Professional Documents
Culture Documents
Księga II
Nowoczesność i odrzucenie antykruchości
Podobnie jak albatros z melancholijnego wiersza Baudelaire’a to, co
zostało stworzone, by latać, kiepsko sobie radzi uwięzione na ziemi, skazane
na dreptanie w miejscu. I dobrze się składa, że zmienność [ang. volatility -
przyp. tłum.] pochodzi od łacińskiego słowa volare, które oznacza: latać.
Pozbawiając systemy polityczne (i nie tylko) zmienności, szkodzimy im i
wywołujemy w efekcie większą zmienność rodzaju kaskadowego.
W Księdze II zajmiemy się kruchością, która wynika z odrzucenia
hormezy, naturalnej antykruchości organizmów. Pokażę, jak mimo
najlepszych chęci szkodzimy systemom, gdy zabawiamy się w dyrygentów.
Kruszymy systemy społeczne i gospodarcze, odmawiając im stresorów i
przypadkowości, kładąc je do prokrustowego łoża ciepłej i wygodnej - lecz w
ostatecznym rozrachunku szkodliwej - nowoczesności.
W greckiej mitologii Prokrust był właścicielem gospody. Żeby goście
zmieścili się w jego łożu, zbyt wysokim ucinał kończyny, a niskich
odpowiednio rozciągał. Dzięki temu posłanie idealnie pasowało do każdego
przybysza.
Jak przekonaliśmy się w Rozdziale 3, traktując organizm jak prostą
maszynę, stosujemy pewne uproszczenie, przybliżenie albo redukcję, które
przypominają ideę prokrustowego łoża. Często robimy to z
najszlachetniejszych pobudek, próbując za wszelką cenę naprawić sytuację,
ale w rezultacie pogarszamy ją jeszcze bardziej przez swój strach przed
przypadkowością i zamiłowanie do wygody.
Księga II omawia również rywalizację człowieka z siłami natury i głód
zmienności w niektórych antykruchych systemach oraz ukazuje, jak
narażamy (między innymi) nasze systemy społeczne i polityczne na Czarne
Łabędzie, kiedy pozbawiamy je zmienności.
Rozdział 5
Lewantyńskie targowisko i biurowiec
Czerwoni i biali jadą do Zurychu - Wojna nie jest więzieniem - Myślał
indyk o niedzieli - Pamiętaj, jesteśmy w Ekstremistanie
DWA TYPY ZAWODÓW
Oto losy Ioannisa (Johna) i Georgiosa (George’a), dwóch identycznych
braci bliźniaków, którzy przyszli na świat na Cyprze (jeden i drugi), a
obecnie mieszkają w granicach Wielkiego Londynu. John od 25 lat pracuje
jako urzędnik w dziale kadr dużego banku i zajmuje się relokacją
pracowników na całym świecie. George jest taksówkarzem.
Dochody Johna są całkowicie przewidywalne (tak mu się przynajmniej
wydaje), dostaje pakiet świadczeń socjalnych, co roku ma cztery tygodnie
urlopu, a na dwudziestopięciolecie pracy przysługuje mu złoty zegarek. Co
miesiąc na jego konto w lokalnym oddziale banku NatWest trafia 3082 funty.
Część przeznacza na spłatę kredytu hipotecznego na swój dom w zachodniej
części Londynu, opłaty i zapas sera feta, a resztę odkłada. W sobotnie
poranki, kiedy większość ludzi ociąga się ze wstawaniem z łóżka, John
zwykle budzi się zadowolony, powtarzając, że życie jest piękne. Tak dzieje
się do czasu kryzysu bankowego, kiedy okazuje się, że jego stanowisko w
banku staje się zbędne. Bezrobocie będzie miało dla niego poważne
konsekwencje. Jako ekspert w dziedzinie kadr widział niejedną już implozję
długiej kariery, której ofiary, zwolnione po pięćdziesiątym roku życia, nigdy
nie stanęły na nogi.
George, który mieszka przy tej samej ulicy co jego brat, jeździ czarną
taksówką - znaczy to, że ma licencję taksówkarza. Żeby ją zdobyć, przez trzy
lata rozwijał swoje płaty czołowe, zapamiętując ulice i plany podróży na
całym obszarze Wielkiego Londynu. Teraz może zabierać klientów z ulicy.
Jego dochody bywają bardzo różne. W dobre dni zarabia kilkaset funtów, z
kolei w gorsze nie wystarcza mu nawet na pokrycie kosztów, ale rok do roku
ma podobne wyniki co brat. Do dziś w swojej dwudziestopięcioletniej
karierze miał tylko jeden dzień bez żadnego kursu. Z powodu zmienności
dochodów stale zazdrości bratu bezpieczeństwa jego zatrudnienia - ale w
rzeczywistości owo bezpieczeństwo to tylko złudzenie. To właśnie George
jest w lepszej sytuacji. Oto główne złudzenie naszego życia: przekonanie, że
przypadkowość jest ryzykowna, że to coś złego - i że ograniczając
przypadkowość, wyeliminujemy ją całkowicie.
Rzemieślnicy, na przykład taksówkarze, prostytutki (bardzo, bardzo stary
zawód), cieśle, hydraulicy, krawcy i dentyści, osiągają zmienne dochody, ale
są raczej odporni na niewielkiego zawodowego Czarnego Łabędzia, który
całkowicie pozbawiłby ich dochodów. Ich ryzyko jest widoczne. Inaczej jest
w przypadku pracowników, którzy nie doświadczają żadnej zmienności.
Wystarczy jeden zaskakujący telefon z działu kadr, żeby ich dochód zmalał
do zera. Ryzyko tych pracowników jest ukryte.
Dzięki zmienności pewne zawody zyskują jakąś dozę antykruchości:
niewielkie wahania zmuszają ludzi, którzy je wykonują, do nieustannej
adaptacji i wprowadzania modyfikacji na podstawie wskazówek
dostarczanych przez otoczenie; można powiedzieć, że stale odczuwają presję,
która każe im się dostosowywać. Pamiętajmy, że stresory są informacją;
przedstawiciele takich zawodów ciągle napotykają stresory, więc dokonują
zmian, które wychodzą im na dobre. Dodatkowo są otwarci na dary od losu i
przyjemne niespodzianki, darmowe opcje - co jest charakterystyczną cechą
antykruchości, o czym przekonamy się w Księdze IV. George jest
przygotowany na to, że od czasu do czasu dostanie jakieś wariackie zlecenie,
które może odrzucić, na przykład jak wtedy, gdy po wybuchu wulkanu na
Islandii, kiedy Wielka Brytania zawiesiła ruch lotniczy, bogata starsza pani
poprosiła go, żeby ją zawiózł na wesele na południu Francji - droga w obie
strony liczyła prawie 3220 kilometrów. Podobnie w przypadku prostytutki
istnieje pewne niewielkie prawdopodobieństwo, że zadurzy się w niej jakiś
bogaty klient, który podaruje jej bardzo drogi diament albo poprosi, żeby
została jego żoną na pewien - krótki zresztą - czas poprzedzający jej
wdowieństwo.
Poza tym George może pracować do ostatniego tchu (wielu ludzi
prowadzi taksówki jeszcze po osiemdziesiątce, głównie dla zabicia czasu),
ponieważ jest swoim własnym szefem. Z kolei jego brat wydaje się zupełnie
niezatrudnialny po pięćdziesiątce.
Różnica między tymi dwoma zmiennościami dochodów dotyczy również
systemów politycznych i - jak przekonamy się w kolejnych dwóch
rozdziałach - niemal wszystkich aspektów życia. Ograniczanie przez
człowieka przypadkowości sprawia, że wytwarza się coś na pozór dochodu
Johna: stabilnego, spokojnego, ale kruchego. Taki dochód jest bardziej
narażony na poważne wstrząsy, które mogą zredukować go do zera (plus
wysokość świadczenia dla bezrobotnych w przypadku mieszkańców państw
opiekuńczych). Naturalna przypadkowość wyraża się raczej w dochodzie
George’a: potężne wstrząsy odgrywają tu mniejszą rolę, ale zmienność
występuje codziennie. Ponadto tego rodzaju zmienność pomaga usprawnić
system (stąd mowa o antykruchości). Tydzień spadających dochodów jest dla
taksówkarza lub prostytutki informacją o otoczeniu - sugeruje, że trzeba
poszukać klientów w innej dzielnicy; po mniej więcej miesiącu bez
dochodów zaczną się doszkalać.
Co więcej, dla osoby samozatrudnionej niewielki (niekatastrofalny) błąd
stanowi cenną informację, która wpływa na jego proces adaptacyjny; dla
pracownika takiego jak John błąd to coś, co trafia do jego akt prowadzonych
przez dział kadr. Yogi Berra powiedział kiedyś: „popełniliśmy zły błąd” - w
przypadku Johna wszystkie błędy są złe. Natura kocha małe błędy (bez nich
niemożliwa jest wariancja genetyczna), ludzie nie - więc jeśli opierasz się
wyłącznie na ludzkich opiniach, przyjmujesz podejście, które jest niechętne
antykruchości.
Dlatego niestety my, ludzie, obawiamy się zmienności drugiego typu i
naiwnie nadkruszamy systemy - albo zapobiegamy ich antykruchości -
usiłując je chronić. Innymi słowy, unikając niewielkich błędów, sprawiamy,
że większe stają się poważniejsze. Warto to sobie powtarzać w każdej
sytuacji.
Model scentralizowanego państwa przypomina dochód Johna; model
miasta-państwa - dochód George’a. John ma jednego dużego pracodawcę,
George wielu mniejszych - więc może wybrać tych, którzy najbardziej mu
odpowiadają, i w dowolnym momencie dysponuje „większą liczbą opcji”.
Jeden z nich ma złudzenie stabilizacji, ale jest kruchy; drugi ma złudzenie
zmienności, ale jest wytrzymały, a nawet antykruchy.
Im większa zmienność występuje w danym systemie, tym mniej narażony
jest on na Czarne Łabędzie. Przyjrzyjmy się teraz, jak przekłada się to na
systemy polityczne na przykładzie Szwajcarii.
Lenin w Zurychu
Jakiś czas temu siedziałem w kawiarni przerobionej na elegancką
restaurację w Zurychu i wczytywałem się w potwornie drogie menu, w
którym ceny były przynajmniej trzy razy wyższe niż w lokalu podobnej
jakości w Stanach Zjednoczonych. Niedawny kryzys światowy jeszcze
bardziej wzmocnił status Szwajcarii jako bezpiecznej przystani, przez co jej
waluta ogromnie się umocniła. Szwajcaria jest najbardziej antykruchym
miejscem na Ziemi, ponieważ korzysta ze wstrząsów, które ogarniają resztę
świata. Mój przyjaciel, który jest pisarzem, powiedział mi, że Lenin, gdy
mieszkał w tym mieście, zwykł grywać w szachy z dadaistycznym poetą
Tristanem Tzarą w tej właśnie kawiarence. Owszem, rosyjski rewolucjonista
Władimir Iljicz Uljanow, który później zasłynął jako Lenin, spędził trochę
czasu w Szwajcarii, pracując nad swoim projektem wielkiego, zarządzanego
odgórnie modernistycznego państwa i największego ludzkiego eksperymentu
w zakresie scentralizowanej kontroli państwowej. Uderzyło mnie, że bywał
tu Lenin, bo kilka dni wcześniej uczestniczyłem w konferencji w Montreux
nad Jeziorem Genewskim, w hotelu, w którym Vladimir Nabokov, rosyjski
arystokrata i emigrant, a przy tym ofiara Lenina, spędził ostatnich
kilkadziesiąt lat życia.
Wydało mi się interesujące, że Konfederacja Szwajcarska była ostoją i
dla czerwonych, i dla białych, zarówno dla bolszewików, jak i dla
arystokratów, których wypędzono z kraju. W najważniejszych miastach,
takich jak Zurych, Genewa czy Lozanna, zostały do dziś ślady po
uciekinierach politycznych, którzy szukali tam schronienia: rozmaitych
emigrantach - od irańskiej rodziny królewskiej, usuniętej z kraju przez
islamistów, aż po najnowszego afrykańskiego magnata, który realizuje „plan
B”. Nawet Wolter przez jakiś czas ukrywał się w Ferney na przedmieściach
Genewy, niedaleko granicy z Francją (jeszcze zanim Genewa dołączyła do
konfederacji). Wolter, kryty na każdą okoliczność złośliwiec, zmykał do
Ferney po tym, jak obraził króla Francji, kościół katolicki albo jakąś inną
władzę - mało kto wie, że miał również finansowe powody, żeby szukać tam
schronienia. Do wszystkiego doszedł własną pracą: był bogatym kupcem,
inwestorem i spekulantem. Warto podkreślić, że sporą część majątku
zawdzięczał antykruchości wobec stresorów, ponieważ zaczął budować
swoją fortunę na początku wygnania.
Więc, tak jak Wolter, istnieją też inne typy uchodźców - uchodźcy
finansowi z miejsc, w których dochodzi do niepokojów społecznych. Można
ich rozpoznać po drogim i nudnym ubiorze, nijakim słownictwie,
nienaturalnych manierach i drogich (błyszczących) zegarkach. Można ich
określić mianem anty-Wolterów. Jak wielu bogaczom wydaje im się, że
mogą się śmiać z własnych żartów. Ci (nudni) ludzie nie szukają bezpiecznej
przystani: to ich aktywa potrzebują ochrony. Niektóre postaci świata polityki
wolą schronić się przed swoimi rodakami we Francji albo Anglii, które są
bardziej ekscytujące w sobotni wieczór, ale ich konta z pewnością lepiej się
czują w Szwajcarii. To najbardziej wytrzymałe ekonomicznie miejsce na
Ziemi - i to od wieków.
Wielu różnych ludzi wraz ze swoimi portfelami trafia tu, do Szwajcarii, w
poszukiwaniu ochrony, bezpieczeństwa i stabilizacji. Ale wszyscy ci
uchodźcy nie dostrzegają pewnego oczywistego faktu: najbardziej stabilne
państwo na świecie nie ma rządu. I nie jest stabilne mimo braku rządu; jest
stabilne właśnie dlatego, że go nie ma. Zapytaj przypadkowego Szwajcara o
nazwisko prezydenta i policz, ilu potrafi je wymienić - zwykle znają
prezydenta Francji czy Stanów Zjednoczonych, ale własnego już nie.
Szwajcarska waluta radzi sobie najlepiej (w chwili, gdy piszę tę książkę,
okazała się najbezpieczniejsza), ale lokalny bank centralny jest maleńki,
nawet jak na państwo tych rozmiarów.
Czy ci politycy, którzy czekają na właściwy moment, aby wrócić do
władzy (albo o nim marzą), zdają sobie sprawę, że są w Szwajcarii dlatego,
że ten kraj nie ma rządu, i odpowiednio modyfikują swoje poglądy na temat
państw narodowych i systemów politycznych? Wcale!
To nie do końca prawda, że Szwajcarzy nie mają rządu. Nie mają dużego,
scentralizowanego rządu, który w ogólnym dyskursie nazywa się rządem -
krajem rządzą całkowicie oddolne, regionalne jednostki administracyjne
nazywane kantonami, niemal suwerenne państewka tworzące konfederację.
Występuje tam duża zmienność, a spory między mieszkańcami mają poziom
kłótni o miejskie fontanny i inne nieciekawe kwestie. Nie zawsze bywa to
przyjemne, ponieważ w takim systemie bliźni stają się bardzo wścibscy - to
dyktatura oddolna, nie odgórna, ale wciąż dyktatura. Jednakże owa oddolna
forma dyktatury chroni przed romantyzmem utopii, ponieważ w tak
nieintelektualnej atmosferze nie może się narodzić żadna wielka idea
- wystarczy spędzić trochę czasu w kafejkach w starej części Genewy,
szczególnie w niedzielne popołudnie, żeby zrozumieć, że cały proces jest
wysoce nieintelektualny, bez śladu górnolotności, a wręcz dość żałosny (jak
głosi słynna anegdota, największym osiągnięciem Szwajcarów było
wynalezienie zegara z kukułką, więc nie mogą się równać z innymi narodami
- historyjka byłaby sympatyczna, gdyby nie fakt, że Szwajcarzy wcale nie
wynaleźli zegara z kukułką). Taki właśnie system wytwarza stabilność -
nużącą stabilność - na każdym możliwym poziomie.
I zauważcie, że te obrzydliwie efekciarskie scenki, na które człowiek
natyka się w Szwajcarii, w Genewie, w niektórych dzielnicach Zurychu (w
centrum), a zwłaszcza w kurortach narciarskich, takich jak Gstaad i St.
Moritz, nie są bezpośrednim wytworem tego kraju ani częścią jego misji,
tylko skutkiem jego sukcesu. Ponieważ Szwajcaria jak magnes przyciąga
nieprzyzwoicie bogatych ludzi i oszustów podatkowych.
Na razie zwróćcie uwagę, że to ostatnie znaczące państwo, które nie jest
państwem narodowym, tylko zbiorem niewielkich gmin, pozostawionych
samym sobie.
WAHANIA ODDOLNE
Wahaniami oddolnymi - albo szumem - nazywam ten rodzaj zmienności
politycznej, który zachodzi w gminie; drobne sprzeczki i spięcia w procesie
załatwiania zwykłych spraw. Nie są skalowalne (albo niezmiennicze, jak to
się określa w opisie transformacji skali): innymi słowy, jeśli zwiększysz ich
rozmiar, na przykład pomnożysz liczbę ludzi w danej społeczności przez sto,
otrzymasz znacząco inną dynamikę. Duży kraj nie zachowuje się jak
gigantyczna gmina i na tej samej zasadzie małe dziecko nie przypomina
niewielkiego dorosłego. Istnieje między nimi różnica jakościowa: wzrost
liczby osób w danej społeczności zmienia jakość stosunków między
stronami. Przypomnijmy sobie opis nieliniowości z Prologu. Jeśli
pomnożycie liczbę członków danej zbiorowości przez dziesięć, nie
zachowacie jej cech: dojdzie do transformacji. W tym momencie
przechodzimy od tego, co przyziemne - ale efektywne - do abstrakcyjnych
ilości, ciekawszych, być może bardziej akademickich, ale niestety mniej
produktywnych.
Zbiór gmin, które charakteryzują urocze regionalne zatargi, intensywne
konflikty wewnętrzne i mieszkańcy chcący się nawzajem pogrążyć, składa
się na obraz łagodnego i stabilnego kraju. Przekonaliśmy się już, że
Szwajcaria przypomina dochód drugiego z braci, stabilny dzięki wahaniom i
szumom na poziomie lokalnym. Dzienny dochód taksówkarza nie jest
stabilny, ale roczny już tak; podobnie Szwajcarię, na poziomie całego kraju,
cechuje stabilność, ponieważ zbiór kantonów stanowi solidną podstawę
systemu.
Sposób, w jaki ludzie załatwiają sprawy lokalne, różni się znacznie od
metod zarządzania ogromnymi abstrakcyjnymi wydatkami publicznymi: w
dawnych czasach mieszkaliśmy w niewielkich skupiskach i plemionach i
całkiem nieźle sobie w nich radziliśmy.
Co więcej, w środowisku gminnym pewną rolę odgrywa biologia, ale w
większym systemie już nie. Rząd nie musi czuć ukłucia wstydu (rumieńca na
policzkach), biologicznej reakcji na nadmierne wydatki i inne niewłaściwe
zachowania, na przykład mordowanie Wietnamczyków. Kontakt wzrokowy z
ludźmi równymi sobie zmienia zachowanie człowieka. Tylko firmowa
pijawka przyssana do biurka traktuje ludzi jak rzędy cyfr. Człowiek, którego
w niedzielę rano widujesz w kościele, będzie odczuwał dyskomfort, mając
świadomość, że popełnił jakieś błędy - i będzie się czuł bardziej za nie
odpowiedzialny. W małej, lokalnej skali jego ciało i reakcje biologiczne będą
mu podpowiadać, żeby nie szkodził innym. W większej skali inni ludzie stają
się pojęciem abstrakcyjnym; zważywszy na brak kontaktu społecznego z
osobami, o które chodzi, urzędnik państwowy słucha raczej mózgu niż
swoich emocji - opiera się na liczbach, arkuszach, statystykach, kolejnych
arkuszach i teoriach. Kiedy podzieliłem się tym wnioskiem z moim
współpracownikiem Markiem Blythe’em, wymknęło mu się coś
oczywistego: „Stalin nie mógłby istnieć w gminie”.
Małe jest piękne na wiele różnych innych sposobów. Na razie
zapamiętajcie, że małe (w grupie, czyli zbiór małych jednostek) jest bardziej
antykruche niż duże - a w zasadzie duże jest skazane na kryzys. To
matematyczna własność, która niestety wydaje się uniwersalna, bowiem
dotyczy ogromnych korporacji, bardzo dużych ssaków i rozbudowanych
administracji. Wyjaśniam ją w dalszej części książki.
Z abstrakcyjnością wiąże się jeszcze jeden kłopot, tym razem
psychologiczny. My, ludzie, gardzimy tym, co nie jest konkretne. Bardziej
poruszy nas jedno płaczące niemowlę niż tysiące ludzi umierających w
miejscu oddalonym od naszego salonu telewizyjnego. W pierwszym
przypadku mamy do czynienia z tragedią, w drugim - ze statystyką. Nasza
energia emocjonalna nie dba o prawdopodobieństwo. Sytuację pogarszają
jeszcze media, które wykorzystują nasze upodobanie do anegdot, naszą
pogoń za sensacją, czego skutkiem jest ogromna niesprawiedliwość. Dziś co
siedem sekund ktoś umiera na cukrzycę, ale w wiadomościach słyszymy
tylko o ofiarach huraganów - i to od reportera, który stoi na tle fruwających
domów.
Problem polega na tym, że tworząc biurokrację, pozwalamy urzędnikom
podejmować decyzje oparte na abstrakcyjnych, teoretycznych zasadach,
ulegając złudzeniu, że dzięki temu będą dokonywać wyborów racjonalnie i
odpowiedzialnie.
Zauważcie też, że lobbyści - ta irytująca rasa - nie mogą istnieć w gminie
czy małym regionie. Dzięki centralizacji (części) władzy w Komisji
Europejskiej w Brukseli Europejczycy przekonują się na własnej skórze o
istnieniu tych mutantów, które usiłują manipulować demokracją w służbie
jakiejś wielkiej korporacji. Wpływając na jedną decyzję lub regulację w
Brukseli, pojedynczy lobbysta osiąga ogromny sukces. To znacznie lepszy
interes (zrobiony niskim kosztem) niż lobbowanie w gminie, które
wymagałoby całej armii lobbystów do przekonywania poszczególnych
członków danej społeczności.
Zwróćcie też uwagę na inny efekt skali: małe korporacje rzadziej
zatrudniają lobbystów.
Ta sama oddolna zasada stosuje się do prawa. Włoski filozof polityki i
prawa Bruno Leoni przekonuje o wytrzymałości prawa stanowionego przez
sędziów (ze względu na jego różnorodność) w porównaniu z
sformułowanymi, sztywnymi kodeksami zasad. Owszem, wyrok sądu bywa
loterią - ale ten system pomaga zapobiegać poważnym błędom. Posługuję się
przykładem Szwajcarii, żeby pokazać naturalną antykruchość systemów
politycznych i wyjaśnić, że stabilność osiąga się przez zarządzanie szumem
dzięki mechanizmom, które pozwalają mu wybrzmieć w sposób naturalny;
nie należy go minimalizować. Jeszcze jedna ważna cecha Szwajcarii:
edukacja uniwersytecka w tym prawdopodobnie najwydajniejszym państwie
w historii stoi na bardzo niskim poziomie w porównaniu z resztą bogatych
narodów. Nawet nauka bankowości za moich czasów opierała się na modelu
terminowania; raczej była więc praktyczna niż teoretyczna. Inaczej mówiąc,
skupiano się na techne (rzemiośle i wiedzy specjalistycznej), a nie ëpistémë
(wiedzy książkowej).
Z DALA OD EKSTREMISTANU
Przyjrzyjmy się teraz technicznym aspektom tego procesu, bardziej
statystycznemu ujęciu wpływu interwencji człowieka na zmienność systemu.
Owa oddolna zmienność i zmienność systemów naturalnych mają pewną
matematyczną własność. Generują ten rodzaj przypadkowości, który
nazywam Przeciętnostanem [ang. Mediocristan - przyp. tum.] - mnóstwo
wariancji, które mogą budzić lęk, ale w ostatecznym rozrachunku zwykle się
znoszą (z upływem czasu albo w grupie gmin składających się na większą
konfederację lub jednostkę) - w odróżnieniu od niesfornego Ekstremistanu, w
którym przez większość czasu sytuacja jest stabilna, a od czasu do czasu
powstaje potworny chaos i gdzie błędy wywołują poważne konsekwencje. W
pierwszym przypadku mamy do czynienia z fluktuacją, w drugim - ze
skokami. W pierwszym dochodzi do wielu niewielkich wahań, w drugim - do
potężnych wahnięć. Podobnie wypada porównanie dochodu kierowcy z
dochodem pracownika banku. Te dwa typy przypadkowości są jakościowo
różne. Przeciętnostan notuje wiele odchyleń od normy, ale żadne z nich nie
jest skrajne; w Ekstremistanie odchyleń jest niewiele, ale te, które mają
miejsce, są skrajne.
Oto inny przykład obrazujący tę różnicę: wasze spożycie kalorii jest
rodem z Przeciętnostanu. Jeśli policzycie, ile kalorii przyjmujecie w ciągu
roku, nawet nie biorąc poprawki, że w pewnych szacunkach mijacie się z
prawdą, większość tej sumy nie przypadnie na żaden pojedynczy dzień
(myślę, że dziennie będzie to maksymalnie pół procent sumy, czyli około 5
tysięcy kalorii, gdyby założyć, że w ciągu roku konsumujecie po 800 tysięcy
kalorii). Zatem wyjątek, zdarzenie rzadkie, wywiera niewielki wpływ na
sumę i wynik długoterminowy. Nie możecie podwoić swojej wagi w jeden
dzień, miesiąc, a nawet - prawdopodobnie - w rok, ale możecie w jednej
chwili podwoić swój majątek albo stracić połowę aktywów.
Jeśli się przyjrzeć, dla porównania, sprzedaży powieści, okaże się, że
najlepsza 0,1 proc. książek odpowiada za ponad połowę sprzedanych pozycji
(i jakieś 90 proc. zysków), zatem wyjątek, zdarzenie o prawdopodobieństwie
jeden do tysiąca, odgrywa najważniejszą rolę.
Jak widać, kwestie finansowe - i ekonomiczne - zwykle należą do
Ekstremistanu. Podobnie jest z historią, w której przejścia od jednego stanu
do drugiego są nieciągłe i skokowe.
Rys. 3. Szum miejski, rozkład wariancji na targowiskach (pierwszy wykres) w
porównaniu z systemami scentralizowanymi lub zarządzanymi przez
człowieka (drugi wykres) albo, analogicznie, dochód taksówkarza (pierwszy
wykres) i pracownika banku (drugi wykres). Drugi wykres ukazuje ruch od
kaskady do kaskady albo od Czarnego Łabędzia do Czarnego Łabędzia.
Nadmierna ingerencja człowieka mająca na celu uspokojenie lub
kontrolowanie procesów wywołuje przejście od systemu pierwszego typu,
czyli Przeciętnostanu, do systemu drugiego typu, czyli Ekstremistanu. Efekt
ten występuje we wszelkiego rodzaju systemach o ograniczonej zmienności -
w medycynie, polityce, ekonomii, a nawet w modelu zmienności nastrojów dla
organizmu przyjmującego lub nieprzyjmującego prozac. Ukazuje również
różnice między Doliną Krzemową, napędzaną kreatywnością
przedsiębiorców (pierwszy wykres), a systemem bankowym (drugi wykres).
Księga III
Niepredyktywna wizja świata
Czytelnicy, witamy w niepredyktywnej wizji świata.
Rozdział 10 przedstawia stoicyzm Seneki, traktując go jako punkt
wyjścia do zrozumienia antykruchości i przedstawiając zastosowania tego
podejścia w tak różnych dziedzinach, jak filozofia, religia czy inżynieria.
Rozdział 11 prezentuje strategię sztangi i wyjaśnia, dlaczego dualistyczna
strategia łączenia wysokiego ryzyka i bardzo zachowawczych działań jest
lepsza od utrzymywania ryzyka na przeciętnym poziomie.
Księgę III rozpoczniemy jednak opowieścią o naszych dwóch
przyjaciołach, którzy czerpią mnóstwo radości - i zysków - z wykrywania
kruchości i wykorzystywania złudzeń jej entuzjastów.
Rozdział 9
Gruby Tony i wyznawcy kruchości
Węchowe metody postrzegania kruchości - Problem lunchu - Otwórz
szybko kopertę - Nowy podział świata z perspektywy New Jersey - Morze
staje się coraz głębsze
GNUŚNI TOWARZYSZE PODRÓŻY
Przed kryzysem ekonomicznym z 2008 roku outsiderowi trudno byłoby
zrozumieć powiązania Nera Tulipa i Tony’ego DiBenedettego, znanego jako
Gruby Tony albo, poprawniej politycznie, Poziomy Tony.
Podstawowym zajęciem Nera była lektura książek, którą przerywał tylko
dla kilku czynności pomocniczych. Z kolei Gruby Tony czytał tak mało, że
gdy wspomniał kiedyś, iż chciałby spisać swoje pamiętniki, Nero zażartował:
„Gruby Tony napisałby dokładnie o jedną książkę więcej, niż ich przeczytał”.
Gruby Tony, będąc jak zwykle o kilka kroków przed kolegą, przypomniał
Nerowi jego własne słowa: „Kiedyś powiedziałeś, że jeśli ktoś ma ochotę
przeczytać powieść, to mógłby też napisać własną”. (Pewnego dnia Nero
zacytował brytyjskiego premiera i pisarza Benjamina Disraelego, który pisał
powieści, ale nie lubił ich czytać).
Tony wychował się w Brooklynie, a potem przeprowadził się do New
Jersey i miał dokładnie taki akcent, jakiego można się po nim spodziewać.
Nieobciążony czasochłonnym (i jego zdaniem bezużytecznym) zwyczajem
czytania książek i uczulony na ustrukturyzowaną pracę biurową Gruby Tony
przez większość dnia nie robił nic, od czasu do czasu tylko zawierając jakieś
transakcje handlowe. I oczywiście - pochłaniając ogromne ilości jedzenia.
Znaczenie lunchu
Większość ludzi w ich otoczeniu kręciła się jak fryga, walcząc z różnymi
odmianami braku sukcesu, ale Nera i Grubego Tony’ego łączył strach przed
nudą. Przerażała ich wizja, że budzą się wcześnie rano i nie mają żadnych
planów na cały dzień. Dlatego w okresie poprzedzającym kryzys, żeby
ustrzec się przed nudą, spotykali się często, żeby, jak ująłby to Gruby Tony,
„popełnić lunch”. Jeśli mieszkasz w mieście tętniącym życiem, takim jak
Nowy Jork, i masz sympatyczne usposobienie, bez problemu znajdziesz
dobre towarzystwo na kolację - ludzi, którzy w swobodnym stylu
podtrzymują interesującą rozmowę. Tymczasem lunch sprawia poważne
trudności, szczególnie w okresach wysokiego zatrudnienia. Stosunkowo
łatwo znaleźć partnera na lunch spośród rzesz szeregowych urzędników
biurowych, ale uwierzcie mi, lepiej się do nich nie zbliżać. Z porów wprost
ciekną im hormony stresu i trawi ich niepokój, jeśli rozmawiają o
czymkolwiek, co może odwrócić ich myśli od tego, co uważają za swoją
„pracę”, a gdy, przedzierając się przez odmęty ich umysłu, natrafisz na mniej
nieciekawą wysepkę, natychmiast cię spławią słowami: „Muszę lecieć” albo
„Kwadrans po drugiej mam spotkanie”.
Co więcej, Gruby Tony cieszył się szacunkiem we właściwych miejscach.
W odróżnieniu od Nera, któremu epizody filozoficznych rozmyślań nie
przysparzały popularności, czyniąc go niewidzialnym dla kelnerów, Tony
wywoływał ciepłe i entuzjastyczne reakcje, kiedy pojawiał się we włoskiej
restauracji. Na jego widok kelnerzy i reszta personelu organizowali coś na
kształt parady powitalnej; właściciel restauracji ściskał go ostentacyjnie, a
pożegnania po posiłku były długie i wylewne - sam właściciel, czasem w
towarzystwie matki, odprowadzał go do wyjścia z jakimś podarunkiem, na
przykład domową grappą (albo jakimś dziwnym trunkiem w niepodpisanej
butelce), ściskał i gorąco zapraszał na środową specjalność szefa kuchni.
Zatem Nero, kiedy przebywał w okolicach Nowego Jorku, nie musiał się
martwić o lunch, bo zawsze mógł liczyć na Tony’ego. Spotykali się w klubie
fitness, gdzie nasz rozrośnięty w poziomie bohater uprawiał własną odmianę
„triatlonu” (sauna, jacuzzi i łaźnia parowa), i stamtąd razem szli odbierać
hołdy właścicieli restauracji. Dlatego Tony wyjaśnił kiedyś Nerowi, że „nic
mu po nim” wieczorami - ma lepszych, zabawniejszych, bardziej włoskich
przyjaciół z New Jersey, których pomysły, w przeciwieństwie do pomysłów
Nera, mogą mu się do czegoś „przydać”.
Antykruchość bibliotek
Nero żył w częściowej (i tymczasowej) ascezie, kładł się spać około
dziewiątej wieczorem, w zimie czasem jeszcze wcześniej. Starał się
wychodzić z przyjęć, zanim alkohol sprawi, że ludzie zaczną wtajemniczać
się nawzajem w swoje sprawy prywatne albo, co gorsza, schodzić na tematy
metafizyczne. Nero wolał wykonywać swoje zajęcia przy świetle dziennym:
próbował budzić się rano, gdy promienie słońca oświetlały delikatnie jego
sypialnię, kładąc się jasnymi pasmami na ścianach.
Czas upływał mu na zamawianiu książek z księgarni internetowych i
lekturze tychże. Po zakończeniu swoich burzliwych, jakże burzliwych,
przygód niczym Sindbad Żeglarz i wenecki podróżnik Marco Polo zadowolił
się cichym, spokojnym życiem weterana.
Nero cierpiał na pewną estetyczną dolegliwość przejawiającą się
wstrętem - wręcz fobią - do: ludzi w japonkach, telewizji, bankowców,
polityków (prawicowych, lewicowych i centrystów), New Jersey, bogaczy z
New Jersey (takich jak Gruby Tony), bogaczy, którzy wybierają się na rejsy
wycieczkowe (i wychodzą w japonkach na wenecki brzeg), administracji
uniwersytetów, zagadek gramatycznych, ludzi popisujących się
znajomościami, muzyki w windach i elegancko ubranych sprzedawców i
biznesmenów. Z kolei Gruby Tony miał inne alergie: między innymi na
bezmyślne kukły, czyli, jak można się domyślać, ludzi, którzy znają się na
wszystkich zbędnych, administracyjnych szczegółach rozmaitych spraw, ale
nie zauważają tego, co najważniejsze (i nawet o tym nie wiedzą), więc
rozmowa z nimi oznacza czczą gadaninę, w której nie można się nawet
zbliżyć do sedna sprawy.
A poza tym Gruby Tony potrafił zwęszyć kruchość. Dosłownie.
Twierdził, że umie rozgryźć człowieka po pierwszym spojrzeniu, w chwili,
gdy wejdzie do restauracji. Praktycznie było to prawdą. Nero zauważył
bowiem, że Gruby Tony, rozmawiając z ludźmi po raz pierwszy, podchodzi
do nich bardzo blisko i obwąchuje ich, zupełnie jak pies. I nawet nie zdawał
sobie z tego sprawy.
Nero należał do stowarzyszenia sześćdziesięciu tłumaczy-ochotników,
którzy wspólnie pracowali dla francuskiego domu wydawniczego Les Belles
Lettres nad niepublikowanymi wcześniej starożytnymi tekstami w grece,
łacinie i języku aramejskim (syryjskim). Grupa funkcjonuje na
libertariańskich zasadach, z których jedna głosi, że tytuły uniwersyteckie i
prestiż nie dają żadnej przewagi w dyskusjach. Kolejną jest obowiązkowy
udział w dwóch „dostojnych” ceremoniach w Paryżu - 7 listopada, dla
upamiętnienia śmierci Platona, i 7 kwietnia, w dniu narodzin Apolla. Oprócz
tego Nero należał do lokalnego klubu ciężarowców, który spotykał się w
soboty w specjalnie przystosowanym do tego celu garażu. Klub składał się
głównie z nowojorskich odźwiernych, woźnych i facetów o wyglądzie
gangsterów, którzy w lecie chodzą w podkoszulkach bez rękawów.
Niestety, rentierzy stali się niewolnikami wewnętrznego poczucia
niezadowolenia i pasji, nad którymi nie potrafili zapanować. Im więcej
wolnego czasu miał Nero, tym bardziej czuł się w obowiązku nadrobić
stracony czas, wypełniając luki w swojej wiedzy i zgłębiając interesujące go
dziedziny. W ten sposób przekonał się, że najgorsze, co można zrobić, żeby
dowiedzieć się o czymś trochę więcej, to spróbować dowiedzieć się o tym
trochę więcej. Morze staje się coraz głębsze, im dalej się w nie wejdzie, jak
głosi weneckie przysłowie. Ciekawość jest antykrucha, podobnie jak
uzależnienie, a próby zaspokojenia jej tylko ją pogłębiają - książki
wypełniają tajną misję, mnożąc się na potęgę, o czym wie każdy posiadacz
regału na całą ścianę. W chwili, gdy piszę te słowa, Nero mieszka w
towarzystwie 15 tysięcy książek i łamie sobie głowę, jak się pozbyć pustych
pudeł i papieru pakowego z codziennych dostaw z księgarni. Jedynymi
źródłami, które Nero zgłębiał dla przyjemności, a nie z dziwacznego
obowiązku-czytania-dla-poszerzania-horyzontów, były teksty medyczne,
które budziły w nim naturalną ciekawość. Ciekawość ta wynikała z jego
dwóch bliskich spotkań ze śmiercią: za pierwszym razem z powodu raka, za
drugim z powodu katastrofy helikoptera, dzięki której przekonał się o
kruchości technologii oraz o zdolnościach autoregeneracyjnych ludzkiego
ciała. Zatem sporo czasu zajmowała mu lektura podręczników (nie artykułów
- podręczników) z zakresu medycyny albo innych specjalistycznych tekstów.
Nero odebrał formalne wykształcenie z dziedziny statystyki i
prawdopodobieństwa, które traktował jako szczególną gałąź filozofii. Przez
całe dorosłe życie pisał filozoficzne dzieło pod tytułem Prawdopodobieństwo
i metaprawdopodobieństwo. Miał tendencję do porzucania go co dwa lata i
podejmowania na nowo dwa lata później. Czuł, że pojęcie
prawdopodobieństwa w dzisiejszym znaczeniu jest zbyt wąskie i zbyt
niepełne, żeby wyrazić rzeczywisty charakter decyzji w ekosystemie
prawdziwego świata.
Nero lubił długie spacery po starych miastach, bez mapy. W celu
deturystyfikacji swoich podróży korzystał z następującej metody: próbował
wprowadzić do grafiku odrobinę losowości. Nigdy nie wybierał kolejnego
miejsca, do którego się uda, zanim nie spędził trochę czasu tam, gdzie
aktualnie przebywał, co doprowadzało do szału pracowników jego biura
turystycznego - na przykład, jeśli był w Zagrzebiu, dalszy kierunek podróży
zależał od jego stanu umysłu w Zagrzebiu. Najczęściej do kolejnych miast
przyciągał go zapach - a zapachu nie da się pokazać w katalogu.
W Nowym Jorku Nero siedział najczęściej w swoim gabinecie przy
biurku naprzeciwko okna, od czasu do czasu wpatrując się z rozmarzeniem w
wybrzeże New Jersey po drugiej stronie rzeki Hudson, i przypominał sobie,
jak się cieszy, że tam nie mieszka. Dlatego oznajmił Grubemu Tony’emu, że
odwzajemnia jego: „Nic mi po tobie” (w równie niedyplomatycznych
słowach), co - jak się przekonamy - mijało się z prawdą.
O FRAJERACH I NIEFRAJERACH
Po kryzysie z 2008 roku stało się jasne, co ci dwaj jegomoście mieli ze
sobą wspólnego: obaj potrafili przewidzieć frajerski kryzys kruchości.
Połączyło ich przekonanie, że potężne załamanie rynku, które pociągnie za
sobą lawinową, bezprecedensową destrukcję nowoczesnego systemu
ekonomicznego na nienotowaną dotąd skalę, nastąpi z tej prostej przyczyny,
że na świecie istnieją frajerzy. Nasi dwaj bohaterowie reprezentowali jednak
dwie zupełnie inne szkoły.
Gruby Tony uważał, że największymi frajerami są nadgorliwcy,
administratorzy, a przede wszystkim bankowcy (był tego zdania w okresie,
gdy wszyscy wciąż jeszcze mieli ich za geniuszy). Co więcej - że w grupie są
jeszcze większymi frajerami niż pojedynczo. W dodatku miał naturalną
umiejętność wykrywania owych frajerów, zanim ich biznes zdążył upaść.
Gruby Tony utrzymywał się z tej działalności, prowadząc, jak mogliśmy się
przekonać, próżniacze życie.
Zainteresowania Nera przypominały zainteresowania Tony’ego, tyle że
wywodziły się z tradycji intelektualnych. Zdaniem Nera system zbudowany
na złudzeniu, że prawdopodobieństwo można zrozumieć, musiał upaść.
Stawiając na upadek kruchości, zyskiwali antykruchość. Dlatego Tony
zarobił na kryzysie krocie, od kilkudziesięciu do kilkuset milionów - a dla
Tony’ego każda suma niższa niż krocie to „grosze”. Nero też trochę zarobił,
dużo mniej od Tony’ego, ale i tak był zadowolony, że wygrał - tak, jak
powiedziałem wcześniej, był już niezależny finansowo i nie lubił tracić czasu
na myślenie o pieniądzach. Szczerze mówiąc, fortuna rodziny Nera osiągnęła
rekordowy poziom w 1804 roku, dlatego nie musiał mierzyć się z
trudnościami, które napotykali inni poszukiwacze przygód, a pieniądze nie
były dla niego wyznacznikiem pozycji społecznej. O tym stanowiła jedynie
erudycja dziś i - być może - mądrość na starość. Nadmiar bogactwa, którego
się nie potrzebuje, to poważne obciążenie. Nic nie wydawało mu się gorsze
niż przesadna wykwintność - w dziedzinie ubioru, posiłków, stylu życia,
manier. Do tego bogactwo jest nieliniowe. Powyżej pewnego poziomu
zmusza ludzi do tego, żeby bez końca komplikowali sobie życie,
zamartwiając się, czy gospodyni w jednym z ich domów na wsi nie oszukuje,
źle wykonując swoje obowiązki, i podobnymi kwestiami, które mnożą się
wraz z pieniędzmi.
Etyczny wymiar stawiania na upadek frajerów omawiam w Księdze VII, ale
tu również istnieją dwie szkoły. Nero twierdził, że najpierw powinno się
ostrzec ludzi, że są frajerami, podczas gdy Tony był przeciwny samej idei
ostrzegania. „Wyśmieją cię”, mówił. „Słowa są dla mięczaków”. System
oparty na ostrzeżeniach słownych zdominują paple, które i tak nigdy nie
podejmują ryzyka. Ci ludzie nie będą szanować ciebie ani twoich pomysłów,
chyba że zabierzesz im kasę.
Co więcej, Gruby Tony namawiał Nera, żeby dostrzegł wartość rytualną
fizycznej formy łupów, w tym przypadku wyciągu z rachunku bankowego,
który - jak już powiedzieliśmy - nie miał nic wspólnego z ich wartością
materialną ani nawet z siłą nabywczą, a jedynie odzwierciedlał ich wartość
symboliczną. Tony rozumiał, dlaczego Juliusz Cezar zapłacił za
sprowadzenie Wercyngetoryksa, przywódcy powstania Galów, do Rzymu w
łańcuchach. Żądał fizycznego symbolu swojego zwycięstwa.
Potrzeba skupienia się na czynach i unikania słów ma jeszcze jeden
wymiar: niezdrowe uzależnienie od zewnętrznego uznania. Ludzie okazują je
w okrutny i niesprawiedliwy sposób, dlatego najlepiej nie uczestniczyć w tej
grze. Uodpornijcie się na to, jak traktują was inni. W pewnym momencie
Nero zaprzyjaźnił się z legendarnym naukowcem, gigantem, do którego czuł
ogromny szacunek. Ów człowiek, który w swojej dziedzinie osiągnął
wszystko (w oczach innych), wciąż poświęcał czas na sprawdzanie, jaki jest
jego status w społeczności naukowej w danym tygodniu. Oburzał się na
autorów, którzy go „nie cytowali”, albo obruszał na ten lub inny komitet za
to, że przyznał medal, którym jego nigdy nie wyróżniono, komuś, kogo
uważał za gorszego od siebie - jakiemuś hochsztaplerowi!
Nero przekonał się, że niezależnie od tego, ile satysfakcji ze swoich
osiągnięć czerpały te uzależnione od słów szychy, brakowało im spokoju
Tony’ego; pozostawały kruche, ponieważ niepokoiły je komplementy,
których nie usłyszały, oraz komplementy, które usłyszeli inni, i stresowały
się tym, co odebrali im ludzie o mniejszych zdolnościach intelektualnych.
Dlatego Nero obiecał sobie, że wyzwoli się od tego wszystkiego za pomocą
prostego rytuału - na wypadek, gdyby miał kiedyś ulec podobnej pokusie.
Zyski Nera z tego, co nazwał zakładem Grubego Tony’ego, po odliczeniu
kosztu nowego samochodu (minicoopera) i nowego zegarka Swatch za 60
dolarów, stanowiły oszałamiająco wysoką sumę w jego portfelu
inwestycyjnym. Co miesiąc otrzymywał podsumowanie wyników za dany
okres, wysyłane (co ciekawe) z adresu w New Jersey, wraz z trzema innymi
wyciągami z zagranicy. Przypomnijmy, że nie liczyła się kwota, tylko
namacalność jego działania - kwota mogła wynosić jedną dziesiątą, a nawet
jedną setną tej sumy, a efekt byłby ten sam. Zatem Nero uodparniał się na grę
o uznanie, otwierając kopertę z wyciągiem i zajmując się własnymi sprawami
przez resztę dnia i ignorując istnienie okrutnych i niesprawiedliwych
użytkowników słów.
Jednakże gdyby Nero doprowadził swoją etykę do logicznej konkluzji,
czułby się równie dumny - i usatysfakcjonowany - gdyby w kopercie
znajdował się wykaz strat. Honor człowieka jest proporcjonalny do
osobistego ryzyka, jakie ponosi za wyrażanie swojej opinii - czyli do jego
ekspozycji na straty. Podsumowując: Nero wierzył w erudycję, estetykę i
podejmowanie ryzyka - i w niewiele więcej.
A w kwestii finansów, chcąc uniknąć pułapki dobroczynności, Nero
stosował regułę Grubego Tony’ego i systematycznie przekazywał
potrzebującym wsparcie finansowe, tym, którzy akurat nie prosili go
bezpośrednio o datki. I nigdy, przenigdy, nie dał ani grosza żadnej
organizacji charytatywnej poza taką, w której ani jedna osoba nie pobierała
wynagrodzenia.
Samotność
Słowo o samotności Nera. W mrocznych dniach przed kryzysem
ekonomicznym z 2008 roku czasami cierpiał, pozostawiony sam na sam ze
swoimi pomysłami - niekiedy, zwłaszcza w niedzielne noce, zastanawiając
się, czy to on czy też świat jest problemem. Lunch z Grubym Tonym był dla
niego jak łyk wody na pustyni; świadomość, że albo nie jest szalony, albo
przynajmniej nie jest w swym szaleństwie osamotniony, przynosiła mu
natychmiastową ulgę. Rzeczywistość nie miała sensu, ale nie sposób było
dotrzeć z tym przekazem do innych, szczególnie do ludzi uznawanych za
inteligentnych.
Zauważcie, że z blisko miliona specjalistów w dziedzinie ekonomii,
zasiadających w rządach (od Kamerunu po Waszyngton, D.C.), na
uczelniach, w mediach, bankach i korporacjach, albo wykonujących
prywatne analizy na okoliczność podjęcia decyzji ekonomicznych i
inwestycyjnych, ledwie garstka wiedziała, co się święci - a jeszcze mniej
było takich, którym udało się przewidzieć pełen zakres szkód.
Do tego spośród tych, którzy wiedzieli, co się święci, ani jeden nie
zdawał sobie sprawy, że kryzys był produktem nowoczesności.
Nero stawał w centrum Nowego Jorku niedaleko miejsca, w którym
dawniej piętrzyły się wieże World Trade Center, naprzeciwko kolosalnych
budynków mieszczących głównie banki i domy maklerskie. Mrowiły się w
nich setki ludzi, którzy wydatkowali gigawaty energii na sam dojazd z New
Jersey, konsumowali miliony bajgli z serem, po których odpowiedź
insulinowa (teoretycznie) podpalała im tętnice, oraz produkowali gigabajty
informacji, rozmawiając, prowadząc korespondencję i pisząc artykuły. Oni
nie mieli o niczym pojęcia: to wszystko - to był jedynie szum. Szum, czyli:
zmarnowany wysiłek, kakofonia, nieestetyczne zachowanie, zwiększona
entropia, produkcja energii, która skutkuje lokalnym ociepleniem
nowojorskiej ekostrefy [ang. ecozone - przyp. tłum.], oraz olbrzymie
złudzenie tak zwanego bogactwa, które musiało w końcu jakoś wyparować.
Gdyby ułożyć książki Nera jedna na drugiej, powstałaby wysoka góra.
Niestety, zdaniem ich właściciela - czyli specjalisty - wszystkie fragmenty
dotyczące prawdopodobieństwa, statystyki albo modeli matematycznych były
pustosłowiem, mimo że opisywały dowody na to czy na owo. Z kilku
lunchów z Grubym Tonym można było dowiedzieć się więcej niż ze
wszystkich działów nauk społecznych harwardzkich bibliotek, w których
zgromadzono blisko 2 miliony książek i raportów badawczych, co daje
łącznie 33 miliony godzin lektury, a więc prawie 9 tysięcy lat czytania na
pełen etat. To dopiero potężne frajerstwo.
Co może przewidzieć nieprognosta
Gruby Tony nie wierzył w prognozy. Ale zarobił mnóstwo forsy, bo
prognozował, że niektórzy ludzie - progności - splajtują. Czy to nie
paradoks? Na konferencjach Nero spotykał fizyków z Instytutu w Santa Fe,
którzy wierzyli w prognozy i korzystali z wyrafinowanych modeli
prognostycznych, ale decyzje biznesowe podejmowane na podstawie tych
prognoz okazywały się bardzo nietrafne - tymczasem Gruby Tony, który nie
wierzył w prognozy, zbił na swoich majątek.
Nie można antycypować żadnego ogólnego trendu, ale można
przewidywać, że ci, którzy opierają się na prognozach, podejmą większe
ryzyko, wpadną w jakieś kłopoty, a może nawet splajtują. Dlaczego?
Człowiek, który stawia prognozy, będzie kruchy wobec błędów tychże
prognoz. Pilot, który jest zbyt pewny siebie, w końcu rozbije samolot. A
prognozy wyrażone liczbowo skłaniają ludzi do podejmowania większego
ryzyka.
Gruby Tony jest antykruchy po prostu dlatego, że czeka go odmienny los
niż jego kruche ofiary. Model Grubego Tony’ego jest bardzo prosty.
Identyfikuje kruchości, stawia na załamanie kruchej jednostki, poucza Nera i
kłóci się z nim o tematy społeczno-kulturowe, podczas gdy Nero czepia się
życia w New Jersey i zgarnia ogromne zyski po krachu. A później je lunch.
Rozdział 10
Potencjał zysku i strat u Seneki
Jak przetrwać rady - Nic nie stracić czy nic nie zyskać - Co robić podczas
następnej katastrofy morskiej
Kilka tysięcy lat przed Grubym Tonym inny syn Półwyspu Apenińskiego
rozwiązał problem antykruchości. Tyle że był nieco większym intelektualistą
niż nasz poziomy przyjaciel i wyrażał się bardziej elegancko od niego. Przy
tym odnosił nie mniejsze sukcesy w realnym świecie - a nawet odniósł dużo
większy sukces w interesach niż Gruby Tony, i był nie gorszym
intelektualistą od Nera. Mowa o stoickim filozofie Senece, który, jak
wspomnieliśmy wcześniej, rzekomo był kochankiem matki Nerona (ale w
rzeczywistości nim nie był). Rozwiązał on problem antykruchości - znalazł
odpowiedź na pytanie, co łączy elementy triady - dzięki filozofii stoickiej.
Czy chodzi o coś poważnego?
Lucjusz Anneusz Seneka był filozofem, a przy okazji najbogatszym
człowiekiem w cesarstwie rzymskim, po części dzięki swojej
przedsiębiorczości, a po części dzięki posadzie wychowawcy Nerona,
barwnego cesarza, tego samego, który kilka rozdziałów temu próbował
sprzątnąć swoją matkę. Seneka był wyznawcą i ważnym promotorem
stoicyzmu. Porwał ludzi takich jak ja i większość moich przyjaciół, których
zaznajomiłem z jego twórczością, bo przemawiają do nas jego zasady; za
słowami Seneki szły czyny, gdyż skupiał się na praktycznym wymiarze
stoicyzmu, na przykład jak podróżować, jak żyć, żeby nie popełnić
samobójstwa (chociaż sam musiał je popełnić), a przede wszystkim, jak sobie
radzić z przeciwnościami losu, biedą i, co jeszcze ważniejsze, bogactwem.
Seneka interesował się praktyką podejmowania decyzji, dlatego
naukowcy uznali jego myśl za nie dość teoretyczną i filozoficzną. Ale żaden
z komentatorów nie odnalazł u Seneki koncepcji asymetrii, które stanowią
podstawę tej książki i w ogóle życia, klucz do wytrzymałości i antykruchości.
Żaden. Chcę przez to powiedzieć, że mądre podejmowanie decyzji jest dużo
ważniejsze - nie tylko w wymiarze praktycznym, lecz także w filozoficznym
- niż wiedza.
Inni filozofowie, kiedy podejmowali jakieś działania, przechodzili od
teorii do praktyki. Arystoteles, próbując dawać rady praktyczne, a
kilkadziesiąt lat wcześniej Platon ze swoją koncepcją państwa i radami dla
rządzących, szczególnie dla władcy Syrakuz, byli albo nieudolni, albo
nieskuteczni. Żeby odnieść sukces jako królfilozof, lepiej najpierw być
królem niż filozofem, o czym świadczy poniższy współczesny przykład.
Dzisiejsi przedstawiciele dyscypliny teorii decyzji niestety uważają drogę
od teorii do praktyki za jednokierunkową. Zwykle zajmują się najbardziej
złożonymi problemami, które nie mają żadnego zastosowania. Świadczy o
tym anegdota o niejakim profesorze Triffacie (zmieniam nazwisko, bo
historia może być wątpliwa, ale jest - jak wynika z moich doświadczeń -
bardzo znamienna). To jeden z „cytowanych” specjalistów z dziedziny teorii
decyzji, autor najważniejszego podręcznika i współtwórca doniosłej i
bezużytecznej koncepcji racjonalnego podejmowania decyzji, pełnej
doniosłych i bezużytecznych aksjomatów i śmaksjonatów oraz doniosłych i
jeszcze bardziej bezużytecznych obliczeń prawdopodobieństwa i
śmrawdopodobieństwa. Jak głosi anegdota, Triffat, wówczas zatrudniony na
Uniwersytecie Columbia, zadręczał się dylematem, czy przyjąć posadę na
Harvardzie - wielu ludzi, którzy wypowiadają się na temat ryzyka, przez całe
życie nie mierzy się z decyzjami trudniejszymi od tej. Kolega zasugerował
mu, żeby wykorzystał jedną ze swoich Wysoko Cenionych, Szanowanych i
Wielce Zaawansowanych technik naukowych z czymś w rodzaju
„maksymalnej oczekiwanej użyteczności”. „W końcu ty stale o tym piszesz”,
stwierdził kolega. Na co Triffat odpowiedział z irytacją: „Daj spokój, tu
chodzi o coś poważnego!”.
W odróżnieniu od niego Senece chodziło wyłącznie „o coś poważnego”.
Kiedyś udało mu się wyjść cało z katastrofy morskiej, w której zginęli
pozostali członkowie jego rodziny. Pisał też do swoich przyjaciół listy z
mniej lub bardziej praktycznymi radami. A ostatecznie, kiedy odebrał sobie
życie, zastosował się we wspaniały, pełen godności sposób do zasad, które
głosił. Zatem podczas gdy harwardzkich ekonomistów czytają tylko ludzie,
którzy piszą prace naukowe czytane przez innych ludzi, którzy piszą prace
naukowe i których dzieła (przy odrobinie szczęścia) trafią na śmietnik
historii, Lucjusz Anneusz, znany jako Seneka Młodszy, nadal jest czytany
przez prawdziwych ludzi, dwa tysiące lat po swojej śmierci. Zobaczmy, co
chciał nam przekazać.
Ograniczenie potencjału spadków
Zacznijmy od następującej sprzeczności. Przedstawiliśmy Senekę jako
najbogatszą osobę w cesarstwie rzymskim. Jego majątek wynosił 300
milionów denarów (dla porównania, w mniej więcej tym samym okresie
Judasz dostał 30 denarów, równowartość miesięcznej pensji, za wydanie
Jezusa). Trudno z przekonaniem czytać, jak na dobra materialne utyskuje
człowiek, który pisze swoje teksty na jednym z kilkuset drewnianych stołów
z nogami z kości słoniowej, jakie posiada.
Tradycyjna definicja stoicyzmu w literaturze przedmiotu wiąże się z
pewną obojętnością na wyroki losu oraz innymi koncepcjami harmonii z
kosmosem, które w tym miejscu pomijam. Chodzi o nieustanne umniejszanie
wartości ziemskiego dobytku. Kiedy Zenon z Kition, założyciel szkoły
stoicyzmu, stracił majątek w katastrofie morskiej (w starożytnych tekstach
zdarza się ich sporo), ogłosił, że jest szczęśliwy, bo pozbawiony tego ciężaru
może uprawiać filozofię. A podstawowym zwrotem przewijającym się przez
dzieła Seneki jest nihil perditi - „nic nie straciłem”, padające po jakimś
negatywnym doświadczeniu. Stoicyzm sprawia, że pragniesz wyzwania,
jakim jest katastrofa. Poza tym stoicy gardzą luksusem: o człowieku
prowadzącym wystawne życie Seneka napisał: „zaciągnął dług albo u innej
osoby, albo u losu”.
Interpretowana w ten sposób idea stoicyzmu staje się czystą
wytrzymałością - bo osiągnięcie stanu odporności na okoliczności
zewnętrzne, zarówno dobre, jak i złe, i brak kruchości wobec decyzji
dokonywanych przez los to właśnie wytrzymałość. Zdarzenia losowe nie
wpływają na nas w żaden sposób (jesteśmy zbyt silni, żeby przegrać, i nie
dość chciwi, żeby cieszyć się z wygranej), więc pozostajemy w środkowej
kolumnie triady.
Czytając samego Senekę, bez pośredników, otrzymujemy jednak inny
obraz sytuacji. Stoicyzm w wydaniu Seneki to antykruchość wobec losu.
Zero ciosów od Pani Fortuny, same prezenty.
Owszem, w teorii Seneka realizował program filozoficzny, usiłując
trzymać się opisanej powyżej tradycji stoickiej: w stoicyzmie nie chodziło o
korzyści i nagrody, więc teoretycznie nie znajdował się na poziomie
antykruchości, tylko redukcji kruchości psychologicznej i poczucia kontroli
nad własnym losem. Jednak jest coś, co całkowicie umknęło komentatorom.
Skoro bogactwo jest takim ciężarem, i to zbędnym, to po co je mieć?
Dlaczego Seneka je zatrzymał?
Tak jak psychologowie z Rozdziału 2, którzy ignorują rozwój pourazowy,
ale skupiają się na zespole stresu pourazowego, intelektualiści nie przepadają
za antykruchością - dla nich świat kończy się na wytrzymałości. Nie wiem, z
czego to wynika, ale nie lubią antykruchości. Dlatego nie biorą pod uwagę,
że Seneka chciał prezentów od losu i że nie ma w tym nic złego.
Na początek dowiemy się od wielkiego mistrza, czym uzasadniał
łagodzenie potencjału spadków, stanowiące standardowy przekaz stoików -
wytrzymałość, ochronę przed szkodliwym wpływem emocji, sposoby
wychodzenia z pierwszej kolumny triady i tym podobne. Następnie pokażę
wam, że w rzeczywistości proponował on czytelnikom antykruchość. A
później uogólnię jego sztuczkę. Rozciągnę ją do generalnej metody
wykrywania antykruchości w Rozdziałach 18 i 19.
Stoickie uodpornienie na emocje
Sukces pociąga za sobą pewną asymetrię: kiedy go odniesiesz, zaczynasz
mieć znacznie więcej do stracenia niż do zyskania. Jesteś więc kruchy.
Wróćmy do historii o mieczu Damoklesa. Nie czekają nas żadne dobre
wiadomości, za to możemy usłyszeć wiele złych nowin. Kiedy zostajesz
bogaczem, cierpienie wywołane utratą fortuny przewyższa emocjonalną
korzyść z powiększania majątku, dlatego żyjesz w ciągłym poczuciu
zagrożenia. Bogaty człowiek staje się zakładnikiem swojego stanu
posiadania, jego aktywa przejmują nad nim kontrolę, nie pozwalają mu spać,
podnoszą poziom stężenia hormonów stresu we krwi, pozbawiają go
poczucia humoru, mogą nawet sprawić, że na czubku nosa wyrosną mu
włosy, oraz wywołać podobne dolegliwości. Seneka rozumiał, że posiadając
majątek, musimy się martwić tym, że możemy go stracić; to sprawia, że
majątek działa jak kara, ponieważ jesteśmy od niego zależni. Pragniemy mieć
stuprocentowy potencjał wzrostu i zerowy potencjał spadków. Co więcej:
uzależnienie od okoliczności - a raczej od emocji wywołanych przez
okoliczności - skutkuje pewną formą niewolnictwa.
Ta asymetria między skutkami pozytywnych i negatywnych wydarzeń,
korzyści i szkód musiała być znana starożytnym - wcześniejszy opis tego
zjawiska znalazłem u Tytusa Liwiusza. „Ludzie odczuwają rzeczy dobre
mniej intensywnie niż złe” (łac. segnius homines bona quam mala sentiunt),
napisał pół pokolenia przed Seneką. Starożytni - głównie dzięki Senece - biją
na głowę nowoczesnych psychologów i teoretyków decyzji w rodzaju
Triffata, których teorie skupiają się na idei awersji do ryzyka (lub straty).
Myśl starożytnych jest głębsza, bardziej praktyczna, a przy tym wykracza
poza prostackie zalecenia terapeutyczne.
Pozwólcie, że przełożę to na język współczesny. Wyobraźcie sobie
sytuację, w której macie dużo do stracenia i mało do zyskania. Jeśli
dodatkowa pula bogactwa, powiedzmy tysiąc szekli fenickich, nie przyniesie
wam żadnych korzyści, za to utrata tej samej kwoty mogłaby wam wyrządzić
ogromne szkody, to macie do czynienia z asymetrią. I nie jest to dobra
asymetria: jesteście krusi.
Praktyczną metodą przeciwdziałania takiej kruchości było, według
Seneki, ćwiczenie intelektualne, w którym człowiek godzi się ze stratą całego
dobytku. Dzięki temu, jeśli straty faktycznie nastąpią, człowiek nie odczuje
tego - w ten sposób wyzwoli się spod wpływu okoliczności. Przypomina to
wykup ubezpieczenia od strat. Na przykład Seneka często wyruszał w podróż
wyposażony jak rozbitek po katastrofie morskiej i zabierał ze sobą koc, żeby
móc spać na ziemi, ponieważ w tamtych czasach istniało niewiele zajazdów
(chociaż, by osadzić tę opowieść w ówczesnym kontekście, muszę dodać, że
towarzyszył mu „tylko jeden czy dwóch niewolników”).
Żeby uświadomić czytelnikom, jak nowoczesne było podejście Seneki,
opowiem teraz, w jaki sposób zastosowałem tę odmianę stoicyzmu, żeby
uwolnić się od psychicznych skutków przypadkowości życia. Zawsze
nienawidziłem idei zatrudnienia i związanej z tym zależności od czyjejś
arbitralnej opinii, szczególnie że większość działań wielkich korporacji
narusza moje poczucie etyki. Z tego powodu, z wyjątkiem jednego
ośmioletniego okresu, zawsze byłem samozatrudniony. W ostatnim miejscu
pracy napisałem rezygnację jeszcze zanim zacząłem pracować. Zamknąłem
ten dokument w szufladzie biurka i tylko dzięki temu czułem się wolny przez
cały okres, który tam spędziłem. Inny przykład: zawód tradera wystawia
człowieka na dużą dawkę losowości, która wywołuje w nim nieustanne
napięcie psychiczne, odciskające się bolesnym piętnem na jego duszy. Kiedy
pracowałem w tym charakterze, każdego ranka wyobrażałem sobie, że
sprawy faktycznie przybrały najgorszy możliwy obrót - a reszta dnia była już
tylko przyjemnym dodatkiem. Metoda psychicznego przygotowania się „na
najgorsze” działała na mnie uspokajająco, ale na tym nie koniec jej
pozytywnych efektów: dzięki niej zacząłem podejmować określony rodzaj
ryzyka, w którym najgorszy możliwy scenariusz jest jasno określony i
jednoznaczny, a potencjał spadków - ograniczony i znany. Trudno trzymać
się rygorystycznie metody mentalnego godzenia się ze stratą, kiedy wszystko
idzie dobrze, ale właśnie wtedy najbardziej jej potrzebujemy. Co więcej, od
czasu do czasu podróżuję, jak Seneka, w niewygodzie (chociaż mnie nie
towarzyszy „jeden czy dwóch niewolników”).
Mądre życie polega właśnie na przyjęciu takiej pozycji emocjonalnej, w
której wyeliminujemy cierpienie płynące z niekorzystnych wydarzeń, a jak
mogliśmy się przekonać, pomaga w tym mentalne pogodzenie się z utratą
całego dobytku, dzięki czemu człowiek nie przejmuje się potencjałem
spadków. Wówczas zmienność świata przestaje wpływać na niego
negatywnie.
Udomowienie emocji
Interpretowany w ten sposób stoicyzm polega na udomowieniu, a
niekoniecznie eliminacji, emocji. Nie chodzi o to, żeby ludzie zamienili się w
warzywa. Chodzi o wydobycie z emocji ich istoty, przy zachowaniu
odpowiednich dyspozycji afektywnych. Moim ideałem współczesnego
mędrca stoickiego jest człowiek, który przekształca strach w rozwagę, ból w
informację, błędy w nowy początek, a pragnienie w działanie.
Seneka proponuje kompletny program treningowy, ucząc, jak radzić
sobie z życiem i odpowiednio wykorzystywać emocje - dzięki prostym a
skutecznym sztuczkom. Na przykład jednym ze sposobów pozwalających
rzymskiemu stoikowi oddzielić złość od słusznego działania i uniknąć
uczynków, których by później żałował, było niebicie służącego tego dnia, w
którym dopuścił się wykroczenia. Współczesnym ludziom nie wydaje się to
szczególnie słuszne, ale porównajmy to z czynem skądinąd rozważnego
cesarza Hadriana, który dźgnął służącego w oko w przypływie
niekontrolowanej wściekłości. Kiedy jego gniew ostygł i poczuł skruchę,
wyrządzone szkody były już nieodwracalne.
Seneka podaje również katalog czynów społecznych: inwestuj w dobre
uczynki. Majątek może nam zostać odebrany, ale dobre, cnotliwe uczynki -
już nie.
Jak zostać panem
Przedstawiona wyżej historia jest dobrze znana; dzięki niej nauczyliśmy
się przesuwać od lewej części triady (czyli kruchości) do części środkowej
(wytrzymałości). Ale Seneka poszedł dalej.
Powiedział, że bogactwo jest niewolnikiem mądrego człowieka i panem
głupca. Tym samym odszedł nieco od rzekomych stoickich zwyczajów:
zachował potencjał wzrostu. W mojej ocenie zapewnienia wcześniejszych
stoików, że wolą ubóstwo od bogactwa, należy traktować podejrzliwie.
Mogła to być tylko pusta gadanina. Większość z nich faktycznie była biedna,
więc być może dostosowała do tego stanu swoje opowieści (w historii o
Talesie z Miletu poznamy ideę kwaśnych winogron - grę poznawczą, w
której człowiek wmawia sobie, że winogrona, których nie może dosięgnąć, są
kwaśne). Seneka żył w zgodzie ze swoimi przekonaniami i nie możemy
ignorować faktu, że zachował swój majątek. A co najważniejsze, pokazał, że
woli bogactwo niewywołujące szkód od biedy.
Seneka wyłożył nawet swoją strategię w De beneficiis, otwarcie
nazywając ją analizą kosztów i korzyści przez użycie słowa „buchalteria”:
„Buchalteria korzyści jest prosta: każde działanie to wydatek; jeśli
ktokolwiek odwzajemni owo działanie, mamy do czynienia z wyraźnym
zyskiem [moje podkreślenie]; jeśli nikt go nie odwzajemni, nie stanowi straty,
ponieważ podarowałem je dla przyjemności dawania”. To buchalteria
moralna, ale wciąż buchalteria. Zatem zrobił losowi psikusa: zachował to, co
dobre, a odrzucił to, co złe; pozbył się potencjału spadków, zachowując
potencjał wzrostu. W sposób wyrachowany - eliminując z losu negatywne
zdarzenia i niefilozoficznie zatrzymując możliwe korzyści. Ta analiza strat i
zysków nie jest do końca stoicka w znaczeniu, jakie ludzie nadają
stoicyzmowi (jak się wydaje, ludzie, którzy studiują stoicyzm, chcą, żeby
Seneka i inni stoicy myśleli tak, jak ludzie, którzy studiują stoicyzm). Istnieje
w niej asymetria między potencjałem wzrostu a potencjałem spadku. To
antykruchość w najczystszej postaci.
Fundamentalna asymetria
Podsumujmy asymetrię Seneki w jednej regule. Idea, którą posługiwałem
się wcześniej, brzmi: więcej do stracenia przez przeciwności losu. Jeśli masz
więcej do stracenia niż do zyskania na zdarzeniach losowych, to występuje
asymetria, i to niekorzystna. A taka asymetria jest uniwersalna. Zobaczmy,
jak wywołuje w nas kruchość.
Przypomnijmy sobie paczkę z Rozdziału 1: nie służą jej wstrząsy i
nienawidzi członków rodziny zaburzeń - dlatego jest krucha (niezwykle
krucha, ponieważ nie ma absolutnie nic do zyskania, stąd asymetria jest
ogromna). Antykrucha paczka ma więcej do zyskania niż do stracenia w
wyniku potrząsania. Wystarczy prosty test: jeśli nie mam nic do stracenia, to
zostają same korzyści i jestem antykruchy.
Całą tabelę 1 z triadami w różnych obszarach i dziedzinach można
wyjaśnić w tych kategoriach. Bez wyjątku. Żeby zrozumieć, dlaczego
asymetryczne wyniki [ang. payoffs - przyp. tłum.] lubią zmienność,
wystarczy sobie uświadomić, że jeśli macie mniej do stracenia niż do
zyskania, większy potencjał wzrostu niż spadku, to zmienność wam służy (w
sumie przyniesie wam korzyści) i jesteście przy tym antykrusi. Zatem
zadaniem autora niniejszych słów jest powiązanie tych czterech elementów z
fundamentalną asymetrią.
Kruchość oznacza więcej do stracenia niż do zyskania, a to równa się
większy potencjał spadku niż wzrostu, co daje (niekorzystną) asymetrię
i
Antykruchość oznacza więcej do zyskania niż do stracenia, a to równa się
większy potencjał wzrostu niż spadku, co daje (korzystną) asymetrię
Jesteście antykrusi wobec danego źródła zmienności, jeśli potencjalne
zyski przewyższają potencjalne straty (i vice versa).
Co więcej, jeśli macie większy potencjał wzrostu niż spadku, to brak
zmienności i stresorów może wam szkodzić.
Teraz pytanie brzmi, jak zastosować tę koncepcję - redukcję potencjału
spadku i zwiększenie potencjału wzrostu - w praktyce? Metodą sztangi z
kolejnego rozdziału.
Rozdział 11
Nigdy nie bierz ślubu z gwiazdą rocka
Szczegółowa rozpiska, jak i z kim zdradzać męża - Wprowadzenie do
strategii sztangi - Przekształcanie dyplomatów w pisarzy i vice versa
Strategia sztangi (albo strategia bimodalna) to sposób na osiągnięcie
antykruchości i przejście na prawą stronę triady. Monogamiczne ptaki
praktykują ją, dopuszczając się od czasu do czasu zdrady z lokalną gwiazdą
rocka. Pisarze lepiej sobie radzą dzięki regularnej pracy od 9 do 17,
niezwiązanej w żaden sposób z pisarstwem.
O NIEODWRACALNOŚCI ZNISZCZONYCH PACZEK
Pierwszym krokiem w kierunku antykruchości jest ograniczenie
potencjału spadku, a nie zwiększenie potencjału wzrostu; a więc obniżenie
ekspozycji na negatywne Czarne Łabędzie, aby naturalna antykruchość
mogła zadziałać.
Łagodzenie kruchości to nie opcja, tylko wymóg. Może się to wydawać
oczywiste, ale łatwo przeoczyć tę kwestię. Kruchość jest bowiem bardzo
wyczerpująca, jak śmiertelna choroba. Paczka, która ulegnie zniszczeniu pod
wpływem niekorzystnych warunków, nie naprawi się, kiedy warunki wrócą
do normy. Kruchość działa na zasadzie zapadki, powoduje nieodwracalne
szkody. Liczy się obrana droga, kolejność wydarzeń, a nie tylko cel -
naukowcy nazywają to zależnością od ścieżki. Zależność od ścieżki można
przedstawić obrazowo w następujący sposób: twoje doświadczenie,
obejmujące w pierwszym kroku operację usunięcia kamieni nerkowych, a w
drugim znieczulenie, będzie inne niż doświadczenie tych samych zabiegów w
odwrotnej kolejności. Posiłek, który zaczyna się od kawy i deseru, a kończy
na zupie pomidorowej, wywoła inne doznania niż ten, w czasie którego
potrawy podane zostaną w odwrotnej kolejności. Gdy uwzględnimy
uzależnienie od ścieżki, nasze zadanie okaże się proste: łatwo zidentyfikować
kruchość i umieścić ją w lewej kolumnie triady, niezależnie od potencjału
wzrostu - ponieważ to, co zepsute, zwykle pozostanie zepsute na zawsze.
Ta kruchość, wynikająca z zależności od ścieżki, często bywa
ignorowana przez biznesmenów, którzy, specjalizując się w myśleniu
statycznym, sądzą, że ich podstawowym zadaniem jest generowanie zysków,
a przetrwanie i kontrola ryzyka to coś, co mogą ewentualnie rozważyć -
umyka im, że z punktu widzenia logiki dużo ważniejsze jest przetrwanie niż
sukces. Żeby wypracować zyski i kupić bmw, dobrze byłoby najpierw
przetrwać.
Takie kwestie, jak prędkość i rozwój - wszystko, co jest związane z
ruchem - są puste i pozbawione znaczenia, jeśli przedstawia się je bez
uwzględnienia kruchości. Weźcie pod uwagę, że człowiek, który jedzie 250
mil na godzinę w Nowym Jorku, może być pewny, że nigdzie nie dojedzie -
faktyczna prędkość wyniesie dokładnie zero mil na godzinę. Bez wątpienia
trzeba się skupić na faktycznej, a nie nominalnej prędkości, jednak w naszym
dyskursie społeczno-politycznym coś nie pozwala nam dostrzec tej
oczywistości.
Uwzględniając zależność od ścieżki, nie można już oddzielać wzrostu
gospodarczego od ryzyka recesji, zysków finansowych od ryzyka
morderczych strat, a efektywności od groźby wypadku. Idea efektywności
przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie sama w sobie. Skoro hazardzista
ponosi ryzyko całkowitego bankructwa (może wszystko stracić), to
potencjalne zyski z jego strategii są zupełnie nieistotne. Kilka lat temu
pewien uniwersytecki uczony chwalił mi się, że fundusz jego uczelni zarabia
około 20 proc., nie zdając sobie sprawy, że owe zyski niosły ze sobą
kruchość, która mogła z łatwością spowodować katastrofalne straty - i
rzeczywiście, jeden kiepski rok wymazał wszystkie te zyski i zagroził
istnieniu uniwersytetu.
Innymi słowy, jeśli coś jest kruche, ryzyko zniszczenia tego czegoś
sprawia, że wszystkie działania, które mają ulepszyć ową rzecz albo podnieść
jej „wydajność”, nie mają znaczenia, jeśli wcześniej nie zostanie
zredukowane ryzyko jej zniszczenia. Jak pisał Publiliusz Syrus, niczego nie
da się zrobić pośpiesznie i bezpiecznie - niemal niczego.
Jeśli chodzi o wzrost PKB (produktu krajowego brutto), można go
osiągnąć bardzo łatwo, obciążając długiem następne pokolenia - a
gospodarka może się załamać w przyszłości, przygnieciona koniecznością
spłaty tego długu. Wzrost PKB, podobnie jak poziom cholesterolu, sprawia
wrażenie redukcji metodą prokrustowego łoża, zastosowanej w systemach
gier. W samolocie, w którym ryzyko katastrofy jest wysokie, kwestia
„prędkości” jest nieistotna, ponieważ wiemy, że maszyna może nie dotrzeć
do celu; podobnie wzrostu gospodarczego obciążonego kruchościami nie
można nazywać wzrostem, czego rządy wciąż jeszcze nie pojęły. W rzeczy
samej, w złotych latach po rewolucji przemysłowej, czyli okresie, który
przyniósł Europie dominację, wzrost gospodarczy był bardzo skromny,
poniżej 1 proc. na głowę. Ale mimo niskiego poziomu był to wzrost
wytrzymały - tymczasem państwa, które dziś ścigają się o najwyższy wzrost,
przypominają nastoletnich kierowców, odurzonych prędkością.
SZTANGA SENEKI
To prowadzi nas do rozwiązania w formie sztangi - praktycznie wszystkie
rozwiązania kwestii niepewności mają formę sztang.
Co mam na myśli, mówiąc o sztandze? Sztanga (pręt z obciążnikami na
obu końcach, używany przez ciężarowców) obrazuje ideę połączenia
odseparowanych od siebie skrajności i unikania wartości środkowych. W
kontekście antykruchości sztanga nie musi być symetryczna: po prostu składa
się z dwóch skrajności, między którymi nie ma nic. Rozwiązanie to można
nazwać bardziej technicznie strategią bimodalną, ponieważ obejmuje dwa
odrębne sposoby działania zamiast pojedynczej, centralnej metody.
Początkowo posłużyłem się obrazem sztangi dla opisu dualistycznej
postawy, w której działamy ostrożnie w pewnych obszarach (wytrzymałych
w obliczu negatywnych Czarnych Łabędzi) i wielokrotnie podejmujemy
ryzyko w innych, w których jest ono niewielkie (otwartych na pozytywne
Czarne Łabędzie), osiągając w ten sposób antykruchość. Z jednej strony
mamy tu do czynienia ze skrajną awersją do ryzyka, a z drugiej - ze skrajną
miłością do ryzyka, zamiast „umiarkowanego” albo nieznośnego
„przeciętnego” podejścia do ryzyka, które w rzeczywistości jest frajerstwem
(ponieważ nie można dać się zwieść ryzykowności „wysokiego ryzyka” i
„braku ryzyka”, podczas gdy umiarkowane ryzyko może podlegać
ogromnym błędom pomiaru). Jednakże ze względu na swoją konstrukcję
sztanga przynosi również redukcję potencjalnego ryzyka spadków
- eliminuje ryzyko całkowitej klęski.
Podam przykład z dziedziny zwykłych finansów. Odwołując się do nich
najłatwiej wytłumaczyć ten efekt, choć większość go nie rozumie. Jeśli
trzymacie 90 proc. swoich funduszy w nudnej gotówce (zakładając, że
jesteście chronieni przed inflacją) lub w instrumentach zachowujących
wartość inwestycji, zbliżonych do pieniądza gotówkowego [ang. numeraire
repository of value - przyp. tłum.], a 10 proc. w bardzo ryzykownych,
najbardziej ryzykownych papierach wartościowych, nie możecie stracić
więcej niż 10 proc., przy równoczesnej ekspozycji na potężny potencjał
wzrostu. Człowiek, który trzyma 100 proc. swoich środków w papierach
wartościowych o umiarkowanym ryzyku, ponosi ryzyko całkowitej ruiny z
powodu błędnego wyliczenia ryzyka. Dzięki strategii sztangi fakt, że ryzyko
rzadkich zdarzeń jest niepoliczalne i kruche wobec błędnych szacunków,
przestaje być problemem; w przypadku takiej sztangi finansowej można
określić maksymalną możliwą stratę.
Antykruchość stanowi bowiem połączenie agresji i paranoi - ograniczcie
potencjał spadków, chrońcie się przed skrajnymi stratami i pozwólcie, żeby
pozytywne Czarne Łabędzie, symbolizujące potencjał wzrostu, same się
pojawiły. Znamy już asymetrię Seneki: przewaga potencjału wzrostu nad
potencjałem spadku może wynikać po prostu z ograniczenia skrajnego
potencjału spadku (krzywd emocjonalnych), a nie z poprawienia sytuacji na
środku.
Sztangą może być każda dualistyczna strategia złożona ze skrajności,
pozbawiona demoralizujących rozwiązań pośrednich - z jakiegoś powodu
wszystkie strategie tego rodzaju skutkują pozytywną asymetrią.
I znów, żeby zrozumieć różnicę między sztangami i niesztangami, weźcie
pod uwagę, że restauracje podają danie główne, na przykład krwisty
minutowy stek z sałatką (i kieliszkiem malbeca), a później, oddzielnie, kiedy
skończycie z mięsem, przynoszą wam ciasto z kozim serem (z kieliszkiem
muscata). A teraz wyobraźcie sobie, że restauracje nie przyjmują od was
zamówienia, tylko kroją ciasto i stek na drobne kawałeczki i mieszają je ze
sobą w jednej z tych hałaśliwych maszyn. Działania „pośrodku”
przypominają właśnie tego rodzaju miażdżenie i mieszanie. Przypomnijcie
sobie Nera z Rozdziału 9, który zadawał się z dozorcami i uczonymi, rzadko
spędzając czas z ludźmi znajdującymi się pomiędzy nimi na skali aspiracji
intelektualnych.
Kiedy w grę wchodzi ryzyko, od „ostrożnego optymizmu” całego
personelu pokładowego wolę, gdy stewardesy są maksymalnie
optymistyczne, a pilot maksymalnie pesymistyczny albo, jeszcze lepiej -
ogarnięty paranoją.
Księgowy i gwiazda rocka
Systemy biologiczne obfitują w strategie sztangi. Weźmy na przykład
następujące podejście do godów, które nazywamy: 90 proc. księgowych, 10
proc. gwiazd rocka. (Ja tylko opisuję, nie wyrażam własnej opinii). W
królestwie zwierząt samice niektórych gatunków monogamicznych (do
których zaliczają się ludzie) zwykle wychodzą za mąż za kogoś w rodzaju
księgowego albo (jeszcze bardziej bezbarwnego) ekonomisty, czyli za
statecznego osobnika, który może utrzymać rodzinę, a raz na jakiś czas
zdradzają go z agresywnym samcem alfa, gwiazdą rocka, w ramach strategii
dualistycznej. Ograniczają potencjał spadku, wykorzystując stosunki
pozamałżeńskie, żeby zapewnić sobie genetyczny potencjał wzrostu, albo
dobrą zabawę, albo jedno i drugie. Nawet moment zdrady wydaje się
nieprzypadkowy, ponieważ odpowiada okresom wysokiego
prawdopodobieństwa zajścia w ciążę. Dowody na stosowanie takiej strategii
widzimy u tak zwanych ptaków monogamicznych: lubią zdradzać, a ponad
jedna dziesiąta piskląt w gnieździe to potomstwo innego samca niż
domniemany ojciec. To fakt, ale istnieją różne teorie na ten temat.
Ewolucjoniści twierdzą, że samice pragną zarówno stabilizacji ekonomicznej
i społecznej, jak i dobrych genów dla swoich dzieci. Nie zawsze można
uzyskać obie korzyści od kogoś pośrodku skali, kto ma wszystkie
wymienione zalety (dawcy dobrych genów, czyli samce alfa, zwykle nie
zapewniają stabilizacji, i vice versa). Czemu nie zjeść ciastka i mieć ciastko?
Czyli życiową stabilizację i dobre geny? Alternatywna teoria brzmi, że
samice chcą po prostu zaznać przyjemności - czyli pragną życiowej
stabilizacji i dobrej zabawy. Przypomnijcie sobie też z Rozdziału 2, że
nadmierna kompensacja, żeby zadziałać, wymaga wystąpienia pewnych
szkód i stresorów, bo to one wskazują, co jest istotne. To znaczy, że
pozwalamy dzieciom przez chwilę igrać z ogniem, żeby uczyły się na swoich
błędach i później były bardziej bezpieczne. Ponadto pozwalamy ludziom
doświadczyć trochę, nie za dużo, stresu, żeby lekko ich otrzeźwić.
Równocześnie jednak musimy ich chronić przed dużym niebezpieczeństwem
- obowiązuje zasada: ignoruj małe niebezpieczeństwa, włóż energię w
ochronę przed poważnym zagrożeniem. I tylko przed poważnym
zagrożeniem. Takie podejście można łatwo rozciągnąć na politykę społeczną,
medycynę oraz wiele innych dziedzin.
Podobne idee napotykamy w tradycji naszych przodków. Jak głosi
przysłowie żydowskie: „przygotuj się na najgorsze, najlepsze potoczy się
samo”. Może to brzmieć jak banał, ale nim nie jest: zwróćcie uwagę, że
ludzie zwykle przygotowują się na najlepszy możliwy rozwój wydarzeń w
nadziei, że najgorsze problemy rozwiążą się same. Istnieją liczne dowody na
to, że ludzie mają awersję do małych strat, ale brakuje dowodów awersji do
ogromnego ryzyka związanego z Czarnymi Łabędziami (których nie
doceniają). Ludzie zwykle ubezpieczają się od małych, prawdopodobnych
strat, ale już nie od dużych i rzadkich katastrof. Dokładnie odwrotnie niż
powinni.
Z dala od złotego środka
Wróćmy do techniki sztangi. W bardzo wielu dziedzinach środek nie jest
wcale złotym środkiem, a zastosowanie ma raczej strategia bimodalna
(maksymalne bezpieczeństwo plus maksymalna spekulacja).
Weźmy na przykład literaturę, najbardziej bezkompromisową, najbardziej
spekulacyjną, najbardziej wymagającą i najbardziej ryzykowną ze wszystkich
karier. Zgodnie z tradycją pisarze z Francji i innych europejskich państw
szukają synekury, na przykład ciepłej posady urzędnika służby cywilnej,
niewymagającej intelektualnie i zapewniającej wysokie bezpieczeństwo
zatrudnienia, a więc pracy niskiego ryzyka, która przestaje istnieć, kiedy
wychodzisz z biura. W wolnym czasie piszą wszystko, co im się podoba,
kierując się własnymi standardami. Liczba pracowników uniwersyteckich
wśród francuskich literatów jest porażająco niska. Amerykańscy pisarze
zwykle pracują w mediach lub na uniwersytecie, co czyni ich więźniami
systemu i ma demoralizujący wpływ na ich twórczość; jeśli wybierają karierę
akademicką, narażają się na ciągły stres, naciski, a wręcz ostrą degenerację
duszy. Każda linijka, którą napiszecie według standardów kogoś innego,
zabija coś głęboko w was samych; to jak prostytucja. Z drugiej strony, model
synekury - i pisarstwa - zapewnia spokój; to drugie najlepsze rozwiązanie po
niezależności finansowej. Na przykład wielcy poeci francuscy Paul Claudel i
Saint-John Perse oraz powieściopisarz Stendhal byli dyplomatami; duża
część pisarzy angielskich pracowała w służbie cywilnej (Trollope na
poczcie); Kafka był pracownikiem firmy ubezpieczeniowej. A co najlepsze,
Spinoza produkował soczewki, dzięki czemu jego filozofia była całkowicie
odporna na demoralizację akademicką wszelkiego rodzaju.
Jako nastolatek sądziłem, że naturalnym sposobem na zrobienie
prawdziwej kariery jako literat lub filozof jest wybór leniwej, przyjemnej i
niewymagającej pracy dyplomaty, na co zdecydowało się wielu członków
mojej rodziny. Istniała otomańska tradycja mianowania chrześcijan
prawosławnych emisariuszami i ambasadorami, a nawet ministrami spraw
zagranicznych, zachowana przez państwa Lewantu (mój dziadek i pradziadek
byli ministrami spraw zagranicznych). Tyle że obawiałem się zmiany
podejścia do mniejszości chrześcijańskiej i, jak się okazało, miałem rację.
Dlatego zostałem traderem, a pisałem w czasie wolnym i na własnych
warunkach. Sztanga biznesmen - uczony jest idealna; po trzeciej albo
czwartej po południu, czyli kiedy wyszedłem z biura, moja praca przestawała
istnieć do następnego dnia i mogłem poświęcić całą energię temu, co
uważałem za najbardziej wartościowe i interesujące. Kiedy spróbowałem
kariery uniwersyteckiej, poczułem się jak więzień, zmuszony śledzić mniej
ambitne programy autopromocji moich kolegów.
A w kwestiach zawodowych można stosować serię sztang: najpierw
wybierać bardzo bezpieczne miejsca pracy, a później - spekulacyjne zajęcia.
Mój przyjaciel zbudował sobie bardzo bezpieczną karierę redaktora książek,
w której cieszył się bardzo dobrą reputacją. Później, po jakichś 10 latach,
odszedł, żeby robić coś bardzo spekulacyjnego i wysoce ryzykownego. To
prawdziwa sztanga w każdym znaczeniu tego słowa: jeśli spekulacja się nie
uda albo nie przyniesie mu oczekiwanej satysfakcji, zawsze może wrócić do
poprzedniego zawodu. Na to zdecydował się Seneka: początkowo wiódł
bardzo aktywny, awanturniczy żywot, po którym przeszedł okres
filozoficznego wycofania, pisania i medytacji, zamiast wybrać rozwiązanie
pośrednie, realizując oba style życia w umiarkowanym zakresie. Wielu „ludzi
czynu”, którzy zmienili się w „myślicieli”, takich jak Montaigne,
zdecydowało się na seryjną sztangę, na zasadzie: czyste działanie, a później
czysta refleksja.
Jeśli muszę pracować, wolę intensywniej pracować przez krótki okres i
nic nie robić przez resztę czasu (zakładając, że nicnierobienie oznacza
naprawdę nierobienie niczego), dopóki nie dojdę całkowicie do siebie i nie
zacznę czekać z niecierpliwością na powtórkę, od potworności w stylu
japońskim, czyli niekończącej się pracy o niskiej intensywności w połączeniu
z brakiem snu. Główne danie i deser są podawane oddzielnie. I rzeczywiście,
Georges Simenon, jeden z najbardziej płodnych pisarzy XX wieku, pisał
jedynie sześćdziesiąt dni w roku, a przez trzysta pozostałych „nie robił nic”.
Wydał ponad dwieście powieści.
Udomowienie niepewności
W pozostałej części książki poznacie wiele technik sztangi, które
wykazują dokładnie tę samą asymetrię i z jakiegoś powodu w kwestii ryzyka
generują ten sam rodzaj ochrony oraz pomagają okiełznać antykruchość.
Wszystkie są do siebie uderzająco podobne. Przyjrzyjmy się kilku
dziedzinom. W obszarze ryzyka osobistego możecie z łatwością się
usztangowić, usuwając ryzyko totalnej klęski na każdym polu. Osobiście
mam totalną paranoję na punkcie określonych rodzajów ryzyka, a na inne
reaguję bardzo agresywnie. Moje zasady to: żadnych papierosów, żadnego
cukru (zwłaszcza fruktozy), żadnych motocykli, żadnych rowerów w mieście
albo, ogólniej, poza strefą bez ruchu samochodowego w rodzaju Sahary i
żadnych związków z mafiami wschodnioeuropejskimi; poza tym za nic nie
wsiądę do samolotu, którym nie steruje zawodowy pilot (chyba że ma
drugiego pilota). Z wyjątkiem pozycji figurujących na powyższej liście mogę
podejmować wszelkie rodzaje ryzyka zawodowego i osobistego, szczególnie
te, w których nie grozi mi śmiertelny uraz.
W dziedzinie polityki społecznej sztanga oznacza, że chroni się bardzo
słabych, a silnym pozwala się działać, zamiast pomagać klasie średniej
konsolidować swoje przywileje, które blokują ewolucję i wywołują rozmaite
problemy gospodarcze, zwykle najmocniej uderzające w ludzi biednych.
Zanim Wielka Brytania stała się państwem biurokratycznym, miała
postać sztangi, w której jedną skrajnością byli poszukiwacze przygód
(zarówno gospodarczych, jak i fizycznych), a drugą - arystokracja.
Arystokracja w zasadzie nie odgrywała żadnej ważnej roli, pomagała jedynie
zachować pewien poziom ostrożności, podczas gdy awanturnicy przetrząsali
planetę w poszukiwaniu okazji handlowych albo ślęczeli w domach nad
swoimi wynalazkami. Dziś Londyn pełen jest przedstawicieli mieszczańskiej
bohemy poławiaczy bonusów i premii.
Moje podejście do pisania jest następujące: albo esej literacki, który
zrozumie każdy czytelnik, albo teksty techniczne, i nic pośrodku - żadnych
wywiadów z dziennikarzami albo artykułów i komentarzy prasowych poza
tymi, których wymagają ode mnie wydawcy.
Być może pamiętacie program treningowy z Rozdziału 2, który polegał
na podniesieniu maksymalnego ciężaru, jaki się potrafi podnieść - i to
wszystko. Inne treningi wiązały się z mniej intensywnymi, ale znacznie
dłuższymi wizytami na siłowni. Taki program, w połączeniu ze zwykłymi
spacerami, stanowi sztangę treningową.
Kolejne sztangi. Zróbcie coś szalonego (od czasu do czasu roztrzaskajcie
jakiś mebel), tak jak Grecy pod koniec uczty zakrapianej winem, i bądźcie
„racjonalni” w poważnych sprawach. Czytajcie albo tandetne magazyny
plotkarskie, albo klasykę i awangardę literatury, i nic pomiędzy.
Rozmawiajcie albo ze studentami studiów licencjackich, taksówkarzami i
ogrodnikami, albo z naukowcami największego kalibru; nigdy z przeciętnymi
uczonymi, skupionymi na swojej karierze. Jeśli kogoś nie lubicie, zostawcie
go w spokoju albo wyeliminujcie; nie atakujcie go słownie.
Zatem przyjmijmy na razie, że strategia sztangi w odniesieniu do
losowości pozwala osiągnąć antykruchość dzięki złagodzeniu kruchości i
ograniczeniu ryzyka poniesienia szkód - taka metoda prowadzi do redukcji
cierpienia z powodu potencjalnych strat przy zachowaniu korzyści z
potencjalnych zysków.
Wracając do dziedziny finansów: sztanga nie musi oznaczać, że
przechowujemy oszczędności w gotówce, chroniąc ją przed inflacją, a resztę
lokujemy w spekulacyjnych papierach wartościowych. Do sztangi prowadzi
wszystko, co eliminuje ryzyko bankructwa. Sławny inwestor Ray Dalio ma
następujące przesłanie dla ludzi, którzy robią zakłady: „Upewnijcie się, że
prawdopodobieństwo scenariusza nie do zaakceptowania (czyli bankructwa
albo katastrofy) wynosi zero”. Taka zasada od razu skutkuje sztangą.
Większość pozycji po prawej strony triady ma element sztangi, który jest
konieczny, ale niewystarczający do zapewnienia im bezpieczeństwa
Tak jak stoicyzm polega na oswojeniu, a nie wyeliminowaniu emocji, tak
sztanga polega na oswojeniu, a nie wyeliminowaniu, niepewności.
Księga IV
Opcjonalność, technologia i inteligencja antykruchości
Przejdziemy teraz do innowacji, koncepcji opcji i opcjonalności.
Pokażemy, jak przeniknąć nieprzeniknione, całkowicie je zdominować i
podbić.
CZY NAPRAWDĘ WIESZ, DOKĄD ZMIERZASZ?
Summa Theologiae Świętego Tomasza z Akwinu to książka, jakich dziś
już się nie pisze, monumentalne dzieło, bo summa to całościowe
przedstawienie określonej dyscypliny, które równocześnie uwalnia je od
narzuconej mu wcześniej struktury - czyli antypodręcznik. W tym przypadku
tematem jest teologia, a więc kwestie czysto filozoficzne, a książka
uwzględnia wszystkie źródła wiedzy, które odnoszą się do zawartych w niej
tez. A przy tym odzwierciedla - i w dużej mierze ukierunkowuje - myśl
średniowiecza.
Dość daleko jej do książki o prostej, zamkniętej tematyce. Umniejszanie
roli antykruchości przez erudycyjny umysł najwyraźniej uwidacznia się w
zdaniu, które zdominowało Summę, powtarzanym w wielu miejscach; jedna z
jego wersji brzmi tak: „Każda rzecz, która jest w ruchu, porusza się gwoli
dopięcia jakiegoś celu” (łac. agens autem non movet nisi ex intentione finis).
Innymi słowy, istoty poruszające się wiedzą, dokąd zmierzają. To argument
teleologiczny (od greckiego słowa telos oznaczającego cel), którego twórcą
był Arystoteles. Wszyscy, łącznie ze stoikami, ale wyłączając sceptyków,
dawali się nabrać na argumenty teleologiczne w teorii, ale z całą pewnością
nie w praktyce. Nawiasem mówiąc, Święty Tomasz z Akwinu nie cytuje
Arystotelesa - którego nazywa Filozofem - tylko Ibn Rushda, znanego też
jako Awerroes, arabskiego twórcę syntezy myśli Arystotelesa, którego
Święty Tomasz z Akwinu nazywa Komentatorem. A Komentator
spowodował wielkie szkody. Wpływy arabskie w filozofii Zachodu są
znacznie większe, niż się powszechnie uważa, podczas gdy
postśredniowieczni Arabowie zdołali się ustrzec przed średniowiecznym
racjonalizmem.
Właśnie w tym dziedzictwie intelektualnym, którego podstawą jest zdanie
„porusza się gwoli dopięcia jakiegoś celu”, należy szukać źródła błędu,
popełnianego przez człowieka z największym uporem, spotęgowanego przez
przynajmniej 200 lat złudnej wiary w bezwarunkowe poznanie naukowe. To
ten błąd najmocniej kruszy nasze systemy.
Błąd teleologiczny
Błędem teleologicznym będziemy nazywać złudzenie, że wiecie
dokładnie, dokąd zmierzacie, i wiecie dokładnie, dokąd zmierzaliście w
przeszłości, oraz że w przeszłości inni ludzie odnieśli sukces dlatego, że
wiedzieli, dokąd zmierzali.
Racjonalny włóczęga to człowiek, który w odróżnieniu od turysty po
każdym kroku koryguje swój plan podróży, żeby móc chłonąć otaczającą
rzeczywistość na podstawie nowych informacji. Próbował to praktykować
podczas swoich podróży Nero, często kierując się zmysłem zapachu.
Włóczęga nie jest niewolnikiem planu, który w obliczu nowych danych
przestaje mieć sens. Turystyka, faktyczna lub metaforyczna, jest przepojona
złudzeniem teleologicznym; zakłada, że człowiek ma pełną wiedzę, i zamyka
go w sztywnych ramach planu. Włóczęga natomiast nieustannie i - co ma
kluczowe znaczenie - racjonalnie modyfikuje swoje cele, w miarę
zdobywania nowych wiadomości.
Słowo ostrzeżenia: włóczęga wykazuje ogromny oportunizm w życiu i w
biznesie - ale nie w życiu prywatnym i sprawach, które dotyczą innych osób.
Przeciwieństwem oportunizmu w stosunkach międzyludzkich jest lojalność,
uczucie szlachetne, które należy jednak ulokować odpowiednio, czyli w
dziedzinie stosunków międzyludzkich i zobowiązań moralnych. Z błędem
polegającym na założeniu, że dokładnie wiecie, dokąd zmierzacie, i już dziś
znacie swoje jutrzejsze preferencje, wiąże się kolejny. Chodzi o złudzenie, że
inni też wiedzą, dokąd zmierzają, i że mogą powiedzieć ci, czego chcą, jeśli
ich tylko o to zapytacie. Nigdy nie pytajcie ludzi, czego chcą, dokąd chcą
dotrzeć albo dokąd, ich zdaniem, powinni zmierzać, a już na pewno nie o to,
czego będą pragnęli jutro. Siłą przedsiębiorcy komputerowego Steve’a Jobsa
był właśnie brak zaufania do badań rynkowych i grup fokusowych - w
których pyta się respondentów, czego chcą - i kierowanie się własną
wyobraźnią. Wychodził z założenia, że ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki
im się tego nie da. Ta umiejętność modyfikacji trybu postępowania to opcja
zmiany. Opcje - i opcjonalność, czyli własność opcji - są tematem Księgi IV.
Opcjonalność ma wiele konsekwencji, ale zasadniczo opcja czyni was
antykruchymi i pozwala wam czerpać korzyści z szans, jakie stwarza
niepewność, bez ponoszenia równocześnie poważnych szkód z powodu
zagrożeń, które niepewność ze sobą niesie.
Największa przewaga Ameryki
To opcjonalność pozwala systemom działać i rozwijać się - ale do tego
potrzebny jest odpowiedni typ człowieka. Wielu ludzi bez przerwy narzeka
na niski poziom formalnego wykształcenia w Stanach Zjednoczonych (o
czym mają świadczyć na przykład stopnie z matematyki). Jednakże ci ludzie
nie zdają sobie sprawy, że to właśnie tu rodzą się innowacje, kopiowane
przez resztę świata. A nie zawdzięczamy tego uniwersytetom, które w
oczywisty sposób przypisują sobie więcej zasług, niż wynika z ich osiągnięć.
Tak jak w Wielkiej Brytanii w okresie rewolucji przemysłowej przewaga
Ameryki polega na podejmowaniu ryzyka i korzystaniu z opcjonalności, tej
zdumiewającej umiejętności racjonalnego zastosowania metody prób i
błędów, w której to żaden wstyd doznać porażki, zacząć od początku i
ponieść kolejną porażkę. Tymczasem we współczesnej Japonii porażka
wywołuje wstyd, przez co ludzie unikają myślenia o ryzyku, zarówno
finansowym, jak i nuklearnym, i czerpią niewielkie korzyści z niepewności.
Siedzą na tykającej bombie zegarowej. Postawa ta pozostaje w
zastanawiającej sprzeczności z ich tradycyjnym szacunkiem dla upadłych
bohaterów i tak zwanej szlachetnej porażki.
Księga IV doprowadzi tę koncepcję do jej naturalnej konkluzji.
Przedstawię w niej dowody (z rozmaitych dziedzin, począwszy od
architektury średniowiecznej przez medycynę i inżynierię aż po
innowacyjność) na to, że największą siłą naszego społeczeństwa jest
prawdopodobnie cecha, do której podchodzimy z największą nieufnością,
czyli immanentna antykruchość określonych systemów podejmowania
ryzyka.
Rozdział 12
Kwaśne winogrona Talesa
W którym omawiam ideę przejścia od słów do czynów - Koncepcja
darmowej opcji - Czy filozofa można nazwać nuworyszem?
W Polityce Arystotelesa pojawia się anegdota o presokratejskim filozofie
i matematyku - Talesie z Miletu. Ta historyjka, zajmująca zaledwie pół
strony, równocześnie przedstawia antykruchość i ją krytykuje, przy tym
wprowadzając kwestię opcjonalności. Co zdumiewające, Arystoteles,
prawdopodobnie najbardziej wpływowy filozof wszech czasów, wyciągnął
całkowicie mylny morał z własnej anegdoty. Ten błąd powtarzają jego
zwolennicy, szczególnie ci od czasu oświecenia i rewolucji naukowej. Nie
chcę tu oczerniać wielkiego Arystotelesa, tylko uświadomić czytelnikom, że
to inteligencja każe nam odrzucić antykruchość i ignorować potęgę
opcjonalności.
Tales był filozofem, greckojęzycznym Jonem pochodzenia fenickiego z
nabrzeżnego miasta Milet w Azji Mniejszej, i jak niektórzy filozofowie lubił
swoją pracę. Milet był ośrodkiem handlowym i panowała w nim kupiecka
atmosfera, typowa dla osad fenickich. Ale Tales, jak to filozof, był ubogi.
Miał dość kolegów trudniących się handlem, którzy powtarzali mu do
znudzenia: „Ludzie czynu działają, a reszta filozofuje”. Dlatego wymyślił
następujący fortel: zarezerwował na cały sezon wszystkie tłocznie oliwy w
pobliżu Miletu i Chios, w bardzo korzystnej cenie. Plony okazały się
niezwykle udane i wiele osób potrzebowało skorzystać z tłoczni. Tales
podnajmował je na własnych warunkach, zbijając na tym całkiem pokaźny
majątek. A później wrócił do filozofii.
Zgromadzona suma była ogromna. Wprawdzie za niska, by uczynić go
bogaczem, ale dość wysoka, żeby mógł udowodnić innym - a podejrzewam,
że także sobie samemu - że wie, o czym mówi, i naprawdę nie musi zaprzątać
sobie głowy pieniędzmi. Na własne potrzeby taką kwotę nazywam
pieniędzmi na odwal się, bo zapewniają większość, a może nawet wszystkie
korzyści bogactwa (z których najważniejsze są niezależność i możliwość
zajmowania się wyłącznie tym, co was interesuje), ale bez skutków
ubocznych w rodzaju konieczności udziału w oficjalnych galach
dobroczynnych i wysłuchiwania szczegółowych opowieści o renowacji
czyjegoś wyłożonego marmurem domu. Najgorszym skutkiem ubocznym
bogactwa są relacje społeczne, które wymusza na swoich ofiarach, ponieważ
właściciele wielkich rezydencji zwykle obracają się w towarzystwie innych
właścicieli wielkich rezydencji. Po przekroczeniu określonego poziomu
zamożności i niezależności ludzie stają się coraz mniej sympatyczni, a coraz
bardziej nudni.
Z historii Talesa można wyciągnąć wiele wniosków, a wszystkie są
powiązane z asymetrią (i konstrukcją antykruchego zysku). Podstawowy
wniosek odnosi się do następującego stwierdzenia Arystotelesa: „Ale dzięki
swojej wiedzy astronomicznej zauważył, chociaż wciąż trwała zima, że oliwki
wspaniale obrodzą...”. Zatem zdaniem Arystotelesa przyczyną sukcesu
Talesa była jego większa wiedza.
Większa wiedza?
Tales postawił się w odpowiedniej sytuacji, żeby móc wykorzystać swój
brak wiedzy - oraz magiczną własność, jaką jest asymetria. Podstawowy
wniosek dotyczący asymetrii potencjału zysków i strat brzmi tak, że Tales nie
musiał znać się na gwiazdach, żeby osiągnąć to, co osiągnął. Po prostu
zawarł umowę stanowiącą archetyp owej asymetrii, być może najczystszy jej
przejaw. To pewna opcja, „prawo, a nie obowiązek” dla nabywcy i,
oczywiście, „obowiązek, a nie prawo” dla drugiej strony umowy, zwanej
sprzedawcą. Tales miał prawo - a nie obowiązek - wykorzystać tłocznie
oliwy w razie nagłego wzrostu popytu, natomiast druga strona miała
obowiązek, a nie prawo to zrobić. Tales zapłacił niewielką cenę za ten
przywilej o ograniczonym potencjale strat i ogromnym potencjale zysków.
Była to pierwsza udokumentowana opcja na świecie.
Opcja jest zatem czynnikiem antykruchości.
OPCJA I ASYMETRIA
Epizod z tłocznią oliwy miał miejsce około 600 lat przed tym, jak Seneka
spisał swoje dzieła na stołach wspartych na nogach z kości słoniowej, i około
300 lat przed erą Arystotelesa.
Wzór z Rozdziału 10 brzmiał następująco: Antykruchość równa się więcej
do zyskania niż do stracenia, równa się większy potencjał wzrostu niż spadku,
równa się (korzystna) asymetria, równa się lubi zmienność. A jeśli zarabiacie
więcej, kiedy macie rację, niż tracicie, kiedy się mylicie, to w dłuższej
perspektywie zmienność przynosi wam korzyści (i na odwrót). Ponosicie
stratę tylko wtedy, gdy wielokrotnie płacicie zbyt dużo za opcję. W opisanym
przypadku Tales najwyraźniej zrobił dobry interes - ale w dalszej części
Księgi IV przekonacie się, że nie płacicie za opcje, które zapewniają nam
natura i innowacje technologiczne. Opcje finansowe bywają drogie, ponieważ
ludzie wiedzą, że to opcje, a ktoś je sprzedaje po określonej cenie - jednakże
najbardziej interesujące opcje są darmowe albo, w najgorszym wypadku,
tanie. Zasadniczo nie musimy wiedzieć, co się dzieje, gdy kupujemy coś tanio
- kiedy asymetria działa na naszą korzyść. A nie dotyczy to wyłącznie
kupowania tanio: nie musimy niczego rozumieć, jeśli mamy jakąś przewagę.
W przypadku opcjonalności przewaga polega na tym, że kiedy mamy rację,
dostajemy większą wypłatę [ang. payoff], dlatego nie musimy mieć racji zbyt
często.
Opcje słodkich winogron
Opcja, o której teraz opowiem, nie różni się szczególnie od tego, co
nazywamy opcjami w życiu codziennym - w kurorcie, oferującym wiele
różnych opcji spędzania urlopu, macie większą szansę na zaspokojenie
swoich oczekiwań niż w kurorcie, w którym wybór jest węższy. Zatem
potrzebujecie mniej informacji, czyli mniej wiedzy, na temat kurortu
oferującego więcej opcji.
Anegdota o Talesie mówi też o innych, ukrytych opcjach. Inteligentnie
wykorzystana niezależność finansowa może uczynić was wytrzymałymi;
otwiera przed wami różne możliwości i pozwala podjąć dobrą decyzję.
Ostateczną opcją jest wolność. Co więcej, nigdy nie poznacie samych siebie -
swoich prawdziwych preferencji - jeśli nie zmierzycie się z różnymi
decyzjami i opcjami. Pamiętajcie, że zmienność życia pomaga nam
dowiedzieć się więcej nie tylko o innych, lecz także o nas samych. Wielu
ludzi żyje w biedzie wbrew własnej woli. Takie osoby zyskają wytrzymałość
dopiero wtedy, gdy wmówią innym, że bieda była ich wyborem - jak gdyby
mieli inną opcję. Czasem jest tak naprawdę, ale wielu z nich w
rzeczywistości nie ma żadnej opcji - więc ją wymyślają. Z kwaśnymi
winogronami - z bajki Ezopa - mamy do czynienia wtedy, gdy ktoś sam
siebie przekona, że winogrona, których nie może dosięgnąć, są kwaśne.
Eseista Michel de Montaigne widzi w anegdocie o Talesie historię
uodpornienia na kwaśne winogrona: musicie się dowiedzieć, czy nie lubicie
pogoni za pieniądzem i bogactwem dlatego, że naprawdę jej nie lubicie, czy
dlatego, że racjonalizujecie swój brak sukcesów w tym zakresie argumentem,
że bogactwo jest czymś niewłaściwym, gdyż źle wpływa na układ trawienny
człowieka, spędza mu sen z powiek albo wywołuje inne dolegliwości. Zatem
epizod ów oświecił filozofa w kwestii jego własnych wyborów życiowych -
Tales zrozumiał, na ile autentyczne było jego zainteresowanie filozofią. Miał
inne opcje. A, co warto powtórzyć, opcje, wszelkie opcje, są wektorami
antykruchości, ponieważ dzięki nim wasz potencjał zysków może być
wyższy od potencjału strat. Tales, tworząc swoją szkołę filozoficzną, został
własnym mecenasem; to chyba najlepsza sytuacja z możliwych, gdy
człowiek jest równocześnie niezależny i twórczy intelektualnie. Teraz miał
jeszcze więcej opcji. Nie musiał spowiadać się innym - potencjalnym
sponsorom - dokąd zmierza, bo sam mógł tego nie wiedzieć, a dzięki potędze
opcji - nie musiał. Kilka poniższych przykładów pomoże nam zagłębić się w
temat opcjonalności - własności wypłat [ang. payoffs] i różnych sytuacji
powiązanych z opcjami.
Sobotni wieczór w Londynie
Sobotnie popołudnie w Londynie. Zmagam się z bardzo stresującym
pytaniem, jak spędzić wieczór. Lubię ten rodzaj nieprzewidywalności, który
cechuje przyjęcia (chodzenie na nie charakteryzuje opcjonalność; to zapewne
najlepsze rozwiązanie dla kogoś, kto chce czerpać korzyści z niepewności
przy niskim potencjale strat). Mój lęk przed samotnym posiłkiem w
restauracji, umilanym lekturą fragmentu Rozmów tuskulańskich Cycerona,
które, w kieszonkowym wydaniu, noszę przy sobie od ponad dekady i czytam
zawsze, gdy zdarza mi się jeść w pojedynkę (mniej więcej trzy i pół strony
rocznie), koi telefon. Ktoś spoza kręgu moich bliskich przyjaciół, słysząc, że
jestem w mieście, zaprasza mnie na imprezę w Kensington, ale z jakiegoś
powodu nie wymusza na mnie deklaracji, że przyjdę - rzuca tylko: „Wpadnij,
jeśli chcesz”. Przyjęcie jest lepsze od posiłku w towarzystwie Rozmów
tuskulańskich Cycerona, ale zaproszeni goście nie wydają mi się interesujący
(wielu pracuje w City, a ludzie zatrudnieni w instytucjach finansowych
rzadko są frapujący i jeszcze rzadziej sympatyczni). Wiem, że mógłbym
znaleźć jakiś ciekawszy sposób na spędzenie wieczoru, ale nie jestem
pewien, czy mi się to uda. A więc mogę podzwonić: jeśli dostanę lepszą
ofertę niż przyjęcie w Kensington, na przykład propozycję kolacji z którymś
z moich prawdziwych przyjaciół, to z niej skorzystam. W przeciwnym razie
pojadę taksówką do Kensington. Mam opcję, a nie obowiązek. Nie poniosłem
w związku z nią żadnych kosztów, ponieważ nawet o nią nie zabiegałem.
Mam zatem niewielki, a w zasadzie nieistniejący potencjał strat i duży
potencjał zysku. To darmowa opcja, ponieważ nie wiąże się z żadnym
realnym kosztem.
Twój czynsz
Drugi przykład: załóżmy, że jesteście lokatorami w budynku objętym
kontrolą czynszów w Nowym Jorku, a regały w waszym mieszkaniu biegną,
rzecz jasna, od ściany do ściany. Macie opcję pozostania w nim tak długo,
jak zechcecie, ale nie jesteście do tego zobowiązani. Jeśli postanowicie
wyjechać do Ułan Bator w Mongolii i zacząć tam nowe życie, wystarczy, że
powiadomicie właściciela z odpowiednim wyprzedzeniem, i już. W innym
wypadku właściciel ma obowiązek pozwolić wam zostać w tym budynku w
zasadzie na zawsze i ustalać czynsz na przewidywalnym poziomie. Nawet
gdyby czynsze w mieście bardzo wzrosły, a na rynku nieruchomości pękła
bańka inwestycyjna, możecie czuć się raczej bezpiecznie. Z drugiej strony,
jeśli czynsze spadną, możecie z łatwością zmienić mieszkanie i obniżyć
comiesięczne płatności - a nawet kupić nowe mieszkanie i wziąć kredyt
hipoteczny z niższą miesięczną ratą.
Zwróćcie uwagę na tę asymetrię. Obniżka czynszu wam służy, a
podwyżka nie szkodzi. Dlaczego? Bo znów dysponujecie pewną opcją, a nie
jesteście do niczego zobowiązani. W pewnym sensie niepewność podnosi
wartość takiego przywileju. Gdybyście musieli się zmierzyć z wysokim
poziomem niepewności co do przyszłego rozwoju wydarzeń, potencjalnym
drastycznym spadkiem wartości nieruchomości albo potężnym wzrostem cen
na tym rynku, wasza opcja stałaby się jeszcze cenniejsza. Im wyższy poziom
niepewności, tym cenniejsza opcja.
I znowu jest to opcja wbudowana w daną sytuację, ponieważ za ów
przywilej nic się nie płaci.
Asymetria
Przyjrzyjmy się jeszcze raz asymetrii opcji Talesa - i wszystkich innych
opcji. Na Rysunku 5 oś pozioma przedstawia koszty wynajmu, a oś pionowa
- odpowiadające im zyski w szeklach. Rysunek ukazuje tę asymetrię: z jednej
strony rezultat jest lepszy niż z drugiej (gdy macie rację, zarabiacie krocie,
gdy się mylicie, tracicie niewiele).
Rys. 5. Antykruchość Talesa. Niewiele zapłacił za ogromny potencjał
zysków. Wyraźna asymetria między potencjałem zysków a potencjałem strat.
Racjonalność
Dla pełnej jasności przyjrzyjmy się tej definicji opcji:
Opcja = asymetria + racjonalność
Racjonalność polega na tym, że zachowujemy to, co dobre, a pozbywamy
się tego, co złe, umiejętnie czerpiąc zyski. Natura stosuje filtr pozwalający
ocalić zdrowe dziecko i usunąć chore. Na tym polega różnica między
antykruchością a kruchością. W kruchych systemach nie ma opcji. Ale
system antykruchy musi wybrać, co będzie najlepsze - najlepszą opcję.
Najcudowniejszym atrybutem natury jest racjonalność, z jaką wybiera
swoje opcje i decyduje, co będzie dla niej najlepsze - dzięki procesowi
testowania, z którym wiąże się ewolucja. W odróżnieniu od badacza, który
boi się zrobić coś innego niż zwykle, natura dostrzega opcję - asymetrię - w
sytuacjach, w których ona występuje. W ten sposób się rozwija: systemy
biologiczne przechodzą w stan korzystniejszy od poprzedniego, co wynika ze
wspomnianej wcześniej zależności od ścieżki. W metodzie prób i błędów
racjonalność polega na nieodrzucaniu rozwiązania, które jest znacznie lepsze
od stosowanego dotychczas.
Jak już mówiłem, w biznesie ludzie płacą za opcję, która została
zidentyfikowana i zapisana w kontrakcie, dlatego jasno określone opcje
zwykle są drogie, podobnie jak umowy ubezpieczeniowe. Często nawet za
drogie. Jednakże ze względu na zależność kontekstową naszych umysłów nie
dostrzegamy opcji w innych miejscach, w których ich wartość jest
niedoszacowana albo są dostępne za darmo.
O asymetrii opcji usłyszałem na zajęciach w Wharton School podczas
wykładu o opcjach finansowych, który wpłynął na całą moją karierę.
Natychmiast zdałem sobie sprawę, że nawet profesor nie dostrzega implikacji
teorii, którą głosi. Nie rozumiał nieliniowości ani faktu, że opcjonalność
wynika z pewnej asymetrii! Oto potęga zależności kontekstowych: przegapił
asymetrię tam, gdzie nie wspominał o niej podręcznik - rozumiał
opcjonalność na gruncie matematyki, i tylko w tej jednej dziedzinie. Nie
uważał prób i błędów za opcje. Nie uznał błędu modelu za opcję negatywną.
Minęło 30 lat, ale wielu ludzi nadal nie rozumie w pełni idei asymetrii,
chociaż, paradoksalnie, prowadzi wykłady na ten temat.
Opcja kryje się tam, gdzie nie chcemy jej szukać. Powtórzę, że opcjom
służy zmienność, a także sytuacje, w których błędy wiążą się z niskimi
kosztami. Zatem błędy tego rodzaju przypominają opcje: w dłuższej
perspektywie fartowne błędy przynoszą zyski, a niefartowne - straty. Właśnie
tę zależność wykorzystywał Gruby Tony: niektóre modele dopuszczają
wyłącznie niefartowne błędy, szczególnie modele wyceny instrumentów
pochodnych i inne zjawiska, które powodują kruszenie.
Uderzyła mnie również ignorancja społeczeństwa, a zwłaszcza
intelektualistów, w kwestii opcji. Jak zobaczymy w kolejnym rozdziale,
mieliśmy je cały czas pod nosem.
Życie jest długą gammą
Rzeczywiście pod nosem. Pewnego dnia mój przyjaciel Anthony
Glickman, kiedyś rabin i badacz Talmudu, później trader handlujący
opcjami, a teraz znów rabin i badacz Talmudu (na razie), po jednej z rozmów
o tym, że wszystko wokół nas cechuje opcjonalność, albo po jednej z moich
tyrad na temat stoicyzmu oświadczył spokojnie: „Życie jest długą gammą”.
(W tym żargonie „być długim” oznacza „korzystać z”, „być krótkim” -
„tracić na”, a „gamma” to określenie nieliniowości opcji, zatem „być długą
gammą” to znaczy „korzystać ze zmienności i fluktuacji”. Anthony używał
nawet adresu e-mail „@longgamma.com”).
Obszerna literatura naukowa usiłuje nas przekonać, że posiadanie opcji
jest nieracjonalne, ponieważ ceny niektórych opcji są zawyżone. Taki
wniosek płynie z wyliczania ryzyka metodami, których uczy się w szkołach
biznesu. Nie uwzględniają one jednak możliwości wystąpienia rzadkich
zdarzeń. Co więcej, badacze powołują się na tak zwane
niedoszacowanie/przeszacowanie wysokiego prawdopodobieństwa [ang.
long-shot bias - przyp. tłum.] czy też efekt loterii, który sprawia, że ludzie
decydują się ponieść zawyżone koszty owego przeszacowania, uprawiając
hazard w kasynach i innych miejscach. To oczywiście szarlataneria,
uzurpująca sobie miano nauki: zupełnie jak Triffatowi nieryzykantom ryzyko
kojarzy się wyłącznie z kasynem. Jak wszystkie ekonomiczne teorie
niepewności także ta mylnie zakłada, że losowość życia można przyrównać
do łatwo policzalnej losowości kasyna, co nazywam błędem ludycznym (od
słowa ludes, które po łacinie oznacza „gry, zabawy”) - popełnił go również
facet od blackjacka w Rozdziale 7. W zasadzie krytykowanie wszystkich
zakładów o rzadkie zdarzenia tylko dlatego, że ceny losów na loterii są
zawyżone, jest równie niemądre jak krytykowanie wszystkich, którzy
podejmują jakiekolwiek ryzyko, tylko dlatego, że na dłuższą metę kasyna
zarabiają na hazardzistach - nie zapominajmy, że jesteśmy na obecym
poziomie rozwoju cywilizacyjnego właśnie z powodu ryzyka
podejmowanego poza kasynem. Ponadto zakłady w kasynach i losy na loterii
charakteryzuje określony maksymalny potencjał zysków - w prawdziwym
życiu możliwe korzyści są często nieograniczone, a różnica między tymi
kasynem i życiem bywa znaczna.
Podejmowanie ryzyka to nie hazard, a opcjonalność to nie los na loterii.
Ponadto argumenty za przeszacowaniem szansy wygranej mają bardzo
ograniczone zastosowanie. Gdyby stworzyć listę branż, które historycznie
wygenerowały największe bogactwo, okazałoby się, że każdą z
wymienionych dziedzin cechowałaby opcjonalność. Niestety, istnieje też
opcjonalność polegająca na tym, że ludzie kradną opcje współobywatelom i
podatnikom (o czym przekonamy się w rozdziałach poświęconych etyce w
Księdze VII), na przykład dyrektorzy generalni firm, którzy zapewniają sobie
potencjalne zyski, obniżając poziom osobistych strat do zera. Historycznie
największymi producentami bogactwa w Ameryce były: po pierwsze, rynek
nieruchomości (na którym inwestorzy zyskują opcję kosztem banków), a po
drugie, branża technologiczna (która posługuje się niemal wyłącznie
metodami prób i błędów). Co więcej, branże o negatywnej opcjonalności
(chodzi o przeciwieństwo posiadania opcji), takie jak bankowość, w
perspektywie długoterminowej notują fatalne wyniki: banki okresowo tracą
wszystkie zarobione pieniądze z powodu krachów. Wszystko to przyćmiewa
jednak rola opcjonalności w dwóch procesach ewolucji: naturalnym i
naukowo-technologicznym. Ten drugi omawiam w Księdze IV.
Rzymska polityka lubi opcjonalność
Nawet systemy polityczne są wynikiem pewnego rodzaju racjonalnego
kombinatorstwa, w którym ludzie świadomie wybierają lepszą opcję: rzymski
system polityczny powstał w procesie kombinowania, a nie „rozumowania”.
Polibiusz w swoim dziele Dzieje porównuje greckiego legislatora Likurga,
który opracował swój system polityczny jako człowiek „niedoświadczony
przez los”, do bardziej awangardowych Rzymian, którzy kilkaset lat później
„stworzyli własny, nie kierując się żadną logiką [pokreślenie autora], lecz
tylko dzięki dyscyplinie zdobytej w zmaganiach z problemami, za każdym
razem wybierając najlepsze rozwiązanie na podstawie doświadczeń z
rozmaitych katastrof ”.
Co dalej
Podsumujmy to, co już wiemy. W Rozdziale 10 poznaliśmy
fundamentalną asymetrię, wpisaną w filozofię Seneki: wyższy potencjał
wzrostu niż spadku i na odwrót. W tym rozdziale doprecyzowałem tę myśl i
pokazałem, że przejawem owej asymetrii jest opcja, dzięki której możemy
skorzystać z potencjału wzrostu, jeśli taka jest nasza wola, nie narażając się
jednak na potencjalne straty. Opcja jest bronią antykruchości.
Oto kolejny wniosek z tego rozdziału oraz morał całej Księgi IV: opcja
stanowi substytut wiedzy - właściwie nie do końca rozumiem, czym jest
jałowa wiedza, ponieważ cała wiedza jest mglista i jałowa. Dlatego
wysuwam śmiałe przypuszczenie (oparte na dość przekonujących
argumentach przedstawionych w kilku kolejnych rozdziałach), że wiele
osiągnięć, które rzekomo zawdzięczamy naszym umiejętnościom, w
rzeczywistości zawdzięczamy opcjom, ale opcjom odpowiednio
wykorzystanym, tak jak w przypadku Talesa - i matki natury - a nie naszym
zdolnościom poznawczym. Ma to istotne konsekwencje. Jeżeli uważacie
edukację za przyczynę bogactwa, a nie jego skutek, a inteligentne
zachowania i odkrycia za owoc inteligentnych teorii, to czeka was
niespodzianka. Zobaczcie, na czym polega.
Rozdział 13
Uczenie ptaków latania
Koło, wreszcie - Poprzednicy Grubego Tony’ego - Podstawowy problem
polega na tym, że ptaki rzadko piszą więcej od ornitologów - Łączenie
głupoty z mądrością, zamiast na odwrót.
Oto historia walizki na kółkach.
W niemal każdą podróż zabieram wielką walizkę na kółkach, wypełnioną
głównie książkami. Jest ciężka (książki, które chcę przeczytać w podróży,
prawie zawsze są wydane w sztywnej oprawie).
W czerwcu 2012 wyjechałem z tą typową, ciężką, wypełnioną książkami
walizką przed międzynarodowy terminal na lotnisku JFK i, spoglądając na
kółeczka przytwierdzone od spodu oraz metalową rączkę, za którą można ją
ciągnąć, nagle przypomniałem sobie czasy, kiedy musiałem targać bagaż
pełen książek przez ten sam terminal, robiąc regularne przerwy, żeby
odpocząć i usunąć kwas mlekowy z obolałych mięśni ramion. Nie stać mnie
było na bagażowego, a nawet gdybym mógł sobie pozwolić na jego usługi,
korzystając z nich, czułbym się niekomfortowo. Od 30 lat przemierzałem ten
sam terminal, z walizkami na kółkach lub bez. Różnica jest zdumiewająca.
Uderzyło mnie, jak bardzo brakowało nam wyobraźni: tyle lat układaliśmy
bagaże na wózkach na kółkach, a nikomu nie przyszło do głowy, by kółeczka
zamontować bezpośrednio w walizce.
Czy dacie wiarę, że od wynalezienia koła (prawdopodobnie przez
Mezopotamczyków) do tego genialnego zastosowania owego wynalazku
(przez jakiegoś producenta walizek na ponurych przemysłowych
przedmieściach) musiało upłynąć blisko 6 tysięcy lat? Ileż miliardów godzin
stracili tacy podróżnicy jak ja, taszcząc swój bagaż przez korytarze pełne
nieuprzejmych pracowników służb celnych!
Co gorsza, wpadliśmy na ten pomysł 40 lat po tym, jak człowiek stanął na
Księżycu. Ileż finezji wymaga wysłanie kogoś w kosmos, a przecież taka
procedura nie ma absolutnie żadnego wpływu na moje życie - w porównaniu
z kwasem mlekowym w moich mięśniach, bólem krzyża, obtarciami na
dłoniach i poczuciem bezradności na widok długiego korytarza. Mówimy o
czymś trywialnym, bardzo prostej technologii, która jednak bardzo ułatwia
życie.
Opisana technologia wydaje się prosta dopiero po jej wynalezieniu, a nie
przed nim. Ci wszyscy genialni uczeni, którzy przemierzają świat, żeby
wziąć udział w rozmaitych konferencjach i dyskutować o Gödelu, Śmodelu,
hipotezie Riemanna, kwarkach i śmarkach, musieli taszczyć walizki przez
terminale lotnicze, ale nigdy nie zastanowili się nad owym błahym
problemem transportu. (Powiedzieliśmy już, że w kręgach intelektualnych
liczą się „trudne” rozwiązania, podczas gdy praktyka nie karze za prostotę). I
nawet gdyby ci błyskotliwi uczeni pochylili się nad tak oczywistym i
banalnym problemem, prawdopodobnie nie wymyśliliby nic mądrego.
Na tym przykładzie widać, w jaki sposób myślimy o przyszłości.
Ludziom do tego stopnia brakuje wyobraźni, że nie wiedzą nawet, co będzie
ważne jutro. Pozwalają, żeby losowość karmiła ich odkryciami - i dlatego
antykruchość jest niezbędna.
Sama historia koła jest jeszcze bardziej upokarzająca niż opowieść o
walizce: stale się słyszy, że Mezopotamczycy nie wynaleźli koła. Owszem,
wynaleźli. Używali kół ale tylko w zabawkach dla dzieci. Tak samo jak w
historii o walizce, Majowie i Zapotekowie nie przeszli od odkrycia do
zastosowania. Przy budowie piramid wykorzystywali ogromne nakłady
ludzkiej pracy, kukurydzy i kwasu mlekowego do transportu potężnych
kamiennych płyt po płaskim terenie, doskonałym podłożu dla wózków
ręcznych i rydwanów. Przesuwali je nawet na kłodach drewna. Tymczasem
ich dzieci ciągnęły zabawki na kółkach po zdobionych podłogach (chociaż
nie ma co do tego pewności, ponieważ zabawki mogły być używane
wyłącznie podczas ceremonii pogrzebowych).
To samo dotyczy silnika parowego: Grecy skonstruowali działający
model takiego urządzenia, oczywiście dla zabawy - turbinę, która obraca się
po podgrzaniu, opisał Heron z Aleksandrii. Ale dopiero podczas rewolucji
przemysłowej odkryliśmy to wcześniejsze odkrycie.
Geniusze wymyślają to, co ich poprzednicy i na tej samej zasadzie
innowacje praktyczne kreują własnych przodków teoretycznych. W procesie
odkrywania i wdrażania kryje się pewna tajemnica - zjawisko, które ludzie
zwykle nazywają ewolucją. Rządzą nami niewielkie (lub ogromne)
przypadkowe zmiany, bardziej przypadkowe, niż nam się wydaje. Jesteśmy
mocni w gębie, ale tak naprawdę brakuje nam wyobraźni; wyjątkiem są
nieliczni wizjonerzy, którzy zdają się dostrzegać opcjonalność
rzeczywistości. Potrzebujemy pomocy losowości - i podwójnej dawki
antykruchości. Bowiem losowość odgrywa istotną rolę na dwóch poziomach:
wynalazku i jego wdrożenia. To pierwsze nie zaskakuje, chociaż
umniejszamy rolę przypadku, zwłaszcza mówiąc o własnych odkryciach.
Zrozumienie tej drugiej zależności zajęło mi całe życie: wdrożenie
wynalazku nie jest konieczną konsekwencją owego wynalazku. Ono również
wymaga odrobiny szczęścia i sprzyjających okoliczności. Historia medycyny
zna mnóstwo przykładów dziwnego rozwoju wydarzeń, w którym między
odkryciem lekarstwa a jego zastosowaniem upływało dużo czasu - jakby
chodziło o dwa odrębne przedsięwzięcia, z których drugie jest trudniejsze,
znacznie trudniejsze od pierwszego. Samo wprowadzenie czegoś nowego na
rynek wymaga walki z szeregiem przeciwników, administratorów,
bezmyślnych kukieł i formalistów, zmagań z mnóstwem drobiazgów, które
zniechęcają do działania, oraz własnym zniechęceniem, wywołanym tym
stanem rzeczy. Innymi słowy, trzeba zidentyfikować opcję (ponieważ
jesteśmy ignorantami w tej dziedzinie). Wówczas już wystarczy mieć dość
rozumu, żeby zdać sobie sprawę, czym dysponujemy.
Prawie-wynalezione
Istnieje bowiem kategoria rzeczy prawie-wynalezionych, a przejście od
czegoś prawie-wynalezionego do wynalazku często stanowi prawdziwy
przełom. Czasem potrzebny jest jeden wizjoner, który wymyśli, co zrobić z
danym odkryciem - bo nikt poza nim nie wpadłby na dane rozwiązanie.
Przykładem niech będzie myszka komputerowa albo tak zwany interfejs
graficzny - to Steve Jobs umieścił je na waszym biurku, a potem w waszym
laptopie. Tylko on miał wizję dialektyki między obrazami a istotami
ludzkimi, do której później dodał dźwięk, tworząc trialektykę. To
rozwiązania, które - jak to się mieliśmy pod nosem. Co więcej, właśnie
najprostsze „technologie”, a może nawet nie technologie, tylko narzędzia,
takie jak koło, rządzą światem. Mimo towarzyszącego im rozgłosu to, co
nazywamy technologiami, charakteryzuje wysoka śmiertelność, co pokazuję
w Rozdziale 20. Zauważcie, ile środków transportu zaprojektowano w ciągu
ostatnich 3 tysięcy lat, przypomnijcie sobie zaprzęgi bojowe Hyksosów i
rysunki Herona z Aleksandrii - tymczasem dziś transport indywidualny
ogranicza się do rowerów i samochodów (oraz kilku wariantów pośrednich).
Już wtedy technologie przeżywały okresy rozwoju i regresu, a bardziej
naturalne i mniej kruche wypierały bardziej zaawansowane odpowiedniki.
Koło, odkryte na Bliskim Wschodzie, zniknęło z horyzontu po inwazji
arabskiej, po której zaczęto powszechnie korzystać z wielbłądów - ludność
uznała, że zwierzęta są bardziej wytrzymałe, a przez to w dłuższej
perspektywie wydajniejsze od kruchej technologii koła. Ponadto jedna osoba
mogła kontrolować aż sześć wielbłądów, ale tylko jeden powóz, dlatego
odejście od technologii okazało się ekonomiczne.
Jeszcze raz, mniej znaczy więcej
Historia z walizką przypomniała mi się, kiedy patrząc na porcelanową
filiżankę, uświadomiłem sobie, że istnieje prosta definicja kruchości oraz
jasna i praktyczna heurystyka testu: im prostsze i bardziej oczywiste
odkrycie, tym trudniej je zrozumieć, stosując skomplikowane metody. To, co
najistotniejsze, ukazuje jedynie praktyka. Ileż z tych łatwych, trywialnie
prostych heurystyk mamy tuż pod nosem!? Wyśmiewają naszą nieporadność.
Historia koła ilustruje też podstawową tezę tego rozdziału: zarówno
rządy, jak i uniwersytety mają bardzo ograniczony wpływ na innowacje i
odkrycia, nie tylko ze względu na swój oślepiający racjonalizm, lecz także
dlatego, że szukają rozwiązań skomplikowanych, drastycznych,
sensacyjnych, zdumiewających, naukowych, ambitnych - przez co rzadko
myślą o kółkach walizki. Tak zrozumiałem, że prostota nie przynosi laurów.
Luki w myśleniu
Anegdota o Talesie i historia wynalezienia koła dowiodły, że
antykruchość (dzięki asymetrycznym rezultatom metody prób i błędów)
zastępuje inteligencję. Potrzebujemy jednak trochę inteligencji. Jak wynika z
tego, co już wiemy o racjonalności, wystarczy umieć zauważyć, że to, czym
dysponujemy, jest lepsze od tego, czym dysponowaliśmy wcześniej - innymi
słowy, wystarczy dostrzec opcję (albo „zrealizować opcję”, jak mawiają
ludzie biznesu, czyli wykorzystać cenną alternatywę przewyższającą
poprzednie rozwiązanie, czerpiąc pewną korzyść z tej zmiany - to jedyna
część procesu wymagająca racjonalności). Jak pokazuje historia technologii,
nie zawsze potrafimy wykorzystać te opcje, które zapewnia antykruchość:
niektóre czekają na to przez dłuższy czas. Mówiliśmy już o tym, ile czasu
upłynęło od wynalezienia koła do jego zastosowania. Badacze medyczni
nazywają takie opóźnienie luką przekładu - to okres między chwilą
dokonania odkrycia a momentem pierwszego zastosowania tegoż odkrycia.
Luka ta wynika z nadmiernego szumu i zainteresowania kręgów
akademickich, a współcześnie, jak pokazała Contopoulos-Ioannidis wraz ze
współpracownikami, okres ten jeszcze się wydłuża.
Historyk David Wooton opisuje, że od odkrycia zarazków do uznania ich
za przyczynę chorób upłynęło 200 lat, między opracowaniem teorii gnicia i
rozpadu a powstaniem koncepcji antyseptyki - trzydzieści, a między
odkryciem antyseptyki a narodzinami farmakoterapii - sześćdziesiąt.
Sprawy mogą jednak przybrać zły obrót. W ciemnych wiekach medycyny
lekarze kierowali się naiwną, racjonalistyczną teorią równowagi humorów w
ciele. Choroba miała wynikać z zaburzenia owej równowagi, którą starano się
przywrócić różnymi zabiegami. W swojej książce o humorach Noga Arikha
opisuje, że po tym, jak William Harvey przedstawił mechanizm krążenia krwi
w latach 20. XVII wieku, można by oczekiwać, że tego rodzaju teorie i
powiązane z nimi praktyki zanikną. Mimo to ludzie nadal mówili o
humorach, a lekarze przez kolejnych kilkaset lat przepisywali phlebotomię
(upuszczanie krwi), enemę (wolę tego nie objaśniać) oraz kataplazmy (okłady
z wilgotnego kawałka chleba lub woreczka ze zbożem w miejscu zmian
zapalnych). Kuracje te stosowano nawet wówczas, gdy Pasteur już dowiódł,
że przyczyną chorób zakaźnych są zarazki.
Jako sceptyczny empiryk nie uważam, żeby opór przed nową technologią
zawsze był nieracjonalny: jeśli ktoś sądzi, że nie ma pełnego obrazu jakiejś
kwestii, dobrze, żeby poczekał, aż czas zweryfikuje jego wątpliwości. Na tym
polega naturalistyczne zarządzanie ryzykiem. Jednakże całkowicie
nieracjonalnie postępuje ten, kto trzyma się kurczowo starej technologii,
która nie jest naturalistyczna, tylko wyraźnie szkodliwa, albo odrzuca nową
technologię (na przykład walizki na kółkach), która w sposób oczywisty
pozbawiona jest ewentualnych skutków ubocznych występujących w
poprzednim rozwiązaniu. A opór przed usunięciem skutków ubocznych jest
niewłaściwy i karygodny (stale powtarzam, że usunięcie nienaturalnych
rozwiązań nie niesie ze sobą długofalowych skutków ubocznych; zwykle nie
skutkuje jatrogenią).
Innymi słowy, nie uważam oporu przed wdrożeniem takich odkryć za
mądry ani nie wyjaśniam go jakąś tajemną wiedzą czy strategią zarządzania
ryzykiem; nic z tych rzeczy. To wyraz chronicznego tchórzostwa i braku
heroizmu fachowców: niewielu jest gotowych zaryzykować swoją pracę i
reputację w imię zmiany.
Poszukiwania oraz dlaczego błędy mogą być inwestycjami
Metoda prób i błędów ma pewną nadrzędną wartość, której ludzie wciąż
nie rozumieją: tak naprawdę nie rządzi nią losowość, bo ze względu na
opcjonalność wymaga pewnej racjonalności. Potrzeba inteligencji, żeby
rozpoznać korzystny wynik i wiedzieć, co należy odrzucić.
I potrzeba rozsądku, żeby naszymi próbami i błędami nie kierował
wyłącznie przypadek. Jeśli szukasz portfela w salonie metodą prób i błędów,
to działasz racjonalnie, gdy nie sprawdzasz dwa razy w tym samym miejscu.
W wielu przypadkach każda próba, każda porażka przynosi kolejne
informacje, z których każda jest cenniejsza od poprzedniej - bo już wiesz, co
nie działa, albo gdzie nie ma portfela. Z każdą próbą znajdujesz się coraz
bliżej rozwiązania, przy założeniu, że wiesz dokładnie, czego szukasz w
danym otoczeniu. Na podstawie nieudanej próby możemy z czasem się
domyślić, dokąd należy zmierzać.
Najlepszym przykładem tej strategii będzie modus operandi Grega
Stemma, który specjalizuje się w wydobywaniu dawno zatopionych statków
z dna morza. W 2007 roku nazwał swoje największe (wówczas) znalezisko
Czarnym Łabędziem, nawiązując do poszukiwania ekstremalnie
pozytywnych rezultatów. Znalezisko było pokaźne - skrzynia metali
szlachetnych wartych dziś miliardy dolarów. Jego Czarnym Łabędziem była
hiszpańska fregata Nuestra Señora de las Mercedes, zatopiona przez
Brytyjczyków przy południowym wybrzeżu Portugalii w 1804 roku. Stemm
okazał się reprezentatywnym przedstawicielem poszukiwaczy pozytywnych
Czarnych Łabędzi, a jego działania dowiodły, że tego rodzaju poszukiwania
stanowią wysoce kontrolowaną formę losowości.
Spotkałem się z nim i opowiedziałem mu o swoich pomysłach: jego
inwestorzy (podobnie jak moi, bo wciąż jeszcze działałem w branży
finansowej) przeważnie nie rozumieli, że dla poszukiwacza skarbów „zły”
kwartał (taki, w którym ponosi się wydatki na poszukiwania, ale nic się nie
znajduje) nie jest oznaką problemów, jak w przypadku biznesu o stałych
przepływach gotówkowych, na przykład przychodni dentystycznej albo
burdelu. Przez wzgląd na zależność kontekstową naszych umysłów ludzie nie
nazywają stratą pieniędzy wydanych na przykład na wyposażenie biura, ale
już koszty poszukiwań postrzegają w takich kategoriach.
Stemm stosuje następującą metodę. Zaczyna od szczegółowej analizy
obszaru, na którym może znajdować się statek. Zgromadzone dane
przedstawia syntetycznie na mapie, na której definiuje strefy o różnym
poziomie prawdopodobieństwa. Następnie wyznacza rejon poszukiwań z
założeniem, że musi zyskać pewność, iż statek nie leży w określonej strefie,
zanim przejdzie do strefy o niższym prawdopodobieństwie. Jego działania
wydają się przypadkowe, ale to mylne wrażenie. Przypominają poszukiwanie
skarbów we własnym domu: każdy kolejny krok zwiększa
prawdopodobieństwo korzystnego rezultatu, ale tylko wtedy, gdy jesteś
pewny, iż skarbu nie ma na przeszukanym już obszarze.
Niektórzy czytelnicy zapewne kwestionują moralność poszukiwaczy
zatopionych statków i znalezione tam skarby uważają za własność narodową,
a nie prywatną. Przyjrzyjmy się zatem innej dziedzinie. Metoda Stemma
znajduje zastosowanie w poszukiwaniach ropy naftowej i gazu, szczególnie
na dnie niezbadanych oceanów, przy czym różnica polega na tym, że w
przypadku wraku statku potencjalny zysk ogranicza się do wartości skarbu,
podczas gdy pola naftowe i inne zasoby naturalne mogą przynieść niemal
nieograniczone zyski (albo granice zysków wytyczone są bardzo wysoko).
Na koniec przypomnijcie sobie losowe odwierty, o których pisałem w
Rozdziale 6 - okazały się skuteczniejsze od bardziej ukierunkowanych
strategii. Ta metoda poszukiwań, której podstawą jest opcjonalność, nie
opiera się na czystej, niemądrej losowości. Dzięki opcjonalności losowość
zostaje obłaskawiona i przynosi owoce.
Twórcze i nietwórcze destrukcje
Człowiekiem, który pojął (w ograniczonym zakresie), że uogólniona
wersja metody prób i błędów zawiera, no cóż, błędy, choć niespecjalnie
pojmował, czym jest asymetria (lub to, co od Rozdziału 12 nazywamy
opcjonalnością), był ekonomista Joseph Schumpeter. Zdawał sobie sprawę,
że niektóre rzeczy muszą się zepsuć, żeby cały system mógł funkcjonować
lepiej. Określa się to twórczą destrukcją. Jak wiele innych pojęć także to
stworzył filozof Karol Marks, chociaż odkrywcą koncepcji był Nietzsche, o
czym więcej przeczytacie w Rozdziale 17. Jednakże lektura dzieł
Schumpetera pokazuje, że nie myślał on w kategoriach niepewności i
nieprzejrzystości; interwencjonizm całkowicie przesłonił mu rzeczywistość -
miał przekonanie, że rządy mogą odgórnie wprowadzać innowacje, które to
przekonanie obalam już za kilka stron. Nie rozumiał również koncepcji
uwarstwienia napięć ewolucyjnych. A co istotniejsze, zarówno on, jak i jego
krytycy (harwardzcy ekonomiści, którzy uważali, że nie zna się na
matematyce), przegapili koncepcję antykruchości jako efektu asymetrii
(opcjonalności), a co za tym idzie, nie zauważyli, że kamień filozoficzny - o
czym więcej niebawem - stanowi czynnik rozwoju. Przeoczyli więc połowę
życia.
RADZIECKO-HARWARDZKI WYDZIAŁ ORNITOLOGII
Ogromna część technologicznego know-how jest owocem antykruchości,
opcjonalności, prób i błędów, dlatego niektórzy ludzie i niektóre instytucje
próbują ukryć przed nami ten fakt albo umniejszyć jego rolę.
Istnieją dwa rodzaje wiedzy. Pierwszy w zasadzie nie jest „wiedzą”;
przez swój niejednoznaczny charakter nie kojarzy się nam ze ścisłymi
definicjami tego pojęcia. Mam na myśli pewien sposób działania, którego
właściwie nie potrafimy jasno i dokładnie opisać - niekiedy nazywany
apofatycznym - a mimo to stosujemy go, i to z powodzeniem. Drugi rodzaj
bardziej przypomina to, co nazywamy wiedzą: obejmuje rzeczy, których
uczymy się w szkole, za które możemy dostać ocenę, które da się
skodyfikować, wyjaśnić, zakademizować, zracjonalizować, sformalizować,
steoretyzować, zsowietyzować, zbiurokratyzować, zharwardyzować,
udowodnić itp. Błąd naiwnego racjonalizmu sprawia, że przeceniamy
znaczenie i niezbędność wiedzy drugiego rodzaju, czyli wiedzy
akademickiej, w życiu codziennym - i umniejszamy rolę wiedzy
niekodyfikowalnej, bardziej złożonej, intuicyjnej albo płynącej z
doświadczenia. Tymczasem nie istnieje dowód na obalenie tezy, iż owa
wyjaśnialna wiedza odgrywa w naszym życiu zdumiewająco niewielką rolę.
Łatwo nam uwierzyć, że umiejętności i pomysły, które w rzeczywistości
zawdzięczamy antykruchemu działaniu albo które przyszły nam naturalnie
(bo mieliśmy je dzięki wrodzonemu instynktowi biologicznemu), pochodzą z
książek, teorii i logicznego rozumowania. Zaślepia nas ta wiara; być może
coś w naszych mózgach każe nam tak myśleć. Przeanalizujmy, jak to się
dzieje.
Niedawno szukałem definicji pojęcia technologii. Większość źródeł
określa ją jako zastosowanie wiedzy naukowej w projektach praktycznych -
co warza wrażenie, że wiedza płynie głównie, a wręcz wyłącznie, od
wzniosłej „nauki” (uprawianej przez kapłańską kastę dostojników z tytułami
przed nazwiskiem) do podrzędnej praktyki (uprawianej przez
niewtajemniczony motłoch bez osiągnięć intelektualnych umożliwiających
członkostwo w kaście kapłańskiej). Zatem w literaturze sposób zdobywania
wiedzy jest przedstawiany następująco: elementarne badania przynoszą
wiedzę naukową; ta generuje nowe technologie, które znajdują praktyczne
zastosowania i skutkują wzrostem gospodarczym oraz innymi na pozór
interesującymi zjawiskami. Część zysków z „inwestycji” w badania
elementarne zostanie przeznaczona na kolejne inwestycje w badania
elementarne, a obywatele będą się bogacić i czerpać z tej wiedzy korzyści w
postaci samochodów marki Volvo, wyjazdów na narty, diety
śródziemnomorskiej i długich wędrówek po pięknie utrzymanych parkach
publicznych.
Taka wizja nazywana jest liniowym modelem Baconowskim, od
nazwiska filozofa nauki Francisa Bacona; oto moja wersja interpretacji tegoż
modelu, dokonanej przez naukowca Terence’a Kealeya (który, co istotne,
praktykuje naukę, bo jest biochemikiem, a nie historykiem nauki):
Środowisko akademickie → Nauka stosowana & technologia → Praktyka
Model ów może mieć zastosowanie w przypadku bardzo niszowych (choć
głośnych) projektów, takich jak konstrukcja bomby atomowej, ale w
pozostałych dziedzinach, które analizowałem, sytuacja przedstawia się
dokładnie na odwrót. A przynajmniej nie ma gwarancji, że ów model jest
prawdziwy, ani też, co zdumiewające, nie ma żadnych pewnych dowodów na
to, że taki jest. Być może środowisko akademickie sprzyja rozwojowi nauki i
technologii, ale w niezamierzony, nieteleologiczny sposób, o czym
przekonamy się później (innymi słowy, badania ukierunkowane mogą okazać
się złudzeniem).
Wróćmy do metafory ptaków. Wyobraźcie sobie następujące wydarzenie:
grupa dostojników (z Uniwersytetu Harvarda albo podobnej instytucji)
prowadzi dla ptaków wykład o lataniu. Wyobraźcie sobie łysych mężczyzn
po sześćdziesiątce, ubranych w czarne togi, którzy rozprawiają oficjalnym
żargonem, tu i ówdzie wplatając równania. Po wykładzie ptaki zaczynają
latać. Niepodważalny dowód sukcesu! Dostojnicy śpieszą na wydział
ornitologii pisać książki, artykuły i raporty stwierdzające, że ptaki ich
posłuchały - wzorcowy przykład wnioskowania przyczynowego. Harwardzki
wydział ornitologii od dziś jest niezbędny ptakom do latania. W ramach
wdzięczności rząd dofinansuje jego badania.
Matematyka → Ornitologiczne technologie nawigacji i machania
skrzydłami → (niewdzięczne) ptaki latają
Tak się składa, że ptaki nie piszą artykułów ani książek (prawdopodobnie
dlatego, że są tylko ptakami), więc nigdy nie poznamy ich wersji tej historii.
Tymczasem kapłani nauki głoszą swoją prawdę kolejnym pokoleniom, które
zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, jak miały się sprawy przed
harwardzkimi wykładami. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, że ptaki
nie potrzebują wykładów - i nikt nie ma najmniejszego powodu, żeby
sprawdzić, ile ptaków lata bez pomocy tej zacnej instytucji naukowej.
Problem polega na tym, że to, co napisałem powyżej, wydaje się
groteskowe, ale wystarczy zmienić kontekst, żeby zaczęło brzmieć rozsądnie.
Oczywiście, nikt nie uważa, że ptaki uczą się latać dzięki ornitologom - a
jeśli ktoś wyznaje taki pogląd, to trudno byłoby mu przekonać do niego ptaki.
Dlaczego jednak, kiedy dokonamy antropomorfizacji i ptaki z przykładu
zastąpimy ludźmi, pomysł, że uczymy się czegokolwiek dzięki wykładom,
wydaje się wiarygodny? W kwestii ludzkiej sprawczości nagle popadamy w
dezorientację.
Opisane złudzenie utrwala się coraz bardziej dzięki subwencjom
rządowym, dolarom podatników oraz pęczniejącej (i samonapędzającej się)
machinie biurokratycznej w Waszyngtonie, która dokłada wszelkich starań,
żeby „ułatwić ptakom latanie”. Problemy zaczynają się wtedy, gdy ludzie
zaczynają obcinać dotacje dla tych instytucji - pojawiają się zarzuty, że
zabijają ptaki, nie pomagając im latać.
To tak jak w żydowskim powiedzeniu: „jeśli uczeń jest mądry, nauczyciel
uważa to za swoją zasługę”. Wrażenie to jest wynikiem błędu konfirmacji:
oprócz smutnego faktu, że historia należy do tych, którzy mogą ją spisać
(niezależnie od tego, czy są zwycięzcami czy przegranymi), musimy wziąć
pod uwagę, że ci, którzy spisują historię, uwzględniają fakty potwierdzające
własną wersję wydarzeń (czyli opisują, co się udało); nie podają pełnego
obrazu sytuacji, czyli co się udało, a co nie. Na przykład w raportach z badań
ukierunkowanych przeczytacie o tym, co osiągnięto dzięki dofinansowaniu
(na przykład o lekach na AIDS albo innych modnych, nowoczesnych
medykamentach), ale już nie o tym, czego nie zdołano osiągnąć - dlatego
może pojawić się złudzenie, że takie badania mają ponadprzeciętną
skuteczność.
I, rzecz jasna, nikt nie wspomina o jatrogenii. Nigdy nie usłyszycie, że
edukacja w pewnym sensie wam zaszkodziła.
Dlatego nie rozumiemy, że proces ten może przebiegać inaczej, i nie
dostrzegamy roli alternatywnego procesu, czyli pętli, w naszym życiu:
Losowe kombinowanie (antykruche) → Heurystyka (technologia) →
Praktyki i nauka zawodu → losowe kombinowanie (antykruche) →
Heurystyka (technologia) → Praktyki i nauka zawodu.
Równolegle do powyższej pętli przebiega inna:
Praktyka → Teorie akademickie → Teorie akademickie → Teorie
akademickie → Teorie akademickie... (oczywiście, z pewnymi wyjątkami i
przypadkowymi przeciekami, które są jednak bardzo rzadkie, przesadnie
nagłaśniane i zanadto uogólniane).
Co istotne, fałsz modelu Baconowskiego można wykryć, sprawdzając, jak
miały się sprawy przed harwardzkimi wykładami i egzaminami z latania dla
ptaków. Przekonałem się o tym przypadkowo (naprawdę przypadkowo)
podczas swojej kariery praktyka i badacza zmienności, dzięki szczęśliwemu
zrządzeniu losu. Ale zanim do tego przejdę, omówię epifenomeny oraz
wektor edukacji.
EPIFENOMENY
Złudzenie radziecko-harwardzkie (uczenie ptaków latania i wiara, że ta
cudowna umiejętność jest konsekwencją tych lekcji) należy do pewnego
rodzaju złudzeń przyczynowych zwanych epifenomenami. Czym są owe
złudzenia? Człowiek, który spędzi trochę czasu na mostku albo na
stanowisku sternika, patrząc na ogromny kompas, łatwo ulega złudzeniu, że
to kompas steruje statkiem, a nie tylko odzwierciedla kierunek, w którym on
płynie.
Efekt uczenia ptaków latania to przykład przekonania epifenomenalnego:
w bogatych i rozwiniętych krajach prowadzi się wiele badań naukowych,
dlatego bezkrytycznie zakładamy, że to badania generują bogactwo. W
przypadku epifenomenu - A zwykle występuje w towarzystwie B, dlatego
można odnieść wrażenie, że A wywołuje B albo B wywołuje A, w zależności
od uwarunkowań kulturowych albo tego, co wyda się bardziej
prawdopodobne miejscowemu dziennikarzowi. Mało kto ulega złudzeniu, że
skoro tylu chłopców ma krótkie włosy, to krótkie włosy determinują płeć,
albo że ludzie stają się biznesmenami, kiedy włożą krawat. Łatwo jednak
paść ofiarą innych epifenomenów, szczególnie w naszej kulturze
informacyjnej.
Wiąże się z tym pewne zagrożenie, ponieważ zdarza się, że epifenomeny
napędzają jakieś działanie, a później, z perspektywy czasu, używane są do
uzasadnienia tegoż działania. Dyktator - podobnie jak rząd - czuje się
niezastąpiony, bo niełatwo znaleźć dla niego alternatywę albo alternatywa
istnieje, ale jest ukrywana przez określone grupy interesów. System Rezerwy
Federalnej Stanów Zjednoczonych może doprowadzić gospodarkę do ruiny, a
jednoczesnie przekonywać o swojej skuteczności. Ludzie boją się
alternatywy. W okresie rekordowej jatrogenii medycyna również czuła się
niezastąpiona.
Chciwość jako przyczyna
Podobnie jak lęk przed recesją chciwość często uznaje się za przyczynę
rozmaitych wydarzeń, co wywołuje wrażenie, że gdyby udało nam się
zrozumieć jej źródła i usunąć ją z naszego życia, dany problem przestałby
istnieć. Co więcej, dominuje przekonanie, że chciwość to zjawisko nowe,
ponieważ nowe są potężne załamania gospodarcze. Kryzys, który rozpoczął
się w latach 2007- 2008, wyjaśniano „chciwością”, a nie kruchością
systemową, co (znów) obudziło w nas utopijne marzenie, żeby pozbyć się
chciwości. To epifenomen - chciwość jest znacznie starsza niż kruchość
systemowa. Istnieje od zawsze. Ze wzmianki Wergiliusza o głodzie złota i
zdania radix malorum est cupiditas (z łacińskiej wersji Nowego Testamentu),
które miały zostać napisane ponad 2 tysiące lat temu, wiemy, że problem
chciwości pojawiał się na przestrzeni wieków i żadnemu z rozlicznych
systemów politycznych, jakie powstały od tamtej pory, nie udało się znaleźć
nań lekarstwa. Powieść Trollope’a The Way We Live Now, opublikowana
prawie 150 lat temu, to lament nad uporczywością chciwości i oszustów,
którego ton przypomina przekazy mediów wieszczących początek „dekady
chciwości” w 1988 roku oraz głosy krytyków „kapitalistycznej chciwości” z
2008 roku. Chciwość zdumiewająco regularnie uznawana jest za przypadłość
(a) nową i (b) wyleczalną. To podejście w stylu prokrustowego łoża: trudniej
jest zmienić ludzi, niż stworzyć systemy odporne na chciwość, ale nikt nie
myśli o tym prostym rozwiązaniu. Za powód rozmaitych błędów często
podaje się też „brak czujności” (a jak przekonamy się z historii Société
Générale w Księdze V, rzeczywistym powodem bywa zbyt duży rozmiar i
kruchość). Brak czujności nie jest przyczyną śmierci mafijnego dona;
przyczyną śmierci jest fakt, że narobił sobie wrogów, a lekarstwem -
znajdowanie przyjaciół.
Obalanie epifenomenów
Epifenomeny w dyskursie i świadomości kulturowej odkrywa się,
analizując kolejność wydarzeń i sprawdzając, czy jedno zawsze poprzedza
drugie. Metodę tę dopracował świętej pamięci Clive Granger (dżentelmen w
każdym calu), zdobywca zasłużonego Nobla z dziedziny ekonomii, czyli
nagrody Banku Szwecji (Sveriges Riksbank) przyznawanej na cześć Alfreda
Nobla, którą wyróżniono wielu wyznawców kruchości. To jedyna ściśle
naukowa technika, dzięki której filozofowie nauki mogą ustalić związki
przyczynowe, ponieważ pozwala odkryć, a nawet zmierzyć, tak zwaną
przyczynę w sensie Grangera. Wystarczy prześledzić kolejność zdarzeń. W
sytuacjach epifenomenalnych ostatecznie rozpatruje się A i B łącznie, ale
jeśli doprecyzuje się metody analizy, uwzględniając porządek zdarzeń, w ten
sposób wprowadzając do niej wymiar czasu - co następuje jako pierwsze, A
czy B - i zbada uzyskane dowody, można się przekonać, czy A naprawdę
wywołuje B.
Co więcej, Granger wpadł na wspaniały pomysł, żeby porównywać
różnice, czyli zmiany w zakresie A i B, a nie tylko poziom A i B. Wprawdzie
nie wierzę, że metoda Grangera pozwoli mi stwierdzić z całą pewnością, że A
wywołuje B, ale sądzę, że pomoże mi obalić fałszywą przyczynowość i
stwierdzić, iż teza, że B wywołuje A, jest fałszywa albo niedostatecznie
udowodniona przez kolejność zdarzeń.
Istotna różnica między teorią a praktyką polega właśnie na odkrywaniu
kolejności zdarzeń i zachowywaniu jej w pamięci. Skoro, jak zauważył
Schopenhauer, życie płynie naprzód, ale pamięć wstecz, to książki nasilają
ten efekt - nasze wspomnienia, nauka i instynkt również obejmują pewne
uporządkowane sekwencje. Ktoś, kto dziś przygląda się pewnym zdarzeniom,
ale sam ich nie przeżył, mógłby nabrać złudnego wrażenia odnośnie do ich
przyczynowości, gdyby pomylił porządek zdarzeń. W prawdziwym życiu,
mimo rozmaitych błędów, nie występuje tyle asynchronii, ile mogłoby się
wydawać, że występuje studentowi historii. Niegrzeczna historia, pełna
kłamstw i błędów!
Oto jeden ze sposobów na obalenia fałszywej przyczynowości: jeszcze
nawet nie umarłem, a moje poglądy już są zniekształcane. Rozmaici autorzy
snują teorie na temat ich pochodzenia, jak gdyby ludzie najpierw czytali
książki, a potem tworzyli własne koncepcje. Nie biorą pod uwagę, że może
być na odwrót; ludzie szukają książek, które potwierdzają ich poglądy. Na
przykład pewien dziennikarz (Anatole Kaletsky) dostrzegł wpływy Benoîta
Mandelbrota w mojej książce Fooled by Randomness wydanej w 2001 roku,
kiedy nie wiedziałem nawet, kim jest Mandelbrot. To proste: dziennikarz
dostrzegł podobieństwa między dwoma przedstawicielami pewnej dziedziny,
sprawdził, kto jest starszy, i natychmiast wyciągnął z tych informacji
fałszywy wniosek. Nie przyszło mu do głowy, że ludzie o podobnych
poglądach lubią trzymać się razem i że to owe podobieństwa intelektualne
stały się przyczyną naszej relacji, a nie na odwrót. Z tego powodu nieufnie
traktuję relacje mistrz - uczeń, o których dowiadujemy się z historii: prawie
wszyscy ludzie, których nazywa się moimi uczniami, są nimi, bo połączył
nas podobny sposób myślenia.
Wybiórcza analiza danych (albo Błąd konfirmacji)
Przypomnijcie sobie broszury turystyczne, na których różne państwa
wychwalają swoje zalety: zdjęcia, które w nich znajdziecie, prawdopodobnie
będą wyglądać dużo, dużo lepiej od tego, co zastaniecie na miejscu. A ów
błąd, ową różnicę (na którą ludzie robią poprawkę dzięki zdrowemu
rozsądkowi), można zapisać w postaci równania: kraj pokazany w broszurze
turystycznej minus kraj, który widzisz na własne oczy. Różnica może być
duża albo mała. Podobnej korekty dokonujemy w przypadku produktów
komercyjnych, nie ufając nadmiernie reklamie.
Ale nie bierzemy poprawki na tego rodzaju różnice w dziedzinie nauki,
medycyny i matematyki - z tych samych powodów, dla których nie
zwracaliśmy uwagi na jatrogenię. W głębi duszy kochamy wszystko, co
wyrafinowane. W badaniach instytucjonalnych można dobierać fakty w taki
sposób, żeby potwierdzały naszą wersję wydarzeń, nie ujawniając danych,
które ją podważają albo nie mają do niej zastosowania - dlatego publiczny
obraz wiedzy jest tendencyjny. Społeczeństwo wierzy w niezbędność wysoce
skonceptualizowanych, rzeczowych i sterylnych metod harwardzkich. A
badania statystyczne zwykle są naznaczone tego rodzaju jednostronnością.
To kolejny powód, dla którego argumenty obalające jakąś tezę wydają się
bardziej wiarygodne od tych, które ją potwierdzają.
Zatem, podobnie jak politycy, środowiska akademickie mają wiele
sposobności, żeby opowiadać nam, co dla nas zrobiły, nie wspominając o
tym, czego dla nas nie zrobiły. Tym samym pokazują, jak ważne i
niezastąpione są ich metody. Dotyczy to wielu dziedzin życia. Traderzy
opowiadają o swoich sukcesach, żebyśmy uwierzyli, że są inteligentni i nie
dostrzegali ich skrywanych porażek. Jeśli chodzi o naukę akademicką: kilka
lat temu Michael Atiyah, wspaniały matematyk pochodzenia angielsko-
libańskiego znany z teorii strun, przyjechał do Nowego Jorku zbierać
pieniądze na budowę centrum badań matematycznych w Libanie. W swoim
przemówieniu wyliczył praktyczne zastosowania matematyki, z których
korzysta współczesne społeczeństwo, między innymi sygnalizację świetlną.
W porządku. Ale co z obszarami, na których matematyka doprowadziła do
katastrofy (takimi jak ekonomia i finanse publiczne, gdzie cały system
eksplodował?). I co z obszarami poza zasięgiem matematyki, o których piszę
dalej? Przyszedł mi wtedy do głowy inny projekt: katalog sfer, w których
matematyka nie przynosi żadnych rezultatów, czym wywołuje szkody.
Wybiórcza analiza danych ma opcjonalność: ten, kto opowiada daną
historię (i ją publikuje), ma tę przewagę, że może pokazać przykłady na
potwierdzenie swojej tezy i całkowicie pominąć resztę argumentów - a im
większa zmienność i dyspersja wyników, tym bardziej imponujący będzie
największy sukces (i tym mroczniejsza będzie największa porażka). Osoba
obdarzona opcjonalnością - prawem, żeby wybrać własną historię - mówi
tylko o tym, co służy jej celom. Podkreśla swój potencjał zysku i ukrywa
potencjał strat, przez co istotne stają się tylko najbardziej sensacyjne
elementy.
Prawdziwy świat opiera się na inteligencji antykruchości, ale żaden
uniwersytet tego nie przyzna - podobnie jak interwencjoniści nie potrafią
zaakceptować tego, że sytuacja może się poprawić bez ich interwencji.
Wróćmy do koncepcji, że uniwersytety generują bogactwo i wzrost poziomu
wiedzy użytecznej dla społeczeństwa. Mamy tu do czynienia ze złudzeniem
przyczynowości; czas je rozwiać.
Rozdział 14
Kiedy dwie rzeczy to nie „jedno i to samo”
Błąd mokrej tarcicy - Poszukiwania wektora odkrycia - Umieszczenie
Iraku w samym środku Pakistanu - Prometeusz nigdy nie oglądał się wstecz
Piszę te słowa w miejscu sprzyjającym refleksji nad wektorem wiedzy: w
Abu Zabi, mieście, które rozkwitło na pustyni, jak gdyby podlewano je ropą.
Mdli mnie na widok gmachów uniwersyteckich, budowanych z zysków
ze sprzedaży ropy naftowej przez władze przekonane, że złoża surowca
można zamienić w wiedzę, zatrudniając profesorów z prestiżowych uczelni i
umożliwiając miejscowej młodzieży studia (a raczej czekając, aż miejscowej
młodzieży zachce się pójść na studia, ponieważ na razie z darmowej edukacji
w Abu Zabi korzysta wielu studentów z Bułgarii, Serbii albo Macedonii). Ale
to nie wszystko: wystarczy jeden czek, żeby importować zza oceanu całą
szkołę, na przykład Sorbonę czy Uniwersytet Nowojorski (między innymi).
Po to, żeby za kilka lat miejscowa ludność mogła zbierać owoce
niesamowitego postępu technologicznego.
Taka inwestycja wydaje się rozsądna, jeśli mamy przekonanie, że wiedza
uniwersytecka generuje bogactwo gospodarcze. Jednakże źródłem tego
przekonania są raczej przesądy niż dowody empiryczne. Przypomnijcie sobie
historię Szwajcarii z Rozdziału 5 - to kraj o bardzo niskim poziomie
formalnej edukacji. Zastanawiam się, czy moje mdłości nie biorą się z
poczucia, że te pustynne plemiona są okradane ze swoich pieniędzy przez
establishment, który przejmuje ich zasoby, przekierowując je do zarządów
zachodnich uniwersytetów. Źródłem lokalnego bogactwa była ropa naftowa,
a nie jakiś profesjonalny know-how, dlatego jestem przekonany, że obecne
wydatki na edukację zupełnie nie mają sensu i w rzeczywistości
obserwujemy wielki transfer zasobów (lepiej byłoby wykorzystać miejscową
antykruchość, zmuszając obywateli do zarabiania pieniędzy w sposób
naturalny, uwzględniając okoliczności).
Gdzie są stresory?
Model Abu Zabi nie uwzględnia pewnego czynnika. Gdzie są stresory?
Analizując naturę interwencjonizmu przekonaliśmy się, że niektóre systemy
niszczeją pod nieobecność stresorów, a wzmacniają się pod wpływem stresu,
czego doskonałym przykładem jest ludzkie ciało. Żeby znaleźć ludzi
obdarzonych mądrością pozwalającą dostrzec tę zasadę rozwoju, musimy się
cofnąć do starożytności - człowiek współczesny jest mocno upośledzony pod
względem mądrości. Przypomnijcie sobie cytat z Seneki i Owidiusza, że
finezja jest dzieckiem potrzeby, a sukces - dzieckiem trudności. Wiele wersji
tej maksymy, datowanych na średniowiecze (na przykład necessitas magistra
Erazma z Rotterdamu), przeniknęło do naszego codziennego języka, jak
powiedzenie: „Potrzeba matką wynalazku”. Najlepszy, jak zwykle, był mistrz
aforyzmów Publiliusz Syrus, który powiedział, że „bieda rodzi
doświadczenia” (hominem experiri multa paupertas iubet). Ale ta sama teza i
koncepcja pojawiają się w różnych formach u wielu autorów antycznych,
między innymi u Eurypidesa, pseudo-Teokryta, Plauta, Apulejusza,
Zenobiusza, Juwenalisa, a dziś oczywiście nazywana jest rozwojem
pourazowym. Praktyczne zastosowania tej antycznej maksymy wydały mi się
przeciwieństwem strategii wdrażanej w Abu Zabi. Lewantyńska wioska
Amjun, w której przyszedłem na świat, w czasie wojny została splądrowana i
wysiedlona, a jej mieszkańcy tułali się po całym świecie. Dwadzieścia pięć
lat później, po odegraniu się na swoich oprawcach, zaczęła opływać w
dostatki: mój własny dom, wysadzony wówczas w powietrze, dziś jest
większy niż dawniej. Kiedy ojciec pokazywał mi wille mnożące się na wsi i
narzekał na nuworyszy, w pewnym momencie oznajmił spokojnie: „Gdybyś
tu został, też bumelowałbyś teraz na plaży. Ludzie z Amjun dobrze sobie
radzą tylko pod presją”. To antykruchość.
L’art pour l’art, uczyć się dla samej nauki
Przyjrzyjmy się teraz dowodom wskazującym kierunek wektora
przyczynowości, a więc zastanówmy się, czy to prawda, że wiedza
wykładana na uniwersytetach prowadzi do dobrobytu. Poważne badania
empiryczne (które zawdzięczamy przede wszystkim niejakiemu Lantowi
Pritchettowi, wówczas ekonomiście Banku Światowego) nie przynoszą
żadnych dowodów na to, że podniesienie ogólnego poziomu edukacji
podnosi poziom dochodów w kraju rozpatrywanym jako całość. Wiemy
jednak, że prawdziwa jest odwrotna zależność, czyli że bogactwo prowadzi
do wzrostu poziomu wykształcenia. To nie złudzenie optyczne. Nie musimy
powoływać się na dane Banku Światowego, to samo można wywnioskować,
nie wstając z fotela. Określmy zatem kierunek wektora:
Edukacja → Bogactwo i wzrost gospodarczy czy Bogactwo i wzrost
gospodarczy → Edukacja.
Dowody łatwo sprawdzić, mamy je tuż pod nosem. Wystarczy spojrzeć
na bogate kraje, które mają dość wysoki poziom wykształcenia, i zastanowić
się, która okoliczność wystąpiła jako pierwsza. Weźmy na warsztat
następujący sugestywny argument w stylu mniej znaczy więcej, wysunięty
przez niepokornego ekonomistę Ha-Joona Changa. W 1960 roku wskaźnik
alfabetyzacji na Tajwanie był znacznie niższy niż na Filipinach, które
notowały przy tym dwa razy wyższy dochód na mieszkańca; dziś dochody na
Tajwanie są dziesięć razy wyższe niż na Filipinach. Równocześnie Korea
miała znacznie gorszy wskaźnik alfabetyzacji niż Argentyna (gdzie notowano
wyniki należące do najlepszych na świecie), a dochód przypadający na
jednego Koreańczyka był pięć razy niższy; dziś jest trzy razy wyższy. Co
więcej, w tym samym okresie Afryka Subsaharyjska notowała coraz lepsze
wskaźniki alfabetyzacji, czemu towarzyszyło jednak obniżenie warunków
bytowych ludności lokalnej. Przykłady można mnożyć (analiza Pritchetta jest
dość dokładna), zastanawiam się jednak, dlaczego ludzie nie uświadamiają
sobie prostej prawdy, że padli ofiarą efektu zaślepienia losowością. Mylą
współwystępowanie z przyczynowością: z faktu, że bogate kraje są dobrze
wykształcone, natychmiast wnioskują, iż przyczyną ich bogactwa jest
wykształcenie, nawet tego nie sprawdzając. Kolejny epifenomen. (Ten błąd
rozumowania wynika po części z myślenia życzeniowego, ponieważ
edukacja jest uważana za coś „dobrego”; zastanawiam się, dlaczego ludzie
nie dokonują epifenomenalnych skojarzeń między zamożnością a czymś
„złym”, na przykład dekadencją, i nie dochodzą do wniosku, że bogactwo
generuje dekadencja albo jakaś inna dolegliwość bogaczy, na przykład
wysoka liczba samobójstw).
Nie twierdzę, że z punktu widzenia jednostki edukacja jest bezużyteczna:
w końcu pozwala zdobyć kwalifikacje przydatne w karierze zawodowej - ale
na poziomie kraju efekt ten zanika. Edukacja stabilizuje dochód rodzin w
kolejnych pokoleniach. Kupiec zbija fortunę, jego dzieci idą na Sorbonę,
zostają lekarzami i sędziami pokoju. Rodzina zachowuje majątek, ponieważ
dyplomy ukończenia szkół wyższych pozwalają jej członkom pozostać w
klasie średniej jeszcze długo po tym, jak zdobycze przodków zostaną
uszczuplone. Ale w przypadku krajów taki efekt nie występuje.
Alison Wolf obnaża błąd rozumowania, w którym z faktu, że bez
zaawansowanej wiedzy trudno sobie wyobrazić Microsoft albo British
Aerospace, wyciąga się wniosek, iż wyższy poziom edukacji oznacza
większe bogactwo. „Prosta jednokierunkowa zależność, tak fascynująca dla
naszych polityków i publicystów - według której dofinansowując edukację,
otrzymujemy wzrost gospodarczy - w rzeczywistości nie istnieje. Co więcej,
im bardziej rozdęty i skomplikowany jest sektor edukacji, tym mniej
oczywiste stają się jego związki z wydajnością pracowników”. I, podobnie
jak Pritchett, Wolf analizuje takie kraje jak Egipt, pokazując, że ogromny
skok edukacyjny nie przełożył się na Bogobojnie Czczony Wzrost PKB,
Który Decyduje o Pozycji Kraju w Rankingach Światowych. Nie chodzi o to,
żeby krytykować rządowe strategie edukacyjne, wdrażane w szlachetnych
celach, na przykład dla niewelowania nierówności społecznych, zapewnienia
biednym dostępu do dobrej literatury: dzieł Dickensa, Wiktora Hugo czy
Juliena Gracqa, albo obrony praw kobiet w ubogich krajach, co przy okazji
obniża lokalny współczynnik urodzeń. Ale przy realizacji takich programów
naprawdę nie ma sensu powoływać się na „wzrost gospodarczy” czy
„bogactwo”.
Kiedyś spotkałem na przyjęciu (przyjęcia sprzyjają opcjonalności) Alison
Wolf. Na moją prośbę zaczęła przedstawiać innym gościom dowody na
nieskuteczność finansowania formalnej edukacji. Gdy jednego ze słuchaczy
sfrustrował nasz sceptycyzm, Wolf powiedziała mu: „To jest prawdziwa
edukacja”, wskazując na pokój pełen gawędzących ludzi. Analogicznie, nie
twierdzę, że wiedza jest nieważna; w tej dyskusji sceptycyzm dotyczy
utowarowionej, z góry zdefiniowanej i przypudrowanej wiedzy, którą można
kupić na wolnym rynku i wykorzystać do autoreklamy. Chciałbym też
przypomnieć czytelnikom, że nauka i zorganizowana edukacja to nie to
samo.
Kolejna opowieść o przyjęciu. Jeden z gości na oficjalnej, eleganckiej
kolacji wygłosił krótką krytykę poziomu wykształcenia w Stanach
Zjednoczonych, popadając w panikę w rodzaju „dzieci dostają słabe stopnie z
matematyki”. Chociaż zgadzałem się z nim w innych kwestiach, poczułem
się wywołany do tablicy. Przerwałem mu, wtrącając, że amerykańską
wartością jest wypukłe ryzykowanie i że cieszę się, iż nie przypominamy
kultur nadopiekuńczych matek, jakie opisuję w niniejszej książce. Moja
wypowiedź wzbudziła powszechne oburzenie, ludzie nie wiedzieli, co o tym
myśleć, albo wyrażali stanowczy, choć bierny, sprzeciw wobec mojego
stanowiska, poza jedną osobą, która mnie poparła. Okazało się, że stoi na
czele nowojorskiego systemu edukacji.
Zwróćcie też uwagę, że nigdzie nie twierdzę, iż uniwersytety nie generują
żadnej wiedzy i nie przyczyniają się do wzrostu gospodarczego (wyjątkiem
jest oczywiście najbardziej tradycyjna ekonomia i inne przesądy, które nie
pozwalają nam iść naprzód); mówię tylko, że ich rola jest wyolbrzymiana, a
ich pracownicy zdają się wykorzystywać naiwność, z jaką ustalamy
niewłaściwe związki przyczynowe, opierając się głównie na przelotnych
wrażeniach.
Wytworne kolacje
Edukacja ma również inne zalety oprócz stabilizowania zarobków
rodziny. Dzięki niej jednostki stają się bardziej wytwornymi gośćmi na
kolacji. Nie należy tego ignorować. Pomysł, że ludzi powinno się kształcić,
żeby poprawić sytuację gospodarczą, jest stosunkowo nowy. Tymczasem już
50 lat temu rząd brytyjski opisał inny cel kształcenia niż wytyczany przez
współczesne władze: chodziło o krzewienie wartości, wychowywanie
dobrych obywateli oraz „kształcenie dla samego kształcenia”, a nie w imię
wzrostu gospodarczego (wtedy nie rządzili nami frajerzy). Na to samo
zwraca uwagę Alison Wolf.
Podobnie w starożytności nauka istniała dla samej nauki - dzięki niej
uczeń miał się stać dobrym człowiekiem, z którym warto porozmawiać; nie
chodziło o tak prymitywny cel, jak zwiększenie zapasu złota w pilnie
strzeżonej kasie państwowej. Powiem wprost: przedsiębiorcy, zwłaszcza ci z
branży technicznej, nie są najlepszym towarzystwem podczas kolacji - im
lepiej radzą sobie w interesach, tym gorzej się z nimi rozmawia (oczywiście,
istnieją wyjątki od tej reguły). Pamiętam heurystykę, którą stosowałem w
poprzednim zawodzie, rekrutując pracowników (nazywałem ją: oddziel tych,
którzy w muzeum patrzą na obraz Cézanne’a na ścianie, od tych, którzy
skupiają się na zawartości śmietnika): im ciekawiej się z kimś rozmawia, im
większe ma obycie, tym bardziej może popaść w pułapkę myślenia, że jest
rzeczywiście dobry w biznesie, w którym pracuje (co psychologowie
nazywają efektem aureoli, błędnym przekonaniem, że, przypuśćmy,
umiejętność jazdy na nartach przekłada się niechybnie na umiejętność
poprowadzenia warsztatu garncarstwa albo zarządzania działem banku albo
że sprawny szachista byłby dobrym strategiem w prawdziwym życiu).
Zrównując umiejętności praktyczne z umiejętnościami oratorskimi,
wyraźnie dopuszczamy się pewnej nieścisłości. Z moich doświadczeń
wynika, że świetni praktycy niekiedy wyrażają się zupełnie niezrozumiale -
nie muszą poświęcać energii na to, by przedstawiać swoje refleksje i
wewnętrzną spójność w formie eleganckich opowieści. Przedsiębiorcy mają
po prostu działać, a nie myśleć, dlatego zajmują się działaniem, a nie
mówieniem, i byłoby niesprawiedliwe, niewłaściwe, a wręcz obelżywe
mierzyć ich tą miarą. Podobnie ma się sprawa z rzemieślnikami: ważne jest,
co produkują, a nie co mówią. Mogą nawet mieć fałszywe przekonania,
które, w ramach skutków ubocznych (odwrotna jatrogenia), pozwalają im
wytwarzać lepsze towary - i co z tego? Tymczasem w przypadku biurokratów
nie istnieje obiektywna miara sukcesu, nie działają też siły rynkowe, dlatego
wybiera się ich na podstawie prymitywnego efektu aureoli, czyli wyglądu i
elegancji. Skutkiem ubocznym jest to, że lepiej się z nimi rozmawia. Jestem
pewny, że z pracownikiem Organizacji Narodów Zjednoczonych miałbym
ciekawsze tematy do rozmowy niż z jednym z kuzynów Grubego Tony’ego
albo informatykiem z obsesją na punkcie obwodów scalonych.
Przyjrzyjmy się dokładniej temu błędowi myślenia.
BŁĄD MOKREJ TARCICY
W jednej z rzadkich niekrętackich książek z dziedziny finansów - pod
opisowym tytułem What I Learned Losing a Million Dollars [Czego nauczyła
mnie utrata miliona dolarów - przyp. tłum.] - bohater dokonuje ważnego
odkrycia. Uświadamia sobie, że niejaki Joe Siegel, trader, który z ogromnym
powodzeniem handluje tak zwaną mokrą tarcicą, naprawdę sądzi, że chodzi o
tarcicę ociekającą wodą (a nie o świeżo ścięte drzewo, nazywane tak dlatego,
że nie zdążyło wyschnąć). A mimo to obraca tym towarem i odnosi sukcesy!
Tymczasem narrator, wyznawca doniosłych intelektualnych teorii zmian
kursów, bankrutuje.
Nie chodzi tylko o to, że jeden z najlepszych traderów zajmujących się
transakcjami obrotu drewnem nie rozumie tak podstawowej kwestii, jak
znaczenie przymiotnika „mokra” w tym kontekście. Chodzi o to, że wie o
tarcicy coś, co inni, którzy nie są ekspertami w tej dziedzinie, uznają za
nieistotne. Ludzie, których nazywamy ignorantami, mogą wcale nimi nie być.
W rzeczywistości prognozowanie przepływu zamówień na tarcicę i
standardowa narracja miały niewiele wspólnego z tym, co wydawałoby się
istotne komuś z zewnątrz. Ludzi, którzy działają w terenie, nie poddaje się
typowym testom; są wybierani w możliwie najmniej narracyjny sposób -
umiejętność argumentacji w praktyce nie robi większej różnicy. Ewolucja nie
opiera się na narracjach, to ludzie ich potrzebują. Ewolucja nie potrzebuje
nazwy koloru niebieskiego.
Zatem błędem mokrej tarcicy nazwijmy sytuację, w której człowiek myli
jedno źródło potrzebnej wiedzy - „mokrość” tarcicy - z innym, mniej
widocznym z zewnątrz, trudniejszym do zastosowania i wyrażenia słowami.
Mój wszechświat intelektualny legł w gruzach, jak gdyby wszystko, co
studiowałem, nie tylko było bezużyteczne, lecz także okazało się sprytnym
oszustwem. Kiedy zacząłem zajmować się zawodowo instrumentami
pochodnymi albo „zmiennością” (specjalizowałem się w nieliniowościach),
skupiałem się na kursach walut. Pracowałem w tym obszarze przez kilka lat.
Dzieliłem biuro z traderami rynku walutowego, którzy nie mieli do czynienia
z instrumentami technicznymi w takim stopniu jak ja; oni po prostu kupowali
i sprzedawali waluty. Wymiana walut to bardzo stara profesja o długich
tradycjach; przypomnijcie sobie przypowieść o Jezusie Chrystusie i
przekupniach. Jako świeżo upieczony absolwent wytwornego uniwersytetu z
kręgu Ligi Bluszczowej przeżyłem spory wstrząs. Można by przypuszczać,
że ludzie, którzy specjalizują się w wymianie walut, mają ogólne pojęcie o
ekonomii, geopolityce, matematyce, przyszłych kursach walut i różnicach
cen w poszczególnych krajach. Albo że zaczytują się w raportach
publikowanych w ilustrowanych magazynach przez rozmaite instytucje.
Oczami wyobraźni widziałem kosmopolitycznych jegomościów, którzy
wkładają fular do opery w sobotni wieczór, wprawiają sommelierów w
zakłopotanie swoją wiedzą, a środowe popołudnia spędzają na lekcjach
tanga. A przynajmniej mówią wyraźnie po angielsku. Nic z tych rzeczy.
Pierwszego dnia pracy odkryłem, jak wygląda rzeczywistość. Pracownicy
działu walutowego składali się głównie z mieszkańców New Jersey i
Brooklynu, o włoskich korzeniach. To byli ludzie ulicy, w każdym calu,
którzy zaczynali od wysyłania przelewów na zapleczach banków, a kiedy
rynek się rozszerzył, wręcz eksplodował wraz z rozwojem handlu i
upłynnieniem kursów walutowych, przekwalifikowali się na traderów i
zdominowali tę branżę. Przy okazji zbijając majątek.
Pierwszym ekspertem, z którym rozmawiałem, był niejaki Basil Coś-tam-
z-samogłoską-na-końcu, ubrany w ręcznie szyty garnitur Brioni. Powiedziano
mi, że to największy trader od franków szwajcarskich na świecie, legenda
swoich czasów - w latach 80. XX wieku przewidział wielkie załamanie
dolara i kontrolował ogromnej wartości pozycje. Ale z naszej krótkiej
rozmowy wywnioskowałem, że nie potrafiłby wskazać Szwajcarii na mapie -
naiwnie sądziłem, że jest Włochem szwajcarskiego pochodzenia, a on nie
miał nawet pojęcia, że w Szwajcarii mówi się po włosku. Nigdy tam nie był.
Kiedy zobaczyłem, że bynajmniej nie jest wyjątkiem, zacząłem panikować,
patrząc, jak lata kształcenia odchodzą w niebyt. Tego samego dnia przestałem
czytać raporty gospodarcze. W trakcie owej dezintelektualizacji przez pewien
czas czułem się paskudnie - właściwie do dziś nie doszedłem do siebie.
Jeśli w Nowym Jorku rządziły niebieskie kołnierzyki, to w Londynie
dominująca grupa rekrutowała się z klasy robotniczej. Tu gracze byli w stu
procentach cockneyowscy, co jeszcze bardziej oddalało ich od społeczeństwa
posługującego się pełnymi zdaniami. Ci mieszkańcy wschodniego Londynu,
ludzie ulicy z charakterystycznym akcentem, stworzyli własny system
liczbowy. Zamiast „pięć” mówią „Lady Godiva” albo „ching”, piętnaście to
„komodor”, dwadzieścia pięć to „kucyk” itd. Musiałem nauczyć się tego
żargonu, żeby móc się z nimi porozumieć, a przede wszystkim, żeby móc się
z nimi napić, kiedy przyjeżdżałem z wizytą. W tamtych czasach londyńscy
traderzy upijali się prawie codziennie w porze lunchu, zwłaszcza w piątek
przed otwarciem giełdy nowojorskiej. „Piwo zamienia cię we lwa”, wyjaśnił
mi jeden z nich, pośpiesznie dopijając drinka przed rozpoczęciem notowań w
Nowym Jorku.
Najzabawniej było słuchać dobywających się z głośników
transatlantyckich rozmów prowadzonych między brooklyńczykami i tymi
cockneyowskimi brokerami, zwłaszcza gdy ci pierwsi usiłowali naśladować
akcent interlokutorów, żeby się z nimi dogadać (niektórzy w ogóle nie
używali standardowej odmiany języka angielskiego).
I tak nauczyłem się, że cena i rzeczywistość w oczach ekonomistów nie
są jednym i tym samym. Jedna może być funkcją drugiej, ale owa funkcja jest
zbyt skomplikowana, żeby przedstawić ją matematycznie. Ich relacja
miejscami może zawierać opcjonalność, o czym w głębi duszy wiedzieli
wspomniani przeciwnicy pełnych zdań.
Jak Gruby Tony stał się bogaty (i gruby)
O tym, że Gruby Tony został Grubym Tonym, człowiekiem bogatym i
otyłym, zadecydowała wojna o Kuwejt (kolejność była standardowa,
najpierw się wzbogacił, a później przytył). Wszystko rozstrzygnęło się w
styczniu 1991 roku, w dniu, kiedy Stany Zjednoczone zaatakowały Bagdad,
żeby wyzwolić Kuwejt po inwazji armii irackiej.
Każdy, kto interesował się sprawami społeczno-ekonomicznymi, miał
własną teorię, kreślił różne scenariusze rozwoju wydarzeń i tak dalej. Każdy,
z wyjątkiem Grubego Tony’ego. On nie wiedział nawet, gdzie leży Irak, czy
to region Maroka czy jakiś emirat z pikantnym jedzeniem na wschód od
Pakistanu - nie znał lokalnej kuchni, więc to miejsce dla niego nie istniało.
Wiedział tylko, że istnieją frajerzy.
Wszyscy inteligentni „analitycy” i dziennikarze przewidywali wówczas,
że w razie wybuchu wojny ceny ropy wzrosną. Ale Gruby Tony nie mógł być
pewny tego związku przyczynowo-skutkowego. Dlatego postawił na
scenariusz odwrotny: wszyscy są przygotowani na wzrost cen ropy w razie
wojny, więc cena musiała już to uwzględniać. Wojna wywołałaby wzrost cen
ropy, ale zaplanowana wojna go nie wywoła - bo ceny dostosowują się do
oczekiwań. Musiało to już „być w cenie”, jak to ujął. I rzeczywiście, po
ogłoszeniu wojny ceny ropy spadły z około 39 dolarów za baryłkę do kwoty
niemal o połowę niższej, a Tony zamienił inwestycję wysokości 300 tysięcy
dolarów w 18 milionów zysku. „W życiu zdarza się tak niewiele okazji, że
nie można ich przegapić”, powiedział później Nerowi podczas jednego z ich
lunchów, przekonując przyjaciela spoza New Jersey, żeby postawił na krach
systemu finansowego. „Dobre zakłady same do ciebie przychodzą, w
wiadomościach o nich nie usłyszysz”.
Zwróćcie uwagę na najważniejsze zdanie Grubego Tony’ego: „Kuwejt i
ropa to nie jedno i to samo”. Stanie się ono podstawą naszego pojęcia
konflacji. Tony zauważył większy potencjał zysków niż strat, i to mu
wystarczyło.
Wielu straciło majątek na tym spadku cen ropy - mimo że prawidłowo
przewidzieli wybuch wojny. Po prostu myśleli, że to jedno i to samo. Ale za
dużo było w tym grzebaniny, za dużo babrania. Pamiętam, że w biurze
pewnego menedżera dużego funduszu na ścianie wisiała wtedy mapa Iraku;
gabinet wyglądał jak centrum dowodzenia. Członkowie jego zespołu
wiedzieli wszystko o Kuwejcie, Iraku, Waszyngtonie i ONZ. Tyle że ich
informacje nie miały wiele wspólnego z ropą - to nie było „jedno i to samo”.
Wszystkim tym analizom nie można było niczego zarzucić, ale niespecjalnie
wiązały się z rynkiem surowców. Oczywiście, spadek cen ropy dał się
owemu jegomościowi we znaki; z tego co słyszałem, zaczął potem studiować
prawo.
Oto kolejna nauczka po lekcji o nienarracyjnym światopoglądzie.
Ludziom, którzy stosują zbyt skomplikowane sztuczki i strategie, zaczynają
umykać najbardziej podstawowe rzeczy. Ci, którzy żyją w prawdziwym
świecie, nie mogą sobie na to pozwolić, bo inaczej rozbiją samolot. W
odróżnieniu od naukowców oni mają ocaleć, a nie komplikować
rzeczywistość. W ten sposób zobaczyłem zasadę „mniej znaczy więcej” w
praktyce: im więcej analiz, tym mniej oczywiste stają się elementarne i
fundamentalne zjawiska; tymczasem działanie odziera sytuacje z wszelkiej
złożoności, pozostawiając najprostszy możliwy model.
KONFLACJA
Oczywiście, wiele rzeczy w życiu nie stanowi jednego i tego samego.
Uogólnijmy teraz zjawisko konflacji. Lekcja o niebyciu jednym i tym samym
jest dość ogólna. Kiedy macie opcjonalność albo pewną antykruchość i
potraficie dostrzec okazję na zakład z wysokim potencjałem zysku i niskim
potencjałem strat, wasze działanie ma niewiele wspólnego z tym, jak
postrzega je Arystoteles.
Istnieje coś (tu: percepcja, pomysły, teorie) oraz funkcja czegoś (tu: cena
albo rzeczywistość, albo coś prawdziwego). Konflacja problemu oznacza, że
mylimy jedno z drugim, zapominając, że istnieje funkcja oraz że owa funkcja
ma inne własności. Im więcej asymetrii występuje między owym czymś a
funkcją czegoś, tym większa dzieli je różnica. Koniec końców mogą nie mieć
ze sobą nic wspólnego.
Spostrzeżenie to wydaje się trywialne, ale ma poważne konsekwencje.
Jak zwykle rozumie to nauka - nie „społeczna”, tylko mądra nauka.
Człowiekiem, który uniknął problemu konflacji, jest Jim Simons, wielki
matematyk, który zbił fortunę na ogromnej platformie pozwalającej zawierać
transakcje na różnych rynkach. Naśladuje ona strategie kupna i sprzedaży
wspomnianych wcześniej traderów z klasy robotniczej, a jej znaczenie w
ujęciu statystycznym jest większe niż jakiegokolwiek mieszkańca planety
Ziemia. Simons twierdzi, że nie zatrudnia ekonomistów ani finansistów,
tylko fizyków i matematyków, którzy zajmują się rozpoznawaniem wzorów
w ocenie wewnętrznej logiki procesów, bez teoretyzowania. Nigdy też nie
słucha ekonomistów ani nie czyta ich raportów.
Wieki ekonomista Ariel Rubinstein rozumie błąd mokrej tarcicy - a jego
interpretacja wymaga wybitnej inteligencji i prawdziwej szczerości.
Rubinstein należy do czołowych przedstawicieli teorii gier, która składa się z
eksperymentów myślowych; jest również światowej klasy autorytetem w
kwestii kawiarni, w których dobrze się myśli i pisze. Rubinstein jest jak
najdalszy od twierdzenia, że potrafi przełożyć swoją biegłość w kwestiach
teoretycznych na bezpośrednie praktyczne zastosowania. Ekonomia
przypomina jego zdaniem baśń - baśniopisarz ma pobudzać kreatywność,
pośrednio inspirując do działania, ale nie powinien sterować tymi działaniami
ani o nich decydować. Teoria powinna pozostać niezależna od praktyki i vice
versa - dlatego nie należy wyrywać ekonomistów akademickich z ich
kampusów i przekazywać im władzy decyzyjnej. Ekonomia nie jest nauką
ścisłą, a ekonomiści nie powinni doradzać politykom.
W swoich dziennikach intelektualnych Rubinstein wspomina, jak
usiłował namówić lewantyńskiego kupca z targowiska, żeby targował się z
nim metodami teorii gier zamiast tradycyjnych strategii. Ustalona nowym
sposobem cena nie zadowoliła żadnej ze stron. Wtedy kupiec powiedział mu:
„Od pokoleń targujemy się po swojemu, a ty przychodzisz do mnie i chcesz
to zmienić?”. Rubinstein zakończył opowieść zdaniem: „Pożegnałem się z
nim, zawstydzony”. Gdyby w tym zawodzie było jeszcze co najmniej dwóch
takich ludzi jak Rubinstein, na Ziemi działoby się znacznie lepiej.
Czasem, nawet jeśli teoria ekonomiczna ma sens, nie można odgórnie
zdecydować o jej wdrożeniu na podstawie jakiegoś modelu teoretycznego.
Musimy do tego dojść w sposób organiczny, metodą samodzielnych prób i
błędów. Na przykład koncepcja specjalizacji, która fascynowała
ekonomistów od czasów Davida Ricardo (a nawet przed nim), pogrąża kraje,
jeśli narzucają ją władze, ponieważ w efekcie gospodarka staje się podatna na
błędy; ale świetnie się sprawdza, jeśli społeczeństwo wprowadza ją
stopniowo, w drodze ewolucji, z zastosowaniem odpowiednich zabezpieczeń
i warstw redundancji. To kolejna sytuacja, w której ekonomiści mogą nas
zainspirować, ale nie powinni nam mówić, co mamy robić - więcej na ten
temat w dyskusji o teorii przewagi komparatywnej Ricardo w Aneksie.
Różnica między narracją a praktyką - trudno stworzyć narrację o tym, co
istotne - polega głównie na opcjonalności, pomijanej opcjonalności zjawisk.
„Właściwym rozwiązaniem” zazwyczaj okazuje się antykruchy rezultat. A ja
twierdzę, że nie idziemy do szkoły, żeby nauczyć się opcjonalności, tylko na
odwrót - żeby przestać ją zauważać.
PROMETEUSZ I EPIMETEUSZ
W mitologii greckiej istniało dwóch braci-tytanów, Prometeusz i
Epimeteusz. Prometeusz oznacza „myślący w przód”, a Epimeteusz -
„myślący wstecz”, przypomina więc człowieka, który ulega pokusie
retrospektywnego przeinaczania faktów i dopasowuje teorie do minionych
zdarzeń w ramach narracji ex post. Prometeusz dał ludziom ogień i jest
symbolem postępu cywilizacyjnego, podczas gdy Epimeteusz uosabia
zacofanie, banalność i brak inteligencji. To Epimeteusz przyjął od Pandory
ogromną puszkę, co miało dla ludzkości nieodwracalne konsekwencje.
Opcjonalność jest prometejska, narracje są epimetejskie - pierwsze
zjawisko wywołuje odwracalne i łagodne błędy, drugie symbolizuje ciężar i
nieodwracalność skutków otwarcia puszki Pandory.
Dzięki oportunizmowi i opcjonalności ludzie wypuszczają się w
przyszłość. W Księdze IV przekonaliśmy się już o potędze opcjonalności
jako alternatywnego sposobu działania, wybieranego z oportunistycznych
pobudek, który zapewnia ogromną przewagę dzięki asymetrii, przynosząc
duże zyski i niewielkie straty. To - jedyny - sposób na oswojenie niepewności
i podejmowanie racjonalnych działań w sytuacji, gdy nie rozumiemy
przyszłości. Tymczasem narracje dają przeciwny efekt - to niepewność
oswaja sobie człowieka i sporo go kosztuje. To naiwne widzieć w przyszłości
odbicie przeszłości.
Dlatego teraz przyjrzymy się różnicy między działaniem a myśleniem.
Intelektualistom trudno ją zrozumieć. Jak powiedział Yogi Berra: „W teorii
między teorią a praktyką nie ma różnicy, w praktyce - jest”. Poznaliśmy już
argumenty przemawiające za tym, że intelekt wiąże się z kruchością i
podsuwa nam metody, które stoją w sprzeczności z kombinowaniem. Opcję
traktowaliśmy jako wyraz antykruchości. Podzieliliśmy wiedzę na dwie
kategorie: wiedzę formalną i wiedzę w wersji Grubego Tony’ego, głęboko
zakorzenioną w antykruchości prób i błędów oraz podejmowania ryzyka z
niższym potencjałem strat, według strategii sztangi - zdezintelektualizowanej
(albo intelektualnej na własny sposób) formy ryzykowania. W tym
nieprzejrzystym świecie to jedyna droga.
W Tabeli 4 zestawiłem różne aspekty opozycji między narracją a
kombinowaniem, której poświęcam trzy kolejne rozdziały.
Nie oznacza to jednak, że kombinowanie oraz metoda prób i błędów są
pozbawione narracji: po prostu to, czy narracja jest prawdziwa, nie ma
większego znaczenia - narracja nie jest epistemologiczna, tylko
instrumentalna. Na przykład opowieści religijne mogą nie mieć żadnej
wartości narracyjnej, a mimo to skłaniają niektórych ludzi do wypukłego,
antykruchego działania, którego inaczej by nie podjęli, m.in. do ograniczania
ryzyka. Angielscy rodzice straszyli dzieci opowiastką, że jeśli będą
niegrzeczne albo nie zjedzą kolacji, porwie je Boney (Napoleon Bonaparte)
albo jakieś dzikie zwierzę. Religie często posługują się analogicznymi
metodami, żeby pomóc dorosłym wybrnąć z kłopotów albo ustrzec się
długów. Tyle że intelektualiści zwykle wierzą we własne ściemy i traktują
swoje pomysły zbyt dosłownie, a to jest bardzo niebezpieczne.
Zastanówcie się nad rolą heurystycznej (zwyczajowej) wiedzy
zakorzenionej w tradycjach. Narzędziami ewolucji są nie tylko jednostki, lecz
także te niepisane, niewytłumaczalne, tradycyjne zasady, przekazywane z
pokolenia na pokolenie. Karl Popper nazywał to epistemologią ewolucyjną.
Chciałbym jednak wprowadzić niewielką (a właściwie dość zasadniczą)
modyfikację do koncepcji Poppera: uważam, że owa ewolucja nie polega na
rywalizacji między ideami, tylko między ludźmi i systemami wyrastającymi z
tych idei. O przetrwaniu idei nie decyduje fakt, że jest lepsza od konkurencji,
tylko przetrwanie człowieka, który ją wyznaje! Analogicznie, wiedza, którą
przekazują wam babcie, powinna być znacznie lepsza (empirycznie, a więc
naukowo) od tego, czego dowiadujecie się na zajęciach w szkole biznesu (i,
oczywiście, znacznie tańsza). Martwi mnie, że coraz bardziej oddalamy się
od babcinej wiedzy.
Perspektywa ekspercka (polegająca na tym, że ekspert wie dużo, ale
mniej, niż mu się wydaje) często wywołuje kruchość, podczas gdy
zaakceptowanie własnej niewiedzy przynosi przeciwne rezultaty.
Perspektywa ekspercka lokuje was po niewłaściwej stronie asymetrii.
Przeanalizujmy to stwierdzenie w odniesieniu do ryzyka. Kiedy jesteście
krusi, potrzebujecie znacznie większej wiedzy, niż kiedy jesteście antykrusi. I
na odwrót, kiedy wydaje wam się, że wiecie więcej niż w rzeczywistości,
efektem jest kruchość (podatność na błędy). Wcześniej pokazaliśmy dowody
na to, że edukacja szkolna nie prowadzi do bogactwa, lecz z niego wynika
(jako epifenomen). Teraz przekonamy się, że to antykruche podejmowanie
ryzyka - a nie edukacja i formalne, zorganizowane badania - odpowiada w
dużej mierze za innowacje i rozwój, chociaż autorzy podręczników starają się
to ukryć. Nie oznacza to, że teorie i badania nie odgrywają żadnej roli w tym
procesie. Po prostu: z tych samych powodów, dla których dajemy się zwieść
losowości, przeceniamy rolę dobrze brzmiących teorii. Przyjrzymy się teraz
konfabulacjom historyków myśli ekonomicznej, medycyny, technologii i
innych dziedzin, którzy zazwyczaj umniejszają roli praktyków, popełniając
błąd mokrej tarcicy.
Rozdział 15
Historia spisana przez przegranych
Może ptaki posłuchają - Łączenie głupoty z mądrością, a nie na odwrót -
Gdzie szukać wektora odkrycia - Rehabilitacja metody prób i błędów
Wiele fałszywych przekonań sprawia, że historycy często dają się zwieść
epifenomenom i innym złudnym zależnościom przyczynowo-skutkowym.
Żeby zrozumieć historię technologii, trzeba sięgnąć do relacji niehistoryków
albo historyków o odpowiednim podejściu, którzy tworzyli swoje teorie na
podstawie obserwacji procesu powstawania technologii, a nie lektury
cudzych relacji o takich odkryciach. Wspominałem już, że Terence Kealey,
który obalił tak zwany model liniowy, był czynnym naukowcem.
Praktykujący laborant albo inżynier może być świadkiem powstania
innowacji farmakologicznych czy też silnika odrzutowego. Dzięki temu
uniknie pułapki epifenomenów, o ile przed rozpoczęciem praktyki nie
przeszedł prania mózgu.
Na własne oczy widziałem odkrycia, które niczego nie zawdzięczały
nauce akademickiej, gdyż płynęły z ewolucyjnego kombinatorstwa. Ich
genezę jednak ukrywano, przypisując autorstwo środowiskom akademickim.
Problem ów rzucił mi się w oczy na długo zanim poznałem rezultaty z
Tabeli 4 i usłyszałem o innych uczonych, którzy krytykują efekt uczenia
ptaków latania. Było to w 1998 roku. Siedziałem w restauracji w Chicago ze
świętej pamięci Fredem A., ekonomistą, a zarazem prawdziwym
dżentelmenem. Jako główny ekonomista jednej z lokalnych giełd musiał
doradzać traderom w kwestiach nowych, skomplikowanych produktów
finansowych. Poprosił mnie o opinię, ponieważ specjalizowałem się w tym
temacie i opublikowałem coś w rodzaju podręcznika o bardzo złożonych
„opcjach egzotycznych”. A. zdawał sobie sprawę, że popyt na te produkty
będzie ogromny, ale zastanawiał się, „jak traderzy poradzą sobie z tak
skomplikowanymi i egzotycznymi instrumentami, skoro nie rozumieją
twierdzenia Girsanova”. Twierdzenie Girsanova było tak zaawansowane
matematycznie, że znała je wówczas garstka ludzi. A rozmawialiśmy o
traderach, którym - o czym przekonaliśmy się w poprzednim rozdziale -
Girsanov najpewniej skojarzyłby się z marką wódki. Traderzy zwykle byli
kiepsko wykształceni, a szczytem ich intelektualnych możliwości było
bezbłędne zapisanie własnego adresu, tymczasem mój rozmówca, profesor
uniwersytecki, uległ epifenomenalnemu złudzeniu, że traderzy studiują
prawa matematyczne, żeby wycenić opcje. Ja sam, zanim choćby usłyszałem
o tych twierdzeniach, nauczyłem się grać skomplikowanymi instrumentami
metodą prób i błędów oraz dzięki pomocy bardziej doświadczonych
kolegów.
Wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Nie obawiamy się, że dziecko, które
nie zna praw aerodynamiki i nie potrafi rozwiązać równania ruchu, nie
nauczy się jeździć na rowerze. Dlaczego więc profesor nie rozciąga tej
zasady na inne dziedziny? Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że chicagowscy
traderzy reagują po prostu na popyt i podaż, rywalizując między sobą o
zyski, a twierdzenia Girsanova potrzebują tak samo jak handlarz pistacji na
targu w Damaszku potrzebuje równań równowagi do wyceny swojego
towaru?
Przez chwilę zastanawiałem się, czy to ja urwałem się z choinki czy też
doktorat i kariera naukowa owego dżentelmena skutkowały u niego tą
zdumiewającą ślepotą i utratą zdrowego rozsądku oraz czy wielu ludziom
pozbawionym zdrowego rozsądku udaje się wykrzesać z siebie dość energii i
zainteresowania, żeby zdobyć doktorat w fikcyjnym świecie ekonomii
równań. Czyżby funkcjonował w nim stronniczy mechanizm doboru?
Wyczułem pismo nosem i byłem tym bardzo podekscytowany.
Uświadomiłem sobie jednak, że pomóc mógłby mi tylko człowiek, który był
zarówno praktykiem, jak i badaczem, przy czym praktyka musiała
poprzedzać karierę badawczą. Znałem jedną taką osobę, Espena Hauga,
naukowca i byłego tradera, który na pewno zetknął się z tym samym
mechanizmem. Podobnie jak ja najpierw spędził trochę czasu na parkiecie
tradingowym, a potem zrobił doktorat. Natychmiast zaczęliśmy analizować
genezę wzoru wyceny opcji, który stosowaliśmy: jak ludzie radzili sobie
wcześniej? Czy to ów naukowy wzór pozwalał nam skutecznie działać czy
może sam powstał w wyniku jakiegoś antykruchego, ewolucyjnego procesu
odkrywania reguł rynku metodą prób i błędów, a później przywłaszczyły go
sobie kręgi akademickie? Nabrałem takich podejrzeń, kiedy pracowałem jako
pit trader w Chicago - weterani tego zawodu nie tykali się wzorów
matematycznych. Zamiast tego posługiwali się prostymi heurystykami,
twierdząc, że „prawdziwi mężczyźni nie tracą czasu na papiery” - przy czym,
mówiąc o „papierach”, mieli na myśli komputerowe wydruki z danymi
uzyskanymi dzięki zastosowaniu skomplikowanych wzorów. A mimo to
przetrwali. Ich obliczenia były bardziej precyzyjne i skuteczne od kalkulacji z
użyciem wzorów, więc nie mieliśmy wątpliwości, co pojawiło się jako
pierwsze. Na przykład ich ceny uwzględniały efekty Ekstremistanu i grube
ogony, pomijane w standardowych wzorach.
Niektóre zainteresowania Hauga odbiegały od moich: zajmowała go
tematyka finansów i kolekcjonował historyczne teksty praktyków z tej
dziedziny. Nazywał sam siebie kolekcjonerem, a nawet podpisywał się w ten
sposób, ponieważ zbierał książki i artykuły poświęcone teorii opcji napisane
przed I wojną światową. Dzięki tym źródłom udało nam się dokładnie
odtworzyć przebieg wydarzeń. Ku naszemu podekscytowaniu kolejne teksty
potwierdzały, że traderzy są znacznie bardziej precyzyjni w swoich
wyliczeniach niż matematyczne wzory. A ich metody poprzedzają powstanie
tych wzorów o przynajmniej sto lat. Oczywiście, nabycie owych umiejętności
zależało od takich czynników, jak: dobór naturalny, przeżywalność,
terminowanie u doświadczonych praktyków i własne doświadczenia
życiowe.
Traderzy obracają papierami wartościowymi →traderzy rozpracowują
techniki i produkty → ekonomiści z kręgów akademickich tworzą wzory i
twierdzą, że traderzy ich używają → nowi traderzy wierzą ekonomistom →
kryzys (z powodu kruchości wywołanej teorią)
Nasz artykuł czekał na publikację w uniwersyteckim magazynie
ekonomicznym prawie siedem lat - wcześniej obserwowaliśmy dziwne
zjawisko: stał się jednym z najczęściej pobieranych artykułów w historii
ekonomii, ale przez pierwszych kilka lat nikt go nie cytował. Nikt nie chciał
włożyć kija w mrowisko.
Praktycy nie piszą, tylko działają. Ptaki latają, a ci, którzy prowadzą dla
nich wykłady, spisują też ich historię. Widać zatem, że w rzeczywistości
historię piszą przegrani, którzy mają na to czas, bezpieczni na swoich
ciepłych, akademickich posadkach.
Co najzabawniejsze, przekonaliśmy się na własnej skórze, jak powstają
narracje myślowe, ponieważ mieliśmy szczęście przeżyć kolejny epizod
jawnego wywłaszczenia intelektualnego. Jako praktycy na rynku opcji
zostaliśmy zaproszeni do przedstawienia własnej wersji wydarzeń w
dostojnej Wiley Encyclopedia of Quantitative Finance, więc
modyfikowaliśmy nasz poprzedni artykuł, wzbogacając go o własne
doświadczenia. I wtedy przeżyliśmy wstrząs: złapaliśmy redaktora działu
historycznego, profesora Barnard College, na gorącym uczynku, gdy usiłował
zmienić nasz tekst. Ten historyk myśli ekonomicznej zamierzał przerobić
nasz artykuł, żeby osłabić albo wręcz odwrócić jego wydźwięk i zmienić
opisany przez nas wektor powstawania wiedzy. Na naszych oczach tworzyła
się historia nauki. Pewien jegomość w gabinecie w Barnard College dyktował
nam, co widzieliśmy, pracując jako traderzy - uważał, że jego logika
wygrywa z naszym praktycznym doświadczeniem.
Kiedy narzuciłem sobie pewną dyscyplinę logiczną i empiryczną w
analizie historii idei i uwolniłem się od uprzedzeń wpojonych mi przez
system edukacji, zauważyłem kilka podobnych inwersji. Na przykład w
książce napisanej pod koniec lat 90. XX wieku Mark Rubinstein, profesor
uniwersytetu Berkeley i Wielce Utytułowany Wyznawca Kruchości,
przypisał profesorom finansów autorstwo strategii i heurystyk, które praktycy
stosowali (często w bardziej zaawansowanej postaci) od lat 80., kiedy
zacząłem działać w tej branży.
To nieprawda, że stosujemy teorie w praktyce. W rzeczywistości
tworzymy teorie na podstawie praktyki. Tak brzmiała nasza wersja wydarzeń,
ale niełatwo było się z nią przebić, ponieważ stoi ona w sprzeczności z
powszechnym przekonaniem. Tymczasem to rozwiązanie jest źródłem teorii,
a nie na odwrót - ex cura theoria nascitur.
Dowody mamy pod nosem
Okazuje się, że historycy zamykają usta nie tylko ekonomistom, lecz
także inżynierom. Zaraz po wspomnianym obrzydliwym epizodzie miałem
wystąpienie w London School of Economics na seminarium z socjologii
wiedzy. Wygłosiłem tam napisany wspólnie z Haugiem referat o tym, jak
idea uczenia ptaków latania przekłada się na dziedzinę finansów. Oczywiście,
zostałem zakrzyczany (ale miałem już duże doświadczenie w występach
przed ekonomistami). A później, niespodzianka. Pod koniec sesji
organizatorzy poinformowali mnie, że dokładnie tydzień wcześniej Phil
Scranton, profesor z Rutgers University, przedstawił taką samą argumentację,
ale nie mówił o wzorach wyceny opcji, tylko o silniku odrzutowym. Scranton
pokazał, że silniki odrzutowe są konstruowane i stosowane w sposób
absolutnie eksperymentalny, metodą prób i błędów, bo nikt tak naprawdę nie
rozumie teorii. Konstruktorom wystarczyli pierwsi inżynierowie, którzy
wiedzieli, co zrobić, żeby silnik zadziałał. Teoria pojawiła się później, po to,
żeby intelektualnym księgowym wszystko się zgadzało. Ale nie dowiecie się
tego z podręczników historii technologii: mój syn, który studiuje inżynierię
kosmiczną, nie miał o tym pojęcia. Scranton był uprzejmy i skupił się na
sytuacjach, w których proces innowacji przebiega chaotycznie, „inaczej niż w
analitycznych i syntetycznych procesach innowacji, do których jesteśmy
przyzwyczajeni”, jak gdyby te ostatnie były normą, chociaż najwyraźniej nie
są.
Szukałem innych opowieści tego rodzaju i historyk technologii David
Edgerton opowiedział mi o czymś naprawdę wstrząsającym. Sądzimy, że
cybernetykę - która odpowiada za element „cyber” w cyberprzestrzeni -
wynalazł Norbert Wiener w 1948 roku. Tymczasem historyk inżynierii David
Mindell obalił ten mit; wykazał, że Wiener opisał jedynie koncepcje kontroli
informacji zwrotnych i cyfrowego przetwarzania danych od dawna
stosowane w dziedzinie inżynierii. Mimo to ludzie - nawet współcześni
inżynierowie - ulegają złudzeniu, że zawdzięczamy je matematycznym
teoriom Wienera. Wtedy przyszła mi do głowy następująca myśl. Wszyscy
uczymy się geometrii z podręczników opartych na ksjomatach, takich jak
Elementy Euklidesa, i zwykle mamy wrażenie, że to właśnie im
zawdzięczamy wspaniałe geometryczne kształty naszych budynków, od
domów mieszkalnych aż po katedry; trudno sobie wyobrazić, że mogłoby być
inaczej. Natychmiast postawiłem hipotezę, że starożytni zainteresowali się
geometrią Euklidesa i innych matematyków dlatego, że sami wykorzystywali
te metody, na które wpadli dzięki kombinowaniu i wiedzy płynącej z
doświadczenia - inaczej nic by ich nie obeszły prace teoretyków. Przypomina
to historię koła: pamiętajcie, że silnik parowy odkryli i skonstruowali Grecy
jakieś 2 tysiące lat przed rewolucją przemysłową. Odkrycia, które znajdują
praktyczne zastosowanie, zwykle wywodzą się z praktyki, a nie z teorii.
Przyjrzyjmy się obiektom architektonicznym, które nas otaczają, od
piramid aż po piękne europejskie katedry. Wydają się bardzo zaawansowane
geometrycznie. Przyjmując perspektywę frajerską, mielibyśmy wierzyć, że te
wspaniałe budowle powstały dzięki matematyce, z kilkoma wyjątkami,
takimi jak piramidy, które istnieją dłużej niż matematyka formalna Euklidesa
i innych greckich teoretyków. A teraz garść faktów: architekci (a właściwie
Mistrzowie, bo tak ich wówczas nazywano), polegali na heurystykach,
metodach empirycznych i swoich narzędziach, bo prawie żaden z nich nie
znał się na matematyce. Według Guya Beaujouana, historyka
średniowiecznej nauki, do XIII wieku nie więcej niż pięć osób w całej
Europie potrafiło dzielić. Matematyka śmatematyka. Ale budowniczowie
potrafili ocenić wytrzymałość materiałów bez równań, którymi posługujemy
się obecnie - a większość ich konstrukcji przetrwała. Trzynastowieczny
francuski architekt Villard de Honnecourt udokumentował proces budowy
katedr w serii rysunków i opisów w języku pikardyjskim (dialekcie Pikardii,
regionu Francji). To eksperymentalne heurystyki, nieaksjomatyczne sztuczki
i zasady, które później Philibert de l’Orme zgromadził w swoich traktatach
architektonicznych. Na przykład trójkąt przedstawiano jako koński łeb.
Eksperymenty skłaniają ludzi do znacznie większej ostrożności niż teorie.
Ponadto jesteśmy w zasadzie pewni, że Rzymianie, czyli geniusze inżynierii,
budowali akwedukty bez znajomości matematyki (cyfry rzymskie nie
ułatwiały analizy ilościowej). Inaczej, jak sądzę, już by nie istniały, ponieważ
stosowanie matematyki daje pewien oczywisty efekt uboczny, a mianowicie
napawa ludzi przesadnym optymizmem. W efekcie wybierają drogę na
skróty, co skutkuje kruchością. Nowe budowle niszczeją znacznie szybciej
niż stare. Spójrzmy na podręcznik Witruwiusza De architectura, biblię
architektów, która powstała mniej więcej 300 lat po Elementach Euklidesa.
Niewiele w niej geometrii formalnej i, oczywiście, nie wspomina też o
Euklidesie - składa się głównie z heurystyk, wiedzy, jaką mistrz przekazuje
terminującym u siebie uczniom.
(Znamienne, że podstawowe twierdzenie matematyczne, o którym
wspomina Witruwiusz, to twierdzenie Pitagorasa - architekt był zdumiony, że
kąt prosty można stworzyć „bez zmyślności rzemieślnika”). Najwyraźniej do
czasu renesansu matematyka ograniczała się do łamigłówek intelektualnych.
Nie twierdzę, że teorie i nauka akademicka nie dały początku żadnym
praktycznym technologiom, których ostateczne (a nie peryferyjne)
zastosowanie wywodzi się bezpośrednio z systemu wiedzy naukowej - którą
badacz Joel Mokyr nazywa podstawą poznawczą albo wiedzą
propozycjonalną, skarbnicą „wiedzy” formalnej, która absorbuje odkrycia
teoretyczne i empiryczne, stając się czymś na kształt regulaminu służącego
generowaniu dalszej wiedzy i (jego zdaniem) kolejnych zastosowań. Innymi
słowy, stanowi zbiór teorii, z których można bezpośrednio wywieść inne
teorie. Ale nie bądźmy frajerami: idąc za tokiem rozumowania pana Mokyra,
zaczęlibyśmy studiować geografię gospodarczą, żeby przewidzieć zmiany
kursów walut (chętnie przedstawiłbym mu eksperta od mokrej tarcicy).
Wierzę w istnienie podstawy poznawczej, ale zastanawiam się, jaką rolę
faktycznie odegrała w historii technologii. Nie ma dowodów na to, że
wywarła na nią silny wpływ, i czekam, aż ktoś mi je pokaże. Mokyr i
zwolennicy tego ujęcia przedstawiają wyłącznie dowody epifenomenalne - i
najwyraźniej nie rozumieją konsekwencji asymetrii skutków. Gdzie w tym
wszystkim miejsce na opcjonalność?
Istnieje pewien zasób know-how, wiedzy praktycznej przekazywanej
przez mistrza uczniom, i to wyłącznie w takiej relacji - a także stopnie
wtajemniczenia, niezbędne w procesie selekcji i jako symbol prestiżu danego
zawodu, oraz przydatne tu i ówdzie, choć nie jest to regułą. A przeceniamy
rolę tego rodzaju wiedzy formalnej właśnie dlatego, że jest ona łatwo
zauważalna.
Czy to przypomina gotowanie?
Gotowanie to idealny przykład procesu, który opiera się na opcjonalności.
Dodajesz jakiś składnik i masz różne opcje: możesz zachować przepis, jeśli
danie będzie odpowiadać kubkom smakowym Grubego Tony’ego, albo
zapomnieć o nim. Możliwe są również zdecentralizowane, wspólne
eksperymenty, pozwalające opracować pewien zbiór przepisów. Takie
przepisy nie odwołują się do chemii kubków smakowych i nie ma tu mowy o
żadnej „podstawie poznawczej”, która generowałaby teorie z istniejących
teorii. Dotychczas nikt nie dał się zwieść temu procesowi. Jak zauważył
kiedyś Dan Ariely, nie potrafimy zrekonstruować smaku jedzenia, czytając
skład na opakowaniu. Działa tu heurystyka odziedziczona po naszych
przodkach: przepisy ewoluowały dzięki zbiorowym kombinacjom wielu
pokoleń naszych antenatów. Stały się częścią naszej kultury. Nauka w
szkołach kucharskich polega na terminowaniu u mistrza.
Z drugiej strony, mamy czystą fizykę, w której teorie wykorzystuje się do
generowania innych, empirycznie uzasadnionych teorii. Na tym obszarze
„podstawa poznawcza” może odgrywać pewną rolę. Bozon Higgsa to
współczesny przykład cząsteczki, której istnienie wywiedziono z założeń
teoretycznych. Podobnym przypadkiem była teoria względności Einsteina.
(Przed bozonem Higgsa spektakularnym przykładem odkrycia na podstawie
niewielkiej liczby istniejących danych zewnętrznych było dokonanie
francuskiego astronoma Le Verriera, który przewidział istnienie planety
Neptun. Dokonał tego na podstawie jednego obliczenia i zachowania
otaczających ją planet. Kiedy badacze faktycznie dostrzegli Neptuna na
niebie, Le Verrier był tak pewny swego, że nie chciał go nawet zobaczyć. To
wyjątki, zwykle zdarzające się na gruncie fizyki i innych dziedzin, które
nazywam liniowymi, gdzie błędy należą do Przeciętnostanu, a nie
Ekstremistanu).
Wykorzystajmy przykład gotowania jako punkt odniesienia: czy inne
rodzaje aktywności je przypominają? Analiza technologii pokazuje, że
większości z nich znacznie bliżej do gotowania niż do fizyki, szczególnie
jeśli dotyczą złożonych dziedzin.
Nawet współczesna medycyna realizuje model terminowania, w którym
wiedza teoretyczna ma drugorzędne znaczenie, ale udaje stuprocentową
naukę ścisłą. A jeśli odchodzi od modelu terminowania, zastępuje go metodą
„dowodową”, która opiera się w mniejszym stopniu na teoriach
biologicznych, a w większym na katalogowaniu regularności empirycznych,
a więc fenomenologii, którą wyjaśniłem w Rozdziale 5. Jak to się dzieje, że
nauka pojawia się i znika, a technologie pozostają niezmienne?
Podstawowa wiedza może się przełożyć na praktykę w pewien sposób,
choć inny od zakładanego. Przykładem całego łańcucha niezamierzonych
zastosowań nauki jest historia technologii komputerowych, poczynając od
Pierwszego Ogniwa, czyli komputera. Kombinatoryka - dział matematyki,
który w tym przypadku stanowił wiedzę podstawową, wywiedziony z wiedzy
propozycjonalnej - doprowadziła do powstania komputerów; tak
przynajmniej głosi historia. (Oczywiście, nawiązując do procesu wybiórczej
analizy danych, musimy uwzględnić również zasób wiedzy teoretycznej,
który nie przyniósł żadnych praktycznych rezultatów). Na początku jednak
ludzie nie mieli pojęcia, po co im te ogromne nieporęczne i drogie pudła
pełne obwodów. Służyły głównie do zarządzania bazami danych i
przetwarzania dużej liczby informacji. Można powiedzieć, że musieliśmy
wymyślić zastosowanie dla ekscytującej technologii. Pokolenie powojennego
wyżu pamięta jeszcze tajemnicze dziurkowane karty. Później ktoś stworzył
konsolę pozwalającą wprowadzać dane za pomocą klawiatury i monitora.
Oczywiście, następnym krokiem było przetwarzanie tekstu i właśnie ta
funkcja rozpoczęła karierę komputera, szczególnie mikrokomputera, na
początku lat 80. XX wieku. Nadal był jednak tylko wygodnym narzędziem,
niczym więcej - do czasu kolejnej niezamierzonej konsekwencji badań
naukowych. Pora na Drugie Ogniwo, czyli Internet, który powstał jako
odporny mechanizm komunikacji wojskowej. Opracowała go jednostka
badawcza Departamentu Obrony o nazwie DARPA w czasach, kiedy Ronald
Reagan miał obsesję na punkcie Sowietów. Z założenia dzięki Internetowi
Stany Zjednoczone miały przetrwać szeroko zakrojony atak militarny.
Świetny pomysł, ale komputer osobisty plus Internet daje w efekcie sieci
społecznościowe, rozbite małżeństwa, wzrost liczby maniaków
komputerowych i możliwość znalezienia żony dla nietowarzyskiego
postkomunisty. A to wszystko dzięki pieniądzom amerykańskich podatników
(a dokładniej, dzięki deficytowi budżetowemu) z czasów antyradzieckiej
krucjaty Reagana.
Zatem na razie przyglądamy się wektorowi skierowanemu naprzód.
Nauka okazała się w pewnym sensie przydatna w tej dziedzinie, ponieważ
informatyka niemal na każdym kroku odwołuje się do osiągnięć naukowych.
Niemniej nauka akademicka nie przyczyniła się w żadnej mierze do ustalenia
jego kierunku; była raczej zakładnikiem przypadkowych odkryć w
nieprzejrzystym środowisku, w którym działali głównie byli studenci albo
przerośnięci licealiści. Cały proces pozostał niezależny i nieprzewidywalny.
Nie należy go jednak uznawać za proces irracjonalny - to poważny błąd,
ponieważ z irracjonalnością mamy do czynienia wtedy, kiedy nie
dostrzegamy darmowej opcji podanej nam na tacy.
Dość przekonującym przekładem mogą być Chiny, widziane oczami
genialnego badacza Josepha Needhama, który obalił wiele zachodnich
przesądów i zrozumiał potęgę chińskiej nauki. Kiedy w Chinach
wprowadzono odgórny mandarynat (czyli gdy państwem zaczęła rządzić
radziecko-harwardzka scentralizowana kasta skrybów, jak wcześniej
Egiptem), miejscowi gracze z jakiegoś powodu stracili ochotę na bricolage i
zamiłowanie do prób i błędów. Biograf Needhama Simon Winchester,
opisując ten problem, powoływał się na słowa sinologa Marka Elvina, który
twierdził, że Chińczycy nie mieli, a raczej już nie mieli, tego, co nazwał
europejską manią kombinowania i dążenia do poprawy sytuacji.
Dysponowali wszelkimi środkami do stworzenia maszyny przędzalniczej, ale
„nikt nawet nie spróbował” - kolejny przykład na to, jak wiedza ogranicza
opcjonalność. Prawdopodobnie potrzebowali kogoś w rodzaju Steve’a Jobsa -
człowieka bez wykształcenia wyższego, za to z agresywnym temperamentem
- kto doprowadziłby sprawy do końca. Jak przekonamy się w kolejnym
podrozdziale, to właśnie pozbawieni skrupułów ludzie czynu, tacy jak Jobs,
wywołali rewolucję przemysłową.
Teraz przeanalizujmy dwa przypadki: rewolucję przemysłową i
medycynę. Zacznijmy od obalenia popularnych mitów o rewolucji
przemysłowej, w których przecenia się rolę, jaką odegrała w niej nauka.
Rewolucja przemysłowa
Tworzenie wiedzy, nawet teoretycznej, wymaga czasu, odrobiny nudy
oraz swobody, jaką zapewnia inny zawód, pozwalający uniknąć presji
nieustannego produkowania powierzchownej wiedzy w dziennikarskim
tempie, plagi współczesnych środowisk akademickich, w których obowiązuje
zasada publikuj albo giń. Wiedza tego rodzaju przypomina podróbki
zegarków, które kupuje się w nowojorskiej dzielnicy Chinatown: wiadomo,
że to podróbki, choć wyglądają jak markowy produkt. W XIX i na początku
XX wieku faktyczna wiedza techniczna i innowacje wywodziły się
przeważnie z dwóch źródeł: tworzyli je hobbyści oraz proboszczowie
kościoła anglikańskiego, a obie grupy zasadniczo korzystały z efektu sztangi.
Zaskakująco wielu odkryć dokonali angielscy proboszczowie, ludzie
pozbawieni większych zmartwień, erudyci z dużym, albo przynajmniej
wygodnym, domem z gosposią dysponujący stałym dostępem do herbaty i
nadmiarem wolnego czasu. Oraz opcjonalnością. Czyli oświeceni amatorzy.
Najsłynniejszymi przedstawicielami tej grupy byli wielebny Thomas Bayes
(ten od twierdzenia Bayesa) i wielebny Thomas Malthus (ten od
maltuzjanizmu). Ale takich postaci było więcej, a skatalogował je Bill Bryson
w książce W domu. Na jego liście osób, które w udokumentowany sposób
zasłużyły się dla potomności, znalazło się dziesięć razy więcej pastorów i
duchownych niż naukowców, fizyków, ekonomistów, a nawet wynalazców.
Oprócz dwóch wymienionych już gigantów Bryson umieścił w swoim
katalogu takie postaci, jak: wielebny Edmund Cartwright, który wynalazł
krosno mechaniczne, przyczyniając się do wybuchu rewolucji przemysłowej;
wielebny Jack Russell, który wyhodował rasę teriera o tej samej nazwie;
wielebny William Buckland, pierwszy specjalista w dziedzinie dinozaurów;
wielebny William Greenwell, twórca współczesnej archeologii; wielebny
Octavius PickardCambridge, znawca pająków; wielebny George Garrett,
wynalazca łodzi podwodnej; wielebny Gilbert White, najwyżej ceniony
naturalista swoich czasów; wielebny M.J. Berkeley, znawca grzybów;
wielebny John Michell, który przyczynił się do odkrycia Uranu; a było ich
znacznie więcej. Zwróćcie uwagę, że - podobnie jak w przykrym epizodzie,
który spotkał mnie i Hauga - zorganizowana nauka zwykle pomija tych,
którzy nie upomnieli się o swoje, dlatego lista osiągnięć amatorów i ludzi
czynu jest niemal na pewno krótsza, niż być powinna, jako że uczeni
akademiccy mogli sobie przywłaszczyć innowacje swoich poprzedników.
Pozwólcie, że oddam się teraz poetyckiej refleksji. Niezależne osiągnięcia
naukowe mają pewien wymiar estetyczny. Przez długi czas w moim
gabinecie wisiał poniższy cytat z Jacques’a Le Goffa, wielkiego francuskiego
mediewisty, który uważa, że renesans zapoczątkowali niezależni humaniści, a
nie zawodowi uczeni. Le Goffa uderzył kontrast między wizerunkami
średniowiecznych wykładowców uniwersyteckich i humanistów na
ówczesnych obrazach, rysunkach i szkicach: Jeden jest profesorem,
otoczonym ze wszystkich stron tłumem studentów. Drugi to samotny uczony
w zaciszu własnego mieszkania; siedzi w przestronnym i wygodnym
gabinecie, który zapewnia swobodę myślenia. Tu króluje szkolny rwetes,
kurz auli wykładowej, obojętność na piękno w przestrzeni wspólnej. Tam
panuje porządek i piękno.
Luxe, calme et volupté.
Skoro mowa o hobbystach, zasadniczo dowody wskazują na to, że (obok
głodnych przygód awanturników i inwestorów prywatnych) to oni stanowili
zrąb rewolucji przemysłowej. Kealey, który, jak już wspomniałem, nie był
historykiem ani (na szczęście) ekonomistą, w książce The Economic Laws of
Scientific Research zakwestionował konwencjonalny „model liniowy” (czyli
przekonanie, że wiedza akademicka daje początek technologii); jego zdaniem
to uniwersytety prosperują dzięki bogactwu państwa, a nie na odwrót. Co
więcej, Kealey stwierdził, że, podobnie jak naiwne interwencje, taki model
skutkuje jatrogenią, która przekłada się negatywnie na kondycję kraju.
Wykazał, że w państwach, w których rząd finansuje badania z pieniędzy
podatników, prywatne inwestycje maleją i gasną. Wszechwładne japońskie
Ministerstwo Technologii i Inwestycji ma koszmarne wyniki inwestycyjne.
Nie odwołuję się do argumentów Kealeya po to, żeby wyrazić polityczny
sprzeciw wobec metod finansowania nauki - staram się tylko obalić mit o
kierunku przyczynowości w przypadku ważnych odkryć.
Dla przypomnienia, rewolucję przemysłową wywołali „technologowie
tworzący technologię” albo to, co Kealey nazywa nauką hobbystyczną.
Wróćmy do przykładu silnika parowego, który jest najlepszym symbolem
rewolucji przemysłowej. Jak już wiemy, projekt takiego silnika narysował
Heron z Aleksandrii. A potem przez jakieś 2 tysiące lat nikt nie zaprzątał
sobie głowy jego teorią. Zatem to praktyka i ponowne odkrycie wzbudziły
zainteresowanie projektem Herona, a nie na odwrót.
Kealey przedstawia przekonujące - bardzo przekonujące - argumenty, że
silnik parowy powstał na bazie istniejącej wcześniej technologii, a stworzyli
go niewykształceni, często wykluczeni społecznie ludzie, którzy dzięki
zdrowemu rozsądkowi i własnej intuicji radzili sobie z napotykanymi
problemami technicznymi, a rozwiązania przynosiły im korzyść
ekonomiczną.
Teraz przyjrzyjmy się technologiom w przemyśle włókienniczym.
Zdaniem Kealeya również w tym przypadku najbardziej przełomowe
technologie nie zawdzięczały nic nauce. Opisuje to w następujący sposób:
„W 1733 roku John Kay wynalazł mechaniczne czółenko, które
zrewolucjonizowało włókiennictwo, a w 1770 roku James Hargreaves
wynalazł przędzarkę wrzecionową, która, jak sama nazwa wskazuje,
zmechanizowała przędzalnictwo. Te podstawowe wynalazki w przemyśle
włókienniczym, a także wynalazki Wyatta i Paula (przędzarka, 1758), i
Arkwrighta (krosno tkackie z napędem wodnym, 1769), zapowiadały
rewolucję przemysłową, ale niczego nie zawdzięczały nauce; były owocem
metod empirycznych, prób i błędów, eksperymentów wprawnych
rzemieślników, którzy starali się podnieść wydajność, a przez to zyski, w
swoich fabrykach”.
David Edgerton kwestionował wpływ nauki akademickiej na dobrobyt
ekonomiczny oraz tezę, że dawniej ludzie wierzyli w model liniowy (w
którym nauka akademicka stanowi źródło technologii). Ludzie żyjący w XIX
i XX wieku nie byli frajerami; dziś sądzimy, że wierzyli w model liniowy,
ale rzeczywistość wyglądała inaczej. W zasadzie aż do XX wieku środowiska
akademickie składały się głównie z nauczycieli, a nie badaczy.
Zapamiętajcie: jeśli chcecie ocenić wiarygodność naukowca, zamiast
czytać jego dzieła, lepiej posłuchajcie jego krytyków - oni obnażą słabości
jego sposobu myślenia. Szukałem zatem krytyków Kealeya, ludzi, którzy nie
zgadzają się z jego teorią, żeby zobaczyć, czy zwracają uwagę na jakieś
istotne kwestie - i sprawdzić, jakie mają argumenty. Oprócz opinii Joela
Mokyra, który, jak już pisałem, wciąż nie odkrył opcjonalności, oraz ataku
ekonomisty z rodzaju tych, którzy się nie liczą, zważywszy na dewaluację
tego zawodu, główny zarzut przeciw Kealeyowi, który przedstawił we
wpływowym magazynie Nature jakiś naukowy biurokrata, polegał na tym, że
korzysta z danych agencji sponsorowanych przez rządy, takich jak OECD,
jednocześnie opowiadając się przeciw finansowaniu badań z podatków. Na
razie nie ma istotnych dowodów na to, że Kealey się myli. Ale przerzućmy
ciężar dowodu na drugą stronę: nie istnieją żadne dowody, że teza odwrotna
ma cokolwiek wspólnego z prawdą. Wynika głównie z religijnej niemal
wiary w bezwarunkową potęgę zorganizowanej nauki, która zastąpiła
bezwarunkową wiarę w zorganizowaną religię.
Rządy powinny finansować nieteleologiczne kombinowanie, a nie
badania
Zauważcie, że nigdzie nie twierdzę, iż logiczną konsekwencją
postawionej wyżej tezy jest całkowite zakręcenie rządowego kurka z
pieniędzmi. Takie rozumowanie uderzyłoby raczej w teleologię niż w same
badania. Trzeba znaleźć taki sposób finansowania, który zadziała. Co
ciekawe, zyski rządów z badań są często ogromne, ale całkowicie
niezamierzone - przypomnijcie sobie Internet. I zwróćcie uwagę, ile
innowacji i - jak zobaczymy wkrótce - terapii medycznych powstaje dzięki
nakładom na wojsko. Problem polega na tym, że urzędnicy (zwłaszcza
japońscy) podchodzą do tych kwestii zbyt teleologicznie, podobnie jak duże
korporacje. Większość dużych firm, takich jak Big Pharma, jest dla siebie
samych największym wrogiem.
Weźmy na przykład badania realizowane w ramach akcji blue sky, w
których granty badawcze i finansowanie otrzymują ludzie, nie projekty, a
niewielkie kwoty trafiają do wielu badaczy. Socjolog nauki Steve Shapin,
który obserwował menedżerów funduszy typu venture capital w Kalifornii,
pisze, że inwestorzy zwykle wspierają przedsiębiorcę, a nie pomysł. Decyzje
podejmowane są na podstawie osobistych wrażeń oraz tego, „kogo znasz” i
„kto co powiedział”, ponieważ - jak mawiają w funduszach - stawiasz na
dżokeja, nie na konia. Dlaczego? Bo innowacje dryfują i trzeba mieć
osobowość włóczęgi, żeby wykorzystać nadarzające się szansę, zamiast tkwić
w biurokratycznym bagnie. Jak pokazał Shapin, menedżerowie funduszy
podejmują najważniejsze decyzje w zasadzie bez biznesplanów. Więc jeśli
przeprowadzono jakąś „analizę”, to musiała mieć charakter uzupełniający,
jedynie potwierdzała podjętą już decyzję. Sam spędziłem trochę czasu z
menedżerami funduszy w Kalifornii, zastanawiając się nad własną
inwestycją, ale, jak można się było spodziewać, ugrzązłem w bagnie. Wynika
stąd, że pieniądze powinny trafić do kombinatorów, agresywnych
kombinatorów, o których wiecie, że wykorzystają swoje opcje. Sięgnijmy po
argumenty statystyczne i wprowadźmy odrobinę techniki w tym akapicie.
Zyski z badań należą do Ekstremistanu: ich rozkład statystyczny
odzwierciedla zależność potęgową, ponieważ mają duży i niemal
nieograniczony potencjał zysków i ograniczony - ze względu na opcjonalność
- potencjał strat. W rezultacie zysk z badań powinien być liniowy względem
liczby prób, a nie wsparcia finansowego, które się na nie przeznacza. Jak
pokazał rysunek 7, zysk dla zwycięzcy będzie ogromny i nieograniczony,
dlatego odpowiednie podejście wymaga czegoś w rodzaju finansowania w
ciemno. Zatem właściwą strategią byłaby strategia jeden dzielone przez n
albo 1/N, która dzieli próby na jak największą liczbę podejść: jeśli masz n
opcji, zainwestuj w nie wszystkie taką samą kwotę. Niewielkie kwoty
przypadające na każdą próbę i mnóstwo prób, zakrojonych szerzej, niż
wydaje wam się to potrzebne. Dlaczego? Ponieważ w Ekstremistanie lepiej
wejść w coś choćby małą kwotą, niż przegapić okazję. Jak powiedział mi
jeden z menedżerów funduszy, „zysk może być tak ogromny, że nie możesz
sobie pozwolić na to, żeby nie obstawiać wszystkiego”.
PRZYPADEK MEDYCYNY
W odróżnieniu od technologii medycyna ma długą historię oswajania
fortuny i dziś uwzględnia już losowość w swojej praktyce. Ale wciąż nie do
końca.
Dane medyczne pozwalają ocenić skuteczność badań teleologicznych w
porównaniu z odkryciami generowanymi losowo. Rząd Stanów
Zjednoczonych zapewnił nam idealną bazę danych: raport z działalności
National Cancer Institute, instytucji, która powstała na fali „wojny z rakiem”,
programu Nixona z początku lat 70. XX wieku. Morton Meyers,
praktykujący lekarz i badacz, pisze w swojej cudownej książce Happy
Accidents: Serendipity in Modern Medical Breakthroughs: „Przez ponad
dwadzieścia lat testowania ponad 144 tysięcy ekstraktów roślinnych,
pobranych z około 15 tysięcy gatunków roślin, ani jeden roślinny lek
przeciwnowotworowy nie otrzymał atestu. To prawdziwa porażka.
Tymczasem pod koniec lat pięćdziesiątych odkryto ważną grupę leków
przeciwnowotworowych pochodzenia roślinnego, alkaloidy barwinka
różyczkowego - i to zupełnie przypadkowo, a nie poprzez badania
ukierunkowane”.
John LaMattina, insider, który odszedł z branży farmaceutycznej i opisał
swoje doświadczenia, pokazuje statystyki obrazujące przepaść między
powszechną wizją roli nauki a rzeczywistością: dziewięć na dziesięć leków
opracowują firmy prywatne. Nawet finansowane z podatków Narodowe
Instytuty Zdrowia [ang. National Institutes of Health - przyp. tłum.]
przyznały, że spośród 46 leków cieszących się dużą popularnością na rynku
mniej więcej trzy miały cokolwiek wspólnego z finansowaniem z kasy
federalnej.
Nie przyjęliśmy jeszcze do wiadomości, że leki przeciwnowotworowe
powstają dzięki badaniom prowadzonym w innych dziedzinach. Szukasz leku
nie-przeciwnowotworowego (albo nie-leku nie-przeciwnowotworowego) i
znajdujesz coś, czego się nie spodziewałeś (i vice versa). Ale, co ciekawe,
obserwujemy tu pewną prawidłowość: jeśli odkrycia dokona badacz
akademicki, z dużym prawdopodobieństwem zlekceważy jego doniosłość,
ponieważ szuka czegoś innego - taki naukowiec trzyma się pewnego
scenariusza. Przekładając to na język opcji, nie realizuje swojej opcji mimo
jej wartości, czyli postępuje nieracjonalnie (niezależnie od przyjętej definicji
racjonalności), jak człowiek, który jest chciwy, ale nie podnosi grubego pliku
banknotów, który znalazł w swoim ogrodzie. Meyers pokazuje również efekt
uczenia ptaków latania, ponieważ odkrycia po fakcie łączy się z jakimiś
badaniami akademickimi, wzmacniając złudzenie związku przyczynowego.
W niektórych przypadkach źródłem odkryć są działania wojska, dlatego
nie mamy jasności, co się właściwie wydarzyło. Przykładem może być
geneza chemioterapii, którą opisuje Meyers. W 1942 roku niedaleko
włoskiego portu Bari Niemcy zbombardowali amerykański statek z
ładunkiem gazu musztardowego. Przyczyniło się to do opracowania
chemioterapii, ponieważ gaz poprawił stan żołnierzy cierpiących na
nowotwory układu krwiotwórczego (obniżył liczbę białych krwinek).
Jednakże konwencje genewskie zabraniały stosowania gazu musztardowego,
dlatego utrzymano to w tajemnicy - Churchill usunął wszelkie wzmianki o
tym wypadku z brytyjskiej dokumentacji. Dostęp do informacji był
ograniczony, ale kontynuowano badania nad wpływem iperytów azotowych.
James Le Fanu, lekarz i autor książek o medycynie, napisał, że przewrót
terapeutyczny, czyli powojenny okres, w którym powstało wiele skutecznych
metod leczenia, nie wynikał z żadnego przełomu naukowego. Wręcz
przeciwnie, „lekarze i naukowcy uświadomili sobie, że nie trzeba dokładnie
rozumieć, na czym polega problem, ponieważ chemia syntetyczna, stosowana
w ciemno i losowo, pozwala stworzyć leki, o których medycyna marzyła od
wieków”. (Podstawowym przykładem, jaki podaje, jest odkrycie
sulfonamidów przez Gerharda Domagka).
Co więcej, wzrost naszej świadomości teoretycznej - czyli „podstawy
poznawczej” w terminologii Mokyra - pociągnął za sobą spadek liczby
nowych leków, co przewidzieliby Gruby Tony albo gość od mokrej tarcicy.
Można by pomyśleć, że po prostu wykorzystaliśmy już najłatwiej dostępne
rozwiązania, ale ja wyciągam dalej idące wnioski na podstawie wskazówek z
innych dziedzin (takich jak efekty projektu poznania ludzkiego genomu albo
zastój produkcji nowych leków trwający od 20 lat mimo zwiększonych
wydatków na badania) - wiedza albo to, co nazywamy wiedzą, utrudnia
badania w złożonych dziedzinach.
Inaczej mówiąc, analiza budowy chemicznej składników nie zwiększy
twoich zdolności kulinarnych ani wrażliwości twojego podniebienia - skutek
może być wręcz przeciwny. (Gotowanie to lekcja pokory dla wyznawców
teleologii).
Można stworzyć listę leków, które pojawiły się niczym Czarne Łabędzie
dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu, i porównać ją z listą medykamentów,
które opracowano według konkretnego planu. Już miałem się do tego zabrać,
kiedy zdałem sobie sprawę, że wyjątków godnych uwagi, czyli leków
odkrytych na sposób teleologiczny, jest zbyt mało - to przede wszystkim
AZT, leki na AIDS. Leki powstające w sposób kontrolowany są z definicji
teleologiczne. Wygląda jednak na to, że nie potrafimy stworzyć leku,
uwzględniając potencjalne skutki uboczne. To stawia pod znakiem zapytania
przyszłość tego rodzaju medykamentów. Im więcej leków na rynku, tym
więcej możliwych interakcji - więc z każdym nowo wprowadzonym lekiem
rośnie liczba potencjalnych interakcji. Gdyby istniało dwadzieścia
niezależnych od siebie leków, dwudziesty pierwszy musiałby uwzględniać
dwadzieścia możliwych interakcji. Żaden problem. Ale przy tysiącu leków
trzeba już wziąć pod uwagę niewiele mniej niż tysiąc interakcji. A dziś
dostępnych leków jest kilkadziesiąt tysięcy. Tymczasem z badań wynika, że
interakcje leków obecnych już na rynku są prawdopodobnie cztery razy
silniejsze, niż zakładamy, zatem należy raczej ograniczać pulę
medykamentów, niż ją rozszerzać.
W branży farmaceutycznej istnieje pewien margines swobody, ponieważ
lek na jedną chorobę może znaleźć nowe zastosowania, co ekonomista John
Kay nazywa pośredniością. Aspiryna była używana w wielu różnych
dolegliwościach, a koncepcja ograniczenia dopływu krwi do guzów
(inhibitorów angiogenezy) autorstwa Judaha Folkmana doprowadziła do
powstania leku na zwyrodnienie plamki żółtej (ten lek to bevacizumab, znany
jako avastin), czyli jej praktyczne zastosowanie okazało się skuteczniejsze od
tego, które zakładała teoria.
W tym miejscu, zamiast podać wspomnianą listę leków (co byłoby
nieeleganckie), odsyłam czytelników nie tylko do tekstu Meyersa, lecz także
do publikacji Claude’a Bohuona i Claude’a Monnereta, Fabuleux hasards,
histoire de la découverte des médicaments oraz do książki Jie Jacka Li
Laughing Gas, Viagra and Lipitor.
Argument Matta Ridleya przeciw teleologii
Wspaniały arabskojęzyczny filozof sceptyczny Al-Ghazali, który
próbował obalić teleologię i racjonalizm Awerroesa, wymyślił słynną
metaforę szpilki - dziś błędnie przypisywaną Adamowi Smithowi. Szpilki nie
produkuje jeden człowiek, tylko dwadzieścia pięć osób, które współpracują
bez scentralizowanego nadzoru - kieruje nimi niewidzialna ręka. Żadna z
nich nie wie, jak wyprodukować szpilkę bez pozostałych.
W oczach Al-Ghazalego, sceptycznego fideisty (czyli wierzącego
sceptyka), wiedza nie leżała w rękach ludzi, tylko w rękach Boga. Adam
Smith nazywa to prawem rynku, a niektórzy współcześni teoretycy mówią o
idei samoorganizacji. Jeśli czytelnicy zastanawiają się, dlaczego fideizm jest
epistemologicznie równoznaczny z czystym sceptycyzmem wobec ludzkiej
wiedzy i możliwości poznania ukrytej logiki świata, wystarczy, żeby zastąpili
Boga naturą, losem, Tym, co Nieznane, Nieprzejrzyste i Niedostępne, a
otrzymają ten sam rezultat. Logika rzeczy lokuje się poza nami (w rękach
Boga, sił natury albo losowości), a zważywszy na to, że dziś nikt nie ma
bezpośredniej łączności z Bogiem, nawet mieszkańcy Teksasu, niewiele różni
Boga od Tego, co Nieznane. Żaden człowiek nie ma pojęcia o tym, jak działa
świat - to fundamentalne założenie.
Dzięki swojemu biologicznemu zapleczu Matt Ridley może je lepiej
uargumentować. Różnica między ludźmi a zwierzętami polega na
umiejętności współpracy, angażowania się w różne przedsięwzięcia. Ludzie
pozwalają pomysłom, za przeproszeniem, kopulować. Współpraca niesie ze
sobą ogromny potencjał zysków, w matematyce nazywany funkcją
superaddytywną, w której jeden plus jeden równa się więcej niż dwa, a jeden
plus jeden plus jeden równa się znacznie więcej niż trzy. To czysta
nieliniowość z możliwością eksplozywnych korzyści - wkrótce pokażemy
szczegółowo, jakie korzyści przynosi jej kamień filozoficzny. Co
najważniejsze, argument ten przemawia za nieprzewidywalnością i efektami
Czarnych Łabędzi: skoro nie potrafisz przewidzieć aktów współpracy ani
nimi sterować, nie wiesz, dokąd zmierza świat. Możesz jedynie stworzyć
środowisko, które sprzyja takiej współpracy, tym samym kładąc fundament
przyszłego bogactwa. I, niestety, innowacji nie można scentralizować,
próbowano już tego w Rosji.
Rozpatrując koncepcję Al-Ghazaliego z perspektywy filozoficznej,
przekonamy się ze zdumieniem, że w tym przypadku religia ogranicza naszą
zależność od zawodnych teorii i nietrafionych przedsięwzięć człowieka - co
łączy Adama Smitha z Al-Ghazalim. Dla pierwszego z nich niewidzialną
ręką jest rynek, dla drugiego - Bóg. Ludzie mają trudności ze zrozumieniem,
że w perspektywie historycznej sceptycyzm dotyczył raczej wiedzy
eksperckiej niż abstrakcyjnych bytów, takich jak Bóg, a wszyscy wielcy
sceptycy byli albo religijni, albo przynajmniej proreligijni (czyli woleli, żeby
inni byli religijni).
Teleologia korporacyjna
Kiedy uczyłem się w szkole biznesu, rzadko pojawiałem się na
wykładach z przedmiotu o nazwie planowanie strategiczne, który był
obowiązkowy, a jeśli już przychodziłem na zajęcia, ani przez chwilę nie
słuchałem wykładowcy; nie kupiłem nawet podręczników. Studenci mają
zdroworozsądkowe podejście do świata; wiedzieliśmy, że to bzdury.
Zaliczyłem obowiązkowe zajęcia z zarządzania, bo zbiłem profesorów z
tropu, żonglując skomplikowanymi twierdzeniami, i czułem, że byłoby
intelektualną nieuczciwością zapisać się na więcej przedmiotów, niż
musiałem.
Korporacje uwielbiają ideę planu strategicznego. Muszą komuś zapłacić,
żeby zorientować się, dokąd zmierzają. Tymczasem nie istnieją żadne
dowody na to, że planowanie strategiczne działa - istnieją za to dowody na
jego nieskuteczność. William Starbuck, analityk zarządzania, opublikował
kilka artykułów obalających mit skuteczności planowania - wskutek
planowania korporacja przestaje dostrzegać swoje opcje i ogranicza się do
nieoportunistycznego trybu postępowania.
Prawie wszystkie teorie zarządzania, począwszy od tayloryzmu aż po
bajeczki o efektywności, okazały się pseudonauką, gdy poddano je testom
empirycznym, i - jak większość teorii ekonomicznych - dotyczą chyba
równoległej rzeczywistości. Matthew Stewart, z wykształcenia filozof, ale z
zawodu konsultant do spraw zarządzania, zamieszcza w swojej książce The
Management Myth dość odrażającą, choć zabawną, historyjkę branżową.
Przywodzi ona na myśl wyrachowanie bankowców. Abrahamson i Freedman
w swoim cudownym dziele A Perfect Mess również rozprawiają się z
wieloma zgrabnymi, rzeczowymi, teleologicznymi koncepcjami. Okazuje się,
że planowanie strategiczne to tylko irracjonalne brednie.
Oto przykłady dryfowania, racjonalnego i oportunistycznego dryfowania
w biznesie. Coca-cola powstała jako produkt farmaceutyczny. Tiffany & Co.,
elegancki sklep z biżuterią, początkowo handlował materiałami biurowymi.
W tych dwóch przykładach zmiany wydają się niewielkie, ale słuchajcie
dalej: Raytheon, twórca pierwszego systemu naprowadzania pocisków
rakietowych, wcześniej produkował lodówki (jednym z założycieli firmy był
nie kto inny jak Vannevar Bush, który opracował przedstawiony wcześniej
teleologiczny liniowy model nauki; kto by pomyślał!). Dalej: Nokia, dawniej
lider na rynku telefonów komórkowych, zaczynała jako fabryka papieru (na
którymś etapie wytwarzała też gumowe obuwie). DuPont, dziś znany z
patelni pokrytych teflonem, blatów kuchennych z corianu i trwałego
materiału o nazwie kevlar, początkowo produkował materiały wybuchowe.
Kosmetyczny gigant Avon zaczynał od obwoźnej sprzedaży książek. A co
najdziwniejsze, firma złotnicza Oneida Silversmiths powstała jako sekta
religijna i założyła spółkę akcyjną, żeby ustrzec się problemów z prawem.
ODWROTNOŚĆ PROBLEMU INDYKA
Teraz przejdziemy do kwestii technicznych i zajmiemy się epistemologią
twierdzeń statystycznych. Poniższy opis pokaże, dlaczego to, co nieznane, to,
czego nie widzicie, może w jednej sytuacji przynieść dobre wiadomości, a w
innej złe. I dlaczego na terytorium Ekstremistanu wszystkie efekty jeszcze się
wyostrzają.
Powtórzmy (trzeba to powtarzać, bo intelektualiści często o tym
zapominają): dowód na brak nie jest równoznaczny z brakiem dowodów. Ta
prosta zasada pociąga za sobą następujące konsekwencje: w systemach
antykruchych dane z poprzednich okresów zwykle nie zapowiadają dobrych
wiadomości, podczas gdy w systemach kruchych to złe wiadomości nie
rzucają się w oczy.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdżacie do Meksyku z notesem w garści i
próbujecie ocenić średni poziom życia miejscowej ludności, rozmawiając z
losowo spotkanymi ludźmi. Jeżeli w waszej próbie nie znajdzie się Carlos
Slim, prawdopodobnie niewiele się dowiecie. Majątek Slima (według moich
szacunków) przewyższa majątek od 70 do 90 milionów Meksykanów spośród
około stumilionowej populacji kraju. Nawet jeśli przepytacie 50 milionów
ludzi, ale nie uwzględnicie tego „rzadkiego zdarzenia”, wasza próba będzie
bezwartościowa i nie doszacujecie ogólnego poziomu bogactwa.
Przypomnijcie sobie wykresy na Rysunku 6 lub 7, obrazujące rezultaty
metody prób i błędów. Kombinując, ponosicie wiele drobnych strat, ale raz
na jakiś czas nadarza wam się wyjątkowa okazja. Taka metodologia z
zewnątrz wydaje się bardzo niebezpieczna - perspektywa zewnętrzna ukrywa
zalety opisanego modelu, a nie jego wady.
W przypadku systemów antykruchych (asymetrii dodatniej, zjawisk typu
Czarny Łabędź), takich jak metoda prób i błędów, próbka wyników zwykle
zaniża długoterminową średnią; ukrywa jej zalety, a nie wady.
(W Aneksie zamieściłem wykres dla tych, którzy lubią graficzne
ilustracje wniosków).
Przypomnijcie sobie naszą misję nie-bycia indykiem. Musimy pamiętać,
że analizując długą próbę, której elementy są narażone na problem indyka,
zwykle zakładamy, że niepożądanych zdarzeń będzie mniej - rzadkie
zdarzenia po prostu są rzadkie i zazwyczaj nie występują w próbach z
poprzednich okresów, a zważywszy na to, że owe rzadkie zdarzenia niemal
zawsze są negatywne, otrzymujemy zbyt różowy obraz rzeczywistości.
Jednakże w tym wypadku mamy do czynienia z lustrzanym odbiciem, z
sytuacją odwrotną niż wcześniej. W przypadku asymetrii dodatniej, czyli
systemów antykruchych, zdarzenia niewidoczne są pozytywne. Dlatego
dowody empiryczne zazwyczaj nie uwzględniają zdarzeń pozytywnych i nie
doszacowują łącznych korzyści.
Jeśli chodzi o klasyczny problem indyka, obowiązuje następująca reguła: W
przypadku systemów kruchych o asymetrii negatywnej (czyli w przypadku
problemu indyka) próbka wyników zwykle zawyża długoterminową średnią;
ukrywa wady takiego modelu, podkreślając jego zalety.
Konsekwencje tych reguł ułatwiają nam życie. Jednakże standardowe
metodologie nie uwzględniają asymetrii, dlatego praktycznie każdy, kto uczył
się tradycyjnej statystyki, nie zgłębiając tej dziedziny (tylko na potrzeby
teoretyzowania w naukach społecznych albo uczenia studentów),
zinterpretuje problem indyka na opak. Wierzę, że harwardzcy wykładowcy
rozumieją rzeczywistość znacznie gorzej niż taksówkarze czy ludzie, którzy
nie znają metod wnioskowania statystycznego (to heurystyka, być może
fałszywa, ale się sprawdza; przyszła mi do głowy, ponieważ Szkoła Biznesu
Uniwersytetu Harvarda zatrudniała kiedyś wyznawcę kruchości Roberta C.
Mertona). Teraz zamierzam powiedzieć parę słów do słuchu tym profesorom
Szkoły Biznesu Uniwersytetu Harvarda, którym się to należy. Jeśli chodzi o
pierwszy błąd (ignorowanie asymetrii dodatniej), jeden z profesorów tejże
instytucji, Gary Pisano, pisząc o potencjale biotechnologii, wpadł w
klasyczną pułapkę odwrotności problemu indyka. Nie zdawał sobie sprawy,
że w biznesie o ograniczonych stratach i nieograniczonym zysku (czyli
rządzącym się odwrotnymi prawami niż bankowość) to, czego nie widzisz,
może być istotne, choć nie ma na to dowodów w danych z minionych
okresów. Pisano stwierdził: „Mimo sukcesu komercyjnego kilku firm i
szokującego wzrostu dochodów w całym przemyśle większość firm
biotechnologicznych nie przynosi żadnych zysków”. Nawet jeśli ma rację, to
wyciąga z tych faktów fałszywe wnioski, być może odwrotne od
prawdziwych, z dwóch powodów. Warto rozłożyć to rozumowanie na
czynniki pierwsze ze względu na wagę ich konsekwencji. Po pierwsze, w
Ekstremistanie większość firm nie osiąga żadnych zysków - dominują
rzadkie zdarzenia, dlatego niewielka liczba przedsiębiorstw zgarnia
większość kasy. A po drugie, niezależnie od tego, jakie Pisano wyciągnie
wnioski, w sytuacji asymetrii i opcjonalności takiego rodzaju, jaki obrazuje
Rysunek 7, okażą się one niepełne, dlatego lepiej, żeby wybrał sobie jakiś
inny temat, jakąś mniej szkodliwą dziedzinę, która zainteresuje studentów
Harvardu, na przykład tworzenie skutecznych prezentacji w programie
PowerPoint albo różnice kultury korporacyjnej Japonii i Francji. Powtórzmy:
Pisano może mieć rację, mówiąc o niskim potencjalne inwestycji w
biotechnologie, ale nie może wyciągnąć tego wniosku na podstawie
przedstawionych danych. Na czym polega niebezpieczeństwo takiego
sposobu myślenia? Nie chodzi o to, że skutkiem mogłoby być ograniczenie
badań w dziedzinie biotechnologii. Problem polega na tym, że taki błąd
ogranicza wszystkie elementy życia gospodarczego o antykruchych
własnościach (albo, w bardziej technicznym żargonie, „prawostronnie
skośnych”). A system, który stawiałby tylko na pewnych zwycięzców, stałby
się bardziej kruchy. Co zdumiewające, inny harwardzki profesor, Kenneth
Froot, popełnił dokładnie ten sam błąd, tyle że w drugą stronę, w odniesieniu
do asymetrii ujemnej. Analizując wyniki towarzystw reasekuracji (tych, które
ubezpieczają od zdarzeń katastroficznych), doszedł do wniosku, że znalazł
pewną nieprawidłowość. Ich zyski były zbyt wysokie w stosunku do
podejmowanego ryzyka - miał wrażenie, że do katastrof dochodzi rzadziej,
niż wynikałoby to ze składek. Nie rozumiał, że zdarzenia katastroficzne
wpływają na towarzystwa wyłącznie negatywnie i zazwyczaj nie występują
w danych za minione okresy (ponieważ są rzadkie). Przypomnijcie sobie
problem indyka. Wystarczy jedno zdarzenie - roszczenia ofiar stosowania
azbestu, bankructwo rodzin ubezpieczycieli Lloyda, utrata dochodów
wypracowanych przez pokolenia - żeby doszło do katastrofy. Jedno
zdarzenie.
Wrócimy jeszcze do tych dwóch odrębnych rezultatów, „ograniczonych z
lewej strony” (ograniczone straty, jak w zakładzie Talesa) i „ograniczonych z
prawej strony” (ograniczone zyski, jak w przypadku ubezpieczeń systemu
bankowego). To fundamentalne rozróżnienie, ponieważ rezultaty większości
zdarzeń w życiu codziennym zaliczają się do jednej z tych kategorii.
Siedem porażek, plus minus dwie
Zatrzymam się tu na chwilę, żeby podsumować reguły omówione w tym
rozdziale. (i) Szukajcie opcjonalności, a w zasadzie oceniajcie rzeczy pod
względem opcjonalności; (ii) preferujcie systemy o wynikach [ang. payoffs]
otwartych, a nie zamkniętych; (iii) Nie inwestujcie w biznesplany, tylko w
ludzi, więc szukajcie człowieka, który potrafi zmienić zawód sześć albo
siedem razy, a nawet częściej (to element modus operandi Marca
Andreessena, menedżera funduszu venture capital); inwestując w ludzi,
uodparniacie się na nierzetelną narrację biznesplanu. To bardziej solidne
rozwiązanie; (iv) Upewnijcie się, że korzystacie z efektu sztangi, cokolwiek
to oznacza w waszej branży.
SZARLATAN, PRACOWNIK NAUKOWY I SHOWMAN
Kończę ten rozdział smutną konstatacją: jesteśmy niewdzięczni wobec
wielu, którzy pomogli nam dotrzeć tu, gdzie dziś jesteśmy, pozwalając
naszym przodkom przetrwać.
Mylne rozumienie wypukłego kombinatorstwa, antykruchości oraz metod
oswajania losowości jest wpisane w nasze instytucje - choć nieświadomie i
implicytnie. W medycynie istnieje grupa ludzi zwanych empirykami albo
sceptykami empirycznymi, ludźmi czynu, ale to wszystko - nie mamy dla
nich więcej określeń, ponieważ piszą mało książek. Wiele ich dzieł zostało
zniszczonych albo wypartych ze świadomości kulturowej bądź też wypadło z
archiwów z przyczyn naturalnych, a historia nie zadbała o pamięć o nich.
Książki piszą zazwyczaj filozofowie i teoretyzujący teoretycy;
improwizatorzy zwykle są praktykami, którym wystarcza, że robią coś
ekscytującego, zarabiają albo tracą pieniądze i mają o czym porozmawiać w
pubie. Pracownicy naukowi często nadają tylko formalną postać ich
doświadczeniom; historię spisali ludzie, którzy chcą wam wmówić, że
logiczne myślenie to jedyna, albo niemal jedyna, metoda produkcji wiedzy.
Dlatego na koniec chciałbym się przyjrzeć ludziom nazywanym
szarlatanami. Niektórzy byli nimi w stu procentach, inni w mniejszym
zakresie; jeszcze inni wcale, a wielu plasowało się na granicy szarlatanerii.
Oficjalna medycyna musiała długo konkurować z hordami efekciarskich
showmanów, oszustów, konowałów, czarodziejów i czarownic oraz
wszelkiego rodzaju łapiduchów bez licencji. Byli wśród nich wędrowni
znachorzy, którzy chodzili od miasta do miasta, wykonując swoje
uzdrawiające zabiegi na oczach zgromadzonego tłumu. Niekiedy
przeprowadzali nawet operacje, mamrocząc pod nosem zaklęcia.
Do tej samej kategorii zaliczano lekarzy, którzy nie zgadzali się z
dominującą grecko-arabską szkołą medycyny racjonalnej, opracowaną w
hellenistycznej rzeczywistości Azji Mniejszej, a później rozwijaną w kręgach
arabskojęzycznych. Rzymianie byli antyteoretyczną, pragmatyczną zgrają,
tymczasem Arabowie uwielbiali wszystko, co filozoficzne i „naukowe”. To
oni wynieśli na piedestał Arystotelesa, którym wcześniej mało kto się
interesował. Dlatego bardzo niewiele wiemy o sceptycznej empirycznej
szkole Menodotosa z Nikomedii - dużo więcej informacji zachowało się o
racjonaliście Galenie. Dla Arabów medycyna była dziedziną nauki opartą na
logice Arystotelesa i metodach Galena; mieli wstręt do doświadczenia. Ci,
którzy praktykowali medycynę, byli postrzegani jako Inni.
Świat medycyny został uregulowany właśnie z obawy przed empirykami,
ze względów ekonomicznych, ponieważ konkurencja skutkowała spadkiem
dochodów. Nic dziwnego, że empiryków przedstawiano jako złodziei, o
czym świadczy ten rozwlekły tytuł traktatu z epoki elżbietańskiej: Krótka
dyskusja, albo ujawnienie niektórych metod, jakimi nasi londyńscy empirycy
uszczuplają, a często opróżniają kiesę swoich biednych pacjentów.
Słowo „szarlatan” funkcjonowało jako synonim wyrazu „empiryk”,
którym określano kogoś, kto za pomocą eksperymentów i doświadczeń
oceniał, jaka jest prawda. Innymi słowy, empiryk stosował metodę prób i
błędów oraz kombinował. Panowała opinia, że to metoda gorsza - pod
względem zawodowym, społecznym i intelektualnym. Nadal nie uważa się
jej za szczególnie „inteligentną”.
Ale, na szczęście dla nas, empirycy cieszyli się ogromną sympatią
społeczną i nie dało się ich całkowicie wyeliminować. Ich dorobek pozostaje
ukryty, ale wywarli wielki wpływ na medycynę.
Zwróćcie uwagę na początkowy skokowy wzrost jatrogenii w wyniku
akademizacji - i instytucjonalizacji - medycyny z nastaniem nowoczesności.
Trend ten dopiero niedawno zaczął się odwracać. Co więcej, z perspektywy
historycznej pracownicy naukowi niczym się nie różnili od tych, których
nazywali szarlatanami - po prostu lepiej skrywali swoje oszustwa,
wymyślając bardziej przekonujące argumenty i stosując racjonalizację. Byli
po prostu zorganizowanymi konowałami. Mam nadzieję, że to się zmieni.
Zgadzam się, że większość lekarzy bez kwalifikacji akademickich
stanowili krętacze, łapiduchy, konowały i jeszcze gorsze typy.
Powstrzymajmy się jednak od wyciągania fałszywych wniosków. Próbując
chronić własne terytorium, formaliści zawsze odwoływali się do błędnego
rozumowania, że skoro poza środowiskiem akademickim można trafić na
konowała, to wszyscy spoza tego środowiska są konowałami. Nadal
powołują się na ten argument, tymczasem z twierdzenia, że wszystko, co
nieścisłe, jest nieakademickie (zakładając, że jakiś frajer w to uwierzy), nie
wynika, że wszystko, co nieakademickie, jest nieścisłe. Spór między
„prawdziwymi” lekarzami a Innymi jest dość pouczający, szczególnie jeśli
zauważymy, że ci pierwsi po cichu (i niechętnie) przejmowali niektóre
kuracje i lekarstwa opracowane i stosowane przez Innych. Robili to ze
względów ekonomicznych: czerpali korzyści ze zbiorowych prób i błędów
Innych. Proces ten pozwolił stworzyć terapie, które dziś są częścią
medycyny.
Czytelnicy, w tym miejscu zróbmy chwilę przerwy i oddajmy hołd
Innym. Uświadomcie sobie naszą niewdzięczność wobec tych, dzięki którym
znaleźliśmy się w tym miejscu. Nikt nie docenił ich osiągnięć. Nie wiedzieli
nawet, że byli bohaterami.
Rozdział 16
Lekcja chaosu
Gdzie będzie następna bójka uliczna? - Jak przeprowadzić
odtowarowienie, deturystyfikację - Inteligentny uczeń (i jego przeciwieństwo)
- Włóczęga jako opcje
Kontynuujmy temat teleologii i chaosu - w życiu prywatnym i edukacji
jednostki. Później nastąpi krótka wycieczka osobista.
EKOLOGICZNE I LUDYCZNE
Jak pokazał gość, który (błędnie) porównał rewolucję do blackjacka w
Rozdziale 7, istnieją dwie domeny: ludyczna, zorganizowana jak gra, w
której obowiązują z góry określone reguły, oraz ekologiczna, w której nie
znamy żadnych zasad i nie potrafimy wyodrębnić zmiennych, jak w
prawdziwym życiu. Widząc nieprzekładalność umiejętności między tymi
domenami, zacząłem mieć wątpliwości, czy umiejętności zdobywamy w
klasie szkolnej, w zupełnie nie-ekologicznych warunkach, czy raczej w
ulicznych bójkach i bardziej życiowych sytuacjach.
Chociaż rzadko się o tym mówi, nie istnieją żadne dowody na to, że talent
do szachów przekłada się na wyższe umiejętności logicznego myślenia -
nawet ci, którzy grają na ślepo z całą zgrają przeciwników, nie mają lepszej
pamięci do spraw poza szachownicą niż zwykły człowiek. Rozumiemy, że
gry wykazują zależność kontekstową, że nie przygotowują nas do
prawdziwego życia, że coś ważnego ginie w przekładzie. Trudno nam jednak
spojrzeć z tej perspektywy na umiejętności techniczne, których nabywamy w
szkole. Nie potrafimy się pogodzić z faktem o fundamentalnym znaczeniu, że
to, czego uczymy się w klasie, ma zastosowanie przede wszystkim w klasie.
Co gorsza, wiedza zdobyta w szkole może nam przynieść wyraźne szkody.
Niewiele się słyszy o tym przykładzie jatrogenii: Laura Martignon pokazała
mi wyniki badań swojej doktorantki Birgit Ulmer, które wskazywały, że
umiejętność liczenia spada u uczniów zaraz po tym, jak zaczną lekcje
arytmetyki. Kiedy zapytasz dzieci, ile jest przerw między piętnastoma
słupkami, te, które nie znają arytmetyki, potrafią wykombinować, że
czternaście. Tymczasem uczniowie, którzy już się uczą tego przedmiotu,
często mają mętlik w głowie i błędnie odpowiadają, że przerw jest piętnaście.
Turystyfikacja nadopiekuńczej matki
Biolog i intelektualista E.O. Wilson zapytany, co stanowi największą
barierę w rozwoju dziecka, odpowiedział, że nadopiekuńcza matka. Nie
odwołał się do metafory prokrustowego łoża, ale wspaniale ją wyjaśnił. Jego
zdaniem matki tego rodzaju tłumią naturalną biofilię dzieci, ich miłość do
wszystkich żywych stworzeń. Problem ten ma jednak charakter bardziej
ogólny; nadopiekuńcze matki usiłują wyeliminować z życia dzieci wszelkie
próby i błędy, czyli antykruchość; starają się wydobyć je ze sfery
ekologicznej i zrobić z nich kujonów, skupionych na istniejących już mapach
rzeczywistości (kompatybilnych z wizją nadopiekuńczych matek). Takie
dzieci są zdolnymi uczniami, ale to kujony - przypominają komputery, tylko
wolniej przetwarzają informacje. A przy tym kompletnie nie potrafią sobie
radzić z niejasnymi sytuacjami. Dorastałem w okresie wojny domowej,
dlatego nie wierzę w formalny system edukacji - w zasadzie uważam, że
można być intelektualistą, nie będąc kujonem, pod warunkiem, że zamiast w
szkole przesiaduje się w prywatnej bibliotece. Jako racjonalny, choć
pozbawiony określonego celu w życiu, włóczęga człowiek korzysta z tego, co
może mu przynieść losowość, zarówno w bibliotece, jak i poza nią. Jeśli
tylko zachowujemy odpowiednią dyscyplinę, potrzebujemy przypadkowości,
nieładu, przygód, niepewności, samopoznania, niemal traumatycznych
przeżyć - tego wszystkiego, dzięki czemu warto żyć, zamiast prowadzić
zorganizowany, sztuczny i nieudolny żywot dyrektora generalnego,
marionetki z pełnym kalendarzem i budzikiem nastawionym na stałą godzinę.
Jeśli odpoczywa, to też z zegarkiem w ręku, bo żyje tylko w przerwach
między spotkaniami. Czasem mam wrażenie, że nowoczesność postawiła
sobie za zadanie całkowicie pozbawić życie zmienności i losowości - co (jak
dowiedzieliśmy się z Rozdziału 5), jak na ironię, uczyniło świat dużo mniej
przewidywalnym, jak gdyby boginie przypadku postanowiły postawić na
swoim.
Jedynie samouk jest wolny. A nie chodzi tylko o szkołę - ci, którzy
dokonują odtowarowienia, deturystyfikują swoje życie. Sport próbuje
zamknąć losowość w zgrabnym pudełku i ustawić ją na półce w
supermarkecie, obok tuńczyka w puszce - to też pewna forma alienacji.
Jeśli chcecie zrozumieć pustkę współczesnych argumentów o
modernizacji (i uświadomić sobie własne priorytety egzystencjalne),
zastanówcie się nad różnicą między lwami na wolności i lwami w niewoli.
Lwy w niewoli żyją dłużej; teoretycznie wiedzie im się lepiej, mają
zagwarantowane bezpieczeństwo zatrudnienia do końca życia, jeśli dla kogoś
jest to istotne...
Jak to zwykle bywa, omawiany problem (i różnicę) dostrzegł jeden ze
starożytnych myślicieli, w tym przypadku Seneka, który powiedział: Non
vitae, sed scholae discimus - „nie uczymy się dla życia, ale dla szkoły”. Ku
mojemu przerażeniu jego sentencja została konformistycznie przeinaczona i
funkcjonuje dziś jako motto wielu uczelni wyższych w Stanach
Zjednoczonych w postaci: Non scholae, sed vitae discimus, czyli „nie
uczymy się dla szkoły, ale dla życia”. Większość napięć w życiu pojawia się
wtedy, gdy człowiek, który redukuje i nadkrusza systemy (na przykład
polityk), powołuje się na racjonalność.
ANTYKRUCHA (SZTANGOWA) EDUKACJA
Jest coś, co wyleczyło mnie ze skutków edukacji i kazało mi podchodzić
z dużym sceptycyzmem do samej idei standaryzowanego kształcenia.
Ponieważ, mimo zdobytych dyplomów, jestem zupełnym samoukiem. Mój
ojciec był znany w Libanie jako „Inteligentny Uczeń - Uczeń Inteligentny”;
to gra słów, ponieważ po arabsku „inteligentny uczeń” (albo naukowiec) to
taleb nagib, a mój ojciec nazywał się Nagib Taleb. Taki kalambur pojawił się
w gazecie, kiedy zdał maturę najlepiej ze wszystkich libańskich uczniów. Był
zatem najlepszy w kraju; w 2002 roku największy dziennik uczcił jego
śmierć nagłówkiem na pierwszej stronie INTELIGENTNY UCZEŃ -
UCZEŃ INTELIGENTNY NIE ŻYJE.
Historia jego edukacji była wstrząsająca, ponieważ uczęszczał do
elitarnej szkoły jezuickiej. Jezuici mieli kształcić mandarynów, którzy
przejmą władzę w kraju, dlatego rok po roku odrzucali kolejnych uczniów.
Odnieśli wielki sukces, o czym świadczył nie tylko jeden z najwyższych
wskaźników zdawalności francuskiej matury na świecie (mimo wojny), lecz
także imponująca lista absolwentów. Przy tym jezuici nie zostawiali swoim
uczniom czasu wolnego, dlatego wielu rezygnowało z ich szkoły. Jak można
się było spodziewać, mając takiego ojca, nie mogłem się przejmować
edukacją szkolną. Sam zresztą nie cenił jej szczególnie wysoko. Nie posłał
mnie do szkoły jezuickiej - żeby oszczędzić mi swoich doświadczeń. W ten
sposób jednak zmuszony byłem szukać zaspokojenia ambicji gdzie indziej.
Obserwując ojca, zrozumiałem, co to znaczy być najlepszym uczniem,
inteligentnym uczniem, dostrzegłem jednak głównie negatywne aspekty tej
tożsamości: inteligentni uczniowie nie byli w stanie zrozumieć pewnych
rzeczy. Inteligencja szła w parze z pewną ignorancją. Ta refleksja nie dawała
mi spokoju przez długi czas, na przykład kiedy pracowałem na piętrze
tradingowym, gdzie przez większość czasu trzeba czekać, aż coś się wydarzy.
Przypomina to bar, w którym przesiadują klienci albo mafiosi. Opracowałem
wtedy system dobierania ludzi ze względu na ich umiejętność
podtrzymywania kontaktów towarzyskich w okresach bezczynności.
Kryterium doboru była ich zdolność marnowania czasu, a pracowici ludzie
nie byli w tym najlepsi.
Miałem jakieś 10 lat, kiedy zorientowałem się, że poza szkołą dobre
stopnie nie przydają się tak bardzo jak w szkole, bo wywołują pewne skutki
uboczne. Wiązały się z wyrzeczeniem natury intelektualnej. Właściwie to
mój ojciec stale podkreślał, że dobre oceny nie gwarantują powodzenia:
uczeń, który miał najgorsze wyniki w jego klasie (jak na ironię, ojciec
mojego kolegi z Wharton), wyrósł na niezależnego biznesmena i odniósł
największy sukces ze wszystkich kolegów (miał ogromny jacht ze swoimi
inicjałami wypisanymi na burcie); inny zbił majątek, skupując drewno z
Afryki, przed czterdziestką przeszedł na emeryturę, później został
historykiem amatorem (zainteresowanym głównie krajami basenu Morza
Śródziemnego w okresie starożytności) i zajął się polityką. W pewnym sensie
mój ojciec nie cenił edukacji, tylko kulturę pieniądza - i zachęcał mnie,
żebym rozwijał się w obu tych kierunkach (początkowo wybrałem kulturę
pieniądza). Fascynowali go erudyci i biznesmeni, czyli ludzie, których
pozycja nie zależała od kwalifikacji.
Ja planowałem trzymać się rygorystycznej dyscypliny na otwartym
rynku. Dlatego postanowiłem zostać tym, kim musiał zostać inteligentny
antyuczeń: samoukiem - albo światłym umysłem w porównaniu z uczniami
nazywanymi w języku libańskim pochłaniaczami, którzy „pochłaniają
formalną edukację” i których wiedza ogranicza się do programu szkolnego.
Zdałem sobie sprawę, że oficjalny program maturalny, który przerabiają
wszyscy i w którym niewielkie odchylenia wiedzy przekładają się na
ogromne różnice w stopniach, nie da mi żadnej przewagi. Przewagę należało
zdobywać poza nim.
Niektórzy radzą sobie lepiej niż inni w ustrukturyzowanym środowisku -
w zasadzie szkoła faworyzuje uczniów sprawniejszym w takim otoczeniu,
zwłaszcza uczniów ambitnych. Takie osoby płacą za to jednak niższymi
osiągnięciami poza tym otoczeniem. Wprawdzie nie chodziłem jeszcze na
siłownię, ale wyznawałem następującą koncepcję wiedzy: ludzie, którzy
budują swoją siłę za pomocą drogich, nowoczesnych maszyn do ćwiczeń,
potrafią podnieść ogromne ciężary, osiągają wspaniałe wyniki i mają
imponujące mięśnie, ale nie potrafią podnieść kamienia; nie mają szans w
bójce ulicznej z kimś, kto trenował w mniej ustrukturyzowanym środowisku.
Ich siła jest uzależniona w ogromnym stopniu od kontekstu, a sprzyjający jej
kontekst zapewniają wyłącznie konstrukty ludyczne, precyzyjnie
zorganizowane. W zasadzie ich siła, podobnie jak talent nadmiernie
wyspecjalizowanych sportowców, jest wynikiem deformacji. Uznałem, że to
samo dotyczy osób wybranych dlatego, że starają się uzyskać wysokie
stopnie z niewielkiej liczby przedmiotów, zamiast zdobywać wiedzę, kierując
się własną ciekawością: wystarczy wykroczyć poza ich preferowaną
dziedzinę, a całkiem się rozsypią, stracą pewność siebie i wpadną w
kompleksy. (Podobnie jak menedżerowie korporacji, wybierani przez wzgląd
na umiejętność znoszenia nudnych spotkań; takie osoby często dostają się do
szkoły dlatego, że umieją skoncentrować się na nudnym materiale).
Rozmawiałem z wieloma ekonomistami, którzy utrzymują, że specjalizują się
w ryzyku i prawdopodobieństwie: kiedy rozmowa wyjdzie poza zakres ich
wąskiej specjalizacji, pozostając jednak w obrębie sfery
prawdopodobieństwa, całkiem tracą rezon i patrzą na mnie z miną kapusia,
który stanął przed mafijnym zabójcą.
Przypominam, że nie byłem do końca samoukiem, ponieważ ukończyłem
studia; byłem raczej samoukiem sztangowym, bo przyswajałem sobie
dokładnie minimum wiedzy konieczne do tego, żeby zdać każdy egzamin.
Od czasu do czasu przypadkowo przesadzałem z opanowaniem materiału, ale
tylko kilka razy wpakowałem się w kłopoty, kiedy nie doceniłem
egzaminatora. Za to zachłannie czytałem, pożerając kolejne książki, najpierw
z dziedziny nauk humanistycznych, później - matematyki i nauk
przyrodniczych, a teraz - historii, wykraczające poza program, z dala od
maszyny do ćwiczeń, że tak powiem. Doszedłem do wniosku, że to, co
wybiorę sam, poznam głębiej i dokładniej - moja ciekawość nie znała granic.
I mogłem zrobić użytek z cechy, którą później spatologizowano pod nazwą
zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD),
wykorzystując naturalne pobudzenie jako główny bodziec do nauki. Tylko to,
co przychodziło mi bez żadnego wysiłku, było warte mojej uwagi. Gdy tylko
czułem się znudzony jakąś książką albo dziedziną, przechodziłem do
kolejnej, zamiast całkiem zarzucać czytanie - osoby, które ograniczają się do
programu szkolnego, w chwilach znudzenia często całkiem się poddają i
rozczarowane przestają robić cokolwiek albo idą na wagary. Tymczasem
sztuka polega na tym, żeby znudzić się konkretną książką, a nie czytaniem
jako takim. W ten sposób liczba przeczytanych stron rośnie szybciej i
znajdujesz skarby bez żadnego wysiłku, jak podczas racjonalnego, choć
nieukierunkowanego, badania metodą prób i błędów. Korzystałem z opcji i
metody prób i błędów przełamywałem blokady wewnętrzne, a w razie
potrzeby - stosowałem strategię bifurkacji, ale zawsze z poczuciem ogromnej
wolności i swobody. Próby i błędy dają wolność.
(Przyznaję, że nadal stosuję tę metodę. Unikanie nudy to jedyna zasada,
jaką warto kierować się w działaniu. Inaczej życie nie ma sensu).
Moi rodzice mieli otwarty rachunek w największej księgarni w Bejrucie,
więc miałem nieograniczony dostęp do książek. Między długimi półkami
biblioteki a ograniczonym programem szkolnym była ogromna różnica;
zrozumiałem, że szkoła to pułapka, która ma pozbawić ludzi erudycji,
wciskając ich wiedzę w wąskie koleiny. W okolicach 13. roku życia
zacząłem zapisywać, ile godzin czytam, celując w przedział od 30 do 60
godzin tygodniowo; przez długi czas podtrzymywałem ten zwyczaj. Jeśli
chodzi o beletrystykę, czytałem takich autorów, jak Dostojewski,
Turgieniew, Czechow, JacquesBénigne Bossuet, Stendhal, Dante, Proust,
Borges, Calvino, Céline, Schultz, Zweig (nie przepadam), Henry Miller, Max
Brod, Kafka, Ionesco, surrealiści, Faulkner, Malraux (i inni szaleni
awanturnicy, tacy jak Conrad i Melville; pierwszą książką, jaką przeczytałem
po angielsku, był Moby Dick), oraz wielu mniej znanych pisarzy.
Poznawałem też dzieła takich filozofów, jak Hegel, Schopenhauer, Nietzsche,
Marks, Jaspers, Husserl, Lévi-Strauss, Levinas, Scholem, Benjamin i im
podobni, którzy mieli tę ogromną zaletę, że nie obejmował ich szkolny
program. Udało mi się nie przeczytać żadnej lektury obowiązkowej, więc po
dziś dzień nie znam Racine’a, Corneille’a i innych nudziarzy. Któregoś lata
postanowiłem przeczytać dwadzieścia powieści Emila Zoli w dwadzieścia
dni, po jednej dziennie, i dokonałem tego wielkim nakładem sił. Do
zapoznania się z pismami marksistowskimi zmotywował mnie
prawdopodobnie udział w podziemnej grupie antyrządowej, a filozofię Hegla
poznałem głównie pośrednio, przede wszystkim z tekstów Aleksandra
Władimirowicza Kożewnikowa.
Kiedy postanowiłem wyjechać do Stanów Zjednoczonych, miałem jakieś
18 lat. Urządziłem sobie wtedy kolejny maraton: kupiłem kilkaset książek po
angielsku (od Trollope’a po Burke’a, Macaulaya i Gibbona, plus Anaïs Nin i
inni modni wówczas skandaliści), nie chodziłem na zajęcia i zgodnie z
planem czytałem od 30 do 60 godzin tygodniowo.
W szkole uświadomiłem sobie, że gdy używam bogatego, literackiego i
precyzyjnego słownictwa (dostosowanego do tematu), a moja argumentacja
jest spójna, nie ma znaczenia, co napiszę w eseju, bo egzaminatorzy na tej
podstawie oceniają styl i umiejętności ucznia. A ojciec zostawił mi wolną
rękę, odkąd jako nastolatek opublikowałem tekst w lokalnej gazecie. „Tylko
nie oblej”, tak brzmiał jego jedyny warunek. To była sztanga - nie ryzykuj w
szkole i czytaj w wolnym czasie, nie oczekuj niczego od szkoły. Później,
kiedy trafiłem do więzienia za napaść na policjanta podczas zamieszek
studenckich, ojciec udawał, że się mnie boi, i pozwalał mi robić wszystko, na
co mam ochotę. Po dwudziestce, kiedy osiągnąłem etap pieniędzy na odwal
się, w czasach, kiedy było to znacznie rzadsze niż dziś, i mimo wojny
szalejącej w naszej ojczyźnie, mój ojciec uznał ten sukces za swoją zasługę,
wyjaśniając, że zawdzięczam go rozległej edukacji, którą pozwolił mi zdobyć
i która odróżnia mnie od ludzi o wąskiej wiedzy, takich jak on.
Podczas studiów na Uniwersytecie Wharton odkryłem, że chcę wybrać
zawód związany z prawdopodobieństwem i rzadkimi zdarzeniami. Tak
zaczęła się moja obsesja na punkcie prawdopodobieństwa i losowości.
Czułem, że z prawami statystycznymi wiążą się pewne problemy, ale
profesor nie potrafi ich wyjaśnić, więc je pomija - a to, co pomija profesor,
musi być najważniejsze. Zdawałem sobie sprawę, że coś tu śmierdzi, że
prawdopodobieństwo zdarzeń o odchyleniu „sześciu sigm” (czyli bardzo
rzadkich zdarzeń) jest obliczane nieprawidłowo i nie mamy żadnych
podstaw, żeby je kalkulować. Nie potrafiłem jednak jasno wyartykułować tej
myśli, więc zakrzyczeli mnie ludzie powołujący się na zaawansowane prawa
matematyki. Widziałem granice prawdopodobieństwa jak na dłoni, jasno i
wyraźnie, ale nie umiałem znaleźć odpowiednich słów, żeby przedstawić
swój punkt widzenia. Dlatego poszedłem do księgarni i zamówiłem (nie było
jeszcze Internetu) prawie wszystkie książki ze słowem
„prawdopodobieństwo” albo „stochastyczny” w tytule. Przez kilka lat nie
czytałem nic innego, żadnych tekstów na zajęcia, żadnych gazet, żadnej
prozy, nic. Czytałem w łóżku, przerzucając się z książki na książkę, kiedy
natrafiłem na coś, czego nie potrafiłem od razu zrozumieć, albo kiedy jakiś
fragment mnie znudził. I dalej zamawiałem te książki. Czułem głód wiedzy,
chciałem zgłębić problem niskiego prawdopodobieństwa. Przychodziło mi to
bez wysiłku. To była moja najlepsza inwestycja - ryzyko okazało się
tematem, który znam najlepiej. Pięć lat później byłem już ustawiony na całe
życie, a teraz robię karierę, analizując rozmaite aspekty zdarzeń o niskim
prawdopodobieństwie. Gdybym uczył się o tym w standardowy sposób,
przeszedłbym pranie mózgu i byłbym przekonany, że z niepewnością mamy
do czynienia tylko w kasynie. Istnieje coś takiego, jak matematyka stosowana
w wersji nie dla kujonów: najpierw znajdź problem, a potem zastanów się,
jak rozwiązać go matematycznie (tak, jak uczymy się języka), zamiast
studiować w próżni, zaczynając od twierdzeń i sztucznych przykładów, a
potem zmieniając rzeczywistość, żeby bardziej przypominała te przykłady.
W latach 80. XX wieku jadłem kolację ze słynnym spekulantem, który
odniósł ogromny sukces w interesach. Jego bon mot najlepiej podsumowuje
moje podejście: „ludzie wiedzą mnóstwo rzeczy, których wcale nie warto
wiedzieć”. Do dziś jestem przekonany, że prawdziwy skarb, to, co trzeba
wiedzieć, żeby opanować jakiś zawód, musi wykraczać poza program
nauczania, i to najdalej, jak to możliwe. Niezwykle ważne jest również
podążanie za własną intuicją w wyborze lektur: to, co kazano mi czytać w
szkole, dawno zapomniałem; to, co sam postanowiłem przeczytać, wciąż
pamiętam.
Rozdział 17
Dysputa Grubego Tony’ego z Sokratesem
Pobożność dla bezbożników - Gruby Tony nie pije mleka - Zawsze pytaj
poetę o interpretację jego wiersza - Mistagogiczny domorosły filozof
Gruby Tony uważa, że wyrok śmierci dla Sokratesa był całkowicie
uzasadniony.
W tym rozdziale zakończymy omawianie różnicy między narracyjną,
zrozumiałą wiedzą oraz jej mniej przejrzystą odmianą, którą zgłębiamy w
procesie kombinowania - różnicy przedstawionej w dwóch kolumnach Tabeli
4 porównujących działania narracyjne i nienarracyjne. Panuje bowiem błędne
przekonanie, że wszystko dzieje się z określonego powodu, który możemy z
łatwością pojąć.
W rzeczy samej największym życiowym błędem jest mylenie tego, co
niezrozumiałe, z tym, co nierozumne - o czym pisał Nietzsche. W pewnym
sensie przypomina to problem indyka, a więc założenie, że to, czego nie
widać, nie istnieje; mylenie braku dowodów z dowodem na brak.
Od początku złotej ery filozofii padamy ofiarą problemu mokrej tarcicy -
sam Arystoteles błędnie zidentyfikował źródło sukcesu Talesa. Teraz
zajmiemy się mistrzem nad mistrzami, czyli Sokratesem.
EUTYFRON
Platon wyrażał swoje poglądy głównie za pośrednictwem osoby, która bez
wątpienia stała się najbardziej wpływowym filozofem w historii, czyli
Sokratesa z Aten, pierwszego filozofa we współczesnym znaczeniu tego
słowa. Sokrates nie pozostawił po sobie żadnych pism, więc poznajemy go
przede wszystkim z dzieł Platona i Ksenofonta. I jestem przekonany, że
zupełnie jak piszący te słowa samozwańczy biograf Grubego Tony’ego, który
opisuje go przez pryzmat własnych celów, w efekcie zniekształcając jego
charakter oraz część poglądów, tak też Platon ukazuje Sokratesa raczej z
perspektywy platońskiej niż sokratejskiej.
W Eutyfronie, jednym z dialogów Platona, Sokrates stał przed budynkiem
sądu, czekając na własny proces (w którym ostatecznie został skazany na
śmierć), kiedy tytułowy Eutyfron, ekspert religijny i ktoś w rodzaju proroka,
wciągnął go w rozmowę. Sokrates zaczął wyjaśniać, że nie tylko nie pobierał
opłaty za czyny, o które go oskarżano (psucie młodzieży, odrzucenie starych
bogów i wyznawanie nowych), lecz był wręcz gotów płacić ludziom za to,
żeby go słuchali.
Okazało się, że Eutyfron przyszedł oskarżyć swojego ojca o zabójstwo.
Ciekawy początek rozmowy. Sokrates zaczął się zastanawiać, czy oskarżenie
ojca o zabójstwo nie jest sprzeczne z obowiązkami religijnymi Eutyfrona.
Sokrates stosował następującą technikę: najpierw sprawiał, że jego
rozmówca, który zaczynał dysputę z pewnym przekonaniem, godził się z
serią stwierdzeń, a następnie pokazywał, że stwierdzenia te są niespójne z
owym pierwotnym przekonaniem, tym samym dowodząc, że jego rozmówca
nie ma pojęcia o czym mówi. Sokrates korzystał z tej techniki głównie po to,
żeby uświadomić ludziom, jak nieokreślone są ich poglądy i jak mało wiedzą
o pojęciach, którymi posługują się bez zastanowienia. W ten sposób
uzasadniał istnienie filozofii, która miała objaśniać owe pojęcia.
Na początku dialogu filozof złapał rozmówcę na słówku „pobożność” -
Eutyfron stwierdził, że oskarżenie ojca to akt pobożny, stwarzając wrażenie,
że wytacza mu proces przez wzgląd na swą pobożność. Nie umiał jednak
zdefiniować tego pojęcia w sposób, który zadowoliłby Sokratesa. Filozof
stale gnębił biedaka o definicję pobożności. Eutyfron wysuwał kolejne
propozycje (co to jest „prawość moralna”?), by w końcu pod jakimś
pretekstem przerwać rozmowę. Dialog urywa się nagle, ale czytelnik odnosi
wrażenie, że mógłby trwać dwa i pół tysiąca lat, aż do dziś, nie prowadząc do
żadnej konkluzji.
Spróbujmy podjąć go na nowo.
GRUBY TONY KONTRA SOKRATES
Jak Gruby Tony poradziłby sobie w krzyżowym ogniu pytań
niezmordowanego Ateńczyka? Teraz, kiedy poznaliście już naszego
przysadzistego bohatera, przeprowadźmy pewien eksperyment myślowy i
wyobraźmy sobie, jak przebiegałby dialog między Grubym Tonym i
Sokratesem, oczywiście w dobrym tłumaczeniu.
Te dwie postaci łączą wyraźne podobieństwa. Obaj panowie mają dużo
wolnego czasu i nie muszą pracować, chociaż w przypadku Tony’ego owa
swoboda wynika z trafnych spostrzeżeń. Obaj lubią toczyć spory i obaj
uważają żywą dyskusję (w odróżnieniu od biernego oglądania telewizji albo
słuchania koncertów) za główne źródło rozrywki. Obaj nie przepadają za
pisaniem: Sokratesowi nie podoba się ostateczny i niezmienny charakter
słowa pisanego, ponieważ w jego ocenie odpowiedzi nigdy nie są ostateczne
i nie powinny być ustalone raz na zawsze. Nic nie powinno być wyryte w
kamieniu: Sokrates w Eutyfronie wychwala rzeźbiarza Dedala, którego
posągi ożywają, gdy tylko skończy pracę. Kiedy odezwiecie się do
wyrzeźbionych przez niego posągów, usłyszycie od nich odpowiedź, czego
nie można powiedzieć o rzeźbach w nowojorskim Metropolitan Museum of
Art. Z kolei Tony nie lubi pisać z innych, nie mniej ważnych powodów:
prawie wyleciał ze szkoły średniej w Bay Ridge w Brooklynie.
Ale ich podobieństwa gdzieś się kończą, co powinno uczynić ten dialog
bardziej interesującym. Oczywiście, Gruby Tony prawdopodobnie poczuje
lekkie zaskoczenie na widok człowieka, którego Nero nazwał największym
filozofem wszech czasów: Sokrates, jak głosi legenda, nie grzeszył urodą. W
wielu opisach powtarzają się informacje, że miał wystający brzuch, cienkie
kończyny, wyłupiaste oczy i zadarty nos. Wyglądał mizernie. Być może
wydzielał też nieprzyjemny odór, ponieważ podobno zażywał kąpieli
znacznie rzadziej niż jemu współcześni. Wyobraźcie sobie, jak Gruby Tony z
szyderczym uśmieszkiem wskazuje palcem na tego jegomościa, wołając:
„Neeero, człowieku, mam rozmawiać z tym... czymś?”. A może byłoby
inaczej: Sokrates ponoć był wielką indywidualnością i emanował taką
pewnością siebie i spokojem ducha, że niektórzy młodzieńcy nazywali go
pięknym.
Co do jednego Nero nie miał wątpliwości: że Gruby Tony na początek
zbliży się do Sokratesa i wyrobi sobie na jego temat opinię na podstawie
analizy olfaktorycznej - jak już mówiliśmy, Gruby Tony nawet nie zdaje
sobie sprawy, że tak postępuje.
Przypuśćmy, że Sokrates pyta Grubego Tony’ego o definicję pobożności.
Gruby Tony prawdopodobnie każe mu spadać na drzewo, wiedząc, że
Sokrates jest gotów nie tylko dyskutować za darmo, ale wręcz zapłacić
komuś za rozmowę. Gruby Tony dochodzi do wniosku, że nie należy kłócić
się z kimś, kto chce zapłacić za tę kłótnię.
Ale siła Grubego Tony’ego polega na tym, że nigdy nie pozwala drugiej
osobie sformułować pytania. Nauczył Nera, że w każdym pytaniu kryje się
odpowiedź; nigdy nie dawaj jasnej odpowiedzi na pytanie, które nie ma dla
ciebie żadnego sensu.
GRUBY TONY: Prosisz, żebym wyjaśnił, co różni pobożność od
bezbożności. Czy naprawdę muszę umieć ci to wyjaśnić, żeby spełnić
pobożny uczynek?
SOKRATES: Jak możesz używać słowa „pobożność”, nie wiedząc, co
oznacza i udając, że wiesz, co oznacza?
GRUBY TONY: Czy naprawdę muszę umieć wyjaśnić ci prymitywną
angielszczyzną albo czystą greką, co to znaczy, żeby udowodnić, że wiem i
rozumiem, co to znaczy? Nie umiem tego wyrazić słowami, ale wiem, co to
jest.
Gruby Tony bez wątpienia przejmuje inicjatywę w rozmowie i sam
zaczyna stawiać pytania:
GRUBY TONY: Powiedz mi, starcze, czy dziecko musi zdefiniować
mleko matki, żeby zrozumieć, że chce je wypić?
SOKRATES: Nie, nie musi.
GRUBY TONY (wykorzystując manierę Sokratesa z Dialogów Platona):
I, mój drogi Sokratesie, czy pies musi zdefiniować właściciela, żeby być mu
lojalny?
SOKRATES (zdumiony, że ktoś zadaje mu pytania): Pies ma... instynkt.
Instynkt nie wpływa na jego życie. Pies nie analizuje swojego życia. Nie
jesteśmy psami.
GRUBY TONY: Zgadzam się, mój drogi Sokratesie, że pies ma instynkt,
a my nie jesteśmy psami. Ale czy my, ludzie, różnimy się od psów w tak
fundamentalny sposób, że jesteśmy całkowicie pozbawieni instynktu, który
każe nam robić rzeczy, o których nie mamy pojęcia? Czy musimy ograniczać
swoje życie do tego, co potrafimy zdefiniować w prabrooklyńskim dialekcie
języka angielskiego?
I, nie czekając na odpowiedź Sokratesa (tylko frajerzy czekają na
odpowiedzi; pytań nie stawia się po to, żeby usłyszeć odpowiedź):
GRUBY TONY: Zatem, mój drogi Sokratesie, dlaczego uważasz, że
musimy ustalać znaczenie pojęć?
SOKRATES: Mój drogi mega-Tony, musimy wiedzieć, o czym mówimy.
Źródłem filozofii jest pragnienie, by przemyśleć i zrozumieć to, co robimy,
oddać się refleksji nad naszym życiem. Życie niepoddane refleksji nie jest
warte, by je przeżywać.
GRUBY TONY: Mój biedny grecki starcze, problem polega na tym, że
eliminujesz z naszego życia to, co wiemy, a czego nie umiemy wyrazić. A
gdybym zapytał człowieka na rowerze o teorię, która pozwala mu na nim
jechać, natychmiast spadłby na ziemię. Dręcząc ludzi pytaniami, zbijasz ich z
tropu i ranisz.
A później, patrząc na niego protekcjonalnie, z uśmieszkiem, spokojnym
głosem dodaje:
GRUBY TONY: Mój drogi Sokratesie... wiesz, dlaczego zostałeś
skazany na śmierć? Bo przez ciebie ludzie czują się głupio, kiedy ślepo
kultywują swoje zwyczaje i tradycje, kiedy idą za głosem instynktu. Może w
niektórych sprawach masz rację. Ale mącisz im w głowach w kwestiach, z
którymi dotąd świetnie sobie radzili. Rozwiewasz ich złudzenia na własny
temat. Odbierasz przyjemność nierozumienia tego, czego nie potrafią
zrozumieć. A sam nie podajesz żadnych odpowiedzi: nie masz nam do
zaoferowania żadnych odpowiedzi.
WYŻSZOŚĆ WIEDZY DEFINICYJNEJ Jak widać, Gruby Tony
atakuje samą istotę filozofii, bo właśnie dzięki Sokratesowi filozofia zaczęła
stawiać podstawowe pytania, które dziś ją zajmują, takie jak: czym jest byt?,
czym jest moralność?, czym jest dowód?, czym jest nauka?, czym jest to?, i
czym jest tamto?
Pytanie postawione w Eutyfronie przewija się w różnych dialogach
spisanych przez Platona. Sokrates nieustannie poszukuje definicji natury
rzeczy; nie interesuje go opis własności, dzięki którym je rozpoznajemy.
Sokrates posunął się nawet do tego, że pytał poetów o znaczenie ich
twórczości i doszedł do wniosku, że są w tym zakresie takimi samymi
ignorantami jak czytelnicy. W dialogu Obrona Sokratesa Platon opisuje
proces wielkiego poprzednika. W pewnym momencie Sokrates wspominał,
jak bez skutku przepytywał poetów o interpretację ich wierszy: „Zacząwszy
od dzieł, którem uważał za najdoskonalsze, badałem z nich, co bym mógł
nowego się dowiedzieć. Wstyd mi, Ateńczycy, powiedzieć prawdę! Muszę ją
przecie wyznać. Słowem mówiąc, prawie wszyscy tam przytomni lepsze o
nich dali zdanie niż ci, którzy je sami napisali”.
To przekonanie o wyższości wiedzy definicyjnej doprowadziło Platona
do wniosku, że niczego nie można poznać, nie znając Form, czyli tego, co
określają definicje. Jeśli nie potrafimy zdefiniować pobożności, wychodząc
od konkretów, to zacznijmy od uniwersaliów, z których powinny wypływać
owe konkrety. Innymi słowy, jeśli nie potraficie stworzyć mapy, patrząc na
teren, stwórzcie teren, patrząc na mapę.
Na obronę Sokratesa można powiedzieć, że jego pytania pozwalały
uzyskać ważne informacje: nawet jeśli nie prowadziły do ustalenia, czym
dana rzecz jest, to przynajmniej dawały pewność, czym nie jest.
Mylenie niezrozumiałego z nierozumnym
Oczywiście, Gruby Tony miał wielu prekursorów. Nie o wszystkich
usłyszymy z powodu prymatu filozofii, która przeniknęła codzienne praktyki
chrześcijaństwa i islamu. Mówiąc o filozofii, mam na myśli wiedzę
teoretyczną i konceptualną, całą wiedzę, wszystko, co możemy spisać. Do
niedawna bowiem pojęcie to odnosiło się przede wszystkim do zasobu, który
dziś nazywamy wiedzą, czyli do filozofii naturalnej, próby racjonalizacji
Natury, zgłębienia jej logiki.
W bliższych nam czasach ostry atak na ten światopogląd przypuścił
młody Fryderyk Nietzsche, choć ukrył go wśród literackich wywodów o
optymizmie i pesymizmie oraz urojeń na temat tego, czym jest „Zachód”,
„typowy hellenista” oraz „niemiecka dusza”. Młody Nietzsche napisał swoją
pierwszą książkę, Narodziny tragedii, mając dwadzieścia kilka lat.
Zaatakował w niej Sokratesa, nazywając go mistagogiem nauki za jego
„wiarę w zgłębialność natury rzeczy”. Poniższy genialny fragment obnaża to,
co nazywam błędem frajersko-racjonalistycznym:
Może - takie musiał stawiać sobie pytanie [Sokrates] - to, co dla mnie
niezrozumiałe, nie jest od razu nierozumne? Może istnieje królestwo
mądrości, do którego logik nie ma wstępu?
„To, co dla mnie niezrozumiałe, nie jest od razu nierozumne” - to
prawdopodobnie najważniejsze zdanie, jakie padło w wieku, w którym żył
Nietzsche. Podobne stwierdzenie pojawiło się w Prologu niniejszej książki,
gdzie definiowałem wyznawcę kruchości, który to, czego nie rozumie, uznaje
za nonsens.
Nietzsche ma również alergię na sokratejską wersję prawdy powiązaną ze
strategią zgłębiania natury rzeczy. Zdaniem Sokratesa ludzie nie czynią zła
świadomie, a teza ta zdominowała myśl oświeceniową, ponieważ tacy
filozofowie, jak Condorcet, głosili, że prawda jest jedynym i wystarczającym
źródłem dobra.
Właśnie na ten argument pomstował Nietzsche: że wiedza to panaceum, a
błąd to zło, zatem nauka jest przedsięwzięciem niosącym samo dobro.
Irytowało go takie uzasadnienie naukowego optymizmu, wykorzystywanie
logiki i wiedzy w służbie utopii. Zapomnijcie o optymizmie i pesymizmie,
dyżurnych tematach dyskusji o Nietzschem; tak zwany nietzscheański
pesymizm odwraca uwagę od sedna sprawy: on kwestionował samą ideę, że
wiedza jest dobra.
Zrozumienie, co jest centralnym problemem w Narodzinach tragedii,
zajęło mi dużo czasu. Nietzsche wyróżnia dwie siły, apolińską i dionizyjską.
Pierwsza jest stonowana, zrównoważona, racjonalna, przepojona rozsądkiem
i powściągliwością; druga jest mroczna, instynktowna, dzika,
nieposkromiona i trudna do zrozumienia, a płynie z wnętrza naszego ja.
Kultura starożytnej Grecji symbolizowała harmonię tych dwóch sił, dopóki
Eurypides, pod wpływem myśli sokratejskiej, nie przechylił szali na stronę
apolińską kosztem strony dionizyjskiej, czego efektem był rozkwit
racjonalizmu. Można to porównać do zaburzenia naturalnej równowagi
chemicznej w ludzkim organizmie wskutek zastrzyku hormonalnego. Siła
apolińska bez siły dionizyjskiej jest, jak ujęliby to Chińczycy, jak yang bez
yin.
Geniusz Nietzschego wciąż mnie zaskakuje: ten myśliciel pojął, czym jest
antykruchość. Choć wielu (błędnie) przypisuje autorstwo pojęcia twórczej
destrukcji ekonomiście Josephowi Schumpeterowi (i nie zastanawia ich, że
tak przenikliwa, głęboka myśl narodziła się w umyśle ekonomisty), a lepiej
oczytani, jak mogliśmy się już przekonać, wywodzą je z myśli Karola
Marksa, w rzeczywistości pierwszy raz użył go Nietzsche w odniesieniu do
Dionizosa, nazywając go twórczo destrukcyjnym i destrukcyjnie twórczym.
Nietzsche naprawdę rozumiał - na swój sposób - antykruchość.
Narodziny tragedii czytałem dwa razy, najpierw jako dziecko, kiedy
byłem jeszcze bardzo niedoświadczony. Za drugim razem, po latach
rozważań nad losowością, uderzyło mnie, że Nietzsche rozumiał coś, czego
nie wyraził wprost w swoim dziele: że wiedza - ani cokolwiek innego - nie
może się rozwijać bez elementu dionizyjskiego. Ta siła odkrywa przed nami
drogi, którymi możemy pójść, pod warunkiem, że dysponujemy
opcjonalnością. Innymi słowy, może być źródłem stochastycznego
kombinatorstwa, podczas gdy siła apolińska może być elementem
racjonalnym w procesie wyboru.
W tym miejscu odwołam się znów do wielkiego mistrza Seneki. On
również wspominał o cechach dionizyjskich i apolińskich. W jednym ze
swoich tekstów przedstawia bogatszą wizję ludzkich skłonności. Mówiąc o
Bogu (którego nazywa również przeznaczeniem, zrównując go z interakcją
przyczyn), pisze o jego trzech wcieleniach. Pierwsze to Liber Pater, moc
bachiczna (czyli dionizyjska w pismach Nietzschego), która inspiruje do
dalszego życia; drugie, Herkules, symbolizuje siłę; a trzecie, Merkury,
symbolizowało (w czasach Seneki) rzemiosło, naukę i rozsądek (Nietzsche
nazywał je apolińskim). To spojrzenie, szersze niż u Nietzschego, uwzględnia
dodatkowy wymiar siły.
Jak już mówiłem, ataki na filozofię w znaczeniu racjonalistycznej wiedzy
z tradycji Platona i Arystotelesa, podejmowało wcześniej wielu ludzi, o
których historia zwykle milczy, autorów zapomnianych lub rzadko
cytowanych tekstów. Dlaczego nikt o nich nie pamięta? Ponieważ
ustrukturyzowany system edukacji woli uproszczony, zubożony obraz
wydarzeń, jaki niesie ze sobą naiwny racjonalizm. Łatwiej przedstawiać
uczniom tę wersję niż bogatą fakturę empiryzmu, a wspominałem już, że
przeciwnicy myślenia akademickiego nie mieli wielu przedstawicieli w tych
kręgach (zobaczymy to wyraźnie na przykładzie historii medycyny).
Jeszcze bardziej znakomity i dużo bardziej otwarty badacz myśli
klasycznej niż Nietzsche, dziewiętnastowieczny francuski filozof Ernest
Renan, oprócz greki i łaciny znał również język hebrajski, aramejski
(syryjski) i arabski. W swojej krytyce Awerroesa zawarł słynną koncepcję, że
logika - z definicji - wyklucza wszelkie niuanse, a ponieważ prawda kryje się
głównie w niuansach, logika stanowi „bezużyteczne narzędzie poszukiwania
Prawdy w naukach moralnych i politycznych”.
Tradycja
Jak to ujął Gruby Tony, Sokrates został skazany na śmierć, ponieważ
zaburzył funkcjonowanie czegoś, co zdaniem ateńskiego establishmentu
działało całkiem nieźle. Rzeczywistość jest zbyt złożona, żeby wyrazić ją
słowami; takie podejście zabija ludzi. A ludzie - jak w przypadku mokrej
tarcicy - mogą skupić się na właściwych aspektach rzeczywistości, mimo że
nie mają odpowiednich kompetencji, żeby objąć je rozumem.
Śmierć i męczeństwo to dobre zabiegi marketingowe, szczególnie jeśli
człowiek stawia czoła swojemu przeznaczeniu z niezachwianą wiarą we
własne poglądy. Bohater to człowiek o dużej pewności siebie i wybujałym
ego; śmierć nie robi na nim wrażenia. Wprawdzie większość źródeł
przedstawia Sokratesa jako postać heroiczną przez wzgląd na jego śmierć i
filozoficzne podejście do niej, ale niektórzy antyczni myśliciele krytykowali
go za niszczenie fundamentów społeczeństwa - heurystyk przekazywanych z
pokolenia na pokolenie. Ich zdaniem możemy być jeszcze zbyt niedojrzali,
żeby móc zakwestionować ową spuściznę.
Kato Starszy, którego poznaliśmy w Rozdziale 2, nie znosił Sokratesa.
Był człowiekiem konkretnym, jak Gruby Tony, ale miał znacznie większą
świadomość obywatelską, poczucie misji oraz szanował tradycję i zasady
moralne. Nie znosił też wszystkiego, co greckie, o czym świadczyła jego
alergia na filozofów i lekarzy, która, jak zobaczymy w kolejnych rozdziałach,
współcześnie okazuje się zaskakująco uzasadniona. Kato był zwolennikiem
demokracji, dlatego wierzył zarówno w wolność, jak i w zasady zwyczajowe,
a wierze tej towarzyszył lęk przed tyranią. Plutarch przytacza następujący
cytat z Katona: „Sokrates był wielkim gadułą, który usiłował styranizować
własne państwo, żeby zniszczyć jego zwyczaje i nakłonić jego obywateli do
wyznawania poglądów sprzecznych z prawem”.
W ten sposób starożytni postrzegali naiwny racjonalizm: zubożając -
zamiast wzbogacać - system myśli, czynił go kruchym. Rozumieli, że
połowiczność - niepełna wiedza - zawsze stwarza niebezpieczeństwo.
Oprócz starożytnych filozofów ów odmienny rodzaj wiedzy miał również
wielu innych obrońców. Jednym z tych, którzy dostrzegali jego wartość był
Edmund Burke, irlandzki mąż stanu i filozof polityki. Krytykował on
rewolucję francuską za niszczenie „kilku stuleci kultury rozumu”. Uważał, że
wielkie przemiany społeczne mogą narazić nas na nieprzewidziane
konsekwencje, dlatego był zwolennikiem drobnych eksperymentów metodą
prób i błędów (czyli kombinatorstwa wypukłego) w systemach społecznych,
z poszanowaniem złożonych, tradycyjnych heurystyk. Kolejnym członkiem
tej grupy był Michael Oakeshot, dwudziestowieczny konserwatywny filozof
polityczny i filozof historii, którego zdaniem tradycje stanowią zasób
przefiltrowanej wiedzy zbiorowej. Zaliczał się do niej również Joseph de
Maistre, który, jak już widzieliśmy, myślał w kategoriach „drugiego kroku”.
Ten francuskojęzyczny rojalista i przeciwnik oświecenia głośno krytykował
błędy rewolucji i wierzył, że ludzie są z gruntu zepsuci, a ich naturalne
tendencje musi powściągać jakaś dyktatura. Wittgenstein znalazłby się
oczywiście na szczycie listy współczesnych filozofów antykruchości,
ponieważ miał zdumiewający wgląd w to, co niewyrażalne słowami. I ze
wszystkich filozofów on najlepiej rozumiał problem mokrej tarcicy -
prawdopodobnie dostrzegł go jako pierwszy, gdy zakwestionował możliwość
językowego wyrażenia tego, co dosłowne. A przy tym był prawdziwym
świętym - złożył swoje życie, przyjaźnie, majątek, reputację, wszystko, co
miał, na ołtarzu filozofii.
Może się wydawać, że Friedrich Hayek również zalicza się do tej
antykruchej, antyracjonalistycznej kategorii. Ten dwudziestowieczny filozof i
ekonomista opowiadał się przeciwko gospodarce planowej, twierdząc, że
system cen ukazuje za pomocą transakcji wiedzę społeczeństwa, wiedzę, do
której nie ma dostępu twórca planu gospodarczego. Jednakże Hayek nie
rozumiał, że twórcę planu zastępuje opcjonalność. W pewnym sensie wierzył
w inteligencję, ale inteligencję rozproszoną albo zbiorową, a nie w
opcjonalność, która pojawia się w miejsce inteligencji.
Antropolog Claude Lévi-Strauss pokazał, że ludy niepiśmienne miały
własną „wiedzę konkretu”, całościowy system myślenia o swoim środowisku
w kategoriach obiektów i ich „wtórnych” własności zmysłowych. System ów
był nie mniej spójny od wielu naszych perspektyw naukowych, a pod
wieloma względami okazał się równie bogaty albo bogatszy od nich. Kolejny
przykład zjawiska mokrej tarcicy.
Ostatnim przedstawicielem opisywanej grupy jest John Gray,
współczesny filozof polityczny i eseista, który walczy z ludzką pychą i
powszechnym przekonaniem, że oświecenie jest lekiem na całe zło, traktując
pewną kategorię filozofów jako fundamentalistów oświeceniowych. Gray
wielokrotnie wykazał, że to, co nazywamy postępem naukowym, może być
tylko złudzeniem. Idąc na lunch z nim i eseistą Bryanem Appleyardem,
przygotowałem się psychicznie na zaciętą dyskusję i obronę własnych
przekonań. Byłem mile zaskoczony, kiedy ów lunch okazał się
najprzyjemniejszym posiłkiem w moim życiu. Mieliśmy świadomość, że
wszyscy trzej rozumiemy się w tej kwestii bez słów, dlatego od razu
przeszliśmy do zastosowań praktycznych - tak banalnych, jak zastąpienie
naszych rezerw walutowych metalami szlachetnymi, ponieważ ich
właścicielami nie są rządy. Gray miał gabinet obok Hayeka i powiedział mi,
że Hayek to dość nudny człowiek, któremu brakuje luzu - czyli
opcjonalności.
RÓŻNICA MIĘDZY FRAJEREM A NIEFRAJEREM
Wróćmy do kamienia filozoficznego. Sokrates wierzy w wiedzę. W
odróżnieniu od Grubego Tony’ego, który nie wie nawet, co to jest.
Dla Tony’ego, najważniejszą dychotomią w życiu nie jest wybór między
Prawdą a Fałszem, tylko między tym, co frajerskie, a tym, co niefrajerskie.
Takie podejście upraszcza sprawy. Jak pokazał przykład koncepcji Seneki i
zakładu Talesa, w prawdziwym życiu ekspozycja jest znacznie ważniejsza od
wiedzy; skutki naszych decyzji wypierają logikę. Podręcznikowa „wiedza”
pomija ważny wymiar, ukrytą asymetrię korzyści - podobnie jak pojęcie
średniej. Większość filozofów nie rozumie, że trzeba się skupić na
konsekwencjach własnych działań, zamiast analizować strukturę świata (albo
oddzielać „Prawdę” od „Fałszu”). To poważny błąd. Najważniejsze jest nie
samo zdarzenie, tylko jego konsekwencje, czyli to, co cię w jego wyniku
spotyka (korzyść albo strata).
Filozofowie skupiają się na prawdzie i fałszu. Ludzie w prawdziwym życiu
skupiają się na rezultatach, ekspozycji i konsekwencjach (ryzyku i
korzyściach), czyli na kruchości i antykruchości. A filozofom, myślicielom i
badaczom Prawa niekiedy prawda zlewa się [ang. conflate - przyp. tłum.] z
ryzykiem i korzyściami.
Idąc dalej, można powiedzieć, że Prawda i Fałsz (a więc to, co nazywamy
przekonaniami) odgrywają niewielką, drugoplanową rolę w ludzkich
decyzjach; dominujące znaczenie mają konsekwencje Prawdy i Fałszu, które
niemal zawsze są asymetryczne. Jedna ze stron przeważa, a więc asymetria
jest dodatnia albo ujemna (co przekłada się na kruchość albo antykruchość).
Zaraz to wyjaśnię.
Kruchość, a nie prawdopodobieństwo
Zanim wpuścimy pasażerów do samolotu, sprawdzamy, czy nie wnoszą
na pokład broni. Czyżbyśmy uważali ich za terrorystów? Prawda czy Fałsz?
Fałsz, prawdopodobnie nie są terrorystami (prawdopodobieństwo, że są, jest
bardzo niewielkie). Ale i tak szukamy u nich broni z powodu kruchości
naszego systemu wobec terroryzmu. Mamy tu do czynienia z asymetrią.
Skupiamy się na efektach i konsekwencjach sytuacji, w której okazałoby się
to Prawdą (i któryś z pasażerów byłby terrorystą) - potencjalne konsekwencje
są zbyt poważne, a koszty kontroli są zbyt niskie, żeby postąpić inaczej.
Uważacie, że w ciągu kolejnego roku dojdzie do eksplozji reaktora
nuklearnego? Fałsz. A jednak chcecie zachowywać się tak, jakby to była
Prawda i wydajecie miliony na dodatkowe zabezpieczenia, bo jesteście krusi
wobec awarii nuklearnych. Trzeci przykład. Uważacie, że ten losowo
wybrany lek wam zaszkodzi? Fałsz. Ale czy połkniecie te tabletki? Nie, nie,
nie.
Gdybyście wzięli ołówek i spisali wszystkie decyzje, jakie podjęliście w
ciągu minionego tygodnia, albo, gdyby było to możliwe, w ciągu całego
życia, zrozumielibyście, że większość z nich miała asymetryczne rezultaty,
jedna strona wyraźnie dominowała nad drugą. Podejmujecie decyzje głównie
w oparciu o kruchość, a nie prawdopodobieństwo. Ujmę to inaczej.
Podejmujecie decyzje głównie w oparciu o kruchość, a nie dychotomię
Prawda/Fałsz.
Sprawdźmy teraz, dlaczego dychotomia Prawda/Fałsz okazuje się
nieadekwatnym kryterium podejmowania decyzji w prawdziwym świecie,
szczególnie gdy w grę wchodzi prawdopodobieństwo. Prawda i Fałsz to
interpretacje odpowiadające wysokiemu lub niskiemu prawdopodobieństwu.
Naukowcy posługują się tak zwanym poziomem ufności; wynik uzyskany z
95-procentowym poziomem ufności oznacza, że istnieje tylko 5-procentowe
prawdopodobieństwo, że okaże się błędny. Oczywiście, wskaźnik ten jest
bezużyteczny, ponieważ ignoruje skalę potencjalnych skutków, co pogarsza
sytuację w razie skrajnych zdarzeń. Gdybym wam powiedział, że jakiś
rezultat jest prawdziwy z poziomem ufności 95%, bylibyście zadowoleni. Ale
jakbyście się czuli, słysząc, że wasz samolot jest bezpieczny z poziomem
ufności 95%? Nawet wskaźnik równy 99% uznalibyście za zbyt niski,
ponieważ prawdopodobieństwo katastrofy lotniczej na poziomie 1% byłoby
bardzo niepokojące (dziś ryzyko katastrofy samolotu komercyjnego wynosi
jeden na kilkaset tysięcy, a wskaźnik ten wciąż się obniża, ponieważ, jak
wiemy, każdy błąd przekłada się na poprawę ogólnego poziomu
bezpieczeństwa). Dlatego powtarzam jeszcze raz: prawdopodobieństwo
(czyli dychotomia Prawda/Fałsz) nie sprawdza się w prawdziwym świecie; tu
liczą się konsekwencje. W swoim życiu każdy z was podjął już pewnie
miliard decyzji. Ile razy obliczaliście prawdopodobieństwo? Oczywiście,
może to mieć sens w kasynie, ale nigdzie indziej.
Konflacja zdarzeń i ekspozycji
I znów wracamy do błędu mokrej tarcicy. Zdarzenie typu Czarny Łabędź
i jego skutki w waszym życiu - wpływ na sytuację finansową i emocjonalną,
wszystkie szkody, które wyrządza - to nie „jedno i to samo”. Błąd ten jest
głęboko zakorzeniony w standardowych reakcjach; na wieść o swoich
pomyłkach progności odpowiadają zazwyczaj: „musimy skorygować nasze
obliczenia”, żeby skuteczniej przewidywać zdarzenia i oceniać
prawdopodobieństwo. Tymczasem znacznie lepiej byłoby „zmodyfikować
ekspozycję” i nauczyć ludzi rozwiązywać własne problemy, w czym religie i
tradycyjne heurystyki biją na głowę naiwną i powierzchowną naukę.
ZAKOŃCZENIE KSIĘGI IV
Oprócz empiryków medycznych w tej części książki próbowałem
zrehabilitować nierozsądnych indywidualistów, inżynierów, niezależnych
przedsiębiorców, innowacyjnych artystów i antyakademickich myślicieli,
napiętnowanych przez historię. Niektórzy z nich wykazali się ogromną
odwagą - odwagą potrzebną, żeby przedstawić światu swoje pomysły, oraz
żeby żyć w tym świecie ze świadomością, że go nie rozumieją. I świetnie się
przy tym bawić.
Na koniec chciałbym zwrócić uwagę, że działanie jest rozwiązaniem
mądrzejszym - i bardziej racjonalnym - niż mogłoby się wydawać. W tym
miejscu krytykuję tylko epifenomen Uczenia Ptaków Latania oraz „model
liniowy”, odwołując się między innymi do prostych matematycznych
własności opcjonalności, która nie wymaga wiedzy ani inteligencji, lecz
jedynie racjonalnego podejmowania decyzji.
Pamiętajcie, że nie ma empirycznych dowodów na to, że zorganizowane
badania w swoim obecnym kształcie prowadzą do wspaniałych rezultatów,
jak obiecują uniwersytety. A zwolennicy teorii radziecko-harwardzkiej nie
uwzględniają opcjonalności ani efektów drugiego rzędu, co obala ich poglądy
o roli nauki teleologicznej. Muszą napisać historię technologii na nowo.
Co dalej?
Kiedy ostatni raz widziałem się z Alison Wolf, rozmawialiśmy o trudnej
sytuacji systemu szkolnictwa i o złudzeniu, że środowisko uniwersyteckie
przyczynia się do postępu gospodarczego, przez co uczelnie skupione w
Lidze Bluszczowej stają się dla nowej azjatyckiej i amerykańskiej klasy
wyższej wyznacznikiem statusu i dobrem luksusowym. Harvard jest dziś
odpowiednikiem torebki marki Louis Vuitton albo zegarka od Cartiera. To
poważny problem dla rodziców z klasy średniej, którzy inwestują coraz
większą część oszczędności w te instytucje, przekazując swoje pieniądze
administratorom uniwersyteckim, deweloperom, profesorom i innym. W
Stanach Zjednoczonych rośnie liczba kredytów studenckich, które
automatycznie przechodzą w ręce tych poszukiwaczy renty. To nic innego
jak wymuszanie okupu: dyplom prestiżowego uniwersytetu otwiera wiele
drzwi; wiemy jednak, że ogół społeczeństwa nie rozwija się dzięki
zorganizowanej edukacji - za to odwrotna zależność jest prawdziwa.
Wolf poprosiła, żebym napisał, jak widzę przyszłość edukacji - bo
powiedziałem jej, że podchodzę do tej kwestii optymistycznie. Moja
odpowiedź: to g*** jest kruche. Żaden przekręt nie może trwać wiecznie.
Mam wielkie zaufanie do Czasu i Historii, ostatecznych pogromców
kruchości. Edukacja to instytucja, która rozwija się bez nacisku zewnętrznych
stresorów, dlatego musi w końcu upaść.
W kolejnych dwóch księgach, V i VI, omawiam koncepcję, że kruche
systemy się psują - co nie powinno budzić szczególnego zdziwienia. W
Księdze V pokazuję, jak wykrywać kruchość (w nieco bardziej techniczny
sposób), i przedstawiam mechanizm kamienia filozoficznego. Księga VI
opiera się na założeniu, że Czas raczej wymazuje zdarzenia, niż je konstruuje,
a przy tym bardzo sprawnie niszczy to, co kruche - zarówno budynki, jak i
idee.
Księga V
Nieliniowość i nieliniowość
Pora na kolejną wycieczkę osobistą. Zacytuję słowa Karola Darwina z
rysu historycznego w dziele O pochodzeniu gatunków, w którym wyjaśnił,
jak rozwijał swoją teorię: „Mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą mi
przytoczenie szczegółów, tyczących się mojej osoby; podałem je jako dowód,
że nie za pośpiesznie zdążałem do wniosków z moich poszukiwań”. Bo to nie
do końca prawda, że nie istnieje precyzyjne określenie, pojęcie i
zastosowanie antykruchości. Ja i moi współpracownicy znaliśmy je, ale nie
zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Sam znałem je od bardzo, bardzo dawna.
Okazało się, że przez większość życia zastanawiałem się nad jednym
problemem, po części świadomie, a po części nieświadomie. Księga V
opisuje drogę, jaką przebyłem, i pomysł, do którego mnie ona doprowadziła.
O ZNACZENIU STRYCHÓW
W połowie lat 90. spokojnie wyrzuciłem krawat do kosza na śmieci na
rogu Czterdziestej Czwartej Ulicy i Park Avenue w Nowym Jorku.
Postanowiłem zrobić sobie kilka lat przerwy i zamknąłem się na strychu.
Usiłowałem wyrazić słowami to, co podpowiadał mi instynkt, nadać pewną
strukturę temu, co nazwałem ukrytymi nieliniowościami, i ich skutkom.
Nie była to jeszcze gotowa koncepcja, raczej metoda, ponieważ nie
potrafiłem odnaleźć jej głębszego sensu. Jednakże, posługując się tą metodą,
napisałem blisko sześćset stron o zarządzaniu efektami nieliniowymi, z
wykresami i tabelami. Wiecie z Prologu, że „nieliniowość” oznacza, iż
reakcja nie jest linią prostą. Ale ja poszedłem dalej i analizowałem związki
nieliniowości ze zmiennością, które już wkrótce powinny stać się jasne. I
zagłębiłem się w problem zmienności zmienności i inne efekty wyższego
rzędu.
Owocem tych samotnych dociekań na strychu stała się książka Dynamic
Hedging poświęcona „instrumentom pochodnym w sytuacji nieliniowej
ekspozycji na ryzyko”. Stworzyłem techniczny tekst, w którym wyjaśniałem
wszystko od początku, ale pisząc go, instynktownie czułem, że ta koncepcja
ma znacznie szersze zastosowania niż te, z których korzystam w pracy; że
mój zawód okazał się świetnym punktem wyjścia do rozważań na ten temat,
ale byłem zbyt leniwy albo konwencjonalny, żeby wykroczyć poza jego
granice. Wciąż cenię ją najbardziej z moich książek (nie licząc tej, którą
właśnie czytacie) i miło wspominam dwie ostre nowojorskie zimy, spędzone
w niemal całkowitej ciszy na strychu, i promienie słońca, które odbijały się w
śniegu, rozjaśniając mój pokój i moje myśli. Przez wiele lat nie
zastanawiałem się nad niczym innym.
Epizod ten był też ciekawą lekcją. Moja książka przez pomyłkę trafiła do
czterech recenzentów, ekonomistów finansowych z kręgów akademickich,
zamiast do ilościowców (analityków ilościowych, którzy pracują w
finansach, korzystając z modeli matematycznych). Człowiek, który ją do nich
wysłał, nie zdawał sobie sprawy z różnic między tymi grupami. Wszyscy
czterej uczeni odrzucili moją książkę, ale, co ciekawe, z czterech różnych
powodów, a ich argumenty nie pokrywały się w najmniejszym stopniu. My,
praktycy i ilościowcy, nieszczególnie przejmujemy się komentarzami
uczonych akademickich - to tak, jakby prostytutki przyjmowały porady
techniczne od zakonnic. Uderzyło mnie jednak, że gdybym był w błędzie,
recenzenci podaliby dokładnie ten sam powód odrzucenia mojej książki. To
antykruchość. Później, rzecz jasna, wydawca zrozumiał swój błąd i tekst
przesłano recenzentom z domeny analizy ilościowej, dzięki czemu mogła się
ukazać.
W życiu codziennym prokrustowe łoże polega właśnie na upraszczaniu
nieliniowości i traktowaniu systemów nieliniowych jako systemów liniowych
- to uproszczenie, które wypacza obraz rzeczywistości.
Później moje zainteresowanie nieliniową ekspozycją na ryzyko minęło,
ponieważ zacząłem się zajmować innymi kwestiami związanymi z
niepewnością, które wydały mi się bardziej intelektualne i filozoficzne, na
przykład naturą losowości - a nie reakcją systemów na zdarzenia losowe. Być
może wynikało to też z faktu, że przeprowadziłem się i nie mogłem już
korzystać ze strychu.
Ale pewne wydarzenia spowodowały, że znów zdecydowałem się na
pustelnicze życie. Po kryzysie pod koniec pierwszej dekady XXI wieku
przeżyłem piekło kontaktów z prasą. Nagle zostałem zdezintelektualizowany
i zdemoralizowany, wyrwany ze swojego środowiska naturalnego i
ogłoszony dobrem publicznym. Nie zdawałem sobie sprawy, że mediom i
opinii publicznej trudno zaakceptować, iż uczony powinien ignorować
drugorzędne sprawy bieżące i pisać książki, a nie e-maile; że nie może dawać
wykładów, tańcząc przed nimi na scenie, bo ma inne rzeczy do roboty: rano
musi czytać w łóżku, później pisać przy biurku przy oknie, chadzać (wolnym
krokiem) na długie spacery, pić espresso (rano), herbatę rumiankową
(popołudniami), wina libańskie (wieczorami) i muscat (po kolacji), a potem
chadzać (wolnym krokiem) na jeszcze więcej długich spacerów, kłócić się z
przyjaciółmi oraz członkami rodziny (ale nigdy rano) i czytać (znów) w
łóżku przed snem, zamiast bez przerwy poprawiać swoje książki i teorie dla
wygody nieznajomych i członków lokalnego oddziału Networking
International, którzy nawet ich nie przeczytali. Dlatego postanowiłem
wycofać się z życia publicznego. Kiedy odzyskałem kontrolę nad moim
kalendarzem i umysłem, doszedłem do siebie po głębokich urazach
wewnętrznych, nauczyłem się filtrować i automatycznie kasować e-maile ze
skrzynki i zacząłem życie od nowa, Fortuna zesłała mi dwa pomysły. Wtedy
poczułem się naprawdę głupio, bo zrozumiałem, że cały czas nosiłem je w
sobie. Najwyraźniej narzędzia analizy efektów o charakterze nieliniowym są
uniwersalne. Najsmutniejsze, że do tego momentu w swoim nowym-nowym
życiu samotnego spacerowicza i amatora herbaty rumiankowej, patrząc na
porcelanową filiżankę, nie zdawałem sobie sprawy, że nieliniowość
wszystkich obiektów w moim otoczeniu można wykryć za pomocą tych
samych technik, na które wpadłem podczas poprzedniego pustelniczego
epizodu. W kolejnych dwóch rozdziałach omawiam to, co w ten sposób
odkryłem.
Rozdział 18
O różnicy między wielkim głazem a tysiącem kamyczków
Jak ukarać przy użyciu kamienia - Wylądowałem przed czasem (raz) -
Dlaczego strychy zawsze się przydają - Dlaczego lepiej unikać Heathrow,
jeśli nie masz przy sobie gitary
Rys. 12. Więcej strat niż zysków albo więcej zysków niż strat. Przyjmijmy, że
zaczynacie w punkcie „jesteście tu”. W pierwszym przypadku, jeśli zmienna x
wzrośnie, czyli przesunie się w prawo na osi poziomej, zyski (oś pionowa)
będą większe od strat wywołanych przesunięciem w lewo, czyli analogicznym
spadkiem zmiennej x. Wykres ilustruje, jak asymetria dodatnia (pierwszy
wykres) zamienia się w krzywą wypukłą (zakrzywioną na zewnątrz), a
asymetria ujemna (drugi wykres) zamienia się w krzywą wklęsłą
(zakrzywioną do wewnątrz). Powtórzmy: dla odchylenia zmiennej o
analogiczną jednostkę w obie strony wypukłość oznacza wyższe zyski od strat,
a w przypadku wklęsłości zależność jest odwrotna.
Rys. 14. Wykres pokazuje, jak czas (i koszt) podróży autora na lotnisko JFK
po przekroczeniu określonego poziomu zależą od liczby samochodów na
drodze. Widzimy, że koszty podróży są zakrzywione do wewnątrz - a zatem
wklęsłe, co jest negatywne.
Księga VI
Via negativa
Przypomnijcie sobie, że nie mieliśmy nazwy na kolor niebieski, ale
całkiem nieźle sobie bez niej radziliśmy - przez większość naszej historii
byliśmy kulturowymi, choć nie biologicznymi, daltonistami. A zanim
powstał Rozdział 1, nie mieliśmy nazwy na antykruchość i mimo to rozmaite
systemy skutecznie ją wykorzystywały, bez ingerencji człowieka. Wiele
zjawisk nie ma swojej nazwy. Znamy je i wykorzystujemy w swoich
działaniach, chociaż nie potrafimy ich bezpośrednio opisać, uchwycić za
pomocą języka albo ograniczonych pojęć, którymi dysponujemy. Niemal
wszystko, co istotne w naszym otoczeniu, trudno jest wyrazić słowami -
właściwie im ważniejsze zjawisko, tym bardziej nieadekwatny okazuje się
nasz język.
Jeśli nie potrafimy dokładnie określić, czym coś jest, możemy chociaż
ustalić, czym nie jest - a więc opisać tę rzecz w sposób pośredni.
Apofatyczność skupia się na tym, czego nie da się wyrazić bezpośrednio
słowami. Nazwa pochodzi od greckiego słowa apophasis (mówić „nie” albo
wspominać o czymś nie wprost). W teologii metoda ta wywodzi się z
unikania bezpośredniego opisu Boga, czego wynikiem są opisy negatywne,
po łacinie określane mianem via negativa, czyli droga negatywna. Tak
nazywa je tradycja teologiczna, szczególnie Cerkwi prawosławnej. Via
negativa nie próbuje opisać, czym jest Bóg - zostawia to prymitywnym
współczesnym myślicielom i domorosłym filozofom z zacięciem
scjentystycznym. Zamiast tego wylicza, czym Bóg nie jest, i stosuje metodę
eliminacji. Idea ta kojarzona jest głównie z mistycznym teologiem Pseudo-
Dionizym Areopagitą. To bliżej nieznany myśliciel z Bliskiego Wschodu o
imieniu Dionizos, który pisał wspaniałe traktaty mistyczne. Przez długi czas
mylono go z Dionizym Areopagitą, ateńskim sędzią nawróconym dzięki
naukom Pawła Apostoła. Stąd, dla rozróżnienia, określenie „pseudo” przed
imieniem teologa.
Neoplatończycy to wyznawcy idei Platona, skupieni głównie na
platońskich formach, abstrakcyjnych obiektach o własnej, odrębnej istocie.
Pseudo-Dionizy był uczniem neoplatończyka Proklosa (ucznia Syrianosa,
innego syryjskiego neoplatończyka). Proklos zasłynął jako autor
powiedzenia: posągi powstają przez odejmowanie. Często natykam się w
książkach na bardziej współczesną wersję tej anegdoty: Papież pyta Michała
Anioła o sekret jego geniuszu - a konkretnie o to, jak udało mu się wyrzeźbić
posąg Dawida, uznawany za dzieło nad dziełami. W odpowiedzi słyszy: „To
proste. Usunąłem wszystko, co nie było Dawidem”.
Jak stać się antykruchym? Jakie korzyści przynosi antykruchość?
Odpowiedź jest banalna: zacznijcie od usunięcia kruchości, jatrogenii, a
resztą się nie martwcie. Po prostu chrońcie się przed ujemną asymetrią, a
antykruchość pojawi się sama.
Uważni czytelnicy rozpoznają w tym logikę sztangi.
Gdzie jest szarlatan?
Przypomnijcie sobie, że interwencjonista skupia się na aktywności, czyli
na działaniu. Przekonaliśmy się już, że - podobnie jak definicje pozytywne -
działanie wzbudza szacunek i podziw w naszych prymitywnych umysłach.
Skutkuje to na przykład podejmowaniem przez rządy naiwnych interwencji,
które kończą się katastrofą. Po nich zwykle rozlega się chór narzekań na
naiwne interwencje rządowe, ponieważ wiadomo już, że skończyły się
katastrofą; a następnie dochodzi do kolejnych naiwnych interwencji
rządowych. Aktów zaniechania, nierobienia niczego, nie uznaje się za
prawdziwe decyzje i nie należą one do niczyich zadań. Tabela 3 pokazała
nam, jak powszechny jest interwencjonizm w rozmaitych dziedzinach, od
medycyny aż po biznes.
Przez całe życie stosuję cudownie prostą heurystykę: szarlatanów można
rozpoznać po tym, że dają ci wyłącznie pozytywne rady, wykorzystując
twoją łatwowierność i nadmierną ufność w recepty, które początkowo wydają
się oczywiste, po czym natychmiast wylatują z głowy. Przykładem są
poradniki z tytułami typu „dziesięć kroków do…” (bogactwa, idealnej wagi,
idealnej przyjaźni, innowacji, sukcesu wyborczego, masy mięśniowej, ślubu,
prowadzenia sierocińca itp.). Tymczasem prawdziwi profesjonaliści, wybrani
w procesie ewolucji, posługują się formułami negatywnymi: arcymistrzowie
szachowi zwykle wygrywają dlatego, że potrafią ustrzec się porażki; ludzie
zdobywają majątek, bo potrafią uchronić się przed bankructwem (szczególnie
gdy innym się to nie udaje); religie składają się głównie z zakazów; nauka
życia to nauka, czego powinniśmy unikać. Większość rodzajów osobistego
ryzyka daje się ograniczyć dzięki niewielkiej liczbie rozwiązań.
Co więcej, losowość mąci nam w głowach, ponieważ w wielu sytuacjach
o wysokim stopniu losowości trudno jest ocenić, czy człowiek, który odniósł
sukces, ma jakieś umiejętności, oraz czy osoba z umiejętnościami odniesie
sukces. Możemy być za to pewni istnienia zależności przeciwnej - że
człowiek całkowicie pozbawiony umiejętności w ostatecznym rozrachunku
poniesie porażkę.
Wiedza subtraktywna
To samo dotyczy wiedzy. Największym - i najtrwalszym - wkładem w
naukę jest usuwanie z niej tego, co naszym zdaniem jest błędne, czyli
pistemologia subtraktywna. W życiu antykruchość zdobywa się dzięki nie-
byciu frajerem. Wprawdzie w Peri mystikes theologias Pseudo-Dionizy nie
użył tych samych słów, nie omawiał dyskonfirmacji i nie rozumiał do końca,
o co w niej chodzi, ale według mnie zdawał sobie sprawę z epistemologii
subtraktywnej i asymetrii w wiedzy. Platonicznością nazywam umiłowanie
do zwięzłych, abstrakcyjnych form, teoretycznych koncepcji i uniwersaliów,
które nie pozwalają nam dostrzec chaosu rzeczywistości i przez które
wpadamy w pułapkę efektów Czarnych Łabędzi. Kiedyś zrozumiałem, że
istnieje tu pewna asymetria. Jestem żarliwym wyznawcą idei platońskich,
kiedy są sformułowane w odwrotny sposób, niczym negatywne uniwersalia.
Zatem główne założenie lansowanej przeze mnie epistemologii brzmi
następująco: wiemy dużo więcej o tym, co nie działa, niż o tym, co działa;
albo, w kategoriach kruchości i wytrzymałości, wiedza negatywna (o tym, co
się nie zgadza, co nie działa) jest bardziej wytrzymała na błędy niż wiedza
pozytywna (o tym, co się zgadza, co działa). Wiedza rozwija się w znacznie
większym stopniu dzięki odejmowaniu niż dodawaniu - zważywszy na to, że
to, co wiemy dziś, jutro może się okazać nieprawdą, ale to, co dziś uznajemy
za nieprawdę, nie może okazać się prawdą, a przynajmniej nie tak łatwo. Jeśli
zauważę czarnego łabędzia (tym razem nie jest to metafora), zyskam
pewność, że stwierdzenie: wszystkie łabędzie są białe, jest fałszywe. Ale
nawet jeśli nigdy w życiu nie widziałem czarnego łabędzia, nie mogę uznać
tego stwierdzenia za prawdziwe. Inaczej mówiąc: ponieważ jedna drobna
obserwacja może obalić twierdzenie, a miliony obserwacji nie mogą go
potwierdzić, to dyskonfirmacja przynosi bardziej rzetelne rezultaty niż
potwierdzenie.
Współcześnie idea ta kojarzona jest z filozofią Karla Poppera, dlatego
błędnie sądziłem, że to on ją stworzył (za to ma na koncie jeszcze ważniejszą
ideę fundamentalnej niemożności przewidzenia biegu historii). Jak się
okazało, była to znacznie starsza koncepcja, jedno z dwóch centralnych
założeń sceptyczno-empirycznej szkoły medycyny w erze poklasycznej w
krajach wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Dobrze znała ją
grupa francuskich uczonych z XIX wieku, którzy na nowo odkryli te dzieła.
A wiara w potęgę dyskonfirmacji to fundament naszego podejścia do nauki.
Jak widać, możemy odwołać się do ogólnych kategorii wiedzy
pozytywnej (addytywnej) i negatywnej (subtraktywnej): wiedza negatywna
jest bardziej wytrzymała. Ale nie jest idealna. Filozofowie krytykowali
Poppera za to, że potraktował dyskonfirmację w sposób jednoznaczny,
czarno-biały, zero-jedynkowy. Tymczasem tak kategoryczne rozstrzygnięcia
są niemożliwe: nie sposób ocenić, czy dany eksperyment nie przyniósł
zamierzonych rezultatów - tym samym „falsyfikując” teorię - z powodu złych
narzędzi, pecha czy może oszustwa naukowca. Załóżmy, że widzicie
czarnego łabędzia. Taki widok z pewnością obaliłby tezę, że wszystkie
łabędzie są białe. Ale co jeśli wcześniej piliście libańskie wino albo mieliście
halucynacje, bo za długo siedzieliście w Internecie? A jeśli była ciemna noc,
gdy wszystkie łabędzie wydają się szare? Przyjmijmy zatem, że porażka (i
dyskonfirmacja) zwykle niosą ze sobą więcej informacji niż sukces i
potwierdzenie teorii, dlatego powtarzam, że wiedza negatywna jest tylko
„bardziej wytrzymała”.
Zanim przystąpiłem do pisania tego fragmentu, przez pewien czas
wertowałem dzieła zebrane Poppera, zastanawiając się, jak to możliwe, że ten
wielki myśliciel z obsesją na punkcie falsyfikacji całkiem przeoczył ideę
kruchości. W swoim największym dziele, Nędzy historycyzmu, gdzie
przedstawia granice przewidywalności, dowiódł, że nie można w
zadowalający sposób przewidzieć przyszłości. Nie rozumiał jednak, że kiedy
niekompetentny chirurg operuje mózg, można bezpiecznie założyć, że
pacjent dozna poważnych obrażeń, a nawet umrze. Taka subtraktywna wizja
przyszłości pozostaje całkowicie zgodna z jego ideą dyskonfirmacji, to jej
logiczne następstwo. To, co Popper nazywa falsyfikacją teorii, powinno w
praktyce prowadzić do zniszczenia obiektu, wobec którego ją zastosowano.
W systemach politycznych dobry jest ten mechanizm, który pozwala
usunąć ze stanowiska złego bohatera; nie wymaga wskazania, co należy
zrobić ani kogo umieścić na jego miejscu. Jeden zły bohater może bowiem
wywołać więcej szkód niż wszyscy dobrzy bohaterowie - korzyści. Jon Elster
idzie jeszcze dalej; niedawno napisał książkę o wiele mówiącym tytule
Preventing Mischief [Zapobieganie intrygom - przyp. tłum.], w której
wywodzi działania negatywne z benthamowskiej idei, że „zadanie
ustawodawcy ogranicza się do zapobiegania wszystkiemu, co mogłoby
zahamować rozwój ich (członków zgromadzenia) wolności i inteligencji”.
Jak można się było spodziewać, via negativa jest częścią klasycznej
mądrości. Arabski uczony i przywódca religijny Ali ibn Abi Talib (zbieżność
nazwisk przypadkowa) twierdził, że trzymając się z dala od nieuka,
zyskujemy tyle samo, co przebywając w towarzystwie mędrca.
A oto unowocześniona wersja tej samej zasady autorstwa Steve’a Jobsa:
„Ludzie myślą, że skupienie oznacza, iż musisz powiedzieć tak temu, na
czym masz się skupić. Nic bardziej mylnego. Skupienie oznacza, że mówisz
nie setkom innych dobrych pomysłów, które wpadają ci do głowy. Musisz je
ostrożnie wybierać. Jestem równie dumny z tego, czego nie zrobiliśmy, jak z
tego, co zrobiliśmy. Innowacja jest mówieniem tysiącu rzeczy nie”.
SZTANGI RAZ JESZCZE
Wiedza subtraktywna to pewna forma sztangi. Co znaczące, jest wypukła.
To, co się nie zgadza, jest dość wytrzymałe, to, czego nie wiecie, jest kruche i
spekulacyjne, ale nie bierzecie tego poważnie, więc tylko upewniacie się, czy
wam nie zaszkodzi, gdyby okazało się nieprawdą.
A oto kolejne zastosowanie zasad via negativa w koncepcji mniej znaczy
więcej.
Mniej znaczy więcej
Twórcami idei mniej znaczy więcej na gruncie procesu podejmowania
decyzji byli Spyros Makridakis, Robyn Dawes, Daniel Goldstein i Gerd
Gigerenzer, którzy wykazali w różnych kontekstach, że prostsze metody
prognozowania i inferencji mogą działać znacznie lepiej niż metody złożone.
Ich proste, zdroworozsądkowe zasady nie są idealne, ale nie mają takie być;
przyjmując postawę intelektualnej pokory i porzucając marzenia o
wyrafinowanych teoriach, można uzyskać wspaniałe efekty. Para Goldstein i
Gigerenzer ukuła pojęcie szybkich i skromnych heurystyk, które pozwalają
podejmować dobre decyzje mimo ograniczonego czasu na zastanowienie,
niedoskonałej wiedzy i mocy przeliczeniowej.
Zdałem sobie sprawę, że heurystyka mniej znaczy więcej wpisuje się w
moją koncepcję w dwóch miejscach. Pierwsze to efekty skrajne: w pewnych
dziedzinach rzadkie zdarzenia (powtórzmy: dobre albo złe) odgrywają
nieproporcjonalnie dużą rolę, ale zwykle ich nie dostrzegamy, dlatego
skupienie się na wykorzystaniu takiego rzadkiego zdarzenia albo na ochronie
przed nim bardzo zmienia ekspozycję na ryzyko. Wystarczy zająć się
ekspozycją na Czarne Łabędzie, a życie staje się prostsze.
Heurystyka mniej znaczy więcej okazała się wstrząsająco łatwa do
zidentyfikowania i zastosowania oraz „wytrzymała” w obliczu błędów i
zmian opinii. Wprawdzie nie umiemy ustalić przyczyny większości
problemów, jednak istnieje proste rozwiązanie wielu z nich (nie wszystkich,
ale i tak jest nieźle, to znaczy, wystarczająco dobrze), które jest widoczne od
razu, czasem gołym okiem; niepotrzebne są zawiłe analizy ani bardzo kruche
i narażone na błędy kujoństwo.
Niektórzy znają zasadę 80/20. Ponad sto lat temu Vilfredo Pareto odkrył,
że 20 proc. ludzi we Włoszech posiada na własność 80 proc. ziemi i vice
versa. 20 proc. spośród tych 20 proc. (czyli 4 proc. całości) posiada na
własność około 80 proc. 80 proc. ziemi (czyli 64 proc. całości). W
ostatecznym rozrachunku mniej niż 1 proc. ludzi posiada na własność około
50 proc. ziemi. To efekt Ekstremistanu, wynikający z zasady zwycięzca
bierze wszystko. Takie efekty występują powszechnie, zarówno w dziedzinie
rozkładu bogactwa, jak i wskaźnika sprzedaży książek na autora.
Nieliczni zdają sobie sprawę, że w wielu dziedzinach, w których kiedyś
panowała zasada 80/20, zmierzamy w kierunku znacznie bardziej
niesprawiedliwego rozkładu w proporcji 99/1. 99 proc. ruchu internetowego
generuje mniej niż 1 proc. stron; 99 proc. sprzedanych książek przypada na
mniej niż 1 proc. autorów… I w tym miejscu muszę się zatrzymać, bo to
wstrząsające dane. Niemal wszystkie współczesne zjawiska wykazują efekty
zwycięzca bierze wszystko, również źródła szkód i korzyści. Zatem, jak
pokażę dalej, modyfikacja systemów o 1 proc. może obniżyć poziom
kruchości (albo zwiększyć poziom antykruchości) o około 99 proc. -
wystarczy podjąć kilka kroków, które często niewiele nas kosztują, żeby
świat był lepszy i bezpieczniejszy.
Na przykład niewielki odsetek z całej puli bezdomnych oznacza dla
państw nieproporcjonalnie wysokie wydatki, co jest oczywistym sygnałem,
gdzie należy szukać oszczędności. Niewielka liczba pracowników w
korporacji wywołuje większość problemów, psując ogólną atmosferę - i vice
versa - dlatego świetnym rozwiązaniem będzie się ich pozbyć. Niewielka
liczba konsumentów generuje ogromną część obrotów. 95 proc. obelg
przesyłają mi trzy ogarnięte obsesją osoby z kategorii ludzi przegranych
(według moich szacunków jedna z nich napisała już blisko 100 tysięcy słów
w swoich postach - musi pisać coraz więcej i więcej, i znajdować coraz
więcej powodów do krytyki w moich dziełach i mojej osobowości, żeby
utrzymać efekt). W dziedzinie opieki zdrowotnej Ezekiel Emanuel dowiódł,
że połowa populacji generuje mniej niż 3 proc. kosztów, a 64 proc. tortu
przypada na najbardziej chore 10 proc. społeczeństwa. Bent Flyvbjerg (z
Rozdziału 18) pokazał w swojej koncepcji zarządzania Czarnymi
Łabędziami, że za większość przekroczonych budżetów w korporacjach
odpowiadają duże projekty technologiczne - tym samym sugerując, że to na
nich należałoby się skupić, zamiast prowadzić niekończące się dyskusje i
pisać zawiłe eseje.
Jak mawiają ludzie mafii, skupcie się na tym, żeby wytrząsnąć kamień z
własnych butów. W niektórych branżach, na przykład w branży
nieruchomości, problemy i ich rozwiązania można zwięźle podsumować
jedną heurystyką, zdroworozsądkową zasadą, która każe zwracać uwagę na
trzy podstawowe kryteria: lokalizację, lokalizację i lokalizację - reszta nie ma
wielkiego znaczenia. To nie do końca i nie zawsze prawda, ale przynajmniej
mamy jakąś wskazówkę, czym należy się zająć w pierwszej kolejności.
Reszta się jakoś ułoży. Mimo to ludzie chcą mieć więcej danych, żeby dzięki
nim „rozwiązywać problemy”. Kiedyś występowałem przed Kongresem
przeciw projektowi finansowania systemu prognozowania kryzysowego.
Ludzie, którzy chcieli go implementować, nie dostrzegali paradoksu w tym,
że nigdy nie dysponowaliśmy większą ilością danych niż dziś, a nasze
prognozy nigdy nie były bardziej błędne. Jeśli, przechodząc przez jezdnię,
skupicie się na gromadzeniu coraz większej ilości danych - na przykład
informacji o kolorze oczu otaczających was ludzi - możecie nie zauważyć
pędzącej ciężarówki. Kiedy przechodzicie przez jezdnię, zwykle redukujecie
liczbę informacji do tych, które dotyczą podstawowego zagrożenia. Jak
napisał Paul Valéry: que de choses il faut ignorer pour agir - ileż spraw
powinno się ignorować, żeby działać.
Przekonujące - i pewne - dziedziny, takie jak fizyka, zwykle w
twierdzeniach odwołują się w ograniczonym zakresie do statystyki, podczas
gdy politologia i ekonomia, które dotąd nie stworzyły żadnej wartościowej
teorii, są pełne zaawansowanej statystyki i „dowodów” statystycznych
(chociaż na pierwszy rzut oka wiadomo, że owe dowody to pic na wodę). To
tak jak w fabułach powieści detektywistycznych, w których postać z
najmocniejszym alibi okazuje się winnym. Nie musicie przeczytać ryz
papieru zadrukowanych danymi, żeby podważyć tezy niezliczonych
artykułów ekonomicznych powołujących się na statystyki: wystarczy prosty
argument, że rzeczywistością społeczno-ekonomiczną rządzą Czarne
Łabędzie i rzadkie zdarzenia, których nie da się przewidzieć.
Kolejnym dowodem na siłę zasady mniej znaczy więcej jest następujący
wniosek z książki Niewidzialny goryl Christophera Chabrisa i Daniela
Simonsa: oglądając na wideo mecz koszykówki, ludzie skupieni na takich
szczegółach, jak liczenie podań, mogą zupełnie nie zauważyć, że na środku
boiska stoi goryl.
Odkryłem, że intuicyjnie wspomagałem się metodą mniej znaczy więcej
przy podejmowaniu decyzji (stosowałem ją zamiast wypisywania kolumn
argumentów za i przeciw na ekranie komputera). Jeśli macie więcej niż jeden
powód, żeby coś zrobić (wybrać danego lekarza albo weterynarza, zatrudnić
ogrodnika albo pracownika, wziąć z kimś ślub, wyjechać na wycieczkę), nie
róbcie tego. Nie chcę przez to powiedzieć, że jeden powód jest lepszy niż
dwa - po prostu, szukając kolejnych powodów, usiłujecie sami siebie
przekonać, żeby coś zrobić. Decyzje oczywiste (wytrzymałe na błędy) nie
wymagają więcej niż jednego powodu. Francuska armia stosowała
analogiczną heurystykę: odrzucała wyjaśnienia absencji, w których
podawano więcej niż jeden powód, na przykład śmierć babci, wirus grypy i
ugryzienie przez dzika. Jeśli ktoś atakuje daną książkę albo ideę, powołując
się na więcej niż jeden powód, powinniście wiedzieć, że nie ma racji. W
końcu nikt nie mówi: on jest przestępcą, zabił wielu ludzi, a poza tym nie
potrafi się zachować przy stole, ma nieprzyjemny oddech i kiepsko prowadzi.
Często kieruję się zasadą, którą nazywam brzytwą Bergsona: „Filozof
powinien być znany z jednej idei, to wszystko” (nie wiem, czy stworzył ją
Bergson, ale to całkiem niezła zasada). Francuski eseista i poeta Paul Valéry
zapytał kiedyś Einsteina, czy nosi ze sobą notes, żeby zapisywać nowe
pomysły. „Ja nie mam żadnych pomysłów”, odpowiedział Einstein. (W
rzeczywistości nie miał kiepskich pomysłów). Stąd następująca heurystyka:
jeśli ktoś ma długą notkę biograficzną, to znajomość z nim można sobie
odpuścić. Kiedyś podczas konferencji przyjaciel zaprosił mnie na lunch z
nadgorliwym ważniakiem, którego życiorys wystarczyłby na dwa albo trzy
życia. Wolałem usiąść przy stoliku z praktykantami i obsługą techniczną.
Analogicznie, kiedy słyszę, że ktoś ma na koncie 300 artykułów naukowych i
22 doktoraty honoris causa, za którymi nie stoi jednak żadna fascynująca
idea albo pomysł, unikam go jak ognia.
Rozdział 20
Czas i kruchość
Proroctwo, podobnie jak wiedza, jest subtraktywne, nie addytywne - Efekt
Lindy’ego, czyli stare wygrywa z nowym, szczególnie w dziedzinie
technologii, niezależnie od tego, co mówią w Kalifornii - Kariera proroka nie
jest ani zalecana, ani dobrowolna
Antykruchość sugeruje - wbrew temu, co podpowiada nam instynkt - że
stare jest lepsze od nowego, i to dużo bardziej, niż myślicie. Nieważne, jak
dana rzecz przedstawia się z punktu widzenia waszej machiny intelektualnej,
czy prezentuje się dobrze czy marnie: czas ujawni jej kruchość, a w razie
potrzeby ją zniszczy. Przechodzę niniejszym do opisu współczesnej choroby
związanej z interwencjonizmem - o nazwie neomania. Wywołuje ona
kruchość, ale według mnie przy odrobinie cierpliwości może być uleczalna.
To, czemu udaje się przetrwać, musi dobrze służyć jakimś (zwykle
ukrytym) celom, widocznym dopiero z perspektywy czasu, których my nie
potrafimy objąć wzrokiem ani rozumem. W Rozdziale 20 odwołamy się do
kruchości jako głównej siły napędowej przewidywań.
Przypomnijcie sobie fundamentalną asymetrię: zmienność i chaos służą
systemom antykruchym, a w systemach kruchych wywołują szkody. No cóż,
czas to to samo co chaos.
OD SYMONIDESA DO JENSENA
Żeby poćwiczyć zastosowanie podziału na kruchość i antykruchość z
Tabeli 1, zabawmy się w proroka. Pamiętajmy, że prorok powinien być
odporny na krytykę, mieć grono bliskich przyjaciół, kiepski dostęp do
Internetu oraz bibliotekę z pełnym zestawem starożytnych przysłów, a jeśli to
możliwe, powinien umieć czerpać ze swoich proroctw osobiste korzyści. Jak
wynika z doświadczeń proroków, zanim się okaże, że macie rację, będziecie
piętnowani; a kiedy się okaże, że macie rację, zostaniecie na pewien czas
znienawidzeni albo, co gorsza, wasze idee wydadzą się ludziom „trywialne”
w wyniku retrospektywnego przeinaczania faktów. Dlatego dużo lepiej jest
przyjąć strategię Grubego Tony’ego i skupić się na kasie, a nie na uznaniu.
Współczesnych proroków traktuje się w ten sam sposób: dwudziestowieczni
intelektualiści, wyznawcy błędnych idei, takich jak komunizm, a nawet
stalinizm, wciąż są modni - ich książki stoją na półkach w księgarniach - a ci,
którzy, jak filozof polityczny Raymond Aron, od początku je krytykowali,
nie wzbudzili większego zainteresowania ani przed tym, ani po tym, gdy
okazało się, że mają słuszność,
Teraz zamknijcie oczy i spróbujcie sobie wyobrazić, jak będzie
wyglądało wasze otoczenie za pięć, 10 albo 25 lat. Prawdopodobnie
wyobraźnia podsunie wam obrazy nowych rzeczy, które nazywamy
innowacjami, usprawnieniami, nowoczesnymi technologiami i innymi mało
eleganckimi określeniami z żargonu biznesowego. Jak się wkrótce
przekonamy, te powszechne wizje innowacji są nie tylko odrażające z
perspektywy estetycznej, lecz także bezsensowne zarówno z perspektywy
empirycznej, jak i filozoficznej.
Dlaczego? Wasza wyobraźnia prawdopodobnie dodała do istniejącego
świata nowe elementy. Przykro mi, ale w tym rozdziale pokażę, że takie
podejście odwraca kota ogonem: jeśli zależy nam na rzetelności, to zgodnie z
koncepcją kruchości i antykruchości należy zubożyć przyszłość, zredukować
ją o to, co nie należy do nadchodzącego świata. To via negativa. Kruche
systemy w końcu się załamią, a na szczęście łatwo sprawdzić, co jest kruche.
Pozytywne Czarne Łabędzie są bardziej nieprzewidywalne niż negatywne.
„Czas ma ostre zęby, które wszystko niszczą”, ogłosił poeta
Symonides z Keos w VI wieku p.n.e., być może dając początek tradycji
mówienia o nieubłaganym upływie czasu w literaturze Zachodu. Dotarłem do
wielu klasycznych, eleganckich wersji tej sentencji, począwszy od maksymy
Owidiusza (tempus edax rerum - czas, pożerca rzeczy) aż po nie mniej
liryczną dwudziestowieczną frazę francusko-rosyjskiej poetki Elsy Triolet
(„czas pali, lecz nie zostawia popiołu”). Oczywiście, takie ćwiczenie
uruchamia poetyckie skojarzenia, dlatego opisując je, od razu zacząłem nucić
francuski wiersz, nagrany w formie piosenki, pod tytułem Avec le temps, o
tym, że czas wszystko zaciera, nawet złe wspomnienia (wiersz nie mówi
jednak o tym, że przy okazji czas zaciera także obraz nas samych). Dzięki
efektom wypukłości możemy spojrzeć na to z punktu widzenia nauki i
stworzyć własną taksonomię rzeczy, które powinny zostać pożarte w
pierwszej kolejności przez ów nieubłagany czas. Kruche obiekty w końcu
ulegną zniszczeniu - a na szczęście potrafimy rozpoznać, co jest kruche.
Nawet to, co wydaje nam się antykruche, w końcu zniszczeje, ale proces ten
powinien przebiegać znacznie dłużej (butelce wina służy upływ czasu, ale do
pewnego stopnia i nie wtedy, gdy umieścisz ją w kraterze wulkanu).
Sentencja Symonidesa, która otworzyła poprzedni akapit, kończy się
zastrzeżeniem: „nawet to, co najtrwalsze”. Zatem Symonides wpadł na dość
przydatny trop, że rzeczy najtrwalsze okażą się trudniejsze do pożarcia, a
więc zniszczeją na końcu. Oczywiście, nie wierzył, że istnieją rzeczy
antykruche, które nigdy nie zostaną pożarte.
Upieram się przy tym, że via negativa jest jedyną słuszną metodą
prorokowania: nie można w żaden inny sposób stworzyć prognozy, nie będąc
w jakimś kontekście indykiem, szczególnie we współczesnym złożonym
świecie. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powstaną żadne nowe
technologie - innowacje z pewnością będą święciły triumfy w swojej epoce,
przez pewien czas. Kruche obiekty bez wątpienia zostaną zastąpione przez
coś innego. Ale nie da się przewidzieć, czym będzie owo „coś innego”.
Najprawdopodobniej technologie, które przyszły wam do głowy, nie
przetrwają próby czasu, niezależnie od tego, jak wydajne i przydatne wam się
wydają - z całym szacunkiem dla waszej wyobraźni.
Pamiętajcie, że najbardziej kruche są obiekty predyktywne, które opierają
się na przewidywalności - innymi słowy, ci, którzy nie doceniają Czarnych
Łabędzi, w końcu zostaną wyeliminowani z populacji.
To ciekawy - pozorny - paradoks, że według opisanych wyżej założeń
prognozy długoterminowe są bardziej rzetelne niż krótkoterminowe,
ponieważ można z dużą pewnością przyjąć, że obiekty podatne na Czarne
Łabędzie w końcu znikną w odmętach historii, gdyż czas potęguje
prawdopodobieństwo takiego zdarzenia. Z drugiej strony typowe prognozy
(niedotyczące tego, co obecnie kruche) z czasem się dewaluują; w warunkach
nieliniowości im prognoza dłuższa, tym mniej precyzyjna. W
dziesięcioletniej prognozie wyników sprzedaży fabryki komputerów albo
zysków sprzedawców na rynku surowcowym współczynnik błędów może
być dziesięć razy wyższy niż w prognozie rocznej.
NAUKA ODEJMOWANIA
Przypomnijcie sobie futurystyczne wizje świata z ostatnich 150 lat,
opisane w powieściach Juliusza Verne’a, H.G. Wellsa czy George’a Orwella
albo w zapomnianych dziś dziełach naukowców i futurystów. Uderza fakt, że
prognozy te nie wspominają ani słowem o narzędziach, które dziś wydają się
dominować w naszej rzeczywistości, takich jak Internet, czy bardziej
prozaicznych wynalazkach w rodzaju walizek na kółkach z Księgi IV. Ale
podstawowym problemem nie jest to, co pominięto. Sęk w tym, że niemal
wszystko, co sobie wyobrażali nasi przodkowie, nigdy nie powstało, z
wyjątkiem kilku często przytaczanych przykładów (takich jak silnik parowy
Herona z Aleksandrii albo wozy pancerne Leonarda da Vinci). Nasz świat
wygląda bardzo podobnie do ich świata, jest mu do niego znacznie bliżej, niż
myśleliśmy i chcieliśmy myśleć. A zwykle umyka nam ten fakt -
najwyraźniej nie istnieje żaden mechanizm korygujący, który mógłby nam to
uświadomić, gdy tworzymy wizje wysoce technokratycznej przyszłości.
Być może mamy tu do czynienia z błędem wyboru [ang. selection bias -
przyp. tłum.]: autorzy tych prognoz cierpią zazwyczaj na (nieuleczalną)
neomanię, miłość do nowoczesności ze względu na jej nowoczesność.
Kiedy skończę pisać te słowa, pójdę z przyjaciółmi do restauracji
(tawerny istnieją od przynajmniej 25 wieków). Pójdę tam w butach niewiele
się różniących od tych, które 5300 lat temu nosił jakiś mężczyzna, później
zmumifikowany, odnaleziony w lodowcu w Alpach austriackich. W
restauracji będę używał sztućców, technologii rodem z Mezopotamii, którą
można uznać za „zabójczą”, zważywszy na to, co mogę dzięki niej zrobić z
udźcem jagnięcym, na przykład rozerwać go na strzępy, nie parząc palców.
Napiję się wina, napoju, którym raczymy się przynajmniej od sześciu
tysiącleci. Wino zostanie nalane do kieliszków, innowacji, którą moi rodacy z
Libii przypisują swoim fenickim przodkom, a jeśli nie zgadzacie się z taką
genezą, wiedzcie, że sprzedają szklane przedmioty od przynajmniej 29
stuleci. Po daniu głównym uraczę się nieco młodszą technologią, ręcznie
robionymi serami, płacąc więcej za te, których receptura nie zmieniła się od
kilkuset lat.
Gdyby w 1950 roku ktoś miał wyobrazić sobie takie spotkanie, opisałby
je zupełnie inaczej. Dzięki Bogu, nie będę ubrany w błyszczący, syntetyczny
kombinezon astronauty, nie będę jeść tabletek o zoptymalizowanej
zawartości składników odżywczych i nie będę porozumiewać się ze
znajomymi za pomocą ekranów. Z kolei moi towarzysze będą wydychać w
moim kierunku zarazki przenoszone drogą powietrzną, ponieważ nie
mieszkają w odległych koloniach ludzkich po drugiej stronie galaktyki.
Jedzenie zostanie przygotowane przy użyciu niezwykle archaicznej
technologii (ognia), za pomocą narzędzi i urządzeń kuchennych, które nie
zmieniły się od czasów Rzymian (jedyna zmiana to jakość niektórych
zastosowanych metali). Będę siedział na sprzęcie wynalezionym
(przynajmniej) 3 tysiące lat temu, znanym jako krzesło (które będzie jednak
mniej zdobne niż jego majestatyczny egipski przodek). A do restauracji nie
udam się na latającym motorze. Przyjdę na piechotę albo, jeśli będzie późno,
skorzystam ze stuletniej już technologii i przyjadę taksówką prowadzoną
przez imigranta - już przed wiekiem imigranci byli taksówkarzami w Paryżu
(rosyjscy arystokraci), podobnie jak w dzisiejszym Berlinie i Sztokholmie
(irakijczycy i kurdyjscy uchodźcy), Waszyngtonie (etiopscy stażyści
podoktoranccy), Los Angeles (Armeńczycy o zapędach muzycznych) i
Nowym Jorku (różne narodowości).
David Edgerton dowiódł, że na początku XXI wieku produkujemy dwa i
pół razy więcej rowerów niż samochodów, a większość naszych zasobów
technologicznych inwestujemy w utrzymanie istniejącego sprzętu albo
redefinicję starych technologii (zwróćmy uwagę, że nie jest to tylko chiński
fenomen: zachodnie miasta podejmują agresywne starania, żeby stać się
bardziej przyjaznymi dla rowerzystów). Zauważcie również, jak rzadko
mówimy o jednej z najważniejszych technologii w historii świata: kondomie.
Jak na ironię, ma się on jak najmniej kojarzyć z technologią; kolejne
modyfikacje czynią go coraz mniej zauważalnym.
Księga VII
Etyka kruchości i antykruchości
Pora na etykę. W warunkach nieprzejrzystości i nowo odkrytej złożoności
świata ludzie mogą ukrywać ryzyko i szkodzić innym, a nieudolne prawo nie
pozwala ich na tym przyłapać. Skutki jatrogenii mogą być zarówno
opóźnione, jak i niewidoczne. Trudno dostrzec związki przyczynowo-
skutkowe i w pełni zrozumieć, co się dzieje.
Ze względu na takie ograniczenia epistemiczne jedyną metodą łagodzenia
kruchości jest ryzykowanie własną skórą. Kodeks Hammurabiego podał
proste rozwiązanie tego problemu prawie 3700 lat temu. Współcześnie coraz
częściej je odrzucamy, ponieważ wolimy neomaniakalne komplikacje od
archaicznej prostoty. A warto uświadomić sobie nieprzemijającą wartość tego
rozwiązania.
Rozdział 23
Ryzykowanie własną skórą: antykruchość i opcjonalność kosztem
innych
Co zrobić, żeby gadanie więcej kosztowało - Analiza łupów - Korporacje
i okazjonalne akty litości? - Przewiduj i anty-przewiduj
W niniejszym rozdziale pokażę, w co się pakujemy, kiedy jednej osobie
przypada potencjał zysku, a innej - potencjał strat.
Największy problem współczesności polega na okrutnym transferze
kruchości i antykruchości, w którym jedna ze stron otrzymuje korzyść, a
druga (mimowolnie) - ponosi stratę. Transfer ten ułatwia rosnąca przepaść
między tym, co zgodne z prawem, a tym, co etyczne. Taki stan rzeczy istniał
już wcześniej, ale dziś się zaostrzył - a współczesność potrafi to świetnie
ukryć. Jest to, rzecz jasna, problem agencji. A problem agencji to,
oczywiście, asymetria.
Jesteśmy świadkami fundamentalnej zmiany. Przyjrzyjmy się starszym
społeczeństwom - tym, które przetrwały. Główną różnicą między nami a nimi
jest współczesny zanik heroizmu. Przestaliśmy szanować - i obdarzać władzą
- tych, którzy ryzykują poniesienie straty dla innych. Bo heroizm to dokładna
odwrotność problemu agencji: ktoś decyduje się ponieść niekorzystne
konsekwencje danego zdarzenia (zaryzykować życiem albo obrażeniami ciała
lub, w łagodniejszych wersjach, dobrowolnie zrezygnować z pewnych
korzyści) dla dobra innych. Dziś jest na odwrót: władza trafia do bankierów,
zarządów korporacji (nie mylić z przedsiębiorcami) i polityków, którzy
okradają społeczeństwo z darmowej opcji.
Bohaterem można być nie tylko w czasie rewolucji czy na wojnie. Oto
przykład odwrotności problemu agencji: kiedy byłem dzieckiem, największe
wrażenie zrobiła na mnie historia niani, która zginęła, ratując dziecko przed
potrąceniem przed samochód. Nie ma nic szlachetniejszego, niż przyjąć
śmierć za kogoś innego.
Innymi słowy, chodzi o poświęcenie. A słowo „poświęcenie” ma związek
ze słowem „świętość”, z domeną sacrum, odrębną od domeny profanum.
W społeczeństwach tradycyjnych o waszej wartości i statusie decyduje to,
ile strat jesteście gotowi (a częściej, znacznie częściej, niż można by się
spodziewać, jesteście gotowe) ponieść dla innych. Najodważniejsi, albo
najdzielniejsi, cieszą się najwyższym prestiżem społecznym: rycerze,
generałowie, dowódcy wojsk. Nawet donowie mafii akceptują fakt, że
pełniąc swoją funkcję w hierarchii, wystawieni są na największe ryzyko
zamachu inspirowanego przez konkurencję i ponoszą największe
konsekwencje ze strony władz. To samo dotyczy świętych, którzy zrzekają
się własnego życia, żeby służyć innym - pomagać słabszym, biednym i
wywłaszczonym.
Tabela 7 przedstawia kolejną triadę: podział na ludzi, którzy nie ryzykują
własną skórą, ale korzystają z ryzyka innych; ludzi, którzy nie szkodzą innym
i nie korzystają z ich ryzyka, oraz szlachetną kategorię tych, którzy ponoszą
szkody dla dobra innych.
Pozwólcie, że dam się prowadzić emocjom i zacznę od trzeciej kolumny,
najbardziej na prawo, w której mowa o bohaterach i ludziach odważnych. To
właśnie od nich zależy wytrzymałość - a nawet antykruchość -
społeczeństwa; jesteśmy dziś w tym miejscu dlatego, że ktoś w jakimś
momencie podjął za nas pewne ryzyko. Ale odwaga i heroizm nie oznacza
ryzykowania w ciemno - nie musi to być lekkomyślność. Gdy ludzie nie
doceniają prawdopodobieństwa porażki, mamy do czynienia z
pseudoodwagą, która wynika z niedostrzegania ryzyka. Istnieje mnóstwo
dowodów, że w obliczu ryzyka ci sami ludzie zamieniają się w tchórzy i
panikują, więc są przeciwieństwem bohaterów. Dla stoików roztropność jest
naturalnym uzupełnieniem odwagi - to odwaga, by kontrolować własne
impulsy (według aforyzmu Publiliusza Syrusa - bo kogóż by innego -
roztropność miała być odwagą generała).
Wraz z rozwojem cywilizacji heroizm przeniósł się z areny wojny na
arenę idei. Pierwotnie, w czasach przedklasycznych, homerycki heros był
człowiekiem obdarzonym przede wszystkim odwagą fizyczną - bo wszystko
było fizyczne. Później, w epoce klasycznej, dla takich ludzi jak wielki król
Sparty Agesilaos ukoronowaniem prawdziwie szczęśliwego życia był
zaszczyt śmierci na polu bitwy, i niewiele więcej, a być może nic więcej. Ale
w czasach Agesilaosa odwaga nie oznaczała już tylko waleczności. Często
określano w ten sposób akty wyrzeczenia, w których człowiek był gotów
poświęcić się dla dobra innych, dla zbiorowości, z altruistycznych pobudek.
Wreszcie narodziła się nowa forma odwagi, odwaga sokratejczyka
Platona, która odpowiadała współczesnej definicji: odwaga, żeby stanąć w
obronie swoich ideałów i przyjąć śmierć z radością, dlatego że przywilej
oddania życia za prawdę albo w obronie własnych wartości stał się
najwyższym przejawem honoru. W historii świata nikt nie cieszył się
większym szacunkiem niż dwaj myśliciele, którzy otwarcie i prowokacyjnie
poświęcili życie za swoje ideały - dwaj myśliciele z krajów wschodniej
części basenu Morza Śródziemnego, Grek i Semita.
Powinniśmy o tym pamiętać, kiedy słyszymy o szczęściu definiowanym
jako określona sytuacja ekonomiczna albo materialna. Możecie sobie
wyobrazić, jak przygnębia mnie gloryfikacja zupełnie nieheroicznych
„wartości klasy średniej”, które globalizacja i Internet rozpropagowały
wszędzie, gdzie docierają linie British Airways. Wartości, które promują
typowe marzenia klas uciśnionych: „ciężką pracę” dla banku albo koncernu
tytoniowego, pilne czytanie gazet, przestrzeganie większości, choć nie
wszystkich, przepisów drogowych, zniewolenie przez jakąś strukturę
korporacyjną, zależność od opinii szefa (wpisywanej do akt
przechowywanych w dziale kadr), przestrzeganie prawa, inwestowanie na
giełdzie, wakacje w tropikach i życie na przedmieściach (z kredytem
hipotecznym), ładny pies i degustacja win w sobotni wieczór. Ci, którzy
odnoszą sukces, trafiają na doroczną listę miliarderów, gdzie mają nadzieję
trochę zabawić, zanim konkurencja z Chin obniży sprzedaż ich nawozu. Są
nazywani bohaterami, a nie szczęściarzami. Tymczasem sukces to kwestia
szczęścia. Świadomy akt bohaterstwa to kwestia decyzji. A „etyczna” klasa
średnia może pracować dla firmy tytoniowej - i dzięki kazuistyce uważać się
za etyczną.
Jeszcze większy niepokój o przyszłość rasy ludzkiej ogarnia mnie na
widok maniaka komputerowego przed ekranem laptopa na waszyngtońskich
przedmieściach, niedaleko kawiarni Starbucks albo centrum handlowego,
który może wysadzić w powietrze cały batalion w odległym kraju, na
przykład w Pakistanie, a później pójść na siłownię „poćwiczyć” (porównajcie
jego kulturę z kulturą rycerzy albo samurajów). Technologia potęguje
tchórzostwo, a wszystko jest ze sobą połączone: społeczeństwo nadkruszają
bojaźliwi politycy, dekownicy przerażeni sondażami opinii publicznej i
dziennikarze, którzy kontrolują narrację. Tworzą oni wybuchowy deficyt i
wzmagają problemy agencji, bo chcą dobrze wypaść w krótkiej
perspektywie.
Słowo wyjaśnienia. Tabela 7 nie sugeruje wcale, że ludzie, którzy
ryzykują własną skórą, zawsze mają rację, ani że śmierć jakiegoś człowieka
za wyznawane poglądy zawsze przynosi korzyści społeczeństwu: wielu
mesjanistycznych utopistów wyrządziło szkody. Poza tym oddanie życia za
sprawę nie jest koniecznością: wielu ludzi walczy ze złem w szarym,
codziennym życiu. Wcale nie wyglądają na bohaterów; oni jeszcze mocniej
odczuwają niewdzięczność społeczeństwa - podczas gdy pseudobohaterowie
z parciem na szkło zyskują prestiż. Przyszłe pokolenia nie postawią im
pomników.
Półczłowiekiem nie jest ten, kto nie ma własnego zdania, ale ten, kto nie
podejmuje ryzyka w jego obronie. Wybitny historyk Paul Veyne obalił
niedawno głęboko zakorzeniony mit, że gladiatorzy byli zmuszani do walki.
Większość rekrutowała się spośród ochotników, którzy chcieli mieć szansę
zostać bohaterami, ryzykując życiem i zwyciężając, a w razie porażki,
pokazać przed największą publicznością na świecie, że potrafią umrzeć
honorowo, bez strachu. Kiedy gladiator przegrał walkę, to widzowie
decydowali, czy go oszczędzić czy skazać na śmierć z rąk przeciwnika. A
publiczność nie lubiła nieochotników, bo nie wkładali serca w walkę.
Najlepszej lekcji odwagi udzielił mi mój ojciec - jako dziecko ceniłem jego
erudycję, ale nie robiła na mnie ogromnego wrażenia, bo nie sama erudycja
stanowi o wartości mężczyzny. Miał ogromne ego i poczucie godności
osobistej, dlatego wymagał od innych szacunku. Kiedyś podczas kontroli
drogowej obraził go milicjant. Trwała wówczas wojna libańska. Ojciec
odmówił wykonania rozkazu i rozgniewał się na milicjanta, bo ten nie okazał
mu należnego szacunku. Kiedy już odjeżdżał, ten bandyta strzelił mu w
plecy. Przez resztę życia ojciec nosił kulę w klatce piersiowej, dlatego musiał
zabierać zdjęcie rentgenowskie na lotnisko. Miałem więc bardzo wysoko
ustawioną poprzeczkę: godność nie jest nic warta, jeżeli na nią nie
zapracujecie, jeżeli nie jesteście gotowi za nią zapłacić.
Tym, co wyniosłem ze starożytnej kultury, jest pojęcie megalopsychon
(termin z etyki Arystotelesa), poczucie słusznej dumy, które wyparła
chrześcijańska wartość pokory. Języki romańskie nie mają na nie określenia;
po arabsku nazywa się Shhm - najlepszy odpowiednik to niemały. Jeśli
podejmujecie ryzyko i z godnością przyjmujecie swój los, to nic, co zrobicie,
nie uczyni was małymi; jeżeli nie podejmujecie ryzyka, to nic, co zrobicie,
nie uczyni was wielkimi, nic. A jeśli podejmujecie ryzyko, obelgi ze strony
półludzi (ludzi małych, którzy nie ryzykują) przypominają ujadanie psów: a
przecież pies nie może was obrazić.
HAMMURABI
Przyjrzymy się teraz poszczególnym elementom Tabeli 7 i wykażemy
związek tej fundamentalnej asymetrii (między potencjałem zysków i
potencjałem strat) z tematem, który nas interesuje - z etyką. Tylko
profesorowie szkół biznesowych i podobni wyznawcy kruchości oddzielają
wytrzymałość od rozwoju. My nie możemy oddzielić kwestii kruchości od
etyki.
Niektórzy ludzie zyskują opcje, albo opcjonalność, kosztem innych. A
inni o tym nie wiedzą. Skutki transferów kruchości stają się coraz
poważniejsze, ponieważ nowoczesność lokuje coraz więcej ludzi w lewej
kolumnie - czyli w kategorii antybohaterów. Dotyczy to wielu zawodów, z
których większość powstała niedawno. Stają się bardziej antykruche kosztem
kruchości większości - przykładem są urzędnicy rządowi, badacze naukowi,
dziennikarze (ci, którzy nie obalają mitów), elity medyczne, duże koncerny
farmaceutyczne i wiele innych profesji. Jak rozwiązać ten problem? Jak
zwykle, szukając pomocy u starożytnych. Kodeks Hammurabiego - który ma
już około 3800 lat - sygnalizował potrzebę przywrócenia kruchości i
postulował co następuje: Jeśli budowniczy zbuduje dom, a dom się zawali i
spowoduje śmierć właściciela domu, wówczas na śmierć zostanie skazany
budowniczy. Jeśli spowoduje śmierć syna właściciela tego domu, wówczas na
śmierć zostanie skazany syn tego budowniczego. Jeśli spowoduje śmierć
niewolnika właściciela tego domu, budowniczy da właścicielowi niewolnika
równej wartości.
Wygląda na to, że 3800 lat temu ludzie byli mądrzejsi niż my. Powyższa
zasada opiera się na założeniu, że budowniczy wie więcej, znacznie więcej,
niż jakikolwiek inspektor nadzoru budowlanego, zwłaszcza o tym, co kryje
się w fundamentach - dlatego jest to najlepsza możliwa reguła zarządzania
ryzykiem, ponieważ fundamenty, których wadliwość ujawnia się z
opóźnieniem, to najlepsze miejsce na ukrycie ryzyka. Hammurabi i jego
doradcy rozumieli, czym są małe prawdopodobieństwa.
Widać wyraźnie, że nie chodzi o karanie winnych po fakcie, tylko o
ratowanie życia przez zniechęcanie - przed faktem - do wyrządzania innym
szkód swoją pracą. Te asymetrie są szczególnie duże w przypadku zdarzeń
skrajnych o niskim prawdopodobieństwie, czyli Czarnych Łabędzi, ponieważ
najmniej je rozumiemy, a związane z nimi ryzyko najłatwiej ukryć.
Gruby Tony ma dwie heurystyki.
Po pierwsze, nigdy nie wsiadaj do samolotu, jeśli na pokładzie nie ma
pilota.
Po drugie, upewnij się, że na miejscu jest również drugi pilot.
Pierwsza heurystyka dotyczy asymetrii nagród i kar albo transferu
kruchości między jednostkami. Ralph Nader ma prostą zasadę: ludzie, którzy
głosują za wojną, powinni wysłać na pole walki przynajmniej jednego
zstępnego (dziecko lub wnuka). W starożytnym Rzymie inżynierowie musieli
spędzić jakiś czas pod mostem, który postawili - tego samego powinno się
wymagać od dzisiejszych inżynierów finansowych. Anglicy poszli jeszcze
dalej - po ukończeniu mostu inżynierowie musieli przebywać pod nim razem
z rodzinami.
Według mnie każdy lider opinii powinien ryzykować własną skórą na
wypadek, gdyby jego informacje albo poglądy doprowadziły do jakichś strat
(na przykład po to, żeby tym, którzy przyczynili się do karygodnej inwazji na
Irak, nie uszło to zupełnie na sucho). Ponadto każdy, kto tworzy prognozę
albo opracowuje analizę ekonomiczną, powinien mieć coś do stracenia,
zważywszy na to, że inni opierają się na tych prognozach (powtórzmy:
prognozy zachęcają do podejmowania ryzyka; to najbardziej toksyczna forma
działalności człowieka). Z zasad Grubego Tony’ego można wywieść
mnóstwo podheurystyk, przydatnych szczególnie do ograniczania słabości
systemów predyktywnych. Każda prognoza, wysunięta bez ryzykowania
własną skórą, może być równie niebezpieczna dla innych jak automatycznie
sterowane elektrownie jądrowe, gdy na miejscu nie ma żadnego inżyniera.
Pilot powinien być na pokładzie.
Druga heurystyka głosi, że musimy stworzyć redundancję, pewien
margines błędu, unikając optymalizacji, minimalizując (albo usuwając
całkowicie) asymetrię naszej podatności na ryzyko.
W pozostałej części rozdziału opiszę kilka syndromów oraz kilka
starożytnych rozwiązań.
DARMOWA OPCJA GAWĘDZIARZA
Księgę I zamknąłem stwierdzeniem, że przedsiębiorców i ryzykantów
należy umieścić na szczycie drabiny społecznej, nie oglądając się na to, czy
odnieśli sukces czy też nie, a na dole tej drabiny powinni się znaleźć
pracownicy naukowi, gawędziarze i rozpolitykowani politycy, chyba że
podejmują osobiste ryzyko, ujawniając błędy innych. Problem polega na tym,
że dziś społeczeństwo funkcjonuje całkowicie na odwrót, przyznając
darmową opcję zwykłym gawędziarzom.
W pierwszej chwili Nerowi wydało się nieeleganckie, że Gruby Tony doił
frajerów, kiedy w popłochu rzucali się do ucieczki. Bogacenie się na
krzywdzie innych - niezależnie od tego, jacy są albo potrafią być okropni -
nie jest najbardziej szlachetnym sposobem na życie. Ale Tony ponosił pewne
ryzyko i gdyby sytuacja rozwinęła się w przeciwny sposób, poniósłby stratę.
Nie istniał tu problem agencji. Dlatego zachowanie Tony’ego było
dopuszczalne. Tymczasem w sytuacji odwrotnej mamy do czynienia z czymś
jeszcze gorszym: ludźmi, którzy tylko gadają, prognozują, teoretyzują.
Właściwie podejmowanie ryzyka spekulacyjnego jest nie tylko
dopuszczalne, ale wręcz obowiązkowe. Żadnej opinii bez ryzyka i,
oczywiście, żadnego ryzyka bez nadziei na zysk. Jeśli Gruby Tony miał jakąś
opinię, czuł, że ze względów etycznych powinien mieć odpowiadającą jej
ekspozycję. Jak to się mówi w Bensonhurst1, jeśli macie jakąś opinię, musicie
działać. Inaczej tak naprawdę nie macie żadnej opinii. Dla wszystkich
powinno być jasne, że wyrażając dany pogląd, nic nie ryzykujecie - może o
tym świadczyć wasz status społeczny, niższy od statusu zwykłego obywatela.
Komentatorzy powinni mieć niższy status społeczny od zwykłych obywateli.
Zwykli obywatele muszą przynajmniej liczyć się z tym, że ich opinie mogą
przynieść im straty.
Zatem podważam całą ideę intelektualisty i komentatora jako
osamotnionego i chronionego członka społeczeństwa. Mówienie bez
działania, bez ekspozycji na straty, bez ryzykowania własną skórą, bez
czegoś do stracenia uważam za postępowanie głęboko nieetyczne. Wyrażacie
swoją opinię; wasza opinia może przynieść straty innym (którzy się na niej
opierają), a jednak nie ponosicie żadnej odpowiedzialności. Czy tak powinno
być?
Żyjemy jednak w epoce informacji. Efekt transferu kruchości mógł
istnieć przez cały czas, ale nasilił się w wyniku współczesnych możliwości
łączności i niewidoczności łańcuchów przyczynowo-skutkowych. Dzisiejsi
intelektualiści są znacznie potężniejsi i bardziej niebezpieczni niż ich
poprzednicy. Świat wiedzy oddziela wiedzę od działania (w jednym
człowieku) i wywołuje kruchość w społeczeństwie. Jak?
Kiedyś przywilejom towarzyszyły obowiązki - wyjątek stanowiła
niewielka klasa intelektualistów na usługach mecenasa albo, w niektórych
przypadkach, państwa. Ktoś chciał być panem feudalnym - musiał wiedzieć,
że umrzecie jako pierwsi. Ktoś chciał wojny? Musiał być pierwszy na polu
bitwy. Pamiętajmy, co zapisano w Konstytucji Stanów Zjednoczonych:
prezydent jest naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Cezar, Aleksander Wielki i
Hannibal sami toczyli własne boje - ten ostatni, według Liwiusza, pojawiał
się na polu bitwy pierwszy i ostatni je opuszczał. Jerzy Waszyngton również
walczył na wojnie, w odróżnieniu od Ronalda Reagana i George’a W. Busha,
którzy narażali życie innych, grając w tym czasie w gry wideo. Nawet
Napoleon osobiście narażał się na ryzyko: kiedy pojawiał się na polu bitwy,
efekt był taki, jakby jego armię zasiliło dwa i pół tysiąca żołnierzy. Churchill
okazał imponującą odwagę. Oni wykazali się zaangażowaniem, wierzyli w
sprawę. Status wiązał się z podejmowaniem fizycznego ryzyka.
Zauważmy, że w społeczeństwach tradycyjnych nawet ludzie, którzy
ponieśli porażkę - ale zaryzykowali - mają wyższy status społeczny od tych,
którzy nie byli wystawieni na żadne ryzyko.
Obecnie wracamy do idiotycznych systemów predyktywnych, które
budzą we mnie duże emocje. Być może sprawiedliwość społeczna jest dziś
większa niż w epoce oświecenia, ale doświadczamy znacznie więcej
transferów opcjonalności, więcej niż kiedykolwiek - a to duża przeszkoda.
Cała ta wiedza-śmiedza z konieczności oznacza więcej gadania. Natomiast
jeśli chodzi o prognozy, to gadanie pracowników naukowych, konsultantów i
dziennikarzy może być tylko gadaniem, pozbawionym jakiegokolwiek
związku z rzeczywistością i niepodpartym żadnymi dowodami. Jak zwykle w
przypadku słów nie wygrywa ten, kto ma słuszność, tylko ten, kto ma
największy urok osobisty - albo ten, czyje argumenty brzmią najbardziej
naukowo.
Wspomniałem wcześniej, że filozof polityczny Raymond Aron nie
wzbudził większego zainteresowania, mimo że sformułował trafne prognozy,
podczas gdy ci, którzy mylili się co do stalinizmu, są czytani do dziś. Aron
był całkowicie bezbarwnym człowiekiem: mimo swoich proroczych wizji
wyglądał, pisał i żył jak księgowy. Tymczasem jego przeciwnik Jean-Paul
Sartre, który wiódł ekstrawagancki żywot, pomylił się niemal we wszystkich
przewidywaniach i okazał ogromne tchórzostwo podczas niemieckiej
okupacji. Tchórz Sartre wyglądał wspaniale, imponująco, i niestety, jego
dzieła przetrwały (tylko proszę, przestańcie nazywać go Wolterem; żaden z
niego Wolter).
Kiedyś w Davos zrobiło mi się niedobrze, bo nawiązałem kontakt
wzrokowy z Thomasem Friedmanem, dziennikarzem - piewcą kruchości,
który swoimi opiniotwórczymi komentarzami przyczynił się do wywołania
wojny w Iraku. Nie zapłacił za ten błąd żadnej ceny. Być może prawdziwym
powodem moich mdłości nie był tylko fakt, że zobaczyłem kogoś, kogo
uważam za nikczemnego człowieka. Mogło chodzić o coś więcej - o to, że
źle się czuję, gdy, widząc zło, nic z tym nie robię. To reakcja biologiczna. Na
Baala, to poczucie winy, z którym nie chcę się zmagać. Oto kolejny istotny
element starożytnej etyki śródziemnomorskiej: Factum tacendo, crimen
facias acrius. Zdaniem Publiliusza Syrusa ten, kto nie powstrzymał zbrodni,
jest jej współwinny. (W Prologu podałem własną wersję tej reguły, którą
należy tu powtórzyć: jeśli widzicie oszustwo i nie nazywacie go oszustwem,
jesteście oszustami).
Thomas Friedman był trochę odpowiedzialny za agresję na Irak w 2003
roku i nie tylko nie poniósł za to żadnej kary, ale też w dalszym ciągu pisze
komentarze dla New York Timesa, wprowadzając w błąd niewinnych ludzi.
Otrzymał - i zachował - potencjał zysku, innym zostawiając potencjał strat.
Pisarz może zaszkodzić swoimi argumentami większej liczbie ludzi niż
seryjny morderca. Skupiam się na Friedmanie dlatego, że zasadniczo
popularyzuje błędną wizję jatrogenii w systemach złożonych. Promował
także koncepcję globalizacji na zasadzie „ziemia jest płaska”, nie zdając
sobie sprawy, że globalizacja wywołuje kruchość i zwiększa częstotliwość
zdarzeń skrajnych, dlatego wymaga ogromnej redundancji, żeby prawidłowo
funkcjonować. Ten sam problem dotyczy inwazji na Irak: w tak złożonym
systemie bardzo trudno przewidzieć skutki interwencji, dlatego atak był
epistemologicznie nieodpowiedzialny.
Systemy naturalne i pierwotne opierają się na karach: nikt nie dostaje
darmowej opcji na zawsze. Podobnie postępuje społeczeństwo w przypadku
wielu działań o widocznych skutkach. Jeśli ktoś prowadzi autobus szkolny z
zawiązanymi oczami i powoduje wypadek, to albo zostaje wyeliminowany z
puli genów w tradycyjny sposób, albo, jeśli z jakiejś przyczyny wyjdzie z
wypadku cało, ponosi taką karę, że już nigdy nie będzie wozić innych ludzi.
Sęk w tym, że dziennikarz Thomas Friedman nadal prowadzi autobus. Nie
ma kary dla liderów opinii, którzy szkodzą społeczeństwu. A to bardzo
niedobrze.
Po kryzysie 2008 roku administracja Obamy składała się z ludzi, którzy
prowadzili autobus z zawiązanymi oczami. Jatrogeniści dostali awans.
Postgnozowanie
Słowa są niebezpieczne: postgności, którzy wyjaśniają zdarzenia po
fakcie - bo ich praca polega na gadaniu - zawsze wydają się inteligentniejsi
od prognostów.
W procesie retrospektywnego przeinaczania faktów ludzie, którzy nie
spodziewali się danego zdarzenia, przypominają sobie jakąś myśl, która
wskazywałaby na to, że jednak się go spodziewali, i najpierw przekonują o
tym samych siebie, a później zaczynają przekonywać o tym innych.
Prawdziwi progności to mniejszość; po każdym zdarzeniu znacznie więcej
jest postgnostów: ludzi, którym pod prysznicem przyszedł do głowy jakiś
pomysł, ale nie doprowadzili go do logicznej konkluzji. A zważywszy na to,
że wielu z nich bierze prysznic często, na przykład prawie dwa razy dziennie
(jeśli liczyć siłownię albo wizytę u kochanki), mają spory zasób koncepcji do
wyboru. Nie będą pamiętać pomysłów z kąpieli, które okazały się szumem,
albo całkowicie się nie sprawdziły. Istoty ludzkie pragną wydawać się sobie
spójne, dlatego zachowają w pamięci tylko te myśli z przeszłości, które
odpowiadają ich bieżącej wizji teraźniejszości.
Zatem liderzy opinii, którzy tak dumnie i fachowo mówią o niczym,
ostatecznie wychodzą na zwycięzców sporu, ponieważ to oni mogą go
opisać, a frajerzy, którzy wpadli w kłopoty przez ich teksty, znów będą u
nich szukać pomocy i wpadną w kolejne kłopoty.
Przeszłość jest płynna, obciążona błędami selekcji i nieustannie
korygowanymi wspomnieniami. To najważniejsza cecha frajerów: nigdy się
nie dowiedzą, że są frajerami. Tak po prostu działa nasz umysł. (Uderza
jednak to, że kryzys wyznawców kruchości, który wybuchł w latach 2007-
2008, przewidziało znacznie mniej prawieże-prognostów, niż wynikałoby z
rachunku prawdopodobieństwa).
Asymetria (antykruchość postgnostów): postgności mogą swobodnie
dobierać fakty i generować przypadki, w których ich opinie się sprawdziły,
ukrywając błędne prognozy w odmętach historii. To coś w rodzaju darmowej
opcji - dla nich; my za nią płacimy.
Wyznawcy kruchości mają opcje, dlatego sami są antykrusi: zmienność
zwykle przynosi im korzyści, bo im większa zmienność, tym większe
złudzenie ich inteligencji.
Ale analizując faktyczne dane i działania, łatwo sprawdzić, czy ktoś jest
frajerem czy nie. Działania są symetryczne, nie można ich dowolnie
dobierać, nie występuje tu darmowa opcja. Jeśli przyjrzycie się prawdziwej
historii czyichś działań, zamiast opierać się na jego refleksjach po fakcie,
wszystko stanie się jasne. Opcja znika. Rzeczywistość usuwa niepewność,
brak precyzji, ogólnikowość, egoistyczne błędy poznawcze, przez które
wydajemy się inteligentniejsi. Pomyłki stają się kosztowne, nie są już
darmowe, za to trafna ocena przynosi prawdziwe korzyści. Oczywiście,
istnieją też inne metody, żeby się przekonać, na ile ktoś ściemnia: wystarczy
zbadać jego własne decyzje inwestycyjne. Przekonalibyście się wówczas, że
wielu ludzi, którzy rzekomo przewidzieli załamanie systemu finansowego,
miało w swoim portfolio spółki finansowe. Żeby dowieść swojego
niefrajerstwa, nie trzeba było czerpać „zysków” z tych wydarzeń, jak Tony i
Nero: wystarczyło nie ponieść przez nie strat.
Chcę, żeby progności nosili na ciele widoczne blizny od błędnych
prognoz, żeby nie zarażali swoimi błędami społeczeństwa.
Nie wystarczy siedzieć i narzekać na świat. Trzeba być górą. Dlatego
Tony miał rację, kiedy nalegał, żeby Nero spojrzał na fizyczną formę łupów,
jaką był wyciąg z rachunku bankowego, z perspektywy rytualnej - jak już
mówiłem, wyciąg nie miał żadnej wartości finansowej ani siły nabywczej,
wyłącznie wartość symboliczną. W Rozdziale 9 wyjaśniłem, dlaczego Juliusz
Cezar musiał zapłacić za sprowadzenie Wercyngetoryksa do Rzymu i
pokazać go wszystkim. Nienamacalne zwycięstwo jest bezwartościowe.
Verba volent, słowa ulatują. Ludzie, którzy mówią zamiast działać, nigdy nie
byli tak widoczni i nie odgrywali tak wielkiej roli jak dziś. To skutek
nowoczesności i podziału zadań. Wcześniej zwracałem uwagę, że siłą
Ameryki jest ryzykowanie i hołubienie ryzykantów (odpowiedniego rodzaju
ryzykantów, podobnych do Talesa, gotowych ponieść dotkliwą porażkę i
korzystających z długiej opcjonalności). Niestety, odchodzimy ostatnio od
tego modelu.
Syndrom Stiglitza
Problem Thomasa Friedmana można uogólnić jako sytuację, w której
człowiek wywołuje jakieś działanie, nie odpowiadając w najmniejszym
stopniu za swoje słowa. Nie jest to jednak największy problem.
W następnej kolejności opiszę zjawisko, które nazywam syndromem
Stiglitza, od nazwiska ekonomisty uniwersyteckiego i jednego z tak zwanych
inteligentnych naukowców.
Przypomnijcie sobie metody wykrywania kruchości z Rozdziału 19 i
moją obsesję na punkcie Fannie Mae. Na szczęście ryzykowałem za swoje
opinie własną skórą, świadczy o tym choćby moja ekspozycja na kampanię
oszczerstw. W 2008 roku, tak jak przewidywałem, Fannie Mae
zbankrutowała, co, powtórzmy, kosztowało amerykańskich podatników setki
miliardów dolarów (kwota ta wciąż rośnie) - ogólnie rzecz biorąc, system
finansowy, obciążony ryzykiem, eksplodował. Cały system bankowy miał
podobne ekspozycje.
Mniej więcej w tym samym okresie Joseph Stiglitz z dwoma
współpracownikami, braćmi Orszag (Peterem i Jonathanem), również
analizowali sytuację Fannie Mae. Oto wniosek z ich raportu: „Doświadczenia
historyczne wskazują, że ryzyko, jakie rząd poniesie w przypadku
ewentualnego bankructwa korporacji sponsorowanych przez rząd, w praktyce
wynosi zero”. Podobno przeprowadzili odpowiednie symulacje - nie
zauważyli jednak tego, co oczywiste. Uznali też, że prawdopodobieństwo
niewypłacalności tych instytucji jest „tak niskie, że trudne do wykrycia”.
Właśnie takie - a moim zdaniem tylko takie - opinie (pycha intelektualistów i
złudzenie, że rozumieją rzadkie zdarzenia) doprowadziły do nawarstwienia
się tych ekspozycji na rzadkie zdarzenia w ekonomii. To właśnie problem
Czarnego Łabędzia, z którym walczyłem. To Fukushima. Puenta tej historii
jest następująca: oto w 2010 roku Stiglitz napisał w swojej książce z rodzaju
a nie mówiłem, że „przewidział” kryzys, który wybuchł w latach 2007- 2008.
Zauważcie, jak zdumiewającą antykruchość zapewniło społeczeństwo
Stiglitzowi i jego kolegom. Okazuje się, że Stiglitz był nie tylko nieprognostą
(według moich standardów), lecz także częścią problemu, który wywołał
akumulację ekspozycji na zdarzenia o małym prawdopodobieństwie. Ale sam
tego nie zauważył! Pracownik naukowy nie ma w zwyczaju pamiętać swoich
opinii, bo nic nimi nie ryzykuje.
Zasadniczo ludzie są niebezpieczni wtedy, gdy mają tę dziwną
umiejętność, która sprawia, że ich artykuły są drukowane w magazynach, a
równocześnie zmniejsza ich możliwości pojmowania ryzyka. Zatem ten sam
ekonomista wywołał problem, następnie postgnozował kryzys, a później
stworzył teorię tego zjawiska. Nic dziwnego, że czekają nas poważniejsze
wstrząsy.
Co najważniejsze: gdyby Stiglitz był biznesmenem i ryzykował własne
pieniądze, wszystko by stracił. A w środowisku naturalnym jego geny by nie
przetrwały - dlatego ludzie, którzy jak on zupełnie nie rozumieją
prawdopodobieństwa, w końcu zniknęliby z puli naszego DNA. Oburzył
mnie fakt, że rząd zatrudnił jednego ze współautorów jego raportu.
Niechętnie nazywam ten syndrom nazwiskiem Stiglitza, bo uważam, że
to najmądrzejszy ekonomista, o największej umiejętności teoretyzowania -
niestety, nie ma pojęcia o kruchości systemów. Poza tym Stiglitz symbolizuje
szkodliwy brak zrozumienia przez elity ekonomiczne istoty małych
prawdopodobieństw. To ciężka choroba, która pokazuje, dlaczego
ekonomiści w przyszłości ponownie doprowadzą do załamania systemu.
Syndrom Stiglitza odpowiada pewnej postaci błędu wybiórczej analizy
danych, jego najgorszej postaci, ponieważ człowiek, który ją stosuje, nie
zdaje sobie z tego sprawy. Nie tylko nie dostrzega niebezpieczeństwa, ale
także przyczynia się do niego, po czym przekonuje siebie - a czasem również
innych - że było na odwrót, że przewidział to niebezpieczeństwo i przed nim
ostrzegał. To połączenie zdumiewających zdolności analitycznych,
ignorowania kruchości, wybiórczej pamięci i nieryzykowania własną skórą.
Syndrom Stiglitza = wyznawca kruchości (z dobrymi chęciami) +
wybiórcza analiza danych ex post
Płyną z tego również inne wnioski, związane z brakiem kary. To
najostrzejszy przejaw syndromu pracowników-naukowych-którzy-piszą-
referaty-i-dużo-gadają (chyba że - jak zobaczymy dalej - ryzykują własną
duszą). Mnóstwo pracowników naukowych stawia jakąś tezę w jednym
artykule, a w kolejnym zmienia zdanie. Nie ponoszą żadnej kary za to, że
mylili się w pierwszym tekście, ponieważ wymóg spójności dotyczy
wyłącznie danego artykułu, a nie całej kariery naukowej. Nie byłoby w tym
nic złego - w końcu ludzie się rozwijają i z czasem odrzucają wcześniejsze
przekonania - ale ów poprzedni „wynik” powinien zostać wycofany z obiegu
i zastąpiony nowym. Nowe wydanie książki powinno zastąpić stare. Ów brak
kary zapewnia naukowcom antykruchość kosztem społeczeństwa, które
wierzy w „ścisłość” ich wyników. Co więcej, nie wątpię w szczerość
Stiglitza, choć mogła to być jakaś słabsza odmiana szczerości: wierzę, że on
naprawdę myśli, iż przewidział kryzys finansowy. Dlatego pozwólcie, że
ujmę ten problem inaczej: problem z ludźmi, którzy nie ponoszą strat, polega
na tym, że mogą swobodnie wybierać spośród wcześniejszych, często
wzajemnie sprzecznych, opinii, aż w końcu przekonają siebie samych o
własnej błyskotliwości w drodze na Światowe Forum Ekonomiczne w Davos.
Istnieje jatrogenia medycznego szarlatana, sprzedawcy cudownych
leków, która jest szkodliwa, ale on o tym wie, dlatego kiedy zostanie
przyłapany, postępuje ostrożniej. I istnieje znacznie bardziej niebezpieczna
jatrogenia ekspertów, którzy, wykorzystując wyższy status społeczny,
twierdzą, że ostrzegali przed potencjalnymi szkodami. Nie wiedzieli, że
wywołują jatrogenię, dlatego leczą jatrogenię jatrogenią. Skutkiem są
kryzysy.
Poniższe rozwiązanie wielu problemów etycznych przynosi też
rozwiązanie problemu Stiglitza:
Nigdy nie pytajcie nikogo o opinię, prognozę czy rekomendację.
Zapytajcie po prostu, co mają - a czego nie mają - w swoim portfelu
inwestycyjnym.
Dziś wiemy, że rzesze naiwnych emerytów poniosły straty przez
niekompetencję agencji ratingowych - choć właściwie było to coś więcej niż
niekompetencja. Wiele kredytów typu subprime, czyli toksycznych odpadów,
miało rating AAA. Miały być zatem niemal tak bezpieczne jak pożyczki
zaciągane przez rząd. Ludzi bezmyślnie nakłaniano do lokowania w nich
oszczędności - a co więcej, regulatorzy zmuszali menedżerów portfeli, żeby
stosowali się do ocen agencji ratingowych. Ale agencje ratingowe są
chronione: działają jak prasa, ale bez konieczności pełnienia szlachetnej misji
prasy, która każe jej ujawniać oszustwa. Agencje korzystają z ochrony
wolności słowa - pierwszej poprawki, tak głęboko zakorzenionej w
amerykańskich zwyczajach. Mam pewną propozycję: możecie mówić, co
chcecie, ale wasz portfel inwestycyjny musi być z tym spójny. A organy
regulacyjne nie powinny być zwolennikami kruchości i wspierać swoim
autorytetem podejść predyktywnych - czyli pseudonaukowych.
Psycholog Gerd Gigerenzer proponuje prostą heurystykę. Nigdy nie
pytajcie lekarza, co wy macie zrobić. Zapytajcie go, co on by zrobił na
waszym miejscu. Będziecie zdumieni różnicą.
Problem częstotliwości albo jak przegrać kłótnię
Przypomnijcie sobie, że Gruby Tony wolał „zarobić parę dolców”, niż
„mieć rację”. Ta preferencja ma wymiar statystyczny. Wróćmy na chwilę do
różnic między logiką Talesa a logiką Arystotelesa, żeby przyjrzeć się
ewolucji z następującego punktu widzenia. To, z jaką częstotliwością ma się
rację, zazwyczaj nie ma większego znaczenia w prawdziwym świecie, ale,
niestety, trzeba być praktykiem, a nie gawędziarzem, żeby się o tym
przekonać. W teorii częstotliwość, z jaką ma się rację, jest ważna, ale tylko w
teorii - zazwyczaj kruche wyniki wykazują niewielki (albo zerowy) potencjał
zysku, a wyniki antykruche - niewielki potencjał spadków. To znaczy, że w
przypadku kruchości zarabia się centy, a traci dolary, natomiast w przypadku
antykruchości zarabia się dolary, a traci centy. Dlatego antykruchy inwestor
może przez długi czas bezkarnie tracić. Wystarczy, że chociaż raz dobrze
trafi. Dla kruchego inwestora pojedyncza strata może być śmiertelna.
I, analogicznie, gdybyście stawiali na upadek, na przykład, portfela
instytucji finansowych ze względu na ich kruchość, kosztowałoby was to
parę pensów przez lata poprzedzające ich ostateczne załamanie w 2008 roku.
Tyle kosztowało to Nera i Tony’ego. (Zwróćcie uwagę, że lokując się po
przeciwnej stronie kruchości, stajecie się antykrusi). Myliliście się przez lata,
mieliście rację przez chwilę, przegrywaliście niewiele, wygraliście całe
mnóstwo, co okazało się znacznie skuteczniejsze niż odwrotna strategia
(właściwie odwrotna strategia oznaczałaby bankructwo). Więc zarobilibyście
szekle tak jak Tales, ponieważ zakład przeciw kruchości jest antykruchy. Ale
gdyby ktoś tylko „przewidział” to zdarzenie, używając słów, dziennikarze
napisaliby, że „mylił się przez lata”, „przez większość czasu się mylił” itp.
Gdybyśmy prowadzili rejestr trafnych i nietrafnych prognoz liderów
opinii, ich proporcja nie miałaby znaczenia, bo musielibyśmy uwzględnić też
konsekwencje. Ale to niemożliwe, dlatego mamy teraz dylemat.
Przyjrzyjmy im się jeszcze raz, tak jak wcześniej przedsiębiorcom.
Zwykle się mylą i popełniają „błędy” - całe mnóstwo błędów. Są wypukli.
Zatem liczą się skutki sukcesu.
Ujmę to inaczej. Podejmowanie decyzji w prawdziwym świecie, czyli
działania, należą do domeny Talesa, podczas gdy prognozowanie -
Arystotelesa. Jak przekonaliście się z lektury Rozdziału 12, jedna opcja
wyboru wywołuje większe konsekwencje niż druga - nie mamy dowodów, że
pasażerowie są terrorystami, ale szukamy u nich broni; nie wierzymy, że
woda jest zatruta, ale jej nie pijemy; co wydałoby się absurdalne komuś, kto
ściśle trzyma się arystotelejskiej logiki. Jak powiedziałby Gruby Tony:
frajerzy próbują mieć rację, niefrajerzy próbują zarobić parę dolców, albo:
Frajerzy próbują wygrać spór, niefrajerzy próbują wygrać.
Albo jeszcze inaczej: całkiem dobrze jest przegrywać spory.
Dobra decyzja ze złych powodów
Mówiąc ogólniej, dla matki natury opinie i prognozy nie mają znaczenia;
liczy się przetrwanie. To argument ewolucyjny. Prawdopodobnie najbardziej
niedoceniany argument za wolną przedsiębiorczością i społeczeństwem,
którego siłą napędową będą indywidualni praktycy, czyli „awanturnicy”
Adama Smitha, a nie politycy odgórnie zarządzający gospodarką czy aparat
biurokratyczny. Przekonaliśmy się już, że biurokraci (zarówno w rządach, jak
i dużych korporacjach) żyją w systemie nagród przyznawanych na podstawie
narracji, gadania i opinii innych, ewaluacji i recenzji - innymi słowy, na
podstawie tego, co nazywamy marketingiem. Czyli logiki arystotelejskiej.
Ale świat biologiczny ewoluuje dzięki przetrwaniu, a nie dzięki opiniom i
stwierdzeniom w rodzaju „przewidziałem to” i „a nie mówiłem?”. Ewolucji
nie służy błąd konfirmacji, tak powszechnie występujący w społeczeństwie.
Światu ekonomii też nie powinien służyć, ale instytucje dają frajerom
możliwości, by stawali się coraz więksi - blokują one ewolucję, zapewniając
bankrutom programy ratunkowe i lansując etatyzm. Zwróćmy uwagę, że w
dłuższej perspektywie ewolucja społeczna i gospodarcza jak na złość odbywa
się w drodze niespodzianek, niepewności i zrywów.
Wspomniałem wcześniej o poglądach Karla Poppera na epistemologię
ewolucyjną; nie był decydentem, dlatego uległ złudzeniu, że idee rywalizują
ze sobą nawzajem o przetrwanie, a udaje się zawsze tej, która jest najmniej
błędna. Nie zauważył, że przetrwanie nie dotyczy idei, tylko ludzi, którzy
kierują się właściwymi ideami, albo społeczeństw, które stosują trafne
heurystyki lub takie heurystyki, trafne bądź nie, które prowadzą je do
dobrych decyzji. Umknął mu efekt Talesa, fakt, że błędny, lecz nieszkodliwy
pomysł może przetrwać. Ci, którzy stosują złe heurystyki - wywołujące
jednak niewielkie szkody w razie błędu - przetrwają. Zachowania uznawane
za „irracjonalne” mogą być dobre, o ile są nieszkodliwe.
Pozwólcie, że podam przykład fałszywego przekonania, które pomaga
przetrwać. Co waszym zdaniem jest bardziej niebezpieczne, pomylić
niedźwiedzia z kamieniem czy kamień z niedźwiedziem? Ludziom trudno
jest popełnić pierwszy błąd; nasza intuicja sprawia, że reagujemy przesadnie
nawet na najmniejsze prawdopodobieństwo zagrożenia i dokonujemy pewnej
nadinterpretacji - ci, którzy przesadnie reagują na widok czegoś, co może
przypominać niedźwiedzia, mają przewagę, a ci, którzy popełnili odwrotny
błąd, zostali już wyeliminowani z naszej puli genów.
Nasza misja polega na tym, żeby gadanie więcej kosztowało.
STAROŻYTNI I SYNDROM STIGLITZA
Jak już zauważyliśmy, starożytni całkiem nieźle rozumieli syndrom
Stiglitza i powiązane z nim problemy. Właściwie wypracowali dość
zaawansowane mechanizmy radzenia sobie z większością aspektów
problemu agencji, zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Wspomniałem
wcześniej, że w Rzymie inżynierowie musieli spędzić trochę czasu pod
mostem, który wybudowali. Rzymianie kazaliby Stiglitzowi i Orszagom spać
pod mostem Fannie Mae i wyeliminowaliby ich z puli naszych genów (żeby
nie wyrządzili nam kolejnych szkód).
Jeszcze potężniejsze heurystyki stosowali w sytuacjach, którymi zajmuje
się niewielu współczesnych badaczy - w ten sposób w Rzymie rozwiązywano
ważne problemy teorii gier. Rzymscy żołnierze musieli podpisywać
sacramentum, zgadzając się na karę w razie niepowodzenia - był to swoisty
pakt między żołnierzem a wojskiem, definiujący odpowiedzialność za zyski i
straty.
Załóżmy, że stoimy przed małym lampartem albo innym dzikim
zwierzęciem w dżungli. Łącząc siły, prawdopodobnie moglibyśmy je
pokonać, ale w pojedynkę jesteśmy za słabi. Jeśli jedno z was ucieknie,
wystarczy, żeby było szybsze ode mnie, nie od zwierzęcia. Zatem dla osoby,
która potrafi najszybciej uciec, czyli jest największym tchórzem, optymalnym
rozwiązaniem będzie po prostu być tchórzem i skazać drugą osobę na śmierć.
Rzymianie odbierali żołnierzom motywację do tchórzliwych zachowań, które
narażają innych, w procesie zwanym decymacją. Jeśli legion przegrał walkę i
zachodziło podejrzenie, że przyczyną było tchórzostwo, 10 proc. żołnierzy i
dowódców, zwykle wybranych losowo, było skazywanych na śmierć. Słowo
„decymacja”, czyli zabicie jednej na dziesięć osób, dziś ma inny wymiar.
Najważniejszy jest stosunek jeden na dziesięć (albo analogiczna proporcja):
zabicie ponad 10 proc. osłabiłoby armię; zabicie zbyt niewielu żołnierzy nie
powstrzymałoby innych przed tchórzostwem. A mechanizm ten najwyraźniej
dobrze przed nim odstraszał, ponieważ stosowano go rzadko.
Anglicy mieli własną wersję decymacji. Admirał John Byng został
oddany pod sąd wojskowy i skazany na śmierć, ponieważ uznano, że nie
zrobił „wszystkiego, co w jego mocy”, żeby Minorka nie wpadła w ręce
Francuzów po bitwie u brzegów Minorki w 1757 roku.
Podpalić statki
Można też wykorzystać asymetrię wewnętrznego problemu agencji:
zobaczcie, jaką antykruchość zyskają żołnierze, jeśli nie pozostawi się im
żadnego wyboru. 29 kwietnia 711 roku niewielka armia arabskiego wodza
Tarika przekroczyła Cieśninę Gibraltarską między Maroko a Hiszpanią
(nazwa Gibraltar pochodzi od arabskiego zwrotu Dżabal Tarik, co oznacza
góra Tarika). Na brzegu Tarik kazał podpalić statki. Następnie wygłosił
słynną mowę, którą każde dziecko musiało znać na pamięć, kiedy chodziłem
do szkoły. W wolnym tłumaczeniu: „Za sobą macie morze, przed sobą
wroga. Jest nas bez porównania mniej. Zostały wam tylko miecz i odwaga”.
A później Tarik ze swoją niewielką armią podbił Hiszpanię. Ta sama
heurystyka pojawia się w różnych momentach historii, u Cortésa w Meksyku
800 lat później i u Agatoklesa z Syrakuz 800 lat wcześniej; jak na ironię,
Agatokles zmierzał na południe, w przeciwnym kierunku co Tarik, ponieważ
walczył z Kartagińczykami, i ostatecznie wylądował w Afryce. Nigdy nie
stawiajcie wroga pod ścianą.
Dlaczego poezja może was zabić
Zapytajcie poliglotę, który zna arabski, kogo uważa za najlepszego poetę
- w jakimkolwiek języku - a prawdopodobnie odpowie, że AlMutanabbiego,
który żył około tysiąca lat temu. W oryginale jego poezja wywiera na
czytelnika (słuchacza) hipnotyczny wpływ, z którym może się równać tylko
działanie poezji Puszkina na ludzi rosyjskojęzycznych. Problem polega na
tym, że Al-Mutanabbi o tym wiedział; jego imię oznacza dosłownie „ten,
który uważa się za proroka”, co świadczy o tym, że miał ogromne ego. Za
próbkę jego pychy niech wystarczy informacja, że w jednym z wierszy
informuje nas, iż jego poezja jest tak potężna, „że ślepi mogą ją przeczytać”,
a „głusi mogą ją usłyszeć”. Cóż, za słowami Al-Mutanabbiego szły czyny -
był rzadkim okazem poety, który ryzykował własną skórą i umarł za swoją
poezję.
W tym samym egoistycznym wierszu Al-Mutanabbi przechwala się,
dając zapierający dech w piersiach popis kunsztu literackiego, że za jego
słowami idą czyny, bo nie dość, że jest najpotężniejszym poetą w historii - z
czym się zgadzam - to jeszcze poznał „konia, noc, pustynię, pióro, książkę”,
a dzięki swojej odwadze zyskał szacunek lwa.
No cóż, wiersz kosztował go życie. Al-Mutanabbi - jak to miał w
zwyczaju - oszkalował w jednym z poematów pewne pustynne plemię, które
postanowiło się zemścić. Wojownicy dopadli go, gdy był w podróży. Mieli
przewagę liczebną, więc wybrał rozsądne rozwiązanie i rzucił się do ucieczki,
w czym nie ma nic zdrożnego, tyle że jeden z jego towarzyszy zaczął
recytować jego wiersz: „konia, noc…”. Gdy poeta usłyszał te słowa, zawrócił
i stanął do walki, wydając się na pewną śmierć. Dlatego, choć minęło tysiąc
lat, AlMutanabbi pozostaje artystą, który umarł, żeby uniknąć dyshonoru,
jakim jest ucieczka. Recytując jego wiersze, wiemy, że były szczere. W
dzieciństwie podziwiałem francuskiego poszukiwacza przygód i pisarza
André Malraux. Jego książki odzwierciedlały jego skłonność do ryzyka:
Malraux rzucił szkołę i uczył się na własną rękę, a po dwudziestce
podróżował po Azji. Podczas hiszpańskiej wojny domowej był czynnym
pilotem, a w czasie II wojny światowej udzielał się we francuskim ruchu
oporu. Miał skłonności mitomańskie i przechwalał się spotkaniami z
wielkimi ludźmi oraz mężami stanu. Nie mógł znieść, że pisarz ma być
intelektualistą. W odróżnieniu od Hemingwaya, który dbał przede wszystkim
o swój image, Malraux był autentyczny. I nigdy nie wdawał się w pogawędki
o niczym - jego biograf donosi, że gdy inni pisarze omawiali kwestię praw
autorskich i tantiem, on kierował rozmowę na tematy teologiczne (podobno
postawił tezę, że XXI wiek będzie religijny albo nie będzie go wcale). Dzień
jego śmierci był jednym z najsmutniejszych dni w moim życiu.
Problem izolacji
System nie zachęca badaczy do wyboru ścieżki Malraux. Wielki sceptyk
Hume podobno zostawiał swój sceptyczny niepokój w gabinecie
filozoficznym, kiedy szedł zabawić się z przyjaciółmi w Edynburgu (chociaż
jego wizja zabawy była trochę zbyt… edynburska). Filozof Myles Burnyeat
określił to jako „problem izolacji”. Dotyczy on szczególnie sceptyków,
którzy są sceptykami w jednej dziedzinie, ale w innej już nie. Burnyeat
podaje przykład filozofa, który zastanawia się nad realnością czasu, ale to nie
przeszkadza mu robić planów na przyszły rok - ubiega się o grant na pracę
nad tymże filozoficznym problemem czasu, nie wątpiąc w realność nadejścia
kolejnego roku. Zdaniem Burnyeata taki filozof „izoluje swoje zwykłe sądy
pierwszego rzędu od skutków swojego filozofowania”. Przykro mi,
profesorze doktorze Burnyeat. Zgadzam się, że filozofia to jedyna dziedzina
(oprócz jej siostry, czystej matematyki), która nie musi mieć związku z
rzeczywistością. Ale skoro tak, to powinna być grą towarzyską i nosić
zupełnie inną nazwę…
Gerd Gigerenzer opisuje poważniejsze nadużycie, jakiego dopuścił się
Harry Markowitz, twórca tak zwanej metody doboru portfela, za którą
otrzymał tę samą jatrogeniczną Nagrodę Banku Szwecji (tak zwanego Nobla
z ekonomii), co inni wyznawcy kruchości, tacy jak Merton i Stiglitz. Część
dorosłego życia upłynęła mi na wyjaśnianiu, że ta metoda jest szarlatanerią,
ponieważ nie ma żadnego uzasadnienia poza aprobatą środowiska
naukowego i wywołuje eksplozje (co wyjaśniłem w Aneksie). Cóż, Doktor
Profesor Kruchości Markowitz nie korzysta ze swojej metody, ustalając skład
własnego portfela. Ucieka się raczej do bardziej zaawansowanych (i
prostszych do wdrożenia) metodologii taksówkarskich, bliższych temu, co
zaproponowaliśmy z Mandelbrotem.
Uważam, że zmuszając naukowców do stosowania własnych metod
wszędzie tam, gdzie to możliwe, rozwiążemy poważny problem nauki.
Weźmy na przykład tę prostą heurystykę - czy badacz naukowy, którego
pomysły nadają się do zastosowania w prawdziwym świecie, wykorzystuje je
w życiu codziennym? Jeśli tak, potraktujcie go poważnie. W przeciwnym
razie zignorujcie go. (Jeśli taki gość zajmuje się czystą matematyką albo
teologią, albo wykłada poezję, to nie ma problemu. Ale jeżeli zajmuje się
czymś, co ma praktyczne zastosowania, to dajcie mu czerwoną kartkę).
I tu wracamy do nieautentyczności Triffata w porównaniu z Seneką,
różnicy między gawędziarzem a praktykiem. Tę samą metodę, czyli
ignorowanie tego, co pisze naukowiec, a skupienie się na tym, co robi,
zastosowałem, kiedy poznałem badacza szczęścia, który utrzymywał, że
powyżej poziomu 50 tysięcy dolarów dodatkowe zarobki nie podnoszą
poziomu szczęścia - zarabiał wtedy ponad dwa razy więcej na uniwersytecie,
więc zgodnie ze swoją miarą był już maksymalnie szczęśliwy. Gdy
rozpatrywałem to przez pryzmat jego „eksperymentów”, opisanych w
„artykułach o wysokiej cytowalności” (czyli cytowanych przez innych
pracowników naukowych), przedstawiona argumentacja wydała mi się
przekonująca - chociaż nie przepadam za pojęciem szczęścia ani za
prymitywną współczesną interpretacją „dążenia do szczęścia”. Dlatego jak
kompletny idiota mu uwierzyłem. Ale mniej więcej rok później usłyszałem,
że jest wyjątkowo łasy na pieniądze i jeździ po kraju z płatnymi wykładami.
To był dla mnie lepszy dowód niż tysiące cytowań.
Socjalizm szampański
Kolejny jawny przykład izolacji. Czasami rozdźwięk między poglądami a
życiem ich wyznawcy bywa wyraźnie widoczny. Dzieje się tak, jeżeli ów
człowiek chce, żeby inni żyli w określony sposób, a sam się go nie trzyma.
Nigdy nie słuchajcie lewicowca, który nie rozdał swojego majątku albo
nie prowadzi dokładnie takiego samego stylu życia, jaki zaleca innym.
Francuzi nazywają takich ludzi kawiorową lewicą, la gauche caviar, a
Anglosasi - szampańskimi socjalistami. Chodzi o zwolenników socjalizmu, a
czasem wręcz komunizmu albo innego systemu politycznego
ograniczającego konsumpcję, którzy sami prowadzą luksusowe życie, często
dzięki odziedziczonym majątkom, i nie widzą żadnej sprzeczności w tym, że
chcą powstrzymać innych od podobnej egzystencji. Nie różnią się pod tym
względem od papieży-kobieciarzy, takich jak Jan XII czy Borgiowie. Ów
rozdźwięk przybiera niekiedy groteskowe rozmiary: francuski prezydent
François Mitterrand promował program socjalistyczny, ale otaczał się
przepychem godnym francuskich monarchów. Co jeszcze zabawniejsze, jego
największy wróg, konserwatywny generał de Gaulle, wiódł proste życie, a
żona cerowała mu skarpetki.
Miałem do czynienia z jeszcze gorszymi przypadkami. Mój były klient,
bogaty gość o poglądach socjalistycznych, namawiał mnie, żebym wsparł
finansowo kampanię wyborczą kandydata, który opowiadał się za
podwyższeniem podatków. Nie zgodziłem się z powodów etycznych. Ale
pomyślałem, że to heroiczna misja, ponieważ w razie zwycięstwa tego
kandydata podatki mojego klienta poważnie by wzrosły. Rok później
odkryłem, że trwa przeciw niemu śledztwo w sprawie udziału w szeroko
zakrojonym planie uchylania się od podatków. Najwyraźniej chciał się
upewnić, że to inni będą płacili wyższe podatki.
Od kilku lat przyjaźnię się z aktywistą Ralphem Naderem. Przez ten czas
przekonałem się, że jest wyjątkowo odważny i całkowicie odporny na
wszelkie oszczerstwa, a przy tym jego poglądy zgadzają się w stu procentach
z jego działaniami. Tak jak u świętych, którzy ryzykują własną duszą. Ten
człowiek jest świeckim świętym.
Ryzykowanie własną duszą
Istnieje grupa ludzi, którzy uciekają od biurokratyczno-dziennikarskiej
gadaniny, ludzi, którzy ryzykują czymś więcej niż własna skóra. Ryzykują
własną duszą. To na przykład prorocy. Proroctwo to dowód wiary, nic
więcej. Prorok nie jest człowiekiem, który pierwszy wpadł na jakiś pomysł;
on pierwszy w niego uwierzył - i wyciągnął z niego wnioski.
W Rozdziale 20 pisałem, że dobre proroctwa polegają na odejmowaniu i
na wykrywaniu kruchości. Ale jeśli autentycznego myśliciela odróżnia od
gawędziarza ex post ryzykowanie własną skórą (i gotowość poniesienia
strat), to żeby zostać prorokiem, trzeba pójść o krok dalej. To kwestia
zaangażowania, które w filozofii nazywane jest zaangażowaniem
doksastycznym: takie przywiązanie do własnych przekonań, które Gruby
Tony i Nero musieli przełożyć na czyny. Słowo doxa oznaczało kiedyś w
języku greckim „przekonanie”, w odróżnieniu od „wiedzy” (episteme); o
tym, że wiąże się ono z zaangażowaniem wykraczającym poza słowa,
świadczy fakt, że w kościelnej grece nabrało znaczenia: gloryfikowanie.
Nawiasem mówiąc, odnosi się to do wszelkiego rodzaju idei i teorii:
głównym twórcą teorii, osobą, która zasługuje na miano pomysłodawcy, jest
ten, kto uwierzył w nią w doksastyczny sposób i podjął kosztowne
zobowiązanie, żeby doprowadzić ją do naturalnej konkluzji; nie ten, kto
pierwszy wspomniał o niej przy winie deserowym albo w przypisie.
Tylko człowiek, który ma autentyczne przekonania, nie zacznie w końcu
sam sobie przeczyć i oprze się pokusie postgnozy.
OPCJE, ANTYKRUCHOŚĆ I SPRAWIEDLIWOŚĆ SPOŁECZNA
Giełda papierów wartościowych: miejsce największego transferu
antykruchości na skalę przemysłową w historii ludzkości - ze względu na
skrajną asymetrię w zakresie ryzykowania własną skórą. Nie mam na myśli
inwestycji, tylko współczesny system pakowania inwestycji w akcje spółek
„publicznych”, których menedżerowie mogą oszukiwać system, ciesząc się
przy tym wyższym prestiżem niż prawdziwi ryzykanci, czyli przedsiębiorcy.
Oto wyraźny przejaw problemu agencji. Istnieje różnica między
menedżerem kierującym firmą, która nie należy do niego, a właścicielem
prowadzącym firmę, który nie musi przedstawiać danych nikomu poza sobą -
i grożą mu potencjalne straty. Menedżerowie w korporacjach są motywowani
wyłącznie pozytywnie, a nigdy negatywnie - czego opinia publiczna jeszcze
nie rozumie, ponieważ ulega złudzeniu, że menedżerowie mają właściwą
„motywację”. Z jakiegoś powodu ci menedżerowie otrzymali darmowe opcje
od naiwnych ciułaczy i inwestorów. Mam tu na myśli menedżerów firm,
którymi nie zarządzają właściciele.
Amerykańska giełda kosztowała emerytów ponad 3 biliony dolarów w
ciągu ostatnich 12 lat - tyle by mieli, gdyby zostawili pieniądze w funduszach
rynku pieniężnego inwestujących w papiery agencji rządowych (jestem
wspaniałomyślny, w rzeczywistości różnica jest jeszcze większa), tymczasem
menedżerowie firm, które tworzą giełdę, dzięki asymetrii opcji na zakup akcji
wzbogacili się o blisko 400 miliardów dolarów. Zrobili tym biedakom numer
Talesa. Jeszcze bardziej oburza los branży bankowej: banki straciły więcej,
niż zarobiły w całej swojej historii, a ich menedżerowie dostali miliardy
dolarów premii. Podatnicy biorą na siebie straty, bankierzy czerpią zyski. A
ustawy mające rozwiązać ten problem uderzają w niewinnych ludzi, podczas
gdy bankierzy sączą różowe wino Rosé de Provence na swoich jachtach w
Saint-Tropez.
To wyraźna asymetria: zmienność służy menedżerom, ponieważ
przypada im tylko jedna strona wyników. Najważniejsze jest to, czego
niestety nie zauważa prawie nikt: menedżerowie mogą zyskać na zmienności
- im większe odchylenia, tym większa wartość tej asymetrii. Są zatem
antykrusi.
Żeby sprawdzić, jak działa transfer antykruchości, przyjrzyjmy się dwóm
scenariuszom, w których rynek osiąga taką samą średnią, ale różnymi
drogami.
Droga nr 1: rynek rośnie o 50 proc., a potem spada, wymazując wszystkie
zyski.
Droga nr 2: rynek nie zmienia wartości.
Pierwsza z dróg, o wyższej zmienności, jest lepsza dla menedżerów,
którzy mogą zrealizować swoje opcje zakupu akcji. Zatem im bardziej
wyboista droga, tym lepiej dla nich. Oczywiście, społeczeństwo - w tym
przypadku emeryci - osiąga dokładnie odwrotny rezultat, ponieważ finansuje
bankierów i dyrektorów generalnych. Emeryci mają niższy potencjał zysków
niż strat. Społeczeństwo płaci za straty bankierów, ale nie dostaje od nich
premii. Jeśli nie uważacie tego transferu antykruchości za kradzież, to coś
jest z wami nie w porządku. Co gorsza, taki system nazywa się
motywacyjnym. Ma iść w parze z kapitalizmem, bo interesy menedżerów są
rzekomo zbieżne z interesami udziałowców. Ale co to za motywacja?
Menedżerowie mają tylko możliwość zysków, żadnego ryzyka strat, nic im
nie grozi.
Darmowa opcja Roberta Rubina
Robert Rubin, były sekretarz skarbu, w ciągu 10 lat dostał 120 milionów
dolarów premii od Citibanku. Ryzyko podejmowane przez tę instytucję było
ukryte, ale dane wyglądały dobrze… dopóki nie przestały tak wyglądać (w
chwili zaskoczenia dla indyka). Citibank upadł, ale Rubin zachował swoje
pieniądze - to my, podatnicy, musieliśmy mu zapłacić, ponieważ rząd przejął
straty banków i pomógł im stanąć na nogi. To bardzo powszechne zjawisko,
które dotyczy tysięcy bankowców. Przypomina sytuację, w której architekt
ukrywa ryzyko, że dom może za jakiś czas runąć, i realizuje pokaźne czeki,
chroniony przez zawiłe procedury prawne.
Niektórzy twierdzą, że dobrym lekarstwem byłaby „klauzula o
wycofaniu”, zmuszająca menedżerów do oddania pobranych premii w razie
późniejszego upadku firmy. Działałoby to w następujący sposób:
menedżerowie nie mogliby spieniężyć premii od razu, tylko dopiero po
trzech lub pięciu latach, jeśli spółka nie poniesie żadnych strat. Ale to nie
rozwiązuje problemu: menedżerowie nadal osiągaliby zysk netto, nie
ponosząc żadnych strat. Ich wartość netto nie byłaby zagrożona w żadnej
chwili. Taki system nadal zapewniałby wysoką opcjonalność i transfer
kruchości.
To samo dotyczy menedżera funduszu, który zajmuje się zarządzaniem
funduszami emerytalnymi - on również nie może ponieść żadnych strat.
Dawniej bankowców obowiązywała zasada Hammurabiego. Zgodnie z
katalońską tradycją ścinano im głowę przed ich bankiem (zwykle uciekali z
miasta, zanim ich porażka wyszła na jaw, ale taki los spotkał przynajmniej
jednego bankiera, Francesca Castella, w 1360 roku). Współcześnie tylko
mafia stosuje tego rodzaju strategie usuwania darmowej opcji. Roberto Calvi
był prezesem Banco Ambrosiano, który upadł. W 1980 roku „bankier
Watykanu” uciekł do Londynu, gdzie rzekomo popełnił samobójstwo - jak
gdyby Włochy nie były już odpowiednim miejscem na tak dramatyczne akty.
Niedawno odkryto jednak, że nie było to samobójstwo - zabiła go mafia za
to, że stracił jej pieniądze. Ten sam los spotkał Bugsy’ego Siegela, pioniera z
Las Vegas prowadzącego nierentowne kasyno, w które zainwestowali
przestępcy.
A w niektórych krajach, na przykład w Brazylii, czołowi bankierzy
jeszcze dziś ponoszą bezwarunkową odpowiedzialność do wysokości
własnych aktywów.
Który Adam Smith?
Wielu prawicowców, facetów zakochanych w wielkich korporacjach,
stale cytuje Adama Smitha, słynnego świętego patrona „kapitalizmu” (który
ani razu nie użył tego słowa), mimo że nigdy go nie czytali, wykorzystując
jego poglądy w selektywny, egoistyczny sposób - poglądy, układane przez
nich w formę, pod którą z całą pewnością nigdy by się nie podpisał.
W Księdze czwartej Bogactwa narodów Smith wyrażał się bardzo
ostrożnie na temat pomysłu przyznania komuś potencjału zysków bez
potencjału strat. Jego wątpliwości budziła ograniczona odpowiedzialność
spółek akcyjnych (przodków współczesnych spółek z ograniczoną
odpowiedzialnością). Nie rozumiał jeszcze idei transferu antykruchości, ale
był blisko. I przeczuwał - w pewnym sensie - porażkę strategii zarządzania
ryzykiem w firmach należących do innych ludzi, kiedy w samolocie nie ma
pilota:
„ Ponieważ jednak dyrektorzy takich kompanii zawiadują raczej cudzymi
pieniędzmi niż własnymi, przeto nie można się spodziewać, aby dbali o te
fundusze z taką samą starannością, z jaką troszczą się o własne fundusze
wspólnicy w spółce prywatnej”.
Co więcej, Smith wątpił nawet w ich skuteczność, bo pisał: „Z tego też
względu kompanie akcyjne dla handlu zagranicznego rzadko mogły
wytrzymać konkurencję prywatnych kupców7”.
Wyrażę się jeszcze jaśniej: jedyną dobrą wersją „kapitalizmu” czy
jakiegokolwiek innego systemu gospodarczego jest taka wersja, w której jak
najmniej osób zalicza się do lewej kolumny triady. Nikt nie rozumie, że
właśnie to było głównym problemem systemu radzieckiego: wszyscy, którzy
odpowiadali za życie gospodarcze, trafiali do tej okropnej, kruszącej lewej
kolumny.
ANTYKRUCHOŚĆ I ETYKA (DUŻYCH) KORPORACJI
Czy zauważyliście, że korporacje sprzedają wam niezdrowe napoje
gazowane, a rzemieślnicy - ser i wino? A obserwujemy transfer
antykruchości od małych firm do dużych korporacji - dopóki te ostatnie nie
eksplodują.
Problem handlu polega na tym, że działa wyłącznie metodą dodawania
(via positiva), zamiast odejmowania (via negativa): koncerny farmaceutyczne
nic by nie zarobiły, gdybyście zrezygnowali z cukru; producent maszyn do
ćwiczeń nic by nie zarobił, gdybyście postanowili podnosić kamienie i
chodzić po skałach (bez telefonu komórkowego); makler nic by nie zarobił,
gdybyście inwestowali tylko w to, co widzicie na własne oczy, na przykład w
restaurację kuzyna albo budynek mieszkalny w waszej dzielnicy; wszystkie
te firmy muszą generować „wzrost dochodów”, żeby zadowolić standardy
jakiegoś nierozgarniętego, a w najlepszym razie przeciętnie rozgarniętego
analityka z MBA w Nowym Jorku. Oczywiście, prowadzi je to do
autodestrukcji, ale to już inna historia.
Pomyślcie o takich firmach, jak Coke czy Pepsi, bo zakładam, że w
chwili, gdy czytelnicy ślęczą nad tą książką, wymienione przedsiębiorstwa
nadal istnieją - niestety. Czym się zajmują? Sprzedają wam słodzoną wodę
albo wodę z zamiennikami cukru, która wprowadza do waszego organizmu
substancje zakłócające funkcjonowanie systemu sygnalizacji biologicznej,
czego skutkiem jest cukrzyca i wysokie zyski producentów leków na
cukrzycę. Duże korporacje nie mogą zarabiać na sprzedawaniu wody z kranu
i nie mogą produkować wina (wino to najlepszy argument za gospodarką
opartą na rzemiośle). Za to mydlą nam oczy dzięki potężnej machinie
marketingowej, wykorzystując obrazy, które wprowadzają nabywcę w błąd, i
slogany typu: „125 lat dostarczamy wam szczęście”. Nie rozumiem, dlaczego
argumenty wysuwane przeciw koncernom tytoniowym nie dotyczą - do
pewnego stopnia - wszystkich pozostałych korporacji zajmujących się
sprzedażą rzeczy, które nam szkodzą.
Razem z historykiem Niallem Fergusonem dyskutowaliśmy kiedyś z
prezes Pepsi-Cola podczas spotkania w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej.
To była wspaniała lekcja antykruchości, ponieważ ani Nialla, ani mnie nie
obchodziło, kim jest ta kobieta (nie sprawdziłem nawet, jak się nazywa).
Autorzy są antykrusi. Obaj przyszliśmy całkowicie nieprzygotowani (bez
żadnych notatek), a pani prezes pojawiła się z zastępem asystentów, którzy,
sądząc po wydrukach stron internetowych i grubych teczkach,
prawdopodobnie wiedzieli o nas wszystko, łącznie z rozmiarem buta (w holu
widziałem, jak jeden z asystentów studiuje dokument z paskudnym zdjęciem
niżej podpisanego z czasów sprzed mojej obsesji na punkcie kości i
podnoszenia ciężarów). Mogliśmy bez żadnych konsekwencji mówić, co nam
się żywnie podoba, a ona musiała się trzymać linii swojej firmy, żeby
analitycy bezpieczeństwa nie opublikowali niekorzystnego raportu, po
którym ceny akcji spadną o dwa dolary i trzydzieści centów przed wypłatą
premii rocznych. Dodatkowo z moich doświadczeń wynika, że ludzie stojący
na czele korporacji, zważywszy na ich predylekcję do spędzania tysięcy
godzin na nudnych spotkaniach albo czytania kiepskich notatek, nie mogą
być zbyt błyskotliwi. Nie są przedsiębiorcami, tylko aktorami, zdolnymi
aktorami (szkoły biznesu przypominają szkoły teatralne). Człowiek
inteligentny - albo wolny - nie wytrzymałby takiego stylu pracy. Dlatego
Niall natychmiast zidentyfikował jej słaby punkt i zaatakował. Zasłaniała się
stwierdzeniem, że firma wspiera rynek pracy, zatrudniając 600 tysięcy ludzi.
Niall obalił tę propagandę kontrargumentem - zaczerpniętym od Marksa i
Engelsa - że ogromne, biurokratyczne firmy przejmują kontrolę nad
państwem jako „duzi pracodawcy” i mogą czerpać korzyści z tego stanu
rzeczy kosztem małych przedsiębiorstw. Firma zatrudniająca 600 tysięcy
pracowników może bezkarnie rujnować zdrowie obywateli, korzystając z
ochrony państwa w postaci potencjalnego programu ratunkowego (podobnie
jak amerykańskie przedsiębiorstwa motoryzacyjne) - podczas gdy
rzemieślnicy, na przykład fryzjerzy i szewcy, nie mają takich przywilejów.
Wtedy uderzyła mnie pewna myśl: z wyjątkiem handlarzy narkotyków małe
firmy i rzemieślnicy sprzedają nam zdrowe produkty, których naturalnie i
spontanicznie potrzebujemy; większe - łącznie z gigantami branży
farmaceutycznej - częściej zajmują się produkcją masowej jatrogenii i biorą
za to od nas pieniądze, a potem, co gorsza, przejmują kontrolę nad krajem
przy pomocy armii lobbystów. Co więcej, takie skutki uboczne wywołują
wszystkie branże, które potrzebują marketingu. Żeby przekonać ludzi, że cola
daje im „szczęście”, potrzebna jest ogromna machina reklamowa - jej
działanie okazuje się skuteczne.
Oczywiście, istnieją wyjątki: korporacje z rzemieślniczą czy wręcz
artystyczną duszą. Rohan Silva zauważył kiedyś, że Steve Jobs chciał, żeby
produkty Apple wyglądały estetycznie w środku, mimo że klient nie widzi
ich wnętrza. Tylko prawdziwy rzemieślnik by o tym pomyślał - ambitni
stolarze czują się jak oszuści, jeśli wnętrza szafek traktują inaczej niż fronty.
Ale Steve Jobs był jednym z nielicznych wyjątków w Często Omawianej i
Kompletnie Nierozumianej choć Rzekomo Wydajnej Globalnej Gospodarce
Korporacyjnej.
Rzemieślnicy, marketing i najtańsze produkty, które spełnią
oczekiwania
Kolejna cecha rzemiosła. Żadnego z produktów, które naprawdę lubię,
nie odkryłem dzięki reklamom i zabiegom marketingowym: sera, wina,
mięsa, jajek, pomidorów, liści bazylii, jabłek, restauracji, fryzjerów, sztuki,
książek, hoteli, butów, koszul, okularów, spodni (razem z ojcem
korzystaliśmy z usług trzeciego pokolenia armeńskich szewców w Bejrucie),
oliwek ani oliwy z oliwek. To samo dotyczy miast, muzeów, sztuki,
powieści, muzyki, malarstwa, rzeźby (przeszedłem etap fascynacji
antycznymi artefaktami i portretami rzymskimi). Być może w pewnym sensie
były promowane, żeby ludzie wiedzieli o ich istnieniu, ale nie dlatego się
nimi zainteresowałem: informacje przekazywane z ust do ust to potężny,
naturalny filtr. W zasadzie jedyny filtr.
Wszystko, co widzicie na półkach, powstało zgodnie z zasadą najtańsze
w danej specyfikacji produkty, które spełnią oczekiwania klienta. Kiedy
korporacja sprzedaje wam coś, co nazywa serem, w jej interesie leży
zaoferować wam najtańszy w produkcji kawałek gumy, którego skład
pozwala go nadal określić tym mianem - a wcześniej sprawdzić, jak oszukać
wasze kubki smakowe. Właściwie to więcej niż ich „interes”: zostały w ten
sposób zaprojektowane i wyspecjalizowały się w dostarczaniu możliwie
najtańszego towaru spełniającego określone wymogi. Podobnie jest na
przykład z książkami biznesowymi: wydawcy i autorzy chcą przyciągnąć
waszą uwagę i wcisnąć wam do rąk największy dziennikarski gniot, jaki
można wciąż nazwać książką. To optymizacja w praktyce, bo maksymalizuje
wizerunek i promocję, a minimalizuje wysiłek i koszty.
Napisałem już, że kampanie marketingowe firm produkujących napoje
gazowane mają maksymalnie zdezorientować konsumenta. Wszystkie
produkty, które potrzebują natrętnej reklamy, są z gruntu niskiej jakości albo
złe. Bardzo nieetycznie jest przedstawiać coś w korzystniejszym świetle.
Można uświadomić klientom fakt istnienia produktu, na przykład nowego
pasa do tańca brzucha, ale zastanawiam się, dlaczego ludzie nie zdają sobie
sprawy, że reklamowane towary są z definicji gorsze. Przecież inaczej nie
potrzebowałyby reklamy.
Marketing jest w złym guście - tak podpowiadają mi naturalne i
ekologiczne instynkty. Przypuśćmy, że podczas rejsu spotykacie jakiegoś
znajomego. Co byście zrobili, gdyby zaczął się przechwalać swoimi
dokonaniami, opowiadać, jaki jest wspaniały, bogaty, wysoki, imponujący,
utalentowany, sławny, umięśniony, wykształcony, skuteczny i dobry w
łóżku? Na pewno wzięlibyście nogi za pas (albo przedstawili go innemu
gadatliwemu nudziarzowi, żeby mieć obu z głowy). Byłoby lepiej, gdyby to
inni (choć może nie jego matka) go chwalili, a on taktownie okazywał
skromność.
Nie jest to wcale naciągany przykład. W trakcie pracy nad tą książką,
podczas lotu liniami British Airways, usłyszałem, jak pewien dżentelmen
wyjaśnia stewardesie po mniej więcej dwóch sekundach rozmowy (która
miała dotyczyć tego, czy pije kawę z cukrem i śmietanką), że zdobył Nagrodę
Nobla w dziedzinie medycyny „i psychologii” i jest przewodniczącym
słynnej akademii królewskiej. Stewardesa nie wiedziała, czym jest Nagroda
Nobla, więc dżentelmen uprzejmie powtarzał „Nagroda Nobla” w nadziei, że
kobieta otrząśnie się ze swojej niewiedzy. Odwróciłem się i rozpoznałem
tego człowieka. W jednej chwili stracił cały rezon. Ponoć najtrudniej być
wielkim człowiekiem dla swojej służącej. A marketing wykraczający poza
przekazywanie informacji jest oznaką niepewności.
Rozumiemy, że ludzie, którzy się chwalą, zniechęcają do siebie innych. A
co z firmami? Dlaczego nie zniechęcamy się do firm, które zachwalają swoje
zalety? Istnieją trzy warstwy wykroczeń:
Warstwa pierwsza, lekkie wykroczenia: kiedy firmy prowadzą
bezwstydną autopromocję, jak ten facet w samolocie British Airways, ale
szkodzą tylko samym sobie. Warstwa druga, poważniejsze wykroczenia:
kiedy firmy starają się ukazać siebie w jak najkorzystniejszym świetle,
ukrywając przed nami wady swoich produktów - to wciąż nieszkodliwe
zabiegi, ponieważ zwykle spodziewamy się tego i polegamy na opinii
użytkowników. I warstwa trzecia, jeszcze poważniejsze wykroczenie: kiedy
firmy próbują przedstawić swój produkt w fałszywym świetle, wykorzystując
nasze błędy poznawcze i nieświadome skojarzenia - to już podstępne
działanie. Można to zrobić, na przykład pokazując kowboja z papierosem na
tle poetyckiego zachodu słońca. Zmusza to nas do skojarzenia wspaniałych,
romantycznych chwil z produktem, który z punktu widzenia logiki nie ma z
nimi nic wspólnego. Chcecie przeżyć romantyczną chwilę, a zamiast tego
dostajecie raka.
Mam wrażenie, że system korporacyjny coraz bardziej spycha firmy do
tej trzeciej warstwy. Zasadniczo problem z kapitalizmem - tylko nie
powołujcie się na Adama Smitha - bierze się stąd, że uczestniczą w nim
podmioty inne niż ludzie. Korporacja nie ma naturalnej etyki; kieruje się
wymogami bilansu. Jej jedyną misją jest spełnienie założeń narzuconych
przez analityków bezpieczeństwa, którzy mają (ogromne) skłonności do
szarlatanerii.
Spółka (publiczna) nie odczuwa wstydu. Nas, ludzi, ograniczają pewne
fizyczne, naturalne zahamowania. Spółka nie odczuwa litości. Spółka nie ma
honoru - chociaż w przekazach marketingowych znajdują się niestety
wzmianki o „dumie”. Korporacja nie jest bezinteresowna. Akceptuje
wyłącznie egoistyczne działania. Wyobraźcie sobie, co by się stało z firmą,
która postanowiłaby jednostronnie anulować wierzytelności - z dobroci serca.
A społeczeństwa opierają się na przypadkowych, bezinteresownych gestach
między ludźmi, czasem między nieznajomymi. Wszystkie te wady wynikają
z faktu, że korporacje nie ryzykują własną skórą, w rozumieniu kulturowym
lub biologicznym - asymetria przynosi im jawne korzyści, ale szkodzi innym.
W systemach tego rodzaju powinno dochodzić do implozji. I dochodzi. Jak to
się mówi, nie da się zbyt długo oszukiwać zbyt wielu ludzi. Szkopuł tkwi w
tym, że implozja takiego systemu nie ma znaczenia dla menedżerów -
problem agencji sprawia, że zależy im wyłącznie na własnej płynności
finansowej. Upadek firmy nie zaszkodzi menedżerom; ci zachowają swoje
premie, ponieważ obecnie nie istnieje coś takiego jak ujemna pensja
menedżerska.
Podsumowując: w dłuższej perspektywie korporacje są tak kruche, że
ostatecznie załamują się pod ciężarem problemu agencji, a menedżerowie
zgarniają premie, resztki rzucając podatnikom. Upadłyby wcześniej, gdyby
nie rzesze lobbystów, którzy przejmują kontrolę nad krajem, żeby korporacje
mogły was poić słodkimi napojami. W Stanach Zjednoczonych największe
spółki kontrolują niektórych członków Kongresu. Jedynym skutkiem jest
opóźnianie pogrzebu danej korporacji, naszym kosztem.
Lawrence z Arabii czy Meyer Lansky
Wreszcie, jeśli kiedykolwiek będziecie musieli wybierać między
obietnicą złożoną przez gangstera a obietnicą złożoną przez urzędnika służby
cywilnej, postawcie na gangstera. Za każdym razem. Instytucje nie mają
honoru, jednostki - owszem.
Podczas I wojny światowej T.E. Lawrence, znany jako Lawrence z
Arabii, dobił targu z arabskimi plemionami pustynnymi, które miały pomóc
Brytyjczykom w walce z imperium osmańskim w zamian za obietnicę
utworzenia państwa arabskiego. Arabowie dotrzymali słowa, bo nie sądzili,
że można zrobić inaczej. Okazało się jednak, że rządy Francji i Wielkiej
Brytanii zawarły w 1916 roku tajny pakt, układ Sykes- Picot, w którym
podzieliły te tereny między siebie. Po wojnie Lawrence wrócił do Wielkiej
Brytanii, rzekomo bardzo sfrustrowany. Oczywiście szybko mu przeszło.
Płynie z tego ważny morał: nigdy nie ufajcie człowiekowi, który nie jest
wolny. Dla mafiosa natomiast największym komplementem jest, gdy mówi
się o nim: „Zawsze dotrzymuje słowa”. Panowała kiedyś opinia, że „uścisk
dłoni słynnego gangstera Meyera Lansky’ego był wart więcej niż
najpewniejszy kontrakt, opracowany przez rzesze prawników”. Lansky miał
w pamięci wszystkie aktywa i pasywa mafii sycylijskiej. Był jej kontem
bankowym - bez żadnego potwierdzenia na piśmie. Wystarczał jego honor.
Będąc traderem, nigdy nie miałem zaufania do transakcji z
„przedstawicielami” instytucji, pit traderów łączą pewne relacje, a w ciągu
ponaddwudziestoletniej kariery nie spotkałem ani jednego
samozatrudnionego tradera, który złamałby dane słowo.
To właśnie honor umożliwia handel. Jakikolwiek handel.
Co dalej
Wiemy już, w jaki sposób, dzięki błędnemu rozumieniu antykruchości (i
asymetrii albo wypukłości), niektóre grupy ludzi korzystają z ukrytych opcji i
po cichu szkodzą reszcie społeczeństwa. Wiemy też, że rozwiązaniem jest
wprowadzenie obowiązku ryzykowania własną skórą. Teraz przyjrzymy się
innej opcjonalności: jak ludzie mogą dobierać reguły etyczne, dopasowując
je do swoich działań. Albo jak wykorzystują urząd publiczny do zaspokajania
własnej chciwości.
Rozdział 24
Jak dopasować etykę do zawodu
Niewolnicy mogą przejąć kontrolę - Mięczaki a przymus - Klasa skazana
na męki Tantala
Jeszcze nigdy w historii ludzkości przedstawiony tu problem nie był tak
poważny. Załóżmy, że pan John Smith Jr., doktor prawa, pracuje jako
lobbysta przemysłu tytoniowego w Waszyngtonie, branży, która - jak wiemy
- zajmuje się zabijaniem ludzi dla zysku (dzięki subtrakcji przekonaliśmy się,
że zakaz palenia papierosów uczyniłby medycynę niemal bezużyteczną).
Zapytajcie jego rodzinę (albo przyjaciół), dlaczego to toleruje, dlaczego nie
odwróci się od niego, nie zacznie mu tego wypominać, nie zignoruje go po
prostu na następnym pogrzebie rodzinnym. W odpowiedzi usłyszycie
prawdopodobnie: „Każdy musi zarabiać na życie” - ludzie mówią tak na
wypadek, gdyby sami znaleźli się kiedyś w podobnej sytuacji.
Musimy sprawdzić kierunek osi (posługując się tą samą logiką, co w
dyskusji o uczeniu ptaków latania):
Etyka (i Przekonania) → Zawód czy Zawód → Etyka (i Przekonania)
Przed debatą Grubego Tony’ego z Sokratesem Nero zastanawiał się, jak
będzie wyglądała pierwsza minuta ich spotkania, w końcu dzieliło ich jakieś
25 stuleci. A nie chodziło mu tylko o to, jakie elementy naszego środowiska
fizycznego najbardziej zaskoczyłyby Sokratesa. Gdy Gruby Tony, któremu
mimowolnie imponowała wiedza historyczna Nera, zapytał go o to, ten
odpowiedział: „Prawie na pewno byłby zdumiony brakiem niewolników”.
„Ci ludzie nigdy nie wykonywali sami drobnych prac domowych.
Wyobraź sobie Sokratesa z jego pokraczną sylwetką, wystającym brzuchem i
patykowatymi nóżkami, jak pyta: Opou oi douloi?”.
„Ależ, Nero Tulipie, niewolnicy wciąż istnieją”, wyrwało się Grubemu
Tony’emu. „Często można ich poznać po tym, że noszą krawat”.
Nero: „ Signore Ingeniere Tony, niektórzy z tych krawaciarzy są bardzo
bogaci, jeszcze bogatsi od ciebie”.
Tony: „Nero, ty frajerze. Nie daj się zwieść pieniądzom. To tylko liczby.
Wolność to stan umysłu”.
Bogactwo bez niezależności
Istnieje tak zwany efekt kołowrotka, podobny do zjawiska, o którym
mówiliśmy w kontekście neomanii w Rozdziale 20: musicie zarabiać coraz
więcej i więcej, żeby pozostać w tym samym miejscu. Chciwość jest
antykrucha - ale jej ofiary już nie.
A wracając do frajerskiej wiary w to, że bogactwo daje ludziom większą
niezależność: nie potrzebujemy żadnych nowych dowodów, wystarczy
spojrzeć, co się dzieje w tej chwili: pamiętajcie, że ludzkość nigdy nie była
bogatsza. Ani bardziej zadłużona (zdaniem starożytnych człowiek zadłużony
nie był wolny, tylko zniewolony). Tyle w temacie „wzrostu gospodarczego”.
Na poziomie lokalnym wygląda na to, że zostajemy zsocjalizowani w
określonym środowisku, co eksponuje nas na efekt kołowrotka. Kiedy
zaczynacie lepiej sobie radzić, przeprowadzacie się do Greenwich w stanie
Connecticut i stajecie się biedakiem wśród sąsiadów w posiadłościach za 20
milionów dolarów, w których urządza się przyjęcia urodzinowe za okrągły
milion. I coraz mocniej uzależniacie się od swojej pracy, zwłaszcza że wasi
sąsiedzi zatrudnieni na Wall Street dostają ogromne premie finansowane z
naszych podatków.
Tacy ludzie przypominają Tantala, skazanego na wieczną karę: stał
zanurzony po kolana w wodzie pod drzewem owocowym, ale za każdym
razem, gdy próbował dosięgnąć owoc, gałąź się przesuwała, a kiedy
próbował się napić, poziom wody opadał.
Dziś cała klasa społeczna skazana jest na męki Tantala. To nowoczesny
wynalazek. Rzymianie przeciwdziałali efektom kołowrotka: duża część życia
społecznego toczyła się między patronem a jego gorzej sytuowanymi
klientami, którzy korzystali z jego szczodrości i jedli przy jego stole - a w
trudnych chwilach zdawali się na jego pomoc. Nie istniała jeszcze opieka
społeczna ani kościół, który udzielałby pomocy i nawoływał do niej:
wszystko było prywatne (dzieło Seneki De beneficiis, o którym
wspomniałem wcześniej, mówiło właśnie o obowiązkach patrona w takich
sytuacjach). Bogacze mieli niewielką ekspozycję na innych bogaczy, tak jak
mafijni donowie nie zadawali się z innymi donami, tylko ze swoimi
podopiecznymi. W zasadzie tak żyli mój dziadek i pradziadek, ponieważ byli
właścicielami ziemskimi i politykami; wraz z władzą pojawiała się
odpowiedzialność za pewną grupę ludzi. Lokalni właściciele ziemscy mieli
obowiązek od czasu do czasu „otwierać dom” i częstować innych owocami
swojego bogactwa. Z kolei dworskie życie skutkuje korupcją - szlachcic
przyjeżdża z prowincji na dwór, gdzie traci rezon: kontakt z bardziej
ekstrawaganckimi i błyskotliwymi ludźmi sprawia, że chce podnieść swoją
samoocenę. Ci, którzy straciliby wysoki status w miastach, zachowują go na
wsi. A nie można ufać człowiekowi kręcącemu się w kołowrotku.
FACHOWCY A ZBIOROWOŚĆ
To fakt, że po fazie indoktrynacji człowiek może szybko dać się
zniewolić swojej pracy, do tego stopnia, że wszystkie jego opinie na każdy
temat stają się egoistyczne, a przez to bezużyteczne dla zbiorowości. Dlatego
Grecy nie przepadali za fachowcami.
Jednym z moich pierwszych miejsc pracy była pewna firma na Wall
Street. Po kilku miesiącach dyrektor zarządzający wezwał nas do siebie
(kilka osób) i powiedział nam, że musimy wesprzeć kampanie kilku
polityków, i „zasugerował” przekazanie określonej części naszych pensji na
ten cel. Wyjaśnił, że to „dobrzy” politycy. „Dobrzy”, czyli dobrzy dla branży
bankowości inwestycyjnej, ponieważ mieli pomóc w uchwaleniu chroniących
ją ustaw. Gdybym to zrobił, straciłbym etyczne prawo wyrażania
jakichkolwiek opinii politycznych „dla dobra społeczeństwa”.
W słynnej i często omawianej historii Demades z Aten potępił człowieka,
który sprzedawał trumny, argumentując, że wzrost jego zysków musiałby
oznaczać śmierć bardzo wielu ludzi. Montaigne, parafrazując argument
Seneki z dzieła O dobroczynności, przekonywał, że w myśl takiej logiki
powinniśmy potępić każdy zawód. Jego zdaniem kupiec prosperuje tylko
dzięki rozpuście młodzieży, rolnik - dzięki wysokim cenom zbóż, architekt -
dzięki niszczejącym budynkom, prawnicy i przedstawiciele wymiaru
sprawiedliwości - dzięki pozwom i sporom między ludźmi. Żaden lekarz nie
czerpie korzyści z czyjegoś zdrowia - choćby to byli jego przyjaciele, ani
żaden żołnierz z pokoju w jego mieście itp. A co gorsza, gdybyśmy poznali
najgłębsze i najbardziej prywatne myśli i motywacje ludzi, okazałoby się, że
ich marzenia i nadzieje niemal zawsze oznaczają dla kogoś innego stratę.
Ale Montaigne (i Seneka) byli trochę zbyt pobłażliwi dla egoistów i
przeoczyli coś istotnego. Najwyraźniej rozumieli, że życie gospodarcze
niekoniecznie opiera się na altruistycznych motywacjach, a zbiorowość
funkcjonuje inaczej niż jednostka. Co zdumiewające, Seneka urodził się
mniej więcej 18 stuleci przed Adamem Smithem, a Montaigne około 300 lat
przed nim, więc powinniśmy być pod wrażeniem ich refleksji, choć ukazują
one fundamentalną nieuczciwość człowieka. Od czasu pism Adama Smitha
wiemy, że zbiorowość nie potrzebuje altruizmu jednostek, ponieważ egoizm
może być motorem wzrostu. Ale ludzie nie stają się przez to bardziej rzetelni
w swoich osobistych poglądach na zbiorowość. Ponieważ można powiedzieć,
że ryzykują skórą innych.
Oprócz idei ryzykowania własną skórą Montaigne i Seneka przeoczyli
również fakt, że sprawy publiczne powinny się rządzić zupełnie innymi
prawami. Nie zwrócili uwagi na problem agencji - chociaż był on już znany
heurystycznie (Hammurabi, złote reguły), nie wpisał się w ich świadomość.
Nie chodzi o to, że zarabianie na życie w określonym zawodzie jest z
gruntu złe; chodzi o to, że człowiek zaczyna automatycznie budzić
podejrzenia, jeśli zajmuje się sprawami publicznymi, sprawami, które
dotyczą innych. Zdaniem Arystotelesa człowiek wolny to człowiek, który
może swobodnie głosić swoje opinie - to efekt uboczny swobodnego
dysponowania własnym czasem.
W tym znaczeniu wolność jest wyłącznie kwestią szczerości opinii
politycznych. Dla Greków istniały tylko trzy sposoby zarabiania na życie:
banausikai technai - rzemieślnicy, polemike techne - sztuka wojny, oraz
georgia - rolnictwo. Dwa ostatnie, wojna i rolnictwo, przystawały
dżentelmenom - głównie dlatego, że nie były egoistyczne i nie występował w
nich konflikt interesów ze zbiorowością. Ale Ateńczycy nienawidzili
banausos, rzemieślników, którzy zarabiali na życie w ciemnych izbach,
tworząc przedmioty - zwykle na siedząco. W ocenie Ksenofonta taki fach
obniżał sprawność organizmu rzemieślnika, niszczył jego ducha i nie
zostawiał mu czasu dla rodziny i miasta. Sztuki niewyzwolone skazują
człowieka na jego warsztat i zawężają jego zainteresowania do własnego
dobrobytu; sztuka wojny i rolnictwo poszerzają jego perspektywę, dzięki
czemu może dbać o swoich przyjaciół i swoje miasto. Ksenofont uważał
rolnictwo za matkę i opiekunkę pozostałych technai. (W starożytności nie
istniały korporacje; gdyby żył dziś, przeniósłby swoje zarzuty z
rzemieślników na pracowników korporacji). Arabskie i hebrajskie przysłowia
głoszą: Yad el hurr mizan oraz Yad ben horin moznayim - „dłoń człowieka
wolnego jest szalą wagi”. Po prostu źle definiujemy wolność: wolny jest ten,
kto ma prawo do własnego zdania.
Dla Metternicha człowiekiem nie był ktoś poniżej statusu barona; dla
Arystotelesa oraz - choć w innej formie - dla Anglików aż do XX wieku
człowieczeństwo wiązało się ze statusem wolnego człowieka, który nie był
przesadnie pochłonięty swoją pracą. Nie chodziło o to, żeby nie pracował -
po prostu miał nie czerpać swojej tożsamości z pracy i traktować ją jako coś
opcjonalnego, swego rodzaju hobby. Z tego punktu widzenia zawód definiuje
was w mniejszym stopniu niż inne cechy, takie jak choćby pochodzenie
(jeden z wielu przykładów). O to właśnie chodzi w pieniądzach na odwal się,
które pozwoliły Talesowi z Miletu sprawdzić szczerość własnych słów. Dla
Spartan najważniejsza była odwaga. Dla Grubego Tony’ego, ludzkość
zaczyna się od poziomu „samoposiadania”.
Nasz poziomy przyjaciel rozumiał samoposiadanie znacznie bardziej
demokratycznie niż jego intelektualni poprzednicy. Nie miało ono nic
wspólnego z bogactwem, pochodzeniem, inteligencją, wyglądem, rozmiarem
buta; raczej z odwagą osobistą. Innymi słowy, Gruby Tony w bardzo
specyficzny sposób definiował wolnego człowieka: jego zdaniem wolny był
ten, kogo nie można zmusić do zrobienia czegoś, czego w innym razie nigdy
by nie zrobił.
Zwróćcie uwagę na przepaść między Atenami a Brooklynem: jeśli dla
Greków wolny był tylko ten, kto swobodnie dysponował własnym czasem i
swobodnie wyrażał własne poglądy, to dla naszego poziomego przyjaciela
tylko ten jest wolny, kto ma odwagę i może swobodnie wyrażać własne
opinie. Ludzie nie stają się mięczakami, tylko się nimi rodzą. Pozostają
mięczakami na zawsze, nieważne, jaką zapewni się im autonomię, nieważne,
ile zarobią.
Oto kolejny wymiar tej różnicy między współczesnymi abstrakcyjnymi
państwami narodowymi a samorządem lokalnym. W antycznym mieście-
państwie, albo we współczesnym mieście, karą za naruszenie zasad etyki był
i jest wstyd, dzięki któremu świat stawał i staje się bardziej symetryczny.
Banicja lub wygnanie albo, co gorsza, ostracyzm stanowiły poważne kary, bo
ludzie nie przeprowadzali się dobrowolnie, a wysiedlenie uważali za
potworną katastrofę. Tak też myślą dziś. W większych organizmach, takich
jak wielkie święte państwo narodowe, w którym interakcje twarzą w twarz i
więzi społeczne odgrywają mniejszą rolę, wstyd przestaje spełniać swoją
dyscyplinującą funkcję. Powinniśmy mu ją przywrócić. A oprócz wstydu
istnieje też przyjaźń, socjalizacja w określonym środowisku, przynależność
do pewnej grupy ludzi, których interesy nie są zbieżne z interesem
zbiorowości. Kleon, bohater wojny peloponeskiej, uważał, że zajmując się
sprawami publicznymi, należy publicznie wyrzec się przyjaciół - za co
historycy go napiętnowali. Oto proste, choć dość drastyczne rozwiązanie:
nikt, kto podejmuje służbę publiczną, nie powinien później zarabiać na
żadnej działalności komercyjnej więcej niż najlepiej opłacany urzędnik
publiczny. Byłoby to coś w rodzaju dobrowolnego limitu (dzięki niemu
ludzie przestaliby traktować urzędy publiczne jako tymczasowe zajęcie, które
zwiększa ich wiarygodność i sprawia, że zgłaszają się po nich pracodawcy z
Wall Street, którzy oferują im milionowe pensje). O stanowiska publiczne
zaczęliby ubiegać się bardziej szlachetni ludzie. Kleon został napiętnowany;
współcześnie obserwujemy odwrotność problemu agencji w przypadku ludzi,
którzy postępują właściwie, a za służbę społeczeństwu spotykają ich
oszczerstwa i prześladowania. Aktywista i prawnik Ralph Nader przekonał
się o tym wielokrotnie, gdy padł ofiarą ataków branży motoryzacyjnej.
ZASADY ETYKI A ZASADY PRAWA
Wstydzę się, że długo nie ujawniałem pewnego przekrętu. (Tak, jak
powiedziałem, jeśli widzisz oszustwo…). Nazwijmy go problemem Alana
Blindera.
Oto, co się wydarzyło. Kiedyś w Davos rozmawiałem przy kawie z
Alanem Blinderem, byłym wiceprzewodniczącym Systemu Rezerwy
Federalnej Stanów Zjednoczonych. Opowiadałem mu właśnie o idei, która
miała moim zdaniem uratować świat biznesu od pokusy nadużyć i problemu
agencji, gdy przerwał mi, żeby przedstawić zalety specyficznego produktu
inwestycyjnego, który pozwalał legalnie oszukać podatników. Duzi
inwestorzy obchodzili ograniczenia wynikające z przepisów o ubezpieczeniu
depozytów (wówczas stuprocentową gwarancją objęte były depozyty do 100
tysięcy dolarów) i korzystali z ochrony niemal nieograniczonych kwot. Firma
profesora Blindera rozbijała bowiem dowolną zdeponowaną przez inwestora
kwotę na mniejsze części, które osobno inwestowała w bankach. Części
trafiały na pojedyncze konta i były w pełni ubezpieczone. Innymi słowy,
bardzo bogaci ludzie mogli w ten sposób naciągnąć podatników na darmowe
ubezpieczenie sponsorowane przez rząd. Tak, naciągnąć podatników. Ale
zgodnie z prawem. Dzięki pomocy byłych urzędników publicznych, którzy
mają dostęp do poufnych informacji.
- Czy to nie jest nieetyczne? - wyrwało mi się.
- To całkowicie zgodne z prawem - odpowiedział profesor. Po czym
dodał, obciążając się jeszcze bardziej: - Pracuje u nas wielu byłych
pracowników instytucji regulacyjnych.
W ten sposób (a) zasugerował, że działania zgodne z prawem są etyczne,
i (b) przyznał, że byli pracownicy instytucji regulacyjnych mają przewagę
nad zwykłymi obywatelami.
Upłynęło dużo czasu, kilka lat, zanim zareagowałem na to zdarzenie i
krzyknąłem publicznie: Oskarżam. Nie uważam Alana Blindera za skrajnie
nieetycznego człowieka; pewnie zirytowało mnie, że taki człowiek wcześniej
pełnił tak wysoką funkcję publiczną. W dodatku liczyłem, że tamta nasza
rozmowa uratuje świat (przedstawiałem mu właśnie koncepcję, że bankierzy
podejmują ryzyko kosztem podatników). Tymczasem mój rozmówca okazał
się przykładem na to, jak ludzie wykorzystują urząd publiczny, żeby w
pewnym momencie zgodnie z prawem zarabiać kosztem społeczeństwa.
Upewnijcie się, czy widzicie ten problem w całej jego prostocie: byli
pracownicy instytucji regulacyjnych i byli urzędnicy publiczni, których
społeczeństwo zatrudniło po to, żeby pracowali na jego rzecz, mogą
wykorzystać doświadczenia i kontakty zdobyte w tej pracy, żeby wzbogacić
się na błędach systemu, kiedy przejdą do prywatnych firm - kancelarii
prawniczych itp.
Zastanówcie się nad tym przez chwilę: im bardziej złożone regulacje, tym
bardziej zbiurokratyzowana sieć i tym większe korzyści będzie czerpał z tego
później były insider, który zna wszystkie luki i błędy. Jego przewaga będzie
wypukłą funkcją jego wszechstronnej wiedzy. To franszyza, asymetria
zyskana kosztem innych. (Zwróćmy uwagę, że ta franszyza występuje
powszechnie w naszej gospodarce; przedsiębiorstwo motoryzacyjne Toyota
zatrudniło byłych pracowników amerykańskich instytucji regulacyjnych i
korzystało z ich „doświadczenia” podczas śledztwa dotyczącego usterek w
jego samochodach).
A teraz czas na drugi etap. Tu sytuacja się pogarsza. Blinder i dziekan
Szkoły Biznesu Uniwersytetu Columbia napisali komentarz prasowy, w
którym sprzeciwili się podniesieniu przez rząd limitu ubezpieczeń depozytów
dla klientów indywidualnych. Z artykułu jasno wynikało, że społeczeństwo
nie powinno mieć dostępu do nieograniczonych ubezpieczeń, którym cieszyli
się klienci Blindera.
Kilka uwag.
Po pierwsze, im bardziej skomplikowane regulacje, tym większe ryzyko
arbitrażu insiderów. To kolejny argument za stosowaniem heurystyk. Dwa
tysiące trzysta stron regulacji - które można zastąpić jedną zasadą
Hammurabiego - będą kopalnią złota dla byłych pracowników regulatorów.
Instytucje regulacyjne mają motywację, żeby tworzyć skomplikowane
przepisy. Widać zatem, że insiderzy są wrogami zasady mniej znaczy więcej.
Po drugie, w systemie złożonym trudniej dostrzec różnicę między literą a
duchem prawa. To kwestia techniczna, ale złożone środowiska z
nieliniowościami łatwiej wykorzystać do własnych celów niż środowiska
liniowe z niewielką liczbą zmiennych. To samo dotyczy różnicy między tym,
co zgodne z prawem, a tym, co etyczne.
Po trzecie, w krajach afrykańskich przedstawiciele administracji rządowej
jawnie przyjmują łapówki. W Stanach Zjednoczonych otrzymują milczącą
obietnicę późniejszego zatrudnienia w banku, synekury z pensją, załóżmy, 5
milionów dolarów rocznie, jeśli branża będzie z nich zadowolona. A wszelkie
„regulacje” w tym zakresie łatwo obejść.
W problemie Alana Blindera najbardziej przygnębiły mnie reakcje tych, z
którymi o nim rozmawiałem: ludzie uznali za naturalne, że były urzędnik
publiczny próbuje „zarobić” dzięki dawnemu stanowisku - naszym kosztem.
Ich argument brzmi: Przecież każdy chce zarabiać.
Kazuistyka jako opcjonalność
Zawsze można znaleźć argument albo zasadę etyczną na uzasadnienie
jakiejś opinii ex post. To ryzykowne, ale, podobnie jak w przypadku
wybiórczej analizy danych, na zasady etyczne należy się powoływać przed
działaniem, a nie po nim. Chodzi o to, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której
dopasowujecie narrację do swojego postępowania - a przez długi czas
„kazuistyka”, sztuka analizowania najdrobniejszych niuansów decyzji,
właśnie na tym polegała.
Najpierw zdefiniuję fałszywą opcję. To taka opcja, w której własny
interes maskuje się dobrem ogółu - na przykład, gdy fryzjer zaleca strzyżenie
„ze względów zdrowotnych”, a lobbysta producentów broni twierdzi, że
posiadanie broni „służy Ameryce”, czyli wygłasza poglądy, które przynoszą
mu osobiste korzyści, udając, że ma na względzie społeczeństwo. Innymi
słowy, czy plasuje się w lewej kolumnie Tabeli 7? Na tej samej zasadzie Alan
Blinder napisał, że sprzeciwia się rozszerzonemu ubezpieczeniu depozytów
nie dlatego, że jego firma straciłaby klientów, tylko przez wzgląd na dobro
publiczne.
Żeby zastosować tę heurystykę, wystarczy jedno proste pytanie. Podczas
kolacji pokonferencyjnej na Cyprze pewien mówca, cypryjski profesor
inżynierii petrochemicznej wykładający na amerykańskim uniwersytecie,
utyskiwał na lorda Nicholasa Sterna, aktywistę ekologicznego. Stern
uczestniczył w konferencji, ale nie przyszedł na kolację. Cypryjczyk był
bardzo wzburzony. Nie miałem pojęcia, na czym polega problem, ale
usłyszałem, że myli „brak dowodów” z „dowodami na brak”, dlatego
naskoczyłem na niego i zacząłem bronić Sterna, którego nawet nie poznałem.
Inżynier petrochemiczny utrzymywał, że nie istnieją dowody na to, że paliwa
kopalne szkodzą środowisku, i przedstawiał tę tezę jako semantycznie
równoznaczną z twierdzeniem, że istnieją dowody na to, że paliwa kopalne
nie szkodzą środowisku. Naraził mi się słowami, że Stern zaleca niepotrzebne
środki bezpieczeństwa. To podziałało na mnie jak płachta na byka.
Zapytałem go, czy ubezpiecza swój samochód, czy ubezpiecza się
zdrowotnie, czy ma inne ubezpieczenia od zdarzeń, które nie nastąpiły - to
była moja linia argumentacji. Zacząłem go przekonywać, że poddajemy
naszą planetę nowym procesom, że ciężar dowodu spoczywa na tych, którzy
zakłócają funkcjonowanie systemów naturalnych, że matka natura wie
więcej, niż my będziemy kiedykolwiek wiedzieli, a nie na odwrót, czyli
przedstawiłem mu idee omówione w tej książce. Ale przypominało to
dyskusję z adwokatem - sofizmaty i brak możliwości dojścia do prawdy.
Wtedy przyszła mi do głowy pewna heurystyka. Dyskretnie zapytałem
organizatora konferencji, który siedział obok mnie, czy Cypryjczyk ma coś
do zyskania na tym sporze: okazało się, że jest mocno powiązany z
koncernami naftowymi - jako doradca, inwestor i konsultant. Natychmiast
straciłem zainteresowanie tym, co ma do powiedzenia, i zapał do dyskusji na
forum - jego słowa nie miały znaczenia, to był czysty szum.
Zwróćcie uwagę, jak takie sytuacje wpisują się w ideę ryzykowania
własną skórą. Jeśli ktoś ma jakąś opinię, na przykład, że system bankowy jest
kruchy i powinien upaść, to chcę, żeby poparł ją własnym zaangażowaniem,
żeby ta opinia mu zaszkodziła, jeśli zaszkodzi odbiorcom jego opinii - w
ramach dowodu, że nie jest bezmyślną kukłą. Ale jeśli stawia się ogólne tezy
na temat dobra publicznego, takie zaangażowanie nie jest konieczne -
konieczny jest brak zaangażowania. Via negativa.
Powyżej opisałem mechanizm opcjonalności etycznej, w którym ludzie
dopasowują poglądy do własnych działań, zamiast działać na podstawie
własnych poglądów. Tabela 8 przedstawia porównanie różnych zawodów pod
kątem etycznego dopasowywania wstecznego.
Istnieje odwrotny problem Alana Blindera, tak zwane dowody wbrew
czyimś interesom. Powinniśmy przypisywać większą wagę świadkom i
opiniom, kiedy stanowią przeciwieństwo konfliktu interesów. Farmaceuta
albo członek zarządu korporacji farmaceutycznej, który opowiada się za
leczeniem cukrzycy głodówką i metodami via negativa, byłby bardziej
wiarygodny od kolegi z branży zalecającego przyjmowanie leków.
BIG DATA I OPCJA BADACZA
Ten fragment jest raczej techniczny, więc czytelnicy mogą go pominąć i
nic nie stracą. Ale opcjonalność jest wszędzie, a teraz przyszedł moment na
omówienie pewnej wersji wybiórczej analizy danych, która niszczy ducha
badań i czyni nadmiar danych niezwykle szkodliwym dla wiedzy. Więcej
danych oznacza być może więcej informacji, ale oznacza również więcej
fałszywych informacji. Okazuje się, że coraz mniej artykułów dotyczy
powtarzania wcześniejszych badań. Podręczniki do psychologii poprawia się
na podstawie zweryfikowanej wiedzy, do ekonomii - nic podobnego. Nie
można zanadto ufać wielu statystycznie zorientowanym naukom -
szczególnie gdy badacz musi publikować, żeby rozwijać karierę. Oczywiście,
sam powie, że robi to dla „rozwoju wiedzy”.
Przypomnijcie sobie pojęcie epifenomenów, które odróżniają prawdziwe
życie od życia widzianego z perspektywy biblioteki. Badacz, który analizuje
historię z perspektywy bibliotecznej, z konieczności dostrzeże znacznie
więcej pozornych związków niż badacz, który obserwuje dane procesy w
praktyce - jak zachodzą w prawdziwym życiu. Badacz biblioteczny da się
zwieść większej liczbie epifenomenów, z których jeden wynika bezpośrednio
z nadmiaru danych w stosunku do prawdziwych sygnałów.
W Rozdziale 7 mówiliśmy o wzroście szumu. W tym miejscu pojawia się
inny, gorszy problem, ponieważ badacz dysponuje opcjonalnością, podobnie
jak bankier. Badaczowi przypada potencjał zysków, prawdzie - potencjał
strat. Darmowa opcja badacza polega na tym, że może wybrać dowolną
statystykę, która potwierdzi jego opinię - albo przyniesie pozytywny wynik -
ignorując pozostałe. Ma opcję przestać szukać, kiedy znajdzie korzystny
wynik. A oprócz tego może odnaleźć związki statystyczne - pozorne związki
uwidaczniają się najszybciej. Dane mają pewną własność: w dużych zbiorach
danych pokaźne odchylenia można w znacznie większym stopniu wiązać z
szumem (albo wariancją) niż z informacją (albo sygnałem).
Rys. 18. Tragedia Big Data. Im więcej zmiennych, tym więcej korelacji, które
mogą się okazać istotne statystycznie w rękach „umiejętnego” badacza.
Błędność rośnie szybciej niż informacje; jest nieliniowa (wypukła) w stosunku
do danych.
-KONIEC-
Table of Contents
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Epilog