ich relacja
miejscami może zawierać opcjonalność, o czym w głębi duszy wiedzieli
wspomniani przeciwnicy pełnych zdań.
Jak Gruby Tony stał się bogaty (i gruby)
O tym, że Gruby Tony został Grubym Tonym, człowiekiem bogatym i
otyłym, zadecydowała wojna o Kuwejt (kolejność była standardowa,
najpierw się wzbogacił, a później przytył). Wszystko rozstrzygnęło się w
styczniu 1991 roku, w dniu, kiedy Stany Zjednoczone zaatakowały Bagdad,
żeby wyzwolić Kuwejt po inwazji armii irackiej.
Każdy, kto interesował się sprawami społeczno-ekonomicznymi, miał
własną teorię, kreślił różne scenariusze rozwoju wydarzeń i tak dalej. Każdy,
z wyjątkiem Grubego Tony’ego. On nie wiedział nawet, gdzie leży Irak, czy
to region Maroka czy jakiś emirat z pikantnym jedzeniem na wschód od
Pakistanu - nie znał lokalnej kuchni, więc to miejsce dla niego nie istniało.
Wiedział tylko, że istnieją frajerzy.
Wszyscy inteligentni „analitycy” i dziennikarze przewidywali wówczas,
że w razie wybuchu wojny ceny ropy wzrosną. Ale Gruby Tony nie mógł być
pewny tego związku przyczynowo-skutkowego. Dlatego postawił na
scenariusz odwrotny: wszyscy są przygotowani na wzrost cen ropy w razie
wojny, więc cena musiała już to uwzględniać. Wojna wywołałaby wzrost cen
ropy, ale zaplanowana wojna go nie wywoła - bo ceny dostosowują się do
oczekiwań. Musiało to już „być w cenie”, jak to ujął. I rzeczywiście, po
ogłoszeniu wojny ceny ropy spadły z około 39 dolarów za baryłkę do kwoty
niemal o połowę niższej, a Tony zamienił inwestycję wysokości 300 tysięcy
dolarów w 18 milionów zysku. „W życiu zdarza się tak niewiele okazji, że
nie można ich przegapić”, powiedział później Nerowi podczas jednego z ich
lunchów, przekonując przyjaciela spoza New Jersey, żeby postawił na krach
systemu finansowego. „Dobre zakłady same do ciebie przychodzą, w
wiadomościach o nich nie usłyszysz”.
Zwróćcie uwagę na najważniejsze zdanie Grubego Tony’ego: „Kuwejt i
ropa to nie jedno i to samo”. Stanie się ono podstawą naszego pojęcia
konflacji. Tony zauważył większy potencjał zysków niż strat, i to mu
wystarczyło.
Wielu straciło majątek na tym spadku cen ropy - mimo że prawidłowo
przewidzieli wybuch wojny. Po prostu myśleli, że to jedno i to samo. Ale za
dużo było w tym grzebaniny, za dużo babrania. Pamiętam, że w biurze
pewnego menedżera dużego funduszu na ścianie wisiała wtedy mapa Iraku;
gabinet wyglądał jak centrum dowodzenia. Członkowie jego zespołu
wiedzieli wszystko o Kuwejcie, Iraku, Waszyngtonie i ONZ. Tyle że ich
informacje nie miały wiele wspólnego z ropą - to nie było „jedno i to samo”.
Wszystkim tym analizom nie można było niczego zarzucić, ale niespecjalnie
wiązały się z rynkiem surowców. Oczywiście, spadek cen ropy dał się
owemu jegomościowi we znaki; z tego co słyszałem, zaczął potem studiować
prawo.
Oto kolejna nauczka po lekcji o nienarracyjnym światopoglądzie.
Ludziom, którzy stosują zbyt skomplikowane sztuczki i strategie, zaczynają
umykać najbardziej podstawowe rzeczy. Ci, którzy żyją w prawdziwym
świecie, nie mogą sobie na to pozwolić, bo inaczej rozbiją samolot. W
odróżnieniu od naukowców oni mają ocaleć, a nie komplikować
rzeczywistość. W ten sposób zobaczyłem zasadę „mniej znaczy więcej” w
praktyce: im więcej analiz, tym mniej oczywiste stają się elementarne i
fundamentalne zjawiska; tymczasem działanie odziera sytuacje z wszelkiej
złożoności, pozostawiając najprostszy możliwy model.
KONFLACJA
Oczywiście, wiele rzeczy w życiu nie stanowi jednego i tego samego.
Uogólnijmy teraz zjawisko konflacji. Lekcja o niebyciu jednym i tym samym
jest dość ogólna. Kiedy macie opcjonalność albo pewną antykruchość i
potraficie dostrzec okazję na zakład z wysokim potencjałem zysku i niskim
potencjałem strat, wasze działanie ma niewiele wspólnego z tym, jak
postrzega je Arystoteles.
Istnieje coś (tu: percepcja, pomysły, teorie) oraz funkcja czegoś (tu: cena
albo rzeczywistość, albo coś prawdziwego). Konflacja problemu oznacza, że
mylimy jedno z drugim, zapominając, że istnieje funkcja oraz że owa funkcja
ma inne własności. Im więcej asymetrii występuje między owym czymś a
funkcją czegoś, tym większa dzieli je różnica. Koniec końców mogą nie mieć
ze sobą nic wspólnego.
Spostrzeżenie to wydaje się trywialne, ale ma poważne konsekwencje.
Jak zwykle rozumie to nauka - nie „społeczna”, tylko mądra nauka.
Człowiekiem, który uniknął problemu konflacji, jest Jim Simons, wielki
matematyk, który zbił fortunę na ogromnej platformie pozwalającej zawierać
transakcje na różnych rynkach. Naśladuje ona strategie kupna i sprzedaży
wspomnianych wcześniej traderów z klasy robotniczej, a jej znaczenie w
ujęciu statystycznym jest większe niż jakiegokolwiek mieszkańca planety
Ziemia. Simons twierdzi, że nie zatrudnia ekonomistów ani finansistów,
tylko fizyków i matematyków, którzy zajmują się rozpoznawaniem wzorów
w ocenie wewnętrznej logiki procesów, bez teoretyzowania. Nigdy też nie
słucha ekonomistów ani nie czyta ich raportów.
Wieki ekonomista Ariel Rubinstein rozumie błąd mokrej tarcicy - a jego
interpretacja wymaga wybitnej inteligencji i prawdziwej szczerości.
Rubinstein należy do czołowych przedstawicieli teorii gier, która składa się z
eksperymentów myślowych; jest również światowej klasy autorytetem w
kwestii kawiarni, w których dobrze się myśli i pisze. Rubinstein jest jak
najdalszy od twierdzenia, że potrafi przełożyć swoją biegłość w kwestiach
teoretycznych na bezpośrednie praktyczne zastosowania. Ekonomia
przypomina jego zdaniem baśń - baśniopisarz ma pobudzać kreatywność,
pośrednio inspirując do działania, ale nie powinien sterować tymi działaniami
ani o nich decydować. Teoria powinna pozostać niezależna od praktyki i vice
versa - dlatego nie należy wyrywać ekonomistów akademickich z ich
kampusów i przekazywać im władzy decyzyjnej. Ekonomia nie jest nauką
ścisłą, a ekonomiści nie powinni doradzać politykom.
W swoich dziennikach intelektualnych Rubinstein wspomina, jak
usiłował namówić lewantyńskiego kupca z targowiska, żeby targował się z
nim metodami teorii gier zamiast tradycyjnych strategii. Ustalona nowym
sposobem cena nie zadowoliła żadnej ze stron. Wtedy kupiec powiedział mu:
„Od pokoleń targujemy się po swojemu, a ty przychodzisz do mnie i chcesz
to zmienić?”. Rubinstein zakończył opowieść zdaniem: „Pożegnałem się z
nim, zawstydzony”. Gdyby w tym zawodzie było jeszcze co najmniej dwóch
takich ludzi jak Rubinstein, na Ziemi działoby się znacznie lepiej.
Czasem, nawet jeśli teoria ekonomiczna ma sens, nie można odgórnie
zdecydować o jej wdrożeniu na podstawie jakiegoś modelu teoretycznego.
Musimy do tego dojść w sposób organiczny, metodą samodzielnych prób i
błędów. Na przykład koncepcja specjalizacji, która fascynowała
ekonomistów od czasów Davida Ricardo (a nawet przed nim), pogrąża kraje,
jeśli narzucają ją władze, ponieważ w efekcie gospodarka staje się podatna na
błędy; ale świetnie się sprawdza, jeśli społeczeństwo wprowadza ją
stopniowo, w drodze ewolucji, z zastosowaniem odpowiednich zabezpieczeń
i warstw redundancji. To kolejna sytuacja, w której ekonomiści mogą nas
zainspirować, ale nie powinni nam mówić, co mamy robić - więcej na ten
temat w dyskusji o teorii przewagi komparatywnej Ricardo w Aneksie.
Różnica między narracją a praktyką - trudno stworzyć narrację o tym, co
istotne - polega głównie na opcjonalności, pomijanej opcjonalności zjawisk.
„Właściwym rozwiązaniem” zazwyczaj okazuje się antykruchy rezultat. A ja
twierdzę, że nie idziemy do szkoły, żeby nauczyć się opcjonalności, tylko na
odwrót - żeby przestać ją zauważać.
PROMETEUSZ I EPIMETEUSZ
W mitologii greckiej istniało dwóch braci-tytanów, Prometeusz i
Epimeteusz. Prometeusz oznacza „myślący w przód”, a Epimeteusz -
„myślący wstecz”, przypomina więc człowieka, który ulega pokusie
retrospektywnego przeinaczania faktów i dopasowuje teorie do minionych
zdarzeń w ramach narracji ex post. Prometeusz dał ludziom ogień i jest
symbolem postępu cywilizacyjnego, podczas gdy Epimeteusz uosabia
zacofanie, banalność i brak inteligencji. To Epimeteusz przyjął od Pandory
ogromną puszkę, co miało dla ludzkości nieodwracalne konsekwencje.
Opcjonalność jest prometejska, narracje są epimetejskie - pierwsze
zjawisko wywołuje odwracalne i łagodne błędy, drugie symbolizuje ciężar i
nieodwracalność skutków otwarcia puszki Pandory.
Dzięki oportunizmowi i opcjonalności ludzie wypuszczają się w
przyszłość. W Księdze IV przekonaliśmy się już o potędze opcjonalności
jako alternatywnego sposobu działania, wybieranego z oportunistycznych
pobudek, który zapewnia ogromną przewagę dzięki asymetrii, przynosząc
duże zyski i niewielkie straty. To - jedyny - sposób na oswojenie niepewności
i podejmowanie racjonalnych działań w sytuacji, gdy nie rozumiemy
przyszłości. Tymczasem narracje dają przeciwny efekt - to niepewność
oswaja sobie człowieka i sporo go kosztuje. To naiwne widzieć w przyszłości
odbicie przeszłości.
Dlatego teraz przyjrzymy się różnicy między działaniem a myśleniem.
Intelektualistom trudno ją zrozumieć. Jak powiedział Yogi Berra: „W teorii
między teorią a praktyką nie ma różnicy, w praktyce - jest”. Poznaliśmy już
argumenty przemawiające za tym, że intelekt wiąże się z kruchością i
podsuwa nam metody, które stoją w sprzeczności z kombinowaniem. Opcję
traktowaliśmy jako wyraz antykruchości. Podzieliliśmy wiedzę na dwie
kategorie: wiedzę formalną i wiedzę w wersji Grubego Tony’ego, głęboko
zakorzenioną w antykruchości prób i błędów oraz podejmowania ryzyka z
niższym potencjałem strat, według strategii sztangi - zdezintelektualizowanej
(albo intelektualnej na własny sposób) formy ryzykowania. W tym
nieprzejrzystym świecie to jedyna droga.
W Tabeli 4 zestawiłem różne aspekty opozycji między narracją a
kombinowaniem, której poświęcam trzy kolejne rozdziały.
Nie oznacza to jednak, że kombinowanie oraz metoda prób i błędów są
pozbawione narracji: po prostu to, czy narracja jest prawdziwa, nie ma
większego znaczenia - narracja nie jest epistemologiczna, tylko
instrumentalna. Na przykład opowieści religijne mogą nie mieć żadnej
wartości narracyjnej, a mimo to skłaniają niektórych ludzi do wypukłego,
antykruchego działania, którego inaczej by nie podjęli, m.in. do ograniczania
ryzyka. Angielscy rodzice straszyli dzieci opowiastką, że jeśli będą
niegrzeczne albo nie zjedzą kolacji, porwie je Boney (Napoleon Bonaparte)
albo jakieś dzikie zwierzę. Religie często posługują się analogicznymi
metodami, żeby pomóc dorosłym wybrnąć z kłopotów albo ustrzec się
długów. Tyle że intelektualiści zwykle wierzą we własne ściemy i traktują
swoje pomysły zbyt dosłownie, a to jest bardzo niebezpieczne.
Zastanówcie się nad rolą heurystycznej (zwyczajowej) wiedzy
zakorzenionej w tradycjach. Narzędziami ewolucji są nie tylko jednostki, lecz
także te niepisane, niewytłumaczalne, tradycyjne zasady, przekazywane z
pokolenia na pokolenie. Karl Popper nazywał to epistemologią ewolucyjną.
Chciałbym jednak wprowadzić niewielką (a właściwie dość zasadniczą)
modyfikację do koncepcji Poppera: uważam, że owa ewolucja nie polega na
rywalizacji między ideami, tylko między ludźmi i systemami wyrastającymi z
tych idei. O przetrwaniu idei nie decyduje fakt, że jest lepsza od konkurencji,
tylko przetrwanie człowieka, który ją wyznaje! Analogicznie, wiedza, którą
przekazują wam babcie, powinna być znacznie lepsza (empirycznie, a więc
naukowo) od tego, czego dowiadujecie się na zajęciach w szkole biznesu (i,
oczywiście, znacznie tańsza). Martwi mnie, że coraz bardziej oddalamy się
od babcinej wiedzy.
Perspektywa ekspercka (polegająca na tym, że ekspert wie dużo, ale
mniej, niż mu się wydaje) często wywołuje kruchość, podczas gdy
zaakceptowanie własnej niewiedzy przynosi przeciwne rezultaty.
Perspektywa ekspercka lokuje was po niewłaściwej stronie asymetrii.
Przeanalizujmy to stwierdzenie w odniesieniu do ryzyka. Kiedy jesteście
krusi, potrzebujecie znacznie większej wiedzy, niż kiedy jesteście antykrusi. I
na odwrót, kiedy wydaje wam się, że wiecie więcej niż w rzeczywistości,
efektem jest kruchość (podatność na błędy). Wcześniej pokazaliśmy dowody
na to, że edukacja szkolna nie prowadzi do bogactwa, lecz z niego wynika
(jako epifenomen). Teraz przekonamy się, że to antykruche podejmowanie
ryzyka - a nie edukacja i formalne, zorganizowane badania - odpowiada w
dużej mierze za innowacje i rozwój, chociaż autorzy podręczników starają się
to ukryć. Nie oznacza to, że teorie i badania nie odgrywają żadnej roli w tym
procesie. Po prostu: z tych samych powodów, dla których dajemy się zwieść
losowości, przeceniamy rolę dobrze brzmiących teorii. Przyjrzymy się teraz
konfabulacjom historyków myśli ekonomicznej, medycyny, technologii i
innych dziedzin, którzy zazwyczaj umniejszają roli praktyków, popełniając
błąd mokrej tarcicy.
Rozdział 15
Historia spisana przez przegranych
Może ptaki posłuchają - Łączenie głupoty z mądrością, a nie na odwrót -
Gdzie szukać wektora odkrycia - Rehabilitacja metody prób i błędów
Wiele fałszywych przekonań sprawia, że historycy często dają się zwieść
epifenomenom i innym złudnym zależnościom przyczynowo-skutkowym.
Żeby zrozumieć historię technologii, trzeba sięgnąć do relacji niehistoryków
albo historyków o odpowiednim podejściu, którzy tworzyli swoje teorie na
podstawie obserwacji procesu powstawania technologii, a nie lektury
cudzych relacji o takich odkryciach. Wspominałem już, że Terence Kealey,
który obalił tak zwany model liniowy, był czynnym naukowcem.
Praktykujący laborant albo inżynier może być świadkiem powstania
innowacji farmakologicznych czy też silnika odrzutowego. Dzięki temu
uniknie pułapki epifenomenów, o ile przed rozpoczęciem praktyki nie
przeszedł prania mózgu.
Na własne oczy widziałem odkrycia, które niczego nie zawdzięczały
nauce akademickiej, gdyż płynęły z ewolucyjnego kombinatorstwa. Ich
genezę jednak ukrywano, przypisując autorstwo środowiskom akademickim.
Problem ów rzucił mi się w oczy na długo zanim poznałem rezultaty z
Tabeli 4 i usłyszałem o innych uczonych, którzy krytykują efekt uczenia
ptaków latania. Było to w 1998 roku. Siedziałem w restauracji w Chicago ze
świętej pamięci Fredem A., ekonomistą, a zarazem prawdziwym
dżentelmenem. Jako główny ekonomista jednej z lokalnych giełd musiał
doradzać traderom w kwestiach nowych, skomplikowanych produktów
finansowych. Poprosił mnie o opinię, ponieważ specjalizowałem się w tym
temacie i opublikowałem coś w rodzaju podręcznika o bardzo złożonych
„opcjach egzotycznych”. A. zdawał sobie sprawę, że popyt na te produkty
będzie ogromny, ale zastanawiał się, „jak traderzy poradzą sobie z tak
skomplikowanymi i egzotycznymi instrumentami, skoro nie rozumieją
twierdzenia Girsanova”. Twierdzenie Girsanova było tak zaawansowane
matematycznie, że znała je wówczas garstka ludzi. A rozmawialiśmy o
traderach, którym - o czym przekonaliśmy się w poprzednim rozdziale -
Girsanov najpewniej skojarzyłby się z marką wódki. Traderzy zwykle byli
kiepsko wykształceni, a szczytem ich intelektualnych możliwości było
bezbłędne zapisanie własnego adresu, tymczasem mój rozmówca, profesor
uniwersytecki, uległ epifenomenalnemu złudzeniu, że traderzy studiują
prawa matematyczne, żeby wycenić opcje. Ja sam, zanim choćby usłyszałem
o tych twierdzeniach, nauczyłem się grać skomplikowanymi instrumentami
metodą prób i błędów oraz dzięki pomocy bardziej doświadczonych
kolegów.
Wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Nie obawiamy się, że dziecko, które
nie zna praw aerodynamiki i nie potrafi rozwiązać równania ruchu, nie
nauczy się jeździć na rowerze. Dlaczego więc profesor nie rozciąga tej
zasady na inne dziedziny? Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że chicagowscy
traderzy reagują po prostu na popyt i podaż, rywalizując między sobą o
zyski, a twierdzenia Girsanova potrzebują tak samo jak handlarz pistacji na
targu w Damaszku potrzebuje równań równowagi do wyceny swojego
towaru?
Przez chwilę zastanawiałem się, czy to ja urwałem się z choinki czy też
doktorat i kariera naukowa owego dżentelmena skutkowały u niego tą
zdumiewającą ślepotą i utratą zdrowego rozsądku oraz czy wielu ludziom
pozbawionym zdrowego rozsądku udaje się wykrzesać z siebie dość energii i
zainteresowania, żeby zdobyć doktorat w fikcyjnym świecie ekonomii
równań. Czyżby funkcjonował w nim stronniczy mechanizm doboru?
Wyczułem pismo nosem i byłem tym bardzo podekscytowany.
Uświadomiłem sobie jednak, że pomóc mógłby mi tylko człowiek, który był
zarówno praktykiem, jak i badaczem, przy czym praktyka musiała
poprzedzać karierę badawczą. Znałem jedną taką osobę, Espena Hauga,
naukowca i byłego tradera, który na pewno zetknął się z tym samym
mechanizmem. Podobnie jak ja najpierw spędził trochę czasu na parkiecie
tradingowym, a potem zrobił doktorat. Natychmiast zaczęliśmy analizować
genezę wzoru wyceny opcji, który stosowaliśmy: jak ludzie radzili sobie
wcześniej? Czy to ów naukowy wzór pozwalał nam skutecznie działać czy
może sam powstał w wyniku jakiegoś antykruchego, ewolucyjnego procesu
odkrywania reguł rynku metodą prób i błędów, a później przywłaszczyły go
sobie kręgi akademickie? Nabrałem takich podejrzeń, kiedy pracowałem jako
pit trader w Chicago - weterani tego zawodu nie tykali się wzorów
matematycznych. Zamiast tego posługiwali się prostymi heurystykami,
twierdząc, że „prawdziwi mężczyźni nie tracą czasu na papiery” - przy czym,
mówiąc o „papierach”, mieli na myśli komputerowe wydruki z danymi
uzyskanymi dzięki zastosowaniu skomplikowanych wzorów. A mimo to
przetrwali. Ich obliczenia były bardziej precyzyjne i skuteczne od kalkulacji z
użyciem wzorów, więc nie mieliśmy wątpliwości, co pojawiło się jako
pierwsze. Na przykład ich ceny uwzględniały efekty Ekstremistanu i grube
ogony, pomijane w standardowych wzorach.
Niektóre zainteresowania Hauga odbiegały od moich: zajmowała go
tematyka finansów i kolekcjonował historyczne teksty praktyków z tej
dziedziny. Nazywał sam siebie kolekcjonerem, a nawet podpisywał się w ten
sposób, ponieważ zbierał książki i artykuły poświęcone teorii opcji napisane
przed I wojną światową. Dzięki tym źródłom udało nam się dokładnie
odtworzyć przebieg wydarzeń. Ku naszemu podekscytowaniu kolejne teksty
potwierdzały, że traderzy są znacznie bardziej precyzyjni w swoich
wyliczeniach niż matematyczne wzory. A ich metody poprzedzają powstanie
tych wzorów o przynajmniej sto lat. Oczywiście, nabycie owych umiejętności
zależało od takich czynników, jak: dobór naturalny, przeżywalność,
terminowanie u doświadczonych praktyków i własne doświadczenia
życiowe.
Traderzy obracają papierami wartościowymi →traderzy rozpracowują
techniki i produkty → ekonomiści z kręgów akademickich tworzą wzory i
twierdzą, że traderzy ich używają → nowi traderzy wierzą ekonomistom →
kryzys (z powodu kruchości wywołanej teorią)
Nasz artykuł czekał na publikację w uniwersyteckim magazynie
ekonomicznym prawie siedem lat - wcześniej obserwowaliśmy dziwne
zjawisko: stał się jednym z najczęściej pobieranych artykułów w historii
ekonomii, ale przez pierwszych kilka lat nikt go nie cytował. Nikt nie chciał
włożyć kija w mrowisko.
Praktycy nie piszą, tylko działają. Ptaki latają, a ci, którzy prowadzą dla
nich wykłady, spisują też ich historię. Widać zatem, że w rzeczywistości
historię piszą przegrani, którzy mają na to czas, bezpieczni na swoich
ciepłych, akademickich posadkach.
Co najzabawniejsze, przekonaliśmy się na własnej skórze, jak powstają
narracje myślowe, ponieważ mieliśmy szczęście przeżyć kolejny epizod
jawnego wywłaszczenia intelektualnego. Jako praktycy na rynku opcji
zostaliśmy zaproszeni do przedstawienia własnej wersji wydarzeń w
dostojnej Wiley Encyclopedia of Quantitative Finance, więc
modyfikowaliśmy nasz poprzedni artykuł, wzbogacając go o własne
doświadczenia. I wtedy przeżyliśmy wstrząs: złapaliśmy redaktora działu
historycznego, profesora Barnard College, na gorącym uczynku, gdy usiłował
zmienić nasz tekst. Ten historyk myśli ekonomicznej zamierzał przerobić
nasz artykuł, żeby osłabić albo wręcz odwrócić jego wydźwięk i zmienić
opisany przez nas wektor powstawania wiedzy. Na naszych oczach tworzyła
się historia nauki. Pewien jegomość w gabinecie w Barnard College dyktował
nam, co widzieliśmy, pracując jako traderzy - uważał, że jego logika
wygrywa z naszym praktycznym doświadczeniem.
Kiedy narzuciłem sobie pewną dyscyplinę logiczną i empiryczną w
analizie historii idei i uwolniłem się od uprzedzeń wpojonych mi przez
system edukacji, zauważyłem kilka podobnych inwersji. Na przykład w
książce napisanej pod koniec lat 90. XX wieku Mark Rubinstein, profesor
uniwersytetu Berkeley i Wielce Utytułowany Wyznawca Kruchości,
przypisał profesorom finansów autorstwo strategii i heurystyk, które praktycy
stosowali (często w bardziej zaawansowanej postaci) od lat 80., kiedy
zacząłem działać w tej branży.
To nieprawda, że stosujemy teorie w praktyce. W rzeczywistości
tworzymy teorie na podstawie praktyki. Tak brzmiała nasza wersja wydarzeń,
ale niełatwo było się z nią przebić, ponieważ stoi ona w sprzeczności z
powszechnym przekonaniem. Tymczasem to rozwiązanie jest źródłem teorii,
a nie na odwrót - ex cura theoria nascitur.
Dowody mamy pod nosem
Okazuje się, że historycy zamykają usta nie tylko ekonomistom, lecz
także inżynierom. Zaraz po wspomnianym obrzydliwym epizodzie miałem
wystąpienie w London School of Economics na seminarium z socjologii
wiedzy. Wygłosiłem tam napisany wspólnie z Haugiem referat o tym, jak
idea uczenia ptaków latania przekłada się na dziedzinę finansów. Oczywiście,
zostałem zakrzyczany (ale miałem już duże doświadczenie w występach
przed ekonomistami). A później, niespodzianka. Pod koniec sesji
organizatorzy poinformowali mnie, że dokładnie tydzień wcześniej Phil
Scranton, profesor z Rutgers University, przedstawił taką samą argumentację,
ale nie mówił o wzorach wyceny opcji, tylko o silniku odrzutowym. Scranton
pokazał, że silniki odrzutowe są konstruowane i stosowane w sposób
absolutnie eksperymentalny, metodą prób i błędów, bo nikt tak naprawdę nie
rozumie teorii. Konstruktorom wystarczyli pierwsi inżynierowie, którzy
wiedzieli, co zrobić, żeby silnik zadziałał. Teoria pojawiła się później, po to,
żeby intelektualnym księgowym wszystko się zgadzało. Ale nie dowiecie się
tego z podręczników historii technologii: mój syn, który studiuje inżynierię
kosmiczną, nie miał o tym pojęcia. Scranton był uprzejmy i skupił się na
sytuacjach, w których proces innowacji przebiega chaotycznie, „inaczej niż w
analitycznych i syntetycznych procesach innowacji, do których jesteśmy
przyzwyczajeni”, jak gdyby te ostatnie były normą, chociaż najwyraźniej nie
są.
Szukałem innych opowieści tego rodzaju i historyk technologii David
Edgerton opowiedział mi o czymś naprawdę wstrząsającym. Sądzimy, że
cybernetykę - która odpowiada za element „cyber” w cyberprzestrzeni -
wynalazł Norbert Wiener w 1948 roku. Tymczasem historyk inżynierii David
Mindell obalił ten mit; wykazał, że Wiener opisał jedynie koncepcje kontroli
informacji zwrotnych i cyfrowego przetwarzania danych od dawna
stosowane w dziedzinie inżynierii. Mimo to ludzie - nawet współcześni
inżynierowie - ulegają złudzeniu, że zawdzięczamy je matematycznym
teoriom Wienera. Wtedy przyszła mi do głowy następująca myśl. Wszyscy
uczymy się geometrii z podręczników opartych na ksjomatach, takich jak
Elementy Euklidesa, i zwykle mamy wrażenie, że to właśnie im
zawdzięczamy wspaniałe geometryczne kształty naszych budynków, od
domów mieszkalnych aż po katedry; trudno sobie wyobrazić, że mogłoby być
inaczej. Natychmiast postawiłem hipotezę, że starożytni zainteresowali się
geometrią Euklidesa i innych matematyków dlatego, że sami wykorzystywali
te metody, na które wpadli dzięki kombinowaniu i wiedzy płynącej z
doświadczenia - inaczej nic by ich nie obeszły prace teoretyków. Przypomina
to historię koła: pamiętajcie, że silnik parowy odkryli i skonstruowali Grecy
jakieś 2 tysiące lat przed rewolucją przemysłową. Odkrycia, które znajdują
praktyczne zastosowanie, zwykle wywodzą się z praktyki, a nie z teorii.
Przyjrzyjmy się obiektom architektonicznym, które nas otaczają, od
piramid aż po piękne europejskie katedry. Wydają się bardzo zaawansowane
geometrycznie. Przyjmując perspektywę frajerską, mielibyśmy wierzyć, że te
wspaniałe budowle powstały dzięki matematyce, z kilkoma wyjątkami,
takimi jak piramidy, które istnieją dłużej niż matematyka formalna Euklidesa
i innych greckich teoretyków. A teraz garść faktów: architekci (a właściwie
Mistrzowie, bo tak ich wówczas nazywano), polegali na heurystykach,
metodach empirycznych i swoich narzędziach, bo prawie żaden z nich nie
znał się na matematyce. Według Guya Beaujouana, historyka
średniowiecznej nauki, do XIII wieku nie więcej niż pięć osób w całej
Europie potrafiło dzielić. Matematyka śmatematyka. Ale budowniczowie
potrafili ocenić wytrzymałość materiałów bez równań, którymi posługujemy
się obecnie - a większość ich konstrukcji przetrwała. Trzynastowieczny
francuski architekt Villard de Honnecourt udokumentował proces budowy
katedr w serii rysunków i opisów w języku pikardyjskim (dialekcie Pikardii,
regionu Francji). To eksperymentalne heurystyki, nieaksjomatyczne sztuczki
i zasady, które później Philibert de l’Orme zgromadził w swoich traktatach
architektonicznych. Na przykład trójkąt przedstawiano jako koński łeb.
Eksperymenty skłaniają ludzi do znacznie większej ostrożności niż teorie.
Ponadto jesteśmy w zasadzie pewni, że Rzymianie, czyli geniusze inżynierii,
budowali akwedukty bez znajomości matematyki (cyfry rzymskie nie
ułatwiały analizy ilościowej). Inaczej, jak sądzę, już by nie istniały, ponieważ
stosowanie matematyki daje pewien oczywisty efekt uboczny, a mianowicie
napawa ludzi przesadnym optymizmem. W efekcie wybierają drogę na
skróty, co skutkuje kruchością. Nowe budowle niszczeją znacznie szybciej
niż stare. Spójrzmy na podręcznik Witruwiusza De architectura, biblię
architektów, która powstała mniej więcej 300 lat po Elementach Euklidesa.
Niewiele w niej geometrii formalnej i, oczywiście, nie wspomina też o
Euklidesie - składa się głównie z heurystyk, wiedzy, jaką mistrz przekazuje
terminującym u siebie uczniom.
(Znamienne, że podstawowe twierdzenie matematyczne, o którym
wspomina Witruwiusz, to twierdzenie Pitagorasa - architekt był zdumiony, że
kąt prosty można stworzyć „bez zmyślności rzemieślnika”). Najwyraźniej do
czasu renesansu matematyka ograniczała się do łamigłówek intelektualnych.
Nie twierdzę, że teorie i nauka akademicka nie dały początku żadnym
praktycznym technologiom, których ostateczne (a nie peryferyjne)
zastosowanie wywodzi się bezpośrednio z systemu wiedzy naukowej - którą
badacz Joel Mokyr nazywa podstawą poznawczą albo wiedzą
propozycjonalną, skarbnicą „wiedzy” formalnej, która absorbuje odkrycia
teoretyczne i empiryczne, stając się czymś na kształt regulaminu służącego
generowaniu dalszej wiedzy i (jego zdaniem) kolejnych zastosowań. Innymi
słowy, stanowi zbiór teorii, z których można bezpośrednio wywieść inne
teorie. Ale nie bądźmy frajerami: idąc za tokiem rozumowania pana Mokyra,
zaczęlibyśmy studiować geografię gospodarczą, żeby przewidzieć zmiany
kursów walut (chętnie przedstawiłbym mu eksperta od mokrej tarcicy).
Wierzę w istnienie podstawy poznawczej, ale zastanawiam się, jaką rolę
faktycznie odegrała w historii technologii. Nie ma dowodów na to, że
wywarła na nią silny wpływ, i czekam, aż ktoś mi je pokaże. Mokyr i
zwolennicy tego ujęcia przedstawiają wyłącznie dowody epifenomenalne - i
najwyraźniej nie rozumieją konsekwencji asymetrii skutków. Gdzie w tym
wszystkim miejsce na opcjonalność?
Istnieje pewien zasób know-how, wiedzy praktycznej przekazywanej
przez mistrza uczniom, i to wyłącznie w takiej relacji - a także stopnie
wtajemniczenia, niezbędne w procesie selekcji i jako symbol prestiżu danego
zawodu, oraz przydatne tu i ówdzie, choć nie jest to regułą. A przeceniamy
rolę tego rodzaju wiedzy formalnej właśnie dlatego, że jest ona łatwo
zauważalna.
Czy to przypomina gotowanie?
Gotowanie to idealny przykład procesu, który opiera się na opcjonalności.
Dodajesz jakiś składnik i masz różne opcje: możesz zachować przepis, jeśli
danie będzie odpowiadać kubkom smakowym Grubego Tony’ego, albo
zapomnieć o nim. Możliwe są również zdecentralizowane, wspólne
eksperymenty, pozwalające opracować pewien zbiór przepisów. Takie
przepisy nie odwołują się do chemii kubków smakowych i nie ma tu mowy o
żadnej „podstawie poznawczej”, która generowałaby teorie z istniejących
teorii. Dotychczas nikt nie dał się zwieść temu procesowi. Jak zauważył
kiedyś Dan Ariely, nie potrafimy zrekonstruować smaku jedzenia, czytając
skład na opakowaniu. Działa tu heurystyka odziedziczona po naszych
przodkach: przepisy ewoluowały dzięki zbiorowym kombinacjom wielu
pokoleń naszych antenatów. Stały się częścią naszej kultury. Nauka w
szkołach kucharskich polega na terminowaniu u mistrza.
Z drugiej strony, mamy czystą fizykę, w której teorie wykorzystuje się do
generowania innych, empirycznie uzasadnionych teorii. Na tym obszarze
„podstawa poznawcza” może odgrywać pewną rolę. Bozon Higgsa to
współczesny przykład cząsteczki, której istnienie wywiedziono z założeń
teoretycznych. Podobnym przypadkiem była teoria względności Einsteina.
(Przed bozonem Higgsa spektakularnym przykładem odkrycia na podstawie
niewielkiej liczby istniejących danych zewnętrznych było dokonanie
francuskiego astronoma Le Verriera, który przewidział istnienie planety
Neptun. Dokonał tego na podstawie jednego obliczenia i zachowania
otaczających ją planet. Kiedy badacze faktycznie dostrzegli Neptuna na
niebie, Le Verrier był tak pewny swego, że nie chciał go nawet zobaczyć. To
wyjątki, zwykle zdarzające się na gruncie fizyki i innych dziedzin, które
nazywam liniowymi, gdzie błędy należą do Przeciętnostanu, a nie
Ekstremistanu).
Wykorzystajmy przykład gotowania jako punkt odniesienia: czy inne
rodzaje aktywności je przypominają? Analiza technologii pokazuje, że
większości z nich znacznie bliżej do gotowania niż do fizyki, szczególnie
jeśli dotyczą złożonych dziedzin.
Nawet współczesna medycyna realizuje model terminowania, w którym
wiedza teoretyczna ma drugorzędne znaczenie, ale udaje stuprocentową
naukę ścisłą. A jeśli odchodzi od modelu terminowania, zastępuje go metodą
„dowodową”, która opiera się w mniejszym stopniu na teoriach
biologicznych, a w większym na katalogowaniu regularności empirycznych,
a więc fenomenologii, którą wyjaśniłem w Rozdziale 5. Jak to się dzieje, że
nauka pojawia się i znika, a technologie pozostają niezmienne?
Podstawowa wiedza może się przełożyć na praktykę w pewien sposób,
choć inny od zakładanego. Przykładem całego łańcucha niezamierzonych
zastosowań nauki jest historia technologii komputerowych, poczynając od
Pierwszego Ogniwa, czyli komputera. Kombinatoryka - dział matematyki,
który w tym przypadku stanowił wiedzę podstawową, wywiedziony z wiedzy
propozycjonalnej - doprowadziła do powstania komputerów; tak
przynajmniej głosi historia. (Oczywiście, nawiązując do procesu wybiórczej
analizy danych, musimy uwzględnić również zasób wiedzy teoretycznej,
który nie przyniósł żadnych praktycznych rezultatów). Na początku jednak
ludzie nie mieli pojęcia, po co im te ogromne nieporęczne i drogie pudła
pełne obwodów. Służyły głównie do zarządzania bazami danych i
przetwarzania dużej liczby informacji. Można powiedzieć, że musieliśmy
wymyślić zastosowanie dla ekscytującej technologii. Pokolenie powojennego
wyżu pamięta jeszcze tajemnicze dziurkowane karty. Później ktoś stworzył
konsolę pozwalającą wprowadzać dane za pomocą klawiatury i monitora.
Oczywiście, następnym krokiem było przetwarzanie tekstu i właśnie ta
funkcja rozpoczęła karierę komputera, szczególnie mikrokomputera, na
początku lat 80. XX wieku. Nadal był jednak tylko wygodnym narzędziem,
niczym więcej - do czasu kolejnej niezamierzonej konsekwencji badań
naukowych. Pora na Drugie Ogniwo, czyli Internet, który powstał jako
odporny mechanizm komunikacji wojskowej. Opracowała go jednostka
badawcza Departamentu Obrony o nazwie DARPA w czasach, kiedy Ronald
Reagan miał obsesję na punkcie Sowietów. Z założenia dzięki Internetowi
Stany Zjednoczone miały przetrwać szeroko zakrojony atak militarny.
Świetny pomysł, ale komputer osobisty plus Internet daje w efekcie sieci
społecznościowe, rozbite małżeństwa, wzrost liczby maniaków
komputerowych i możliwość znalezienia żony dla nietowarzyskiego
postkomunisty. A to wszystko dzięki pieniądzom amerykańskich podatników
(a dokładniej, dzięki deficytowi budżetowemu) z czasów antyradzieckiej
krucjaty Reagana.
Zatem na razie przyglądamy się wektorowi skierowanemu naprzód.
Nauka okazała się w pewnym sensie przydatna w tej dziedzinie, ponieważ
informatyka niemal na każdym kroku odwołuje się do osiągnięć naukowych.
Niemniej nauka akademicka nie przyczyniła się w żadnej mierze do ustalenia
jego kierunku; była raczej zakładnikiem przypadkowych odkryć w
nieprzejrzystym środowisku, w którym działali głównie byli studenci albo
przerośnięci licealiści. Cały proces pozostał niezależny i nieprzewidywalny.
Nie należy go jednak uznawać za proces irracjonalny - to poważny błąd,
ponieważ z irracjonalnością mamy do czynienia wtedy, kiedy nie
dostrzegamy darmowej opcji podanej nam na tacy.
Dość przekonującym przekładem mogą być Chiny, widziane oczami
genialnego badacza Josepha Needhama, który obalił wiele zachodnich
przesądów i zrozumiał potęgę chińskiej nauki. Kiedy w Chinach
wprowadzono odgórny mandarynat (czyli gdy państwem zaczęła rządzić
radziecko-harwardzka scentralizowana kasta skrybów, jak wcześniej
Egiptem), miejscowi gracze z jakiegoś powodu stracili ochotę na bricolage i
zamiłowanie do prób i błędów. Biograf Needhama Simon Winchester,
opisując ten problem, powoływał się na słowa sinologa Marka Elvina, który
twierdził, że Chińczycy nie mieli, a raczej już nie mieli, tego, co nazwał
europejską manią kombinowania i dążenia do poprawy sytuacji.
Dysponowali wszelkimi środkami do stworzenia maszyny przędzalniczej, ale
„nikt nawet nie spróbował” - kolejny przykład na to, jak wiedza ogranicza
opcjonalność. Prawdopodobnie potrzebowali kogoś w rodzaju Steve’a Jobsa -
człowieka bez wykształcenia wyższego, za to z agresywnym temperamentem
- kto doprowadziłby sprawy do końca. Jak przekonamy się w kolejnym
podrozdziale, to właśnie pozbawieni skrupułów ludzie czynu, tacy jak Jobs,
wywołali rewolucję przemysłową.
Teraz przeanalizujmy dwa przypadki: rewolucję przemysłową i
medycynę. Zacznijmy od obalenia popularnych mitów o rewolucji
przemysłowej, w których przecenia się rolę, jaką odegrała w niej nauka.
Rewolucja przemysłowa
Tworzenie wiedzy, nawet teoretycznej, wymaga czasu, odrobiny nudy
oraz swobody, jaką zapewnia inny zawód, pozwalający uniknąć presji
nieustannego produkowania powierzchownej wiedzy w dziennikarskim
tempie, plagi współczesnych środowisk akademickich, w których obowiązuje
zasada publikuj albo giń. Wiedza tego rodzaju przypomina podróbki
zegarków, które kupuje się w nowojorskiej dzielnicy Chinatown: wiadomo,
że to podróbki, choć wyglądają jak markowy produkt. W XIX i na początku
XX wieku faktyczna wiedza techniczna i innowacje wywodziły się
przeważnie z dwóch źródeł: tworzyli je hobbyści oraz proboszczowie
kościoła anglikańskiego, a obie grupy zasadniczo korzystały z efektu sztangi.
Zaskakująco wielu odkryć dokonali angielscy proboszczowie, ludzie
pozbawieni większych zmartwień, erudyci z dużym, albo przynajmniej
wygodnym, domem z gosposią dysponujący stałym dostępem do herbaty i
nadmiarem wolnego czasu. Oraz opcjonalnością. Czyli oświeceni amatorzy.
Najsłynniejszymi przedstawicielami tej grupy byli wielebny Thomas Bayes
(ten od twierdzenia Bayesa) i wielebny Thomas Malthus (ten od
maltuzjanizmu). Ale takich postaci było więcej, a skatalogował je Bill Bryson
w książce W domu. Na jego liście osób, które w udokumentowany sposób
zasłużyły się dla potomności, znalazło się dziesięć razy więcej pastorów i
duchownych niż naukowców, fizyków, ekonomistów, a nawet wynalazców.
Oprócz dwóch wymienionych już gigantów Bryson umieścił w swoim
katalogu takie postaci, jak: wielebny Edmund Cartwright, który wynalazł
krosno mechaniczne, przyczyniając się do wybuchu rewolucji przemysłowej;
wielebny Jack Russell, który wyhodował rasę teriera o tej samej nazwie;
wielebny William Buckland, pierwszy specjalista w dziedzinie dinozaurów;
wielebny William Greenwell, twórca współczesnej archeologii; wielebny
Octavius PickardCambridge, znawca pająków; wielebny George Garrett,
wynalazca łodzi podwodnej; wielebny Gilbert White, najwyżej ceniony
naturalista swoich czasów; wielebny M.J. Berkeley, znawca grzybów;
wielebny John Michell, który przyczynił się do odkrycia Uranu; a było ich
znacznie więcej. Zwróćcie uwagę, że - podobnie jak w przykrym epizodzie,
który spotkał mnie i Hauga - zorganizowana nauka zwykle pomija tych,
którzy nie upomnieli się o swoje, dlatego lista osiągnięć amatorów i ludzi
czynu jest niemal na pewno krótsza, niż być powinna, jako że uczeni
akademiccy mogli sobie przywłaszczyć innowacje swoich poprzedników.
Pozwólcie, że oddam się teraz poetyckiej refleksji. Niezależne osiągnięcia
naukowe mają pewien wymiar estetyczny. Przez długi czas w moim
gabinecie wisiał poniższy cytat z Jacques’a Le Goffa, wielkiego francuskiego
mediewisty, który uważa, że renesans zapoczątkowali niezależni humaniści, a
nie zawodowi uczeni. Le Goffa uderzył kontrast między wizerunkami
średniowiecznych wykładowców uniwersyteckich i humanistów na
ówczesnych obrazach, rysunkach i szkicach: Jeden jest profesorem,
otoczonym ze wszystkich stron tłumem studentów. Drugi to samotny uczony
w zaciszu własnego mieszkania; siedzi w przestronnym i wygodnym
gabinecie, który zapewnia swobodę myślenia. Tu króluje szkolny rwetes,
kurz auli wykładowej, obojętność na piękno w przestrzeni wspólnej. Tam
panuje porządek i piękno.
Luxe, calme et volupté.
Skoro mowa o hobbystach, zasadniczo dowody wskazują na to, że (obok
głodnych przygód awanturników i inwestorów prywatnych) to oni stanowili
zrąb rewolucji przemysłowej. Kealey, który, jak już wspomniałem, nie był
historykiem ani (na szczęście) ekonomistą, w książce The Economic Laws of
Scientific Research zakwestionował konwencjonalny „model liniowy” (czyli
przekonanie, że wiedza akademicka daje początek technologii); jego zdaniem
to uniwersytety prosperują dzięki bogactwu państwa, a nie na odwrót. Co
więcej, Kealey stwierdził, że, podobnie jak naiwne interwencje, taki model
skutkuje jatrogenią, która przekłada się negatywnie na kondycję kraju.
Wykazał, że w państwach, w których rząd finansuje badania z pieniędzy
podatników, prywatne inwestycje maleją i gasną. Wszechwładne japońskie
Ministerstwo Technologii i Inwestycji ma koszmarne wyniki inwestycyjne.
Nie odwołuję się do argumentów Kealeya po to, żeby wyrazić polityczny
sprzeciw wobec metod finansowania nauki - staram się tylko obalić mit o
kierunku przyczynowości w przypadku ważnych odkryć.
Dla przypomnienia, rewolucję przemysłową wywołali „technologowie
tworzący technologię” albo to, co Kealey nazywa nauką hobbystyczną.
Wróćmy do przykładu silnika parowego, który jest najlepszym symbolem
rewolucji przemysłowej. Jak już wiemy, projekt takiego silnika narysował
Heron z Aleksandrii. A potem przez jakieś 2 tysiące lat nikt nie zaprzątał
sobie głowy jego teorią. Zatem to praktyka i ponowne odkrycie wzbudziły
zainteresowanie projektem Herona, a nie na odwrót.
Kealey przedstawia przekonujące - bardzo przekonujące - argumenty, że
silnik parowy powstał na bazie istniejącej wcześniej technologii, a stworzyli
go niewykształceni, często wykluczeni społecznie ludzie, którzy dzięki
zdrowemu rozsądkowi i własnej intuicji radzili sobie z napotykanymi
problemami technicznymi, a rozwiązania przynosiły im korzyść
ekonomiczną.
Teraz przyjrzyjmy się technologiom w przemyśle włókienniczym.
Zdaniem Kealeya również w tym przypadku najbardziej przełomowe
technologie nie zawdzięczały nic nauce. Opisuje to w następujący sposób:
„W 1733 roku John Kay wynalazł mechaniczne czółenko, które
zrewolucjonizowało włókiennictwo, a w 1770 roku James Hargreaves
wynalazł przędzarkę wrzecionową, która, jak sama nazwa wskazuje,
zmechanizowała przędzalnictwo. Te podstawowe wynalazki w przemyśle
włókienniczym, a także wynalazki Wyatta i Paula (przędzarka, 1758), i
Arkwrighta (krosno tkackie z napędem wodnym, 1769), zapowiadały
rewolucję przemysłową, ale niczego nie zawdzięczały nauce; były owocem
metod empirycznych, prób i błędów, eksperymentów wprawnych
rzemieślników, którzy starali się podnieść wydajność, a przez to zyski, w
swoich fabrykach”.
David Edgerton kwestionował wpływ nauki akademickiej na dobrobyt
ekonomiczny oraz tezę, że dawniej ludzie wierzyli w model liniowy (w
którym nauka akademicka stanowi źródło technologii). Ludzie żyjący w XIX
i XX wieku nie byli frajerami; dziś sądzimy, że wierzyli w model liniowy,
ale rzeczywistość wyglądała inaczej. W zasadzie aż do XX wieku środowiska
akademickie składały się głównie z nauczycieli, a nie badaczy.
Zapamiętajcie: jeśli chcecie ocenić wiarygodność naukowca, zamiast
czytać jego dzieła, lepiej posłuchajcie jego krytyków - oni obnażą słabości
jego sposobu myślenia. Szukałem zatem krytyków Kealeya, ludzi, którzy nie
zgadzają się z jego teorią, żeby zobaczyć, czy zwracają uwagę na jakieś
istotne kwestie - i sprawdzić, jakie mają argumenty. Oprócz opinii Joela
Mokyra, który, jak już pisałem, wciąż nie odkrył opcjonalności, oraz ataku
ekonomisty z rodzaju tych, którzy się nie liczą, zważywszy na dewaluację
tego zawodu, główny zarzut przeciw Kealeyowi, który przedstawił we
wpływowym magazynie Nature jakiś naukowy biurokrata, polegał na tym, że
korzysta z danych agencji sponsorowanych przez rządy, takich jak OECD,
jednocześnie opowiadając się przeciw finansowaniu badań z podatków. Na
razie nie ma istotnych dowodów na to, że Kealey się myli. Ale przerzućmy
ciężar dowodu na drugą stronę: nie istnieją żadne dowody, że teza odwrotna
ma cokolwiek wspólnego z prawdą. Wynika głównie z religijnej niemal
wiary w bezwarunkową potęgę zorganizowanej nauki, która zastąpiła
bezwarunkową wiarę w zorganizowaną religię.
Rządy powinny finansować nieteleologiczne kombinowanie, a nie
badania
Zauważcie, że nigdzie nie twierdzę, iż logiczną konsekwencją
postawionej wyżej tezy jest całkowite zakręcenie rządowego kurka z
pieniędzmi. Takie rozumowanie uderzyłoby raczej w teleologię niż w same
badania. Trzeba znaleźć taki sposób finansowania, który zadziała. Co
ciekawe, zyski rządów z badań są często ogromne, ale całkowicie
niezamierzone - przypomnijcie sobie Internet. I zwróćcie uwagę, ile
innowacji i - jak zobaczymy wkrótce - terapii medycznych powstaje dzięki
nakładom na wojsko. Problem polega na tym, że urzędnicy (zwłaszcza
japońscy) podchodzą do tych kwestii zbyt teleologicznie, podobnie jak duże
korporacje. Większość dużych firm, takich jak Big Pharma, jest dla siebie
samych największym wrogiem.
Weźmy na przykład badania realizowane w ramach akcji blue sky, w
których granty badawcze i finansowanie otrzymują ludzie, nie projekty, a
niewielkie kwoty trafiają do wielu badaczy. Socjolog nauki Steve Shapin,
który obserwował menedżerów funduszy typu venture capital w Kalifornii,
pisze, że inwestorzy zwykle wspierają przedsiębiorcę, a nie pomysł. Decyzje
podejmowane są na podstawie osobistych wrażeń oraz tego, „kogo znasz” i
„kto co powiedział”, ponieważ - jak mawiają w funduszach - stawiasz na
dżokeja, nie na konia. Dlaczego? Bo innowacje dryfują i trzeba mieć
osobowość włóczęgi, żeby wykorzystać nadarzające się szansę, zamiast tkwić
w biurokratycznym bagnie. Jak pokazał Shapin, menedżerowie funduszy
podejmują najważniejsze decyzje w zasadzie bez biznesplanów. Więc jeśli
przeprowadzono jakąś „analizę”, to musiała mieć charakter uzupełniający,
jedynie potwierdzała podjętą już decyzję. Sam spędziłem trochę czasu z
menedżerami funduszy w Kalifornii, zastanawiając się nad własną
inwestycją, ale, jak można się było spodziewać, ugrzązłem w bagnie. Wynika
stąd, że pieniądze powinny trafić do kombinatorów, agresywnych
kombinatorów, o których wiecie, że wykorzystają swoje opcje. Sięgnijmy po
argumenty statystyczne i wprowadźmy odrobinę techniki w tym akapicie.
Zyski z badań należą do Ekstremistanu: ich rozkład statystyczny
odzwierciedla zależność potęgową, ponieważ mają duży i niemal
nieograniczony potencjał zysków i ograniczony - ze względu na opcjonalność
- potencjał strat. W rezultacie zysk z badań powinien być liniowy względem
liczby prób, a nie wsparcia finansowego, które się na nie przeznacza. Jak
pokazał rysunek 7, zysk dla zwycięzcy będzie ogromny i nieograniczony,
dlatego odpowiednie podejście wymaga czegoś w rodzaju finansowania w
ciemno. Zatem właściwą strategią byłaby strategia jeden dzielone przez n
albo 1/N, która dzieli próby na jak największą liczbę podejść: jeśli masz n
opcji, zainwestuj w nie wszystkie taką samą kwotę. Niewielkie kwoty
przypadające na każdą próbę i mnóstwo prób, zakrojonych szerzej, niż
wydaje wam się to potrzebne. Dlaczego? Ponieważ w Ekstremistanie lepiej
wejść w coś choćby małą kwotą, niż przegapić okazję. Jak powiedział mi
jeden z menedżerów funduszy, „zysk może być tak ogromny, że nie możesz
sobie pozwolić na to, żeby nie obstawiać wszystkiego”.
PRZYPADEK MEDYCYNY
W odróżnieniu od technologii medycyna ma długą historię oswajania
fortuny i dziś uwzględnia już losowość w swojej praktyce. Ale wciąż nie do
końca.
Dane medyczne pozwalają ocenić skuteczność badań teleologicznych w
porównaniu z odkryciami generowanymi losowo. Rząd Stanów
Zjednoczonych zapewnił nam idealną bazę danych: raport z działalności
National Cancer Institute, instytucji, która powstała na fali „wojny z rakiem”,
programu Nixona z początku lat 70. XX wieku. Morton Meyers,
praktykujący lekarz i badacz, pisze w swojej cudownej książce Happy
Accidents: Serendipity in Modern Medical Breakthroughs: „Przez ponad
dwadzieścia lat testowania ponad 144 tysięcy ekstraktów roślinnych,
pobranych z około 15 tysięcy gatunków roślin, ani jeden roślinny lek
przeciwnowotworowy nie otrzymał atestu. To prawdziwa porażka.
Tymczasem pod koniec lat pięćdziesiątych odkryto ważną grupę leków
przeciwnowotworowych pochodzenia roślinnego, alkaloidy barwinka
różyczkowego - i to zupełnie przypadkowo, a nie poprzez badania
ukierunkowane”.
John LaMattina, insider, który odszedł z branży farmaceutycznej i opisał
swoje doświadczenia, pokazuje statystyki obrazujące przepaść między
powszechną wizją roli nauki a rzeczywistością: dziewięć na dziesięć leków
opracowują firmy prywatne. Nawet finansowane z podatków Narodowe
Instytuty Zdrowia [ang. National Institutes of Health - przyp. tłum.]
przyznały, że spośród 46 leków cieszących się dużą popularnością na rynku
mniej więcej trzy miały cokolwiek wspólnego z finansowaniem z kasy
federalnej.
Nie przyjęliśmy jeszcze do wiadomości, że leki przeciwnowotworowe
powstają dzięki badaniom prowadzonym w innych dziedzinach. Szukasz leku
nie-przeciwnowotworowego (albo nie-leku nie-przeciwnowotworowego) i
znajdujesz coś, czego się nie spodziewałeś (i vice versa). Ale, co ciekawe,
obserwujemy tu pewną prawidłowość: jeśli odkrycia dokona badacz
akademicki, z dużym prawdopodobieństwem zlekceważy jego doniosłość,
ponieważ szuka czegoś innego - taki naukowiec trzyma się pewnego
scenariusza. Przekładając to na język opcji, nie realizuje swojej opcji mimo
jej wartości, czyli postępuje nieracjonalnie (niezależnie od przyjętej definicji
racjonalności), jak człowiek, który jest chciwy, ale nie podnosi grubego pliku
banknotów, który znalazł w swoim ogrodzie. Meyers pokazuje również efekt
uczenia ptaków latania, ponieważ odkrycia po fakcie łączy się z jakimiś
badaniami akademickimi, wzmacniając złudzenie związku przyczynowego.
W niektórych przypadkach źródłem odkryć są działania wojska, dlatego
nie mamy jasności, co się właściwie wydarzyło. Przykładem może być
geneza chemioterapii, którą opisuje Meyers. W 1942 roku niedaleko
włoskiego portu Bari Niemcy zbombardowali amerykański statek z
ładunkiem gazu musztardowego. Przyczyniło się to do opracowania
chemioterapii, ponieważ gaz poprawił stan żołnierzy cierpiących na
nowotwory układu krwiotwórczego (obniżył liczbę białych krwinek).
Jednakże konwencje genewskie zabraniały stosowania gazu musztardowego,
dlatego utrzymano to w tajemnicy - Churchill usunął wszelkie wzmianki o
tym wypadku z brytyjskiej dokumentacji. Dostęp do informacji był
ograniczony, ale kontynuowano badania nad wpływem iperytów azotowych.
James Le Fanu, lekarz i autor książek o medycynie, napisał, że przewrót
terapeutyczny, czyli powojenny okres, w którym powstało wiele skutecznych
metod leczenia, nie wynikał z żadnego przełomu naukowego. Wręcz
przeciwnie, „lekarze i naukowcy uświadomili sobie, że nie trzeba dokładnie
rozumieć, na czym polega problem, ponieważ chemia syntetyczna, stosowana
w ciemno i losowo, pozwala stworzyć leki, o których medycyna marzyła od
wieków”. (Podstawowym przykładem, jaki podaje, jest odkrycie
sulfonamidów przez Gerharda Domagka).
Co więcej, wzrost naszej świadomości teoretycznej - czyli „podstawy
poznawczej” w terminologii Mokyra - pociągnął za sobą spadek liczby
nowych leków, co przewidzieliby Gruby Tony albo gość od mokrej tarcicy.
Można by pomyśleć, że po prostu wykorzystaliśmy już najłatwiej dostępne
rozwiązania, ale ja wyciągam dalej idące wnioski na podstawie wskazówek z
innych dziedzin (takich jak efekty projektu poznania ludzkiego genomu albo
zastój produkcji nowych leków trwający od 20 lat mimo zwiększonych
wydatków na badania) - wiedza albo to, co nazywamy wiedzą, utrudnia
badania w złożonych dziedzinach.
Inaczej mówiąc, analiza budowy chemicznej składników nie zwiększy
twoich zdolności kulinarnych ani wrażliwości twojego podniebienia - skutek
może być wręcz przeciwny. (Gotowanie to lekcja pokory dla wyznawców
teleologii).
Można stworzyć listę leków, które pojawiły się niczym Czarne Łabędzie
dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu, i porównać ją z listą medykamentów,
które opracowano według konkretnego planu. Już miałem się do tego zabrać,
kiedy zdałem sobie sprawę, że wyjątków godnych uwagi, czyli leków
odkrytych na sposób teleologiczny, jest zbyt mało - to przede wszystkim
AZT, leki na AIDS. Leki powstające w sposób kontrolowany są z definicji
teleologiczne. Wygląda jednak na to, że nie potrafimy stworzyć leku,
uwzględniając potencjalne skutki uboczne. To stawia pod znakiem zapytania
przyszłość tego rodzaju medykamentów. Im więcej leków na rynku, tym
więcej możliwych interakcji - więc z każdym nowo wprowadzonym lekiem
rośnie liczba potencjalnych interakcji. Gdyby istniało dwadzieścia
niezależnych od siebie leków, dwudziesty pierwszy musiałby uwzględniać
dwadzieścia możliwych interakcji. Żaden problem. Ale przy tysiącu leków
trzeba już wziąć pod uwagę niewiele mniej niż tysiąc interakcji. A dziś
dostępnych leków jest kilkadziesiąt tysięcy. Tymczasem z badań wynika, że
interakcje leków obecnych już na rynku są prawdopodobnie cztery razy
silniejsze, niż zakładamy, zatem należy raczej ograniczać pulę
medykamentów, niż ją rozszerzać.
W branży farmaceutycznej istnieje pewien margines swobody, ponieważ
lek na jedną chorobę może znaleźć nowe zastosowania, co ekonomista John
Kay nazywa pośredniością. Aspiryna była używana w wielu różnych
dolegliwościach, a koncepcja ograniczenia dopływu krwi do guzów
(inhibitorów angiogenezy) autorstwa Judaha Folkmana doprowadziła do
powstania leku na zwyrodnienie plamki żółtej (ten lek to bevacizumab, znany
jako avastin), czyli jej praktyczne zastosowanie okazało się skuteczniejsze od
tego, które zakładała teoria.
W tym miejscu, zamiast podać wspomnianą listę leków (co byłoby
nieeleganckie), odsyłam czytelników nie tylko do tekstu Meyersa, lecz także
do publikacji Claude’a Bohuona i Claude’a Monnereta, Fabuleux hasards,
histoire de la découverte des médicaments oraz do książki Jie Jacka Li
Laughing Gas, Viagra and Lipitor.
Argument Matta Ridleya przeciw teleologii
Wspaniały arabskojęzyczny filozof sceptyczny Al-Ghazali, który
próbował obalić teleologię i racjonalizm Awerroesa, wymyślił słynną
metaforę szpilki - dziś błędnie przypisywaną Adamowi Smithowi. Szpilki nie
produkuje jeden człowiek, tylko dwadzieścia pięć osób, które współpracują
bez scentralizowanego nadzoru - kieruje nimi niewidzialna ręka. Żadna z
nich nie wie, jak wyprodukować szpilkę bez pozostałych.
W oczach Al-Ghazalego, sceptycznego fideisty (czyli wierzącego
sceptyka), wiedza nie leżała w rękach ludzi, tylko w rękach Boga. Adam
Smith nazywa to prawem rynku, a niektórzy współcześni teoretycy mówią o
idei samoorganizacji. Jeśli czytelnicy zastanawiają się, dlaczego fideizm jest
epistemologicznie równoznaczny z czystym sceptycyzmem wobec ludzkiej
wiedzy i możliwości poznania ukrytej logiki świata, wystarczy, żeby zastąpili
Boga naturą, losem, Tym, co Nieznane, Nieprzejrzyste i Niedostępne, a
otrzymają ten sam rezultat. Logika rzeczy lokuje się poza nami (w rękach
Boga, sił natury albo losowości), a zważywszy na to, że dziś nikt nie ma
bezpośredniej łączności z Bogiem, nawet mieszkańcy Teksasu, niewiele różni
Boga od Tego, co Nieznane. Żaden człowiek nie ma pojęcia o tym, jak działa
świat - to fundamentalne założenie.
Dzięki swojemu biologicznemu zapleczu Matt Ridley może je lepiej
uargumentować. Różnica między ludźmi a zwierzętami polega na
umiejętności współpracy, angażowania się w różne przedsięwzięcia. Ludzie
pozwalają pomysłom, za przeproszeniem, kopulować. Współpraca niesie ze
sobą ogromny potencjał zysków, w matematyce nazywany funkcją
superaddytywną, w której jeden plus jeden równa się więcej niż dwa, a jeden
plus jeden plus jeden równa się znacznie więcej niż trzy. To czysta
nieliniowość z możliwością eksplozywnych korzyści - wkrótce pokażemy
szczegółowo, jakie korzyści przynosi jej kamień filozoficzny. Co
najważniejsze, argument ten przemawia za nieprzewidywalnością i efektami
Czarnych Łabędzi: skoro nie potrafisz przewidzieć aktów współpracy ani
nimi sterować, nie wiesz, dokąd zmierza świat. Możesz jedynie stworzyć
środowisko, które sprzyja takiej współpracy, tym samym kładąc fundament
przyszłego bogactwa. I, niestety, innowacji nie można scentralizować,
próbowano już tego w Rosji.
Rozpatrując koncepcję Al-Ghazaliego z perspektywy filozoficznej,
przekonamy się ze zdumieniem, że w tym przypadku religia ogranicza naszą
zależność od zawodnych teorii i nietrafionych przedsięwzięć człowieka - co
łączy Adama Smitha z Al-Ghazalim. Dla pierwszego z nich niewidzialną
ręką jest rynek, dla drugiego - Bóg. Ludzie mają trudności ze zrozumieniem,
że w perspektywie historycznej sceptycyzm dotyczył raczej wiedzy
eksperckiej niż abstrakcyjnych bytów, takich jak Bóg, a wszyscy wielcy
sceptycy byli albo religijni, albo przynajmniej proreligijni (czyli woleli, żeby
inni byli religijni).
Teleologia korporacyjna
Kiedy uczyłem się w szkole biznesu, rzadko pojawiałem się na
wykładach z przedmiotu o nazwie planowanie strategiczne, który był
obowiązkowy, a jeśli już przychodziłem na zajęcia, ani przez chwilę nie
słuchałem wykładowcy; nie kupiłem nawet podręczników. Studenci mają
zdroworozsądkowe podejście do świata; wiedzieliśmy, że to bzdury.
Zaliczyłem obowiązkowe zajęcia z zarządzania, bo zbiłem profesorów z
tropu, żonglując skomplikowanymi twierdzeniami, i czułem, że byłoby
intelektualną nieuczciwością zapisać się na więcej przedmiotów, niż
musiałem.
Korporacje uwielbiają ideę planu strategicznego. Muszą komuś zapłacić,
żeby zorientować się, dokąd zmierzają. Tymczasem nie istnieją żadne
dowody na to, że planowanie strategiczne działa - istnieją za to dowody na
jego nieskuteczność. William Starbuck, analityk zarządzania, opublikował
kilka artykułów obalających mit skuteczności planowania - wskutek
planowania korporacja przestaje dostrzegać swoje opcje i ogranicza się do
nieoportunistycznego trybu postępowania.
Prawie wszystkie teorie zarządzania, począwszy od tayloryzmu aż po
bajeczki o efektywności, okazały się pseudonauką, gdy poddano je testom
empirycznym, i - jak większość teorii ekonomicznych - dotyczą chyba
równoległej rzeczywistości. Matthew Stewart, z wykształcenia filozof, ale z
zawodu konsultant do spraw zarządzania, zamieszcza w swojej książce The
Management Myth dość odrażającą, choć zabawną, historyjkę branżową.
Przywodzi ona na myśl wyrachowanie bankowców. Abrahamson i Freedman
w swoim cudownym dziele A Perfect Mess również rozprawiają się z
wieloma zgrabnymi, rzeczowymi, teleologicznymi koncepcjami. Okazuje się,
że planowanie strategiczne to tylko irracjonalne brednie.
Oto przykłady dryfowania, racjonalnego i oportunistycznego dryfowania
w biznesie. Coca-cola powstała jako produkt farmaceutyczny. Tiffany & Co.,
elegancki sklep z biżuterią, początkowo handlował materiałami biurowymi.
W tych dwóch przykładach zmiany wydają się niewielkie, ale słuchajcie
dalej: Raytheon, twórca pierwszego systemu naprowadzania pocisków
rakietowych, wcześniej produkował lodówki (jednym z założycieli firmy był
nie kto inny jak Vannevar Bush, który opracował przedstawiony wcześniej
teleologiczny liniowy model nauki; kto by pomyślał!). Dalej: Nokia, dawniej
lider na rynku telefonów komórkowych, zaczynała jako fabryka papieru (na
którymś etapie wytwarzała też gumowe obuwie). DuPont, dziś znany z
patelni pokrytych teflonem, blatów kuchennych z corianu i trwałego
materiału o nazwie kevlar, początkowo produkował materiały wybuchowe.
Kosmetyczny gigant Avon zaczynał od obwoźnej sprzedaży książek. A co
najdziwniejsze, firma złotnicza Oneida Silversmiths powstała jako sekta
religijna i założyła spółkę akcyjną, żeby ustrzec się problemów z prawem.
ODWROTNOŚĆ PROBLEMU INDYKA
Teraz przejdziemy do kwestii technicznych i zajmiemy się epistemologią
twierdzeń statystycznych. Poniższy opis pokaże, dlaczego to, co nieznane, to,
czego nie widzicie, może w jednej sytuacji przynieść dobre wiadomości, a w
innej złe. I dlaczego na terytorium Ekstremistanu wszystkie efekty jeszcze się
wyostrzają.
Powtórzmy (trzeba to powtarzać, bo intelektualiści często o tym
zapominają): dowód na brak nie jest równoznaczny z brakiem dowodów. Ta
prosta zasada pociąga za sobą następujące konsekwencje: w systemach
antykruchych dane z poprzednich okresów zwykle nie zapowiadają dobrych
wiadomości, podczas gdy w systemach kruchych to złe wiadomości nie
rzucają się w oczy.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdżacie do Meksyku z notesem w garści i
próbujecie ocenić średni poziom życia miejscowej ludności, rozmawiając z
losowo spotkanymi ludźmi. Jeżeli w waszej próbie nie znajdzie się Carlos
Slim, prawdopodobnie niewiele się dowiecie. Majątek Slima (według moich
szacunków) przewyższa majątek od 70 do 90 milionów Meksykanów spośród
około stumilionowej populacji kraju. Nawet jeśli przepytacie 50 milionów
ludzi, ale nie uwzględnicie tego „rzadkiego zdarzenia”, wasza próba będzie
bezwartościowa i nie doszacujecie ogólnego poziomu bogactwa.
Przypomnijcie sobie wykresy na Rysunku 6 lub 7, obrazujące rezultaty
metody prób i błędów. Kombinując, ponosicie wiele drobnych strat, ale raz
na jakiś czas nadarza wam się wyjątkowa okazja. Taka metodologia z
zewnątrz wydaje się bardzo niebezpieczna - perspektywa zewnętrzna ukrywa
zalety opisanego modelu, a nie jego wady.
W przypadku systemów antykruchych (asymetrii dodatniej, zjawisk typu
Czarny Łabędź), takich jak metoda prób i błędów, próbka wyników zwykle
zaniża długoterminową średnią; ukrywa jej zalety, a nie wady.
(W Aneksie zamieściłem wykres dla tych, którzy lubią graficzne
ilustracje wniosków).
Przypomnijcie sobie naszą misję nie-bycia indykiem. Musimy pamiętać,
że analizując długą próbę, której elementy są narażone na problem indyka,
zwykle zakładamy, że niepożądanych zdarzeń będzie mniej - rzadkie
zdarzenia po prostu są rzadkie i zazwyczaj nie występują w próbach z
poprzednich okresów, a zważywszy na to, że owe rzadkie zdarzenia niemal
zawsze są negatywne, otrzymujemy zbyt różowy obraz rzeczywistości.
Jednakże w tym wypadku mamy do czynienia z lustrzanym odbiciem, z
sytuacją odwrotną niż wcześniej. W przypadku asymetrii dodatniej, czyli
systemów antykruchych, zdarzenia niewidoczne są pozytywne. Dlatego
dowody empiryczne zazwyczaj nie uwzględniają zdarzeń pozytywnych i nie
doszacowują łącznych korzyści.
Jeśli chodzi o klasyczny problem indyka, obowiązuje następująca reguła: W
przypadku systemów kruchych o asymetrii negatywnej (czyli w przypadku
problemu indyka) próbka wyników zwykle zawyża długoterminową średnią;
ukrywa wady takiego modelu, podkreślając jego zalety.
Konsekwencje tych reguł ułatwiają nam życie. Jednakże standardowe
metodologie nie uwzględniają asymetrii, dlatego praktycznie każdy, kto uczył
się tradycyjnej statystyki, nie zgłębiając tej dziedziny (tylko na potrzeby
teoretyzowania w naukach społecznych albo uczenia studentów),
zinterpretuje problem indyka na opak. Wierzę, że harwardzcy wykładowcy
rozumieją rzeczywistość znacznie gorzej niż taksówkarze czy ludzie, którzy
nie znają metod wnioskowania statystycznego (to heurystyka, być może
fałszywa, ale się sprawdza; przyszła mi do głowy, ponieważ Szkoła Biznesu
Uniwersytetu Harvarda zatrudniała kiedyś wyznawcę kruchości Roberta C.
Mertona). Teraz zamierzam powiedzieć parę słów do słuchu tym profesorom
Szkoły Biznesu Uniwersytetu Harvarda, którym się to należy. Jeśli chodzi o
pierwszy błąd (ignorowanie asymetrii dodatniej), jeden z profesorów tejże
instytucji, Gary Pisano, pisząc o potencjale biotechnologii, wpadł w
klasyczną pułapkę odwrotności problemu indyka. Nie zdawał sobie sprawy,
że w biznesie o ograniczonych stratach i nieograniczonym zysku (czyli
rządzącym się odwrotnymi prawami niż bankowość) to, czego nie widzisz,
może być istotne, choć nie ma na to dowodów w danych z minionych
okresów. Pisano stwierdził: „Mimo sukcesu komercyjnego kilku firm i
szokującego wzrostu dochodów w całym przemyśle większość firm
biotechnologicznych nie przynosi żadnych zysków”. Nawet jeśli ma rację, to
wyciąga z tych faktów fałszywe wnioski, być może odwrotne od
prawdziwych, z dwóch powodów. Warto rozłożyć to rozumowanie na
czynniki pierwsze ze względu na wagę ich konsekwencji. Po pierwsze, w
Ekstremistanie większość firm nie osiąga żadnych zysków - dominują
rzadkie zdarzenia, dlatego niewielka liczba przedsiębiorstw zgarnia
większość kasy. A po drugie, niezależnie od tego, jakie Pisano wyciągnie
wnioski, w sytuacji asymetrii i opcjonalności takiego rodzaju, jaki obrazuje
Rysunek 7, okażą się one niepełne, dlatego lepiej, żeby wybrał sobie jakiś
inny temat, jakąś mniej szkodliwą dziedzinę, która zainteresuje studentów
Harvardu, na przykład tworzenie skutecznych prezentacji w programie
PowerPoint albo różnice kultury korporacyjnej Japonii i Francji. Powtórzmy:
Pisano może mieć rację, mówiąc o niskim potencjalne inwestycji w
biotechnologie, ale nie może wyciągnąć tego wniosku na podstawie
przedstawionych danych. Na czym polega niebezpieczeństwo takiego
sposobu myślenia? Nie chodzi o to, że skutkiem mogłoby być ograniczenie
badań w dziedzinie biotechnologii. Problem polega na tym, że taki błąd
ogranicza wszystkie elementy życia gospodarczego o antykruchych
własnościach (albo, w bardziej technicznym żargonie, „prawostronnie
skośnych”). A system, który stawiałby tylko na pewnych zwycięzców, stałby
się bardziej kruchy. Co zdumiewające, inny harwardzki profesor, Kenneth
Froot, popełnił dokładnie ten sam błąd, tyle że w drugą stronę, w odniesieniu
do asymetrii ujemnej. Analizując wyniki towarzystw reasekuracji (tych, które
ubezpieczają od zdarzeń katastroficznych), doszedł do wniosku, że znalazł
pewną nieprawidłowość. Ich zyski były zbyt wysokie w stosunku do
podejmowanego ryzyka - miał wrażenie, że do katastrof dochodzi rzadziej,
niż wynikałoby to ze składek. Nie rozumiał, że zdarzenia katastroficzne
wpływają na towarzystwa wyłącznie negatywnie i zazwyczaj nie występują
w danych za minione okresy (ponieważ są rzadkie). Przypomnijcie sobie
problem indyka. Wystarczy jedno zdarzenie - roszczenia ofiar stosowania
azbestu, bankructwo rodzin ubezpieczycieli Lloyda, utrata dochodów
wypracowanych przez pokolenia - żeby doszło do katastrofy. Jedno
zdarzenie.
Wrócimy jeszcze do tych dwóch odrębnych rezultatów, „ograniczonych z
lewej strony” (ograniczone straty, jak w zakładzie Talesa) i „ograniczonych z
prawej strony” (ograniczone zyski, jak w przypadku ubezpieczeń systemu
bankowego). To fundamentalne rozróżnienie, ponieważ rezultaty większości
zdarzeń w życiu codziennym zaliczają się do jednej z tych kategorii.
Siedem porażek, plus minus dwie
Zatrzymam się tu na chwilę, żeby podsumować reguły omówione w tym
rozdziale. (i) Szukajcie opcjonalności, a w zasadzie oceniajcie rzeczy pod
względem opcjonalności; (ii) preferujcie systemy o wynikach [ang. payoffs]
otwartych, a nie zamkniętych; (iii) Nie inwestujcie w biznesplany, tylko w
ludzi, więc szukajcie człowieka, który potrafi zmienić zawód sześć albo
siedem razy, a nawet częściej (to element modus operandi Marca
Andreessena, menedżera funduszu venture capital); inwestując w ludzi,
uodparniacie się na nierzetelną narrację biznesplanu. To bardziej solidne
rozwiązanie; (iv) Upewnijcie się, że korzystacie z efektu sztangi, cokolwiek
to oznacza w waszej branży.
SZARLATAN, PRACOWNIK NAUKOWY I SHOWMAN
Kończę ten rozdział smutną konstatacją: jesteśmy niewdzięczni wobec
wielu, którzy pomogli nam dotrzeć tu, gdzie dziś jesteśmy, pozwalając
naszym przodkom przetrwać.
Mylne rozumienie wypukłego kombinatorstwa, antykruchości oraz metod
oswajania losowości jest wpisane w nasze instytucje - choć nieświadomie i
implicytnie. W medycynie istnieje grupa ludzi zwanych empirykami albo
sceptykami empirycznymi, ludźmi czynu, ale to wszystko - nie mamy dla
nich więcej określeń, ponieważ piszą mało książek. Wiele ich dzieł zostało
zniszczonych albo wypartych ze świadomości kulturowej bądź też wypadło z
archiwów z przyczyn naturalnych, a historia nie zadbała o pamięć o nich.
Książki piszą zazwyczaj filozofowie i teoretyzujący teoretycy;
improwizatorzy zwykle są praktykami, którym wystarcza, że robią coś
ekscytującego, zarabiają albo tracą pieniądze i mają o czym porozmawiać w
pubie. Pracownicy naukowi często nadają tylko formalną postać ich
doświadczeniom; historię spisali ludzie, którzy chcą wam wmówić, że
logiczne myślenie to jedyna, albo niemal jedyna, metoda produkcji wiedzy.
Dlatego na koniec chciałbym się przyjrzeć ludziom nazywanym
szarlatanami. Niektórzy byli nimi w stu procentach, inni w mniejszym
zakresie; jeszcze inni wcale, a wielu plasowało się na granicy szarlatanerii.
Oficjalna medycyna musiała długo konkurować z hordami efekciarskich
showmanów, oszustów, konowałów, czarodziejów i czarownic oraz
wszelkiego rodzaju łapiduchów bez licencji. Byli wśród nich wędrowni
znachorzy, którzy chodzili od miasta do miasta, wykonując swoje
uzdrawiające zabiegi na oczach zgromadzonego tłumu. Niekiedy
przeprowadzali nawet operacje, mamrocząc pod nosem zaklęcia.
Do tej samej kategorii zaliczano lekarzy, którzy nie zgadzali się z
dominującą grecko-arabską szkołą medycyny racjonalnej, opracowaną w
hellenistycznej rzeczywistości Azji Mniejszej, a później rozwijaną w kręgach
arabskojęzycznych. Rzymianie byli antyteoretyczną, pragmatyczną zgrają,
tymczasem Arabowie uwielbiali wszystko, co filozoficzne i „naukowe”. To
oni wynieśli na piedestał Arystotelesa, którym wcześniej mało kto się
interesował. Dlatego bardzo niewiele wiemy o sceptycznej empirycznej
szkole Menodotosa z Nikomedii - dużo więcej informacji zachowało się o
racjonaliście Galenie. Dla Arabów medycyna była dziedziną nauki opartą na
logice Arystotelesa i metodach Galena; mieli wstręt do doświadczenia. Ci,
którzy praktykowali medycynę, byli postrzegani jako Inni.
Świat medycyny został uregulowany właśnie z obawy przed empirykami,
ze względów ekonomicznych, ponieważ konkurencja skutkowała spadkiem
dochodów. Nic dziwnego, że empiryków przedstawiano jako złodziei, o
czym świadczy ten rozwlekły tytuł traktatu z epoki elżbietańskiej: Krótka
dyskusja, albo ujawnienie niektórych metod, jakimi nasi londyńscy empirycy
uszczuplają, a często opróżniają kiesę swoich biednych pacjentów.
Słowo „szarlatan” funkcjonowało jako synonim wyrazu „empiryk”,
którym określano kogoś, kto za pomocą eksperymentów i doświadczeń
oceniał, jaka jest prawda. Innymi słowy, empiryk stosował metodę prób i
błędów oraz kombinował. Panowała opinia, że to metoda gorsza - pod
względem zawodowym, społecznym i intelektualnym. Nadal nie uważa się
jej za szczególnie „inteligentną”.
Ale, na szczęście dla nas, empirycy cieszyli się ogromną sympatią
społeczną i nie dało się ich całkowicie wyeliminować. Ich dorobek pozostaje
ukryty, ale wywarli wielki wpływ na medycynę.
Zwróćcie uwagę na początkowy skokowy wzrost jatrogenii w wyniku
akademizacji - i instytucjonalizacji - medycyny z nastaniem nowoczesności.
Trend ten dopiero niedawno zaczął się odwracać. Co więcej, z perspektywy
historycznej pracownicy naukowi niczym się nie różnili od tych, których
nazywali szarlatanami - po prostu lepiej skrywali swoje oszustwa,
wymyślając bardziej przekonujące argumenty i stosując racjonalizację. Byli
po prostu zorganizowanymi konowałami. Mam nadzieję, że to się zmieni.
Zgadzam się, że większość lekarzy bez kwalifikacji akademickich
stanowili krętacze, łapiduchy, konowały i jeszcze gorsze typy.
Powstrzymajmy się jednak od wyciągania fałszywych wniosków. Próbując
chronić własne terytorium, formaliści zawsze odwoływali się do błędnego
rozumowania, że skoro poza środowiskiem akademickim można trafić na
konowała, to wszyscy spoza tego środowiska są konowałami. Nadal
powołują się na ten argument, tymczasem z twierdzenia, że wszystko, co
nieścisłe, jest nieakademickie (zakładając, że jakiś frajer w to uwierzy), nie
wynika, że wszystko, co nieakademickie, jest nieścisłe. Spór między
„prawdziwymi” lekarzami a Innymi jest dość pouczający, szczególnie jeśli
zauważymy, że ci pierwsi po cichu (i niechętnie) przejmowali niektóre
kuracje i lekarstwa opracowane i stosowane przez Innych. Robili to ze
względów ekonomicznych: czerpali korzyści ze zbiorowych prób i błędów
Innych. Proces ten pozwolił stworzyć terapie, które dziś są częścią
medycyny.
Czytelnicy, w tym miejscu zróbmy chwilę przerwy i oddajmy hołd
Innym. Uświadomcie sobie naszą niewdzięczność wobec tych, dzięki którym
znaleźliśmy się w tym miejscu. Nikt nie docenił ich osiągnięć. Nie wiedzieli
nawet, że byli bohaterami.
Rozdział 16
Lekcja chaosu
Gdzie będzie następna bójka uliczna? - Jak przeprowadzić
odtowarowienie, deturystyfikację - Inteligentny uczeń (i jego przeciwieństwo)
- Włóczęga jako opcje
Kontynuujmy temat teleologii i chaosu - w życiu prywatnym i edukacji
jednostki. Później nastąpi krótka wycieczka osobista.
EKOLOGICZNE I LUDYCZNE
Jak pokazał gość, który (błędnie) porównał rewolucję do blackjacka w
Rozdziale 7, istnieją dwie domeny: ludyczna, zorganizowana jak gra, w
której obowiązują z góry określone reguły, oraz ekologiczna, w której nie
znamy żadnych zasad i nie potrafimy wyodrębnić zmiennych, jak w
prawdziwym życiu. Widząc nieprzekładalność umiejętności między tymi
domenami, zacząłem mieć wątpliwości, czy umiejętności zdobywamy w
klasie szkolnej, w zupełnie nie-ekologicznych warunkach, czy raczej w
ulicznych bójkach i bardziej życiowych sytuacjach.
Chociaż rzadko się o tym mówi, nie istnieją żadne dowody na to, że talent
do szachów przekłada się na wyższe umiejętności logicznego myślenia -
nawet ci, którzy grają na ślepo z całą zgrają przeciwników, nie mają lepszej
pamięci do spraw poza szachownicą niż zwykły człowiek. Rozumiemy, że
gry wykazują zależność kontekstową, że nie przygotowują nas do
prawdziwego życia, że coś ważnego ginie w przekładzie. Trudno nam jednak
spojrzeć z tej perspektywy na umiejętności techniczne, których nabywamy w
szkole. Nie potrafimy się pogodzić z faktem o fundamentalnym znaczeniu, że
to, czego uczymy się w klasie, ma zastosowanie przede wszystkim w klasie.
Co gorsza, wiedza zdobyta w szkole może nam przynieść wyraźne szkody.
Niewiele się słyszy o tym przykładzie jatrogenii: Laura Martignon pokazała
mi wyniki badań swojej doktorantki Birgit Ulmer, które wskazywały, że
umiejętność liczenia spada u uczniów zaraz po tym, jak zaczną lekcje
arytmetyki. Kiedy zapytasz dzieci, ile jest przerw między piętnastoma
słupkami, te, które nie znają arytmetyki, potrafią wykombinować, że
czternaście. Tymczasem uczniowie, którzy już się uczą tego przedmiotu,
często mają mętlik w głowie i błędnie odpowiadają, że przerw jest piętnaście.
Turystyfikacja nadopiekuńczej matki
Biolog i intelektualista E.O. Wilson zapytany, co stanowi największą
barierę w rozwoju dziecka, odpowiedział, że nadopiekuńcza matka. Nie
odwołał się do metafory prokrustowego łoża, ale wspaniale ją wyjaśnił. Jego
zdaniem matki tego rodzaju tłumią naturalną biofilię dzieci, ich miłość do
wszystkich żywych stworzeń. Problem ten ma jednak charakter bardziej
ogólny; nadopiekuńcze matki usiłują wyeliminować z życia dzieci wszelkie
próby i błędy, czyli antykruchość; starają się wydobyć je ze sfery
ekologicznej i zrobić z nich kujonów, skupionych na istniejących już mapach
rzeczywistości (kompatybilnych z wizją nadopiekuńczych matek). Takie
dzieci są zdolnymi uczniami, ale to kujony - przypominają komputery, tylko
wolniej przetwarzają informacje. A przy tym kompletnie nie potrafią sobie
radzić z niejasnymi sytuacjami. Dorastałem w okresie wojny domowej,
dlatego nie wierzę w formalny system edukacji - w zasadzie uważam, że
można być intelektualistą, nie będąc kujonem, pod warunkiem, że zamiast w
szkole przesiaduje się w prywatnej bibliotece. Jako racjonalny, choć
pozbawiony określonego celu w życiu, włóczęga człowiek korzysta z tego, co
może mu przynieść losowość, zarówno w bibliotece, jak i poza nią. Jeśli
tylko zachowujemy odpowiednią dyscyplinę, potrzebujemy przypadkowości,
nieładu, przygód, niepewności, samopoznania, niemal traumatycznych
przeżyć - tego wszystkiego, dzięki czemu warto żyć, zamiast prowadzić
zorganizowany, sztuczny i nieudolny żywot dyrektora generalnego,
marionetki z pełnym kalendarzem i budzikiem nastawionym na stałą godzinę.
Jeśli odpoczywa, to też z zegarkiem w ręku, bo żyje tylko w przerwach
między spotkaniami. Czasem mam wrażenie, że nowoczesność postawiła
sobie za zadanie całkowicie pozbawić życie zmienności i losowości - co (jak
dowiedzieliśmy się z Rozdziału 5), jak na ironię, uczyniło świat dużo mniej
przewidywalnym, jak gdyby boginie przypadku postanowiły postawić na
swoim.
Jedynie samouk jest wolny. A nie chodzi tylko o szkołę - ci, którzy
dokonują odtowarowienia, deturystyfikują swoje życie. Sport próbuje
zamknąć losowość w zgrabnym pudełku i ustawić ją na półce w
supermarkecie, obok tuńczyka w puszce - to też pewna forma alienacji.
Jeśli chcecie zrozumieć pustkę współczesnych argumentów o
modernizacji (i uświadomić sobie własne priorytety egzystencjalne),
zastanówcie się nad różnicą między lwami na wolności i lwami w niewoli.
Lwy w niewoli żyją dłużej; teoretycznie wiedzie im się lepiej, mają
zagwarantowane bezpieczeństwo zatrudnienia do końca życia, jeśli dla kogoś
jest to istotne...
Jak to zwykle bywa, omawiany problem (i różnicę) dostrzegł jeden ze
starożytnych myślicieli, w tym przypadku Seneka, który powiedział: Non
vitae, sed scholae discimus - „nie uczymy się dla życia, ale dla szkoły”. Ku
mojemu przerażeniu jego sentencja została konformistycznie przeinaczona i
funkcjonuje dziś jako motto wielu uczelni wyższych w Stanach
Zjednoczonych w postaci: Non scholae, sed vitae discimus, czyli „nie
uczymy się dla szkoły, ale dla życia”. Większość napięć w życiu pojawia się
wtedy, gdy człowiek, który redukuje i nadkrusza systemy (na przykład
polityk), powołuje się na racjonalność.
ANTYKRUCHA (SZTANGOWA) EDUKACJA
Jest coś, co wyleczyło mnie ze skutków edukacji i kazało mi podchodzić
z dużym sceptycyzmem do samej idei standaryzowanego kształcenia.
Ponieważ, mimo zdobytych dyplomów, jestem zupełnym samoukiem. Mój
ojciec był znany w Libanie jako „Inteligentny Uczeń - Uczeń Inteligentny”;
to gra słów, ponieważ po arabsku „inteligentny uczeń” (albo naukowiec) to
taleb nagib, a mój ojciec nazywał się Nagib Taleb. Taki kalambur pojawił się
w gazecie, kiedy zdał maturę najlepiej ze wszystkich libańskich uczniów. Był
zatem najlepszy w kraju; w 2002 roku największy dziennik uczcił jego
śmierć nagłówkiem na pierwszej stronie INTELIGENTNY UCZEŃ -
UCZEŃ INTELIGENTNY NIE ŻYJE.
Historia jego edukacji była wstrząsająca, ponieważ uczęszczał do
elitarnej szkoły jezuickiej. Jezuici mieli kształcić mandarynów, którzy
przejmą władzę w kraju, dlatego rok po roku odrzucali kolejnych uczniów.
Odnieśli wielki sukces, o czym świadczył nie tylko jeden z najwyższych
wskaźników zdawalności francuskiej matury na świecie (mimo wojny), lecz
także imponująca lista absolwentów. Przy tym jezuici nie zostawiali swoim
uczniom czasu wolnego, dlatego wielu rezygnowało z ich szkoły. Jak można
się było spodziewać, mając takiego ojca, nie mogłem się przejmować
edukacją szkolną. Sam zresztą nie cenił jej szczególnie wysoko. Nie posłał
mnie do szkoły jezuickiej - żeby oszczędzić mi swoich doświadczeń. W ten
sposób jednak zmuszony byłem szukać zaspokojenia ambicji gdzie indziej.
Obserwując ojca, zrozumiałem, co to znaczy być najlepszym uczniem,
inteligentnym uczniem, dostrzegłem jednak głównie negatywne aspekty tej
tożsamości: inteligentni uczniowie nie byli w stanie zrozumieć pewnych
rzeczy. Inteligencja szła w parze z pewną ignorancją. Ta refleksja nie dawała
mi spokoju przez długi czas, na przykład kiedy pracowałem na piętrze
tradingowym, gdzie przez większość czasu trzeba czekać, aż coś się wydarzy.
Przypomina to bar, w którym przesiadują klienci albo mafiosi. Opracowałem
wtedy system dobierania ludzi ze względu na ich umiejętność
podtrzymywania kontaktów towarzyskich w okresach bezczynności.
Kryterium doboru była ich zdolność marnowania czasu, a pracowici ludzie
nie byli w tym najlepsi.
Miałem jakieś 10 lat, kiedy zorientowałem się, że poza szkołą dobre
stopnie nie przydają się tak bardzo jak w szkole, bo wywołują pewne skutki
uboczne. Wiązały się z wyrzeczeniem natury intelektualnej. Właściwie to
mój ojciec stale podkreślał, że dobre oceny nie gwarantują powodzenia:
uczeń, który miał najgorsze wyniki w jego klasie (jak na ironię, ojciec
mojego kolegi z Wharton), wyrósł na niezależnego biznesmena i odniósł
największy sukces ze wszystkich kolegów (miał ogromny jacht ze swoimi
inicjałami wypisanymi na burcie); inny zbił majątek, skupując drewno z
Afryki, przed czterdziestką przeszedł na emeryturę, później został
historykiem amatorem (zainteresowanym głównie krajami basenu Morza
Śródziemnego w okresie starożytności) i zajął się polityką. W pewnym sensie
mój ojciec nie cenił edukacji, tylko kulturę pieniądza - i zachęcał mnie,
żebym rozwijał się w obu tych kierunkach (początkowo wybrałem kulturę
pieniądza). Fascynowali go erudyci i biznesmeni, czyli ludzie, których
pozycja nie zależała od kwalifikacji.
Ja planowałem trzymać się rygorystycznej dyscypliny na otwartym
rynku. Dlatego postanowiłem zostać tym, kim musiał zostać inteligentny
antyuczeń: samoukiem - albo światłym umysłem w porównaniu z uczniami
nazywanymi w języku libańskim pochłaniaczami, którzy „pochłaniają
formalną edukację” i których wiedza ogranicza się do programu szkolnego.
Zdałem sobie sprawę, że oficjalny program maturalny, który przerabiają
wszyscy i w którym niewielkie odchylenia wiedzy przekładają się na
ogromne różnice w stopniach, nie da mi żadnej przewagi. Przewagę należało
zdobywać poza nim.
Niektórzy radzą sobie lepiej niż inni w ustrukturyzowanym środowisku -
w zasadzie szkoła faworyzuje uczniów sprawniejszym w takim otoczeniu,
zwłaszcza uczniów ambitnych. Takie osoby płacą za to jednak niższymi
osiągnięciami poza tym otoczeniem. Wprawdzie nie chodziłem jeszcze na
siłownię, ale wyznawałem następującą koncepcję wiedzy: ludzie, którzy
budują swoją siłę za pomocą drogich, nowoczesnych maszyn do ćwiczeń,
potrafią podnieść ogromne ciężary, osiągają wspaniałe wyniki i mają
imponujące mięśnie, ale nie potrafią podnieść kamienia; nie mają szans w
bójce ulicznej z kimś, kto trenował w mniej ustrukturyzowanym środowisku.
Ich siła jest uzależniona w ogromnym stopniu od kontekstu, a sprzyjający jej
kontekst zapewniają wyłącznie konstrukty ludyczne, precyzyjnie
zorganizowane. W zasadzie ich siła, podobnie jak talent nadmiernie
wyspecjalizowanych sportowców, jest wynikiem deformacji. Uznałem, że to
samo dotyczy osób wybranych dlatego, że starają się uzyskać wysokie
stopnie z niewielkiej liczby przedmiotów, zamiast zdobywać wiedzę, kierując
się własną ciekawością: wystarczy wykroczyć poza ich preferowaną
dziedzinę, a całkiem się rozsypią, stracą pewność siebie i wpadną w
kompleksy. (Podobnie jak menedżerowie korporacji, wybierani przez wzgląd
na umiejętność znoszenia nudnych spotkań; takie osoby często dostają się do
szkoły dlatego, że umieją skoncentrować się na nudnym materiale).
Rozmawiałem z wieloma ekonomistami, którzy utrzymują, że specjalizują się
w ryzyku i prawdopodobieństwie: kiedy rozmowa wyjdzie poza zakres ich
wąskiej specjalizacji, pozostając jednak w obrębie sfery
prawdopodobieństwa, całkiem tracą rezon i patrzą na mnie z miną kapusia,
który stanął przed mafijnym zabójcą.
Przypominam, że nie byłem do końca samoukiem, ponieważ ukończyłem
studia; byłem raczej samoukiem sztangowym, bo przyswajałem sobie
dokładnie minimum wiedzy konieczne do tego, żeby zdać każdy egzamin.
Od czasu do czasu przypadkowo przesadzałem z opanowaniem materiału, ale
tylko kilka razy wpakowałem się w kłopoty, kiedy nie doceniłem
egzaminatora. Za to zachłannie czytałem, pożerając kolejne książki, najpierw
z dziedziny nauk humanistycznych, później - matematyki i nauk
przyrodniczych, a teraz - historii, wykraczające poza program, z dala od
maszyny do ćwiczeń, że tak powiem. Doszedłem do wniosku, że to, co
wybiorę sam, poznam głębiej i dokładniej - moja ciekawość nie znała granic.
I mogłem zrobić użytek z cechy, którą później spatologizowano pod nazwą
zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD),
wykorzystując naturalne pobudzenie jako główny bodziec do nauki. Tylko to,
co przychodziło mi bez żadnego wysiłku, było warte mojej uwagi. Gdy tylko
czułem się znudzony jakąś książką albo dziedziną, przechodziłem do
kolejnej, zamiast całkiem zarzucać czytanie - osoby, które ograniczają się do
programu szkolnego, w chwilach znudzenia często całkiem się poddają i
rozczarowane przestają robić cokolwiek albo idą na wagary. Tymczasem
sztuka polega na tym, żeby znudzić się konkretną książką, a nie czytaniem
jako takim. W ten sposób liczba przeczytanych stron rośnie szybciej i
znajdujesz skarby bez żadnego wysiłku, jak podczas racjonalnego, choć
nieukierunkowanego, badania metodą prób i błędów. Korzystałem z opcji i
metody prób i błędów przełamywałem blokady wewnętrzne, a w razie
potrzeby - stosowałem strategię bifurkacji, ale zawsze z poczuciem ogromnej
wolności i swobody. Próby i błędy dają wolność.
(Przyznaję, że nadal stosuję tę metodę. Unikanie nudy to jedyna zasada,
jaką warto kierować się w działaniu. Inaczej życie nie ma sensu).
Moi rodzice mieli otwarty rachunek w największej księgarni w Bejrucie,
więc miałem nieograniczony dostęp do książek. Między długimi półkami
biblioteki a ograniczonym programem szkolnym była ogromna różnica;
zrozumiałem, że szkoła to pułapka, która ma pozbawić ludzi erudycji,
wciskając ich wiedzę w wąskie koleiny. W okolicach 13. roku życia
zacząłem zapisywać, ile godzin czytam, celując w przedział od 30 do 60
godzin tygodniowo; przez długi czas podtrzymywałem ten zwyczaj. Jeśli
chodzi o beletrystykę, czytałem takich autorów, jak Dostojewski,
Turgieniew, Czechow, JacquesBénigne Bossuet, Stendhal, Dante, Proust,
Borges, Calvino, Céline, Schultz, Zweig (nie przepadam), Henry Miller, Max
Brod, Kafka, Ionesco, surrealiści, Faulkner, Malraux (i inni szaleni
awanturnicy, tacy jak Conrad i Melville; pierwszą książką, jaką przeczytałem
po angielsku, był Moby Dick), oraz wielu mniej znanych pisarzy.
Poznawałem też dzieła takich filozofów, jak Hegel, Schopenhauer, Nietzsche,
Marks, Jaspers, Husserl, Lévi-Strauss, Levinas, Scholem, Benjamin i im
podobni, którzy mieli tę ogromną zaletę, że nie obejmował ich szkolny
program. Udało mi się nie przeczytać żadnej lektury obowiązkowej, więc po
dziś dzień nie znam Racine’a, Corneille’a i innych nudziarzy. Któregoś lata
postanowiłem przeczytać dwadzieścia powieści Emila Zoli w dwadzieścia
dni, po jednej dziennie, i dokonałem tego wielkim nakładem sił. Do
zapoznania się z pismami marksistowskimi zmotywował mnie
prawdopodobnie udział w podziemnej grupie antyrządowej, a filozofię Hegla
poznałem głównie pośrednio, przede wszystkim z tekstów Aleksandra
Władimirowicza Kożewnikowa.
Kiedy postanowiłem wyjechać do Stanów Zjednoczonych, miałem jakieś
18 lat. Urządziłem sobie wtedy kolejny maraton: kupiłem kilkaset książek po
angielsku (od Trollope’a po Burke’a, Macaulaya i Gibbona, plus Anaïs Nin i
inni modni wówczas skandaliści), nie chodziłem na zajęcia i zgodnie z
planem czytałem od 30 do 60 godzin tygodniowo.
W szkole uświadomiłem sobie, że gdy używam bogatego, literackiego i
precyzyjnego słownictwa (dostosowanego do tematu), a moja argumentacja
jest spójna, nie ma znaczenia, co napiszę w eseju, bo egzaminatorzy na tej
podstawie oceniają styl i umiejętności ucznia. A ojciec zostawił mi wolną
rękę, odkąd jako nastolatek opublikowałem tekst w lokalnej gazecie. „Tylko
nie oblej”, tak brzmiał jego jedyny warunek. To była sztanga - nie ryzykuj w
szkole i czytaj w wolnym czasie, nie oczekuj niczego od szkoły. Później,
kiedy trafiłem do więzienia za napaść na policjanta podczas zamieszek
studenckich, ojciec udawał, że się mnie boi, i pozwalał mi robić wszystko, na
co mam ochotę. Po dwudziestce, kiedy osiągnąłem etap pieniędzy na odwal
się, w czasach, kiedy było to znacznie rzadsze niż dziś, i mimo wojny
szalejącej w naszej ojczyźnie, mój ojciec uznał ten sukces za swoją zasługę,
wyjaśniając, że zawdzięczam go rozległej edukacji, którą pozwolił mi zdobyć
i która odróżnia mnie od ludzi o wąskiej wiedzy, takich jak on.
Podczas studiów na Uniwersytecie Wharton odkryłem, że chcę wybrać
zawód związany z prawdopodobieństwem i rzadkimi zdarzeniami. Tak
zaczęła się moja obsesja na punkcie prawdopodobieństwa i losowości.
Czułem, że z prawami statystycznymi wiążą się pewne problemy, ale
profesor nie potrafi ich wyjaśnić, więc je pomija - a to, co pomija profesor,
musi być najważniejsze. Zdawałem sobie sprawę, że coś tu śmierdzi, że
prawdopodobieństwo zdarzeń o odchyleniu „sześciu sigm” (czyli bardzo
rzadkich zdarzeń) jest obliczane nieprawidłowo i nie mamy żadnych
podstaw, żeby je kalkulować. Nie potrafiłem jednak jasno wyartykułować tej
myśli, więc zakrzyczeli mnie ludzie powołujący się na zaawansowane prawa
matematyki. Widziałem granice prawdopodobieństwa jak na dłoni, jasno i
wyraźnie, ale nie umiałem znaleźć odpowiednich słów, żeby przedstawić
swój punkt widzenia. Dlatego poszedłem do księgarni i zamówiłem (nie było
jeszcze Internetu) prawie wszystkie książki ze słowem
„prawdopodobieństwo” albo „stochastyczny” w tytule. Przez kilka lat nie
czytałem nic innego, żadnych tekstów na zajęcia, żadnych gazet, żadnej
prozy, nic. Czytałem w łóżku, przerzucając się z książki na książkę, kiedy
natrafiłem na coś, czego nie potrafiłem od razu zrozumieć, albo kiedy jakiś
fragment mnie znudził. I dalej zamawiałem te książki. Czułem głód wiedzy,
chciałem zgłębić problem niskiego prawdopodobieństwa. Przychodziło mi to
bez wysiłku. To była moja najlepsza inwestycja - ryzyko okazało się
tematem, który znam najlepiej. Pięć lat później byłem już ustawiony na całe
życie, a teraz robię karierę, analizując rozmaite aspekty zdarzeń o niskim
prawdopodobieństwie. Gdybym uczył się o tym w standardowy sposób,
przeszedłbym pranie mózgu i byłbym przekonany, że z niepewnością mamy
do czynienia tylko w kasynie. Istnieje coś takiego, jak matematyka stosowana
w wersji nie dla kujonów: najpierw znajdź problem, a potem zastanów się,
jak rozwiązać go matematycznie (tak, jak uczymy się języka), zamiast
studiować w próżni, zaczynając od twierdzeń i sztucznych przykładów, a
potem zmieniając rzeczywistość, żeby bardziej przypominała te przykłady.
W latach 80. XX wieku jadłem kolację ze słynnym spekulantem, który
odniósł ogromny sukces w interesach. Jego bon mot najlepiej podsumowuje
moje podejście: „ludzie wiedzą mnóstwo rzeczy, których wcale nie warto
wiedzieć”. Do dziś jestem przekonany, że prawdziwy skarb, to, co trzeba
wiedzieć, żeby opanować jakiś zawód, musi wykraczać poza program
nauczania, i to najdalej, jak to możliwe. Niezwykle ważne jest również
podążanie za własną intuicją w wyborze lektur: to, co kazano mi czytać w
szkole, dawno zapomniałem; to, co sam postanowiłem przeczytać, wciąż
pamiętam.
Rozdział 17
Dysputa Grubego Tony’ego z Sokratesem
Pobożność dla bezbożników - Gruby Tony nie pije mleka - Zawsze pytaj
poetę o interpretację jego wiersza - Mistagogiczny domorosły filozof
Gruby Tony uważa, że wyrok śmierci dla Sokratesa był całkowicie
uzasadniony.
W tym rozdziale zakończymy omawianie różnicy między narracyjną,
zrozumiałą wiedzą oraz jej mniej przejrzystą odmianą, którą zgłębiamy w
procesie kombinowania - różnicy przedstawionej w dwóch kolumnach Tabeli
4 porównujących działania narracyjne i nienarracyjne. Panuje bowiem błędne
przekonanie, że wszystko dzieje się z określonego powodu, który możemy z
łatwością pojąć.
W rzeczy samej największym życiowym błędem jest mylenie tego, co
niezrozumiałe, z tym, co nierozumne - o czym pisał Nietzsche. W pewnym
sensie przypomina to problem indyka, a więc założenie, że to, czego nie
widać, nie istnieje; mylenie braku dowodów z dowodem na brak.
Od początku złotej ery filozofii padamy ofiarą problemu mokrej tarcicy -
sam Arystoteles błędnie zidentyfikował źródło sukcesu Talesa. Teraz
zajmiemy się mistrzem nad mistrzami, czyli Sokratesem.
EUTYFRON
Platon wyrażał swoje poglądy głównie za pośrednictwem osoby, która bez
wątpienia stała się najbardziej wpływowym filozofem w historii, czyli
Sokratesa z Aten, pierwszego filozofa we współczesnym znaczeniu tego
słowa. Sokrates nie pozostawił po sobie żadnych pism, więc poznajemy go
przede wszystkim z dzieł Platona i Ksenofonta. I jestem przekonany, że
zupełnie jak piszący te słowa samozwańczy biograf Grubego Tony’ego, który
opisuje go przez pryzmat własnych celów, w efekcie zniekształcając jego
charakter oraz część poglądów, tak też Platon ukazuje Sokratesa raczej z
perspektywy platońskiej niż sokratejskiej.
W Eutyfronie, jednym z dialogów Platona, Sokrates stał przed budynkiem
sądu, czekając na własny proces (w którym ostatecznie został skazany na
śmierć), kiedy tytułowy Eutyfron, ekspert religijny i ktoś w rodzaju proroka,
wciągnął go w rozmowę. Sokrates zaczął wyjaśniać, że nie tylko nie pobierał
opłaty za czyny, o które go oskarżano (psucie młodzieży, odrzucenie starych
bogów i wyznawanie nowych), lecz był wręcz gotów płacić ludziom za to,
żeby go słuchali.
Okazało się, że Eutyfron przyszedł oskarżyć swojego ojca o zabójstwo.
Ciekawy początek rozmowy. Sokrates zaczął się zastanawiać, czy oskarżenie
ojca o zabójstwo nie jest sprzeczne z obowiązkami religijnymi Eutyfrona.
Sokrates stosował następującą technikę: najpierw sprawiał, że jego
rozmówca, który zaczynał dysputę z pewnym przekonaniem, godził się z
serią stwierdzeń, a następnie pokazywał, że stwierdzenia te są niespójne z
owym pierwotnym przekonaniem, tym samym dowodząc, że jego rozmówca
nie ma pojęcia o czym mówi. Sokrates korzystał z tej techniki głównie po to,
żeby uświadomić ludziom, jak nieokreślone są ich poglądy i jak mało wiedzą
o pojęciach, którymi posługują się bez zastanowienia. W ten sposób
uzasadniał istnienie filozofii, która miała objaśniać owe pojęcia.
Na początku dialogu filozof złapał rozmówcę na słówku „pobożność” -
Eutyfron stwierdził, że oskarżenie ojca to akt pobożny, stwarzając wrażenie,
że wytacza mu proces przez wzgląd na swą pobożność. Nie umiał jednak
zdefiniować tego pojęcia w sposób, który zadowoliłby Sokratesa. Filozof
stale gnębił biedaka o definicję pobożności. Eutyfron wysuwał kolejne
propozycje (co to jest „prawość moralna”?), by w końcu pod jakimś
pretekstem przerwać rozmowę. Dialog urywa się nagle, ale czytelnik odnosi
wrażenie, że mógłby trwać dwa i pół tysiąca lat, aż do dziś, nie prowadząc do
żadnej konkluzji.
Spróbujmy podjąć go na nowo.
GRUBY TONY KONTRA SOKRATES
Jak Gruby Tony poradziłby sobie w krzyżowym ogniu pytań
niezmordowanego Ateńczyka? Teraz, kiedy poznaliście już naszego
przysadzistego bohatera, przeprowadźmy pewien eksperyment myślowy i
wyobraźmy sobie, jak przebiegałby dialog między Grubym Tonym i
Sokratesem, oczywiście w dobrym tłumaczeniu.
Te dwie postaci łączą wyraźne podobieństwa. Obaj panowie mają dużo
wolnego czasu i nie muszą pracować, chociaż w przypadku Tony’ego owa
swoboda wynika z trafnych spostrzeżeń. Obaj lubią toczyć spory i obaj
uważają żywą dyskusję (w odróżnieniu od biernego oglądania telewizji albo
słuchania koncertów) za główne źródło rozrywki. Obaj nie przepadają za
pisaniem: Sokratesowi nie podoba się ostateczny i niezmienny charakter
słowa pisanego, ponieważ w jego ocenie odpowiedzi nigdy nie są ostateczne
i nie powinny być ustalone raz na zawsze. Nic nie powinno być wyryte w
kamieniu: Sokrates w Eutyfronie wychwala rzeźbiarza Dedala, którego
posągi ożywają, gdy tylko skończy pracę. Kiedy odezwiecie się do
wyrzeźbionych przez niego posągów, usłyszycie od nich odpowiedź, czego
nie można powiedzieć o rzeźbach w nowojorskim Metropolitan Museum of
Art. Z kolei Tony nie lubi pisać z innych, nie mniej ważnych powodów:
prawie wyleciał ze szkoły średniej w Bay Ridge w Brooklynie.
Ale ich podobieństwa gdzieś się kończą, co powinno uczynić ten dialog
bardziej interesującym. Oczywiście, Gruby Tony prawdopodobnie poczuje
lekkie zaskoczenie na widok człowieka, którego Nero nazwał największym
filozofem wszech czasów: Sokrates, jak głosi legenda, nie grzeszył urodą. W
wielu opisach powtarzają się informacje, że miał wystający brzuch, cienkie
kończyny, wyłupiaste oczy i zadarty nos. Wyglądał mizernie. Być może
wydzielał też nieprzyjemny odór, ponieważ podobno zażywał kąpieli
znacznie rzadziej niż jemu współcześni. Wyobraźcie sobie, jak Gruby Tony z
szyderczym uśmieszkiem wskazuje palcem na tego jegomościa, wołając:
„Neeero, człowieku, mam rozmawiać z tym... czymś?”. A może byłoby
inaczej: Sokrates ponoć był wielką indywidualnością i emanował taką
pewnością siebie i spokojem ducha, że niektórzy młodzieńcy nazywali go
pięknym.
Co do jednego Nero nie miał wątpliwości: że Gruby Tony na początek
zbliży się do Sokratesa i wyrobi sobie na jego temat opinię na podstawie
analizy olfaktorycznej - jak już mówiliśmy, Gruby Tony nawet nie zdaje
sobie sprawy, że tak postępuje.
Przypuśćmy, że Sokrates pyta Grubego Tony’ego o definicję pobożności.
Gruby Tony prawdopodobnie każe mu spadać na drzewo, wiedząc, że
Sokrates jest gotów nie tylko dyskutować za darmo, ale wręcz zapłacić
komuś za rozmowę. Gruby Tony dochodzi do wniosku, że nie należy kłócić
się z kimś, kto chce zapłacić za tę kłótnię.
Ale siła Grubego Tony’ego polega na tym, że nigdy nie pozwala drugiej
osobie sformułować pytania. Nauczył Nera, że w każdym pytaniu kryje się
odpowiedź; nigdy nie dawaj jasnej odpowiedzi na pytanie, które nie ma dla
ciebie żadnego sensu.
GRUBY TONY: Prosisz, żebym wyjaśnił, co różni pobożność od
bezbożności. Czy naprawdę muszę umieć ci to wyjaśnić, żeby spełnić
pobożny uczynek?
SOKRATES: Jak możesz używać słowa „pobożność”, nie wiedząc, co
oznacza i udając, że wiesz, co oznacza?
GRUBY TONY: Czy naprawdę muszę umieć wyjaśnić ci prymitywną
angielszczyzną albo czystą greką, co to znaczy, żeby udowodnić, że wiem i
rozumiem, co to znaczy? Nie umiem tego wyrazić słowami, ale wiem, co to
jest.
Gruby Tony bez wątpienia przejmuje inicjatywę w rozmowie i sam
zaczyna stawiać pytania:
GRUBY TONY: Powiedz mi, starcze, czy dziecko musi zdefiniować
mleko matki, żeby zrozumieć, że chce je wypić?
SOKRATES: Nie, nie musi.
GRUBY TONY (wykorzystując manierę Sokratesa z Dialogów Platona):
I, mój drogi Sokratesie, czy pies musi zdefiniować właściciela, żeby być mu
lojalny?
SOKRATES (zdumiony, że ktoś zadaje mu pytania): Pies ma... instynkt.
Instynkt nie wpływa na jego życie. Pies nie analizuje swojego życia. Nie
jesteśmy psami.
GRUBY TONY: Zgadzam się, mój drogi Sokratesie, że pies ma instynkt,
a my nie jesteśmy psami. Ale czy my, ludzie, różnimy się od psów w tak
fundamentalny sposób, że jesteśmy całkowicie pozbawieni instynktu, który
każe nam robić rzeczy, o których nie mamy pojęcia? Czy musimy ograniczać
swoje życie do tego, co potrafimy zdefiniować w prabrooklyńskim dialekcie
języka angielskiego?
I, nie czekając na odpowiedź Sokratesa (tylko frajerzy czekają na
odpowiedzi; pytań nie stawia się po to, żeby usłyszeć odpowiedź):
GRUBY TONY: Zatem, mój drogi Sokratesie, dlaczego uważasz, że
musimy ustalać znaczenie pojęć?
SOKRATES: Mój drogi mega-Tony, musimy wiedzieć, o czym mówimy.
Źródłem filozofii jest pragnienie, by przemyśleć i zrozumieć to, co robimy,
oddać się refleksji nad naszym życiem. Życie niepoddane refleksji nie jest
warte, by je przeżywać.
GRUBY TONY: Mój biedny grecki starcze, problem polega na tym, że
eliminujesz z naszego życia to, co wiemy, a czego nie umiemy wyrazić. A
gdybym zapytał człowieka na rowerze o teorię, która pozwala mu na nim
jechać, natychmiast spadłby na ziemię. Dręcząc ludzi pytaniami, zbijasz ich z
tropu i ranisz.
A później, patrząc na niego protekcjonalnie, z uśmieszkiem, spokojnym
głosem dodaje:
GRUBY TONY: Mój drogi Sokratesie... wiesz, dlaczego zostałeś
skazany na śmierć? Bo przez ciebie ludzie czują się głupio, kiedy ślepo
kultywują swoje zwyczaje i tradycje, kiedy idą za głosem instynktu. Może w
niektórych sprawach masz rację. Ale mącisz im w głowach w kwestiach, z
którymi dotąd świetnie sobie radzili. Rozwiewasz ich złudzenia na własny
temat. Odbierasz przyjemność nierozumienia tego, czego nie potrafią
zrozumieć. A sam nie podajesz żadnych odpowiedzi: nie masz nam do
zaoferowania żadnych odpowiedzi.
WYŻSZOŚĆ WIEDZY DEFINICYJNEJ Jak widać, Gruby Tony
atakuje samą istotę filozofii, bo właśnie dzięki Sokratesowi filozofia zaczęła
stawiać podstawowe pytania, które dziś ją zajmują, takie jak: czym jest byt?,
czym jest moralność?, czym jest dowód?, czym jest nauka?, czym jest to?, i
czym jest tamto?
Pytanie postawione w Eutyfronie przewija się w różnych dialogach
spisanych przez Platona. Sokrates nieustannie poszukuje definicji natury
rzeczy; nie interesuje go opis własności, dzięki którym je rozpoznajemy.
Sokrates posunął się nawet do tego, że pytał poetów o znaczenie ich
twórczości i doszedł do wniosku, że są w tym zakresie takimi samymi
ignorantami jak czytelnicy. W dialogu Obrona Sokratesa Platon opisuje
proces wielkiego poprzednika. W pewnym momencie Sokrates wspominał,
jak bez skutku przepytywał poetów o interpretację ich wierszy: „Zacząwszy
od dzieł, którem uważał za najdoskonalsze, badałem z nich, co bym mógł
nowego się dowiedzieć. Wstyd mi, Ateńczycy, powiedzieć prawdę! Muszę ją
przecie wyznać. Słowem mówiąc, prawie wszyscy tam przytomni lepsze o
nich dali zdanie niż ci, którzy je sami napisali”.
To przekonanie o wyższości wiedzy definicyjnej doprowadziło Platona
do wniosku, że niczego nie można poznać, nie znając Form, czyli tego, co
określają definicje. Jeśli nie potrafimy zdefiniować pobożności, wychodząc
od konkretów, to zacznijmy od uniwersaliów, z których powinny wypływać
owe konkrety. Innymi słowy, jeśli nie potraficie stworzyć mapy, patrząc na
teren, stwórzcie teren, patrząc na mapę.
Na obronę Sokratesa można powiedzieć, że jego pytania pozwalały
uzyskać ważne informacje: nawet jeśli nie prowadziły do ustalenia, czym
dana rzecz jest, to przynajmniej dawały pewność, czym nie jest.
Mylenie niezrozumiałego z nierozumnym
Oczywiście, Gruby Tony miał wielu prekursorów. Nie o wszystkich
usłyszymy z powodu prymatu filozofii, która przeniknęła codzienne praktyki
chrześcijaństwa i islamu. Mówiąc o filozofii, mam na myśli wiedzę
teoretyczną i konceptualną, całą wiedzę, wszystko, co możemy spisać. Do
niedawna bowiem pojęcie to odnosiło się przede wszystkim do zasobu, który
dziś nazywamy wiedzą, czyli do filozofii naturalnej, próby racjonalizacji
Natury, zgłębienia jej logiki.
W bliższych nam czasach ostry atak na ten światopogląd przypuścił
młody Fryderyk Nietzsche, choć ukrył go wśród literackich wywodów o
optymizmie i pesymizmie oraz urojeń na temat tego, czym jest „Zachód”,
„typowy hellenista” oraz „niemiecka dusza”. Młody Nietzsche napisał swoją
pierwszą książkę, Narodziny tragedii, mając dwadzieścia kilka lat.
Zaatakował w niej Sokratesa, nazywając go mistagogiem nauki za jego
„wiarę w zgłębialność natury rzeczy”. Poniższy genialny fragment obnaża to,
co nazywam błędem frajersko-racjonalistycznym:
Może - takie musiał stawiać sobie pytanie [Sokrates] - to, co dla mnie
niezrozumiałe, nie jest od razu nierozumne? Może istnieje królestwo
mądrości, do którego logik nie ma wstępu?
„To, co dla mnie niezrozumiałe, nie jest od razu nierozumne” - to
prawdopodobnie najważniejsze zdanie, jakie padło w wieku, w którym żył
Nietzsche. Podobne stwierdzenie pojawiło się w Prologu niniejszej książki,
gdzie definiowałem wyznawcę kruchości, który to, czego nie rozumie, uznaje
za nonsens.
Nietzsche ma również alergię na sokratejską wersję prawdy powiązaną ze
strategią zgłębiania natury rzeczy. Zdaniem Sokratesa ludzie nie czynią zła
świadomie, a teza ta zdominowała myśl oświeceniową, ponieważ tacy
filozofowie, jak Condorcet, głosili, że prawda jest jedynym i wystarczającym
źródłem dobra.
Właśnie na ten argument pomstował Nietzsche: że wiedza to panaceum, a
błąd to zło, zatem nauka jest przedsięwzięciem niosącym samo dobro.
Irytowało go takie uzasadnienie naukowego optymizmu, wykorzystywanie
logiki i wiedzy w służbie utopii. Zapomnijcie o optymizmie i pesymizmie,
dyżurnych tematach dyskusji o Nietzschem; tak zwany nietzscheański
pesymizm odwraca uwagę od sedna sprawy: on kwestionował samą ideę, że
wiedza jest dobra.
Zrozumienie, co jest centralnym problemem w Narodzinach tragedii,
zajęło mi dużo czasu. Nietzsche wyróżnia dwie siły, apolińską i dionizyjską.
Pierwsza jest stonowana, zrównoważona, racjonalna, przepojona rozsądkiem
i powściągliwością; druga jest mroczna, instynktowna, dzika,
nieposkromiona i trudna do zrozumienia, a płynie z wnętrza naszego ja.
Kultura starożytnej Grecji symbolizowała harmonię tych dwóch sił, dopóki
Eurypides, pod wpływem myśli sokratejskiej, nie przechylił szali na stronę
apolińską kosztem strony dionizyjskiej, czego efektem był rozkwit
racjonalizmu. Można to porównać do zaburzenia naturalnej równowagi
chemicznej w ludzkim organizmie wskutek zastrzyku hormonalnego. Siła
apolińska bez siły dionizyjskiej jest, jak ujęliby to Chińczycy, jak yang bez
yin.
Geniusz Nietzschego wciąż mnie zaskakuje: ten myśliciel pojął, czym jest
antykruchość. Choć wielu (błędnie) przypisuje autorstwo pojęcia twórczej
destrukcji ekonomiście Josephowi Schumpeterowi (i nie zastanawia ich, że
tak przenikliwa, głęboka myśl narodziła się w umyśle ekonomisty), a lepiej
oczytani, jak mogliśmy się już przekonać, wywodzą je z myśli Karola
Marksa, w rzeczywistości pierwszy raz użył go Nietzsche w odniesieniu do
Dionizosa, nazywając go twórczo destrukcyjnym i destrukcyjnie twórczym.
Nietzsche naprawdę rozumiał - na swój sposób - antykruchość.
Narodziny tragedii czytałem dwa razy, najpierw jako dziecko, kiedy
byłem jeszcze bardzo niedoświadczony. Za drugim razem, po latach
rozważań nad losowością, uderzyło mnie, że Nietzsche rozumiał coś, czego
nie wyraził wprost w swoim dziele: że wiedza - ani cokolwiek innego - nie
może się rozwijać bez elementu dionizyjskiego. Ta siła odkrywa przed nami
drogi, którymi możemy pójść, pod warunkiem, że dysponujemy
opcjonalnością. Innymi słowy, może być źródłem stochastycznego
kombinatorstwa, podczas gdy siła apolińska może być elementem
racjonalnym w procesie wyboru.
W tym miejscu odwołam się znów do wielkiego mistrza Seneki. On
również wspominał o cechach dionizyjskich i apolińskich. W jednym ze
swoich tekstów przedstawia bogatszą wizję ludzkich skłonności. Mówiąc o
Bogu (którego nazywa również przeznaczeniem, zrównując go z interakcją
przyczyn), pisze o jego trzech wcieleniach. Pierwsze to Liber Pater, moc
bachiczna (czyli dionizyjska w pismach Nietzschego), która inspiruje do
dalszego życia; drugie, Herkules, symbolizuje siłę; a trzecie, Merkury,
symbolizowało (w czasach Seneki) rzemiosło, naukę i rozsądek (Nietzsche
nazywał je apolińskim). To spojrzenie, szersze niż u Nietzschego, uwzględnia
dodatkowy wymiar siły.
Jak już mówiłem, ataki na filozofię w znaczeniu racjonalistycznej wiedzy
z tradycji Platona i Arystotelesa, podejmowało wcześniej wielu ludzi, o
których historia zwykle milczy, autorów zapomnianych lub rzadko
cytowanych tekstów. Dlaczego nikt o nich nie pamięta? Ponieważ
ustrukturyzowany system edukacji woli uproszczony, zubożony obraz
wydarzeń, jaki niesie ze sobą naiwny racjonalizm. Łatwiej przedstawiać
uczniom tę wersję niż bogatą fakturę empiryzmu, a wspominałem już, że
przeciwnicy myślenia akademickiego nie mieli wielu przedstawicieli w tych
kręgach (zobaczymy to wyraźnie na przykładzie historii medycyny).
Jeszcze bardziej znakomity i dużo bardziej otwarty badacz myśli
klasycznej niż Nietzsche, dziewiętnastowieczny francuski filozof Ernest
Renan, oprócz greki i łaciny znał również język hebrajski, aramejski
(syryjski) i arabski. W swojej krytyce Awerroesa zawarł słynną koncepcję, że
logika - z definicji - wyklucza wszelkie niuanse, a ponieważ prawda kryje się
głównie w niuansach, logika stanowi „bezużyteczne narzędzie poszukiwania
Prawdy w naukach moralnych i politycznych”.
Tradycja
Jak to ujął Gruby Tony, Sokrates został skazany na śmierć, ponieważ
zaburzył funkcjonowanie czegoś, co zdaniem ateńskiego establishmentu
działało całkiem nieźle. Rzeczywistość jest zbyt złożona, żeby wyrazić ją
słowami; takie podejście zabija ludzi. A ludzie - jak w przypadku mokrej
tarcicy - mogą skupić się na właściwych aspektach rzeczywistości, mimo że
nie mają odpowiednich kompetencji, żeby objąć je rozumem.
Śmierć i męczeństwo to dobre zabiegi marketingowe, szczególnie jeśli
człowiek stawia czoła swojemu przeznaczeniu z niezachwianą wiarą we
własne poglądy. Bohater to człowiek o dużej pewności siebie i wybujałym
ego; śmierć nie robi na nim wrażenia. Wprawdzie większość źródeł
przedstawia Sokratesa jako postać heroiczną przez wzgląd na jego śmierć i
filozoficzne podejście do niej, ale niektórzy antyczni myśliciele krytykowali
go za niszczenie fundamentów społeczeństwa - heurystyk przekazywanych z
pokolenia na pokolenie. Ich zdaniem możemy być jeszcze zbyt niedojrzali,
żeby móc zakwestionować ową spuściznę.
Kato Starszy, którego poznaliśmy w Rozdziale 2, nie znosił Sokratesa.
Był człowiekiem konkretnym, jak Gruby Tony, ale miał znacznie większą
świadomość obywatelską, poczucie misji oraz szanował tradycję i zasady
moralne. Nie znosił też wszystkiego, co greckie, o czym świadczyła jego
alergia na filozofów i lekarzy, która, jak zobaczymy w kolejnych rozdziałach,
współcześnie okazuje się zaskakująco uzasadniona. Kato był zwolennikiem
demokracji, dlatego wierzył zarówno w wolność, jak i w zasady zwyczajowe,
a wierze tej towarzyszył lęk przed tyranią. Plutarch przytacza następujący
cytat z Katona: „Sokrates był wielkim gadułą, który usiłował styranizować
własne państwo, żeby zniszczyć jego zwyczaje i nakłonić jego obywateli do
wyznawania poglądów sprzecznych z prawem”.
W ten sposób starożytni postrzegali naiwny racjonalizm: zubożając -
zamiast wzbogacać - system myśli, czynił go kruchym. Rozumieli, że
połowiczność - niepełna wiedza - zawsze stwarza niebezpieczeństwo.
Oprócz starożytnych filozofów ów odmienny rodzaj wiedzy miał również
wielu innych obrońców. Jednym z tych, którzy dostrzegali jego wartość był
Edmund Burke, irlandzki mąż stanu i filozof polityki. Krytykował on
rewolucję francuską za niszczenie „kilku stuleci kultury rozumu”. Uważał, że
wielkie przemiany społeczne mogą narazić nas na nieprzewidziane
konsekwencje, dlatego był zwolennikiem drobnych eksperymentów metodą
prób i błędów (czyli kombinatorstwa wypukłego) w systemach społecznych,
z poszanowaniem złożonych, tradycyjnych heurystyk. Kolejnym członkiem
tej grupy był Michael Oakeshot, dwudziestowieczny konserwatywny filozof
polityczny i filozof historii, którego zdaniem tradycje stanowią zasób
przefiltrowanej wiedzy zbiorowej. Zaliczał się do niej również Joseph de
Maistre, który, jak już widzieliśmy, myślał w kategoriach „drugiego kroku”.
Ten francuskojęzyczny rojalista i przeciwnik oświecenia głośno krytykował
błędy rewolucji i wierzył, że ludzie są z gruntu zepsuci, a ich naturalne
tendencje musi powściągać jakaś dyktatura. Wittgenstein znalazłby się
oczywiście na szczycie listy współczesnych filozofów antykruchości,
ponieważ miał zdumiewający wgląd w to, co niewyrażalne słowami. I ze
wszystkich filozofów on najlepiej rozumiał problem mokrej tarcicy -
prawdopodobnie dostrzegł go jako pierwszy, gdy zakwestionował możliwość
językowego wyrażenia tego, co dosłowne. A przy tym był prawdziwym
świętym - złożył swoje życie, przyjaźnie, majątek, reputację, wszystko, co
miał, na ołtarzu filozofii.
Może się wydawać, że Friedrich Hayek również zalicza się do tej
antykruchej, antyracjonalistycznej kategorii. Ten dwudziestowieczny filozof i
ekonomista opowiadał się przeciwko gospodarce planowej, twierdząc, że
system cen ukazuje za pomocą transakcji wiedzę społeczeństwa, wiedzę, do
której nie ma dostępu twórca planu gospodarczego. Jednakże Hayek nie
rozumiał, że twórcę planu zastępuje opcjonalność. W pewnym sensie wierzył
w inteligencję, ale inteligencję rozproszoną albo zbiorową, a nie w
opcjonalność, która pojawia się w miejsce inteligencji.
Antropolog Claude Lévi-Strauss pokazał, że ludy niepiśmienne miały
własną „wiedzę konkretu”, całościowy system myślenia o swoim środowisku
w kategoriach obiektów i ich „wtórnych” własności zmysłowych. System ów
był nie mniej spójny od wielu naszych perspektyw naukowych, a pod
wieloma względami okazał się równie bogaty albo bogatszy od nich. Kolejny
przykład zjawiska mokrej tarcicy.
Ostatnim przedstawicielem opisywanej grupy jest John Gray,
współczesny filozof polityczny i eseista, który walczy z ludzką pychą i
powszechnym przekonaniem, że oświecenie jest lekiem na całe zło, traktując
pewną kategorię filozofów jako fundamentalistów oświeceniowych. Gray
wielokrotnie wykazał, że to, co nazywamy postępem naukowym, może być
tylko złudzeniem. Idąc na lunch z nim i eseistą Bryanem Appleyardem,
przygotowałem się psychicznie na zaciętą dyskusję i obronę własnych
przekonań. Byłem mile zaskoczony, kiedy ów lunch okazał się
najprzyjemniejszym posiłkiem w moim życiu. Mieliśmy świadomość, że
wszyscy trzej rozumiemy się w tej kwestii bez słów, dlatego od razu
przeszliśmy do zastosowań praktycznych - tak banalnych, jak zastąpienie
naszych rezerw walutowych metalami szlachetnymi, ponieważ ich
właścicielami nie są rządy. Gray miał gabinet obok Hayeka i powiedział mi,
że Hayek to dość nudny człowiek, któremu brakuje luzu - czyli
opcjonalności.
RÓŻNICA MIĘDZY FRAJEREM A NIEFRAJEREM
Wróćmy do kamienia filozoficznego. Sokrates wierzy w wiedzę. W
odróżnieniu od Grubego Tony’ego, który nie wie nawet, co to jest.
Dla Tony’ego, najważniejszą dychotomią w życiu nie jest wybór między
Prawdą a Fałszem, tylko między tym, co frajerskie, a tym, co niefrajerskie.
Takie podejście upraszcza sprawy. Jak pokazał przykład koncepcji Seneki i
zakładu Talesa, w prawdziwym życiu ekspozycja jest znacznie ważniejsza od
wiedzy; skutki naszych decyzji wypierają logikę. Podręcznikowa „wiedza”
pomija ważny wymiar, ukrytą asymetrię korzyści - podobnie jak pojęcie
średniej. Większość filozofów nie rozumie, że trzeba się skupić na
konsekwencjach własnych działań, zamiast analizować strukturę świata (albo
oddzielać „Prawdę” od „Fałszu”). To poważny błąd. Najważniejsze jest nie
samo zdarzenie, tylko jego konsekwencje, czyli to, co cię w jego wyniku
spotyka (korzyść albo strata).
Filozofowie skupiają się na prawdzie i fałszu. Ludzie w prawdziwym życiu
skupiają się na rezultatach, ekspozycji i konsekwencjach (ryzyku i
korzyściach), czyli na kruchości i antykruchości. A filozofom, myślicielom i
badaczom Prawa niekiedy prawda zlewa się [ang. conflate - przyp. tłum.] z
ryzykiem i korzyściami.
Idąc dalej, można powiedzieć, że Prawda i Fałsz (a więc to, co nazywamy
przekonaniami) odgrywają niewielką, drugoplanową rolę w ludzkich
decyzjach; dominujące znaczenie mają konsekwencje Prawdy i Fałszu, które
niemal zawsze są asymetryczne. Jedna ze stron przeważa, a więc asymetria
jest dodatnia albo ujemna (co przekłada się na kruchość albo antykruchość).
Zaraz to wyjaśnię.
Kruchość, a nie prawdopodobieństwo
Zanim wpuścimy pasażerów do samolotu, sprawdzamy, czy nie wnoszą
na pokład broni. Czyżbyśmy uważali ich za terrorystów? Prawda czy Fałsz?
Fałsz, prawdopodobnie nie są terrorystami (prawdopodobieństwo, że są, jest
bardzo niewielkie). Ale i tak szukamy u nich broni z powodu kruchości
naszego systemu wobec terroryzmu. Mamy tu do czynienia z asymetrią.
Skupiamy się na efektach i konsekwencjach sytuacji, w której okazałoby się
to Prawdą (i któryś z pasażerów byłby terrorystą) - potencjalne konsekwencje
są zbyt poważne, a koszty kontroli są zbyt niskie, żeby postąpić inaczej.
Uważacie, że w ciągu kolejnego roku dojdzie do eksplozji reaktora
nuklearnego? Fałsz. A jednak chcecie zachowywać się tak, jakby to była
Prawda i wydajecie miliony na dodatkowe zabezpieczenia, bo jesteście krusi
wobec awarii nuklearnych. Trzeci przykład. Uważacie, że ten losowo
wybrany lek wam zaszkodzi? Fałsz. Ale czy połkniecie te tabletki? Nie, nie,
nie.
Gdybyście wzięli ołówek i spisali wszystkie decyzje, jakie podjęliście w
ciągu minionego tygodnia, albo, gdyby było to możliwe, w ciągu całego
życia, zrozumielibyście, że większość z nich miała asymetryczne rezultaty,
jedna strona wyraźnie dominowała nad drugą. Podejmujecie decyzje głównie
w oparciu o kruchość, a nie prawdopodobieństwo. Ujmę to inaczej.
Podejmujecie decyzje głównie w oparciu o kruchość, a nie dychotomię
Prawda/Fałsz.
Sprawdźmy teraz, dlaczego dychotomia Prawda/Fałsz okazuje się
nieadekwatnym kryterium podejmowania decyzji w prawdziwym świecie,
szczególnie gdy w grę wchodzi prawdopodobieństwo. Prawda i Fałsz to
interpretacje odpowiadające wysokiemu lub niskiemu prawdopodobieństwu.
Naukowcy posługują się tak zwanym poziomem ufności; wynik uzyskany z
95-procentowym poziomem ufności oznacza, że istnieje tylko 5-procentowe
prawdopodobieństwo, że okaże się błędny. Oczywiście, wskaźnik ten jest
bezużyteczny, ponieważ ignoruje skalę potencjalnych skutków, co pogarsza
sytuację w razie skrajnych zdarzeń. Gdybym wam powiedział, że jakiś
rezultat jest prawdziwy z poziomem ufności 95%, bylibyście zadowoleni. Ale
jakbyście się czuli, słysząc, że wasz samolot jest bezpieczny z poziomem
ufności 95%? Nawet wskaźnik równy 99% uznalibyście za zbyt niski,
ponieważ prawdopodobieństwo katastrofy lotniczej na poziomie 1% byłoby
bardzo niepokojące (dziś ryzyko katastrofy samolotu komercyjnego wynosi
jeden na kilkaset tysięcy, a wskaźnik ten wciąż się obniża, ponieważ, jak
wiemy, każdy błąd przekłada się na poprawę ogólnego poziomu
bezpieczeństwa). Dlatego powtarzam jeszcze raz: prawdopodobieństwo
(czyli dychotomia Prawda/Fałsz) nie sprawdza się w prawdziwym świecie; tu
liczą się konsekwencje. W swoim życiu każdy z was podjął już pewnie
miliard decyzji. Ile razy obliczaliście prawdopodobieństwo? Oczywiście,
może to mieć sens w kasynie, ale nigdzie indziej.
Konflacja zdarzeń i ekspozycji
I znów wracamy do błędu mokrej tarcicy. Zdarzenie typu Czarny Łabędź
i jego skutki w waszym życiu - wpływ na sytuację finansową i emocjonalną,
wszystkie szkody, które wyrządza - to nie „jedno i to samo”. Błąd ten jest
głęboko zakorzeniony w standardowych reakcjach; na wieść o swoich
pomyłkach progności odpowiadają zazwyczaj: „musimy skorygować nasze
obliczenia”, żeby skuteczniej przewidywać zdarzenia i oceniać
prawdopodobieństwo. Tymczasem znacznie lepiej byłoby „zmodyfikować
ekspozycję” i nauczyć ludzi rozwiązywać własne problemy, w czym religie i
tradycyjne heurystyki biją na głowę naiwną i powierzchowną naukę.
ZAKOŃCZENIE KSIĘGI IV
Oprócz empiryków medycznych w tej części książki próbowałem
zrehabilitować nierozsądnych indywidualistów, inżynierów, niezależnych
przedsiębiorców, innowacyjnych artystów i antyakademickich myślicieli,
napiętnowanych przez historię. Niektórzy z nich wykazali się ogromną
odwagą - odwagą potrzebną, żeby przedstawić światu swoje pomysły, oraz
żeby żyć w tym świecie ze świadomością, że go nie rozumieją. I świetnie się
przy tym bawić.
Na koniec chciałbym zwrócić uwagę, że działanie jest rozwiązaniem
mądrzejszym - i bardziej racjonalnym - niż mogłoby się wydawać. W tym
miejscu krytykuję tylko epifenomen Uczenia Ptaków Latania oraz „model
liniowy”, odwołując się między innymi do prostych matematycznych
własności opcjonalności, która nie wymaga wiedzy ani inteligencji, lecz
jedynie racjonalnego podejmowania decyzji.
Pamiętajcie, że nie ma empirycznych dowodów na to, że zorganizowane
badania w swoim obecnym kształcie prowadzą do wspaniałych rezultatów,
jak obiecują uniwersytety. A zwolennicy teorii radziecko-harwardzkiej nie
uwzględniają opcjonalności ani efektów drugiego rzędu, co obala ich poglądy
o roli nauki teleologicznej. Muszą napisać historię technologii na nowo.
Co dalej?
Kiedy ostatni raz widziałem się z Alison Wolf, rozmawialiśmy o trudnej
sytuacji systemu szkolnictwa i o złudzeniu, że środowisko uniwersyteckie
przyczynia się do postępu gospodarczego, przez co uczelnie skupione w
Lidze Bluszczowej stają się dla nowej azjatyckiej i amerykańskiej klasy
wyższej wyznacznikiem statusu i dobrem luksusowym. Harvard jest dziś
odpowiednikiem torebki marki Louis Vuitton albo zegarka od Cartiera. To
poważny problem dla rodziców z klasy średniej, którzy inwestują coraz
większą część oszczędności w te instytucje, przekazując swoje pieniądze
administratorom uniwersyteckim, deweloperom, profesorom i innym. W
Stanach Zjednoczonych rośnie liczba kredytów studenckich, które
automatycznie przechodzą w ręce tych poszukiwaczy renty. To nic innego
jak wymuszanie okupu: dyplom prestiżowego uniwersytetu otwiera wiele
drzwi; wiemy jednak, że ogół społeczeństwa nie rozwija się dzięki
zorganizowanej edukacji - za to odwrotna zależność jest prawdziwa.
Wolf poprosiła, żebym napisał, jak widzę przyszłość edukacji - bo
powiedziałem jej, że podchodzę do tej kwestii optymistycznie. Moja
odpowiedź: to g*** jest kruche. Żaden przekręt nie może trwać wiecznie.
Mam wielkie zaufanie do Czasu i Historii, ostatecznych pogromców
kruchości. Edukacja to instytucja, która rozwija się bez nacisku zewnętrznych
stresorów, dlatego musi w końcu upaść.
W kolejnych dwóch księgach, V i VI, omawiam koncepcję, że kruche
systemy się psują - co nie powinno budzić szczególnego zdziwienia. W
Księdze V pokazuję, jak wykrywać kruchość (w nieco bardziej techniczny
sposób), i przedstawiam mechanizm kamienia filozoficznego. Księga VI
opiera się na założeniu, że Czas raczej wymazuje zdarzenia, niż je konstruuje,
a przy tym bardzo sprawnie niszczy to, co kruche - zarówno budynki, jak i
idee.

Księga V
Nieliniowość i nieliniowość
Pora na kolejną wycieczkę osobistą. Zacytuję słowa Karola Darwina z
rysu historycznego w dziele O pochodzeniu gatunków, w którym wyjaśnił,
jak rozwijał swoją teorię: „Mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą mi
przytoczenie szczegółów, tyczących się mojej osoby; podałem je jako dowód,
że nie za pośpiesznie zdążałem do wniosków z moich poszukiwań”. Bo to nie
do końca prawda, że nie istnieje precyzyjne określenie, pojęcie i
zastosowanie antykruchości. Ja i moi współpracownicy znaliśmy je, ale nie
zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Sam znałem je od bardzo, bardzo dawna.
Okazało się, że przez większość życia zastanawiałem się nad jednym
problemem, po części świadomie, a po części nieświadomie. Księga V
opisuje drogę, jaką przebyłem, i pomysł, do którego mnie ona doprowadziła.
O ZNACZENIU STRYCHÓW
W połowie lat 90. spokojnie wyrzuciłem krawat do kosza na śmieci na
rogu Czterdziestej Czwartej Ulicy i Park Avenue w Nowym Jorku.
Postanowiłem zrobić sobie kilka lat przerwy i zamknąłem się na strychu.
Usiłowałem wyrazić słowami to, co podpowiadał mi instynkt, nadać pewną
strukturę temu, co nazwałem ukrytymi nieliniowościami, i ich skutkom.
Nie była to jeszcze gotowa koncepcja, raczej metoda, ponieważ nie
potrafiłem odnaleźć jej głębszego sensu. Jednakże, posługując się tą metodą,
napisałem blisko sześćset stron o zarządzaniu efektami nieliniowymi, z
wykresami i tabelami. Wiecie z Prologu, że „nieliniowość” oznacza, iż
reakcja nie jest linią prostą. Ale ja poszedłem dalej i analizowałem związki
nieliniowości ze zmiennością, które już wkrótce powinny stać się jasne. I
zagłębiłem się w problem zmienności zmienności i inne efekty wyższego
rzędu.
Owocem tych samotnych dociekań na strychu stała się książka Dynamic
Hedging poświęcona „instrumentom pochodnym w sytuacji nieliniowej
ekspozycji na ryzyko”. Stworzyłem techniczny tekst, w którym wyjaśniałem
wszystko od początku, ale pisząc go, instynktownie czułem, że ta koncepcja
ma znacznie szersze zastosowania niż te, z których korzystam w pracy; że
mój zawód okazał się świetnym punktem wyjścia do rozważań na ten temat,
ale byłem zbyt leniwy albo konwencjonalny, żeby wykroczyć poza jego
granice. Wciąż cenię ją najbardziej z moich książek (nie licząc tej, którą
właśnie czytacie) i miło wspominam dwie ostre nowojorskie zimy, spędzone
w niemal całkowitej ciszy na strychu, i promienie słońca, które odbijały się w
śniegu, rozjaśniając mój pokój i moje myśli. Przez wiele lat nie
zastanawiałem się nad niczym innym.
Epizod ten był też ciekawą lekcją. Moja książka przez pomyłkę trafiła do
czterech recenzentów, ekonomistów finansowych z kręgów akademickich,
zamiast do ilościowców (analityków ilościowych, którzy pracują w
finansach, korzystając z modeli matematycznych). Człowiek, który ją do nich
wysłał, nie zdawał sobie sprawy z różnic między tymi grupami. Wszyscy
czterej uczeni odrzucili moją książkę, ale, co ciekawe, z czterech różnych
powodów, a ich argumenty nie pokrywały się w najmniejszym stopniu. My,
praktycy i ilościowcy, nieszczególnie przejmujemy się komentarzami
uczonych akademickich - to tak, jakby prostytutki przyjmowały porady
techniczne od zakonnic. Uderzyło mnie jednak, że gdybym był w błędzie,
recenzenci podaliby dokładnie ten sam powód odrzucenia mojej książki. To
antykruchość. Później, rzecz jasna, wydawca zrozumiał swój błąd i tekst
przesłano recenzentom z domeny analizy ilościowej, dzięki czemu mogła się
ukazać.
W życiu codziennym prokrustowe łoże polega właśnie na upraszczaniu
nieliniowości i traktowaniu systemów nieliniowych jako systemów liniowych
- to uproszczenie, które wypacza obraz rzeczywistości.
Później moje zainteresowanie nieliniową ekspozycją na ryzyko minęło,
ponieważ zacząłem się zajmować innymi kwestiami związanymi z
niepewnością, które wydały mi się bardziej intelektualne i filozoficzne, na
przykład naturą losowości - a nie reakcją systemów na zdarzenia losowe. Być
może wynikało to też z faktu, że przeprowadziłem się i nie mogłem już
korzystać ze strychu.
Ale pewne wydarzenia spowodowały, że znów zdecydowałem się na
pustelnicze życie. Po kryzysie pod koniec pierwszej dekady XXI wieku
przeżyłem piekło kontaktów z prasą. Nagle zostałem zdezintelektualizowany
i zdemoralizowany, wyrwany ze swojego środowiska naturalnego i
ogłoszony dobrem publicznym. Nie zdawałem sobie sprawy, że mediom i
opinii publicznej trudno zaakceptować, iż uczony powinien ignorować
drugorzędne sprawy bieżące i pisać książki, a nie e-maile; że nie może dawać
wykładów, tańcząc przed nimi na scenie, bo ma inne rzeczy do roboty: rano
musi czytać w łóżku, później pisać przy biurku przy oknie, chadzać (wolnym
krokiem) na długie spacery, pić espresso (rano), herbatę rumiankową
(popołudniami), wina libańskie (wieczorami) i muscat (po kolacji), a potem
chadzać (wolnym krokiem) na jeszcze więcej długich spacerów, kłócić się z
przyjaciółmi oraz członkami rodziny (ale nigdy rano) i czytać (znów) w
łóżku przed snem, zamiast bez przerwy poprawiać swoje książki i teorie dla
wygody nieznajomych i członków lokalnego oddziału Networking
International, którzy nawet ich nie przeczytali. Dlatego postanowiłem
wycofać się z życia publicznego. Kiedy odzyskałem kontrolę nad moim
kalendarzem i umysłem, doszedłem do siebie po głębokich urazach
wewnętrznych, nauczyłem się filtrować i automatycznie kasować e-maile ze
skrzynki i zacząłem życie od nowa, Fortuna zesłała mi dwa pomysły. Wtedy
poczułem się naprawdę głupio, bo zrozumiałem, że cały czas nosiłem je w
sobie. Najwyraźniej narzędzia analizy efektów o charakterze nieliniowym są
uniwersalne. Najsmutniejsze, że do tego momentu w swoim nowym-nowym
życiu samotnego spacerowicza i amatora herbaty rumiankowej, patrząc na
porcelanową filiżankę, nie zdawałem sobie sprawy, że nieliniowość
wszystkich obiektów w moim otoczeniu można wykryć za pomocą tych
samych technik, na które wpadłem podczas poprzedniego pustelniczego
epizodu. W kolejnych dwóch rozdziałach omawiam to, co w ten sposób
odkryłem.
Rozdział 18
O różnicy między wielkim głazem a tysiącem kamyczków
Jak ukarać przy użyciu kamienia - Wylądowałem przed czasem (raz) -
Dlaczego strychy zawsze się przydają - Dlaczego lepiej unikać Heathrow,
jeśli nie masz przy sobie gitary

Rys. 8. Dworzanin, który puka do drzwi w pozycji wklęsłej (z lewej) i


wypukłej (z prawej). Symbolizuje dwie formy nieliniowości; gdyby był
liniowy, stałby prosto. W tym rozdziale pokażę - doprecyzowując koncepcję
asymetrii Seneki - że jedna z tych pozycji (wypukła) symbolizuje antykruchość
we wszelkich postaciach, a druga (wklęsła) - kruchość. Wyjaśnię też, jak w
prosty sposób wykryć, a nawet zmierzyć kruchość po tym, na ile wyprężona
(wypukła) albo na ile przygarbiona (wklęsła) jest sylwetka dworzanina.

Patrząc na porcelanową filiżankę, uświadomiłem sobie, że nie służy jej


zmienność, nieregularność ani żadne działanie. Potrzebuje świętego spokoju
w zaciszu gabinetu albo biblioteki. Kiedy zrozumiałem, że kruchość to po
prostu podatność na zmienność wpływających na nią obiektów, poczułem
ogromny wstyd, ponieważ specjalizowałem się w związkach zmienności i
nieliniowości; wiem, wiem, to bardzo dziwna specjalizacja. Dlatego
zacznijmy od wyniku moich refleksji.
PROSTA ZASADA WYKRYWANIA KRUCHOŚCI
Oto historia z literatury rabinicznej (Midrash Tehillim), prawdopodobnie
zaczerpnięta z wcześniejszych tradycji ludowych Bliskiego Wschodu. Pewien
król rozgniewał się na syna i przysiągł, że przygniecie go ogromnym głazem.
Później uspokoił się i zrozumiał, że ma kłopoty, bo król, który łamie
przysięgę, nie jest godny tronu. Na szczęście jego mądry doradca wymyślił
rozwiązanie tego problemu. Wystarczyło rozbić głaz na małe kamyczki i
obrzucić nimi niegrzecznego królewicza.
Różnica między tysiącem kamyków a potężnym głazem, który waży tyle
samo, świadczy dobitnie o tym, że efekty nieliniowe są źródłem kruchości.
Nieliniowe, czyli jakie? Powtórzmy: „nieliniowość” oznacza, że reakcja nie
jest linią prostą. Na przykład, jeśli podwoisz dawkę, efekt nie wzmocni się
dwukrotnie, lecz będzie znacznie silniejszy lub znacznie słabszy. Jeżeli
uderzę kogoś w głowę pięciokilogramowym kamieniem, skutek będzie
gorszy, niż gdybym uderzył go dwa razy dwuipółkilogramowym kamieniem,
i gorszy, niż gdybym uderzył go pięć razy kamieniem kilogramowym. To
proste: jeśli narysujesz wykres, oznaczając obrażenia na osi pionowej, a
wielkość kamienia na osi poziomej, to wynik nie będzie linią prostą. To
doprecyzowanie koncepcji asymetrii.
Poniższa niezwykle prosta zasada pozwala wykryć kruchość: W
przypadku kruchych systemów wstrząsy przynoszą coraz więcej szkód w
miarę wzrostu intensywności (do pewnego poziomu).

Rys. 9. Król i jego syn. Obrażenia doznane w wyniku


uderzenia kamieniami różnej wielkości jako funkcja
wielkości kamienia (do określonego poziomu). Każdy
dodatkowy kilogram głazu wyrządza większą krzywdę
niż poprzedni. Widać tu nieliniowość reakcji
(obrażenia zakrzywiają się do wewnątrz, osiągając
coraz bardziej strome pionowe nachylenie).

Przykład pokazano na Rysunku 9. Spróbujmy uogólnić tę zasadę. Wasz


samochód jest kruchy. Jeśli wjedziecie nim w ścianę z prędkością 50 mil na
godzinę, wyrządzicie mu większą szkodę, niż wjeżdżając dziesięć razy w tę
samą ścianę z prędkością 5 mil na godzinę.
Inne przykłady. Jeżeli wypijecie siedem butelek wina (Bordeaux) jednego
wieczoru, a przez kolejnych sześć dni będziecie pić czystą wodę z cytryną,
zaszkodzicie sobie bardziej, niż pijąc po butelce wina każdego dnia (po dwa
kieliszki na posiłek). Każdy kolejny kieliszek wina będzie szkodził wam
bardziej niż poprzedni, zatem wasz organizm jest kruchy wobec spożycia
alkoholu. Upuszczając porcelanową filiżankę na podłogę z wysokości jednej
stopy (około 30 centymetrów), wywołacie gorsze skutki, niż zrzucając ją
dwanaście razy z wysokości 1 cala (2,5 centymetra).
Po skoku z trzydziestu stóp (dziesięciu metrów) nie poczujecie się tylko
dziesięć razy gorzej niż po skoku z trzech stóp (jednego metra). Skutki będą
poważniejsze - w zasadzie trzydzieści stóp wydaje się granicą śmierci przy
spadku swobodnym.
Zauważcie, że jest to proste rozszerzenie fundamentalnej asymetrii, którą
poznaliśmy dwa rozdziały temu, wykorzystując koncepcje Seneki jako
pretekst do omówienia nieliniowości. Asymetria jest z konieczności
nieliniowością. Przynosi więcej szkód niż korzyści: wzrost intensywności
wywołuje więcej szkód, niż analogiczny spadek intensywności przynosi
korzyści.
Dlaczego kruchość jest nieliniowa?
Teraz wyjaśnię główną myśl - dlaczego kruchość zwykle wiąże się z
nieliniowością zamiast z liniowością. Naprowadził mnie na to przykład
porcelanowej filiżanki. Odpowiedź wiąże się ze strukturą
prawdopodobieństwa przetrwania: jeśli coś ma pozostać nieuszkodzone (albo
jeśli ma przetrwać), to jeden głaz wyrządzi mu więcej szkód niż tysiąc
kamyków, a więc jedno poważne rzadkie zdarzenie będzie miało gorsze
konsekwencje niż łączny skutek mniejszych wstrząsów.
Gdyby skok z wysokości 1 milimetra (czyli wpływ niewielkiej siły)
powodował u ludzi dokładny liniowy ułamek obrażeń będących skutkiem
skoku z 30 stóp, to łączny efekt tych skoków już by ich zabił. Właściwie
proste obliczenia dowodzą, że człowiek umarłby po kilku godzinach
dotykania różnych przedmiotów albo przechadzania się po własnym salonie,
zważywszy na mnogość tego rodzaju stresorów i ich skumulowany efekt.
Kruchość wynikająca z liniowości jest widoczna natychmiast, dlatego ją
wykluczamy - dany przedmiot już by się zepsuł, a dany człowiek już by nie
żył. Wniosek jest następujący: kruchy przedmiot jest równocześnie
nieuszkodzony i narażony na skutki nieliniowości - oraz skrajne, rzadkie
zdarzenia, ponieważ wstrząsy o dużej skali (albo wysokiej prędkości) są
rzadsze od wstrząsów o małej skali (albo niskiej prędkości).
Przełożę ów wniosek na język Czarnych Łabędzi i skrajnych zdarzeń.
Zwyczajnych zdarzeń jest znacznie więcej niż skrajnych. Na rynkach
finansowych zdarzeń rzędu 0,1 proc. jest przynajmniej 10 tysięcy razy więcej
niż zdarzeń rzędu 10 proc. Na naszej planecie codziennie dochodzi do blisko
8 tysięcy mikrotrzęsień ziemi o sile niższej niż 2 stopnie w skali Richtera - co
daje niemal 3 miliony trzęsień rocznie. Są całkowicie nieszkodliwe, i dobrze
się składa, skoro jest ich tak dużo. Tymczasem wstrząsy o sile 6 i więcej
stopni opisują już gazety. Weźmy na przykład takie przedmioty, jak
porcelanowe filiżanki. Są często obijane, milion razy częściej z siłą,
powiedzmy, 0,01 funta na cal kwadratowy (całkowicie arbitralna miara) niż z
siłą 100 funtów na cal kwadratowy. Analogicznie, z konieczności jesteśmy
odporni na łączny efekt małych urazów albo wstrząsów o bardzo niskiej sile,
co wskazuje, że wpływają one na nas nieproporcjonalnie (czyli nieliniowo)
słabiej niż większe wstrząsy i urazy.
Pozwólcie, że przeformułuję powyższą zasadę:
W przypadku kruchych systemów łączny efekt małych wstrząsów jest
mniejszy niż efekt jednego dużego wstrząsu o tej samej sile.
Z tego wniosek, że kruche są te systemy, którym skrajne zdarzenia
szkodzą o wiele bardziej niż seria zdarzeń o przeciętnej sile. I koniec - tylko
w ten sposób można być kruchym.
Teraz odwróćmy nasze rozumowanie i zastanówmy się nad
antykruchością. Antykruchość jest również zakorzeniona w nieliniowości,
reakcjach nieliniowych.
W przypadku antykruchych systemów wstrząsy przynoszą coraz więcej
korzyści w miarę wzrostu intensywności (do pewnego poziomu).
Prosty przykład - heurystycznie znany ciężarowcom. W Rozdziale 2 w
historii o pracy nad sylwetką ochroniarza skupiłem się na maksimum
potencjalnych osiągnięć. Podniesienie raz ciężaru o wadze 100 funtów
przynosi więcej korzyści niż podniesienie dwa razy ciężaru o wadze 50
funtów i bez wątpienia znacznie więcej korzyści niż podniesienie sto razy
funtowego obciążnika. Korzyści to w tym przypadku wzmocnienie ciała,
wzrost masy mięśniowej i nabranie wyglądu zabijaki, a nie wytrzymałość i
siła, dzięki którym przebiegniesz maraton. To drugie 50 funtów odgrywa
większą rolę, stąd efekt nieliniowy (czyli, o czym wkrótce się przekonamy,
efekt wypukłości). Każdy dodatkowy funt obciążenia przynosi coraz większe
korzyści, dopóki nie zbliżymy się do granicy swoich możliwości, którą
ciężarowcy nazywają nieudaną próbą [ang. failure - przyp. tłum.].
Na razie zwróćcie uwagę na zasięg tej krzywej: w zasadzie wpływa na
wszystko w naszym życiu, nawet na błędy medyczne, wielkość rządu czy
innowacje - wszystko, co ma choćby najmniejszy związek z niepewnością. I
pomaga usystematyzować tezy o skali i koncentracji z Księgi II.
Kiedy się uśmiechać, a kiedy krzywić
Nieliniowość występuje w dwóch formach: wklęsłej (zakrzywionej do
wewnątrz), jak w przykładzie z królem i kamieniem, albo przeciwnej,
wypukłej (zakrzywionej na zewnątrz). Oczywiście, istnieją też przypadki
mieszane, z wypukłymi i wklęsłymi fragmentami.
Rysunki 10 i 11 ukazują nieliniowość w sposób uproszczony: wypukła i
wklęsła forma przypominają odpowiednio uśmiech i grymas.

Rys. 10. Dwa typy nieliniowości, wypukły (z lewej) i wklęsły (z prawej).


Wypukły jest zakrzywiony na zewnątrz, a wklęsły - do wewnątrz.
Rys. 11. Uśmiechnij się! Lepszy sposób na zrozumienie wypukłości i
wklęsłości. To, co zakrzywia się na zewnątrz, przypomina uśmiech, a to, co
zakrzywia się do wewnątrz - grymas smutku. Wypukłość (z lewej) jest
antykrucha, wklęsłość (z prawej) - krucha (ma ujemne efekty wypukłości).

Dla uproszczenia terminologii w obu przypadkach używam pojęcia „efekt


wypukłości”, dlatego mówię o dodatnich efektach wypukłości i ujemnych
efektach wypukłości. Dlaczego asymetria przekłada się na wypukłość albo
wklęsłość? Powód jest prosty: jeśli dana zmienność niesie ze sobą większy
potencjał zysków niż strat, to wykres krzywej zmienności będzie wypukły; w
przeciwnym razie będzie wklęsły. Rysunek 12 ukazuje asymetrię wyrażoną
w kategoriach nieliniowości. Pokazuje również magiczną moc matematyki,
dzięki której możemy mówić jednym tchem o befsztyku po tatarsku,
przedsiębiorczości i ryzyku finansowym: wypukły wykres stanie się wklęsły,
jeśli postawimy przed nim znak minus. Na przykład pewna transakcja
przyniosła Grubemu Tony’emu całkowicie odwrotny rezultat niż bankowi
czy instytucji finansowej: na każdym straconym przez nich dolarze on
jednego zarabiał, i vice versa. W ostatecznym rozrachunku zyski są
lustrzanym odbiciem strat, tyle że te ostatnie mają przed sobą znak minus.
Na Rysunku 12 widać również, dlaczego wypukłość lubi zmienność. Jeśli
zarabiacie na wahaniach więcej niż przez nie tracicie, zależy wam na tym,
żeby wahań było jak najwięcej.

Rys. 12. Więcej strat niż zysków albo więcej zysków niż strat. Przyjmijmy, że
zaczynacie w punkcie „jesteście tu”. W pierwszym przypadku, jeśli zmienna x
wzrośnie, czyli przesunie się w prawo na osi poziomej, zyski (oś pionowa)
będą większe od strat wywołanych przesunięciem w lewo, czyli analogicznym
spadkiem zmiennej x. Wykres ilustruje, jak asymetria dodatnia (pierwszy
wykres) zamienia się w krzywą wypukłą (zakrzywioną na zewnątrz), a
asymetria ujemna (drugi wykres) zamienia się w krzywą wklęsłą
(zakrzywioną do wewnątrz). Powtórzmy: dla odchylenia zmiennej o
analogiczną jednostkę w obie strony wypukłość oznacza wyższe zyski od strat,
a w przypadku wklęsłości zależność jest odwrotna.

Dlaczego wklęsłości szkodzą Czarne Łabędzie?


A teraz koncepcja, którą nosiłem w sobie przez całe życie - nie zdawałem
sobie sprawy, że można ją tak przejrzyście wyrazić w formie graficznej.
Rysunek 13 obrazuje skutki szkód i zdarzeń niespodziewanych. Im bardziej
wklęsła ekspozycja, tym więcej szkód przynosi to, co niespodziewane, a
szkody rosną nieproporcjonalnie szybko. Zatem bardzo duże odchylenia mają
nieproporcjonalnie poważniejsze skutki od odchyleń niewielkich.

Rys. 13. Dwie ekspozycje, liniowa i nieliniowa, o ujemnej wypukłości - czyli


wklęsłości - na pierwszym wykresie i dodatniej wklęsłości na drugim.
Nieoczekiwane zdarzenie wpływa na nieliniowość w nieproporcjonalnie
silniejszy sposób. Im większe zdarzenie, tym większa różnica.

Teraz zastosujmy tę bardzo prostą technikę do wykrywania kruchości i


pozycji w ramach triady.
RUCH ULICZNY W NOWYM JORKU
Zastosujmy „efekty wypukłości” do naszego otoczenia. Ruch drogowy
jest wysoce nieliniowy. Kiedy lecę dziennym lotem z Nowego Jorku do
Londynu i wychodzę z mieszkania około piątej rano (wiem, wiem), dojazd do
terminalu British Air na lotnisku JFK zajmuje mi mniej więcej 26 minut. O
tej porze Nowy Jork jest pusty, nie przypomina samego siebie. Jeśli
wychodzę z domu o szóstej, bo wybrałem późniejszy lot, podróż zabiera
niemal tyle samo czasu, chociaż ruch jest trochę większy. Na autostradzie
może się pojawiać coraz więcej samochodów, a jednak czas dojazdu nie
zmienia się prawie wcale.
A potem dzieje się coś dziwnego - wystarczy zwiększyć liczbę
samochodów o 10 proc., a czas dojazdu wydłuży się skokowo o 50 proc.
(podaję wartości szacunkowe). To właśnie efekt wypukłości w praktyce:
średnia liczba samochodów na drodze nie ma żadnego wpływu na prędkość
ruchu. Gdyby przez pierwszą godzinę na drogach było 90 tysięcy
samochodów, a przez kolejną - 110 tysięcy samochodów, ruch przebiegałby
znacznie wolniej, niż gdyby przez dwie godziny na drogach znajdowało się
po 100 tysięcy pojazdów. Zauważcie, że czas dojazdu to wartość ujemna,
więc traktuję ją jako koszt, wydatek, a wzrost jest skutkiem negatywnym.
Zatem koszt podróży jest kruchy wobec zmienności liczby samochodów
na autostradzie, nie zależy w dużej mierze od ich średniej liczby. Każdy
kolejny samochód wydłuża czas podróży bardziej niż poprzedni.
Wskazuje to na podstawowy problem dzisiejszego świata, a więc fakt, że
ludzie odpowiedzialni za efektywność i optymalizację systemów nie
rozumieją reakcji nieliniowych. Na przykład europejskie lotniska i koleje są
bardzo obłożone i - na pozór - bardzo wydajne. Funkcjonują przy niemal
maksymalnej wydajności, utrzymując redundancję i niewykorzystane moce
przewozowe na minimalnym poziomie, dlatego koszty nie są zbyt wysokie.
Jednakże niewielki wzrost ruchu, na przykład 5 proc. samolotów więcej w
powietrzu z powodu małego opóźnienia, może wywołać chaos i skazać
rzesze nieszczęśliwych turystów na koczowanie na lotniskach, gdzie ich
jedynym pocieszeniem jest jakiś brodaty jegomość, który gra na gitarze
francuskie piosenki ludowe.
Zasada ta ma zastosowanie w rozmaitych dziedzinach gospodarki: banki
centralne mogą drukować pieniądze; drukują i drukują bez żadnych skutków
ubocznych (i twierdzą, że takie rozwiązanie jest „bezpieczne”), a potem
„niespodziewanie” następuje skokowy wzrost inflacji. Wiele efektów
gospodarczych zostaje całkowicie zniesionych przez efekty wypukłości - a
dobra wiadomość jest taka, że wiemy dlaczego. Niestety, narzędzia (i
kultura) decydentów zbyt silnie odwołują się do liniowości i pomijają te
ukryte efekty. Decydenci nazywają to przybliżeniem. Kiedy słyszycie o
efekcie drugiego rzędu, możecie być pewni, że z powodu wypukłości
przybliżenie zaburza obraz rzeczywistości.
Rysunek 14 pokazuje (bardzo hipotetyczny) wykres wpływu liczby
samochodów na drodze na natężenie ruchu. Zwróćcie uwagę na kształt
wykresu. Jest zakrzywiony do wewnątrz.

Rys. 14. Wykres pokazuje, jak czas (i koszt) podróży autora na lotnisko JFK
po przekroczeniu określonego poziomu zależą od liczby samochodów na
drodze. Widzimy, że koszty podróży są zakrzywione do wewnątrz - a zatem
wklęsłe, co jest negatywne.

Niech ktoś wezwie władze Nowego Jorku


Trafną ilustracją wpływu efektów wypukłości - oraz błędnych prognoz
dużych odchyleń - na nadmiernie zoptymalizowany system jest prosta
historia niedoszacowania przez władze Nowego Jorku skutków zamknięcia
jednego pasa drogowego. To zdumiewająco częsty błąd: wprowadzanie
niewielkich zmian o złożonych konsekwencjach w systemie, który jest
niezwykle obciążony, a przez to kruchy.
W pewien sobotni wieczór w listopadzie 2011 roku jechałem do Nowego
Jorku spotkać się z filozofem Paulem Boghossianem na kolacji w Village -
zwykle zajmuje mi to 45 minut. Jak na ironię, mieliśmy rozmawiać o książce,
tej książce, a konkretniej o moich poglądach na redundancję w systemach.
Głosiłem wówczas, że ludziom przyda się w życiu trochę redundancji, i
przechwalałem się Paulowi i innym, że od czasu postanowień noworocznych
z 2007 roku nigdy nigdzie się nie spóźniłem choćby o minutę (i była to
prawie prawda). Przypomnijcie sobie moją obronę redundancji jako postawy
agresywnej z Rozdziału 2. Taka dyscyplina osobista zmusza mnie do
tworzenia pewnych buforów czasowych, a ponieważ noszę ze sobą notes,
zdążyłem spisać całą księgę aforyzmów. Nie mówiąc już o długich wizytach
w księgarniach. Mogę też usiąść w kawiarni i czytać listy od
niezadowolonych czytelników. Całkowicie zrelaksowany, bo nie ma obawy,
że się spóźnię. Ale największą zaletą takiej dyscypliny jest to, że dzięki niej
nie zapycham sobie dnia spotkaniami (spotkania zazwyczaj nie są ani
pożyteczne, ani przyjemne). Inna zasada, którą stosuję, każe mi wszystkie
spotkania (poza wykładami) umawiać na ten sam dzień, w którym pada
propozycja. Po prostu - wpisując coś w kalendarzu naprzód, czuję się jak
więzień. Ale to już zupełnie inna historia.
Kiedy około szóstej po południu dojechałem do Midtown, ruch uliczny
zastygł. Całkowicie. Do ósmej przejechałem zaledwie kilka przecznic. Nawet
mój „bufor redundancji” nie pozwolił mi dotrzymać niezłamanego dotąd
postanowienia. Wtedy, przypomniawszy sobie, jak obsługiwać to hałaśliwe,
kakofoniczne urządzenie zwane radiem, dowiedziałem się, co się stało:
władze Nowego Jorku pozwoliły jakiemuś studiu filmowemu kręcić na
moście przy Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, zakładając, że w sobotę nie
spowoduje to żadnych problemów. Owo drobne utrudnienie wywołało
całkowity chaos na drodze ze względu na spotęgowane skutki.
Przewidywano najwyżej kilkuminutowe opóźnienia, ale minuty przerodziły
się w godziny. Władze Nowego Jorku po prostu nie rozumiały nieliniowości.
Oto główny problem złożoności: błędy tego rodzaju narastają, potęgują
się, pęcznieją, a skutki idą tylko w jednym kierunku - tym niewłaściwym.
KIEDY WIĘCEJ ZNACZY INACZEJ
Oto inny, intuicyjny sposób myślenia o efektach wypukłości: przez
odniesienie do właściwości operacji skalowania. Czy jeśli podwoicie
ekspozycję na jakiś czynnik, zwiększycie szkody bardziej niż dwukrotnie?
Jeżeli odpowiedź brzmi tak, macie do czynienia z kruchością. W przeciwnym
razie jesteście wytrzymali.
Wniosek ten zawarł P.W. Anderson w tytule swojego referatu: More is
Different. A tym, co naukowcy zajmujący się złożonością nazywają
własnościami wyłaniającymi się, są nieliniowe skutki dodawania kolejnych
jednostek, ponieważ suma różni się coraz bardziej od części. Wystarczy
uświadomić sobie różnicę między ogromnym głazem a małymi kamykami:
kamyki mają taki sam ciężar i ogólny kształt jak głaz, ale na tym
podobieństwa się kończą. Analogicznie, w Rozdziale 5 przekonaliśmy się, że
miasto nie jest ogromną wsią, a korporacja - małym przedsiębiorstwem o
większej skali. Zobaczyliśmy też, jak zmienia charakter losowość w
Przeciętnostanie i Ekstremistanie, zrozumieliśmy, że państwo nie jest wielką
wioską, a wiele zmian wynika z rozmiarów - i prędkości. Są to przykłady
nieliniowości w praktyce.
„Zbilansowany posiłek”
Kolejny przykład ignorowania ukrytego wymiaru, jakim jest zmienność:
obecnie radziecko-harwardzkie autorytety medyczne każą nam spożywać
określone ilości składników odżywczych (kalorii, białek, witamin itp.)
każdego dnia w zalecanych dawkach. Każdy produkt żywnościowy ma
zdefiniowany „procent dziennej normy spożycia”. Nie dość, że takie
zalecenia nie opierają się na żadnych podstawach empirycznych (o czym
więcej w rozdziałach poświęconych medycynie), to jeszcze mamy tu do
czynienia z kolejnym zaniedbaniem: chodzi o nacisk na regularność w
dyskursie o odżywianiu. Twórcy tych zaleceń nie rozumieją, że
„systematyczne” przyjmowanie kalorii i składników odżywczych przez cały
dzień, z zachowaniem „zbilansowanego” składu i metronomicznej
regularności, niekoniecznie musi przynosić takie same efekty jak spożywanie
ich w sposób nieregularny lub losowy, na przykład jednego dnia - mnóstwo
białek, drugiego - całkowity post, a trzeciego - obżarstwo itp.
To odrzucenie hormezy, subtelnego stresora w postaci sporadycznej
deprywacji. Przez długi czas nikt nawet nie zastanawiał się nad tym, czy
zmienność dystrybucji - efekt drugiego rzędu - ma takie samo znaczenie jak
długoterminowy skład przyjmowanej żywności. Teraz badania zaczynają
uwzględniać tę niezwykle prostą zależność. Okazuje się, że zmienność w
zakresie źródeł żywności i nieliniowa reakcja fizjologiczna mają kluczowy
wpływ na systemy biologiczne. Jeśli w poniedziałek nie spożyjemy ani
grama białka, a w środę to nadrobimy, reakcja fizjologiczna będzie inna -
lepsza, prawdopodobnie dlatego, że deprywacja, jako stresor, aktywuje
określone ścieżki ułatwiające późniejsze wchłonięcie składników
odżywczych (lub coś w tym rodzaju). A do czasu kilku niedawnych
(niezwiązanych ze sobą) badań empirycznych nauka całkowicie ignorowała
ów efekt wypukłości - w odróżnieniu od religii, heurystyk minionych
pokoleń i tradycji. Naukowcy zaczynają rozumieć pewne efekty wypukłości
(tak, jak stwierdziliśmy, omawiając zależności kontekstowe, lekarze,
podobnie jak ciężarowcy, niekiedy rozumieją nieliniowość zależności dawka
- reakcja), jednakże sama idea pozostaje nieobecna w ich języku i metodach.
Nie idź, biegnij
Kolejny przykład, tym razem sytuacji, której zmienność służy,
przynosząc dodatnie efekty wypukłości. Wyobraźcie sobie, że dwaj bracia,
Kastor i Polluks, muszą pokonać milę. Kastor idzie wolnym krokiem i osiąga
cel w 20 minut. Polideukes 14 minut bawi się smartfonem, czytając
najświeższe plotki, a potem przebiega milę w 6 minut i zjawia się na miejscu
w tym samej chwili co Kastor.
Obaj bracia przemierzyli tę samą odległość w tym samym czasie - średnia
będzie jednakowa. Kastor, który przez całą drogę szedł, prawdopodobnie nie
odniesie korzyści zdrowotnych i nie wzmocni organizmu tak jak Polideukes,
który biegł. Korzyści zdrowotne są wypukłe w odniesieniu do prędkości
(oczywiście, do pewnego poziomu). Sama idea ćwiczeń polega na tym, żeby
zyskać na antykruchości wobec stresorów treningowych - jak już mogliśmy
się przekonać, rozmaite ćwiczenia wykorzystują po prostu efekty
wypukłości.
MAŁE MOŻE BYĆ BRZYDKIE, ALE NA PEWNO JEST MNIEJ
KRUCHE
Często się słyszy, że „małe jest piękne”. To sugestywne i ważne
stwierdzenie; istnieje wiele historii, które je potwierdzają, a niemal wszystkie
mają charakter anegdotyczny, romantyczny lub egzystencjalny. Przedstawmy
je teraz w kontekście naszych założeń, że kruchość równa się wklęsłość
równa się niechęć do losowości, i zobaczmy, jak można zmierzyć taki efekt.
Jak mus to mus
Mus to sytuacja, w której człowiek nie ma wyboru, musi coś zrobić, i to
natychmiast, niezależnie od kosztów. Wasza druga połowa broni doktoratu z
historii tańca niemieckiego i musicie polecieć do Marburga, żeby
towarzyszyć jej w tak ważnej chwili, poznać jej rodziców i oficjalnie się
zaręczyć. Mieszkacie w Nowym Jorku i idziecie kupić bilet w klasie
ekonomicznej do Frankfurtu za 400 dolarów. Cieszycie się, że kosztuje tak
tanio, ale musicie lecieć przez Londyn. Na nowojorskim lotnisku
Kennedy’ego zaskakuje was wiadomość, że wszystkie loty do Londynu
zostały odwołane, o czym z przykrością informuje pracownik linii lotniczych.
Opóźnienia wynikają z warunków pogodowych czy coś w tym rodzaju. Jakiś
problem z kruchością Heathrow. Możecie polecieć lotem last minute do
Frankfurtu, ale teraz musicie zapłacić za bilet 4 tysiące dolarów, prawie 10
razy więcej, tylko decydujcie się szybko, bo zostało niewiele miejsc.
Wściekacie się, krzyczycie, przeklinacie, obwiniacie siebie i swoich
rodziców za to, że nauczyli was oszczędzać, a potem wyciągacie te 4 tysiące
dolarów. To jest mus. Musy nasilają się wraz ze skalą. Kiedy system jest
duży, staje się podatny na pewne błędy, w szczególności na potworne musy.
A koszty musów rosną nieliniowo wraz ze wzrostem skali. Żeby zobaczyć, w
jaki sposób rozmiar staje się przeszkodą, zastanówcie się, dlaczego to nie
najlepszy pomysł trzymać w domu słonia, niezależnie od tego, jak silnym
uczuciem darzylibyście to zwierzę. Przyjmijmy, że dostaliście podwyżkę i
stać was na słonia. Przywożą go wam do ogródka za domem. W razie braku
wody - czyli w sytuacji przymusowej, bo nie macie wyboru, musicie znaleźć
na nią pieniądze - musielibyście płacić coraz wyższą cenę za każdy
dodatkowy galon wody. To właśnie kruchość, ujemny efekt wypukłości
wynikający ze zbyt dużych rozmiarów. Nieoczekiwane wydatki, ujęte w
postaci procentu całej kwoty, byłyby ogromne. Posiadanie kota albo psa nie
wiązałoby się z tak wysokimi kosztami dodatkowymi w okresach przymusu -
nadwyżka kosztów jako procent całkowitych wydatków byłaby bardzo
niewielka. Wbrew teorii, którą w szkołach biznesowych określa się jako
„korzyść skali”, w okresach napięcia większy rozmiar szkodzi: w trudnych
czasach niedobrze jest być zbyt dużym. Niektórzy ekonomiści zastanawiają
się, dlaczego fuzje korporacji się nie opłacają. Nowe przedsiębiorstwo jest
znacznie większe, a przez to bardziej potężne, więc zgodnie z teorią korzyści
skali powinno być też bardziej „wydajne”. Mimo to dane wykazują w
najlepszym wypadku brak zysków ze zwiększonych rozmiarów - wiadomo to
było już w roku 1978, kiedy Richard Roll ogłosił tak zwaną hipotezę pychy,
w której stwierdził, że decyzja o fuzji jest irracjonalna, ponieważ
doświadczenie pokazuje, iż nie przynosi to firmom korzyści. Ponad 30 lat
później badania nadal potwierdzają, że fuzje mają nie najlepsze skutki, a
menedżerowie, unosząc się pychą, wciąż to ignorują. Najwyraźniej duże
rozmiary z jakiegoś powodu szkodzą korporacjom. Podobnie jak w
przypadku pomysłu, żeby trzymać w domu słonia, przymus będzie znacznie
bardziej kosztowny w przypadku dużych korporacji (proporcjonalnie do ich
rozmiarów). Korzyści wynikające z dużych rozmiarów są widoczne, ale
ryzyko pozostaje ukryte, a niektóre rodzaje ukrytego ryzyka odpowiadają za
kruchość tych firm. Duże zwierzęta, takie jak słonie, boa dusiciele, mamuty i
im podobne, zazwyczaj szybko wymierają. Oprócz sytuacji musowych, w
których brakuje zasobów, trzeba też uwzględnić kwestie mechaniczne. Duże
zwierzęta są bardziej kruche w obliczu wstrząsów niż małe - przypomnijcie
sobie głaz i kamyki. Jared Diamond, jak zwykle wyprzedzając innych, opisał
tę kwestię w artykule Why Cats Have Nine Lives. Jeśli zrzucicie kota albo
mysz ze wzniesienia kilkakrotnie wyższego od nich, większość z nich to
przeżyje. Słonie połamią kończyny.
Kerviel i mikro-Kerviel
Oto studium przypadku z dziedziny prostych finansów, obszaru, w
którym gracze często popełniają błędy. 21 stycznia 2008 roku paryski bank
Societé Générale chciał pośpiesznie sprzedać na rynku akcje wartości blisko
70 miliardów dolarów, co jest bardzo dużą kwotą jak na jedną „masową
wyprzedaż”. Tego dnia rynki były mało aktywne (czyli „wąskie”), ponieważ
w Stanach Zjednoczonych obchodzono święto Martina Luthera Kinga, a
indeksy na rynkiach na całym świecie mocno spadły, o blisko 10 proc. Firma
straciła przez to na wyprzedaży prawie 6 miliardów dolarów. Mus polega
właśnie na tym, że bank nie mógł czekać: musiał zamienić sprzedaż w
wyprzedaż, bo w ciągu weekendu odkrył oszustwo. Jérôme Kerviel,
nieuczciwy pracownik back office banku, grał ogromnymi kwotami na rynku
i ukrywał tę ekspozycję przed głównym systemem komputerowym. Bank nie
miał wyboru, musiał natychmiast sprzedać akcje, z których posiadania nie
zdawał sobie dotąd sprawy.
Żeby zrozumieć, dlaczego rozmiar wywołuje kruchość, spójrzcie na
Rysunek 15, który przedstawia straty jako funkcję ilości sprzedanych akcji.
Wyprzedaż akcji wartości 70 miliardów dolarów wywołuje stratę wysokości
6 miliardów dolarów. Ale wyprzedaż akcji o tej wartości, czyli za 7
miliardów dolarów, nie przyniosłaby żadnej straty, ponieważ rynki
wchłonęłyby taką ilość papierów wartościowych bez paniki. Być może nawet
by tego nie zauważyły. To oznacza, że gdyby zamiast jednego wielkiego
banku, w którym szaleje Monsieur Kerviel, istniało dziesięć mniejszych, z
proporcjonalnie mniejszymi Messieurs mikro-Kervielami, którzy
prowadziliby swoje nieuczciwe interesy w sposób niezależny, w losowo
wybranych momentach, łączne straty tych dziesięciu banków byłyby bliskie
zera.
Rys. 15. Małe może być piękne; ale na pewno jest mniej kruche. Wykres
pokazuje koszty transakcji jako funkcję skali błędu: rosną nieliniowo,
ukazując swoją megakruchość.

Kilka tygodni przed epizodem z Kervielem pewna francuska szkoła


biznesu zatrudniła mnie, żebym przedstawił zarządowi Societé Générale
swoją koncepcję ryzyka Czarnych Łabędzi podczas posiedzenia w Pradze.
Dla tych bankowców byłem kimś w rodzaju jezuickiego kaznodziei, który
odwiedza Mekkę w okresie dorocznego hadżu - ich ilościowcy i specjaliści
do spraw ryzyka żarliwie mnie nienawidzili i żałowałem, że nie
zdecydowałem się mówić po arabsku, zważywszy na to, że mieli tłumacza
symultanicznego. Mój wykład dotyczył pseudotechnik zarządzania ryzykiem
à la profesor Triffat - czyli, jak już wyjaśniałem, powszechnie stosowanych
metod pomiaru i przewidywania zdarzeń, które nigdy się jeszcze nie
sprawdziły. Tłumaczyłem, że powinniśmy się skupić na kruchości i
sztangach. Podczas wykładu szef i współpracownik Kerviela, dyrektor
departamentu do spraw zarządzania ryzykiem, bezlitośnie ze mnie szydzili.
Po wykładzie wszyscy mnie zignorowali, jakbym był Marsjaninem. Powstała
dziwna sytuacja w rodzaju „kto tu zaprosił tego gościa” (wybrała mnie
szkoła, nie bank). Jedynym człowiekiem, który okazał mi sympatię, był
prezes, który pomylił mnie z kimś innym i nie miał pojęcia, o czym
mówiłem.
Zatem czytelnik może sobie wyobrazić, jak się czułem, kiedy wkrótce po
moim powrocie do Nowego Jorku wybuchł skandal z Kervielem. Niestety, ze
względów prawnych musiałem trzymać język za zębami (i tak zrobiłem, choć
parę rzeczy mi się wymsknęło).
Analizy post factum błędnie obarczyły winą za tę katastrofę zły system
nadzoru w złym systemie kapitalistycznym oraz brak czujności banku.
Prawdziwe powody były inne. Nie chodziło też o „chciwość”, dyżurnego
chłopca do bicia. Problemem był głównie rozmiar i kruchość, jaka się z nim
wiąże.
Nigdy nie zapominajcie o różnicy między wagą głazu a wagą kamyków.
Historia Kerviela jest obrazowa, teraz możemy ją uogólnić i spojrzeć na
przykłady z innych dyscyplin.
W dziedzinie zarządzania projektami Bent Flyvbjerg przedstawił twarde
dowody na to, że wzrost skali projektu przekłada się na gorsze wyniki i coraz
wyższe koszty opóźnień w stosunku do całości budżetu. Jednakże, co istotne,
liczą się rozmiary poszczególnych części projektu, a nie całego
przedsięwzięcia - niektóre projekty można rozłożyć na części, a innych - nie.
Budowa mostów czy tuneli wymaga monolitycznego procesu planowania,
ponieważ nie można ich podzielić na mniejsze fragmenty; procentowa
nadwyżka wydatków w tych wypadkach rośnie znacząco wraz ze skalą
projektu. Inaczej jest z drogami, które buduje się małymi etapami. Tu skutki
dużych rozmiarów projektu nie są poważne, ponieważ menedżerowie
popełniają jedynie niewielkie błędy i potrafią się do nich przystosować. Jeśli
projekt jest podzielony na małe etapy, można zająć się małymi błędami po
kolei, dzięki czemu nie dochodzi do sytuacji musu.
Kolejny aspekt dużych rozmiarów: ogromne korporacje narażają na
niebezpieczeństwo także swoje otoczenie. To dla mnie argument przeciw
dużym sieciom supermarketów, mimo ich wychwalanych zalet. Kiedyś
wielki supermarket chciał wykupić całą dzielnicę niedaleko mojego domu.
Plany te wzbudziły ogromne oburzenie, ponieważ zmieniłby się cały
charakter okolicy. Argumentem za była rewitalizacja tego obszaru i podobne
korzyści. Sprzeciwiałem się tej propozycji z następujących powodów: gdyby
firma zbankrutowała (a statystycznie rzecz biorąc, w końcu by do tego
doszło), skończylibyśmy w wielkiej strefie działań wojennych. W ten sam
sposób brytyjscy doradcy Rohan Silva i Steve Hilton uzasadniali przewagę
małych sklepików nad supermarketami, na zasadzie „małe jest piękne”.
Błędem jest podejmowanie decyzji na podstawie potencjalnych zysków, bez
uwzględnienia prawdopodobieństwa porażki.
Jak wyjść z kina
Kolejny przykład kosztów musu: wyobraźcie sobie, że ludzie wychodzą z
kina. Ktoś krzyczy „pożar” i kilkanaście osób zostaje stratowanych. Zatem
kino jest kruche wobec skali przez to, że każdy dodatkowy widz coraz
bardziej zwiększa liczbę rannych (tak nieproporcjonalne szkody to efekt
ujemnej wypukłości). Tysiąc osób wychodzących (albo usiłujących wyjść) z
kina w ciągu jednej minuty to coś zupełnie innego niż taka sama liczba
widzów opuszczająca salę w pół godziny. Ktoś, kto nie zna się na tych
sprawach i naiwnie optymalizuje rozmiar danego miejsca (na przykład
lotniska Heathrow), nie rozumie, że płynne funkcjonowanie w okresach
regularności różni się od trudnego funkcjonowania w okresach napięcia. Tak
się składa, że we współczesnym, zoptymalizowanym życiu gospodarczym
buduje się coraz większe teatry, nie zmieniając rozmiarów drzwi. Tego błędu
nie popełniamy już zbyt często przy projektowaniu kin i stadionów, ale wciąż
pokutuje on w innych dziedzinach, takich jak dostęp do zasobów naturalnych
albo gromadzenie zapasów żywności. Weźcie pod uwagę, że cena pszenicy
wzrosła ponadtrzykrotnie w latach 2004- 2007 w reakcji na niewielki wzrost
popytu netto, o zaledwie 1 proc. Źródłem wszelkich musów jest wąskie
gardło.
PROJEKTY I PROGNOZY
Dlaczego samoloty nie przylatują za wcześnie
Zacznijmy jak zwykle od problemów komunikacyjnych, by następnie
przejść do uogólnień. Podróżni (zwykle) nie lubią niepewności - zwłaszcza
jeśli mają określony harmonogram. Dlaczego? Ponieważ zachodzi tu efekt
jednokierunkowy. Przez większość życia korzystam z tego samego
połączenia lotniczego z Nowego Jorku do Londynu. Lot trwa około siedmiu
godzin, co wystarcza na krótką książkę i przelotną uprzejmą konwersację z
sąsiadem oraz posiłek zapijany porto, ser pleśniowy i krakersy. Pamiętam
kilka sytuacji, w których wylądowałem wcześniej, o mniej więcej
dwadzieścia minut. Ale były też przypadki, gdy docierałem na miejsce z
dwu- lub trzygodzinnym opóźnieniem, a przynajmniej raz cała podróż zajęła
mi ponad dwa dni.
Ponieważ czas podróży nie może być faktycznie ujemny, niepewność
zwykle wywołuje opóźnienia, przez co czas dojazdu się wydłuża, a niemal
nigdy nie skraca. Ewentualnie może się skrócić o parę minut, za to wydłużyć
o wiele godzin, co jest oczywistą asymetrią. Wszystkie niespodziewane
zdarzenia, każdy wstrząs, każda zmienność z dużo większym
prawdopodobieństwem wydłuży czas lotu.
To wyjaśnia również w pewnym sensie nieodwracalność czasu, jeśli
upływ czasu uznamy za wzrost nieładu.
Zastosujmy teraz tę koncepcję w dziedzinie projektów. Kiedy
zwiększacie niepewność w czasie lotu, samoloty zazwyczaj lądują później, a
nie wcześniej (a te prawa fizyki są tak uniwersalne, że działają nawet w
Rosji). Na tej samej zasadzie, kiedy zwiększacie niepewność w czasie
realizacji projektów, zazwyczaj kosztują was więcej, a ich wykonanie trwa
dłużej. Dotyczy to wielu, a w zasadzie niemal wszystkich przedsięwzięć.
W przeszłości wyjaśniałem to następująco: nasze uwarunkowania
psychologiczne sprawiają, że nie uwzględniamy w pełni losowości struktury
świata, dlatego nie potrafimy ocenić, ile coś zabierze czasu. Projekty trwają
dłużej, niż planowano, ponieważ szacunki były zbyt optymistyczne. Istnieją
dowody na takie błędy, nazywane nadmierną pewnością siebie. Badacze
procesu podejmowania decyzji i psychologowie biznesu stworzyli koncepcję
błędu planowania, w której, odwołując się do czynników psychologicznych,
usiłują wyjaśnić fakt, że projekty zwykle trwają dłużej, a nie krócej, niż
przewidywano.
Szkopuł w tym, że w minionym stuleciu nie było takich problemów,
mimo że mieliśmy do czynienia z takimi samymi istotami ludzkimi, z taką
samą psychiką. Wiele zakrojonych na szeroką skalę przedsięwzięć
realizowanych 150 lat temu udawało się skończyć na czas; wiele wieżowców
i pomników istniejących do dziś wyróżnia nie tylko to, że są bardziej
eleganckie niż nowoczesne budowle, lecz także to, że ich budowę ukończono
w terminie, a nawet przed terminem. Mowa tu chociażby o Empire State
Building (który wciąż zdobi Nowy Jork) czy o londyńskim Kryształowym
Pałacu, wzniesionym na Wystawę Światową w 1851 roku, symbolu
wiktoriańskich rządów, spełnionym śnie ogrodnika. Pałac, w którym odbyła
się wystawa, powstał w zaledwie dziewięć miesięcy. Budynek miał formę
potężnej szklarni, długości ponad pół kilometra i szerokości 138 metrów;
zbudowano go z żeliwnych ram i szkła, wytworzonych niemal w całości w
Birmingham i Smethwick.
Łatwo przeoczyć pewien oczywisty czynnik: przy wznoszeniu
Kryształowego Pałacu nie używano komputerów, elementy powstawały w
niedużej odległości od miejsca budowy, a łańcuch dostaw obejmował
niewiele firm. Co więcej, nie istniały szkoły biznesowe, które wykładałyby
przedmiot zarządzanie projektami, zwiększając nadmiernie pewność siebie
budowniczych. Ani firmy konsultingowe. Problem agencji (który
zdefiniowaliśmy jako rozbieżność między interesem agenta i pryncypała) był
niewielki. Innymi słowy, mieliśmy wówczas do czynienia ze znacznie
bardziej liniową - czyli mniej złożoną - gospodarką niż obecnie. W
dzisiejszym świecie zmagamy się z większą liczbą nieliniowości - asymetrii,
wypukłości.
Efekty Czarnego Łabędzia nasilają się na skutek złożoności,
współzależności poszczególnych części projektów, globalizacji oraz
potworności zwanej efektywnością, przez którą ludzie balansują na krawędzi
bezpieczeństwa. Dodajcie do tego konsultantów i szkoły biznesowe. Jeden
problem na którymś z poziomów może wstrzymać cały projekt - dlatego są
one zwykle tak słabe, jak ich najsłabsze ogniwo (ostry efekt ujemnej
wypukłości). Świat staje się coraz mniej przewidywalny, a my w coraz
większym stopniu polegamy na technologiach, które są skażone błędami i
wywołują interakcje coraz trudniejsze do oszacowania i przewidzenia.
A winę za to ponosi gospodarka informacyjna. Bent Flyvbjerg, ten od
projektów mostów i dróg, o których wspomniałem wcześniej w niniejszym
rozdziale, pokazał coś jeszcze: problem nadwyżki kosztów i opóźnień
zaostrza się, jeśli projekt korzysta z technik informacyjnych (IT), ponieważ
projekty komputerowe odpowiadają za dużą część owych nadwyżek kosztów
i lepiej byłoby się skupić właśnie na nich. Ale nawet w projektach, które nie
opierają się na technikach informacyjnych, dochodzi do poważnych
opóźnień.
Wniosek jest prosty: głównym winowajcą są znów ujemne efekty
wypukłości, wyraźna i bezpośrednia przyczyna problemów. Błędy mają
asymetryczne skutki - tak, jak w przypadku podróży.
Żaden z psychologów, którzy mówią o „błędach planowania”, nie zdaje
sobie sprawy, że zasadniczo nie jest to problem psychologiczny i nie wynika
z natury człowieka; to inherentna cecha nieliniowej struktury projektów. Czas
nie może być wartością ujemną, a trzymiesięcznego projektu nie da się
ukończyć, nie poświęcając na to ani chwili, a wręcz zyskując na czasie.
Zatem na osi czasu biegnącej od lewej do prawej strony błędy zwiększają
wartość na prawym krańcu, a nie na lewym. Gdyby niepewność była liniowa,
niektóre projekty zostawałyby ukończone skrajnie szybko (a my czasami
docieralibyśmy do celu podróży bardzo wcześnie, a czasami bardzo późno).
Dzieje się jednak inaczej.
Wojny, długi i długi
Pierwsza wojna światowa miała z założenia trwać tylko kilka miesięcy.
Zanim się skończyła, Francja i Wielka Brytania zdążyły ogromnie się
zadłużyć: kosztowała je przynajmniej dziesięć razy więcej, niż zakładano, nie
licząc wszystkich wojennych okrucieństw, cierpień i zniszczeń. To samo
dotyczy, rzecz jasna, II wojny światowej, która jeszcze bardziej zwiększyła
brytyjski dług, głównie u Amerykanów.
W Stanach Zjednoczonych najlepszym przykładem pozostaje wojna w
Iraku, która zdaniem George’a W. Busha i jego przyjaciół miała kosztować
od 30 do 60 miliardów dolarów. Do dziś kwota ta urosła do ponad 2 bilionów
- koszty pośrednie potęgują się, tworząc niebezpieczne łańcuchy interakcji, z
których żadna nie obniża wydatków, a wszystkie je podnoszą.
Im większe wojsko, tym nieproporcjonalnie wyższa nadwyżka kosztów.
Ale wojny - których koszty osiągają dwudziestokrotność przewidywań -
świadczą tylko o tym, że rządy nie doceniają eksplozywnych nieliniowości
(efektów wypukłości), dlatego nie należy powierzać im decyzji finansowych
ani żadnych innych ważnych kwestii. W zasadzie rządy nie potrzebują wojen,
żeby wpędzić nas w kłopoty z powodu deficytu budżetowego: notorycznie
nie doszacowują kosztów swoich projektów, z tego samego powodu, dla
którego 98 proc. współczesnych projektów przekracza zakładane koszty. Po
prostu wydają więcej, niż nam mówią. To naprowadziło mnie na złotą regułę
polityki rządowej: zakaz pożyczania i obowiązek utrzymywania
zrównoważonego budżetu.
KIEDY „SKUTECZNOŚĆ” JEST NIESKUTECZNA Koszty
kruchości rosną - widać to gołym okiem. Koszty globalnych kataklizmów są
dziś ponad trzy razy wyższe niż w latach 80. XX wieku, uwzględniając
inflację. Efekt ten, zauważony jakiś czas temu przez wizjonerskiego badacza
zdarzeń ekstremalnych Daniela Zajdenwebera, wydaje się nasilać. Nawet
jeżeli „wydajność” gospodarki rośnie, jej kruchość sprawia, że koszty błędów
są coraz wyższe.
Giełdy papierów wartościowych nie stosują już tradycyjnego systemu, w
którym rozgorączkowani traderzy stoją twarzą w twarz, wydzierając się na
siebie jak przekupnie na targu, a później idą się razem napić. Traderów
zastąpiły komputery, co przynosi bardzo niewielkie, lecz widoczne korzyści i
wystawia nas na potworne ryzyko. Podczas gdy błędy traderów są
ograniczone w skali oddziaływania i rozproszone, błędy systemów
skomputeryzowanych osiągają potworne rozmiary - w maju 2010 roku błąd
komputera zatopił cały rynek (był to tak zwany flash crash); w sierpniu 2012
roku, kiedy rękopis niniejszej książki miał trafić do drukarni, system
komputerowy Knight Capital Group oszalał, wywołując straty wartości 10
milionów dolarów na minutę; łączna kwota strat wyniosła 480 milionów.
A naiwne analizy kosztów i korzyści mogą być wręcz szkodliwe,
proporcjonalnie do rozmiarów systemu. Na przykład w przeszłości Francja
skupiła się na energii jądrowej, która wydawała się „czysta” i tania. Na
ekranie komputera sprawiała wrażenie optymalnego rozwiązania. Później, po
sygnale ostrzegawczym, jakim była katastrofa w Fukushimie w 2011 roku,
Francuzi zdali sobie sprawę, że potrzebny jest dodatkowy system
bezpieczeństwa, i zaczęli go wprowadzać, nie licząc się z kosztami.
Przypomina to mus, o którym pisałem wcześniej: są zmuszeni inwestować,
niezależnie od ceny. Te dodatkowe zabezpieczenia to poważny wydatek. Nie
został uwzględniony w analizie kosztów i korzyści, która stała się podstawą
pierwotnej decyzji i dobrze wyglądała na ekranie komputera. Wybierając
jedno źródło energii i rezygnując z innego - oraz w porównywalnych
sytuacjach - nie zdajemy sobie sprawy, że błąd modelu może wpłynąć na
jedną ze stron bardziej niż na drugą.
Zanieczyszczenie środowiska
Można z tego wywieść prostą strategię ekologiczną. Wiemy, że paliwa
kopalne wywołują nieliniowe szkody. Szkody te są z natury wklęsłe (jeśli
niewielkie ilości paliw nie wywołują szkód, to wielkie ilości skutkują
zaburzeniami klimatycznymi). Wprawdzie nieprzejrzystość epistemologiczna
sprawia, że nie musimy wierzyć w antropogeniczne zmiany klimatyczne
(wynikające z działalności człowieka), żeby przyjąć postawę ekologicznej
ostrożności, ale możemy wykorzystać te efekty wypukłości do stworzenia
zasad zarządzania ryzykiem zanieczyszczenia środowiska. Podobnie jak w
przypadku dużej skali wystarczy podzielić źródła zanieczyszczeń na wiele
źródeł naturalnych. Szkody wywołane zanieczyszczeniami z dziesięciu
różnych źródeł są niższe niż ekwiwalentne zanieczyszczenie pochodzące z
jednego źródła.
Przyjrzyjmy się bliskim naturze mechanizmom regulowania efektów
koncentracji, których używali nasi przodkowie. My, ludzie współcześni,
idziemy do sklepu i kupujemy stale te same produkty, na przykład tuńczyka,
kawę albo herbatę, ryż, mozzarellę, wino Cabernet, oliwę z oliwek i inne
towary, które wydają nam się trudno zastępowalne. Z powodu natrętnych
współczesnych zwyczajów, skażenia kultury i monotematyczności fabryk
nadużywamy określonych produktów. Taka koncentracja jest szkodliwa.
Nadmierna konsumpcja na przykład tuńczyka może mieć niekorzystny
wpływ na inne zwierzęta, zaburzyć funkcjonowanie ekosystemu i
doprowadzić do wyginięcia gatunku. Szkody narastają w sposób nieliniowy,
a niedobór produktu skutkuje nieproporcjonalnym wzrostem cen.
Nasi przodkowie postępowali inaczej. Jennifer Dunne, badaczka
złożoności, która interesuje się ludami zbieracko-łowieckimi, analizowała
zwyczaje Aleutów, plemienia Indian północnoamerykańskich. Dysponujemy
na ich temat bogatymi danymi z okresu 5 tysięcy lat. Wykazują oni
zdumiewającą różnorodność w zachowaniach drapieżczych, ponieważ stosują
strategię zmiany ofiar. Nie byli tak stali i niewzruszeni w swoich obyczajach
jak my. Kiedy zaczynało kończyć się zasób, z którego korzystali, przerzucali
się na inny, żeby pozwolić pierwszemu się odbudować i utrzymać ekosystem
w równowadze. Zatem rozumieli efekty wypukłości - a raczej rozumiały je
ich zwyczaje.
Zauważcie, że przez globalizację skażenia stały się ogólnoplanetarne -
jakby cały świat stał się ogromnym pomieszczeniem o wąskich wyjściach, a
ludzie rzucili się do drzwi, przyśpieszając proces powstawania szkód. Prawie
każde dziecko czyta Harry’ego Pottera i zakłada (na razie) profil na
Facebooku. Ludzie, którzy zdobywają majątek, zaczynają robić to samo i
kupować te same rzeczy, co inni bogacze. Piją wino Cabernet, chcą pojechać
do Wenecji i Florencji, marzą o drugim domu na południu Francji itp.
Miejscowości turystyczne stają się nie do zniesienia: jeśli chcecie się o tym
przekonać, pojedźcie do Wenecji w lipcu.
Nieliniowość bogactwa
Skutki współczesnego procesu globalizacji, które powodują kruszenie, z
pewnością można przypisać złożoności. Przy tym łączność globalna i
skażenia kulturowe wzmagają ekonomiczne zawirowania - to klasyczne
przejście do sfery Ekstremistanu. Ma to jednak jeszcze jedną konsekwencję:
bogactwo. Bogactwo oznacza więcej, a ze względu na skalowanie nieliniowe
więcej znaczy inaczej. Popełniamy większe błędy już z tego powodu, że
jesteśmy bogatsi. Projekty warte 100 milionów dolarów są bardziej
nieprzewidywalne i bardziej narażone na opóźnienia niż projekty wartości 5
milionów dolarów - i na tej samej zasadzie świat się bogaci, przez co nęka go
większa nieprzewidywalność i kruchość. To następstwo wzrostu - na
poziomie krajowym wymarzonego wzrostu PKB. Nawet na poziomie
jednostki bogactwo oznacza więcej zmartwień; rozwiązywanie problemów
wynikających z posiadania bogactwa może wymagać cięższej pracy niż
zdobycie tegoż bogactwa.
Wnioski
Oto wniosek z niniejszego rozdziału: kruchość w każdym kontekście,
począwszy od porcelanowej filiżanki przez żywy organizm, system
polityczny i rozmiar firmy aż po opóźnienia na lotniskach, jest powiązana z
nieliniowością. Ponadto odkrycie można traktować jako antydeficyt.
Wyobraźcie sobie dokładne przeciwieństwo opóźnienia samolotu albo
przekroczenia budżetu projektu. Wyobraźcie sobie coś, czemu niepewność
służy. Odkrycie jest lustrzanym odbiciem tego, w czym widzimy kruche,
nienawidzące losowości sytuacje.
Rozdział 19
Kamień filozoficzny i jego odwrotność
Mówią wam, kiedy już bankrutują - Złoto czasem jest szczególną odmianą
ołowiu
A teraz, czytelnicy, po herkulesowej pracy, żeby wyjaśnić koncepcje
przedstawione w kilku ostatnich rozdziałach, idę na łatwiznę. Wyrażę je w
sposób techniczny. Dlatego ten rozdział będzie bardziej nasycony treścią i
pogłębi idee zawarte w rozdziale poprzednim - czytelnicy oświeceni mogą go
pominąć.
JAK WYKRYĆ, KTO ZBANKRUTUJE
Przyjrzyjmy się pewnej metodzie wykrywania kruchości - odwrotności
kamienia filozoficznego. Możemy ją zilustrować historią gigantycznego
przedsiębiorstwa pożyczkowego Fannie Mae - sponsorowanej przez rząd
korporacji, która zbankrutowała, zostawiając amerykańskim podatnikom
setki miliardów dolarów długu (niestety, wciąż rosnących).
Pewnego dnia w 2003 roku Alex Berenson, dziennikarz New York
Timesa, wszedł do mojego gabinetu z tajnymi raportami dotyczącymi ryzyka,
na które narażona była Fannie Mae; dokumenty przekazał mu informator.
Opisywały mechanizmy kalkulacji ryzyka, do których dostęp mieli tylko
insiderzy - Fannie Mae dokonywała własnych obliczeń ryzyka a jeśli je
ujawniała - opinii publicznej czy jakimś innym podmiotom - pokazywała
wyłącznie to, co chciała. Tylko informator mógł przedstawić nam od środka
system kalkulacji ryzyka.
Przeanalizowaliśmy raport: ogólnie rzecz biorąc, wzrost pewnej zmiennej
ekonomicznej przekładał się na potężne straty, a jej spadek (ruch w
przeciwnym kierunku) mógł przynieść niewielkie zyski. Każdy kolejny ruch
w górę oznaczał coraz większe straty, a każdy kolejny ruch w dół - coraz
mniejsze zyski. To dokładnie taka sama zależność, jak w przypadku kamienia
z Rysunku 9. Przyśpieszenie szkód było oczywiste - miało potworną skalę.
Zdaliśmy sobie sprawę, że upadek firmy jest nieunikniony: jej ekspozycja
była ostro wklęsła, podobnie wykres ruchu drogowego na Rysunku 14:
narastanie strat przyśpieszało wraz z odchyleniami zmiennych
ekonomicznych (nie musiałem nawet wiedzieć, o które zmienne chodzi,
ponieważ kruchość wobec jednej zmiennej tej skali sugeruje kruchość wobec
wszystkich pozostałych parametrów). Kierowały mną emocje, nie rozum,
dlatego przeraziłem się, jeszcze zanim zrozumiałem, o jakich kwotach mowa.
To była kruchość nad kruchościami, a dzięki Berensonowi New York Times
opublikował tekst, w którym wyraziłem swoje obawy. Rozpętało to kampanię
oszczerstw, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. W międzyczasie
nazwałem kilku wysoko postawionych ludzi w Fannie Mae szarlatanami i
niespecjalnie im się to spodobało.
Najważniejszy wniosek: zdarzenia ekstremalne wstrząsają systemami
nieliniowymi znacznie mocniej - tyle że w tamtej sytuacji nikt nie
interesował się zdarzeniami ekstremalnymi, wszyscy mieli klapki na oczach.
Powtarzałem każdemu, kto chciał mnie słuchać, w tym (prawie)
przypadkowym taksówkarzom, że firma Fannie Mae siedzi na beczce prochu.
Oczywiście, bankructwa nie zdarzają się codziennie (a źle zaprojektowane
mosty nie zawalają się natychmiast), więc wszyscy uznali moje opinie za
błędne i nieuzasadnione (powołując się na argument, że kursy akcji idą w
górę, czy coś równie pokrętnego). Zacząłem podejrzewać, że inne instytucje,
i niemal wszystkie banki, znajdują się w takiej samej sytuacji. Kiedy to
sprawdziłem i przekonałem się, że problem występuje powszechnie,
zrozumiałem, że musi dojść do całkowitego załamania systemu bankowego.
Byłem tego tak pewny, że nie myślałem jasno i wróciłem na rynek, by
odegrać się na indykach. Jak w tej scenie z trzeciej części Ojca Chrzestnego:
„Sądziłem, że się wyrwałem, ale oni znów mnie wciągnęli”.
Wszystko potoczyło się tak, jakby ktoś to zaplanował. Fannie Mae padła,
pociągając za sobą banki. Potrwało to trochę dłużej, niż się spodziewałem, i
tyle. Najgłupsze w tej historii jest to, że nie dostrzegłem związku między
kruchością finansową a ogólną kruchością - nie używałem też pojęcia
kruchości. Może za mało się napatrzyłem na porcelanowe filiżanki. Jednak
dzięki epizodowi na strychu znałem miarę kruchości, a przez to także
antykruchości.
Wszystko sprowadza się do następującej kwestii: trzeba ustalić, czy nasze
błędne kalkulacje albo prognozy przynoszą, ogólnie rzecz biorąc, więcej
szkód niż korzyści i jakie jest przyśpieszenie tych szkód. Tak jak w historii o
królu, w której dziesięciokilogramowy głaz nie wyrządza tylko dwukrotnie
cięższych obrażeń niż kamień pięciokilogramowy, lecz poważniejsze szkody.
Efektem takiego przyśpieszenia jest fakt, że odpowiednio duży kamień w
końcu zabije człowieka. I analogicznie, odpowiednio duże wahnięcie na
rynku w końcu zabije firmę.
Kiedy zrozumiałem, że kruchość wynika bezpośrednio z nieliniowości i
efektów wypukłości, a wypukłość jest mierzalna, poczułem, jak ogarnia mnie
podekscytowanie. Ta technika - wykrywanie przyśpieszenia narastania szkód
- ma zastosowanie do wszystkich dziedzin, które wiążą się z podejmowaniem
decyzji w warunkach niepewności oraz zarządzaniem ryzykiem. Wprawdzie
najciekawsze konsekwencje miała dla medycyny i technologii, ale chwilowo
najbardziej potrzebowała jej ekonomia. Dlatego zaproponowałem
Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu zastąpienie ich miar ryzyka,
które się nie sprawdzały - o czym dobrze wiedzieli - miarą kruchości.
Większość specjalistów od spraw zarządzania ryzykiem frustrowały kiepskie
(a raczej losowe) wyniki ich modeli, ale nie podobała im się moja
wcześniejsza rada: „nie posługujcie się żadnym modelem”. Chcieli mieć coś
w zanadrzu. A miara ryzyka już istniała.
Mamy więc coś, czym można się posłużyć. Wspomniana technika, prosta
heurystyka zwana heurystyką wykrywania kruchości (i antykruchości), działa
w następujący sposób. Załóżmy, że chcecie sprawdzić, czy jakieś miasto jest
nadmiernie zoptymalizowane. Pomiary wykazały, że kiedy ruch drogowy
zwiększa się o 10 tysięcy samochodów, czas podróży wydłuża się o dziesięć
minut. Ale jeśli na drogach pojawi się kolejnych 10 tysięcy samochodów,
czas podróży wydłuży się już o dodatkowe 30 minut. Takie przyśpieszenie
czasu dojazdu pokazuje, że ruch drogowy jest kruchy, a po mieście jeździ za
dużo samochodów. Należy zatem ograniczyć lokalny ruch do takiego
poziomu, żeby owo przyśpieszenie było łagodne (powtórzmy, że
przyśpieszenie to ostry efekt wklęsłości albo ujemny efekt wypukłości).
Analogicznie, deficyt budżetowy jest szczególnie wklęsły w reakcji na
zmiany warunków gospodarczych. Każde kolejne wahnięcie na przykład
stopy bezrobocia - szczególnie w sytuacji, kiedy rząd jest zadłużony -
znacząco zwiększa deficyt. A w przypadku firmy taki sam efekt wywołuje
dźwignia finansowa: musi pożyczać coraz więcej, żeby osiągnąć te same
skutki. Jak w piramidzie finansowej.
To samo dotyczy dźwigni operacyjnej w firmie. Jeśli sprzedaż wzrośnie o
10 proc., zyski podniosą się o mniej, niż spadłyby, gdyby sprzedaż obniżyła
się o 10 proc. Właściwie tą samą techniką posłużyłem się intuicyjnie, żeby
stwierdzić, że Wielce Szacowna Firma Fannie Mae zmierza ku upadkowi -
łatwo było stworzyć na tej podstawie ogólną zasadę. A teraz mamy prostą
miarę, z pieczęcią MFW. Wydaje się prosta, zbyt prosta, dlatego początkowo
„eksperci” uznali ją za „trywialną” (a byli to ludzie, którzy nigdy dotąd nie
zdołali wykryć tego rodzaju ryzyka - pracownicy naukowi i analitycy
ilościowi nie znoszą łatwych rozwiązań, bo denerwuje ich, że sami ich nie
wymyślili).
Zgodnie ze wspaniałą regułą, że głupota innych ludzi powinna nas bawić,
poprosiłem o pomoc mojego przyjaciela Raphaela Douady’ego i razem
przedstawiliśmy tę łatwo zrozumiałą koncepcję w możliwie najbardziej
zawiły matematyczny sposób, za pomocą niezrozumiałych twierdzeń,
których rozszyfrowanie zajęłoby (profesjonaliście) pół dnia. Raphael, Bruno
Dupire i ja od blisko 20 lat dyskutowaliśmy o tym, że wszystko, co się wiąże
z ryzykiem, wszystko - staje się dużo bardziej czytelne z perspektywy
specjalisty od spraw opcji. Raphaelowi i mnie udało się udowodnić, że
między nieliniowością, awersją do zmienności i kruchością istnieje związek.
Jak już pokazałem, jeśli coś prostego wyrazi się w skomplikowany sposób za
pomocą złożonych twierdzeń, nawet gdy owe zawiłe równania nie wpływają
na ścisłość koncepcji, ludzie wezmą to bardziej poważnie. Reakcje na naszą
pracę były wyłącznie pozytywne - teraz usłyszeliśmy, że ta prosta heurystyka
jest „inteligentna” (od tych samych ludzi, którzy wcześniej nazwali ją
trywialną). Jedyny problem polega na tym, że matematyka uzależnia.
Koncepcja dodatniego i ujemnego błędu modelu
Teraz przejdę do tematu, w którym się specjalizuję, czyli do błędów
modeli. Kiedy zajmowałem się transakcjami finansowymi, popełniałem
mnóstwo błędów przy realizacji zleceń. Chcecie kupić tysiąc jednostek, a
następnego dnia odkrywacie, że kupiliście 2 tysiące. Jeśli w międzyczasie
cena podskoczyła, nieźle na tym zarobiliście. W przeciwnym razie
ponieśliście ogromną stratę. Zatem te błędy w dłuższej perspektywie
neutralizują się, ponieważ mogą mieć pozytywne lub negatywne
konsekwencje. Zwiększają zmienność, ale nie wpływają zanadto na wasze
wyniki. Nie ma tu jednostronności. A błędy te można utrzymać pod kontrolą
dzięki limitom skali transakcji - gdy dokonujecie wielu małych transakcji,
błędy pozostają niewielkie. Pod koniec roku błędy zwykle „się wyrównują”,
jak to się mówi. Ale tak nie jest w przypadku większości budowanych przez
nas konstrukcji i błędów związanych z tym, że są to konstrukcje kruche,
kiedy występują ujemne efekty wypukłości. Ta grupa błędów wywołuje
skutki jednostronne - negatywne, i zwykle sprawia, że nasze samoloty lądują
później, a nie wcześniej. Wojny stają się coraz gorsze, a nie przyjemniejsze.
Jak zobaczyliśmy na przykładzie zmian intensywności ruchu drogowego,
odchylenia (teraz nazywane zaburzeniami) zwykle wydłużają czas podróży z
South Kensington do Piccadilly Circus, zamiast go skracać. Niektóre
elementy rzeczywistości, na przykład ruch drogowy, rzadko doświadczają
pozytywnych zaburzeń. Ta jednostronność skutkuje niedoszacowaniem
zarówno losowości, jak i szkód, ponieważ mamy większą ekspozycję na
szkody niż na korzyści. Jeżeli w dłuższej perspektywie losowość przyniesie
tyle samo odchyleń w obie strony, szkody i tak przewyższą korzyści. Zatem -
i to jest klucz do triady - elementy rzeczywistości możemy podzielić na trzy
grupy: obiekty, którym służą zaburzenia (albo błędy), obiekty, które reagują
na nie obojętnie, oraz obiekty, którym one nie służą. Przekonaliśmy się już,
że zaburzenia służą ewolucji. Że służą odkryciom. Na niektóre prognozy
niepewność wpływa negatywnie i, podobnie jak w przypadku czasu dojazdu,
potrzebny jest pewien bufor. Linie lotnicze poradziły sobie z tym problemem,
ale rządy już nie, o czym świadczą szacunki deficytu budżetowego. To
bardzo ogólna metoda. Używałem jej nawet do obliczeń w rodzaju tych
prowadzonych w Fukushimie i zdałem sobie sprawę, jak kruche są kalkulacje
małych prawdopodobieństw - właściwie wszystkie małe
prawdopodobieństwa są zwykle bardzo kruche względem błędów, ponieważ
niewielka zmiana założeń może dramatycznie podnieść prawdopodobieństwo
danego zdarzenia, z jednego na milion do jednego na sto. Taki szacunek
byłby zaniżony 10 tysięcy razy. Wreszcie, ta metoda pozwoli wykazać, w
których modelach ekonomicznych matematyczne formuły nie mają nic
wspólnego z rzeczywistością - które modele są kruche, a które nie.
Wystarczy dokonać niewielkiej zmiany założeń i zmierzyć zmianę efektu -
oraz sprawdzić, czy ów efekt przyśpiesza. Przyśpieszenie sugeruje - jak w
przypadku Fannie Mae - że polegając na modelu, człowiek polegnie przez
efekty Czarnego Łabędzia. Molto facile. Szczegółową metodologię
wykrywania matematycznych przekłamań w ekonomii - oraz dyskusję na
temat małych prawdopodobieństw - można znaleźć w Aneksie. W tym
miejscu powiem tylko, że dużą część teorii z dziedziny ekonomii, opisanych
za pomocą wykresów, a także koncepcji ekonometrycznych, należałoby
natychmiast zapomnieć - dlatego właśnie ekonomia to tak szarlatański
zawód. Wyznawcy kruchości pozostają jej wierni na zawsze!
JAK STRACIĆ BABCIĘ
Wyjaśnię teraz następujący skutek nieliniowości: warunki, w których
średnia - efekt pierwszego rzędu - nie ma znaczenia. To pierwszy krok, zanim
przejdziemy do omawiania mechanizmów kamienia filozoficznego.
Jak głosi powiedzenie: Nie przekraczaj rzeki, jeśli ma średnio cztery
stopy głębokości.
Właśnie zostaliście poinformowani, że wasza babcia spędzi następne
dwie godziny w bardzo korzystnej 70 stopni Fahrenheita (około 21 stopni
Celsjusza). Wspaniale, myślicie sobie, ponieważ 70 stopni to optymalna
temperatura dla babć. Skończyliście szkołę biznesu, dlatego rozpatrujecie
sprawy „całościowo” i satysfakcjonują was dane sumaryczne.
Ale jest jeszcze jedna informacja. Jak się okazuje, wasza babcia spędzi
pierwszą godzinę w temperaturze 0 stopni Fahrenheita (około -18 stopni
Celsjusza), a drugą - w temperaturze 140 stopni Fahrenheita (około 60 stopni
Celsjusza), co daje bardzo pożądaną, śródziemnomorską średnią w
wysokości 70 stopni (21 stopni Celsjusza). Wygląda na to, że po tych dwóch
godzinach niemal na pewno czeka was pożegnanie z babcią, jej pogrzeb, a
później prawdopodobnie odbiór spadku.
Najwyraźniej zmiany temperatury stają się coraz bardziej szkodliwe, im
bardziej odbiegają od poziomu 70 stopni Fahrenheita. Jak widzicie, druga
informacja, dane o zmienności, okazała się ważniejsza od pierwszej. Pojęcie
średniej nie ma znaczenia, jeśli system jest kruchy wobec odchyleń -
dyspersja możliwych temperatur jest znacznie ważniejsza od średniej. Wasza
babcia jest krucha wobec zmienności temperatury, zmienności pogody.
Nazwijmy tę drugą informację efektem drugiego rzędu, a dokładniej efektem
wypukłości.
Zwróćcie uwagę, że pojęcie średniej, choć bywa przydatnym
uproszczeniem, może okazać się również prokrustowym łożem. Informacja,
że średnia temperatura wynosi 70 stopni Fahrenheita, nie pomaga waszej
babci. To informacja wciśnięta w prokrustowe łoże - a takie dane z
konieczności podają autorzy modeli naukowych, ponieważ model z natury
rzeczy jest uproszczeniem. Tyle że uproszczenie nie może przeinaczać
sytuacji do tego stopnia, żeby stać się szkodliwe.
Rysunek 16 pokazuje kruchość zdrowia babci w reakcji na rozmaite
odchylenia. Jeśli zdrowie przedstawimy na osi pionowej, a temperaturę na osi
poziomej, to wykres będzie zakrzywiony do wewnątrz - co daje krzywą
wklęsłą albo ujemny efekt wypukłości.
Gdyby reakcja babci była liniowa (czyli tworzyła linię prostą), szkody
wywołane przez temperaturę poniżej 70 stopni zostałyby zrównoważone
przez korzyści, jakie niesie ze sobą wyższa temperatura. A trzeba pamiętać,
że zdrowie babci może osiągnąć co najwyżej maksimum skali, inaczej
czułaby się coraz lepiej bez końca.

Rys. 16. Megakruchość. Zdrowie jako funkcja temperatury jest zakrzywione


do wewnątrz. Zestawienie temperatur w wysokości 0 i 140 stopni (F) przynosi
gorsze skutki niż stała temperatura w wysokości 70 stopni. Wykres pokazuje
wklęsłość albo ujemny efekt wypukłości - zakrzywia się do wewnątrz.

Zanim przejdziemy do bardziej ogólnych refleksji, podsumujmy to, czego


się dowiedzieliśmy. Jeśli chodzi o reakcję babci na temperaturę: (a) mamy do
czynienia z nieliniowością (reakcja nie jest linią prostą, nie jest „liniowa”),
(b) reakcja jest zakrzywiona do wewnątrz, i to zbyt mocno, i wreszcie, (c) im
bardziej nieliniowa reakcja, tym mniej istotna średnia i tym większe
znaczenie stabilności wyników wokół owej średniej.
A TERAZ KAMIEŃ FILOZOFICZNY
W średniowieczu wiele wysiłku wkładano w poszukiwanie kamienia
filozoficznego. Warto pamiętać o tym, że chemia jest dzieckiem alchemii,
która polegała w dużej mierze na analizie własności chemicznych rozmaitych
substancji. Średniowieczni mędrcy usiłowali stworzyć wartość,
przekształcając metale w złoto metodą transmutacji. Cudowną substancję,
która miała to umożliwić, nazwano kamieniem filozoficznym - lapis
philosophorum. Lista tych, którzy nabrali się na tę ideę, jest długa i obejmuje
takich uczonych, jak Albert Wielki, Isaac Newton i Roger Bacon, oraz
wielkich myślicieli, którzy nie byli, ściśle rzecz biorąc, naukowcami, takich
jak Paracelsus. Nigdy nie zapominajcie, że chemia wywodzi się z alchemii.
Nie bez znaczenia jest fakt, że operację transmutacji nazywano magnum
opus - wielkie (największe) dzieło. Jestem szczerze przekonany, że operacja,
którą teraz omówię - oparta na pewnych własnościach opcjonalności - to
najbliższy odpowiednik kamienia filozoficznego, na jaki nas stać.
Poniższy komentarz powinien rozjaśnić następujące kwestie:
(a) Wagę problemu konflacji (mylenie ceny ropy z geopolityką albo
mylenie zyskownego zakładu z trafną prognozą, kiedy w rzeczywistości
wypływa on z wypukłości wyników i opcjonalności).
(b) Dlaczego wszystko, co ma opcjonalność, w dłuższej perspektywie
zyskuje przewagę - i jak ją zmierzyć.
(c) Połączenie powyższych kwestii: konflacji i opcjonalności.
Przypomnijcie sobie nasz przykład z Rozdziału 17: jeśli przez pierwszą
godzinę na drodze znajduje się 90 tysięcy samochodów, a przez kolejną - 110
tysięcy samochodów, co daje średnią 100 tysięcy, powstaną straszliwe korki.
Z drugiej strony, jeśli przez dwie godziny po ulicach będzie jeździło 100
tysięcy samochodów, ruch będzie się odbywał płynnie i szybko.
Liczba samochodów to coś, zmienna; czas dojazdu to funkcja tego
czegoś. Funkcja zachowuje się w taki sposób, że, jak już powiedziałem, nie
jest „jednym i tym samym”, co owo coś. Jak widać, funkcja czegoś staje się
odrębna od tego czegoś w warunkach nieliniowości.
(a) Im większa nieliniowość, tym bardziej funkcja czegoś odbiega od tego
czegoś. Gdyby ruch drogowy przebiegał liniowo, dojazd trwałby tyle samo w
sytuacji, gdy na drodze jest najpierw 90 tysięcy samochodów, a później 110
tysięcy samochodów, oraz w sytuacji, gdy na drodze przez cały czas jest 100
tysięcy samochodów.
(b) Im bardziej zmienne jest owo coś - im większa wiąże się z nim
niepewność - tym bardziej funkcja odbiega od tego czegoś. Posłużmy się
znów przykładem średniej liczby samochodów. Funkcja (czas dojazdu)
zależy bardziej od zmienności wokół średniej. Nierówność rozkładu skutkuje
problemami. Przy takiej samej średniej byłoby najlepiej, gdyby na drodze w
obu okresach pomiaru jeździło po 100 tysięcy samochodów; gdyby najpierw
było ich 80 tysięcy, a potem 120 tysięcy, korki byłyby jeszcze większe niż
przy 90 tysiącach aut w pierwszej godzinie i 110 tysiącach w następnej.
(c) Jeśli funkcja jest wypukła (antykrucha), średnia funkcji czegoś będzie
wyższa od funkcji średniej tego czegoś. To właśnie jest kamień filozoficzny.
Jeżeli funkcja jest wklęsła (krucha), zależność jest przeciwna.
Z myślą o punkcie (c) załóżmy, że funkcja, o której mowa, to funkcja
kwadratowa (w której liczbę mnoży się przez nią samą). Jest to funkcja
wypukła. Weźcie zwykłą kostkę do gry (z sześcioma ściankami) i
przyjmijcie, że wasz wynik jest równy liczbie wyrzuconych oczek: 1 - jeśli
wyrzucicie 1, 2 - jeśli wyrzucicie 2, aż do 6, jeśli wyrzucicie 6. Zatem
kwadrat oczekiwanego (średniego) wyniku wynosi (1+2+3+4+5+6 dzielone
przez 6)2, co daje 3,52, czyli 12,25. Zatem wartość funkcji średniej jest równa
12,25.
Ale średnia z wartości funkcji ma inną wartość. Podnieście do kwadratu
każdy wynik, 12+22+32+42+52+62, podzielcie go przez 6, żeby uzyskać
średni kwadrat wyniku, a zobaczycie, że średnia funkcji wynosi 15,67.
Zatem, skoro podnoszenie do kwadratu jest funkcją wypukłą, to średnia
wyniku do kwadratu jest wyższa niż kwadrat średniego wyniku. Różnicę
między 15,67 a 12,25 nazywam ukrytą przewagą antykruchości - w tej
sytuacji to przewaga sięgająca 28 proc. To właśnie obciążenie wypukłości
[ang. convexity bias - przyp. tłum.], kamień filozoficzny.
Istnieją dwa błędy: pierwszy elementarny efekt wypukłości, który
sprawia, że mylimy własności średniej czegoś (w tym przypadku 3,5) z
własnościami (wypukłej) funkcji tego czegoś (w tym przypadku 15,67); oraz
drugi, bardziej skomplikowany, przez który bierzemy średnią funkcji za
funkcję średniej, w tej sytuacji 15,67 za 12,25. Ten drugi błąd reprezentuje
opcjonalność.
Człowiek, którego zyski zmieniają się liniowo, musi mieć rację w ponad
50 procentach przypadków. Człowiek, którego zyski zmieniają się według
krzywej wypukłej, nie musi. Ukryta przewaga antykruchości polega na tym,
że możesz mieć skuteczność niższą od przeciętnej, a mimo to osiągnąć
ponadprzeciętne wyniki. Na tym polega potęga opcjonalności - wasza funkcja
czegoś jest bardzo wypukła, więc możecie się pomylić, a mimo to świetnie
sobie poradzić - im więcej niepewności, tym lepiej.
To wyjaśnia moje przekonanie, że antykruchy głupiec da sobie w życiu
radę. Owo ukryte „obciążenie wypukłości” wynika z własności
matematycznej zwanej nierównością Jensena. Tego właśnie nie uwzględniają
dyskusje o innowacjach. Jeśli pomija się obciążenie (błąd) wypukłości, nie
można zrozumieć zasad rządzących naszym nieliniowym światem. A pomija
się go w dyskusjach. Przykro mi.
Jak zmienić złoto w błoto: odwrotność kamienia filozoficznego
Wróćmy do poprzedniego przykładu, w którym funkcją będzie
pierwiastek kwadratowy (dokładne przeciwieństwo potęgowania, które jest
wklęsłe, ale znacznie mniej wklęsłe, niż funkcja kwadratowa jest wypukła).
Pierwiastek kwadratowy spodziewanego (średniego) wyniku równa się
wówczas √ (1+2+3+4+5+6 dzielone przez 6), równa się √3,5, czyli w tym
wypadku 1,87. Funkcja średniej wynosi 1,87.
Ale średnią funkcji oblicza się w następujący sposób. Wyciągnijcie
pierwiastek kwadratowy z każdego wyniku (√1+ √2+ √3+ √4+ √5+ √6) i
podzielcie to przez 6. Uzyskacie średni pierwiastek kwadratowy z wyniku i
przekonacie się, że średnia funkcji równa się 1,80.
Tę różnicę nazywa się obciążeniem ujemnej wypukłości (albo, dla
pedantów, błędem wklęsłości). Kruchość wywołuje ukryte szkody, ponieważ
w swoich prognozach musicie być znacznie skuteczniejsi od przeciętnej i
musicie wiedzieć, dokąd zmierzacie, żeby zrównoważyć jej negatywne
skutki.
Podsumowując: jeśli dysponujecie korzystnymi asymetriami, albo
dodatnią wklęsłością, czego szczególnym przykładem są opcje, to w dłuższej
perspektywie poradzicie sobie stosunkowo dobrze, a wręcz ponadprzeciętnie
dobrze w warunkach niepewności. Im większa niepewność, tym większa rola
opcjonalności i tym lepsze wasze wyniki. Ta zależność ma zasadnicze
znaczenie w życiu.

Księga VI
Via negativa
Przypomnijcie sobie, że nie mieliśmy nazwy na kolor niebieski, ale
całkiem nieźle sobie bez niej radziliśmy - przez większość naszej historii
byliśmy kulturowymi, choć nie biologicznymi, daltonistami. A zanim
powstał Rozdział 1, nie mieliśmy nazwy na antykruchość i mimo to rozmaite
systemy skutecznie ją wykorzystywały, bez ingerencji człowieka. Wiele
zjawisk nie ma swojej nazwy. Znamy je i wykorzystujemy w swoich
działaniach, chociaż nie potrafimy ich bezpośrednio opisać, uchwycić za
pomocą języka albo ograniczonych pojęć, którymi dysponujemy. Niemal
wszystko, co istotne w naszym otoczeniu, trudno jest wyrazić słowami -
właściwie im ważniejsze zjawisko, tym bardziej nieadekwatny okazuje się
nasz język.
Jeśli nie potrafimy dokładnie określić, czym coś jest, możemy chociaż
ustalić, czym nie jest - a więc opisać tę rzecz w sposób pośredni.
Apofatyczność skupia się na tym, czego nie da się wyrazić bezpośrednio
słowami. Nazwa pochodzi od greckiego słowa apophasis (mówić „nie” albo
wspominać o czymś nie wprost). W teologii metoda ta wywodzi się z
unikania bezpośredniego opisu Boga, czego wynikiem są opisy negatywne,
po łacinie określane mianem via negativa, czyli droga negatywna. Tak
nazywa je tradycja teologiczna, szczególnie Cerkwi prawosławnej. Via
negativa nie próbuje opisać, czym jest Bóg - zostawia to prymitywnym
współczesnym myślicielom i domorosłym filozofom z zacięciem
scjentystycznym. Zamiast tego wylicza, czym Bóg nie jest, i stosuje metodę
eliminacji. Idea ta kojarzona jest głównie z mistycznym teologiem Pseudo-
Dionizym Areopagitą. To bliżej nieznany myśliciel z Bliskiego Wschodu o
imieniu Dionizos, który pisał wspaniałe traktaty mistyczne. Przez długi czas
mylono go z Dionizym Areopagitą, ateńskim sędzią nawróconym dzięki
naukom Pawła Apostoła. Stąd, dla rozróżnienia, określenie „pseudo” przed
imieniem teologa.
Neoplatończycy to wyznawcy idei Platona, skupieni głównie na
platońskich formach, abstrakcyjnych obiektach o własnej, odrębnej istocie.
Pseudo-Dionizy był uczniem neoplatończyka Proklosa (ucznia Syrianosa,
innego syryjskiego neoplatończyka). Proklos zasłynął jako autor
powiedzenia: posągi powstają przez odejmowanie. Często natykam się w
książkach na bardziej współczesną wersję tej anegdoty: Papież pyta Michała
Anioła o sekret jego geniuszu - a konkretnie o to, jak udało mu się wyrzeźbić
posąg Dawida, uznawany za dzieło nad dziełami. W odpowiedzi słyszy: „To
proste. Usunąłem wszystko, co nie było Dawidem”.
Jak stać się antykruchym? Jakie korzyści przynosi antykruchość?
Odpowiedź jest banalna: zacznijcie od usunięcia kruchości, jatrogenii, a
resztą się nie martwcie. Po prostu chrońcie się przed ujemną asymetrią, a
antykruchość pojawi się sama.
Uważni czytelnicy rozpoznają w tym logikę sztangi.
Gdzie jest szarlatan?
Przypomnijcie sobie, że interwencjonista skupia się na aktywności, czyli
na działaniu. Przekonaliśmy się już, że - podobnie jak definicje pozytywne -
działanie wzbudza szacunek i podziw w naszych prymitywnych umysłach.
Skutkuje to na przykład podejmowaniem przez rządy naiwnych interwencji,
które kończą się katastrofą. Po nich zwykle rozlega się chór narzekań na
naiwne interwencje rządowe, ponieważ wiadomo już, że skończyły się
katastrofą; a następnie dochodzi do kolejnych naiwnych interwencji
rządowych. Aktów zaniechania, nierobienia niczego, nie uznaje się za
prawdziwe decyzje i nie należą one do niczyich zadań. Tabela 3 pokazała
nam, jak powszechny jest interwencjonizm w rozmaitych dziedzinach, od
medycyny aż po biznes.
Przez całe życie stosuję cudownie prostą heurystykę: szarlatanów można
rozpoznać po tym, że dają ci wyłącznie pozytywne rady, wykorzystując
twoją łatwowierność i nadmierną ufność w recepty, które początkowo wydają
się oczywiste, po czym natychmiast wylatują z głowy. Przykładem są
poradniki z tytułami typu „dziesięć kroków do…” (bogactwa, idealnej wagi,
idealnej przyjaźni, innowacji, sukcesu wyborczego, masy mięśniowej, ślubu,
prowadzenia sierocińca itp.). Tymczasem prawdziwi profesjonaliści, wybrani
w procesie ewolucji, posługują się formułami negatywnymi: arcymistrzowie
szachowi zwykle wygrywają dlatego, że potrafią ustrzec się porażki; ludzie
zdobywają majątek, bo potrafią uchronić się przed bankructwem (szczególnie
gdy innym się to nie udaje); religie składają się głównie z zakazów; nauka
życia to nauka, czego powinniśmy unikać. Większość rodzajów osobistego
ryzyka daje się ograniczyć dzięki niewielkiej liczbie rozwiązań.
Co więcej, losowość mąci nam w głowach, ponieważ w wielu sytuacjach
o wysokim stopniu losowości trudno jest ocenić, czy człowiek, który odniósł
sukces, ma jakieś umiejętności, oraz czy osoba z umiejętnościami odniesie
sukces. Możemy być za to pewni istnienia zależności przeciwnej - że
człowiek całkowicie pozbawiony umiejętności w ostatecznym rozrachunku
poniesie porażkę.
Wiedza subtraktywna
To samo dotyczy wiedzy. Największym - i najtrwalszym - wkładem w
naukę jest usuwanie z niej tego, co naszym zdaniem jest błędne, czyli
pistemologia subtraktywna. W życiu antykruchość zdobywa się dzięki nie-
byciu frajerem. Wprawdzie w Peri mystikes theologias Pseudo-Dionizy nie
użył tych samych słów, nie omawiał dyskonfirmacji i nie rozumiał do końca,
o co w niej chodzi, ale według mnie zdawał sobie sprawę z epistemologii
subtraktywnej i asymetrii w wiedzy. Platonicznością nazywam umiłowanie
do zwięzłych, abstrakcyjnych form, teoretycznych koncepcji i uniwersaliów,
które nie pozwalają nam dostrzec chaosu rzeczywistości i przez które
wpadamy w pułapkę efektów Czarnych Łabędzi. Kiedyś zrozumiałem, że
istnieje tu pewna asymetria. Jestem żarliwym wyznawcą idei platońskich,
kiedy są sformułowane w odwrotny sposób, niczym negatywne uniwersalia.
Zatem główne założenie lansowanej przeze mnie epistemologii brzmi
następująco: wiemy dużo więcej o tym, co nie działa, niż o tym, co działa;
albo, w kategoriach kruchości i wytrzymałości, wiedza negatywna (o tym, co
się nie zgadza, co nie działa) jest bardziej wytrzymała na błędy niż wiedza
pozytywna (o tym, co się zgadza, co działa). Wiedza rozwija się w znacznie
większym stopniu dzięki odejmowaniu niż dodawaniu - zważywszy na to, że
to, co wiemy dziś, jutro może się okazać nieprawdą, ale to, co dziś uznajemy
za nieprawdę, nie może okazać się prawdą, a przynajmniej nie tak łatwo. Jeśli
zauważę czarnego łabędzia (tym razem nie jest to metafora), zyskam
pewność, że stwierdzenie: wszystkie łabędzie są białe, jest fałszywe. Ale
nawet jeśli nigdy w życiu nie widziałem czarnego łabędzia, nie mogę uznać
tego stwierdzenia za prawdziwe. Inaczej mówiąc: ponieważ jedna drobna
obserwacja może obalić twierdzenie, a miliony obserwacji nie mogą go
potwierdzić, to dyskonfirmacja przynosi bardziej rzetelne rezultaty niż
potwierdzenie.
Współcześnie idea ta kojarzona jest z filozofią Karla Poppera, dlatego
błędnie sądziłem, że to on ją stworzył (za to ma na koncie jeszcze ważniejszą
ideę fundamentalnej niemożności przewidzenia biegu historii). Jak się
okazało, była to znacznie starsza koncepcja, jedno z dwóch centralnych
założeń sceptyczno-empirycznej szkoły medycyny w erze poklasycznej w
krajach wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Dobrze znała ją
grupa francuskich uczonych z XIX wieku, którzy na nowo odkryli te dzieła.
A wiara w potęgę dyskonfirmacji to fundament naszego podejścia do nauki.
Jak widać, możemy odwołać się do ogólnych kategorii wiedzy
pozytywnej (addytywnej) i negatywnej (subtraktywnej): wiedza negatywna
jest bardziej wytrzymała. Ale nie jest idealna. Filozofowie krytykowali
Poppera za to, że potraktował dyskonfirmację w sposób jednoznaczny,
czarno-biały, zero-jedynkowy. Tymczasem tak kategoryczne rozstrzygnięcia
są niemożliwe: nie sposób ocenić, czy dany eksperyment nie przyniósł
zamierzonych rezultatów - tym samym „falsyfikując” teorię - z powodu złych
narzędzi, pecha czy może oszustwa naukowca. Załóżmy, że widzicie
czarnego łabędzia. Taki widok z pewnością obaliłby tezę, że wszystkie
łabędzie są białe. Ale co jeśli wcześniej piliście libańskie wino albo mieliście
halucynacje, bo za długo siedzieliście w Internecie? A jeśli była ciemna noc,
gdy wszystkie łabędzie wydają się szare? Przyjmijmy zatem, że porażka (i
dyskonfirmacja) zwykle niosą ze sobą więcej informacji niż sukces i
potwierdzenie teorii, dlatego powtarzam, że wiedza negatywna jest tylko
„bardziej wytrzymała”.
Zanim przystąpiłem do pisania tego fragmentu, przez pewien czas
wertowałem dzieła zebrane Poppera, zastanawiając się, jak to możliwe, że ten
wielki myśliciel z obsesją na punkcie falsyfikacji całkiem przeoczył ideę
kruchości. W swoim największym dziele, Nędzy historycyzmu, gdzie
przedstawia granice przewidywalności, dowiódł, że nie można w
zadowalający sposób przewidzieć przyszłości. Nie rozumiał jednak, że kiedy
niekompetentny chirurg operuje mózg, można bezpiecznie założyć, że
pacjent dozna poważnych obrażeń, a nawet umrze. Taka subtraktywna wizja
przyszłości pozostaje całkowicie zgodna z jego ideą dyskonfirmacji, to jej
logiczne następstwo. To, co Popper nazywa falsyfikacją teorii, powinno w
praktyce prowadzić do zniszczenia obiektu, wobec którego ją zastosowano.
W systemach politycznych dobry jest ten mechanizm, który pozwala
usunąć ze stanowiska złego bohatera; nie wymaga wskazania, co należy
zrobić ani kogo umieścić na jego miejscu. Jeden zły bohater może bowiem
wywołać więcej szkód niż wszyscy dobrzy bohaterowie - korzyści. Jon Elster
idzie jeszcze dalej; niedawno napisał książkę o wiele mówiącym tytule
Preventing Mischief [Zapobieganie intrygom - przyp. tłum.], w której
wywodzi działania negatywne z benthamowskiej idei, że „zadanie
ustawodawcy ogranicza się do zapobiegania wszystkiemu, co mogłoby
zahamować rozwój ich (członków zgromadzenia) wolności i inteligencji”.
Jak można się było spodziewać, via negativa jest częścią klasycznej
mądrości. Arabski uczony i przywódca religijny Ali ibn Abi Talib (zbieżność
nazwisk przypadkowa) twierdził, że trzymając się z dala od nieuka,
zyskujemy tyle samo, co przebywając w towarzystwie mędrca.
A oto unowocześniona wersja tej samej zasady autorstwa Steve’a Jobsa:
„Ludzie myślą, że skupienie oznacza, iż musisz powiedzieć tak temu, na
czym masz się skupić. Nic bardziej mylnego. Skupienie oznacza, że mówisz
nie setkom innych dobrych pomysłów, które wpadają ci do głowy. Musisz je
ostrożnie wybierać. Jestem równie dumny z tego, czego nie zrobiliśmy, jak z
tego, co zrobiliśmy. Innowacja jest mówieniem tysiącu rzeczy nie”.
SZTANGI RAZ JESZCZE
Wiedza subtraktywna to pewna forma sztangi. Co znaczące, jest wypukła.
To, co się nie zgadza, jest dość wytrzymałe, to, czego nie wiecie, jest kruche i
spekulacyjne, ale nie bierzecie tego poważnie, więc tylko upewniacie się, czy
wam nie zaszkodzi, gdyby okazało się nieprawdą.
A oto kolejne zastosowanie zasad via negativa w koncepcji mniej znaczy
więcej.
Mniej znaczy więcej
Twórcami idei mniej znaczy więcej na gruncie procesu podejmowania
decyzji byli Spyros Makridakis, Robyn Dawes, Daniel Goldstein i Gerd
Gigerenzer, którzy wykazali w różnych kontekstach, że prostsze metody
prognozowania i inferencji mogą działać znacznie lepiej niż metody złożone.
Ich proste, zdroworozsądkowe zasady nie są idealne, ale nie mają takie być;
przyjmując postawę intelektualnej pokory i porzucając marzenia o
wyrafinowanych teoriach, można uzyskać wspaniałe efekty. Para Goldstein i
Gigerenzer ukuła pojęcie szybkich i skromnych heurystyk, które pozwalają
podejmować dobre decyzje mimo ograniczonego czasu na zastanowienie,
niedoskonałej wiedzy i mocy przeliczeniowej.
Zdałem sobie sprawę, że heurystyka mniej znaczy więcej wpisuje się w
moją koncepcję w dwóch miejscach. Pierwsze to efekty skrajne: w pewnych
dziedzinach rzadkie zdarzenia (powtórzmy: dobre albo złe) odgrywają
nieproporcjonalnie dużą rolę, ale zwykle ich nie dostrzegamy, dlatego
skupienie się na wykorzystaniu takiego rzadkiego zdarzenia albo na ochronie
przed nim bardzo zmienia ekspozycję na ryzyko. Wystarczy zająć się
ekspozycją na Czarne Łabędzie, a życie staje się prostsze.
Heurystyka mniej znaczy więcej okazała się wstrząsająco łatwa do
zidentyfikowania i zastosowania oraz „wytrzymała” w obliczu błędów i
zmian opinii. Wprawdzie nie umiemy ustalić przyczyny większości
problemów, jednak istnieje proste rozwiązanie wielu z nich (nie wszystkich,
ale i tak jest nieźle, to znaczy, wystarczająco dobrze), które jest widoczne od
razu, czasem gołym okiem; niepotrzebne są zawiłe analizy ani bardzo kruche
i narażone na błędy kujoństwo.
Niektórzy znają zasadę 80/20. Ponad sto lat temu Vilfredo Pareto odkrył,
że 20 proc. ludzi we Włoszech posiada na własność 80 proc. ziemi i vice
versa. 20 proc. spośród tych 20 proc. (czyli 4 proc. całości) posiada na
własność około 80 proc. 80 proc. ziemi (czyli 64 proc. całości). W
ostatecznym rozrachunku mniej niż 1 proc. ludzi posiada na własność około
50 proc. ziemi. To efekt Ekstremistanu, wynikający z zasady zwycięzca
bierze wszystko. Takie efekty występują powszechnie, zarówno w dziedzinie
rozkładu bogactwa, jak i wskaźnika sprzedaży książek na autora.
Nieliczni zdają sobie sprawę, że w wielu dziedzinach, w których kiedyś
panowała zasada 80/20, zmierzamy w kierunku znacznie bardziej
niesprawiedliwego rozkładu w proporcji 99/1. 99 proc. ruchu internetowego
generuje mniej niż 1 proc. stron; 99 proc. sprzedanych książek przypada na
mniej niż 1 proc. autorów… I w tym miejscu muszę się zatrzymać, bo to
wstrząsające dane. Niemal wszystkie współczesne zjawiska wykazują efekty
zwycięzca bierze wszystko, również źródła szkód i korzyści. Zatem, jak
pokażę dalej, modyfikacja systemów o 1 proc. może obniżyć poziom
kruchości (albo zwiększyć poziom antykruchości) o około 99 proc. -
wystarczy podjąć kilka kroków, które często niewiele nas kosztują, żeby
świat był lepszy i bezpieczniejszy.
Na przykład niewielki odsetek z całej puli bezdomnych oznacza dla
państw nieproporcjonalnie wysokie wydatki, co jest oczywistym sygnałem,
gdzie należy szukać oszczędności. Niewielka liczba pracowników w
korporacji wywołuje większość problemów, psując ogólną atmosferę - i vice
versa - dlatego świetnym rozwiązaniem będzie się ich pozbyć. Niewielka
liczba konsumentów generuje ogromną część obrotów. 95 proc. obelg
przesyłają mi trzy ogarnięte obsesją osoby z kategorii ludzi przegranych
(według moich szacunków jedna z nich napisała już blisko 100 tysięcy słów
w swoich postach - musi pisać coraz więcej i więcej, i znajdować coraz
więcej powodów do krytyki w moich dziełach i mojej osobowości, żeby
utrzymać efekt). W dziedzinie opieki zdrowotnej Ezekiel Emanuel dowiódł,
że połowa populacji generuje mniej niż 3 proc. kosztów, a 64 proc. tortu
przypada na najbardziej chore 10 proc. społeczeństwa. Bent Flyvbjerg (z
Rozdziału 18) pokazał w swojej koncepcji zarządzania Czarnymi
Łabędziami, że za większość przekroczonych budżetów w korporacjach
odpowiadają duże projekty technologiczne - tym samym sugerując, że to na
nich należałoby się skupić, zamiast prowadzić niekończące się dyskusje i
pisać zawiłe eseje.
Jak mawiają ludzie mafii, skupcie się na tym, żeby wytrząsnąć kamień z
własnych butów. W niektórych branżach, na przykład w branży
nieruchomości, problemy i ich rozwiązania można zwięźle podsumować
jedną heurystyką, zdroworozsądkową zasadą, która każe zwracać uwagę na
trzy podstawowe kryteria: lokalizację, lokalizację i lokalizację - reszta nie ma
wielkiego znaczenia. To nie do końca i nie zawsze prawda, ale przynajmniej
mamy jakąś wskazówkę, czym należy się zająć w pierwszej kolejności.
Reszta się jakoś ułoży. Mimo to ludzie chcą mieć więcej danych, żeby dzięki
nim „rozwiązywać problemy”. Kiedyś występowałem przed Kongresem
przeciw projektowi finansowania systemu prognozowania kryzysowego.
Ludzie, którzy chcieli go implementować, nie dostrzegali paradoksu w tym,
że nigdy nie dysponowaliśmy większą ilością danych niż dziś, a nasze
prognozy nigdy nie były bardziej błędne. Jeśli, przechodząc przez jezdnię,
skupicie się na gromadzeniu coraz większej ilości danych - na przykład
informacji o kolorze oczu otaczających was ludzi - możecie nie zauważyć
pędzącej ciężarówki. Kiedy przechodzicie przez jezdnię, zwykle redukujecie
liczbę informacji do tych, które dotyczą podstawowego zagrożenia. Jak
napisał Paul Valéry: que de choses il faut ignorer pour agir - ileż spraw
powinno się ignorować, żeby działać.
Przekonujące - i pewne - dziedziny, takie jak fizyka, zwykle w
twierdzeniach odwołują się w ograniczonym zakresie do statystyki, podczas
gdy politologia i ekonomia, które dotąd nie stworzyły żadnej wartościowej
teorii, są pełne zaawansowanej statystyki i „dowodów” statystycznych
(chociaż na pierwszy rzut oka wiadomo, że owe dowody to pic na wodę). To
tak jak w fabułach powieści detektywistycznych, w których postać z
najmocniejszym alibi okazuje się winnym. Nie musicie przeczytać ryz
papieru zadrukowanych danymi, żeby podważyć tezy niezliczonych
artykułów ekonomicznych powołujących się na statystyki: wystarczy prosty
argument, że rzeczywistością społeczno-ekonomiczną rządzą Czarne
Łabędzie i rzadkie zdarzenia, których nie da się przewidzieć.
Kolejnym dowodem na siłę zasady mniej znaczy więcej jest następujący
wniosek z książki Niewidzialny goryl Christophera Chabrisa i Daniela
Simonsa: oglądając na wideo mecz koszykówki, ludzie skupieni na takich
szczegółach, jak liczenie podań, mogą zupełnie nie zauważyć, że na środku
boiska stoi goryl.
Odkryłem, że intuicyjnie wspomagałem się metodą mniej znaczy więcej
przy podejmowaniu decyzji (stosowałem ją zamiast wypisywania kolumn
argumentów za i przeciw na ekranie komputera). Jeśli macie więcej niż jeden
powód, żeby coś zrobić (wybrać danego lekarza albo weterynarza, zatrudnić
ogrodnika albo pracownika, wziąć z kimś ślub, wyjechać na wycieczkę), nie
róbcie tego. Nie chcę przez to powiedzieć, że jeden powód jest lepszy niż
dwa - po prostu, szukając kolejnych powodów, usiłujecie sami siebie
przekonać, żeby coś zrobić. Decyzje oczywiste (wytrzymałe na błędy) nie
wymagają więcej niż jednego powodu. Francuska armia stosowała
analogiczną heurystykę: odrzucała wyjaśnienia absencji, w których
podawano więcej niż jeden powód, na przykład śmierć babci, wirus grypy i
ugryzienie przez dzika. Jeśli ktoś atakuje daną książkę albo ideę, powołując
się na więcej niż jeden powód, powinniście wiedzieć, że nie ma racji. W
końcu nikt nie mówi: on jest przestępcą, zabił wielu ludzi, a poza tym nie
potrafi się zachować przy stole, ma nieprzyjemny oddech i kiepsko prowadzi.
Często kieruję się zasadą, którą nazywam brzytwą Bergsona: „Filozof
powinien być znany z jednej idei, to wszystko” (nie wiem, czy stworzył ją
Bergson, ale to całkiem niezła zasada). Francuski eseista i poeta Paul Valéry
zapytał kiedyś Einsteina, czy nosi ze sobą notes, żeby zapisywać nowe
pomysły. „Ja nie mam żadnych pomysłów”, odpowiedział Einstein. (W
rzeczywistości nie miał kiepskich pomysłów). Stąd następująca heurystyka:
jeśli ktoś ma długą notkę biograficzną, to znajomość z nim można sobie
odpuścić. Kiedyś podczas konferencji przyjaciel zaprosił mnie na lunch z
nadgorliwym ważniakiem, którego życiorys wystarczyłby na dwa albo trzy
życia. Wolałem usiąść przy stoliku z praktykantami i obsługą techniczną.
Analogicznie, kiedy słyszę, że ktoś ma na koncie 300 artykułów naukowych i
22 doktoraty honoris causa, za którymi nie stoi jednak żadna fascynująca
idea albo pomysł, unikam go jak ognia.
Rozdział 20
Czas i kruchość
Proroctwo, podobnie jak wiedza, jest subtraktywne, nie addytywne - Efekt
Lindy’ego, czyli stare wygrywa z nowym, szczególnie w dziedzinie
technologii, niezależnie od tego, co mówią w Kalifornii - Kariera proroka nie
jest ani zalecana, ani dobrowolna
Antykruchość sugeruje - wbrew temu, co podpowiada nam instynkt - że
stare jest lepsze od nowego, i to dużo bardziej, niż myślicie. Nieważne, jak
dana rzecz przedstawia się z punktu widzenia waszej machiny intelektualnej,
czy prezentuje się dobrze czy marnie: czas ujawni jej kruchość, a w razie
potrzeby ją zniszczy. Przechodzę niniejszym do opisu współczesnej choroby
związanej z interwencjonizmem - o nazwie neomania. Wywołuje ona
kruchość, ale według mnie przy odrobinie cierpliwości może być uleczalna.
To, czemu udaje się przetrwać, musi dobrze służyć jakimś (zwykle
ukrytym) celom, widocznym dopiero z perspektywy czasu, których my nie
potrafimy objąć wzrokiem ani rozumem. W Rozdziale 20 odwołamy się do
kruchości jako głównej siły napędowej przewidywań.
Przypomnijcie sobie fundamentalną asymetrię: zmienność i chaos służą
systemom antykruchym, a w systemach kruchych wywołują szkody. No cóż,
czas to to samo co chaos.
OD SYMONIDESA DO JENSENA
Żeby poćwiczyć zastosowanie podziału na kruchość i antykruchość z
Tabeli 1, zabawmy się w proroka. Pamiętajmy, że prorok powinien być
odporny na krytykę, mieć grono bliskich przyjaciół, kiepski dostęp do
Internetu oraz bibliotekę z pełnym zestawem starożytnych przysłów, a jeśli to
możliwe, powinien umieć czerpać ze swoich proroctw osobiste korzyści. Jak
wynika z doświadczeń proroków, zanim się okaże, że macie rację, będziecie
piętnowani; a kiedy się okaże, że macie rację, zostaniecie na pewien czas
znienawidzeni albo, co gorsza, wasze idee wydadzą się ludziom „trywialne”
w wyniku retrospektywnego przeinaczania faktów. Dlatego dużo lepiej jest
przyjąć strategię Grubego Tony’ego i skupić się na kasie, a nie na uznaniu.
Współczesnych proroków traktuje się w ten sam sposób: dwudziestowieczni
intelektualiści, wyznawcy błędnych idei, takich jak komunizm, a nawet
stalinizm, wciąż są modni - ich książki stoją na półkach w księgarniach - a ci,
którzy, jak filozof polityczny Raymond Aron, od początku je krytykowali,
nie wzbudzili większego zainteresowania ani przed tym, ani po tym, gdy
okazało się, że mają słuszność,
Teraz zamknijcie oczy i spróbujcie sobie wyobrazić, jak będzie
wyglądało wasze otoczenie za pięć, 10 albo 25 lat. Prawdopodobnie
wyobraźnia podsunie wam obrazy nowych rzeczy, które nazywamy
innowacjami, usprawnieniami, nowoczesnymi technologiami i innymi mało
eleganckimi określeniami z żargonu biznesowego. Jak się wkrótce
przekonamy, te powszechne wizje innowacji są nie tylko odrażające z
perspektywy estetycznej, lecz także bezsensowne zarówno z perspektywy
empirycznej, jak i filozoficznej.
Dlaczego? Wasza wyobraźnia prawdopodobnie dodała do istniejącego
świata nowe elementy. Przykro mi, ale w tym rozdziale pokażę, że takie
podejście odwraca kota ogonem: jeśli zależy nam na rzetelności, to zgodnie z
koncepcją kruchości i antykruchości należy zubożyć przyszłość, zredukować
ją o to, co nie należy do nadchodzącego świata. To via negativa. Kruche
systemy w końcu się załamią, a na szczęście łatwo sprawdzić, co jest kruche.
Pozytywne Czarne Łabędzie są bardziej nieprzewidywalne niż negatywne.
„Czas ma ostre zęby, które wszystko niszczą”, ogłosił poeta
Symonides z Keos w VI wieku p.n.e., być może dając początek tradycji
mówienia o nieubłaganym upływie czasu w literaturze Zachodu. Dotarłem do
wielu klasycznych, eleganckich wersji tej sentencji, począwszy od maksymy
Owidiusza (tempus edax rerum - czas, pożerca rzeczy) aż po nie mniej
liryczną dwudziestowieczną frazę francusko-rosyjskiej poetki Elsy Triolet
(„czas pali, lecz nie zostawia popiołu”). Oczywiście, takie ćwiczenie
uruchamia poetyckie skojarzenia, dlatego opisując je, od razu zacząłem nucić
francuski wiersz, nagrany w formie piosenki, pod tytułem Avec le temps, o
tym, że czas wszystko zaciera, nawet złe wspomnienia (wiersz nie mówi
jednak o tym, że przy okazji czas zaciera także obraz nas samych). Dzięki
efektom wypukłości możemy spojrzeć na to z punktu widzenia nauki i
stworzyć własną taksonomię rzeczy, które powinny zostać pożarte w
pierwszej kolejności przez ów nieubłagany czas. Kruche obiekty w końcu
ulegną zniszczeniu - a na szczęście potrafimy rozpoznać, co jest kruche.
Nawet to, co wydaje nam się antykruche, w końcu zniszczeje, ale proces ten
powinien przebiegać znacznie dłużej (butelce wina służy upływ czasu, ale do
pewnego stopnia i nie wtedy, gdy umieścisz ją w kraterze wulkanu).
Sentencja Symonidesa, która otworzyła poprzedni akapit, kończy się
zastrzeżeniem: „nawet to, co najtrwalsze”. Zatem Symonides wpadł na dość
przydatny trop, że rzeczy najtrwalsze okażą się trudniejsze do pożarcia, a
więc zniszczeją na końcu. Oczywiście, nie wierzył, że istnieją rzeczy
antykruche, które nigdy nie zostaną pożarte.
Upieram się przy tym, że via negativa jest jedyną słuszną metodą
prorokowania: nie można w żaden inny sposób stworzyć prognozy, nie będąc
w jakimś kontekście indykiem, szczególnie we współczesnym złożonym
świecie. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powstaną żadne nowe
technologie - innowacje z pewnością będą święciły triumfy w swojej epoce,
przez pewien czas. Kruche obiekty bez wątpienia zostaną zastąpione przez
coś innego. Ale nie da się przewidzieć, czym będzie owo „coś innego”.
Najprawdopodobniej technologie, które przyszły wam do głowy, nie
przetrwają próby czasu, niezależnie od tego, jak wydajne i przydatne wam się
wydają - z całym szacunkiem dla waszej wyobraźni.
Pamiętajcie, że najbardziej kruche są obiekty predyktywne, które opierają
się na przewidywalności - innymi słowy, ci, którzy nie doceniają Czarnych
Łabędzi, w końcu zostaną wyeliminowani z populacji.
To ciekawy - pozorny - paradoks, że według opisanych wyżej założeń
prognozy długoterminowe są bardziej rzetelne niż krótkoterminowe,
ponieważ można z dużą pewnością przyjąć, że obiekty podatne na Czarne
Łabędzie w końcu znikną w odmętach historii, gdyż czas potęguje
prawdopodobieństwo takiego zdarzenia. Z drugiej strony typowe prognozy
(niedotyczące tego, co obecnie kruche) z czasem się dewaluują; w warunkach
nieliniowości im prognoza dłuższa, tym mniej precyzyjna. W
dziesięcioletniej prognozie wyników sprzedaży fabryki komputerów albo
zysków sprzedawców na rynku surowcowym współczynnik błędów może
być dziesięć razy wyższy niż w prognozie rocznej.
NAUKA ODEJMOWANIA
Przypomnijcie sobie futurystyczne wizje świata z ostatnich 150 lat,
opisane w powieściach Juliusza Verne’a, H.G. Wellsa czy George’a Orwella
albo w zapomnianych dziś dziełach naukowców i futurystów. Uderza fakt, że
prognozy te nie wspominają ani słowem o narzędziach, które dziś wydają się
dominować w naszej rzeczywistości, takich jak Internet, czy bardziej
prozaicznych wynalazkach w rodzaju walizek na kółkach z Księgi IV. Ale
podstawowym problemem nie jest to, co pominięto. Sęk w tym, że niemal
wszystko, co sobie wyobrażali nasi przodkowie, nigdy nie powstało, z
wyjątkiem kilku często przytaczanych przykładów (takich jak silnik parowy
Herona z Aleksandrii albo wozy pancerne Leonarda da Vinci). Nasz świat
wygląda bardzo podobnie do ich świata, jest mu do niego znacznie bliżej, niż
myśleliśmy i chcieliśmy myśleć. A zwykle umyka nam ten fakt -
najwyraźniej nie istnieje żaden mechanizm korygujący, który mógłby nam to
uświadomić, gdy tworzymy wizje wysoce technokratycznej przyszłości.
Być może mamy tu do czynienia z błędem wyboru [ang. selection bias -
przyp. tłum.]: autorzy tych prognoz cierpią zazwyczaj na (nieuleczalną)
neomanię, miłość do nowoczesności ze względu na jej nowoczesność.
Kiedy skończę pisać te słowa, pójdę z przyjaciółmi do restauracji
(tawerny istnieją od przynajmniej 25 wieków). Pójdę tam w butach niewiele
się różniących od tych, które 5300 lat temu nosił jakiś mężczyzna, później
zmumifikowany, odnaleziony w lodowcu w Alpach austriackich. W
restauracji będę używał sztućców, technologii rodem z Mezopotamii, którą
można uznać za „zabójczą”, zważywszy na to, co mogę dzięki niej zrobić z
udźcem jagnięcym, na przykład rozerwać go na strzępy, nie parząc palców.
Napiję się wina, napoju, którym raczymy się przynajmniej od sześciu
tysiącleci. Wino zostanie nalane do kieliszków, innowacji, którą moi rodacy z
Libii przypisują swoim fenickim przodkom, a jeśli nie zgadzacie się z taką
genezą, wiedzcie, że sprzedają szklane przedmioty od przynajmniej 29
stuleci. Po daniu głównym uraczę się nieco młodszą technologią, ręcznie
robionymi serami, płacąc więcej za te, których receptura nie zmieniła się od
kilkuset lat.
Gdyby w 1950 roku ktoś miał wyobrazić sobie takie spotkanie, opisałby
je zupełnie inaczej. Dzięki Bogu, nie będę ubrany w błyszczący, syntetyczny
kombinezon astronauty, nie będę jeść tabletek o zoptymalizowanej
zawartości składników odżywczych i nie będę porozumiewać się ze
znajomymi za pomocą ekranów. Z kolei moi towarzysze będą wydychać w
moim kierunku zarazki przenoszone drogą powietrzną, ponieważ nie
mieszkają w odległych koloniach ludzkich po drugiej stronie galaktyki.
Jedzenie zostanie przygotowane przy użyciu niezwykle archaicznej
technologii (ognia), za pomocą narzędzi i urządzeń kuchennych, które nie
zmieniły się od czasów Rzymian (jedyna zmiana to jakość niektórych
zastosowanych metali). Będę siedział na sprzęcie wynalezionym
(przynajmniej) 3 tysiące lat temu, znanym jako krzesło (które będzie jednak
mniej zdobne niż jego majestatyczny egipski przodek). A do restauracji nie
udam się na latającym motorze. Przyjdę na piechotę albo, jeśli będzie późno,
skorzystam ze stuletniej już technologii i przyjadę taksówką prowadzoną
przez imigranta - już przed wiekiem imigranci byli taksówkarzami w Paryżu
(rosyjscy arystokraci), podobnie jak w dzisiejszym Berlinie i Sztokholmie
(irakijczycy i kurdyjscy uchodźcy), Waszyngtonie (etiopscy stażyści
podoktoranccy), Los Angeles (Armeńczycy o zapędach muzycznych) i
Nowym Jorku (różne narodowości).
David Edgerton dowiódł, że na początku XXI wieku produkujemy dwa i
pół razy więcej rowerów niż samochodów, a większość naszych zasobów
technologicznych inwestujemy w utrzymanie istniejącego sprzętu albo
redefinicję starych technologii (zwróćmy uwagę, że nie jest to tylko chiński
fenomen: zachodnie miasta podejmują agresywne starania, żeby stać się
bardziej przyjaznymi dla rowerzystów). Zauważcie również, jak rzadko
mówimy o jednej z najważniejszych technologii w historii świata: kondomie.
Jak na ironię, ma się on jak najmniej kojarzyć z technologią; kolejne
modyfikacje czynią go coraz mniej zauważalnym.

Rys. 17. Sprzęt kuchenny z Pompei - trudno go odróżnić od przyrządów,


które znajdują się we współczesnych (dobrych) kuchniach.

Na tym polega nasz podstawowy błąd. Kiedy mamy sobie wyobrazić


przyszłość, zwykle przyjmujemy za punkt wyjścia teraźniejszość, a później
tworzymy spekulacyjną wizję, dodając do niej nowe technologie i produkty
oraz to, co wydaje nam się sensowne, zważywszy na dotychczasowy bieg
wydarzeń. Społeczeństwo również przedstawiamy zgodnie z obowiązującą w
danej chwili utopią odzwierciedlającą nasze marzenia - z wyjątkiem kilku
czarnowidzów większość sądzi, że przyszłość spełni oczekiwania ludzkości.
Dlatego nadmiernie technologizujemy nasze wizje i nie doceniamy potęgi
wynalazków w rodzaju małych kółeczek w walizkach, które będą nam
towarzyszyć przez tysiąclecia.
Kilka słów o tym, dlaczego nie zdajemy sobie sprawy, że nadmiernie
technologizujemy przyszłość. Kiedy rzuciłem branżę finansową, zacząłem
uczęszczać na modne konferencje gromadzące jeszcze-nie-bogatych i już-
bogatych specjalistów od spraw technologii oraz nową kategorię
intelektualistów technologicznych. Gdy zobaczyłem, że nie noszą krawatów,
wpadłem w ekstazę - żyjąc wśród odrażających bankowców wiernych
krawatom, uległem złudzeniu, że każdy, kto nie nosi krawata, musi być
wartościowym człowiekiem. Jednak te konferencje, pełne barwnych
komputerowych obrazów i wymyślnych animacji, zrobiły na mnie
przygnębiające wrażenie. Wiedziałem, że to nie miejsce dla mnie. Nie
chodziło tylko o uzależnienie uczestników od przyszłości (nie rozumieli, że
zamiast wzbogacać rzeczywistość, należy usuwać z niej to, co kruche). Ani o
ich zaślepienie bezgraniczną neomanią. Trochę trwało, zanim zrozumiałem
prawdziwy powód mojej niechęci: ich dogłębny brak elegancji.
Technomyśliciele zwykle mają „inżynierski umysł” - czyli, mówiąc wprost,
zaburzenia autystyczne. Chociaż zwykle chodzą bez krawata, wykazują
książkowe symptomy kujoństwa - przede wszystkim brak uroku osobistego
oraz fascynację przedmiotami, a nie ludźmi. To sprawia, że zaniedbują swój
wygląd. Wybierają precyzję kosztem stosowalności. I zwykle łączy ich brak
kultury literackiej.
Ów brak kultury literackiej jest w zasadzie probierzem
krótkowzroczności w ocenie przyszłości, ponieważ zwykle towarzyszy mu
umniejszanie roli historii, skutek uboczny bezwarunkowej neomanii. Poza
niszowym i odrębnym gatunkiem science fiction literatura opowiada o
przeszłości. Nie uczymy się fizyki ani biologii ze średniowiecznych
podręczników, ale wciąż czytamy Homera, Platona czy bardzo
nowoczesnego Szekspira. Nie sposób mówić o rzeźbie, nie znając dzieł
Fidiasza, Michała Anioła czy wielkiego Canovy. To twórcy z przeszłości, nie
przyszłości. Już przestępując próg muzeum, człowiek o wrażliwości
estetycznej nawiązuje kontakt z przodkami. Bezpośrednio lub pośrednio
zdobywa wiedzę historyczną i nabiera dla niej szacunku, nawet jeśli później
ją odrzuci. A przeszłość - odpowiednio potraktowana, jak zobaczymy w
kolejnym podrozdziale - może nam powiedzieć o przyszłości znacznie więcej
niż teraźniejszość. Żeby zrozumieć przyszłość, nie potrzebujecie
technoautystycznego żargonu, obsesji „zabójczo nowoczesnymi aplikacjami”
ani niczego w tym rodzaju. Wystarczy trochę szacunku dla przeszłości,
zainteresowania źródłami historycznymi, w połączeniu z głodem wiedzy
przodków oraz świadomością, czym są heurystyki, często niepisane,
zdroworozsądkowe reguły o tak decydującym znaczeniu dla przetrwania.
Innymi słowy, musicie docenić to, co istnieje od dłuższego czasu, czemu
udało się przetrwać.
Technologia w najlepszym wydaniu
Dobra technologia może jednak zredukować skutki złych technologii za
pomocą autosubtrakcji. Technologia najlepsza jest wtedy, gdy pozostaje
niewidzialna. Jestem przekonany, że przynosi ona największe korzyści, kiedy
wypiera szkodliwą, nienaturalną, alienującą, a przede wszystkim inherentnie
kruchą poprzedniczkę. Wiele współczesnych zjawisk, którym udało się
przetrwać, z czasem ograniczyło szkodliwe konsekwencje współczesnego
filisterstwa, szczególnie dwudziestowiecznego: ogromne międzynarodowe i
zbiurokratyzowane korporacje pod wodzą bezmyślnych kukieł; wyizolowana
rodzina (nuklearna) pozostająca w jednostronnym związku z odbiornikiem
telewizyjnym, jeszcze bardziej osamotniona w podmiejskiej społeczności
samochodowej; dominacja państwa, szczególnie militarystycznego państwa
narodowego kontrolującego granice; niszczycielska dyktatura myślowa i
kulturalna tradycyjnych mediów; ścisła kontrola nad publikacjami i
rozpowszechnianiem idei ekonomicznych przez szarlatanów z elit ekonomii;
ogromne korporacje, zwykle kontrolujące swoje rynki, którym obecnie
zagraża Internet; pseudodyscyplina, którą obaliła sieć WWW, i wiele innych.
Nie musicie już wciskać 1, żeby rozmawiać w języku angielskim, ani czekać
ze słuchawką przy uchu, aż nieuprzejmy operator zarezerwuje wam miesiąc
miodowy na Cyprze. Pod wieloma względami Internet, twór całkowicie
nienaturalny, wyparł jeszcze bardziej nienaturalne zjawiska z naszego
otoczenia. Na przykład brak papierkowej roboty sprawia, że biurokracja -
idea modernistyczna - staje się bardziej strawna niż w czasach segregatorów
z aktami. Przy odrobinie szczęścia jakiś wirus komputerowy skasuje
wszystkie archiwa i uwolni ludzi od błędów przeszłości. Nawet dziś
używamy technologii, żeby zmieniać technologię. Przypomnijcie sobie, co
pisałem o spacerze do restauracji w butach, które niewiele się różniły od
obuwia starożytnego, przedklasycznego człowieka odnalezionego w Alpach.
Przemysł obuwniczy przez kilkadziesiąt lat „projektował” idealne buty do
biegania i chodzenia, z rozmaitymi mechanizmami „wsparcia” i wkładkami;
tymczasem dziś sprzedaje buty, w których mamy się czuć jak na bosaka - ich
jedyną funkcją staje się ochrona naszych stóp przed żywiołami, a nie uczenie
nas, jak należy chodzić, co było misją modernistyczną. W pewnym sensie
sprzedają nam wytrwałość stóp ludów zbieracko-łowieckich, którą możemy
założyć, pospacerować sobie na łonie natury, a później zdjąć, gdy wrócimy
do cywilizacji. Mając na sobie te buty podczas spaceru na łonie natury,
fundujemy sobie rozkoszne przeżycie, ponieważ odkrywamy nowy wymiar,
czując pod stopami ziemię w trzech wymiarach. Zwykłe obuwie jest jak gips,
który izoluje nas od środowiska. A nowe buty wcale nie muszą być
nieeleganckie - technologia dotyczy głównie podeszwy, nie buta.
Współczesne podeszwy mogą być równocześnie wytrzymałe i bardzo
cienkie, dzięki czemu stopa przywiera do podłoża tak, jak na bosaka - moim
największym odkryciem są wyprodukowane w Brazylii mokasyny w stylu
włoskim, w których mogę zarówno biegać po kamieniach, jak i wybrać się do
restauracji. Z drugiej strony, chociaż nie byłoby to dla nich zbyt zyskowne
przedsięwzięcie, może firmy obuwnicze powinny po prostu sprzedawać
wzmocnione i wodoodporne skarpetki (czyli w zasadzie to, co miał na
stopach facet znaleziony w Alpach). Tablety (zwłaszcza iPady) pozwalają
nam wrócić do babilońskich i fenickich tradycji pisania i notowania na
tabliczkach (bo od tego wszystko się zaczęło). Można tworzyć odręczne - a
dokładniej: odpalcowe - notatki, co jest znacznie przyjemniejsze niż pisanie
długopisem albo za pośrednictwem klawiatury. Marzę, żeby kiedyś wszystko
pisać odręcznie, jak do niedawna niemal każdy pisarz. Być może zatem
technologia w swej naturze pragnie zostać zastąpiona jedynie przez siebie
samą. Teraz pokażę wam, dlaczego przyszłość kryje się przede wszystkim w
przeszłości.
ODWROTNOŚĆ PROCESU STARZENIA: EFEKT LINDY’EGO
Pora przejść do bardziej technicznych kwestii, dlatego warto dokonać
pewnego rozróżnienia. Oddzielmy to, co zniszczalne (np. ludzi, pojedyncze
przedmioty), od tego, co niezniszczalne, a potencjalnie nawet wieczne.
Wieczne jest wszystko, co nie posiada naturalnej, nieuniknionej daty
ważności. Zniszczalny jest zazwyczaj obiekt fizyczny, podczas gdy rzeczy
niezniszczalne mają naturę informacyjną. Jeden samochód jest zniszczalny,
ale automobil jako technologia istnieje od około stu lat (a w naszej ocenie
powinien istnieć kolejnych sto). Ludzie umierają, ale ich geny - kod
genetyczny - już niekoniecznie. Książka, przedmiot fizyczny, jest zniszczalna
- na przykład dany egzemplarz Pisma Świętego - ale jego treść przeciwnie,
ponieważ można ją przekazać w kolejnej książce. Pozwólcie, że najpierw
wyrażę swoją ideę po libańsku. Kiedy widzicie młodego i starego człowieka,
możecie mieć pewność, że młodszy będzie żył dłużej niż starszy. Tymczasem
w przypadku obiektów trwałych, na przykład technologii, jest inaczej. Mamy
dwie możliwości: albo oba mają taką samą oczekiwaną dalszą długość życia
(przypadek, w którym rozkład prawdopodobieństwa nazywa się rozkładem
wykładniczym), albo według przewidywań starszy będzie żyć dłużej od
młodszego, proporcjonalnie do stosunku ich wieku. Jeśli stary ma 80 lat, a
młody - 10, oczekuje się, że starszy będzie żył osiem razy dłużej niż
młodszy.

Teraz, w zależności od tego, do której kategorii zalicza się dany obiekt,


proponuję następujące zasady (w oparciu o tak zwany efekt Lindy’ego w
wersji rozwiniętej później przez wielkiego Benoîta Mandelbrota):
Dla obiektów zniszczalnych każdy dodatkowy dzień życia przekłada się na
krótszą oczekiwaną dalszą długość życia. Dla obiektów niezniszczalnych
każdy dodatkowy dzień może wskazywać na dłuższą oczekiwaną dalszą
długość życia.
Zatem im dłużej istnieje dana technologia, tym dłużej może przetrwać w
przyszłości. Podam przykład, bo na początku wydaje się to niezrozumiałe.
Załóżmy, że wiem o jakimś mężczyźnie tylko tyle, że ma 40 lat, i chcę
przewidzieć, jak długo będzie żył. Mogę zajrzeć do tabeli aktuarialnej i
sprawdzić oczekiwaną dalszą długość życia mężczyzn w jego wieku. Takim
wskaźnikiem posługują się towarzystwa ubezpieczeniowe. Z tabeli dowiem
się, że zostały mu jeszcze 44 lata życia. Rok później, kiedy skończy 41 lat
(albo, analogicznie, jeśli dziś zastosuję tę samą metodę wobec człowieka,
który obecnie ma 41 lat), zostanie mu trochę więcej niż 43 lata życia. Zatem z
każdym upływającym rokiem jego oczekiwana dalsza długość życia obniża
się o mniej więcej rok (właściwie o trochę mniej niż rok, więc jeśli w chwili
narodzin mężczyzny jego oczekiwana dalsza długość życia wynosi 80 lat, to
gdy ukończy 80 lat, nie będzie równa zeru, lecz wyniesie około 10 lat).
Odwrotna zależność występuje w przypadku obiektów niezniszczalnych.
Dla jasności upraszczam dane liczbowe. Jeśli książka jest w druku od 40 lat,
można się spodziewać, że będzie w druku przez kolejnych 40. Ale, i na tym
polega podstawowa różnica, jeśli przetrwa kolejną dekadę, wtedy
prawdopodobnie będzie w druku przez kolejnych 50 lat. To pokazuje,
dlaczego rzeczy, które istnieją od dawna, nie „starzeją się” jak ludzie, tylko
przechodzą proces odwrotny do starzenia. Każdy kolejny rok, który uda im
się przetrwać, podwaja ich oczekiwaną dalszą długość życia. Wskazuje to na
pewną wytrzymałość. Wytrzymałość obiektu jest proporcjonalna do długości
jego życia!
Fizyk Richard Gott zupełnie inną metodą stwierdził, że wszystko, co
zaobserwujemy w całkowicie losowy sposób, prawdopodobnie nie będzie ani
na początku, ani u schyłku swojego okresu istnienia, tylko w środku. Jego
wywód skrytykowano za niekompletność. Ale testując swoją tezę, Gott
testował również tę, którą postawiłem wyżej: że oczekiwana długość życia
obiektu jest proporcjonalna do dotychczasowej długości jego życia. Gott
spisał listę przedstawień wystawianych na Broadwayu wybranego dnia, 17
maja 1993 roku, i prognozował, że te, które są na afiszu najdłużej, najdłużej
na nim pozostaną; i vice versa. Miał rację w 95 proc. przypadków. Jako
dziecko widział zarówno piramidę Cheopsa (która miała 5700 lat), i mur
berliński (który miał 12 lat), i trafnie przewidział, że pierwsza budowla
będzie stała dłużej niż druga.
Proporcjonalności dalszej długości życia nie trzeba w jawny sposób
weryfikować - to bezpośrednia konsekwencja efektu zwycięzca bierze
wszystko na gruncie długowieczności.
Kiedy omawiam tę koncepcję, słuchacze zwykle popełniają dwa błędy -
ludziom trudno zrozumieć ideę prawdopodobieństwa, zwłaszcza jeżeli
spędzają zbyt dużo czasu w Internecie (oczywiście, nie potrzebują Internetu,
żeby poczuć dezorientację; prawdopodobieństwo z natury sprawia nam
problemy). Pierwszy błąd polega zwykle na przedstawieniu kontrprzykładu
aktualnej technologii, która jest wyraźnie niewydajna i umiera, w rodzaju
telefonów stacjonarnych, prasy drukowanej czy szafek z dokumentacją,
przechowywaną na potrzeby podatkowe. Takim argumentom towarzyszy
złość, ponieważ wielu neomaniaków irytują moje tezy. Nie dotyczą one
jednak wszystkich technologii - mówią o oczekiwanej długości życia, która
jest średnią statystyczną kalkulowaną na zasadach prawdopodobieństwa. Jeśli
wiem, że dany czterdziestolatek jest w terminalnym stadium raka trzustki, nie
będę szacował jego oczekiwanej dalszej długości życia na podstawie
ogólnych tabel ubezpieczeniowych; założenie, że zostały mu 44 lata życia,
tak jak innym w jego grupie wiekowej, którzy nie chorują na nowotwór,
byłoby błędem. Analogicznie, ktoś (jakiś technologiczny guru) odczytał moją
koncepcję jako sugestię, że sieć WWW, która dziś ma mniej niż 20 lat,
przetrwa jeszcze tylko kolejnych 20 lat. To estymator wrażliwy na szumy,
który zazwyczaj się sprawdza, ale nie w każdym przypadku. Jednakże
ogólnie rzecz biorąc, im starsza technologia, tym dłużej powinna przetrwać i
tym bardziej jestem tego pewny.
Pamiętajcie: nie twierdzę, że żadna technologia się nie starzeje, tylko że
te technologie, które miały skłonności do starzenia, już wymarły.
Drugim błędem jest wiara, że ludzie „młodzi” duchem korzystają z
„młodych” technologii. To równocześnie błąd logiczny i uprzedzenie.
Prowadzi do odwrócenia władzy międzypokoleniowej, wywołując złudzenie,
że wkład młodych ludzi w rozwój społeczeństwa jest większy od wkładu
starszych pokoleń, podczas gdy statystycznie „młodzi” nie robią prawie nic.
Wiele osób popełnia ten błąd; niedawno widziałem, jak wściekły konsultant
„futurystyczny” oskarża o „staroświeckość” ludzi, którzy nie przyjmują z
entuzjazmem nowych technologii (facet jest starszy ode mnie i jak większość
znanych mi technomaniaków ma niezdrową cerę oraz sylwetkę w kształcie
gruszki, a podbródek zlewa mu się z szyją). Nie rozumiem, co jest
„staroświeckiego” w zamiłowaniu do historycznych artefaktów. Czy skoro
uwielbiam antyk („starszą” epokę), to jestem „starszy” duchem, niż gdybym
interesował się „młodszym” średniowieczem? To tak, jakby wierzyć, że
jedzenie wołowiny zamieni was w krowy. A w zasadzie to jeszcze większy
błąd: technologia, która ma naturę informacyjną, a nie fizyczną, nie starzeje
się organicznie jak ludzie, a przynajmniej nie musi się starzeć w taki sposób.
Koło nie jest „stare” w sensie degeneracji fizycznej.
Pomysł, że pewne zachowania zbiorowe świadczą o tym, czy jesteśmy
„młodzi” czy „starzy” duchem, wiąże się z jeszcze większym
niebezpieczeństwem. Podobno gdyby ci, którzy nie oglądają w Internecie
produkowanych masowo i przereklamowanych 18-minutowych wykładów,
zwracali uwagę na nasto- i dwudziestolatków, którzy je oglądają, i którzy
mają być naszą przyszłością, zaczęliby myśleć inaczej. Za postęp
odpowiadają w dużej mierze ludzie młodzi, ponieważ system jeszcze ich nie
zniewolił i mają odwagę działać. Starsi ludzie tracą tę wolność i odwagę,
kiedy dopada ich szara rzeczywistość. Ale to właśnie młodzi ludzie mają
kruche pomysły, nie dlatego, że są młodzi, tylko dlatego, że większość
świeżych pomysłów jest krucha. Ktoś, kto sprzedaje „futurystyczne” wizje,
nie zbije fortuny, wychwalając przeszłość! Łatwiej reklamować nowinki
technologiczne.
Dostałem ciekawy list od Paula Doolana z Zurychu, który zastanawia się,
jak mamy wpajać dzieciom umiejętności przydatne w XXI wieku, skoro nie
mamy pojęcia, jakie umiejętności będą przydatne w XXI wieku - to
elegancka ilustracja szerszego problemu, który Karl Popper nazwał błędem
historycyzmu. Moja odpowiedź na pytanie z listu brzmi: niech czytają dzieła
klasyków. Przyszłość leży w przeszłości. Jest nawet takie arabskie
przysłowie: ten, który nie ma przeszłości, nie ma przyszłości.
KILKA BŁĘDÓW POZNAWCZYCH
Teraz przedstawię w praktyce efekt zwodniczej losowości. Informacje
mają pewną przykrą własność: ukrywają porażki. Wielu ludzi przyciągnął na
rynki finansowe sukces sąsiada, który wzbogacił się na giełdzie i zbudował
sobie ogromną willę po drugiej stronie ulicy. Jednakże porażki zwykle są
ukrywane i nikt o nich nie słyszy, dlatego inwestorzy przeszacowują swoje
szanse na sukces. To samo dotyczy pisania powieści: nie widzimy
wspaniałych powieści, których dziś nikt już nie wydaje; sądzimy za to, że
skoro powieści, które dobrze sobie radzą na rynku, są dobrze napisane
(cokolwiek to znaczy), to dobrze napisana powieść się sprzeda. Mylimy
warunek konieczny zdarzenia i zależność przyczynowo-skutkową: wszystkie
istniejące do dziś technologie niosą ze sobą pewne oczywiste korzyści,
dlatego sądzimy, że każda technologia, która przynosi pewne korzyści,
przetrwa. O tym, jaka tajemnicza własność może zwiększyć szanse
przetrwania technologii, piszę dalej we fragmencie o psie Empedoklesa. Na
razie zwracam jedynie uwagę na błąd poznawczy, który każe ludziom
wierzyć w „potęgę” jakiejś technologii i jej światową dominację.
Inny błąd poznawczy, nadający technologii zbyt dużą wagę, wynika z
faktu, ze zauważamy zmianę, a nie statykę. Klasyczny przykład tej
zależności, który podają psychologowie Daniel Kahneman i Amos Tversky,
dotyczy bogactwa. (Autorzy ci stworzyli teorię, że nasze mózgi idą po linii
najmniejszego oporu, przez co wpadają w pułapkę, i byli pionierami
katalogowania i mapowania ludzkich błędów poznawczych dotyczących
wyników losowych i procesu podejmowania decyzji w warunkach
niepewności). Jeśli oświadczycie komuś: „straciłeś 10 tysięcy dolarów”,
będzie bardziej zdenerwowany, niż kiedy usłyszy: „wartość twojego portfela,
która wcześniej wynosiła 785 tysięcy dolarów, teraz wynosi 775 tysięcy
dolarów”. Nasze mózgi lubią chodzić na skróty, a odchylenie łatwiej
zauważyć (i zapamiętać) niż pełne dane. Odchylenie zajmuje mniej miejsca
w pamięci. Ta psychologiczna heurystyka (którą często stosujemy
nieświadomie), czyli błąd polegający na zastępowaniu sumy jej zmianą,
występuje dość powszechnie, nawet w przypadku informacji wzrokowych.
Łatwiej nam zauważyć coś, co się zmienia, niż bardzo istotne, lecz
niezmienne elementy rzeczywistości. Woda ma większe znaczenie dla
naszego przetrwania niż telefony komórkowe, ale woda się nie zmienia, a
telefony komórkowe owszem, więc zaczyna się nam wydawać, że telefony
pełnią ważniejszą funkcję, niż ma to naprawdę miejsce. Poza tym nowe
pokolenia bardziej agresywnie korzystają z technologii, więc zauważamy, że
próbują wielu rzeczy, ale nie zwracamy uwagi na to, że zwykle jest to
przelotna fascynacja. Większość „innowacji” to porażki, a większość książek
robi klapę, co nie powinno nikogo zniechęcać.
Neomania i efekty kołowrotka
Jedziecie autostradą swoim dwuletnim japońskim samochodem, kiedy
wyprzedza was najnowsza wersja samochodu tej samej marki, z wyglądu
inna. I dużo lepsza. Dużo lepsza? Zderzak jest trochę większy, a tylne światła
- szersze. Oprócz tych kosmetycznych zmian (i być może ukrytych
usprawnień technicznych), które stanowią najwyżej kilka procent konstrukcji,
samochód wygląda tak samo, ale wy tego nie dostrzeżecie. Zauważycie
światła i poczujecie, że musicie mieć nowy model. Ta zmiana będzie was
kosztowała, jeśli sprzedacie stary samochód, jedną trzecią ceny nowego auta
- wszystko przez niewielkie, przeważnie kosmetyczne modyfikacje. A i tak
zmiana samochodu to niewielki koszt w porównaniu ze zmianą komputera
- za stary komputer można dostać tyle co nic.
Korzystacie z komputera Mac firmy Apple. Tydzień temu kupiliście
najnowszą wersję. Wasz sąsiad w samolocie wyciągnął właśnie z torby
starszy model. Jest podobny do waszego, ale wygląda znacznie gorzej.
Tamten komputer jest szerszy i ma dużo mniej elegancki wyświetlacz. Już
zapomnieliście, że kiedyś mieliście ten sam model i byliście nim zachwyceni.
To samo dotyczy telefonów komórkowych: patrzycie z wyższością na
posiadaczy starszych, większych modeli. Ale kilka lat temu uznalibyście je za
małe i zgrabne.
Jak widać, w przypadku wielu nowoczesnych, zaawansowanych
technologicznie gadżetów - nart, samochodów, komputerów, programów
komputerowych - dostrzegamy raczej różnice między poszczególnymi
modelami, a nie ich cechy wspólne. Szybko nudzi nam się to, co mamy, i
nieustannie szukamy najnowszych wersji - 2,0 i podobnych iteracji. Później
wypatrujemy kolejnych, „jeszcze lepszych” wcieleń produktu. Impulsy, które
każą nam kupować nowe rzeczy, mimo że urok nowości w końcu mija,
nazywamy efektami kołowrotka. Odpowiada za nie ten sam mechanizm,
który każe nam przeceniać znaczenie zmian, o czym pisałem wyżej:
zauważamy różnice, a pewne przedmioty i klasy towarów przestają nam
odpowiadać. Efekt kołowrotka analizował Danny Kahneman ze
współpracownikami w badaniu zjawisk, które nazwali stanami
hedonicznymi. Ludzie kupują nową rzecz i początkowo ich nastrój się
poprawia, aby następnie gwałtownie wrócić do poziomu wyjściowego. Zatem
gdy wymienicie model na nowszy, odczujecie wzrost satysfakcji dzięki
nowej technologii. Później jednak przyzwyczaicie się do niej i zaczniecie
polować na kolejną nowinkę.
Wygląda na to, że sztuka klasyczna, stare meble i wszystko, czego nie
zaliczamy do kategorii gadżetów technologicznych, nie wywołuje w nas
efektów tego rodzaju. Obraz olejny może wisieć w tym samym
pomieszczeniu co telewizor LCD. Przedstawia klasyczny flamandzki pejzaż
sprzed blisko wieku, ciemne, złowieszcze niebo Flandrii, majestatyczne
drzewa oraz prozaiczną, lecz kojącą wiejską scenkę rodzajową. Jestem
pewny, że nie będziecie chcieli wymienić obrazu na nowszy, za to aktualny
model telewizora szybko podarujecie lokalnej fundacji nefrologicznej.
To samo można powiedzieć o zastawie stołowej - zwróćcie uwagę, że
staramy się naśladować dziewiętnastowieczne zwyczaje. Jest to przynajmniej
jeszcze jedna dziedzina, której nie próbujemy optymalizować.
Pracując nad niniejszą książką, najpierw pisałem wszystko odręcznie,
używając starego wiecznego pióra. Nie przejmuję się stanem moich piór.
Wiele z nich ma już drugą dekadę na karku, a jednym (najlepszym) piszę od
przynajmniej 30 lat. Jestem też wierny jednej marce papieru. Preferuję papier
i notesy Clairefontaine, które niewiele się zmieniły od czasu mojego
dzieciństwa - a jeśli już, to na gorsze.
Kiedy mam nadać odręcznym notatkom formę elektroniczną, zaczynam
się martwić, że mój mac nie jest najlepszym narzędziem do tego celu.
Słyszałem od kogoś, że w nowym modelu bateria wystarcza na dłużej, i
planuję niedługo go nabyć, podczas następnego napadu impulsywnego
konsumpcjonizmu.
W naszym podejściu do przedmiotów z dziedziny technologii i świata
rzeczy żywych [ang. real domain - przyp. tłum.] widać zdumiewający brak
konsekwencji. Kiedy siedzę w samolocie obok przedsiębiorcy, który czyta
typowe biznesowe badziewie na czytniku elektronicznym, ów człowiek nigdy
nie odmówi sobie przyjemności porównania oraz krytyki książki, którą ja
czytam. Czytnik elektroniczny ma być ponoć bardziej „wydajny”. Dostarcza
treść książki, którą dla rzeczonego biznesmena jest informacja, w
wygodniejszy sposób, ponieważ pozwala nosić przy sobie całą bibliotekę i
„optymalnie” wykorzystać czas między kolejnymi partyjkami golfa. Nigdy
nie słyszałem, żeby ktoś zwrócił uwagę na ogromne różnice między
czytnikami elektronicznymi a książkami, takie jak zapach, faktura, wymiar
(książki są trójwymiarowe), kolor, możliwość przewracania stron, fizyczność
przedmiotu w odróżnieniu od ekranu komputera, oraz te tajemnicze czynniki,
które w niewyjaśniony sposób czynią czytanie przyjemniejszym. Rozmowa
skupia się na podobieństwach (jak podobne do książki jest to cudowne
urządzenie). Jednak porównując swój czytnik elektroniczny z innym
czytnikiem elektronicznym, przedsiębiorca ów z pewnością skupi się na
drobnych różnicach. Na tej samej zasadzie, kiedy Libańczyk spotka się z
Syryjczykami, będą rozmawiać o niewielkich różnicach między ich
bliskowschodnimi dialektami, ale gdy spotka się z Włochami, skoncentrują
się na podobieństwie swoich języków.
Być może istnieje heurystyka, która pomaga kategoryzować takie
przedmioty. Pierwszym symptomem jest elektroniczny włącznik. Wszystko,
co ma włącznik lub wyłącznik, który muszę nacisnąć, żeby nie nasłuchać się
uwag stewardesy, znajdzie się w tej samej kategorii (ale zależność ta nie
działa w drugą stronę, ponieważ wiele przedmiotów bez włącznika i
wyłącznika podlega neomanii). Skupiam się na różnicach między
przedmiotami z tej kategorii, a towarzyszy temu neomania. Nie należy
zapominać przy tym, że produkcja rzemieślnicza (druga kategoria) i
przemysłowa to nie to samo. Produkt, który stworzył rzemieślnik, nosi w
sobie miłość jego twórcy i zwykle przynosi właścicielowi satysfakcję - nie
wywołuje dręczącego wrażenia niekompletności, które powodują
elektroniczne gadżety.
A przy tym tak się składa, że to, co technologiczne, jest również kruche.
Przedmioty wyprodukowane przez rzemieślnika wywołują mniej efektów
kołowrotka. I charakteryzuje je pewna antykruchość - mija kilka miesięcy,
zanim rozchodzę swoje ręcznie robione buty. Towary z włącznikiem i
wyłącznikiem zwykle nie mają takiej antykruchości.
Niestety, nie wszystkie obiekty są tak kruche, jak byśmy sobie tego
życzyli - a skoro już o tym mowa, porozmawiajmy o architekturze.
ARCHITEKTURA I NIEODWRACALNA NEOMANIA
Trwa ewolucyjna wojna między architektami, która skutkuje
spotęgowaną formą neomanii. Problem ze współczesną - i funkcjonalną -
architekturą polega na tym, że nie jest dość krucha, żeby zniszczeć, przez co
nowe budynki rzucają się w oczy i torturują swoim widokiem - nie można nic
przewidzieć, opierając się na ich kruchości.
Nawiasem mówiąc, urbanistyka ukazuje podstawową cechę tak zwanego
efektu działań odgórnych: działania odgórne zazwyczaj są nieodwracalne,
dlatego błędy się utrzymują, z kolei działania oddolne są stopniowe, a ich
intensywność narasta; procesom tworzenia towarzyszą procesy destrukcji,
choć prawdopodobnie mają nachylenie dodatnie.
Co więcej, obiekty, które rozwijają się w sposób naturalny, zarówno
miasta, jak i pojedyncze domy, mają charakter fraktalny. Jak wszystko, co
żyje, organizmy, jak płuca, drzewa - rozwijają się z pewnego rodzaju
losowością, autonomiczną, lecz oswojoną. Czym jest fraktal? Przypomnijcie
sobie refleksję Mandelbrota z Rozdziału 3: termin „fraktal” obejmuje
zarówno nieregularność, jak i swego rodzaju samopodobieństwo rzeczy
(Mandelbrot wolał określenie „samopowinowactwo”); drzewa dzielą się na
gałęzie, które wyglądają jak małe drzewka i dzielą się na coraz mniejsze
gałązki, które wyglądają jak lekko zmodyfikowane, ale wciąż rozpoznawalne
wersje całości. Te fraktale pozwalają osiągnąć misterność według niewielkiej
liczby zasad powtarzania zagnieżdżonych wzorów. Obiekty o charakterze
fraktalnym cechuje pewna nieregularność, ale w tym szaleństwie jest metoda.
Wszystko w naturze jest fraktalne, nieregularne i misterne, choć w ramach
określonego wzorca. Z kolei obiekty regularne należą do klasy geometrii
euklidesowej, której uczymy się w szkole - to uproszczone kształty, którym
brak misterności wykonania.
Niestety, współczesna architektura jest regularna, nawet kiedy usiłuje
sprawiać wrażenie niefrasobliwej. Obiekty, które powstają w procesach
odgórnych, zwykle nie mają niedoskonałości (czyli nie są fraktalne), przez co
wydają się martwe.
Niekiedy modernizm przybiera formę naturalistyczną, ale później ją
porzuca. Konstrukcje Gaudiego w Barcelonie z przełomu XIX i XX wieku są
inspirowane naturą i bogatą architekturą (barokową i mauretańską). Udało mi
się zwiedzić jedno mieszkanie w jego budynku (objętym kontrolą czynszów):
przypominało ulepszoną wersję jaskini o bogatej, nieregularnej ornamentyce.
Czułem, że musiałem już w nim być w poprzednim życiu. Jak na ironię,
bogactwo detali przynosi wewnętrzny spokój. Jednakże idea Gaudiego
prowadziła donikąd - wypromowała jedynie modernizm w jego
nienaturalnych, naiwnych wersjach: późniejsze konstrukcje modernistyczne
są regularne i całkowicie pozbawione fraktalnej kapryśności.
Lubię pisać, patrząc na drzewa i, jeśli to możliwe, dzikie ogrody
zarośnięte paprocią. Natomiast białe ściany, ostre kanty i regularne kształty
zbijają mnie z tropu. A kiedy już powstaną, nie można się ich pozbyć.
Niemal wszystko, co zbudowano od II wojny światowej, charakteryzuje
nienaturalna regularność.
Dla niektórych takie budynki to nie tylko problem estetyczny - wielu
Rumunów ma za złe dyktatorowi Nicolae Ceausescu zniszczenie
tradycyjnych wsi i zastąpienie ich nowoczesnymi wieżowcami. Neomania w
połączeniu z dyktaturą stanowi mieszankę wybuchową. We Francji część
komentatorów obwinia modernistyczną architekturę w budownictwie
mieszkaniowym za zamieszki imigrantów. Dziennikarz Christopher Caldwell
tak opisał owe nienaturalne warunki mieszkaniowe: „Le Corbusier nazwał
domy »maszynami do mieszkania«. Dziś już wiemy, że francuskie projekty
mieszkaniowe stały się maszynami do alienacji”.
Jane Jacobs, nowojorska aktywistka urbanistyczna, wykazała się
heroizmem, podnosząc bunt przeciw neomanii w architekturze i urbanistyce,
kiedy Robert Moses usiłował zrealizować swój sen o modernizmie w Nowym
Jorku, burząc kamienice i zastępując je szerokimi drogami i autostradami.
Byłoby to jeszcze poważniejsze pogwałcenie porządku naturalnego niż
poczynania Haussmanna, który, o czym przekonaliśmy się w Rozdziale 7, w
XIX wieku wyburzył w Paryżu całe dzielnice, żeby zrobić miejsce na
bulwary. Jacobs sprzeciwiała się budowie wieżowców, ponieważ jej zdaniem
wypaczają one doświadczenie miejskiego życia, prowadzonego na poziomie
ulicy. Co więcej, nie podobał jej się plan poprowadzenia przez miasto
autostrad, ponieważ uważała, że te kanały podróżne wysysają z miasta życie -
jej zdaniem miasto powinno służyć pieszym. Kolejny raz mieliśmy do
czynienia z dychotomią maszyna - żywy organizm, ponieważ zdaniem
Mosesa miasto jest maszyną, którą należy usprawniać. Planował wyburzyć
West Village; to dzięki petycjom i nieustającym protestom Jacobs
najładniejsza dzielnica na Manhattanie przetrwała do dziś w niemal
niezmienionej formie. Być może Mosesowi również należy się pewne
uznanie, bo nie wszystkie jego projekty okazały się nikczemne. Niektóre
przyniosły nawet pewne korzyści: dzięki autostradom klasa średnia zyskała
dostęp do parków i plaż.
Przypomnijcie sobie dyskusje o zagospodarowaniu przestrzeni miejskich
- nie przynoszą lepszych efektów, ponieważ im większe są problemy, tym
bardziej wydają się abstrakcyjne, a ludzie nie potrafią sobie poradzić z
abstrakcją. Tę samą zasadę należy zastosować do miejskiego życia: dzielnice
to wioski i powinny nimi pozostać.
Niedawno utknąłem w korku w Londynie, w którym tempo podróży jest
ponoć takie samo jak 150 lat temu. Przejechanie z jednego krańca miasta na
drugi zajęło mi prawie dwie godziny. Kończyły mi się już tematy do
rozmowy z (polskim) taksówkarzem, i zacząłem się zastanawiać, czy racji nie
miał Haussmann i czy dla Londynu nie byłoby lepiej, gdyby zrównał z
ziemią kilka dzielnic i wytyczył szerokie arterie, żeby przyśpieszyć transport.
Uświadomiłem sobie jednak, że natężenie ruchu w Londynie jest takie duże
w porównaniu z innymi miastami właśnie dlatego, że ludzie chcą tu
mieszkać, a korzyści z tego płynące przewyższają ich zdaniem koszty. Ponad
jedna trzecia mieszkańców Londynu urodziła się za granicą. Są tu nie tylko
imigranci. Wielu najbogatszych ludzi na naszej planecie swoje pierwsze pied-
à-terre kupuje właśnie w Centralnym Londynie. Być może przyciąga ich
między innymi brak szerokich bulwarów i silnej władzy państwowej. Nikt
nie kupiłby pied-à-terre w Brasílii, mieście zaprojektowanym odgórnie i
zbudowanym od zera według planu. Sprawdziłem też, że najdroższe dzielnice
we współczesnym Paryżu (na przykład 6. dzielnica albo Île Saint-Louis)
uchowały się przed zapędami dziewiętnastowiecznych architektów. Na
koniec przedstawię najlepszy argument przeciw teleologicznym projektom.
Istniejące budynki nadal ulegają zmianom, jak gdyby musiały powoli
ewoluować i podporządkować się dynamicznemu otoczeniu: zmieniają się
ich kolory, kształty, okna - i charakter. W książce How Buildings Learn
Stewart Brand pokazuje na zdjęciach, jak budynki przekształcają się w
czasie. Ma się wrażenie, jakby musiały przybrać zupełnie nierozpoznawalne
formy. Co ciekawe, raz postawione budynki nie podlegają opcjonalności
przyszłych modyfikacji.
Okna od ściany do ściany
Mój sceptycyzm wobec nowoczesnej architektury nie jest
bezwarunkowy. Wprawdzie najczęściej wywołuje we mnie nienaturalne
napięcie, ale niektóre z jej elementów reprezentują pewien postęp. Na
przykład okna od podłogi do sufitu w wiejskim otoczeniu oznaczają
ekspozycję na naturę - kolejny przykład sytuacji, w której technologia stara
się być (dosłownie) niewidzialna. Dawniej wielkość okien dyktowały
warunki termiczne, ponieważ izolacja była niemożliwa, a ciepło szybko przez
nie uciekało. Dzisiejsze materiały pozwalają tego uniknąć. Co więcej, duża
część architektury francuskiej była odpowiedzią na podatek od okien i drzwi,
wprowadzony po rewolucji, przez co znaczna część budynków miała ich
bardzo niewiele.
Tak jak buty o cienkich podeszwach, w których czujemy stopami ziemię,
nowoczesna technologia pozwala nam odwrócić trend, który zdaniem
Oswalda Spenglera prowadzi cywilizację od roślin do kamieni, czyli od
wzorów fraktalnych do figur Euklidesa. Obecnie odchodzimy od gładkich
kamieni na rzecz naturalnego, fraktalnego bogactwa. Benoît Mandelbrot
pisał, siedząc przy oknie z widokiem na drzewa: tak bardzo łaknął estetyki
fraktalnej, że nie mógłby pisać w innym otoczeniu. Nowoczesna technologia
pozwala nam dziś łączyć się z naturą. Zamiast małego okna cała ściana może
być przeszklona i ukazywać gęsty las.
Metryfikacja
Przykładem neomanii państw jest kampania na rzecz metryfikacji, czyli
zastąpienia systemem metrycznym „archaicznych” systemów w imię
większej wydajności - bo to „sensowne” rozwiązanie. Być może stoi za nim
niepodważalna logika (oczywiście, dopóki nie wyprze jej inna, mniej naiwna
argumentacja, a taką próbę chciałbym niniejszym podjąć). Przyjrzyjmy się
rozłamowi między racjonalizmem a empiryzmem w tym projekcie.
Warwick Cairns, człowiek podobny do Jane Jacobs, walczy w sądach
między innymi o to, żeby rolnicy w Wielkiej Brytanii mogli sprzedawać
banany na funty, ponieważ opierają się stosowaniu bardziej „racjonalnej”
miary, jaką jest kilogram. Idea metryfikacji narodziła się podczas rewolucji
francuskiej na fali utopijnych pomysłów, takich jak zmiana nazw miesięcy
zimowych na Nivôse, Pluviôse, Ventôse, nazwy opisujące pogodę; dziesiętny
system pomiaru czasu; dziesięciodniowy tydzień i inne równie naiwne
zapędy racjonalizatorskie. Na szczęście projekt zmiany czasu upadł.
Jednakże, po wielu nieudanych próbach, system metryczny ostatecznie
wprowadzono we Francji, a stary system utrzymał się w Stanach
Zjednoczonych i Anglii. Francuski pisarz Edmond About wybrał się do
Grecji w 1832 roku, 12 lat po tym, jak kraj uzyskał niepodległość. Z jego
relacji wynikało, że chłopi mieli problemy z systemem metrycznym, który
był dla nich całkowicie nienaturalny, i zamiast tego trzymali się miar
otomańskich. (Analogicznie, „modernizacja” alfabetu arabskiego, czyli
zmiana z łatwej do zapamiętania, starej semickiej sekwencji, w której kolejne
litery brzmiały jak słowa, ABJAD, HAWWAZ, na logiczną kolejność A- B-
T- TH, pozbawiła całe pokolenie użytkowników języka arabskiego
umiejętności wyrecytowania alfabetu).
Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że za tymi naturalnymi miarami stoi
pewna logika: posługujemy się stopami, milami, funtami, calami, furlongami,
kamieniami (w Wielkiej Brytanii), dlatego że to bardzo intuicyjne jednostki,
które wymagają minimalnego wysiłku poznawczego - a wszystkie kultury
mają podobne miary, które w pewien sposób odpowiadają cechom
otaczającego je świata. Metr nie odpowiada żadnemu elementowi
rzeczywistości; stopa - owszem. Bez trudu potrafię wyobrazić sobie „30
stóp”. Mila, od łacińskiego zwrotu milia passum, to tysiąc kroków.
Analogicznie kamień (14 funtów) waży tyle, co… kamień. Cal odpowiada
długości kciuka. Furlong to dystans, który człowiek potrafi przebiec bez
zadyszki. Funt, nazwa pochodząca od słowa libra, waży tyle, ile przedmiot,
który mieści wam się w dłoniach. Przypomnijcie sobie opowieść o Talesie z
Rozdziału 12, w której mówiliśmy o teklach albo szeklach: to „waga” w
językach kananejsko-semickich, pojęcie o konotacjach fizycznych, podobne
do funta. Okoliczności, w jakich te jednostki zaczęły być używane przez
naszych przodków, nie były do końca losowe - a sam system dziesiętny
nawiązuje do liczby naszych palców. W chwili, gdy piszę te słowa, jakiś
unijny biurokrata, z rodzaju tych, którzy codziennie jedzą na kolację 200
gramów gotowanego mięsa, popijając je 200 centylitrami czerwonego wina
(to optymalna ilość dla organizmu), bez wątpienia pracuje nad projektem
promującym „wydajny” system metryczny na zapadłych wsiach we
wszystkich państwach członkowskich.
PRZEMIANA NAUKI W DZIENNIKARSTWO
Kryteria kruchości i wytrzymałości możemy zastosować również do
procesu przetwarzania informacji - w tym kontekście, podobnie jak w
przypadku technologii, kruche jest to, co nie wytrzyma próby czasu.
Najlepsza heurystyka, pozwalająca skategoryzować informacje, polega więc
na analizie wieku książek i artykułów naukowych. Książek, które mają rok,
zwykle nie warto czytać (prawdopodobieństwo, że mają cechy zapewniające
„przetrwanie”, jest bardzo niskie), niezależnie od tego, ile się o nich mówi i
jak „rewolucyjne” się wydają. Dlatego wybierając lektury, kieruję się
efektem Lindy’ego: dzieła, które są czytane od 10 lat, będą czytane przez
kolejnych 10; dzieła, które są czytane od 2 tysięcy lat, przetrwają jeszcze
trochę, i tak dalej. Wiele osób rozumie tę zasadę, ale nie stosuje jej w pracy
naukowej, która, w swojej współczesnej postaci, niewiele się różni od
dziennikarstwa (wyjątkiem są sporadyczne oryginalne teorie). Praca naukowa
skupiona na szukaniu poklasku łatwo pada ofiarą efektu Lindy’ego:
pomyślcie o milionach artykułów, które nie są niczym więcej niż szumem,
mimo rozgłosu, jaki zyskały w chwili publikacji.
Trudno ocenić, czy jakiś wynik naukowy albo „innowacja” stanowi
przełom, czyli przeciwieństwo szumu, ponieważ wymagałoby to
uwzględnienia wszystkich aspektów danej koncepcji - a nie wszystkie są już
widoczne i tylko czas może ujawnić i rozwiać ewentualne wątpliwości. Jak
wielu ludzi śledzących z zapartym tchem prace nad lekiem na raka i ja dałem
się nabrać. W pewnym momencie bardzo obiecujące wydawały się badania
Judaha Folkmana, który twierdził, że raka można wyleczyć, odcinając
dopływ krwi do guzów (guzy muszą się odżywiać i zwykle tworzą nowe
naczynia krwionośne w procesie nazywanym neowaskularyzacją). Na
papierze jego koncepcja wydawała się niepodważalna, ale 15 lat później
okazało się, ze jedyny znaczący rezultat przyniosła w dziedzinie zupełnie
niezwiązanej z rakiem, gdyż pozwoliła złagodzić zwyrodnienie plamki żółtej.
Za to na pozór nieistotne odkrycia, które przechodzą bez echa, mogą wiele lat
później okazać się rewolucyjne.
Czas pomaga dokonaniom przełomowym przebić się przez szum, bo
skazuje na zapomnienie dzieła przereklamowane. Niektóre organizacje
zamieniają produkcję tekstów naukowych w prymitywny sport
widowiskowy, ogłaszając na przykład listę „dziesięciu najlepszych
artykułów” na temat raka odbytnicy albo inny.
Jeśli zamiast osiągnięciom naukowym przyjrzymy się naukowcom,
będziemy mieli do czynienia z podobnym neomaniakalnym szumem. To
prawdziwa epidemia: wszyscy chcą przyznawać nagrody obiecującym
naukowcom „przed czterdziestką” w dziedzinie ekonomii, matematyki,
finansów itp. Matematyka to przypadek szczególny, ponieważ wartość
odkryć w tej dziedzinie jest od razu widoczna - dlatego nie poddaję tego
krytyce. W obszarach, które są mi znane, takich jak literatura, finanse i
ekonomia, mogę z dużą pewnością stwierdzić, że nagrody przyznawane
ludziom przed czterdziestką są najlepszym antywskaźnikiem wartości
(przypomina to wielokrotnie zweryfikowane założenie traderów, że firmy,
które zyskają rozgłos i trafią na okładki magazynów jako „najlepsze” albo
zostaną opisane w książkach typu Good to Great, wkrótce zaczną sobie
radzić gorzej i że można wypracować ponadprzeciętne zyski, pozbywając się
ich akcji). Najgorszym skutkiem takich nagród jest fakt, że karzą tych, którzy
ich nie zdobywają, i dewaluują całą branżę, zmieniając ją w pole rywalizacji
sportowej.
Powinno się raczej przyznawać nagrodę za przekroczenie setki: musiało
upłynąć prawie 140 lat, zanim doceniono niejakiego Julesa Regnaulta, który
odkrył i opisał matematycznie opcjonalność - oraz to, co nazywamy w
niniejszej książce kamieniem filozoficznym. Przez cały ten czas nikt nie
wiedział o jego dokonaniach. Jeśli chcecie przetestować moją tezę, że nauka
jest pełna szumu, weźcie jakikolwiek podręcznik ze szkoły średniej lub z
okresu studiów, który wówczas czytaliście z zainteresowaniem - wszystko
jedno z jakiego przedmiotu. Otwórzcie go na losowo wybranym rozdziale i
sprawdźcie, czy opisywana idea zachowała ówczesne znaczenie.
Prawdopodobnie wyda wam się nudna, ale wciąż ważna - albo nienudna i
ważna. Może to być słynny dokument Magna Carta z 1215 roku (historia
Wielkiej Brytanii), opis wojen galijskich Cezara (historia Rzymu),
historyczne przedstawienie szkoły stoickiej (filozofia), wstęp do mechaniki
kwantowej (fizyka) albo drzewa genetyczne kotów i psów (biologia).
A teraz spróbujcie zdobyć materiały z losowo wybranej konferencji na
ten sam temat, która odbyła się pięć lat temu. Prawdopodobnie poczujecie się
tak, jakbyście czytali gazetę sprzed pięciu lat albo jeszcze gorzej. Zatem,
statystycznie rzecz biorąc, udział w przełomowych konferencjach może być
taką samą stratą czasu jak kupno losu na kiepskiej loterii o niskiej wygranej.
Szanse na to, że dany artykuł będzie istotny - i interesujący - za pięć lat, nie
są większe niż jeden na tysiąc. Ach, ta kruchość nauki!
Rozmowa z nauczycielem licealnym albo profesorem uczelni wyższej,
który nie ma na koncie żadnych sukcesów, prawdopodobnie okaże się
bardziej wartościowa niż najświeższy artykuł naukowy, a przy tym mniej
skażona neomanią. Najciekawsze dysputy filozoficzne odbywam z
francuskimi nauczycielami licealnymi, którzy kochają ten temat, ale nie mają
zamiaru pisać o nim artykułów (we Francji filozofii uczy się w ostatniej
klasie liceum). Amatorzy z każdej dziedziny są najlepsi, jeśli potraficie
nawiązać z nimi kontakt. W odróżnieniu od dyletantów profesjonaliści są w
świecie wiedzy tym, czym prostytutki w świecie miłości.
Oczywiście, możecie mieć szczęście i trafić tu i ówdzie na prawdziwy
skarb, ale ogólnie rzecz biorąc, rozmowa z pracownikiem naukowym będzie
w najlepszym razie przypominać rozmowę z hydraulikiem, a w najgorszym -
z konsjerżem, który rozsiewa najpaskudniejszy rodzaj plotek: plotki o
nieciekawych ludziach (innych pracownikach naukowych), pogaduszki o
niczym. To prawda, że rozmowy największych naukowców bywają
porywające, bo ci ludzie gromadzą wiedzę i potrafią bez trudu poruszać się w
danej tematyce, a w ich ujęciu wszystkie najdrobniejsze elementy łączą się w
jedną całość. Ale tacy ludzie to dziś rzadkość.
Kończę ten fragment następującą anegdotą. Jeden z moich studentów
(który wybrał na przedmiot kierunkowy akurat ekonomię) zapytał mnie, jak
powinien dobierać lektury. „Jak najmniej tekstów z ostatnich 20 lat, z
wyjątkiem podręczników do historii, które nie dotyczą ostatnich 50 lat”,
rzuciłem z irytacją, bo nienawidzę pytań o „najlepszą książkę, jaką
przeczytałem w życiu” albo „dziesięć najlepszych książek” - moja lista
„dziesięciu najlepszych książek wszech czasów” zmienia się na koniec
każdego lata. Poza tym promowałem najnowszą książkę Daniela Kahnemana,
w której opisał głównie swoje badania sprzed 35 i 40 lat w nowoczesny,
klarowny sposób. Moja rada wydawała się niepraktyczna, ale po pewnym
czasie ów student był już obeznany w oryginalnych tekstach Adama Smitha,
Karola Marksa i Hayeka, które będzie umiał cytować nawet po
osiemdziesiątce. Jak powiedział mi później, po tym detoksie uświadomił
sobie, że jego rówieśnicy zajmują się wyłącznie czytaniem najświeższych
dzieł, które natychmiast popadają w zapomnienie.
CO POWINNO ZNISZCZEĆ
W 2010 roku magazyn The Economist poprosił mnie o odpowiedź na
pytanie, jak będzie wyglądał świat w roku 2036. Redaktorzy znali moje
podejście do prognostów (z książki The Black Swan) i zamierzali je
wykorzystać, żeby zachować pewną „równowagę” w swoim artykule - moja
odpowiedź miała być przeciwwagą dla licznych, natchnionych wizji
przyszłości. Liczyli na gniewną, lekceważącą filipikę.
Musieli być dość zaskoczeni, kiedy po dwugodzinnym (wolnym)
spacerze usiadłem za biurkiem, spisałem szereg prognoz i natychmiast im je
wysłałem. Pewnie początkowo sądzili, że to żart, albo że ich e-mail trafił nie
tam, gdzie trzeba i ktoś się pode mnie podszywa. Przedstawiając swoją
argumentację na temat kruchości i asymetrii (wypukłości wobec błędów),
wyjaśniłem, że według mnie w przyszłości będą istnieć regały zajmujące całą
ścianę, urządzenie zwane telefonem, rzemieślnicy i tym podobne zjawiska.
Wyszedłem z założenia, że większość technologii, które mają dziś 25 lat,
powinna przetrwać kolejnych 25 - podkreślam, większość, nie wszystkie. Ale
to, co kruche, powinno zniknąć albo zostać osłabione. Co jest kruche?
Wszystkie duże, zoptymalizowane systemy, które nadmiernie polegają na
technologii i tak zwanych metodach naukowych, zamiast odwoływać się do
heurystyk, sprawdzonych przez stulecia. Korporacje, które dziś są duże,
powinny upaść, ponieważ zawsze będzie je osłabiać to, co biorą za swoją
siłę: ich rozmiar. Duży rozmiar jest wrogiem korporacji, ponieważ wywołuje
nieproporcjonalnie dużą kruchość wobec Czarnych Łabędzi. Miasta-państwa
i małe korporacje mają większą szansę przetrwać, a nawet prosperować.
Państwo narodowe, bank centralny, który drukuje pieniądze, i obiekty zwane
wydziałami ekonomicznymi teoretycznie mogą wciąż istnieć, ale ich władza
zostanie mocno ograniczona. Innymi słowy, to, co znalazło się w lewej
kolumnie triady, powinno zniknąć. Niestety, w to miejsce pojawią się inne
kruche obiekty.
PROROCY A TERAŹNIEJSZOŚĆ
Gdy udzielamy ostrzeżeń na podstawie podatności na dane zjawisko -
czyli przepowiedni subtraktywnych - odgrywamy podobną rolę, jak pierwotni
prorocy - ostrzegamy, niekoniecznie przewidując przyszłość, i wieszczymy
katastrofę, jeśli ludzie nas nie posłuchają.
Klasyczna rola proroka, przynajmniej w lewantyńskim znaczeniu tego
słowa, nie polegała na patrzeniu w przyszłość. Prorok był raczej
człowiekiem, który mówił o teraźniejszości. Radził ludziom, co mają zrobić,
a raczej, w mojej ocenie, mówił co bardziej wytrzymałym, czego nie robić.
W bliskowschodnich religiach monoteistycznych, judaizmie,
chrześcijaństwie i islamie, głównym zadaniem proroków była ochrona
monoteizmu przed bałwochwalczymi i pogańskimi wrogami, którzy
sprowadzają nieszczęścia na zagubiony lud. Prorok był człowiekiem, który
komunikuje się z jedynym Bogiem albo przynajmniej potrafi czytać mu w
myślach i - co najważniejsze - udziela ostrzeżeń Jego sługom. Semickie
słowo nby, czyli Navi albo nabi (w oryginalnej hebrajskiej pisowni), nieco
inaczej wymawiane w językach aramejskim (nabi’y) i arabskim (nabi),
oznacza zasadniczo człowieka, który ma kontakt z Bogiem i przekazuje, co
leży Bogu na sercu - w języku arabskim nab’ to „wiadomość” (pierwotny
rdzeń semicki w dialekcie akadiańskim, nabu, oznaczał „wołanie”).
Pierwotne greckie tłumaczenie, pro-phetes, znaczyło „rzecznik”; sens ten
zachował się w islamie, ponieważ Prorok Mahomet występuje w podwójnej
roli Wysłannika (rasoul) - istniały pewne drobne różnice statusu między rolą
rzecznika (nabi) i wysłannika (rasoul). Proste przewidywanie przyszłości
zostawiano jasnowidzom albo wróżbitom, na przykład „astrologom”, tak
potępianym przez Koran i Stary Testament. Kananejczycy mieli zbyt wiele
różnych teologii i metod radzenia sobie z przyszłością, a prorok to człowiek,
który ma do czynienia wyłącznie z Bogiem Jedynym; nie interesuje go
przyszłość, jak prostego czciciela Baala.
Kariera lewantyńskiego proroka nie była zbyt atrakcyjnym zajęciem. Jak
powiedziałem na początku tego rozdziału, nie było gwarancji, że ludzie
przyjmą to, co do nich mówi: wspominając los Eliasza (który przestrzegał
przed Baalem, a później musiał szukać schronienia w Sydonie, gdzie czczono
Baala), Jezus oświadczył, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A nie
każdy prorok przyjmował swoje powołanie dobrowolnie. Pomyślcie o
Jeremiaszu i jego życiu pełnym jeremiad (lamentów): złowrogie ostrzeżenia
przed zagładą i niewolą (i ich przyczynami) nie zaskarbiły mu sympatii
słuchaczy. W jego przypadku zastosowano zasadę: zabić posłańca. Był
dowodem na to, że veritas odium parit - prawda rodzi nienawiść: został
pobity, ukarany i osądzony; padł też ofiarą licznych intryg, w których
uczestniczyli jego bracia. Nawet apokryficzne relacje mówią o tym, że zginął
ukamienowany w Egipcie.
Na północ od Semitów, w tradycji greckiej, odnajdujemy to samo
skupienie na przekazie i ostrzeżenia dotyczące teraźniejszości. Ludzi, którzy
rozumieli sprawy niezrozumiałe dla innych, również spotykała kara.
Kasandra otrzymała dar widzenia przyszłości i przekleństwo bycia
niewiarygodną, gdy węże świątynne otworzyły jej uszy na specjalne
komunikaty. Tejrezjasz został oślepiony i zamieniony w kobietę za to, że
zdradził sekrety bogów - ale w ramach pocieszenia Atena polizała mu uszy,
żeby rozumiał tajemnice wyśpiewywane przez ptaki.
Przypomnijcie sobie, co w Rozdziale 2 mówiliśmy o braku umiejętności
wyciągania wniosków z przeszłych błędów. Brak rekurencji - nieumiejętność
myślenia drugiego rzędu - przejawia się w następujący sposób: skoro ludzie,
którzy przekazywali informacje uznawane za cenne w dłuższej perspektywie
czasowej, byli w przeszłości prześladowani, to można by się spodziewać, że
pojawi się jakiś mechanizm naprawczy, że inteligentni ludzie wyciągną
wnioski z tego doświadczenia historycznego, a głosiciele nowych idei
spotkają się z serdecznym przyjęciem, zgodnie z nowym rozumieniem ich
roli. Ale nic takiego się nie zdarzyło.
Ten brak rekurencyjnego myślenia dotyczy nie tylko przepowiadania
przyszłości, lecz także innych sfer ludzkich działań: jeśli uważacie, że tym,
co się sprawdzi i zyska popularność, będzie nowy pomysł, na który nikt inny
nie wpadł, czyli tak zwana innowacja, możecie oczekiwać, że ludzie to
zrozumieją i zaczną zwracać większą uwagę na zupełnie nowe pomysły,
które nie nawiązują do innych dokonań. Ale tak nie jest: rzeczy określane
jako „oryginalne” zwykle są wzorowane na czymś, co w którymś momencie
było nowe, ale teraz już takie nie jest, dlatego dla wielu naukowców bycie
Einsteinem oznacza rozwiązanie podobnego problemu do tego, który
rozwiązał Einstein, podczas gdy Einstein nie rozwiązywał żadnego
standardowego problemu. Sam pomysł bycia Einsteinem w dziedzinie fizyki
nie jest już oryginalny. Na polu zarządzania ryzykiem podobny błąd
popełniają naukowcy, którzy próbują być innowacyjni w standardowy
sposób. Pracownicy branży finansów ilościowych zwracają uwagę wyłącznie
na rodzaje ryzyka, które przyniosły szkody w przeszłości (przez koncentrację
na „dowodach”). Nie zdają sobie sprawy, że w przeszłości, zanim doszło do
tych szkodliwych zdarzeń, były one bezprecedensowe i nie mieściły się w
ówczesnych standardach. A moje osobiste starania, żeby spojrzeli na sprawy
szerzej i uwzględnili te efekty drugiego rzędu, spełzły na niczym - podobnie
jak moje wysiłki, żeby wyjaśnić im pojęcie kruchości. Wygląda na to, że
nierozumienie rekursji jest uwarunkowane biologicznie i wynika z naszej
architektury mentalnej: jedni potrafią ją pojąć, inni nie.
PIES EMPEDOKLESA
W traktacie Arystotelesa Magna Moralia znajduje się prawdopodobnie
apokryficzna opowieść o Empedoklesie, filozofie presokratejskim, którego
zapytano, dlaczego pies lubi spać zawsze na tym samym kaflu. Filozof
odparł, że między psem a kaflem musi istnieć jakieś podobieństwo. (W
zasadzie ta historia może być podwójnie apokryficzna, bo nie wiemy nawet,
czy to Arystoteles napisał Magna Moralia)
Zastanówcie się nad dopasowaniem psa i kafelka. Naturalnym,
biologicznym, wytłumaczalnym albo niewytłumaczalnym dopasowaniem,
potwierdzonym długą serią powtarzalnych zdarzeń - zamiast myśleć o tym
racjonalnie, zastanówcie się nad tą historią.
T o przywołuje wnioski z naszego doświadczenia z prorokowaniem.
Przypuszczam, że te ludzkie technologie, które przetrwały, takie jak pisanie i
czytanie, były dla nas niczym ów kafel dla psa Empedoklesa, przyszły nam
bez trudu, ponieważ odpowiadają jakiejś głębokiej części naszej natury. A
tylko czas - niszcząc rzeczy - może nam pomóc je rozpoznać.
Każdy, kto próbuje porównać książkę z czytnikiem elektronicznym albo
jakąś starą i nową technologię, powołuje się na rozmaite „opinie”, jak gdyby
rzeczywistość przejmowała się opiniami i narracjami. Na świecie istnieją
sekrety, które odkryć pozwala jedynie praktyka; żadna opinia ani analiza nie
uchwycą ich w pełni. Tę tajemniczą właściwość ujawnia oczywiście czas, i
na szczęście - tylko czas.
Co nie ma sensu
Rozwińmy ideę psa Empedoklesa: Jeżeli istnieje coś, co waszym zdaniem
nie ma żadnego sensu (na przykład religia - jeśli jesteście ateistami - albo
jakiś odwieczny zwyczaj uchodzący za nieracjonalny), i jeżeli to coś istnieje
od bardzo, bardzo dawna, to niezależnie od tego, czy to jest racjonalne czy
nie, możecie się spodziewać, że przetrwa znacznie dłużej i przeżyje tych,
którzy chcą to obalić.
Rozdział 21
Medycyna, wypukłość i nieprzejrzystość
To, co nazywamy niedowodami - Kiedy medycyna wywołuje kruchość, a
potem próbuje ją leczyć - Prawo Newtona czy dowody?
Historia medycyny to - świetnie udokumentowana - historia dialektyki
działania i myślenia oraz problemu, jak podejmować decyzje w warunkach
nieprzejrzystości. W średniowieczu, w krajach basenu Morza Śródziemnego,
Mojżesz Majmonides, Awicenna, Al-Ruhawi, oraz syryjscy lekarze, tacy jak
Hunajn ibn Ishak, byli równocześnie filozofami. W świecie semickim lekarza
nazywano wówczas Al-Hakim - mędrcem albo praktykiem mądrości; był to
synonim słowa „filozof ” albo „rabbi” (hkm to semicki rdzeń oznaczający
„mądrość”). Już wcześniej istnieli zhellenizowani uczeni, którzy znajdowali
się dokładnie pomiędzy medycyną a praktyką filozofii - wielki sceptyczny
filozof Sekstus Empiryk był lekarzem i członkiem sceptycznej szkoły
empirycznej. Podobnie Menodotos z Nikomedii oraz pewien zwolennik
praktyki, będący protoplastą medycyny opartej na dowodach - o którym
więcej za kilka stron. Dzieła tych myślicieli i wszystko, co po sobie zostawili,
wydaje się bardzo krzepiące tym z nas, którzy nie mają zaufania do ludzi,
którzy dużo mówią, a niewiele robią.
W niniejszym rozdziale przedstawiam bardzo proste zasady i heurystyki
podejmowania decyzji. Jedną z nich jest oczywiście via negativa (odrzucenie
tego, co nienaturalne): uciekajcie się do technik medycznych tylko wtedy,
kiedy korzyść zdrowotna jest bardzo duża (na przykład uratowanie życia) i
wyraźnie przewyższa potencjalne szkody; przykładami takich technik są
niezbędna operacja albo lek ratujący życie (penicylina). To sytuacja
analogiczna do interwencji rządowych. Przyjmujemy tu perspektywę Talesa,
nie Arystotelesa (mówimy o podejmowaniu decyzji na podstawie ich
skutków, a nie posiadanej wiedzy). W takich okolicznościach medycyna
wykazuje dodatnią asymetrię - efekty wypukłości - a rezultat z mniejszym
prawdopodobieństwem wywoła kruchość. Tymczasem w sytuacjach, gdy
korzyści zastosowania określonego leku lub procedury medycznej albo
zmiany sposobu odżywiania czy stylu życia wydają się niewielkie - na
przykład służą zwiększeniu naszego komfortu - mamy do czynienia z
ogromnym potencjalnym frajerstwem (co lokuje nas po niewłaściwej stronie
efektów wypukłości). Właściwie jedną z niezamierzonych korzyści
twierdzeń, które razem z Raphaelem Douadym postawiliśmy w artykule o
technikach wykrywania ryzyka (zob. Rozdział 19), było wykazanie ścisłego
związku między (a) nieliniowością ekspozycji albo reakcji na dawkę i (b)
potencjalną kruchością albo antykruchością.
Rozpatruję tę kwestię również z perspektywy epistemologicznej i ustalam
kryteria, jakie powinny spełniać dowody. Tę samą szklankę można nazwać w
połowie pełną albo w połowie pustą - i analogicznie, są sytuacje, w których
skupiamy się na braku dowodów, i sytuacje, w których skupiamy się na
dowodach. W niektórych przypadkach istnienie lub brak dowodów będzie
konkluzywne, w innych nie - wszystko zależy od ryzyka. Przykładem może
być palenie. Kiedyś ludzie uważali, że palenie przynosi niewielkie korzyści:
jest przyjemne i dobrze wpływa na zdrowie (naprawdę w to wierzyli).
Musiało upłynąć kilkadziesiąt lat, zanim szkodliwość papierosów stała się
widoczna. Jednakże gdyby ktoś zakwestionował wcześniej korzyści palenia,
uzyskałby typową, naiwną, akademicką i pozornie ekspercką odpowiedź: czy
masz dowody, że to nam szkodzi? (pytanie tego samego rodzaju, co: czy
masz dowody, że zanieczyszczanie środowiska nam szkodzi?). Jak zwykle
rozwiązanie jest proste. Jest rozwinięciem metody via negativa oraz zasady
nie-bądź-frajerem Grubego Tony’ego: to, co nienaturalne, musi dowieść, że
jest korzystne; to, co naturalne - nie musi, zgodnie z omówioną wcześniej
regułą statystyczną, że natura jest znacznie mniejszym frajerem niż ludzie. W
skomplikowanej sprawie tylko czas - długi czas - dostarczy dowód.
W przypadku każdej decyzji jedna z opcji będzie się wiązała z większą
liczbą niewiadomych niż druga. Błąd typu czy masz dowody, czyli mylenie
dowodów na brak szkodliwości z brakiem dowodów szkodliwości,
przypomina mylenie braku dowodów choroby z dowodem na brak choroby.
To taka sama pomyłka, jak traktowanie braku dowodów jako dowodu na
brak, błąd, który popełniają zwykle inteligentni i wykształceni ludzie, jak
gdyby przez swoje wykształcenie stawali się bardziej kategoryczni w swoich
sądach i łatwiej wpadali w proste pułapki logiczne.
A pamiętajcie, że w warunkach nieliniowości prosta diagnoza
„szkodliwe” albo „korzystne” nie ma racji bytu: wszystko zależy od dawki.
JAK SIĘ KŁÓCIĆ NA POGOTOWIU
Kiedyś złamałem sobie nos… na spacerze. Oczywiście, w imię
antykruchości. W ramach mojego programu zgłębiania antykruchości,
zainspirowany przez Loïca Le Corre’a, który wierzy w naturalistyczne
ćwiczenia, próbowałem chodzić po nierównych powierzchniach. Coś
wspaniałego: czułem, że świat jest bogatszy, bardziej fraktalny, a kiedy
porównałem nierówny teren z gładkimi powierzchniami chodników i biur, te
ostatnie wydawały mi się więzieniem. Niestety, miałem przy sobie bardzo
nowoczesny wynalazek, telefon komórkowy, który miał czelność zadzwonić
w samym środku spaceru.
Na pogotowiu lekarz i personel medyczny nalegali, żebym przyłożył
sobie lód do nosa. Mimo bólu nagle uświadomiłem sobie, że opuchlizny,
którą dała mi matka natura, z pewnością nie wywołał bezpośrednio wypadek,
jakiego doznałem. To była reakcja mojego ciała na uraz. Zniewagą wobec
matki natury wydało mi się powstrzymywanie zaprogramowanej przez nią
reakcji bez wyraźnych powodów, popartych rzetelnymi badaniami
empirycznymi, z których wynikałoby, że my, ludzie, wiemy lepiej; ciężar
dowodu spada na nas. Dlatego ledwie poruszając ustami, zadałem lekarzowi
z pogotowia pytanie, czy ma jakieś statystyczne dowody korzyści płynących
z obłożenia nosa lodem czy może jego rada wynika z naiwnej wersji
interwencjonizmu.
Odpowiedział: „Ma pan nos wielkości Cleveland, a interesują pana
teraz… liczby?”. Pamiętam, że z jego niejasnych komentarzy
wywnioskowałem, że nie zna odpowiedzi.
I rzeczywiście, nie znał, bo gdy tylko usiadłem do komputera,
stwierdziłem, że nie ma żadnych przekonujących dowodów empirycznych
przemawiających za koniecznością zmniejszania opuchlizny. Przynajmniej
poza bardzo rzadkimi przypadkami, kiedy opuchlizna zagrażałaby zdrowiu
pacjenta, co nie odnosiło się do mnie. To był czysty, frajerski racjonalizm
lekarzy, kierujących się tym, co wydaje się sensowne ludziom o ograniczonej
inteligencji, połączony z interwencjonizmem, potrzebą, żeby coś zrobić,
błędnym przekonaniem, że wiemy lepiej, oraz umniejszaniem znaczenia tego,
co niewidoczne. Tego rodzaju konfabulacja nie występuje wyłącznie w
kontekście zmniejszania opuchlizny: jest stałym utrapieniem medycyny oraz
wielu innych dziedzin ludzkiej działalności. Badacze Paul Meehl i Robyn
Dawes są pionierami dokumentowania rozbieżności między wiedzą
„kliniczną” i aktuarialną (czyli statystyczną). Pokazali, jak wiele przekonań
praktykujących lekarzy i specjalistów jest niezgodnych z prawdą i nie
znajduje potwierdzenia w dowodach empirycznych. Oczywiście, problem
polega na tym, że ci badacze nie wiedzieli dokładnie, na kim spoczywa ciężar
dowodów empirycznych (a to różnica między naiwnym albo
pseudoempiryzmem a ścisłym empiryzmem) - to lekarze powinni nam
wyjaśnić, dlaczego należy zbić gorączkę, dlaczego zdrowo jest zjeść
śniadanie, zanim podejmiemy jakąś aktywność (nie ma na to dowodów), albo
dlaczego najlepszym rozwiązaniem jest upuszczenie pacjentowi krwi (już
tego nie robią). Czasem okazuje się, że wcale nie znają odpowiedzi na
podobne pytania. Zasłaniają się wówczas w rozmowach z nami
stwierdzeniami „Ja jestem tu lekarzem” albo złośliwościami: „Czy pan jest
lekarzem?”. Dla mnie najgorsze jest jednak to, że niekiedy dostaję listy z
wyrazami uznania i wsparcia od zwolenników medycyny alternatywnej i
wtedy dostaję szału: w tej książce przyjmuję ultraortodoksyjną, ultraścisłą i
ultranaukową postawę i z całą pewnością nie opowiadam się za stosowaniem
medycyny alternatywnej.
Ukryte koszty opieki zdrowotnej wynikają w dużej mierze z odrzucenia
antykruchości. Ale być może nie chodzi tylko o medycynę - choroby, które
określamy mianem cywilizacyjnych, to efekt naszych prób zapewnienia sobie
większego komfortu życia, choć ten nam nie służy, bo naraża nas na
kruchość. W pozostałej części rozdziału skupiam się na konkretnych
przypadkach interwencji medycznych o ukrytych ujemnych efektach
wypukłości (niewielkie korzyści, ogromne straty) i przeformułowuję
koncepcję jatrogenii w kontekście pojęcia kruchości i nieliniowości.
PIERWSZA ZASADA JATROGENII (EMPIRYZM)
Pierwsza zasada jatrogenii brzmi: nie potrzebujemy dowodów
szkodliwości, żeby stwierdzić, że jakiś lek albo nienaturalna procedura
wykonana techniką via positiva jest niebezpieczna. Przypomnijcie sobie mój
wcześniejszy komentarz dotyczący problemu indyka: szkoda występuje w
przyszłości, a nie w wąsko zdefiniowanej przeszłości. Innymi słowy,
empiryzm nie jest naiwnym empiryzmem.
Pisałem już o paleniu. Teraz omówię przygody z wynalezionym przez
człowieka tłuszczem, tłuszczem trans. Ludzie w jakiś sposób odkryli, jak
tworzyć produkty tłuszczowe, a ponieważ miało to miejsce w wielkiej erze
scjentyzmu, byli przekonani, że mogą to robić lepiej niż natura. Nie tak
samo, lepiej. Chemicy założyli, że potrafią wyprodukować zamiennik
tłuszczu, który pod wieloma względami będzie przewyższał jakością smalec
czy masło. Po pierwsze, będzie wygodniejszy w użyciu: produkty
syntetyczne, takie jak margaryna, pozostają miękkie w lodówce, więc można
od razu rozsmarować je na pieczywie, zamiast czekać, aż masło się rozpuści,
słuchając w tym czasie radia. Po drugie, będzie ekonomiczny, ponieważ
tłuszcze syntetyczne uzyskuje się z roślin. Po trzecie, co najgorsze, przyjęto,
że tłuszcze trans będą zdrowsze. Zyskały ogromną popularność, kiedy z
niewyjaśnionych przyczyn ludzie zaczęli się bać tłuszczów zwierzęcych po
kilkuset milionach lat ich spożywania (szczególnie tak zwanych tłuszczów
nasyconych). Przyczyną tego były głównie tanie statystyczne sztuczki. Dziś
tłuszcze trans są zakazane w wielu krajach, ponieważ okazało się, że zabijają
ludzi, wywołując choroby serca i problemy układu sercowo-naczyniowego.
Innym morderczym przykładem frajerskiego (i powodującego kruszenie)
racjonalizmu jest historia leku o działaniu przeciwwymiotnym, Talidomidu,
zalecanego dla kobiet w ciąży. Wywoływał uszkodzenia płodu. Inny
specyfik, Dietylstilbestrol, uszkadzał płód, a u córek przyjmujących go kobiet
zwiększał ryzyko zachorowania na raka pochwy.
Te dwa przypadki są dość znamienne, ponieważ w obu korzyści
wydawały się oczywiste i natychmiastowe, choć niewielkie, podczas gdy
szkody pozostawały ukryte przez lata, przynajmniej przez trzy czwarte
pokolenia. W dalszej kolejności omówimy kwestię ciężaru dowodów,
ponieważ łatwo sobie wyobrazić, jak obrońca podobnych metod leczenia
natychmiast zgłasza sprzeciw: „Ależ, monsieur Taleb, czy ma pan dowody na
swoje twierdzenie?”. Rzuca się w oczy następujący wzór: jatrogenia, będąca
pewnym stosunkiem kosztów do korzyści, zwykle rodzi się w zdradliwych
okolicznościach, w których korzyści są niewielkie i widoczne, a koszty
ogromne, opóźnione i ukryte. I, oczywiście, potencjalne koszty są znacznie
wyższe niż suma możliwych zysków. Dla osób, które lubią wykresy, w
Aneksie pokazuję potencjalne rodzaje ryzyka z różnych perspektywy i
przedstawiam jatrogenię jako rozkład prawdopodobieństwa.
DRUGA ZASADA JATROGENII (NIELINIOWOŚĆ REAKCJI)
Druga zasada jatrogenii brzmi: jatrogenia nie jest liniowa. Nie
powinniśmy narażać na ryzyko ludzi prawie zdrowych; za to powinniśmy
podejmować znacznie większe ryzyko, kiedy ktoś jest w niebezpieczeństwie.
Dlaczego powinniśmy skupiać nasze wysiłki na poważniejszych
przypadkach, zamiast na błahych? Pokażę to na przykładzie ukazującym
nieliniowość (wypukłość). Kiedy nadciśnienie jest niewielkie, załóżmy
odrobinę wyższe od normy, prawdopodobieństwo, że dany lek wpłynie na
pacjenta korzystnie, wynosi blisko 5,6 proc. (tylko jedna na 18 osób odczuje
korzyści z leczenia). Ale kiedy ciśnienie krwi jest wysokie albo bardzo
wysokie, lek okaże się korzystny z prawdopodobieństwem odpowiednio 26
proc. lub 72 proc. (to znaczy jedna na cztery osoby albo dwie na trzy osoby
odczują korzyści z leczenia). Korzyści te są zatem wypukłe w stosunku do
dolegliwości (korzyści rosną nieproporcjonalnie, w sposób przyśpieszony).
Zauważcie jednak, że jatrogenia powinna być stała dla wszystkich kategorii
pacjentów! W bardzo ciężkich przypadkach korzyści są ogromne w
porównaniu z jatrogenią; w przypadku na granicy normy są niewielkie. To
oznacza, że należy się skoncentrować na chorych w poważnym stanie i
ignorować, naprawdę ignorować sytuacje, w których pacjent nie jest ciężko
chory.
Argumentacja ta opiera się na strukturze warunkowego
prawdopodobieństwa przeżycia, przypominającej tę, którą posłużyliśmy się,
żeby dowieść, że w przypadku porcelanowych filiżanek szkody będą
nieliniowe. Weźmy pod uwagę, że matka natura musiała majstrować przy
doborze naturalnym z częstotliwością odwrotnie proporcjonalną do rzadkości
choroby. Wśród 120 tysięcy dostępnych dziś leków trudno znaleźć
medykament funkcjonujący na zasadach via positiva, dzięki któremu zdrowy
człowiek poczuje się „lepiej” (a jeśli ktoś pokaże mi taki lek, uznam, że
prawdopodobnie wywołuje nieznane jeszcze skutki uboczne). Raz na jakiś
czas wymyślamy lekarstwa, które podnoszą naszą sprawność, na przykład
sterydy, ale później odkrywamy zasadę, którą ludzie w branży finansów
znają już od jakiegoś czasu: na dojrzałym rynku nie istnieje coś takiego jak
darmowy lunch, bo lunch, który wydaje się darmowy, wiąże się z jakimś
ukrytym ryzykiem. Kiedy sądzicie, że dostaliście właśnie darmowy lunch, na
przykład odkryliście sterydy albo tłuszcze trans, czyli coś, co pomaga
zdrowym ludziom bez wyraźnych skutków ubocznych, prawdopodobnie
kryje się w tym pułapka. Za moich czasów w tradingu nazywało się to
frajerską transakcją.
Nie potrafimy stworzyć leków, które sprawią, że - będąc zdrowi -
poczujemy się jeszcze lepiej (albo staniemy się silniejsi itp.), z prostej
statystycznej przyczyny: natura prawdopodobnie sama wynalazłaby tę
magiczną pigułkę. Pamiętajcie jednocześnie, że choroby są rzadkością, a im
bardziej chory jest człowiek, tym prędzej spada prawdopodobieństwo, że
natura sama znajdzie rozwiązanie, i spadek ten przyśpiesza. Dolegliwość,
która znajduje się na przykład o trzy odchylenia od normy, występuje ponad
300 razy rzadziej niż zwykle; choroba, która znajduje się o pięć odchyleń od
normy, występuje ponad milion razy rzadziej!
Środowisko medyczne nie stworzyło modelu uwzględniającego
nieliniowość stosunku korzyści do jatrogenii, a nawet jeśli się o nim mówi, to
nie widziałem, by sformalizowano go w postaci artykułów naukowych i
zarazem metodologii podejmowania decyzji uwzględniającej odpowiednie
dostosowanie prawdopodobieństw (jak przekonamy się w następnym
fragmencie, błędy wypukłości rzadko znajdują bezpośrednie zastosowanie).
Mam wrażenie, że nawet ryzyko jest ekstrapolowane liniowo, co wywołuje
zarówno niedoszacowanie, jak i przeszacowanie, a z całą pewnością błędną
ocenę stopnia szkodliwości. Na przykład w artykule o skutkach radioterapii
można przeczytać: „Standardowy model obecnie posługuje się skalą liniową,
ekstrapolując ryzyko zachorowania na raka wywołane dużymi i małymi
dawkami promieniowania jonizującego”. Co więcej, firmy farmaceutyczne
znajdują się pod presją finansową i są zmuszone szukać kolejnych chorób,
żeby zadowolić swoich analityków bezpieczeństwa. Gonią resztkami sił,
usiłując zdiagnozować choroby u coraz zdrowszych ludzi, lobbując za nową
klasyfikacją chorób i doskonaląc techniki sprzedażowe, żeby skłonić lekarzy
do przepisywania pacjentom niepotrzebnych leków. Jeżeli wasze ciśnienie
tętnicze jest w górnym zakresie tego, co kiedyś uznawano za „normę”, nie
macie już „normotensji”, tylko „prehipertensję”, choć może nawet nie
zauważacie niepokojących symptomów. W takiej klasyfikacji nie ma nic
złego, jeśli ma prowadzić do tego, by ludzie wiedli zdrowszy styl życia i
stosowali wytrzymałe techniki via negativa. Często jednak za tworzeniem
takiej nomenklatury stoi chęć wykreowania zapotrzebowania na nowe leki.
Nie znaczy to, że mam złe zdanie o funkcji i misji farmaceutyki - chodzi
mi raczej o praktykę biznesową tej branży: dla własnych korzyści powinna
się skupić na najpoważniejszych chorobach, zamiast tworzyć nowe
klasyfikacje i wywierać presję na lekarzy. Branża farmaceutyczna
wykorzystuje interwencjonizm medyków.
Można na to spojrzeć inaczej: jatrogenia zależy od pacjenta, nie od
terapii. Jeśli pacjent jest bliski śmierci, warto zastosować terapię
eksperymentalną - wszystkie chwyty są wówczas dozwolone. Z drugiej
strony, jeśli pacjent jest prawie zdrowy, jego powrót do zdrowia lepiej
zostawić matce naturze.
Nierówność Jensena w medycynie
Kamień filozoficzny wyjaśnia, dlaczego zmienność ekspozycji może
mieć większe znaczenie niż jej średnia - różnica między nimi to błąd
wypukłości. Jeżeli jesteście antykrusi (czyli wypukli) wobec danej substancji,
to lepiej żebyście przyjmowali ją w losowych dawkach, a nie w sposób
regularny.
Przekonałem się, że bardzo niewiele artykułów z dziedziny medycyny
wykorzystuje nieliniowość, stosując efekty wypukłości do problemów
medycznych, mimo że biologia obfituje w reakcje nieliniowe. (Jestem
wspaniałomyślny; w rzeczywistości znalazłem tylko jedno jawne
zastosowanie nierówności Jensena, w jednym jedynym przypadku - dzięki
mojemu przyjacielowi Ericowi Briysowi - i to jedyne poprawne
zastosowanie. Mimo to, kiedy tłumaczę naukowcom z dziedziny medycyny
zjawisko nieliniowości skutków, odpowiadają: „Wiemy o tym”. Wstyd).
Co zdumiewające, efekty wypukłości działają w taki sam sposób w
przypadku opcji, innowacji i wszystkich zjawisk wypukłych. Teraz
zastosujemy je do… płuc.
Kolejny akapit jest raczej techniczny i można go pominąć. Ludzi
cierpiących na różne choroby płuc, w tym zespół ostrej niewydolności
oddechowej, dawniej podłączano do respiratorów. Uważano, że należy
zapewnić im stałe ciśnienie i stałą objętość powietrza. Jednakże reakcja
pacjenta jest nieliniowa w stosunku do ciśnienia (wypukła w zakresie
początkowym, a powyżej niego wklęsła), dlatego regularność mu szkodzi. Co
więcej, ludzie z bardzo chorymi płucami źle znoszą wysokie ciśnienie
utrzymujące się przez dłuższy czas - ale potrzebują dużej objętości powietrza.
J.F. Brewster ze współpracownikami zrozumieli, że sporadycznie podnosząc
i obniżając ciśnienie, mogą dostarczyć do płuc powietrze o znacznie większej
objętości dla danej średniej, zmniejszając śmiertelność wśród pacjentów.
Dodatkowa korzyść polega na tym, że sporadyczny skok ciśnienia pomaga
otworzyć skurczone pęcherzyki płucne. Tak właśnie funkcjonują zdrowe
płuca: w warunkach zmienności i szumu, a nie stałego dopływu powietrza.
Ludzie są antykrusi wobec ciśnienia płuc. A wynika to bezpośrednio z
nieliniowości reakcji, ponieważ, jak już wiemy, wszystkie wypukłe obiekty
są antykruche do pewnej dawki. Artykuł Brewstera został zweryfikowany
empirycznie, ale w zasadzie nie było to konieczne: nie potrzebujecie danych
empirycznych, żeby dowieść, że jeden plus jeden daje dwa, albo że
prawdopodobieństwo musi się sumować do 100 proc.
Specjaliści do spraw odżywiania prawdopodobnie nie analizowali różnic
między losowym przyjmowaniem kalorii a regularnym odżywianiem.
Wrócimy do tego w następnym rozdziale. Ludzie, którzy nie używają modeli
efektów nieliniowych w rodzaju błędów wypukłości w swoich „badaniach
empirycznych”, zachowują się tak, jakby woleli opisywać każde jabłko
spadające z drzewa, nazywając tę operację empiryzmem, zamiast posłużyć
się równaniem Newtona.
UKRYWANIE DOWODÓW
Teraz nakreślę tło historyczne. Medycyna mogła tak długo wprowadzać
ludzi w błąd dlatego, że chwaliła się wszem i wobec sukcesami, ukrywając
głęboko (dosłownie) dowody porażek. Ten sam los spotkał wiele ciekawych
faktów. Pochowano je na cmentarzysku historii.
Nie mogę się oprzeć chęci opisania przykładu błędu interwencji (z
ujemnymi efektami wypukłości). W latach 40. i 50. XX wieku wiele dzieci i
nastolatków leczono na trądzik, powiększenie grasicy i zapalenie migdałków
za pomocą promieniowania; w ten sam sposób usuwano znamiona i grzybicę
skóry. Skutkiem tej terapii było wole tarczycowe i inne komplikacje, a co
najważniejsze, około 7 proc. pacjentów, których napromieniowano,
zachorowało na raka tarczycy od 20 do 40 lat później. Nie oznacza to, że
matka natura nie poddaje nas promieniowaniu. Jesteśmy z konieczności
antykrusi wobec pewnej dawki promieniowania - na poziomie występującym
w naturze. Być może małe dawki zapobiegają urazom i nowotworom
wywoływanym przez większe dawki, bo ciało w pewien sposób się
uodparnia. A skoro mowa o promieniowaniu, niewiele osób zastanawia się,
dlaczego po milionach lat wystawiania skóry na słońce nagle musieliśmy
zacząć się przed nim chronić - czy promieniowanie jest dziś bardziej
szkodliwe niż wcześniej z powodu zmian w atmosferze? A może żyjemy w
środowiskach nieodpowiednich dla naszej pigmentacji? Albo też wytwórcy
produktów przeciwsłonecznych chcą na nas po prostu zarobić?
Niekończąca się opowieść o problemie indyka
Lista prób przechytrzenia natury, dyktowanych naiwnym racjonalizmem,
jest długa. Każda z nich ma „ulepszyć” nasze życie, i z każdej wyciągamy
wnioski pierwszego rzędu. Zakazujemy więc szkodliwego leku czy
procedury medycznej, nie zdając sobie sprawy, że możemy popełnić podobny
błąd w innej dziedzinie.
Statyny. Mają obniżać poziom cholesterolu we krwi. Ale wiąże się z nimi
pewna asymetria, i to ostra. Trzeba leczyć 50 osób z grupy wysokiego ryzyka
przez pięć lat, żeby uniknąć jednego ataku serca. Statyny mogą potencjalnie
zaszkodzić ludziom, którzy nie są bardzo chorzy - dla nich korzyści są
minimalne albo żadne. Krótkoterminowo nie uzyskamy dowodów na ukrytą
szkodliwość leku (potrzeba na to lat - przypomnijcie sobie, jak było z
paleniem), a argumenty, przemawiające za systematycznym przyjmowaniem
statyn często wynikają ze złudzeń, a wręcz manipulacji statystycznych (firmy
farmaceutyczne wykorzystują nieliniowość w swoich eksperymentach i
badają łącznie bardzo chorych i mniej chorych oraz zakładają, że poziom
cholesterolu jest w stu procentach skorelowany ze stanem zdrowia).
Stosowanie statyn łamie pierwszą zasadę jatrogenii (ukryta szkodliwość); co
więcej - wprawdzie statyny bez wątpienia obniżają poziom cholesterolu, ale
celem człowieka nie jest obniżenie poziomu danego wskaźnika, żeby dostać
dobrą ocenę i zdać jakiś egzamin. Chodzi o to, żeby poprawić swój stan
zdrowia. Poza tym nie ma pewności, czy owe wskaźniki, które próbujemy
obniżyć, są przyczyną czy też objawem skorelowanym z chorobą - na tej
samej zasadzie, kneblując dziecko, powstrzymamy je od płaczu, ale nie
zlikwidujemy przyczyny jego emocji. Leki obniżające pewne wskaźniki są
szczególnie niebezpieczne ze względów prawnych. Lekarz ma powód, żeby
je przepisać, bo gdyby pacjent doznał ataku serca, rodzina pozwałaby go za
zaniedbanie; tymczasem błąd w drugą stronę nie wiąże się z żadną karą,
ponieważ skutki uboczne wydają się niezwiązane z zażywaniem leku. Ten
sam problem naiwnej interpretacji i błędu interwencji występuje w
diagnostyce nowotworowej: znacznie częściej podejmuje się terapię, nawet
jeśli wywołuje więcej szkody, niż przynosi korzyści, ponieważ system
prawny preferuje interwencję.
Chirurgia. Historycy dowodzą, że chirurgia przez długi czas miała
znacznie wyższą skuteczność niż medycyna; skuteczność mierzono
widocznymi rezultatami stosowanych procedur. Podczas operacji pacjenta z
ciężkimi obrażeniami, polegającej na wyjęciu z ciała kuli albo włożeniu jelit
na miejsce, jatrogenia zostaje zredukowana; negatywne skutki operacji są
niewielkie w porównaniu z pozytywnymi skutkami - stąd dodatnie efekty
wypukłości. Inaczej niż w przypadku typowych interwencji
farmaceutycznych trudno utrzymywać, że matka natura poradziłaby sobie w
takich przypadkach lepiej. Chirurdzy byli kiedyś pracownikami fizycznymi,
bliżej im było do rzemieślników niż szacownych naukowców i nie czuli się w
obowiązku teoretyzować.
Profesje lekarza medycyny i chirurga były od siebie całkowicie odrębne,
pod względem zawodowym i społecznym; jedna należała do dziedziny ars,
druga - do dziedziny scientia, dlatego jedna opierała się na heurystykach
wywiedzionych z doświadczenia, a druga odwoływała się do rozmaitych
teorii, a właściwie do jednej ogólnej teorii człowieka. Chirurdzy byli od
nagłych przypadków. W Anglii, Francji i niektórych miastach włoskich gildie
chirurgów łączyły się z cechami fryzjerów. Widoczność rezultatów długo
hamowała radziecko-harwardzkie zapędy w chirurgii - wiemy, co widzimy.
Zważywszy na to, że przez długi czas operowano bez znieczulenia, decyzja,
żeby nic nie robić i pozwolić działać matce naturze, nie wymagała
szczególnego uzasadnienia. Ale dzisiejsza chirurgia, dzięki anestezjologii,
napotyka znacznie mniejsze przeszkody - a chirurdzy muszą obecnie
uczęszczać do szkół medycznych, w których na szczęście mniej się
teoretyzuje niż na Sorbonie czy Uniwersytecie Bolońskim w średniowieczu.
Z drugiej strony, w przeszłości upuszczanie krwi (phlebotomia) było jedną z
niewielu operacji prowadzonych przez chirurgów bez najmniejszych
zahamowań. Operacje pleców wykonywane współcześnie u pacjentów
cierpiących na rwę kulszową są często bezużyteczne, a ich jedynym efektem
są powikłania. Istnieją dowody na to, że sześć lat po operacji ich efekt jest
średnio bliski zera, zatem mamy tu do czynienia z potencjalnym deficytem,
ponieważ każda operacja wiąże się z ryzykiem uszkodzenia mózgu w wyniku
znieczulenia, błędu medycznego (jeśli lekarz uszkodzi rdzeń kręgowy) czy
ekspozycji na bakterie szpitalne. Mimo to lekarze nadal dość często zalecają
operacje rdzenia kręgowego w rodzaju spondylodezy lędźwiowej,
szczególnie że przynoszą im one wysokie zyski.
Antybiotyki. Za każdym razem, kiedy przyjmujecie antybiotyk, w
pewnym stopniu pomagacie bakteriom zmutować się i stworzyć szczep
oporny na lekarstwo. Poza tym igracie ze swoim systemem
immunologicznym. Przekazujecie bakterii antykruchość swojego ciała.
Rozwiązaniem jest, rzecz jasna, decydować się na to tylko wtedy, gdy
korzyści są bardzo duże. Higiena, a raczej nadmierna higiena, wywołuje
podobny skutek, szczególnie jeśli ludzie myją ręce chemikaliami po każdym
kontakcie społecznym.
Oto niektóre zweryfikowane i hipotetyczne przykłady jatrogenii (sytuacji,
gdy potencjał strat jest wyższy dla wszystkich oprócz bardzo ciężko chorych
pacjentów, niezależnie od tego, czy ów potencjał został zweryfikowany czy
nie): Vioxx, lek przeciwzapalny, którego skutkiem ubocznym są późniejsze
problemy z sercem. Antydepresanty (poza przypadkami, gdy są konieczne).
Chirurgia bariatryczna (zamiast głodzenia cukrzyków z nadwagą). Kortyzon.
Środki do dezynfekcji, które mogą wywoływać choroby
autoimmunologiczne. Hormonalna terapia zastępcza. Histeroktomia.
Cesarskie cięcie (poza przypadkami, gdy jest konieczne). Zakładanie
dzieciom zatyczek do uszu natychmiast po zdiagnozowaniu infekcji ucha.
Lobotomia. Bielenie ryżu i mąki - uważano to za postęp. Kremy
przeciwsłoneczne, które prawdopodobnie szkodzą skórze. Higiena (po
przekroczeniu pewnego poziomu czyni was ona kruchymi, ponieważ zakłóca
hormezę, pozbawiając was własnej antykruchości). Zażywamy probiotyki, bo
nie jemy już wystarczająco dużo „brudu”. Środki dezynfekujące zabijają tak
dużo zarazków, że rozwijające się systemy odpornościowe dzieci nie mogą
odbyć niezbędnego treningu. Higiena dentystyczna: zastanawiam się, czy
szczotkowanie zębów pastą pełną substancji chemicznych nie ma po prostu
generować zysków producentom past - szczotka jest naturalna, a pasta może
po prostu być przeciwwagą dla nienaturalnych produktów, które spożywamy,
takich jak skrobia, cukry i syrop glukozowo-fruktozowy. A skoro o tym
mowa, syrop glukozowo-fruktozowy był owocem neomanii, sfinansowanej
przez zakochaną w technologii administrację Nixona, która uległa pokusie
dotowania upraw kukurydzy. Zastrzyki insulinowe dla osób cierpiących na
cukrzycę typu 2, wynikające z założenia, że za problemy odpowiada poziom
cukru we krwi, a nie oporność na insulinę (albo coś z nią związanego). Mleko
sojowe. Krowie mleko dla ludzi z krajów basenu Morza Śródziemnego i
Azjatów. Heroina, najbardziej niebezpieczna i uzależniająca substancja, jaką
można sobie wyobrazić, miała być zamiennikiem morfiny w lekach
przeciwkaszlowych, pozbawionym uzależniających efektów ubocznych
morfiny. Psychiatria, szczególnie psychiatria dziecięca - ale o jej
niebezpieczeństwach nie muszę chyba nikogo przekonywać. W tym miejscu
się zatrzymam. Powtórzę, że powyższe opinie wyrażałem z perspektywy
zarządzającego ryzykiem: jeśli człowiek jest bardzo chory, nie trzeba się
martwić jatrogenią. To błahe przypadki wiążą się z niebezpieczeństwem.
Omówione dotąd przykłady są dość jednoznaczne, jednak niektóre
sytuacje wydają się bardziej kłopotliwe. Na przykład, wbrew prymitywnym
przekonaniom o tym, „co jest sensowne”, nie istnieją wyraźne dowody na to,
że pijąc napoje bez cukru, można schudnąć o zaoszczędzoną liczbę kalorii.
Ale zaczęliśmy się nad tym zastanawiać dopiero po 30 latach eksperymentów
na organizmach milionów ludzi. Ci, którzy polecają te napoje, odwołują się
do praw fizyki (naiwnie interpretując zasady termodynamiki); ich zdaniem
teza, że tyjemy od przyjmowanych kalorii, jest wystarczającą podstawą
dalszych analiz. Tak byłoby w dziedzinie termodynamiki, w przypadku
prostej maszyny, która reaguje na dostarczaną energię, nie wykazując
sprzężenia zwrotnego. Przykładem takiej maszyny jest samochód spalający
paliwo. Jednakże rozumowanie to nie uwzględnia wymiaru informacyjnego,
gdyż jedzenie nie jest tylko źródłem energii: dostarcza nam również danych o
środowisku (podobnie jak stresory). Spożywane jedzenie w połączeniu z
aktywnością człowieka wywołuje kaskady hormonalne (albo zbliżone
zjawiska, które przekazują informacje), co skutkuje zachciankami (i
konsumpcją innych pokarmów) albo zmianą sposobu, w jaki nasze ciało
spala energię, decydując o tym, czy potrzebuje oszczędzać tłuszcz i spalać
mięśnie czy na odwrót. W złożonych systemach tworzą się pętle sprzężenia
zwrotnego, zatem to, co spalacie, zależy od tego, co jecie i jak to jecie.
MĘTNA LOGIKA NATURY
Kiedy piszę tę książkę, biolog Craig Venter pracuje nad stworzeniem
sztucznego życia. Przeprowadził w tym celu rozmaite eksperymenty, które
opisał w słynnym artykule Creation of a bacterial cell controlled by a
chemically synthesized genome [Stworzenie komórki bakteryjnej,
kontrolowanej przez chemicznie zsyntetyzowany genom - przyp. tłum.]. Darzę
Craiga Ventera ogromnym szacunkiem; uważam go za jednego z
najmądrzejszych ludzi w historii świata i praktyka w pełnym znaczeniu tego
słowa, ale taka władza w rękach omylnych ludzi jest jak granat w rękach
małego dziecka.
Jeśli dobrze się orientuję, dla kreacjonistów będzie to obraza Boga, a dla
ewolucjonistów - obraza ewolucji. Z kolei dla probabilistów, takich jak ja i
moi koledzy, jest to obraza dla ludzkiej roztropności, źródło największej w
historii ekspozycji na Czarne Łabędzie.
Powtórzę w tym miejscu moją argumentację, żeby było jasne, o co mi
chodzi. Ewolucja postępuje w drodze nieukierunkowanego, wypukłego
bricolage’u lub kombinowania o inherentnej wytrzymałości, to znaczy
osiągając potencjalne stochastyczne korzyści dzięki nieustannym,
powtarzalnym, niewielkim, ograniczonym błędom. Ludzie odgórnie
kontrolowanej nauki wybrali przeciwną drogę: metodę interwencji o
ujemnych efektach wypukłości, która przynosi pewne niewielkie korzyści
dzięki ekspozycji na ogromne potencjalne błędy. Nie rozumiemy ryzyka w
systemach złożonych (biologii, ekonomii, klimacie), bo retrospektywnie
przeinaczamy fakty (rozumiemy ryzyko dopiero po tym, gdy doznamy
szkody, a mimo to wciąż popełniamy ten sam błąd) i nic mnie nie przekona,
że jesteśmy coraz lepsi w zarządzaniu ryzykiem. W tym konkretnym
przypadku, ze względu na skalowalność błędów, narażamy się na najbardziej
niebezpieczną losowość.
Mówiąc wprost, ludziom nie należy dawać wybuchowych zabawek
(takich jak bomby atomowe, finansowe instrumenty pochodne i narzędzia
tworzenia życia).
Winny czy niewinny
Pozwólcie, że sformułuję ostatni wniosek w inny sposób. Jeśli w naturze
jest coś, czego nie rozumiecie, prawdopodobnie ma to głębszy sens, który
przekracza wasze zdolności poznawcze. Logika natury przewyższa naszą
logikę. Oto dychotomia znana z dziedziny prawa: człowiek jest niewinny,
dopóki nie udowodni mu się winy, a nie winny, dopóki nie udowodni swojej
niewinności. Moją regułę ujmę analogicznie: to, co robi matka natura, jest
logiczne, dopóki nie dowiedziemy, że jest inaczej; ludzkie działania i teorie
naukowe są błędne, dopóki nie dowiedziemy, że jest inaczej.
Przyjrzyjmy się temu przemysłowi fabrykowania „dowodów”. Jeśli liczą
się dla was wyniki „istotne statystycznie”, to nic na naszej planecie nie jest
tak „istotne statystycznie” jak natura. Mówię o tym przez szacunek dla jej
dotychczasowych osiągnięć i czystej statystycznej istotności jej potężnego
doświadczenia w radzeniu sobie z Czarnymi Łabędziami. Zatem musimy
mieć poważne argumenty, żeby odrzucić jej metody, a nie na odwrót, jak
nam się często wydaje, a bardzo trudno pokonać ją na gruncie statystyki - jak
napisałem w Rozdziale 7, omawiając prokrastynację, na błąd naturalistyczny
możemy się powoływać w kwestiach etycznych, a nie w dziedzinie
zarządzania ryzykiem.
Wrócę teraz do grzechów przeciw logice, popełnianych w imię
„dowodów”, ponieważ są bardzo poważne. Nie żartuję: kiedy kwestionuję
jakąś nienaturalną procedurę, taką jak okładanie opuchlizny lodem, spotykam
się z szokującym pytaniem: „Czy masz na to dowody”. W przeszłości wielu
spotykało się z innym: „Czy masz dowody na to, że tłuszcze trans są
szkodliwe?”. Zmuszano ich do przedstawiania dowodów, co oczywiście było
niemożliwe, bo skutki spożywania tłuszczów trans uwidoczniły się po
kilkudziesięciu latach. Takie pytania najczęściej stawiają ludzie mądrzy,
nawet lekarze. Zatem kiedy (współcześni) mieszkańcy planety Ziemia chcą
zrobić coś wbrew naturze, to na nich spoczywa ciężar dowodu.
Wszystkie niestabilne albo słabe obiekty miały mnóstwo okazji, żeby
niszczeć z czasem. Co więcej, interakcje między poszczególnymi elementami
matki natury musiały zmieniać się w taki sposób, żeby utrzymać cały system
przy życiu. Efektem konfiguracji tego rodzaju, powstającej przez miliony lat,
jest cudowne połączenie solidności, antykruchości i miejscowej kruchości;
poświęcenia w pewnych obszarach dla lepszego funkcjonowania całości
natury. Poświęcamy się na przykład dla naszych genów - wymieniając
własną kruchość na ich przetrwanie. My się starzejemy, ale one pozostają
młode i są coraz lepiej dostosowane, istniejąc poza nami. Nieustannie
dochodzi do niewielkich wypadków po to, żeby można było uniknąć ogólnej
katastrofy.
Tłumaczcie się nieznajomością biologii: fenomenologia
Wyjaśniłem już, że fenomenologia ma większą moc niż teorie i powinna
pociągać za sobą bardziej logiczne działania. Pozwólcie, że podam przykład.
Na siłowni w Barcelonie ćwiczyłem obok starszego partnera w pewnej
firmie konsultingowej, przedstawiciela branży, która opiera się na budowaniu
narracji i naiwnych racjonalizacjach. Jak wielu ludzi, którzy stracili na
wadze, lubił o tym mówić - łatwiej opowiadać o teoriach zrzucania
kilogramów, niż się ich trzymać. Powiedział mi, że nie wierzył w takie
wynalazki, jak niskowęglowodanowa dieta Atkinsa czy dieta Dukana, dopóki
nie usłyszał o mechanizmie funkcjonowania insuliny - to przekonało go, żeby
spróbować. W efekcie stracił prawie 14 kilogramów - ale musiał poczekać na
teorię, zanim zdecydował się na jakiekolwiek działanie. I to mimo
empirycznych dowodów na to, że ludzie zrzucają 100 funtów, kiedy
rezygnują z węglowodanów - nie zmieniając liczby spożywanych kalorii, lecz
jedynie skład potraw! Ponieważ jestem całkowitym przeciwieństwem tego
konsultanta, osobiście uważam, że insulina jako bodziec do działania to
krucha teoria, za to fenomenologia, czyli jej skutek empiryczny, jest
prawdziwa. Przejdę zatem do omówienia idei poklasycznej szkoły
sceptycznych empiryków.
Dajemy się nabrać teoriom, taką mamy naturę. Ale teorie pojawiają się i
znikają, a doświadczenie zostaje. Uzasadnienia nieustannie się zmieniają, już
od zarania dziejów (z powodu braku przejrzystości przyczyn, niewidzialności
przyczyn), a ludzie zaangażowani w przyrost idei zawsze wierzą, że odkryli
jedyną słuszną teorię; tymczasem doświadczenie pozostaje niezmienne.
Jak przekonaliśmy się w Rozdziale 7, tym, co fizycy nazywają
fenomenologią procesu, jest dostrzeganie przejawów empirycznych,
niezależnie od tego, jak mają się do istniejących teorii ogólnych. Weźmy na
przykład następujące stwierdzenie, oparte na doświadczeniach: jeśli
zbudujesz mięśnie, będziesz mógł jeść więcej, a na brzuchu nie będzie ci się
odkładał tłuszcz; nawet gdy zaczniesz się obżerać kotletami jagnięcymi, nie
będziesz musiał kupować nowego paska. Dawniej wyjaśniająca to teoria
brzmiała następująco: „Masz szybszy metabolizm, bo mięśnie spalają
kalorie”. Dziś słyszę raczej: „Masz większą wrażliwość insulinową i
odkładasz mniej tłuszczu”. Insulina - śminsulina, metabolizm - śmetabolizm:
w przyszłości powstanie kolejna teoria i ważniejsza okaże się jeszcze inna
substancja, ale efekt pozostanie ten sam.
To samo dotyczy stwierdzenia, że podnoszenie ciężarów zwiększa masę
mięśniową. Dawniej mówiło się, że podnoszenie ciężarów wywołuje
„mikrouszkodzenia mięśni”, które później się goją, zwiększając ich rozmiary.
Dziś niektórzy wspominają o sygnalizowaniu hormonalnym i genach, jutro
będą mówić o czymś innym. Ale efekt od zawsze jest taki sam i w dalszym
ciągu się nie zmieni.
Jeśli chodzi o narracje, mózg wydaje się ostatnim przyczółkiem
teoretyzujących szarlatanów. Wystarczy dodać określenie neuro-jakieśtam do
nazwy dziedziny i nagle zyskuje ona ogromny prestiż i siłę przebicia,
ponieważ pojawia się złudzenie silnych związków przyczynowych - jednak
mózg jest na to zbyt złożony; to równocześnie organ najbardziej
skomplikowany w ciele człowieka i najbardziej podatny na frajerskie
wyjaśnienia. Christopher Chabris i Daniel Simons zwrócili mi uwagę na
dowody, których szukałem: każda teoria, która odwołuje się do maszynerii
naszego umysłu, wydaje się bardziej naukowa i przekonująca, nawet jeśli to
tylko przypadkowe psychoneurobrednie. Jednakże ta pogoń za przyczynami
jest silnie zakorzeniona w tradycyjnej medycynie. Awicenna w swoim
Kanonie (to po arabsku prawo) stwierdza: „Musimy poznać przyczyny
zdrowia i choroby, jeśli chcemy uczynić ją (medycynę) scientia”. Piszę o
zdrowiu, ale będę się odwoływać do biologii tylko w minimalnym,
niezbędnym zakresie (nie w sensie teoretycznym) - i myślę, że na tym polega
moja siła. Chcę rozumieć tylko tyle, żeby móc przyjrzeć się regularnościom
doświadczenia.
Zatem w każdym przedsięwzięciu przyjmujemy taki modus operandi,
żeby zyskać jak największą wytrzymałość na zmiany teorii (powtórzę, że mój
szacunek dla matki natury bierze się wyłącznie z jej wyników statystycznych
i skuteczności w zakresie zarządzania ryzykiem, czyli jest zakorzeniony w
pojęciu kruchości). Lekarz i twórca esejów medycznych James Le Fanu
pokazał, że im lepiej rozumiemy procesy biologiczne, tym mniej dokonujemy
odkryć farmaceutycznych, jak gdyby racjonalistyczne teorie wiązały nam
ręce i hamowały postęp.
Innymi słowy, w biologii występuje problem mokrej tarcicy Teraz
odrobina historii medycyny starożytnej i średniowiecznej. Kiedyś medycyna
miała trzy tradycje: racjonalistów (polegających na współczesnych teoriach i
potrzebie globalnego zrozumienia, czemu wszystko służy), sceptycznych
empiryków (którzy odrzucali teorie i sceptycznie traktowali idee dotyczące
rzeczy niewidzialnych) oraz metodyków (którzy uczyli się nawzajem
prostych heurystyk medycznych, odartych z wszelkich teorii, i znaleźli
jeszcze bardziej praktyczny sposób na bycie empirykami). Wprawdzie
powyższa kategoryzacja nadmiernie podkreśla różnice między tymi trzema
tradycjami, ale można je traktować nie jako całkowicie dogmatyczne
stanowiska, tylko ujęcia o innym punkcie wyjścia, które przypisują różną
wagę wcześniejszym przekonaniom: niektóre wychodzą od teorii, inne od
dowodów.
Zawsze istniały między nimi napięcia - sam zaliczam się do obozu, który
stara się zrehabilitować empiryków, którzy, jako szkoła filozoficzna, zniknęli
w późnym antyku. Próbuję tchnąć nowe życie w idee Aenesidemusa z
Knossos, Antiocja z Laodycei, Menodotosa z Nikomedii, Herodota z Tarsu i
oczywiście Sekstusa Empiryka. Empirycy obstawali przy postawie: „nie
wiedziałem”, jeżeli nie zetknęli się dotąd z dokładnie taką samą sytuacją,
nawet gdy okoliczności były niemal identyczne jak te, z którymi mieli już do
czynienia. Metodycy nie wystrzegali się tak ściśle analogii, ale również
zachowywali ostrożność.
Starożytni byli bardziej złośliwi
Problem jatrogenii nie jest nowy, a lekarze zawsze byli obiektem żartów.
Z epigramatów Marcjalisa można wywnioskować, jak w jego czasach
postrzegano problem perspektywy eksperckiej w medycynie: „Sądziłem, że
Diaulus jest lekarzem, a nie opiekunem - ale dla niego to najwyraźniej jedno i
to samo” (Nuper erat medicus, nunc est uispillo Diaulus: quod uispillo facit,
fecerat et medicus), albo „Nie czułem się chory, Symmachu; teraz tak się
czuję (po twoich zabiegach)” (Non habui febrem, Symmache, nunc habeo).
Greckie słowo pharmakon może oznaczać zarówno „truciznę”, jak i
„lekarstwo”. Arabski lekarz Al-Ruhawi użył w go w kalamburze
przestrzegającym przed jatrogenią. Problem atrybucji pojawia się w sytuacji,
gdy człowiek wyjaśnia swoje sukcesy posiadanymi umiejętnościami, a
porażki - brakiem szczęścia. Nicocles już w IV wieku przed naszą erą
stwierdził, że lekarze przypisują sobie odpowiedzialność za sukcesy, a za
porażki winią naturę albo jakieś przyczyny zewnętrzne. Tę samą zasadę
odkryli na nowo psychologowie 24 stulecia później i zastosowali ją do
maklerów, lekarzy i menedżerów firm. Według pewnej starożytnej anegdoty
cesarz Hadrian, umierając, wielokrotnie wołał, że zabili go jego lekarze.
Próby Montaigne’a, w których dokonał przede wszystkim syntezy myśli
klasycznej, zawierają mnóstwo anegdot, na przykład taką: Gdy pewnego
Lakończyka zapytano o sekret jego długowieczności, odpowiedział:
„Ignorowałem medycynę”. Montaigne dostrzegł również problem agencji,
czyli - dlaczego ostatnią rzeczą, jakiej chce lekarz, jest to, żebyś był zdrowy:
„Żaden lekarz nie czerpie przyjemności z czyjegoś zdrowia, choćby to byli
jego przyjaciele - napisał starożytny grecki satyryk - ani żaden żołnierz z
pokoju w jego mieście itp.” (Nul médecin ne prent plaisir à la santé de ses
amis mesmes, dit l’ancien Comique Grec, ny soldat à la paix de sa ville: ainsi
du reste).
Jak przepisać leki połowie populacji
Przypomnij sobie, dlaczego lekarz osobisty może was zabić. Dzięki
historii babci zrozumieliśmy, że kierując się logiką, nie potrafimy odróżnić
średniej od innych, bardziej złożonych zjawisk (choć intuicyjnie je
rozróżniamy). Kiedyś byłem na wystawnym lunchu w wiejskim domu
przyjaciela. Nagle jeden z gości wyciągnął przenośny ciśnieniomierz.
Uległem pokusie i zmierzyłem sobie ciśnienie - okazało się trochę
podwyższone. Na przyjęciu był również bardzo sympatyczny lekarz, który
natychmiast wypisał mi receptę na lek obniżający ciśnienie. Wyrzuciłem ją
do śmieci. Później kupiłem sobie taki sam ciśnieniomierz i odkryłem, że
mam ciśnienie znacznie poniżej normy (to dobrze), które raz na jakiś czas się
podwyższa. Krótko mówiąc, wykazuje pewną zmienność. Jak wszystko w
życiu.
Taką losową zmienność często bierze się mylnie za informację, czego
skutkiem jest interwencja. Przeprowadźmy teraz eksperyment myślowy, nie
robiąc żadnych założeń dotyczących związku między ciśnieniem krwi a
zdrowiem. Przyjmijmy natomiast, że „normalne” ciśnienie to pewna znana
wartość. Weźmy grupę zdrowych osób. Załóżmy, że ze względu na losowość
przez połowę czasu ciśnienie każdej z nich przewyższa wartość normy, a
przez drugą połowę jest od niej niższe. Zatem na połowie wizyt u lekarza
ciśnieniomierz pokaże niepokojące nadciśnienie. Jeśli lekarz automatycznie
przepisze leki w te dni, kiedy pacjenci mają wyższe ciśnienie, połowa
zdrowej populacji będzie na lekach. A możemy być pewni, że niepotrzebne
leczenie skróci ich życie. Oczywiście upraszczam; dobrzy lekarze są
świadomi zmienności pomiarów i nie przepisują leków, jeśli wyniki nie
wydają się niepokojące (chociaż łatwo wpaść w tę pułapkę, a nie wszyscy
lekarze mają tego świadomość). Ale ten eksperyment myślowy świadczy o
tym, że częste wizyty u lekarza, zwłaszcza jeśli nie dotyczą chorób
zagrażających życiu albo dolegliwości wywołujących dyskomfort - podobnie
jak częsty dostęp do informacji - mogą być szkodliwe. Przykład ten pokazuje
również proces opisany w Rozdziale 7, w którym lekarz osobisty ostatecznie
zabija pacjenta, bo przesadnie reaguje na zwykły szum.
Problem jest poważniejszy, niż może się wydawać: najwyraźniej
lekarzom trudno zrozumieć, że próby mają rozkład normalny - czasem ciężko
jest wytłumaczyć różnicę między „istotnością statystyczną” a faktyczną
„istotnością”. Dana choroba może nieznacznie skracać oczekiwaną długość
waszego życia, ale z „wysoką istotnością statystyczną”. Taki komunikat
wywołuje panikę, podczas gdy w rzeczywistości wynika z niego tylko, że
ustalono z dużą statystyczną wiarygodnością, że w pewnych sytuacjach, na
przykład w 1 proc. przypadków dana dolegliwość zaszkodzi pacjentom.
Ujmę to inaczej: „istotność statystyczna” nie uwzględnia wagi wyników i
znaczenia skutków, co często dezorientuje specjalistów. Trzeba uwzględniać
dwa wymiary: na ile dany stan, na przykład odrobinę podwyższone ciśnienie
krwi, wpływa na waszą oczekiwaną dalszą długość życia, oraz na ile istotny
jest dany wynik.
Dlaczego jest to poważny problem? Jeśli myślicie, że statystyk naprawdę
rozumie „istotność statystyczną” w skomplikowanym kontekście
prawdziwego życia („wielkiego świata”, innego niż „mały świat”
podręczników), to czeka was niespodzianka. Kahneman i Tversky wykazali,
że w prawdziwym życiu statystycy popełniają praktyczne błędy i łamią
własne zasady, zapominając, że są statystykami (przypominam czytelnikom,
że myślenie wymaga wysiłku). Razem z moim kolegą Danem Goldsteinem
prowadziliśmy badania wśród ilościowców, specjalistów od spraw finansów
ilościowych, i zdaliśmy sobie sprawę, że przeważająca większość nie
rozumie praktycznego znaczenia elementarnych pojęć, takich jak „wariancja”
czy „odchylenie standardowe”, którymi posługują się w prawie każdym
równaniu. Niedawne ważne badanie Emre’a Soyera i Robina Hogartha
dowiodło, że wielu specjalistów i ekspertów z dziedziny ekonometrii, którzy
szafują takimi pojęciami, jak „regresja” i „korelacja”, popełnia poważne
błędy, kiedy ma zastosować własne wyliczenia w wymiarze praktycznym -
podają właściwe równanie, ale nie potrafią go przełożyć na rzeczywistość.
We wszystkich przypadkach zakładają zbyt niską losowość i niepewność
swoich wyników. A mówimy o błędach interpretacji popełnianych przez
statystyków, a nie użytkowników statystyki w rodzaju badaczy społecznych i
lekarzy. Niestety, konsekwencją wszystkich tych błędów jest działanie,
niemal nigdy nie skutkują one zaniechaniem działania. Dodatkowo wiemy
już, że obsesyjna awersja do tłuszczów i moda na produkty beztłuszczowe
wzięły się z błędu w interpretacji wyników regresji: kiedy dwie zmienne
łącznie odpowiadają za dany efekt (w tym przypadku węglowodany i
tłuszcze), czasem któryś z nich wydaje się jedynym winowajcą. Wielu
błędnie przypisuje problemy wywołane łącznym spożywaniem tłuszczów i
węglowodanów właśnie tłuszczom, a nie węglowodanom. Przy tym wielki
statystyk i tępiciel błędnych interpretacji statystycznych David H. Freedman
pokazał (bardzo przekonująco) wraz ze współautorem, że związek między
spożyciem soli a ciśnieniem krwi, który tak wszystkich interesuje, nie ma
żadnych podstaw statystycznych. Być może występuje jedynie u niektórych
ludzi z nadciśnieniem, ale jest raczej wyjątkiem niż regułą.
„Matematyczna dyscyplina” w medycynie
Ci, którzy wyśmiewają szarlatanerię fałszywych dowodów
matematycznych na gruncie nauk społecznych, mogą się zastanawiać,
dlaczego nie przytrafiło się to medycynie. I rzeczywiście, cmentarzysko
złych pomysłów (i ukrytych pomysłów) pokazuje, że matematyka nas
zwiodła. Wielu próbowało umatematycznić medycynę, choć dziś nikt o tym
nie pamięta. Był okres, kiedy medycyna czerpała swoje modele objaśniające
z nauk fizycznych. Giovanni Borelli w dziele De motu animalium porównał
ciało do maszyny złożonej z systemu dźwigni - co umożliwiało zastosowanie
do niego reguł liniowej fizyki. Powtarzam jeszcze raz: nie opowiadam się
przeciw zracjonalizowanemu, naukowemu dyskursowi pod warunkiem, że
nie jest on kruchy wobec błędów; jestem przede wszystkim hybrydowym
podmiotem podejmującym decyzje i nigdy nie oddzielę filozofa-probabilisty
od podmiotu podejmującego decyzje, dlatego przez cały czas zachowuję tę
dualistyczną naturę: rano, kiedy piję pradawny napój zwany kawą, w
południe, kiedy jem lunch z przyjaciółmi, i w nocy, kiedy idę do łóżka,
ściskając książkę. Opowiadam się przeciw naiwnie racjonalizowanemu,
pseudonaukowemu dyskursowi, obarczonemu błędami mokrej tarcicy, który
skupia się wyłącznie na tym, co znane, i ignoruje wszystkie niewiadome. Nie
mam też nic przeciw korzystaniu z matematyki, żeby zmierzyć wagę tych
niewiadomych - to wytrzymałe zastosowanie matematyki. W zasadzie
wszystkie argumenty przytoczone w tym i następnym rozdziale opierają się
na matematyce prawdopodobieństwa - ale nie jest to racjonalistyczne
zastosowanie matematyki, a duża jej część pozwala wykryć jawną
niespójność między dotkliwością choroby a intensywnością leczenia. Z
drugiej strony, stosowanie matematyki w naukach społecznych przypomina
interwencjonizm. Ci, którzy zajmują się tym zawodowo, używają jej
wszędzie, tylko nie tam, gdzie może się przydać.
Oto mój jedyny warunek dla tego bardziej wysublimowanego
racjonalizmu: myślcie i zachowujcie się tak, jakbyście nie mieli pełnego
oglądu sytuacji - dojrzałość wymaga, by zaakceptować w sobie jej brak.
Co dalej
W niniejszym rozdziale zastosowaliśmy ideę efektów wypukłości i
ciężaru dowodu w medycynie i ocenie ryzyka jatrogenii. W następnym
przyjrzymy się kolejnym zastosowaniom efektów wypukłości i omówimy
metodę via negativa jako zdyscyplinowane podejście do życia.
Rozdział 22
Żyć długo, ale nie za długo
Środy i piątki, plus Wielki Post - Jak żyć wiecznie, zdaniem Nietzschego i
innych - Albo dlaczego, kiedy się nad tym zastanowić, lepiej nie żyć dłużej
OCZEKIWANA DŁUGOŚĆ ŻYCIA A WYPUKŁOŚĆ
Jeśli zakwestionujecie pewne aspekty medycyny - albo bezwarunkowego
postępu technologicznego - natychmiast usłyszycie sofizmat, że przecież
żyjemy dłużej niż minione pokolenia. Niektórzy podają jeszcze głupszy
argument, że sentyment do rzeczy naturalnych jest równoznaczny z chęcią
powrotu do czasów krótkiego i brutalnego życia. Zgodnie z tą logiką jedzenie
świeżych owoców oznaczałoby odrzucenie cywilizacji, rządów prawa i
humanizmu. Jak widać, z argumentem o oczekiwanej długości życia wiąże
się wiele niuansów.
Na wydłużenie oczekiwanej długości życia złożyły się różne czynniki:
poprawa warunków sanitarnych, wynalezienie penicyliny, spadek
przestępczości, chirurgia ratunkowa, i oczywiście niektórzy lekarze
medycyny, którzy interweniują w sytuacjach zagrożenia życia. Jeśli żyjemy
dłużej, to dzięki korzyściom płynącym z medycyny w bardzo poważnych
przypadkach, kiedy stan pacjenta jest ciężki - co, jak wiemy, oznacza niską
jatrogenię i wypukłość. Zatem to poważny błąd, twierdzić, że skoro dzięki
medycynie żyjemy dłużej, to wszystkie metody leczenia wydłużają nasze
życie.
Co więcej, żeby wyjaśnić, skąd bierze się postęp, musimy odjąć od
zysków terapii medycznych koszty chorób cywilizacyjnych (społeczeństwa
pierwotne nie znają takich problemów, jak choroby układu krążenia, rak,
próchnica, teorie ekonomiczne, muzyka tła i inne współczesne dolegliwości);
postępy w terapii raka płuc trzeba zestawić ze skutkami palenia. Z analizy
prac badawczych wynika, że medycyna mogła wydłużyć nasze życie o kilka
lat, ale zależy to w dużej mierze od tego, jak poważna jest choroba
(onkolodzy z pewnością mają pozytywny wkład w terapię zaawansowanych -
i uleczalnych - przypadków raka, natomiast interwencjonistyczni lekarze
osobiści wywierają zdecydowanie negatywny wpływ na stan zdrowia
pacjentów). Musimy uwzględnić ten niefortunny fakt, że jatrogenia, a co za
tym idzie, medycyna skraca oczekiwaną dalszą długość życia w określonych
- i łatwo rozpoznawalnych - przypadkach, w sytuacji wklęsłości.
Dysponujemy danymi dotyczącymi niewielkiej liczby strajków szpitalnych,
podczas których wykonuje się mało operacji (tylko w najpilniejszych
przypadkach), a zabiegi planowe są przekładane na inny termin. W
zależności od tego, z czyjego punktu widzenia patrzymy na dane, w takich
sytuacjach oczekiwana długość życia rośnie albo przynajmniej nie skraca się.
Co istotne, kiedy szpital zaczyna normalnie pracować, wiele zabiegów
planowych zostaje odwołanych - to dowód na umniejszanie dzieł matki
natury przez niektórych lekarzy.
Kolejnym błędem, wynikającym z zaślepienia losowością, jest
przekonanie, że skoro do XX wieku oczekiwana długość życia w chwili
urodzin wynosiła 30 lat, to ludzie żyli tylko 30 lat. Rozkład długości życia
był silnie skośny ze względu na wysoką śmiertelność kobiet w połogu i
dzieci. Warunkowa oczekiwana długość życia była wysoka - pamiętajmy, że
nasi przodkowie zwykle umierali od urazów. Organy ochrony porządku
publicznego mogły mieć większy wpływ na wydłużenie naszego życia niż
lekarze, a wtedy dłuższe życie wynikałoby z postępu społecznego, a nie
naukowego.
Za przykład może nam posłużyć mammografia. Udowodniono, że
badanie to wykonywane raz na rok przez kobiety po 40. roku życia wpływa
pozytywnie na ich oczekiwaną dalszą długość życia (w najlepszym wypadku,
bo może ją również obniżyć). W grupie kobiet poddawanych mammografii
umieralność na raka piersi spada, ale wyraźnie wzrasta liczba zgonów z
innych przyczyn. Można w tym dostrzec prostą, mierzalną jatrogenię. Lekarz,
widząc guza, musi zalecić jakąś szkodliwą procedurę, na przykład operację,
po której pacjentka poddawana jest radioterapii, chemioterapii albo
kombinacji obu metod, które są bardziej szkodliwe niż sam guz. Istnieje
pewien próg rentowności, który ogarnięci paniką lekarze i pacjentki z
łatwością przekraczają: leczenie guza, który was nie zabije, skraca wam życie
- chemioterapia jest toksyczna. Czujemy paranoiczny lęk przed rakiem, przez
co patrzymy na łańcuch przyczynowo-skutkowy od tyłu; to błąd logiczny, tak
zwane stwierdzenie następnika. Nawet jeśli wszyscy, którzy przedwcześnie
zmarli na raka, mieli guza złośliwego, to nie znaczy, że wszystkie guzy
złośliwe prowadzą do śmierci na raka. Dla większości inteligentnych ludzi
fakt, że wszyscy Kreteńczycy kłamią, nie oznacza, że wszyscy kłamcy są
Kreteńczykami; a z tezy, iż wszyscy bankowcy są skorumpowani, nie
wynika, że wszyscy skorumpowani ludzie pracują w bankowości. Natura
pozwala nam na takie odrzucenie logiki (zwane modus ponens) tylko w
sytuacjach skrajnych, kiedy ułatwia to przetrwanie. Przesadna reakcja
przynosiła korzyści w środowisku pierwotnym.
Niezrozumienie problemu mammografii wywołało przesadne reakcje
środowisk politycznych (to kolejny argument za stworzeniem społeczeństwa
odpornego na głupotę ustawodawców przez decentralizację najważniejszych
decyzji). Hillary Clinton, zaliczająca się do grupy prymitywnych polityków,
posunęła się nawet do stwierdzenia, że krytycy zasadności mammografii
zabijają kobiety.
Problem mammografii możemy uogólnić i mówić np. o bezwarunkowych
testach laboratoryjnych, odnajdując odchylenia od normy i starając się je
„wyrównać”.
Odejmowaniem wzbogacasz swoje życie
Teraz wysunę pewne przypuszczenie, w którym opieram się na dokładnej
analizie danych, przeprowadzonej wraz z moim przyjacielem Spyrosem
Makridakisem, statystykiem i badaczem procesu podejmowania decyzji.
Wspomniałem o nim kilka rozdziałów temu - to on jako pierwszy odnalazł
błędy w metodach prognozowania statystycznego. Oszacowaliśmy, że
obniżenie budżetu służby zdrowia o pewną kwotę (przy ograniczeniu cięć
wyłącznie do zabiegów i procedur planowych) wydłużyłoby życie większości
bogatych społeczeństw, szczególnie populacji Stanów Zjednoczonych.
Dlaczego? Odpowiedź przynosi podstawowa analiza wypukłości; proste
badanie warunkowej jatrogenii: leczenie lekko chorych pacjentów skazuje ich
na wklęsłość. A wygląda na to, że wiemy dokładnie, jak to zrobić. Wystarczy
położyć większy nacisk na najcięższe przypadki, w których efekt jatrogenii
jest bardzo niski. Być może jeszcze lepiej byłoby zwiększyć budżet na ich
leczenie i ograniczyć dofinansowanie zabiegów planowych.
Innymi słowy, odwróćmy kolejność rozumowania: zacznijmy od
jatrogenii, by dojść do terapii. Zawsze, gdy to możliwe, zastąpcie lekarza
ludzką antykruchością. Ale w pozostałych przypadkach nie wahajcie się
podjąć agresywnych kroków.
Kolejne zastosowanie via negativa: wydawajcie mniej, żyjcie dłużej, jest
strategią subtraktywną. Przekonaliśmy się już, że źródłem jatrogenii jest błąd
interwencji, via positiva, chęć zrobienia czegokolwiek, która odpowiada za
wszystkie omówione problemy. Lepiej wybrać via negativa: odrzucanie
różnych rzeczy może być bardzo istotnym (a z perspektywy empirycznej
bardziej logicznym) działaniem.
Dlaczego? Eliminując substancję, do której nie przyzwyczaiła nas historia
ewolucyjna, redukujemy prawdopodobieństwo Czarnych Łabędzi, skrajnych
negatywnych rezultatów, równocześnie otwierając sobie drogę do poprawy
stanu zdrowia. I możemy być spokojni, że potencjalne korzystne rezultaty
takiego zabiegu będą wolne od ukrytych skutków ubocznych na tyle, na ile to
możliwe.
Zatem, stosując via negativa w dziedzinie medycyny, możemy się liczyć
z wieloma nieprzewidzianymi korzyściami. Na przykład w ciągu ostatnich 60
lat największym wkładem medycyny w poprawę naszego stanu zdrowia jest
zniechęcanie ludzi do palenia. W książce Taking the Medicine Druin Burch
pisze: „Szkodliwe efekty palenia w zasadzie równoważą wszystkie
pozytywne skutki metod leczenia opracowanych od czasu wojny. […]
Zlikwidowanie palenia przyniosłoby więcej korzyści niż stworzenie leku na
wszystkie możliwe odmiany raka”.
Jak zwykle, starożytni mają coś do powiedzenia na ten temat. Enniusz
stwierdził, że dobro polega głównie na nieobecności zła (Nimium boni est,
cui nihil est mali).
I analogicznie, szczęście najlepiej definiować za pomocą negacji; ma tu
zastosowanie ta sama nieliniowość. Współcześni badacze szczęścia (którzy
zazwyczaj wyglądają na nieszczęśliwych), często byli psychologowie, którzy
dziś zajmują się ekonomią (albo na odwrót), nie odwołują się do
nieliniowości i efektów wypukłości, kiedy opowiadają w swoich wykładach
o szczęściu, jakbyśmy wiedzieli, czym ono jest i czy właśnie do tego chcemy
dążyć. Zamiast tego powinni mówić o nieszczęściu (przypuszczam, że skoro
ludzie, którzy mówią o szczęściu, wyglądają na nieszczęśliwych, to ludzie,
którzy mówiliby o nieszczęściu, wyglądaliby na szczęśliwych). Znacznie
lepiej rozumiemy, co to znaczy być nieszczęśliwym. Dążenie do szczęścia
nie jest równoznaczne z unikaniem nieszczęścia. Każdy z nas na pewno wie
nie tylko, co go unieszczęśliwia (na przykład redaktorzy, dojazd do pracy,
brzydkie zapachy, ból, widok pewnego magazynu w poczekalni itp.), lecz
także, jak sobie z tym poradzić. Sprawdźmy, co mówią o tym starożytni.
„Czasami skąpość pożywienia wraca organizmowi siły”, napisał Plotyn.
Starożytni wierzyli w oczyszczanie organizmu (czego przejawem była często
szkodliwa
- a często korzystna - praktyka upuszczania krwi). Oto reżim promowany
przez Szkołę Medyczną w Salerno: dobry nastrój, odpoczynek i skąpa dieta.
Si tibi deficiant medici, medici tibi fiant haec tria: mens laeta, requies,
moderata diaeta.
Zachowała się prawdopodobnie apokryficzna (ale mimo to ciekawa)
historia o Attyku, człowieku znanym z tego, że był krewnym i
korespondentem Cycera. Kiedy zapadł na nieuleczalną chorobę, próbował
zakończyć swoje życie i cierpienia przez głodówkę. Udało mu się to
połowicznie, jako że, według Montaigne’a, wrócił do zdrowia. Przytaczam tę
opowieść mimo jej apokryficznego charakteru, dlatego że z perspektywy
naukowej jedynym sposobem na wydłużenie ludzkiego życia może być
restrykcja kaloryczna - która pozwala wyleczyć wiele chorób u ludzi i
wydłużyć życie zwierząt laboratoryjnych. A jak przekonamy się w kolejnym
fragmencie, taka restrykcja nie musi być wprowadzona na stałe - wystarczy
sporadyczny (aczkolwiek dokuczliwy) post.
Wiemy, że wiele przypadków cukrzycy można wyleczyć dzięki bardzo
ścisłej diecie, niemal głodówce, która wstrząsa organizmem chorego.
Mechanizm ten musiał być heurystycznie znany od dawna, ponieważ na
Syberii znajdują się instytuty i sanatoria, w których pacjentów poddaje się
leczniczej głodówce. Pewne dane wskazują, że 40 proc. przypadków
nowotworów w Wielkiej Brytanii można wyeliminować metodą via negativa
(wystarczy sobie przypomnieć, jaki efekt wywiera zapobieganie paleniu
papierosów).
Udowodniono, że usunięcie z diety produktów, które nie istniały w
środowisku naszych przodków, wpływa korzystnie na stan zdrowia wielu
ludzi. Chodzi między innymi o cukry i inne węglowodany w nienaturalnej
postaci, produkty pszeniczne (dla osób chorujących na celiakię; ale prawie
wszyscy ludzie są w jakimś stopniu nieprzystosowani do tego nowego
elementu ludzkiej diety), mleko i inne produkty z mleka krowiego (dla osób
niepochodzących z Europy Północnej, które nie wytworzyły tolerancji
laktozy), napoje gazowane (dietetyczne i zwykłe), wino (dla osób
pochodzenia azjatyckiego, które nie mają historii ekspozycji na ten napój),
leki witaminowe, suplementy diety, lekarzy rodzinnych, tabletki od bólu
głowy i inne leki przeciwbólowe. Możliwość zażycia leków
przeciwbólowych sprawia, że ludzie nie szukają przyczyny bólu głowy
metodą prób i błędów - a mogą nią być deprywacja snu, napięte mięśnie
karku albo złe stresory - dlatego dalej niszczą samych siebie życiem w stylu
prokrustowego łoża. Rozwiązania nie trzeba szukać daleko - na początek
zrezygnuj z leków, które przepisał ci twój lekarz, a najlepiej zrezygnuj też z
lekarza. Jak to ujął Oliver Wendell Holmes Sr., „gdyby wszystkie leki świata
wrzucić do morza, ludzkość wyszłaby na tym lepiej, ale ryby gorzej”. Mój
ojciec, onkolog (który prowadził też badania antropologiczne), wychowywał
mnie w myśl tej maksymy (niestety, nie stosował się do niej w pełni, za to
często ją cytował).
Osobiście nie jem owoców, które w starożytności nie występowały w
krajach wschodniej części basenu Morza Śródziemnego (używam słowa
„osobiście”, żeby podkreślić, że nie rozciągam tych zasad na resztę
ludzkości). Unikam wszystkich owoców, które nie mają starożytnej greckiej
lub hebrajskiej nazwy, takich jak mango, papaja, a nawet pomarańcze.
Pomarańcze są najwyraźniej czymś w rodzaju postśredniowiecznych
odpowiedników słodyczy; w starożytności nie występowały na terenie, o
którym mówię. Jak się wydaje, Portugalczycy znaleźli słodkie drzewo
cytrusowe w Goa albo innym miejscu i zaczęli je uprawiać w taki sposób,
żeby rodziło coraz słodsze owoce, jak współczesna firma cukiernicza. Nawet
jabłka, które widzimy w sklepach, należy traktować z pewną podejrzliwością:
pierwotne jabłka nie miały słodkiego smaku, to korporacje owocowe
wyhodowały maksymalnie słodkie gatunki. Lewantyńskie jabłka z czasów
mojego dzieciństwa były kwaśne, gorzkie, chrupiące i znacznie mniejsze od
lśniących odmian z amerykańskich sklepów, które rzekomo są takie zdrowe.
Jeśli chodzi o napoje, nie piję niczego, co nie istnieje od przynajmniej tysiąca
lat. To wystarczający okres, żeby przetestować wpływ danej substancji na
człowieka. Piję wyłącznie wino, wodę i kawę. Żadnych napojów
gazowanych. Prawdopodobnie najbardziej zdradliwym i trującym napojem
jest sok pomarańczowy, który wmuszamy w niczego niepodejrzewające
ofiary przy śniadaniu, przekonując je w przekazach marketingowych, że to
zdrowy wybór. (Nie dość, że nasi przodkowie nie znali słodkich cytrusów, to
jeszcze nigdy nie przyjmowali węglowodanów bez dużych, bardzo dużych
ilości błonnika. Z punktu widzenia biologii zjeść pomarańczę albo jabłko to
nie to samo, co wypić sok pomarańczowy albo jabłkowy). Na podstawie
takich przykładów doszedłem do wniosku, że to, co uchodzi za zdrowe,
zazwyczaj jest szkodliwe, podobnie jak sieci społecznościowe są
antyspołeczne, a ekonomia oparta na wiedzy zwykle wykazuje się ignorancją.
W tym miejscu dodam, odwołując się do własnych doświadczeń, że mój
stan zdrowia znacząco się poprawił, kiedy usunąłem ze swojego otoczenia
dokuczliwe czynniki drażniące: redaktorów, poranne gazety (już sam widok
nazwisk dziennikarzy wyznających kruchość, Thomasa Friedmana lub Paula
Krugmana, może mnie doprowadzić do wybuchu niepohamowanej
wściekłości), szefa, codzienne dojazdy do pracy, klimatyzację (ale nie
ogrzewanie), telewizję, e-maile od twórców filmów dokumentalnych,
prognozy gospodarcze, wiadomości giełdowe, maszyny do treningu siłowego
i wiele innych rzeczy.
Jatrogenia pieniędzy
Sposób, w jaki dążymy do bogactwa, bezwarunkowo odrzuca
antykruchość. Weźcie pod uwagę, że pracownicy budowlani wydają się
bardziej zadowoleni ze swoich kanapek z szynką i serem niż biznesmen z
lunchu w restauracji z trzema gwiazdkami Michelina. Jedzenie smakuje dużo
lepiej po wysiłku fizycznym. Rzymianie mieli dziwny stosunek do bogactwa:
wszystko, co miało kojący albo uspokajający wpływ na człowieka,
postrzegano negatywnie. Doniesienia o ich dekadencji były trochę
przesadzone - historia lubi ubarwiać; nie przepadali za komfortem i rozumieli
jego skutki uboczne. To samo można powiedzieć o ludach semickich,
podzielonych na plemiona pustynne i mieszkańców miast, którzy żywili
pewną międzypokoleniową tęsknotę za swoimi korzeniami i kulturą
tradycyjną. Istniała zatem kultura pustyni, domena poezji, rycerskości,
kontemplacji, trudnych sytuacji i skromności, której przeciwieństwem miał
być miejski komfort kojarzący się z degeneracją fizyczną i zepsuciem
moralnym, plotkarstwem i dekadencją. Mieszkaniec miasta udawał się na
pustynię, żeby doznać oczyszczenia, tak jak Jezus, który spędził 40 dni na
pustyni w Judei, albo Święty Marek na pustyni egipskiej, co dało początek
tradycji ascezy tego rodzaju. W pewnym momencie Lewant ogarnęła
epidemia monastycyzmu; najbardziej imponującym przedstawicielem tego
trendu był prawdopodobnie Święty Szymon, który 40 lat wiódł życie na
słupie w północnej Syrii. Arabowie podtrzymali tradycję porzucania majątku
po to, żeby udać się do cichego, odludnego miejsca. I obowiązkowo pościć,
ale o tym trochę dalej.
Zauważmy, że jatrogenia medyczna jest raczej skutkiem bogactwa i
wysublimowania niż biedy i ostrożności, i oczywiście stanowi raczej produkt
częściowej wiedzy niż ignorancji. Zatem pomysł, żeby zostawić swój ziemski
dobytek i udać się na pustynię, może być całkiem sensowny jako strategia
subtraktywna, korzystająca z metod via negativa. Niewiele osób rozumie, że
pieniądze również wywołują jatrogenię, a pozbawienie niektórych ludzi
majątku znacznie uprościłoby ich życie i przyniosło im ogromne korzyści w
postaci zdrowych stresorów. Jak widać, bycie biednym ma pewne dobre
strony, jeśli się wie, jak sobie z tym poradzić. Jest wiele dobrodziejstw
nowoczesnej cywilizacji, takich jak system prawny czy chirurgia ratunkowa.
Ale z perspektywy subtraktywnej, z perspektywy via negativa lepiej
wyszlibyśmy na tym, gdybyśmy nabrali trochę krzepy: żadnych kremów
ochronnych na słońce, żadnych okularów przeciwsłonecznych dla ludzi z
brązowymi oczami, żadnej klimatyzacji, żadnego soku pomarańczowego
(tylko woda), żadnych gładkich powierzchni, żadnych napojów gazowanych,
żadnych skomplikowanych tabletek, żadnej głośnej muzyki, żadnej windy,
żadnej sokowirówki, żadnego… Dość.
Kiedy porównuję zdjęcia mojego przyjaciela, ojca chrzestnego
paleolitycznego stylu życia, Arta De Vany’ego, który jest we wspaniałej
kondycji po siedemdziesiątce (lepszej, niż większość ludzi młodszych o 30
lat), ze zdjęciami miliarderów o sylwetce gruszki, Ruperta Murdocha,
Warrena Buffetta i innych z tej samej grupy wiekowej, niezmiennie uderza
mnie ta sama myśl. Jeśli prawdziwe bogactwo oznacza spokojny sen, czyste
sumienie, wzajemną wdzięczność, brak zazdrości, dobry apetyt, silne
mięśnie, energię fizyczną, częsty śmiech, towarzystwo przy posiłkach,
niechodzenie na siłownię, trochę pracy fizycznej (albo hobby), dobre
trawienie, trzymanie się z dala od sal konferencyjnych i okresowe
niespodzianki, to jest to niezwykle subtraktywne zjawisko (wynikające z
wyeliminowania jatrogenii). Może to banalna refleksja, ale częściej widzę je
w klasie ekonomicznej niż z przodu samolotu.
Religia i naiwny interwencjonizm
Religia pełni, rzecz jasna, pewne niewidoczne funkcje, wykraczające
poza definicje dosłownych, scjentystycznych scjentystów - a jedną z nich jest
ochrona ludzi przez scjentyzmem, czyli nimi. Z korpusu inskrypcji (na
nagrobkach) wiemy, że ludzie stawiają fontanny, a nawet świątynie swoim
ulubionym bogom, którzy pomogli tam, gdzie zawiedli lekarze. W rzeczy
samej rzadko doceniamy rolę religii w ograniczaniu błędu interwencji i
związanej z nim jatrogenii: w dużym zbiorze przypadków (dotyczących
łagodnych chorób) wszystko, co powstrzymuje cię od wizyty u lekarza i
pozwala ci nic nie robić (czyli daje naturze szansę działać), będzie korzystne.
Dlatego wizyta w kościele (albo świątyni Apolla) w łagodnych przypadkach -
gdy nie doszło do urazu i dolegliwość wywołuje po prostu pewien
dyskomfort, a nie np. wypadek samochodowy - czyli w sytuacjach, gdy
ryzyko jatrogenii przewyższa korzyści z leczenia, w sytuacjach, powtórzmy
jeszcze raz, ujemnej wypukłości, z pewnością pomoże. W świątyniach
znajduje się mnóstwo inskrypcji w rodzaju: Apollo uratował mi życie, moi
lekarze próbowali mnie zabić - zwykle zadowolony pacjent zapisywał
świątyni w spadku swój majątek. A wydaje mi się, że w głębi duszy ludzie
wiedzą, kiedy szukać pociechy w religii, a kiedy zaufać nauce.
JEŚLI DZIŚ ŚRODA, TO JESTEM WEGANINEM
Czasem, razem z zaproszeniem na kolację pokonferencyjną,
organizatorzy przysyłają formularz z pytaniem, czy mam jakieś wymagania
odnośnie do diety. Niektórzy pytają o to z sześciomiesięcznym
wyprzedzeniem. Dawniej odpowiadałem zwykle, że unikam jedzenia kotów,
psów, szczurów i ludzi (zwłaszcza ekonomistów). Przeszedłem jednak
przemianę wewnętrzną i dziś muszę za każdym razem sprawdzić, w jaki
dzień tygodnia wypada owa kolacja, zanim ocenię, czy będę wówczas
weganinem czy może będę mógł zjeść monstrualny stek. Co o tym decyduje?
Wystarczy rzut oka na kalendarz liturgiczny Greckiego Kościoła
Prawosławnego i terminy zalecanych postów. To zbija z tropu tych naiwnych
wielbicieli prostych kategoryzacji, książek biznesowych i konferencji TED,
bo nie są w stanie przypisać mnie ani do „obozu paleo”, ani do „obozu
wegańskiego”. (Ludzie z obozu „paleo” to mięsożercy, którzy próbują
odtworzyć rzekomą dietę ludów zbieracko-łowieckich, jedząc dużo mięsa i
tłuszczów zwierzęcych; weganie to ludzie, którzy nie jedzą żadnych
produktów pochodzenia zwierzęcego, nawet masła). W dalszej części książki
przekonamy się, dlaczego przynależność do którejkolwiek z tych kategorii
jest naiwnym, racjonalistycznym błędem (o ile nie wynika ze względów
religijnych lub duchowych) i ma sens tylko sporadycznie. Wierzę w
heurystykę religii i ślepo stosuję się do jej zasad (jako wyznawca
prawosławia od czasu do czasu mogę oszukiwać, ponieważ to element gry).
Rolą religii jest między innymi tłumienie jatrogenii nadmiaru - post sprawia,
że przestajecie się czuć uprzywilejowani. Ale ma również bardziej subtelne
aspekty.
Efekty wypukłości i dieta losowa
Przypomnijcie sobie fragment o zastosowaniu respiratorów w chorobach
płuc i praktyczną konsekwencję nierówności Jensena: w pewnych obszarach
nieregularność ma zalety, a regularność - wady. Tam, gdzie ma zastosowanie
nierówność Jensena, nieregularność może być lekarstwem. Być może
najlepsze, co możemy zrobić, to zrezygnować z kilku losowo wybranych
posiłków, a przynajmniej unikać regularności w naszej diecie. Błąd braku
nieliniowości dotyczy dwóch aspektów: składu i częstotliwości jedzenia.
Pierwszy problem wygląda następująco: my, ludzie, jesteśmy ponoć
wszystkożerni w porównaniu z bardziej wyspecjalizowanymi ssakami, takimi
jak krowy czy słonie (które jedzą sałatki) oraz lwy (które jedzą to, co upolują,
zwykle wielbicieli sałatek). Jednakże wszystkożerność pojawiła się z
konieczności w reakcji na bardziej zróżnicowane środowiska, w których
dostęp do źródeł żywności był nieprzewidywalny, przypadkowy i - co
kluczowe - seryjny. Specjalizacja jest odpowiedzią na stabilne siedlisko,
wolne od nagłych zmian, podczas gdy redundancja ścieżek to reakcja na
bardziej różnorodne siedlisko. Dywersyfikacja funkcji musiała się pojawić w
odpowiedzi na różnorodność. I to różnorodność o określonej strukturze.
Zwróćmy uwagę na pewną subtelność budowy człowieka: krowy i inne
zwierzęta roślinożerne podlegają znacznie niższej losowości niż lwy, jeśli
chodzi o częstotliwość odżywiania; jedzą regularnie, ale muszą bardzo ciężko
pracować nad tym, żeby strawić te wszystkie substancje odżywcze, i kilka
godzin dziennie spędzają na jedzeniu. Nie wspominając już o tym, jakie to
nudne, stać i żuć sałatę. Z kolei lew musi zdać się w większym stopniu na
los. Podczas polowań ma niską skuteczność, poniżej 20 proc., ale kiedy już
je, w łatwy i szybki sposób zdobywa wszystkie te składniki pokarmowe,
które jego ofiary wyprodukowały ciężką i nudną pracą. Zatem z losowej
struktury środowiska można wywieść następujące zasady: jeśli jesteśmy
roślinożerni, jemy w miarowych odstępach; ale jeśli jesteśmy drapieżnikami,
naszymi posiłkami rządzi pewna przypadkowość. Dlatego z powodów
statystycznych powinniśmy przyjmować białka w zrandomizowany (losowy)
sposób.
Nawet jeśli uważacie, że potrzebujemy zbilansowanej diety o określonym
składzie, niekoniecznie musi to oznaczać, że każdy posiłek powinien być
zbilansowany - równowaga może być efektem seryjności. Przy założeniu, że
przeciętnie potrzebujemy określonych ilości poszczególnych składników
odżywczych, które udało się zidentyfikować, na przykład określonej ilości
węglowodanów, białek i tłuszczów. Istnieje duża różnica między jedzeniem
ich razem, w każdym posiłku, w postaci klasycznego steku i sałatki oraz
deseru ze świeżych owoców, a jedzeniem ich osobno, w sposób seryjny.
Dlaczego? Bo deprywacja jest stresorem - a wiemy już, jak działają
stresory, jeśli mamy dość czasu na regenerację. Tu również działają efekty
wypukłości: jeśli jednego dnia zjesz trzykrotność zalecanej dawki białka, a
następnego dnia nie zjesz białek wcale, z pewnością nie będzie to
biologicznie równoznaczne z „regularnym”, umiarkowanym spożyciem, jeśli
nasze reakcje metaboliczne są nieliniowe. Powinno to przynieść pewne
korzyści - przynajmniej tak zostaliśmy zaprojektowani.
Przedstawiam tu moje spekulacje, a właściwie więcej niż spekulacje:
przekonanie (wynikające z połączenia efektów nieliniowości z logiką matki
natury, i potwierdzone dowodami empirycznymi), że jesteśmy antykrusi
wobec losowości dotyczącej składu pożywienia i częstotliwości odżywiania -
przynajmniej po przekroczeniu określonego zakresu lub liczby dni.
Teorią, która w oczywisty sposób nie uwzględnia obciążenia (z tytułu)
wypukłości jest teoria o korzyściach tak zwanej diety kreteńskiej (lub
śródziemnomorskiej), która wywołała przełom w zwyczajach żywieniowych
amerykańskiej klasy oświeconej: zamianę steku i ziemniaków na grillowaną
rybę i sałatkę z serem feta. Odbyło się to w następujący sposób. Ktoś zwrócił
uwagę na długowieczność Kreteńczyków, sprawdził, jak się odżywiają, i
wyciągnął - naiwny - wniosek, że żyją dłużej dzięki temu, co jedzą. Istnieje
taka możliwość, ale ważniejszy może być efekt drugiego rzędu (czyli
odchylenia w częstotliwości spożywania), co umknęło mechanistycznym
badaczom. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim zauważono, że w Greckim
Kościele Prawosławnym, w zależności od ortodoksyjności kultury lokalnej,
pości się przez prawie dwieście dni w roku; a są to wycieńczające posty.
Naprawdę wycieńczające - wiem, bo właśnie tego doświadczam. Piszę te
słowa w okresie prawosławnego Wielkiego Postu - to czterdzieści dni, kiedy
nie można spożywać prawie żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego i
żadnych słodyczy; najgorliwsi nie używają nawet oliwy z oliwek. Istnieje
kilka stopni postu; sam staram się przestrzegać średnio surowej wersji i życie
nie jest zbyt proste - i tak powinno być. Właśnie spędziłem długi weekend w
Amioun, mojej rodzinnej wiosce w północnym Libanie, w prawosławnym
regionie doliny Koura, gdzie do perfekcji doprowadzono sztukę
pomysłowego przygotowywania „oszukanych” potraw, takich jak
lewantyński kibbeh z ziołami i fasolą zamiast mięsa, klopsiki z małych
brązowych kulek macy w zupie z soczewicy. Co zdumiewające, chociaż nie
można jeść ryb, przez większość dni dozwolone są owoce morza,
prawdopodobnie dlatego, że nie uznawano ich za produkt luksusowy. Brak
określonych składników odżywczych w mojej codziennej diecie kompensuję
zrywami. Deprywację tego, co badacze (na razie) nazywają białkami,
wyrównuję, jedząc ryby w te dni, kiedy pozwala na to post; oczywiście, w
Wielkanoc będę się obżerał jagnięciną, a później przez jakiś czas będę
konsumował ogromne ilości tłustego czerwonego mięsa. Marzę o
monstrualnym krwistym steku w jednej z restauracji, w których stołuje się
Gruby Tony. Zatem stresor w postaci postu skutkuje antykruchością,
ponieważ jedzenie, za którym się tęskni, później smakuje lepiej i może
wywołać w organizmie euforię. Uczucie po przerwaniu postu jest dokładnym
przeciwieństwem kaca.
Jak zjeść samego siebie
Zastanawiam się, dlaczego ludzie potrafią zrozumieć, że stresor w postaci
ćwiczeń jest dobry dla zdrowia - ale nie widzą, że deprywacja pokarmowa
może wywołać taki sam efekt. Jednakże w czasie, kiedy piszę tę książkę,
naukowcy zaczynają odkrywać skutki sporadycznej deprywacji niektórych
albo wszystkich pokarmów. Dowody wskazują, że z jakiegoś powodu pod
wpływem stresu stajemy się mądrzejsi i sprawniejsi.
Możemy odwołać się do badań z dziedziny biologii, nie po to, żeby
uogólnić ludzką reakcję na głód albo wykorzystać ją w sposób
racjonalistyczny, lecz po to, żeby zweryfikować jej istnienie: potwierdzić, że
deprywacja pokarmowa uruchamia określone mechanizmy biologiczne.
Pewne eksperymenty prowadzone na kohortach ukazują pozytywny wpływ
głodu - lub deprywacji określonej grupy pokarmów - na ludzkie ciało.
Badacze racjonalizują to przez odwołanie do mechanizmu autofagii (jedzenia
samego siebie): istnieje teoria, że w sytuacji braku zewnętrznych źródeł
pożywienia nasze komórki zaczynają zjadać siebie same albo rozkładać
białka i dokonywać rekombinacji aminokwasów, żeby zapewnić sobie
materiał do budowy nowych komórek. Niektórzy badacze zakładają (na
razie), że ów efekt „odkurzacza” w przypadku autofagii stanowi klucz do
długowieczności. Tego rodzaju teorie nie mają jednak wpływu na moje idee
mechanizmów naturalnych: jak pokażę dalej, sporadyczna głodówka
przynosi pewne korzyści zdrowotne, i to wszystko.
Reakcja organizmu na głód, czyli antykruchość, jest niedoceniana.
Wmawiamy ludziom, że powinni zjeść porządne śniadanie, żeby mieć siłę
zmierzyć się z nadchodzącym dniem. Nie jest to teoria nowa, wysuwana
przez współczesnych dietetyków, ignorujących badania empiryczne - w
monumentalnej powieści Stendhala Czerwone i czarne rzucił mi się w oczy
dialog, w którym bohater Julien Sorel słyszy: „Ciężki będziemy mieli dzień i
długi; pokrzepmy się pierwszym śniadaniem” (które wówczas nazywano w
języku francuskim pierwszym lunchem). Tymczasem istnieje coraz więcej
dowodów na to, że koncepcja śniadania jako głównego posiłku dnia,
złożonego z płatków owsianych i tym podobnych składników, szkodzi
ludziom. Zastanawiam się, dlaczego musiało upłynąć tyle czasu, zanim zdano
sobie sprawę, że taką nienaturalną koncepcję należy sprawdzić; co więcej,
testy wykazały, że śniadanie jest szkodliwe, a przynajmniej nie przynosi
żadnych korzyści, chyba że wcześniej na nie zapracujemy.
Pamiętajmy, że nie zostaliśmy zaprojektowani w taki sposób, żeby
odbierać jedzenie na wynos od dostawcy: w środowisku naturalnym zdobycie
pożywienia wymagało pewnego nakładu energii. Lwy muszą polować, żeby
jeść. Nie jedzą po to, żeby mieć siłę polować dla przyjemności. A istnieje
mnóstwo dowodów na to, że sporadyczne (tylko sporadyczne) pozbawienie
organizmów pożywienia niesie ze sobą wiele pozytywnych konsekwencji.
Valter Longo zauważył, że więźniowie w obozach koncentracyjnych rzadziej
zapadali na choroby w pierwszej fazie restrykcji pokarmowej. Załamanie
następowało później. Sprawdził ten wynik eksperymentalnie i odkrył, że
myszy w początkowych fazach głodówki wytrzymywały wysokie dawki
chemioterapii bez widocznych efektów ubocznych. Naukowcy tłumaczą, że
głód wywołuje ekspresję genu kodującego białko o nazwie SIRT, SIRT1 albo
sirtuina, którego efektem jest między innymi długowieczność. Ludzka
antykruchość przejawia się zwiększoną ekspresją niektórych genów w reakcji
na głód. Raz jeszcze widzimy, że religie i rytualne posty przynoszą więcej
odpowiedzi, niż wydawałoby się tym, którzy traktują je zbyt dosłownie. W
rzeczywistości te rytualne posty próbują dostosować nieliniowość
konsumpcji do naszych cech biologicznych. W Aneksie przedstawiłem w
sposób graficzny standardowe reakcje na dawki na gruncie biologii: jak się
wydaje, niewielka dawka każdej substancji wywołuje dodatnie efekty
wypukłości (korzystne albo szkodliwe); przy zwiększonej dawce efekt
słabnie. Najwyraźniej na wyższym krańcu skali dawka nie wywołuje
dodatkowych efektów, ponieważ następuje nasycenie.
Deprywacja spacerów
Oto kolejny przykład szkód wywołanych przez naiwny racjonalizm.
Ludzie długo próbowali skrócić czas potrzebny na sen, który naszym
ziemskim umysłom wydawał się bezużyteczny - i na tej samej zasadzie wielu
ludziom bezużyteczne wydaje się chodzenie pieszo, dlatego korzystają z
transportu mechanicznego (samochód, rower itp.), a ćwiczą na siłowni. A
kiedy już chodzą, to odstawiają jakiś idiotyczny power walk, czasami z
obciążnikami na ramionach. Nie zdają sobie sprawy, że z powodów, których
wciąż nie rozumieją, spacer w tempie niewywołującym wysiłku może
przynieść pewne korzyści - a wręcz, jak przypuszczam, jest ludziom
niezbędny, być może tak samo niezbędny jak sen. Współczesny świat nie
potrafił tego zracjonalizować, więc usiłował zredukować tę aktywność. Nie
wiem, czy to prawda, że spacerowanie jest nam równie niezbędne jak sen, ale
skoro wszyscy moi przodkowie przed epoką automobili przez większość
życia chodzili pieszo (i spali), staram się ich naśladować, jeszcze zanim jakiś
magazyn medyczny podchwyci ten pomysł i wyprodukuje to, co recenzenci
w magazynach medycznych nazywają dowodami.
Chcę żyć wiecznie
Zewsząd słyszę rady, co zrobić, żeby moje życie było dłuższe, bogatsze i
bardziej wypełnione elektronicznymi gadżetami. Nie jesteśmy pierwszym
pokoleniem, któremu się wydaje, że najgorsze, co może je spotkać, to śmierć.
Ale dla starożytnych najgorsza nie była śmierć, tylko śmierć haniebna - albo
po prostu zwyczajna. Dla antycznego bohatera śmierć w domu starców w
towarzystwie nieuprzejmej pielęgniarki i z gąszczem rurek wystających z
nosa nie byłaby atrakcyjnym telos życia.
Oczywiście, cierpimy również na złudzenie, że powinniśmy żyć tak
długo, jak to możliwe. Jak gdyby każdy z nas był produktem końcowym.
Idea „ja” jako jednostki pojawiła się w epoce oświecenia. A wraz z nią
pojawiła się kruchość.
Wcześniej byliśmy elementami istniejącej zbiorowości i przyszłej linii
potomstwa. Zarówno obecne, jak i przyszłe plemiona wykorzystywały
kruchość jednostek, żeby wzmocnić siebie. Ludzie są skłonni do poświęceń
chcą być męczennikami, umierają za grupę i czerpią z tego dumę; ciężko
pracują dla przyszłych pokoleń. Niestety, kiedy piszę te słowa, system
gospodarczy obciąża przyszłe pokolenia długiem publicznym, uszczuplając
dostępne zasoby i powodując degradację środowiska po to, żeby spełnić
wymagania analityków bezpieczeństwa i elit bankowości (znów nie sposób
oddzielić kruchości od etyki).
Jak napisałem w Rozdziale 4: gen jest antykruchy, ponieważ stanowi
informację, ale nosiciel genu jest kruchy i musi taki być, żeby gen mógł się
wzmocnić. Żyjemy po to, żeby produkować informacje, albo podnosić ich
jakość. U Nietzschego znajdziemy łacińskie powiedzenie: aut liberi, aut libri
- albo dzieci, albo książki; jedno i drugie to informacje przekazywane przez
wieki.
Niedawno czytałem we wspaniałej książce Johna Graya The
Immortalization Commission o próbach wykorzystania nauki dla osiągnięcia
nieśmiertelności w świecie postreligijnym. Wysiłki myślicieli ze szkoły
„osobliwości” (takich jak Ray Kurzweil), którzy wierzą, że ludzie mogą żyć
wiecznie, wzbudziły we mnie głębokie obrzydzenie (starożytni
zareagowaliby tak samo). Gdybym miał znaleźć na naszej planecie anty-
mnie, człowieka o diametralnie innych poglądach i stylu życia, to byłby to
właśnie Ray Kurzweil. Nie chodzi tylko o neomanię. Ja postuluję usuwanie
szkodliwych elementów z diety (i życia) ludzi, jego strategią jest dodawanie -
łyka prawie 200 tabletek dziennie. Poza tym tego rodzaju próby osiągnięcia
nieśmiertelności wywołują we mnie głęboką moralną odrazę.
Podobne obrzydzenie ogarnia mnie na widok bogatego
osiemdziesięciodwulatka otoczonego „laluniami”, dwudziestokilkuletnimi
kochankami (często z Rosji albo Ukrainy). Nie jestem na świecie po to, żeby
żyć wiecznie jako chore zwierzę. Przypomnijcie sobie z Rozdziału 4, że
antykruchość systemu wynika ze śmiertelności jego części składowych - a ja
jestem częścią większej populacji zwanej gatunkiem ludzkim. Jestem tu po
to, żeby umrzeć heroiczną śmiercią dla dobra ogółu, spłodzić potomstwo
(oraz je wychować i utrzymywać) albo ewentualnie pisać książki - do
nieśmiertelności powinny dążyć moje informacje, moje geny, czyli
antykruchy element we mnie, a nie ja sam.
Potem pożegnajcie się, wyprawcie sobie przyjemny pogrzeb w Klasztorze
św. Sergiusza (Mar Sarkis) w Amjun, i, jak mawiają Francuzi, place aux
autres - zróbcie miejsce dla innych.

Księga VII
Etyka kruchości i antykruchości
Pora na etykę. W warunkach nieprzejrzystości i nowo odkrytej złożoności
świata ludzie mogą ukrywać ryzyko i szkodzić innym, a nieudolne prawo nie
pozwala ich na tym przyłapać. Skutki jatrogenii mogą być zarówno
opóźnione, jak i niewidoczne. Trudno dostrzec związki przyczynowo-
skutkowe i w pełni zrozumieć, co się dzieje.
Ze względu na takie ograniczenia epistemiczne jedyną metodą łagodzenia
kruchości jest ryzykowanie własną skórą. Kodeks Hammurabiego podał
proste rozwiązanie tego problemu prawie 3700 lat temu. Współcześnie coraz
częściej je odrzucamy, ponieważ wolimy neomaniakalne komplikacje od
archaicznej prostoty. A warto uświadomić sobie nieprzemijającą wartość tego
rozwiązania.
Rozdział 23
Ryzykowanie własną skórą: antykruchość i opcjonalność kosztem
innych
Co zrobić, żeby gadanie więcej kosztowało - Analiza łupów - Korporacje
i okazjonalne akty litości? - Przewiduj i anty-przewiduj
W niniejszym rozdziale pokażę, w co się pakujemy, kiedy jednej osobie
przypada potencjał zysku, a innej - potencjał strat.
Największy problem współczesności polega na okrutnym transferze
kruchości i antykruchości, w którym jedna ze stron otrzymuje korzyść, a
druga (mimowolnie) - ponosi stratę. Transfer ten ułatwia rosnąca przepaść
między tym, co zgodne z prawem, a tym, co etyczne. Taki stan rzeczy istniał
już wcześniej, ale dziś się zaostrzył - a współczesność potrafi to świetnie
ukryć. Jest to, rzecz jasna, problem agencji. A problem agencji to,
oczywiście, asymetria.
Jesteśmy świadkami fundamentalnej zmiany. Przyjrzyjmy się starszym
społeczeństwom - tym, które przetrwały. Główną różnicą między nami a nimi
jest współczesny zanik heroizmu. Przestaliśmy szanować - i obdarzać władzą
- tych, którzy ryzykują poniesienie straty dla innych. Bo heroizm to dokładna
odwrotność problemu agencji: ktoś decyduje się ponieść niekorzystne
konsekwencje danego zdarzenia (zaryzykować życiem albo obrażeniami ciała
lub, w łagodniejszych wersjach, dobrowolnie zrezygnować z pewnych
korzyści) dla dobra innych. Dziś jest na odwrót: władza trafia do bankierów,
zarządów korporacji (nie mylić z przedsiębiorcami) i polityków, którzy
okradają społeczeństwo z darmowej opcji.
Bohaterem można być nie tylko w czasie rewolucji czy na wojnie. Oto
przykład odwrotności problemu agencji: kiedy byłem dzieckiem, największe
wrażenie zrobiła na mnie historia niani, która zginęła, ratując dziecko przed
potrąceniem przed samochód. Nie ma nic szlachetniejszego, niż przyjąć
śmierć za kogoś innego.
Innymi słowy, chodzi o poświęcenie. A słowo „poświęcenie” ma związek
ze słowem „świętość”, z domeną sacrum, odrębną od domeny profanum.
W społeczeństwach tradycyjnych o waszej wartości i statusie decyduje to,
ile strat jesteście gotowi (a częściej, znacznie częściej, niż można by się
spodziewać, jesteście gotowe) ponieść dla innych. Najodważniejsi, albo
najdzielniejsi, cieszą się najwyższym prestiżem społecznym: rycerze,
generałowie, dowódcy wojsk. Nawet donowie mafii akceptują fakt, że
pełniąc swoją funkcję w hierarchii, wystawieni są na największe ryzyko
zamachu inspirowanego przez konkurencję i ponoszą największe
konsekwencje ze strony władz. To samo dotyczy świętych, którzy zrzekają
się własnego życia, żeby służyć innym - pomagać słabszym, biednym i
wywłaszczonym.
Tabela 7 przedstawia kolejną triadę: podział na ludzi, którzy nie ryzykują
własną skórą, ale korzystają z ryzyka innych; ludzi, którzy nie szkodzą innym
i nie korzystają z ich ryzyka, oraz szlachetną kategorię tych, którzy ponoszą
szkody dla dobra innych.
Pozwólcie, że dam się prowadzić emocjom i zacznę od trzeciej kolumny,
najbardziej na prawo, w której mowa o bohaterach i ludziach odważnych. To
właśnie od nich zależy wytrzymałość - a nawet antykruchość -
społeczeństwa; jesteśmy dziś w tym miejscu dlatego, że ktoś w jakimś
momencie podjął za nas pewne ryzyko. Ale odwaga i heroizm nie oznacza
ryzykowania w ciemno - nie musi to być lekkomyślność. Gdy ludzie nie
doceniają prawdopodobieństwa porażki, mamy do czynienia z
pseudoodwagą, która wynika z niedostrzegania ryzyka. Istnieje mnóstwo
dowodów, że w obliczu ryzyka ci sami ludzie zamieniają się w tchórzy i
panikują, więc są przeciwieństwem bohaterów. Dla stoików roztropność jest
naturalnym uzupełnieniem odwagi - to odwaga, by kontrolować własne
impulsy (według aforyzmu Publiliusza Syrusa - bo kogóż by innego -
roztropność miała być odwagą generała).
Wraz z rozwojem cywilizacji heroizm przeniósł się z areny wojny na
arenę idei. Pierwotnie, w czasach przedklasycznych, homerycki heros był
człowiekiem obdarzonym przede wszystkim odwagą fizyczną - bo wszystko
było fizyczne. Później, w epoce klasycznej, dla takich ludzi jak wielki król
Sparty Agesilaos ukoronowaniem prawdziwie szczęśliwego życia był
zaszczyt śmierci na polu bitwy, i niewiele więcej, a być może nic więcej. Ale
w czasach Agesilaosa odwaga nie oznaczała już tylko waleczności. Często
określano w ten sposób akty wyrzeczenia, w których człowiek był gotów
poświęcić się dla dobra innych, dla zbiorowości, z altruistycznych pobudek.
Wreszcie narodziła się nowa forma odwagi, odwaga sokratejczyka
Platona, która odpowiadała współczesnej definicji: odwaga, żeby stanąć w
obronie swoich ideałów i przyjąć śmierć z radością, dlatego że przywilej
oddania życia za prawdę albo w obronie własnych wartości stał się
najwyższym przejawem honoru. W historii świata nikt nie cieszył się
większym szacunkiem niż dwaj myśliciele, którzy otwarcie i prowokacyjnie
poświęcili życie za swoje ideały - dwaj myśliciele z krajów wschodniej
części basenu Morza Śródziemnego, Grek i Semita.
Powinniśmy o tym pamiętać, kiedy słyszymy o szczęściu definiowanym
jako określona sytuacja ekonomiczna albo materialna. Możecie sobie
wyobrazić, jak przygnębia mnie gloryfikacja zupełnie nieheroicznych
„wartości klasy średniej”, które globalizacja i Internet rozpropagowały
wszędzie, gdzie docierają linie British Airways. Wartości, które promują
typowe marzenia klas uciśnionych: „ciężką pracę” dla banku albo koncernu
tytoniowego, pilne czytanie gazet, przestrzeganie większości, choć nie
wszystkich, przepisów drogowych, zniewolenie przez jakąś strukturę
korporacyjną, zależność od opinii szefa (wpisywanej do akt
przechowywanych w dziale kadr), przestrzeganie prawa, inwestowanie na
giełdzie, wakacje w tropikach i życie na przedmieściach (z kredytem
hipotecznym), ładny pies i degustacja win w sobotni wieczór. Ci, którzy
odnoszą sukces, trafiają na doroczną listę miliarderów, gdzie mają nadzieję
trochę zabawić, zanim konkurencja z Chin obniży sprzedaż ich nawozu. Są
nazywani bohaterami, a nie szczęściarzami. Tymczasem sukces to kwestia
szczęścia. Świadomy akt bohaterstwa to kwestia decyzji. A „etyczna” klasa
średnia może pracować dla firmy tytoniowej - i dzięki kazuistyce uważać się
za etyczną.
Jeszcze większy niepokój o przyszłość rasy ludzkiej ogarnia mnie na
widok maniaka komputerowego przed ekranem laptopa na waszyngtońskich
przedmieściach, niedaleko kawiarni Starbucks albo centrum handlowego,
który może wysadzić w powietrze cały batalion w odległym kraju, na
przykład w Pakistanie, a później pójść na siłownię „poćwiczyć” (porównajcie
jego kulturę z kulturą rycerzy albo samurajów). Technologia potęguje
tchórzostwo, a wszystko jest ze sobą połączone: społeczeństwo nadkruszają
bojaźliwi politycy, dekownicy przerażeni sondażami opinii publicznej i
dziennikarze, którzy kontrolują narrację. Tworzą oni wybuchowy deficyt i
wzmagają problemy agencji, bo chcą dobrze wypaść w krótkiej
perspektywie.
Słowo wyjaśnienia. Tabela 7 nie sugeruje wcale, że ludzie, którzy
ryzykują własną skórą, zawsze mają rację, ani że śmierć jakiegoś człowieka
za wyznawane poglądy zawsze przynosi korzyści społeczeństwu: wielu
mesjanistycznych utopistów wyrządziło szkody. Poza tym oddanie życia za
sprawę nie jest koniecznością: wielu ludzi walczy ze złem w szarym,
codziennym życiu. Wcale nie wyglądają na bohaterów; oni jeszcze mocniej
odczuwają niewdzięczność społeczeństwa - podczas gdy pseudobohaterowie
z parciem na szkło zyskują prestiż. Przyszłe pokolenia nie postawią im
pomników.
Półczłowiekiem nie jest ten, kto nie ma własnego zdania, ale ten, kto nie
podejmuje ryzyka w jego obronie. Wybitny historyk Paul Veyne obalił
niedawno głęboko zakorzeniony mit, że gladiatorzy byli zmuszani do walki.
Większość rekrutowała się spośród ochotników, którzy chcieli mieć szansę
zostać bohaterami, ryzykując życiem i zwyciężając, a w razie porażki,
pokazać przed największą publicznością na świecie, że potrafią umrzeć
honorowo, bez strachu. Kiedy gladiator przegrał walkę, to widzowie
decydowali, czy go oszczędzić czy skazać na śmierć z rąk przeciwnika. A
publiczność nie lubiła nieochotników, bo nie wkładali serca w walkę.
Najlepszej lekcji odwagi udzielił mi mój ojciec - jako dziecko ceniłem jego
erudycję, ale nie robiła na mnie ogromnego wrażenia, bo nie sama erudycja
stanowi o wartości mężczyzny. Miał ogromne ego i poczucie godności
osobistej, dlatego wymagał od innych szacunku. Kiedyś podczas kontroli
drogowej obraził go milicjant. Trwała wówczas wojna libańska. Ojciec
odmówił wykonania rozkazu i rozgniewał się na milicjanta, bo ten nie okazał
mu należnego szacunku. Kiedy już odjeżdżał, ten bandyta strzelił mu w
plecy. Przez resztę życia ojciec nosił kulę w klatce piersiowej, dlatego musiał
zabierać zdjęcie rentgenowskie na lotnisko. Miałem więc bardzo wysoko
ustawioną poprzeczkę: godność nie jest nic warta, jeżeli na nią nie
zapracujecie, jeżeli nie jesteście gotowi za nią zapłacić.
Tym, co wyniosłem ze starożytnej kultury, jest pojęcie megalopsychon
(termin z etyki Arystotelesa), poczucie słusznej dumy, które wyparła
chrześcijańska wartość pokory. Języki romańskie nie mają na nie określenia;
po arabsku nazywa się Shhm - najlepszy odpowiednik to niemały. Jeśli
podejmujecie ryzyko i z godnością przyjmujecie swój los, to nic, co zrobicie,
nie uczyni was małymi; jeżeli nie podejmujecie ryzyka, to nic, co zrobicie,
nie uczyni was wielkimi, nic. A jeśli podejmujecie ryzyko, obelgi ze strony
półludzi (ludzi małych, którzy nie ryzykują) przypominają ujadanie psów: a
przecież pies nie może was obrazić.
HAMMURABI
Przyjrzymy się teraz poszczególnym elementom Tabeli 7 i wykażemy
związek tej fundamentalnej asymetrii (między potencjałem zysków i
potencjałem strat) z tematem, który nas interesuje - z etyką. Tylko
profesorowie szkół biznesowych i podobni wyznawcy kruchości oddzielają
wytrzymałość od rozwoju. My nie możemy oddzielić kwestii kruchości od
etyki.
Niektórzy ludzie zyskują opcje, albo opcjonalność, kosztem innych. A
inni o tym nie wiedzą. Skutki transferów kruchości stają się coraz
poważniejsze, ponieważ nowoczesność lokuje coraz więcej ludzi w lewej
kolumnie - czyli w kategorii antybohaterów. Dotyczy to wielu zawodów, z
których większość powstała niedawno. Stają się bardziej antykruche kosztem
kruchości większości - przykładem są urzędnicy rządowi, badacze naukowi,
dziennikarze (ci, którzy nie obalają mitów), elity medyczne, duże koncerny
farmaceutyczne i wiele innych profesji. Jak rozwiązać ten problem? Jak
zwykle, szukając pomocy u starożytnych. Kodeks Hammurabiego - który ma
już około 3800 lat - sygnalizował potrzebę przywrócenia kruchości i
postulował co następuje: Jeśli budowniczy zbuduje dom, a dom się zawali i
spowoduje śmierć właściciela domu, wówczas na śmierć zostanie skazany
budowniczy. Jeśli spowoduje śmierć syna właściciela tego domu, wówczas na
śmierć zostanie skazany syn tego budowniczego. Jeśli spowoduje śmierć
niewolnika właściciela tego domu, budowniczy da właścicielowi niewolnika
równej wartości.
Wygląda na to, że 3800 lat temu ludzie byli mądrzejsi niż my. Powyższa
zasada opiera się na założeniu, że budowniczy wie więcej, znacznie więcej,
niż jakikolwiek inspektor nadzoru budowlanego, zwłaszcza o tym, co kryje
się w fundamentach - dlatego jest to najlepsza możliwa reguła zarządzania
ryzykiem, ponieważ fundamenty, których wadliwość ujawnia się z
opóźnieniem, to najlepsze miejsce na ukrycie ryzyka. Hammurabi i jego
doradcy rozumieli, czym są małe prawdopodobieństwa.
Widać wyraźnie, że nie chodzi o karanie winnych po fakcie, tylko o
ratowanie życia przez zniechęcanie - przed faktem - do wyrządzania innym
szkód swoją pracą. Te asymetrie są szczególnie duże w przypadku zdarzeń
skrajnych o niskim prawdopodobieństwie, czyli Czarnych Łabędzi, ponieważ
najmniej je rozumiemy, a związane z nimi ryzyko najłatwiej ukryć.
Gruby Tony ma dwie heurystyki.
Po pierwsze, nigdy nie wsiadaj do samolotu, jeśli na pokładzie nie ma
pilota.
Po drugie, upewnij się, że na miejscu jest również drugi pilot.
Pierwsza heurystyka dotyczy asymetrii nagród i kar albo transferu
kruchości między jednostkami. Ralph Nader ma prostą zasadę: ludzie, którzy
głosują za wojną, powinni wysłać na pole walki przynajmniej jednego
zstępnego (dziecko lub wnuka). W starożytnym Rzymie inżynierowie musieli
spędzić jakiś czas pod mostem, który postawili - tego samego powinno się
wymagać od dzisiejszych inżynierów finansowych. Anglicy poszli jeszcze
dalej - po ukończeniu mostu inżynierowie musieli przebywać pod nim razem
z rodzinami.
Według mnie każdy lider opinii powinien ryzykować własną skórą na
wypadek, gdyby jego informacje albo poglądy doprowadziły do jakichś strat
(na przykład po to, żeby tym, którzy przyczynili się do karygodnej inwazji na
Irak, nie uszło to zupełnie na sucho). Ponadto każdy, kto tworzy prognozę
albo opracowuje analizę ekonomiczną, powinien mieć coś do stracenia,
zważywszy na to, że inni opierają się na tych prognozach (powtórzmy:
prognozy zachęcają do podejmowania ryzyka; to najbardziej toksyczna forma
działalności człowieka). Z zasad Grubego Tony’ego można wywieść
mnóstwo podheurystyk, przydatnych szczególnie do ograniczania słabości
systemów predyktywnych. Każda prognoza, wysunięta bez ryzykowania
własną skórą, może być równie niebezpieczna dla innych jak automatycznie
sterowane elektrownie jądrowe, gdy na miejscu nie ma żadnego inżyniera.
Pilot powinien być na pokładzie.
Druga heurystyka głosi, że musimy stworzyć redundancję, pewien
margines błędu, unikając optymalizacji, minimalizując (albo usuwając
całkowicie) asymetrię naszej podatności na ryzyko.
W pozostałej części rozdziału opiszę kilka syndromów oraz kilka
starożytnych rozwiązań.
DARMOWA OPCJA GAWĘDZIARZA
Księgę I zamknąłem stwierdzeniem, że przedsiębiorców i ryzykantów
należy umieścić na szczycie drabiny społecznej, nie oglądając się na to, czy
odnieśli sukces czy też nie, a na dole tej drabiny powinni się znaleźć
pracownicy naukowi, gawędziarze i rozpolitykowani politycy, chyba że
podejmują osobiste ryzyko, ujawniając błędy innych. Problem polega na tym,
że dziś społeczeństwo funkcjonuje całkowicie na odwrót, przyznając
darmową opcję zwykłym gawędziarzom.
W pierwszej chwili Nerowi wydało się nieeleganckie, że Gruby Tony doił
frajerów, kiedy w popłochu rzucali się do ucieczki. Bogacenie się na
krzywdzie innych - niezależnie od tego, jacy są albo potrafią być okropni -
nie jest najbardziej szlachetnym sposobem na życie. Ale Tony ponosił pewne
ryzyko i gdyby sytuacja rozwinęła się w przeciwny sposób, poniósłby stratę.
Nie istniał tu problem agencji. Dlatego zachowanie Tony’ego było
dopuszczalne. Tymczasem w sytuacji odwrotnej mamy do czynienia z czymś
jeszcze gorszym: ludźmi, którzy tylko gadają, prognozują, teoretyzują.
Właściwie podejmowanie ryzyka spekulacyjnego jest nie tylko
dopuszczalne, ale wręcz obowiązkowe. Żadnej opinii bez ryzyka i,
oczywiście, żadnego ryzyka bez nadziei na zysk. Jeśli Gruby Tony miał jakąś
opinię, czuł, że ze względów etycznych powinien mieć odpowiadającą jej
ekspozycję. Jak to się mówi w Bensonhurst1, jeśli macie jakąś opinię, musicie
działać. Inaczej tak naprawdę nie macie żadnej opinii. Dla wszystkich
powinno być jasne, że wyrażając dany pogląd, nic nie ryzykujecie - może o
tym świadczyć wasz status społeczny, niższy od statusu zwykłego obywatela.
Komentatorzy powinni mieć niższy status społeczny od zwykłych obywateli.
Zwykli obywatele muszą przynajmniej liczyć się z tym, że ich opinie mogą
przynieść im straty.
Zatem podważam całą ideę intelektualisty i komentatora jako
osamotnionego i chronionego członka społeczeństwa. Mówienie bez
działania, bez ekspozycji na straty, bez ryzykowania własną skórą, bez
czegoś do stracenia uważam za postępowanie głęboko nieetyczne. Wyrażacie
swoją opinię; wasza opinia może przynieść straty innym (którzy się na niej
opierają), a jednak nie ponosicie żadnej odpowiedzialności. Czy tak powinno
być?
Żyjemy jednak w epoce informacji. Efekt transferu kruchości mógł
istnieć przez cały czas, ale nasilił się w wyniku współczesnych możliwości
łączności i niewidoczności łańcuchów przyczynowo-skutkowych. Dzisiejsi
intelektualiści są znacznie potężniejsi i bardziej niebezpieczni niż ich
poprzednicy. Świat wiedzy oddziela wiedzę od działania (w jednym
człowieku) i wywołuje kruchość w społeczeństwie. Jak?
Kiedyś przywilejom towarzyszyły obowiązki - wyjątek stanowiła
niewielka klasa intelektualistów na usługach mecenasa albo, w niektórych
przypadkach, państwa. Ktoś chciał być panem feudalnym - musiał wiedzieć,
że umrzecie jako pierwsi. Ktoś chciał wojny? Musiał być pierwszy na polu
bitwy. Pamiętajmy, co zapisano w Konstytucji Stanów Zjednoczonych:
prezydent jest naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Cezar, Aleksander Wielki i
Hannibal sami toczyli własne boje - ten ostatni, według Liwiusza, pojawiał
się na polu bitwy pierwszy i ostatni je opuszczał. Jerzy Waszyngton również
walczył na wojnie, w odróżnieniu od Ronalda Reagana i George’a W. Busha,
którzy narażali życie innych, grając w tym czasie w gry wideo. Nawet
Napoleon osobiście narażał się na ryzyko: kiedy pojawiał się na polu bitwy,
efekt był taki, jakby jego armię zasiliło dwa i pół tysiąca żołnierzy. Churchill
okazał imponującą odwagę. Oni wykazali się zaangażowaniem, wierzyli w
sprawę. Status wiązał się z podejmowaniem fizycznego ryzyka.
Zauważmy, że w społeczeństwach tradycyjnych nawet ludzie, którzy
ponieśli porażkę - ale zaryzykowali - mają wyższy status społeczny od tych,
którzy nie byli wystawieni na żadne ryzyko.
Obecnie wracamy do idiotycznych systemów predyktywnych, które
budzą we mnie duże emocje. Być może sprawiedliwość społeczna jest dziś
większa niż w epoce oświecenia, ale doświadczamy znacznie więcej
transferów opcjonalności, więcej niż kiedykolwiek - a to duża przeszkoda.
Cała ta wiedza-śmiedza z konieczności oznacza więcej gadania. Natomiast
jeśli chodzi o prognozy, to gadanie pracowników naukowych, konsultantów i
dziennikarzy może być tylko gadaniem, pozbawionym jakiegokolwiek
związku z rzeczywistością i niepodpartym żadnymi dowodami. Jak zwykle w
przypadku słów nie wygrywa ten, kto ma słuszność, tylko ten, kto ma
największy urok osobisty - albo ten, czyje argumenty brzmią najbardziej
naukowo.
Wspomniałem wcześniej, że filozof polityczny Raymond Aron nie
wzbudził większego zainteresowania, mimo że sformułował trafne prognozy,
podczas gdy ci, którzy mylili się co do stalinizmu, są czytani do dziś. Aron
był całkowicie bezbarwnym człowiekiem: mimo swoich proroczych wizji
wyglądał, pisał i żył jak księgowy. Tymczasem jego przeciwnik Jean-Paul
Sartre, który wiódł ekstrawagancki żywot, pomylił się niemal we wszystkich
przewidywaniach i okazał ogromne tchórzostwo podczas niemieckiej
okupacji. Tchórz Sartre wyglądał wspaniale, imponująco, i niestety, jego
dzieła przetrwały (tylko proszę, przestańcie nazywać go Wolterem; żaden z
niego Wolter).
Kiedyś w Davos zrobiło mi się niedobrze, bo nawiązałem kontakt
wzrokowy z Thomasem Friedmanem, dziennikarzem - piewcą kruchości,
który swoimi opiniotwórczymi komentarzami przyczynił się do wywołania
wojny w Iraku. Nie zapłacił za ten błąd żadnej ceny. Być może prawdziwym
powodem moich mdłości nie był tylko fakt, że zobaczyłem kogoś, kogo
uważam za nikczemnego człowieka. Mogło chodzić o coś więcej - o to, że
źle się czuję, gdy, widząc zło, nic z tym nie robię. To reakcja biologiczna. Na
Baala, to poczucie winy, z którym nie chcę się zmagać. Oto kolejny istotny
element starożytnej etyki śródziemnomorskiej: Factum tacendo, crimen
facias acrius. Zdaniem Publiliusza Syrusa ten, kto nie powstrzymał zbrodni,
jest jej współwinny. (W Prologu podałem własną wersję tej reguły, którą
należy tu powtórzyć: jeśli widzicie oszustwo i nie nazywacie go oszustwem,
jesteście oszustami).
Thomas Friedman był trochę odpowiedzialny za agresję na Irak w 2003
roku i nie tylko nie poniósł za to żadnej kary, ale też w dalszym ciągu pisze
komentarze dla New York Timesa, wprowadzając w błąd niewinnych ludzi.
Otrzymał - i zachował - potencjał zysku, innym zostawiając potencjał strat.
Pisarz może zaszkodzić swoimi argumentami większej liczbie ludzi niż
seryjny morderca. Skupiam się na Friedmanie dlatego, że zasadniczo
popularyzuje błędną wizję jatrogenii w systemach złożonych. Promował
także koncepcję globalizacji na zasadzie „ziemia jest płaska”, nie zdając
sobie sprawy, że globalizacja wywołuje kruchość i zwiększa częstotliwość
zdarzeń skrajnych, dlatego wymaga ogromnej redundancji, żeby prawidłowo
funkcjonować. Ten sam problem dotyczy inwazji na Irak: w tak złożonym
systemie bardzo trudno przewidzieć skutki interwencji, dlatego atak był
epistemologicznie nieodpowiedzialny.
Systemy naturalne i pierwotne opierają się na karach: nikt nie dostaje
darmowej opcji na zawsze. Podobnie postępuje społeczeństwo w przypadku
wielu działań o widocznych skutkach. Jeśli ktoś prowadzi autobus szkolny z
zawiązanymi oczami i powoduje wypadek, to albo zostaje wyeliminowany z
puli genów w tradycyjny sposób, albo, jeśli z jakiejś przyczyny wyjdzie z
wypadku cało, ponosi taką karę, że już nigdy nie będzie wozić innych ludzi.
Sęk w tym, że dziennikarz Thomas Friedman nadal prowadzi autobus. Nie
ma kary dla liderów opinii, którzy szkodzą społeczeństwu. A to bardzo
niedobrze.
Po kryzysie 2008 roku administracja Obamy składała się z ludzi, którzy
prowadzili autobus z zawiązanymi oczami. Jatrogeniści dostali awans.
Postgnozowanie
Słowa są niebezpieczne: postgności, którzy wyjaśniają zdarzenia po
fakcie - bo ich praca polega na gadaniu - zawsze wydają się inteligentniejsi
od prognostów.
W procesie retrospektywnego przeinaczania faktów ludzie, którzy nie
spodziewali się danego zdarzenia, przypominają sobie jakąś myśl, która
wskazywałaby na to, że jednak się go spodziewali, i najpierw przekonują o
tym samych siebie, a później zaczynają przekonywać o tym innych.
Prawdziwi progności to mniejszość; po każdym zdarzeniu znacznie więcej
jest postgnostów: ludzi, którym pod prysznicem przyszedł do głowy jakiś
pomysł, ale nie doprowadzili go do logicznej konkluzji. A zważywszy na to,
że wielu z nich bierze prysznic często, na przykład prawie dwa razy dziennie
(jeśli liczyć siłownię albo wizytę u kochanki), mają spory zasób koncepcji do
wyboru. Nie będą pamiętać pomysłów z kąpieli, które okazały się szumem,
albo całkowicie się nie sprawdziły. Istoty ludzkie pragną wydawać się sobie
spójne, dlatego zachowają w pamięci tylko te myśli z przeszłości, które
odpowiadają ich bieżącej wizji teraźniejszości.
Zatem liderzy opinii, którzy tak dumnie i fachowo mówią o niczym,
ostatecznie wychodzą na zwycięzców sporu, ponieważ to oni mogą go
opisać, a frajerzy, którzy wpadli w kłopoty przez ich teksty, znów będą u
nich szukać pomocy i wpadną w kolejne kłopoty.
Przeszłość jest płynna, obciążona błędami selekcji i nieustannie
korygowanymi wspomnieniami. To najważniejsza cecha frajerów: nigdy się
nie dowiedzą, że są frajerami. Tak po prostu działa nasz umysł. (Uderza
jednak to, że kryzys wyznawców kruchości, który wybuchł w latach 2007-
2008, przewidziało znacznie mniej prawieże-prognostów, niż wynikałoby z
rachunku prawdopodobieństwa).
Asymetria (antykruchość postgnostów): postgności mogą swobodnie
dobierać fakty i generować przypadki, w których ich opinie się sprawdziły,
ukrywając błędne prognozy w odmętach historii. To coś w rodzaju darmowej
opcji - dla nich; my za nią płacimy.
Wyznawcy kruchości mają opcje, dlatego sami są antykrusi: zmienność
zwykle przynosi im korzyści, bo im większa zmienność, tym większe
złudzenie ich inteligencji.
Ale analizując faktyczne dane i działania, łatwo sprawdzić, czy ktoś jest
frajerem czy nie. Działania są symetryczne, nie można ich dowolnie
dobierać, nie występuje tu darmowa opcja. Jeśli przyjrzycie się prawdziwej
historii czyichś działań, zamiast opierać się na jego refleksjach po fakcie,
wszystko stanie się jasne. Opcja znika. Rzeczywistość usuwa niepewność,
brak precyzji, ogólnikowość, egoistyczne błędy poznawcze, przez które
wydajemy się inteligentniejsi. Pomyłki stają się kosztowne, nie są już
darmowe, za to trafna ocena przynosi prawdziwe korzyści. Oczywiście,
istnieją też inne metody, żeby się przekonać, na ile ktoś ściemnia: wystarczy
zbadać jego własne decyzje inwestycyjne. Przekonalibyście się wówczas, że
wielu ludzi, którzy rzekomo przewidzieli załamanie systemu finansowego,
miało w swoim portfolio spółki finansowe. Żeby dowieść swojego
niefrajerstwa, nie trzeba było czerpać „zysków” z tych wydarzeń, jak Tony i
Nero: wystarczyło nie ponieść przez nie strat.
Chcę, żeby progności nosili na ciele widoczne blizny od błędnych
prognoz, żeby nie zarażali swoimi błędami społeczeństwa.
Nie wystarczy siedzieć i narzekać na świat. Trzeba być górą. Dlatego
Tony miał rację, kiedy nalegał, żeby Nero spojrzał na fizyczną formę łupów,
jaką był wyciąg z rachunku bankowego, z perspektywy rytualnej - jak już
mówiłem, wyciąg nie miał żadnej wartości finansowej ani siły nabywczej,
wyłącznie wartość symboliczną. W Rozdziale 9 wyjaśniłem, dlaczego Juliusz
Cezar musiał zapłacić za sprowadzenie Wercyngetoryksa do Rzymu i
pokazać go wszystkim. Nienamacalne zwycięstwo jest bezwartościowe.
Verba volent, słowa ulatują. Ludzie, którzy mówią zamiast działać, nigdy nie
byli tak widoczni i nie odgrywali tak wielkiej roli jak dziś. To skutek
nowoczesności i podziału zadań. Wcześniej zwracałem uwagę, że siłą
Ameryki jest ryzykowanie i hołubienie ryzykantów (odpowiedniego rodzaju
ryzykantów, podobnych do Talesa, gotowych ponieść dotkliwą porażkę i
korzystających z długiej opcjonalności). Niestety, odchodzimy ostatnio od
tego modelu.
Syndrom Stiglitza
Problem Thomasa Friedmana można uogólnić jako sytuację, w której
człowiek wywołuje jakieś działanie, nie odpowiadając w najmniejszym
stopniu za swoje słowa. Nie jest to jednak największy problem.
W następnej kolejności opiszę zjawisko, które nazywam syndromem
Stiglitza, od nazwiska ekonomisty uniwersyteckiego i jednego z tak zwanych
inteligentnych naukowców.
Przypomnijcie sobie metody wykrywania kruchości z Rozdziału 19 i
moją obsesję na punkcie Fannie Mae. Na szczęście ryzykowałem za swoje
opinie własną skórą, świadczy o tym choćby moja ekspozycja na kampanię
oszczerstw. W 2008 roku, tak jak przewidywałem, Fannie Mae
zbankrutowała, co, powtórzmy, kosztowało amerykańskich podatników setki
miliardów dolarów (kwota ta wciąż rośnie) - ogólnie rzecz biorąc, system
finansowy, obciążony ryzykiem, eksplodował. Cały system bankowy miał
podobne ekspozycje.
Mniej więcej w tym samym okresie Joseph Stiglitz z dwoma
współpracownikami, braćmi Orszag (Peterem i Jonathanem), również
analizowali sytuację Fannie Mae. Oto wniosek z ich raportu: „Doświadczenia
historyczne wskazują, że ryzyko, jakie rząd poniesie w przypadku
ewentualnego bankructwa korporacji sponsorowanych przez rząd, w praktyce
wynosi zero”. Podobno przeprowadzili odpowiednie symulacje - nie
zauważyli jednak tego, co oczywiste. Uznali też, że prawdopodobieństwo
niewypłacalności tych instytucji jest „tak niskie, że trudne do wykrycia”.
Właśnie takie - a moim zdaniem tylko takie - opinie (pycha intelektualistów i
złudzenie, że rozumieją rzadkie zdarzenia) doprowadziły do nawarstwienia
się tych ekspozycji na rzadkie zdarzenia w ekonomii. To właśnie problem
Czarnego Łabędzia, z którym walczyłem. To Fukushima. Puenta tej historii
jest następująca: oto w 2010 roku Stiglitz napisał w swojej książce z rodzaju
a nie mówiłem, że „przewidział” kryzys, który wybuchł w latach 2007- 2008.
Zauważcie, jak zdumiewającą antykruchość zapewniło społeczeństwo
Stiglitzowi i jego kolegom. Okazuje się, że Stiglitz był nie tylko nieprognostą
(według moich standardów), lecz także częścią problemu, który wywołał
akumulację ekspozycji na zdarzenia o małym prawdopodobieństwie. Ale sam
tego nie zauważył! Pracownik naukowy nie ma w zwyczaju pamiętać swoich
opinii, bo nic nimi nie ryzykuje.
Zasadniczo ludzie są niebezpieczni wtedy, gdy mają tę dziwną
umiejętność, która sprawia, że ich artykuły są drukowane w magazynach, a
równocześnie zmniejsza ich możliwości pojmowania ryzyka. Zatem ten sam
ekonomista wywołał problem, następnie postgnozował kryzys, a później
stworzył teorię tego zjawiska. Nic dziwnego, że czekają nas poważniejsze
wstrząsy.
Co najważniejsze: gdyby Stiglitz był biznesmenem i ryzykował własne
pieniądze, wszystko by stracił. A w środowisku naturalnym jego geny by nie
przetrwały - dlatego ludzie, którzy jak on zupełnie nie rozumieją
prawdopodobieństwa, w końcu zniknęliby z puli naszego DNA. Oburzył
mnie fakt, że rząd zatrudnił jednego ze współautorów jego raportu.
Niechętnie nazywam ten syndrom nazwiskiem Stiglitza, bo uważam, że
to najmądrzejszy ekonomista, o największej umiejętności teoretyzowania -
niestety, nie ma pojęcia o kruchości systemów. Poza tym Stiglitz symbolizuje
szkodliwy brak zrozumienia przez elity ekonomiczne istoty małych
prawdopodobieństw. To ciężka choroba, która pokazuje, dlaczego
ekonomiści w przyszłości ponownie doprowadzą do załamania systemu.
Syndrom Stiglitza odpowiada pewnej postaci błędu wybiórczej analizy
danych, jego najgorszej postaci, ponieważ człowiek, który ją stosuje, nie
zdaje sobie z tego sprawy. Nie tylko nie dostrzega niebezpieczeństwa, ale
także przyczynia się do niego, po czym przekonuje siebie - a czasem również
innych - że było na odwrót, że przewidział to niebezpieczeństwo i przed nim
ostrzegał. To połączenie zdumiewających zdolności analitycznych,
ignorowania kruchości, wybiórczej pamięci i nieryzykowania własną skórą.
Syndrom Stiglitza = wyznawca kruchości (z dobrymi chęciami) +
wybiórcza analiza danych ex post
Płyną z tego również inne wnioski, związane z brakiem kary. To
najostrzejszy przejaw syndromu pracowników-naukowych-którzy-piszą-
referaty-i-dużo-gadają (chyba że - jak zobaczymy dalej - ryzykują własną
duszą). Mnóstwo pracowników naukowych stawia jakąś tezę w jednym
artykule, a w kolejnym zmienia zdanie. Nie ponoszą żadnej kary za to, że
mylili się w pierwszym tekście, ponieważ wymóg spójności dotyczy
wyłącznie danego artykułu, a nie całej kariery naukowej. Nie byłoby w tym
nic złego - w końcu ludzie się rozwijają i z czasem odrzucają wcześniejsze
przekonania - ale ów poprzedni „wynik” powinien zostać wycofany z obiegu
i zastąpiony nowym. Nowe wydanie książki powinno zastąpić stare. Ów brak
kary zapewnia naukowcom antykruchość kosztem społeczeństwa, które
wierzy w „ścisłość” ich wyników. Co więcej, nie wątpię w szczerość
Stiglitza, choć mogła to być jakaś słabsza odmiana szczerości: wierzę, że on
naprawdę myśli, iż przewidział kryzys finansowy. Dlatego pozwólcie, że
ujmę ten problem inaczej: problem z ludźmi, którzy nie ponoszą strat, polega
na tym, że mogą swobodnie wybierać spośród wcześniejszych, często
wzajemnie sprzecznych, opinii, aż w końcu przekonają siebie samych o
własnej błyskotliwości w drodze na Światowe Forum Ekonomiczne w Davos.
Istnieje jatrogenia medycznego szarlatana, sprzedawcy cudownych
leków, która jest szkodliwa, ale on o tym wie, dlatego kiedy zostanie
przyłapany, postępuje ostrożniej. I istnieje znacznie bardziej niebezpieczna
jatrogenia ekspertów, którzy, wykorzystując wyższy status społeczny,
twierdzą, że ostrzegali przed potencjalnymi szkodami. Nie wiedzieli, że
wywołują jatrogenię, dlatego leczą jatrogenię jatrogenią. Skutkiem są
kryzysy.
Poniższe rozwiązanie wielu problemów etycznych przynosi też
rozwiązanie problemu Stiglitza:
Nigdy nie pytajcie nikogo o opinię, prognozę czy rekomendację.
Zapytajcie po prostu, co mają - a czego nie mają - w swoim portfelu
inwestycyjnym.
Dziś wiemy, że rzesze naiwnych emerytów poniosły straty przez
niekompetencję agencji ratingowych - choć właściwie było to coś więcej niż
niekompetencja. Wiele kredytów typu subprime, czyli toksycznych odpadów,
miało rating AAA. Miały być zatem niemal tak bezpieczne jak pożyczki
zaciągane przez rząd. Ludzi bezmyślnie nakłaniano do lokowania w nich
oszczędności - a co więcej, regulatorzy zmuszali menedżerów portfeli, żeby
stosowali się do ocen agencji ratingowych. Ale agencje ratingowe są
chronione: działają jak prasa, ale bez konieczności pełnienia szlachetnej misji
prasy, która każe jej ujawniać oszustwa. Agencje korzystają z ochrony
wolności słowa - pierwszej poprawki, tak głęboko zakorzenionej w
amerykańskich zwyczajach. Mam pewną propozycję: możecie mówić, co
chcecie, ale wasz portfel inwestycyjny musi być z tym spójny. A organy
regulacyjne nie powinny być zwolennikami kruchości i wspierać swoim
autorytetem podejść predyktywnych - czyli pseudonaukowych.
Psycholog Gerd Gigerenzer proponuje prostą heurystykę. Nigdy nie
pytajcie lekarza, co wy macie zrobić. Zapytajcie go, co on by zrobił na
waszym miejscu. Będziecie zdumieni różnicą.
Problem częstotliwości albo jak przegrać kłótnię
Przypomnijcie sobie, że Gruby Tony wolał „zarobić parę dolców”, niż
„mieć rację”. Ta preferencja ma wymiar statystyczny. Wróćmy na chwilę do
różnic między logiką Talesa a logiką Arystotelesa, żeby przyjrzeć się
ewolucji z następującego punktu widzenia. To, z jaką częstotliwością ma się
rację, zazwyczaj nie ma większego znaczenia w prawdziwym świecie, ale,
niestety, trzeba być praktykiem, a nie gawędziarzem, żeby się o tym
przekonać. W teorii częstotliwość, z jaką ma się rację, jest ważna, ale tylko w
teorii - zazwyczaj kruche wyniki wykazują niewielki (albo zerowy) potencjał
zysku, a wyniki antykruche - niewielki potencjał spadków. To znaczy, że w
przypadku kruchości zarabia się centy, a traci dolary, natomiast w przypadku
antykruchości zarabia się dolary, a traci centy. Dlatego antykruchy inwestor
może przez długi czas bezkarnie tracić. Wystarczy, że chociaż raz dobrze
trafi. Dla kruchego inwestora pojedyncza strata może być śmiertelna.
I, analogicznie, gdybyście stawiali na upadek, na przykład, portfela
instytucji finansowych ze względu na ich kruchość, kosztowałoby was to
parę pensów przez lata poprzedzające ich ostateczne załamanie w 2008 roku.
Tyle kosztowało to Nera i Tony’ego. (Zwróćcie uwagę, że lokując się po
przeciwnej stronie kruchości, stajecie się antykrusi). Myliliście się przez lata,
mieliście rację przez chwilę, przegrywaliście niewiele, wygraliście całe
mnóstwo, co okazało się znacznie skuteczniejsze niż odwrotna strategia
(właściwie odwrotna strategia oznaczałaby bankructwo). Więc zarobilibyście
szekle tak jak Tales, ponieważ zakład przeciw kruchości jest antykruchy. Ale
gdyby ktoś tylko „przewidział” to zdarzenie, używając słów, dziennikarze
napisaliby, że „mylił się przez lata”, „przez większość czasu się mylił” itp.
Gdybyśmy prowadzili rejestr trafnych i nietrafnych prognoz liderów
opinii, ich proporcja nie miałaby znaczenia, bo musielibyśmy uwzględnić też
konsekwencje. Ale to niemożliwe, dlatego mamy teraz dylemat.
Przyjrzyjmy im się jeszcze raz, tak jak wcześniej przedsiębiorcom.
Zwykle się mylą i popełniają „błędy” - całe mnóstwo błędów. Są wypukli.
Zatem liczą się skutki sukcesu.
Ujmę to inaczej. Podejmowanie decyzji w prawdziwym świecie, czyli
działania, należą do domeny Talesa, podczas gdy prognozowanie -
Arystotelesa. Jak przekonaliście się z lektury Rozdziału 12, jedna opcja
wyboru wywołuje większe konsekwencje niż druga - nie mamy dowodów, że
pasażerowie są terrorystami, ale szukamy u nich broni; nie wierzymy, że
woda jest zatruta, ale jej nie pijemy; co wydałoby się absurdalne komuś, kto
ściśle trzyma się arystotelejskiej logiki. Jak powiedziałby Gruby Tony:
frajerzy próbują mieć rację, niefrajerzy próbują zarobić parę dolców, albo:
Frajerzy próbują wygrać spór, niefrajerzy próbują wygrać.
Albo jeszcze inaczej: całkiem dobrze jest przegrywać spory.
Dobra decyzja ze złych powodów
Mówiąc ogólniej, dla matki natury opinie i prognozy nie mają znaczenia;
liczy się przetrwanie. To argument ewolucyjny. Prawdopodobnie najbardziej
niedoceniany argument za wolną przedsiębiorczością i społeczeństwem,
którego siłą napędową będą indywidualni praktycy, czyli „awanturnicy”
Adama Smitha, a nie politycy odgórnie zarządzający gospodarką czy aparat
biurokratyczny. Przekonaliśmy się już, że biurokraci (zarówno w rządach, jak
i dużych korporacjach) żyją w systemie nagród przyznawanych na podstawie
narracji, gadania i opinii innych, ewaluacji i recenzji - innymi słowy, na
podstawie tego, co nazywamy marketingiem. Czyli logiki arystotelejskiej.
Ale świat biologiczny ewoluuje dzięki przetrwaniu, a nie dzięki opiniom i
stwierdzeniom w rodzaju „przewidziałem to” i „a nie mówiłem?”. Ewolucji
nie służy błąd konfirmacji, tak powszechnie występujący w społeczeństwie.
Światu ekonomii też nie powinien służyć, ale instytucje dają frajerom
możliwości, by stawali się coraz więksi - blokują one ewolucję, zapewniając
bankrutom programy ratunkowe i lansując etatyzm. Zwróćmy uwagę, że w
dłuższej perspektywie ewolucja społeczna i gospodarcza jak na złość odbywa
się w drodze niespodzianek, niepewności i zrywów.
Wspomniałem wcześniej o poglądach Karla Poppera na epistemologię
ewolucyjną; nie był decydentem, dlatego uległ złudzeniu, że idee rywalizują
ze sobą nawzajem o przetrwanie, a udaje się zawsze tej, która jest najmniej
błędna. Nie zauważył, że przetrwanie nie dotyczy idei, tylko ludzi, którzy
kierują się właściwymi ideami, albo społeczeństw, które stosują trafne
heurystyki lub takie heurystyki, trafne bądź nie, które prowadzą je do
dobrych decyzji. Umknął mu efekt Talesa, fakt, że błędny, lecz nieszkodliwy
pomysł może przetrwać. Ci, którzy stosują złe heurystyki - wywołujące
jednak niewielkie szkody w razie błędu - przetrwają. Zachowania uznawane
za „irracjonalne” mogą być dobre, o ile są nieszkodliwe.
Pozwólcie, że podam przykład fałszywego przekonania, które pomaga
przetrwać. Co waszym zdaniem jest bardziej niebezpieczne, pomylić
niedźwiedzia z kamieniem czy kamień z niedźwiedziem? Ludziom trudno
jest popełnić pierwszy błąd; nasza intuicja sprawia, że reagujemy przesadnie
nawet na najmniejsze prawdopodobieństwo zagrożenia i dokonujemy pewnej
nadinterpretacji - ci, którzy przesadnie reagują na widok czegoś, co może
przypominać niedźwiedzia, mają przewagę, a ci, którzy popełnili odwrotny
błąd, zostali już wyeliminowani z naszej puli genów.
Nasza misja polega na tym, żeby gadanie więcej kosztowało.
STAROŻYTNI I SYNDROM STIGLITZA
Jak już zauważyliśmy, starożytni całkiem nieźle rozumieli syndrom
Stiglitza i powiązane z nim problemy. Właściwie wypracowali dość
zaawansowane mechanizmy radzenia sobie z większością aspektów
problemu agencji, zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Wspomniałem
wcześniej, że w Rzymie inżynierowie musieli spędzić trochę czasu pod
mostem, który wybudowali. Rzymianie kazaliby Stiglitzowi i Orszagom spać
pod mostem Fannie Mae i wyeliminowaliby ich z puli naszych genów (żeby
nie wyrządzili nam kolejnych szkód).
Jeszcze potężniejsze heurystyki stosowali w sytuacjach, którymi zajmuje
się niewielu współczesnych badaczy - w ten sposób w Rzymie rozwiązywano
ważne problemy teorii gier. Rzymscy żołnierze musieli podpisywać
sacramentum, zgadzając się na karę w razie niepowodzenia - był to swoisty
pakt między żołnierzem a wojskiem, definiujący odpowiedzialność za zyski i
straty.
Załóżmy, że stoimy przed małym lampartem albo innym dzikim
zwierzęciem w dżungli. Łącząc siły, prawdopodobnie moglibyśmy je
pokonać, ale w pojedynkę jesteśmy za słabi. Jeśli jedno z was ucieknie,
wystarczy, żeby było szybsze ode mnie, nie od zwierzęcia. Zatem dla osoby,
która potrafi najszybciej uciec, czyli jest największym tchórzem, optymalnym
rozwiązaniem będzie po prostu być tchórzem i skazać drugą osobę na śmierć.
Rzymianie odbierali żołnierzom motywację do tchórzliwych zachowań, które
narażają innych, w procesie zwanym decymacją. Jeśli legion przegrał walkę i
zachodziło podejrzenie, że przyczyną było tchórzostwo, 10 proc. żołnierzy i
dowódców, zwykle wybranych losowo, było skazywanych na śmierć. Słowo
„decymacja”, czyli zabicie jednej na dziesięć osób, dziś ma inny wymiar.
Najważniejszy jest stosunek jeden na dziesięć (albo analogiczna proporcja):
zabicie ponad 10 proc. osłabiłoby armię; zabicie zbyt niewielu żołnierzy nie
powstrzymałoby innych przed tchórzostwem. A mechanizm ten najwyraźniej
dobrze przed nim odstraszał, ponieważ stosowano go rzadko.
Anglicy mieli własną wersję decymacji. Admirał John Byng został
oddany pod sąd wojskowy i skazany na śmierć, ponieważ uznano, że nie
zrobił „wszystkiego, co w jego mocy”, żeby Minorka nie wpadła w ręce
Francuzów po bitwie u brzegów Minorki w 1757 roku.
Podpalić statki
Można też wykorzystać asymetrię wewnętrznego problemu agencji:
zobaczcie, jaką antykruchość zyskają żołnierze, jeśli nie pozostawi się im
żadnego wyboru. 29 kwietnia 711 roku niewielka armia arabskiego wodza
Tarika przekroczyła Cieśninę Gibraltarską między Maroko a Hiszpanią
(nazwa Gibraltar pochodzi od arabskiego zwrotu Dżabal Tarik, co oznacza
góra Tarika). Na brzegu Tarik kazał podpalić statki. Następnie wygłosił
słynną mowę, którą każde dziecko musiało znać na pamięć, kiedy chodziłem
do szkoły. W wolnym tłumaczeniu: „Za sobą macie morze, przed sobą
wroga. Jest nas bez porównania mniej. Zostały wam tylko miecz i odwaga”.
A później Tarik ze swoją niewielką armią podbił Hiszpanię. Ta sama
heurystyka pojawia się w różnych momentach historii, u Cortésa w Meksyku
800 lat później i u Agatoklesa z Syrakuz 800 lat wcześniej; jak na ironię,
Agatokles zmierzał na południe, w przeciwnym kierunku co Tarik, ponieważ
walczył z Kartagińczykami, i ostatecznie wylądował w Afryce. Nigdy nie
stawiajcie wroga pod ścianą.
Dlaczego poezja może was zabić
Zapytajcie poliglotę, który zna arabski, kogo uważa za najlepszego poetę
- w jakimkolwiek języku - a prawdopodobnie odpowie, że AlMutanabbiego,
który żył około tysiąca lat temu. W oryginale jego poezja wywiera na
czytelnika (słuchacza) hipnotyczny wpływ, z którym może się równać tylko
działanie poezji Puszkina na ludzi rosyjskojęzycznych. Problem polega na
tym, że Al-Mutanabbi o tym wiedział; jego imię oznacza dosłownie „ten,
który uważa się za proroka”, co świadczy o tym, że miał ogromne ego. Za
próbkę jego pychy niech wystarczy informacja, że w jednym z wierszy
informuje nas, iż jego poezja jest tak potężna, „że ślepi mogą ją przeczytać”,
a „głusi mogą ją usłyszeć”. Cóż, za słowami Al-Mutanabbiego szły czyny -
był rzadkim okazem poety, który ryzykował własną skórą i umarł za swoją
poezję.
W tym samym egoistycznym wierszu Al-Mutanabbi przechwala się,
dając zapierający dech w piersiach popis kunsztu literackiego, że za jego
słowami idą czyny, bo nie dość, że jest najpotężniejszym poetą w historii - z
czym się zgadzam - to jeszcze poznał „konia, noc, pustynię, pióro, książkę”,
a dzięki swojej odwadze zyskał szacunek lwa.
No cóż, wiersz kosztował go życie. Al-Mutanabbi - jak to miał w
zwyczaju - oszkalował w jednym z poematów pewne pustynne plemię, które
postanowiło się zemścić. Wojownicy dopadli go, gdy był w podróży. Mieli
przewagę liczebną, więc wybrał rozsądne rozwiązanie i rzucił się do ucieczki,
w czym nie ma nic zdrożnego, tyle że jeden z jego towarzyszy zaczął
recytować jego wiersz: „konia, noc…”. Gdy poeta usłyszał te słowa, zawrócił
i stanął do walki, wydając się na pewną śmierć. Dlatego, choć minęło tysiąc
lat, AlMutanabbi pozostaje artystą, który umarł, żeby uniknąć dyshonoru,
jakim jest ucieczka. Recytując jego wiersze, wiemy, że były szczere. W
dzieciństwie podziwiałem francuskiego poszukiwacza przygód i pisarza
André Malraux. Jego książki odzwierciedlały jego skłonność do ryzyka:
Malraux rzucił szkołę i uczył się na własną rękę, a po dwudziestce
podróżował po Azji. Podczas hiszpańskiej wojny domowej był czynnym
pilotem, a w czasie II wojny światowej udzielał się we francuskim ruchu
oporu. Miał skłonności mitomańskie i przechwalał się spotkaniami z
wielkimi ludźmi oraz mężami stanu. Nie mógł znieść, że pisarz ma być
intelektualistą. W odróżnieniu od Hemingwaya, który dbał przede wszystkim
o swój image, Malraux był autentyczny. I nigdy nie wdawał się w pogawędki
o niczym - jego biograf donosi, że gdy inni pisarze omawiali kwestię praw
autorskich i tantiem, on kierował rozmowę na tematy teologiczne (podobno
postawił tezę, że XXI wiek będzie religijny albo nie będzie go wcale). Dzień
jego śmierci był jednym z najsmutniejszych dni w moim życiu.
Problem izolacji
System nie zachęca badaczy do wyboru ścieżki Malraux. Wielki sceptyk
Hume podobno zostawiał swój sceptyczny niepokój w gabinecie
filozoficznym, kiedy szedł zabawić się z przyjaciółmi w Edynburgu (chociaż
jego wizja zabawy była trochę zbyt… edynburska). Filozof Myles Burnyeat
określił to jako „problem izolacji”. Dotyczy on szczególnie sceptyków,
którzy są sceptykami w jednej dziedzinie, ale w innej już nie. Burnyeat
podaje przykład filozofa, który zastanawia się nad realnością czasu, ale to nie
przeszkadza mu robić planów na przyszły rok - ubiega się o grant na pracę
nad tymże filozoficznym problemem czasu, nie wątpiąc w realność nadejścia
kolejnego roku. Zdaniem Burnyeata taki filozof „izoluje swoje zwykłe sądy
pierwszego rzędu od skutków swojego filozofowania”. Przykro mi,
profesorze doktorze Burnyeat. Zgadzam się, że filozofia to jedyna dziedzina
(oprócz jej siostry, czystej matematyki), która nie musi mieć związku z
rzeczywistością. Ale skoro tak, to powinna być grą towarzyską i nosić
zupełnie inną nazwę…
Gerd Gigerenzer opisuje poważniejsze nadużycie, jakiego dopuścił się
Harry Markowitz, twórca tak zwanej metody doboru portfela, za którą
otrzymał tę samą jatrogeniczną Nagrodę Banku Szwecji (tak zwanego Nobla
z ekonomii), co inni wyznawcy kruchości, tacy jak Merton i Stiglitz. Część
dorosłego życia upłynęła mi na wyjaśnianiu, że ta metoda jest szarlatanerią,
ponieważ nie ma żadnego uzasadnienia poza aprobatą środowiska
naukowego i wywołuje eksplozje (co wyjaśniłem w Aneksie). Cóż, Doktor
Profesor Kruchości Markowitz nie korzysta ze swojej metody, ustalając skład
własnego portfela. Ucieka się raczej do bardziej zaawansowanych (i
prostszych do wdrożenia) metodologii taksówkarskich, bliższych temu, co
zaproponowaliśmy z Mandelbrotem.
Uważam, że zmuszając naukowców do stosowania własnych metod
wszędzie tam, gdzie to możliwe, rozwiążemy poważny problem nauki.
Weźmy na przykład tę prostą heurystykę - czy badacz naukowy, którego
pomysły nadają się do zastosowania w prawdziwym świecie, wykorzystuje je
w życiu codziennym? Jeśli tak, potraktujcie go poważnie. W przeciwnym
razie zignorujcie go. (Jeśli taki gość zajmuje się czystą matematyką albo
teologią, albo wykłada poezję, to nie ma problemu. Ale jeżeli zajmuje się
czymś, co ma praktyczne zastosowania, to dajcie mu czerwoną kartkę).
I tu wracamy do nieautentyczności Triffata w porównaniu z Seneką,
różnicy między gawędziarzem a praktykiem. Tę samą metodę, czyli
ignorowanie tego, co pisze naukowiec, a skupienie się na tym, co robi,
zastosowałem, kiedy poznałem badacza szczęścia, który utrzymywał, że
powyżej poziomu 50 tysięcy dolarów dodatkowe zarobki nie podnoszą
poziomu szczęścia - zarabiał wtedy ponad dwa razy więcej na uniwersytecie,
więc zgodnie ze swoją miarą był już maksymalnie szczęśliwy. Gdy
rozpatrywałem to przez pryzmat jego „eksperymentów”, opisanych w
„artykułach o wysokiej cytowalności” (czyli cytowanych przez innych
pracowników naukowych), przedstawiona argumentacja wydała mi się
przekonująca - chociaż nie przepadam za pojęciem szczęścia ani za
prymitywną współczesną interpretacją „dążenia do szczęścia”. Dlatego jak
kompletny idiota mu uwierzyłem. Ale mniej więcej rok później usłyszałem,
że jest wyjątkowo łasy na pieniądze i jeździ po kraju z płatnymi wykładami.
To był dla mnie lepszy dowód niż tysiące cytowań.
Socjalizm szampański
Kolejny jawny przykład izolacji. Czasami rozdźwięk między poglądami a
życiem ich wyznawcy bywa wyraźnie widoczny. Dzieje się tak, jeżeli ów
człowiek chce, żeby inni żyli w określony sposób, a sam się go nie trzyma.
Nigdy nie słuchajcie lewicowca, który nie rozdał swojego majątku albo
nie prowadzi dokładnie takiego samego stylu życia, jaki zaleca innym.
Francuzi nazywają takich ludzi kawiorową lewicą, la gauche caviar, a
Anglosasi - szampańskimi socjalistami. Chodzi o zwolenników socjalizmu, a
czasem wręcz komunizmu albo innego systemu politycznego
ograniczającego konsumpcję, którzy sami prowadzą luksusowe życie, często
dzięki odziedziczonym majątkom, i nie widzą żadnej sprzeczności w tym, że
chcą powstrzymać innych od podobnej egzystencji. Nie różnią się pod tym
względem od papieży-kobieciarzy, takich jak Jan XII czy Borgiowie. Ów
rozdźwięk przybiera niekiedy groteskowe rozmiary: francuski prezydent
François Mitterrand promował program socjalistyczny, ale otaczał się
przepychem godnym francuskich monarchów. Co jeszcze zabawniejsze, jego
największy wróg, konserwatywny generał de Gaulle, wiódł proste życie, a
żona cerowała mu skarpetki.
Miałem do czynienia z jeszcze gorszymi przypadkami. Mój były klient,
bogaty gość o poglądach socjalistycznych, namawiał mnie, żebym wsparł
finansowo kampanię wyborczą kandydata, który opowiadał się za
podwyższeniem podatków. Nie zgodziłem się z powodów etycznych. Ale
pomyślałem, że to heroiczna misja, ponieważ w razie zwycięstwa tego
kandydata podatki mojego klienta poważnie by wzrosły. Rok później
odkryłem, że trwa przeciw niemu śledztwo w sprawie udziału w szeroko
zakrojonym planie uchylania się od podatków. Najwyraźniej chciał się
upewnić, że to inni będą płacili wyższe podatki.
Od kilku lat przyjaźnię się z aktywistą Ralphem Naderem. Przez ten czas
przekonałem się, że jest wyjątkowo odważny i całkowicie odporny na
wszelkie oszczerstwa, a przy tym jego poglądy zgadzają się w stu procentach
z jego działaniami. Tak jak u świętych, którzy ryzykują własną duszą. Ten
człowiek jest świeckim świętym.
Ryzykowanie własną duszą
Istnieje grupa ludzi, którzy uciekają od biurokratyczno-dziennikarskiej
gadaniny, ludzi, którzy ryzykują czymś więcej niż własna skóra. Ryzykują
własną duszą. To na przykład prorocy. Proroctwo to dowód wiary, nic
więcej. Prorok nie jest człowiekiem, który pierwszy wpadł na jakiś pomysł;
on pierwszy w niego uwierzył - i wyciągnął z niego wnioski.
W Rozdziale 20 pisałem, że dobre proroctwa polegają na odejmowaniu i
na wykrywaniu kruchości. Ale jeśli autentycznego myśliciela odróżnia od
gawędziarza ex post ryzykowanie własną skórą (i gotowość poniesienia
strat), to żeby zostać prorokiem, trzeba pójść o krok dalej. To kwestia
zaangażowania, które w filozofii nazywane jest zaangażowaniem
doksastycznym: takie przywiązanie do własnych przekonań, które Gruby
Tony i Nero musieli przełożyć na czyny. Słowo doxa oznaczało kiedyś w
języku greckim „przekonanie”, w odróżnieniu od „wiedzy” (episteme); o
tym, że wiąże się ono z zaangażowaniem wykraczającym poza słowa,
świadczy fakt, że w kościelnej grece nabrało znaczenia: gloryfikowanie.
Nawiasem mówiąc, odnosi się to do wszelkiego rodzaju idei i teorii:
głównym twórcą teorii, osobą, która zasługuje na miano pomysłodawcy, jest
ten, kto uwierzył w nią w doksastyczny sposób i podjął kosztowne
zobowiązanie, żeby doprowadzić ją do naturalnej konkluzji; nie ten, kto
pierwszy wspomniał o niej przy winie deserowym albo w przypisie.
Tylko człowiek, który ma autentyczne przekonania, nie zacznie w końcu
sam sobie przeczyć i oprze się pokusie postgnozy.
OPCJE, ANTYKRUCHOŚĆ I SPRAWIEDLIWOŚĆ SPOŁECZNA
Giełda papierów wartościowych: miejsce największego transferu
antykruchości na skalę przemysłową w historii ludzkości - ze względu na
skrajną asymetrię w zakresie ryzykowania własną skórą. Nie mam na myśli
inwestycji, tylko współczesny system pakowania inwestycji w akcje spółek
„publicznych”, których menedżerowie mogą oszukiwać system, ciesząc się
przy tym wyższym prestiżem niż prawdziwi ryzykanci, czyli przedsiębiorcy.
Oto wyraźny przejaw problemu agencji. Istnieje różnica między
menedżerem kierującym firmą, która nie należy do niego, a właścicielem
prowadzącym firmę, który nie musi przedstawiać danych nikomu poza sobą -
i grożą mu potencjalne straty. Menedżerowie w korporacjach są motywowani
wyłącznie pozytywnie, a nigdy negatywnie - czego opinia publiczna jeszcze
nie rozumie, ponieważ ulega złudzeniu, że menedżerowie mają właściwą
„motywację”. Z jakiegoś powodu ci menedżerowie otrzymali darmowe opcje
od naiwnych ciułaczy i inwestorów. Mam tu na myśli menedżerów firm,
którymi nie zarządzają właściciele.
Amerykańska giełda kosztowała emerytów ponad 3 biliony dolarów w
ciągu ostatnich 12 lat - tyle by mieli, gdyby zostawili pieniądze w funduszach
rynku pieniężnego inwestujących w papiery agencji rządowych (jestem
wspaniałomyślny, w rzeczywistości różnica jest jeszcze większa), tymczasem
menedżerowie firm, które tworzą giełdę, dzięki asymetrii opcji na zakup akcji
wzbogacili się o blisko 400 miliardów dolarów. Zrobili tym biedakom numer
Talesa. Jeszcze bardziej oburza los branży bankowej: banki straciły więcej,
niż zarobiły w całej swojej historii, a ich menedżerowie dostali miliardy
dolarów premii. Podatnicy biorą na siebie straty, bankierzy czerpią zyski. A
ustawy mające rozwiązać ten problem uderzają w niewinnych ludzi, podczas
gdy bankierzy sączą różowe wino Rosé de Provence na swoich jachtach w
Saint-Tropez.
To wyraźna asymetria: zmienność służy menedżerom, ponieważ
przypada im tylko jedna strona wyników. Najważniejsze jest to, czego
niestety nie zauważa prawie nikt: menedżerowie mogą zyskać na zmienności
- im większe odchylenia, tym większa wartość tej asymetrii. Są zatem
antykrusi.
Żeby sprawdzić, jak działa transfer antykruchości, przyjrzyjmy się dwóm
scenariuszom, w których rynek osiąga taką samą średnią, ale różnymi
drogami.
Droga nr 1: rynek rośnie o 50 proc., a potem spada, wymazując wszystkie
zyski.
Droga nr 2: rynek nie zmienia wartości.
Pierwsza z dróg, o wyższej zmienności, jest lepsza dla menedżerów,
którzy mogą zrealizować swoje opcje zakupu akcji. Zatem im bardziej
wyboista droga, tym lepiej dla nich. Oczywiście, społeczeństwo - w tym
przypadku emeryci - osiąga dokładnie odwrotny rezultat, ponieważ finansuje
bankierów i dyrektorów generalnych. Emeryci mają niższy potencjał zysków
niż strat. Społeczeństwo płaci za straty bankierów, ale nie dostaje od nich
premii. Jeśli nie uważacie tego transferu antykruchości za kradzież, to coś
jest z wami nie w porządku. Co gorsza, taki system nazywa się
motywacyjnym. Ma iść w parze z kapitalizmem, bo interesy menedżerów są
rzekomo zbieżne z interesami udziałowców. Ale co to za motywacja?
Menedżerowie mają tylko możliwość zysków, żadnego ryzyka strat, nic im
nie grozi.
Darmowa opcja Roberta Rubina
Robert Rubin, były sekretarz skarbu, w ciągu 10 lat dostał 120 milionów
dolarów premii od Citibanku. Ryzyko podejmowane przez tę instytucję było
ukryte, ale dane wyglądały dobrze… dopóki nie przestały tak wyglądać (w
chwili zaskoczenia dla indyka). Citibank upadł, ale Rubin zachował swoje
pieniądze - to my, podatnicy, musieliśmy mu zapłacić, ponieważ rząd przejął
straty banków i pomógł im stanąć na nogi. To bardzo powszechne zjawisko,
które dotyczy tysięcy bankowców. Przypomina sytuację, w której architekt
ukrywa ryzyko, że dom może za jakiś czas runąć, i realizuje pokaźne czeki,
chroniony przez zawiłe procedury prawne.
Niektórzy twierdzą, że dobrym lekarstwem byłaby „klauzula o
wycofaniu”, zmuszająca menedżerów do oddania pobranych premii w razie
późniejszego upadku firmy. Działałoby to w następujący sposób:
menedżerowie nie mogliby spieniężyć premii od razu, tylko dopiero po
trzech lub pięciu latach, jeśli spółka nie poniesie żadnych strat. Ale to nie
rozwiązuje problemu: menedżerowie nadal osiągaliby zysk netto, nie
ponosząc żadnych strat. Ich wartość netto nie byłaby zagrożona w żadnej
chwili. Taki system nadal zapewniałby wysoką opcjonalność i transfer
kruchości.
To samo dotyczy menedżera funduszu, który zajmuje się zarządzaniem
funduszami emerytalnymi - on również nie może ponieść żadnych strat.
Dawniej bankowców obowiązywała zasada Hammurabiego. Zgodnie z
katalońską tradycją ścinano im głowę przed ich bankiem (zwykle uciekali z
miasta, zanim ich porażka wyszła na jaw, ale taki los spotkał przynajmniej
jednego bankiera, Francesca Castella, w 1360 roku). Współcześnie tylko
mafia stosuje tego rodzaju strategie usuwania darmowej opcji. Roberto Calvi
był prezesem Banco Ambrosiano, który upadł. W 1980 roku „bankier
Watykanu” uciekł do Londynu, gdzie rzekomo popełnił samobójstwo - jak
gdyby Włochy nie były już odpowiednim miejscem na tak dramatyczne akty.
Niedawno odkryto jednak, że nie było to samobójstwo - zabiła go mafia za
to, że stracił jej pieniądze. Ten sam los spotkał Bugsy’ego Siegela, pioniera z
Las Vegas prowadzącego nierentowne kasyno, w które zainwestowali
przestępcy.
A w niektórych krajach, na przykład w Brazylii, czołowi bankierzy
jeszcze dziś ponoszą bezwarunkową odpowiedzialność do wysokości
własnych aktywów.
Który Adam Smith?
Wielu prawicowców, facetów zakochanych w wielkich korporacjach,
stale cytuje Adama Smitha, słynnego świętego patrona „kapitalizmu” (który
ani razu nie użył tego słowa), mimo że nigdy go nie czytali, wykorzystując
jego poglądy w selektywny, egoistyczny sposób - poglądy, układane przez
nich w formę, pod którą z całą pewnością nigdy by się nie podpisał.
W Księdze czwartej Bogactwa narodów Smith wyrażał się bardzo
ostrożnie na temat pomysłu przyznania komuś potencjału zysków bez
potencjału strat. Jego wątpliwości budziła ograniczona odpowiedzialność
spółek akcyjnych (przodków współczesnych spółek z ograniczoną
odpowiedzialnością). Nie rozumiał jeszcze idei transferu antykruchości, ale
był blisko. I przeczuwał - w pewnym sensie - porażkę strategii zarządzania
ryzykiem w firmach należących do innych ludzi, kiedy w samolocie nie ma
pilota:
„ Ponieważ jednak dyrektorzy takich kompanii zawiadują raczej cudzymi
pieniędzmi niż własnymi, przeto nie można się spodziewać, aby dbali o te
fundusze z taką samą starannością, z jaką troszczą się o własne fundusze
wspólnicy w spółce prywatnej”.
Co więcej, Smith wątpił nawet w ich skuteczność, bo pisał: „Z tego też
względu kompanie akcyjne dla handlu zagranicznego rzadko mogły
wytrzymać konkurencję prywatnych kupców7”.
Wyrażę się jeszcze jaśniej: jedyną dobrą wersją „kapitalizmu” czy
jakiegokolwiek innego systemu gospodarczego jest taka wersja, w której jak
najmniej osób zalicza się do lewej kolumny triady. Nikt nie rozumie, że
właśnie to było głównym problemem systemu radzieckiego: wszyscy, którzy
odpowiadali za życie gospodarcze, trafiali do tej okropnej, kruszącej lewej
kolumny.
ANTYKRUCHOŚĆ I ETYKA (DUŻYCH) KORPORACJI
Czy zauważyliście, że korporacje sprzedają wam niezdrowe napoje
gazowane, a rzemieślnicy - ser i wino? A obserwujemy transfer
antykruchości od małych firm do dużych korporacji - dopóki te ostatnie nie
eksplodują.
Problem handlu polega na tym, że działa wyłącznie metodą dodawania
(via positiva), zamiast odejmowania (via negativa): koncerny farmaceutyczne
nic by nie zarobiły, gdybyście zrezygnowali z cukru; producent maszyn do
ćwiczeń nic by nie zarobił, gdybyście postanowili podnosić kamienie i
chodzić po skałach (bez telefonu komórkowego); makler nic by nie zarobił,
gdybyście inwestowali tylko w to, co widzicie na własne oczy, na przykład w
restaurację kuzyna albo budynek mieszkalny w waszej dzielnicy; wszystkie
te firmy muszą generować „wzrost dochodów”, żeby zadowolić standardy
jakiegoś nierozgarniętego, a w najlepszym razie przeciętnie rozgarniętego
analityka z MBA w Nowym Jorku. Oczywiście, prowadzi je to do
autodestrukcji, ale to już inna historia.
Pomyślcie o takich firmach, jak Coke czy Pepsi, bo zakładam, że w
chwili, gdy czytelnicy ślęczą nad tą książką, wymienione przedsiębiorstwa
nadal istnieją - niestety. Czym się zajmują? Sprzedają wam słodzoną wodę
albo wodę z zamiennikami cukru, która wprowadza do waszego organizmu
substancje zakłócające funkcjonowanie systemu sygnalizacji biologicznej,
czego skutkiem jest cukrzyca i wysokie zyski producentów leków na
cukrzycę. Duże korporacje nie mogą zarabiać na sprzedawaniu wody z kranu
i nie mogą produkować wina (wino to najlepszy argument za gospodarką
opartą na rzemiośle). Za to mydlą nam oczy dzięki potężnej machinie
marketingowej, wykorzystując obrazy, które wprowadzają nabywcę w błąd, i
slogany typu: „125 lat dostarczamy wam szczęście”. Nie rozumiem, dlaczego
argumenty wysuwane przeciw koncernom tytoniowym nie dotyczą - do
pewnego stopnia - wszystkich pozostałych korporacji zajmujących się
sprzedażą rzeczy, które nam szkodzą.
Razem z historykiem Niallem Fergusonem dyskutowaliśmy kiedyś z
prezes Pepsi-Cola podczas spotkania w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej.
To była wspaniała lekcja antykruchości, ponieważ ani Nialla, ani mnie nie
obchodziło, kim jest ta kobieta (nie sprawdziłem nawet, jak się nazywa).
Autorzy są antykrusi. Obaj przyszliśmy całkowicie nieprzygotowani (bez
żadnych notatek), a pani prezes pojawiła się z zastępem asystentów, którzy,
sądząc po wydrukach stron internetowych i grubych teczkach,
prawdopodobnie wiedzieli o nas wszystko, łącznie z rozmiarem buta (w holu
widziałem, jak jeden z asystentów studiuje dokument z paskudnym zdjęciem
niżej podpisanego z czasów sprzed mojej obsesji na punkcie kości i
podnoszenia ciężarów). Mogliśmy bez żadnych konsekwencji mówić, co nam
się żywnie podoba, a ona musiała się trzymać linii swojej firmy, żeby
analitycy bezpieczeństwa nie opublikowali niekorzystnego raportu, po
którym ceny akcji spadną o dwa dolary i trzydzieści centów przed wypłatą
premii rocznych. Dodatkowo z moich doświadczeń wynika, że ludzie stojący
na czele korporacji, zważywszy na ich predylekcję do spędzania tysięcy
godzin na nudnych spotkaniach albo czytania kiepskich notatek, nie mogą
być zbyt błyskotliwi. Nie są przedsiębiorcami, tylko aktorami, zdolnymi
aktorami (szkoły biznesu przypominają szkoły teatralne). Człowiek
inteligentny - albo wolny - nie wytrzymałby takiego stylu pracy. Dlatego
Niall natychmiast zidentyfikował jej słaby punkt i zaatakował. Zasłaniała się
stwierdzeniem, że firma wspiera rynek pracy, zatrudniając 600 tysięcy ludzi.
Niall obalił tę propagandę kontrargumentem - zaczerpniętym od Marksa i
Engelsa - że ogromne, biurokratyczne firmy przejmują kontrolę nad
państwem jako „duzi pracodawcy” i mogą czerpać korzyści z tego stanu
rzeczy kosztem małych przedsiębiorstw. Firma zatrudniająca 600 tysięcy
pracowników może bezkarnie rujnować zdrowie obywateli, korzystając z
ochrony państwa w postaci potencjalnego programu ratunkowego (podobnie
jak amerykańskie przedsiębiorstwa motoryzacyjne) - podczas gdy
rzemieślnicy, na przykład fryzjerzy i szewcy, nie mają takich przywilejów.
Wtedy uderzyła mnie pewna myśl: z wyjątkiem handlarzy narkotyków małe
firmy i rzemieślnicy sprzedają nam zdrowe produkty, których naturalnie i
spontanicznie potrzebujemy; większe - łącznie z gigantami branży
farmaceutycznej - częściej zajmują się produkcją masowej jatrogenii i biorą
za to od nas pieniądze, a potem, co gorsza, przejmują kontrolę nad krajem
przy pomocy armii lobbystów. Co więcej, takie skutki uboczne wywołują
wszystkie branże, które potrzebują marketingu. Żeby przekonać ludzi, że cola
daje im „szczęście”, potrzebna jest ogromna machina reklamowa - jej
działanie okazuje się skuteczne.
Oczywiście, istnieją wyjątki: korporacje z rzemieślniczą czy wręcz
artystyczną duszą. Rohan Silva zauważył kiedyś, że Steve Jobs chciał, żeby
produkty Apple wyglądały estetycznie w środku, mimo że klient nie widzi
ich wnętrza. Tylko prawdziwy rzemieślnik by o tym pomyślał - ambitni
stolarze czują się jak oszuści, jeśli wnętrza szafek traktują inaczej niż fronty.
Ale Steve Jobs był jednym z nielicznych wyjątków w Często Omawianej i
Kompletnie Nierozumianej choć Rzekomo Wydajnej Globalnej Gospodarce
Korporacyjnej.
Rzemieślnicy, marketing i najtańsze produkty, które spełnią
oczekiwania
Kolejna cecha rzemiosła. Żadnego z produktów, które naprawdę lubię,
nie odkryłem dzięki reklamom i zabiegom marketingowym: sera, wina,
mięsa, jajek, pomidorów, liści bazylii, jabłek, restauracji, fryzjerów, sztuki,
książek, hoteli, butów, koszul, okularów, spodni (razem z ojcem
korzystaliśmy z usług trzeciego pokolenia armeńskich szewców w Bejrucie),
oliwek ani oliwy z oliwek. To samo dotyczy miast, muzeów, sztuki,
powieści, muzyki, malarstwa, rzeźby (przeszedłem etap fascynacji
antycznymi artefaktami i portretami rzymskimi). Być może w pewnym sensie
były promowane, żeby ludzie wiedzieli o ich istnieniu, ale nie dlatego się
nimi zainteresowałem: informacje przekazywane z ust do ust to potężny,
naturalny filtr. W zasadzie jedyny filtr.
Wszystko, co widzicie na półkach, powstało zgodnie z zasadą najtańsze
w danej specyfikacji produkty, które spełnią oczekiwania klienta. Kiedy
korporacja sprzedaje wam coś, co nazywa serem, w jej interesie leży
zaoferować wam najtańszy w produkcji kawałek gumy, którego skład
pozwala go nadal określić tym mianem - a wcześniej sprawdzić, jak oszukać
wasze kubki smakowe. Właściwie to więcej niż ich „interes”: zostały w ten
sposób zaprojektowane i wyspecjalizowały się w dostarczaniu możliwie
najtańszego towaru spełniającego określone wymogi. Podobnie jest na
przykład z książkami biznesowymi: wydawcy i autorzy chcą przyciągnąć
waszą uwagę i wcisnąć wam do rąk największy dziennikarski gniot, jaki
można wciąż nazwać książką. To optymizacja w praktyce, bo maksymalizuje
wizerunek i promocję, a minimalizuje wysiłek i koszty.
Napisałem już, że kampanie marketingowe firm produkujących napoje
gazowane mają maksymalnie zdezorientować konsumenta. Wszystkie
produkty, które potrzebują natrętnej reklamy, są z gruntu niskiej jakości albo
złe. Bardzo nieetycznie jest przedstawiać coś w korzystniejszym świetle.
Można uświadomić klientom fakt istnienia produktu, na przykład nowego
pasa do tańca brzucha, ale zastanawiam się, dlaczego ludzie nie zdają sobie
sprawy, że reklamowane towary są z definicji gorsze. Przecież inaczej nie
potrzebowałyby reklamy.
Marketing jest w złym guście - tak podpowiadają mi naturalne i
ekologiczne instynkty. Przypuśćmy, że podczas rejsu spotykacie jakiegoś
znajomego. Co byście zrobili, gdyby zaczął się przechwalać swoimi
dokonaniami, opowiadać, jaki jest wspaniały, bogaty, wysoki, imponujący,
utalentowany, sławny, umięśniony, wykształcony, skuteczny i dobry w
łóżku? Na pewno wzięlibyście nogi za pas (albo przedstawili go innemu
gadatliwemu nudziarzowi, żeby mieć obu z głowy). Byłoby lepiej, gdyby to
inni (choć może nie jego matka) go chwalili, a on taktownie okazywał
skromność.
Nie jest to wcale naciągany przykład. W trakcie pracy nad tą książką,
podczas lotu liniami British Airways, usłyszałem, jak pewien dżentelmen
wyjaśnia stewardesie po mniej więcej dwóch sekundach rozmowy (która
miała dotyczyć tego, czy pije kawę z cukrem i śmietanką), że zdobył Nagrodę
Nobla w dziedzinie medycyny „i psychologii” i jest przewodniczącym
słynnej akademii królewskiej. Stewardesa nie wiedziała, czym jest Nagroda
Nobla, więc dżentelmen uprzejmie powtarzał „Nagroda Nobla” w nadziei, że
kobieta otrząśnie się ze swojej niewiedzy. Odwróciłem się i rozpoznałem
tego człowieka. W jednej chwili stracił cały rezon. Ponoć najtrudniej być
wielkim człowiekiem dla swojej służącej. A marketing wykraczający poza
przekazywanie informacji jest oznaką niepewności.
Rozumiemy, że ludzie, którzy się chwalą, zniechęcają do siebie innych. A
co z firmami? Dlaczego nie zniechęcamy się do firm, które zachwalają swoje
zalety? Istnieją trzy warstwy wykroczeń:
Warstwa pierwsza, lekkie wykroczenia: kiedy firmy prowadzą
bezwstydną autopromocję, jak ten facet w samolocie British Airways, ale
szkodzą tylko samym sobie. Warstwa druga, poważniejsze wykroczenia:
kiedy firmy starają się ukazać siebie w jak najkorzystniejszym świetle,
ukrywając przed nami wady swoich produktów - to wciąż nieszkodliwe
zabiegi, ponieważ zwykle spodziewamy się tego i polegamy na opinii
użytkowników. I warstwa trzecia, jeszcze poważniejsze wykroczenie: kiedy
firmy próbują przedstawić swój produkt w fałszywym świetle, wykorzystując
nasze błędy poznawcze i nieświadome skojarzenia - to już podstępne
działanie. Można to zrobić, na przykład pokazując kowboja z papierosem na
tle poetyckiego zachodu słońca. Zmusza to nas do skojarzenia wspaniałych,
romantycznych chwil z produktem, który z punktu widzenia logiki nie ma z
nimi nic wspólnego. Chcecie przeżyć romantyczną chwilę, a zamiast tego
dostajecie raka.
Mam wrażenie, że system korporacyjny coraz bardziej spycha firmy do
tej trzeciej warstwy. Zasadniczo problem z kapitalizmem - tylko nie
powołujcie się na Adama Smitha - bierze się stąd, że uczestniczą w nim
podmioty inne niż ludzie. Korporacja nie ma naturalnej etyki; kieruje się
wymogami bilansu. Jej jedyną misją jest spełnienie założeń narzuconych
przez analityków bezpieczeństwa, którzy mają (ogromne) skłonności do
szarlatanerii.
Spółka (publiczna) nie odczuwa wstydu. Nas, ludzi, ograniczają pewne
fizyczne, naturalne zahamowania. Spółka nie odczuwa litości. Spółka nie ma
honoru - chociaż w przekazach marketingowych znajdują się niestety
wzmianki o „dumie”. Korporacja nie jest bezinteresowna. Akceptuje
wyłącznie egoistyczne działania. Wyobraźcie sobie, co by się stało z firmą,
która postanowiłaby jednostronnie anulować wierzytelności - z dobroci serca.
A społeczeństwa opierają się na przypadkowych, bezinteresownych gestach
między ludźmi, czasem między nieznajomymi. Wszystkie te wady wynikają
z faktu, że korporacje nie ryzykują własną skórą, w rozumieniu kulturowym
lub biologicznym - asymetria przynosi im jawne korzyści, ale szkodzi innym.
W systemach tego rodzaju powinno dochodzić do implozji. I dochodzi. Jak to
się mówi, nie da się zbyt długo oszukiwać zbyt wielu ludzi. Szkopuł tkwi w
tym, że implozja takiego systemu nie ma znaczenia dla menedżerów -
problem agencji sprawia, że zależy im wyłącznie na własnej płynności
finansowej. Upadek firmy nie zaszkodzi menedżerom; ci zachowają swoje
premie, ponieważ obecnie nie istnieje coś takiego jak ujemna pensja
menedżerska.
Podsumowując: w dłuższej perspektywie korporacje są tak kruche, że
ostatecznie załamują się pod ciężarem problemu agencji, a menedżerowie
zgarniają premie, resztki rzucając podatnikom. Upadłyby wcześniej, gdyby
nie rzesze lobbystów, którzy przejmują kontrolę nad krajem, żeby korporacje
mogły was poić słodkimi napojami. W Stanach Zjednoczonych największe
spółki kontrolują niektórych członków Kongresu. Jedynym skutkiem jest
opóźnianie pogrzebu danej korporacji, naszym kosztem.
Lawrence z Arabii czy Meyer Lansky
Wreszcie, jeśli kiedykolwiek będziecie musieli wybierać między
obietnicą złożoną przez gangstera a obietnicą złożoną przez urzędnika służby
cywilnej, postawcie na gangstera. Za każdym razem. Instytucje nie mają
honoru, jednostki - owszem.
Podczas I wojny światowej T.E. Lawrence, znany jako Lawrence z
Arabii, dobił targu z arabskimi plemionami pustynnymi, które miały pomóc
Brytyjczykom w walce z imperium osmańskim w zamian za obietnicę
utworzenia państwa arabskiego. Arabowie dotrzymali słowa, bo nie sądzili,
że można zrobić inaczej. Okazało się jednak, że rządy Francji i Wielkiej
Brytanii zawarły w 1916 roku tajny pakt, układ Sykes- Picot, w którym
podzieliły te tereny między siebie. Po wojnie Lawrence wrócił do Wielkiej
Brytanii, rzekomo bardzo sfrustrowany. Oczywiście szybko mu przeszło.
Płynie z tego ważny morał: nigdy nie ufajcie człowiekowi, który nie jest
wolny. Dla mafiosa natomiast największym komplementem jest, gdy mówi
się o nim: „Zawsze dotrzymuje słowa”. Panowała kiedyś opinia, że „uścisk
dłoni słynnego gangstera Meyera Lansky’ego był wart więcej niż
najpewniejszy kontrakt, opracowany przez rzesze prawników”. Lansky miał
w pamięci wszystkie aktywa i pasywa mafii sycylijskiej. Był jej kontem
bankowym - bez żadnego potwierdzenia na piśmie. Wystarczał jego honor.
Będąc traderem, nigdy nie miałem zaufania do transakcji z
„przedstawicielami” instytucji, pit traderów łączą pewne relacje, a w ciągu
ponaddwudziestoletniej kariery nie spotkałem ani jednego
samozatrudnionego tradera, który złamałby dane słowo.
To właśnie honor umożliwia handel. Jakikolwiek handel.
Co dalej
Wiemy już, w jaki sposób, dzięki błędnemu rozumieniu antykruchości (i
asymetrii albo wypukłości), niektóre grupy ludzi korzystają z ukrytych opcji i
po cichu szkodzą reszcie społeczeństwa. Wiemy też, że rozwiązaniem jest
wprowadzenie obowiązku ryzykowania własną skórą. Teraz przyjrzymy się
innej opcjonalności: jak ludzie mogą dobierać reguły etyczne, dopasowując
je do swoich działań. Albo jak wykorzystują urząd publiczny do zaspokajania
własnej chciwości.
Rozdział 24
Jak dopasować etykę do zawodu
Niewolnicy mogą przejąć kontrolę - Mięczaki a przymus - Klasa skazana
na męki Tantala
Jeszcze nigdy w historii ludzkości przedstawiony tu problem nie był tak
poważny. Załóżmy, że pan John Smith Jr., doktor prawa, pracuje jako
lobbysta przemysłu tytoniowego w Waszyngtonie, branży, która - jak wiemy
- zajmuje się zabijaniem ludzi dla zysku (dzięki subtrakcji przekonaliśmy się,
że zakaz palenia papierosów uczyniłby medycynę niemal bezużyteczną).
Zapytajcie jego rodzinę (albo przyjaciół), dlaczego to toleruje, dlaczego nie
odwróci się od niego, nie zacznie mu tego wypominać, nie zignoruje go po
prostu na następnym pogrzebie rodzinnym. W odpowiedzi usłyszycie
prawdopodobnie: „Każdy musi zarabiać na życie” - ludzie mówią tak na
wypadek, gdyby sami znaleźli się kiedyś w podobnej sytuacji.
Musimy sprawdzić kierunek osi (posługując się tą samą logiką, co w
dyskusji o uczeniu ptaków latania):
Etyka (i Przekonania) → Zawód czy Zawód → Etyka (i Przekonania)
Przed debatą Grubego Tony’ego z Sokratesem Nero zastanawiał się, jak
będzie wyglądała pierwsza minuta ich spotkania, w końcu dzieliło ich jakieś
25 stuleci. A nie chodziło mu tylko o to, jakie elementy naszego środowiska
fizycznego najbardziej zaskoczyłyby Sokratesa. Gdy Gruby Tony, któremu
mimowolnie imponowała wiedza historyczna Nera, zapytał go o to, ten
odpowiedział: „Prawie na pewno byłby zdumiony brakiem niewolników”.
„Ci ludzie nigdy nie wykonywali sami drobnych prac domowych.
Wyobraź sobie Sokratesa z jego pokraczną sylwetką, wystającym brzuchem i
patykowatymi nóżkami, jak pyta: Opou oi douloi?”.
„Ależ, Nero Tulipie, niewolnicy wciąż istnieją”, wyrwało się Grubemu
Tony’emu. „Często można ich poznać po tym, że noszą krawat”.
Nero: „ Signore Ingeniere Tony, niektórzy z tych krawaciarzy są bardzo
bogaci, jeszcze bogatsi od ciebie”.
Tony: „Nero, ty frajerze. Nie daj się zwieść pieniądzom. To tylko liczby.
Wolność to stan umysłu”.
Bogactwo bez niezależności
Istnieje tak zwany efekt kołowrotka, podobny do zjawiska, o którym
mówiliśmy w kontekście neomanii w Rozdziale 20: musicie zarabiać coraz
więcej i więcej, żeby pozostać w tym samym miejscu. Chciwość jest
antykrucha - ale jej ofiary już nie.
A wracając do frajerskiej wiary w to, że bogactwo daje ludziom większą
niezależność: nie potrzebujemy żadnych nowych dowodów, wystarczy
spojrzeć, co się dzieje w tej chwili: pamiętajcie, że ludzkość nigdy nie była
bogatsza. Ani bardziej zadłużona (zdaniem starożytnych człowiek zadłużony
nie był wolny, tylko zniewolony). Tyle w temacie „wzrostu gospodarczego”.
Na poziomie lokalnym wygląda na to, że zostajemy zsocjalizowani w
określonym środowisku, co eksponuje nas na efekt kołowrotka. Kiedy
zaczynacie lepiej sobie radzić, przeprowadzacie się do Greenwich w stanie
Connecticut i stajecie się biedakiem wśród sąsiadów w posiadłościach za 20
milionów dolarów, w których urządza się przyjęcia urodzinowe za okrągły
milion. I coraz mocniej uzależniacie się od swojej pracy, zwłaszcza że wasi
sąsiedzi zatrudnieni na Wall Street dostają ogromne premie finansowane z
naszych podatków.
Tacy ludzie przypominają Tantala, skazanego na wieczną karę: stał
zanurzony po kolana w wodzie pod drzewem owocowym, ale za każdym
razem, gdy próbował dosięgnąć owoc, gałąź się przesuwała, a kiedy
próbował się napić, poziom wody opadał.
Dziś cała klasa społeczna skazana jest na męki Tantala. To nowoczesny
wynalazek. Rzymianie przeciwdziałali efektom kołowrotka: duża część życia
społecznego toczyła się między patronem a jego gorzej sytuowanymi
klientami, którzy korzystali z jego szczodrości i jedli przy jego stole - a w
trudnych chwilach zdawali się na jego pomoc. Nie istniała jeszcze opieka
społeczna ani kościół, który udzielałby pomocy i nawoływał do niej:
wszystko było prywatne (dzieło Seneki De beneficiis, o którym
wspomniałem wcześniej, mówiło właśnie o obowiązkach patrona w takich
sytuacjach). Bogacze mieli niewielką ekspozycję na innych bogaczy, tak jak
mafijni donowie nie zadawali się z innymi donami, tylko ze swoimi
podopiecznymi. W zasadzie tak żyli mój dziadek i pradziadek, ponieważ byli
właścicielami ziemskimi i politykami; wraz z władzą pojawiała się
odpowiedzialność za pewną grupę ludzi. Lokalni właściciele ziemscy mieli
obowiązek od czasu do czasu „otwierać dom” i częstować innych owocami
swojego bogactwa. Z kolei dworskie życie skutkuje korupcją - szlachcic
przyjeżdża z prowincji na dwór, gdzie traci rezon: kontakt z bardziej
ekstrawaganckimi i błyskotliwymi ludźmi sprawia, że chce podnieść swoją
samoocenę. Ci, którzy straciliby wysoki status w miastach, zachowują go na
wsi. A nie można ufać człowiekowi kręcącemu się w kołowrotku.
FACHOWCY A ZBIOROWOŚĆ
To fakt, że po fazie indoktrynacji człowiek może szybko dać się
zniewolić swojej pracy, do tego stopnia, że wszystkie jego opinie na każdy
temat stają się egoistyczne, a przez to bezużyteczne dla zbiorowości. Dlatego
Grecy nie przepadali za fachowcami.
Jednym z moich pierwszych miejsc pracy była pewna firma na Wall
Street. Po kilku miesiącach dyrektor zarządzający wezwał nas do siebie
(kilka osób) i powiedział nam, że musimy wesprzeć kampanie kilku
polityków, i „zasugerował” przekazanie określonej części naszych pensji na
ten cel. Wyjaśnił, że to „dobrzy” politycy. „Dobrzy”, czyli dobrzy dla branży
bankowości inwestycyjnej, ponieważ mieli pomóc w uchwaleniu chroniących
ją ustaw. Gdybym to zrobił, straciłbym etyczne prawo wyrażania
jakichkolwiek opinii politycznych „dla dobra społeczeństwa”.
W słynnej i często omawianej historii Demades z Aten potępił człowieka,
który sprzedawał trumny, argumentując, że wzrost jego zysków musiałby
oznaczać śmierć bardzo wielu ludzi. Montaigne, parafrazując argument
Seneki z dzieła O dobroczynności, przekonywał, że w myśl takiej logiki
powinniśmy potępić każdy zawód. Jego zdaniem kupiec prosperuje tylko
dzięki rozpuście młodzieży, rolnik - dzięki wysokim cenom zbóż, architekt -
dzięki niszczejącym budynkom, prawnicy i przedstawiciele wymiaru
sprawiedliwości - dzięki pozwom i sporom między ludźmi. Żaden lekarz nie
czerpie korzyści z czyjegoś zdrowia - choćby to byli jego przyjaciele, ani
żaden żołnierz z pokoju w jego mieście itp. A co gorsza, gdybyśmy poznali
najgłębsze i najbardziej prywatne myśli i motywacje ludzi, okazałoby się, że
ich marzenia i nadzieje niemal zawsze oznaczają dla kogoś innego stratę.
Ale Montaigne (i Seneka) byli trochę zbyt pobłażliwi dla egoistów i
przeoczyli coś istotnego. Najwyraźniej rozumieli, że życie gospodarcze
niekoniecznie opiera się na altruistycznych motywacjach, a zbiorowość
funkcjonuje inaczej niż jednostka. Co zdumiewające, Seneka urodził się
mniej więcej 18 stuleci przed Adamem Smithem, a Montaigne około 300 lat
przed nim, więc powinniśmy być pod wrażeniem ich refleksji, choć ukazują
one fundamentalną nieuczciwość człowieka. Od czasu pism Adama Smitha
wiemy, że zbiorowość nie potrzebuje altruizmu jednostek, ponieważ egoizm
może być motorem wzrostu. Ale ludzie nie stają się przez to bardziej rzetelni
w swoich osobistych poglądach na zbiorowość. Ponieważ można powiedzieć,
że ryzykują skórą innych.
Oprócz idei ryzykowania własną skórą Montaigne i Seneka przeoczyli
również fakt, że sprawy publiczne powinny się rządzić zupełnie innymi
prawami. Nie zwrócili uwagi na problem agencji - chociaż był on już znany
heurystycznie (Hammurabi, złote reguły), nie wpisał się w ich świadomość.
Nie chodzi o to, że zarabianie na życie w określonym zawodzie jest z
gruntu złe; chodzi o to, że człowiek zaczyna automatycznie budzić
podejrzenia, jeśli zajmuje się sprawami publicznymi, sprawami, które
dotyczą innych. Zdaniem Arystotelesa człowiek wolny to człowiek, który
może swobodnie głosić swoje opinie - to efekt uboczny swobodnego
dysponowania własnym czasem.
W tym znaczeniu wolność jest wyłącznie kwestią szczerości opinii
politycznych. Dla Greków istniały tylko trzy sposoby zarabiania na życie:
banausikai technai - rzemieślnicy, polemike techne - sztuka wojny, oraz
georgia - rolnictwo. Dwa ostatnie, wojna i rolnictwo, przystawały
dżentelmenom - głównie dlatego, że nie były egoistyczne i nie występował w
nich konflikt interesów ze zbiorowością. Ale Ateńczycy nienawidzili
banausos, rzemieślników, którzy zarabiali na życie w ciemnych izbach,
tworząc przedmioty - zwykle na siedząco. W ocenie Ksenofonta taki fach
obniżał sprawność organizmu rzemieślnika, niszczył jego ducha i nie
zostawiał mu czasu dla rodziny i miasta. Sztuki niewyzwolone skazują
człowieka na jego warsztat i zawężają jego zainteresowania do własnego
dobrobytu; sztuka wojny i rolnictwo poszerzają jego perspektywę, dzięki
czemu może dbać o swoich przyjaciół i swoje miasto. Ksenofont uważał
rolnictwo za matkę i opiekunkę pozostałych technai. (W starożytności nie
istniały korporacje; gdyby żył dziś, przeniósłby swoje zarzuty z
rzemieślników na pracowników korporacji). Arabskie i hebrajskie przysłowia
głoszą: Yad el hurr mizan oraz Yad ben horin moznayim - „dłoń człowieka
wolnego jest szalą wagi”. Po prostu źle definiujemy wolność: wolny jest ten,
kto ma prawo do własnego zdania.
Dla Metternicha człowiekiem nie był ktoś poniżej statusu barona; dla
Arystotelesa oraz - choć w innej formie - dla Anglików aż do XX wieku
człowieczeństwo wiązało się ze statusem wolnego człowieka, który nie był
przesadnie pochłonięty swoją pracą. Nie chodziło o to, żeby nie pracował -
po prostu miał nie czerpać swojej tożsamości z pracy i traktować ją jako coś
opcjonalnego, swego rodzaju hobby. Z tego punktu widzenia zawód definiuje
was w mniejszym stopniu niż inne cechy, takie jak choćby pochodzenie
(jeden z wielu przykładów). O to właśnie chodzi w pieniądzach na odwal się,
które pozwoliły Talesowi z Miletu sprawdzić szczerość własnych słów. Dla
Spartan najważniejsza była odwaga. Dla Grubego Tony’ego, ludzkość
zaczyna się od poziomu „samoposiadania”.
Nasz poziomy przyjaciel rozumiał samoposiadanie znacznie bardziej
demokratycznie niż jego intelektualni poprzednicy. Nie miało ono nic
wspólnego z bogactwem, pochodzeniem, inteligencją, wyglądem, rozmiarem
buta; raczej z odwagą osobistą. Innymi słowy, Gruby Tony w bardzo
specyficzny sposób definiował wolnego człowieka: jego zdaniem wolny był
ten, kogo nie można zmusić do zrobienia czegoś, czego w innym razie nigdy
by nie zrobił.
Zwróćcie uwagę na przepaść między Atenami a Brooklynem: jeśli dla
Greków wolny był tylko ten, kto swobodnie dysponował własnym czasem i
swobodnie wyrażał własne poglądy, to dla naszego poziomego przyjaciela
tylko ten jest wolny, kto ma odwagę i może swobodnie wyrażać własne
opinie. Ludzie nie stają się mięczakami, tylko się nimi rodzą. Pozostają
mięczakami na zawsze, nieważne, jaką zapewni się im autonomię, nieważne,
ile zarobią.
Oto kolejny wymiar tej różnicy między współczesnymi abstrakcyjnymi
państwami narodowymi a samorządem lokalnym. W antycznym mieście-
państwie, albo we współczesnym mieście, karą za naruszenie zasad etyki był
i jest wstyd, dzięki któremu świat stawał i staje się bardziej symetryczny.
Banicja lub wygnanie albo, co gorsza, ostracyzm stanowiły poważne kary, bo
ludzie nie przeprowadzali się dobrowolnie, a wysiedlenie uważali za
potworną katastrofę. Tak też myślą dziś. W większych organizmach, takich
jak wielkie święte państwo narodowe, w którym interakcje twarzą w twarz i
więzi społeczne odgrywają mniejszą rolę, wstyd przestaje spełniać swoją
dyscyplinującą funkcję. Powinniśmy mu ją przywrócić. A oprócz wstydu
istnieje też przyjaźń, socjalizacja w określonym środowisku, przynależność
do pewnej grupy ludzi, których interesy nie są zbieżne z interesem
zbiorowości. Kleon, bohater wojny peloponeskiej, uważał, że zajmując się
sprawami publicznymi, należy publicznie wyrzec się przyjaciół - za co
historycy go napiętnowali. Oto proste, choć dość drastyczne rozwiązanie:
nikt, kto podejmuje służbę publiczną, nie powinien później zarabiać na
żadnej działalności komercyjnej więcej niż najlepiej opłacany urzędnik
publiczny. Byłoby to coś w rodzaju dobrowolnego limitu (dzięki niemu
ludzie przestaliby traktować urzędy publiczne jako tymczasowe zajęcie, które
zwiększa ich wiarygodność i sprawia, że zgłaszają się po nich pracodawcy z
Wall Street, którzy oferują im milionowe pensje). O stanowiska publiczne
zaczęliby ubiegać się bardziej szlachetni ludzie. Kleon został napiętnowany;
współcześnie obserwujemy odwrotność problemu agencji w przypadku ludzi,
którzy postępują właściwie, a za służbę społeczeństwu spotykają ich
oszczerstwa i prześladowania. Aktywista i prawnik Ralph Nader przekonał
się o tym wielokrotnie, gdy padł ofiarą ataków branży motoryzacyjnej.
ZASADY ETYKI A ZASADY PRAWA
Wstydzę się, że długo nie ujawniałem pewnego przekrętu. (Tak, jak
powiedziałem, jeśli widzisz oszustwo…). Nazwijmy go problemem Alana
Blindera.
Oto, co się wydarzyło. Kiedyś w Davos rozmawiałem przy kawie z
Alanem Blinderem, byłym wiceprzewodniczącym Systemu Rezerwy
Federalnej Stanów Zjednoczonych. Opowiadałem mu właśnie o idei, która
miała moim zdaniem uratować świat biznesu od pokusy nadużyć i problemu
agencji, gdy przerwał mi, żeby przedstawić zalety specyficznego produktu
inwestycyjnego, który pozwalał legalnie oszukać podatników. Duzi
inwestorzy obchodzili ograniczenia wynikające z przepisów o ubezpieczeniu
depozytów (wówczas stuprocentową gwarancją objęte były depozyty do 100
tysięcy dolarów) i korzystali z ochrony niemal nieograniczonych kwot. Firma
profesora Blindera rozbijała bowiem dowolną zdeponowaną przez inwestora
kwotę na mniejsze części, które osobno inwestowała w bankach. Części
trafiały na pojedyncze konta i były w pełni ubezpieczone. Innymi słowy,
bardzo bogaci ludzie mogli w ten sposób naciągnąć podatników na darmowe
ubezpieczenie sponsorowane przez rząd. Tak, naciągnąć podatników. Ale
zgodnie z prawem. Dzięki pomocy byłych urzędników publicznych, którzy
mają dostęp do poufnych informacji.
- Czy to nie jest nieetyczne? - wyrwało mi się.
- To całkowicie zgodne z prawem - odpowiedział profesor. Po czym
dodał, obciążając się jeszcze bardziej: - Pracuje u nas wielu byłych
pracowników instytucji regulacyjnych.
W ten sposób (a) zasugerował, że działania zgodne z prawem są etyczne,
i (b) przyznał, że byli pracownicy instytucji regulacyjnych mają przewagę
nad zwykłymi obywatelami.
Upłynęło dużo czasu, kilka lat, zanim zareagowałem na to zdarzenie i
krzyknąłem publicznie: Oskarżam. Nie uważam Alana Blindera za skrajnie
nieetycznego człowieka; pewnie zirytowało mnie, że taki człowiek wcześniej
pełnił tak wysoką funkcję publiczną. W dodatku liczyłem, że tamta nasza
rozmowa uratuje świat (przedstawiałem mu właśnie koncepcję, że bankierzy
podejmują ryzyko kosztem podatników). Tymczasem mój rozmówca okazał
się przykładem na to, jak ludzie wykorzystują urząd publiczny, żeby w
pewnym momencie zgodnie z prawem zarabiać kosztem społeczeństwa.
Upewnijcie się, czy widzicie ten problem w całej jego prostocie: byli
pracownicy instytucji regulacyjnych i byli urzędnicy publiczni, których
społeczeństwo zatrudniło po to, żeby pracowali na jego rzecz, mogą
wykorzystać doświadczenia i kontakty zdobyte w tej pracy, żeby wzbogacić
się na błędach systemu, kiedy przejdą do prywatnych firm - kancelarii
prawniczych itp.
Zastanówcie się nad tym przez chwilę: im bardziej złożone regulacje, tym
bardziej zbiurokratyzowana sieć i tym większe korzyści będzie czerpał z tego
później były insider, który zna wszystkie luki i błędy. Jego przewaga będzie
wypukłą funkcją jego wszechstronnej wiedzy. To franszyza, asymetria
zyskana kosztem innych. (Zwróćmy uwagę, że ta franszyza występuje
powszechnie w naszej gospodarce; przedsiębiorstwo motoryzacyjne Toyota
zatrudniło byłych pracowników amerykańskich instytucji regulacyjnych i
korzystało z ich „doświadczenia” podczas śledztwa dotyczącego usterek w
jego samochodach).
A teraz czas na drugi etap. Tu sytuacja się pogarsza. Blinder i dziekan
Szkoły Biznesu Uniwersytetu Columbia napisali komentarz prasowy, w
którym sprzeciwili się podniesieniu przez rząd limitu ubezpieczeń depozytów
dla klientów indywidualnych. Z artykułu jasno wynikało, że społeczeństwo
nie powinno mieć dostępu do nieograniczonych ubezpieczeń, którym cieszyli
się klienci Blindera.
Kilka uwag.
Po pierwsze, im bardziej skomplikowane regulacje, tym większe ryzyko
arbitrażu insiderów. To kolejny argument za stosowaniem heurystyk. Dwa
tysiące trzysta stron regulacji - które można zastąpić jedną zasadą
Hammurabiego - będą kopalnią złota dla byłych pracowników regulatorów.
Instytucje regulacyjne mają motywację, żeby tworzyć skomplikowane
przepisy. Widać zatem, że insiderzy są wrogami zasady mniej znaczy więcej.
Po drugie, w systemie złożonym trudniej dostrzec różnicę między literą a
duchem prawa. To kwestia techniczna, ale złożone środowiska z
nieliniowościami łatwiej wykorzystać do własnych celów niż środowiska
liniowe z niewielką liczbą zmiennych. To samo dotyczy różnicy między tym,
co zgodne z prawem, a tym, co etyczne.
Po trzecie, w krajach afrykańskich przedstawiciele administracji rządowej
jawnie przyjmują łapówki. W Stanach Zjednoczonych otrzymują milczącą
obietnicę późniejszego zatrudnienia w banku, synekury z pensją, załóżmy, 5
milionów dolarów rocznie, jeśli branża będzie z nich zadowolona. A wszelkie
„regulacje” w tym zakresie łatwo obejść.
W problemie Alana Blindera najbardziej przygnębiły mnie reakcje tych, z
którymi o nim rozmawiałem: ludzie uznali za naturalne, że były urzędnik
publiczny próbuje „zarobić” dzięki dawnemu stanowisku - naszym kosztem.
Ich argument brzmi: Przecież każdy chce zarabiać.
Kazuistyka jako opcjonalność
Zawsze można znaleźć argument albo zasadę etyczną na uzasadnienie
jakiejś opinii ex post. To ryzykowne, ale, podobnie jak w przypadku
wybiórczej analizy danych, na zasady etyczne należy się powoływać przed
działaniem, a nie po nim. Chodzi o to, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której
dopasowujecie narrację do swojego postępowania - a przez długi czas
„kazuistyka”, sztuka analizowania najdrobniejszych niuansów decyzji,
właśnie na tym polegała.
Najpierw zdefiniuję fałszywą opcję. To taka opcja, w której własny
interes maskuje się dobrem ogółu - na przykład, gdy fryzjer zaleca strzyżenie
„ze względów zdrowotnych”, a lobbysta producentów broni twierdzi, że
posiadanie broni „służy Ameryce”, czyli wygłasza poglądy, które przynoszą
mu osobiste korzyści, udając, że ma na względzie społeczeństwo. Innymi
słowy, czy plasuje się w lewej kolumnie Tabeli 7? Na tej samej zasadzie Alan
Blinder napisał, że sprzeciwia się rozszerzonemu ubezpieczeniu depozytów
nie dlatego, że jego firma straciłaby klientów, tylko przez wzgląd na dobro
publiczne.
Żeby zastosować tę heurystykę, wystarczy jedno proste pytanie. Podczas
kolacji pokonferencyjnej na Cyprze pewien mówca, cypryjski profesor
inżynierii petrochemicznej wykładający na amerykańskim uniwersytecie,
utyskiwał na lorda Nicholasa Sterna, aktywistę ekologicznego. Stern
uczestniczył w konferencji, ale nie przyszedł na kolację. Cypryjczyk był
bardzo wzburzony. Nie miałem pojęcia, na czym polega problem, ale
usłyszałem, że myli „brak dowodów” z „dowodami na brak”, dlatego
naskoczyłem na niego i zacząłem bronić Sterna, którego nawet nie poznałem.
Inżynier petrochemiczny utrzymywał, że nie istnieją dowody na to, że paliwa
kopalne szkodzą środowisku, i przedstawiał tę tezę jako semantycznie
równoznaczną z twierdzeniem, że istnieją dowody na to, że paliwa kopalne
nie szkodzą środowisku. Naraził mi się słowami, że Stern zaleca niepotrzebne
środki bezpieczeństwa. To podziałało na mnie jak płachta na byka.
Zapytałem go, czy ubezpiecza swój samochód, czy ubezpiecza się
zdrowotnie, czy ma inne ubezpieczenia od zdarzeń, które nie nastąpiły - to
była moja linia argumentacji. Zacząłem go przekonywać, że poddajemy
naszą planetę nowym procesom, że ciężar dowodu spoczywa na tych, którzy
zakłócają funkcjonowanie systemów naturalnych, że matka natura wie
więcej, niż my będziemy kiedykolwiek wiedzieli, a nie na odwrót, czyli
przedstawiłem mu idee omówione w tej książce. Ale przypominało to
dyskusję z adwokatem - sofizmaty i brak możliwości dojścia do prawdy.
Wtedy przyszła mi do głowy pewna heurystyka. Dyskretnie zapytałem
organizatora konferencji, który siedział obok mnie, czy Cypryjczyk ma coś
do zyskania na tym sporze: okazało się, że jest mocno powiązany z
koncernami naftowymi - jako doradca, inwestor i konsultant. Natychmiast
straciłem zainteresowanie tym, co ma do powiedzenia, i zapał do dyskusji na
forum - jego słowa nie miały znaczenia, to był czysty szum.
Zwróćcie uwagę, jak takie sytuacje wpisują się w ideę ryzykowania
własną skórą. Jeśli ktoś ma jakąś opinię, na przykład, że system bankowy jest
kruchy i powinien upaść, to chcę, żeby poparł ją własnym zaangażowaniem,
żeby ta opinia mu zaszkodziła, jeśli zaszkodzi odbiorcom jego opinii - w
ramach dowodu, że nie jest bezmyślną kukłą. Ale jeśli stawia się ogólne tezy
na temat dobra publicznego, takie zaangażowanie nie jest konieczne -
konieczny jest brak zaangażowania. Via negativa.
Powyżej opisałem mechanizm opcjonalności etycznej, w którym ludzie
dopasowują poglądy do własnych działań, zamiast działać na podstawie
własnych poglądów. Tabela 8 przedstawia porównanie różnych zawodów pod
kątem etycznego dopasowywania wstecznego.
Istnieje odwrotny problem Alana Blindera, tak zwane dowody wbrew
czyimś interesom. Powinniśmy przypisywać większą wagę świadkom i
opiniom, kiedy stanowią przeciwieństwo konfliktu interesów. Farmaceuta
albo członek zarządu korporacji farmaceutycznej, który opowiada się za
leczeniem cukrzycy głodówką i metodami via negativa, byłby bardziej
wiarygodny od kolegi z branży zalecającego przyjmowanie leków.
BIG DATA I OPCJA BADACZA
Ten fragment jest raczej techniczny, więc czytelnicy mogą go pominąć i
nic nie stracą. Ale opcjonalność jest wszędzie, a teraz przyszedł moment na
omówienie pewnej wersji wybiórczej analizy danych, która niszczy ducha
badań i czyni nadmiar danych niezwykle szkodliwym dla wiedzy. Więcej
danych oznacza być może więcej informacji, ale oznacza również więcej
fałszywych informacji. Okazuje się, że coraz mniej artykułów dotyczy
powtarzania wcześniejszych badań. Podręczniki do psychologii poprawia się
na podstawie zweryfikowanej wiedzy, do ekonomii - nic podobnego. Nie
można zanadto ufać wielu statystycznie zorientowanym naukom -
szczególnie gdy badacz musi publikować, żeby rozwijać karierę. Oczywiście,
sam powie, że robi to dla „rozwoju wiedzy”.
Przypomnijcie sobie pojęcie epifenomenów, które odróżniają prawdziwe
życie od życia widzianego z perspektywy biblioteki. Badacz, który analizuje
historię z perspektywy bibliotecznej, z konieczności dostrzeże znacznie
więcej pozornych związków niż badacz, który obserwuje dane procesy w
praktyce - jak zachodzą w prawdziwym życiu. Badacz biblioteczny da się
zwieść większej liczbie epifenomenów, z których jeden wynika bezpośrednio
z nadmiaru danych w stosunku do prawdziwych sygnałów.
W Rozdziale 7 mówiliśmy o wzroście szumu. W tym miejscu pojawia się
inny, gorszy problem, ponieważ badacz dysponuje opcjonalnością, podobnie
jak bankier. Badaczowi przypada potencjał zysków, prawdzie - potencjał
strat. Darmowa opcja badacza polega na tym, że może wybrać dowolną
statystykę, która potwierdzi jego opinię - albo przyniesie pozytywny wynik -
ignorując pozostałe. Ma opcję przestać szukać, kiedy znajdzie korzystny
wynik. A oprócz tego może odnaleźć związki statystyczne - pozorne związki
uwidaczniają się najszybciej. Dane mają pewną własność: w dużych zbiorach
danych pokaźne odchylenia można w znacznie większym stopniu wiązać z
szumem (albo wariancją) niż z informacją (albo sygnałem).

Rys. 18. Tragedia Big Data. Im więcej zmiennych, tym więcej korelacji, które
mogą się okazać istotne statystycznie w rękach „umiejętnego” badacza.
Błędność rośnie szybciej niż informacje; jest nieliniowa (wypukła) w stosunku
do danych.

W badaniach medycznych istnieje różnica między (a) badaniami


obserwacyjnymi, w których badacz analizuje związki statystyczne na
komputerze, a (b) eksperymentami kohortowymi metodą podwójnie
maskowanej próby, które przynoszą informacje w realistyczny sposób, tak
jak w prawdziwym życiu.
Pierwsza technika, czyli obserwacja komputerowa, dostarcza rozmaitych
dowodów, które, według niedawnych obliczeń Johna Ioannidesa, są błędne
już w ponad ośmiu przypadkach na dziesięć. Mimo to badania obserwacyjne
są opisywane w artykułach i niektórych magazynach naukowych. Na
szczęście nie uznaje ich Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków [ang.
Food and Drug Administration - przyp. tłum.], ponieważ zatrudnieni tam
badacze wiedzą, co robią. Razem ze wspaniałym Stanen Youngiem, który
walczy z fałszywymi statystykami, znaleźliśmy kiedyś w The New England
Journal of Medicine badanie, które powoływało się na statystyczną istotność
przytoczonych danych, podczas gdy nam wyniki wydawały się praktycznie
losowe. Nasz list do redakcji pozostał bez odpowiedzi.
Rysunek 18 pokazuje rosnącą liczbę potencjalnie fałszywych związków.
Pomysł jest następujący. W zbiorze 200 zmiennych losowych, niezwiązanych
ze sobą w żaden sposób, niemal niemożliwe byłoby nie znaleźć wysokiej
korelacji, na przykład na poziomie 30 proc., oczywiście, całkowicie pozornej.
Istnieją techniki pozwalające kontrolować wybiórczą analizę danych (między
innymi tak zwana korekta Bonferoniego), ale nawet one nie pozwalają
przyłapać winnych - podobnie jak regulacje nie powstrzymują insiderów
przed oszukiwaniem systemu. To wyjaśnia, dlaczego od 12 lat od
zdekodowania ludzkiego genomu nie odkryliśmy nic szczególnie istotnego.
Nie twierdzę, że w tych danych nie ma żadnych informacji - problem polega
na tym, że ta igła ukryta jest w stogu siana.
Nawet w eksperymentach zdarzają się błędy: w interesie badacza leży
wybór takiego eksperymentu, który przynosi pożądane wyniki, i ukrycie
nieudanych prób. Może też sformułować hipotezę po przeprowadzeniu
eksperymentu - dostosowując hipotezę do eksperymentu. Jednakże te błędy
są mniej poważne niż w wyżej omówionym przypadku.
Efekt zaślepienia danymi przyśpiesza. Istnieje paskudne zjawisko o
nazwie Big Data. Badacze prowadzą ich wybiórczą analizę na skalę
przemysłową. Współczesność dostarcza zbyt wielu zmiennych (ze zbyt
niskim stosunkiem danych na każdą z nich), a przyrost fałszywych związków
znacznie przewyższa przyrost prawdziwych informacji, ponieważ szum jest
wypukły, a informacja - wklęsła.
Dane coraz częściej nadają się tylko do rozwoju wiedzy metodą via
negativa - pozwalają obalać, a nie potwierdzać tezy. Tragedia polega na tym,
że zdobycie finansowania na powtórzenie - i obalenie - istniejących badań
jest bardzo trudne, A nawet gdyby znalazły się na to pieniądze, trudno byłoby
pozyskać chętnych - powtarzanie wcześniejszych badań nie uczyni nikogo
bohaterem. Dlatego paraliżuje nas nieufność do wyników badań
empirycznych, z wyjątkiem wyników negatywnych. Wracając do mojej
romantycznej wizji angielskich duchownych, amatorów popijających herbatę:
zawodowi badacze naukowi rywalizują ze sobą o to, kto „znajdzie” jakiś
związek. Nauka nie może być rywalizacją, nie może mieć rankingów - taki
system ostatecznie eksploduje. W nauce nie może istnieć problem agencji.
TYRANIA ZBIOROWOŚCI
Błędy popełniane nie indywidualnie, lecz zbiorowo, to charakterystyczna
cecha zorganizowanej nauki - i najlepszy argument przeciw niej. Zewsząd
słychać: „wszyscy to robią” albo „tak to robią inni”. To poważna sprawa:
ludzie, którzy sami nie zrobiliby danej rzeczy, uznając ją za niemądrą,
podejmują takie działanie zbiorowo. I w tym momencie struktura środowiska
naukowego sprzeniewierza się nauce.
Pewien doktorant na Uniwersytecie Massachusetts, Chris S., powiedział
mi kiedyś, że wierzy w moją koncepcję grubych ogonów i zgadza się z moim
sceptycyzmem wobec współczesnych metod zarządzania ryzykiem, ale takie
poglądy nie pomogą mu znaleźć pracy na uniwersytecie. - Pomoże mi w tym
to, czego uczą wszyscy inni i o czym piszą artykuły - zauważył. Inny student
wyjaśnił, że chce pracować na dobrym uniwersytecie, żeby zarabiać, zeznając
jako biegły sądowy: - Nikt nie uwierzyłby w moje idee wytrzymałego
zarządzania ryzykiem, bo „wszyscy korzystają z tych samych
podręczników”. Na tej samej zasadzie władze pewnego uniwersytetu
poprosiły, żebym wykładał standardowe metody zarządzania ryzykiem, które
uważam za czystą szarlatanerię (odmówiłem). Czy moim zadaniem jako
profesora jest zapewnić studentom pracę kosztem społeczeństwa czy spełnić
mój obowiązek obywatelski? Jeśli prawidłowa jest pierwsza odpowiedź, to
ekonomia i szkoły biznesu mają poważny problem etyczny. A jest to problem
ogólny i właśnie dlatego ekonomia jeszcze nie upadła, mimo że głosi
oczywiste nonsensy - i to nonsensy udowodnione naukowo (w moim artykule
o czwartej ćwiartce - zob. omówienie w Aneksie - pokazuję, dlaczego te
metody są nie tylko niespójne matematycznie, lecz także ułomne empiryczne,
czyli innymi słowy, dlaczego są oszustwem naukowym). Pamiętajcie, że
profesorowie nie ponoszą żadnej kary za to, że wykładają teorie, które
niszczą system finansowy, co podtrzymuje ten oszukańczy proceder.
Wydziały muszą czegoś uczyć, żeby studenci dostali pracę, nawet jeśli uczą o
cudownych lekach. W ten sposób wpadliśmy w błędne koło: wszyscy
wiedzą, że uniwersytety wykładają nieprawdę, ale nikt nie jest na tyle wolny
albo odważny, żeby cokolwiek z tym zrobić.
Sęk w tym, że nauka to ostatnia dziedzina, w której można powołać się na
argument „inni tak myślą”. W nauce chodzi właśnie o to, żeby argumenty
były niezależne, a jeśli dowiedziemy empirycznie lub matematycznie, że
dana teza jest błędna, to oznacza, że rzeczywiście jest ona błędna, nieważne,
ilu ekspertów się z tym nie zgodzi, stu czy trzy tryliony. Już samo
powoływanie się na „innych ludzi” dla poparcia własnych poglądów
świadczy o tym, że człowiek, który to robi, jest mięczakiem, albo że cała
zbiorowość owych „innych ludzi” składa się z mięczaków. W Aneksie
pokazałem obalone teorie ekonomiczne, które ludzie nadal wykorzystują,
ponieważ błędy nie przynoszą im strat, a wykorzystywanie ich to najlepsza
metoda na zachowanie pracy albo awans.
Ale mam też dobrą wiadomość: jestem przekonany, że jedna odważna
osoba może pokonać całą zbiorowość złożoną z mięczaków. Spróbujmy po
raz kolejny poszukać rozwiązania w historii. Autorzy świętych ksiąg świetnie
zdawali sobie sprawę z problemu rozproszenia odpowiedzialności i nazywali
grzechem naśladowanie większości w złych uczynkach - oraz składanie
fałszywego świadectwa, które ma na celu nienarażanie się innym.
Zamykam Księgę VII pewną refleksją. Zawsze, gdy słyszę zdanie: „Jestem
człowiekiem etycznym”, robię się nerwowy. Jeszcze bardziej denerwują mnie
zajęcia z etyki. Ja chcę tylko usunąć opcjonalność, zredukować zjawisko
antykruchości nielicznych kosztem pozostałych. To prosta via negativa.
Reszta ułoży się sama.
Rozdział 25
Zakończenie
Jak zwykle, gdy na koniec pracy przeglądam cały rękopis przy stoliku
restauracyjnym, ktoś o semickim pochodzeniu prosi, żebym omówił swoją
książkę, stojąc na jednej nodze. Tym razem był to Shaiy Pilpel, probabilista,
z którym od 20 lat prowadzimy spokojną dyskusję, nigdy nie zniżając się do
poziomu rozmów o niczym. Niewielu jest ludzi na tyle mądrych i pewnych
siebie, żeby przejść od razu do sedna sprawy, zamiast szukać dziury w całym.
Przy poprzedniej książce jeden z jego rodaków zadał mi to samo pytanie i
musiałem się zastanowić nad odpowiedzią. Tym razem przyszła mi bez
najmniejszego wysiłku.
Była tak oczywista, że mój rozmówca sam ją wygłosił w tym samym
momencie. Shayi naprawdę wierzy, że wszystkie autentyczne idee można
sprowadzić do jednej, podstawowej kwestii, która umyka zdecydowanej
większości przedstawicieli danej dziedziny ze względu na ich specjalizację i
bezmyślność. Wszystkie zasady religijne to próby udoskonalenia,
zastosowania albo interpretacji jednej złotej reguły: „Nie czyń innym tego,
czego nie chcesz, by czynili tobie”. Ta logika przyświecała zasadom
Hammurabiego. A złota reguła była prawdziwą istotą mojej teorii, a nie
prokrustowym łożem. Centralna idea nigdy nie jest podsumowaniem -
przypomina raczej generator.
Shaiy powiedział, że każda rzecz czerpie korzyści albo ponosi straty przez
zmienność. Kruche jest to, czemu nie służy zmienność i niepewność. Szklanka
na stole to krótka zmienność.
W powieści Dżuma Alberta Camusa jeden z bohaterów cały czas pracuje
nad pierwszym zdaniem powieści. Kiedy już napisze to zdanie, będzie miał
całą książkę, bo stanie się ona jego rozwinięciem. Ale czytelnicy, żeby
zrozumieć i docenić to pierwsze zdanie, będą musieli przeczytać całą książkę.
Spojrzałem na rękopis w uniesieniu. Każde zdanie było pochodną,
zastosowaniem albo interpretacją tej prostej maksymy. Niektóre szczegóły i
wyjaśnienia mogą wydawać się nieintuicyjne i skomplikowane, szczególnie
we fragmentach o procesie podejmowania decyzji w warunkach
nieprzejrzystości, ale ostatecznie wszystko wypływa z jednej zasady.
Zachęcam czytelników do takiego eksperymentu. Rozejrzyjcie się wokół
siebie, spójrzcie na swoje życie, przedmioty, związki, byty. Niekiedy warto
dla jasności zastąpić zmienność innymi przedstawicielami rodziny zaburzeń,
ale nie jest to konieczne - w kategoriach formalnych zawsze chodzi o ten sam
symbol. Czas jest zmiennością. Edukacja, rozumiana jako kształtowanie
charakteru, osobowości i nabywanie prawdziwej wiedzy, lubi chaos;
edukacja rozumiana jako etykietowanie nie znosi chaosu. Niektóre rzeczy
niszczeją pod wpływem błędów, inne nie. Niektóre teorie upadają, inne nie.
Innowacją jest właśnie to, czemu niepewność służy, dlatego są ludzie, którzy
wypatrują niepewności i wykorzystują ją jako surowiec, jak nasi przodkowie
myśliwi.
Prometeusz to długi chaos; Epimeteusz to krótki chaos. Możemy
podzielić ludzi i jakość ich doświadczeń na podstawie ekspozycji i apetytu na
chaos: zestawić spartańskich hoplitów z blogerami, poszukiwaczy przygód z
redaktorami, kupców fenickich z łacińskimi gramatykami, a piratów z
instruktorami tanga.
Tak się składa, że wszystkie nieliniowe zjawiska są wypukłe, wklęsłe
albo wklęsło-wypukłe, w zależności od intensywności stresora. Wykazaliśmy
związek między wypukłością a czerpaniem korzyści ze zmienności. Zatem
zmienność służy lub szkodzi wszystkiemu do pewnego stopnia.
Wszystkiemu.
Wypukłość, przyśpieszenie i właściwości wyższych rzędów wskazują,
czemu służy zmienność, ponieważ wypukłość to reakcja takiego obiektu,
któremu służy zmienność. A skoro potrafimy wykryć wklęsłość, to możemy
stworzyć systemy zabezpieczone przed Czarnymi Łabędziami. Skoro
rozumiemy wypukłość szkód i logikę kombinacji matki natury, to możemy
podejmować odpowiednie decyzje medyczne, wiedząc, z której strony
występuje nieprzejrzystość i na jaki błąd powinniśmy się narazić. Etyka
dotyczy przede wszystkim skradzionych wypukłości i opcjonalności.
W bardziej technicznych kategoriach: być może nigdy nie poznamy x, ale
możemy wpływać na ekspozycję na x, tworzyć sztangi, żeby ją
unieszkodliwić; możemy kontrolować funkcję x, f (x), nawet jeśli x nadal
wymyka się naszemu poznaniu. Możemy zmieniać f (x) dopóty, dopóki nie
poczujemy się z nią komfortowo dzięki mechanizmowi tak zwanej wypukłej
transformacji, co jest bardziej eleganckim określeniem sztangi.
Ta krótka maksyma mówi również, kiedy kruchość wypiera prawdę,
dlaczego okłamujemy dzieci i dlaczego ludzie posunęli się trochę za daleko
w tym ogromnym przedsięwzięciu zwanym historią współczesną.
Losowość rozproszona (w odróżnieniu od skoncentrowanej) to
konieczność, a nie opcja: wszystko, co duże, ma krótką zmienność. Podobnie
jak wszystko, co szybkie. Wszystko, co duże i szybkie, budzi wstręt.
Współczesność nie lubi zmienności.
A triada pokazuje, co trzeba zrobić, żeby żyć w świecie, który nie chce
być zrozumiany, w świecie, którego urok bierze się z naszej niezdolności do
zrozumienia go w pełni.
Szklanka jest martwa; żywe istoty mają długą zmienność. Oto najlepszy
sposób, żeby się przekonać, czy wciąż żyjecie: sprawdźcie, czy służy wam
zmienność. Pamiętajcie, że jedzenie nie miałoby smaku, gdyby nie głód;
osiągnięcia nie mają żadnego sensu bez wysiłku, tak jak radość bez smutku, a
przekonania bez niepewności; życie nie może być etyczne, jeśli jest odarte z
osobistego ryzyka.
Drodzy czytelnicy, jeszcze raz dziękuję wam za przeczytanie mojej
książki.
Epilog
Od zmartwychwstania do zmartwychwstania
To był tętniak aorty.
Nero był w Lewancie, jak co roku świętując śmierć i odrodzenie Adonisa.
Był to okres żałoby i lamentów kobiet, po którym następowała celebracja
zmartwychwstania. Patrzył, jak przyroda budzi się po łagodnej
śródziemnomorskiej zimie, jak rzeki spływają czerwienią, krwią fenickiego
boga, którego ranił dzik, jak topniejący śnieg z gór zasila rzeki i strumyki.
Wszystko w naturze kroczy od zmartwychwstania do zmartwychwstania.
I wtedy właśnie zadzwonił do niego kierowca Tony’ego. Też miał na imię
Tony i chociaż przedstawiał się jako Tony kierowca, udawał, że jest
ochroniarzem (właściwie, biorąc pod uwagę rozmiary obu panów, wyglądał,
jakby to Tony ochraniał jego). Nero nigdy go nie lubił, Tony kierowca
zawsze budził w nim pewną nieufność, dlatego gdy słuchał przekazywanej
mu informacji, Nero poczuł się dziwnie. Zdał sobie sprawę, że współczuje
mężczyźnie po drugiej stronie słuchawki. Został wyznaczony na wykonawcę
testamentu Tony’ego, czym w pierwszej chwili się zdenerwował. Z jakiegoś
powodu Nero obawiał się, że Tony, przy całej swojej mądrości, ukrywał
gdzieś piętę achillesową. Okazało się jednak, że nie ma żadnych poważnych
problemów, masa spadkowa nie budziła zastrzeżeń, oczywiście - była wolna
od długów, tradycyjna, równo rozdzielona. Określoną kwotę należało
dyskretnie przekazać pewnej kobiecie, prawdopodobnie prostytutce, do której
Tony żywił obsesyjną, antykruchą miłość, czemu sprzyjał oczywiście fakt, że
była starsza i znacznie mniej atrakcyjna od jego żony - tego rodzaju historia.
Czyli nic poważnego.
Z wyjątkiem żartu zza grobu. Tony zapisał Nerowi sumę 20 milionów
dolarów, którą miał przeznaczyć według własnego uznania na… To miała
być tajna misja; oczywiście szlachetna, ale tajna. I, oczywiście,
niesprecyzowana. I niebezpieczna. To był największy komplement od
Tony’ego: wiara, że Nero potrafi czytać w jego w myślach.
Potrafił.

-KONIEC-
Table of Contents
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Epilog

You might also like